DOOKOŁA ŚWIATA PO PIÓRKO PINGWINA RUDOLF KRAUTSCHNEIDER Wydawnictwo Magalhaes-Cano Tytuły oryginałów PLACHETNICf KOŁEM SVETA PRO PIRKO TUCŃAKA.1997 LIDEAOCEAN, 1991 DOPISY Z OSTROVA TUĆŃAKU, 1995 RING YOLNtf - TRETI KOLO, 1994 Opracowanie graficzne RUDOLF KRAUTSCHNEIDER Mapy STANISLAVA PECHAĆKOVA Widokówki STANISLAVA PECHAĆKOVA, IVAN OREL, RUŻENA ECSIOVA Redaktor TERESA JASIUNAS Wydawnictwo MAGALHAES - CANO, USTl NAD ORLICf REPUBLIKA CZESKA, 1999 Skład JANA KMENTOYA Druk GRANTIS, USTJ NAD ORLICi, REPUBLIKA CZESKA © RUDOLF KRAUTSCHNEIDER 1999 TRANSLATION © BEATA PĘDZIK 1999 ISBN 80-902306-4-4 Ludzie i Ocean Książkę dedykuję dziadkowi, który u schyłku swojego życia miał dla mnie tyle czasu, ile potrzebowałem. * * * Dokąd płynie ta łódź? Ciepły, czerwcowy wieczór jak każdy inny. Jednak nie taki zwyczajny! W krętych uliczkach Usti nad Orlici rozlega się dźwięk ciężarówki. Kierowca z niepokojem wychyla się na zakrętach z okienka. Na specjalnie do tego przygotowanym podwoziu wiezie dziesięciometrowy, morski jacht, na którego rufie widnieje napis Polka. Ludzie ze zdziwieniem zatrzymują się na ulicach. Mały chłopiec stojący obok swojego ojca macha uradowany obiema rękoma. Turkot samochodu powoli znika w dali. W duszach przypadkowych widzów zrodziły się pytania: Dokąd jedzie ten jacht? Kto na nim będzie pływał? Jaki będzie jego los? Ludzie zapominają o swoich dziecięcych marzeniach. - Tatusiu, kiedy zbudujesz mi jacht? - pyta się mały chłopiec ojca. - Aż skończymy dom. Aż zbudujemy daczę. Aż kupimy meble. Aż kupimy lepszy samochód. Aż dorośniesz! - Ale tatusiu, jak mogę dorosnąć, kiedy nie będziemy mieć jachtu? - oczy dziecka zalewają się łzami. - Tatusiu, ty nigdy nie chciałeś nigdzie popłynąć? - Chciałem, ale to było dawno. - Dokąd chciałeś popłynąć? - Daleko, aż do Przylądka Horn. Chciałem płynąć do nieznanych krajów. - A dlaczego? - pyta dziecko. - Żeby nie były już dla nas nieznane. Chciałem ludziom wszystko opowiedzieć. - Co wszystko chciałeś im opowiedzieć? - No, jak u nas jest pięknie! Kiedy na przykład pada deszcz, trawa nabiera soczystego, zielonego koloru, lasy zaczynają pachnieć, a kiedy wyjdzie słoneczko, ludzie nawet się do siebie uśmiechają. - A co, gdzie indziej nie pada deszcz i nie świeci słońce? - pyta zdziwione dziecko. - Świat jest dziwny. W jednym miejscu deszcz pada zbyt mocno, a w innym zbyt słabo. Gdzieś słońce świeci tak bardzo, że wszystko pali, a gdzie indziej nie świeci prawie wcale. W jakimś miejscu ludzie są bogaci i jedzą tyle, że robi się im od tego niedobrze, a w innym ludzie umierają z głodu. Ojciec przyspieszył kroku. - Gdzie się tak spieszysz? - Do domu, opowiedzieć o jachcie mamie. - O tym, który widzieliśmy? - Nie, o tym, który będziemy razem budować! - A gdzie na nim popłyniemy? - pyta uradowane dziecko. 7 - Może na początku nie popłyniemy zbyt daleko. Najważniejsze, żebyśmy w ogóle wypłynęli - dodaje ojciec. I biegiem ruszyli do domu. Pełne odcisków, godne zaufania ręce szofera prowadzą ciężarówkę przez noc. O świcie samochód zjeżdża z łagodnego stoku ku wybrzeżu. Silnik gaśnie. Jeszcze przez chwilę słychać jego zmęczone wydechy przerywające skrzek mew. Poranna bryza marszczy taflę wody. Dźwig ostrożnie kładzie jacht na wodę. Dokąd płynie ta łódź? Jak mówił nieznajomy mężczyzna do swojego syna: - Do dalekich krajów, aby były dla nas bliższe. Na morzu jest ten, kto chce tam być Rozwój ludzkości był bezpośrednio zależny od rozwoju jednostek pływających, napędzanych wiatrem. Pierwszy żagiel, który złapał wiatr, znajdował się na tratwie i zrobiony był prawdopodobnie ze skóry. O niezwykłej wynalazczości konstruktorów jednostek pływających, których siłą napędową jest wiatr, świadczą następujące fakty historyczne. Chińskie dżonki na przykład potrafiły płynąć ostro pod wiatr, polinezyjskie, wielokadłubowe jednostki osiągały dużą prędkość, tratwy amerykańskich Indian znów miały niesłychaną stabilność i duży tonaż. Eskimoskie kajaki napędzane wiatrem i wiosłami miały godne podziwu zdolności manewrowe. Łodzie Wikingów zaś wytrzymywały największe sztormy. Fenicjanie zbudowali swe państwo na handlu morskim, a rok słaby w wiatr oznaczał zastój finansowy. Wikingowie, pod dowództwem Leif Eriksona, prawdopodobnie jako jedni z pierwszych dopłynęli do Ameryki północnej. Ferngo Magalhges był inicjatorem pierwszej wyprawy dookoła świata. Zginął w roku 1521 na wyspach Pacyfiku. Najdoskonalszymi jednostkami pływającymi na wiatr były klipry. Niektóre z nich posiadały nawet pięć masztów o wysokości sześćdziesięciu metrów, a długość statku przekraczała często sto metrów. Klipry jako statki handlowe pływały 8 po wszystkich oceanach, pokonując ryczące czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki. Trasa ta jest bardzo trudna, ale też bardzo szybka, a wiejący z zachodu na wschód wiatr często zamienia się w huragan. Pierwszymi żeglarzami, którzy samotnie wyruszali w dalekie morza, byli rybacy. Pokonywali duże odległości, a przy tym łowili ryby. Rybacy nie zdawali sobie sprawy, że swoją pracą dokonali niebywałych wyczynów, chociaż w historii nawet się o nich nie wspomina. Samotnym żeglarzem był Josuha Slocum, który na przełomie naszego wieku upłynął świat dookoła na swoim jachcie Spray. Wspomnienia zawarte w jego książce są przykładem ogromnej odwagi i skromności. Książka ta stała się zasadniczą pozycją współczesnej literatury żeglarskiej. Jeszcze przed tym niż Slocum utonął w wodach Atlantyku, w czeskiej rodzinie Waleszowych w Hamburgu narodził się chłopiec, któremu dano imię Wa-i law. Jak tylko położnica nabrała sił, przepłynęli Atlantyk na statku przeznaczonym do przewożenia emigrantów. Z małego Wacława z czasem stał się William Willis. Pod tym nazwiskiem przepłynął wszystkie oceany. W rejsie po Oceanie Spokojnym, którego dokonał na tratwie Siedem Sióstr, wykazał się ogromną siłą woli, odwagą i umiejętnościami. William Willis zginął też w wodach Atlantyku. Doświadczenia z samotnych rejsów były ważne szczególnie dla rozbitków, kie-dy zostawali sami na środku oceanu. Człowiek umiera niekiedy z braku silnej woli i wiary w ocalenie. Aby udowodnić siłę człowieka i moc wiary w siebie, w latach pięćdziesiątych wyruszył w rejs po Atlantyku niedoświadczony, ale niezwykle odważny żeglarz Alain Bombard. Francuski lekarz wybrał trasę, o której nikt do tej pory nie słyszał, na małej, gumowej łódce, nie zabierając zapasów jedzenia i picia. W pasa-tuch wyruszył z Wysp Kanaryjskich i po sześćdziesięciu czterech dniach rejsu ilolarł na Karaiby. Bombard poniósł poważny uszczerbek na zdrowiu, ale miał satysfakcję, udowadniając światu, że wyprawa przez ocean bez zapasów jedzenia i picia nie zawsze musi skończyć się śmiercią. Największym żeglarzem wśród Słowian jest Polak Ludomir Mączka, który nu swoim dziesięciometrowym jachcie Maria płynął wokół świata osiemnaście Im, a jego rejs trwa nadal. Wielki żeglarz Ludomir niektóre z oceanów przepłynął kilka razy. Ludojad (ksywa z jakiej znany jest wśród żeglarzy) przepłynął również wody polarne. Ze swoim przyjacielem Wojciechem Jacobsonem, na jachcie Wagabund dotarli z Pacyfiku na Atlantyk, pokonując tym samym północną część świata między Azją a Ameryką. Ludek Mączka nie jest znany, a to dlatego, że jak sam mówi, jego czyny były przejawem wewnętrznej woli, a pobyt na morzu zwykłym sposobem na życie. Kolejny wśród Słowian żeglarz Henryk Jaskuła wypłynął w najodważniejszy, najdłuższy i najsamotniejszy rejs. Wyruszył z Gdyni i nie zatrzymując się w żad- 9 nym portów, płynął dookoła świata, icy.it pn rejsu byl zwieńczeniem wszelkich żeglarski! li i Julius Payer . Teplic (zachodnie Czechy i• u li derą austriacko-węgierską odkrył w IK7 I roku lazł ją na I .odowatym Oceanie Północnym W naszym świecie nadal istnieją żeglai w niedostępne, mało znane rejony oceanów l| mamy w historii żeglarstwa nie mniej wam Pacyfik autorstwa Eduarda Ingrisza - c l I francuskiego oceanografa Erica de Bisschop i tratwie, z Polinezji do Ameryki i z powroh iii Raka Hanga, będąc u celu podróży. W ostatnich latach rozwijające się kraje hi tecznie więzy, zapory i barykady z wlasm obywatelami świat, do którego nie tylko ino wrócić do domu. Staliśmy się teraz i pod i Po wodach świata pływa tysiące jachtów ich pokładach jest czymś całkowicie zwyi Austrii, Szwajcarii, Węgier, które już niejpili chy tak samo mają ciekawą żeglarską liiidyilj mierzyli się z żywiołem morza. Głównie po I II Dopłynęli do Kanady, a nawet do (irenlniiilll Większą część naszej kuli zajmuje wod li chcielibyśmy uprościć, można byloh jest normalny, a kto na lądzie nieiioiiiuiln z dala rozwijać się zdrowo nic może. A .tlflM posiadamy. Wiele poważnie chorych l mogłoby przedłużyć swoje życie hąd nie. Na jachtach spotykałem aslmalykó czaj nie są to ludzie bogaci. Byw.i niądze, ale w większości żeglarze ...... w portach turystów. Wiem, taka pi liwa. Wierzę, że w niedalekiej pi \ rza taka oto rozmowa: - Co doktor Panu przepisał? -A, zioła. I powiedział, c mu windą. A panu? - Mnie przepisał Wyspy Kuniiryj rtlfora roku pni nleń. ypod ban-Zna- . pi.iwami II erdahla przez podróż icż na yspie ty osta-Kwoimi pcznie m. lob na iiindery li. Cze-urując (i roku. i Jeś- morzu i ml niego laki klimacie, PJjoiiowa-fl, a.wyli i mi pie- (ilyklad i |i".l moż-llil u Icka- dić Morze regeneruje psychiczne i fizyczne siły człowieka. W wielu krajach -wymienię tylko niektóre: Anglia, Szwecja, Dania, Niemcy i Polska - morze bierze udział w procesach wychowawczych człowieka. Na przykład tak zwana „zepsuta młodzież" resocjalizuje się podczas dalekich, morskich wypraw. Wraz z rozwojem techniki i konsumpcyjnym stylem życia, wielu nie tylko młodych ludzi nie potrafi odnaleźć się w świecie i nadać swemu istnieniu sensu. Możliwe, że kontakt z morzem pomógłby im odzyskać utraconą równowagę ducha. W ciągu ostatnich dwudziestu lat poznałem setki ludzi, łączących choćby na krótki czas swoje życie z morzem. Każdemu z nich wyszło to na dobre. Jeżeli potrafili pokonać chorobę morską, strach i tęsknotę za lądem, potem całkowicie zżyli się z przyrodą i zmienili skalę życiowych wartości. A nawet jeśli choroba morska zwalała ich z nóg bądź w strasznych konwulsjach, wymiotując, oblani zimnym potem tracili wiarę we własne siły, nawet kiedy za serce ściskał strach, kiedy ulegali gigantycznej tęsknocie - wtedy też rejs był dla nich pewną korzyścią. Mogli się bowiem dowiedzieć prawdy o sobie samym. Czasem z urazą odchodzili od morza. Czasem któryś wracał i wygrywał swój własny bój. Bo nie z morzem walczyli, ale z sobą samym. Ono było tylko wspaniałą areną. Istnieją dwa rodzaje morskiej choroby: jedna wypędza człowieka na ląd, druga na morze. Spotkałem wiele osób, które budując jacht chciały w ten sposób rozwiązać jakieś swoje życiowe problemy. Jacht jest jak martwy Golem. Jeśli nie macie w sercu „klucza do Golema", to będzie on dla was dodatkową przeszkodą i tylko problemy zwielokrotni. Jest zwyczajem, że dostajemy od kogoś tanio projekt jachtu. Powinien być on jednak najlepszy i najdroższy. Jakiekolwiek skąpstwo zemści się na nas. Przecież budowa przestarzałego lub posiadającego złe właściwości jachtu wymaga takich samych nakładów pracy, co budowa jachtu doskonałego. Jacht powinien budować tylko ten, kto jest pewny że naprawdę go potrzebuje. Jeśli odwiedzicie budowniczego jachtu, powinniście wiedzieć, że jachtu nie buduje się z betonu, ale z żelbetonu. Nie z blachy, ale ze stali, nie z bakelitu, ale z laminatu, nie z desek, ale z drewna. Optymalna długość jachtu, przeznaczonego do rejsów z rodziną czy z przyjaciółmi dookoła świata w pasatach, wynosi od dziewięciu do jedenastu metrów. Najmocniejszy a zarazem najbezpieczniejszy jest jacht stalowy. Naprawa takiego jachtu też jest łatwiejsza i tańsza, jeśli użyje się techniki spawów i nitów. Utrudnieniem może być tylko konieczność ochrony go przed korozją. Drugim z kolei mocnym materiałem jest laminat. Jego zaletą jest, że jeśli macie gotowe kopyto, możecie szybko zbudować korpus, z łatwością pokryć powierzchnię pigmentem, a wtedy odpada ciągłe malowanie. Niebezpieczne są jednak opary 11 wydobywające się z laminatu (według naukowców są rakotwórcze), a do tego dochodzi problem kontroli „starzenia" się laminatu. Żelbeton to cztery jachty w jednym. Jeżeli chcecie osiągnąć optymalny kształt, musicie zbudować drewniane kopyto, będzie to niejako negatyw. Kopyto owińcie stalowymi prętami, na nie wciągnijcie stalowe sieci. Zróbcie dziesiątki tysięcy drucianych supełków. Zwołajcie grupę murarzy i w ciągu jednego dnia okryjcie stalową „pajęczynę" materiałem z cementu, popiołu wulkanicznego, specjalnie topionego piasku o szczególnej wilgotności. Trapić was będzie, że po takiej precyzyjnej pracy kładziecie materiał ten „na oko". Zakładam jednak, że te dwadzieścia i więcej osób oko ma doskonałe i naniesie identyczną warstwę. Korpus będzie zastygał tygodniami w jednakowej wilgotności powietrza. Jeżeli chcecie, by na powierzchni korpusu kolor dobrze się trzymał, pokryjcie go warstwą laminatu. Wynik: jacht będzie ekstremalnie ciężki. Najwolniej starzeją się na morzu jachty drewniane. Do ich budowy najlepiej nadaje się mahoń, teak, dąb, modrzew. Niewygodą jest pracochłonność budowy, a w tropikach zagrożenie ze strony korników. Z czego więc budować jacht? Idealnym materiałem byłby taki, który łączyłby siłę i wytrzymałość stali z możliwościami laminatu i który dawałby budowniczemu taką radość, jaką daje praca z drewnem, a przy tym byłby łatwo dostępny jak piasek czy cement oraz tak mocny i lekki jak węglowe włókno. Języki obce Myślę, że języki obce nie istnieją, są tylko języki innych narodowości. Uważam, że ważniejszą jest umiejętność dogadania się w kilku językach niż doskonała znajomość jednego. Język angielski postawmy na pierwszym miejscu, ponieważ jest językiem najsilniejszych i najbogatszych narodów. Na drugim stawiam język hiszpański, ponieważ jest pokrewny do portugalskiego, francuskiego i włoskiego, co daje możliwość porozumienia się nim w tych krajach. Dla mnie jednak najważniejszy jest język polski. Polaków spotkałem we wszystkich zakątkach świata, w których dane mi było przebywać. Po tych spotkaniach wiele obcych miejsc stało się moim domem. 12 Morze Często słyszę od ludzi zdanie: „Morze, tylko samo morze i nic więcej!" Można by je zastąpić równie głupim zdaniem: „Ląd, tylko sam ląd i już nic więcej." W odróżnieniu od morza ląd zmienia się powoli, z wyjątkiem pustyni i miejsc, gdzie działają wulkany. Narody krajów polarnych rozróżniają dziesiątki rodzajów śniegu. Natomiast ludzie żyjący na morzu - ogromne ilości barw i odcieni morza. Spokojne nasłonecznione Morze Adriatyckie o wyraźnie niebieskiej barwie. Białe grzbiety piany na mieliznach. Zielony odcień powstały na skutek załamania promienia słońca na planktonie. Morze przeróżnych kolorów: od rudego do biało-szarego. Będących odbiciem światła od różnorodnej morskiej flory i dna. Pełne grozy szaro-czarne morze krajów polarnych. Nocna łuna morza „ognia", które jest rozżarzone planktonem. (Gdy fala zaleje łódź, krople „ognia" spływają po pokładzie, a także po twarzach żeglarzy.) Morze pełne cieni, które rzucają na nie chmury z nieba. Morze spokojne podczas bezwietrznej pogody, ale również niespokojne podczas bezwietrznej pogody, rozkołysane do rozpaczy martwymi falami. Morze zimne, szaro-czarne, oświetlone „obojętnym" gwiezdnym światłem. Morze z bladym odcieniem blasku księżyca. Morze przetkane chaotycznymi obrazami, które malują ciała szybko płynących delfinów. Chyba tylko chód żyrafy ma w sobie tyle majestatu, co ruch ciała wieloryba na powierzchni. Potężna płetwa ogonowa jakby zastygnie na ułamek sekundy naprzeciw horyzontu i potem wślizgnie się pod powierzchnię, pozostawiając za sobą faliste koła. A co z burzą? Dla mnie jest to najlepszy teatr na świecie. Najstraszniejsze burze są w południowych i północnych częściach oceanów. Jest to skutek tarcia zimnej arktycznej warstwy powietrza z ciepłą. Najpotężniejsze fale są w południowych częściach oceanów. Nie tylko dlatego, że są tam najsilniejsze burze. Morze ma tam największą powierzchnię, nieprzerwaną żadnym lądem. Fale osiągają wysokość aż do dwudziestu metrów. (Dla porównania: największe fale zmierzone na Bałtyku i Morzu Śródziemnym nie przekroczyły siedmiu metrów.) Sztormy są dla żeglarza i jego łodzi największym egzaminem. Jeśli go nie zda zginie. Dostarczają emocji, które trudno opisać. Myślę, że po mistrzowsku potrafił to opisać Polak, żyjący w Anglii Joseph Conrad, prawdziwe nazwisko Korzeniowski. „Opanowaliśmy wszystkie morza świata, ale to żeśmy je zrozumieli 13 i potrafili opisać, zawdzięczamy cudzoziemcowi" - w taki sposób wyraził swe żale admirał angielski. Największe niebezpieczeństwo nie grozi ludziom ze strony wichru, lecz ze strony załamujących się fal. Te potrafią roztrzaskać transoceaniczny statek tak łatwo, jak przewrócić mały jacht. Powyżej 10 Bft żeglarze i ich jachty stają się widzami, wciągniętymi na scenę bez swojej woli i nie mającymi dużego wpływu na przebieg akcji. W związku z systematycznym ociepleniem naszej planety (także wpływem ludzkiej działalności), powierzchnia oceanów zwiększa się. Można powiedzieć, że morze się do nas zbliża. Byłoby mądrze wyjść mu naprzeciw. W książce tej spróbowałem przybliżyć wam morze i ludzki fenomen, który po nim żegluje. Wybrałem formę reportaży, przygód i opowiadań. Przy pisaniu tekstu nie korzystałem z żadnych podręczników i encyklopedii. Z pewnością nie uchroniłem się przed błędami, ale za to przedkładam wam swoje własne poglądy i doświadczenia. Wstęp ten, którym zwracam się do czytelnika, jest wyrazem mego pojmowania świata i można z niego wywnioskować, do kogo czuję sympatię. Po oceanie pływają zarówno bardzo starzy ludzie, jak i bardzo młodzi. Nigdy nie jest za wcześnie ani za późno, abyście i wy mogli wypłynąć. Nie istnieje żadna wymówka, na morzu jest tylko ten, kto chce tam być. Lord Francis Beaufort jest autorem skali prędkości wiatru i jego działania na powierzchnię wody: 0 BftO -0,5 węzła: Żagle luźno wiszą i dym z fajki unosi się pionowo. Powierz- chnia morza (bez martwych fal) jest gładka jak lustro. 1 Bft0,5 - 3 węzłów: Łagodny powiew marszczy powierzchnię wody, dym z faj- ki unoszony jest niemal horyzontalnie. Żagle trzymają kształt, jacht pomału płynie. 2 Bft 3 - 6 węzłów: Na twarzy czujemy słaby wiatr. Liście na przybrzeżnych drzewach ruszają się. Jacht płynie przy łagodnym nachyleniu i dziobem rozdziera drobne fale. 3 Bft6- W węzłów: Wiatr jest łagodny i łagodnie porusza gałązki drzew. Jacht płynie szybko w nachyleniu i wytworzone regularnie modelowane fale uderzają w jego kadłub. 4 Bft 10 - 15 węzłów: Dobry, jeszcze łagodny wiatr. Najwłaściwszy do pływa- nia na jachcie. Na grzbietach fal tworzy się piana. 5 Bft15 - 21 węzłów: Początek silnego wiatru. Jacht jest w dużym nachyleniu. Niekiedy wymagane jest już zmniejszenie powierzchni żagli (refowanie). Morze szumi i na falach tworzą się gęste białe grzywy. 14 6 Bft21 - 27 węzłów: Przy tym silnym wietrze morze jest całe białe od grzyw fal i zaczynają z gwizdem gdzie niegdzie dźwięczeć liny. Zre-fowany jacht miota się w przechyłach. 7 Bft27 - 33 węzłów: Bardzo silny, gwałtowny wiatr mógłby uszkodzić niewła- ściwie zrefowany jacht. Z morskiej piany tworzą się białe wały. Liny nie przestają dźwięczeć. 8 Bft33 - 40 węzłów: W wysokich falach, które czasem się załamują słychać gwizd rozszalałego wiatru. Jacht jest maksymalnie zrefowany i płynie w przechyłach po zboczach fal. 9 Bft40 - 47 węzłów: Silny sztorm, w którym jacht płynie na mocnych, sztor- mowych żaglach. Wicher często podrywa wodę i unosi ją w powietrze. Załamujące się fale uderzają w jacht i zalewają pokład. 10 Bft47 - 55 węzłów: Bardzo silny sztorm, w którym wicher stawiają fale do góry i ciągnie ich wierzchołki, które potem rozrzuca w powietrzu jak biały miał. Jacht jest najczęściej bez żagli, unoszony przez morze. Wciąż zagrażają mu uderzenia wielkich fal, a ich huk szarpie załodze nerwy. 11 Bft55 - 63 węzłów: Sztorm zamienia się w huragan. Na lądzie wywracają się drzewa. Jacht miotany jest olbrzymimi falami, które czasem całego go przykrywają. Stan takiego zagrożenia przetrzyma tylko perfekcyjnie przygotowany jacht. Załoga staje się tylko bezradnym widzem. 12 Bft63 i więcej: Olbrzymi huragan przewraca na lądzie budynki. Niesamowi- cie wzburzone morze huczy, kwili a jęk w linach dopełnia rozpaczliwą atmosferę w kajucie uwięzionej załogi. W takich chwilach każdy człowiek jest sam ze swoimi myślami. Wierzący się modlą, a niewierzący pragną by móc wierzyć. Obrazy wspomnień przesuwają się w myślach, a człowiek wartościuje swoje życie. Obiecuje sobie, że jak tylko sztorm się skończy, stanie się lepszym. Jacht dziko się kołysze i miota wśród fal. Często dochodzi do tego, że przewraca się do góry dnem. Jakikolwiek błąd w konstrukcji jachtu lub jego budowie kończy się tragicznie. Wyspy Zielonego Przylądka nie są zielone Gdzie leży wyspiarska Republika Cabo de Verde? Większość Czechosłowaków tego nie wie. No, a gdzie leży Czechosłowacja? Tego nie wiedzą wyspiarze. Kiedy w 1981 roku płynąłem Polką do Ameryki Południowej zobaczyłem wyspy po raz pierwszy. Leżą na Oceanie Atlantyckim na 16 stopniu szerokości północnej i 24 stopniu długości zachodniej. O ich istnieniu Europa dowiedziała się w latach 1456 - 1461, kiedy do wysp przybiły wyprawy Wenecjanina Alwiso da Cadamosto i Janowanina Antotio Noli, którzy płynęli na polecenie portugalskiego króla. Było to w czasach kolonizacji Afryki Zachodniej. Od tej chwili nie zamieszkane dotąd wyspy wulkanicznego pochodzenia zaczęły się zaludniać. Były pomostem dla niewolników w drodze do Nowego Świata. Przez wiele stuleci były bezpiecznym schronieniem dla portugalskich żeglarzy, którzy uzupełniali tutaj zapasy pitnej wody podczas swoich wypraw dookoła Afryki. Z chwilą otwarcia Kanału Sueskiego i zlikwidowania niewolnictwa wyspy straciły swoje znaczenie. Z niewolników stali się wyspiarze, o których Portugalia zapomniała. 16 Emigracja nie jest wielka. Kiedy USA ograniczyło napływ kolorowych emigrantów do siebie, wielu z nich ruszyło na kontynent afrykański i do Europy. W rezultacie upadku dyktatury Salazara i rewolucji „karafiatów" w Portugalii ogłoszono wyspy niezależną Republiką Cabo de Verde. Z małymi wyjątkami Portugalczycy opuścili wyspy. Co po nich zostało? Analfabetyzm, zacofanie, zastraszająca bieda, żadnych środków produkcji, kilka starych twierdz i urzędowy język - portugalski. Większość mieszkańców wysp mówi w języku criolo. W tym też języku pisał poezje narodowy poeta Eugenio Taraves. W listopadzie 1985 roku Polka zatrzymała się w porcie Mindelo na wyspie Sao Vicente. Mieszkańcy wysp Stara rybacka łódź Maria stoi w porcie Mindelo, już od kilku lat nigdzie nie wypływając. Polka przywiązana jest do jej burty. Dniem i nocą łodzi pilnuje siedemdziesięcioletni kapitan Antonio Nascinento Lima. Jeżeli przypadkiem musi pojechać do miasta, zastępują go wnukowie Antonio (12 lat) i Hermes (11 lat). Chłopcy szybko zadomowili się na naszym jachcie. Zawsze mieli apetyt na kaszkę mannę, knedliki, gulasz, budyń lub inne czeskie specjały. Największym podarunkiem była dla nich puszka skondensowanego mleka. Dziadek Antonio opowiada: - Matka powiedziała mi, że umarł ojciec i muszę utrzymywać się sam. Na służbę do Portugalczyków nie chciałem pójść, więc tułałem się po wybrzeżu. Marzyłem, żeby zaciągnąć się na jakiś wielki statek. Pewnego razu udało mi się. Miałem wtedy osiem lat. Zatrudniono mnie na siedmiometrowej otwartej barce jako wioślarza, ale długo tam nie wytrzymałem. Po sześciu latach pracy rybaka i wioślarza zacząłem szukać nowego statku. Nie żebym miał niestały charakter, ale raczej dlatego że nasza barka była już tak spróchniała, że z ledwością nadążaliśmy wylewać z niej wodę. Następna łódź, na której pracowałem, miała ponad dwanaście metrów długości, a na burcie napisane imię Bonito. Łowiłem na niej ryby przez cale dziesięć lat. Był to najpiękniejszy czas w moim życiu. Bonito miała dwa maszty i dżon-kowe żagle. Była to szybka łódź. Stałem się na niej sternikiem. Byłem tak zakochany w swojej pracy, że nie zauważyłem biedy wokół siebie. Przecież sam też nic nie miałem. Wypłatę brałem w naturze. W portach wymieniałem ryby na kukurydzę i warzywa. W tych czasach poznałem wszystkie wyspy i podwodne skały. Na łodzi nigdy nie mieliśmy kompasu, kurs ustalaliśmy tylko według gwiazd, słońca, prądów morskich i wiatru. Wiele razy podczas bezwietrznej pogody prądy znosiły nas daleko do oceanu. Żagle żałośnie zwisały, a wszyscy modlili się, żeby znaleźć drogę powrotną. Ja też wznosiłem oczy do nieba, ale tylko po to, 17 aby zapamiętać układ gwiazd. Zawsze udawało nam się wrócić, chociaż byli tacy, którzy nigdy nie powrócili. Wielu moich przyjaciół zginęło podczas połowów, zwłaszcza ci, co mieli małe łodzie, które często przewracały się pod uderzeniem dużych fal. Najbardziej niebezpieczne są pierwsze dwie godziny w wodzie. ("iato ludzkie jest jeszcze ciepłe. Jak człowiek wystygnie rekiny już nie zaatakują, I .ubią tylko ciepłe mięso. Na wyspach każdy to wie. Pewnego razu przewoziliśmy banany z wyspy Santo Anlao do Mindclo. Kiedy wypływaliśmy, zobaczyłem stojącą na brzegu drobną dziewczynę. Zawróciłem łódź i zatrzymałem się. Zagadnąłem jak ma na imię, powiedziała: Ki islina Silva. Bardzo mi się spodobała. Zapytałem, czy nie popłynęłaby ze mn;|. Zgodziła się natychmiast. Miała już prawie piętnaście lat. Była jedną z CZternaŚciorga rodzeństwa. Po tygodniu wzięliśmy w Mindelo ślub, ale nie było to łatwe. Postawiła warunek, że oboje musimy nauczyć się podpisywać. Od urzędnika kolonialnego przyniosła napisane na kartce nasze imiona i nazwiska i cały czas się uczyła. Po trzech dniach umiała się podpisać już sama. Koledzy śmiali się ze mnie, widząc, że ja też uczę się podpisywać. Przecież najstarsi z nich przeżyli życie, używając „trzech krzyżyków" lub odcisku palca w miejscu podpisu. Złościłem się wtedy na nią, ale dzisiaj muszę przyznać, że w lym wypadku miała rację. Potrafię podpisać się do dzisiaj. Mamy razem ośmioro dzieci. Nigdy jej nie ubliżyłem. Przez pewien czas nie miałem łodzi. Musiałem zarabiać śpiewaniem i grą na gitarze. Ręce i mięśnie mi zwiotczały i zacząłem zbyt dużo pić. Pewnego dnia obudziłem się i znalazłem na podłodze gitarę rozbitą na kawałki. Dzieci płakały, a mojej żony nigdzie nie było. Biegałem po wodę i jak umiałem próbowałem je nakarmić. Była to straszna i wyczerpująca praca. Zrozpaczony pragnąłem, żeby wróciła. Przyszła jak gdyby nigdy nic się nie stało po trzech dniach. Przywiozła banany od matki, która mieszkała na sąsiedniej wyspie. Były to trzy najgorsze dni w moim życiu. Zaraz potem poszedłem pracować na łódź Maria jako majtek. Była to moja pierwsza łódź motorowa. No i pracuję na niej do dziś. Dziadek pali cygaro mrużąc przy tym wypełnione spokojem oczy. Becherowka (wódka) mu smakuje, u jego nóg siedzi kocur Rui i pies Miguel. Kiedy ci dwoje nie walczą o świeżą rybę, są przyjaciółmi. Dziadek kładzie mi do serca, żebym nie zapomniał o Antonio i Hermesie. On sam nic już nie potrzebuje, ale chciałby, aby wnuki znalazły kiedyś pracę. Szczególnie Antonio, który jest bystry i całej rodzinie wypełnia wszelkie urzędowe formularze. 18 Wieczorem wiatr się nasiłil. Nasze jachty rozkołysały się na wodzie. Laguna w porcie stała się białą. Nocą padał deszcz. Rankiem powietrze było przejrzysto świeże i chłodne (tylko 22°C). Stary Antonio ma na sobie płaszcz a na głowie czapkę. - Ale zimno - mówi zmartwiony. Spacerując po brzegu zbierałem muszle i kamienie. Pewnego wieczoru dziadek Antonio opowiedział mi, jak powstały te wyspy. Pierwotnie podobno była tylko wulkaniczna wyspa Fogo. Ludzie bali się Fogo bardziej niż diabła. Dlatego też diabeł chciał wulkan Fogo ugasić. Wzleciał nad wyspę i próbował wulkan zdmuchnąć, ale od tego podmuchu gorący popiół wleciał mu do oczu. Rozłoszczony diabeł chciał wulkan zdeptać, ale wtedy gorący popiół wleciał mu do butów. Diabeł zaczął podskakiwać i tupać nogami. Popiół rozpylał się z tych butów w różne strony i w ten sposób powstały wyspy. Między nimi jest morze o głębokości czterech tysięcy metrów. Podobno tak głęboką dziurę wyrył diabeł stukając obcasem. Mindelo. Dwie główne ulice i rynek. Poczta, bank i małe sklepiki. Sprowadza się tutaj dziewięćdziesiąt sześć procent towarów, są więc drogę i często trudno dostępne. Zagraniczne zadłużenie kraju, mimo pomocy ONZ, rośnie w zastraszającym tempie. Na przekór niesprzyjającemu bilansowi wyspy się jednak zmieniają. Obowiązek uczęszczania do szkoły spowodował, że dzieci uczą swoich rodziców czytania i pisania. Buduje się drogi, porty, nowe domy i zakłady pracy. Rozwija się rybołówstwo. Prognozuje się rozwój turystyki. Na ulicy śpiewał chłopiec. Miał mocny, jasny głos, który wabił. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak pięknie śpiewającego dziecka: - Jestem Kapwerdczykiem*, nie mam nic, jestem Kapwerdczykiem, któż jest więcej. Wróciłem na jacht po gitarę i dałem ją chłopcu. Wziął ją ode mnie bez słowa. - Jak się nazywasz? - zapytałem. - Leonides Moreira - odpowiedział. - Miałem na myśli całe nazwisko - pytałem dalej. Powtórzył to samo i zapytał: -A jak ty? Powiedziałem mu jak się nazywam. - Widzisz - powiedział - ty też masz tylko dwa. Pewien mój przyjaciel z Mindelo nazywa się Edmer Fernando Perez Jezus Pinto, dlatego też zaskoczyła mnie skromność chłopca. Tylko jedno imię i jedno nazwisko. Z czymś podobnym jeszcze się tutaj nie spotkałem. Nauczyciel z miejscowej szkoły, podniecony, opowiada ściszonym głosem: * Tak nazywam mieszkańców Wysp Zielonego Przylądka (aut.) 19 - Dzieci znalazły w górach leżące w jaskini ludzkie kości. Mają na pewno więcej niż pięćset lat. Dopiero gdy się upewnię, wyjawię tajemnicę. Dla archeologów będzie te prawdziwa bomba. Pod eukaliptusem, niedaleko rynku uczę się grać w „inglesa" (w wolnym tłumaczeniu - na chytrusa). Na drewnianej płycie są dwa rzędy wyżłobionych dołków. Do każdego z nich wkłada się po cztery kamienie. Musicie wybrać jeden z dołków, a do każdego następnego wrzucić po jednym kamieniu. Jeżeli dołek po waszej stronie jest pusty, bierzecie kamienie z dołka przeciwnika. Zawsze przegrywałem ku radości kibiców. Nie umiem grać w inglesa, pomimo że wiem jak się w to gra. W wioskach znajdujących się na wyspie panuje bieda i nie ma wody, a dziadek Antonio opowiada o wyspie Santo Antao jak o raju, gdzie płyną rzeki. Pewnego dnia więc wysiadłem z jachtu w Porto Novo, żeby zobaczyć ów cud - rzekę. Santo Antao jest drugą co do wielkości wyspą, gdzie znajduje się dzikie pasmo gór wulkanicznych, których wysokość wynosi dwa tysiące metrów, a jego wierzchołki ukryte są zawsze w chmurach. Po drodze przylepionej do zbocza gór przejeżdżam na drugą stronę wyspy do Ribeira Grandę. Droga miejscami jest tak wąska, że samochód ledwie się na niej mieści. Kiedy mijają się dwa samochody, widok w dół jest fascynujący. Siedzę cicho trzymając za kierowcę kciuki. Kierowca uśmiecha się i zatrzymuje przed każdym, kto do niego pomacha. Największym kraterem znajdującym się na wyspach jest Cova. Dzisiaj na jego dnie, w żyznej ziemi sadzi się młodniki. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć widać sosnowe lasy. Sosny rosną w piasku, a nawet na skalach. Jedyną ich wadą jest to, że warstwa opadniętego igliwia jest przyczyną częstych pożarów, które wzniecają się nawet samoistnie. Dlatego też w kraterze Cova zaczęto hodować akacje, które w przyszłości będą nadzieją wyspy. Dolina Ribeira Grandę. Któżby się śmiał z rzeki, której u nas nikt nie nazwałby nawet potokiem. Cud cieknącej wody, która szemrze w kamienistym korycie, szumi, chłodzi, nawilża, płynie, pluszcze... Kiedy z tej cudownej wyspy wróciłem do Mindelo, dziadek Antonio od razu mnie zapytał: - A rzekę widziałeś? Polka płynie teraz z powrotem do domu, kierując się na północ, pokonuje prąd Wysp Kanaryjskich. Jacht płynie samodzielnie z przywiązanym sterem. Myślę o wyspach pełnych kontrastów, które właśnie opuszczam. Mimo iż leżą na środku oceanu, nie ma na nich wody. Ludzie z utęsknieniem czekają na deszcz, ale kiedy pada (aż setki mm w krótkim czasie), woda zrywa drogi i niszczy domostwa. Giną ludzie i zwierzęta. Wiatr napędza wiatraki, zasypując równocześnie piaskiem z plaży pola. Pędzący aż do gór piasek, niszczy po drodze wszystko co żywe. Studnie wykopuje się tutaj nie tylko by mieć wodę, ale by uszlachetnić 20 pola. Średnice studni wynoszą nawet po dziesięć metrów. Uzyskaną z ich środka żyzną wulkaniczną glebę rozsypuje się po polach. Ludzie z powodu niedostatku wody w górach nie myją się, ale wyglądają bardziej czyści od nas. Kiedy wróciłem do domu, moja siedmioletnia córka Dobrawa zapytała, jak nazywają się wyspy, które widziałem. - Wyspy Zielonego Przylądka - odpowiedziałem. - To wiem - powiedziała zniecierpliwiona. - Chciałabym wiedzieć, jak nazywała się każda z nich. -W 1981 roku z pokładu Polki widziałem wyspy: Sal, Boa Vista, Maio, Sao Tiago i Fogo. Teraz zaś zwiedziłem Sao Vicente i Santo Antao. - Ale nie wiesz, co na tych drugich wyspach jest? - Nie, nie wiem. - A kiedy się dowiesz? - zapytała. - Na pewno jeszcze tam wrócę - odpowiedziałem. Po raz trzeci na Wyspach Zielonego Przylądka W odległości dwustu mil od Zielonego Przylądka, najbardziej zachodniego wybrzeża Afryki, wyrasta z oceanu małe państewko - Republika Cabo de Verde. Należy do pięciu najbiedniejszych krajów świata. Na przestrzeni dziesięciu lat jestem na wyspach po raz trzeci, dlatego też widzę zmiany, jakie tu zaszły. Susza, która panowała tu w ciągu ostatnich lat, wyludniła niektóre części wysp. Ceny żywności są porównywalne z niemieckimi, artykuły konsumpcyjne są jednak dwa razy droższe. Dzienny zarobek robotnika pracującego przy budowie dróg wynosi 150 - 300 escudos. W przeliczeniu są to dwie do czterech marek. Znalezienie nawet jakiejkolwiek pracy jest szczęściem, które spotyka niewielu. Przybrzeżne wody są, podobnie jak powietrze, kryształowo czyste. Jest to chyba rzecz, której rozwinięte i bogate kraje mogłyby Kapwerdczykom pozazdrościć. Przemysł turystyczny praktycznie nie istnieje, a jeśli w górskiej wiosce pojawi się jakiś turysta, wnet zbiegają się czarne dzieci wołając: - Bianco macaco!, czyli biała małpo! Biała małpa zazwyczaj jest spocona i ma popękane z pragnienia usta. Kapwerdczycy są niezwykłe przyjacielscy i pomimo biedy bardzo gościnni. Podstawowym daniem Kapwerdczyków jest kukurydza, która rośnie na kamienistych lawowych polach, ryby i ser z koziego mleka. Chude kozy pasą się w krainie, gdzie prawie wcale nie ma wegetacji. Wyspy Zielonego Przylądka nie są zielone. A zieleń przebija tylko z niewielu dolin. W tych oazach żyje największa liczba ludzi. 21 Głównym zajęciem rodziny jest zapewnienie i dostarczanie do gospodarstwa wody. Bogata rodzina, która posiada osła, ma ów problem z. głowy. W większości jednak wodę w plastikowych kanistrach noszą kobiely i dzieci, pokonując wiele kilometrów. Zgodnie z tradycją kobiety mają na głowach owe brzemię. Plastikowe kanistry w każdej rodzinie stanowią szczyt techniki przybyły Z krajów rozwiniętych. Nikt tutaj nie przejmuje się ostrzeżeniami napisanymi na kanislrach, jak na przykład: Zawartość silnie trująca! lub Praca ( nit roirztdzonym płynem dozwolona tylko w masce gazowej! itp. Pozostaje lylko wierzyć, te woda jesl dobra. My białe małpy stajemy się nerwowi, jeśli gasimy pragnienie wodą z takiego źródła. Spotkanie Pierwszym człowiekiem, którego odwiedziłem, był dziadek Antonio Nascimen-to Lima. Antonio jednak nie używa swojego pięknego, długiego Imienia, Wszyscy mówią do niego używając przezwiska Bababa. Przywiozłem mu gitarę. Dziadek od razu zaczął śpiewać i grać. Jego, początku niepewne palce, zacząły zgrabnie przebiegać po strunach. Siedzieliśmy M lodzi » i -•« kiej, a Bababa między przerwami w graniu opowiadał rybakom, jak kn.lv. uczył mnie łapać ryby. Wyciągał wówczas ryby jedna za drógą. ja nie złapałem żadnej. Sześć lat temu wnuki Antonia były jeszcze mały im chłopcami) tera! natomiast moją rękę ściskają dwaj młodzi mężczyźni, Antonin 1 Mci mc. Nic. pracy nie mają, za to czasu aż nazbyt. Następnego dnia płyną z nami na Polarce do wyspy Santo Antao Kierujemy się w stronę rybackiej wioski Tarrafal. Późnym popołudniem riU( imy kotwicę w niechronionej zatoczce. Wielkie oceaniczne fale rozbijają ilą o wybrzeże. Na plażę zbiegło się kilkunastu wieśniaków. Siedzą 1 przyglądają ". nam w milczeniu. Polarka kołysze się na wysokich falach. Na jej pokładzie Kłoftylllm) nasego bączka. Nikt nie ma ochoty wychodzić na brzeg VoJta 1 .....i ",1 razu zaczęli łowić ryby. Po chwili wahania popłynąłem. I IcrincM im « irom hyba piąta albo siódma fala oceaniczna jest podobno największa Muilałatflbyć właśnie ona. Byliśmy już niedaleko brzegu, kiedy podnosąi 1,. pi ewrOclla naszego bączka. Potem bączkiem razem z nami uderzyła o Iw icj \ 1 uhwlle turlaliśmy się z Hermesem po kamienistej plaży. Następnie szybko II Im) bączka w głąb plaży, uciekając szybko przed kolejną zbliząjąt 1 Bilą |uJ 1 tlą li ikcja musiała wyglądać śmiesznie, ale ludzie obscrwii|,|c v u.1 p| 1I1 mc nie śmiali. Obaj mamy mokre i uwalane w piasku uliiani.1 Hcrmi b Iowa usiadł obok wieśniaków i patrzył w dal na Polarkę. Przeszedłem się po wsi, wypytując rybaków o pofo.I, 1, fali nil podobały mi się. Mówili, że w nocy wiatr osłabnie, ale z południowego f.at hodu nailciąga- 22 ją czarne chmury i dlatego pogorszyła się widoczność. Po pół godzinie wsiedliśmy z Hermesem do bączka i tym razem szczęśliwie dopłynęliśmy do Polarki. Wzmógł się wiatr. Wciągnęliśmy żagle i szybko odpłynęliśmy z wybrzeża. Po godzinie silny wiatr przemienił się w sztorm. Wracamy z powrotem do Mindelo. Jest to jedyny bezpieczny port na wyspach. Płynąc po rozszalałym morzu, dotarliśmy do niego dopiero następnego dnia rano. Idylla po kapwerdsku albo co to jest wysoka stopa życiowa Salamanza to mała wioska położona z północnej strony wyspy Sao Vicente. Niedaleko niej znajduje się mała zatoka. Wchodzę do niej przez skalisty kanion. W zatoce jest piaszczysta plaża, a pod wiszącą skałą stoi chata. Kiedy się do niej zbliżyłem, z morza ruszyli w moją stronę dwaj nadzy młodzi ludzie. Weszli do chaty. Po chwili wyszli z niej ubrani. Nie zachowywali się zbyt życzliwie. Ona była w mocno zaawansowanej ciąży. Wyjaśniłem im, że do zatoki przysłał mnie Bababa. Tak, Bababę znają wszyscy. Nieufność z ich twarzy od razu zniknęła. Po chwili pijemy herbatę w obtłuczonych, blaszanych kubkach i chrupiemy praskie wafelki. Ona nazywa się Nilza, a on Jose. Wzięli ślub pół roku temu. Noszą teraz wspólne nazwisko Fernandez. Ukończyli szkołę średnią, a w przyszłości będą nauczycielami. - Nasza szkoła będzie gotowa za pół roku - mówi Jose - postanowiliśmy więc, że po ślubie spędzimy na wyspie miodowy miesiąc. Jesteśmy tu już pół roku. Moja matka donosi nam ze wsi kukurydzę i warzywa. Ryby łowimy sobie sami. Pokazują mi wnętrze chaty. Znajduje się w niej zbite z desek łóżko pokryte owczą skórą, mały stół, na którym stoi naftowy prymus i lampa. Nad łóżkiem wiszą półki z książkami. - Uczymy się - wyjaśniają. Oboje mają zadowolone i szczęśliwe buzie. Dawno nie spotkałem nikogo, kto imponowałby mi tak jak tych dwoje. Potem zaprosili mnie na spacer. Przeszliśmy całą zatokę. W małym, skalistym jeziorku mieli dwie wcześniej złowione ryby. - Będą na kolację - powiedział Jose. - Musimy dużo chodzić, żeby Nilza miała łatwy poród. - Jesteśmy biedni - powiedziała Nilza. - Mogliśmy wyjechać do pracy za granicą, ale chcemy uczyć. Jest to dla nas najważniejsze. - Kiedy człowiek pracuje dla innych, tym samym pracuje dla siebie - wyjaśniał mi ich poglądy Jose. 23 Odprowadzili mnie aż na koniec kanionu. Nilza podała mi swoja, drobną, ciepłą rękę. Jej dłoń była delikatna i różowa jak skóra dziecka. Jose miał twardą od pracy dłoń i mocny uścisk. Dziękował mi, ale nie rozumiałem za CO. - Za to, że niczego nie fotografowałeś - powiedział z uśmiechem na iwarzy. Wyspy są pułapką Na plaży w Mindeło siedzi czworo Murzynów. Ich twarze wyranie różnią się od wyglądu miejscowych ludzi. Cała czwórka jest z Liberii. Tocząca się w ich kraju wojna domowa wygnała mężczyzn w świat. Ich losy są smulne i pełne cierpienia. Życie ludzkie wydaje się bez wartości. Jeden . mężczyzn pokazuje mi świeżą, gojącą się ranę po przestrzeleniu. Wszyscy razem maja. osiem dolarów. Przypłynęli na wyspy z wyobrażeniem, że znajdą tutaj Statek, który zabierze ich do Ameryki. Teraz zdali sobie sprawę, że takiego nie najdą. Siedzą na plaży i wciąż czekają. Jak miliony ludzi we wszystkich zakątkach świala. Wpatrują się w zachód z nadzieją, że kiedyś sięgną jego dobrobytu. Jeszcze nie wiedzą, że ludzie w bogatych społeczeństwach dniem i nocą skupiają swoje myśli na tym, co zrobić żeby im samym było jeszcze lepiej. Los tych czworga nikogo nie interesuje. świat kolorów Sylwia jest Francuzką. Mieszka w Mindelo. Maluje przyrodę, ale głównie ludzi. Czasem uda jej się jakiś obraz sprzedać. Mieszka z mężem w małym pomieszczeniu, które jednocześnie jest jej pracownią. Jej mąż jest Kapwerdczykiem. Utrzymują się tylko ze sprzedaży obrazów. Oznacza to, że oboje wegetują. Chuda i blada kobieta używa do malowania obrazów zwykłych, acetonowych farb do mebli. - Często mam problem z wymieszaniem właściwego odcienia mówi - ale na prawdziwe, malarskie farby nie mam pieniędzy. O swoim losie opowiada mi do późnej nocy. Jej poglądy na sztukę i życie są interesujące. - Chcę żyć pełnią życia - mówi Sylwia. - Jestem gotowa zapłacić Zi to każdą cenę. We Francji miałam rodziców, przyjaciół i znajomych. Grałam w s.iukach o przyzwoitym i uporządkowanym życiu. Praca, odwiedziny i lowarysl wo. Samo udawanie. A czas nieubłaganie biegnie. Muszę malować! Jestem lym całkowicie pochłonięta. Wszystko inne niepotrzebnie zabiera mi czas. Chcę rozumieć i docierać do sedna tego, co maluję. Chciałabym malować nie tylko stan zewnętrzny, 24 ale i wewnętrzny. Mój mąż bardzo mi pomaga zrozumieć tutejsze życie. Fascynuje mnie na przykład pot na czarnej skórze. Jeszcze nie umiem tych ludzkich pereł namalować. Będę próbować do chwili, aż mi się to uda. Dopiero wtedy będę zadowolona. Nagle zapytała: - Mogłabym namalować coś na Polarce? Chciałabym, żebyś miał na morzu kawałek Afryki. Przyszła na drugi dzień i od razu wzięła się do pracy. Malowała na drewnianej ścianie w głównej kabinie. Pracowała intensywnie przez sześć godzin. Wyczarowała Monte Caro, górę znajdującą się na wyspie Sao Vicente, która kształtem przypomina twarz. W środku obrazu namalowała muszlę, z której wychodzi dziewczyna w bieli i pokazuje na drugą część obrazu, gdzie widnieje skupisko lodowców. Sylwia siedzi na jachcie i popija herbatę. - Nie, nie przyjdę się z tobą jutro pożegnać - mówi - nie lubię pożegnań. Lubię nowe spotkania. Moim marzeniem jest praca W Mindelo, w starym i opuszczonym budynku żyje kilka rodzin. Żyje? Raczej wegetuje! Jedyne czego mają pod dostatkiem to dzieci. Dzieci kręcą się tu wszędzie. - Co roku mamy z żoną dziecko - mówi Sebastian, który jest żonaty od czterech lat i ma czwórkę dzieci. - Mój sąsiad Fernando jest żonaty od sześciu lat i ma sześcioro dzieci - wyjaśnia dalej. Wszyscy śmieją się z mojego zdziwienia. O czym marzy Sebastian? Chciałby mieć pracę. Mógłby robić cokolwiek, ale nadzieja jest nikła. - Łowimy ryby i później zamieniamy je w górach na kukurydzę. Sebastian mówi, a w tym czasie jego troje starszych dzieci weszło mu na kolana i zerka na mnie. W buziach mają czeskie landrynki i wyglądają na zadowolone. Żona Sebastiana Maria nieśmiało szepcze mu coś do ucha. Sebastian śmieje się i pyta ile mam dzieci. Kiedy powiedziałem, że dwoje, jego żona była wyraźnie rozczarowana. - U nas jest teraz kapitalizm. Jak wrócę do domu, może zostanę fabrykantem. Wtedy na pewno cię zatrudnię - obiecuję. 25 Praia Praia jest stolicą wysp i żyje teraz przedwyborczą kampanią. Dwaj kandydaci na prezydencki fotel obiecują, że do pięciu lat będzie tutaj raj. Wystarczy, że oddacie na nich swój głos. Nie wymaga to zbyt wiele pracy, a formularz do głosowania dostaniecie za darmo. Trzeba tylko wrzucić go potem do urny. I w tym momencie wystartowaliście prosto do raju. Przypomniałem sobie słowa Sebastiana, który mówił, że na wybory nie pójdzie. Woli zostać w domu i bawić się z dziećmi. Czyżby nie chciał żyć w raju? Czy też do szczęścia wystarczyłoby mu mieć zwykłą pracę na ziemi? Podczas swoich wizyt zobaczyłem wyspy Santo Antao, Sal, Fogo, Sao Tiago, Sao Vicente, Santa Luzia, Boa Vista, Maio, Brava i Sao Nicolau. Ruszamy w drogę. Za nami zostają wyspy, których nie poznaliśmy. Delikatny piasek, który pasat zanosi z wybrzeża wysoko w góry, wpada nam do oczu, pozostaje przez chwilę podobnie jak drobne wspomnienia, które zostaną w nas na zawsze. Który mężczyzna zapomniałby o czarnych pięknościach, które jak korony noszą na głowach naczynia z wodą? Niekiedy dają się napić ze swego naczynia, możesz wtedy zwilżyć spierzchnięte usta. Kolorowe, lawowe pola, setki wulkanów i piaskowe zamiecie. Stada kóz, krążące sępy, huk morskich fal rozbijających się o brzeg. W zatokach coraz to zderzające się o siebie, wulkaniczne kamienie lżejsze od wody. Dookoła roztacza się tropikalna woń bananów, papai i manga. Buchające żarem słońce, ludzie o czarnym kolorze skóry i białej duszy. Pewna afrykańska legenda głosi, że Murzyni duszę mają białą, a biali czarną. Szkice z oceanu Ocean żyje swoim własnym rytmem. Nie jest ani okrutny, ani dobry. Po prostu jest. Pewny siebie człowiek „zasiedlił" go dzisiaj niezliczoną ilością statków napędzanych silnikami. Statki te są strzeżone przez systemy nawigacyjne Loran, Decca, cybernety, radary, satelity i całe mnóstwo innych nowoczesnych urządzeń technicznych. A przecież teraz też tak jak dawniej wypływają w morze żaglowce napędzane tylko wiatrem. Temperatura powietrza przekracza +40°C w cieniu. Na niebie pojawiają się pomarańczowo-szare chmury. Wiatr wieje z tak wielką siłą, jak w czasie sztormu. Na pokładzie słychać narastający szum, przypominający odgłosy deszczu. Żagle i pokład zasypuje drobny piasek, który przywędrował z wiatrem setki kilometrów z afrykańskiej Sahary. 26 Dopiero rankiem spadł deszcz, który oczyścił cały świat. Teraz niebo jest czyste i bezchmurne, wieje delikatny pasat. Nawet delfinom jest wesoło. Myjąc z piachu znajdujący się na rufie napis Polka, pozdrawiam pyzatą, ubraną w niebieskie prążki rybę, która płynie za nami już od dłuższego czasu. Mówię do niej poufnie: - Kochanie, bądź ostrożna, uważaj, by nie zjadły cię rekiny. Jest bezwietrznie. Morski prąd niesie Polkę na południe. Minęły już dwa miesiące odkąd wypłynąłem z Wysp Kanaryjskich. Samotność. Tylko ocean, niebo, wiatr i jacht są moimi przyjaciółmi. Zawsze, gdy zbyt mocno zaczynam ją odczuwać, moje myśli i marzenia zanoszą mnie do domu. Płynę w tropikach, gdzie deszcze są jak nawałnice. Mam dość słodkiej wody. Przepływam przez największą na świecie saunę. Nie mogę sobie już przypomnieć, kiedy ostatnio byłem ubrany. Na przemian pada deszcz i świeci słońce, ale temperatura się nie zmienia. W morzu łowię ryby, a z nieba sekstantem gwiazdy. Ryby zjadam, a gwiazdom zadaję pytanie: „Gdzie jestem?" Dowiaduję się tego przy pomocy almanachu i tablic nawigacyjnych, lecz gdy pytam: „Kim jestem?" - milczą. Piszę opowiadania i bajki dla swoich dzieci, chociaż wolałbym opowiadać im je sam. Moje dzieci są małe. Wieczorem, gdy kładą się spać, pytają: „Czemu cię tutaj nie ma, tatusiu?" Gdyby mogły choć usłyszeć mój głos, opowiedziałbym im wtedy: Pewnego razu, na morzu zerwał się bardzo silny wiatr. Zazwyczaj leniwe fale zaczęły podnosić się powoli, jak zwykle przedrzeźniając się. Wiatr przemienił się w wicher, a fale urosły aż po samo niebo. Bawiły się wesoło i dumnie patrzyły z wysoka w dół. Po chwili zaczęły się spierać, która z nich jest wyżej. - To ja jestem wysoko na sześć wielorybów! - krzyknęła pierwsza z nich, ale druga twierdziła, że ośmiu rekinów. - Bo padnę! Osiem rekinów! - zawołała nagle pierwsza fala i załamując się spadła w dól. Druga naśladując swą towarzyszkę, również spadła w dół. Od tej pory wszystkie wysokie załamują się. Morski dziad lubi na nich jeździć, a jego białe wąsy łopoczą we wszystkie strony świata i wyglądają przy tym jak morska piana. Kiedy podniósł się słaby wiatr, wciągnąłem żagle. Tuż za jachtem płynął młody wieloryb o długości pięciu metrów. Z otworu na jego plecach wysoko tryskała fontanna wody. Od czasu do czasu z wody wynurzała się jego płetwa ogonowa. Nocami zaś słyszę jego głośny oddech. Rankiem młody wieloryb płynął tuż za jachtem. Nie mogłem się powstrzymać, by go nie dotknąć. Przywiązany liną do jachtu, trzymając się kosza rufowego, schyliłem się do wody. Mój jacht płynął powoli. Skóra wieloryba była 27 chropowata jak kora drzewa, ale poczułem pod nią tętniące życie. Przesunąłem stopą po jego skórze. Przez moment nie reagował, a potem wpłynął pod jacht. Wszedłem na pokład, jednak po chwili dotknąłem go jeszcze raz. Wieloryb cierpliwie wszystko znosił i już nie odpływał. Nie wymyśliłem dla niego żadnego imienia, szeptałem po prostu „mój wieloryb". On jednak nie mógi wiedzieć, że jest mój i po kilku dniach odpłynął. Wpływam w rejon dalekomorskich statków. Nie mogę spać dłużej niż przez dwadzieścia minut. W chwili przebudzenia dokładnie wiem, jak długo spałem. Jeżeli tylko sen się przedłużył, budzę się z nagłym przestrachem. Największym niebezpieczeństwem dla jachtu jest ryzyko zderzenia się ze sial kiem. Według międzynarodowego prawa płynący na otwartym i morzu jacht ma pierwszeństwo przed statkiem z napędem me f\ chanicznym, trudno jednak prawo to wyegzekwować. \ Znów jest bezwietrzna pogoda. Ocean jest gładki jak sław. ^ Na zachodzie niebo jest krwistoczerwone. Nieruchome, czarne V J chmury ścisnęły słońce, gasząc jego blask. W kajucie jest lepk ie ^*^r i ciężkie powietrze. Dookoła panuje cisza. Wchodzę do kokpitu ____T i zapalam tam świeczkę. Płomyczek światła płonie spokojnie. fC^_f~~^; Kładę się na pokładzie. Próbuje zasnąć. Niestety bezskutecznie. Idę do kajuty i przynoszę zeszyty. Otwieram jeden z nich zaly tułowany „Dzieci". Na ostatniej stronie znajduję słowa „Islas Afortunidades", co znaczy Wyspy Szczęścia. Tak nazywały się pierwotnie Wyspy Kanaryjskie, które należą do najczęściej opi sywanych wysp na całym świecie. Wyspy Kanaryjskie a I mieszkiwali niegdyś ludzie o niebieskich oczach, kasztanowych włosach i białej cerze. Mieszkali oni w jaskiniach i nazywali się Guancze. Skąd pochodzili ci ludzie, nie wyjaśniono do dziś. Potem zmieszali się z hiszpańskimi osadnikami. Wyspy te są przeważnie pochodzenil wulkanicznego. Ciekawostką jest, iż kanarek z Wysp Kanaryjskich nie jesl wcale żółty, a wyglądem przypomina raczej naszego wróbelka. Zapalam jeszcze dwie świeczki i zaczynam pisać. O Wyspach Kanaryjskich, jachcie, morzu i tęsknocie (Dla Dobrawy i Danieli) Stało się to bardzo dawno temu. Pewnego dnia morza wysunęli) się siedem fajek. Wydobywał się z nich ogień i dym. Tytoń wciąż się .u yl, kiedy przyleciał mały ptaszek i usiadł na jednej z nich. Fajka była jesee lak j-oiąea. te ptaszek trochę się przypiekł, a do tego pobrudził pikonem (jesl i« wulkaniczny popiół). 28 - Co to za fajki?! - dziwił się ptaszek, rozglądając się dookoła. - Przecież to są nocniki! - stwierdził i do jednego z nich zrobił swoją pierwszą kupkę. Potem na krawędzi innego nocnika zniósł dwa jajka. Były kolorowe i lekko nakrapiane. Czekał, co dalej się stanie. I stało się! Z jajek wyskoczyły dwa ptaszki. Od razu umazały się pikonem i przyczerwieniły na gorącym nocniku. Nie mogąc na nim ustać, podskakiwały. Były to pierwsze trzy kanarki, a z biegiem czasu przybywało ich coraz więcej i więcej. Wkrótce zamieszkały na wszystkich siedmiu nocnikach. Czas płynął i niebawem okazało się, że wszystkie nocniki pełne są kanarków. Wtedy znad afrykańskiej Sahary przyleciała ogromna, piaskowa chmura i zasypała wszystkie siedem nocników. Od tego dnia zasypane po brzegi nocniki wyglądały jak wyspy. Chmura przyniosła ze sobą przeróżne nasiona. Na wyspach zaczęły więc rosnąć palmy, kaktusy i inne rośliny. Flora na wyspach rozwijała się coraz bujniej. Wyspy, które na początku były fajkami, potem nocnikami, stały się nagle najpiękniejszymi klejnotami Atlantyku. Jest ich tyle, ile dni w tygodniu. Na wyspach tych rosną najcudowniejsze na świecie palmy. Jedna wygląda jak smok, druga podobna jest do królewny, a inna jest tak rozczochrana, że widać od razu - urodzić się mogła tylko tutaj. Na wyspach rośnie tyle kwiatów, ile na świecie jest kolorów. Wyspy zalewa słońce, powiewa łagodny pasat, w cieniach palm śpiewają kanarki, ale nie mieszkają tu jeszcze żadni ludzie. Pewnego razu nie wiadomo skąd i jak, chyba na tratwach na wyspy przypłynęli ludzie i na nich zamieszkali. Oni też, podobnie jak kiedyś kanarki pobrudzili się pikonem i na jednej z wysp przypiekli na gorącej ziemi. Zamieszkali w jaskiniach i nazywali się Guanczami, mieszkali bowiem na wyspach nocnikowych -Guano. Szybko zrozumieli, że kaktusy rosną na wyspie po to, żeby wszędzie na niej nie siadać. Czas mijał. A pewnego pięknego poranka do brzegów wysp przypłynęły żaglowce. Ludzie na nich byli śniadzi, czarnowłosi i mieli roziskrzone oczy. Grali na gitarach i śpiewali jak kanarki. Dlatego też zostali na wyspach twierdząc, że również są kanarkami. Wszystko to widział żeglarz, który przypłynął na Wyspy Kanaryjskie swym jachtem Polka. A gdy pytano go, kiedy odpłynie, wciąż odpowiadał: „Mariana!" (Jutro.) Odpłynął jednak dopiero po dwóch tygodniach. Wyrwał z dna kotwicę i ruszył w morze. Wystraszone latające rybki umykały we wszystkie strony przed nacierającym na nie dziobem jachtu. Płynąc w popłochu nie wiedziały już, gdzie jest bezpieczniej - w morzu czy też w powietrzu. Ledwo wyspy zniknęły za horyzontem, znad Sahary nadciągnęła ogromna piaskowa chmura. Sypiąc piaskiem na Polkę namawiała żeglarza: - Zostań! Nie odpływaj, a ja uczynię z Polki wyspę. 29 Żeglarz nie zgodził się jednak, chcąc umknąć chmurze, manewrował swoim jachtem to w prawo, to w lewo. Rozgniewana tym chmura wysypała cały piasek do morza. I wiatr też się rozzłościł - przestał dąć. Nic wiat przez całe siedem dni, za wszystkie siedem wysp: Lanzarote, Palmę, Gomerę, Fuerteventurę, Hierro, Grand Canarię i Tenerife. - Pamiętasz, wietrze, jak wiałeś w żagle Kolumba, który wypływał z Wysp Kanaryjskich na zachód? To ty, tak na prawdę odkryłeś Amerykę - pochlebiał żeglarz wiatrowi, próbując go sobie zjednać. Udobruchany tymi słowami wiatr, znów zaczął wiać. Żeglarz złapał go w żagle i ruszył w stronę południa. Gdyby ktoś spojrzał teraz na ocean, zobaczyłby białą małą kropkę znikającą za horyzontem. Wiatr niebawem przemienił się w pasat. Słońce grzało leraz tak mocno, że żeglarz rozebrał się do naga, a i tak wciąż było mu za gorąco Pewnego dnia mijał go statek pasażerski, z którego pokładu i okien pozdrawiali go ludzie. Niektórzy z nich mieli aparaty fotograficzne i nieustannie robili mu zdjęcia. Ubrany tylko w czapkę żeglarz pozdrowił ich również. Z południowej strony pomału zaczęły wynurzać się z morza Wyspy Zielonego Przylądka. Żeglarz chciał przybić do ich brzegów, aby wysłać do domu listy. Jednak morski prąd zniósł Polkę nie pozwalając jej zatrzymać się na wyspach. Morze stawało się coraz bardziej niespokojne, na niebie pojawiły się czarne chmury. Zaczął padać tropikalny deszcz i ze wszystkich stron dął silny wiatr. Padało tak mocno, że żeglarz próbował płynąć w powietrzu. Po wielu dniach deszcz wreszcie ustał, ale pasat już nie powrócił. Któregoś dnia żeglarz zrobił na obiad budyń. Nakroił do niego czekolady, a do picia przygotował kakao. Usiadł i zaczął jeść. Potem wstał i w pokładowym dzienniku napisał słowo „równik". Poczuł zadowolenie, mimo iż wiatru z południa nadal nie było. Żeglarz płynął i tęsknił. Rano spod rufy jachtu wynurzył się wieloryb. Z nosa, który wieloryb nosi na plecach, wytrysnęła wysoka fontanna wody. Rozbawiło to żeglarza, który wymyślając dla niego wiersze, stawał stopami na jego plecach. Wyglądało na to, że wieloryb jest zadowolony. 30 Pod jachtem zamieszkiwała też piękna ryba. Miała niebieską sukienkę w prążki i wciąż się uśmiechała. Zawsze gdy nadpływały rekiny, żeglarz bał się o nią, ale niebieska ryba sama umiała się obronić. Pewnego razu myjąc w morzu garnek, niechcąco złowił do niego małą rybkę. Obejrzał ją sobie dokładnie. To dzięki temu, że są malutkie rybki, mogą żyć wielkie ryby - pomyślał, wypuszczając ostrożnie małą, ale bardzo ważną rybkę z powrotem do morza. Wkrótce wieloryb i piękna ryba odpłynęli w morską toń. W nocy pojawiły się przed jachtem Wyspy Fernando Noronha. Były spiczaste, a jedna z nich wyglądała jak igła. Na jej wierzchołku świeciła latarnia morska. Dął słaby wiatr, Polka płynęła więc z prądem. Rankiem wierzchołki wysp zniknęły za horyzontem. Jednak wiatr ciągle wiał za słabo. Żeglarz siedział za sterem, nie odchodząc od niego często przez ponad dwa dni. Aby nie zasnąć, śpiewał sobie piosenki, niektóre z nich wymyślał sam. Lecz tak naprawdę był smutny i tęsknota ściskała mu serce. Pewnego dnia żeglarz zjadł na obiad zepsutą konserwę. Rozchorował się po niej tak bardzo, że miał wysoką gorączkę, był blady, trząsł się z zimna, chociaż temperatura powietrza przekraczała +40°C. W pokładowej biblioteczce odszukał mądrą książkę lekarską, w której próbował znaleźć pomoc. Potem łykał lekarstwa i płynął dalej coraz bardziej wyczerpany, szybko tracąc siły. Prąd wody znosił Polkę na skalisty brzeg. Jednak wycięczony żeglarz musiał być przy sterze dniem i nocą. Od tygodnia nie mógł nic jeść. Prawie bezwolna Polka zbliżała się do górzystego, porośniętego dżunglą, niegościnnego brzegu. Wzdłuż brzegu płynął statek rybacki. Z pokładu statku pomachali do niego Murzyni. Podpłynęli do Polki, wzięli ją na hol i w ciągu kilku godzin wpłynęli z nią do Zatoki Batafogo w Rio de Janeiro. Atlantyk Moja samotność jest bezgraniczna jak morze. Moimi wrogami są własna słabość i tęsknota. W ciągu ośmiu dni przepływam odległość tysiąc mil. Na 36 stopniu południowej szerokości geograficznej trafiłem na silne prądy. Częste sztormy i to, że płynę przeciw wiatrowi spowolniają moją drogę. Groźnie „ryczące czterdziestki" objawiają się hukiem olbrzymich, załamujących się 31 wysoko fal. Przy dużych pre hylin I..... lo dostaje się do wody. Wkajuciejest wilgotno iumili Irmp........i.....li i misi Irochę powyżej zera, a temperatura wody i- Dni pomni............... w lygodnie. Szaro-czarne niebo z rzadka tylko pr.epti l i....... pi..... i i Imica. Napotykam stada orek (nnjw ii, i nil i rodziny delfinów). Mają ogromne ciała i szerokie nosy 1odpl).....i i hm. Niekiedy na horyzoncie pojawiają się wieloryby luh pi n no- białe delfiny. Figlują jak rozbawione dzieci Jest 10 marzec, cyli koniec pni.u....... i • • • i im SO stopień połud- niowej szerokości geogialiinci, w.i.»l i ii |. v mii pięćdziesiąt- kami". Od rana pada śnieg i lylko ud,.iii .1.......i i , i nei Wieczorem o pokład bębni grad. Wiair mu hi. wici "i|.ini ilu inna już kołysze się na martwych falach, unoszonu pri........ ki pru wschód. Rankiem niebo jest niebywuli i |elimuikl .Inneczko grzeje, nawet kiedy jest nisko ii.nl horymilom Do|mltłl mm poieję kaszy, potem żuję płatki suszonych ryb Co dwie godziny łapię Hel Ihiimmii Ii iii.....cnych linii pozycyjnych otrzymuje swoją pozycja Oill ilklnn li inmc jeszcze ISO mil. Ciśnienie na barometrze ybko pml iowe żagle i czekam. Z południowego zachodu wieji wiali di mie o sile 8 stopni w skali Bft pokonuję biakii|i|i i-nuli liillll 14 marca rano. Po prawej stronic burly znajduji klot zność jest słaba. W porannej szarówce wpływam mu,,i i lii l u, kiore zlewają się w jedną linię. Przed Polką otwiera sn, po porlu Sianley. Na zboczach, które stromo wpadają do niui.i pu Ikli i »-1 - • uwiec. Fale z hukiem rozbijają się o brzeg, którego w \ Mają mych przez morze łodzi. Obraz przed moimi oczami jcsl .11111111 1 okpicie i nanoszę na mapę namiary na okoliczne wysepki Pomlm...... 1......mino, mam dobry nastrój. Port Ledwie wpłynąłem do portu, prac u jacy w......ludli ".I 1 1 n pokazali mi, gdzie mam zacumować. Jako molo służyły wi.il 1 larych igloweów. Do jednego z nich cumuję jacht i zwijam żagle. Pod stopami czuję pewny grunt i slyse pil rw»,i lml,l li Iowa. Niebawem chyba z dziesięciu ludzi naraz zaprasza mnie do .won h domów 1rzyglądająsię naszej fladze. Nie, Czechosłowacji nikt tutaj nic na (llwli ram więc atlas i pokazuję im nasze małe państwo leżące w sercu Europy ł2 Czuję przemożne zmęczenie. Szczególnie w ostatnim tygodniu spałem bardzo mało. W czasie sztormu bowiem istniało niebezpieczeństwo, że mogę się zderzyć z górą lodową, która z Ziemi Grahama przemieszcza się na północ, gdzie topnieje potem w ciepłym, tropikalnym klimacie. Trzymające mnie przez długie tygodnie napięcie nagle opada. Nie zdejmując z siebie kożucha, usypiam. Czuję jeszcze, że ktoś przykrywa mnie kocem. Zapadam w niespokojny, nerwowy sen. Zrywam się co pewien czas, ale kiedy uświadamiam sobie, że jestem w porcie, zasypiam znowu. Ranek. Pierwszym człowiekiem, który do mnie przyszedł, był dziennikarz z radia. „Krótkie" interview trwa pół dnia. Z trudnością znajduję odpowiedzi na jego pytania. - Ile owiec przypada na jednego obywatela w Czechosłowacji? - Nie wiem. Chyba jedna czwarta owcy. Patrzy na mnie z niedowierzaniem kiwając głową. - Musicie być biednym krajem - powiada. - Czy jeżdżą u was pociągi? - pyta (na wyspach bowiem nie ma dróg kolejowych). - Tak! Mamy najgęstszą sieć kolejową na świecie. O ile mamy mniej owiec, o tyle mamy więcej szyn - odpowiadam. Na jacht przybywa coraz więcej ludzi. Przygotowuję herbatę. Od naftowego prymusa bije na nas ciepło. Wyspiarze nie są żeglarzami, chcą więc, żebym opowiadał im o moich wyprawach. Okazało się też, że ryby jedzą częściej z puszek niż świeżo złowione, chociaż akweny wokół Falklandów należą do najbogatszych łowisk na świecie. Wypytują się o moją pracę. Na wyspach nie rosną drzewa. Głównymi przyczynami, jak uważają naukowcy są zbyt silne wiatry, ciężkie warunki klimatyczne i występująca tu w przeważającej części kamienista lub torfowa ziemia. Pytają, czym się w Czechach ogrzewa. Na wyspach nie ma nafty ani węgla, ogrzewa się więc torfem. Szczególnie w kominku, którego nie brakuje w żadnym domu, torf pali się idealnie. Interesowało ich również, jak funkcjonuje u nas komunikacja. Tysiąc osiemset obywateli żyje tutaj na farmach porozrzucanych na dziesiątkach wysepek. Do Stanley przypływają raz lub dwa razy do roku na statku Fo-rest, który przez cały czas krąży od wysepki do wysepki. Przewozi on ludzi, żywność, różnego rodzaju towary i wełnę. Wyspiarze ciekawi są, jak działa u nas system szkolnictwa. Dzieci z wysp uczą się w Stanley w szkołach z internatami. Szkoła podstawowa trwa osiem lat. Jeżeli ktoś chce zdobyć wyższe wykształcenie, musi wyjechać do Anglii, zakładając, że ma na to pieniądze. W większości jednak dzieci zostają przy swoich rodzicach i pracują na farmach. 33 Pytają również o życie kulturalne w Czechosłowacji W Stanley jest jedna sala kinowa z około trzysta miejsc siedzących dla widzów. Filmy wyświetlane są dwa razy w miesiącu i wygląda to raczej jak spotkanie towarzyskie. Nikt nie pyta, jaki grają film, Przychodzi każdy, kto ma czas. W holu wszyscy serdecznie się witają. Jak wszędzie Iłl świecie, do kina przychodzą również zakochane pary. Tu i tam w grupkach Itol młodzież. Kilka razy w roku w sali kinowej organizowana jest zabawa taneczna W miejscowej knajpie z napisem „Saloon" jest długi bar, przy którym Stoją goli ie pijąc przeważnie szkodzką whisky lub piwo w puszkach równic przywiezione z Wielkiej Brytanii. Pod koniec naszej rozmowy ja zadaję pytania - A więc ile owiec jest na wyspach? - Tak naprawdę ile dokładnie mamy owiec, mki nil «Ie, ale optymiści twierdzą, że około trzy czwarte miliona - Śmieją się, -A jak twierdzą pesymiści? - spytałem szybko Wybucha gromki śmiech. Kilkoro ludzi odpowiada MTM - O dwie mniej! Uspokajam siebie według zasady, żegośi nigdy nil powinien być dowcipniej-szy od gospodarzy. Oficjalne przyjęcie dawno już się skoń żyło, ale goA i ni ru licie nie ubywa. Smukły chłopak z wyraźnie amerykańskim akcentem twli i .i mi się, że przeprowadził się tutaj ze Stanów Zjednoczonych - Boję się wojny - mówi - myślę, ze w St.m.i, li i ol ». nu długo zawali. Jestem tu z całą rodziną. Czujemy się tera o wiele bcploi ,nlo| W domu, w Stanach, sprzedaliśmy dom i zakład stolarski. Tuiai kumu. prai v. iiy drzewie. Jestem całkiem szczęśliwy. Nie mam już nawci potrzeby i sytl..... Australijczyk Carl Freeman ze swoją żoną Dianą mli ».ku nu wyspach ponad rok. Jak się tu znaleźli? Oboje są żeglarzami li li hll.....I lamuje mnie prostotą i prawdziwością. FalklandczycyMikeijegożonaAlisonsi.ili się mi..... najli iis.ymi przyjaciółmi. Czuję się u nich naprawdę jak w domu Ciesz) mnli i |ik większość żyjących tu ludzi, wychodząc z domu, nic zamykają li « i - Dlaczego? - pytam. -Jak to, dlaczego? Przecież nikt by nic mógł nas od koro nie ma nas w domu - mówi po prostu. Syn Mika Daniel ma niecałe trzy lata i jul i di ii li - ko w lym wieku nie może znaleźć sobie miejsca. -Daniel, zostaw to!-upomina Mikę \ ni któl bl I li Inni. Chłopczyk udaje, że nie słyszy. Ojciec wstaje i )ioni, i ||i y\ do (rech: -Raz, dwa, trzy! tl - Cztery! - dodaje chłopczyk, uśmiechając się przymilnie. Ojciec podszedł do chłopca i nagle podniósł go (przestraszyłem się, że chłopiec dostanie lanie). Obkręcili się razem, po czym wesoło roześmiali. Nie widziałem na twarzy dziecka najmniejszego śladu strachu. - Byłbym złym ojcem, gdyby moje dziecko musiało się mnie bać - dodaje Mikę, jak gdyby czytał w moich myślach. - Moja rodzina żyje na wyspach od 1850 roku - mówi Mikę. - Wyspy są moją ojczyzną. Nie potrafiłbym żyć gdzie indziej. Tutaj jest spokój, nie znamy wojen. Nigdy nie mieliśmy własnego wojska. Chcemy żyć w pokoju. Kiedy się strzela, nawet owce gorzej się pasą i od razu wełna jest gorszego gatunku - dodaje z uśmiechem. - W 1974 roku przyleciał do nas z Argentyny wojskowy samolot. Podczas lądowania został uszkodzony. Trzech argentyńskich żołnierzy przyszło do Stanley, niosąc na żerdzi argentyńską flagę. Ludzie przyjęli ich dobrze i spotkanie skończyło się w gospodzie. Rano wszyscy się obejmowali, żegnając jak starzy przyjaciele. Potem chłopcy wsiedli do samolotu i odlecieli do domu. Światowa prasa pisała później o jakimś konflikcie, ale dla nas był to tylko zwykły epizod. Z Argentyną utrzymujemy dobre stosunki i mamy z nią regularne połączenie lotnicze. - Słyszałem, że Argentyna wydobywa ropę z wysp South Georgia, oddalonych ponad dwa tysiące kilometrów od argentyńskiego wybrzeża. Podobno z Anglii wypłynęły dwie wojskowe łodzie podwodne o atomowym napędzie, żeby uniemożliwić czerpanie stamtąd ropy - powiedziałem. - Tak, to prawda. Ale South Georgia oddalone są od nas o 1500 kilometrów. Myślę więc, że na nas to nie będzie miało żadnego wpływu. Nie wszyscy jednak są takimi optymistami jak Mikę. Wśród ludzi wyczuwalne jest napięcie. 25 marca zamknięto szkoły i posłano dzieci do domów, na farmy. Kto ma rację, minister czy ludzie pasący owce? Ludzie przygotowują się do wojny. By uspokoić ludzi, lord Carrington w rozgłośni BBC z Londynu wygłasza specjalne przemówienie. Zapewnia, że nic nie wskazuje na to, aby wyspom groził jakikolwiek wojenny konflikt. Jako minister obrony będzie stał za pokojowym rozwiązaniem. Farmerzy jednak wiedzą swoje. Do głowy wkradła mi się piosenka „Łobuzerscy owczarze", ale przecież wierzę bardziej ministrowi, o którym wiem, że ma do swojej dyspozycji „inteligentny serwis", a więc powinien wiedzieć, co mówi. Wychodząc z takiego założenia dalej intensywnie przygotowuję się do wypłynięcia. Do portu William wpływa polski statek rybacki Kaszuby II. Ma długość bez mała dwieście metrów i pływa jako baza dla mniejszych polskich trawlerów znajdujących się na południowym Atlantyku. 35 Jest to jeden z najnowocześniejszych statków na świecie, klórego załoga liczy dwieście osób. Kapitanem jest Andrzej Królikowski. Skoncyl niedawno trzydzieści lat, ale należy już do starych, morskich wilków. W warsztatach na statku marynarze pomagają mi rozwiązać wiele technicznych problemów, które mam na jachcie. Zalała mnie rzeka słowiańskiej gościnnoś( I Wieczór. W kapitańskiej kajucie jest ciasno. Znalazłem sic w ogniu pytań. Nikt nie może zrozumieć, dlaczego płynę w polanie regiony Moje wyjaśnienia marynarze kwitują radą. Rano wciągną mój jachl na pokład siatku i odwiozą mnie do domu. Kosztowało mnie sporo zachodu, aby Odwiesi ich od tego pomysłu. Kaszuby II odpływa. Macham im na pożegnani) I pokładu Polki. Syrena na statku przenikliwie wyje. Chyba opada rota mam ni \ wilgotne oczy. W żeglarskim worku kapitanajest moja pacusk.i , pn entami Dla moich dwóch córek - małe, czarne lalki z Brazylii, dla mojej rodzin) i przyjaciół posyłam muszle i kamienie z różnych miejsc, w któryi l byli IT1 Poszedłem jeszcze na krótką wycieczkę na plażi i pingwiny i rankiem 27 marca wyruszam na południe. Wieje zachodni wlłlr O Mili • 6 stopni w skali Bft. Polka dosłownie leci wśród lal. -Jeżeli będzie wojna nie wolno ci .onIw ni......... I) v słowa kapitana Królikowskiego. -We mgle lub w nocy na rudai mii cię od wojenne- go statku. Musisz natychmiast wrócić do portu! 28 marca wieczorem mijam wyspy połudnlow yeti i u l indów i wpływam na mieliznę Burdwood. Przy lakiei piędko.. i l" r ,i |.u i 1li mi dotrę w ciągu dwochdni.Nahoryzonciepojawilosiekill.il"! I nwój argentyńskich okrętów wojennych. Kierują się na półnoi Mu u i lo Nisko, ale sam muszę manewrować, bo nie wygląda na i" i Polki i liciały zmienić kurs. Na wodach tak bardzo oddalonych i mI . ywlll i hu dwóch statków jest zazwyczaj radosnym wydarzeniem Nu pol "lennych stoją żołnierze. Twarze niektórych poma Iow......... i .ich nie wyko- nał w moją stronę najmniejszego pi v [- moja uniesio- na w pozdrowieniu ręka opada. W lej i li pasterze owiec mieli rację. Zawracam jacht i W miin u wpl n do portu Stanley. PotrzechdniachkrazownikCienei.il I iortu. Stu bry- tyjskich żołnierzy jest w pełnym pogolow lii i | im swoje farmy. Napięcie wzrasta. Wojna 2 kwietnia 1982 roku o szóstej trzyd, I wystrzały. Ar- gentyńska piechota morska o sili i iii u I • ilukowala przy użyciu helikopterów, pancernych transporterów i samolotów. Żołnierze argentyńscy biorą Anglików w niewolę, ale starają się nie zabijać. Leżę w koi na Polce i przysłuchuję się strzelaninie. Wojna! Najstraszniejszy z ludzkich wynalazków! Kotwiczę między brzegiem a brytyjskim wojennym czółnem. Jestem więc między dwoma ogniami. Kiedy wysuwam spod pokładu głowę, żołnierze z obu stron machają do mnie rękoma, żebym się schował, po czym strzelają dalej. Próbuję robić zdjęcia. Wychodzą jednak zbyt niewyraźne. Kapitulacja! O godzinie 11.30 angielscy żołnierze oddają broń i z podniesionymi do góry rękoma czekają na swój dalszy los. Nad wyspami załopotałapo raz pierwszy argentyńska flaga. Miejscowy szpital zamienia się w wojenny lazaret. Lekarze przeprowadzają pierwsze amputacje. Na schodach siedzi blady argentyński ksiądz. Stracił lewe oko. Martwi leżą na ziemi cicho i bez ruchu, jakby zapomnieli, że w domu na nich czekają. Wstawajcie! Czyż nie wiecie, jak bardzo będą cierpieć wasze matki?! Na Polkę przybiegło dwóch argentyńskich żołnierzy i wzburzeni pokazują na falklandzką flagę, która trzepoce na maszcie. (Dostałem ją od falklandzkich przyjaciół.) Każą mija ściągnąć. Próbuję ich uspokoić. Wyjaśniam po hiszpańsku, że flagę dostałem w prezencie i dlatego nie mogę jej ściągnąć. Chwilę jeszcze pertraktuję. Przyszedł ich dowódca i wydał żołnierzom rozkaz. Weszli na pokład, ściągnęli flagę z masztu i podarli. Potem jeden z nich poszedł na rufę, zerwał flagę Czechosłowacji i wyrzucił ją do morza. Dowódca zawołał, żebym z nim poszedł. Chciałem jeszcze zamknąć pokrywę do wejścia pod pokład, ale żołnierze zaczęli mnie popychać, więc poszedłem. Doszliśmy do budynku poczty, gdzie znajdowało się dowództwo. Po drodze spotkaliśmy kilkoro moich falklandzkich przyjaciół. Kiedy wyjaśniłem im dlaczego mnie prowadzą, przyłączyli się do mnie. Potem czekali na mnie przed budynkiem. Na komendzie, o dziwo, przyjęto mnie miło. Siedzę przy stole i popijam kawę. Rozmowa zaczyna się od pytań, jak w ogóle znalazłem się na wyspach, Polka jest bowiem jedynym jachtem w porcie. - Wie pan, że państwa socjalistyczne popierają starania Argentyny o wyzwolenie Falklandów? - Tak, wiem. - Dlaczego więc nie ściągnął pan tej flagi i nie zawiesił naszej, argentyńskej? - pytają. Wyjaśniam po raz drugi, że flagę dostałem w prezencie od przyjaciół, którzy żyją tu od wielu już generacji. 37 -Jak przypłynę do Argentyny i dostanę od ii waszą flagę, również tak od razu jej nie ściągnę. Z zawodu i.......Irv .......e potrafię tak szybko zmieniać orientacji. Do pomieszczenia weszło jeszcze kilku dci li di n u ich przypomniał sobie, że widział Polkę na morzu. - Dlaczego pan wrócił? - zapytał. -Mam tutaj wielu przyjaciół -odpowiedz . • • m - Przecież nie zrobimy im krzywdy zapew nil....... Potem opowiadają mi, jak na wyspy sprowml II! 1iccież Anglia jest zbyt daleko. Dla wyspiarzy będzie lepiej spoli ilynie, która oddalona jest tylko odwieście mil. Wyliczają koi\".c i |nl l( lllfl • pi uy z tego płyną. - Językiem urzędowym będzie angielski? pj i im Nastało milczenie. - Oczywiście hiszpański - stwierdzili. - Jeśli jest tutaj wolność - powiadam i hi ittfbym li TM ponurkować do wraków na wybrzeżu. Główny dowódca wstał i bez słowa wyszedł po.....w, enia, a wraz z nim parę innych. Oficer, który mnie tutaj przyprowadził onnjmil mi. że nie mam prawa opuścić Puerto Argentino (nowa nazwa portu Si mli Wyszedłem przed budynek. Moi przyjaruli ii.i nim, , wkuli -Dlaczego nie ściągnąłeś tej flagi?- spytał |" i hwlll Mil i -Nie powinniście byli mi jej dawać I u mu.. 3 marca rano. Jest piękny, słoneczny dzień Poi malowaniu czerwo- nego krzyża na dachu miejscowego spiiala I ndii lą mili ny i smutni. Nigdzie nie widać dzieci. Wciągu jednej nocy Zy le r.mll nllo It, diametralnie. Na jezdniach namalowane są strzałki nakazują,! e samochodom jeździć w prawo. (Do tej pory lak samo jak w Wielkiej Brytanii ruch byt lewo stronny.) Językiem urzędowym staje się his pański. (Chociaż nikt z mieszkańców hispan skiego nie zna.) Zlikwidowano falklandzkl, walutę. (Funt falklandzki ma o dwadzieścia pn i cent większą wartość od brytyjskiego.) Na urzędniczych stanowiskach zasiedli Argentyn czycy. Na wyspach zapanowała niezwykła cisza, Brytyjska flotylla wojenna zmierza w strona, południowego Atlantyku. Obie walczące strony zdw ydowam są bronić swoich „praw" siłą, ale 1800 mieszkańców wysp (.Im-v « pokoju Kiedy się strzela, nawet owce gorzej się pasą i wełna jest gorszego gatunku 38 5 Czas pełen napięcia i wydarzeń! Zaprzyjaźniłem się również z kilkoma argentyńskimi żołnierzami. Oprócz kompanii szturmowej, której dowództwo wyszkolone było w Anglii, są tutaj tysiące niedoświadczonych i nieszczęśliwych żołnierzy. Wciąż jest im zimno i jak mogą skrywają się przed zimnym wiatrem. Żołnierze zaczynają się barykadować. Niektórzy pobudowali jakieś dziecięce bunkry z płatów torfu i darniny, które formowali wojskowymi łopatkami. Armia argentyńska jest zupełnie niezorganizowana. Jest słabo zaopatrywana w żywność, więc żołnierze chodzą głodni. Niektórzy uzbrojeni są w stare, pięćdziesięcioletnie karabiny. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mogliby obronić się przed ogromnym, wojskowym potencjałem Anglii. Przecież nawet ich marynarka wojenna wyglądała jak wyjęta z historii. Angielska flotylla wojenna nieuchronnie zbliżała się do wysp. Stany Zjednoczone udzieliły jej dostępu do swojej satelitarnej sieci informacyjnej. Nadzieja obrońców torfowych nor na przeżycie była coraz mniej prawdopodobna. Wraz z armią przylecieli wojenni korespondenci. Cali przemarznięci, szwen-dali się po porcie. Zaprosiłem ich na Polkę i przygotowałem herbatę. Jeden z nich, Maks Paul został u mnie do rana. Zaprzyjaźniliśmy się. Maks urodził się w Paragwaju. Jego ojciec był wysokim oficerem Wehrmachtu. Zaraz po drugiej wojnie światowej uciekł z amerykańskiego, jenieckiego obozu do Ameryki Południowej. Maks nie zgadzał się z ojcem, wyjechał więc do Buenos Aires, gdzie skończył dziennikarstwo. - Nie! Niechętnie pracuję dla wojska - mówi - ale inaczej bym nie zarobił. Było o czym rozmawiać, więc zasnęliśmy dopiero nad ranem. Rano do worka włożyłem aparat fotograficzny i poszedłem fotografować nowy, wolny świat. Obronny wał z torfu wydawał mi się być „spiskiem samobójców". Jose jest kapralem, a z zawodu nauczycielem. Szybko zrozumiał, co mam na myśli. - Przeżyć można tylko w głazach, w piasku i w stali. Nic nie powinno wystawać nad ziemę! Małej grupce jego żołnierzy pomagam zbudować schron. Pozostali żołnierze śmieją się z kolegów. Po czterech godzinach schron dla pięciu osób jest gotowy. Manuel wkłada na próbę karabin do otworu strzelniczego i mierzy w pozorny cel. Przyturlałem jeszcze kilka głazów do środka schronu. - Ach, do siedzenia - domyślili się żołnierze. Podniosłem jeden z głazów i przypasowałem go do otworu strzelniczego. - Kule mogą wlatywać również do środka - powiedziałem. Żołnierze zakłopotali się i nastało milczenie, które zaczęło przechodzić w napięcie. 39 Odchodzę. Pojechałem do swoich przyjaciół na farmę. Nie mam opuszczać Puerto Argenlino? Jak to, prze leż władze wojskowe twierdzą, że jest wolność. Kiedy wieczorem wróciłem na jacht, czekatl tam ni .....e wojskowa straż. Zrewidowali mnie i prześwietlili wszystkie film) które miułem w worku. Tej nocy spałem źle. Ranek. Gotuję sobie herbatę. Ostatnie dni pełne są napięcia. Brytyjska flotylli II U ł.a krąg wokół wysp. Słucham stacji BBC. Przybrzeżne wody FalklandOM ino obszarem dzia- łań wojennych. Nagle usłyszałem na pokładzie kroki Pr,0 Wi |4i ii pod pokład schodzą do kajuty dwaj mężczyźni w cywilnycli płaN, m li Gdybym powiedział, że nie podobali mi się, nie byłoby to dokładnie lak li m juz podobne typy. U nas mówi się nanich „kontrwywiadów, \ Pli uca siew oczy, jest ich nadęty wyraz twarzy i pewność swojej I id Jeden z nich usiadł na schodach i ręku w kii • ni pi i i .-.i obserwował mnie zimnym wzrokiem. Drugi podszedł do......• i i| - Co tutaj robisz? Zacząłem wyjaśniać, że płynę na połudnli iskoczyła mnie wojna. Wyjął z kieszeni mały album i proslo pi ml mol zął przewracać w nim strony. Na zdjęciach były zmaNal ludkie ciała. - Co tutaj robisz? - powtórzył pytanli Czułem jak po plecach ścieka mi pul \\ li iwko tym dwóm nie mam żadnej szansy. Na pokładzie znów odezwały się ku bko schował album do kieszeni. Wszedł Maks z dwoma innymi dic.....i n zdrowił mnie serdecznie i przy witał ,it, -Chodź na pokład, chcemy zrobii loh| Wyszedłem na zewnątrz, i zaczęli iii I •*!»•! nowe pytania. Mężczyźni w plaszi u i po czym odeszli. Dziennikarze II Zaskoczyli mnie tym, że nagle pi • lali • poszli. Kiedy zostaliśmy sann M ii filmu. -Musisz odpłynąć. Dn i)M i ju mai kamerę. Po- zynami. I i.il Maks. lll ,. idawali mi ruty- 1,1, 1 iini podejrzliwie, iobiłem kawę. dy Maksa zaraz mila założonego ił III Później przyszedł do mnie jeszcze dowódca obrony portu. Nakazał mi w ciągu dwóch godzin opuścić terytorium Argentyny. Odchodząc spojrzał na maszt i powiedział zimno: - Radzę panu wciągnąć na suwerennych wodach Argentyny jej flagę. -1 poszedł. - Wywieś tę flagę - radził mi Mikę, który akurat przyszedł mnie odwiedzić. - Żadnej nie mam - odrzekłem. Obrócił się i poszedł do domu. Za pół godziny był z powrotem z argentyńską flagą w dłoni. Uszył ją z wielkiej urugwajskiej flagi i dodatkowo naszył na niej żółte słońce. Domalowałem mu pisakiem cieknące z oczu łzy. Mikę uśmiechając się zauważył: - Jesteś dzieciak. Po godzinie wypłynąłem. 10 marca 1982 roku. Płynę na północ. Brytyjczycy rozpoczęli blokadę wysp. Na przybrzeżnych wodach towarzyszy mi argentyński wojskowy helikopter. Jego karabin maszynowy mierzy prosto we mnie, ale chyba tylko w ćwiczebnym celu. Wpływam w środek wielkiego sztormu, który po dwóch dniach zamienił się w huragan. Wszystkie okręty wojenne przerywają działania bojowe i dryfują w sztormie. Na wodach Atlantyku znów Neptun jest najsilniejszym panem. Ogromne fale z hukiem spadają jedna przez drugą, goniąc się w ciemnościach. Schowałem wszystko, co było na pokładzie Polki. Jacht dzielnie stawia opór huraganowi i falobiciu, dryfując bez żagli. Zrozumiałem, że nawet wielki ocean ma swoje granice, a bezgraniczne jest tylko ludzkie cierpienie i bieda. 15 kwietnia 1982 roku. Noc. Załamujące się, ciężke fale zalewają pokład jachtu, przechylając go tak mocno, że często jego maszt zanurza się w wodzie. Zawsze jednak szybko się podnosi. Siedzę jak uwięziony w płynącej, stalowej konserwie. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko czekać. Piąta rano. Ogromna fala przewróciła Polkę do góry dnem. Niespodziewanie wypadłem z koi. Poczułem ostry ból w prawej ręce. Lazłem po suficie próbując zatrzymać prąd wody cieknący do środka przez zejściówkę. Czas wlókł się w nieskończoność, zanim jacht wrócił do swojej normalnej pozycji. Dnia następnego. Pod wieczór sztorm zelżał. Polka miota się jak dzika na martwych falach w zupełnym bezwietrzu. Prawą rękę przywiązałem sobie do ciała (miałem naderwany mięsień) i wyszedłem na pokład. Maszt chybotał się na poluzowanych linach. Blisko salingu była szczelina o długości jednego metra. Nierdzewne rurki na daszku o grubości czterech centymetrów były niewiarygodnie powyginane. W podobnym stanie był ekran na szczycie masztu. Brakowało pozycyjnych świateł. Po prostu wielkie spustoszenie. Szybko przygotowałem śruby i wszedłem na maszt. Aby nie spaść, od razu się przywiązałem. Mogłem 41 pracować tylko lewą ręką. Podtrzymywałam lic. nogi..... Praca (a tak mnie wyczerpała, że z trudnością zdołałem zejSĆ n.i dól W nocy zaczął wiać wiatr, ale nie miałem |uź lity, toby wciągnąć żagle. Dopiero rano Polka ruszyła na północ. Po dwóch tygodniach od wypłynięcia I portu Stanley zatrzymałem się w Montevideo, stolicy Urugwaju, aby naprawi. |.u In i .1.1. .n.i. rodzinie, że żyję. Maj. Na półkuli południowej zaczyna mc zima, natominsl u nas jest wiosna. Trący, na|mlulazy żeglarz świata Za rufąjachtu Quakster pomału znika uUNtrilllJ I Małżonkowie Diana i Carl Freemanowie siedzi) w kokpii.....boji mili i lo sześciu latach małżeństwa rozumieją sic be słów Omal ni roi byl dla lllch niezwykle ciężki: kupno starego jachtu i jego naprawa a ara, p.....li pi vania do rejsu doo- koła świata. Wydali na lo wsy.ikn i Nic nic żałują tego, przecież jacht będzie ich nowym do....... I lej i liwili s.częśliwi? Oczy Diany z nadzieją wpatrują się w hor) oni Nil lad....... i. iji|i ych do nich przyjaciół już nie widać. Płyną po wodach Oceanu Spokojni chwili tylko ona, Carl i ocean hcdi| di był dziwnie zamyślony. (zy jednał l rozmyślało tych dwoje młodych lud( pi jachcie? Byli pewni siebie, sloji|i Czy wiedzieli naprawdę- |;ik lalw.....u n i ratunkowej? Być może sanu o lym l li niecodzienne życie. Oboje szybko się na moru iiklimal) ii|i| rze. Oprócz tego każde . nich mii...... żagle. Carl zajmuje się nawigai ji| In .....Iii .obie, że od tej Ul losie. Carl również i ic dowie o czym i ii icciometrowym nym oceanem? | i idiostacji i tratwy I i ii nu zajrzeć w ich ........ują się przy ste- ilti|i i sywapodarte nc siłą wiatru. I To ciężka praca. Przez większość czasu jednak ich jacht płynie sam przy pomocy wietrznego steru. Oboje więc mają dużo czasu tylko dla siebie. Po dwudziestu dniach rejsu zatrzymali się w Nowej Zelandii. Zostali tam trzy dni. Czytają listy od rodziców i przyjaciół. Odpoczywają i ulepszają jacht. Czy są szczęśliwi? Oczywiście! Teraz już nikt nie namówiłby ich do powrotu. Znów wypłynęli na ocean. Chcieliby go pokonać, płynąc najtrudniejszą trasą. „Zjechali" na 54 stopień południowej szerokości geograficznej i skierowali się w stronę Przylądka Horn. Dziennie przepływali około stu mil. Teraz płynęli tylko na sztormowych żaglach. Na wysokich falach ich jacht zachowuje się spokojnie. Dlaczego więc w ciągu ostatnich dni na pokład wychodzi tylko Carl? Dlaczego stawia szybko, jak jest to tylko możliwe, coraz większe żagle? Dlaczego tak się spieszy? Częściej też teraz sekstansem określa położenie jachtu. W ciągu trwającego sześć lat małżeństwa Diana i Carl nie mieli dzieci. Teraz Diana oznajmiła, że jest w ciąży. Powinienem podarować jej kwiaty, rozmyślał Carl, z niepokojem patrząc na czarne chmury wiszące na niebie. Jeszcze nigdy nie płynął tak ostrożnie, ale wiedział też, że musi płynąć szybko. Wielkim łukiem omijał góry lodowe. Skręcił na północ. Znów sztorm. Jacht płynie bez żagli poganiany tylko wiatrem szarpiącym liny. Płynie coraz szybciej. Na północy, gdzieś przed nimi jest bezpieczny port. Ale stara się o tym teraz nie myśleć. Wydaje mu się, że czas stanął w miejscu. Godziny zamieniają się w dni. Wreszcie opłynęli Przylądek Horn i teraz płyną po falach Atlantyku. Sztorm się uspokoił. Opływają podmorskie skaliska na południowych Falklandach. Skaliste wyspy wyglądają bezpiecznie. Od wypłynięcia z Nowej Zelandii minęły dwa miesiące. Wreszcie kotwica zaryła w dno w porcie Stanley. Ludzie tutaj są bezpośredni i serdeczni. Już po kilku dniach mają wrażenie, że mieszkają tu od lat. W miejscowym radiu robią o nich program. Są w centrum uwagi. Carl zaczął pracować na farmie, a Diana przygotowywała się do roli przyszłej matki. Nie mieli pieniędzy, ale na Falklandach żywność jest bardzo tania. Za parę funtów można kupić owcę. Zima na wyspach jest wilgotna i nieprzyjemna. Stale wieje wiatr z południa. Nocami pada śnieg, ale w dzień niszczy go deszcz. W sierpniu, w środku zimy Diana urodziła córeczkę. Ochrzcił ją falklandzki biskup w małym, katolickim kościele. Dziecku dano na imię Trący. Wiosna. Carl i Diana intensywnie przygotowują się do wypłynięcia. Carl konstruuje dla Trący bezpieczną koję. Dziecko nie może z niej wypaść, nawet jeśli jacht przewróciłby się do góry dnem. 43 Wypływają. Pożegnania z przyjaciółmi napełni)) li himutkiem. Wszyscy przekonują ich, że powinni zostać. Wypłynęli. Większość czasu Diana ipedM pod pol ladl Itl Trący. Carl stoi za sterem, a kiedy jest już bardzo zmęczony, M l ni I |0dln .aslępuje go Diana. Kołysanie jachtu podoba się Trący Ody tyli......li.....i inni ją, dziecko natychmiast zasypia. PłynąprzezAtlantyk do Afryki Pohldniowtj i ladal trudna. Wiedzie przez 52 stopień południowej si-iok. ifli n, , Sztorm. Quakster cały zanurza się w lala. h fil hi i (|i ule zabawką w siłach ogromnej mocy przyrody. W takiej i hwłll i r.łoMI lal |i I hi radnym obserwatorem swojego własnego losu. Carl wrócił myślami z powrotem M l lll land) .........iluje, że nie został na wyspach. Czuł swoją bezradnośi I odpowled IhIii yeie Diany i Trący. Zrozumiał rysujące się na twarzai li fi...... \ ..i i jak Diana płacze. Carl wie, że Diana mu ufa, ale ta Iwiadomi i bezradny, osłabia go jeszcze bardzie). Sztorm wi I a. Do środka jachtu zaczyna przenil I irl .....u ryczy ny. Szybko odkrył, że popękam- są okucia w oku.„ I, Wleli li...... 1 pokładzie reling. Ocean szaleje. Słychać niewyohri liny hu I ....... Iraey już drugi dzień nic nie je. Potem dostaje gorączkę lai hi 1 .....,-, ale wciąż jeszcze nadaje się do płynięcia. Carl uledzl nad II 1 1 IMynąć z powrotem na Falklandy? Gdyby skręcił na połl.....li l.....Ih się na angielskiej stacji polarnej znajdującej się na vv) p ., I. 1 pewno będzie tam lekarz. Zmienia kurs i płynie prosto ni połudnll ......kich dniach wpły- nęli wreszcie we fiordy. Polarnicy przyjęli ich serdec.nlc I pre.r* n lączyli się z dziecięcym lekarzem w Anglii. Po upl\ u 1. I,.....1.., 1 lo zdrowia. Śmieje się i wymachuje rączkami. Na stację przypłynął stalck lohn lł» „, ,,,i ,,w;,. Kapitan statku proponuje Freemanom, że zabierze li li m ! intl i|.....ia Falklandy. Następnego dnia dźwig nakłada |ai I........el Wszyscy polarnicy żegnają się Trnu) ..... li kilku dni pokocha- li. W polarnym dzienniku zapr.im 1 11 1.1... lonka h !. Na statku zawyła syrena. 7Yai ) nujllinli 1 . śpi w objęciach mamy. Przebudziła się i pije urn. \n..... ,.1 1 , lyiua} zmiękczył serca wszystkim przyglądają! \..... ......11 rhce Trący przy- tulić. Znowu port Stanley. Na mol,. . , 1 .,,, ,„ , , ,. 1 Po przywitaniu Diana od razu idzie z Trący do szpitali l 1 3 - Wszystko w porządku - mówi lekarz - niemowlęta znoszą morze dobrze. Do kołysania przyzwyczajone są już w łonie matki. Jeżeli Trący zachorowała na morzu, radzę poczekać z wypłynięciem aż skończy rok. Carl znów pracuje na farmie. Diana troszczy się o Trący. Upłynął rok. Trący już biega i trudno zatrzymać ją w jednym miejscu. Po matce ma jasne, niebieskie oczy, a po ojcu blond włoski. Gdy tylko Polka pojawiła się na Falklandach, już pierwszego dnia dołączyłem do grona wielbicieli Trący. W porcie William kotwiczy polski statek Kaszuby II. Wśród polskich marynarzy mam wielu przyjaciół. Polacy zapraszają Freemanów do siebie. Trący ciągnie marynarzy za wąsy. Biega po schodach, skacze i śmieje się głośno. Marynarze zrobili zbiórkę i Freemanowie wynoszą ze statku dwa worki skondensowanego mleka i tropikalnych owoców. Przechadzam się z Freemanami po plaży, wiodąc poważną dyskusję. Trący bawi się w piasku. Z powodu Falklandów dochodzi do zatargu między Argentyną i Anglią. Ludzie boją się wojny. Przed Trący po plaży dumnie kroczy pingwin. Usiadł przed nami i bez strachu nam się przygląda. Kiedy zobaczył biegnącą Trący, przestraszył się, ona też schroniła się w objęciach matki. Po chwili jednak zeszła na ziemię i podeszła do pingwina. Oboje patrzyli na siebie ze strachem. Trący już śpi. Jej czarne brwi wyraźnie rysują się na tle jasnych włosów. Jaki los czeka w najbliższym czasie to dziecko? 2 kwietnia 1982 roku o godzinie 6.30 w rannej ciszy rozlegają się pierwsze wystrzały ze strony Argentyńczyków. Trący budzi się i zaczyna płakać. Przestraszył ją huk czołgów, samolotów i karabinów maszynowych. O godzinie 11. 40 Anglicy kapitulują. Nad Falklandami powiała argentyńska flaga. Nie tylko Trący płacze. Ludzie opuszczają port i wracają na swoje farmy. Trący przeżyła z rodzicami naloty i drugą fazę wojny o Falklandy. Słyszała wybuchy rakiet i jęk spadających bomb. Jeśli będziecie przypadkiem w porcie Sydney i zobaczycie, że wpływa do niego mały, stalowy jacht o nazwie Quakster, zwróćcie uwagę na małą blondy neczkę stojącą na pokładzie. Podajcie jej rękę i powiedzcie: „Witamy w domu, najmłodszy australijski żeglarzu". 45 Falklandy zostały opanowane prze bi \ h i I i iii \\\\y Myślałem o swoich falklandzkich przyjat Iołai li o arogancji argentyńskich dowódców, o bezradności i strachu zwykłyi h ołnli i i tórych dla swoich celów ofiarowała faszystowska junta prezydentom • laltii rem na czele, obrytyj-skich wyszkolonych żołnierzach, dla któryi li UJ WOJM była lylko okazją do przećwiczenia w praktyce swoich umiejętno- i i Npr.Clu Myślałem o dzwonieniu medali dla zwycięzów i o brzęczeniu grabarikit li lopal dla pobitych. Myślałem o wszystkich żołnierzach na Świecie, Zawsze uparcie szukałem, już jako fcołnitfl W ituzbic zasadniczej, jakiegoś sposobu, którym żołnierze mogliby się bronić Ale myślę, c pomimo głośnych nawoływań o demokracji i sprawiedliwości w żadnym państwie prawo takie nie istnieje. Mogłoby wyglądać na przykład lak Dowódca jest wyszkolonym koordynatorem 0M1 i v. którzy dobrowolnie go słuchają, ponieważ akcja bojowa, do której pr, ygotowni » li dowódca, jest zgodna z moralnym kredo żołnierzy i spełnia wszystkie aspekty o harukterze obronnym. W każdym innym przypadku dowódca staje ff dla olniei V nieprzyjacielem jak również rząd, który obdarzył go taką władzą, W ». ypadku kiedy żołnierz nie dotrzyma owego postanowienia, staje się W pełni odpowled miny za wszystkie złe czyny, których się dopuści. Z Buenos Aires przyjeżdża na Polko ekipa telewizyjna z rosyjskim tłumaczem. Chcą przeprowadzić wywiad. Tłumacz poklepuje mnie po ramieniu mówiąc, że jestem maładiec i sportowiec. Mówi, ze jest I Moskwy. Jest dla mnie jasne, że pomylił mnie z jakąś państwową, wyćwiczona, małpi. Wyłączyłem go z rozmowy oznajmiając, że nie znam rosyjskiego. Argentyńczycy aeeli zadawać mi pytania, ale moje odpowiedzi ich niezadawalaty. -Wszystkie socjalistyczne państwa, bez wyjątku, sianely po stronie argentyńskiej, faszystowskiej junty. Przedstawiłem im swoje poglądy na temat armii w ogóle: - Pewnego razu w ogródku miałem kreta. (.asom podkopywał mi kwiaty. Chciałem się go pozbyć, ale nie mogłem go złapać. Pewien człowiek, widząc moje zmagania, przeskoczył przez płot, mimo 1 go 0 to nie prosiłem i zaczął łopatą łowić kreta w ziemi. Wreszcie kreta zabił. )cekiwal ode mnie pochwały. Aleja go znienawidziłem. Zniszczył przecież, moje kwiaty! Ekipa telewizyjna zrezygnowała z nakręcenia ze mną wywiadu. Władza w Buenos Aires odmówiła przejęcia od Brytyjczyków argentyńskich jeńców z Falklandów. Ich los, podobnie jak zabitych, jest im obojętny. Kraj, dławiony przez straszną inflację, próbuje rozwiązać swoje problemy poprzez wojnę. 46 Pokochałem Urugwaj W Urugwaju poznałem śpiewaków, którzy całymi nocami chodzili po lokalach i śpiewali protestsongi o dyktaturze, i portowych robotników, rybaków, prostytutki, studentów, żebrające z głodu dzieci, bezrobotnych, bogaczy z Punta del Este. Uczestników katastrofy lotniczej w Andach, którzy jedli ludzkie mięso, piłkarzy ekipy narodowej, przywódców komanda, które zdruzgotało trzydziestu członków lewicowej organizacji, psychiatrę, który wykorzystywał seksualnie swoje bezbronne pacjentki, małego chłopca pobitego przez portową straż. Ormianina z zapłakanymi oczami, serbskiego lekarza, który nie mógł wrócić z powrotem do swojego kraju, młodą lwicę, którą hodowano w domu jak zwykłą kotkę, uczestnika eksplozji na niemieckim okręcie Graf von Spee, który zatonął w rzece La Plata, szczury, które próbowały przejść po linie z molo na mój jacht, błąkające się psy, które w czasie odpływu wyjadają z morza padlinę, rzekę La Plata i urugwajską krainę. Był to dla mnie piękny czas. Uczestniczyłem w losach wielu ludzi. W Montevideo wymieniają się załogi polskich trawlerów. Marynarze proponują mi, żebym płynął z nimi do domu. Zostawiam Polkę w troskliwych rękach urugwajskich przyjaciół i ruszam z nimi. Rybacy Na rybackim statku Marlin słychać stłumiony warkot silnika. Płyniemy na południe, na łowiska polskiej flotylli. Tam przesiądę się na statek - bazę Gryf Pomorski i popłynę nim do Polski. Pomimo że Polska oficjalnie popiera Argentynę, statki muszą mijać jej terytorium w odległości dwustu mil. Wyjątkiem jest tylko zatoka Golfo Nuevo. Przesiadłem się na Gryfa Pomorskiego, ale statek dostaje teleksem nakaz płynąć do Argentyny, właśnie na Golfo Nuevo. Nie skrywając swojego niezadowolenia z powodu tej zmiany, poszedłem do kapitana. - Proszę się nie bać. Chodzi o nawiązanie przyjaźni. Nasz generał osobiście sobie tego życzy (Jaruzelski). Zaprosili jakichś wysokich urzędników na przyjęcie. Wie pan, coś się z nimi wypije, ale panu nic nie grozi. Jest pan naszym gościem. Golfo Nuevo - port Madrin Jadalnia jest uroczyście przyozdobiona. Na ścianie wiszą obok siebie flagi polska i argentyńska. Przychodzą oficerowie. Nie wiem, jakie mają rangi, ponieważ szli po molo, a tam mewy mogły jakiejś znaki im dodać. 47 Po oficerach wchodzą cywile. Schodzę do kajuty. Po pół godzinie przyszedł po mnie steward. Mam wziąć ze sobą paszport i ist za nim. Znów dwóch panów w cywilu. Przeglądają mój paszport, potem długo mmc przepytują. Na formularzu robią odciski moich wszystkich dziesięciu palców i wydają mi pozwolenie na pobyt na argentyńskim terytorium. Z jadalni dochodzą pijackie śpiewy. Idę z marynarzami do miasta. Jest wietrznie i lekki mróz. Wino w Argentynie jest tanie, więc siedzimy w knajpie Jest nas sześciu. Marynarze zaczynają się kłócić i dochodzi do hilki. Jeden Z mcii krzesłem rozbił szkło w drzwiach do kuchni. Rozrabiakę szybko obezwładniliśmy i uregulowaliśmy rachunek. Kierownikiem dosta! pięćdziesiąt dolarów. ()bie strony były usatysfakcjonowane. Mimo to chcę wyjśe. Na m i.in.u li wiszą portrety oficerów w komicznych pozach wszechwładców. „( Ihłopcy" dalej pija] wino, więc wychodzę sam. Nie zdążyłem przejść przez ulicę, gdy nadjechały wojskowe suki. Wyskakują z nich żołnierze i w okamgnieniu zabierają Polaków i odjeżdżają. Spieszę z powrotem na statek. Z jadalni nadal rozchodzi się brzęk szklą i pijackie śpiewy. Nawet natychmiastowa interwencja kapitana nic nie pomogła. Pięciu winowajców zostaje w areszcie do rana. Następnego dnia o godzinie 9.00 zwołano natycl.....astowy sąd. Każdy miał zapłacić trzy tysiące dolarów kary! W przypadk.....eull.c.enia zasądzonej należności czeka ich więzienie. Kapitan próbuje protestowa* - Żaden z oskarżonych nie zna hiszpańskiego Bez tłumni m wyrok sądu jest nieprawomocny! Jego protesty są bezskuteczne, dzwoni więc do pollt li i ambasady w Buenos Aires. Pierwszemu oficerowi pozwolono odwiedi. \\u. Enlów Hyli w rozpaczliwym stanie. Całą noc stali na dworze w zainai.iii^ ych kału li l na mrozie i wietrze zagrodzeni kolczastym drutem. To przesądziło 0 loh lo li \ upitan zapłacił karę z kasy statku. Przybycie więźniów na statek dokiesla tę d,l\* ną pi ) |nri Natychmiast odpływamy. Naprzeciwko nas do Itol i wpływa dziwna flotylla statków. Wśród nich jest brytyjski statek pasażersl i i |Ui en RH ibiMh, który teraz stał się okrętem wojennym. Przywozi z PalklandÓM kich jeńców, mimo że argentyńskie władze wojskowe nie chcą li l pi tyjąi Brytyjski statek okrążają Uli ix argentyńskie łodzie podwodne i wojskowe czółna. Napięcie rośnie. Powoli wpływa do zatoki i zatrzymuje się. Gryf Pomorski wypływa na wolne morze. Brzegi Ameryki Południowej chowają się za horyzontem. Jak wygląda rybacki statek Gryf Pomorski Jest to dwustumetrowy kolos i liczy ponad dwustu członków załogi. Oprócz kapitana na statku jest czterech oficerów nawigacji i inżynier mechanik . Tych pięciu ludzi odpowiada przed kapitanem za prawidłową pracę statku. Inżynier mechanik ma do swojej dyspozycji piętnastu wyspecjalizowamych mechaników. Następną ważną grupę stanowią tzw. chłodziarze. Są oni odpowiedzialni za właściwą pracę ogromnych zamrażarek, statek przewozi bowiem 700 ton kalmarów. W wielkich pomieszczeniach dniem i nocą pracują magazynierzy. Na statku są oczywiście marynarze. Trzymają wachtę na mostku przy sterze i wykonują wszystkie manewry na pokładzie. Dowodzi nimi bosman. Hotelową część załogi kierowaną przez ochmistrza stanowią kucharze, piekarze, cukiernicy, rzeźnicy i stewardzi. Pracują w trzech stołówkach: kapitańskiej, oficerskiej i dla marynarzy. Znajduje się tutaj również szpital, gdzie pracuje chirurg, stomatolog i pielęgniarze. Jest też grupa ludzi zajmujących się kulturą. Radio- # wy speaker, operator filmowy (na statku jest kino ze nm stoma miejscami dla widzów), trzech członków ka- lJ baretu, fryzjer i masażysta. Płyniemy w oszczędnym tempie czternastu ^f~ ^~ •~*tUf węzłów. Całymi dniami maluję z maryna- N^ \ rzami pokład. Jest to nigdy nie kończąca A^ ~"\ się praca. Cierpliwie wysłuchuję ich ^\^^ \ opowieści. Mamy przed sobą jeszcze ^^^-^^^ \ miesiąc rejsu do Szczecina. V ^^-»««^^ I Zacząłem spisywać opowieści \ ^~7 owych ludzi morza. Potrzebowa- v— łem do tego tylko zdolności ^"^Z^^N. ^S cierpliwego słuchania, pa- iwy*"" """""^ pier i ołówek. ffff Moje życie nadal trwa Mężczyzna, który pracował na pokładzie idę. nazywał się... Nie, imię w ogóle nie jest ważne. Ptyw;il ii - li "ilie polska flotylla łowiła. Miał zamyślony, spokojny wyra Jego kolega z kajuty nazywał się Zenon •! ij pij i li ni w milczeniu gorącą herbatę. -Myślisz, że ktoś mógłby wydać Iwoj ipj lal Zenon. Mężczyzna wzruszył ramionami -Takich zeszytów jest wiele. Tylko w niiNp| II..... Mwlazlhyś ich dziesiątki- zaśmiałsię.-Chcesz ze mnienli, ptNUi lliilli pozbyć? To ci się nie uda. Obaj razem dosłużymy dodaje Zenon zaparzył dwie nowe herbal) i powitnl I li - W ostatnim czasie mało spis Wci^ tylko pi i I laczcgo? Nie robiłeś tak wcześniej. - Wciąż przychodzą mi do głów) IIOWi p.....) Ij Musę wtedy wstać i to zapisać. A poza tym nie mani zamiaru odpowiedział mężczyzna. Obaj znów zamilkli popijając herbal^ - Naprawdę nie przeszkadza ci, h .!- zapytał Zenon. - Nie, jestem zadowolony, ze lo i \ Iko dla ciebie. -Co? - Na przykład ostatnia k;nik,..... mitem dwa ostatnie zdania. Zenon przeczytał je na glos. - Do przyjaciół zawsze się wspinaj \ rogami. -Od czasu kiedy mics.kam łoi, i i j|ti i|......;. że jestem jakiś lepszy. Albo... nie wiem jak lo pow icnll radnie Zenon. - Widzę teraz tyle pięknych rzecy i Im i li i.....iii Niekiedy aż się duszę, tak ich lubię. Ale nie polrafn o I)...... -Musisz być cierpliwy. Pew............u | i Inlo kiedyś przeżyłem. Bardzo mi pomaga, ze rozumy |is.e -powiedział mężczyzna. Zaczęli ubierać sztormiaki, -Idź naprzód! Napiszę jeszcze pitr ii......\* |ti i pokład. Usiadł za stołem i pisał: Dostałem od życia więcej, m ilnlnH Moje życie ciągle trwa. Opisać mogę jedynie lo. co \nm muszą dojrzeć niczym winogrona. Lubić pi zeji alt wli m ogonka, a grona same spadają do kosza. Nii}:",I, ,i , .Lun, i ich słodycz. ,11 Dziś rano patrzyłem z pokładu na morze. Nie wiem, który już raz, ale znów zobaczyłem je po raz pierwszy. Moje myśli szumią morzem. Nie dlatego, że tak bardzo je kocham. Nie potrafię już wyrzucić go z mych myśli. Jest czwarta po południu. Muszę iść na pokład. Dopiero jak wrócę, dokończę ostatnią kartkę i wlepię ją do zeszytu. Chwytam myśli dla siebie, ale w kąciku duszy, może beznadziejnie, wierzę, że zainteresują mojego syna. Mężczyzna spojrzał na zegarek. Potem szybko wciągnął przez głowę kurtkę i wyszedł na pokład. Statek zachwiał się w chwili, kiedy podwodna sieć zahaczyła o dno. Stalowe liny na pokładzie napięły się jak struny i przenikliwie świszcząc zaczęły pękać. Garstka pracujących, zgiętych ludzi rozprysła się po pokładzie, na który wylała się rzeka ludzkiej krwi. Dwóch martwych, czterech ciężko zranionych i pięciu lekko. Wszystkie rybackie łodzie pracujące na George Bank zamilkły. W eterze rozlega się wołanie o pomoc. Polska flota okrążyła swój statek jak pszczoły królową. Flagi opuszczono do połowy masztów. Zenon ma rozgorączkowane oczy. Miota się na łóżku. - Nie znalazłem jego głowy, musicie ją znaleźć! - krzyczy rozpaczliwie. Dostaje zastrzyk i zasypia. Grupa lekarzy z różnych statków pracuje bez wytchnienia. Statek z maksymalną prędkością płynie do kanadyjskiego portu St. Johns. Na molo czekają już ambulanse Czerwonego Krzyża. Zenon z trudnością otwiera oczy. - W kabinie na stole leży zeszyt. Musicie mi go przynieść, nie może się zgubić! Jeden z lekarzy przynosi zeszyt, Zenon zdrową ręką przyciska go do siebie. Potem otwiera go. - Gdzie jest ostatnia kartka?! -krzyczy. - Jakiś papier wyleciał przez okno na zewnątrz, kiedy otworzyłem drzwi - mówi bezradnie lekarz. Zenon podnosi się na łóżku. - Musimy ją wyłowić, spuścimy sieci. Muszę wiedzieć, co napisał na ostatniej kartce! Gwałtem przyciskają go do łóżka i dają silny zastrzyk. Kartka opada powoli na dno w zimnym Prądzie Labradorskim, bielejąc w ciemnościach nocy. 51 Połączenie „Zainteresowani połączeniem telefonicznym proszi ni su o przybycie do stacji radiowej o godzinie trzynastej i zapisanie li( M listę iozhrmiewa komunikat w każdej kajucie na transoceanie Kaizuby n Jest sto sześćdziesiąty dzień rejsu Statek płynll maksymalną prędkością przez kanał La Manche do Polski Jeszi ze t) Iko dwa, najwyżej trzy dni! Z dwustuosobowej załogi na roi mowę telefoniczną zapisało sic ii żydzie stu. Radiooperator jesi trochę podCMI wowany. Wie, że wszyscy nic .cli) i porozmawiać. - Będę na linii od 20.30 llinn i cierpliwie już po raz kolejny lii by połączenie było wcześniej f.BWOlttlN przez mikrofon zapewnia wsz) lkich O godzinie 20 (O Kaszub) II U skały połączenie polską pryhri "i i "l..... 11 Si |d sieć iclekomunikacyjna pozwala na normalne połączeni) Radiooperator wychyli i ). Mężczyzna szyb- ko wchodzi, zamykająi .UNohądl vi, Dl ko Ilują, ponieważ na kory- tarzu i tak słychać każde slow i mają obojętne wyrazy twarzy, jak gdyby nic nie słyszeli -Halino, Halino, (Maccen ni, pi ., w. krzyczy. W jego głosie słychać rozpacz Kupilcil ... Cisza. - Przer- wali nam - wściekle rcnguji nu Imwce. Radiooperator próbuje odzyskać połączeni) - Chyba linia jest uskodon i Wie, że mężczyzna na drugi dzień znów będh prol......i IN kuieeznie. Wchodzi następny,, l mi i iImusć. Jest z małej wio- ski. Przy telefonie czeka ilu ll - Zbliżamy się już do lvi I i m ni W Las Palmas kupiłem wszystko,jak obuć ułi li - Nic nowego, c.ekani) nu Jeszcze parę słów i koń Wchodzi kolejny męi zytn I - Tato-rozlega się d.ieciei Mężczyzna nie zdążył odpn In icgo żony. -Wszyscy cię całujemy Dnu li • • u kał dach, ale już jest naprawiony. Wewal;.....lei II I Wymienili jeszcze kilka ciepłych zdań. Kolejny. - Nikt się u pana nie zgłasza - mówi radiooperator do niskiego, zdenerwowanego mężczyzny. -Ale to niemożliwe, musi być teraz w domu! Gdzie miałaby być? - Dobrze, spróbuję jeszcze raz, jak wszyscy skończą rozmawiać - obiecuje radiooperator. Kolejny. - Aniu, Aniu, jak czuje się tata? Ale mów prawdę. - Cisza. Mężczyzna zaczyna płakać. Radiooperator udaje, że czegoś szuka w szufladzie stołu. - Aniu, Aniu, powiedz mu, żeby wybaczył mi, że teraz z nim nie jestem. Powiedz mu to! - wzruszony mężczyzna puścił klapkę, która umożliwia słyszalność. - Powiedz mu, że nie może umrzeć, że musi na mnie czekać! - Nie słyszy pana, musi pan nacisnąć klapkę - zwrócił mu uwagę radiooperator. Mężczyzna nacisnął klapkę i powtórzył ostatnie zdanie. Koniec rozmowy. Radiooperator skupia się na pracy. Mężczyzna ociera łzy i wychodzi na korytarz. Następny. Wchodzi młody człowiek, który płynie pierwszy raz. - Cześć Franek! - wesoło krzyczy do telefonu. - Jak chłopaki? Kupiłem tuzin strun. Ja? Gram, wiesz, że gram, wieczorami mam na to dużo czasu, żeby ćwiczyć. Jeszcze nigdzie nie byłem, tylko w Las Palmas. W domu wszystko wam opowiem. - Koniec rozmowy. Kolejny i kolejny. Radiooperator jest blady ze zmęczenia. Noc. Idzie samotnie przez pokład. Myśli o ludzkich losach. Morze szumi wzdłuż burt statku, który płynie pod gwiezdnym mostem. - Też pan nie może zasnąć? - obok niego rozlega się głos najmłodszego członka załogi. -Wie pan, lubię patrzeć na gwiazdy - powiedział rozmarzony. - To oryginalne - sucho odpowiedział radiooperator, ale zaraz tego pożałował. Młodzieniec zamilkł. - Co jeszcze pan lubi robić? - zapytał radiooperator. - Ja? Wszystko! - w odpowiedzi chłopaka słychać było jego dwadzieścia lat. - Wszystko wciąż mnie zdumiewa. Na przykład pan. Już tyle lat pływa pan na morzu i nadal lubi pan ludzi. Widać to - zapewnia chłopak sam siebie. - Mnie morze rozczarowało - dodał. - Morze każdego pewnego razu rozczaruje, to tylko kwestia czasu - mówi radiooperator - ale ciebie rozczarowało jakoś szybko. Dlaczego? 53 -Myślałem, że będzie tu bardziej niebi pli lormami walczy się na życie i śmierć. Myślałem, że na uhmu poradnli l jtiawdzę. A okazało się, że przez cały czas nosiłem kartony mrozon).....ybaml Nawet nie przeżyłem sztormu. - W czasie mojej długiej praktyki Kgineło wit lu lud.i, byt wielu - ciągnie powoli radiooperator. -A niebezpiet .ortitw tutaj nie I »i ;ik ujo. Tylko ty jeszcze ich nie dostrzegasz. Dopiero jak solne to uw\ IndomU pi zejdzie ci twoja odwaga. -Nastała cisza. -Ja na przykład, kiedy jeMeni dale! o od Polski, wciąż się boję. Czuję jakiś szczególny stiacli Dopiero git) |entt m\ w domu, zaczynam żyć. -A czego najbardziej pan sie boi? .ipvi.il ( hiopak. -Najbardziej ze wszystkiego boję iv imion i W obcym kraju - odpowiedział radiooperator. Doszli na dziób. Długo patrzyli w milczeniu ni.....irze jednego morze wyssało już wszystkie siły, drugi wieiy, e |eil l morza silniejszy. Zośka Transatlantyk Gryf Pomorski wypływa e Sz zet Ina, Wieje wiatr z deszczem, a do tego jest mgła. Kolos pomału sunie do Kanału Piastowskiego. Prognoza pogody przewiduje od 6 do 7 stopni w skali Bil, slabu,n viii powoli do 4 stopni. Bosman z grupą marynarzy przywiązuje do pokładu baryły olejem. Nikt nic nie mówi, czasami tylko słychać przekleństwo ()d mostku aż do maszynowni wszyscy gorączkowo pracują. Bardziej doświadczeni Starają się w pierwszych dniach rejsu skupić tylko na pracy. Bałtyk. Fale rozchwiewają kadłub statku „Powoli słabnący wiatr" nasilił się do 8 stopni w skali Bft. Do tego pada gęsty dese Po lewej stronie burty widać latarnie morską w Arkonie. Sztorm ucichł. Gryf Pomorski przyśpieszy! i płynie tera z prędkością piętnastu węzłów na godzinę. Radiooperator na polecenie kapitana zamówił pilota na przepłynięcie Kanału Kilońskiego. Ranek, Kieł Holtenau. Wrota śluzy zamykają się. Marynarze przy linach ubrani są w nieprzemakalne kombinezony. Oczywiście na pokładzie nie brakuje bosmana. Wytrwale pada. Porywy wiatru smagają twarze mężczyzn. Na końcu kanału wpływają w śluzę Brunsbiittel. Gryf Pomorski ostaje przycumowany prawą burtą do mola. Marynarze schodzą po schodkach na dół i robią w kiosku drobne zakupy. Niektórzy wrzucają już pierwsze listy do skrzynki pocztowej. Dla nich rejs będzie 54 szczególnie długi. Niemiecki celnik stoi w drzwiach celniczej budki i obserwuje wychodzących ze statku. Andrzej wrzuca list do skrzynki. Co też leży tu na ziemi? Schyla się. Pies. Czarnobiałe, łaciate, mokre szczenię. Wziął je na ręce. Chyba jest z budki celniczej, pomyślał i ruszył w stronę celnika. - Ten pies jest pański? - zapytał. Szczenię schował pod nieprzemakalną bluzę tak, że wystawała mu tylko głowa. - Nie. Ktoś wczoraj wyrzucił go z pontonu - odpowiedział obojętnie celnik i odszedł. - Andrzej! Andrzej! - zawołał bosman. Zaczęli odcumowywać statek. Wszedł ze schowanym pod kurtką psem na statek. - Niosę psa - powiedział z obawą w głosie Andrzej do bosmana. Gryf Pomorski minął w delcie Łaby statek latarniowiec. Kapitan odprowadził znajomego pilota aż do wiszącej drabinki. Uścisnęli sobie ręce. Stary pilot zszedł po drabince na pilotówkę. Transatlantyk ruszył do przodu po falach Morza Północnego. Na pokładzie było dwustu członków załogi i pies. - Pies nie ma narodowości - twierdził bosman - pies jest internacjonalistą. - A nasz polski kundel? Wyobrażasz sobie naszego kundla leżącego u nóg chińskiego cesarza? Nastało milczenie. Trudno powiedzieć, czy Andrzej z bosmanem nie zabłądzili w myślach do czasów chińskiego cesarstwa. Ale na ich twarzach rysowało się zmęczenie. Pytanie fryzjera zostało bez odpowiedzi. Bosman machnął ręką. - A może to jest suczka. - Żaden problem - znów inicjatywę przejął fryzjer. Podniósł szczenię i położył je na brzuchu na stole. Potem zadarł jego ogon i patrzył. Bosmanowi roziskrzyły się oczy. Zerkali na siebie z Andrzejem. -1 co? Pies czy suczka? Fryzjer nie był pewien. - Myślę, że pies - powiedział bez przekonania. Andrzej z bosmanem głośno się roześmiali. Andrzej przewrócił zwierzę na plecy i szeroko rozwarł mu nogi. - Suczka - rzekł ze znawstwem. Szczenię piskliwie zaszczekało. Kapitan, który akurat przechodził obok kajuty bosmana, na chwilę zamarł, potem poszedł dalej w stronę mostku. 55 - Na początku szczenię zostanie u mnie i będzie nazywać się Zośka - oznajmi! bosman. - Kiedy kapitan dowie sic, że mamy pM, będą problemy. Pewnego razu w Kanadzie miał już nieprzyjemności i pieni na pokładzie. Zadzwonił telefon. - Bosman, słucham! - Mówi kapitan. Czekam na pana w swojej kajui ie glos brzmiał srogo. - Zaraz jestem - powiedział bosman i odłożył iłui hawkę. -Już wie - ogłosił wspólnikom nic nie ujdzie lego uwagi. Jak on to robi? -dziwił się. - Nie może nic wiedzieć twierdził Andl zej Ntk i mnie z psem nie widział. -Nie wiem skąd, ale wie la go znam Bosman wszedł raźno do kajuty kapitan l - Proszę usiąść. Kawę czy herbatę ipro|.......wal ,cl -Herbatę- powiedział boiman Kapitan w milczeniu zapal - Muszę pana o cos upylai rut ii • t......I pan powód, że zlekceważył mój zakaz i trzyma pan w kajucii p |7 Bosman wyczul w )l" m l ipllail l| i napili się mocnej herbaty. Ręce bosmana, pełne blin. inkojMii s|ojrzał kapitanowi prosto w oczy. ()baj męźi , m i i bnj mieli przed sobą respekt. -Myślę, ze nie .leki i w i li n |l losman powoli. - Może mi pan jednak zaim n ...... Idę z tymi ludźmi często ręka w rękę. Znam ii h M ligo, co zdolni są zrobić i zrozumieć - Zapewne rozumie pan .....si opuścić statek - przerwał bosmanowi kapitan - Długo ze sobą pływam) lii ilu ..... porozmawiać, ale nigdy nie było okazji ciujin |l e pana poważam. Nigdy nie pływałem z kapn.im. ni .....k i wiedział wszystko, co się na nim ilznj lal jnl i..... • man mówił dalej: - Może pan ode mnie chi ii i poicie z polskiego statku, na którym jesi pan k.i|.......... i ilazł w kanale ki- lońskim jeden z członków ni i| ilu . Wiem, co to jest rozkaz! Ale nie może pan odr muli i ii głos bosmana nagle zabrzmiał twardo. - Jak nazywa się to szcrmę. l ipilan. - Zośka. -Nawet zdążył już p;in |.| iii hi .lopylywał się. Bosman nie odpowiedział. Kapitan miał wrażenie, że mężczyzna siedzący naprzeciwko nagle zmiękł. Wyraźnie czuł jego bezradność. Milczenie nieprzyjemnie się przedłużało. - Co by pan powiedział na szklaneczkę wódki - i kapitan szybko nalał dwa kieliszki. Stuknęli się w milczeniu. - W czasie rejsu jest pan odpowiedzialny za wszystko, co dotyczy Zośki. Ale na kolejny rejs musi pan zostawić ją w domu. Wie pan przecież, że już raz miałem kłopoty przez psa na pokładzie. Proszę potraktować to jako prośbę a niejako rozkaz. Bosman wstał. Obaj mężczyźni podali sobie ręce. Tym krótkim uściskiem zapewnili siebie, że rozchodzą się jak przyjaciele. Na morzu nie musisz mieć obok siebie najzdolniejszego człowieka, ale musisz wiedzieć, kto to jest. Kapitan znał bosmana od wielu lat. Wiedział, że bosman żyje sam. Z końcem wojny zginęła jego żona. Teraz wreszcie dowiedział się, jak miała na imię. Dopiero po pięciu miesiącach Gryf Pomorski wpłynął do kanadyjskiego portu. Zośka wesoło biegała po pokładzie. Bosman wziął ją na ręce i wyszedł na molo. Zośka pierwszy raz po długim czasie stała na lądzie. Przez chwilę dziwnie kręciła się w kółko i wystraszona szczekała. Potem pobiegła z powrotem na statek. Kiedy bosman znów wziął ją na ręce i podszedł do trapu, zaczęła skomleć i miotać się rozpaczliwie. ^JźźB-n Chyba tylko zwierzę może pokochać tak morze. Pewnie dlatego, że nie potrafi zrozumieć jego obojętności, pomyślał bosman. Po przypłynięciu do Szczecina bosman zaniósł Zośkę do domu w torbie. Po jakimś czasie Zośka przyzwyczaiła się do lądu. Zabierał ją ze sobą do stoczni, gdzie Gryf Pomorski był remontowany. Jak tylko wchodzili na pokład, Zośka zaczynała z radości głośno szczekać, skakać i biegać po całym pokładzie. Trudno było zaciągnąć ją z powrotem do domu. 57 Lubi ten statek bardziej niż mnie, pomylili boimnn bez goryczy. Przed wypłynięciem zaniósł Zośkę do pr.yjM lol -Staszku, posłuchaj mnie dobic DziniuJ m ośka musi być zamknięta! Jeśli się kiedyś zgubi, szukaj jej w porcie Nu udjnndziej, a właśnie tam ją znajdziesz-tłumaczył bosman Potom ......I n.i lamię worek i odszedł. Gryf Pomorski wypływa ze Sa koi Ina Wind) V lgnęły cumy na pokład. Statek powoli oddala się od mola W |e|ii rui hu i majestat dalekiego celu. Nikt ze statku nie widział, jak nu molo \\\\ hli li niala, czarno-biała suczka. Przez chwilę biegała skamlać lam i i h m skoczyła do wody. Płynęła. Rufowe świalło slalku mu -u. i rn. i i i dmie Im wolniej psina poruszała łapkami, tym syliu-| ".......lo nlc| bil \\\ Specjalny lot -Uwaga! Uwaga! Spocjulny lol pol l li h i...... i l »a kar-Warszawa, lot numer 2283, samolol II IK v Halę lotniska wypełniła )triipti m li nach. Zza pulpitu oddii lii| okrzyki. im.u ynarskimi na ramio-kii|i|cych rozlegają się - Janku! Jesieni lulaj kiyi ...... ma. -Tato! Tato! muły ehloplci iIicImI pi w ostatniej przytrzynuilu Wiele kobiet lizymit \\ rcl u li i łowią małych rybek (Iwauli pi uwagę skupiają tylko nu w ii II I chodzą na halę lotnisl l Objęcia. Łzy szczęśi i.i VV\.....n i ne oczy dzieci lub tylko inni.....i| i Nie na każdego czekajii Nu i Nie mogą uwierzyć. Polem Na końcu tego zastępu idi| v mionymi ubraniami. Zatai zii|Ui li pii nie mają nic do oclenia Mulo kled kin górę, do restauracji, niosiji Coś dzieje się z mężczyźni) u gląda, a potem dokładnie i" i -i |il i i woła kolegów. Mężczyźni..... kiwanie trwa już dwadzieśi iii mliiill lłol machając obiema ręko- Ulpil celników, ale matka i mi i .ybko. Dzisiaj nie .inni podróżnych. Swoją ni jeden za drugim wy- • li Inlonnacji. Roześmia- i.....(lądająsiępohali. ih i.ikby zawstydzeni. Itllynu I warzami i popla-11 I n i ko w. W większości in od razu idą na |i .liwicsięmuprzy- IiIniIii i zeczy na pulpicie lilnei uwagi. Przeszu- yznę na kontrolę osobistą. Wszystko jest w porządku. Mężczyzna bierze torbę na ramię i obojętnie odchodzi. Co szczególnego w jego oczach i ruchach tak zaniepokoiło celników? Czy był to może ból, który czuł? Przy wyjściu z hali mężczyzna przez chwilę stanął zaskoczony. Nie przypuszczał, że mogłaby na niego czekać. Stała w przeszklonych drzwiach, trzymając w ręku kwiatek. Mimo że było ciepło, ubrana była w długi płaszcz. Linia wokół jej talii pozwalała przypuszczać, że jest w ciąży. Nie zatrzymał się, minął ją dość blisko i szedł dalej. Raczej czuł niż wiedział, że idzie za nim. Szedł szybko. Pasek torby boleśnie wrzynał mu się w ramię. Tym krokiem chciał zagłuszyć sam siebie. Podarł wtedy jej list i wyrzucił przez okno do morza. Ale znał go na pamięć. Linijki wciąż do niego wracały i zakłócały jego spokój. Koperta była taka sama jak każda inna. Zaczął czytać bez jakiejkolwiek obawy, szczęśliwy, że do niego napisała. Drogi, wiem, że teraz sprawiam ci ból, ale inaczej nie mogę. Kocham cię. Zaraz po twoim odjeździe poznałam innego mężczyznę. Dzisiaj sama nie wiem, jak to się stało. Przez cale dziewięć lat byłam ci wierna. Wystarczała mi tylko twoja miłość. Nigdy nie chciałam, żebyś się ze mną ożenił. Nie było to dla mnie ważne. Wiedziałam, że mnie kochasz. Wierzyłam, że każdy z twoich rejsów jest tym ostatnim. Ciągle w to wierzę. Oczekuję dziecka! Nie mam odwagi tego dziecka nie urodzić. Nie jest twoje, ale chciałabym urodzić je dla nas obojga. Jeżeli zdecydujesz, Że mnie opuścisz, napisz mi proszę, przeprowadzę się do mamy. Maria. Nie potrafił jej na ten list odpowiedzieć. Nie chciał jej już widzieć. Podświadomie jednak czuł, że innej kobiety nie będzie umiał kochać. Z trudnością szukał słów na jej obronę. Mogłaby to dziecko usunąć, nigdy by się o tym nie dowiedział. Teraz czekałaby na niego w białej sukience z wielkim bukietem róż. Obejmowałby ją i byłby szczęśliwy. Otrząsnął się ze wstrętem. Zatrzymał się i położył torbę na ziemię. Obrócił się za siebie. Już za nim nie szła. Stała na rogu skrzyżowania. Patrzyła na niego. Zrobił krok w jej stronę. Zaczęła biec. Biegła schylona coraz szybciej. Był to bieg człowieka, który nie boi się upadku. Musiał wybiec jej na przeciw. Uderzyła w niego tak mocno, aż się zatoczył. Płakała krzycząc. Gładził ją po włosach, ale nie mógł jej uspokoić. Zamilkła. Pocałował ją namiętnie. Potem obejrzał się za siebie. Zauważył mężczyznę, który właśnie zataczając się uciekał z jego ciężkim workiem. Puścił ją i zwinnie pobiegł za głupcem, który myślał, że da radę uciec z workiem marynarza, który właśnie wrócił z morza. I nagle zrobiło mu się wesoło. 59 Powrót na Falklandy 20 grudnia 1982 roku. Spadł snuj i wii połnoi nogo zachodu. Hala lotniska jest pełna marynai megafonu oznajmia: „Podróżni lecący specjalna lun.i \\ ai . i i a n Km de Janeiro - Montevideo proszeni sąo stawienie .się do odpraw , . . Ini i l i wypominamy, że maksymalna waga bagażu nie powinna pizckrai . i. dwud li lii kilogramów." Żegnam sięzżoną. Jej „powodciii.i dotyi ) In ki bardziej odprawy celnej niż szczęśliwego lotu. Moje bagaże bowiem pi- i u iji| dozwoloną wagę o sto osiemdziesiąt kilogramów. -To wszystko należy do pana pj i | mieni celnik. - Ile to waży i co to jest? Zwołuje kolegów i razem .......pr,oyliłdiiJi| moji worki zjedzeniem. Długa kolejka mężczyzn, którzy rownii • i l nil mi odprawę celną, zatrzymała się. -Po co panu tyle jedzenia? marudzą, celnli \ Wyjaśniam im, że nie jestem rybak..... wli Pjtlw ein Żywność ta musi wystarczyć mi na cały rok Jestem spokojny. Wiem Że II W li II...... ludzi morza" stanie za mną. Za mnie tłumaczą celnikom, że płynę ni połudnlow) Atlantyk, że jacht mam w Urugwaju i że podczas wojny argentyńnko-brylyj I ii i przepłynąłem z południowego Atlantyku na polskim statku do domu Padają żartobliwe uwajM, że jeżeli celnli ) moli li banay nie puszczą, rybacy będą musieli mnie żywic. A to n.i pewno W) |d.l drożej Po krótkiej naradzie z załogą saniolol.......|i h | od|irawione. O godzinie 12.00 mój samolol sturlujc ...... n\i na południowy zachód. Po dziesięciu godzinach lotu ląduje w I -l Ml U \ii ) l Bu łka noc bucha tropikalną gorączką. Spoceni i bladzi Europejczyi v w ygl |dnji| niiiiiIiio obok energicznych Murzynów zapraszających do kupienia poNi|żkOM nii nmvi li, afrykańskich bożków. Ze wszystkich stron słychać Polako, Polali o Dogadać się można tutaj chyba we waz) ii li ii \. i) kai li świata. Kobiety przepływają jak czarne łabędzie między m.i..| mężi wy.n h białe uśmiechy i falujące ruchy bioder obiecują ósmy cud iwiata Przelecieliśmy nad Oceanem Ailaniyi I im i fi.......lici ko lądujemy w Rio de Janeiro. - Hola amigo! Mimo protestów urzędników do hall tranzytowi i przedarła się grupa moich przyjaciół. Muszę obiecać im, że kiedy l.-l. wrai li powrotem do Europy, zatrzymam się w Rio de Janeiro. (,n Przesiadamy się do Boeinga 707 brazylijskich linii lotniczych. Zielonoszary dywan brazylijskiej dżungli nagle się kończy. Lecimy nad delikatnie falującymi stepami. To jest Urugwaj, kraj Gauczów. Rzeka La Plata wygląda z wysokości dziesięciu tysięcy metrów jak morze. „Montevideo! (widzę górę)" powiedział pierwszy hiszpański żeglarz przed stuleciami i tym samym nadał nazwę stolicy Urugwaju. Z lotniska odwiozły nas do portu autokary. - Buenos dias, Pedro, Manuel, Jose, Juan, Gonzalo! Buenos dias, amigos! Jacht Polka zakotwiczony jest w lagunie portu rybackiego. Na drugi dzień od razu ruszam z naprawą jachtu. Popękany podczas sztormu i wywrotki Polki maszt jest moim głównym problemem. Gdy tylko miałem jakiś problem przekraczający moje techniczne możliwości, zawsze pomagali mi polscy rybacy z trawlerów kotwiczących w porcie. Boże Narodzenie. Wieczór jest gorący. Temperatura powietrza spadła do +36°C. Siedzę w świątecznie przyozdobionej jadalni na polskim statku rybackim z osiemdziesięcioma członkami załogi. Na ich twarzach rysuje się nostalgia. Wieczór upływa w ciszy. Po chwili przerywa ją kapitan. Wznosi toast na cześć obecnych, ich rodzin w kraju oraz szczęśliwe i szybkie spotkanie z nimi. Jego głos na moment załamał się, pewnie przypadkiem. Potem wszyscy ściskają sobie ręce. Dostaję od załogi prezent. Rozpakowuję paczuszkę. Jest w niej gruba wełniana koszula. Przynoszą gitarę. „W szarym polu studzienka kamienna..." Powtarzam każdą strofę i za chwilę przyłącza się do mnie chór niskich głosów. Morawskie, słowackie, czeskie i polskie piosenki ludowe, jedna za drugą. Kiedy człowiek śpiewa, jego serce błądzi we wszechświecie. I moje pobłądziło. Zawędrowało do pewnego stołu, przy którym jedzą kolację dwie dziewczynki. Jedna z nich ledwie dosięga brodą do stołu. W pokoju pachnie świerkowa choinka, a pod nią leżą prezenty. Na jednym z nich jest napisane: Dla Dobrawy i Danieli od taty. Ze statku wychodzę o północy. Przy Polce czeka na mnie mój przyjaciel senor Marrero. -Amigo, para ti! (Przyjacielu, dla ciebie!) - Podaje mi około pięciokilogra-mowy kawał „asada" (pieczone wieprzowe mięso). Siedzę na pokładzie Polki. Rozgwieżdżone niebo rzuca swe światło na port. Asado pachnie, a jego woń zwabia szczury. Ich szaroczarne cienie biegają w odległości niecałych pięciu metrów ode mnie po brzegu. Odkrajam wielki kawał mięsa i rzucam go na brzeg. Szczury zamarły na chwilę, potem okrążyły mięso i zaczęły je pożerać. Wciąż ich przybywa, coraz więcej i więcej. Ich pisk długo dźwięczy mi w uszach. Pracuję na Polce. 61 Dzisiaj jest ostatni dzień roku. Czekam aż pojawi się tutaj polski jacht Maria, na którym ma przypłynąć mój polski przyjaciel Ludomir Mączka. Po godzinie dziesiątej Maria spuszcza kotwicę obok Polki. Drewniany, dziesięciometrowy jacht ma za sobą być może najdłuższy rejs w historii. Ludomir jest skromnym człowiekiem. Jest już 20 stycznia. Kończę naprawę jachtu, Najkorzystniejsza do wypłynięcia pora minęła. Na południu błyszczy na niebie Mały !lok Magellana, według którego położenia już dawno żeglarze n.uimi uli południe. Polka po kilku dniach opuszcza itrefe lubtropikalną i wpływa we władające Atlantykiem silne prądy. Z każdym dniem i"bi lic i.....iej. Sztormy, trwające nawet przez kilka dni, znacznie spowolniają, reji Zw zyna się strefa gór lodowych, które morski prąd przesuwa z Antarktydy ni półnoi Pada śnieg, temperatura spada poniżej zera. Z prawej burty widai rieiTI del Fucgo (Ziemia Ognista). Kurs nalslasde los Estadoil Koniec lutego. Ciśnienie atmosferyczne spadu ud lny o iiy milimetry. Wiatr się uciszył. Z pokładu zabieram mii • i sztorm. Ściągam rów- nież żagle z masztu. Zbliżają. Icolhi lilii lali południa I hiragan, śnieg i grad atakują Polkę. Jachl jesl .mil u. .u. h leżę na koi. Godziny zamieniają się w dni. Szaleje y oei ....... piv.iv. pięć dni z powrotem na północ. Sztorm się uciszył Miotam martwych lalach, potem wcią- gam sztormowe żagle i dali i pi) li iłtidnii Po północy sztorm im i • n.ft sztormowych żagli. Ogromny powiew wu lnu i i....... Iko strzępy. Jacht znów jest zabawką oceanu, kló Na niebie pojawia się I...... I tli ulu I pnącej herbaty roz- grzewa palce. Zmieniam kur. i pi luhijmn do Stanley po kilku dniach. Jest koniec południowi - i ii ma leszczowa i wietrz- na pogoda. Wyspy zniszczone są wojnt| Nu r leżą porozrzucane, podziurawione od kul wraki iimolotów. Opuszczo- ne działa przeciwloimt n wei Między lym wszystkim wala się rdzewiejąca juz broń Od tej pory do rzeczy, k..... lubi m proces rdzewienia. Kroczę powoli wśród rozstepu| i ny.wmów. Olbrzymie fale rozbijają się o plażę 2 L2^ Jak mieszkałem z pingwinami Rok po zakończeniu falklandzkiej wojny między Argentyną a Wielką Brytanią przypłynąłem znowu na Falklandy. Zatrzymałem się z Polką w porcie Stanley. Miasto było pełne angielskich żołnierzy. Owszem, Brytania wyzwoliła wyspy spod argentyńskiej okupacji, ale liczba żołnierzy pilnujących teraz pokoju trzykrotnie przekroczyła ilość wyzwolonych obywateli. Nie dziwi więc fakt zmasowanych przeprowadzek wyspiarzy do Kanady i Australii. Długie pola minowe ciągną się wzdłuż falklandzkich wybrzeży, szczególnie w pobliżu Stanley. Przyjaciele odwieźli mnie na farmę oddaloną 25 kilometrów od miasta. Tutaj był spokój. Zrobiło mi się smutno. Gorycz i spustoszenie, które pozostawiła po sobie wojna, wpływały na mnie deprymująco. Myślami znalazłem się w domu. Na drugi dzień wyszedłem o świcie. Mimo że miałem mapę pól minowych, szedłem ostrożnie, lustrując każdy dołek. Z zapasem żywności na tydzień i z workiem na plecach kierowałem się ku wybrzeżu. Mijałem wielkie stada wolno pasących się owiec. Gdy się do nich zbliżałem, przestawały jeść, przyglądały mi się z ciekawością. Dopiero kiedy się oddalałem, znowu zaczynały się wypasać. Wędrowałem przez pagórkowatą krainę, porośniętą grubą trawą i krzewami, jak okiem sięgnąć żadnych drzew, gdzieniegdzie z ziemi sterczały skały. Po paru godzinach marszu zapomniałem już o minach. Nawet ludzki strach ma swoje granice. Czarne chmury przesuwały się po niebie, pchane silnym południowym wiatrem, chwilami padał deszcz. Wszedłem na niedużą górkę, w dole zobaczyłem morze. Ten widok dodał mi otuchy. Przyspieszyłem kroku. Wreszcie wybrzeże - szum i łoskot fal. Minąłem kamienistą fosę i oto oczom moim ukazała się mała zatoka z piaszczystą plażą. Skrzeczały mewy. Po piasku, tam i z powrotem, żwawo biegały pingwiny. Zza chmur wyjrzało słońce. Wiedziałem już, dlaczego płynąłem przez pół globu do tej małej zatoki spokoju; balem się powiedzieć to głośno. Długo siedziałem i tylko patrzyłem, i patrzyłem. Czy byłem w tej chwili szczęśliwy? Nie, ale 63 wu zacząłem wierzyć. W co? W ludzi, w to, że są na lylc silni i dobrzy, by nie niszczyć siebie samych. Nie była to pewność, ale slaby promyk wiary. Wszedłem do morza. Chodziłem po niokiym. twardym piasku, dotykając fal. Przypływ napełniał ślady moich stóp wodą, DO i ym nabierał je ze sobą. Łukiem ominąłem gniazdo pingwinów, doscdlem do skal. W dołku, pod dużym płaskim kamieniem, urządziłem sobie cod w rodzaju liulkiego gniazda wymoszczonego trawą. Z suchych galęi i trawy zrobiłem palenisko. ()gień trzaskał, pachniał, a w dodatku ogrzewał nu jedzenie I \l nąłi m wody butelki. Nagle poczułem się bardzo zmęczony. Otulony śpi won m pil rWN.y i aod dwóch miesięcy spokojnie usnąłem. Na całe dwanaAi ic godzin Obudziło mnie słońce. Było już wysoko Po wyjątkowo czystym niebie tylko gdzieniegdzie przepływały białe kumulus) Było i hłodno, około +8°C. Musiało być około dziesiątej rano, ale to ni( wu Hi kii ul.ina, ważne było jak jest. A było cudownie! Rozpulile.......li u |ndl.........Inne, swoje rzeczy schowałem pod kamieniem i poszi ll......i Hi i 1omulu zbliżałem się do stada pingwinów, najmniej |akkll I iedykolwiek widziałem. Stanąłem w odległości clwudii ...... i ula pikolaków. Wszystkie miały dzioby zwrócone w mo|i| li prawie bez ruchu, one nii i przepychały się do piei puchowe piórka drżały n.i w do przodu, i kiedy wydawali..... Poruszone moją obecno przybiegało ich od strony mi uważnie. Położyłem się na pli i uhl illi Nagle nade mną pojawi1 ki ul się co raz wyżej i wyc| li słońca. Wydawało się, że pi nu w iii nika. Całą ich uwagę poi liliuil Wkroczyłem do środka siad wielkim torfowisku, o fi, i» i| deptany krąg z miękkiego li u Pingwiny były nieci........ Gdy się do nich zbliżałem wracał jakby wstydząc sii stado i znów się położył.......... mi się przyglądało, inne pieilioil li ne podchodziły na odległo 11 |i ilu ) i.....c niepokojem. Stałem u II kióre biegły z morza, gapiły się na mnie, ich powolnych kroków ii usiadłem na ziemi. i hioiae. Coraz więcej II i i li przyglądały mi się |j| 1)0 i pi |di ni powietrza wzbijał ulnaczała się na tle o po niebie drapież- i uielry przede mną. Illl drogę. Stały w nie- ii u-1 rów. Był to wy- inciiów wysokości. ii i ony, lecz zaraz IWi 11 "siawy. Minąłem l li ii pingwinów nadal najbardziej odważ- Poszedłem w kierunku morza. One za mną kolebiąc się i szczebiocząc. Nie byłem pewien, czy to na pewno są tylko ciekawskie pingwiny, czy też moja straż przyboczna? Gdy się zatrzymywałem, zatrzymywały się i one. Gdy przyspieszałem kroku, robiły to samo. Chodząc po kamienistym terenie, nie używały skrzydeł. Nie wyglądały teraz już tak dostojnie, raczej przypominały nieporadne niemowlęta. Czasami któryś potknął się maszerując i przewrócił na biały brzuszek. Skrzecząc wymyślał potem. Nie spuszczały ze mnie wzroku, może dlatego się potykały. Wesoły pochód odprowadził mnie aż do brzegu. Skały zabrudzone były czerwonym, pingwinim kałem. (Żywią się one głównie krylem, w którym jest dużo białka. Naukowcy kiedyś przypuszczali, że będzie możliwość wykarmienia odpowiednio przygotowanym krylem całej ludzkości. Zainwestowano w badania wiele pieniędzy, niestety okazały się one bezowocne ( szkliste ciałko tego małego organizmu jest dla człowieka niebezpieczne, gdyż mikroskopijne małe igiełki znajdujące się w jego środku przedostają się przez organy trawienne człowieka do jego krwiobiegu). Obserwowałem kąpiące się pingwiny. Nurkowały, w ułamku sekundy nabierały w płuca powietrze i znikały pod powierzchnią wody. Niektóre skakały do morza z pobliskich skał. Była to właściwie ich normalna praca. Te, które zostawały na lądzie, pokrzykiwały w kierunku wody. Brzmiało to mniej więcej tak: „No i jak tam?!" Zbliżał się wieczór. Pingwiny już rzadziej wchodziły do morza, coraz mniejsza ich ilość korzystała z kąpieli. Zapadał zmierzch, gdy na ląd wyszły ostatnie trzy. Miałem wrażenie, że żaden nie chce być ostatni. Gdy któryś pozostawał w tyle, skrzecząc i złoszcząc się gonił pozostałe. By nie zakłócać ich spokoju, wielkim łukiem minąłem siedlisko. Jeszcze przez godzinę słyszałem skrzekliwe rozmowy, potem już tylko szum morza i wiatru. Usnąłem. Gdy otworzyłem oczy, było jeszcze ciemno. Gwiazdy jasno świeciły, a ja, stojąc nad brzegiem morza, obserwowałem na niebie niewyraźnie zarysowany Krzyż Południa. Jednak wcale nie wskazywał on na południe. Południe bowiem wskazuje Mały Obłok Magellana, który wygląda jak kłębek waty. Z nadejściem świtu pingwiny rozpoczęły swój szczebiot. W porannej szarówce obserwowałem, jak pierwsze z nich biegły na wyścigi do morza. Wydawało się, że wszystkie naraz wejdą do niego; zdziwiłem się, widząc, że do wody 65 ..............i wskoczył tylko jeden z nich. Wyiim \ i li straszy! się swojej odwagi. Kolejny. I biocząc z podniecenia, czasem kim rza. Pingwinów wciąż przybyw.il" w końcu wskoczył, nagle w wodii całkiem się rozwidniło, ruch nn pin gwiny nie okazywały strachu i..... ły. Nieustannie mnie obserwi tóre podchodziły na wyciem nadeszła ta cudowna chwil.i li iii u i zaczął dziobać but. Polem i hY gwin przestraszony odsl ni wstałem. A on przykolch zaczął je skubać ponownii da obserwowała go .n ły mnie ze wszy siku h Nil to następne i naslcpm Przyniosłem im I" Gdy odszedłem nu l"l i do środka lorby )il śmiało powim 11 li • Próbowałem lii Szacowałem • |i li wydawać w t Im - były tylku li odcień ni pilnują „mmii je kanni i i że po odi | z gardła la biinliii w siad, ii lo |*-«Iii ii I 1 11,-1,1 | i. ..... i", ii na plażę. Sam prze-ilopo brzegu szcze- In i- wskoczyć do mo-i i "iv nich pierwszy tych pływaków. Gdy Widząc mnie pin-li il«i mnieprzyzwyczai-i i ni z łękiem. Niek-h tli Mknąć. W końcu i li i innie z ufnością | Mul się rozwiązał. Pin-.awiązałem but i i Miiy sznurowadłem i i kiwał. Reszta sta-r.bliyły się i otoczyli unwkę, potem robiły 11 v każdy mój ruch. |sca, włożył dziób ic mu nie grozi, lvly .byt ruchliwe. i ii|.|,jak się mogło Hinawać młode iły nieco jaśniejszy I ni-ilych pingwinów llMii pożywienie. Gdy .....lolyczyło. Bywa, nikom jedzenie u i tlobycz. Pisklę- I l liinie, konflikty lni Wydaje się, że są y się spokojnie I .....lnu było utrzymać - ku. Morze hu-n. .piworem. i li, śnieg szybko i na pingwiny. Zmiana pogody nie robiła na nich żadnego wrażenia - wesoło skrzeczały i niewzruszenie zajmowały się swymi codziennymi czynnościami. Ściemniło się. Deszcz ciągle padał. Znów wlazłem do śpiwora, ale długo nie mogłem się ogrzać. Przestało padać około północy. Gdy w końcu udało mi się rozpalić ognisko, ponad godzinę suszyłem ubrania. Myślałem wtedy o was, moje dzieci, i było mi przykro, że nie ma was ze mną. Marzyłem o tym, że gdy będziecie starsze, zechcecie pojechać ze mną w świat. Ten czas chyba już przyszedł. Zostałem z pingwinami jeszcze trzy dni. W encyklopedii uczeni ó nich piszą: Pingwiny (Sphenisciformes), rząd morskich, ptaków, około I metr wysokości. Nie mają zdolności latania, są przystosowane do nurkowania. Ich skrzydła przekształciły się w wiosła. Znanych jest szesnaście gatunków pingwinów. Żyją głównie na Antarktydzie. To mi się nie podoba! Spróbuję to trochę poprawić: Pingwiny są to morskie ptaki o wysokości do jednego metra, które chętnie baraszkują w wodzie. Przy skokach do morza, nosem wprzód, przelatują odważnie, choć podobno nie potrafią latać. Naukowcy odkryli u nich zdolność przemieniania skrzydeł w wiosła. Tego potwierdzić nie mogę, ponieważ nie widziałem, aby któryś z nich szedł z wiosłem. Wybornie nurkują i wynurzają się z wody. Wszystkie szesnaście gatunków charakteryzuje się przyjaznym nastawieniem do ludzi. Ostatni dzień. Wstałem rano i pozbierałem leżące w trawie piórka pingwinów. Położyłem się w trawie, którą wiatr dawno osuszył. Pingwiny znów mnie otoczyły. Szperały w torbie, dziobały buty i skubały sznurowadła. Wyciągnąłem rękę przed siebie. Cierpliwie wyczekiwałem. W końcu dotknąłem jednego z nich. Odchodziłem szybko, nie oglądając się za nimi. Byłem już zdecydowany. Chciałem wracać do domu, do was. Byłyście wciąż daleko, a ja wraz z każdym krokiem zmniejszałem tę odległość. SPOTKANIA W PORTACH Ludzie i żaglowce Jest to wielki temat! Aktywny człowiek, który l hi t poznawać świat, koniec końców zorientuje się, że jedyną możliwością spełnienia swych pragnień jest pływanie po świecie na jachcie. Zawsze gdy wypływam , portu, iv "iv ni wodzie krąg W ten sposób symbolicznie zaznaczam, że mogę płynąi i.nn gdzie Chcę Albo że nie muszę płynąć tam, gdzie nie chcę. Jeżeli chcę wrai U , i" tylko I własnej woli. Jedynym, co człowieka na inmu Ogranicza, ..| nieubłagane prawa przyrody. Niejednokrotnie byłem bezpośrednim lub pośrednim -.wiadkiem tragicznych wypadków. Jeden z nich miał miejli w małym portugalskim porcie. Dzień jak każdy inny Lizbona, 2 października 1985 roku N.i l.......lym i alisiym wybrzeżu Portugalii wieje przeważnie umlarkoM mgły spowodowane są różnicą temperatury między .....\) rtl mon i Im pi |di ni i północy i masą przegrzanego powietrza na lądzie. )d wieki nie lubią zbliżać się do wybrzeży podczas mgły. Często przed .druzgol mli ni i u lilii nic ochroni nawet radar. Największym niebezpieczeństwem u wyhl igromne lale oceanu. Drugi dzień października 19H5 roku u J li i i i « I v inny. Nad wierzchołkami gór słońce zaczęto swoją eod.li nn i liki lllgli| nu wybrzeżu. Rybacy wracali z nocnych połowów Kutry W| lo|.....u 1lguiiro da Foz jeden za drugim okrążane przez głośne siad. i m. u I Ipal.....hłopi Imiali zbrzegu muszle, a piękne dziewczęta smarował) swoji ulała płorw tĄ Wiirstwą kremu. Morze jednak było nies|iiki|n. I ii UNliiwim się w białe szeregi. Czerwone słońce stało się hialc Siln) ichodnl wlali u kołysał korony drzew i przybrzeżnych krzewów. Niebo .......II i innymi chmurami. Zim- no wyludniło plażę. Sztorm trwał krótko. Został po i......lit I I.......lii i roztrzaskujące się o brzeg ogromne fale. Tej no \ i \ hai ) "" II Wielkie, transoceaniczne statki płynęły w bezpiecznej odległo • I A jednak... Do portu zbliżają sil dv I i li hi lii odstraszał ich nawet huk ogromnych fal. Zdecydowały sn,-wpis in|. Alul) li nn loft .częścią. OH Pierwszy płynął jacht Santanapod niemiecką banderą. Był to dwumasztowiec o ciężarze dwudziestu trzech ton z dużym silnikiem. Na pokładzie znajdowała się dwuosobowa załoga - małżeństwo Lothar i Łona Graetzowie. Zaraz za nimi płynął duński jacht Hera. Jego załoga składała się z braci Garistrom i Henrika Richta. Mieli po osiemnaście i dwadzieścia lat. Silniki jachtów były zbyt słabe, aby pokonać tak ogromne fale. Santana uderzyła w podwodne skały, roztrzaskując się o nie w kilku sekundach. Małżeństwo zginęło w olbrzymich falach. Duńczycy próbowali uniknąć zderzenia, ale fale nieubłaganie znosiły ich w stronę podwodnych urwisk. Zaczęli strzelać czerwonymi rakietami, wzywając pomocy. Rybacy wypłynęli im na przeciw. Ile do tego potrzeba było odwagi, może zrozumieć tylko ten, kto na morzu żył. Olbrzymia fala rozbiła duński jacht o urywisko. Młodszy z braci Garistrom trzymał się złamanego masztu. Zanim stracił przytomność, poczuł, jak jakieś silne ramiona wyciągają go z wody. Kiedy w szpitalu odzyskał świadomość, dowiedział się, że jego brat nie żyje. Rano wiatr się uciszył. Rybacy wypłynęli na połowy. Morze oddychało regularnie, a chłopcy znów zbierali z brzegu muszle. Po dwóch jachtach na brzegu zostało tylko kilka roztrzaskanych desek. Słońce świeciło w swojej odwiecznej podróży po niebie. Zaczął się dzień jak każdy inny. W południe na plażę przyszedł chudy, jasnowłosy chłopiec i usiadł na piasku. Długo patrzył na morze. Potem wstał. Wielkie nogawki od spodni do pracy trzepotały na jego chudych nogach. Schylił się i podniósł z piasku kawałek drewna. Jeszcze raz spojrzał na morze, po czym szybkim krokiem się oddalił. Na drugi dzień wszystkie portugalskie gazety podały informację o tragedii. 69 O Wyspach Kanaryjskich pisać się nie da Pisać o Wyspach Kanaryjskich jest niedorzecznością, Kraj to przecież turystyczny, doskonale już opisany i sfilmowany! Za pasmem wybrzeża, gdzie na plażach opalają sic turyści, Kanary wyglądają tak samo, jak przed stu laty. Nawet wioski wiodą tradycyjny sposób życia oddzielone od turystów barierą socjalnych różnic, niebezpieczną i twardą pracą na morzu przy połowie ryb. Moja uniesiona ręka zatrzymała samochód osobowy, za którego kierownicą siedziała czarnowłosa, sympatyczna kobieta. Nazywała się Rossi. Wracała z pracy do domu. Jest nauczycielką w l.as 1almas. Chętnie zatrzymywała się, gdy tylko ją o to poprosiłem. Fotografowałem kwialy rosnące wzdłuż drogi i podziwiałem wspaniałe kolory roślin. -To jest Flora Navidad (kwiat Bożonarodzeniowy)- wskazała Rossi. -Tak, przecież mamy Boże Narodzenie. W czasie kiedy u nas pada śnieg i jesi mróz, tutaj na wyspach temperatura po wietrzą waha się wokói +25"C. Droga wiedzie wokół wulkanu Hałda ma. Spoglądam do krateru i ku mojemu zdziwieniu stwierdzam, ze jest zamieszka ny. Na dole, około kilometra pod nami widać poletka i mały domek. Wszystko tonie w zieleni palm i eukaliptusów. Na zboczach krateru są wyraźne warstwy lawy. Na jednym ze zboczy jest otwór jaskini. Widok do wnętrza krateru jest fascynujący. - Zna pani ludzi, którzy mieszkają na dole? - zapytałem Rossi. - Nie. Nie znam. - Mówiła pani przecież, że codziennie jeździ tędy do pracy. - Tak, ale zawsze jest tak mało czasu... Uśmiechnąłem się. - Jest piętnasta. Za dwie godziny jesteśmy z powrotem. Wąską ścieżką schodzimy do krateru. Buty mamy pełne pikonu. W dolnej części krateru jest już całkiem przyzwoita droga. Zbliżamy się do domku. Stoi w cieniu ogromnego eukaliptusa. Zaraz obok są chlewy i na wpół rozpadła stodoła. Olbrzymi gąsior do wina też się rozpada ze starości. Pod ścianą leży hak do orania. 70 Słońce schowało się za krawędź krateru. Niebo było błękitne. Mężczyzna, który wyszedł nam naprzeciw, miał podobnie błękitne oczy. Być może był potomkiem Guanczów. Rękę miał twardą i spracowaną. Zmarszczki wokół oczu i ust świadczyły o tym, że często się śmieje. Nawet imię miał wesołe - Augustin. Mieszka sam. - Z czasem moja rodzina wymarła - zwierzał się nam. - Tu do krateru nikt nie przychodzi. Przywykłem do samotności. Jak żyli moi rodzice, wszystkie pola były obsiane, ale teraz sam nie daję rady. Ograniczyłem się tylko do produkowania mleka. Dwa razy dziennie zanoszę bańki z mlekiem do wsi. W przestronnym chlewie stoją dwie krowy i cielę. W kącie brązowo-biały osioł. - Do noszenia używa pan osła? - zapytałem. - Tak, ale on znosi tylko ciężary z góry. Gdybym kazał mu wnieść pod górę, stanąłby w miejscu i stał. Jesteśmy starymi przyjaciółmi, nie złoszczę się na niego. Wiem, co to za męka wnosić coś na górę. Ale z góry znosi chętnie. Zbiega ze zbocza tak szybko, że za nim nie nadążam. Wie pan, człowiek ma tylko dwie nogi, a i je potrzebuje do tego, żeby w ogóle stać. On ma cztery, więc dwiema może hamować. Pod daszkiem od stodoły leży suczka z czterema szczeniakami. Kiedy podszedłem bliżej, ze stodoły wybiegła kura i zaczęła głośno gdakać. - Kura jest ich drugą matką - objaśnia Augustin. - Szczenięta mają przed nią większy respekt niż przed własną matką. Zatrzymaliśmy się pod eukaliptusem. - Jak pan ma na nazwisko? Mężczyzna stał przez chwilę w milczeniu, a potem powiedział: - Augustino Caldera de Baldama (Augustin Krater z Baldamy). Odchodzimy. Kiedy podawał mi rękę, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Smutny uśmiech. Tak, człowiek ten często się uśmiecha. Jak spotkałem Tesse W lizbońskim porcie kotwiczą jachty z całego świata. Wśród nich przycumowana jest też Polarka. Ale tym, co najpierw zwróciło moją uwagę, był pies. A dokładnie jasnoszara wilczyca. Po jej zabawnym zachowaniu i poszczekiwaniu stwierdziłem, że nie ma jeszcze roku. Po portowym molo biegał i skakał wokół niej około czterdziestoletni, chudy mężczyzna z brodą. Po chwili pies i mężczyzna weszli do przyczepy samochodowej marki Mercedes. Samochód wyglądał już na dosyć wiekowy. Przez otwarte drzwi dochodziła ich rozmowa. Mężczyzna mówił po niemiecku, a pies odpowiadał skomleniem. 71 - Tesse, chcesz jeść? W odpowiedzi pies zaskomlał i zawył. Potem słychać było głośne mlaskanie. - Muszę teraz zapalić papierosa, więc leż spokojnie. Pies głośno warknął i kilka razy uderzył ogonem w podłogę samochodu. Ich rozmowa toczyła się dalej w podobnym stylu. Zaprosiłem mężczyznę i psa na obiad na jacht. Mężczyzna nazywa siebie Szczęśliwy Hans, a psa Tesse. Oboje tułają się DO świecie. - Mieszkamy z Tesse w samochodzie, stoimy w porcie. Można łatwo tu przeżyć. Czasem marynarzom przewożę bagaże. A poa lym na jachtach nigdy nie ma problemu zjedzeniem - wyjaśnia. Po tygodniu byłem zaprzyjaźniony I wąsatym mężczyzną i jego psem. Mogłem teraz zapytać o jego losy. Opowieść była długa, a zabawy z psem przeciągały ją jeszcze bardziej. -Jestem obywatelem Niemiec, ale stale miejsce zamieszkania mam wAfryce. Pokazał mi niemiecki paszport. Było tam napisane: nazwisko - Sónke Haje alias Hans Im Gliick, miejsce stałego zamieszkania iabon Afryka. -Mieszkałem w Niemczech |ak katd) Inny W Hamburgu, skąd pochodzę, jest port otwarty na cały świat. Miałem prat ( mieszkanie, samochód i perspektywę, że się ożenię i będę wiódł tw poi zadne życie. Tęskniłem jednak za światem. Urlop był dla mnie zawsze za krótki Nie potrafiłem jednak odejść od przyjaciół i rodziny. Nie wyobrażałem soblt fci mógłbym jakoś wypaść z szeregu. W podjęciu decyzji pomogła mi wiara w Dogu i moi przyjaciele, którzy potem odwrócili się ode mnie. Zacząłem czytać Biblię i mysio o iwolt b bliźnił li więcej niż o sobie. Cały swój majątek rozdałem ludziom, ktoi\ według mnie putiebowali go bardziej ode mnie. Ze zdziwieniem stwierdziłem |ll mało potrzebuję do życia. Każdy dzień był piękny i pełen niespodzianek U i. .....ilu Poznałem wielu nieszczęśliwych ludzi. Zauważyłem, że naprawdę nit wit li i....... mi pomóc. Ale starałem się. Moi przyjaciele mnie opuścili, a później PÓWnlo dziewczyna. Z obcymi ludźmi rozumiałem się lepiej niż z własną rodzlM, U bj li m szczęśliwy. Straciłem także pracę. Po jakimś ( zasle n.il.il........ej ni e na statku dalekomorskim. Kiedy odpływałem, nikt nic pr,y*Zi .11 .1.. .....i.| pożegnać. Wszystkich chyba rozczarowałem. Dla mnie |ednal najwaźnli i .e było to, że nie rozczarowałem sam siebie. Przez cztery lata pływałem powszyslkii li iw i IMHI li Vlc nawet takie życie nie dawało mi poczucia wolności, za czym tyle m II v. li Iłl Będzie już siedem lat, odkąd wszystko zmieniłem. Pieszo wyruszyłem z Hamburga, zabierając ze sobą na tyle lekki plecak, żeby móc szybko iść. Niebawem zorientowałem się, że piechur na drodze nie ma co szukać. Dzisiejsza cywilizacja liczy się z człowiekiem tylko w samochodzie. Byłem zmuszony jechać autostopem. Jak najszybciej chciałem odejść się ze środkowej Europy. Chciałem dotrzeć do kraju, gdzie nie ma tak zwanej wysokiej stopy życiowej. Wreszcie przekroczyłem granicę Jugosławii. Tutaj dało się już chodzić na piechotę. Powietrze w górach było świeże, a ludzie wokół życzliwi. Nierzadko u nich jadałem i nocowałem. Rano starałem się w czymś im pomóc. Najczęściej rąbałem drewno. Na północy zostały za mną jesienne pluchy, smog i moje wcześniejsze życie. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że sobie cały dzień podśpiewuję. Przed Dubrownikiem, a był już listopad, zaczęła doganiać mnie zima. Właśnie zastanawiałem się, czy nie popłynąć za słońcem do Afryki, kiedy zobaczyłem leżące w przydrożnym rowie szczenię. Trzęsło się z zimna. We dwóch szło się raźniej nawet, gdy mój czteronogi kolega spał w plecaku na moich plecach. Popłynęliśmy statkiem go Grecji, a potem do Tunisu. Szczenię, które nazwałem Jugo, przewiozłem schowane w plecaku. Pies rósł szybko, więc w Tunisie musiałem załatwić mu specjalny, podróżny paszport. Kiedy w urzędach mówiłem, że pies przywieziony jest z Jugosławii, zaczęły się problemy. Bez specjalnego pozwolenia nie można przewozić psa przez granicę. Jak zwykle byłem naiwny. Mówiłem prawdę. Urzędnik nie był zadowolony. Zrozumiałem, że mu tą swoją prawdą ubliżam. I dlatego powiedziałem mu to, co chciał usłyszeć. - Psa kupiłem w Tunisie, ale nazywam go Jugo ku pamięci moich przyjaciół w Jugosławii. Urzędnik uśmiechnął się przyjaźnie i po dwóch dniach bieganiny i fotografowania psa w końcu miałem pozwolenie w ręce. Załatwiłem je jednak dzięki specjalnie przygotowanej prawdzie, czyli kłamstwu. Długo rozmyślałem o tym w nocy, a o szczególnym stosunku człowieka do prawdy zastanawiam się do dziś. Chodziliśmy po Afryce cztery lata. Ja i Jugo. Z małym wyjątkiem w Maroku nie rozstawaliśmy się nawet na minutę. Kiedy w Casablance policjant kontrolował mój paszport, okazało się, że brakuje w nim pieczątki wjazdowej. Po prostu nie wbito mi jej na granicy. Policjant był agresywny i bez przyczyny uderzył mnie pałką. Natychmiast oddałem mu pięścią. Zamknęli mnie do aresztu. Siedziałem w więzieniu i martwiłem się o Juga. Zażądałem kontaktu z ambasadą. Wreszcie pozwolono mi zadzwonić. Przedstawiłem się i mówię: - Proszę pana, jestem zamknięty, ale to nie ważne. Przed komisariatem policji jest mój pies Jugo. Proszę się o niego zatroszczyć. Boję się, że może się zgubić. 13 Po dwóch godzinach wypuscunn n..... Pierwizym, kogo zobaczyłem przed budynkiem policji, był JugO Przez te wszystkie lata pi zeszlii mv Fugopuitynie i fory. Brodziliśmy w rzekach. Przyjaźniliśmy się Arabami, Mmyiia..... każdym, komu na tym zależało. Piliśmy wodę z kału i razem |edlllm) OBtatni kawałek chleba. Dziennie pokonywaliśmy średnio trzydzieli i plfli kilometrów Przeszliśmy razem osiem afrykańskich państw i prawie przekroi i) lllmy granicę dziewiątego - Gabonu. Obaj byliśmy wyczerpani, a do tego |a Kai Korowałem na malarię. Czułem się jednak lepiej niż Jugo Moc dlal • li działem dlaczego cały czas idę do przodu. Jugo tego nie wiedział Wciągu ostatnich tygodni pokonywaliśmy tylko »l pięciu do dziesięciu kilometrów dziennie. Potem jul tylko oddwói hdo trzei li li yszedł wreszcie dzień, kiedy Jugo nic mógł się już podlili Leżał tera na moim poszarpanym iplworze Myślałem o tym, ile to razy ogrzewaliśmy się w mm nawzajem » gorsi nu i y pustynnym zimnie. Poszedłem do na wpół wyschniętego jeziorka nabrai wodj i postawiłem ją w miseczce przed Jugo. Popatrzy! na i.....e ze zdziwli nli m - Będzie dobrze powiedziałem Zamknął oczy. Zbyt dobrze •»; tnill m) Wli lial, że kłamię. Kłamstwo mi się nie podoba, ale jesl czesi ii) mi In tul iuiiio jak miłość. Jugo już się nie napił, Ciężko oddychał Zwilżałem mu wodą mordę, wziąłem go na kolana i trzymałem w obj (d czasu do czasu otwierał oczy i patrzył na mnie. Miałem Ui mnie poi iesza. Potrzebowałem tego. Płakałem wiele godzin. Niebo było bi hm...... 11 wielkie słońce szybko zaszło za horyzont, jak to bywa w tropik Hi li Możi HM i hwilę zasnąłem. Kiedy się przebudziłem, już nie oddychał Zostałem pfZ) .......lo rana. Rano wykopałem grób i w mm złożyłem lugo Iróh przycisnąłem kamieniami, żeby nie dostały się do niego drapleżnll i Prwi tydzień w tym miejscu biwa kowalem, a każdego wieczoru modliłem ilę nad grobem W Gabonie spędziłem dwa latu icain na grób lugo. Nie mogę o nim zapomnieć. Po ciężkim ataku malarii pewnego dnia obudziłem nic w szpitalu. Nie miałem żadnych pieniędzy, ale w spilalii piiindili lohli lytn I(pizez konsulat skontaktowali się z moją matką, Przylei lała p.....nil Itmolotem i po kilku dniach leżałem już w hamburskim szpitalu, Jednak powrót marnotrawnc)u •,mi,i.ii,- nu udał lak ivlko się wyleczyłem, kupiłem sobie starego, zużytego mercedl .....wyłem i powrotem w świat z nowym psem Tesse. I Mówię po hiszpańsku, francusku, angielsku, arabsku i oczywiście po niemiecku. Dogadam się też w kilku językach afrykańskich. Byłoby szkoda to wszystko zapomnieć - śmieje się Hans. Zamilkł przyglądając mi się bardzo uważnie. - Chciałbym zadać ci trzy pytania - mówię. - Pierwsze, dlaczego uderzyłeś policjanta pięścią, skoro jesteś tak bardzo wierzący? Powinieneś raczej nastawić drugi policzek. To pytanie go zaskoczyło. - Wtedy czytałem głównie Stary Testament. A poza tym nie byłem wystarczająco dorosły czy też dojrzały. Chyba jakoś tak. - Drugie pytanie: Twój pies Jugo nie wiedział, dlaczego idziesz cały czas do przodu, a ty to wiedziałeś. Dlaczego szedłeś stale do przodu? Uśmiechnął się zagadkowo. - To właśnie było to, co gnało mnie do przodu. Wiara, że pewnego razu się tego dowiem. - Trzecie pytanie: Jakie masz teraz plany? - Przez dwa lata będę wędrował po Afryce, potem wrócę do Lizbony. W tym czasie będzie wracał z rejsu dookoła świata pewien czeski żeglarz. Chciałbym popłynąć z nim do Europy Wschodniej, której nie znam. Wierzę, że nauczę się tam jeszcze czeskiego, rosyjskiego i polskiego. Jak słyszałam ciszę i widziałam ciemność - Urodziłam się na przedmieściach Rio de Janeiro jako ostatnie dziecko w rodzinie. Moja matka jest krawcową i skończyła już osiemdziesiąt lat. Całe życie widziałam ją tylko przy pracy. Mój ojciec był wędrownym muzykantem i do śmierci został wesoły i lekkomyślny. Kiedy grywał na weselach, w domu był dostatek. Kiedy próbował realizować się jako artysta, żyliśmy na skraju nędzy. W dzieciństwie często bywałam na niego zła. Dzisiaj wiem, że to był złoty człowiek. Wzajemna miłość moich rodziców pozostaje dla mnie niedoścignionym wzorem. Jako dziecko miałam złą wymowę, szczególnie problemy sprawiało mi „r". Do dziś słyszę słowa nauczyciela wywołującego mnie do tablicy: „Teresa Rebe-lo! Powtórz za mną swoje imię i nazwisko!" 75 Zamiast Teresa mówiłam Tazinha Dzieci Śmiały sic ze mnie. Wielokrotnie uciekałam w czasie lekcji do ogrodu i wchodziłam na największą palmę. Żaden z nauczycieli nie potrafił mnie ściągnąć Stamtąd ni dół. 1resiadywałam na niej całymi dniami. Schodziłam lylko Wtedy, ply przyszła po mnie matka. Nauczyłam się poprawnej wymowy, ale przezwisko Tazinha mi zostało. Brazylia to bogaty kraj, gdzie |eil pełno biedy Tb sprzeczność nas, Brazylij-czyków, doprowadza do rozpaczy W czasie moich studiów powstało wiele rządowych programów, które miały na celu zlikwidowanie zacofania w niektórych krajach Studiowałam na medycynie ni wydzlałe muzykoterapii. Przerwałam studia i z grupą studentów i profesorów Z różnych kierunków uczyliśmy Indian czytać i pisać, sadzić nowe bulwy i nowoi u lnie (owić ryby laka oświata była niezmiernie trudna i niebezpieczni Tam gdzie |oil bieda i zacofanie, łatwo jest rządzić. Po jakimś czasie musieliśmy swoją działalno- przerwać. Władza w Rio de Janeiro ani w stolicy Brazylii nie Riogłl isapewnii nam bezpieczeństwa. Była to dla mnie duża szkol.i tyi || Widziałam wielu chorych psychicznie i głównie zaniedbanych ludzi Iłui hc i Ul pi dzieci, ? którymi nikt nie potrafi się komunikować. Kiedy wróciłam na studia, miałam Jlim wyobrażenie, co chciałabym w życiu robić. Swoje studia skupiłam głównie ni d.li i lat li leśli nie można ślepym dzieciom wrócić wzroku, trzeba wnieśi Iwiltło « l( li dusze muzyką! Co robić z głuchymi dzie nu Mu ykl rytm i wibracja. Nawet głuche dzieci mogą czuć muzykę! Trudno zdrowemu człowiekowi rozumll i Ul połę i głuchotę. Zaczęłam uczyć się słyszeć ciszę i widzieć ciemnośi I \ i i.......l,in eksperymentów. W 1982 roku skończyłam studia medyi MC i dostałam dyplom. Chciałam natychmiast uratować świat. Bezskutecznie szukałam pracy Najpierw W moim fil hu, polem jakiegokolwiek. Nigdy w życiu nie poddawałam się henad.iol lodnak ta bezradność wywoływała we mnie gniew. Kilka iav próbowałam otworzyć prywatny gabinet, ale żebym się mogła utrzymać, musiałabym lei tyi ludzi bogatych. Za każdym razem załamywałam się. Zaczęłam leiwi OriZUCZyi czytai i pisać biedotę mieszkającą w slumsach. Tak samo jak w przyszłoś* i ti rai lak• oznaczało to konflikt z tutejszymi mafijnymi władzami, Kiedy pewni .oru siedziałam okrążona dziećmi w małym domku i pisak......| tlblli J ibei adło, rozległ się łoskot, gwizd kul i seria wybuchów. W nagłych ciemnościach wszyscy padllśmj ni lii mie Była cisza. O dziwo, żadne dziecko nie płakało. Zbiegli się ludzie Kiedy zapaliliśmy światło, okazało się, że nikt nie jest ranny. Obejrzałam wszystko lu Kule z jakiejś automatycznej broni przeleciały przez okno i zrobiły kilka dziur w tablicy w bliskiej odległości od mojej głowy. To, że żyję, jest tylko dziełem przypadku. Swoją przygodę Tazinha opowiedziała mi, kiedy razem płynęliśmy przez Atlantyk z Rio de Janeiro na Wyspy Kanaryjskie w 1983 roku. Tazinha wyemigrowała z Brazylii i dzisiaj leczy dzieci na Wyspach Kanaryjskich. Próbuje wprowadzić bezpłatne leczenie dzieci. Jak się z nią poznałem? W 1981 roku z końcem grudnia zatrzymałem się u brzegów Rio de Janeiro. Zmusiło mnie do tego zatrucie zepsutą konserwą. Byłem osłabiony i rozgorączkowany. Każda kotwica jest ciężka, ale moja wydawała mi się wtedy najcięższa na świecie. Po tygodniu wzmocniłem się, a życie w Rio de Janeiro wciągnęło mnie w swoje arkana. Poznałem wielu wspaniałych ludzi o wszystkich kolorach skóry. Tazinha i jej przyjaciele należeli do najciekawszych. Pewnego razu zapytałem ją, co myśli o Czechosłowacji. Wtedy odpowiedziała mi: - Jesteś pierwszym Czechosłowakiem, którego w życiu spotkałam. Mieliśmy kiedyś prezydenta, który nazywał się Kubicek. Z pochodzenia był Czechem. Realizował szalony plan, żeby zmienić naszą stolicę w supernowoczesny gigant, który nazwał Brasilia. Ten ekonomiczny nonsens realizował się w kraju, gdzie jest taka bieda, że nie ma pieniędzy na socjalny i antyanalfabetyczny program. Wiem: bussiness jest bussiness... Kiedy zaproponowałeś mi, że mogę płynąć na twoim jachcie, dokąd tylko będę chciała, zastanawiałam się, czy nie jest to zbyt niebezpieczne. Właśnie w tej chwili uderzył we mnie z tyłu samochód. Wypadłam na jezdnie, a kiedy się przebudziłam, stwierdziłam na głowie szarpaną ranę. Z budki telefonicznej zadzwoniłam do siostry. Pożyczyła samochód i zawiozła mnie do szpitala. Czekałyśmy dwie godziny, zanim przyszła moja kolej. Rana była na jedenaście szwów. Rejs na Polce trwał pięćdziesiąt sześć dni. Często czas ten z przyjemnością wspominam. W Las Palmas znalazłam drugi dom, a głównie pracę. Musiałam nauczyć się hiszpańskiego. Na początku często chodziłam do galerii. Godzinami stałam przed obrazami Nestora Martina Fernandeza de la Torre. Namalował poemat o Oceanie Atlantyckim. Na Kanarach szybko zrealizowałam się w swoim zawodzie Zapraszano mnie na sympozja do europskich metropolii. Moje życie zupełnie się odmieniło, ale stało się coś, czego nie przewidziałam. Byłam w ciąży. To zupełnie zmieniło moje plany: zarobić pieniądze i wrócić do Brazylii do pracy w swoim zawodzie. 77 Pewnego wieczoru będąc w dziwnym sianie psychicznym, chodziłam po ulicach Paryża. Sympozjum się skończyło. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądało moje życie, kiedy urodzi się dziecko. Weszłam do jakiegoś małego teatrzyku. Na scenie siał największy błazen -mim, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam, Śmiałam się i płakałam jednocześnie. Mim nazywał się Bolesław Polivka. TegO wici oni podjęłam ważne decyzje. W ciągu ostatnich lat spotkałem sk,- zlazinha. kilka razy w Las Palmas. Znam nawet rozkład jej dnia. Rano odprowadza sw|;| córkę Janainę do przedszkola, potem idzie do kliniki, gdzie pracuje ca lv dzień Kiedy diecko już zaśnie, zaczyna Disać. Pisze skrypty i podręczniki IWOich metodach leczenia. Dostała zaproszenie do Anglii, gdzie prowadziłaby swoje wykłady. Waha się. -A co będzie z „moimi" dziećmi? W tej pracy mcimcrnc ważne jest nawiązanie kontaktu. Czasami bardzo długo, mieuląi wni próbuję dotrzeć do wnętrza psychiki moich małych pacjentów Przyzwyi rajaju. sic do mnie. Jestem często dla nich jedynym kontaktem li m ludl.......ysłu I kę tego również ich rodziców Żyję pełnią życia. Dzień jt it dla mnli r.byl krótki W niedziele jeździmy . rnojij i..... i i i.......i) nu rowerach po wybrzeżu. Siadamy często na brzegu i in opowiadam |e| o Itru ylii W moich opowiadaniach kraj ów jest piękny Moju corkii lut li ii jeszcze zbyt mała, aby wyczuwała w mych słowach goryi i Pedro jest Pedro Po raz pierwszy widziałem go I li lin molo w porcie de la Luz w Las Palmas na Wyspach Kunin \ i i • i, | || hcn.ynowej firmy Texaco i królewskim gestem zaprasi ił llyni|lem sam, a mój jacht Polka nie miał silnika. Chętnie leni Spuściłem żagle i rzuciłem mu linę. Bez słowa pomoc I ii |m hi Kiedy stanąłem na lądzie obokniego, podałmi rękę 11"1 lakoPwho livieinnie uścisnął moją dłoń i poklepał po ramieniu \\ .....u kllkll I.....Ul poinformował mnie o wszystkim, co dzieje się w tym por u.....vUnl I nem I tyły to raczej rady niż informacje. Kiedy dowiedział ". pot id.il -Jeżeli przyjdzie do cichu-pol i, 11 pu ,. ,i ,,,, odpłyniesz manana. Więcej już nie przyjdą. - Uśmiechał I imieniu. W ciągu ostatnich lal spotkałem .i 1tul.......li ni Świętowałem z okazji jego imienin i urodzin. PopiJallAmj pi I tliupk"1 I )oradzał mi, skąd * kanaryjski pięciostrunowy min.....ni DIII (( brać dobrą wodę przed wypłynięciem, gdzie napełnić butle gazowe, które mają nietypowy czeski zawór, gdzie znaleźć daną mapę. Po prostu zawsze pomagał. Nie tylko mnie, ale wszystkim żeglarzom. Jego małe biuro na molo, stojące obok stacji benzynowej, pełne jest suwe-nirów od żeglarzy z całego świata. W księdze jego gości są nazwiska większości światowych żeglarskich osobistości. Na ścianach wiszą fotografie królów, prezydentów, ministrów i innych notabli, na których ściskają sobie z Pedrem ręce. Pedra wszyscy w Las Palmas znają, a ponieważ dzisiaj obchodzi imieniny, port pstrokaci się odświętnymi flagami. Na uroczystość żeglarze przygotowali wyścigi gumowych pontonów. Pedro jest odświętnie ubrany. Właśnie wystartował wyścig. Po wodzie płynie około stu pontonów. Na przedzie prowadzi hiszpański ponton z sześcioosobową załogą. Zaraz za nim jest załoga rumuńska. Zawodnicy pomalowani są bardzo kolorowo i komicznie przebrani. Niektórzy ze śmiechu nie mogą wiosłować. Żeby zawody były jeszcze bardziej atrakcyjne, wokół pontonów pływa straż ogniowa i strzela z wodnego działka w zawodników wodą. Krzyki, chaos, łoskot. Kiedy wyścigi się kończą, wszyscy polewają się nawzajem wodą i przewracają pontony. Jest koniec listopada, ale tutaj temperatura wynosi +30°C. - Pedro! Pedro! Pedro! - rozlegają się okrzyki. Pedro z rozbiegu skacze w ubraniu do wody. Aplauz. W wodzie przyjmuje gratulacje i życzenia Wieczorem jest rozdanie nagród, a Pedro częstuje pieczonymi rybami. Przez całą noc gra kanaryjska muzyka. Nastaje dzień. O godzinie ósmej rano Pedro, jak każdego dnia, pracuje przy swojej stacji Wita nowe jachty i żegna się z tymi, które odpływają. Każdy ściska jego dłoń. każdy go zna. Każdy? Chodzę po molo i wypytuję ludzi o nazwisko Pedra. Milczą. W ciągu godziny nie znalazł się ani jeden człowiek, który wiedziałby, jak naprawdę nazywa się Pedro. Niektórzy mówili: - No przecież Pedro Texaco. - Pedro - pytam się go po chwili - jak brzmi twoje pełne nazwisko? Rozlega się dźwięk syreny z odpływającego statku. Pedro śmiejąc się, wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i szybko napisał swoje nazwisko. Dźwięk syreny ucichł, a ja odczytuję: Pedro Abrante Perez. Khw»* 79 Posłuchaj muzyki, milcz albo śpiewaj Przezwisko Tite, które ma śpiewak Arisiidcs Fernandez, funkcjonuje w Urugwaju również jako imię wielu innych południowoamerykańskich śpiewaków, na przykład Viktor Aviła albo Mercedes Sosa. -Kiedy śpiewak śpiewa-mówi Tite - jegocichy głos przenika wszędzie. Przejdzie nawet przez mury więzienia (nie lyl-ko tam). Ich wina polega tylko na tym, tt śpiewali o życiu, jakim je widzieli i jakie według ludzkich maien powinno hyc. W Urugwaju do niedawna rządziła wojskowa junta, klóra doskonale wiedziała, co i jak powinno się śpiewać Tite powiada: - Nasze pieśni były żywe, a swoją treścią odzwierciedlały to, co wokół nas się działo. Południowoamerykańskie pieśni sąjakrzeka. Niepowstrzymanie płyną do pi zodu Ich melodia i rytm chwyta za ludkie serca, a prosie słowa często powodują śmiech i płacz. (Dobrze pamiętam rok i(«s Wówczas losy (!zechosłowa-cji i Urugwaju były podobne. Powstały wtedj pieśni o małych ujarzmionych narodach.) - Pochodzę małego miasteczku li a.....i u brzegu La Platy, Piriapolis-kontynuujehic Śpiew Itłi m pieśni ludowe, własne i kolegów. Mieszkałem właśnie w Montevideo, (ulem jednak, że długo już nie pośpiewam Wezwał.....lic na przesłuchanie. -Jesteście artysi;) mówi policjant dl niewu pan o tych oberwańcach? Niech pan śpiewao miłości, to Interesuje lud.l najbardziej. Mógłby pan wydawać płyty i występować publicznie M i. 111 s pan pieniądze Kio wie, czy pan w ogóle dziś jadł? A poza tym ma pan chore Ol n. niedługo już pan będzie musiał pójść na operację. Skąd chce pan Wziąi ni nią plenlądc? Pochodzi pan z wielkiej rodziny, niech pan weźmie io poi I m\.i-.. I ... ) rodzice są już starzy, gdyby się z panem coś stało, złamałoby im to serei - Napisałem wtedy piosenkę, któn.....ail długi tytuł Abym nie złamał serca matki, zostanę takim, jakim mnie wychowała K d.....ima spałem u kogoś inne- go. We wspólnym cierpieniu ludie si.i|.|sn, lobli bllsc) o prawda zmieniałem miejsca swojego pobytu, ale sposobu tyi li Iłll Musiałem grać i śpiewać. Kocham rytm candombe (murzyńskie rytmy, które przyjęły sic w Urugwaju). Nigdy nie będę zgadzał się z przemocą, Mol najbliżsi przyJai iclc byli już w więzieniu. Krąg wokół mnie się kurczył, Pomogli mi przyjaciele. Wyemigrowałam do Europy Później osiadłem na Wyspach Kanaryjskich. KI i Niektórzy z moich przyjaciół po latach wydostali się z więzień. Emigrowali z Urugwaju do Hiszpanii. W ten sposób stworzyliśmy tutaj taką małą Amerykę Południową. Mamy własną knajpę. Nazywa się „Medio Mundo" (pępek świata). Gramy w niej po nocach swoją muzykę. Przychodzą tam prawie sami miłośnicy muzyki latynoamerykańskiej. Nasza muzyka jest kroplą w morzu elektronicznej i heavy metal muzyki współczesnego świata. Niekiedy się wydaje, że jej nie słychać, skoro nie atakuje człowieka ze wszystkich stron silą swoich decybeli. Kochamy nostalgię argentyńskiego tanga, a szczytem jest dla nas candombe. Są w niej cierpienia i nadzieje czarnych ludzi. Europa zniszczyła jądro starych afrykańskich i amerykańskich kultur, jednak muzyki milionów niewolników zniszczyć nie zdołała. Przecież nawet tytuł tango brzmi właśnie „tan-go". „Tan" to uderzenie dłonią w wielki bęben, a „go" to uderzenie palca w mały bębenek. W małej knajpce „Medio Mundo" na Wyspach Kanaryjskich grają Tite, Lu-cho, Viktor i Fernando. Dźwięki gitary, fletów i kołatek mieszają się z tupaniem i klaskaniem słuchaczy. Na ścianach wiszą obrazy murzyńskich i indiańskich artystów. W pomieszczeniu panuje półmrok. Do środka wszedł turysta i głośno zamówił w barze piwo. - Posłuchaj muzyki, milcz albo śpiewaj! - powiedział barman i zaklaskał w rytm muzyki. O ludziach, którzy nie dosięgnęli swojego Losu Całkiem zwyczajny mercedes jechał szosą w kierunku Dubrownika. Był pełen. Pięcioro młodych ludzi podążało na spotkanie ze swym tragicznym losem. Jedynie opisujący tę historię mógłby los ten zmienić. Ale potem i tak, w innym czasie i miejscu, musiałoby się to stać. Historia ta wydarzyła się naprawdę. Był ciepły poranek, tuż przed wschodem słońca. Auto zatrzymało się na poboczu szosy, przy wysokim skalnym stoku. Z auta wysiedli kolejno trzej młodzi mężczyźni i dwie młode kobiety. Wszyscy stanęli obok siebie i spoglądali w dół, na morze. Jednak morze było jeszcze zbyt daleko, by mogli słyszeć jego szum i czuć jego zapach. Dopiero ku niemu dążyli. Patrząc na nich z daleka, gdy tak stali obok siebie, trudno było zgadnąć, jakie wzajemne więzi ich łączą. Po chwili dwie młode kobiety, trzymając się za ręce, odeszły na bok coś po drodze do siebie szepcząc. Ich rozmowa w ciszy brzmiała jak modlitwa w kościele. Rozmawiały ze sobą Ingę i Heni. Nie przerywając rozmowy przykucnęły pomiędzy kamieniami. Były wobec siebie ufne jak ludzie, którzy razem dorastali. Gdy wróciły do auta, trzej młodzi mężczyźni już w nim byli. Przez całą drogę samochód prowadził Joachim i teraz również on siedział za kierownicą. W odróż- 81 nieniu od swoich smukłych i » ) "I ii li l itli ^ow hj I nieco grubawy i krępy, ale wyczuwało się w nim nicsiinil", l. 111 - i- t\ kupieniem przed siebie, płynnie ruszył z miejsca. - Musisz już być zmęczony, taat Innu. pow ledziała llcni. - Ktoś powinien cię zmienić, przecież w ogóle nie ip lii -Proponowałem mu to juwn l. rn in ijjowal Klaus ze złością w głosie. -A ty, Heni, przesiali się nad min UŻalai .......amy ochoty wciąż tego wysłuchiwać! Reakcja Klausa była niemal ign vnn I v j ilkim udzieliło się nerwowe napięcie. - Przestańcie się kłócić powlod lula Injjc Nic po io przecież tu przyjechaliśmy! Trzeci mężczyzna przytulił do Ic-hli dziewi .ync i powiedział ciepło: - Spokojnie, spokojnie Nlebawi m lortee i morze robią z nas normalnych ludzi. Wszyscy zamilkli, Od wielu lat Żyli marzeniem i pn i..... mu .1uiImw popłyną we wspólny rejs po morzu lśniącym w słoni U Vi plunowali od dzieciństwa. Teraz marzenie miało sic stai rzei zyw Isloiti i.i Dubrownik! Słońce, molo W po........W ) białe diuny i ten cudowny zapach. Zatrzymali się przy bazarze Kupili pai hni|i i brzoskwinie i natychmiast zaczęli jejeść. Heni uniosła rękę, by wyr*..... pi ii.. NV ly...... mieńcie Joachim rozwarł swojądłoń, Heni polo.yla n.i ni.i i" iki pi ytr.ymał ją przez chwilę, po czym włożył ją sobie do ust. Heni i Klaus trzymając \ .a ręci i li po largu, podobnie jak Hans i Ingę. W tym czasie Joachim wrót M !" .......hodu usiadł za kierownicą i po chwili usnął. Wydawać by sic mo II oniu i....... brakuje, ale czy tak było rzeczywiście? - Gdzie jest Joachim? zapytali Heni -Pewnie wrócił do Siiiii).iiiu tal f.ri i-i l • s l"l\ ni|li piej-powiedział Klaus, zaciskając pięści. - Przecież nikt z nas oprócz foacl.....inli poli lii H n()wać- zauważyła poirytowana Heni. - Nic dziwnego. Umie żeglowtl bo |ii M pi01 WSZym roku wyrzucili go ze szkoły. Miał więc dość czasu, żeby lic tej.....IUI Ryi wtrąci! zgryźliwie Klaus. - Znowu się kłócicie? z niezadowoleniem powiedziała Ingę. Cała czwórka wróciła do auta. Joachim spal Miał lekko rozchyloni usta i chrapał. -No, proszę, jak smacznie śpi! Stwierdził KlBU W tym momencie Joachim przebudził llfl i 1 pot r.Ut lem winy spojrzał na swoich przyjaciół. 82 - Chyba chrapałem - powiedział niepewnie. - No i co z tego? Podobasz mi się nawet wtedy, gdy chrapiesz - śmiejąc się odrzekła Heni. Wsiedli do samochodu i wjechali do portu, kierując się prosto do wypożyczalni jachtów. Tam dowiedzieli się, że do wyboru są cztery. Małego, sześciometrowego jachtu w ogóle nie brali pod uwagę. Kolejne dwa były to laminatowe dziesięciometrówki, każdy z jednym masztem. Czwarty był drewniany, nowy, ale zbudowany w starym stylu, tylko bez bukszprytu. Jacht miał wysokie burty, przestronną nadbudówkę ze sterownią i dwa maszty z gaflowym ożaglowaniem. Zwinięte żagle były jaskrawo czerwone. Na widok tego jachtu Heni radośnie klasnęła w dłonie. - Ten, tylko ten, żaden inny. - To bez sensu, kto za niego zapłaci - natychmiast zaoponował Klaus. -A więc będziemy losować - zlekceważyła go Heni. - Sprawdźmy najpierw, ile to będzie kosztowało - skontrował Klaus. Właścicielem wypożyczalni był Niemiec z Dusseldorfu. Starannie przejrzał legitymację żeglarską Joachima i powiedział: - Proponuję wam pięć tysięcy marek za dwa tygodnie, w tym ubezpieczenie. Jednak z powrotem musicie być na czas. - Jeszcze nie zdecydowaliśmy, czy go weźmiemy - szybko odpowiedział Klaus. Heni podniosła znad brzegu morza pięć kamyków i rozdała po jednym każdemu z przyjaciół. Jeden z nich zostawiła w swojej dłoni, zamknęła oczy i powiedziała: - Kto wybiera mój jacht, niech mi odda swój kamyk. Klaus od razu wrzucił swój kamyk do morza. Tak samo zrobił Hans. Mimo że Heni słyszała to podwójne chlupnięcie, wciąż na twarzy miała uśmiech. Ingę bez namysłu podała swój kamyk koleżance. Trzy pary oczu zawisły teraz na Joachimie. Był dziwnie spokojny. On też bez zastanowienia oddał swój kamyk Heni, która zakrywając oczy dłońmi rozpłakała się. - To jest histeryczka - powiedział głośno Klaus. Przyjaciele zebrali potrzebną sumę pieniędzy i zaczęli załatwiać formalności. Joachim poszedł z właścicielem wypożyczalni do miasta, aby zawrzeć z nim umowę notarialną i zapłacić ubezpieczenie. Heni została przy aucie, a Klaus, Hans i Ingę poszli zrobić zakupy. W pobliżu nie było nikogo, gdy Heni wyciągnęła duży zeszyt w linijki i zaczęła w nim pisać: Kocham Joachima! Przerwała pisanie i tak jak niegdyś w szkole, zaczęła gryźć pióro. Uśmiechając się do swoich myśli dopisała: Zawsze go kochałam. Zdanie to podkreśliła. Ten jacht zadecyduje o naszym losie. W zamyśleniu popatrzyła na jacht, którego nazwa mieściła się na rufie, ale nie mogła jej 83 dostrzec. Marszcząc brwi, I leni walczyła z pokusą, aby nadać łódce wymyśloną przez siebie nazwę. Po chwili wrócił Joachim wlali 1( idem wypożyczalni. - Skąd pochodzi ten jadu ipytała Heni -Kupiłem go w ubiegłym roku w Anj-lii w Falmouth. Pewien Irlandczyk budował go tam przez trzyn;i\iic l.u Podi fas chrztu jachtu, nie wiadomo dlaczego, utonął. Musiał być zdolnym szkutnikiem, ponieważ jacht nie ma żadnej wady. Zbudowany jest z mahoniu, dębin) i tOBku Kosztował mnie majątek - dodał właściciel. Słuchając wyjaśnienia. Heni posmutniała Po chwili wszyscy wesli mi ji uu pol l.ul luehl pachniał drzewem. Joachim stanął tuż przy Heni i kładąc nu |i i n.....I........ i . powiedział: -Spokojnie, będzie dohir Ilon Pa.....,ui i i losy jachtów odpowiedzialni są ludzie. -Pogładził jc| włosy -To zawsze ja ciebie uspokajał U4I |i u ii IH In Śmiechem. -Widzisz, ateraz przyszedł ....... Zostali sami w kabinie naw if.m \ |m i li. \ • innie, pod wielkim oknem stała ława. Heni położyła się na niej lonchim usiadł obok i zaczął ją całować. Heni uniosła się lekko pi mlii i li, do niego całym ciałem i oparła głowę na jego ramieniu. ()cv mi nul nieli lak pi.ytuleni długo trwa- li w bezruchu. Znali się od dici ii i iilnlo na to, jakby dopiero teraz się odnaleźli. - Połóż się obok mnie, .loi pn i-pnęla I leni. Leżała na boku, plecami pi\....... loachim położył się obok niej na plecach, z ledwością mieś Heni i hciała coś powiedzieć, ale on jakby to przeczuwając, dlii........i n |l |i i n In Leciutko ugryzła go w palec, a on uśmiechnął się usi li uslys.eli odgłosy kroków na molo. Wstali. Heni pocałowała I iwlu lydwoje promienieli szczęściem. Wszyscy oprócz Joachimaa» ichni loachim w tym czasie był w kabinie nawigacyjnej i pi.- prnwd.ił radiostację, włą- czył „faximile", aby odczytać na nil i I ima najbliższa progno- za pogody. O wszystko był spokci ilme bezpieczny, a pogo- da wydawała się być stabilna. W iłowała ryż i otworzyła konserwę z gulaszem. Przy koku i nlowali. - Musimy pamiętać, żeby wysl icIki, obiecaliśmy jej - powiedział Joachim. - Od I ..... prawie wcale nie wychodzi z domu. - Jak wrócimy, pójdziemy ją od kil -To zadziwiające jak dużo wie o morzu, chociaż go nigdy nawet nie widziała - powiedział zamyślony Hans. -1 nigdy go już nie zobaczy - dodał Klaus. Po kolacji zaczęli gorączkowo przygotowywać się do wypłynięcia. Nawet Klaus wydawał się być szczęśliwy. Za każdym razem, gdy natknął się na Joachima, stawał przed nim na baczność i salutując krzyczał: - Rozkaz, panie kapitanie! Jego euforia udzieliła się pozostałym. Wszyscy znali się doskonale od dziecka. Nie miało więc znaczenia, że teraz są już dorośli. Ich jacht miał szesnaście metrów długości, dużą kuchnię, przestronny salon i łazienkę. Na dziobie znajdowało się wydzielone miejsce na żagle i liny. Z prawej strony burty mieściła się sześcioosobowa kabina, a z tyłu czteroosobowa. Wieczorem jacht był gotowy do wypłynięcia. Cała jego załoga zebrała się w salonie i rozpoczęła naradę. - Tak jak kiedyś postanowiliśmy, w czasie rejsu nie będzie żadnego seksu ani miłości - powiedziała Ingę. - Wy trzej będziecie spać na rufie, a my dwie w bocznej kabinie. - Zgadzam się na to tylko na okres tygodnia - kąśliwie powiedział Klaus. Heni przestała się uśmiechać, a po chwili nagle wybuchła płaczem. Zapanowała cisza. - Jeżeli zamierzamy dzisiaj wypłynąć, proponuję zrobić to jeszcze przed zachodem słońca - próbował przerwać napiętą atmosferę Joachim. Dziewczęta poszły do swojej kabiny. Joachim wrócił do nawigacji, podczas gdy Hans i Klaus wyjęli piwo i popijali je w milczeniu. - Już jej nie rozumiem. Coś się stało miedzy nami, ale nie wiem co? - powiedział Klaus - Kiedy kobiety mają to dostać, wszystkie stają się nerwowe. Musisz wtedy cały czas mówić im o miłości, aż im to przejdzie. Kiedy będą chciały, przyjdą same - radził doświadczony Hans. - Wszystko to już wiem, ale nie jest to nasz główny problem - odparł Klaus, wyrwany ze swoich myśli. Joachim siedział przy stole nawigacyjnym i wypełniał dziennik jachtowy. Drzwi za nim otworzyły się cicho. Do kabiny weszła Heni. - Joachimie, jak nazywa się nasz jacht? - zapytała. - Fate - odpowiedział - ale nie wiem, co to znaczy, nie znam angielskiego. - To znaczy los. - Co ci jest? Źle się czujesz? Jesteś taka blada - z niepokojem spytał Joachim. - To minie za tydzień. Słyszałeś przecież, co mówił Klaus - powiedziała cierpko. - Klaus nie miał nic złego na myśli, głupio tylko zażartował. Przecież go dobrze znasz - usprawiedliwiał kolegę Joachim. 85 Heni spojrzała na niego czule. - Joi, chcę się teraz z tobą kochać! Pragnę, żebyś całował całe moje ciało. Chcę za ciebie wyjść i mieć z tobą dzieci. - Ja też ciebie pragnę, Heni. Ale wiesz przecież, co sobie wszyscy postanowiliśmy. Żadnego seksu ani miłości na morzu. Przez dwa tygodnie mamy być tylko piratami, zapomniałaś?-roześmiali się szczęśliwi. Joachim zwołał wszystkich na pokład. Po krótkiej naradzie włączyli silnik i odeumowali. Silnik zaburczał i jacht wypłynął z portu. Joachim przejrzał jeszcze raz wskaźnik funkcji silnika i skupił całą uwagę już tylko na sterowaniu. Powoli zapadał zmrok, zapalili więc światła pozycyjne. Z prawej strony burty ujrzeli latarnię morską. Według światła docierającego z niej Joachim ustalił kurs. Płynęli cały czas z włączonym silnikiem, ponieważ nawet na otwartym morzu nie było wiatru. - Połóż się, musisz, odpocząć, pi zeciei wcale nie spałeś. Ja będę teraz sterował - zaproponował Klaus. Jeszcze raz uzgodnili kurs Joacl..... chciał położyć się na ławie, ale Klaus powiedział: - Idź lepiej do kabiny, l I [aniowl będzu- bez ciebie smutno. Joachim zszedł na dół i położył lic obok Ipląi ego Hansa. Joachim wierzył, że może zaufać Klausowi, że może na nim poll Ranek. Niebo jest bezchmurne i nit RM W Ittru loachim wstali wyszedł na pokład. Klaus na rufie łowił ryby II.nr. lied.ial za sterem. Dziewczęta leżąc na pokładzie, opalały się w porannym lloltl U Ingę była zupełnie naga. Heni miała na sobie tylko figi. Było ciepło panował błogi -pokoi 1 )ookoła nie widać było lądu, otoczał ich jedynie krąg horyzontu - Joachimie! - krzyknął i lam i kabiny naw Igai yjnej Joachim obrócił się i w tym samyi.......mi ni Ic zobaczył, jak Klaus bierze do rąk aparat fotograficzny. -O co chodzi? -zapytał Joachim, c.ująi |ednoi zeftnie, iak dziewczyny zsuwają mu slipy. Nie zdążył zareagował . |dj |t go majtki przeleciały przez pokład i wpadły do morza. Wszyscy roześmiał vczyny pękając ze śmiechu, turlały się po pokładzie loach....... mi .i i. również. Podniósł się delikatny wiatr, fałdująi gładki) lałV wody, jakby ktoś przeciągał po niej palcami. Po chwili fale sic podnloił) t Ich grzbiety zabieliły się w słońcu. Joachim zawołał twardym głosem -Piraci, do żagli! - rozkazał, Uitawli |acht do wiatru! Zanim postawili oba galie, (.il.i i jwórl I b) li pot ona Dziewczyny ciągnąc liny, skórę na dłoniach. Joach.....KlaUl poitiwlll dodatkowo fok. Następnie wyłączyli silnik. Nastała cisza. Słychai było tylku um lal uderzających o burty. Wszyscy stanęli teraz za.loacliinic ni któr) n\m.il« dłoniach ster. Zanucili: Co Ko zrobimy z pijanym żeglarzem? Byli szczęśliwi. W tej chwili nie było między nimi cienia nienawiści. Stali się znów grupką małych dzieci. Nieubłagane morze, jakim tylko ono potrafi być, przepiękny jacht i wspaniali ludzie. Przez kilka dni płynęli do Rimini, potem do Wenecji. W tym czasie ani razu się nie pokłócili. Teraz Fate zmierzał z powrotem do Dubrownika. Wszyscy byli wspaniale opaleni, całymi dniami kąpali się w falującym morzu. Tylko Joachim ani razu nie wszedł do wody. Leżąc na pokładzie, polewał się wodą z wiadra. Zawsze, kiedy dziewczęta chciały wejść z powrotem na pokład, spuszczał im drabinkę z rufy jachtu. Heni obchodzi dzisiaj urodziny, kończy dwadzieścia sześć lat. Jaki to piękny wiek! Wciąż jeszcze chce się latać i już się wie jak. Ingę i Hans przygotowują w kuchni kolację i pieką tort. Joachim sporządza poncz według znanego przepisu. Klaus stoi za sterem. O dziesiątej wyłączyli silnik, a Joachim unieruchomił ster. Po półgodzinie wszyscy zebrali się w saloniku, gdzie zapanowała uroczysta atmosfera. - Zapomnieliśmy wysłać pocztówkę do nauczycielki - przypomniał Joachim. - Poślemy ją więc z Dubrownika - zdecydowała Ingę. Dziewczęta miały na sobie długie sukienki. Heni wyglądała prześlicznie. Jej dziewczęcy wdzięk sprawił, że wydawała się nieziemsko piękna. Joachim wstał i jako że był kapitanem jachtu wzniósł toast. - Wszyscy bardzo cię kochamy, Heni. Dostaniesz dzisiaj od nas wyjątkowy prezent - powiedział i po chwili cała czwórka zamknęła ją w ciasnym kręgu swoich ciał. Złączeni, stali tak przez dłuższą chwilę. Po dwóch godzinach wszyscy tańczyli pijani szczęściem. Poncz dawno już się skończył. Był zdradziecko słodki, nie czuli więc w nim alkoholu. - Z powrotem ja będę siedział za kierownicą! - krzyczał Klaus. -A ja przez całą drogę będę pić wino, żeby nie widzieć, kiedy przekroczymy niemiecką granicę - wołała Ingę. -A ja kupię ten jacht i rozgłoszę, że wezmę na pokład każdego, kto szybko się zgłosi - odezwała się Heni. - Ja! - zawołał Klaus. - Ja! - krzyknął Joachim -1 ja, i ja! - zawtórowali Ingę i Hans. - My! -jednogłośnie krzyknęli wszyscy, - A teraz idziemy się kąpać! - rozkazał Klaus. Pędzili teraz przez pokład, zrzucając po drodze ubrania. Czwórka pięknych, młodych ludzi niczym białe anioły rzuciła się do morza. Wynurzając się z wody, wołali jeden przez drugiego: - Joachimie skocz, nie bój się! 87 Joachim wciąż niezdecydowany powoli ściągał ubranie. Wreszcie, po raz pierwszy w swoim życiu, wskoczył do wody. Płynął nieporadnie, krztusił się i kaszlał, ze wszystkich sił rozgarniając wokół siebie wodę. Zaśmiewali się, gdy rozpaczliwie próbował płynąć pieskiem. Widząc to, Heni podpłynęła do niego zwinnie niczym rybka. - Nauczę cię pływać - powiedziała. Nad ich głowami świecił księżyc i gwiazdy. W pewnej chwili Klaus zauważył, że ich jacht odpływa, powoli oddalając się od nich. Pewnie zaczął wiać wiatr, pomyślał. Po chwili jednak przestraszył się. - Joachimie, czy spuściliśmy , rufy drabinkę? - zapytał. Kiedy usłyszeli te słowa, wszyscy nagle Struchleli. - Nie - głucho odpowiedział Joachim. Hans i Klaus zaczęli szybko płynąć w stronę jachtu. Dopłynęli do niego, po czym pomagając sobie próbowali wdrapać się na pokład. Każde jednak podejście kończyło się fiaskiem. Klaus musiałby skoczyć przynajmniej o pół metra wyżej z wody do góry, aby móc sięgnąć choćby skraju burty. Teraz pomagali mu Hans, Heni i Ingę, ale nadal nie udało mu się sięgnąć wyżej. Wiatr wzmagał się z minuty na minutę i jachl płynął coraz szybciej. - Połóżcie się na wodzie, a ja na was wejdę i skoczę! - rozkazał Klaus. Pierwsza położyła się Ingę, na niej Hans i Heni. Klaus stanął na materacu z ich ciał, ale kiedy próbował skoczyć w górę, jacht byl już zbyt daleko, by mógł go sięgnąć. Powtarzali ten manewr wiele razy, jednak jacht wciąż był od nich szybszy. - Musimy dopłynąć przed jacht - zadecydował Klaus. Wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Ciężko oddychając, z coraz większym trudem utrzymywali się na wodzie. Dziewczęta traciły siły. Ingę z wyczerpania zaczęła wymiotować. - Hans i ja spróbujemy dogonić jacht, tylko we dwoje - zaproponował Klaus. Chłopcy zaczęli powoli płynąć w stronę ginącego w ciemnościach jachtu. Niebo zaciągnęło się czarnymi chmurami. Ingc próbowała dogonić Hansa i Klausa. Heni podpłynęła do Joachima, który ostatkiem sil próbował utrzymać się na wodzie. ss O tej porze dnia rybacy wracali do swoich portów. Nadciągał sztorm, który na Adriatyku nazywa się Bora. Niebo stało się zupełnie czarne i płaszczem skłębionych chmur zasłoniło księżyc i gwiazdy. Rybacy tulili w ramionach swoje żony, kiedy jacht Fate płynął wśród fal bez załogi. Klaus bardziej czuł, niżeli widział cień jachtu przed sobą. Był wybornym pływakiem. Teraz skupił się na swoim crawlu i po każdym trzecim ruchu ramion wynurzał z wody głowę, biorąc głęboki oddech. - Trener byłby ze mnie dumny - pomyślał z goryczą. Hans wrócił po Ingę. Płynęli teraz obok siebie oszczędnym tempem. Byli zdrętwieli z zimna, a wiatr wciąż się nasilał. - Dobrze, że jesteśmy teraz razem - powiedziała Ingę. Hans milczał. Podpłynął bliżej do niej i pogładził jej piersi. - Nic nie mów, szkoda tracić energię. Musimy wytrzymać do rana - powiedział. Heni, która wróciła po Joachima, długo szukała go wśród szalejących fal. Wreszcie go spostrzegła. Bardziej niż śmierci bała się, że więcej może go nie zobaczyć. - Joi - szepnęła - poruszaj się spokojnie, jesteś ciężki, więc długo utrzymasz się na wodzie - dodawała mu otuchy. Heni była już zupełnie wyczerpana i miała zdrętwiałe ciało, coraz wolniej się poruszała. - Rano na pewno ktoś nas znajdzie, cały czas musisz się poruszać - prosił ją Joachim. Bora osiągnęła kulminacyjny moment. Białe grzebienie ogromnych fal z hukiem rozcinały ciemność. Wiatr wiał z siłą dziewięć stopni w skali Beauforta. W rozwścieczonym teraz morzu nikt nie rozpoznałby spokojnego i słonecznego zawsze Adriatyku. Po szesnastu godzinach Bora uspokoiła się. Po dwóch dniach rybackie łodzie znalazły dryfujący u włoskiego wybrzeża jacht bez załogi. Jacht nazywał się Fate. Rybak Antonio przeskoczył ze swojej łodzi na pokład Fate. Chodząc po jego pustym wnętrzu wołał: - Czy jest tu ktoś? Czy jest tu ktoś? Jedyną odpowiedzią była cisza. Poczuł strach. Chodząc pod pokładem, starał się niczego nie dotykać. Przeżegnał się i wyszedł na pokład. Potem razem z innymi rybakami przywiązał dziób Fate do swojej łodzi i przyciągnęli ją do portu. Od tego zdarzenia minął rok. Nie znaleziono nikogo z członków załogi Fate. Na świecie narodziły się w tym czasie miliony ludzi. Jak zawsze świeciło słońce, szumiało morze, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. 89 Ze zbocza w Dubrowniku schodzi stara, schorowana kobieta. Tylko my wiemy, że to nauczycielka. Idąc, ciężko opiera się o laskę i co chwilę przystaje. Doszła do brzegu morza. Jej twarz była poorana zmarszczkami, wiatr rozwiewał jej siwe włosy. W wyrazie jej twarzy zamknęła się ogromna boleść. Jej oczy spokojnie patrzyły w dal, gdzieś za horyzont. Jej usta cicho coś szeptały. Wiatr chwytał te słowa i zabierał je ze sobą daleko w morze. Szeptała: - Heni, Joi, Ingę, Klaus, Hans. Stara kobieta pochyliła się i podniosła pięć obłych, wygładzonych przez morze kamieni. Ciepłym głosem wymamrotała: - Sama musiałam przyjechać Ul po kamienic, bo wy zapomnieliście mi je przywieźć. Kobieta długo jeszcze stała nad brzegiem morza. Polem powoli od niego się oddaliła, ale w myślach została nad morzem do końca swoich dni. Na którymś z jachtów zacumowanych w Dubrowniku niemiecka nauczycielka znalazła pamiętnik swojej dawnej uczennicy I lenrietty Danke ze Stuttgartu. Na podstawie tego pamiętnika opisałem owo tragiczne wydarzenie. Na 113 stronie znalazłem wiersz. Myślę, ze należy do tej historii. Horyzont niczym obręcz zwiera żeglarzy. Magiczny krąg tam biały motyl tańczy wśród Za widnokręgiem kurczy się słom Wstanie nim umrze twój sen, zaskoczy cię dniem nastepn \m, który nie musiał nastać. Człowiek morza Miał łódź gotową do wypłynięcia, pozostało lylko pożegnać się z lądem. Ludzie potrząsali jego ręką i poklepywali go po ramieniu, Byli zadowoleni. Nie dlatego, że ktoś wypływa, ale dlatego, że sami mogą. zostać w domu. Dla nich był człowiekiem morza. Przy każdej okazji zapewniali go o tym. Iłyl w posiadaniu morza i miał własną łódź. Mógł odpłynąć. Dawali mu różne rady. Nie wzbraniał się przed niczym. Czuł, że ten, kto wypływa na moie. ma prawo przyjmować. Wszedł do gospody. Od stołu, przy którym liedziała starszyzna wiejska, głośno zawołała do niego jakaś kobieta: )0 - To pan jest tym człowiekiem morza? - Tym zwróciła uwagę na siebie. -Morze, sama woda! Na to by mnie pan nie namówił za żadne skarby świata -dodała zwycięsko, rozglądając się wokół siebie. Była ostatnią osobą na świecie, którą chciałby zabrać ze sobą w morze. Przemilczał swoją myśl. Na znak piosenkarza wszyscy posłusznie zamilkli. Zaczął śpiewać. Człowiek morza chciał odejść. Nie podobało mu się tu. Najgorsi piosenkarze to nie ci, którzy śpiewają źle, ale ci, którym się zdaje, że śpiewają dobrze, pomyślał. Na ławce wzdłuż ściany siedziały dziewczęta. Ale on widział tylko jedną. Przez cały wieczór nie patrzyli na siebie, nie zamienili ani słowa. W noc jednak wyszli razem. Szli w stronę portu. Morze pachniało już z daleka. Małym bączkiem podpłynęli do zakotwiczonej łodzi. Gdy wchodziła na pokład, podał jej rękę. Było to pierwsze dotknięcie. Już jej nie puścił. Całą sobą przypominała mu morze - głębią, falowaniem, zapachem. I jeszcze czymś, czego nie potrafi! opisać, ale co wywoływało w nim śmiech i łzy. Nie wiedzieli, ile minęło już dni. Mierzenie wszystkiego czasem wydawało mu się bez sensu. Rodzice już dawno przestali przywoływać ją do domu. Dom już straciła. - Wkrótce będę musiał wypłynąć - oznajmił. Uśmiechnęła się spokojnie. - Wkrótce, to nie znaczy natychmiast. -1 objęła go. W ogóle nie muszę wypłynąć, ale musiałbym mieć ku temu powód, pomyślał. Poczekam, jak urodzi się dziecko. - Każdemu dziecku, które się urodzi, ty nadasz imię - zaproponowała. Zgodził się, chociaż nie wiedział, o jakich dzieciach mówi. Pewnego dnia odeszła. Marzył, by została z nim na łodzi, ale wiedział, że boi się morza. A poza tym, to dziecko! Długo się żegnali. Patrzyła mu namiętnie w oczy i powiedziała: - Nie chcę, żebyś był nieszczęśliwy. Wiem, że musisz wypłynąć, ale mógłbyś pływać tak, aby nie oddalić się za bardzo od brzegu. Możesz także łowić ryby, abyśmy mieli co jeść. Gdy odeszła, wypłynął. Płynął przeciw silnemu przybrzeżnemu prądowi. Stawiał albo refował żagle tak, by przypadkiem się nie oddalać. Przy bezwietrzu, choć niechętnie, rzucał kotwicę. Często łowił ryby. Nie było to najlepsze miejsce do połowu, ale czasami dobrze mu szło. Solone ryby układał w beczkach. Dwa razy w tygodniu zabierała ryby na ląd i przywoziła mu jedzenie. Siedział i jadł. Potem rozmawiali. Lubił gładzić jej wzdęty brzuch. Leżała z zamkniętymi oczami i uśmiechała się. Wydawała mu się teraz bardziej dojrzała, czuł się obok niej jak dziecko. Doradzał jej, co posadzić w ogrodzie za domem. Miał jednak wrażenie, że ona wie to lepiej. Mimo to cierpliwie go słuchała. 91 Dłuższy czas nie przychodziła. Siadywał w tych dniach na maszcie z lunetą przy oku i obserwował domek. W końcu przyszła. W objęciach trzymała dziecko. Widział, jak ostrożnie wsiada do łódki i powoli wiosłuje. Wziął od niej dziecko zawinięte w becik i poczuł jego delikatny zapach. - To chłopiec - powiedziała i przyłożyła dziecko do piersi. - Jak będzie się nazywał? - zapytała. - Kompas - odrzekł niepewnie, ale widział, że jej się to imię podoba. Uśmiechnęła się. - Z takim Kompasem przynajmniej nam się nie zgubisz. Chłopiec rósł szybko. Zresztą nie miał nic innego do roboty. Wcześnie zaczął chodzić po pokładzie i często zostawał na noc. Na maszty wspinał się początkowo powoli, ale od dnia, gdy udało mu się wejść na wierzchołek głównego, przychodził na łódź rzadziej. Czasami przyprowadzał kolegów. Biegali tupiąc po pokładzie, a Kompas pokazywał im wszystko niczym gospodarz. Człowiek morza czuł jednak, że Kompas nie lubi łodzi. Żona przypływała teraz każdego dnia. - Chciałabym mieć . tobą jeszcze jedno dziecko - powiedziała płochliwie. Drugiemu chłopcu dał na imię Sekslans. - Co to jest? - spytała. - Sekstansem mierzy się wysokość gwiazd. - To do czego jest to potrzebne? - pytała dalej. - Można potem wyliczyć, gdzie się znajdujemy. -Ja zawsze wiem, gdzie jestem i żaden sekslans nie jest mi do tego potrzebny. Ale brzmi to pięknie - dodała. Sekstans rósł bardzo szybko i wkrótce byl lak duży jak Kompas. Bracia lubili się i wszędzie chodzili razem. Sekslans chętnie przychodził na łódź, dopóki jej całej nie poznał. W tym też przypominał twojego brata. Człowiek morza wiedział, że nie chcą i chyba nawel nie mogą lodzi zrozumieć. Człowiek morza ciężko pracował. (liało miał i w.inle. ręee kościste i pełne blizn. Zwłaszcza zimą, w silnych sztormach musiał sterować bez. snu przez wiele dni, aby łódź nie rozbiła się o skały. Później tygodniami naprawiał zniszczone żagle i liny. Czasem odwiedzali go przyjaciele ze wsi Przynosili ze sobą wino i skargi na swoje żony, dzieci i wszystko dookoła Robili wrażenie, że są na lądzie nieszczęśliwi. Człowiek morza cierpliwie Ich iłuchat, Wiedział, że nie wolno mu zgadzać się z tym, co mówią. Obraziliby się, ze zle myśli o ich żonach i dzieciach. Wiedział też, że nie może zaprzeczać. obraziliby się, że im nie wierzy. Mógł tylko słuchać. Czekał. Wszystko, CO mówili, przepijali winem. Potem zaczynali hałaśliwie śpiewać i tupać nogami. Zapewniali go, że jest prawdziwym mężczyzną i zataczając się wracali do domów, obiecując, że muszą tak się spoty- 92 kać w każdą niedzielę. Wiedział, że nie przyjdą wcześniej niż za pół roku. Po drodze do domu będą się nad nim litować i może mówić o nim z pogardą. W głębi duszy nienawidzili wszystkiego, czego nie rozumieli. O świcie w morze wypływali rybacy, wykorzystując poranną bryzę. Ostrzegał ich czasem przed zbliżającym się sztormem, ale nigdy go nie słuchali. - Musimy łowić ryby - twierdzili. Ci ignoranci zawsze potrafili znaleźć powód, żeby zginąć. Jeden z tych mężczyzn niepokoił go. Wypływał ostatni i pierwszy wracał. Zawsze miał łódź pełną ryb. Był najlepszy. Tego dnia wracając płynął blisko łodzi. - Masz ładną żonę - powiedział - czy nie boisz się o nią? - I wyzywająco spojrzał człowiekowi morza w oczy. Od tej chwili człowiek morza był niespokojny. Następnego dnia najlepszy rybak wypłynął jeszcze później niż zazwyczaj. Żona przypłynęła jak zwykle koło południa. Była blada i w oczach miała smutek. Gdy przemówiła, głos jej zabrzmiał obco: - Przyszedł w nocy i był pijany. Mówiłam mu, żeby odszedł, ale wyważył drzwi i objął mnie mocno. Powiedział: „Nie krzycz, obudzisz dzieci, a i tak się nie obronisz". Nie krzyczałam. Człowiek morza wiedział, że mężczyzna powinien chronić kobietę, ale nie wolno mu jej pilnować. Cierpiał. Głaskał ją i mówił miłe słowa. Nie reagowała. Gdy ją pocałował, z lękiem w oczach odsunęła się od niego i wyciągnęła ręce w obronnym geście. Nie wiedział, że był to ostatni raz, kiedy mógł pocałować swoją żonę. Pomyślał, że musi odnaleźć tego mężczyznę. Nie żeby zemścić się, ale żeby zachować równowagę świata. Sztorm przyszedł od północy. Widział rybaków powracających na zrefowa-nych żaglach. Wpływali do portu jak pszczoły do ula. Morze zaczęło huczeć. Huragan tworzył wysokie fale, a potem silnym uderzeniem strącał im głowy. W tym sztormie zginął najlepszy rybak. Żona człowieka morza była w ciąży. Po ryby przyjeżdżali teraz synowie. Nigdy jednak nie zostawali dłużej na łodzi. Człowiek morza całymi dniami pisał książkę. Siedział właśnie na pokładzie i zastanawiał się komu ją poświęcić. Nagły poryw wiatru uderzał w łódź. Odłożył rękopis i zaczął zrzucać żagle. Wysoka fala zalała pokład, wicher przenikliwie gwizdał w takielunku. Na moment książka zatrzymała się na poręczy, ale następna fala zabrała ją do morza. Widział to. Zaczął sobie cicho podśpiewywać przy pracy. Bardzo długo nie widział już swojej żony. Nareszcie przyszła. Na prawym ramieniu niosła dziecko. Drugą ręką, tą bliższą sercu pomachała mu. - To dziewczynka, wymyśl dla niej jakieś imię. 93 Długo zastanawiał się. - Veła - rzekł, przyglądając się jej uważnie. - Piękne imię - powiedziała oczarowana. - A co to znaczy? - Vela znaczy po hiszpańsku żagiel - odpowiedział w zamyśleniu. Vela była drobna. Nigdy nie płakała. Miała czarne włosy w odróżnieniu od swych braci i rodziców. Jej brwi były szerokie i wyraziste. Oczy, początkowo niebieskie, z czasem stawały się brązowe. W przeciwieństwie do swych braci lubiła łódź. Człowiek morza często brał ją na ręce i długo patrzyli razem na zachód słońca. Później nauczyła się nabijać mu fajkę. Człowiek morza sięgał po fajkę, gdy „czegoś" mu brakowało. Nie musiał palić. Vela siedząc mu na kolanach, słuchała jego morskich opowieści. Była dla niego bardzo delikatna, jakby czuła, że musi zasłużyć na jego miłość. Często, gdy byli razem, nie zamienili ani słowa. Gdy ich spojrzenia spotykały się przypadkiem, uśmiechali się do siebie. Uwielbiali się. Vela nie była jego dzieckiem, ale wypełniała mu całe serce. Należała do niego. Ten mężczyzna, który zginął, nie mógł być całkiem zły - myślał - ale mimo to czuł gorycz. Żona była chora, nie przychodziła. Wszystkie kobiety, które znał, marzyły o dostatku, tylko jej wystarczało, że nie żyje w ubóstwie. Czuł, co powinien zrobić. Rano przyszła Vela i powiedziała: - Popłyniemy do domu, tato. Możesz patrzeć z okna na morze, a gdy będzie sztorm, usłyszysz go. Była mała, ale już teraz przemawiała prze, nią kobieta. Po tylu latach spędzonych na morzu bal się lądu bardziej, niż ludzie boją się morza. Vela prowadziła go za rękę. Ludzie pozdrawiali go, przystawali, długo patrząc za nim. Gdy żona wyzdrowiała, zaczął pracować w fabryce. Wychodził z domu o świcie i wracał o zmierzchu. Skórę miał teraz białą. , casów, kiedy był na morzu, pozostały mu tylko zmarszczki wokół oczu. - Musisz opowiedzieć mi o morzu - powiedział pewien mężczyzna, poprawiając trawę na wozie. Człowiek morza pomógł mu wtoczyć wózek na górę. - Kiedyś musisz mi opowiedzieć wszystko o morzu - poprawił się, ale człowiek morza wiedział, że nie chce on niczego naprawdę słuchać. Może tylko wtedy, gdyby ktoś go zapewnił, że to, co usłyszy, będzie nadzwyczajne. Więc wolał sam bajać: - Bardzo kocham króliki, w każdą niedzielę mamy je na obiad. Dzieci były już dorosłe. Synowie przenieśli się do miasta. Także Vela nie każdej nocy spała w domu. Żona wyjechała do synów, by pomóc im wychowywać wnuki. 94 Pewnego dnia ta stara, spróchniała łódź wypłynęła. Z początku nikt nie zauważył, że nie stoi już na swoim miejscu. Ci, co dobrze o nim myśleli, wiedzieli, że płynie. Ci, którym był obojętny, mówili, że zatonął ze swoją łodzią gdzieś niedaleko brzegu. - Ile jest prawdy w tej opowieści o człowieku morza? - zapytał turysta. - Stąd odpłynął - bosman przystani pokazał na molo - nigdy już nie wrócił. W pobliskiej wsi żyje staruszka o imieniu Vela. Tylko ona wierzy, że człowiek morza ciągle płynie. o o DC O , I Miiln I" ..... I ifll IIV(| | ml || iii | In fy, i.i i" lolu Ii niskiego. i I I i .|i;iwiły, p (I ycia u hu ii...... I pod I N.t ludzi Dziwna góra - Pierwszy raz znalazłam się nad morzem, kiedy byłam już na emeryturze. Było to w Bułgarii. Nigdy nie rozumiałam, mój synu, co ty w tym morzu widzisz -powiedziała pewnego razu do mnie matka. - Przecież wiem. Kiedy jednak zobaczyłaś morze po raz pierwszy? Myślę o chwili, gdy spotkałaś się z nim po raz pierwszy? - poprawiłem. - Jechaliśmy autobusem ze Znojmo. Była to okropnie ciężka podróż trwająca prawie dwa dni - zaczęła opowiadać matka. - Kiedy dotarliśmy do Varny, była już północ. Dostałam pokój z jakąś panią. Jak tylko się położyłam, usnęłam. O wpół do ósmej rano obudzono nas na śniadanie. Moja współlokatorka otworzyła szeroko okno, po czym wyszła do łazienki. Ścieląc łóżko odwróciłam się i przez balkonowe okno ujrzałam szaroniebieską, łagodnie zakrzywioną górę. Zdziwiło mnie, że stojące na niej łodzie są nieruchome. Na samym szczycie góry stał żaglowiec. - To jakaś dziwna góra - powiedziałam do mojej współlokatorki. - To nie góra, to jest morze! Nareszcie! Nie mogłam się doczekać, kiedy je zobaczę! Proszę podejść, odetchnąć tym powietrzem! - wykrzyknęła w odpowiedzi. Wyszłyśmy na balkon. W dole rozciągała się piaszczysta plaża, na której tak wczesnym rankiem prawie nikogo nie było. Małe fale żłobiły piasek. Wydało mi się, że rozkołysane morze pragnie przedostać się plażą do mnie. Poczułam, że chcę zostać teraz sama, z daleka od ludzi. Szłam prosto w stronę wody. Nogi zapadały mi się w miękkim piasku. Miałam na stopach jak zwykle pantofelki na obcasie. Im bardziej zbliżałam się do morza, tym twardszy stawał się brzeg. Słyszałam szum fal i czułam przenikliwy zapach. Uspokajało mnie to. Zauważyłam, że łodzie nie stoją w miejscu, ale niepostrzeżenie płyną. Mogłam dostrzec jak z minuty na minutę zmieniają swoje położenie. Żaglowca, który widziałam z okna, już nie było. Słońce świeciło po lewej stronie, ale nie powiem, żeby grzało. Pierwszy raz w życiu miałam wrażenie, że dotyka mnie swoimi promieniami. Nie wstydzę się przyznać, że w tamtej chwili chciało mi się płakać. Nagle wypadła na brzeg wielka fala, obmywając moje stopy. Pantofle miałam pełne wody, usiadłam więc na piasku, aby ją wylać. Potem podciągnęłam spódnicę i trzymając buty w ręce, weszłam do morza. Woda była ciepła i cudownie przejrzysta. Z piaszczystego dna gdzieniegdzie wyrastały kępy traw. Patrząc na dno zobaczyłam zagrzebującego się w piasku kraba. 99 Nie wiem dlaczego wpadłam na ten pomysł. Położyłam swoje buty na tafli wody - wyglądały jak prawdziwe lodzie, l obcasy jak stery. Gdy na nie tak patrzyłam, przyszła mi do głowy głupia mysi. te mogłabym za tobą popłynąć. Nie zabieraj ze sobą w morze pieśni, o miłości zapomnij, nie chciej wiedzieć co znaczy tęsknota. Nie myśl o matce, ona jest słońcem, które codziennie wschodzi tylko dla ciebie. Nie śnij o dzieciach, to rani duszę. Teraz należysz tylko do morza, ono swą pieśnią cię ukołysze. Przestrzenie morskie sa lak bliskie tobie i tak obce jak ukochana kobieta. Gwiazdy na niebie to oczy dieci, a chmury to ich delikatne dłonie. Sztormy są po to byś wiedział, te tyjesz, A czas, ten śmieszny klaun bezlitośnie płynie nawet, gdy jacht twój stoi w bezwietrznej mgle, Przed wypłynięciem Siedzę na Polarce w porcie Cape Town na Przylądku Dobrej Nadziei i rozmyślam o przeszłości. Chyba żądałem zbyt wiele od moich przyjaciół. Chciałem, aby żyli morzem i poznaniem. Oczywistym wydawało mi się, te powinni temu poświęcić swoje kariery i życie osobiste. Chciałem, by walczyli o swoje marzenia, pragnienia, by udowodnili także, że potrafią świadomie przegrywać. Chciałem, aby zrozumieli, że możemy walczyć o sprawiedliwość, lecz nigdy jej nie zdobędziemy. Może dlatego właśnie zawsze zostawałem na morzu sam. 100 Płynąc na południe od Przylądka Dobrej Nadziei (Afryka Południowa), przez Przylądek Południowowschodni (Tasmania) i Przylądek Horn (Ameryka Południowa) zdałem sobie sprawę z tego, że było nas czworo: Julek, Vojta, Polarka i ja. Nie walczyliśmy z oceanami, lecz przeciwnie płynęliśmy z nimi, zjednoczeni w jedno. Nie było już nazw stworzonych przez człowieka, który imionami Indyjski, Spokojny, Atlantycki chciał ograniczyć bezmiar oceanów. Może w nadziei, że tym samym go zmniejszy, zrozumie i nim zawładnie? Płynęliśmy „z kością w zębach", w przeciągu, wietrznym korytarzem, który ciągnie się przez południowe morza dookoła świata. Przez cały czas naszego rejsu drzwi po obu stronach korytarza były otwarte. Tylko wiatr, morze i niebo! Nic więcej? A nasz strach, zmęczenie, zdrętwienie, smutek, wspomnienia, marzenia i nadzieje? Każdy został sam ze swoimi myślami. Obsada Słowak - Julius Ecsi (zwany Sorelem) z Ćalovo, teraz z Długiej Trzebowej. Wiek 37 lat. Z zawodu traktorzysta. Żeglarz. Najbardziej uniwersalny człowiek, jakiego można sobie wyobrazić. Wszechstronnie uzdolniony, niezmiernie pracowity, miłośnik koni i kowboj. Znakomity sternik z morskim doświadczeniem. Cierpi na chorobę morską. Wymiotował przez dwa i pół roku, w końcu do tego przywykł. Doskonały stan zdrowia. Nie potrafi pływać. Abstynent. Czech - Vojtech Dlouhy z Jehnedi. Wiek 42 lat. Niezmiernie pracowity, mechanik maszyn rolniczych. W tamtym czasie żeglarz. Znakomity spawacz. Bardzo szybko poznał tajniki astronawigacji i żeglarstwa. Morski talent, któremu nie sprawiło problemu samodzielne prowadzenie jachtu, gdy po raz pierwszy znalazł się na morzu. Potrafi pływać. Niedobry stan zdrowia. Nie cierpi na chorobę morską. Wielki entuzjasta piłki nożnej i hokeja. Pije piwo, wino i rum. Morawiak - Rudolf Krautschneider ze Znojmo, wtedy już z Usti nad Orlici. Wiek 48 lat. Konstruktor wielu jachtów i żeglarz. Mam wrażenie, że z roku na rok staje się coraz bardziej naiwny. O dziwo, realizuje wszystkie swoje plany. Nie rozumiem dlaczego. Zarobkuje przeważnie jako drwal. Lubi pisać, lecz niechętnie swe książki sprzedaje. Wielki propagator żeglarstwa i morskiej terapii. Przeciętnego zdrowia. Potrafi pływać. Życie jest dla niego tak mocnym narkotykiem, że nietrudno jest mu być abstynentem. 101 Vela Długość: 7,15 m Maks. szerokość: 2,3 m Powierschnia żagli: 19 m2 Waga: 1 t Jak budowałem jachty Wszystko, co na świecie ludzkie, bierze swój początek od Adama. Natomiast wszystko co morskie - od człowieka i łodzi. Pierwszy raz z morza na ocean popłynąłem na Veli. Był to siedmiometrowy, drewniany jacht holenderskiego konstruktora Van de Stadta. Najodleglejszym miejscem, do którego na nim dopłynąłem, było Morze Grenlandzkie. Pod naporem silnych, polarnych sztormów Vela niejednokrotnie przewracała się. Rejs tym jachtem w polarnych warunkach przekraczał granice zdrowego rozsądku. Słowo Vela to nie tylko nazwa gwiazdy na niebie, ale znaczy też świeca i żagiel (hiszp.). Stara morska tradycja zakazuje pod karą żeglarzom gwizdać na pokładzie jachtu. Zakaz ten ma wiele uzasadnień, Oto kilka z nich: Gdy podczas snu kapitan usłyszy gwizd, może pomyśleć, że to wiatr się zerwał i trzeba złożyć żagle. Wstanie więc, wybiegnie na pokład, aby wydać odpowiednie polecenia, a tu zamiast wiatru napotka gwiżdżącego żeglarza. 102 Vela iy« r r c rfr r*r r irpr i" iJ J J J i Płynąłem Velą do Trzebię - ży wiatr gwizdał me - lo - di - ę flj.j»J Jir rr r i.h mj^ji ja też gwizda - łem swą 1. Płynąłem Velą do Trzebieży, 4. (gwizdanie) wiatr gwizdał melodię, ja też gwizdałem swą. 5. Wiatr pozna się po kierunku, tylko on śmie gwizdać w takielunku, 2. (gwizdanie) to przecież od dawna wiem. 3. Fale po wodzie jacht mój pchają, wygląda na to, że go znają, no prawie jak ja. Silny morski wiatr przemykając między linami i takielunkiem wydobywa z nich specyficzny dźwięk podobny do gwizdu. A takie odgłosy wzbudzają wśród załogi niepokój. Według morskich przesądów żeglarze wierzą, iż gwizdem można przywołać sztorm. Na niektórych jachtach dokonywano zmiany wachty na umówiony sygnał wygrywany na piszczałce przez przechodzącego pod pokładem żeglarza. Zdarza się, że ci co lubią gwizdać, fałszują boleśnie i choćby z tego jednego powodu należy tego zakazać. Myślę również, że wesołe pogwizdywanie mogłoby robić wrażenie na cnotliwych kobietach znajdujących się na pokładzie. Nie wszyscy jednak mężczyźni gwizdać potrafią, więc pogwizdywania szczęśliwców posiadających tę umiejętność mogłyby uchodzić za wywyższanie się i przechwałki, a to znowu godziłoby w dobre stosunki wśród załogi. Są też i tacy, którzy nie potrafiąc gwizdać artykułują dziwny świst, szparami w zębach przepuszczając powietrze. Przypomina on popiskiwanie szczurów pod pokładem A ci, którzy gwiżdżą z radości lub strachu? Te dźwięki mogą denerwować załogę, a to również na jachcie nie jest pożądane. 103 Poza wyżej wymienionymi, znanymi powodami, dla których gwizdać nie należy, przyjemnie jest pogwizdywać sobie siedząc za sterem. Według projektu polskiego konstruktora Jana Młynarczyka rozpocząłem budowę stalowego jachtu, który nazwałem Polka. Stanął na wodzie po piętnastu miesiącach pracy. Niebawem wyruszyłem Polką w próbny rejs, którego trasa wiodła daleko za polarny krąg na Spitsbergen. m Polka płynie w rejs J * * *• Pol-ka pły - nie w rejs nie ma du - żo sprzętu m śĘm s , m m je - że - li chcesz popłynąć weź worek sentymentu 1. Polka płynie w rejs, nie ma dużo sprzętu, jeżeli chcesz popłynąć weź worek sentymentu. 4. Na północ na niedźwiedzie z Polką popłyniemy, nie bójcie się o nas mamy my je wszystkie zjemy. 2. Od Nowego Sącza przez Gdańsk do Szczecina, jesteśmy wielka żeglarska rodzina. 5, Polka płynie w rejs, nie ma dużo sprzętu, jeżeli chcesz popłynąć weź worek sentymentu. 3. Na Bałtyku sztorm, jacht pod falą znika, podajcie herbatę na pokład dla sternika. Polkę miałem przez dziesięć lal. Tb Z jej pokładu właśnie po raz pierwszy zobaczyłem zagubione, stada pingwinów drepczące po brzegach Ziemii Ognistej. To Polką wpłynąłem między walczące ze sobą jednostki Anglii i Argentyny podczas wojny falklandzkiej. Na Polce zamarzałem w polarnym zimnie i piekłem się w tropikalnym słońcu. To na pokładzie Polki usiedli ze mną afrykańscy Murzyni i Indianie w Ameryce. 104 \ Polka \ Długość: 10,4 m \ Maks. szerokość: 3,3 m \ Powierzchnia żagli: 47 m2 \ Waga: 7,5 t Polka nazwę swoją wzięła od słowa „pólka". Oczywiście nie jest to jedyne znaczenie tego słowa. Polką jest moja żona i Polkami są moje córki. Polką nazywa się również taniec, który przypomina kołyszący się na morzu żaglowiec. W słowie tym kryje się również mój gorący i szczery stosunek do Polaków (nie tylko Polek). Dlatego też piosenka jest po polsku. Po latach intensywnego żeglowania byłem wyczerpany. Z urazem lewej nogi znalazłem się w szpitalu w Litomyślu (Czechy). Miałem przed sobą miesiące bezruchu i spokoju. Nauczyłem się chodzić o kulach. Dzięki chorobie przestałem się ciągle spieszyć. Godzinami rozmyślałem o tym, co mógłbym jeszcze zmienić w swoim życiu. Zacząłem szukać ludzi, którzy naprawdę chcieliby „gdzieś" płynąć. Gdzieś znaczyło dookoła Antarktydy. Zamarzyło mi się przepłynąć najbardziej okrutne morze na świecie. Leżąc w łóżku wymyślałem i rysowałem kształty nowego jachtu. 105 że nie ma pieniędzy na samolot, wsiadła na rower i pojechała na nim z powrotem do Niemiec. Siedemdziesięciopięcioletni mężczyzna przeszedł piechotą całą Australię. Ślepy Amerykanin (również pieszo) pokonał trasę od Pacyfiku do Atlantyku. Także ślepy żeglarz przepłynął samotnie na dziesięciometrowym jachcie Atlantyk z Ameryki do Europy. Pięć rosyjskich kobiet w 1995 roku dojechało na nartach na biegun południowy. Japoński emeryt doszedł z psim zaprzęgiem do bieguna północnego. Polak Krzysztof Kamiński dotarł pieszo do obu ziemskich biegunów w ciągu jednego roku. Młoda kobieta, Robyn Davidson przejechała na grzbiecie wielbłąda całą Australię, mimo że nigdy wcześniej nie siedziała na wielbłądzie. Najodważniejszym udało się przepłynąć ocean na desce windsurfingowej. W roku 1947 wyruszył w podróż wzdłuż i wszerz obu Ameryk Antoni Halik -polski podróżnik, zabierając ze sobą żonę i nowo narodzone dziecko. Ich fascynująca podróż jeepem trwała siedem lat. Mój przyjaciel Mirosław Stuchlik jako „wytrwalec" przebiegł we Francji w pięć dni ponad siedemset kilometrów w międzynarodowej konkurencji europ-skich biegaczy. W 1992 roku ten niespokojny podróżnik i żeglarz wyruszył na czeską stację polarną znajdującą się na wyspie Nelson, będącej częścią Południowych Szet-landów. Mając czterdzieści lat tam właśnie odnalazł sam siebie. Postanowił pozostać na wyspie kilka lat, i zwrócił lotniczy bilet powrotny. Jego listy są pełne życia, a on sam wydaje się być szczęśliwy. Do stacji tej dociera później młody mężczyzna ze Zlina (Czechy). Razem przygotowują się do zimy i zwiedzają okoliczne stacje polarne. 14 maja 1993 roku odpływają z koreańskiej stacji polarnej na kanadyjce, prawdopodobnie na wyspę Nelson. Jednak nigdy tam nie dotarli i od tego momentu nadał są poszukiwani. Czyżbyście nigdy o nich nie słyszeli? Ja wiem dlaczego. Niektórych z was mógłbym skrzywdzić, ale wiem, że po prostu przywykliście do podróżników ekshibicjonistów. Takich, którzy do waszych ciepłych mieszczańskich nor przyniosą piękno dalekich krajów. Może powinni więc oni podróżować wyłącznie po Kanadzie i Alasce? Nawet gdy ktoś tylko przypadkiem zbuduje sobie tam szałas nie ujdzie to waszej bystrej uwadze. 108 Naprawdę mądrzy i ciekawi ludzie mijają nas często niepostrzeżenie i pozostają nieznani. Śmierć dwóch czeskich polarników we własnym kraju nie wywołała żadnej reakcji. Dochodzę do wniosku, że największymi podróżnikami nie są ci, którzy najwięcej podróżują, ale ci, którzy najwięcej o tym piszą i mówią! Podróżnik musi najpierw rozsądnie uporać się z podstawową sprawą. Cóż to znaczy? To znaczy zawsze być tendencyjnym i zawsze podzielać polityczne poglądy rządzących. Wówczas można działać oficjalnie! Oczywiście przy szklaneczce wina można sobie pozwolić na bycie fajnym, równym facetem, nie kryjącym swych rzeczywistych, odmiennych poglądów. Takie zdolności umożliwiają mu też dostęp do masowych środków przekazu, a podróżowanie stanie się potem towarem na sprzedaż. I nawet jeśli nie ruszając się z domu tylko publikował i tak usłyszycie o nim jako o wielkim podróżniku. Będę wam teraz opowiadał o ludziach, którzy związani są z morzem. Których puls bije w rytmie fal morskich. A będę o nich właśnie mówił dlatego, że w większości są oni wam nieznani. Na morzu jest tylko ten, kto chce na nim być. CAPE TOWN Pewnie gdybym był dziennikarzem a nie drwalem ten reportaż pisałoby mi się łatwiej. Dziennikarz wychodząc rankiem w obce miasto poszukuje „języka". Jest nim miejscowy obywatel okazujący się zwykle ciekawą osobowością. Z nim dziennikarz dotrze w takie miejsca, do których zwykły śmiertelnik pójść się nie odważy. „Język" mówi, a dziennikarz pisze. A na czym polega mój problem? Gdziekolwiek przypłynę, okazuje się, że znam bardzo dużo ludzi. Przeważnie poznawałem ich w różnych portach podczas moich wcześniejszych wypraw. Niebawem poznam ich jeszcze więcej. Okazuje się nagle, że mam tak dużo „języków", iż sam nie wiem, którego już słuchałem, a którego nie. Oczywiście mówią oni wieloma różnymi językami. Najgorsze jest jednak to, że każdy z nich ma własne spojrzenie na otaczający nas świat. Gdy tylko dotrę z którymś z Języków" w miejsce, gdzie zwykły śmiertelnik pójść by się nie odważył i chcę to opisać, zaraz inny „język" oznajmia mi, że każdego wieczoru wyprowadza tam swojego psa. I tak po jakimś czasie „język nie-język" znów szukam sam zaczynając „od Adama". Jednak wszystko to trwa zbyt długo. Gdybym miał więc żyć z pisania reportaży, z pewnością umarłbym z głodu. W Kapsztadzie jesteśmy już od miesiąca, ale nadal nic nie rozumiem, więc nie próbuję pisać. A cóż porabiają moi współtowarzysze? Sorel oczywiście ujeżdża na pobliskim ranczu dzikie konie. Mam wrażenie, że zdziczał jak one. Chodzi wszędzie z sombrero na głowie i pozdrawia wszystkich powolnym, szerokim gestem „Hallo". Jest szczęśliwy, konie są jego namiętnością. Wszyscy go namawiają, żeby został tutaj na zawsze. - Mam w Czechach swoje własne ranczo - odpowiada Sorel - przecież nie zostanę tutaj pachołkiem - dodaje śmiejąc się. Vojta naprawia usterki na Polarce i przez okno zwane telewizorem śledzi, co dzieje się na świecie. 110 Afryka Południowa jest młodym państwem. Żyją tu ludzie różnych narodowości. Pewien „język" powiedział mi: - Wy tam w Czechosłowacji nie macie problemów. Żyją tam tylko Czesi i Słowacy. Możecie się łatwo porozumieć. Nawet kolor skóry macie taki sam. Wyobraź sobie - ciągnął mój „język" Sam - jakby żyło u was dwadzieścia trzy miliony Murzynów i co trzydzieści sekund rodziłby się następny. Oczywiście należeliby do różnych narodowości: Zulusów, Khosa, Tswana, Wenda, Ndbele, Sotho, Tsonga - Shangaan, Suazi i inni. Byliby również uciekinierzy z Afryki Środkowej, gdzie panuje głód. Między niektórymi plemionami od wieków panuje wrogość i nienawiść, na przykład między Zullu a Khosa czy między Khosa a Wenda. Każde z tych plemion mówi w innym języku, ma inną kulturę i religię. Dodaj teraz do tego trzy miliony Azjatów i pięć milionów białych. Tych podziel jeszcze na Afrykanów holenderskiego pochodzenia (Burowie) i mówiących w języku angielskim Szkotów, Walijczyków i Anglików. No, a teraz już tylko brakuje dodać po kilku z każdej narodowości świata. Taka wizja Czechosłowacji przekraczała możliwości mojego myślenia abstrakcyjnego. A gdy jeszcze wyobraziłem sobie nietolerancję narodową wielu Czechów i Słowaków, ogarnęło mnie przerażenie. - U nas współżycie tylko Czechów i Słowaków stanowi wielki problem -próbowałem to uświadomić Samowi. Uśmiechnął się pobłażliwie: - Wyrośniecie z tego. To tylko sprzeczki dwóch sąsiadów na jednym korytarzu. Kłócicie się dlatego, że wcześniej było to zabronione. Dopiero jak sobie to uświadomicie, wasze kłótnie staną się normalną wymianą poglądów. Kiedy obok siebie żyją dwa narody, musi dochodzić do scysji. Dzielicie między sobą pieniądze, a więc bez kłótni się nie obejdzie. Czytałem w gazecie, że wasza władza wstydzi się waszego wizerunku w świecie. A świat interesuje się pieniędzmi i tylko pieniędzmi. Inwestycje, zyski - oto co nas do was przyciąga. Weź na przykład Wielką Brytanię z jej problemami narodowościowymi. Kiedy się im dobrze przyjrzysz, stwierdzisz, że u was nic właściwie się nie dzieje. Przyzwyczaicie się - odpowiedział. - Jeśli tego nie potraficie, zaprowadzicie apartheid i rozłączycie się, a wtedy każdy będzie żył we własnym kraju po swojemu. Słowo po afrykańsku Sekretarz generalny Komunistycznej Partii Republiki Południowoafrykańskiej Josef Slovo (prawdopodobnie Czech) zorganizował demonstrację robotników pracujących w Cape Town. 111 Z przedmieści, w kierunku centrum miasta płyną rzeki czarnych demonstrantów. Widok jest fascynujący. Ludzie w rzędach trzymają się pod pachy i tak złączeni biegną cztery kroki do przodu, dwa do tyłu. Kłębiący się, spocony, ludzki tłum nagle zaczął śpiewać. Głębokie męskie głosy i wysokie kobiece razem brzmią przepięknie, a rytm kroków przeplata melodia, tekst jest w języku khosa. Jako jedyny biały człowiek idę ulicą obok nich. Z małych uliczek bez przerwy wybiegają nowi murzyni i przyłączają się do tłumu. Wszystko, co widzę jest wspaniałe. Świeci słońce, tłum obok mnie zmierza do swojego celu. Biegnie, kłębi się, śpiewa, czegoś pragnie. Tej siły nic już nie zatrzyma. Nikt nawet nie próbuje. Murzyni są dobrze ubrani, większość z nich ma nadwagę. Tysiące ton zbytecznego mięsa chwieje się i trzęsie. Uświadomiłem sobie, że patrzę na najbogatszych Murzynów w Afryce. Co z tego, że oni czują się biedni. Na mój przyjacielski uśmiech i gest nikt nie odpowiada. Na pobliskich ulicach z taksówek wysiadają kolejni demonstranci. Niedaleko centrum miasta widać policyjne wozy. Niektórzy policjanci mają na twarzach ochronne maski, na głowach hełmy, w rękach długie pałki, a inni broń automatyczną i karabiny. Z niektórych suk dobiega nerwowe szczekanie policyjnych psów. Policjanci mają zobojętniałe twarze i odnoszę wrażenie, że wszystkie są jednakowe. Idę po chodniku równo na czele tłumu. Im bliżej centrum miasta, tym bardziej rośnie napięcie. Tłum już nie biegnie, ale zwarcie kroczy. Zapełniają się również chodniki. Na głównej ulicy czarny tłum zlewa się w jedną całość. Chodniki i przyległe ulice patrolują policjanci. Gdzieniegdzie pojawia się policjant na koniu. Widzę czarnych i kolorowych policjantów. Na dach omnibusu wdrapuje się biały i kilkoro czarnych. Biały trzyma w ręce mikrofon. - Bracia i siostry, przyjaciele. Nazywam się Josef Slo-vo i przynoszę wam posłanie od Nelsona Mandeli, naszego przywódcy. Zaśpiewajmy teraz międzynarodówkę. Prawie wszyscy śpiewają a międzynarodówka brzmi jak murzyńska pieśń religijna. Tłum kłębi się i miota. Na twarzach ludzi entuzjazm miesza się ze stanowczością. Potem zaczęli krzyczeć: - Nelson, Nelson, Mandela, Mandela! -Afryka należy do czarnych! - krzyczy Josef Slovo - ale kolorowi i biali są naszymi braćmi! Wszyscy razem będziemy pracować i dzielić się zyskami tej pracy! Przemówienie przerywają entuzjastyczne okrzyki: - Joe, Joe, Joe! 112 ^H Slovo skromnie schyla głowę, czeka aż tłum się uspokoi. Wzywa do jedności negując przemoc i gwałt. - Nasz przywódca Mandela zawiera ugodę z prezydentem De Clerkiem i rządem białych. Nadchodzą czasy, w których wszyscy będziemy równi. Nasi biali bracia wniosą do Afryki Południowej europejską kulturę i przemysł. Setki lat ciemiężyli czarnych, ale teraz, gdy duchowy potencjał czarnego człowieka może się wyzwolić, Afryka Południowa stanie się bogatsza niż do tej pory. Za jedność i przyszłość! - krzyknął unosząc w górę pięści. Jeszcze dwóch ludzi przemawiało. Na zakończenie poprosili tłum, by spokojnie rozszedł się do domów. Widziałem otwarty wóz policyjny, a w nim kilku aresztowanych Murzynów. Po chwili zobaczyłem coś, co naprawdę mnie zaszokowało. Do otwartego wozu, tylnymi drzwiami wskakiwało kilku Murzynów a bezradni policjanci próbowali ich odgonić. Nigdzie indziej nie widziałem, aby demonstranci zmuszali policję, by ich aresztowała. Po godzinie główna ulica była już pusta. Oprócz stosu papierów nic nie przypominało, że miał tu miejsce strajk generalny. Wieczorem odwiedziłem swojego przyjaciela Witolda. Ciekawy ów człowiek mieszka w Cape Town od 1945 roku. Odpowiedział mi o swoim życiu. - Dla każdej murzyńskiej rodziny aresztowanie podczas strajku jest korzystne. Dostają z tego tytułu zapomogę z funduszu socjalnego. Dodatkowo mogą być dumni, na przykład z syna, a policja i tak szybko ich wypuszcza. Bywa, że z komisariatów takich „aresztowanych" wyrzucają siłą i przez to dochodzi do bójek i zranień. To już nie to co kiedyś. Wtedy kończyło się strzelaniną i martwi byli po obu stronach. Zmiany są dobre dla obu stron. Oczy wiste jest, że biali się boją. Mają odstraszający przykład z Rhodesu i Namibu. Myślę jednak, że nastąpi równowaga. Jeśli biali z czarnymi nie dojdą do porozumienia, obie strony poniosą konsekwencje. Największy problem stanowią teraz wrogie stosunki między plemionami Khosa i Zulusów. Zarówno Mandela, jak i najwyższy przywódca Zulusów Botholesi wiedzą, że sukces osiągną tylko wtedy, jeśli się dogadają. W innym wypadku wybuchnie wojna domowa. Wierzę, że do niej nie dojdzie, choć nie będzie to proste. - Jak znalazłeś się w Afryce Południowej? - pytam Witolda. - Przed przyjściem armii niemieckiej Sowieci wywieźli na Sybir ponad milion Polaków. Mnie zabrali prosto ze szkoły. Trafiłem do Kazachstanu. Miałem wielkie szczęście, bo po jakimś czasie odnaleźli mnie tam rodzice. Przyłączyliśmy się do armii Andersa i z nią wędrowaliśmy przez Iran do Egiptu, a z końcem 113 wojny tutaj, do Afryki Południowej. W czasie tej podróży wiele dzieci umierało z głodu, na tyfus i na cholerę. Witold smutno wspomina. - Republika Południowej Afryki przyjęła dwa tysiące polskich dzieci. Przeważnie były to biedne sieroty. Statek Czerwonego Krzyża płynął z nami do Cape Town. Byliśmy osłabieni, wielu z nas nie mogło już nawet chodzić. Nigdy nie zapomnę uśmiechniętej twarzy Murzyna, który niósł mnie zawiniętego w koc przez molo do samochodu. Ten obraz na zawsze wrył się w moją pamięć. Te jego ciepłe, skręcone włosy. Rasizm - to ludzkie uprzedzenia i ograniczenie. Biali zaczynają rozumieć, że tylko normalne współżycie z Murzynami jest naszą przyszłością. Nie sądzę, by komuniści opanowali RPA, ale na pewno należy to do głównego spektrum ich polityki. Wszyscy musimy pracować i tylko pracować, i tylko pracować. Jesteśmy krajem bogatym w owoce cytrusowe i winoroślą. (Kiedyś emigrowało tutaj z Francji wielu hugenotów, którzy rozwinęli przemysł winiarski.) Nasze łowiska ryb należą do najbogatszych na świecie. Porty Durban i Cape Town powiększają swoją pojemność z roku na rok, nie mówiąc już o rozwoju turystyki. - A jak wydobywa się diamenty? - pytam - Diamenty dostały się do morza z biegiem rzeki. W pewnym momencie ludzie zaczęli wykupywać licencje. I na małym rybackim kutrze przy pomocy mocnych czerpadeł wybierają z dna piasek. Cedząc go przez sita, uzyskują przeważnie małe diamenty. Koszty są relatywnie małe. Istnieje jednak obowiązek zgłaszania wydobycia państwu, które handel diamentami ma pod stałą kontrolą. Oczywiście często dochodzi do kradzieży, tak więc poszukiwacze diamentów wydają dużo pieniędzy na broń. Na niektórych statkach widziałem nawet mino-mioty. Witold opowiadał mi o RPA. O złocie, które wydobywa się w głębokiej jamie, zwanej Kimberley. O części wybrzeża, które zalano asfaltem, aby tym samym uniemożliwić wykopywanie diamentów na czarno. O kłusownikach, którzy łowią langusty. (Jeżeli pragniecie uchronić się od więzienia, będąc w RPA, nie dotykajcie diamentów ani langust, a inne przestępstwa ujdą wam na sucho.) O małym ślimaku, żyjącym w rzekach spływających do Oceanu Indyjskiego i posiadającym w swoim małym, śliskim ciałku pasożyta, który gdy znajdzie się w waszym układzie pokarmowym, może spowodować nawet śmierć. Wystarczy tylko w tej rzece się wykąpać. Dalej opowiadał mi o tradycjach, ludziach i ich życiu, o miłości, o nieprzezwyciężonej nienawiści i nieporozumieniu. O bogactwie i beznadziejnej biedzie. Witold potrafił z uzbieranych wodnych kwiatków ugotować zupę. 114 Od wielu lat pracuje jako dealer firmy konfekcyjnej. Kiedy przemierzał 300-kilometrową trasę od Cape Town, rozwożąc towar, chętnie mu towarzyszyłem. Nie, nie będę wam o tym więcej opowiadał. Te szczęśliwe chwile we wspomnieniach chcę zachować tylko dla siebie. Swoje cierpienia Witold zamienił w miłość do ludzi. To jedyny człowiek, który miał tam przyjaciół wśród wszystkich warstw społecznych, bez względu na kolor skóry. Dwudziestu trzech mężczyzn i pies „Nardy" jest to stara gruzińska gra. Nietrudno jest się jej nauczyć. Chętnie w nią grają marynarze na rosyjskich statkach. Dwoje zawodników ma po piętnaście kamieni. Każdy z nich rzuca dwoma kostkami naraz. Gra polega na tym, aby kamienie obiegły całe pole gry do wyznaczonego miejsca. Uczę się tej gry w klubie łotewskiego statku Tobago, który jest „uwięziony" w Kapsztadzie słuchając przy tym opowieści marynarzy. Aleksander Gorbaczow opowiadał: - Statek należy do łotewskiego towarzystwa rybackiego. Jest nowy, ma dopiero rok. Nosi nazwę wyspy na Morzu Karaibskim, która do lat czterdziestych była łotewską kolonią. Od tamtego czasu Łotwa również stała się kolonią. Teraz rozwija się u nas kapitalizm, a wraz z nim może nadejdzie wolność. Statek jest wynajęty na rok od naszego stowarzyszenia przez australijskiego kapitalistę łotewskiego pochodzenia. Na początku wszystko wyglądało różowo. Zapłatę mieliśmy obiecaną w dolarach. Tobago dopłynęło do Tanzanii, gdzie nasz nowy pracodawca miał kupić licencję na połów ryb. Tam staliśmy trzy miesiące, ale nikt się nami nie interesował. Pracujemy za najmniejsze pieniądze na świecie, a teraz nie dostaliśmy ich wcale. Na listy i telegramy nasz chlebodawca nie odpowiadał. Stowarzyszenie mogłoby nam pomóc, ale statek podna-jęty jest na rok. Nie mieliśmy pieniędzy na leki uodporniające przeciw malarii, 115 więc większość załogi zachorowała. Do tego wszystkiego kończyły nam się zapasy żywności. Wreszcie dostaliśmy telegram, że mamy płynąć na Madagaskar, gdzie mamy zapewnioną pracę. Wypłynęliśmy w morze głodni i chorzy, ale stopniowo nasz stan zdrowia się poprawiał. Łowiliśmy i jedliśmy świeże ryby. Kiedy dotarliśmy na Madagaskar, wszyscy byliśmy już w formie. Cieszyliśmy się myślą o pracy. Zakotwiczyliśmy w porcie, ale nasz pracodawca się nie pokazywał. Sytuacja się powtórzyła. Staliśmy w porcie, nie mając pieniędzy na opłaty. Nie mogliśmy też znaleźć pracy na lądzie. Niepłacenie za postój w porcie groziło więzieniem. Nocą wypłynęliśmy w morze. Pomyśleliśmy, że jeśli mamy gnić w więzieniu za długi, to niech to się stanie w jakimś cywilizowanym kraju, w takim gdzie moglibyśmy mieć nadzieję, że zarobimy na bilety do domu, do naszych rodzin. W Kapsztadzie zaczęły nam pomagać związki zawodowe marynarzy. Teraz mamy przynajmniej co jeść. Nadal mamy długi za postoje w portach w Tanzanii, na Madagaskarze, a teraz również tutaj w RPA. Tobagu grozi sprzedaż na licytacji. A my? Od siedmiu miesięcy nie dostaliśmy żadnej wypłaty. Nasze rodziny są w rozpaczliwej sytuacji. Nie mamy żadnej nadziei, że zarobimy chociaż na bilet lotniczy, ponieważ tutaj także panuje wielkie bezrobocie. Jeśli w ogóle ktoś nas zatrudnia, to tylko „na czarno" i płaci nam po parę dolarów na dzień. A bilet kosztuje równe tysiąc dolarów. Jest wieczór. Wszyscy siedzą teraz w mesie i palą papierosy. Za okrągłymi buląjami pada deszcz. W RPA jest teraz zimna pora deszczów. Słychać porywy i skomlenie wiatru. Pogoda przypomina nasz październik. Ktoś włączył telewizor. Na ekranie pojawił się amerykański film, ale bez fonii. Aleksander wyjaśnił, że ten telewizor normalnie odbiera wyłącznie rosyjskie kanały, a tutaj działa tylko bez fonii. Niespodziewanie otworzyły się drzwi i wszedł pies, który sam je sobie zresztą otworzył. Twarze mężczyzn na jego widok roziskrzyły się. - John! John! - krzyczą jeden przez drugiego okrążając psa ze wszystkich stron. Poklepują go po karku, drapią sierść. John usiadł. Podaje łapę i nawet chyba się uśmiecha. Wszyscy poweseleli. John jest ich dumą i radością. Opowiadają mi o nim przekrzykując się nawzajem. Pies John Kennedy - John trafił na Tobago w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich. Był to portowy pies, który latami tułał się po różnych statkach. Marynarze lubią psy. Może dlatego, że przypominają im dom. Ktoś kiedyś zauważył, że ten pies wciąż się uśmiecha. Dlatego dostał imię uśmiechniętego, amerykańskiego prezydenta. W końcu, jeśli mamy na statku Gorbaczowa, może być i Kennedy. 116 Panuje wesoła atmosfera. Kucharz przyniósł herbatę. Telewizor jest wyłączony. - Gdyby tak znalazł się jeszcze kieliszeczek wódki - usłyszałem westchnienie. - Jak nauczyliście Johna łotewskiego? - pytam się. - On rozumie hiszpański, angielski i koreański. Szkoda, że nie potrafi mówić, mógłby być naszym tłumaczem. - John to jedyny porządny chłop na naszym statku. On niczego się nie boi, nawet AIDS. Jeśli się w ogóle czegoś lęka to tego, aby mu nasz statek nie odpłynął znienacka. Pewnego razu na Madagaskarze musieliśmy przestawić statek na inne molo. John nie zdążył wskoczyć na pokład. Szalał na molo, myśleliśmy, że zwariował. Teraz, nawet biegając w porcie za suczkami nie spuszcza z Tobago oczu. Wygląda to prześmiesznie. Kiedy poderwie w końcu jakąś psią piękność, odwraca ją przodem do statku tak, by móc widzieć, czy przypadkiem ten nie odpływa. - Co stanie się z Johnem, kiedy polecicie do domu, a statek kupi ktoś na licytacji? - zapytałem. Zapadło milczenie. - Nu szto? Ty zabieriosz! - bez zastanowienia stwierdził Andriej. A ja słyszałem sam siebie: -Da. Jest ranek 25 maja 1991 roku. Stołową górę widoczną nad portem oświetliło słońce. Chyba będzie dzisiaj piękny dzień. Na Tobago zjeżdżają się samochodami adwokaci, notariusze, urzędnicy, maklerzy, dziennikarze, misjonarze i prostytutki. Na rufie powiewa łotewska flaga. Ale jak długo jeszcze? Sympatyczny Brazylijczyk Amir Klink Płynie na szesnastometrowym, stalowym jachcie wyposażonym w najnowocześniejsze urządzenia elektroniczne. Jest sławnym żeglarzem. Do Cape Town przypłynął z Antarktydy. Jego sponsorzy urządzili dziś dzień zdjęciowy. Reporterzy fotografują jacht Parati z każdej strony. Jutro we wszystkich dziennikach ukażą się reportaże o kolejnym, wielkim sportowym wyczynie na morzu. Mały największy żeglarz Na koniec Japończyk. Ostatnim, który przypłynął do Kapsztadu przed nadejściem zimy z południa był Tatetsumu Kidokoro. Płynął na jachcie Red Sun (Czerwone Słońce) pod japońską banderą. Nadpłynął tak cicho, że nikt tego 117 faktu nie zauważył. Przycumował do kei niedaleko nas. Ośmiometrowej długości jacht z laminatu seryjnej produkcji wyglądał obok Polarki niczym karzeł. Tatę był zmęczony, więc z chęcią przyjął zaproszenie na herbatę. Siedzi i pije. Od pierwszej chwili mnie zaskoczył. Nie mówił po angielsku, ale po hiszpańsku. Na moje pytanie odpowiedział: - W Japonii wszyscy mówią po angielsku, więc ja wolałem uczyć się hiszpańskiego. Zresztą ten język mi się bardziej podoba. Zapytałem Tatetsumi, jaką trasą przypłynął do RPA. - Płynąłem na Hawaje, potem na Galapagos, a stamtąd do Chile. Dalej do przylądka Horn. Tyle o nim słyszałem. To zupełnie dzikie miejsce. Potem płynąłem do Argentyny i dalej do Brazylii, ale tam było mi za gorąco, więc popłynąłem z powrotem na południe aż do Ziemi Grahama na Antarktydzie. Całe lato zwiedzałem polarne stacje. Spotykałem wielu dobrych ludzi. Często musiałem wykuwać swój jacht z lodu. Laminatowy jacht niezbyt się do takich podróży nadaje. Byłem zaskoczony, że tyle wytrzymał. Pod koniec polarnego lata odpłynąłem na Falklandy, a stamtąd tutaj, do Afryki Południowej. Sorel uratował sytuację. Miał swój kowbojski kapelusz, który szybko włożyłem na głowę i pokłoniłem się temu człowiekowi, zdejmując kapelusz. Tatę był zmęczony, więc szybko poszedł spać. Następnego dnia zaprosiłem go na piwo. Wcale nie chodziło mi o picie piwa, ale o symbol. Poczytałem sobie to za zaszczyt. Siedzimy teraz w królewskim jachtklubie. Są tam Brazylijczyk Pancho, Jose z Portugalii, Tatę i ja. Żaden z miejscowych żeglarzy nie interesuje się Japończykiem ani jego trasą. Zajęci są rozmową o interesach. A Tatę opowiada. O sztormach, huraganach, o pływających na morzu ogromnych górach lodowych, o pingwinach, wielorybach, o przyrodzie. Tatę jest świetnym gawędziarzem. Jeśli brakuje mu słowa, rysuje na papierze. Obrazkami przedstawia wyspy, zwierzęta, ryby i wszystko, z czym się spotkał. Z rozmowy dowiadujemy się, że Tatę jest czterdziestosiedmioletnim emerytem, który służył zawodowo w wojsku i był spadochroniarzem. Ma za sobą dwadzieścia sześć lat służby. - Jeździłem też zawodowo na motocyklach. Kocham ryzyko i szybkość -mówi. - Na jacht przesiadłem się dopiero trzy lata temu. Teraz chcę w spokoju pobratać się ze światem. Zawsze robiłem w życiu zbyt wiele. Żyłem zbyt szybko 118 i dlatego dużo mnie ominęło. Teraz chcę to sobie wynagrodzić. Nie, nie jestem żonaty. Po prostu nie zdążyłem. Jeździłem z Tatę na wycieczki i wędrowałem po plażach. - Wypływam z powrotem do Japonii - powiedział pewnego wieczoru. -Zostawiłem tam starych rodziców, muszę się nimi opiekować. Wierzę, że znów kiedyś gdzieś popłynę. Nie mógłbym już żyć bez morza. Dziś nie wiem, jak do tej pory mi się to udawało. - Tatę zbiera z plaży muszle i badawczo się im przygląda. Opowiadam Tatę o swoich planach namawiając go, by mi w nich towarzyszył. - Dobrze - mówi - za trzy lata przyjadę do ciebie do Czechosłowacji. Oczywiście, jeśli będziemy żyć - dodaje. Odwiedziłem kilka znajdujących się w Kapsztadzie redakcji, ale w żadnej nie wyrażono chęci napisania czegokolwiek o małym największym żeglarzu świata. A tak podpisuje się Tatetsumu Kidokoro. qr Jfc j.a- pfr Żadne białe dziecko Polski pełnomorski statek rybacki od kilku dni stoi przycumowany do głównej kei w porcie Cape Town. Wchodzę po spuszczonym trapie w stronę wachty. Zatrzymują mnie na chwilę, ale zaraz mogę iść dalej. Wystarczyło powiedzieć, że idę do kapitana. Tak jest, na każdym polskim statku rybackim mam jakichś przyjaciół. Przechodzę schodami do części statku zajmowanej przez marynarzy, a potem do kajut oficerskich. Po chwili siedzę już ze swoim przyjacielem Jerzym i piję herbatę. Wódki odmawiam. - Widziałeś te czarne prostytutki? Są wszędzie! - krzyknął Jerzy patetycznie unosząc dłoń. - Nasi chłopcy łażą do nich, choć jutro wracają do swoich rodzin i żon. - Jasne, że je widziałem. Chodzą pijane, nagie i mają powyrywane przednie zęby. Biorą tylko pięć randów (około dwóch dolarów) - dorzuciłem. - Wciąż mam przed oczami ich żony czekające na warszawskim lotnisku. Są takie piękne i czyste - mówił Jerzy wychylając następny kieliszek. - Napij się, do cholery! - powiedział wściekle i nalał mi do szklaneczki. Napiłem się. Wódka grzała przyjemnie, mimo że była prosto z lodówki. - Jak długo byliście na morzu? - zapytałem. Jerzy machnął ręką. - Chyba z tysiąc lat, a może i całą wieczność. - Ile dni? - uściśliłem pytanie. 119 - Sto osiemdziesiąt - cicho odpowiedział. - Tylko samo morze i ryby - śmiejąc się gorzko dodał: - Jeśli się nie upiję, wcale nie mogę zasnąć. A jakie mam sny! Kiedy zamknę oczy, widzę tylko ciała nagich kobiet. A ty? - Spojrzał na mnie uważnie. - Słyszałem, że tobie do szczęścia wystarcza tylko papier i ołówek. - Na zdrowie! - powiedziałem unosząc szklaneczkę. Wypiliśmy. Jerzy natychmiast nalał do pełna i wznosząc toast powiedział: - Za facetów, którzy potrafią żyć bez kobiet! Wypiliśmy. Ktoś zapukał do drzwi. Po chwili do środka wszedł pierwszy oficer. Pijanym głosem wybełkotał: - Jurek, jeśli masz kondomy, przyprowadzę tu pewną prostytutkę, która prawdopodobnie jest zdrowa i sprzedaje się tylko oficerom. Tak twierdzi ten czarnuch. - Od kiedy AIDS omija oficerów? - spytałem. Chwilę się na mnie gapił, potem siadł na fotelu i zasnął. Przez otwarte drzwi weszła Murzynka. Ku naszemu zdziwieniu była trzeźwa i czysto ubrana. W uśmiechu odsłoniła różowe dziąsła i białe zęby zaczynające się od piątek. Jedynek, dwójek, trójek i czwórek nie miała w ogóle ani na górze, ani na dole. - Hallo! - wymierzyła pozdrowienie prosto w Jerzego. - Boss - powiedziała pieszczotliwie, chcąc usiąść mu na kolanach. Jerzy zaklął, wtedy Murzynka od niechcenia odwróciła się do mnie. - Masz pieniądze? - spytała Spojrzałem jej prosto w oczy. Czarne źrenice pływały w żółtym jeziorku. To nie było białko, ale żółtko. Lekko rozwarła wargi i przez otwór w zębach wysunęła wielki czerwony język, który wyglądał jak czerwone, drgające zwierzątko. Lekko zmrużyła oczy. Przyglądałem jej się z ciekawością. - Nie jesteś taki stary - zauważyła siadając mi między nogami. W tej samej chwili do kajuty wkroczył tłusty i spocony Murzyn. - Jestem Mgu Mgu. Zabrzmiało to jakoś dziwnie. Murzyn miał dwa rzędy białych zębów z wielkimi szparami, wyglądały jak kręgle. 120 - To jest nauczycielka - wskazał na Murzynkę. - Chcę za nią dwadzieścia dolarów od każdego. Murzyn mówił łamaną angielszczyzną i gdyby nie pomagał sobie rękoma, ciężko byłoby go zrozumieć. - Jest OK. Doktor look, look - przekonywał mnie. Murzyn powiedział coś do niej w ich ojczystym języku. Wstała i zdjęła halkę. Jej piersi ze sterczącymi sutkami zakołysały się. Mgu Mgu popatrzył na nas z nadzieją w oczach. - No to za dziesięć dolarów - szybko spuszczał z ceny. W tej chwili przebudził się pierwszy oficer. Wzmocniony krótką drzemką objął czarną piękność i poprowadził do swojej kabiny. O prezerwatywach zapomniał. Mgu Mgu usiadł zmęczony na jego miejscu i nalał sobie do szklaneczki wódki. - Skąd jesteś? - spytałem nawiązując rozmowę. Wymówił nazwę jakiejś nieznanej wsi. - To nie są prostytutki - wyjaśniał - to są moje żony. Mam ich pięć. Musimy zarobić na dziesięć krów. Kiedy już będziemy mieć te pieniądze, pojedziemy do domu. Chcę być bogaty. Same mogłyby obsłużyć cały statek - dodał z dumą. - W dodatku jesteśmy tani. - Nie boisz się, że ludzie będą się z ciebie śmiać, jeżeli któraś z twych żon urodzi białe dziecko? - Żadne białe dziecko im się nie urodzi! - powiedział ze złością. - Żadne! -Krzyczał wściekle machając pięściami. Do kajuty weszła czarna nauczycielka i oddała mu pieniądze w dolarowych banknotach. Murzyn rozchylił koszulę i włożył je do skórzanego woreczka na piersi. - Niech będzie, za pięć dolarów każdy - próbował nas namówić, opuszczając cenę. Wyszli. Wyszedłem na pokład i patrzyłem za nimi. Czarne postaci doszły do następnego statku stojącego na końcu mola. Widziałem jak wchodzą po trapie do góry. Bardzo chciałem wierzyć, że małe, białe istotki w łonach tych czarnych kobiet będą stąpać wyżej, aż do samego nieba. 121 Wizja Klauna Sznur horyzontu. Jakiż klaun przejdzie go bez tyki? Jakiż żaglowiec przepłynie go bez masztu? Do jakiegoż serca nie pasuje żaden klucz? Na kogo wypadnie na tego bęc! Czterdzieści cztery zdania o Azji i Afryce Przyszedł wieczorem niosąc na plecach ciężki worek. Przysiadł się do naszego ogniska, wypowiadając zmęczony tylko: -Hallo. Piekliśmy nad ogniem ryby. Sorel podał mu kęs upieczonego tuńczyka i poklepując po ramieniu powiedział: - Good łuck! - Good łuck? - zapytał tamten zdziwiony - dopiero przyszedłem. Przez kilka podobnych wieczorów wysłuchiwałem opowieści Japończyka Masao o jego dwuletniej podróży piechotą, autostopem, statkami z Japonii do Afryki Południowej. Pierwsze dwa dni na Polarce Masao spał. Potem zjadł wieprzowinę, po raz pierwszy w życiu skosztował knedlików z kapustą, znojemskich ogórków, po czym zaczął opowiadać: - Masao Veda z Osaki, 32 lata, inżynier elektrotechnik. Jego credo: Chciał poznać świat, ale teraz po dwóch latach podróżowania, wie o nim jeszcze mniej niż przedtem. Nie, nie bójcie się, nie będę pisał o tym, co opowiadał Masao swoją doskonałą angielszczyzną wzbogacaną rysunkami. Jest to materiał na książkę, którą być może sam kiedyś napisze. Podziwiałem jego pamięć do szczegółów i dokładność, z jaką przedstawiał swe przeżycia. Na koniec poprosiłem go, by każdy kraj, w którym gościł, scharakteryzował jednym zdaniem. Japonia: Po ślubie feudalizmu i kapitalizmu nastąpił tu największy na świecie rozwój techniki. Chiny: Tysiące lat były najbardziej rozwiniętym kulturowo państwem i miejmy nadzieję, że obecny chaos ideologiczny i stagnacja nie będą trwały kolejnych tysiąc lat. Tajwan: To małe Chiny nie ograniczone ideologią. 122 Korea Południowa: Amerykański kapitał i azjatycka pracowitość. Korea Północna: Nawet niesamowita pracowitość nie zlikwiduje biedy spowodowanej bezsensownym systemem politycznym. Tybet: Tybetańczycy mówią czterema językami i mają jedną religię, dla której świat pozwoli im nawet umrzeć. Nepal: Góry są najbliżej Boga, dlatego wszystko tam poświęca się religii. Hongkong: Kolonia, która wyswobodziła się spod nacisku Anglii nagłym rozwojem ekonomicznym. Tajlandia: Kupować tu żony to tak samo jakby kupować zegarki w Szwajcarii. Bangladesz: Powodzie na północy spowodowane wycinką lasów w Nepalu oraz monsunowe wiatry zalewają południowe brzegi morskimi falami, dyktując rytm życia i śmierci obywatelom. Indie: Czternaście podstawowych języków, niezliczona ilość religii, bezbrzeżna bieda i ogromne dziedzictwo kultury. Sri Lanka: Raj, w którym ludzie nie potrafią żyć w zgodzie, gdzie pachnie przyrodą i jest mnóstwo owoców. Pakistan: Muzułmanie uwielbiają kobiety, sięgają po nie prawie tak często, jak po swoją broń. Iran: Policyjne państwo strachu, gdzie mówi się w języku perskim a angielszczyzna jest niepopularna. Irak: Ludzie mówią po arabsku, są przyjacielscy i szczodrzy, ale chyba nazbyt posłusznie słuchają swego władcy. Turcja: Nie podoba mi się tam zbyt twardy kapitalizm. Syria: W czasie Ramadanu nie jedzcie na ulicy, bo ludzie są wtedy tak głodni, że mogliby wam naubliżać. Jordania: Za pieniądze można kupić wszystko, nawet whisky. Izrael: Interesująca mieszanka wojska, inteligencji, religii, pokoju i nienawiści. Kuwejt: Gorący kraj, o którym dziś możemy powiedzieć, że był bogaty i że może znów będzie. Bahrajn: Kraj bogaty z powodu posiadania nafty, z ogromną ilością nowych domów. Katar: To co jest tam nowe -jest z nafty, to co stare - z biedy. Zjednoczone Emiraty Arabskie: Siedem połączonych państewek, z których wycieka jedna naftowa rzeka. Oman: Piękny kraj czarnoskórych Afrykańczyków. Jemen: Chłodne góry i rozgrzewające krew kobiety. Dżibuti: Wszystko jest tam francuskie, a więc drożyzna. Somalia: Biedny i niebezpieczny kraj, gdzie niepostrzeżenie wyciągną wam z kieszeni pieniądze, w nadziei, że łupem zaspokoją głód. 123 Kenia: Żyjący tam wysocy Murzyni to prawdziwa demonstracja piękna, można się dogadać po angielsku. Uganda: Za sto dolarów dostałem tam cały plecak pieniędzy, tak że pierwszy raz w życiu mogłem na nich spać. Rwanda: Zaskakująco dobra komunikacja, a ludzie pozdrawiają się gestem dłoni. Burundi: Jedno wielkie miasto, bez turystów, za to z ubóstwem. Zair: Piękna Afryka, piękni ludzie i pralasy, w których mógłby mieszkać nawet Tarzan. Republika Środkowej Afryki: Francuskie wpływy i kapitalizm z dyrektywną kontrolą. Kamerun: Ta była niemiecka kolonia olśniła mnie oryginalnym pięknem. Czad: Policyjny system najgorszego gatunku. Nigeria: Pracowici ludzie, tanio i dobra komunikacja. Gwinea: Zamknięty kraj bez turystów. Gabon: Drogi kraj bez współczesnej techniki. Kongo: Tajemnicza kraina z rzewną religią. Zambia: Wyjątkowo przyjacielscy ludzie. Zimbabwe: Ubogi i piękny kraj bez sieci sklepów. Namibia: Puszcze, sawanny, skaliste góry z diamentami i częsta strzelanina. Botswana: Niedostatek wszystkiego i wspaniali ludzie. RPA: Europa w wydaniu afrykańskim i czarny niepokój. - Masao - spytałem - poznałeś ludzi różnych ras. Gdybyś podzielił ludzkość według kolorów, co byś mógł o nich powiedzieć? - Rasa biała: Zaganiani egoiści, hobbyści, aktorzy, kapitaliści. Nigdy nie kończą swojej pracy, w dodatku tym się chełpią. Zamknąłbym ich w słowie „głupcy". Rasa żółta: Pracowitość i jeszcze raz pracowitość. Zbyt dużo pokory i podporządkowania osądom. Rasa czarna: Ludzie z perspektywą, prości i uczuciowi, którzy nie nadają się do kapitalizmu. Rasa czerwona: Najmniej przysposobiona, może skutkiem długiego przebywania w idealnych warunkach przyrodniczych. Nigdy nie nauczy się wykorzystywać innych, dlatego prawdopodobnie wyginie. Masao chciałby wkrótce wrócić do Japonii. Ożeni się tam i będzie pracować najlepiej jak potrafi. 124 - Chcesz powiedzieć, że będziesz pracować i tylko pracować, z pokorą i oddaniem? - spytałem go. Cierpko się uśmiechnął. - W Japonii inaczej nie można - powiedział i odszedł. Czyżby Sorel był prawiczkiem? Sorel ostatnio jest trochę nerwowy. Od rana nie wychodzi na molo. Jego problemem jest prostytutka Charis. - Co mam robić? - zagadnął mnie wczoraj wieczorem. - Jest natrętna i wciąż chce ode mnie tego samego. Charis jest prześliczną, wysoką mieszanką Murzynki z plemienia Khosa z Egipcjanką. Jej skóra jest ciemnozłota, na długiej szyi nosi dużą głowę w gąszczu poskręcanych włosów. Szerokie, wydęte wargi mają naturalny czerwony kolor. Przez cienką bluzkę widać czubki piersi. Charis jest świadoma swojej urody. Już po kilku wieczorach kusi Sorela, namawiając go na nocny spacer. - Co mam robić? - pyta Sorel. - Ona nie chce ode mnie nawet żadnych pieniędzy, nie mam więc wymówki. - Powiedz jej, że bierzesz sto dolarów - poradziłem. Zgodnie z moją sugestią Sorel powiedział jej to. Wydawało się, że będzie już spokój, ale było to tylko złudzenie. Na drugi dzień przyszła Charis wręczając Sorelowi studolarowy banknot. Ucieszył się na moment myśląc, że jest on fałszywy, lecz pieniądz okazał się w stu procentach autentyczny. Charis powiedziała mu, że idzie się wykąpać i że będzie za godzinę. Bezradny Sorel włożył banknot do małej paczki i odszukał na molo siostrę Charis. Poprosił ją by oddała tamtej paczkę. Może do północy był spokój. Potem doszedł nas z mola ostry kobiecy głos. Wyzwiska padały w różnych językach. Po chwili na pokład wpadła pusta butelka. Zabrzęczało szkło, a Charis krzyczała: - Sto dolarów! Sto dolarów! Padały kolejne wyzwiska. Potem już do rana było cicho. - Co za interesy macie z tymi prostytutkami? - dopytuje się podejrzliwie Carl. - Słyszałem kłótnie o sto dolców. 125 \ Ledwie dokończył swoje pytanie, na molo rozległ się pijany głos Charis: - Sto dolarów, ty świnio! Charis stała rozczochrana trzymając w dłoniach studolarówkę. Miała zapłakaną twarz. - Hallo Charis! - pozdrowiłem ją przymilnie. - Jestem zdrowa! - krzyknęła histerycznie. - Wszyscy w porcie śmieją się teraz ze mnie - rozpaczliwie dodała. Zachwiała się, upadła na ziemię rękoma obejmując stalowy pachoł i zaczęła płakać. - Dlaczego, dlaczego?! - łkała. Zszedłem po drabince na molo i pogładziłem ją po włosach. Odtrąciła moją dłoń. - Chcę jego - powiedziała, pokazując w stronę jachtu - ma takie jasne włosy - powiedziała rozmarzonym głosem i czknęła. Zataczając się odeszła. Wróciłem z powrotem na jacht. - Oddajcie jej pieniądze - powiedział na pokładzie Carl. - To ona chciała dać te sto dolarów Sorelowi, ale on ich nie wziął - objaśniałem sytuację. - Powinniśmy jak najszybciej stąd odpłynąć - powiedział załamany Sorel. Od tego dnia nigdy już nie widzieliśmy Charis trzeźwej, ale też nigdy więcej nie przyszła ona na nasz jacht. Dwa plus cztery Kanadyjczycy Carl i Dominika pochodzą z Quebecu, mówią więc po francusku. Z czwórką swoich dzieci od pięciu lat płyną dookoła świata. Ich stalowy jacht Vlimeuse jest dokładną kopią sławnego, francuskiego żaglowca Damien II. Siedzimy z Sorelem u nich w kajucie. Toczy się miła pogawędka. - Za trzy miesiące będziemy w domu, w Kanadzie, ale wolimy nie myśleć na razie o normalnym życiu, które nas tam czeka. Oboje byliśmy hippisami. Rodzinna wyprawa była szczytem naszych marzeń i manifestacją poglądów na życie. Nie było nawet tak trudno ją zrealizować. Problemem były tylko pieniądze. Musieliśmy wszystko sprzedać, nawet dom. Już trzeci miesiąc stoimy razem, burta w burtę. Polarka i Vlimeuse związane wspólnymi linami kołyszą się targane sztormami południowoafrykańskiej zimy w opuszczonej części portu Cape Town . Ich dzieci Eveline (15), Damien (12), bliźniaki Noemi i Sandrine (9) teraz na ścianie kajuty Polarki malują Vlimeuse, abyśmy zawsze o nich pamiętali. 126 Mężczyzna, który kupował sobie nogi Najciekawszą osobą, jaką poznałem w Cape Town, był Murzyn z plemienia Khosa - Kerki Benson. Gdybym napisał tutaj pół Murzyna, również byłaby to prawda. Kerki miał chude i bezwładne nogi. Były to raczej same kości obciągnięte skórą. Krzyżował je sobie na szyi i chodził na rękach. Lepiej będzie, jeżeli napiszę, iż na rękach nosił się elegancko. Niewiele znam kobiet, które z taką gracją potrafiłyby chodzić, mimo że są zdrowe. W hali na dworcu głównym stoi tłum, chyba z dwustu Murzynów. Ci z tyłu wyciągają szyje, aby chociaż móc coś usłyszeć. Kerki pokazuje swoje komiczne sztuki. Tłum się śmieje, gdy Kerki udaje pijaka, potem dziecko pijące z butelki mleko. Ludzie milkną, gdy idzie z nisko spuszczoną głową niczym skazaniec. Tłum znów się śmieje, kiedy Kerki maszerując pokazuje głupotę defilady wojskowej... Po chwili zdejmuje nogi z szyi. Kładzie się na brzuchu. Rękoma trzymając przed sobą kościstą nogę używa jej jak karabinu. Głośno, niczym prawdziwy oficer rozkazuje: „Ładuj broń! Do strzału gotów! Pal!" Unosi pośladki, coś mrucząc. Tłum pęka ze śmiechu. Następnie Kerki wstaje i zamienia się w żonę, balansując na rękach, prowadzi małżeński dialog, po czym elegancko odchodzi kołysząc zalotnie biodrami. Powiedzielibyście pewnie: „Jakim cudem on to wszystko robi ten biedny kaleka?" Wystarczy jednak przyjechać do Cape Town i zobaczyć. Kerkiego zna tu każda czarna twarz. Nie! Białe twarze go nie znają. Kerki jest już zmęczony. Siedzi teraz na podłodze i liczy pieniądze, które wrzuciła mu do pudełka publika. Tłum nadal stoi, więc Kerki opowiada im jeszcze kilka politycznych dowcipów. Usiadłem na bruku obok Kerkiego. Na chwilę przestał liczyć i spojrzał na mnie. Obaj milczeliśmy. Kerki uśmiechnął się. - Jesteś z Europy - stwierdził z pewnością. - A ty z Afryki - odpowiedziałem. Kerki zaczął się śmiać, śmiech ten był ochrypły. W jego wychudzonej twarzy iskrzyły się dwa ogniki. - Tak, jestem z Afryki! - wykrzykiwał. - Jestem z Afryki! Podał mi rękę i spoważniał. Mrugnąłem do niego. Kerki roześmiał się ponownie. Kerki Kerki siedzi na Polarce i kręci sterem, ale jest zbyt niski, aby widzieć przez nadbudówkę kabiny. Na żagle naparła ranna bryza, a jacht pod wpływem tych 127 I X. porywów płynie jak nieporadne koźlę. Sorel stoi obok Kerkiego i od czasu do czasu pomaga mu złapać kurs. - Żegluję! - cieszy się Kerki. - Żegluję! Chcę do Japonii, do Chin, na Tahiti! Wypływamy właśnie z portu. Wiatr jakby posłuszny okrzykom Kerkiego przechylił jacht w bok, a ten ruszył do przodu. Przed nami woda aż kipi, tymczasem z tyłu tylko cicho szumi, układając się w wodny trop, wijący się niczym żmija. Gorące i śmierdzące miasto zostało za nami. Płynęliśmy na znajdującą się niedaleko wyspę Robin, tę samą na której w więzieniu siedział Nelson Mandela. Na otwartej części zatoki Polarką zakołysało falowanie oceanu. Vojta robi herbatę, a Sorel stoi za sterem. Przeniosłem Kerkiego na tył jachtu. Opiera się o mnie teraz bokiem, podpierając ręką, w drugiej trzyma garnek z herbatą. Ma na sobie mój sweter. Ustami pije herbatę, a oczami pożera morze. Opowiada nam jak będąc dzieckiem zachorował i przestał chodzić. Nie wie, co to za choroba. W chacie pełnej dzieci wychowywała go starsza siostra. Do szkoły nigdy nie chodził. Nauczył się trochę pisać i liczyć od starszych dzieci. Pierwsze pieniądze zarobił mając dziesięć lat. Z grupa kolegów pobiegł do miasta. Pobiegł? Oczywiście, nieśli go na plecach piętnaście kilometrów. Kole-dzy położyli go na trawniku i więcej nie przyszli. Kerki spał w krzakach, trzęsąc się z zimna. Rano usiadł na dróżce i czekał na pierwsze promienie słońca. Kiedy trząsł się z zimna, przechodzący obok 128 ludzie, o dziwo, nie współczuli mu, lecz się śmiali. Kerki chcąc rozśmieszyć ich jeszcze bardziej, trząsł cię coraz mocniej. Ludzie zaczęli zatrzymywać się koło niego. Podano mu chleb i wodę. Poprosił o gazetę. Rozłożył ją przed sobą niczym obrus i ceremonialnie poukładał na niej jedzenie. Ucztował jak król i jak prawdziwy smakosz próbował każdy kęs. Jedzenia na obrusie przybywało. - Spróbuj mojego! - przekrzykiwali się ludzie. - Mojego! Mojego! - Kerki rozłożył gazetę i jak serwetkę zatknął ją sobie pod brodą. Ludzie śmiali się coraz bardziej, co mobilizowało Kerkiego do wygłupów. Na gazetę zaczęły padać pierwsze monety. Kerki schylając się po kolei sprawdzał wszystkie zębami, a niektóre z nich po prostu wyrzucał. Słońce mocno grzało, a ludzi w tłumie przybywało. Jakiś chłop wziął Kerkiego na ręce. Ludzie klaskali i śmiali się. Mężczyzna przeciskając się przez tłum niósł go na dworzec. Chłopiec majestatycznie podnosząc dłoń pożegnał tłum. - Stój! - krzyknął nagle. Ze zwiniętej papierowej tutki wyjął kilka monet i zapłacił mężczyźnie za jego nogi. Ludzie zachwycili się szczodrością biedaka. Tego dnia narodził się czarny komik Cape Town - Kerki. Kiedy jedliśmy na Polarce, Kerki pokazał mi scenę z obrusem i gazetą. - Wtedy były inne czasy. Płaciłem za nogi jeden rand za pół dnia. Dzisiaj mogę zapłacić aż cztery randy za godzinę. Ale teraz jestem bogaty i mogę sobie na to pozwolić - powiedział Kerki. - Niekiedy bywa tak, że zarobię ponad dwieście randów dziennie (to jest około 80 dolarów). Zbliża się wieczór. Polarka płynie z powrotem do portu, W wieczornym słońcu Stołowa Góra wygląda niczym ogromny, czarny kapelusz, którym czarodziej nakrył miasto. - Gdybym potrafił żyć bez śmiechu, popłynąłbym z wami - poważnie rzekł Kerki. Dobijamy do kei. Kerki woła stojącego tam Murzyna. Dał mu pieniądze na telefon, aby tamten przywołał taksówkę. Sorel wyniósł go na molo, potem wziął na ręce. Pośpiesznie podchodzą do nich portowi tragarze i kilka kobiet. - Dokąd go zabieracie? - pytają z obawą w głosie. - Kupiłem sobie jego nogi - uspokaja Kerki, palcem wskazując na Sorela. Potem z humorem opowiada, że czasem się posiusia, wcałe tego nie czując. I znowu gra. Zrobił z Sorela konia i prowadzi go za wymyśloną uzdę. Sorel śmiejąc się, biegnie kłusem. Śmieje się patrzący na to taksówkarz i nie śpieszy się z odjazdem. Kerki machając do nas z okna taksówki krzyczy: - Przyjedźcie jutro rano na dworzec, będę grał żeglarza. Odjechał. 129 x. Objeździliśmy z Kerkim taksówką slumsy, patrzyliśmy z nim na morze, wraz z Sorelem byliśmy jego nogami. Dla nas właśnie Kerki ułożył piosenkę O naszym wypłynięciu. Po jednym z przedstawień odniosłem go do dworcowego bufetu. Piliśmy lemoniadę. Patrząc gdzieś w dal, powiedział cicho: - Zostań, gdzie ja znajdę takie tanie nogi? Pogłaskałem go po kędzierzawej głowie. - Zawsze musimy coś gdzieś grać. Nawet ja też nie mogę żyć bez śmiechu. Muszę grać żeglarza. Odwrócił się do mnie i uśmiechnął smutnie. - Graj żeglarza w porcie - nalegał. Przez Ocean Indyjski pcha nas sztorm z zachodu. Załamujące się fale zalewają sternika i pokład lodowatą wodą. Miedzy linami świszczy huragan. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie rozmyślam nad ostatnimi słowami Kerkiego. Sztorm Sztorm trwa już siódmy dzień, od kiedy wypłynęliśmy z Cape Town. Temperatura powietrza wynosi około +3°C. Wiatr od sześciu do ośmiu stopni w skali Beauforta. Dla jachtu, jakim jest Polarka, to idealny wiatr, niepokojące są tylko wysokie, skłębione fale. Morze uspokaja się na parę godzin, ale potem ciśnienie znów spada i nadciąga niż. Wiatr wieje z południowego zachodu, skręcając na północny zachód. W momencie kiedy ciśnienie rośnie, wiatr ponownie zmienia się na południowo-zachodni. Niskie chmury (nimbostratusy), podobne do dzikich jeźdźców, gnają nad nami na wschód wzbudzając niepokój. Z każdej strony ściskają nas grzywy fal; czasami jedna z nich wpada z hukiem na pokład, ciężko dudniąc jak afrykański „tan". To dudnienie drażni, ale sternik tylko zaklnie i Polarka płynie dalej. Mamy mocny, stalowy jacht przygotowany do najcięższych morskich warunków. Leżąc w koi, całymi godzinami nasłuchuję odgłosów, które wydaje jacht. Czuję jak się chwieje, gdy przykrywa go ogromna fala. Słyszę gwizd wiatru nad 130 linami i jęk skrzypiącego masztu, gdy próbuje podnieść się z przechyłu. Woda szumi i dźwięczy uderzając o burty. Czym w ogóle jest sztorm? To nic innego jak zwyczajny spadek ciśnienia. Zimno, wiatr i deszcz. Jednak do zimna można się przyzwyczaić. Wiatr wieje za mocno, to znów zbyt słabo. Najgorsze są sztormy i bezwietrzna pogoda. Gdy wiatr jest dobry, szybko wpływamy do portu. Bywa, że idealnie wieje cały czas. Tego nie lubię najbardziej. Maksymalnie wytężam wtedy swe siły, chcąc wykorzystać sytuację. Potem jestem zupełnie wyczerpany. Wiatr nigdy mi nie pasuje idealnie, chociaż to właśnie on prowadzi mnie do celu. By uchronić się przed deszczem, można ubrać nieprzemakalne ubranie. Najniebezpieczniejsze na morzu są wysokie załamujące się fale. Przebiegając po spokojnej tafli wody, wiatr unosi z jej powierzchni drobne kropelki, a one spadając, w powietrzu przemieniają się w elipsy. Wiatr formuje je potem w niknące okręgi podobne do obręczy toczonych uderzeniami kijka przez bawiących się chłopców. Myśli ludzkie w odróżnieniu od morza nigdy nie są spokojne. Nie wiem, o czym teraz myślą moi współtowarzysze. Sorel często krzyczy przez sen. A Vojta? Reaguje nawet na szept. Może on nie zasypia wcale? Polarka ma zwinięte żagle. Płyniemy po równi pochyłej już drugi dzień. Olbrzymie fale zalewają pokład. Ze świstem, jakbyśmy zjeżdżali na nartach, spadamy w dół, to znów wznosimy się na wierzchołki fal. Dwanaście stopni w skali Beaforta. Strach i napięcie. Ten z naszej trójki, który ściska w dłoniach ster, trzyma w nich również nasze życie. Przez ostatnie 24 godziny szalejącego sztormu Polarka przepłynęła 200 mil morskich bez żagli. Kierunek sztormu zmienia się o 90°. Ryczące morze krzyżuje fale tworząc z nich góry. Spadając z ogromnej fali, jacht osiąga prędkość trzydziestu kilometrów. Najtrudniejsze zadanie ma sternik. To on musi utrzymać Polarkę tak, by burtą nie obróciła się w stronę załamującej się fali. Wtedy przewróciłaby się do góry dnem. Taki wypadek mógłby poważnie uszkodzić maszt, a nawet narazić nas na jego stratę. W takiej sytuacji trudno wytrzymać przy sterze cztery godziny, czekając na zmianę wachty. Gdybym kiedykolwiek chciał naplotkować na Vojtę lub Sorela, na pewno nie mógłbym powiedzieć, że byli złymi sternikami. Obaj byli znakomici. Z „budki" sternika od dawna łopoczą strzępy dakronu. Mocne, nierdzewne rurki jej konstrukcji są uszkodzone. Ciśnienie nadal spada. Leżę na koi. Wiem, że teraz każdy z nas jest sam na sam ze swoimi myślami. Wszystko w życiu jest proste. Wszystko możemy odnaleźć w głosie naszej duszy. 131 Codzienne tempo życia, któremu ulegamy i na które się godzimy, powoduje stres. W ten sposób zmuszamy do milczenia nasze rzeczywiste pragnienia, o których nie śmiemy głośno mówić. Dla naszego otoczenia byłyby one zniewagą. Tęsknota za prostotą życia jest niczym innym jak wspomnieniem z rejestru duszy i historii rodu ludzkiego. W chwilach beznadziejności właśnie to wspomnienie podszeptuje nam, do czego naprawdę dążymy. Wszystko, co nas otacza, stwarza maksymalne napięcie po to tylko, abyśmy nie usłyszeli głosu naszej duszy. Ci, którzy nie dają go zagłuszyć i potrafią przezwyciężyć strach, są jak dziwacy żyjący poza ludzką społecznością i służą jej za odstraszający przykład. Wszystko jest proste, a jeśli nie jest, powinniśmy się starać, aby prostym było. Jedyne co człowieka czeka to: choroby, starość i śmierć. Do wszystkiego innego trzeba dojść samemu. Świat nas rani, morze leczy. Szkoda jednak, że niekiedy chce naszej śmierci. Tak być nie może! Spróbuję pomyśleć o otaczającym nas świecie trochę pozytywniej. Przyciąganie ziemskie przyciąga przedmioty do ziemi, ale potem możemy je podnieść. Lustro wody również przyciąga przedmioty do siebie, ale stamtąd podnieść ich już nie można. W swojej duszy wiodę wewnętrzny dialog, nie wiem jednak czy rozmawiam sam ze sobą, czy przypadkiem wewnątrz mnie nie mieszka cichy towarzysz. Dziesiątki lat próbuję zrozumieć morze, ale czy w ogóle jest cokolwiek do zrozumienia w ogromie pluszćzącej, słonej wody? Bardzo kocham życie, nie chciałbym jednak być ani o minutę młodszy. Sukcesem rejsu jest powrót z niego. Wielu ludzi potrzebnych jest do wypłynięcia, ale płynąć powinni tylko ci, którzy są niezbędni. Nie wiem, czy bardziej cieszę się z nowego kotwicowiska czy czuję większy smutek, że zostawiłem stare. Jeśli czegoś szukam to w nadziei, że kiedyś dowiem się czego. Nie wiedząc czego szukam, możliwe, że dawno to ominąłem. Cierpię, kiedy wracając z rejsu dowiaduję się, że odszedł ktoś, u kogo wyczuwałem, że chciałby mi coś powiedzieć. Może byłem jedynym człowiekiem, który chciał i mógł go wysłuchać. Czy lepiej by było gdybym został w domu? Ale co wtedy z tymi, do których jeszcze nie dotarłem? Za każdym razem byłem wdzięczny ludziom, którzy pomagali mi w moich rejsach, ale również cieszę się z tego, że moim wrogom nie udało się zniweczyć moich planów. 132 Ilekroć osiągam jakiś cel, zaraz pojawia się kolejny, aby mnie ocalić. Po każdym sztormie wierzę, że był ostatni, ale gdy nadchodzi, ta myśl mnie przeraża. Uspokaja mnie przypływ zabierający moje myśli napisane w piasku. Słyszę je potem w szumie fal. Morze zdoła oczarować tego, kto na nim nigdy nie żył. Lecz każdy, kto na nim żył, nigdy nie będzie mógł wymazać go z pamięci. W odróżnieniu od zwierząt człowiek wciąż czeka na coś niezwykłego, jak gdyby mówił: i co, to już wszystko ? Możliwe, że to czekanie bezwartościowym czyni piękno chwili, a ona stać by się mogła absolutną wartością życia, bylebyśmy tylko potrafili to dostrzec. Czasy się zmieniają, więc muszę to zaakceptować. Nasze życie to umiejętność decydowania. Ja jednak wolałbym kierować się wrodzonym instynktem, w którym wyczuwam niewinność. 133 Żeby widzieć dokąd się idzie, nie wystarczy tylko patrzeć przed siebie. Należy oglądać się do tyłu, żeby zobaczyć, jakie zostawia się ślady. Jeżeli niekiedy mam na ludzi wpływ, to tylko wtedy, gdy spełniam ich potrze-by. Najcenniejszym w nas jest to, czym wyróżniamy się od innych. Człowiek buduje dom dla własnej wygody. A może powinien być on miejscem, gdzie swobodnie moglibyśmy się rozwijać. Nieważne czyje pieniądze są, natomiast ważne jest komu służą. Ile właściwie człowiek ma obowiązków? Prawdopodobnie tyle, ile sobie wymyślił. Nawet coś tak stabilnego jak kontynenty przesuwają się. Zmieniają swe położenie również bieguny magnetyczne ziemi. Dlaczego więc miłość miałaby być niezmienna? Człowiek nie musi kochać wszystkimi zmysłami. Niektóre może nawet pominąć. Na przykład zdolność do sprawiedliwości. Dzieci wydają się być czasem okrutne. Lecz czy mamy prawo wnikać w wyjątkowość ich życia wewnętrznego? To czego nie wiemy o człowieku, często bywa tym, co nas do niego najbardziej przyciąga. Marzeń nigdy nie mamy za dużo. Nawet gdyby tak było, nie są one przecież wieczne. W chwili gdy przestaniemy myśleć, że inni mają wszystko, będziemy na najlepszej drodze do tego, by inni myśleli, że to właśnie my wszystko mamy. Chyba największym produktem współczesności są informacje. Ale przecież są one skazane na zapomnienie. Nawet w krajach wielkiego dobrobytu ludzie mają poczucie ciągłego niedostatku. Kiedy tylko kończy się niedostatek, wnet pojawia się przepych. Jeżeli nie możemy osiągnąć pokoju i sprawiedliwości dla wszystkich, możemy przynajmniej pokój i sprawiedliwość nosić w swoim sercu. Prawda o człowieku spoczywa w jego pragnieniu szukania prawdy a nie w samej prawdzie. Tak samo jak myśleć i czuć, musimy się nauczyć nie myśleć i nie czuć. Któż nie chciałby zrozumieć i zatrzymać choćby na ułamek sekundy prawdy jako wartości absolutnej. Nie możemy jednak pozbawić ją ruchu, albowiem jedynie on jest przejawem życia. Droga w przyszłość to tylko droga powrotna do początków istnienia ludzkiego. Poznać nie znaczy dla mnie zważyć i zmierzyć, lecz głęboko wszystkiego doznać. 134 Dzięki szaleństwu wracamy do normalności. Dobry klown nie musi dużo błaznować, musi zaś dużo wiedzieć i czuć. Dokładniejszą miarą czasu niż tykanie zegara jest puls naszej krwi. Nie ma jednego świata, jest nieskończenie wiele światów. Tak samo jak nie ma jednego niepokoju i jednej miłości. Światy te mijają się, przenikają się wzajemnie i spotykają, uzależnione niezliczoną ilością wciąż zmieniających się czynników. Może właśnie ten chaos jest jedynym porządkiem świata. Nietrudno się czemuś sprzeciwiać, ale trudno naprawdę coś udowodnić. Myśli są odbiciem naszej osobowości. Któż miałby tyle odwagi, by wszystkimi bez reszty z kimś się podzielić? Złożoność osobowości człowieka można tylko rozpatrywać w kontekście całej ludzkości. Każdy człowiek ma do spełnienia jakąś misję. Nie wiemy, skąd pochodzi i jaki jest jej cel. Najważniejsze jednak jest, jakie stawia nam pytania. Może wolność to prawo do marzeń. Na świecie jest zbyt dużo ubóstwa i rozpaczy, za które ponosimy winę. Cóż z tego, że nie bezpośrednią. Pieniądze, które zarobiliśmy sami, są tylko nasze? Albo może należą do wszystkich, którzy o nich wiedzą? Wiara i niewiara niczym się nie różnią. Obie są irracjonalne. Wielką mądrością jest myśleć o życiu nie jako o całości, ale tylko podziwiać piękno chwili. Tylko chwilę można naprawdę przeżyć i zrozumieć, a ona napełni nas poczuciem szczęścia choćby na ułamek sekundy Jedynym dobrem dzisiaj jest walka ze złem. Obie te wartości są od siebie zależne, a przy bliższym ich poznaniu widać, że wzajemnie się przenikają. Wspomnienia z samotnego rejsu w pasatach Myślę o tysiącach jachtów, które płyną w pasatach z Wysp Kanaryjskich do Morza Karaibskiego. Nawet w tej chwili nie znajduję odpowiedzi na pytanie, które często słyszę: dlaczego płynę do północnych lub południowych polarnych krajów. Mógłbym odpowiedzieć: „Zobaczyć chcę cały świat. Zaczynam więc od najmniej dostępnych jego części. Potem w pasatach będę mógł przecież płynąć do późnej starości." Jacht Polka płynie, a ja przywiązany jestem do niego liną. Bezwolnie unoszę się nagi na wodzie. Woda grzeje i gładzi mnie jednocześnie. Do jachtu co jakiś czas podpływają delfiny. Ich bliskość jest lekiem dla cywilizowanego człowieka. Momentami są tak blisko, że niemal mnie dotykają. Długo patrzę, jak przela- 135 tują pod wodą, zostawiając za sobą białą, spienioną wstęgę jak samolot w powietrzu. Wiem już od dawna, że w wodzie się lata a nie pływa, horyzont jest łukiem a łódź jego strzałą. Promyk słońca lub księżyca padający na taflę wody to ich cięciwa. Przyglądam się latającym z lekkością nade mną mewom. Zazdroszczę im tego, szczególnie wówczas kiedy jest sztorm i człowiek jest zupełnie bezradny. Mewy żeglują po niebie jak obłoki, a kiedy czasem chcą nagłe skręcić, zahaczają skrzydłem o wierzchołek fali. Stają na wodzie statecanie, jak gdyby była to ziemia. Po tafli wody poruszają się tak pewnie, że gdybym nie wiedział o jej wielokilometrowej głębinie, myślałbym, że chodzą po dnie. Mewy potrafią zgrabnie nurkować. Lecąc niczym biała strzała, trafiają w małą rybkę błyszczącą gdzieś pod wodą. Potem zabierają ją w ostatni lot. Widzę właśnie jak mała rybka rozpaczliwie szamocze się w dziobie mewy. Udało jej się wymknąć. Spadając z powrotem do morza, zalśniła w słońcu jak złoty pieniążek. Mewa raz jeszcze próbowała złapać ją w locie, lecz rybka, która przecież nie ma skrzydeł, o dziwo, była od niej szybsza. Czyżby machała płetwami? Była już blisko wody, kiedy nagle wyskoczyła z niej drapieżna dorada i zjadła ją. To nie przypadek, że właśnie teraz siedząc skurczony w kokpicie ze sterem w dłoniach, mokry i zdrętwiały rozmyślam o ludziach, których spotkałem w ciepłych, pasatowych częściach świata, a myśli te mnie grzeją. O LUDZIACH, KTÓRYCH SPOTKAŁEM NA WYSPACH KANARYJSKICH Pierwotna nazwa Wysp Kanaryjskich brzmi „Islas Afortunidades" (Wyspy Szczęścia). Popularne dzisiaj kanarki nie wyglądają wcale jak cytryny w klatkach, które mamy w domach, ale jak umorusany wróbel. Wyspy otrzymały imię od psa i naprawdę nazywają się „Psie Wyspy". Istnieje siedem głównych wysp, jak siedem dni tygodnia. Każda jest zupełnie inna, na każdej z nich nosi się inne ubrania, a zwłaszcza kapelusze. Wysuszona Lanzarote leży najbliżej afrykańskiego kontynentu. Jej góry wznoszą się tylko 800 metrów nad powierzchnią morza. Wszędzie dookoła jest piasek i lawa. Jest to jedyna wyspa z czynnym wulkanem, a jego gejzery są dzisiaj wielką turystyczną atrakcją. Lawowe pola mienią się w słońcu od jasnoczerwonego po fioletowoczarny kolor. Hałdy piasku, które przywiał wiatr z afrykańskiej Sahary dopełniają obrazu krainy, gdzie żyje jednogarbny wielbłąd. Na zboczach rozciągają się starannie utrzymane poletka ubogie w rośliny. Na jednym z nich oracz popędził wielbłąda. Pasat wiejący z północy, zarówno w dzień jak i po zmierzchu, powodując degradację ziemi na wyspach, tworzy u nóg oracza i jego zwierzęcia strumyczki piasku. Doorali bruzdę i zatrzymali się. Człowiek usiadł i napił się z butelki. Wielbłąd miękkimi wargami podjadał opuncje. Słońce dawno już schowało się za górami. Cienie wydłużały się coraz bardziej, ale zdawało się, że człowiek i zwierzę nie mieli jeszcze zamiaru kończyć swojej pracy. Byłoby nie na miejscu spoglądać na zegarek w tym momencie. Lanzarote tworzy właściwie grupa wysp. Małe wysepki w niedalekim sąsiedztwie mają przepiękne nazwy. Pierwsza to Graciosa (Powabna). Człowiekowi sprawia rozkosz samo wymawianie tego słowa. Druga wyspa nazywa się Montana Clara - to tak, jak byśmy byli w domu, ponieważ oznacza to dosłownie: „Łysa Góra". Najbardziej na północ wysunięta jest Alegranza. Na wschodzie wynurza się z morza skała zwana Isla Roąue del Este. Następną wyspą należącą do Kanaryjskich jest Fuerteventura, z małą wysepką Lobos, na której znajduje się rezerwat przyrody. Tym co najbardziej przyciąga turystów na Fuerteventurę są plaże, rozciągające się na południe, a od północy chronione górami. Jest to miejsce, gdzie już po kilkugodzinnym pobycie astmatycy z Europy zaczynają swobodnie oddychać. 138 Trzecia wyspa Grand Canaria ze stolicą Las Palmas jest najbardziej zaludniona. Znajduje się tu rząd wszystkich wysp i największy port Puerto de la Luz. Przed osiedleniem się Hiszpanów na wyspach mieszkali Guanchowie. Ten nieznany naród pochodzący prawdopodobnie z Irlandii zamieszkiwał w jaskiniach. W średniowieczu połączył się z hiszpańskimi osiedleńcami, ale pozostawił po sobie bogatą kulturę, która jest przedmiotem żywego zainteresowania archeologów. Grand Canaria jest wprawdzie najbardziej odwiedzaną wyspą, ale właśnie z powodu gęstego zaludnienia, ogromnego ruchu samochodowego i rozwoju przemysłu jest najmniej dla turystyki odpowiednia. Zanieczyszczenie powietrza często przekracza tu europejskie normy. Wyspa Tenerife leży pośrodku wszystkich siedmiu wysp. Z jej zachodniej strony leżą pozostałe trzy wyspy. O ile Grand Canaria jest siedzibą królewską, to Tenerife ze swoją górą Pico de Teide o wysokości prawie czterech tysięcy metrów jest ukoronowaną księżniczką ich wszystkich. Zaśnieżony wierzchołek góry widoczny jest ze wszystkich wysp przez prawie większość dni w roku. Na zboczach zwilżonych topniejącym śniegiem rozpościerają się niczym zielone dywany bananowe plantacje. Zapach cytrusowych gajów niesiony wiatrem na brzeg dominuje nad zapachem morza. W zielonych dolinach, gdzie pasat ani bryza dotrzeć nie mogą 139 omamiająco pachną mango. W porcie Los Christianos zobaczyć można w przeźroczystej morskiej wodzie dno aż do głębokości dwudziestu metrów. Stąd jest tylko kawałek na wyspę Gomera Gomera przypomina kształtem bochenek chleba. Jest okrągła i nie ma zatok. Z portu San Sebastian wyruszał Kolumb w swoje wyprawy do Nowego Świata. Z Gomery prawdopodobnie pochodzi średniowieczna mądrość o podziale ludzi: otóż ludzie dzielą się na żywych, martwych i żeglarzy. Pewna kanaryjska piosenka mówi: „.. .lasy Gomery są tak gęste, że słońce tam nie dociera, a są tak piękne, że człowiek nie czuje tam smutku...". Na północ od Gomery leży wyspa Palma. Na zboczach kraterów rozciągają się winnice. Palma utrzymała swój pierwotny charakter i koloryt. W gospodach, gdzie popija się wino zagryzając serem i oliwkami, rozbrzmiewają dźwięki tim-ple. Miejscowy pieśniarz śpiewa: „...kiedy będziesz smutny, odwiedź Palmę i napij się wina. Odłożysz smutek na jutro. Kiedy będziesz umierał, odwiedź Palmę i napij się wina. Umrzesz dopiero jutro. Kiedy będziesz wesoły, przyjedź na Palmę i napij się wina. Nie będziesz mógt już nigdy z Palmy wyjechać". Siódma, najmniejsza wyspa nazywa się Hierro, co w języku hiszpańskim znaczy żelazo. Na wyspie Hierro jest tak silny magnetyzm Ziemi, że w jej pobliżu nie funkcjonuje żaden kompas. Na starych mapach wyspę tą przecina południk zerowy. Wygląda na to, że była ona protoplastą Greenwiche. W czasach zimnej wojny NATO zamierzało wybudować na wyspie swoja bazę wojskową, co na szczęście nigdy nie doszło do skutku. Ale to nie ów magnetyzm Hierra, ale ciepły, subtropikalny klimat przyciąga turystów na Wyspy Kanaryjskie. Najkrótszy jacht o najdłuższej nazwie Włoski jacht o skomplikowanej nazwie Wanda Elen Silą Lumen Omentievo ma trzysta dziewięćdziesiąt pięć centymetrów długości i czternaście metrów kwadratowych żagli. Kapitanem i jednocześnie jedynym członkiem załogi na pokładzie jest trzydziestoletni wesoły Włoch Luko. Dobrze mówi po hiszpańsku. Energicznie gestykulując snuł swoją opowieść, którą przerywał żywiołowym śmiechem. - Wypłynąłem z północnych Włoch ze swoją dziewczyną. Na początku wszystko było dobrze. Na jachcie było akurat tyle miejsca, że oprócz zapasów zmieścić się na nim mogło tylko dwoje zakochanych ludzi. Byliśmy na siebie skazani nawet wtedy, gdy się posprzeczaliśmy. Znaliśmy się dłu- 140 go i bardzo dobrze. Do wyprawy przygotowaliśmy się rok, podnieceni perspektywą zwiedzenia nieznanych krajów. Szczególnie cieszyliśmy się z tego, że będziemy na wyspach Morza Karaibskiego. Rzeczywiście, jacht jest ekstremalnie mały, ale dostałem go za darmo. Nikt nie dałby mi przecież pięćdziesięciometrowego jachtu z basenem. Jednak trudno wytłumaczyć to kobiecie. W Cadizie zaczęła jęczeć, że gdybym naprawdę ją kochał, nie zmuszałbym jej do mieszkania w takiej mysiej dziurze. Odpowiedziałem jej na to, że jacht według mnie nie jest mysią dziurą, a jeśli ona tak uważa, to widocznie sama jest myszą. Spakowała manatki i opuściła mnie. Chyba tylko godzinę byłem smutny z tego powodu. Aby sobie pomóc, uruchomiłem logikę i stwierdziłem, że przecież oprócz mojej teraz już byłej dziewczyny są na świecie inne kobiety. Przybijając do różnych portów, zacząłem się za nimi rozglądać. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że jest ich tyle, że nie jestem w stanie wszystkich poznać. Przyzwyczaiłem się więc do samotności na jachcie. Nie marzę już, aby miejsce obok mnie stale ktoś zajmował. - Płyniesz teraz przez Atlantyk, jest to w pasatach, ale twój jacht przecież nie jest zbyt bezpieczny. Nie boisz się? - spytałem Luka. Śmiejąc się odpowiedział: -Coś ty! Mój stryj zginął w rejsie wracając z Ameryki na wielkim dalekomorskim statku, tak że chyba to nie ma znaczenia, poza tym pasat, który wieje z Europy i Afryki na Karaiby, jest przecież najbezpieczniejszy na świecie i mniejsze jachty od mojego potrafiły Atlantyk przepłynąć, a na wielu jachtach w dodatku były dzieci. Gdybym bał się płynąć w stronę Morza Karaibskiego, to jak mógłbym jeździć samochodem? Przecież to większe ryzyko. Z życzeniem silnych wiatrów i stopy wody pod kilem, pożegnałem się z Lukiem. Słowacki jaskiniowec - żeglarzem Po zwycięstwie „aksamitnej rewolucji" nad kłamstwem i nienawiścią w listopadzie 1989 roku ze Słowacji wyruszyła morska ekspedycja na jachcie Slovakia. Jej zadaniem było „wywiezienie" rewolucji w świat i informowanie o niej. Jacht był piękny i dobrze zrobiony. Kupiono go w szczecińskiej stoczni Leonida Teligi w Polsce. Był wyposażony w elektroniczne urządzenia nawigacyjne o na-jwyż-szym europejskim standardzie. Pokład błyszczał nierdzewną stalą, maszty zrobione były z aluminium, a sto metrów kwadratowych żagli uszyte z dakronu. Stojąc na zalewie szczecińskim, jacht lśnił nowością. Wewnątrz znajdowały się zapasy jedzenia i picia, mapy, widea, aparaty fotograficzne, magnetofony, wideo-kamery, radia i pieniądze. Za sterem stał polski kapitan. Wszystko to, łącznie z 141 ogromnym oddaniem i gotowością żeglarzy, przygotowane było do wielkiej, sławnej wyprawy. Na długo przed wypłynięciem o rejsie pisały wszystkie gazety i inne media. Biorących udział w rejsie żeglarzy ubrano w jednakowe mundury, dano identyczne czapki, a na piersiach umieszczono emblematy, przygotowane specjalnie na tę wyprawę. Słowacka propaganda uwielbia wszystko co nowe i spektakularne - wtedy pracuje bez zarzutu. Żeglarze stali się nagle „nowymi" ludźmi, nabrali pewności siebie. Jest lato 1990 roku. Wszędzie na świecie wypływają w morze jachty, a na nich dzieci, starcy, samotnicy, mężczyźni i kobiety. Rozpoczyna się wyprawa Slovakią. Mówi się, że jest ona pierwszą damą słowackiego żeglarstwa. Wyprawę podróżniczą żegnali dyplomaci, politycy, dziennikarze, pracownicy radia i telewizji, osobistości życia publicznego. Wspomnieć należy również o szczególnym, osobistym wsparciu premiera Vladimira Meczia-ra i o uczestnictwie wielu instytucji, które wyprawę finansowały. Tego dnia właśnie Słowak Ondra szedł wylotówką z Bratysławy na Wiedeń. Jeżeli jest już teraz wolność, pomyślał, pójdę w świat zarobić jakieś pieniądze. Chcę dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda ten świat. Nie przyszło mu nawet do głowy, że powinien pożegnać się z osobistościami życia publicznego i politycznego. Podobnie dziennikarze i radiowcy nie pomyśleli, że ów człowiek mógłby stać się tematem ich pracy. Wszyscy bowiem byli w Polsce na pożegnaniu wielkiej wyprawy słowackiego jachtingu, która była w tej chwili wielką konkurencją Ondry. Ondra niczego nie przeczuwał. Nikt wtedy nie przewidywał też, że robotnicy w dalekiej Hiszpanii w porcie Vigo podeprą niewłaściwie jacht S!ovakia i ten upadnie na ziemię. Podstępni kapitaliści zwabią potem żeglarzy do hoteli, aby wystawić im rachunek opiewający na sumę po dwa tysiące dolarów za noc. Oto jest świat, którego musimy się uczyć. W ten sposób zakończyła się wyprawa. Wróćmy jednak do najlepszego słowackiego żeglarza. Po paru godzinach marszu Ondra znalazł się w Wiedniu. Jesz-cze w domu nauczył się słowa „holcman" -drewniany męż-czyzna, czyli stolarz. Mimo że Ondra nie znał niemieckiego, szybko znalazł zakład stolarski. Z zawodu był stolarzem, więc dostał pracę. Z plecaka wyjął kombinezon i zabrał się do dzieła. Właściciel zakładu był z niego zadowolony. Kiedy człowiek ma czas, myślał Ondra i nie chce szybko się wzbogacić, zawsze znajdzie pracę. Uczciwie pracował przez pół roku i nauczył się trochę niemieckiego. Pewnego wieczoru zasiadł przy stole w swoim pokoiku i przeliczył pieniądze. Miał 142 tyle szylingów, że wymieniając je w banku dostałby pięć tysięcy marek. Wiedział, że na Słowacji za jedną markę dostałby dwadzieścia pięć koron. Uznał więc, że jest już dostatecznie bogaty. Następnego dnia pożegnał się ze swoim mistrzem i ruszył w drogę. Niemcy, Francja, Hiszpania, Maroko. Oszczędzał jak mógł, ale szybko zorientował się, że jedna marka tutaj nie jest w rzeczywistości warta nawet pięć koron. W Maroko miał problemy z wizą. Zapomniałem powiedzieć, że Ondra w tej chwili był w „gagarinowskim" wieku, to znaczy miał dwadzieścia cztery lata, a jest to wiek, kiedy człowiek wszystko może. No prawie. W Maroku kupił bilet lotniczy na Wyspy Kanaryjskie do Las Palmas. Dalej chciał płynąć statkiem. Był grudzień 1990 roku. Na Wyspach Kanaryjskich było ciepło. Ondra zamieszkał w tanim pensjonacie i poznawał miasto. Las Palmas żyje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niektóre winiarnie otwierają o północy. Wino jest tanie, a przyjaciele, pomyślał Ondra, sami się znajdą. Z grupką młodych Niemców Ondra wydał ostatnie pieniądze, musieli więc spać na ławkach w parku. Żywili się owocami, których mieli pod dostatkiem. Na jednej z wypraw po owoce, na wysokiej górze Ondra odkrył małą jaskinię. Była to jaskinia Guanczów, pierwotnych mieszkańców Wysp Kanaryjskich. Ondra i jego przyjaciele stracili nadzieje na znalezienie jakiejkolwiek pracy. Zostało ich już tylko troje. Pewnego dnia Ondra dał kolegom swój zegarek i złoty pierścionek, aby poszli go sprzedać. Czekając na ich powrót leżał w trawie i wygrzewał się na słońcu. Koledzy jednak nie wracali. Czekał tak do późnej nocy. Nie wrócili! Zamieszkał w jaskini sam. Żywił się owocami i łapai ryby. Owoców miał pod dostatkiem, ale ryb mało. Wtedy znalazł go Sorel i przyprowadził na Polarkę. Ondra opowiedział nam swoje przygody. Kończąc zapytał, czy mógłby z nami płynąć. Jak się okazuje, wszystko na świecie działa jak w zegarku. W porcie zacumowany był wielki, drewniany żaglowiec. Miał złamany maszt i uszkodzoną burtę. Na rufie powie wała angielska flaga, a jego właścicielem był Polak, mój znajomy. - Zygmunt, mam dla ciebie stolarza - zaproponowałem. - Przecież wiesz, że nie mam pieniędzy - odpowiedział. - Jest on stolarzem i będzie pracował dwanaście godzin dziennie za jedzenie i koję. Potem popłynąłby z tobą na Gibraltar - przekonywałem go. Za pół godziny Ondra ciosał już bale na jachcie Korona Orła. Ondra szybko stał się jednym z żeglarzy. W tej chwili opowieść o nim mogłaby się już właściwie skończyć, ale ona dopiero się zaczyna. Polarka odpływa, a Ondra życzy nam na pożegnanie stopę wody pod kilem. - Tobie również, Ondro! - odpowiadam. Minęło półtora roku. Będąc w Sydney wykręcam numer telefonu do rodziców Ondry w Bratysławie. Telefon odbiera jego mama. 143 - Czy Ondra jest w domu? - zapytałem. - Tak - odpowiedziała i oddała mu słuchawkę. - Co robiłeś po naszym rozstaniu? - Naprawiliśmy Koronę Orła, potem poznałem kapitana amerykańskiego jachtu, który płynął do Brazylii. Szukał załogi. Niebawem już sprzątałem na jego pokładzie. Po kilku dniach wypłynęliśmy. Na Atlantyku nauczyłem się nawigacji. W Rio de Janeiro przesiadłem się na wielki amerykański trimaran i popłynąłem na nim już jako wykwalifikowany członek załogi. Dopłynęliśmy do Morza Karaibskiego i dotarliśmy na Florydę. Z USA samolotem wróciłem do domu. - Nie chciałbyś teraz płynąć z nami na Polarce? W słuchawce przez dłuższą chwilę była cisza. - Wiesz, jestem w domu dopiero dwa dni i na razie mi tu dobrze - odpowiedział. Jeżeli kiedyś, będąc w Bratysławie, spotkacie na ulicy czarnowłosego chłopaka o zachrypniętym głosie reagującego na imię Ondrej Nagy uściśnijcie mu dłoń. Otóż przed wami stać będzie pierwszy mąż słowackiego jachtingu. I cóż z tego, że nikt go nie zna. Być może Ondra jeszcze kiedyś zechce popłynąć w morze. Zapytajcie go o to sami. Kiedy psy wyrzucać będą swych panów za płot Po psie można rozpoznać, jaki jest jego pan. Wszystkie psy należące do Andrea-sa i Manty się uśmiechają. Nie bójcie się, nie będę wymieniał ich imion. Oprócz szczeniąt, które zostały w domu, jest ich tutaj dziesięć. Są przeróżnych ras. - Po co wam tak dużo psów? - zapytałem - Wszystko zaczęło się niewinnie. Kiedyś przybłąkał się tu jeden taki pies. Wziąłem go na swoje podwórko, a na płocie przywiesiłem kartkę: Proszę jak najszybciej zgłosić się po zabłąkanego psa. Piesek był milutki, myśleliśmy więc, że na pewno ktoś po niego przyjdzie jak tylko zobaczy kartkę. Nasze zdziwienie było wielkie, kiedy rano zobaczyliśmy, że zamiast jednego na podwórku są trzy psy. 144 Nigdy nikt nie przyszedł do nas po żadnego z nich, w dodatku te których ludzie już nie chcą, trafiają do nas. Oboje bardzo kochamy zwierzęta. Kiedy przybywa nowy pies, pozostałe witają go radosnym szczekaniem. Można od nich nauczyć się dobrych manier - opowiada Mantę. - Pewnie jesteście z siebie dumni? Andreas i Mantę śmieją się: - Nie o to chodzi. Wydaje nam się, że kiedy psy zaczną wyrzucać swoich panów za płot, nasze nam tego oszczędzą. Siedemnastogtowy smok lub iloma językami mówisz - tyle razy żyjesz Shaul Ben Barkin urodził się w 1930 roku jako zwyczajny chłopiec w wielodzietnej, rumuńskiej rodzinie. W jego domu mówiono po rumuńsku, po hebrajsku i w języku jidisz. Dorastał w zamieszkałej przez Romów części Bukaresztu. Potem przeprowadził się na południe Rumunii, bliżej morza. Tam zetknął się z Turkami i Lipawanami (mniejszość narodowa z ZSSR). Szybko nauczył się ich języków. W rumuńskich szkołach obowiązkowo uczono francuskiego. Shaul lubił ten język - niebawem czytał dzieła klasyczne w oryginale. W czasie gdy jego rówieśnicy grali w piłkę, Shaul wędrował po wsiach i zapisywał stare, od dawna nie używane już słowa, które znali tylko bardzo starzy ludzie. Usilnie szukał klucza do języków świata. Godzinami ćwiczył wzrok i pamięć. Zapisywał obok siebie różne litery i próbował zapamiętać ich kolej ność. Shaul potrafi powtórzyć rząd sześćdziesięciu napisanych jedna za druga liter. - Kiedy byłem młody, potrafiłem powtórzyć ponad sto liter - wyjaśnił. -Nasza rodzina była prześladowana, więc często musieliśmy się przeprowadzać. Już jako dziecko załatwiałem w urzędach wszystkie sprawy. W Mołdawii nauczyłem się ukraińskiego, na północy Rumunii w Temeszswaru węgierskiego, a w okolicznych wsiach miasta Sibio niemieckiego. Moim marzeniem było kiedyś studiowanie filologii, ale dzisiaj jestem zadowolony z tego, że za namową przyjaciół poszedłem do średniej szkoły morskiej. Zawsze przecież chciałem zwie-dzać świat. Dzięki swojej wyćwiczonej pamięci z łatwością szkołę skończyłem. W szkole uczono nas obowiązkowo angielskiego, cieszyłem się więc, że mogę nauczyć się jeszcze jednego języka. Dodatkowo wybrałem sobie łacinę. Studiowałem ją 145 z nabożnym szacunkiem. Odkrywałem w tym języku na nowo znane mi symbole i znaczenia. Po skończeniu szkoły pracowałem jako majtek na barkach na Dunaju. W tym czasie nauczyłem się bułgarskiego, chorwackiego i serbskiego. Czas szybko płynął, a ja nadal szukałem klucza do języków świata. Czasem wydawało mi się już, że mam go na wyciągnięcie ręki. Rumuńska flotylla rozwijała się coraz bardziej, znalazłem więc pracę jako czwarty mechanik na statku dalekomorskim. Później pływałem pod wieloma banderami. Wtedy nauczyłem się hiszpańskiego, portugalskiego i włoskiego. Były to dla mnie łatwe języki. W 1962 roku wyemigrowałem. Pływałem dalej na statkach doskonaląc języki. Na stałe osiadłem w Brazylii. Kim się czuję? Jestem Rumunem - powiedział spokojnie. - Popłynę teraz na żaglowcu Dacia, a być może moje wiadomości wreszcie przydadzą się i Rumunii. - Czy mógłbyś powiedzieć do widzenia we wszystkich językach, którymi władasz? - spytałem na pożegnanie. - Oczywiście - potwierdził. Była to długa wyliczanka, naliczyłem siedemnaście zwrotów. - Uczyłem się też niektórych języków murzyńskich i indiańskich, ale to się nie liczy, bo nie potrafię w tych językach pisać, ponieważ nie mają pisma. Do zobaczenia jutro - dodał piękną czeszczyzną na pożegnanie. Szewczyk Dratewka musiałby mieć bardzo silną rękę, aby pokonać takiego giganta. Wydaje mi się, że nawet ucięta siedemnasta głowa tego ludzkiego językowego smoka nie musiałaby oznaczać jego językowej śmierci. Ekspedycja Coralia W Las Palmas w porcie stoi zakotwiczony szwajcarski jacht Ana - Hou. Załoga jachtu składa się z wesołego psa Dila, pięcioletniej jasnowłosej dziewczynki o imieniu Coralia, taty Filipa i mamy Brygidy. Na wyprawę dookoła świata oszczędzali przez wiele lat, nie uważają jednak, że robią coś wyjątkowego. Cały czas przecież na podobne wyprawy wyruszają jachty przeróżnych bander i z rozmaitą załogą na pokładzie. Na wielu z nich są dzieci i starcy, którzy wiodą na morzu normalne życie. - Nie będzie wam przeszkadzać, jeżeli waszą wyprawę nazwę ekspedycją Coralia? - spytałem. Roześmiali się serdecznie i twierdząco kiwnęli głową. 146 Z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Zielonego Przylądka Nadszedł dzień pożegnania Wysp Kanaryjskich. Płyniemy na południe. Atlantyk jednostajnie kołysze Polarkę, a z południowego wschodu wieje łagodny pasat. Żagle s „na motyla". Ląd powoli znika za horyzontem, dookoła spokój i bezbrzeżna cisza. Latające ryby witając nas wyskakują z wody, a mewy żeglują nad naszymi głowami głośno skrzecząc. Siedzimy wszyscy na pokładzie i z rąk do rąk podajemy sobie talerz z krewetkami. Tylko Sorel nam nie towarzyszy. Siedzi na rufie i jak zwykle „karmi" ryby. Gdybym tak jak on cierpiał na chorobę morską, prawdopodobnie nie chciałbym oglądać morza nawet na obrazku. Następne dni podobne są do siebie. Nie wiem kto dzisiaj włączył radio. Jest 16 luty 1991 roku. Dowiedziałem się, że w Zatoce Perskiej trwa wojna. Redaktor BBC beznamiętnie informuje: „Podczas wojny wietnamskiej amerykańskie oddzia-ły lotnicze w ciągu jednego dnia zrzuciły dwa tysiące bomb. Od tego czasu przemysł zbrojeniowy zwiększył zdolność bombardowania do pięciu tysięcy ton dziennie. W bombardowaniu bierze udział również NATO". Owe tysiące ton bomb zrzucane są najwidoczniej po to, aby zabić jednego tylko człowieka - Saddama Husajna. On jeden prawdopodobnie jest za to wszystko odpowiedzialny. Teraz wielkie mocarstwa jednoczą się, wymierzając sprawiedliwość i za pomocą ONZ dają Irakowi lekcję. Po raz pierwszy świat karze agresora wspólnymi siłami, druzgocząc go przewagą techniczną. A pacyfiści na całym świecie podnoszą w proteście głos. Jednak w walce tej ginie wielu ludzi, a Saddam Husajn wciąż żyje. Nigdy do tej pory likwidacja jednego człowieka nie kosztowała tylu pieniędzy i wysiłku. Dopiero wtedy gdy skończy się ta wojna, świat zacznie funkcjonować według sprawiedliwych zasad. Tysiące zabitych, niewinnych ludzi będzie niemymi świadkami narodzin sprawiedliwej przyszłości. O, jak pięknie to brzmi! 147 IllUiiiUllinyiiinuUmmumiuuimiiiimiiiiiiiiuiMiiiiiiiMiiiiuHmiunniiiiiniiiiiuw SAHTO AUTAO 3n 2+* CIPL lLL0L ólAUDS SGfJTf) LUZIf) 6* S-9i 0CV? MISTĄ ~^hj^Ą DBfTH OF THE ^Sf) j?o rflso tmto foso &iWi1 PKfflf) Współczesnego mordercę numer jeden najbardziej rozwinięte państwa świata wyposażyły w najwyższej jakości broń, a teraz same go atakują. Jeszcze w czasie blokady handlarze bronią odlatywali z Iraku z kuframi pełnymi złota. Jedno z mocarstw - ZSSR, które nie brało udziału w wojnie na Zatoce Perskiej - zdecydowało się samodzielnie napaść na państwa nadbałtyckie. Na plac Wilna padają bezbronni ludzie. Wszystko to jest dowodem na to, że sprawiedliwość mocarstw wcale nie będzie tak wielka. Świat karze Irak za napaść na Kuwejt, ale nie karze Chin za napaść na Tybet. Być może dzieje się tak dlatego, że w Tybecie nie ma nafty. Chciałbym wierzyć, że to za przyszły, sprawiedliwy świat giną dzisiaj amerykańscy, francuscy, angielscy lotnicy i żołnierze oraz ich sojusznicy. A co ze zwykłymi mieszkańcami Iraku i Kuwejtu po rakietowych atakach? Wszyscy ci martwi ludzie są dzisiaj świadkami naszych przyszłych postaw. 148 Na Atlantyku panuje spokój. Od Wysp Zielonego Przylądka dzieli nas jeszcze siedemdziesiąt mil. W nocy zobaczyliśmy wieloryby. Niedaleko Polarki słychać było ich pofukiwania. Wisiał nad nami rąbek księżyca cieniutki jak plasterek sera, wygodnie leżący na plecach. Rano niebo pełne było niedużych chmurek. Fale unosiły dziesiątki małych żagielków. Zwany wśród żeglarzy „portugalską galerą" ten mały stworek o długości około ośmiu centymetrów jest jasnofioletowego koloru i posiada „torebkę" nadmuchaną gazem. Woreczek ten przypomina kształtem koguci grzebień i służy za żagiel kolonii parzydełkowców. Potrafią one pokonywać wielkie odległości. Z grzebyka na długość pół metra zwisają parzące macki, z którymi kontakt jest niebezpieczny. Szczególnie groźne są dla pływaków. Pewnego razu jeden taki okaz zaplątał się w nasze sieci. Poddaliśmy go dokładnym oględzinom. Sorel z Vojtą złowili dwie dorady i tuńczyka. 20 stycznia 1991 roku wpływamy do portu Mindelo. Na dno morza rzucamy kotwicę. W ciągu ostatnich jedenastu lat byłem na Wyspach Zielonego Przylądka wiele razy. Cieszą mnie spotkania ze starymi przyjaciółmi, ale mam dla nich mało czasu, ponieważ na Polarce jest moc pracy. Vojta i Sorel pracują po dwanaście godzin dziennie przy naprawie steru. Jest dzień świętego Wincentego. Ponieważ wyspa nosi taką samą nazwę, zabawa trwa do późnej nocy. Podczas gdy Polarka stoi w porcie, kołysana falami, Vojta i Sorel wirują w tańcu przy akompaniamencie miejscowej kapeli. OCEAN INDYJSKI ^Jihi^^nillui , Polarka płynie przez Ocean Indyjski z Cape Town na wyspę Marion. Ogromne fale nie pozwalają nam jednak przybić do brzegu. Bokiem mijamy należącą do Afryki Południowej wyspę. Z Bogiem, Marion! Więc nie zobaczymy jedynej stacji polarnej, na której, mimo że należy do czarnego kontynentu, są tylko biali polarnicy. Nie zobaczymy pingwinów stojących na wysokim, skalistym brzegu, o który z hukiem rozbijają się fale południowego oceanu. Nie zarobimy dziesięciu randów, które można dostać tu za zastrzelenie kota. Wraz z człowiekiem na wyspę przybyły myszy i szczury, które szybko zawładnęły terytorium, dziesiątkując przy tym ptasie kolonie. Inteligentny człowiek przywiózł więc na wyspę koty, aby te wypleniły szczury i myszy. Pomysł wydawał się być dobry, ale koty zamiast rzucić się na polowanie na gryzonie, wzięły się za miękkie, pokryte delikatnym puszkiem pisklęta. Przechadzając się leniwie od gniazda do gniazda, koty miały największe w historii świata kocie uczty. Koty rozmnażały się szybko i były coraz dorodniejsze, a myszy i szczury nadal buszowały bezkarnie. Liczebny stan ptaków zmniejszył się na tyle, że koty zmuszone były do szukania innego pożywienia. Niestety, nie zainteresowały się gryzoniami, lecz nauczyły się od nich łapać ryby i karmić się tym, co morze wyrzuca na brzeg. Ciekawi jesteście, co stałoby się na wyspie Marion, gdyby morze przestało żywić myszy, szczury i koty i jeśli by między sobą wszczęły wojnę o przetrwanie? Ocean jest jednak miłosierny i wykarmi każdego, kto tylko schyli się i zechce podnieść muszlę, czy wyrzuconą na brzeg martwą rybę. Człowiek, stworzenie myślące, żeby pozbyć się myszy, szczurów i kotów, przy-wiózł na wyspę truciznę. Ilość gryzoni i kotów znacznie się zmniejszyła. Rozkładające się wraz z trucizną ciała zwierząt stały się teraz pożywieniem ptaków, które ginęły razem ze swoimi wrogami. Trującą terapię przeżyły jedynie najsilniejsze i najbardziej wytrwałe osobniki. Myszy, szczury i koty przeniosły się na niedostępne pola ławowe i stąd urządzały polowania na ptaki, a nocą wyprawy na brzeg morza. Z biegiem czasu trucizny udoskonalano, ale człowiekowi nadal nie udawało się gryzoni i kotów 150 na wyspie wytępić. Doświadczone w walce z człowiekiem koty i gryzonie potrafią przetrwać wszystko. Ich ilości w żaden sposób nie można było zmniejszyć. Pojawił się więc człowiek - łowca, który dostaje pieniądze za ogonek lub ogonki zabitych stworzeń. Liczba ptaków na wybrzeżu znów się powiększyła. Trzymam więc kciuki za moich przyjaciół, ornitologów i polarników z Cape Town, aby ich czarno-biały rząd dał im pieniądze na stację polarną. W przeciwnym razie bowiem z wyspy Marion nie wzięci, być może, już żaden ptak. Od wyspy Marion na Crozety Crozety - tak te wyspy nazwał angielski żeglarz James Cook, choć nigdy nie przybił do ich brzegów. Wyspy te w 1772 roku odkrył Marion Dufrenson, który przybijając do nich 22 stycznia, nazwał je Wyspami Zimowymi. Chociaż wyspy leżą w subantarktycznej strefie, średnia temperatura roczna wynosi tam +6°C. W miesiącach zimowych (lipiec, sierpień) temperatura nie spada poniżej -7°C, natomiast w styczniu sięga do +16°C. Nazwa Wyspy Zimowe była więc trochę nielogiczną. Wyspy są pochodzenia wulkanicznego, nie są oblodzone i nigdy nie były zamieszkane. Przez ostatnie sto lat przypływali tu tylko łowcy fok. Dzisiaj z tej populacji zwierząt zostały żałosne resztki. W czasach żaglowców znajdowali tu schronienie rozbitkowie. Do dziś pozostały po nich ułożone na brzegu stosy suchych polan przygotowanych do rozpalenia ognia - sygnału w chwili, gdyby na morzu pojawił się jakiś statek. Większość z rozbitków jednak nigdy nie doczekała się ocalenia. Szczęście mieli żeglarze z amerykańskiego jachtu Prince of Wales, którzy po trzech latach robinso-nowego życia na wyspie zostali od-nalezioni. Do zespołu wysp Crozet należy kilka małych wysepek, zwanych Apostolskimi. Wysepki są prawie nieznane, ponieważ u ich brzegów nie ma żadnej zatoki, gdzie można by było zakotwiczyć. Zbliżamy się do wyspy Possession stopniowo wynurzającej się z mgieł. Z prawej burty mijamy ostre, wysokie skały i wpływamy do głębokiej zatoki 151 i iMiumin \ ! ^ I1""! J IIIMIiiwiiiIiii Tt. «""" ....ni - i iiii.it « i.iuirr-»-|iiiiin« miii IMI...I.rui..nnrnr ł mul : i i AS ••»- ....) •:, CROZET SLAUDS i COCHOJS 1. possessrou i ...... ii. _ ) ...-••...... i •rt PIUGOUIUS s \ lllnilUM_miimniiimm»il]llin.i 51 L i jmiiin1. iiiiiiii»»inii«iiimlimiiiiiui laiiiiiimaiiiiiiiiiaiiiiiiiia iimiii i: dostępnej tylko ze wschodniej strony. Szum fal i porywy wiatru cichną w jej środku. W odległości około stu metrów od plaży w piaszczyste dno rzucamy kotwicę. W przepięknej, naturalnej kryjówce czujemy się bezpiecznie. Przynajmniej w tej chwili. Jest ciepło, temperatura wynosi +10°C. Nastawiłem wodę na herbatę, a tymczasem Vojta i Sorel rozkładali naszego bączka. Wyszedłem na pokład i rozglądałem się powoli dookoła, najwolniej jak tylko mogłem. Zbocza skał były zielone, skropione żółtymi plamami. Wilgotna, zalana słońcem zieleń kłuła w oczy. Na zboczach szumiały małe potoczki, a spadały wodospady. Dźwięki wodnej melodii zmieniały się pod wpływem wiatru i skrzeku pingwinów, których stutysięczne stado stało na czarnej zasypanej wulkanicznym piaskiem plaży. Pingwiny głośno piszcząc, rzucały się do wody i grupkami do nas podpływały. Kiedy były już blisko, śmiało nurkowały pod jacht i stukały w niego swoimi dziobami. Podpływało ich coraz więcej i więcej, a woda aż wrzała od ich ciał. Nad nami bezładnie krążyły mewy w nadziei, że dostaną coś do jedzenia. Ich pozdrowienia obficie spadały na pokład. Środkiem tej scenerii, ze zbocza, zjeżdżał traktor. Tak, zwyczajny traktor. Ciągnął za sobą dwukółkę, a na niej i na traktorze widoczne były postacie ludzi. Traktor zatrzymał się na plaży i ludzie zaczęli gwizdać i machać do nas rękoma. Byli to francuscy polarnicy. 152 Znajdujemy się na suwerennym terytorium Francji. Wszyscy trzej wsiadamy do bączka i wiosłujemy w stronę brzegu. Im jesteśmy bliżej, tym bardziej właściciele wyspy wydają nam się sympatyczniejsi. Witamy się uściskiem dłoni i klepiemy po ramionach. Nagle mimochodem rzucili pytanie: - Nie macie na pokładzie jakiejś kobiety? - Chcieliśmy zapytać was o to samo - odpowiedziałem. Rozległ się gromki śmiech. Chłopcy, bo tak można było o nich powiedzieć, mieli po dwadzieścia lat. Po chwili już wjeżdżamy na telepiącym się traktorze na pagórek, gdzie znajduje się stacja polarna. Na jego szczycie wjechaliśmy do małego miasteczka. Przed naszymi oczami rozciągał się górzysty krajobraz. Wierzchołki gór pokryte były śniegiem, a na pozostałych partiach rosła trawa. Na zboczach jaśniały duże, żółte plamy. Domyśliłem się, że są to dmuchawce. Spokój przerywały nagłe porywy wiatru. Sterczące nad stacją anteny, zaczęły przenikliwie świszczeć, a po chwili spadły na nas krople deszczu, który gnany wiatrem prostopadle uderzał i w ściany budynku. Do środka wchodzę ostatni. Poczułem przyjemne ciepło. Zdjąłem gumowy kombinezon i buty. Z podgrzewanej podłogi biło ciepło. Wszedłem po schodach do świetlicy. Pierwszą osobą, która podała mi rękę, był chudy Murzyn. - Guy - przedstawił się. Dostaliśmy herbatę i wielki talerz z przekąskami. Do środka wszedł naczelnik stacji. Był to niski, silny mężczyzna o siwiejących włosach. Była to dwudziesta dziewiąta misja stacji polarnej na Crozetach licząca dwudziestu czterech polarników, w których skład wchodzą: komendant w randze pułkownika, zastępca komendanta i jednocześnie lekarz w randze kapitana, dwóch ichtiologów, dwóch ornitologów i jeden meteorolog. Pozostali to odbywający tu zasadniczą służbę wojskową żołnierze. Stacja funkcjonuje raczej jako straż graniczna suwerennego terytorium francuskiego, a nie tylko jako stacja badań naukowych. Z trudnością zapamiętywaliśmy imiona polarników. Jean, Pierre, Jerome... Ale wszyscy bez wyjątku byli sympatyczni. Porozumiewaliśmy się w języku angielskim, co dla Francuzów, mimo ich starań, było dość trudne. Byliśmy pierwszymi od siedmiu miesięcy ludźmi, którzy ich odwiedziły, więc był to świetny pretekst do biesiady. Smakujemy najwyborniejsze potrawy francuskiej kuchni i pijemy markowe francuskie wina. Oczy Vojty błyszczą od wina, a bezradny Sorel z obrzydzeniem dłubie raki, małże i chyba żaby. Bezskutecznie rozgląda się za kawałkiem 153 wieprzowego mięsa. Im bardziej Francuzi się starają, tym bardziej twarz Sorela posępnieje. Na koniec podano sałatkę z krewetek, ale tego Sorel znieść już nie mógł. Przeprosił i przestał jeść. Ze stacji można połączyć się z całym światem przez radio. Polarnicy mogą więc dzwonić do domu, kiedy tylko zechcą. Wystarczy mieć pieniądze. Poza tym komendant jest urzędnikiem pocztowym i ma okrągłą pocztową pieczątkę. Czas płynie przyjemnie na miłych pogawędkach w ciepłej atmosferze. Na moment wychodzę na zewnątrz. Wieje silny wiatr, a jego porywy szarpią blaszany dach budynku. Chwilami pada grad. Stoję skulony za rogiem budynku i patrzę w dół na zatokę. Polarka jak sportowiec biegnący przez płotki przeskakuje białe fale, tyle że bez końca pojawiają się następne. Powoli zapada zmierzch. Wiem, że dziś nie wrócimy już na Polarkę. Zostaniemy w ciepłej i bezpiecznej stacji polarnej. Nie mogę od Polarki oderwać oczu, kiedy macha do mnie masztem na dobranoc. Niespodziewanie ktoś położył na moim ramieniu dłoń. Przeląkłem się, jak gdyby złapano mnie na kradzieży. Obok mnie stał trzęsąc się z zimna młody chłopak w okularach. - Chodź ze mną - powiedział uśmiechając się ciepło. Potrzebowałem tego uśmiechu. - Chodź, pokażę ci stację - powiedział. Weszliśmy do wielkiej biblioteki. Stało tam tysiące książek, kaset wideo z po-pularno-naukowymi i fabularnymi filmami. Tytuły na kasetach magnetofonowych zachęcały do słuchania klasyki lub muzyki rozrywkowej. - Jerome - przedstawił się, podając mi rękę. - Chciałbyś posłuchać muzyki? - zaproponował. Usiedliśmy w wygodnych fotelach, Jerome podał mi słuchawki. - Czego chciałbyś posłuchać? - zapytał. - Gustava Mahlera - odpowiedziałem. - Znam, lubię starą, austriacką szkołę. - Mahler tworzył głównie w Czechach - wyjaśniłem. Nie mogłem skupić się na muzyce. Zbyt krótko byłem na lądzie. Wciąż jeszcze słyszałem tylko szum fal i wiatr. Zdjąłem słuchawki z uszu. Jerome zrobił to samo. - Chodź, pokażę Ci coś - prowadził mnie dalej. Weszliśmy do ciemni fotograficznej. Na stole leżały zdjęcia orek. Twarz chłopca w okularach nagle zmieniła się nie do poznania. - W zasięgu wyspy żyje kilka rodzin orek, tak około trzydzieści pojedynczych osobników. Znam prawie wszystkie. Nadałem im imiona. W okolicy jest 154 pewna zatoka, nazywa się Amerykańska. Do niej orki przypływają codziennie. Właściwie jestem ornitologiem, ale teraz zajmuję się tylko ichtiologią. Orki podpływają aż do brzegu, czołgają się po nim, wtedy głaszczę je po głowach. Najchętniej siedziałbym na plaży cały czas. Pojutrze przypływa nasz statek i będę musiał wracać do Francji. Komendant pozwolił mi, abym mógł przed wyjazdem pójść i pożegnać się z orkami. Niebawem przyjedzie tu australijski filmowiec David Parker, który nakręci o moich orkach film. Pisałem też o nich do specjalistycznych czasopism. Najchętniej zostałbym w tej zatoce na zawsze -oznajmił. Przeglądałem zdjęcia. Orki w morzu, orki z młodymi, orki wyskakujące z morza, po prostu orki. - Chciałbym z nimi nurkować, ale komendant nie chce mi na to pozwolić -ciągnął Jerome. - Całymi miesiącami wędrowałem po wyspie, znam tu wiele ciekawych miejsc. Szkoda, że nie przypłynęliście wcześniej, moglibyśmy zobaczyć wyspę od strony morza. Nie mamy tu łodzi. Jerome dalej opowiadał o orkach, o tym, że matki troskliwie opiekują się młodymi, że wzajemnie sobie pomagają, że tworzą prawdziwe rodziny. - Gdzieś w zatoce mają swój cmentarz. Gdyby pozwolili mi zostać dłużej i gdybym miał jacht, najlepiej taki jak Polarka, na pewno znalazłbym to miejsce. Tutaj najlepiej można poznać zwyczaje orek. Żyjące tu rodziny nie oddalają się od wyspy. Myślę, że nie ma na świecie drugiego takiego miejsca. Koniecznie musisz je kiedyś zobaczyć - powiedział z przekonaniem. Rano przypłynął francuski statek. Nad Polarka krążą helikoptery. Nowy zastęp młodych polarników biega po stacji z aparatami fotograficznymi w dłoniach. W szarych korytarzach migają oślepiające światła fleszy. Młodzi polarnicy muszą wypstrykać filmy, by posłać je razem z listami, które zabierze z powrotem statek. Najbliższa taka okazja może trafić się aż za pół roku. Chłopcy są podenerwowani, biegają w tą i z powrotem, hałasując jak stado wróbli. Patrząc na nich, wyraźnie widzę różnicę między tymi, którzy są tu od roku a nowymi. Ci starsi wyglądają poważniej od swoich kolegów, mimo że wiekiem różnią się tylko o jeden rok. Nadeszła chwila pożegnań. To, co przed kilkoma dniami wydawało się niedoścignioną metą, nabrało nagle prawdziwych kształtów. Za dwa dni odpłyną stąd na zawsze. Kończący służbę polarnicy usiłują przekazać młodszym kolegom jak najwięcej wiadomości, ale ci myślami wciąż jeszcze są w domach. Dwanaście godzin lecieli z Paryża do Cape Town, a stamtąd trzy dni płynęli statkiem na Crozety. Jaki ten świat bywa czasami mały! Aby przebyć tę trasę, Polarka potrzebowała półtora roku. 155 - Chcę pójść do Zatoki Amerykańskiej - powiedziałem do Jeremiego. Spojrzał na mnie smutno, wyciągnął mapę i zaczął objaśniać mi drogę. - Poczekaj na mnie, mogę pójść dopiero po południu. Czekam na Davida Parkera, który przyleci tu w południe. Mam być jego przewodnikiem. Pójdzie nas więcej. Weźmiemy jego kamery i filmy. Sprzętu ma za tysiące dolarów. Może kręcić nawet pod wodą. - Nie przeszkadza ci, że będzie kręcić twoje orki? - spytałem. - Nie mam takich pieniędzy, a poza tym chcę, żeby to piękno zobaczyli ludzie na całym świecie. Kiedyś tu wrócę, na pewno - dodał stanowczo. Idę pustą drogą, twarzą do wiatru. Niosę plecak z kamerą, magnetofonem i aparatem fotograficznym. Zaskoczyło mnie, że ziemia, po której szedłem, była bagnista. Zmierzam prosto do Zatoki Amerykańskiej, ale już teraz żałuję, że nie poszedłem brzegiem morza. Co kilka kroków przystaję i wylewam z butów wodę. Nagle zapadłem się w ziemię aż po pas. Pokornie wróciłem na brzeg morza. Nazbierałem suchych gałęzi i posiekałem je na drobne szczapki. Ułożyłem je potem między kamieniami, aby uchronić ogień przed wiatrem. Po chwili małe, trzaskające płomyczki wzbijały się w niebo. Zdjąłem skarpetki i razem z butami nasunąłem na kij, który potem umieściłem nad ogniem. Sam położyłem się na plecach i nad ogniem rozgrzewałem zziębnięte nogi. Wyglądało to jak gdybym je opiekał. Przestałem się spieszyć. W takiej chwili chyba człowiek zadaje sobie pytanie: „Gdzie ja jestem i czego tutaj szukam?" Po godzinie wstałem, włożyłem na siebie mokre ubrania i ruszyłem w drogę. Dokąd? Oczywiście zobaczyć, gdzie właściwie jestem. Idąc skalistym wybrzeżem, patrzyłem na morze. Zrobiło mi się weselej. W dolinę zatoki docierały jedynie delikatne muśnięcia wiatru. Na każdym skrawku plaży baraszkowały pingwiny. Głośne pokrzykiwania mew przerywały jednostajny szum morza. Szedłem żwawym krokiem. Wiał słaby wiatr, a zza chmur wyłoniło się słońce. Stanąłem na wysokim, skalistym brzegu. Pode mną rozciągała się wielka, zasypana czarnym piaskiem plaża, którą przecinała rzeka. Po drugiej stronie rzeki stała mała chatka. Przyspieszyłem kroku. Tak, była to Zatoka Amerykańska zatoka. Szedłem teraz po plaży mijając małe grupki pingwinów, które przyglądały mi się z zaciekawieniem. Kiedy byłem w połowie plaży, słońce schowało się za chmurami i zerwał się silny wiatr. Szedłem dalej kuląc się od powiewów wiatru. Pingwiny biegły kołysząc się niezgrabnie w stronę kamienistego terenu. Wiatr napierał tak mocno, że ledwo stąpałem do przodu. Najgorszy jednak był piasek, który pędzony wiatrem kłuł w twarz i oślepiał. Jeden z pingwinów został w tyle 156 za swoim stadem. Obaj więc teraz przebijaliśmy się przez piaskową burzę. Doszliśmy do wielkiego kamienia. Przykucnąłem za nim, ale pingwin próbował iść dalej. Po chwili pokornie wrócił. Przykucnął obok mnie i niespokojnie na mnie zerkał. Wiatr nasilał się coraz bardziej, pojawiły się białe płatki śniegu. Pociemniało. Zamknąłem oczy. Myślę, że na chwilę zasnąłem. Kiedy się obudziłem, znów świeciło słońce. Podniosłem się z ziemi. Nogi miałem tak przemarznięte, że kiedy brodziłem przez rzekę, woda w niej wydawała mi się ciepła. Wszedłem do chatki i rozpaliłem mały naftowy piecyk. Zrobiłem sobie herbatę. Znalazłem, leżące w kącie stare gumiaki. Zziębnięte nogi owinąłem gazetami, potem ze szmat zrobiłem onuce. Zabrałem kamerę i wyszedłem na plażę. - Orki przypływają tu około trzeciej po południu. Wychodzą na plażę. Możesz je dotknąć, nie skrzywdzą cię - powiedział Jerome. - Uważaj tylko na samców, rozpoznasz ich po bardzo wysokiej płetwie ogonowej. Niekiedy mogą być agresywni. Niebawem zauważyłem płynące w kierunku plaży orki. Wystające z wody płetwy coraz szybciej zbliżały się do brzegu. Zaczął się przypływ. Jedna z fal przypływu wyrzuciła na środek plaży samicę z młodym. Szamocząc się w wodzie samica na brzuchu posuwała się dalej gniotąc leżące pod nią kamienie. Byłem tak zajęty tym fascynującym widokiem, że nie zauważyłem trzech, przesuwających się w odległości stu metrów ode mnie orek. Leżały nieruchomo, od czasu do czasu leniwie kiwając ogonami. Ja zająłem się samicą. Wszedłem do wody i ruszyłem w jej kierunku. Samica wygięła się lekko i popatrzyła na mnie. Jej oczy wyglądały jak dwie, czarne dziury, a w jej olbrzymiej paszczy błyszczały wielkie, białe zęby. Czyżbym się nie bał? Tych kilka kroków w zimnej wodzie i to, że gołą ręką mogłem dotknąć głowy największego i najsilniejszego morskiego drapieżnika, wynagrodziło mi lata mojej pracy. Byłem szczęśliwy. Nie wstydzę się przyznać, że z oczu pociekły mi łzy. Skóra orki była wilgotna i delikatna. Z otworu na grzbiecie zwierzęcia dobiegał głośny oddech. Młoda orka zaczęła się miotać. Stałem jeszcze przez chwilę na wyciągnięcie ręki od samicy. Zaczęła leniwie obracać się w stronę morza, młode robiło to samo co ona. Po chwili widziałem tylko płetwy przecinające taflę wody. Plaża wydawała mi się teraz dziwnie pusta, mimo że człapały po niej pingwiny i foki. Wychodząc z wody zobaczyłem schodzącą ze zbocza, zgiętą pod ciężarem plecaka postać. Był to Jerome. Spiesząc się szedł prosto przez rzekę. Pod chatką zrzucił plecak i zaczął biec w moją stronę. - Widziałeś je, prawda? - spytał. Potakująco kiwnąłem głową. 157 Staliśmy obok siebie i patrzyliśmy na oddalające się płetwy orek. -Dziś mogą już tutaj nie wrócić - ze smutkiem powiedział Jerome. W dolinie zebrała się reszta tragarzy. Zrzucali plecaki i stojąc w milczeniu na środku plaży wyczekująco patrzyli na morze. Ostatni dotarł David. Wszedł do chatki i zaczął parzyć herbatę, dołączyłem do niego. Grupka stojących na plaży młodych chłopców zasłużyła na trochę prywatności i spokoju. Kiedy po pół godzinie wyszedłem na zewnątrz, chłopcy nadal tam stali. W pewnej chwili zobaczyliśmy w dali płetwę, która zbliżała się do brzegu. Wielka samica przedzierając się przez płytki brzeg, „wyszła" na plażę. Grupka młodych chłopców, brodząc przez wodzie ruszyła jej na spotkanie. Każdy, po kolei dotykał ręką głowy cudownego ssaka i szybko wybiegał z wody. Wszyscy siedzimy w chatce. Jest tu tak ciasno, że nie możemy zamknąć drzwi. Poza tym, oprócz mnie, Davida i Jerome chłopcy palą papierosy. W kominku przyjemnie trzaska ogień, przy którym suszymy przemoczone ubrania. Jerome wyciągnął z plecaka małą radiostację i połączył się z komendantem stacji. - Chciałbym zostać tu do rana - poprosił. Chwilę panuje cisza. - Dobrze, ale ktoś powinien z tobą zostać, żebyś nie wracał sam. Jest wieczór. W małej chatce (dwa i pół na dwa i pół metra) siedzimy we czwórkę. My z Davidem mamy razem dziewięćdziesiąt osiem lat, chłopcy mają czterdzieści cztery. Rozmawiamy do późnej nocy. Dwaj młodzi ludzie wiodą prym. Jerome opowiada o orkach a David gorliwie wszystko zapisuje. 158 Pierre nie ma jeszcze dwudziestu lat. Opowiada o tym, jak na lotnisku podrywała go kelnerka. - Zostaw mi swój adres - mówiła - przylecę do ciebie. - Za parę dni minie rok od tego momentu i jej jak nie było, tak nie ma. Muszę zjawić się u niej i zapytać, czemu nie przyjechała - śmiejąc się dodaje Pierre. Jest noc. W szparach naszej chatki gwiżdże wiatr. Chwilami, kiedy się uspokaja, słyszymy łoskot rozbijających się o brzeg fal. David przewija filmy i przygotowuje wideokasety. Pomagam mu w milczeniu. Chłopcy śpią niespokojnie przewracając się z boku na bok. Minęła północ. Jerome krzyczy przez sen: „Orki! Orki!" Macha rękoma i rzuca się na łóżku. Jerome we śnie próbuje wstać, więc przyparłem go do łóżka. Jest cały spocony. - Hallo, Jerome! - potrząsnąłem nim mocno. Przebudził się i zmęczony nerwowym snem zszedł z łóżka. Miał zapłakane oczy. Podałem mu kubek kawy. Jerome usiadł i patrzył gdzieś nieobecnymi oczami. - Śniło mi się, że napadły mnie orki - powiedział jeszcze przestraszony. Kiedy rano wyszedłem przed chatkę, dookoła leżał śnieg. Widniały na nim, ciągnące się aż do plaży ślady stóp. Nad brzegiem morza stał Jerome i wyczekująco patrzył w dal. Czułem, że chciał być w tej chwili sam. Pierre i ja pomogliśmy Davidovi ustawić na plaży kamery. Potem poszedłem do chatki i przygotowałem posiłek. Jedliśmy w milczeniu. - Napiszę podanie, może wydelegują mnie tutaj jeszcze raz - powiedział Pierre. Po śniadaniu Jerome znów poszedł sam na koniec plaży. Cierpliwie czekał do południa. Wreszcie zobaczył dwie orki, które niezdarnie sunęły z morza na plażę. Patrzyłem na Davida, jak walczy z pokusą, żeby podbiec z kamerą do Jeremiego. Odchodzimy. - Wyślę ci kopię tego filmu - powiedział David do Jeremiego - i dziękuję ci. - Uścisnęli sobie dłonie. David został na plaży sam. Towarzyszyła mu jak zawsze jego kamera. Widziałem później jego film. Główną rolę grały w nim orki na scenie Amerykańskiej zatoki położonej u wód Oceanu Indyjskiego. Były w nim również pingwiny i foki mieszkające w tej zatoce, była atmosfera tego miejsca, tylko tytuł był nieprawdziwy. Jaki powinien być? No przecież: Orki Jeremiego. Szliśmy z powrotem, Jerome pierwszy, za nim Pierre, a na końcu ja. Niosłem ciężki plecak. Śnieg i deszcz silnymi porywami smagały nasze twarze. Szara zamieć przesłaoniła nam drogę. Wracam zubożony o płaszcz przeciwdeszczowy i aparat fotograficzny, które porwał mi wiatr. (Rano wszedłem na stromą skałę, by 159 z jej wysokości sfilmować zatokę. Pogoda była ładna. Niespodziewanie zerwał się silny wiatr, przed którym schowałem się za głazem. Patrzyłem bezradny, jak porwany przez wiatr płaszcz leci gdzieś daleko do morza.) Szedłem zgięty wpół po śladach stóp przed sobą. Co jakiś czas zatrzymywałem się, żeby wylać z butów wodę. Miałem wrażenie, że droga do stacji trwała całe wieki. Sztormowa pogoda opóźniła rozładunek statku jeszcze o jeden dzień. Kiedy wróciłem, na stacji czekał na mnie zniecierpliwiony Sorel. - Vojta jest sam na Polarce, został tam też nasz bączek. Wczoraj dostaliśmy od Francuzów skrzynkę wina, więc Vojta pewnie się upił - powiedział. Pożyczyłem lornetkę. Dojrzałem przez nią targaną wiatrem Polarkę. Huragan mógł obluzować kotwicę, a jacht stał w niebezpiecznej bliskości skał. Szybko wsiedliśmy do czółna, które właśnie wróciło wraz z francuskim statkiem i po chwili wskoczyliśmy na pokład Polarki. Rozczochrany Vojta bezskutecznie próbował się podnieść, bełkocząc przy tym niezrozumiale. Rozwścieczony wyrzuciłem skrzynkę francuskiego wina za burtę. Włączyliśmy z Sorelem silnik i wciągnęliśmy kotwicę na pokład. Gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości od skał, rzuciliśmy ją z powrotem do morza. Zamroczony Vojta spał w swojej koi. Zostawiłem z nim Sorela, a sam bącz-kiem popłynąłem do stacji. Etienne jest ornitologiem. Opowiedział mi, jak się tutaj znalazł: - Zajmowałem się głównie pingwinami. Kiedy miałem gotową pracę magisterską, w której badałem wpływ zimnego pożywienia na ustrój trawienny i metabolizm pingwinów, mój profesor stwierdził, że moje teoretyczne wywody muszę sprawdzić w praktyce. Z początku nie rozumiałem, co ma na myśli. - Musi pan pojechać do naturalnego środowiska, w którym pingwiny żyją -powiedział - bez praktycznych doświadczeń nie obroni pan swojej pracy -dodał. - To dopiero było! Za tydzień miałem się ożenić! Narzeczonej obiecałem, że wyjadę na miesiąc, przeprowadzę prace badawcze i wrócę. Tak trafiłem na Croze-ty. Tutaj, w Zatoce Marynarza zacząłem swoje badania. Najpierw próbowałem pingwiny zliczyć, ale są zbyt ruchliwe, żeby mogło się to udać. Jest ich tu około stu tysięcy. Wybrałem ze stada kilka pojedynczych okazów i za pomocą specjalnej sondy umieściłem w ich wnętrznościach termometry. Aby móc odróżnić je w stadzie, poznaczyłem je farbą. Kiedy pingwin zje zimną rybę, temperatura jego ciała spada do niebezpiecznie niskiej granicy. Muszę wtedy złapać moje pingwiny i zmusić je, żeby zwróciły zawartość żołądka, abym mógł ją zważyć i zbadać. - A co z tą temperaturą? - zainteresowałem się. 160 - W termometrach zamontowane są nadajniki, które wysyłają dane o aktualnej temperaturze ciała zwierzęta. Pingwin musi mieć w żołądku dostateczną ilość pożywienia, aby ogrzewać swój organizm. Jeśli zjadłby zimną rybę na pusty żołądek, zmarłby z wyziębienia organizmu. - A co z twoją narzeczoną? - Po miesiącu byłem dopiero w początkowej fazie swoich badań. Na telegram z pytaniem, kiedy wrócę odpowiedziałem, że za pół roku, zresztą wcześniej nie odpływał stąd żaden statek. Zamieszkałem w zatoce, w szopie na narzędzia i obserwowałem pingwiny dniem i nocą. Nie mogłem więc do niej telefonować. Problem polegał na tym, że po pół roku nadal byłem w początkowej fazie swoich badań. Pewnego dnia dostałem od niej telegram: Wybieraj, ja albo pingwiny! Odpowiedziałem: Pingwiny. Jestem tutaj już prawie rok, ale jeśli będzie to możliwe, chciałbym zostać dłużej. Nie chcą nas tu trzymać, twierdząc, że zapadamy na tzw. chorobę polarną, a to może zagrażać równowadze psychicznej. To, że nie chcę wracać do domu, uznano za pierwsze objawy choroby. Myślę, że to nie fair. Napisałem podanie 161 z prośbą o przedłużenie pozwolenia na pobyt tutaj. Chciałbym tu jeszcze wrócić. - A co z twoimi badaniami? - spytałem. - Wciąż jestem na początku - odparł Etienne. Wciągamy kotwicę i z silnym, zachodnim wiatrem w żaglach wypływamy z Zatoki Marynarza. Zbliżamy się do Wyspy Wschodniej. Najwyższe góry na wyspie Possession mają tysiąc pięćset metrów, a ich zaśnieżone szczyty wyglądają imponująco. Za to góry na Wyspie Wschodniej, których wysokość wynosi tysiąc dwieście metrów, sprawiają wrażenie dzikich i groźnych. Ogromne zbocza spadają prosto do morza. Strome, skaliste ściany nie pozwalają przybić do nie istniejącego brzegu. Z tego też powodu Wyspa Wschodnia podobnie jak zachodnia część Crozet do dnia dzisiejszego nie są zbadane. Vojta wypatrzył jednak przez lornetkę małą zatoczkę. Niestety otwarta była tylko z północnego zachodu. Po wschodniej stronie Wyspy Wschodniej są jedynie skaliste ściany stromo opadające do morza. Przez godzinę szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zakotwiczyć. Niestety bezskutecznie. Poddajemy się więc, stawiamy żagle i płyniemy na wschód. Naszym celem są wyspy Kergueleny, od których dzieli nas jeszcze siedemset mil. Sorel stoi za sterem, a Vojta wykorzystując ćmiący w piecyku ogień, gotuje ziemniaki. Po pół godzinie wyszedłem na pokład. Wyspa Wschodnia schowała się za horyzontem. Adieu, Jerome! Adieu, Pierre! Adieu, Etienne! Adieu, Guy! Adieu, Marc! Adieu, Frederic! Adieu, Pascal! Adieu, Jean! Adieu, Francois! Adieu, Christian! Adieu, Egicle! Adieu, Joseph! Adieu, Bruno! Adieu, Michel! Adieu, Erie! Adieu, Riemy! Adieu amies! Myślę o Davidzie Parkerze, którego zostawiliśmy w American Bay. David Parker: Patrzę na świat przez obiektyw kamery David Parker, czterdziestosześcioletni kamerzysta i twórca filmów, pracę swą traktuje jak misję. Tego, co robi, nie uważa za zwyczajny li tylko zawód. Mówi, że to kim dzisiaj jest, zawdzięcza swojej matce. - Kiedy byłem chłopcem, matka kupiła mi kamerę i ośmiomilimetrowy film. Z początku traktowałem ją jak zabawkę, ale szybko zrozumiałem, że stała się dla mnie wszystkim. W dzieciństwie całymi dniami filmowałem przyrodę. Potem studiowałem w szkole filmowej, gdzie bez namysłu wybrałem wydział operator- 162 ski. Zawsze byłem energiczny, pełen inicjatywy. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, jak bardzo my, ludzie, niszczymy swoje naturalne środowisko. Chciałem na to zareagować, więc w swoich filmach pokazywałem piękno przyrody, jej niepowtarzalność i jednocześnie zagrożenie, którym jest cywilizacja. Myślę, że moje filmy pokazując, czym jest dla nas natura, zmobilizują ludzkość do walki z jej zagrożeniem. Ostatnie lata, podobnie jak Jerome, zajmowałem się tylko orkami. Kiedy przed kilkoma laty National Geografie zwróciło się do mnie, żebym nakręcił dla nich film o orkach, zgodziłem się. Myślałem wtedy, że to praca na dwa miesiące. Z małego zlecenia jednak powstał wielki projekt. Kręciłem orki w Kanadzie, Norwegii, na Alasce, w Argentynie, w Kolumbii, a teraz na Croze-tach. Mam coraz mniej pieniędzy, więc żebym mógł skończyć pracę, współpracuję z wolontariuszami. W początkowym etapie miałem wystarczającą ilość pieniędzy, ale teraz filmuję orki tylko z pasji. Po obejrzeniu mojego filmu ludzie z własnej woli chcą ze mną pracować. - Na kiedy przewidujesz zakończenie programu Orka? - spytałem. - Sam chciałbym to wiedzieć - odrzekł zamyślony, zakładając jednocześnie film w kamerze. - Jak reaguje na to twoja rodzina? - zadałem pytanie, które zawsze jest nie fair. - Moja żona Alice rozumie to, co robię. Zawsze mogę na niej polegać - uśmiechnął się. David wyczyścił obiektyw kamery, potem spojrzał przez niego na mnie: - Powinienem cię sfilmować. Przed tobą ciężka droga, myślę, że również należysz do wymierającego gatunku. Wyjące pięćdziesiątki Każdego dnia Polarka przepływa średnio sto czterdzieści mil. Na wodach Oceanu Indyjskiego zachowuje się spokojnie. Łagodny wiatr i prąd morski delikatnie unoszą ją do przodu. To nie jest już tylko rejs. To samo życie. Wysokie fale załamując się, spadają za rufę i białą pianą skrapiają pochylonego sternika. Czuję tętniące we mnie życie. Życie? Apogeum życia! Stoję na pokładzie i przytupuję nogami, żeby się rozgrzać, zaczynam śpiewać, a śpiew mój 163 przeradza się w krzyk. Po chwili otwiera się pokładowa pokrywa i pojawia się w niej głowa najpierw Sorela, potem Vojty. - Co się stało? - pytają zdziwieni. -Żyjemy! Żyjemy! -krzyczę. - Dobrze się czujesz? - dopytuje się zaniepokojony Sorel. - Dobrze, po prostu jestem pijany, chociaż nic nie wypiłem - odpowiedziałem. - Myślisz, że będą gdzieś mieli konie? - spytał Sorel. -Chyba będziesz musiał wytrzymać, aż dotrzemy do jakichś wysp na Oceanie Spokojnym. - Nie zatrzymamy się w Australii? - Chyba nie. Australię zostawimy na potem. Mam tam tylu przyjaciół, że tak szybko stamtąd byśmy się nie wydostali - odpowiadam, wierząc w tej chwili w swoje słowa. Kolejne dni upływają dyktowane rytmem morza. Wachty przy sterze, gotowanie, sen, astronawigacja. Wszyscy trzej spotykamy się razem tylko wtedy, gdy w kokpicie zmieniamy żagle. Zwyczajem stał się już stary, morski zabobon, który mówi, żeby nikt z nas nie wymawiał nazwy miejsca do którego płyniemy. Żeby przekroczyć pięćdziesiąty równoleżnik szerokości geograficznej trzeba mieć mocny i niezawodny jacht. Nasza Polarka właśnie jest takim jachtem. Sztormy i burze żeglarze znoszą łatwiej, jeśli zmierzają do nieznanego i odległego celu. Naraz, jak na saniach zjeżdżamy w dół ze szczytu wysokiej fali. Huragan o sile przynajmniej jedenastu stopni w skali Beauforta uderza w tej pozycji tylko w maszty i liny. Sorel, który stoi za sterem, wygląda jak morski dziad, którego włosy i wąsy łopoczą na wietrze. 164 - Wio! Wio! - krzyczy syn dojarki i suwniczego. „Czuje bluesa!" to polskie powiedzenie, przez które rozumie się bardziej intuicyjne niż rozumowe pojmowanie świata i jego zjawisk. - Hej, Sorelu, dokąd jedziesz z tym zaprzęgiem? Sorel ręką pozoruje trzaskanie z bicza i krzyczy: - Do przodu! Cały czas do przodu! Stoję obok niego. W kajucie czeka na niego ciepła koja, ale on wcale nie chce tam iść. W końcu oddaje ster w moje ręce, ale odchodząc wciąż trzaska z bicza. Czuję jak euforia Sorela przechodzi na mnie. - Na Kergueleny! Na Deception! Na Ziemię Grahama! Na Horn! - wołam do wiatru. - Co tu się dzieje? - pyta Vojta wyłaniając się z podpokładu. - Sorel jeździ na koniach - odpowiadam. Wraz z zapadającym zmierzchem zmienił się kierunek wiatru. Przesunął się z południowego zachodu na zachód. Sztorm słabnie. Za parę godzin przesunie się na północny zachód i panujący teraz niż powoli się rozejdzie. Znów wróci południowozachodni wiatr o sile około sześciu stopni w skali Beauforta. Nie napędzane wietrzną energią fale zmniejszą się i złagodnieją. Potem przyjdzie kolejny niż i kolejny sztorm. Jesteśmy w odległości stu mil od Kerguelen. Jutro już tam zakotwiczymy. Wiatr słabnie i w powietrzu tworzy się mgła. Słońce wyłoniło się dopiero w południe. Razem z Vojtą sekstansem mierzymy naszą astronomiczną linię pozycyjną. Wychodzi nam różnica około dwóch mil. Przy tak rozkołysanym morzu to niewiele. Vojta jest świetnym nawigatorem. Posiada talent, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. Chciałby to wykorzystać i po powrocie do domu wydać podręcznik do nawigacji. Ale do domu mieliśmy jeszcze daleko, a przed sobą Kergueleny. Kergueleny - Widzę skały! - zawołał Vojta, wychylając głowę z wejścia pod pokład. Było to 19 grudnia 1991 roku o godzinie szesnastej. Do zapadnięcia zmierzchu zdążylibyśmy przybić do Zatoki Bożego Narodzenia. Włączyliśmy silnik. Wiatr jak gdyby wystarczająco długo nas już nękał, ucichł. Wpłynęliśmy między wysokie, kamieniste zbocza. Zapanowała niezwykła cisza. Słyszeliśmy tylko warkot silnika i szum spływającej ze skał wody. 165 Zapadł zmierzch. Na końcu zatoki znajdowała się plaża. W odległości około stu metrów od niej rzuciliśmy kotwicę. Cisza. Trudno nam uwierzyć, że istnieje na świecie miejsce, gdzie nie ma wiatru. Ogień w piecu wesoło trzaska i grzeje. Sorel robi ciasto na chleb a Vojta z rezerwowego zbiornika przelewa naftę. Ja w tym czasie podgrzewam francuską puszkę i kaszę. Na sobie mamy tylko koszulki i spodnie od dresów. Polarka kołysze się delikatnie na wodzie. Vojta włączył magnetofon i z głośników popłynęły czeskie, ludowe piosenki. Ach, Jarmila Szulakowa! Któraż z bogiń modelowała struny jej głosu? I prosty, ludowy chór, który do tego pięknie śpiewa o radości i żalu. Jesteśmy w kerguele-nowej świątyni, gdzie rozbrzmiewają boskie chóry a ogień rozgrzewa nasze zziębnięte serca. Któż mógłby zasnąć w tę magiczną noc? Spać będziemy w innym miejscu i w innym czasie, nie dziś. Wyciągnęliśmy z pieca upieczony chleb. Jego ciepło i intensywny zapach kusząco drażnił nasze zmysły. Do tego dołączył tajemniczy i delikatny aromat herbaty Madras, którą w Kapsztadzie podarował nam Witold. Herbata zachowała tak silny zapach być może dlatego, że była w całych liściach. Sorel siedzi i trzyma rozłożony na kolanach atlas. Jest to jego nawigacyjna biblia. - Jesteśmy już tutaj - stwierdził ze zdziwieniem, trzymając palec na kropkach, które na Oceanie Indyjskim oznaczały Kergueleny. - Kiedy mówiliśmy o tym w domu, nie mogłem sobie wyobrazić, że tu będziemy. - A teraz możesz sobie wyobrazić, że kiedyś wrócimy do domu? - zapytałem go. Sorel zamyślił się. - Nie, tego też nie mogę sobie wyobrazić, ale na pewno kiedyś wrócimy -powiedział z nadzieją w głosie. W czasie rejsu Sorel czytał tylko dwie książki. Mianowicie były to Biblia, w której jednak nie znajdował żadnych motywów religijnych i książka ludowego znachora Joachima Hellera. Obie książki miał zawsze na wyciągnięcie ręki i często z nich cytował. Na przykład: Gdyby znachor nie umarł w tak młodym wieku, mógłby nauczyć ludzkość długowieczności. Albo z Bib- 166 i W*miAŁAi\ITin*r\W\nŁAm\nMrUWV\M.**.*AA.Ami*AM.AAAmmmnm.nFK„.n^ 1 W»MMABBBIMBBaBg^aBaBBHBaBiMBB3M3iBaaaBBBgaBtWMBMaBMHBaH lii: Nie powinno się pożyczać pieniędzy braciom. Aleja mam trzy siostry. Myślę, Że w tym przypadku ta emancypacja byłaby na miejscu. Dołożyłem do pieca węgla i trzy godziny przed nadejściem świtu położyłem się spać. Spałem płytkim, niespokojnym snem. W marzeniach sennych zobaczyłem swoje dzieci. Kiedy się obudziłem, słońce stało wysoko na niebie. Było zimno, około trzech stopni powyżej zera, ale w porównaniu jak mogłoby być zimno, właściwie było ciepło. Vojta i Sorel dawno już zjedli śniadanie, a w tej chwili z pokładu Polarki spuszczali na wodę bączek. Słuchałem, jak pingwiny dziobią w zanurzoną część jachtu, zjadając z jej powierzchni podwodne rzęsy. Robiły to delikatnie, wręcz nieśmiało. Co chwilę wynurzały się z wody, aby zaczerpnąć powietrza, albo żeby zobaczyć, co na to powiem. A ja byłem im za to wdzięczny, bo tylko one i ja potrafiliśmy pod wodą Polarce ogolić brodę. Wiał delikatny wschodni wiatr. Vojta cicho sobie coś podśpiewywał. - Co ty tam nucisz? - zapytałem go. - Jakąś melodię cymbałową, ale nie wiem jaką. Lubię dźwięk cymbałów i mam wrażenie, że ta melodia tutaj pasuje - odpowiedział Vojta. 167 Pole ledu E ^ Na mo - fi je po - le le - du lo - di je o - rat ljJ J^ j ? ii J ^J* Ijl j^ ne-do-ve - du o - rat led o - rat led 1. Na mofi je pole ledu, lodi je orat nedovedu, orat led, orat led. 2. Żeny, ty neżne lane, v pfistavech mi hfeji dlane, dlane hned, dlane hned. 3. Usta maji rubinova, umlćim ta sladka slova, jako med, jako med. 4. Slunce tonę v oceanu, narodi se vżdycky k ranu, na ten svet, na ten svet. 6. Pfivezu ti tisic boufi, kdyż Neptun oko nezamhoufi, jeste dnes, jeste dnes. 7. Pozvalas me na piast medu, to ja odrict nedovedu, co je svet, co je svet. 8. Dorna slySet krasna slova, rano mi zni jako nova, dobry den, dobry den. 9. Lide se ptaji, proc to delam, proc na piast nektar nosi vćela, vcela - med, ćlovek - svet. 5. Devceti rudnou lice, v mofi rozkvetla plachetnice, jako kvet, jako kvet. Nagle i mnie zadźwięczała w uszach jakaś melodia. Tylko Sorel nie słyszał żadnej muzyki. Szczęśliwy, że nie słyszy huczenia wiatru, upajał się ciszą. Skomponowałem wtedy czeską, ludową piosenkę o morzu, której akompaniować powinny cymbały. Bączek stał gotów do wypłynięcia, ale o dziwo, nikomu z nas na ląd się me spieszyło. Zrobiliśmy więc herbatę i jeszcze przez chwilę leniuchowaliśmy. 168 Przebieram w książkach, szukając w nich informacji o zdobywcach południowych mórz. W jednej z nich przeczytałem, jak odkryto Kergueleny. Z początkiem grudnia 1772 roku francuski szlachcic de Kerguelen, dowodząc dwoma żaglowcami, dopłynął do nie znanych dotąd wysp. Z powodu sztormowej pogody do wyspy przybiła tylko jedna z szalup. De Kerguelen zorientował się, że znalazł długo poszukiwany, południowy kontynent. Wrócił do Francji i zorganizował tam wyprawę, której zadaniem było założenie na wyspach kolonii francuskiej. Jego zamiar skończył się jednak fiaskiem. 24 grudnia 1776 roku u brzegów wysp zatrzymał się James Cook, który płynął w heroicznym rejsie dokoła południowego kontynentu. Kontynentu, którego nikt dotąd nie widział, ale w którego istnienie uczeni wierzyli setki lat. Cook zakotwiczył w osłoniętej skałami zatoczce z północnej strony wyspy. Chciał, aby jego załoga spokojnie spędziła święta Bożego Narodzenia. Zatokę nazwał potem Christmas Bay. Cook, który był wstrząśnięty niegościnnością tego miejsca, napisał w swoim dzienniku: „Wyspy Zagłady." Jaka tam zagłada, skoro każdy z nas trzyma w ręku porządny kawałek chleba, a w potokach płynie smaczna, przejrzysta woda. Świeci słońce, a na plaży z głośnym piskiem witają nas pingwiny. Agresywne otarie próbują napędzić nam strachu. Na małym trawiastym poletku u brzegu potoku urodziło się właśnie młode foczątko. Samica przez chwilę patrzy na nas nieufnie, potem ociągając się wraca do matczynych obowiązków. Na rozgrzanym słońcem piasku leżało stado słoni morskich. Było im tak dobrze, że nawet gdy zbliżyłem się do nich na odległość pół metra, niektóre samice otworały tylko jedno oko, rzucając na mnie leniwe spojrzenie i spały dalej. Ogromny samiec próbował się unieść w agresywnym geście, ale zakołysał się tylko na brzuchu i spał dalej. Zwiedzając okolicę Sorel znalazł martwą fokę. Próbował ściągnąć z niej skórę, ale okazało się, że jest zbyt gruba, by mógł przeciąć ją swoim nożem. Udało mu się jedynie odciąć jej długie i mocne wąsy, które wziął sobie na pamiątkę. Vojta poszedł oglądać pozostałości po stacji polarnej, która kiedyś tu była. Usiadłem na brzegu i obserwowałem bawiące się w wodzie foki. Po chwili wyciągnąłem kartki i długopis i zacząłem pisać list. Zatoka Bożego Narodzenia Wyspy Kergueleny Danuśko! Obudziłem się dzisiaj ze łzami w oczach. Śniłaś mi się Ty. Chodziliśmy razem po plaży a ja zbierałem dla ciebie muszle i kamienie. Brałaś je z moich rąk i opowiadałaś o nich. Co pewien czas głaskałaś mnie po włosach. Spostrzegłem nagle, że mówię do Ciebie: mamusiu. Ja byłem dzieckiem 169 a Ty moją mamą. Patrzyłaś na mnie swoimi mądrymi, dobrymi oczyma. Byłem szczęśliwy. Potem długo siedzieliśmy na piasku, a ja słuchałem Twoich opowieści o morzu. Mówiłaś: „Mój tata był żeglarzem i wypływał do bardzo dalekich krajów. Pewnego razu nie wrócił." Siedziałem obok Ciebie i chciałem Ci powiedzieć, że to nieprawda, że jestem tu, że wróciłem. Starałem się tak bardzo, że nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Zacząłem płakać, a Ty przytuliłaś mnie do siebie. Wciąż chciałem Ci powiedzieć, że to ja, Twój ojciec i jednocześnie Twój syn. W końcu udało mi się wydusićz siebie słowa. „Ja wiem," odpowiedziałaś mi. Poczułem ulgę. Obudziłem się. W myślach cały czas jestem z Tobą. Za dwa dni będzie Boże Narodzenie. Polar-ka kotwiczy w zatoce, która jest piękna, ale zarazem zimna i obca. Całuję cię. Twój tata Z wysp Kerguelen. Dobrawkg! ...i z małego potoczku rodzi się czasem rzeka, która niczym wodospad spada potem ze skał rozdając po drodze hojność, ale też gorycz, każda rzeka jednak pewnego razu znajdzie swe morze. Jeszcze wczoraj w zatoce świeciło słońce, a szum potoków był ledwie słyszalny. Teraz pada silny deszcz, a ze skał spadają wielkie wodospady. Tak wygląda polarny krajobraz. Kiedyś kapitan Cook spędził tu święta Bożego Narodzenia i nazwał zatokę Christmas Bay. Ja przechrzciłem zatokę dając jej nazwę „ U skał Dobrawy i Danieli", ponieważ stoją one obok siebie i wyglądają jak Wy, kiedy trzymacie się za ręce. Oprócz pingwinów (żyją tu trzy gatunki) i różnych innych ptaków są tu też słonie morskie, a drapieżne foki „otari". Jest ich tak dużo, że niszczą stada pingwinów. Żyją tu również króliki, szczury i koty, które na wyspę przywiózł człowiek. Na zboczach skał leży śnieg, a na szczytach gór jest lód. Wszystkim rządzi tu wiatr i morze. Wszechobecna mgła jest od tego, żeby biały krajobraz nam się nieopatrzył, więc u schyłku słonecznego dnia szybko go zakrywa. W dniu Bożego Narodzenia życzę Ci, Dobrawko, aby spełniły się wszystkie Twoje najskrytsze marzenia. Całuję cię. Twój tata. 170 Gdy wracaliśmy wieczorem, nad wodą unosiła się gęsta mgła. Szukając Polar-ki błądziliśmy przez chwilę w zatoce. Stała na swoim miejscu, łańcuchem przywiązana do zanurzonej w głębinie kotwicy. Rano padał rzęsisty deszcz i podniósł się wschodni wiatr, ale mimo to wypłynęliśmy z zatoki. Chcieliśmy dostać się do środka okolonej skałami zatoki znajdującej się w Port-aux-Francais. Dotarliśmy tam na drugi dzień z powodu złej widoczności. Na znajdującej się tutaj stacji polarnej mieszka sto pięćdziesiąt polarników, więc zapoznanie się ze wszystkimi zabrało nam kilka dni. Podobnie jak na Crozetach komendantem stacji jest pułkownik. Około sześćdziesiąt procent polarników stanowią żołnierze zasadniczej służby wojskowej, dziesięć procent to Murzyni z francuskiej wyspy Reunion, którzy pracują tu w kuchniach i magazynach jako siła pomocnicza. Resztę stanowili pracownicy budowlani (wciąż buduje się tu nowe osiedla mieszkaniowe) i naukowcy. Ci ostatni obsługują aparaturę, która za pomocą systemu satelitarnego bada cały wszechświat. Wśród naukowców jest też grupa ichtiologów. Pracują na małej wysepce, zupełnie odizolowani od miasta i stacji. Wokół stacji jeździ tam i z powrotem aż czterdzieści samochodów! Najdłuższą trasą, jaką przejeżdżają polarnicy, jest droga z hotelu robotniczego do stołówki (około sto metrów). W mieście są już skrzy-żowania, a przed niecałym rokiem polarnicy przeżyli pierwszy wypadek samochodowy. Kiedy zaproponowałem, żeby w przyszłym polarnym programie uwzględnili policjanta kierującego ruchem, nikt nie zorientował się, że to był żart. O mężczyznach, którzy hipnotyzowali morze Nie byłoby prawdą, gdybym powiedział, że człowiek, którego poznałem, często się uśmiechał. Przyglądałem się jego zatroskanej twarzy, kiedy wczesnym rankiem chodził dokoła kadzi. Niedługo będzie musiał wypuścić swoich podopiecznych do morza. Nie wie, czy wrócą. Roczne pstrągi wpływają do wielkiego morza i znikają w jego przestworzach. Zacznę jednak od początku. Będzie to opowieść o amerykańskich pstrągach na południowej półkuli. Eddy oprowadza mnie po swoim królestwie. Jest to mała wysepka, na której znajduje się małe jeziorko wielkości jednego kilometra kwadratowego. Rzeka, która wypływa z jeziorka przegrodzona jest gęstą siatką, aby nie mogły uciec znajdujące się tam pstrągi. W jeziorku umieszczone są podwodne zbiorniki i różne systemy sieci do połowu pstrągów. Nad brzegiem jeziora stoi laborato- 171 rium z niezliczoną ilością zbiorników i kadzi oraz akwarium i przymocowane do stołów wagi. Obok znajduje się laboratorium chemiczne, gdzie bada się wodę. Na stołach i półkach stoją szklane rurki, probówki i słoiczki z łacińskimi napisami. Oprócz tego wszędzie leżą naukowe książki, fachowe czasopisma i różnego rodzaju tabele. Wszędzie włączone są różne wagi, termometry i inne urządzenia. W pomieszczeniach tych pracują naukowcy pod kierownictwem Eddyego. - Nie kieruję, jestem koordynatorem - poprawił mnie. Zabrzmiało to skromnie, ale prawdą jest, że Eddy posiada wielki autorytet i całkowicie oddany jest swoim małym rybkom. Nadal nie rozumiem na czym polega problem, pytam więc wprost: - What is the problem? - Eksperyment zaczął się w 1958 roku. Francuscy naukowcy sprowadzili na wyspę renifery i muflony z Finlandii, a na początku lat sześćdziesiątych pstrągi amerykańskie. Muflony nie zaaklimatyzowały się tutaj, natomiast renifery szybko przystosowały się do istniejących tu warunków. Pstrągi amerykańskie również nie rozmnażały się tak, jak tego oczekiwaliśmy, mimo że warunki klimatyczne porównywalne są do panujących w Ameryce Północnej, a nawet lepsze. Po kilku latach bezproduktywnego przywożenia i wypuszczania narybku naukowcy otworzyli w roku 1967 ośrodek sztucznego wylęgania i zaczęli opracowywać nowe systemy rozmnażania. Z wylęganiem i aklimatyzacją ryb w jeziorze nie mamy żadnych problemów i po roku wypuszczamy do morza silne i duże okazy pstrągów. Problem polega na tym, że nie wracają z powrotem. - Dlaczego miałyby wracać? - zapytałem. - Na półkuli północnej zawsze wracają do miejsca, gdzie się wylęgły, tutaj jednak nie! Badamy ten problem ponad dwadzieścia lat, kosztuje to sporo pieniędzy. - Tak więc pstrągi wylęgają się, rosną, a wy wypuszczacie je do morza. Jeśli dobrze to rozumiem, powinny tam dojrzeć i wrócić z powrotem, aby w miejscu, gdzie się wylęgły złożyć swoją ikrę. Potem część z nich zostałaby przerobiona na konserwy. Rozumiem za tym, że cały czas sprowadzacie ikrę z Ameryki, potem wypusz czacie rybki, a one nie wracają. - Yes - powiedział Eddy. - Dlaczego? - pytam. 172 zwycięstwa. Pływaliśmy czółnem po jeziorze i płoszyliśmy mewy, żeby nie łowiły „naszych" ryb. Każdy okaz był dla nas na wagę złota. W następnym roku wróciły również, ale było ich jednak za mało, żeby założyć całą hodowlę. Wierzę, że kiedyś osiągniemy sukces, chociaż badania na pewno trwać będą jeszcze dużo lat. Dziś osiągnęliśmy to, że w wodach Kerguelen zaaklimatyzował się łosoś. - Łowicie więc go i jecie? - Ludzie ze stacji kłusują na łososie. Nie zabraniamy im tego, jeśli od czasu do czasu złapią jakąś rybę. Ale gdybyśmy policzyli pieniądze, jakie wydaliśmy na nasze badania, na taki obiad nie mógłby pozwolić sobie nawet naftowy potentat. Sylwester Noc sylwestrowa 1991 roku. Jesteśmy w ogromnej, świątecznie przystrojonej sali. Stoły zastawione są tak dużą ilością potraw, że gdyby były słabszej konstrukcji, z pewnością by się ugięły. Krewetki, langusty, kawior, ryby, muszle, sery. Wszystko poukładane jest na pięknych półmiskach. Zupa z żółwia i różnego rodzaju buliony. Kilka rodzajów kawy, lodowe puchary z bitą śmietaną, kompoty, misy z egzotycznymi owocami, francuskie wina, a w lodówkach bateria szampana. Poza tym czeka nas jeszcze, przygotowany przez polarników, bogaty program kulturalny. O północy, jak doczytałem się w programie, przewidziany jest występ rusałek w wykonaniu żołnierzy - nurków. Było więc na co czekać. Elegancko dziś ubrani, z muszkami pod brodą, czarni chłopcy z wyspy Reunion roznosili po sali potrawy. O godzinie 23.00 mieli wystąpić jako muzyczna grupa La Reunion z bębnami. O godzinie 19.30 komendant stacji wstał zza stołu i znajdujący się na sali naukowcy, żołnierze, Murzyni i Czesi zamilkli. Wygłosił krótką, jak na żołnierza przystało, przemowę. Powiedział, że wszyscy bez względu na wiek, stan, wyznanie i kolor skóry zostali wysłani przez swoje państwa do dalekich, polarnych krajów i że wszyscy stanęli na wysokości zadania. On, komendant, im za to dziękuje i życzy szczęśliwego powrotu do domu. f 174 Potem komendant kiwnął ręką i z głośników popłynęły dźwięki francuskiego hymnu. Wszyscy wstali i śpiewali, a ja widziałem w ich oczach prawdziwe wzruszenie. Kiedy hymn dobiegł końca nastała głucha cisza. Komendant spojrzał na nas trzech i powiedział: - Życzę wszystkim i również naszym gościom dobrego apetytu. Po tych słowach na sali wybuchnęła wrzawa. Była to uczta, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Muszę powiedzieć, że do jedzenia nie przykładam zbyt dużej wagi. Ale teraz byłem zaskoczony. Biesiadnicy siedzący wokół mnie podsuwali mi co smaczniejsze według nich kąski. Vojta znosił to dobrze, ale Sorel, na widok tych wszystkich specjałów, nerwowo przewracał oczami. Na stole nie było niczego, co mógłby zjeść. Siedział zdegustowany, marząc o kawałku tłustej wieprzowiny, ze zniechęceniem patrzył na ucztę smakoszy. Zebrani w sali ludzie skupili się w grupkach i wesoło ze sobą rozmawiali. Tego wieczoru czas postanowił uciec sam od siebie. Myślę, że biegał od grupki do grupki, aby zdążyć przed północą ze wszystkimi się spotkać. Jest godzina 23.00 i czarni chłopcy z wyspy Reunion właśnie skończyli służbę. Na scenie zaczęły wirować bębny gorącymi, afrykańskimi rytmami. Kołysząc się w takt muzyki rytmicznie tupaliśmy nogami. Afrykańska muzyka rozgrzała nawet Sorela. W rytm bębna uderza dłońmi w blat stołu i rozmawia z Bronisławem (Francuz polskiego pochodzenia). Opowiada mu o koniach. Vojta stoi w kącie i rozmawia z kiperem win. Tuż przed północą na scenę wbiegły rusałki. Ubrane były w jedwabne sukienki i miały wypchane piersi. Wirowały na scenie w romantycznym tańcu, który zakończyły striptizem. Na sali wybuchł głośny śmiech. W tej chwili, ze znajdujących się na sali głośników, rozległo się bicie dzwonów. Wybiła północ. Korki szampanów strzelają w górę. Niech żyje rok 1992! Vivat la France! Ja także krzyczę: „Vivat!" - Chodźcie z Bronisławem do mnie - zaprasza nas Peter Cronelle. Godzinę po północy idziemy do jego „królestwa". Peter mieszka w pomieszczeniu nad magazynem. Całymi dniami stąd nie wychodzi, sam sobie gotuje. Na wszystkich ścianach wiszą jego obrazy, a na stole leżą szkice. Nad drzwiami widnieje napis: Jak Cygani kiedyś, chciałbym być wolnym dzisiaj. 175 Głosy z kosmosu Bronisław jest geofizykiem, zajmuje się głównie sygnałami, jakie dochodzą do nas z kosmosu. - Za pomocą bardzo czułych urządzeń odbieramy wiele rodzajów fal, które potem systematyzuje komputer. Człowiek nie byłby w stanie sam zebrać tak dużej ilości informacji. Niektóre sygnały przychodzą w określonych odstępach czasowych. Na świecie istnieje tylko kilka ośrodków posiadających tak czułą aparaturę. Połączeni jesteśmy z nimi systemem komputerowym, dzięki czemu w bardzo krótkim czasie możemy porównywać swoje wyniki. - Czy mógłbym posłuchać jakiegoś sygnału? - zapytałem. - Oczywiście. Komputer posiada również system fonetyczny. Weszliśmy do pomieszczenia, które wyglądało jak statek kosmiczny. Bronisław nałożył na moje uszy słuchawki. Usłyszałem w nich długi, przeciągły sygnał. Potem była cisza. - Co usłyszałeś? - zainteresował się Bronisław. - Jeden długi sygnał - odpowiedziałem zawiedziony. - Pokażę ci ten ton na obrazie graficznym. Byłem zaskoczony. Na obrazie graficznym przeciągły gwizd, który słyszałem, wyglądał jak alfabet Morsea. - Ludzkie ucho jest zbyt niedoskonałe - uczenie stwierdził Bronisław. - A głuchy Beethoven! Jakim cudem słyszał muzykę? - próbowałem obalić jego argumenty. - Być może on sam wysyłał w kosmos sygnały i odbierał je stamtąd - powiedział zamyślony. Cygan i polarnik - Peter Cronelle Jego matka była Węgierką, a ojca nigdy nie poznał. We Francji wychowywał go dziadek, który pochodził prawdopodobnie z Czech. - Matka, nawet gdy na nią nalegałem, nigdy nie mówiła o przeszłości. Dla wszystkich byłem Cyganem. W szkole posadzono mnie w ostatniej ławce. Po mojej prawej stronie siedział Murzyn, a po lewej żółty Azjata. Wyglądałem 176 jak wszyscy, ale byłem inny. Zacząłem się tego wstydzić. Dzieciństwo spędziłem w samotności, nie zaakceptowany przez swoich rówieśników. Raz miałem jednego przyjaciela. Z okna na pewnej ulicy uśmiechał się do mnie chłopiec. Był chory na mongolizm. Twarz jego wydawała mi się sympatyczna, ale zawsze gdy do niego machałem, odganiano go od okna. Pewnego razu ukradkiem wszedłem do jego domu i wyciągnąłem go na ulicę. Zrobiliśmy sobie wycieczkę. Z powrotem przyprowadziła nas policja. Od tej pory więcej go nie widziałem. Pewnie przenieśli go do pokoju, którego okna nie wychodziły na ulicę. Byłem silny, więc dzieci czuły przede mną respekt, ale we mnie narastał coraz większy wewnętrzny gniew. Zacząłem czytać książki o Cyganach. Z historii dowiedziałem się rzeczy, z których mogłem być dumny. Od tego momentu otwarcie mówiłem, że jestem Cyganem. Ze swoim stryjem ruszyłem na wędrówkę po Europie. Uczyłem się od niego, jak żyć w zgodzie z przyrodą i być samowystarczalnym. Dotarliśmy do Jugosławii. Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat. Kraj i mieszkający w nim ludzie podobali mi się. Zimą było tam całkiem ciepło. Dokoła góry i dobrzy ludzie. Stwierdziłem, że nie potrzebuję żadnego dokumentu, więc sprzedałem swój paszport. Człowieka, który ode mnie go kupił, złapała policja i w ten sposób wpadłem w jej ręce. Zostałem zamknięty, a potem wyekspediowany do Francji. Tam musiałem stanąć przed komisją wojskową. Natychmiast mnie skoszarowano. Zachowywałem się posłusznie. Wiedziałem, że przy najbliższej okazji ucieknę. Jakże się myliłem! W wojsku przydzielono mnie do oddziału spadochroniarzy. To latanie tak mi się spodobało, że spędziłem na wojnie dwadzieścia lat. Jako żołnierz delegowany byłem również na francuskie stacje polarne. Osiągnąłem stopień podporucznika. Do końca służby zostało mi szesnaście miesięcy. Potem przejdę na emeryturę. Chcę podróżować. Czuję się Cyganem. Cały czas szczegółowo studiuję ich historię. Mówię po francusku, niemiecku, a oprócz tego po cygańsku. Łowię ryby, ale tylko po to, żeby je jeść. Mam kilku dobrych przyjaciół. Maluję widoczki i produkuję noże. W każdą wolną chwilę uciekam z miasta i od ludzi. Jestem szczęśliwy, kiedy sam siedzę przy ognisku i patrzę na zachód słońca. Lubię bohaterów z powieści Jacka Londona i Fenimora Coopera i czuję, że mnie jako Cygana wołają do siebie. 177 Przez kilka dni pływamy Polarką wśród wysp. Na jednej z nich, w małej chatce umówiliśmy się z Peterem. - Będę miał dla was niespodziankę - obiecał. Kiedy wypływaliśmy ze stacji, nasi przyjaciele stali na brzegu, a z wyrazu ich twarzy widziałem, że wszyscy chcieliby płynąć z nami. Płyniemy we mgle i deszczu, ale kiedy zaczął padać śnieg, widoczność znacznie się polepszyła. Dziki, rozpościerający się przede mną krajobraz miał w sobie swoisty ład i harmonię. Życzę Eddyemu, aby spełniły się jego marzenia, ale wierzę, że na Kerguele-nach nigdy nie będzie żadnej fabryki. Trudno narzekać na wiatr, kiedy zbyt mocno wieje. Przecież to on właśnie unosi nas, kiedy dmie od zachodu i wsysa do przodu wiejąc od wschodu. Dzięki niemu przecież docieramy tu do celu. A deszcz! Deszcz omywa świat, a świat nigdy nie jest dość czysty. To prawda, że gdy uderzy w nas grad, to może zaboleć, ale ten biały odprysk jest jednocześnie czymś tajemniczym. Podobnie mżawka, która osiadając na wszystkim trwa. No a śnieg! Śnieg jest twórcą ciszy i zimna. Kiedy białe płatki spadają na ziemię w bezwietrznej pogodzie, mam uczucie, że zrozumiałem, co znaczy słowo majestatyczność. Nierówne ślady moich stóp na zaśnieżonej drodze są dowodem mojej życiowej niepewności. Mgła jest darem dla naszej fantazji, kiedy stoimy w miejscu, ale również nieprzyjacielem każdego nawigatora. Słońce, odwieczny darczyńca, łączy barwami tęczy dwa nieznane punkty. Wiele razy kierowałem się do miejsca, skąd wyrasta tęcza, ale nigdy tam nie dopłynąłem. Poranny szron pobielił trawy i mchy. Woda, nasz „tragarz" spokojnie szumi wzdłuż burt Polarki. Pod taflą wody zanurkował przed nami wielki waleń. Z kamerą w ręku próbowałem odgadnąć, w którym miejscu się wynurzy. Wokół Polarki pływa ogromne stado pingwinów. Nad nami wiszą chmury podobne do białych walców. I to miałyby być wyspy zagłady? Dokoła jest pusto. Nie dotarł tu jeszcze człowiek, żeby niszczyć dziewiczą ziemię swoim „ulepszaniem". A my? Chodzimy w milczeniu po wierzchołkach gór. Człowiek, w zetknięciu z dziewiczą przyrodą, raczej szepcze niż ośmiela się głośno mówić. Przepływamy wzdłuż najbardziej rozciągniętego zespołu wysp na świecie. (Długość wybrzeża jest większa od tego, które ma Francja.) Tylko leżące na brzegach wraki statków i łodzi przypominają o istnieniu cywilizacji. 178 Wpadłem na pomysł, że wyspy te powinny nazywać się Isłas Afortunidades (Wyspy Szczęścia) - tak jak pierwotnie nazywały się Wyspy Kanaryjskie. Wpłynęliśmy między wyspy, by uchronić się przed falowaniem oceanu. Poczucie bezpieczeństwa, które mamy w południowych szerokościach geograficznych jest dla nas czymś nowym i daje nam komfort psychiczny. Zatrzymujemy się w bezpiecznych zatoczkach, na niewielkich wysepkach. Od czasu do czasu napotykamy ruiny chatek, pozostałe po łowcach fok. Peter zaznaczył nam na mapie miejsce, gdzie znajdowała się kiedyś stacja polarna, w której robiono z fok i waleni tłuszcz. Rzuciliśmy kotwicę sto metrów od brzegu. Zobaczyliśmy szereg rozpadających się baraków, wielkie kotły do topienia tłuszczu, setki pustych beczek oraz kotłownię z urządzeniami parowymi. Dokoła było mnóstwo króliczych nor i ptasich gniazd. Nad brzegiem leżały drewniane, jednomasztowe szalupy o długości od ośmiu do dziesięciu metrów, a na każdej z burt były wyżłobienia na dziesięć wioseł. Najważniejsza jednak była dla nas hałda węgla, który przywieziono tu ze sto lat temu z Europy. Małą fabryczkę, przez którą przechodzą wąskie tory kolejowe Francuzi nazwali Portem Jeanne dArc. Czegoś tak smutnego, co powstało z pracy ludzkich rąk, nigdy jeszcze nie widziałem, a nazwa tego miejsca wydała mi się po prostu absurdalna. Peter opowiadał mi, że podczas topienia tłuszczu, kiedy zabrakło węgla, wrzucano do ognia żywe pingwiny. Być może stałem na największym cmentarzysku zwierząt, jakie zbudował człowiek. Niedaleko brzegu zobaczyłem wystający z rumowiska drewniany krzyż. Mocno wyblakły na nim napis mówił, że w roku 1926 został pochowany tu Isaac Steiner. Francuscy specjaliści twierdzą, że w czasie kiedy funkcjonowała tu stacja wielorybnicza, przerobiono na tłuszcz kilka milionów zwierząt. Stacja została zamknięta z powodu braku materiału. Zdziesiątkowana fauna nie rozmnożyła się do dnia dzisiejszego i większa część wybrzeża jest pusta. Jeden ze stojących baraków jest w zupełnie dobrym stanie, opuszczamy więc Polarkę i na noc przenosimy się na drewniane prycze. W nocy zerwał się silny wiatr. Skrzypienie starych ścian budynku wybijało mnie ze snu. Miałem uczucie, że słyszę kwilenie i jęk stworzeń przerabianych w beczkach na olej, który jedli nasi dziadkowie. Ranek był piękny, wprost cudowny. Temperatura lekko powyżej zera. Słońce jak w zwierciadle odbijało swe promienie w lodowcu Cooka i wysyłało nam cudowną jasność. 179 Włóczyliśmy się po wybrzeżu. Widzieliśmy przemykające z jednej do drugiej króliczej nory dzikie koty. Również i na tej wyspie koty dziesiątkują gniazda ptaków. W południe załadowaliśmy na Polarkę około pół tony węgla i odpłynęliśmy. Za tym miejscem nikt z nas nawet się nie obejrzał. Płynęliśmy teraz na spotkanie z Peterem do zatoki Anse de St. Mało. Na tej pustyni niewiele miejsc posiada w ogóle jakieś nazwy. Po dwóch dniach rzuciliśmy kotwicę u ujścia bezimiennej rzeki. Dolina, przez którą ona biegła, była skalista. Na uboczu stała mała chatka, więc w niej zamieszkaliśmy. Z małego piecyka na naftę bije ciepło. W biblioteczce poustawiane są książki i czasopisma nawet sprzed roku. Po południu usłyszeliśmy warkot silnika. Wybiegliśmy z chaty i zobaczyliśmy krążący nad naszymi głowami helikopter, który szukał miejsca do lądowania. Potem brawurowo zniżył się i tuż obok chaty spuścił na ziemię ciało zawiniętego w sieci renifera, po czym zatrzymał się nieopodal. Wyszedł z niego Peter Cronelle z karabinem w ręce. Helikopter odleciał z powrotem do bazy. Wyciągnęliśmy z sieci ważące około sto pięćdziesiąt kilogramów ciało renifera. Peter wyjaśniał: - Stada reniferów rozmnożyły się tutaj w nadmiarze. Dziesiątki tysięcy sztuk stanowią zagrożenie dla przyrody i dlatego ich stan liczebny trzeba regulować odstrzałem. Peter pomógł nam oprawić renifera, a my z Sorelem peklowaliśmy mięso do słoików, robiąc zapasy na kolejne dni rejsu Oceanem Indyjskim. Vojta poszedł łowić w rzece amerykańskie pstrągi. Pracowaliśmy cały dzień. Mięso z renifera znikało w słoikach, a my jedliśmy surowe, polane jedynie sokiem z cytryny różowe pstrągi. Były przesmaczne! W duchu pomyślałem o Eddym. Siedzieliśmy we czworo w małej chatce, otoczeni polarną nocą. Każda pustynia ma swój szczególny zapach. Tutaj pachniało mięsem z renifera i pstrągów, oceanem i lodowcowym kontynentem na południu, w którego bliskości leżała nasza wyspa. Czuliśmy również zapach unoszącej się w powietrzu tęsknoty. Opowiadaliśmy o swoim życiu i stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Podobnie miało się rozgwieżdżone niebo, dla którego nasza mała chatka była jedynym oparciem. Gdyby jej nie było, być może, że gwiazdy rozsypałyby się na ziemię. Peter opowiadał o ślepej Cygance, Vojta i Sorel o czasach swojej młodości. Myślę, że uśmiechacie się teraz, ale tak było naprawdę. I ja opowiadałem historie, których nigdy nie przelałbym na ten papier. Niebo tej nocy było tak nisko, że nawet płynące z gitary dźwięki wydawały się dziwnie rozpaczliwe. Mogliśmy śpiewać jedynie ludowe piosenki. 180 Ranek był zimny i padał śnieg. Wiatr rozbijał chmury o skaliste szczyty gór. Siedzieliśmy w chacie nic do siebie nie mówiąc. W zatoce, na pustej plaży dreptał tylko jeden pingwin. Peter opowiadał o niemieckiej, polarnej stacji badawczej, która przed laty znajdowała się w tym miejscu. - Rezultat?! - powiedział palcem wskazując na pingwina. - Stacje powinno się likwidować. Jedyne znaczenie, jakie dzisiaj mają, to demonstracja siły państw obecnych w strefie antarktycznej. Oczekiwany jest wielki podział, a każde z państw chciałoby mieć tu swoje wpływy. Powrót do bazy chwilami był dramatyczny. Momentami nic przed sobą nie widzieliśmy, a Polarka miała tylko sztormowe ożaglowanie. Za sterem cały czas stał Peter. Był zdrętwiały z zimna, ale szczęśliwy. - Za parę lat będę na emeryturze. Chętnie wróciłbym z wami i Polarka nr Ker-gueleny - powiedział. W bazie głównym daniem jest teraz mięso z renifera. Przypłynął statek i nastąpiła zmiana załogi. Na miejscu został tylko Peter Cronelle. - Dlaczego tu zostajesz, przecież innym na to nie zezwalają? - spytałem. - Wszystkim innym tutaj bez cywilizacji „przestawia" się w głowie, a mnie „przestawia" się w cywilizacji - śmieje się Peter. Przez ostatnie dni mieszkam u Petera w jego apartamencie nad magazynem. Słuchamy często jego kaset z muzyką cygańską. Z jego długich opowieści zrozumiałem w końcu, dlaczego prawie całe życie mieszka na stacjach polarnych i jest tam szczęśliwy. Najczęściej i najwięcej o stacjach polarnych mówią ci, którzy byli tu tylko jeden raz. Bywa, że piszą nawet o tym książki. - Zostajesz tu jeszcze na rok? - spytałem. -Tak. Zbliżał się czas naszego wypłynięcia. Peter pokazał mi gniazda ptaków w zatoce. - Widzisz te nakrapiane mewy? Przed dwoma laty nakręciłem o nich film i pokazałem go dwóm ornitologom. Pojechali do domu wcześniej ode mnie. Ten gatunek mew jest już w leksykonach, ale nie napisano, że to ja go odkryłem -powiedział bez żalu. - Tutejsza przyroda dużo dla mnie znaczy. Znam różne tajemne miejsca. Jest tu na przykład dolina skamieniałych drzew. Wnioskuję z tego, że kiedyś była tu normalna wegetacja. Znam również dolinę, która jest cała z niebieskiego marmuru. Peter daje mi garść wypolerowanych, marmurowych kuleczek. - Popatrz - Peter pokazuje mi filmowe ujęcia dwóch, martwych reniferów, które stoją złączone ze sobą rogami, do połowy są zasypane śniegiem. - Chciałbym tu mieszkać do końca swoich dni. Może mi się to uda. 181 Styczniowego ranka, kiedy odpływaliśmy z Kerguelen, wiał silny północny wiatr. Tego dnia z nikim już się nie widzieliśmy. Na górze wznoszącej się nad stacją widoczna była postać człowieka. Myślę, że wiem, kto to był. Heard Dwieście mil na południe od Kerguelen położone są dwie sąsiadujące ze sobą grupy wysp. Nazywają się Heard i McDonald. McDonald jest skupiskiem kamienistych, sterczących urwisk i występów, o które rozbijają się fale oceanu. Na wyspie Heard znajduje się wysoka góra pokryta lodowcem, zwana Big Ben oraz kilka skalistych wysepek. Z północnej strony wyspy jest mulista zatoka, chyba jedyne miejsce, gdzie można zakotwiczyć. Popychani wiatrem z północy szybko zbliżamy się do wyspy. Jednak wysokie fale nie pozwalają nam wpłynąć do zatoki, a w dodatku jest gęsta mgła. Stoimy bez żagli i dryfując czekamy na lepszą widoczność. Gdzieś na północ od nas jest sztorm. Rano mgła rozpłynęła się na chwilę i zobaczyliśmy sterczący w chmurach biały szczyt lodowca. Vojta, którego bołą zęby, leży w koi. Wygląda na to, że ma zapalenie okostnej. Nie wie, który ząb boli go bardziej. Nie narzeka, ale jego oczy są rozgorączkowane. Niestety, przed wypłynięciem nie pamiętał o wyleczeniu zębów. Próbując go pocieszyć, mówię: - Kiedy wrócisz do domu, będziesz mógł powiedzieć, że straciłeś na morzu zęby. Zamiast odpowiedzi zażył penicylinę. Po krótkiej naradzie, czy powinniśmy czekać na lepszą pogodę czy wracać na Kergueleny, czy też płynąć przez Ocean Indyjski na Pacyfik, zdecydowaliśmy się płynąć na wschód. Znajdujemy się teraz na pięćdziesiątym drugim równoleżniku południowej szerokości geograficznej. W wyjących pięćdziesiątkach więc będziemy płynęli aż do Oceanu Spokojnego. Na Oceanie Indyjskim targają nami sztormy, nadając rytm naszemu życiu. Vojta łyka antybiotyki i cierpi. Zastanawiam się, czy nie wracać na Kergueleny, gdzie mają stomatologa (przeszkolony internista), ale płynąć pod prąd i wiatr nie mieliśmy już siły. Waham się, czy nie płynąć w kierunku wschodniego wybrzeża Australii. Najprędzej dopłyniemy chyba do Tasmanii. 182 Płyniemy, skręcając łagodnie na północ w kierunku czterdziestek. Pogoda jest wspaniała. Przemieściliśmy się zaledwie kilka stopni na północ i od razu możemy zdjąć z siebie swetry. Płyniemy za słońcem. Jego ognista tarcza od samego świtu wypala nam oczy, a wieczorem wydłuża cień sternika aż do połowy Polarki. Nocą, z prawej burty na niebie widzimy Krzyż Południa i oba Obłoki Magellana. Wydaje się, że przesuwający się chaotycznie księżyc rozcina nocne chmury. Rankiem krąży nad nami - czasem niewidoczny zza chmur - albatros. Uskrzydlony pielgrzym, tak samo jak my, z prądem i wiatrem wędruje dokoła Antarktydy. Teraz leci, aby wrócić do wiosennego gniazda. - Popatrz - Vojta ręką wskazuje na albatrosa - jest zupełnie błękitny. I niebo tego dnia rozjaśnione słońcem jest cudownie błękitne jak na Adriatyku. Czarne chmury zostały daleko za nami. Sorel opala się w kokpicie. Jest blady jak więzień wypuszczony z celi. To prawdziwa słoneczna sauna! Temperatura powietrza wynosi +24°C. Co prawda im jest cieplej, tym bardziej zmniejsza się wiatr. W tej chwili ledwo suniemy do przodu. Vojta w tym upale zapomniał nawet o bólu zębów. Błękitny albatros krąży tuż nad Polarką, z bliska machając do nas niebieskimi skrzydłami. Na obiad gotujemy gulasz z renifera. Cóż innego mielibyśmy zresztą gotować? Nie ma wiatru, więc zwijamy żagle. Polarka delikatnie kołysze się na spokojnej wodzie. - To jest popołudniowa pauza - ironizuje Sorel. Trzech zarośniętych mężczyzn w milczeniu schyla się nad miskami. Mięso z renifera jemy już od miesiąca. - Dobrze by było nalowić trochę ryb - proponuje Sorel. Vojta powiedział, że w domu pekluje wieprzowe mięso i potem konsumuje je przez cały rok. Nie powinniśmy więc teraz narzekać. Wciąż nie możemy uwierzyć, że są na świecie miejsca, gdzie nie wieje wiatr i cały dzień świeci słońce. Przywykliśmy już do myśli, że płyniemy na Tasmanię. - Co będzie, jak nas nie wpuszczą, przecież nie mamy wiz - martwi się Vojta. - Nic nie szkodzi. Zostaniemy tam tak długo, aż wyleczą ci zęby. Potem odpłyniemy do Nowej Kaledonii, gdzie funkcjonują francuskie przepisy paszportowe i nie trzeba mieć wiz - stwierdziłem. - A potem! Całą zimę spędzimy w tropikach Nowej Kaledonii! Leżymy na pokładzie Polarki, wygrzewając się w popołudniowym słońcu. Na moment zasnąłem. Kiedy się przebudziłem, Vojta z sekstansem w ręce łowił słońce, a Sorel przygotowywał sobie wędkę. Zapadał już zmierzch, kiedy podniósł się lekki wiatr i bruzdami marszczył gładką dotąd taflę wody. Słońce nadal 183 wisiało nad widnokręgiem i przyciśnięte chmurami, wyglądało jak elipsa. Wyglądało to tak, jakby ktoś z góry próbował wcisnąć je do morza. Ciepły wiatr z północnego wschodu miło gładził twarze. Być może nadciągał z australijskiego buszu, gdzie słońce wypala wyschnięte równiny. Żeglarze mogą robić, co zechcą, jedno jednak muszą. Mianowicie muszą płynąć. Unoszeni słabym wiatrem płyniemy po spokojnym morzu wprost do słońca. Vojta leży zmęczony, łykając najsilniejsze już antybiotyki. Kiedy w końcu zasnął, nie budziliśmy go na nocną wachtę. Gdy namawiam go, żeby więcej odpoczywał, odmawia twardo i staje za sterem na swojej wachcie. Chcąc przyspieszyć dotarcie do celu, włączyliśmy silnik. Od Hobartu dzieliło nas jeszcze pięćset mil. Pewnego dnia Sorel zauważył, że chwieją mu się przednie zęby. On, człowiek natury, uwierzył wreszcie w zbawienne działanie witaminy C. Zaczął ją łykać. Vojta ma kłopoty z sercem, choć do tego się przyznaje niechętnie. Coś się z nami stało. Nagle wszyscy jesteśmy zmęczeni. Mniej ważne prace odkładamy na potem. Nawet po czterogodzinnej wachcie nikomu z nas nie udaje się zasnąć. Woda w naszym ostatnim zbiorniku, mimo że była wcześniej dezynfekowana, zaczyna śmierdzieć. Przez chwilę zmagam się z myślą, że moglibyśmy zatrzymać się na zachodnim wybrzeżu Tasmanii. Jednak teraz potrzebny jest nam bezpieczny port. A takim jest Hobart. TASMANIA Wreszcie zobaczyliśmy długo wyczekiwany przez nas ląd. Nocą, 16 lutego 1992 roku wpłynęliśmy do ujścia rzeki Hobart, a rankiem dobiliśmy do mola królewskiego jachtklubu. Wymieniam u żeglarzy amerykańskie dolary na australijskie i od razu dzwonię do mojego przyjaciela Jurka Pisza, który mieszka w Sydney. - Cześć Jurek! Jesteśmy w Hobarcie. - Miło cię słyszeć. Wszystko u was w porządku? -Tak! - Macie wizy? - Nie, nie mamy. A Vojta ma poważne problemy z zębami. - Natychmiast wysyłam wam pięćset dolarów i całe moje konto oddaję do waszej dyspozycji. Do jachtklubu wyślę fax, że daję za was poręczenie. Gratuluję wam. Gdybyście byli bliżej, uścisnąłbym was. Wizę dostaniecie na pewno, chociaż nie będzie to łatwe. Umilkłem. - Jesteś tam? - zapytał Jurek. Po jego słowach trudno mi było cokolwiek powiedzieć. - Halo! Halo! - krzyczał w słuchawkę. - Jestem. O żadne wizy walczyć nie będziemy, jesteśmy za bardzo zmęczeni. Jeśli nie będziemy mogli tu zostać, po wizycie u lekarza odpłyniemy. - Uspokój się! Uspokój się! Musisz odpocząć. Rozumiem to. Pierwsze godziny w porcie zawsze są najgorsze. Człowiek nie może jeść i spać, a musi walczyć z urzędnikami. Ci Australijscy nie są jeszcze najgorsi, zobaczysz. Jeszcze przez chwilę mnie uspokajał. - Przecież na Tasmanii masz przyjaciół, zadzwoń do nich. - Nie - odrzekłem kategorycznie. Rozłączyliśmy się. Wróciłem na Polarkę. Po chwili przyszła policja portowa, a za nimi celnicy. Zachowywali się urzędowo, ale ich oczy patrzyły na nas z jednoznaczną sympatią. Polarkę poddali dokładnej kontroli. Właśnie wynieśli na pokład już piąte 185 siodło Sorela i skrupulatnie je oglądali. Odpowiadałem na ich pytania, ale dlaczego Sorel ma pięć siodeł w rejsie dokoła Antarktydy, nie wiedziałem nawet ja. Do Australii dosłownie niczego nie wolno wwozić. A może jeszcze mniej. Na pewno nie wolno mieć skór i innych naturalnych produktów, łącznie z błotem na butach. Muszę przyznać, że celnicy oprócz woreczka maku i zawartości kosza na śmieci, które wsypali do specjalnego igielitowego wora, wszystko inne nam zostawili. Po kontroli podszedł do mnie komendant celników i powiedział mi, że moi przyjaciele z Falklandów, którzy mieszkają teraz w Saint Helenę prosili go, aby, jeśli tylko kiedyś przybiję do brzegów Tasmanii, celnicy natychmiast zamówili dla mnie taksówkę na ich koszt, abym mógł jak najszybciej ich odwiedzić. Po molo szła w naszą stronę drobna kobieta z czarną, skórzaną walizką w ręce. Podałem jej dłoń, żeby pomóc jej przejść z mola na pokład. Obrzuciła mnie mrożącym krew w żyłach spojrzeniem i powiedziała: - Nie lubię jachtów, nie lubię morza i nie umiem pływać. Jestem z immigration office. Pan jest kapitanem? Proszę wziąć ze sobą paszporty i pójść ze mną. To małe, piegowate stworzenie budziło we mnie niechęć. Niewątpliwie zresztą odwzajemnioną. Usiedliśmy na ławce. Kiedy skończyła przeglądać nasze paszporty, oznajmiła mi, że nielegalnie przebywamy na terytorium Australii i że powinniśmy natychmiast stąd odpłynąć. Przedstawiłem jej przyczyny, dla których zmuszeni byliśmy zatrzymać się tutaj i obiecałem, że jak tylko odwiedzimy lekarzy i uzupełnimy zapasy wody, natychmiast opuścimy Australię. Zapytała mnie jeszcze, czy nie zmienię zdania i czy jestem gotów podpisać się pod protokołem. - Oczywiście - odpowiedziałem. Po godzinie wróciła z tłumaczką i policyjnym samochodem pojechaliśmy do urzędu. Otrzymałem do wypełnienia formularz, w którym między innymi było pytanie: Z jakich krajów został Pan wydalony? Czeska tłumaczka, która pomagała mi wypełnić formularz słysząc moje odpowiedzi coraz bardziej się denerwowała. Wspomniałem bowiem, że kiedyś, jeszcze za czasów Ceausescu wyrzucili mnie z Rumunii za to, że włóczyłem się z Cyganami. Potem, w czasie brytyjsko-argentyńskiej wojny faszystowska chun-ta wyrzuciła mnie z Falklandów. Na australijskiej ziemi byłem zaledwie kilka godzin, ale obserwując tutejszych ludzi szybko zrozumiałem, że nawet ta drobna, piegowata i nie ufająca nam urzędniczka nie zdoła tak prędko wysłać nas z powrotem na morze. - Twierdzi pan, że powodem, dla którego musieliście się tutaj zatrzymać, jest zły stan zdrowia jednego z członków załogi i skażona woda? - z poważną miną spytała urzędniczka. 186 o Milan fyAnaeA, Re: IHMIGRATION - VISA To : Senator Briaa Archer Fax : From : Milan Vyhnal»k 5 PAGES Fax : Datę : Tu 25-2.92 at 11.15 Dear Brian, Mr.RudoU KHAUTSCHNEIDER - Kaptein Mr.Juliua ECSI - Crew maaber Mr.Yojtech Dlouhy - Crew manb»r are sailing around the World with own Yacht and arrived in Hobart last wednesday 19.i.92.with broken down compas and boat which neads repairs and caintenance befoore sailing around Antartiea.Fros Hobart Ismigration Department has reeieved VISA for »aa aonth only.Repairs and naintenance »ay take up to thr»» nonth o» the Slip.Boat "POLMSKA" 1? Ton 13 Meters. Before I phone Mrs.Wendy Shepherd 002 20 4011 Hobart Iaaigration Department I would very much apprici- ate your advioe as ance ahe tell* ne that "II CA8 NOT BE DOHHE" than I will tiave nowhere to tura. I doo nead to secu- re visa for not less than three nonth,prefersbly for six month as the weathar around antartiek will deteriorate aoon and too danger for fchia brave crew to rursh intoo. Hr.Rudolf Krautschneider is well known to ne as he lives in Usti nad Orlici(r»fered to in Book Lactos 1955 - 1990 page 11 and sap on the page 173).I haTe net Rudolf on many occaisions during laat ten years in Czechoslovakia. He is a legend in our dlstrict for his carrige and determi- gj nation.Sailed around the world during Falklands War sonę a 10 years ago.Writes books and for international magasines g about the countries and poeple he visited is preysring S films and VD0 for -teleyission station. Ali three are now in Bumie with me and will be eeting at 13.15.Mr.Michael Bos Walker - Harbourmaater who ia very helpfull in offering free berth for boat during propoeed maintenancs. Brian can you help me to help theałLjK - Tak - odpowiedziałem. - Kłamie pan - powiedziała ostro - pisał pan do Mikea Bleaneya, że zatrzyma się pan na Tasmanii i odwiedzi go. Zrobiłem wielkie oczy. Przypomniałem sobie, że kiedy przed dwoma laty wypływałem ze Szczecina, napisałem około pięćdziesiąt kartek i wysłałem do moich przyjaciół ze wszystkich kątów świata obiecując w nich, że wszystkich niebawem odwiedzę. Nie przykładałem jednak do tego zbyt wielkiej wagi. Przecież wiatr wieje ze wszystkich stron świata i nie wiedziałem wtedy, gdzie konkretnie nas zawieje. Teraz obróciło się to przeciwko mnie. Próbowałem wyjaśnić to zwykłe nieporozumienie. Gest jej ręki jednak był odmowny. - Nie wypłyniemy stąd do czasu, aż Vojta wyleczy sobie zęby - powiedziałem. - Proszę nie opuszczać jachtklubu - nakazała urzędniczka. Pożegnaliśmy się zimnym uściskiem dłoni. Z powrotem do jachtklubu odwiózł mnie policjant, który usiadł potem na ławce nieopodal Polarki. Wrócili celnicy z pozdrowieniami od rodziny Blea-neyów. Po ich twarzach widać było, jak bardzo incydent ten ich zmartwił. - Sorry - potrząsali naszymi rękoma. Teraz dopiero się zaczęło! Co godzinę musiałem biec do telefonu. Otóż były tasmański król serów Milan Vyhnalek posłał w mojej sprawie fax do Canbery. Moi polscy przyjaciele w Canberze chcieli natychmiast zorganizować strajk głodowy pod urzędem spraw zagranicznych. Rozdzwoniły się telefony w urzędzie paszportowym w Hobarcie. Dziesiątki znajomych i nieznajomych ludzi dzwoniło, aby za nas poręczyć. W wyniku tych działań otrzymaliśmy pozwolenie na trzydziestodniowy pobyt w Australii. Wypisując je nam, piegowata urzędniczka uśmiechnęła się. Miałem ochotę w tej chwili usprawiedliwić przed nią Sorela, który twierdził, że jeżeli obywatel Tasmanii nazywa się Tasmańczyk, to obywatelka nazywa się Tasemni-ce, po czesku to znaczy tasiemiec. Przez pierwsze dni pobytu naszym jedynym zajęciem było jedzenie i spanie. Vojta chodził do gabinetu stomatologicznego słowackiego lekarza, który za darmo wyrwał mu dwa zęby, a pozostałe leczył. Wielkiego ducha lekarz po sześćdziesiątce kupował nam owoce i warzywa. Wizyta w jego gabinecie była przyjemnością, nawet jeżeli czekały tam na nas kleszcze i wiertła. Przy odrobinie fantazji Tasmania na mapie wygląda jak ludzkie serce. Swoim kształtem nieprawdopodobnie przypomina Czechy, które leżą w sercu Europy. Sąsiedztwo z morzem powoduje, że w Tasmanii jest morski, a więc ciepły klimat i łagodne zimy. Śnieg utrzymuje się tylko w górach, dlatego stada bydła pasą się na zielonych, pełnych wilgoci połoninach przez cały rok. 188 wyxXi^ŁH****A^i«AA*yv^wv^vwywv^vxAjL«^^ *6V| I Ą_______________ XXSES2CSS2!2!ZXSaSXXaac3C5i^SSSSm525SSSSS^SS^SSS 225X3252 Tym, czym Tasmania różni się od Czech, jest okalające ją z każdej strony morze. Morze jest tutaj burzliwe, a ponieważ na południu Tasmanii nie przeszkadza żaden ląd, wiatr roztacza ogromne elipsy fal w swojej podróży dokoła świata. Tasmańczycy lubią się przechwalać, że ich kraj leży w paśmie rolling forties tzn. ryczących czterdziestek. Dawniej w Hobarcie znajdowały schronienie żaglowce podczas swoich odkrywczych wypraw na południowe kontynenty. W lasach mało zaludnionej, zachodniej części wyspy zoolodzy do dziś szukają tasmańskiego tygrysa, którego gatunek wyginął prawdopodobnie sto lat temu. Człowiekiem, który zna każdy centymetr Tasmanii, jest słowacki tramp Alex Sklenica żyjący tu od wielu lat. Dowiedziawszy się o naszym przybyciu, odnalazł 189 nas w jachtklubie. Jego informacje o ludziach, przyrodzie i tasmańskich realiach okazały się dla nas bardzo przydatne. W czasie naszego pobytu na Tasmanii był naszym „aniołem stróżem". Polarka płynie teraz na północ, niezgodnie z prądem rzeki. Nie jesteśmy sami, ponieważ płynie z nami kilkoro nowych przyjaciół. Zawijamy do małej zatoki Gielstone Bay i powoli przyzwyczajamy się do rytmu życia na lądzie. Polarkę cumujemy do starego, drewnianego mola. Miejscowi żeglarze są dla nas mili. Nikt nie żąda od nas pieniędzy, za to każdy podaje nam dłoń w przywi-talnym geście. Rozdając uściski przyjmujemy zaproszenia na obiady i kolacje. Poznajemy rodziny i domy tych przemiłych ludzi. Zatoka Gielstone Bay pełna jest wodnego ptactwa, które bez lęku pływa teraz wokół Polarki. Woda aż wrze, kiedy rzucam do niej kawałki chleba. Najodważniejsze są kaczki, które podpływają tak blisko, że można by wziąć je do ręki. W odległości kilku kilometrów od zatoki znajduje się fabryka, w której produkuje się cynk. Zanieczyszczenia z fabryki wypuszczane są do rzeki w związku z czym woda w niej jest tak skażona, że żyjące tu zwierzęta i rośliny nie nadają się do konsumpcji. Myślę, że jest to ciekawy przypadek ochrony ptaków i ryb. Podążałem za marzeniem stryja W mojej pamięci pozostał jeszcze jeden Czech. Nie mogę podać jego imienia ponieważ sobie tego nie życzył. Opowiem wam jednak jego historię. - Miałem dziesięć lat, kiedy rozpoczęła się druga wojna światowa. Mieszkałem w okolicach Liberca u swojego stryja, który był dentystą. Mówiłem po niemiecku tak samo dobrze, jak po czesku. Stryj twierdził, że nie ma większego znaczenia, kto wygra wojnę. Kiedy Niemcy przegrają, będzie to gówna warte, a kiedy wygrają też niewiele to zmieni. - Jestem już za stary, ale ty mógłbyś uciec do Australii. To młode państwo i wiem, że jest tam jeszcze dużo miejsca. Europa, z powodu ciągłych wojen jest już zdegenerowana. Jedyne, co jeszcze ją jednoczy, jest sztuka. Myślę jednak, że nawet ona jest zdegenerowana i sztuczna. Brakuje w niej naturalności i niewinności. Wśród Europejczyków jest wielu nadzwyczajnych ludzi, ale tyleż samo zwykłych lumpów. Kobiety tutaj wyglądają prawie sterylnie. Australia leży niedaleko Azji, znajdziesz tam na pewno odpowiednią dla siebie kobietę. Masz dziesięć lat, niedługo będziesz mężczyzną. Powinieneś wyjechać stąd jak najszybciej. Ziemia jest okrągła, a Australia leży na jej drugim końcu. Obojętnie w którą pójdziesz stronę zawsze będziesz się do niej zbliżał. Myślę, że powinie- 190 neś kierować się na zachód. To bezpieczniejsza i prostsza droga - powiedział do mnie stryj. Przygotowania do mojej wyprawy trwały dwa lata. Wyruszyłem przez Niemcy do Francji. W pociągach i na dworcach udawałem, że jestem z kimś starszym. Dotarłem do Calais. W 1943 roku nie było łatwo przeprawić się przez kanał La Manche, ale ja miałem szczęście. Pewnej nocy poznałem żołnierzy ruchu oporu. Razem z nimi, w ciemną, sztormową noc przedarłem się przez kanał do Anglii. Wydawać by się mogło, że nie było to trudne, dzisiaj myślę, że było to jedynie szczęście. W Anglii mówiłem, że mam szesnaście lat. Przyjęto mnie do kadetów marynarki wojennej. W wojsku byliśmy tylko szkoleni. Nie mogliśmy walczyć na froncie do momentu ukończenia osiemnastu lat. Podlegaliśmy pod oddziały landwery. Wojna chyliła się ku końcowi. Latem 1945 roku już jako obywatel Wielkiej Brytanii popłynąłem statkiem do Australii. Przeszedłem cały kontynent z południa na północ i ze wschodu na zachód. Wydobywałem złoto i diamenty, łowiłem krokodyle, byłem farmerem, zbierałem z aborygenami lecznicze zioła, pracowałem na tutejszych barkach. Kochałem kobiety o wszystkich odcieniach skóry, którymi obdarzył ich Pan Bóg. Mój stryj nie dożył końca wojny, nie miałem więc dokąd wracać. Dwadzieścia lat mieszkałem w buszu. Przez pewien czas sprzedawałem do ogrodów zoologicznych węże. Zżyłem się z nimi tak bardzo, że używałem je zamiast kłódki. Wplecione za kierownicę mojego terenowego wozu w ten sposób skutecznie go pilnowały. Pytasz z czego się utrzymuję. Hm, w dzień pracuję jako stolarz, robię stoły. Po południu ucinam sobie drzemkę, a późnym wieczorem przyjmuję pacjentów. Obiecaj mi, że nigdzie nie zamieścisz mojego nazwiska - poprosił wyciągając do mnie dłoń. Mocno uścisnął moją rękę patrząc mi przy tym prosto w oczy. Weszliśmy na pierwsze piętro jego domu. Otworzył drzwi, którymi weszliśmy do ładnie urządzonego gabinetu dentystycznego. 191 - Stryj nauczył mnie kiedyś, jak plombować zęby, więc teraz to robię. Oczywiście nie mam licencji i nie płacę podatków. Jestem pięciokrotnie tańszy od innych dentystów, a moje plomby są zupełnie dobre. Siadaj, skontroluję ci zęby. Z rutyną obejrzał moje zęby. - Masz je w porządku, ale często zdarza się, że muszę poprawiać plomby po dentystach. - Nie boisz się, że ktoś może na ciebie donieść? - Do tej pory tak się nie stało. Najbliższy dentysta jest czterysta kilometrów stąd i jak mówiłem, jest bardzo drogi. Poza tym jestem solidnym fachowcem. Dzieci leczę przeważnie za darmo. Siedzimy i popijamy herbatę. - Jak żyje się teraz u nas w kraju? - zapytał patrząc mi w oczy. - Jak wszędzie - powiedziałem wymijająco. - Wrócisz tam? -Tak. - A więc jest tam lepiej niż tu! - Nie, ale mam tam tych, których kocham. Na podwórze wjechał terenowy samochód. Wysiadł z niego stary farmer. Zapukał do drzwi. Jedną ręką trzymał się za twarz. Był to pacjent. Pożegnaliśmy się. Wsiadłem do samochodu i jechałem wąską drogą przez ogród. Stał na ganku i machał do mnie ręką. Na pożegnanie głośno zatrąbiłem klaksonem. Spotkanie Pojechałem do Saint Helenę odwiedzić Bleaneyów. Saint Helenę to przemiłe miasteczko, gdzie znajduje się mały port, do którego wpływa się mulistą deltą rzeki. Zatoka jest zbyt mulistą, żebym mógł wpłynąć do niej z Polarką. Pojechałem do szpitala, w którym pracuje Alison. Dowiedziałem się tam, jak znaleźć ich nowy dom. Zbudowali go w lesie, dwa kilometry od szosy. Dojechałem tam boczną, nowo położoną drogą. W odległości pięciuset metrów trzeba było brodzić przez potok. Dokoła stały ogromne stuletnie eukaliptusy, których gałęzie kołysały się na wietrze. Zanim odnalazłem dom, zrobiło się już ciemno. Zatrzymałem się przed błyszczącym nowością domem i wyłączyłem światła samochodu. Moich przyjaciół nie widziałem od czasu wojny na Falklandach. Wysiadłem z samochodu i stałem dłuższą chwilę. Czułem jak wspomnienia ściskają mi gardło. Wiele zawdzięczałem tym ludziom. 192 W mojej pamięci pojawiły się obrazy martwych, angielskich żołnierzy z portu Stanley. Znów widziałem ciała argentyńskich, często młodocianych chłopców w mundurach leżące we wspólnym, wielkim grobie w San Carlos. Spalone farmy, pola minowe, owce z powyrywanymi przez miny nogami, foki, rozrywane przez miny na plaży. Wróciły postacie aroganckich, faszystowskich oficerów generała Galtie-riego, którzy z helikopterów zaminowywali własne pozycje, aby żołnierze nie mogli się z nich wycofać. Przed moimi oczami przesuwały się kolejne straszne obrazy. But, z którego sterczała ludzka noga. Bunkry, które pomagałem budować, Argentyńczycy w popłochu uciekający przed brytyjskimi komandosami. Alison z małą Emmą na plecach, opatrująca żołnierzy obu stron. Mały Daniel, który przestraszony tulił się w moich ramionach. Przypomniałem sobie, jak Mikę uszył dla mnie argentyńską flagę, kiedy w ciągu dwóch godzin musiałem opuścić port Stanley przechrzczony przez nowych panów na Puerto Argentino. Z okien, stojącego pod eukaliptusami domu, biło jasne światło. Nie mogąc otrząsnąć się ze wspomnień, wciąż stałem nieruchomo. W końcu zapukałem do drzwi. Po chwili otworzyły się i zobaczyłem w nich Mikęa. Nic nie mówiąc padliśmy sobie w ramiona. Staliśmy przyciśnięci do siebie i pewnie stalibyśmy tak całą wieczność, gdyby nie Alison. - Kto to jest? - zapytała Alison wchodząc do korytarza. Kiedy nas zobaczyła, z jej oczu popłynęły łzy. Podeszła i teraz wszyscy troje staliśmy spleceni w uścisku. Kochałem tych ludzi. Bolało mnie, że nie widziałem ich przez tyle lat. Na korytarzu pojawiło się dwoje dzieci. Stały zdziwione i nie rozumiały, co się dzieje. My troje nadal trwaliśmy w uścisku. - Mami - powiedziała mała Emma. Alison odwróciła się w jej stronę. - To jest Ruda - powiedziała cicho. Wszyscy troje szybko ocieraliśmy łzy. Przytuliłem do siebie dzieci. Daniel pamiętał mnie, ale Emma miała na Falklandach zaledwie parę miesięcy. Siedzieliśmy przy stole i piliśmy herbatę. Dzieci wypytywały mnie o Polarkę, morze i moje córki Dobrawę i Daniele. Rozmawialiśmy do samego rana. 193 Jest sobotni ranek. Bleaneyowie pokazują mi swój dom. Przed domem stoi wielka trampolina, a na gałęzi ogromnego eukaliptusa wisi huśtawka. Emma przygrywa nam na pianinie, Daniel na saksofonie. Trudno mi było od nich wyjechać. Musimy płynąć do Burnie. Alison i Mikę za tydzień odlatują do Melbourne. Umówiliśmy się, że dzieci zostaną na Polarce i że wezmę je na wycieczkę w góry. Wróciłem do Hobartu i na drugi dzień odwiedziłem jeszcze Indosza i Jacka w ich górskim domku. Indosz i Jack Na Tasmanii, do portu Hobart przyszedł na Polarkę nie znany nam człowiek. Popatrzył mi w oczy i wyciągając do mnie rękę przedstawił się: - Indosz. Był średniego wzrostu i miał niezwykle muskularne ciało. Siwiejące włosy bezładnie spadały mu na czoło. Miał opalone ręce i ogorzałą słońcem twarz. Spojrzenie jego szarych oczu było bystre, proste i życzliwe. Nie potrafiłem odgadnąć jego wieku, mógł być między pięćdziesiątym a siedemdziesiątym rokiem życia. Indosz z zainteresowaniem obejrzał nasz jacht. Po pokładzie poruszał się lekko i z brawurą niczym toreador. Od pierwszej chwili poczułem do niego sympatię. Człowiek ten zachowywał się z wrodzoną naturalnością i był do tej pory jedynym, którego Polarka interesowała naprawdę. Zadawał rzeczowe pytania i wyrażał swoje opinie. Siedział potem z kubkiem herbaty w ręce i z chęcią odpowiadał na moje pytania. Był to także pierwszy spotkany przeze mnie człowiek, który nigdzie się nie spieszył. Jego opowieść tak bardzo mnie pochłonęła, że straciłem poczucie czasu. Historia jego życia zafascynowała mnie swoją prawdziwością i niebywałą siłą woli. - Tramping zaczął rozwijać się na Słowacji już w 1920 roku. Powiedziałbym, że tak samo jak w Czechach, tyle że nie miał tak dobrego zaplecza organizacyjnego i popularności. Jak wiadomo, Słowacja była nieporównywalnie biedniejsza. Zaczytywałem się w książkach o Indianach i dzikim zachodzie. Opowiadania te były proste, ale zawsze chodziło w nich o sprawiedliwą walkę. Założyłem z kolegami pierwsze w Bratysławie indiańskie plemię. Nazywało się „Dakota". Potem powstała z niego trampingowa osada „Czerwony kieł", a mnie nazywano wtedy „Czarny bawół". Całymi latami uczyliśmy się biegać, czołgać, rzucać nożem, strzelać z łuku, wspinać się na drzewa, wytrzymałości i wiele innych rzeczy. Były to dziecinne zabawy, ale my braliśmy je wtedy na poważnie. Honor i prawdomówność były dla nas czymś oczywistym. Przyjaźniłem się też z czeskimi trampami, głównie z „Bobem Huraganem". Robiliśmy Wspólne 194 wędrówki w Tatry. Dla naszych zachodnich braci, jak nazywaliśmy Czechów, Tatry były jeszcze naprawdę dzikie. Zbliżała się wojna. Ogłoszenie Słowacji samodzielnym państwem oznaczało zakaz swobodnego wjazdu dla naszych czeskich kolegów. Bob Huragan mylił się, pisząc w swoich pamiętnikach, że słowackie lasy ucichły. Przez cały czas trwania wojny Słowacy byli w lasach, a wielu z nich przeszło do oddziałów partyzanckich. W 1943 roku zostałem powołany do wojska. Przydzielono mnie do szkoleniowego oddziału górskich myśliwców. Szybko awansowałem i mając stopień porucznika przez krótki czas dowodziłem małą jednostką. Aby nie iść z wojskiem na front, przeszedłem do partyzantów i walczyłem w ich oddziałach do końca wojny. Byłem zwiadowcą i łącznikiem między partyzanckimi oddziałami. Wciąż zmieniałem imiona i miejsca swojego pobytu. Oddziały partyzantów działały przeważnie w Tatrach. Wykorzystywałem więc swoje umiejętności trampingowe i doskonałą znajomość terenu. Dwa razy zostałem złapany i skazany na karę śmierci przez powieszenie. Za każdym razem, dzięki swoim trampingowym umiejętnościom, udało mi się uciec. Wśród partyzantów miałem przezwisko „Wiś" - wisielec. Kilka razy byłem zraniony i do dziś mam na ciele blizny jak na prawdziwego Indianina przystało. Po wojnie zostałem powołany do czechosłowackiego pułku jako instruktor do szkolenia specjalnych oddziałów „błyskawicznego reagowania". Dostaliśmy potem rozkaz, który był wynikiem nacisku kierownictwa armii sowieckiej i brzmiał: Tępić uciekinierów z terenów ZSSR, a każdego, kto złapany będzie poza główną drogą, zabijać na miejscu. W akcji tej nie chciałem brać udziału i na własne żądanie odszedłem z wojska. Sytuacja w Czechosłowacji szybko się zmieniała. Niebawem zamknięto granice na zachód. A ja przecież przez całą młodość marzyłem o Ameryce i Australii. Z indiańską dokładnością zacząłem przygotowywać się do ucieczki. Granicę przekroczyłem ukryty w zaplombowanym wagonie jadącym do Austrii. Wziąłem ze sobą dwadzieścia plecaków, a w nich wszystkie ulubione książki, rower, cały sprzęt trampingowy służący do życia w przyrodzie. Wiele pracy kosztowało mnie, żeby przekonać austriacki urząd, że nikt nie pomagał mi w ucieczce. Mogłem zostać w Niemczech, ale chciałem wyjechać z Europy. Australia przyjmowała wówczas tysiące uciekinierów. Zaciągnąłem się na statek w Hamburgu i razem z Polakami, Rosjanami, Chorwatami, Serbami, Węgrami, Bułgarami i Ukraińcami przepłynąłem dwa oceany i trafiłem do Melbourne. To były piękne czasy. Praca była dla każdego. Kiedy tylko zarobiłem jakieś pieniądze, natychmiast wyruszałem na spotkanie z dziką przyrodą. Wędrowałem całymi latami. Tubylcy nauczyli mnie, jak przeżyć w buszu czy na pustyni. Fascynowało mnie, że potrafią żyć bardzo skromnie i przy tym być szczęśliwymi 195 ludźmi. Po jakimś czasie potrafiłem znaleźć wodę tam, gdzie pozornie jej nie było lub ugasić pragnienie zjadając rośliny. W czasie swoich wędrówek zacząłem malować zielnik według szkoły Aborygenów. Żyłem wśród dzikusów i sam również stałem się dzikusem. Pewnego dnia, daleko od jakiejkolwiek osady, spotkałem idącą pustkowiem dziewczynę z plecakiem. Był to czysty przypadek, że szliśmy tą samą drogą. - Wyjechałam ze Szwajcarii żeby poznać świat - powiedziała krótko i zamilkła. Szła obok dorównując mi kroku. W niczym nie musiałem jej pomagać. Była samowystarczalna. Imponowało mi to. Razem zaczęliśmy podróżować po Australii. Tygodnie zamieniały się w miesiące, a za nami zostawały kolejne pustynie, rzeki i góry. Mówiłem do niej Jack, nie zależało mi na partnerze - kobiecie. Codziennie siadywaliśmy razem przy ognisku i rozmawialiśmy, ale najbardziej zbliżało nas milczenie. Nadeszła pora deszczów. Pojechaliśmy pociągiem na południe, tam zacząłem pracować z geologami. Mieszkaliśmy w namiocie i żywiliśmy się owocami buszu. Właściwie nie mieliśmy na co wydawać zarobionych przeze mnie pieniędzy. Wydawało nam się, że jesteśmy bogaci. Pewnego razu, kiedy siedzieliśmy przy ognisku, powiedziałem: - Posłuchaj, Jack, mamy pieniądze, moglibyśmy rozejrzeć się za miejscem, gdzie obojgu by nam się podobało i pobrać się. - Przecież nie weźmiesz sobie chłopa - powiedziała obojętnie. - Myślisz tak naprawdę, Lucie? - wykrztusiłem. Było to pierwszy raz, kiedy tak ją nazwałem. -A więc ty, Indoszu, wiesz nawet, jak się nazywam? Wybacz, Alex - poprawiła się. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Tego wieczoru po raz pierwszy ją pocałowałem. Ślub wzięliśmy w Melbourne. Przy ślubnym ołtarzu ta drobna i delikatna kobieta powiedziała do mnie „tak". Tylko ja wiedziałem, jak zręcznie potrafi rzucać nożem, siedzieć nieruchomo łowiąc ryby, całymi tygodniami wędrować 196 pustkowiem bez słowa skargi. Z naszej do połowy pustej butelki nigdy nie wypiła ani o łyk wody więcej niż ja. Podziwiałem ją. Osiedliliśmy się w Hobarcie na Tasmanii i zbudowaliśmy w górach dom. Z czasem urodziło się nam troje dzieci. Musieliśmy ciężko pracować, ale każdą wolną chwilę poświęcaliśmy dzieciom i przyrodzie. Dzisiaj oboje jesteśmy na emeryturze i znów mamy dużo czasu. Dzieci są już dorosłe i żyją własnym życiem. Latem najczęściej pływamy na kanadyjkach, a zimą nasze narty zostawiają długie ślady w tasmańskich, zaśnieżonych górach. Kiedy przeprowadziłem się do Tasmanii, pomagałem założyć tu związek ratowników górskich. Uczestniczyłem w wielu trudnych akcjach, w których często chodziło o ratowanie ludzkiego życia. W dziewiczej i dzikiej przyrodzie łatwo je przecież stracić. Pewnego dnia przyjechał do nas szerpa Tenzing, który jako pierwszy razem z Hillarym zdobył Mount Everest. Zaprzyjaźniliśmy się. Był to wspaniały i skromny człowiek. Miałem szczęście, że mogłem z nim chodzić po górach. Podziwiałem jego świetną orientację w nieznanym terenie, jego spokój i pewność siebie w niebezpiecznych sytuacjach. Umarł na skutek długiego przebywania w górskich wysokościach (tak zwany tlenowy dług). Podczas swoich podróży i wędrówek poznałem wielu ciekawych ludzi. Teraz jestem wydawcą trampingowego czasopisma „Przyjaciel". Często pisałem w nim o ludziach, których kiedyś spotkałem. W zeszłym roku byłem z Jackiem w Czechosłowacji. Znów, jak za dawnych czasów, przeszedłem z kolegami tatrzańskie lasy i siadywałem przy obozowym ognisku. W ciemnościach rozbrzmiewały, nie znane mi już dziś trampingowe piosenki. Mówiły o przyrodzie, wolności i miłości. Byłem szczęśliwy, że doczekałem się tego. Poznałem nowych przyjaciół. Kiedy obóz ucichł pogrążony w nocnym śnie, wspomnieniami wróciłem do moich przyjaciół z młodości. Niektórzy z nich odeszli już na wieczne łowiska, gdzie razem z Winnetou, Unkasem, Sitting Bullem i innymi bohaterami naszego dzieciństwa siedzą przy obozowym ognisku. - Chodź, pójdziemy spać - powiedział siedzący obok mnie Jack - zaczyna robić się zimno, Indoszu. Potem rozgrzebała dogasające ognisko i dorzuciła kilka suchych gałęzi. Lecące w górę iskry oświetliły jej twarz. Ogień znów zapłonął. - Tak, masz rację. Pójdziemy spać, Jack - powiedziałem. Leżeliśmy obok siebie pod wielkim świerkiem. Pomału budził się nowy dzień. Jack spał obok mnie, a ja słyszałem jego miarowy oddech. Czułem panujący wokół nas spokój. Nie byłem już smutny. Drugiego dnia Jack odjechał do rodziny w Szwajcarii, a ja spotkałem się z „Bo" i „B", żoną i córką Boba Huragana. Prosto z pociągu ruszyłem gęsto zarośniętą krzakami ścieżką w stronę czeskiej, drewnianej chaty Boba. Nie byłem 197 sam. Wspomnienia nie opuszczały mnie ani na chwilę. Obok mnie sapał, wchodząc pod górę Sokole Oko, za nami powoli szedł Niebieski Żółw, a daleko przed nami prężnym krokiem maszerował Bob. Jak zawsze był świeży i niestrudzony. Widziałem jak ostrożnie rozgląda się dokoła i macha do mnie ręką. Przyspieszyłem kroku i obraz się rozpłynął. Krajobraz w ciągu minionych lat bardzo się zmienił. Wokół stały domy i letnie dacze. Kiedy to ostatni raz szliśmy tutaj z Bobem? Myślę, że w 1947 roku. Nowe realia w Czechosłowacji dają nowe nadzieje. Jeśli nadzieję połączy się z pracą, może wyjdzie to na dobre. Indosz długo jeszcze snuł swoją opowieść i pokazywał mi stare, pożółkłe fotografie kolegów. Na pożegnanie pewnie uścisnął mi dłoń i patrząc prosto w moje oczy. To spojrzenie było przyjacielskie i ciepłe. - Do widzenia, Indoszu! - zawołałem jeszcze z pokładu Polarki do człowieka, którego postać zmniejszała się wraz z naszym oddalaniem. Silny wiatr z południowego zachodu oparł się o żagle i falami rzeki zaczął unosić nas w stronę oceanu. Jeszcze raz obejrzałem się za siebie. Widziałem już tylko kontury skalistego wybrzeża. Pomyślałem w tej chwili o dzienniku Indosza, w którym było kilka mądrych filozoficznych myśli, na przykład: Pasywność jest matką niewoli. Siła niewoli bywa silniejsza od innych, ale jest to stan przejściowy. Kiedy zasadzisz drzewo, ugruntujesz w danym miejscu również i swoje korzenie. Demokracji nie ma nigdzie. Jest to marzenie, dla którego musimy pracować całe życie. Nie osądzajmy narodów, ale pojedyncze jednostki. Wszędzie szukam dobrych ludzi, ale nie jest problemem znaleźć również złych. Każdy człowiek jest jak cudowne nasionko. Wiatry i morskie prądy zanoszą je często daleko od kraju. Ważne jest, by potrafiło rozwijać się na obcej ziemi. Podróżowałem po USA, Kanadzie, Alasce i wielu innych krajach, ale nie wiem, czy jestem szczęśliwszy niż wówczas, gdybym tylko o tym marzył- Kiedyś wszyscy ludzie byli wolni. Nikt nie dzielił lasów, łąk i wód. Dopiero potem przyszli władcy i zaczęli „kroić" ziemię. Część dla tego, część dla tamtego. Dopiero potem przyszli panowie i „ kroili" ziemię dla poddanych. Dopiero potem przyszli chłopi i „kroili" pola dla swoich dzieci. Ziemia stała się pełna płotów, miedz i murów. Jeśli dołączysz do tego granice między państwami i miastami, rozpoznasz pajęczą sieć, w której miota się współczesny świat marząc, by wrócić z powrotem do czasów wolnych ludzi. (Zczasopisma „Przyjaciel") 198 Odpływamy z Tasmanii a ja nie opowiedziałem wam jeszcze wielu zdarzeń. O śpiewaczce, która pokochała Murzyna z wyspy Martinika i nie miała pieniędzy na samolot, żeby do niego polecieć. O właścicielu stacji benzynowej, u którego ludzie przestali kupować paliwo, dopóki nie sprzedał nowego samochodu i nie zaczął na powrót jeździć starym chevroletem. O matce dwóch synów, która emigrowała z Czech i piekła dla nas ciasta. O artyście, który gotował sos koperkowy. O myśliwym Tomie, który mieszkał w dzikich lasach i ubierał się w nie wyprawione skóry. Tom polował za pomocą łuku, a do ludzkich osad zachodził dwa razy do roku. O kamerzyście, któremu trzęsły się ręce. O farmerze, który hodował w terrariach czarne, tasmańskie tygrysy, jak nazywa się najbardziej znane jadowite węże na Tasmanii. Wąż ten zamieszkuje na małych wysepkach leżących w cieśninie Bass, między Tasmanią a kontynentem australijskim. O polskim kapitanie Kołodzieju, który w czasie drugiej wojny światowej płynąc z Ameryki do Murmańska z konwojem, uratował tonących ludzi ze storpedowanego statku pasażerskiego i który powiedział: Człowiek musi przestać myśleć o sobie, aby mógł zrobić coś pożytecznego dla innych. Poza tym Niemcy w tych czasach były wrogiem całego świata. Moja nienawiść wobec nich była większa niż strach. O Dicku, który budował wielki, pięćdziesięciometrowy żaglowiec i wierzył, że kiedyś go dokończy. O żeglarzu Alanie, który swoim jachtem Młodość w ciągu szesnastu lat opły-nął dookoła świat, pokonując w tym czasie sto trzydzieści tysięcy mil morskich. Kiedy wrócił do Hobartu, nikt go nie poznał i nie rozpoznaje do dzisiaj. - Płynąłem tylko dla siebie. Po co więc miałbym o tym mówić czy pisać -powiedział mi Alan. O budowniczym, który prasą wyrabiał z gliny cegły i budował z nich ludziom domy. Robił to szybko i tanio. O aborygenie, który mieszkał w pięknym domu w Hobarcie, ale kiedy chciał się porządnie wyspać, szedł do jaskini w górach. O nieprzytomnym chłopcu, którego znalazłem na brzegu z raną w nodze od ukłucia raji. O rybakach z cieśniny Bass i ich odwadze, kiedy wypływali na połowy do zimnych, sztormowych mórz. O bezrobotnych chłopcach, którzy chodzą ze strzelbami kłusować i przestrzeliwują znaki drogowe. O przemęczonym pracą przodowniku farmy, który zasypiał na stojąco. O dolinach, rzekach i wodospadach. O człowieku, który przed sześćdziesięcioma laty polował w górach na aborygenów. O statkach, które wywożą do Japonii surowce mineralne z Tasmanii. O pewnej kochance bogacza. O nostalgii i smutku emigrantów. O bezrobotnych, którzy mają czas i zatrudnionych, którzy nie mają go wcale. O koniach, jakie posiada pewna szkoła dla swoich uczniów. 199 O człowieku, który wyszedł z domu do ogrodu z motyką w ręce i został zastrzelony przez policjanta, który myślał, że ów trzyma w ręce strzelbę. O pewnej pielęgniarce, która jest lekomanką i nie potrafi już tego ukryć. O łowcy rekinów, który w żołądku czterometrowego rekina znalazł szczątki ludzkiej nogi. O policjancie, który pilnował Polarki udając, że jest rybakiem. O rodzinach, w których spędziliśmy miłe chwile. O dziennikarce Carolice, która chciała dużo wiedzieć. O ludzkiej przyjaźni, którą znaleźliśmy na Tasmanii. Z Bogiem, Tasmanio, na zawsze będziemy pamiętać twoje zielone połoniny i zalesione, górskie zbocza, a szczególnie ludzkie ciepło, którym nas tutaj otaczano. Dlaczego nie opowiedziałem wam tych historii? Otóż obiecałem swoim córkom, że przywiozę im piórka pingwinów. Zbierałem je zdrętwiałymi od zimna rękoma z powierzchni jezior i potoków na polarnych wyspach, muszę się więc spieszyć. Australijskie przepisy celne nie zezwalają na wywóz pierza. Ale ja muszę dowieźć je do domu, dlatego zrobiłem z nich poduszkę. Wam również, moi czytelnicy, podaruję piórko pingwina schowane w tej książce. Wierzę bowiem, że piórko pingwina uczyni każdego lepszym. Nie wiem, czy akurat to ode mnie. Być może, powinniście dobrzeje obejrzeć, a potem wyruszyć po własne piórko. Na każdego z was jakieś czeka. Mogę przysiąc, że ludzie w Australii, pomimo że chodzą głową w dół, nie mają u nóg przyssawek czy magnesów. Kiedy idą, nie muszą wsadzać nóg do pętli jak robią to cyrkowcy, a nie zawiązane pod brodą kapelusze nie spadają im z głów. Wybrzeże, które widzimy z lewej burty, to kontynent australijski, a Polarka płynie teraz na północ do Sydney. Wieje słaba bryza. Płyniemy tak, abyśmy z niedużej odległości, nie większej niż dwie mile, mogli widzieć brzeg. Dlaczego? Ponieważ musimy pokonać silny wschodnioaustralijski prąd, który ciągnie się przez całe wschodnie wybrzeże. Ciepły ów prąd rodzi się na równiku i ma wpływ na pogodę głównie w stanie New South Wales. Niedaleko brzegu jest jednak na tyle słaby, że możemy płynąć przeciw niemu. Mijamy zatoki i małe, australijskie miasteczka leżące u ich brzegów. Płyniemy wolno i spokojnie, i co pewien czas łapiemy ryby. Od czasu do czasu przelatują nad nami samoloty straży granicznej lub przepływa przyglądając się nam policyjna motorówka. Nasze wizy są jeszcze aktualne, ale zgodnie z nakazem tasmańskiego urzędu nie mamy prawa zatrzymywać się i kotwiczyć w dowolnym miejscu. Cały czas musimy płynąć do wyznaczonego portu. A tym jest teraz Sydney. Chętnie zatrzy- 200 malibyśmy się, zwłaszcza w czasie bezwietrznej pogody i odpoczęli w jakiejś małej zatoczce. Chociaż mamy wizy, ale bynajmniej nie zaufanie. Wieziemy ze sobą zapieczętowaną paczkę, a w niej informacje dla kolejnych urzędników służb granicznych, które nas czekają. Z Bumie do Sydney płynęło nam się przyjemnie i „tylko" dwadzieścia pięć dni. W tym czasie najedliśmy się do syta, wyspali. Godzinami słuchaliśmy muzyki i komentatorów małych australijskich stacji radiowych. Wieczorami siadywałem i pisałem opowiadania (nie tylko do tej książki). So-rel i Vojta stali za sterem niekiedy trochę dłużej, gdy widzieli jak siedzę schylony nad zeszytem i gorączkowo notuję przy świecy. Jeśli macie przyjaciół, wszystko na świecie jest łatwiejsze. Jeśli macie jacht, który w tej chwili niesie woda, wszystko jest wspaniałe i proste. Człowiek zużywa na swoje potrzeby tylko niecałe trzy procenty słodkiej wody. Reszta wycieka do oceanu. A ocean jest tylko po to, by nieść statki i jachty. Inaczej człowiek wody tej wykorzystać i tak nie potrafi. Głębokość oceanu wynosi średnio cztery kilometry. Słońce odparowuje rocznie jednometrową warstwę wody. W ten sposób powstałe chmury za pomocą cyrkula-cji powietrza przesuwają się nad ląd, skąd w postaci deszczów spadają do rzek i płyną z powrotem do oceanu, w związku z tym w roztworze zwanym morską wodą koncentrują się różnorodne ziemskie minerały w coraz większych ilościach. Jednym z nich jest sól, która nadaje smak. Jurij Gagarin, który jako pierwszy człowiek na świecie widział z pozaziemskiej orbity niebieską planetę Ziemię, widział głównie oceany. Z tej wysokości wyglądały jak delikatny, niebieski dywan. Być może wpadł na pomysł, aby zamiast Ziemia nasza planeta nazywała się Morze. Ale ocean, podobnie jak ludzkość jest niespokojny i w pewnym sensie ją przypomina. Targają nim prądy spowodowane grawitacją i przesuwaniem się wielkich mas powietrza (pasaty), seriami niży ciśnienia sunących w jednym kierunku, różnorodnymi temperaturami wody i jej trudną do zmierzenia cyrkulacją, przypływami i odpływami spowodowanymi magnetyzmem Księżyca i częściowo Słońca, słodką wodą z rzek, wpływem podziemnych jezior na dno oceanu, lodowcowymi „prysznicami" z topniejących na północy i na południu lodowców. Ocean jest pod wpływem erupcji podmorskich wulkanów i wyciekającej z nich magmy, fal zwanych tsunami, które z ogromną szybkością suną przez ocean, a u brzegów zagrażają ludzkiemu życiu. 201 Wyobraźcie sobie ogromny prąd ciepłej wody z równika, który spotyka się na północy i południu z masą polarnej, zimnej wody i spada prosto na dno oceanu jako wodospad. A kiedy pełzający po dnie prąd ciężkiej, zimnej, polarnej wody ogrzeje się w równikowej części oceanu, wielkim wulkanem wybucha na powierzchnię wody. Interesujące jest, że prądy te mają decydujące znaczenie w życiu oceanu. Wynoszą z jego dna pierwiastki metalu i substancje organiczne i pozwalają na rozwój planktonu. Na naszej planecie życie istnieje już od około półtora miliarda lat, w tym dopiero czterysta milionów lat na lądzie. Człowiek jest częścią morza, ponieważ stworzony jest z wody. Każdy z nas jest małą kropelką, która - dopiero co powstała - wysycha. Przed około dziesięcioma tysiącami lat żyło na świecie szacunkowo dwadzieścia milionów ludzi. Przy dzisiejszym wzroście populacji za pięćset lat będzie ich dwieście pięćdziesiąt miliardów. Ludzie przeżyją tylko wówczas, kiedy poznają i zrozumieją tajemnice oceanu. Dla tak dużej ilości ludzi zasoby węgla, ropy i gazu szybko zostaną wyeksploatowane. Nadzieję na przetrwanie ludzkości daje, być może plankton, glony i nowe gatunki roślin. Człowiek chciałby mieć też wpływ na nasz klimat. Szczególnie największe i najbogatsze państwa uzurpują sobie prawo do czerpania z bogactw świata wciąż więcej i więcej. Próbują zmieniać nurty rzek, opanować dna oceanów. W swoich szalonych planach wojennych chcą zmieniać kierunki morskich prądów i zagradzać morskie cieśniny, aby tym negatywnie wpływać na klimat i na terytorium przeciwnika czy konkurenta. Jednym z przykładów jest Golfsztrom, w którym płynie tyle wody jak z pięciuset Amazonek i ma wpływ na klimat całej Europy. Aborygen Spotkać go można na każdej ulicy. Ma czarną skórę i rozpłaszczony nos. Aborygeni to pierwotny, australijski lud. Biali, którzy opanowali najmniejszy kontynent, nie zawsze wyrażają się o nich pochlebnie. Niektórzy uważają, że to najbrzydsi i najbardziej leniwy ludzie na świecie. Nie potrafią przystosować się do europejskiego stylu życia i łatwo wpadają w alkoholizm. Innymi słowy: po prostu przeszkadzają. Ponadto większość z nich żyje z zasiłków, obciążając państwowy budżet. O aborygenach napisano już wiele, wciąż jednak za mało. Przybyli z Azji w czasach, kiedy północna część Australii połączona z nią była mostem wysp i raf koralowych. Sądząc po znaleziskach i wykopaliskach, naukowcy zakładają, że 202 aborygeni przybyli przed czterdziestoma tysiącami lat. Według nowych badań iwierdzą, że kultura aborygenów istnieje od osiemdziesięciu, a nawet stu tysięcy lal. Przez część białych osadników traktowani byli niczym „łowna zwierzyna". Prześladowania te zakończyły się około stu lat temu. Nigdy nie dowiemy się, ilu żyło ich tu naprawdę, w chwili kiedy biały człowiek zawinął tu swoim żaglowcem i w imieniu króla zajął kontynent. Według szacunkowych obliczeń naukowców było ich wtedy około jednego do dwóch milionów. Dzisiaj żyje ich około stu trzydziestu tysięcy, przeważnie mieszańców. Aborygeni rozrzuceni są po całej Australii, ale tylko w północnej części kontynentu zachowali tradycyjny sposób życia. Aborygeni byli koczownikami. Żyli w grupach, plemionach, tworzyli nawet całe narody. Mówili w dwustu trzydziestu językach, ale nie znali pisma. Historia o nich przetrwała w przekazach ustnych. Zawarta w nich mądrość aktualna jest do dzisiaj. "S Na początku na ziemi nie było nic. Potem nastał „dream time" (czas narodzin). Pochodzą z niego ogromne potwory o ludzkich cechach. W poszukiwaniu pożywienia drążyły doliny i układały w stosy góry. W tym samym czasie narodzili się również aborygeni i wszystkiego uczyli się od olbrzymów. Dzisiaj, wszystko co ich otacza, przypomina tamte czasy. Rzeka płynąca doliną, zaśnieżone wierzchołki gór, kwiaty, ryby, skały, ptaki, ziemia. Wszystko jest wciąż żywym wspomnieniem o przodkach olbrzymach. Symbolem kobiety jest Słońce, które włada życiem. Kobieta jest głową rodziny. Symbolem mężczyzny jest Księżyc, którego znakiem jest pies i żaba. Posiada on władzę nad przypływami i odpływami, i w ogóle nad wodą. Każda grupa lub plemię posiada swój totem będący mistycznym połączeniem z przodkami - olbrzymami. Oprócz tego, każda rodzina ma własne totemy. Stosunki rodzinne ustanawiane są zgodnie z totemami. Każdy z aborygenów ma również swój osobisty totem (amulet). Posiadacze identycznych amuletów są dla siebie krewnymi i wzajemnie sobie pomagają. Śmierć jest tylko ostatnim wydarzeniem w danym życiu, bowiem dusza znajduje sobie inne ciało i życie trwa nadal. Słyszałem opowieść pewnego tubylca, który twierdził, że biały człowiek potrafi wszystko, nawet zabić duszę. Tylko nie potrafi być szczęśliwym, ponieważ ma zawsze wszystkiego za mało. 203 Jak tęcza pokolorowała kamienie Rzeka Yarangobilly już od dawien dawna płynęła głęboką doliną. Nad tą doliną widniała tęcza. Pewna młoda dziewczyna zakochała się w tęczy i każdego wieczoru chodziła jej śpiewać. Niedaleko stąd mieszkał w jaskini mężczyzna, który miał czarodziejski bumerang. Bumerang ten spełniał każde jego życzenie. Pewnego razu mężczyzna próbował zwabić dziewczynę, lecz to mu się nie udało. Mężczyzna stracił cierpliwość, porwał dziewczynę i uwięził w jaskini. Dziewczyna płakała, marzyła o wolności i tęskniła za tęczą. Mężczyzna zachowywał się grubiańsko, bił ją i kazał sobie usługiwać. Pewnego dnia dziewczynie udało się uciec. Biegła w stronę rzeki Yarangobilly i prosiła tęczę o pomoc. Mężczyzna wysłał za dziewczyną swój czarodziejski bumerang nakazując mu, by przyprowadził dziewczynę z powrotem. Nie dlatego, że ją kochał, lecz dlatego, że postąpiła wbrew jego zakazowi. Dziewczynę ukryła tęcza. Bumerang wielkim kręgiem obleciał tęczę, ale dziewczyny nie znalazł. Rozzłoszczony coraz szybciej krążył dokoła. Kiedy spostrzegł, że tęcza się go nie boi, wściekle w nią uderzył. Bumerang rozbił się i rozsypał w drobny proch, który wiatr rozdmuchał nad buszem. Od tego uderzenia tęcza też rozsypała się na drobne kawałki, które zamieniły się potem w kolorowe kamienie. Leżą one w dolinie nad rzeką Yarangobilly. Dziewczyna dziękowała tęczy i płakała ze szczęścia. Od tego czasu tęcza pojawia się najczęściej po deszczu. Skąd wzięty się kangury W czasach, kiedy Aborygeni nie potrafili jeszcze rzucać „woomerem" (oszczep rzucany ręką „przedłużoną" jakimś drewnianym miotaczem, który miał zwiększać szybkość i celność rzutu), pewne plemię wyruszyło na nieznane terytorium. Łowcy poszli przodem i pochyleni, z bumerangami w rękach (aborygeni nie znali łuku), wypatrywali zwierzyny. Nagle zerwał się wiatr, który po chwili przemienił się w ogromną wichurę, przed którą łowcy ukryli się wśród skał. Kiedy wyszli po chwili, zobaczyli idące przez tundrę nieznane zwierzęta, które w workach przed sobą niosły młode. Od czasu, kiedy wiatr „przywiał" kangury, aborygeni delektują się kangurzym mięsem. Po smakowitej uczcie śpiewają i tańczą w takt „trąby Didgeridoo" (duduridu). Podstawową bronią aborygenów jest bumerang, który wygląda jak prawdziwe dzieło sztuki. Posługiwania się nim aborygeni uczą się przez całe życie. Prawdopodobnie ta mała, aerodynamiczna broń jest protoplastą helikoptera. Do polo- 204 wań i w celach wojennych stosowano bumerangi ciężkie i nie mające właściwości aerodynamicznych, a więc takie, które nie wracały, jedynym ich zadaniem bowiem było dotarcie do określonego celu. Bumerangi lekkie i aerodynamiczne służyły głównie do treningów i polowań na ptaki. Jak to było z indykami i strusiami Wooripun (struś) była królową wszystkich ptaków. Kiedy z gracją wznosiła się do góry i leciała pięknie i z harmonią poruszając skrzydłami pozostałe ptaki patrzyły na nią z podziwem. - To, że wooripun ma największe skrzydła, nie znaczy jeszcze, że musi być królową wszystkich ptaków - powiedziała z zawiścią boarta (indyk). Boarta bardzo lubiła jeść ryby. Jej przyjaciel pelikan, który był władcą morskich ryb, codziennie je jej przynosił. Pewnego dnia boarta szła przez busz niosąc w dziobie rybę. Spotkała wooripun. - Ach, ja też bardzo lubię ryby - powiedziała wooripun i poprosiła boartę o kawałek. Boarta nie chciała się podzielić i z pełnym dziobem powiedziała: - Sama sobie łowię ryby. Jeśli ktoś zje ryby, których sam nie złowił, stanie mu ona w gardle kością. Mimo że wooripun miała ogromny apetyt na rybę, uwierzyła słowom boarty. Ostatecznie boarta była jej starszą siostrą. - Nie wiem, co bym poczęła, gdybym sama nie mogła łowić ryb. Potrafię je świetnie łapać, ponieważ mam małe skrzydła. Jeśli też chcesz łowić w morzu ryby, musisz obciąć swoje wielkie skrzydła - radziła wooripun boarta. - Ale przecież ja chcę wysoko latać - zauważyła wooripun. - Nie bój się. Gdy nałowisz sobie w morzu dość ryb, z powrotem przykleisz swoje skrzydła pszczelim woskiem i będziesz mogła latać jak dawniej - obiecywała jej boarta. Wooripun dała się przekonać. Wszystkie zwierzęta zbiegły się na polanę, żeby zobaczyć, jak boarta obcina wooripun skrzydła. Wooripun nie czuła żadnego bólu, jednak zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, zobaczyła leżące przed sobą własne skrzydła. Znanym gestem spróbowała wznieść do góry, lecz jej się to nie udało. Stojące dokoła zwierzęta zaczęły się śmiać. Najgłośniej ze wszystkich śmiała się boarta. Wooripun zrozumiała w tej chwili, że boarta oszukała ją i że już nigdy nie będzie mogła wzlecieć wysoko ku niebu. 205 Wooripun skryła się w buszu. Chciała umrzeć. Po jakimś czasie z jej jaj wylęgło się dziesięć piskląt. Pewnego dnia wooripun zobaczyła w buszu boatrę, która szła prowadząc za sobą dziesięć piskląt. Wooripun ukryła swoich osiem piskląt, a z dwoma wyszła boarcie na przeciw. Boarta z daleka już prześmiewczo krzyczała: - Wooripun, powiedz, jakie to uczucie być królową ptaków i nie umieć latać? Wooripun spokojnym głosem odpowiedziała: - Szkoda mi ciebie, boarto. Masz dzies; ęcioro młodych, a ja tylko dwoje. Zobacz, jakie są silne i duże. To dlatego, że mam ich tylko tyle, mogę je lepiej wykarmić. Gdybym była tobą, zostawiłaby :n sobie dwa najsilniejsze pisklęta, a pozostałe zabiłabym. Na drugi dzień wooripun znów spotkała w buszu boartę. Tym razem szła tylko z dwoma pisklętami. - Co zrobiłaś ze swoimi młodymi? - zapytała wooripun. - Zabiłam je, tak jak mi poradziłaś - odrzekła boarta. Wooripun zagwizdała i za chwilę przybiegło z buszu dziesięcioro jej małych piskląt. Boarta zrozumiała, że wooripun ją oszukała. Wybuchnęła płaczem. - Ty masz całe skrzydła, a ja wszystkie swoje dzieci. Ja byłam łakoma, ty zaś byłaś zawistna. Od tego czasu strusie emu mają małe skrzydła, a indyki znoszą mało jaj. W drodze do domu Ponieważ Australia znajduje się na przeciwległej półkuli ziemskiej, nie miało znaczenia, czy wyruszę z niej na zachód czy też na wschód. W drodze do domu zaplanowałem zatrzymać się w Belgradzie, tak więc leciałem jugosłowiańskimi liniami lotniczymi. Przed wejściem do samolotu grupa żołnierzy ze specjalnego oddziału dokładnie wszystkich rewidowała, szukając broni. Zabrano mi nawet mały kieszonkowy nóż. Napięcie panujące w samolocie, gdzie po jednej stronie siedzieli Serbowie a po przeciwnej Chorwaci, było prawdziwie złowieszcze. Walczące ze sobą w Jugosławii strony ingerowały w życie australijskich emigrantów. Byłem jedynym cudzoziemcem podróżującym na pokładzie tego samolotu. Przed odlotem z Sydney zatelefonowałem do swoich przyjaciół w Jugosławii. Jak się potem okazało, nie powinienem był tego robić. Moi przyjaciele, którzy przynależeli do różnych ugrupowań politycznych, spotkawszy się ze mną na lotnisku, wszczęli między sobą awanturę. Tak więc zostałem w hali sam, a z powodu tej sytuacji po kilku godzinach odleciałem do Pragi. 206 W samolocie napisałem opowiadanie „Posłuchaj, co opowiada wiatr" które, jak mi się wydaje, opisuje tragedię, jaka rozgrywa się w Jugosławii. Posłuchaj, co opowiada wiatr Postanowił, że już nigdzie i po nic nie będzie wychodzić. Każde jego wyjście z domu łączyło się z poniżeniem. Żona i dzieci odeszły. Chyba wiedziały dlaczego. Może poszedłby z nimi, ale odeszły zbyt nagle. Został wtedy sam. W jednej chwili jacyś ludzie zburzyli jego dom. Powiedzieli, że stoi na ich ziemi i muszą go stamtąd usunąć. Zamieszkał wtedy w piwnicach. Mówili, że przez jakiś czas może w nich przebywać, ostrzegali jednak, by nie trwało to zbyt długo. Mogliby w końcu stracić cierpliwość. W byle jakiej skrzyni trzymał resztki swoich naczyń. Nie obita deska do prasowania służyła mu za stół. Za nim stał wielki skórzany fotel. Zamiast nóg miał cegły. W kącie stało zarzucone książkami łóżko, przy ścianach kilka pustych szaf. W piwnicy, pod sufitem znajdowały się dwa małe okna. Do jednego z nich przystawione były chwiejne, zrobione ze skrzynek schody. Kiedy na nie wszedł, widział co jest na zewnątrz. Czasami opierał ręce o okienną ramę, jak to się robi w teatralnej loży. Ale to, co widział na zewnątrz, nie było żadnym teatrem. Przez całe lato jadł lebiodę, szczaw, owoce i różne bulwy z łąk i lasów. Miał jeszcze kilka konserw, ale schował je sobie na zimę. Wiedział, że będzie gorzej. Wszyscy wokół niego jakoś pomarnieli. Ci, co nie mieli pracy, chodzili stale rozdrażnieni. Ci natomiast, którzy ją mieli, nie byli nigdzie widoczni. Wszyscy 207 wciąż coś nosili lub przenosili. Wszyscy? Nie! Niektórzy mieli wolne tylko ręce i biegali wokół tych, którzy coś mieli, starając się im pomagać. Ci jednak opędzali się od nich i często zmieniali kierunek, by móc się ich pozbyć. Widocznie z tym, co nieśli, chcieli być sami. To coś nieśli w workach, zawiniątkach, skrzynkach, torbach, walizkach, kufrach, na wózkach i wreszcie na wozach ciągniętych przez konie. Byli też i tacy, którzy skrywali coś pod kurtką czy płaszczem, ale również tacy, którzy tylko ściskali coś ręką w kieszeni spodni. Wiedział, że kto w porę tego uniknie, nie będzie płacił podatku. A tego uniknąć chcieli wszyscy. Już trzeci dzień padał deszcz. Ulica cała była z błota. I tłum ulepiony był jakby z błota. Sterczały z niego tylko białe twane. Błoto waliło się niczym morski przypływ. Poczuł w sobie niepokój. Co by było, gdyby niespodziewanie wybiegł, chwycił coś i przybiegł z tym z powrotem. Uporczywość rojącego się tłumu coraz bardziej podniecała go i pobudzała do czynu. Dłużej tego nie wytrzymał i wybiegł na zewnątrz. - Co tam niesiecie? - głośno krzyknął. Tłum zamarł i zamilkł jak rój wędrownych szczurów, kiedy nagle ktoś otwo rzył drzwi. Jego głośny krzyk oznaczać mógł bowiem zagrożenie. - Chcę iść z wami! - zawołał. Stał samotnie naprzeciwko tłumu. Nie miał nic. Nawet broni. Ciszę przerwał rechot setek gardeł. Kiedy zamilkli, wyraźnie słyszał, jak skuczy wiatr. Tłum lekceważąco się poruszył, nie zauważając nawet czarnych, skraplających się na niebie chmur. Ciężkie krople deszczu z szelestem spadły na ziemię, jak gdyby ktoś sypał grochem. Zaczął biegać między ludźmi. Próbował zerknąć przynajmniej do pudełek i plecaków. Naprzeciw niemu szła piękna kobieta. Była sama. Niosła coś w tłumoczku, który zrobiła sobie z chustki na głowę. Pozdrawiając ją z szacunkiem, wyrwał z jej rąk tłumoczek. Zawrzeszczała tak głośno, że przestraszył się swego czynu. - Morderstwo! - krzyczała. - Morderstwo! Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Byli zupełnie sami w samym środku tłumu. Jej rozdzierający krzyk zmusił go do rozpaczliwego czynu. Jedną ręką przycisnął ją do siebie, a drugą zatkał jej usta. - Chcę tylko wiedzieć, co pani tam niesie. Nie zrobię pani krzywdy! - rzucił w jej przerażoną twarz. Ugryzła go w rękę. W mocnym uścisku zębów kryła się jej cała rozpacz. Wykrzyknął z bólu. Kolanem kopnęła go w krocze. Upuścił tłumoczek i upadł. - Morderstwo! - zawołał. Jak szalona zaczęła tłuc go węzełkiem po głowie. Teraz przynajmniej wiedział, że to, co w nim niosła jest twarde. Nie tak jak kamień, ponieważ leżałby już teraz martwy z rozbitą głową. Było to raczej coś w rodzaju chleba albo gliny. 208 nilam Złapał ją za nogi. Ponieważ miała drobne kostki, z łatwością mógł ją przytrzymać, jednak ona wyswobodziła z uścisku jedną z nóg. Zamknął oczy. Kopnęła go prosto w twarz. Powalił ją na ziemię. Ciężko sapała. Niemniej nie sprawiała wrażenia pokonanej. Zbierała raczej siły. Jeszcze zanim całym ciężarem swojego ciała na nią się przewrócił, rzuciła tłumok do rowu. Leżał teraz na niej i oboje próbowali złapać oddech. Po jej twarzy ściekała krew. Była to jego krew. Zabłoconą dłonią wytarł jej policzki. Miała czerwone oczy. Nie! Tylko powieki. Otworzyła je. Oczy jej były ciemnobrązowe niczym ule. Delikatna linia rozchylonych ust okalała białe zęby. Cała jej twarz stała się nagle spokojna i piękna. Patrzyła gdzieś w przestrzeń poza nim, a może nawet poza ten świat. Chyba by ją pocałował, ale ktoś z tyłu go kopnął. Potem czyjeś silne ręce szybkim ruchem postawiły go na nogi. Byli to dwaj mężczyźni w mundurach. Twarze mieli nabrzmiałe jak drożdżowe ciasto w dzieży. Ich górne zmysłowe i mięsiste wargi okalały cienkie wąsy. Wyglądali na pewnych siebie i energicznych. Widać było, że służą mocnemu panu. Zaczął się bronić. - Nie chciałem jej zgwałcić! - wykrzyknął. Rozglądnął się dookoła, jak gdyby szukał świadków. Okolica, dokąd okiem sięgnąć, była pusta. Po ludziach zostały tylko ślady stóp na błocie, zmierzające w przeróżnych kierunkach, jakby ktoś próbował w środku tego tłumu odpalić bombę. - Zamknij gębę! - powiedzieli prawie jednocześnie. - Gdzieście to schowali? Nie czekając na jego odpowiedź, zaczęli ich bić policyjnymi pałkami. - Byłem w domu, czytałem sobie, nic nie widziałem! - krzyczał osłaniając rękoma głowę. Zostawili go i obaj skupili się na niej. Jeden z nich pociągnięciem za włosy powalił ją na ziemię i nadepnął na brzuch. Potem obaj bili ją policyjną pałką po piersiach. - Tam nie! - wyjęczał i rzucił się jej na pomoc. Zaczęli go bić i kopać jednocześnie. Słyszał, jak wydaje z siebie zwierzęce skrzeczenie. - Jakim to językiem mówisz? Nie wiesz, że w tym kraju jest już zakazany?! A teraz chodź nam pokazać gdzieś czytał! Szedł na czworakach w stronę swojego siedliska. Od czasu do czasu kopali go w tyłek. Razy były precyzyjne, trafiały prosto w kości. Pokornie szła obok nich. Nie umiał sobie wyobrazić, co teraz się stanie. Po schodach zeszli do jego mieszkania w piwnicy. - Ale masz tu pięknie! - zauważył jeden z nich przewracając skrzyneczkę z naczyniami, które potłukły się z brzękiem. Zdewastowali wszystko, co mogli, przy tym działali tak, by nie kosztowało ich to zbyt dużo wysiłku. Wiele zresztą do rozbicia nie miał. Na łóżku leżała otwarta 209 książka. Jeden z nich pałką zwalił ją na ziemię. Potem po skrzynkach wdrapał się do okna. - Stąd musiałeś dobrze wszystko widzieć. Powiesz nam kto to był i co nieśli! - Nikogo nie znam i nie wiem, co nieśli. Drugi z nich kopnięciem przewróciwszy go na plecy, przytknął mu do szyi koniec pałki policyjnej. Docisnął. Próbując się wyswobodzić, miotał się rozpaczliwie. Był bezsilny jak robak nadziany na szpilkę. - Zgnieć tę wesz - obojętnie powiedział pierwszy z nich. Stracił przytomność. Nie czuł nawet bólu. Zdążył jeszcze zobaczyć, że kobieta stojąc na łóżku zdziera z siebie ubrania. Ucisk pałki zelżał. Natychmiast zaczął zwracać. Chaust wymiocin wytrysnął z niego jak pawi ogon. Ona, z rozrzuconymi udami, naga leżała na łóżku. Obaj mężczyźni utkwili wzrok w środku wszechświata. - Jest za bardzo posiniaczona. Już mnie takie nie bawią - powiedział jeden z nich. - Wiem, gdzie są młode - powiedział drugi. Po czym obaj wyciągnęli penisy i zaczęli sikać. Tryskali na książki, na łóżko i na nią. Leżała obojętna na wszystko. Kilkoma kroplami skończyli na nim, strząsając z członków resztki moczu. - Jeszcze tu wrócimy! - rzekli i hałasując wyszli. Ledwie ucichły ich kroki, ubrała się szybko i wybiegła na zewnątrz. Podniósł się z trudem i wdrapał na górę do okna. Widział, jak odjeżdżają. Potem zobaczył ją. Na wpół zgięta szukała czegoś w rowie. Po chwili z pustymi rękoma przywlokła się z powrotem. - Ktoś wszystko mi ukradł - powiedziała i zaczęła płakać. W tym płaczu kryła się cała beznadziejność jej życia. Nie miał siły zapytać się co. Zachwiał się i stracił przytomność. Kiedy się ocknął, leżał na łóżku. Pierwsze, co zobaczył, był nos. Trudno uwierzyć, ale jego własny. Widział go dwoma oczami jednocześnie. Nie musiał przymykać jednego oka, jak robił to wcześniej, kiedy chciał zobaczyć swój nos. Zaczął się zastanawiać, czy nosorożec też widzi nos obojgiem oczu naraz, czy też musi jedno przymykać. Zaśmiał się. Natychmiast była przy nim. -Ale, ale, no, no - powiedziała przykładając mu do czoła dłoń. Barwa jej głosu przypominała mu coś. -Ale, ale, no, no, Aleno -jak dziecko powtórzył za nią. Podsunęła mu do ust garnuszek z piciem. Z trudem otwierał usta i przy połykaniu jęczał. Pomogła mu się podnieść. - Musisz chodzić - rzekła zdecydowanie. - Sam! - Puściła go. Chciał się jeszcze jej złapać, ale zrobiła unik. Szedł niepewnie wzdłuż ściany. Dowlókł się do łazienki. Zaczął sikać. Miał uczucie, że wycieka z niego gorąca 210 lawa. Pozbawiony wstydu krzyczał z bólu. Przybiegła. Opanował się dopiero wtedy, kiedy stała już przy nim. Położył się znów do łóżka. Wieczorem czuł się już trochę lepiej. - Musimy już iść. Mogą tu wrócić - powiedziała. Kiwnął głową na znak zgody. Wszystko było już przygotowane. Pod ścianą stał wypełniony po brzegi jego plecak. Na górze przywiązane były koce i kawałek nieprzemakalnego płótna. Ubrał się ciepło i wziął ciężkie buty. Pomogła mu założyć plecak. Sama na plecy wzięła koszyk. Było dla niego zagadką, gdzie go znalazła. Szła pierwsza. Przed wejściem się zatrzymała. Czekał, kiedy wyjdzie, ale przez chwilę stała nieruchomo. Wybór drogi należał do niego. Po chwili wahania ruszyli w stronę gór. W zapadającym zmierzchu szli przez wilgotne łąki. Przy świetle księżyca przedzierali się przez leśne zarośla stale pod górę. Około północy dotarli pod skały. W labiryncie kanionu znał małą jaskinię. Tam właśnie zmierzały ich kroki. Prze-brodzili kilka potoków. Wymagającym, ale niezbyt trudnym podejściem po skalnej ścianie dotarli na miejsce. Ciemność, strach i chłód. Przylgnęli do siebie blisko i tak spleceni zasnęli. Ranek. Do jaskini na górze docierał mocny zapach lasu. Ze skał w dolinie szemrząc spływały potoki. Ciepłe promienie słońca zwiastowały im prawdę o przyjaznym świecie. Siedzieli obok siebie przed jaskinią. Wyglądali jak dwaj 211 astronauci po długim locie w kosmos. Ostrożnymi uśmiechami próbowali rozproszyć cienie na swoich twarzach. Mieszkali w jaskini już tydzień. Nie mogli czasem tym się nasycić. Czasem, którego wcześniej chyba nawet nie zauważali. Łapali w potokach pstrągi. Weszli do zimnej wody i stojąc na przeciw siebie rękoma objęli głaz. Próbowali łapać w szczelinach ryby. Niekiedy przypadkowo chwytali się za ręce. Kiedy udało im się złapać pstrąga wyrzucali go na brzeg. Aby z jaskini nie wydobywał się dym, do ogniska na którym wędzili ryby nazbierali suchego drzewa. Starali się nie zostawiać po sobie żadnych śladów. Nocą siadywali na krawędzi skały i patrzyli w dal. Światła miasta budziły w nich niepokojące wspomnienia. Pod ich wpływem stawali się sobie znów obcy. Łączył ich jednak ponownie chłód nocy. Mieszkali w jaskini już miesiąc. Pstrągów i leśnych płodów mieli do syta. Poznawali się teraz wszystkimi zmysłami. Śmiali się głośno i potrafili całymi godzinami ze sobą rozmawiać. W dole, pod nimi była kraina, do której nie chcieli, a nawet nie śmieli wracać. Nad nimi wznosiły się zaśnieżone szczyty gór. Ciasno objęci, w swojej bliskości nie potrafili nawet wyobrazić sobie ich chłodu. Tej nocy słyszeli w lesie strzały i szczekanie psów. Potem rozpaczliwy krzyk. Rankiem las był cichy, jakby stracił pamięć. Ostrożnie czołgali się po okolicy. Na leżącym u potoku głazie znaleźli krew i zwój czarnych, długich włosów. Nocą znów przylgnęli do siebie, ale rozdzielały ich własne myśli. Rano, rozglądając się dookoła z obawą, zobaczyli w dolinie pijące u potoku wodę małe dziecko. Spojrzało w górę i kiedy ich zauważyło, szybko zniknęło w chaszczach. Siedzieli w jaskini, bojąc się rozpalić ogień. Cicho ze sobą rozmawiali. - Może powinniśmy pójść jeszcze wyżej, aż na granicę lasu. Przynajmniej na jakiś czas. W kosodrzewinie nie będą mogli nas znaleźć - powiedział. - Mają psy, znajdą nas. Jak pokonamy zamarznięte pola? - spytała. - Myślę, że tam nie da się żyć - zauważył. -A tutaj tak? Milczał. - Ciekawe gdzie jest dziecko, które widziałeś rano. Musimy je znaleźć - zadecydowała. Czołgali się przez dolinę. Od czasu do czasu trafiali na łuski po nabojach lub ślady butów na błocie. Na skraju polany zobaczyli świeżo rozgrzebaną glinę. - Nie rób tego! - rozkazał. Zanim go posłuchała, ułożyła dwie gałęzie w znak krzyża. Przeszywając go wzrokiem rzekła: -Nie jestem wierząca. Poczuł wstyd. Czołgając się ostrożnie wycofywali się. - Musi być gdzieś wśród skał niedaleko nas - powiedział. 212 I Kiedy przyczołgał się do jaskini zobaczył w zapadającym zmierzchu pierzchający cień. Obiegł wielki głaz. Dziecko wpadło prosto w jego ramiona. Dziecko rozpaczliwie próbowało się z nich wyrwać. Chciał zatkać mu usta, ale dziecko nawet nie pisnęło. Zaniósł je do jaskini. Była to mała, około sześcioletnia, cygańska dziewczynka. Milczała uporczywie i wyglądało na to, że ich nie rozumiała. Położyli ją między siebie. Bali się zasnąć. Mogłaby im jeszcze uciec. W nocy zaczął padać deszcz i słychać było jak w koronach drzew skowycze wiatr. Wszyscy troje zasnęli dopiero nad ranem. Dziecko niespokojnie miotało się we śnie i uporczywie wołało kogoś w nieznanym, chrapliwym języku. Rano cicho wstali i zostawili śpiące dziecko w jaskini. Wyszedł na zewnątrz i zbierał kamienie ważąc je potem w dłoniach. Wiedziała, po co je zbiera. Będzie to lepsze niż nie bronić się wcale. Wszyscy troje zjedli potem śniadanie. Siedzieli u wejścia do jaskini zjednoczeni z przyrodą. Kim są właściwie ci ludzie? W imię czego i kogo gonią nas jak zwierzynę? Może wystarcza im, że łączy ich jedna idea, jeden język i przynależność do jednego, silnego narodu. Przeczuwał ich strach i słabość. Przymierze podjęte przeciwko innym czyniło ich silnymi. Może było to jedyne, co w chaosie świata posiadali. Nie musieli teraz myśleć, wystarczyło tylko działać. - Gdzie jest moja mamusia? - spytało się dziecko. Delikatny, ledwie naruszający ciszę głosik dziecka przerwał ich myśli. Przestraszyli się w tej samej chwili. Wzięła dziecko na ręce. Wydawało się, że zrozumiało. Siedzieli chwilę w milczeniu. Z lasu dobiegły nagle odgłosy wystrzałów i szczekanie psów. Dzisiaj deszcz zmył ich ślady. Ale co będzie jutro? Położył się na wielkich kamieniach i obserwował ich obozowisko. Namioty stały na małej polance tuż nad potokiem. Rozległy się odgłosy dwóch następujących po sobie detonacji. Przy pomocy granatów głuszyli ryby. Był to tak ogromny ogień, jaki w lesie mogą wzniecić tylko kłusownicy. Dziesięciu silnych, pewnych siebie i uzbrojonych mężczyzn. Każdy z nich miał na ramieniu broń. Za wynalazek ów obywatel Kałasznikow dostał od prezydenta Jelcyna order. Nie zdejmowali broni nawet na chwilę. Zauważył, że są tam również dwie kobiety. Siedziały blisko ognia i pieczołowicie czyściły dwa karabiny opatrzone w lunety. Wszyscy byli młodzi. Możliwe, że nie mieli nawet dwudziestu lat. Wyglądali na wysportowanych i zadowolonych. Dookoła obozowiska biegały dwa psy. Wszyscy mieli zielone kurtki i wysokie buty. Obie kobiety położyły się wygodnie na plecach. Karabiny leżały teraz na ich brzuchach. Karabiny zamiast kochanków, pomyślał gorzko. Ze wstrętem odwrócił od kobiet oczy. Kiedy mężczyźni zabijają mężczyzn, jest w tym przynajmniej kęs seksualnej zazdrości. Kryje się za tym odwieczny bój o samice. Ale dlaczego zabijają kobiety? Tego nie potrafił zrozumieć. Czyżby naprawdę chciały dorównać mężczyznom we wszystkim? Niespokojne myśli kołatały mu po głowie. 213 Zapadł zmierzch. Znad potoku dochodziło wołanie: - Znajdziemy was! Znajdziemy was! - i długa seria z karabinu maszynowego zakończyła pogróżki. Wyszli, kiedy jeszcze było ciemno. Niósł plecak i prowadził za rękę dziecko. Szła za nimi z koszem na plecach. Wyglądali jak rodzina na wycieczce. W południe usłyszeli za sobą szczekanie psów. Były jeszcze daleko, ale słyszalnie zbliżały się coraz bardziej. Wyszli na pustą przestrzeń. Ręką wskazał oddalony, wysoki szczyt. - Za nim jest jeszcze jeden - powiedział. - Widzicie tamtą skałę? Tam do świtu na mnie czekajcie. Ja zostanę tutaj i odwrócę ich uwagę od waszych śladów. Potem łukiem przez tamten wąwóz do was dojdę. Gdybym nie przyszedł do świtu, zostaje wam tylko jedna możliwość. Wrócić z powrotem do nich. - Ja nie chcę z powrotem! Nie chcę! - powiedziało nagle dziecko. - Nie mamy innej możliwości? - spytała. - Gdybyśmy byli nad morzem, wystarczyłoby zbudować tratwę i odpłynąć. Ale tutaj? - bezradnie wzruszył ramionami. - A zamarznięte, lodowe pola? - powiedziała szybko. - Któż odważyłby się tam żyć? - zawahał się. - Eskimosi potrafią - nalegała. Połykając odpowiedź uśmiechnął się tylko. Zataję przed nią, że nie jestem eskimosem, pomyślał. Szczekanie psów słychać było coraz bliżej. Przerwali rozmowę. Postawiła na ziemi kosz i wyjęła z niego jedzenie. - Zdejmij plecak. Wyrzuciła z niego wszystko i włożyła do środka nóż, pudełko zapakowanych w folię zapałek i trochę jedzenia. Po czym szybko go zawiązała. Wzięła na ręce dziecko i pocałowała je. Na ułamek sekundy mocno je do siebie przycisnęła. Obie zamarły w bezruchu. Potem postawiła je na ziemi i uśmiechnęła się. Dziecko, kojący ten uśmiech chłonęło oczyma. Teraz nalegająco spojrzała na niego. - Ja odwrócę ich uwagę! Możesz dziecko nieść i dotrzesz na miejsce szybciej niż ja. Obiecaj mi, że nie wrócisz na dół. Pocałowała go w usta. Wargi miała gorące jak pulsująca, nie zagojona rana. Próbował jeszcze ją od tego odwieść. - Strzelają zawsze tam, gdzie pokaże się głowa. Jeśli w tym samym miejscu pokaże się dwa razy, trafią w sam środek. Bystro spojrzała mu prosto w oczy. - Jeszcze coś? - zapytała. Zrozumiał, że nie zmieni swojego zdania. Ruszyli w drogę. Stała i przez chwilę za nimi patrzyła. Czuł jej wzrok na plecach. Z trudem hamował łzy. Idące u jego boku dziecko rozpłakało się. Po pół godzinie usłyszał przerywane ciszą wystrzały. Owa cisza przerażała go. W odgło- 214 sach strzelaniny żyła nadzieja. Udało się. Strzały stopniowo oddalały się od nich, by ucichnąć zupełnie. Szybko zapadał zmierzch. Niebo było bezchmurne. Z początku nieśmiałe i blade gwiazdy, pewne siebie w nocy, pomału rozbłysły. Księżyc w pełni świecił tak, aby każda z gwiazd dobrze widziała, co dzieje się na ziemi. Często teraz odpoczywali. Zrobiło się zimno. Z ust leciała im para. Drzewa były od samej ziemi obrośnięte gałęziami. Z trudem przedzierali się przez ich gęstwinę. Wreszcie wyszli z lasu. Przed nimi rozpościerały się pola kosodrzewiny. Ściągnął plecak. - Poczekaj na mnie, po śladach zwierząt znajdę drogę i wrócę po ciebie -powiedział. Kurczowo złapała go za rękę i nie chciała puścić. Zostawił więc plecak i wyruszyli razem. Po chwili szukania znaleźli. Zupełnie niedaleko zaskomlał pies. Usłyszeli świst kul, a potem wystrzały. Przygarbieni pobiegli ścieżką pod górę. Jakiś człowiek krzyknął za nimi nieludzkim głosem: - Stójcie! Stójcie! Biegli jak szaleni. Mocno trzymał dziecko za rękę. Czasem oboje upadali. Słyszeli jak dysząc ciężko biegnie za nimi pies. Zatrzymał się i wziął do ręki kamień. Zamierzył się, wkładając w ten ruch całą swoją siłę i umiejętność. Uderzył psa z bliska prosto w głowę. Pies zaskowyczat i upadł. Zabrzmiało to raczej niczym ludzkie łkanie. Biegli dalej. Słyszeli za sobą przekleństwa i strzały karabinów. Kule przelatywały nad ich głowami. Chwilami na czworakach wbiegali na strome zbocza. Wystrzały ucichły. Nastała głucha cisza. Wiedział, że bez psa nie wyśledzą go tak szybko w leśnych, wąskich ścieżkach. Pojął również, że jego prześladowcy rozdzielili się na dwie grupy. Musieli być doświadczonymi łowcami ludzi. Dotarli pod skały. Zdjął kurtkę i położył na niej wyczerpane dziecko. Po całym ciele ściekał mu pot. Przytulił się do dziecka. Oboje krótkimi szybkimi oddechami łapali powietrze. Kiedy jego oddech trochę się uspokoił, wstał. - Musimy wdrapać się na tę skałę - wskazał ręką. Dziecko nie poruszyło się. Mógł jej pomagać, ale wiedział, że wnieść jej na górę nie zdoła. - Na górze czeka na nas mamusia - nalegał. I dziecko wstało. 215 Skała była rozczłonkowana, więc z łatwością się na nią wdrapali. Była to ich ostatnia nadzieja. Musieli wejść na górę, zanim ich prześladowcy zbliżą się na tyle, by mieć ich w zasięgu strzału. Często pomagał dziecku pokonać większe skalne występy, ale nie pojmował, skąd bierze siłę. Kiedy dotarli wreszcie na wierzchołek skalnej ściany, oboje padli na ziemię bez tchu. Stanął na krawędzi skały i spojrzał w dół. W świetle księżyca zobaczył przemykające ludzkie cienie. Rzucił na dół wielki głaz. Kiedy głaz roztrzaskał się o skały, krzyknął w przerywając ciszę: - Tylko przyjdźcie na górę, czekamy na was! Głos jego zabrzmiał nieludzko. Z trudem uwierzył, że należy do niego. Rzucił na dół jeszcze kilka wielkich kamieni. Wiedział, że obejdą skałę ale zabierze im to najmniej dwie godziny. Upłynęła godzina. Krwisto czerwone słońce wyłoniło się na ułamek sekundy i zaraz zniknęło w chmurach. - Musimy iść - podniósł się. - Gdzie jest mamusia? - spytało dziecko. - Poszła do przodu - powiedział. - Chodź, dogonimy ją. Ruszyli wąskim jarem w górę. Przeważnie niósł dziecko na plecach. Przechodzili teraz przez wielkie języki śniegu. Morenowe głazy chroniły ich przed wzrokiem tych z tyłu. Już nie oglądał się bojaźliwie za siebie. Całym sobą skupił się na drodze. Kosodrzewina rosła coraz rzadziej, za to przybywało śniegu. Było cicho jak w świątyni. Spostrzegł, że z dziecięcych śladów stóp spływa po śniegu krew. Jej płytkie, letnie buciki były porozrywane przez kamienie. Przeleźli przez brzuch zlodowaciałego szczytu. Przed nimi rozciągnął się pofałdowany płaskowyż. Nie sprawiał wrażenia niegościnnego. Sterczały z niego czarne głazy wyszlifowane przez lodowego szklarza. Wiatr przeganiał nad nią obłoczki śnieżnych igiełek. Kłuły w twarz i zalepiały przymknięte oczy. Dziecko, które niósł na rękach wydało mu się leciutkie jak laleczka. Ochraniał je ciałem przed zacinającym wiatrem, który zacierał po nich ślady. Zaśnieżone pole pomału zaciągnęła mgła. Miał uczucie, że idzie znikąd do nikąd. Mocniej przytulił do siebie dziecko i cicho zaczął śpiewać melodię, którą szeptał mu wiatr. ONZ narzuciło na byłą Jugosławię embargo, odwołano również wszystkie loty. Tysięcy ludzi rozrzuconych w tym czasie po całym świecie nie było stać na bilet powrotny do domu. Chodziło głównie o tych najbiedniejszych, ponieważ jugosłowiańskie linie lotnicze należą do jednych z najtańszych na świecie. Niekiedy ludzie przez parę lat oszczędzali pieniądze na bilet w tę i z powrotem, a dla wielu z nich zarobienie na obczyźnie tysiąca dolarów na sam bilet powrotny było 216 ponad ich siły. Dochodziło do tragedii, o których dowiadywałem się od pracownic jugosłowiańskich linii lotniczych w Pradze. Tak wielka i sprawiedliwa organizacja, jaką jest ONZ, nie może zajmować się przecież problemami emeryta, który poleciał odwiedzić syna w Sao Paulo. Syn umarł, a zrozpaczony ojciec, bez środków do życia i biletu powrotnego, przepadł gdzieś wśród żebraków i czynione przez niego próby zdobycia biletu nikogo nie interesowały. To tylko jeden z tysiąca podobnych przypadków. Ja także miałem kłopoty ze zdobyciem powrotnego biletu na samolot do Australii, ale jak zawsze pomogli mi przyjaciele. Nie! O pobycie w rozpadającym się właśnie państwie czechosłowackim pisać nie będę. W tym czasie z moimi córkami Dobrawą i Danielą doiłem kozę Miłe na rancho w Długiej Trzebowej, pisałem książki i cieszyłem się cudownym latem. Woda w stawach była ciepła, w lasach bujnie rosły truskawki i maliny a gdzieniegdzie grzyby. Zacząłem znów pracować jako drwal. Któż bowiem nie chciałby być bogaty? W gazecie „Młoda fronta" wydałem serię reportaży. Często odwiedzałem swoją matkę w Znojmo i cierpliwie wysłuchiwałem jej wspomnień z dzieciństwa. Starzejący się syn i matka, której nie zostało już zbyt wiele czasu, stają się sobie najbliżsi. To dwoje ludzi, dla których wzajemna miłość jest najwyższą wartością. Australia była teraz dla mnie jakimś dalekim krajem i trudno mi było wyobrazić sobie, że tam kiedyś byłem i jeszcze będę. Musiałem załatwić powrotną wizę. Moi przyjaciele w Sydney byli pełni obaw. - Nie musisz powrotnej wizy w ogóle dostać - mówili. Do tej pory obywatele Czechosłowacji musieli załatwiać sobie wizy w Warszawie lub we Wiedniu. Jakże wielkim zaskoczeniem było dla mnie, kiedy przeczytałem w prasie, że Australia otworzyła swój konsulat w Pradze! Pojechałem tam od razu. Urzędniczki były bardzo miłe, a konsul zaprosił mnie na serdeczną pogawędkę i mały poczęstunek. Po godzinie trzymałem w dłoniach wizę na trzymiesięczny pobyt w Australii. Bywały sytuacje, kiedy narzekałem na australijskie urzędy, prawo i przepisy. Teraz czułem odwrotnie. Wysiłek, który włożyli w to, aby przekonać mnie o australijskiej demokracji, zaszedł tak daleko, że dla mojej osoby otworzono w Pradze konsulat, chociaż kiedy tylko załatwiłem w nim wizę, natychmiast go zamknięto. Pod wpływem danych okoliczności uwierzyłem nawet w australijską demokrację, chociaż miałem wyrzuty sumienia, kiedy uświadomiłem sobie, ile pieniędzy kosztowało to australijskich podatników. 217 Amerykańska droga (Amway) Wieczorem przyjechał do nas kolega Vojty. Przywiózł ze sobą skrzynkę piwa. Z opowiadań Vojły wiedziałem, że mieszka w garażu i jest bezrobotny. Zasiłek, który dostaje, wystarcza ledwo na piwo i jedzenie. Był to wesoły i sympatyczny człowiek. Miał plan, w jaki sposób szybko można się wzbogacić. Chodziło mianowicie o amerykańską drogę, w skrócie Amway. Amwayowców spotykałem na całym świecie, ale jako że nie jestem zdolnym handlowcem, zawsze odmawiałem z nimi współpracy. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak szybko można stać się bogatym - powiedział przyjaciel Vojty. Jego wizja spodobała mi się. - Jak szybko? - zapytałem. - No - zawahał się - tak do trzech miesięcy. - A co miałbym robić? - pytam zastanawiając się, czy znajdę trzy miesiące wolnego czasu na to, żeby się wzbogacić. - Musisz zapłacić pięćset dolarów wpisowego i kupić firmowe amwayowskie produkty, głównie proszki do prania. - Stanę się bogaty przez to, że kupię proszki do prania? - nic z tego nie rozumiałem. - Ten proszek będziesz z zyskiem sprzedawał po domach i przy różnych, nadarzających się okazjach. Ale głównie chodzi o to, żebyś zwerbował do Amwaya jak najwięcej nowych ludzi. Z tego, co będą sprzedawać, będziesz miał potem swój procent. Im więcej będzie tych ludzi, tym większy będziesz miał zysk. A ty przecież znasz dużo ludzi na całym świecie. - Czy ty kupiłbyś ode mnie proszek? - sprawdzałem go. - Przecież nie będziesz mi sprzedawać proszku - powiedział zdenerwowany -w ostateczności nie musisz sprzedawać w ogóle. Wystarczy, że zwerbujesz do tego ludzi i będziesz miał procenty z ich zysku. Zacząłem intensywnie się zastanawiać, który z moich znajomych w Australii sprzedawałby proszek do prania, w dodatku tak, żebym i ja miał z tego zysk. Nie wątpiłem, że mój przyjaciel Jurek Pisz zrobiłby to dla mnie, nawet w przypadku jeśli potem wyrzuciłby ten proszek do śmieci tylko po to, żebym ja miał z tego zysk. Ale jak przekonać jakiegoś bogatego i dobrze sytuowanego Czecha? Na pewno są na świecie ludzie, którzy mogliby kupić nawet wagon proszku do prania. Oczami wyobraźni widziałem już, jak możni tego świata łopatami wynoszą z wagonów proszek do prania, a ja odliczam im z tego mój zysk. Szybko przypomniałem sobie jednak, że wszyscy ci bogacze, jak się okazywało, byli tylko pozornie szczodrzy. Wielu z nich z chytrości nie używa proszku do prania wcale, a pranie robią w resztkach starych mydeł, które gdzieś pozbierali. Bywa nawet, że 218 śmieci i odpady ze swoich domów rozrzucają w małych ilościach po mieście, żeby nie płacić za ich wywóz lub je palą w beczkach za domem. Nie, bogacze chyba proszku ode mnie nie kupią, stwierdziłem. Biedacy natomiast nie mają pieniędzy, ale być może daliby się wykiwać. Ciekawe co by było, gdybym powiedział im na przykład, że jeżeli wypiorą swoje ubrania w amwayowskim proszku, dostaną za to wygodną posadę w banku. Ja zaś założę sobie u nich konto i będę składać na nim swoje zyski, a tym samym będę bank wspomagać. Podświadomie przeczuwałem jednak, że nawet ten plan nie wygląda zbyt realnie. Moje długie milczenie przerwał kolega Vojty słowami: - No więc, co zdecydowałeś? Spojrzał mi prosto w oczy jak prawdziwy mężczyzna. Odpowiedziałem mu po australijsku: -This is bullshit. Jeśli byłbyś już bogaty, możliwe, że i ja uwierzyłbym w swoje siły. Najpierw pożyczyłbyś mi pieniądze, a ja wtedy wszedłbym w interes całą parą - stwierdziłem. - Bullshit! - rzucił wściekle i poszedł. Pod wpływem tego spotkania przypomniałem sobie zdarzenie, które ktoś, gdzieś, kiedyś mi opowiedział. Nie pamiętam już kto, gdzie i kiedy, ale dlatego że dobrzeje pamiętam, opowiem wam. 219 O mężczyźnie, który dowiedział się, dlaczego ma stać się bogatym Pewien mężczyzna przeczytał w jakimś czasopiśmie, że najbiedniejsi, mieszkający gdzieś na opuszczonych wyspach ludzie oddychają najczystszym powietrzem na świecie. Nie dowierzając temu odłożył gazetę i poczuł się nieco skrzywdzony. Następnego dnia zwołał naradę swoich dyrektorów, wydał wszystkim dyspozycje, po czym wsiadł w swój samolot i poleciał na Tahiti. Na miejscu wynajął helikopter i ogromny namiot wyposażony w moskitierę, kuchnię, kucharza i dwoje służących. Zatrudnił też wytrawnego pilota i razem polecieli na małą, palmową wysepkę. Po krótkim locie wylądowali w małej, zielonej wiosce. Podczas gdy bogacz rozdawał dzieciom cukierki, a dorosłym papierosy, służący rozstawiali jego namiot w oddalonym od wioski miejscu. Jego helikopter odleciał, a bogacz zaczął oddychać pełnymi płucami. W ciągu dwóch dni zaprzyjaźnił się z tubylcami. Przyglądał się im jak łowią w lagunie ryby, zbierają owoce z palm i małych poletek, naprawiają swoje chaty. Mieszkańcy wioski byli w ciągłym ruchu. Na końcu wyspy mieszkał jednak człowiek, który nie robił nic, cały boży dzień leżał na macie z liścia palmowego i patrzył w niebo. Bogacz widząc go pierwszy raz pomyślał, że jest on po prostu chory. Tubylec szybko rozwiał te przypuszczenia. Wyjaśnił bogaczowi, że nie ma powodu, dla którego miałby pracować. Kiedy tylko zawieje wiatr, owoce same spadają z drzew, a jeśli przyjdzie mu ochota, może nazbierać na brzegu morza muszli. Po co miałby więc pracować? - Mógłbyś przecież sorzedawać zdrowe powietrze, które tutaj jest - zaproponował bogacz. - Zrobiłbym dobrą reklamę i od razu zaczęliby zjeżdżać się turyści. Sprzedawałbyś im owoce, ryby i muszle. Tubylec tępo spojrzał na bogacza. -A co ja zrobiłbym z tymi pieniędzmi? - spytał. - Otworzysz sobie w banku konto i bę-dziesz mógł je brać, kiedy tylko będą ci potrzebne. Będą także procentować - ciągnął bogacz. Tubylec nic z tego nie pojmując zastanawiał się. -Jeśli turyści będą tu cały czas, zniszczą wszystko dokoła, nawet powietrze nie będzie już takie czyste - powiedział z obawą w głosie. 220 - No widzisz! - zwycięsko zawołał bogacz. - Pieniądze miałbyś właśnie po to, żeby wynająć sobie helikopter i odlecieć na odległą wyspę, gdzie powietrze będzie jeszcze czyste. Ale mówiąc między nami nieźle byłoby stać się bogatym? Maria Będąc u przyjaciół w Sydney widziałem w telewizji australijski, dokumentalny film „Maria". Reżyseria i scenariusz Barbara Chobocka. Film o nieżyjącej już matce Barbara zrobiła sugestywnie i z uczuciem. Pomimo że film traktował o jej matce, nie mogłem oprzeć się poczuciu, że jest również autobiografią. Sama autorka w czasie jego realizacji szukała odpowiedzi na odwieczne, ludzkie pytania. Matka Barbary w roku 1949 wraz ze swoim mężem emigrowała z Czechosłowacji - najpierw do Szwajcarii (tam urodziła się Barbara), ale niedługo po tym do Australii, gdzie znaleźli swoją nową ojczyznę. Maria rozpaczliwie tęskniła. Nieprzerwanie pisała listy do swojego starego kraju w obawie, żeby tam o niej nie zapomniano. Być może Maria należy do ludzi, którzy tak mocno związani są ze swoją ojczyzną, że poza nią nie potrafią gdzieindziej przeżyć szczęśliwie życia. Maria urodziła jeszcze dwoje dzieci, jednak jej małżeństwo się rozpadło. Została z dziećmi sama. Nieprzerwana tęsknota, choroba, potem śmierć. Nie dowiecie się z filmu, że Barbara jako najstarsza, choć jeszcze nie dorosła, zastępowała młodszemu rodzeństwu rodziców. Film stawia przed widzem pytanie za pytaniem, ale na żadne nie daje odpowiedzi. Dlatego stoję teraz w budce telefonicznej na stacji metra Volstonecraft w Sydney i wykręcam numer telefonu Barbary. Chciałbym znaleźć odpowiedź przynajmniej na jedno pytanie, jaka jest Barbara. Wymieniamy na początku kilka angielskich frazesów i przechodzimy na czeski. - Dobrze - mówi Barbara - przyjdź dzisiaj o siódmej wieczorem. Będę w domu. Wchodzę po schodach w kilkupiętrowej kamienicy. Przez chwilę dzwonię do drzwi. Cisza. Usiadłem na schodach i zacząłem sobie czytać. Usłyszałem odgłos lekko biegnących po schodach kroków. Przede mną pojawiła się Barbara z rakietą tenisową w ręce. Obydwoje na wstępie usprawiedliwiamy się przed sobą. Ja dlatego, że zabieram jej czas, ona za to, że się spóźniła. Barbara posadziła mnie w swojej pracowni i wyszła się przebrać. Wróciła z dwiema filiżankami herbaty. 221 - Nie gotuję zbyt dobrze, ale mogę zrobić kanapki - zaproponowała. Zapanowała cisza. Oboje w milczeniu pijemy herbatę. Pytania, które wcześniej ułożyłem sobie w myślach, gdzieś nagle zniknęły. Wyciągnąłem notes i ołówek. - Czy nie będzie ci przeszkadzać, jeśli od czasu do czasu coś sobie zapiszę? -spytałem. - Nie. Jak chcesz. Zaczynam pytaniem: - Kiedy pierwszy raz byłaś w Czechosłovacji? - Około pół roku po śmierci mojej matki, w roku 1975. Widziałam jak całe lata moja matka myślała tylko o powrocie do Icraju, pojechałam więc tam szukać swoich korzeni. Barbara mówi powoli ważąc zdania. Chw iłami z trudem szuka czeskiego słowa. Jeśli nie znajduje, mówi po angielsku. - Kiedy moja matka żyła, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteśmy emocjonalnie do siebie podobne. Chciałam poznać miejsce, gdzie spędziła swoją młodość, jej ojczyznę, krewnych. Kulturę, tak często wspominanego i wytęsknionego przez nią kraju. Po prostu Czechosłowację. Pomogli mi dwaj bracia mojej matki, stateczni i osobliwi ludzie, którzy stworzyli mi tam dom. Zaczęłam studiować historię Czechosłowacji. Przez porozumienie podpisane w Jałcie uczyniono Czechosłowację państwem należącym do radzieckiego bloku. Decyzją władz trzech mocarstw los Czechosłowacji został rozstrzygnięty. Potem przyszedł luty 1948 roku. Właśnie tej nocy zmarł w szpitalu synek Marii. Powiedziała potem: „Wtedy pomyślałam, że od tej chwili na moje życie będą padać cienie, że wszyscy będziemy cierpieć, ci w kraju i ci, którzy uciekną." Barbara dłuższą chwilę milczy. Bezwiednie krzyżuje stopy. Siedzi teraz w fotelu niczym jogin. - Myślisz - pytam po chwili - że poznałaś Czechosłowację? - Nie wiem. Chyba tylko emocjonalnie. Czytam teraz dużo czeskich książek. Chyba udaje mi się czasem coś w nich zrozumieć. - W twoim filmie jest również kawałek historii, na przykład maszerujący z łopatami przodownicy pracy. Kiedy właściwie wpadłaś na pomysł nakręcenia filmu „Maria"? - Mój ojciec kupił kiedyś kamerę na ośmiomilimetrowy film i nakręcał nią nas, dzieci i Marię. Filmy wysyłał potem do Czech. Do jednego z nich wymyślił nawet scenariusz. Idziemy w nim na wyspę w poszukiwaniu skarbu. Jest w tym przecież symbol Australii. Miliony ludzi z całego świata przyjechało tu właśnie po to. Tylko niektórzy znaleźli ten największy - szczęśliwe życie. Maria jednak mogła być szczęśliwa jedynie w Czechach. 222 Barbara wstała i przyniosła mi listy swojej matki. Napisane były dziecięcą ręką. Kochana mamusiu! Proszę Cię, napisz do mnie długi list. Tutaj, w Karłowych Warach byłam już w największym hotelu Europa, w którym pracuje pięciuset kelnerów. Nauczyłam się też grać na harmonijce „Tatusiu nasz stareńki". Panna Vebrova nie dała mi pieniędzy na ten garnuszek, tak więc nie mogłam go sobie kupić. Potem opisuje pobyt u kuzynostwa i kończy list słowami: Nie martw się o mnie. Nie przyniosę ci wstydu. List jest z datą 25.8.1934. Wyrywkowo czytam jeszcze parę listów. Wszystkie, pełne gorącej miłości kierowane są do rodziców. Przestałem czytać i powtórzyłem pytanie: - Tak więc, kiedy wpadłaś na pomysł, żeby nakręcić film „Maria"? - Kiedy byłam w Czechach, wujek dał mi te stare ośmiomilimetrowe filmy z mojego dzieciństwa. Kończyłam szkołę filmową. Zorientowałam się, że są to bezcenne materiały filmowe. Praca nad filmem trwała rok. Pracowałam w Australii i w Czechach. Stąd też pojawiają się archiwalne zdjęcia maszerujących przodowników pracy, a zaraz potem pracujący Australijczycy. W tym właśnie tkwi prawdziwy symbol i zgodność historii. Bez względu na ideę wszyscy z entuzjazmem maszerują. - Robiłaś ten film w Barrandowie. Na pewno masz tam teraz wielu przyjaciół... Barbara długo milczy. - To bardzo trudne pytanie - broni się. - Nie chcesz o tym mówić? Barbara znów długo milczy. Potem z wahaniem w głosie ciągnie dalej: - Ogólnie oceniając sytuację myślę, że za pieniądze, które miałam, nie mogłabym dokończyć filmu gdzie indziej. W Australii dostałam stypendium, poza tym włożyłam w to wszystkie swoje oszczędności. Kończąc pracę nad filmem, znalazłam się w rozpaczliwej sytuacji finansowej, ponieważ prawie wszyscy chcieli za swoją pracę niewspółmiernie więcej, niż mówiła nasza pierwotna umowa. Nie chcę o tym mówić. Ludzie ci pisali mi również o tobie, że będziesz coś w Australii nakręcał i czy nie pomogłabym ci w tym. Nie czułam jednak potrzeby, żeby cię odszukać. Milczymy teraz oboje. Przede mną siedzi młoda, piękna, wrażliwa kobieta. Wbrew swojej woli odbieram ją jako Marię. Mieszka sama. Na kominku przy ścianie stoją kwiaty, nie płonie więc w nim ogień i nie bije z niego rodzinne ciepło. Z okna jej mieszkania widzę rozświetlony w zapadającym zmierzchu syd-neyski most. Barbara szukała w Czechach samej siebie. Co tam znalazła? Jakich przyjaciół tam ma? Kiedy o tym mówi, z jej słów przebija gorycz. Wiem, że nigdy się ze mną nie zaprzyjaźni. 223 W jej pracowni jest już prawie ciemno. Wstałem. Barbara zapaliła światło. Dziękuję jej za czas, który dla mnie poświęciła. Jeszcze krótki uścisk dłoni i odchodzę. Wszedłem na znajdujący się w pobliżu pagórek i chwilę patrzyłem w dół na port Jackson. Po wodzie suną powoli błyszczące tysiącem świateł statki. Z wysokiego mostu przecinającego zalew dochodzi warkot nocnych pociągów. Otaczająca mnie sceneria wpływa na mnie kojąco. Rozmyślając powoli idę przez pogrążone w nocy miasto w kierunku zatoki Balls Head, gdzie zakotwiczona jest Polarka. Nie znalazłem u Barbary ani jednej odpowiedzi na pytania, które miałem po obejrzeniu filmu „Maria". Stało się odwrotnie. Niepokoi mnie kolejne pytanie. Jaką Czechosłowację poznała Barbara? Dawniej walczyli, dzisiaj wygrali - Jutro musimy pojechać do miasta, będzie uroczysty pochód weteranów wojennych Anzac March, tzn. Australia and New Zealand Army Corps - powiedział Jurek. Australia jako sojusznik Anglii brała udział w różnych wojnach. Na frontach drugiej wojny światowej bohaterstwo Australijczyków zyskało sobie wielki szacunek. Spodziewałem się zobaczyć krótki przemarsz weteranów przy owacjach patrzących, przemawiającego z trybuny ministra i może jeszcze przygotowane specjalnie na tę okazję medale. To, co zobaczyłem, z początku mnie zaskoczyło, potem dosłownie zaszokowało. Szeroką aleją tłumnie kroczyła parada weteranów. Znajdowały się w nim oddziały walczące w tak wielu wojnach, że po chwili straciłem orientację. Najbardziej zaskoczyło mnie, że brali w niej udział również weterani dziesiątek różnych mniejszości narodowych żyjących w Australii. Bardzo często byli to żołnierze, którzy bronili dzisiaj już nie istniejących państw i nierzadko walczyli przeciwko sobie. - Szkoda, że już wymarli weterani wojen burskich - powiedział stary Australijczyk stojący obok mnie - to było dopiero widowisko. - Z uznaniem pokiwał głową. W pochodzie byli za to weterani z pierwszej wojny światowej. Kroczyli z roztrzęsioną, starczą gwałtownością, poobwieszani odznaczeniami lub jechali na wózkach pchanych przez młode, powabne pielęgniarki. W rzędach tych weteranów szły również stare kobiety, niosąc wpięte w pluszowe poduszeczki odznaczenia swych zmarłych mężów. Niektóre z nich prowadziły za rękę swoje wnuki. 224 Nie pozwoliłbym sobie na to, aby śmiać się z czegokolwiek, co tu zobaczyłem, chociaż z całą swoją powagą pochód ten wyglądał przedziwnie. Maszerowali w nim weterani wojen, o których nic nie słyszałem i wojen niedawno zakończonych. Miałem wrażenie, że ludzi w tym barwnym tłumie łączy ze sobą coś wspólnego, mimo że między sobą różnili się wiekiem, mundurami, jedni mieli sandały, inni półbuty, skórzane buty z cholewami, jeździeckie buty z ostrogami oraz trape-ry. Szli w pelerynach, pumpach, w moro, w szkockich spódnicach i w krótkich spodenkach. Jedni ubrani byli w koszule, halki, kurtki, inni w futra, kamizelki, płaszcze, marynarki - z guzikami od rogowych i drewnianych po złote. Migały naramienniki z frędzlami i bez nich, z paskami, gwiazdkami i z latoroślami. Na wielu spodniach i kamizelkach widniały będące symbolem dobrobytu lampasy. Na głowach mieli stalowe hełmy lub tropikalne czapki, berety, furażerki z frędzlami lub pomponami, przeróżnych kształtów i wielkości kapelusze. Wszyscy bez wyjątków przypięte mieli na piersiach medale i odznaczenia. Niektórym u boku zwisały miecze, zakrzywione szable, sztylety i szpady, innym bagnety lub długie dzidy z chorągiewkami na końcu. O niektóre nogi obijały się siekiery w pochwach. Idący wśród tłumu kalecy, pozbawieni jednej z kończyn lub oka, wydawali się być dostojniejsi. W pochodzie szły również weteranki, pielęgniarki wojenne, telefonistki i żołnierki najróżniejszych profesji. W paradzie uczestniczyli również weterani wojsk podziemnych i tajni wywiadowcy w cywilu. Zauważyłem też grupkę półnagich tubylców z Nowej Gwinei, którzy pomagali Australijczykom w wojnie z Japończykami. Byli japońscy żołnierze i korpus czechosłowackich weteranów z legionistami na czele. Pochód, który kroczył według alfabetycznego porządku, zamykali weterani wojny w Wietnamie. Według flag i transparentów, które nieśli, wydawało mi się, że są to żołnierze obu walczących ze sobą stron. Zapytałem o to stojącego obok mnie Australijczyka, ale po trwającym już cztery godziny pochodzie, był zmęczony i poszedł usiąść na ławkę. Pochód trwał nadal. Nie orientowałem się zbyt dobrze w tym, co się wokół mnie dzieje. W panującym naokoło chaosie biegałem w tą i w tamtą z kamerą w ręce. Jurek zniknął z aparatem fotograficznym gdzieś w tłumie zamiast, jako znawca pochodów weteranów, od czasu do czasu przynajmniej objaśnić mi panującą sytuację. Chyba po sześciu godzinach maszerujące przede mną tłumy przeszły. Weterani z całej Australii przyjechali tutaj, żeby się spotkać. Teraz, po zakończonej paradzie, w gronie starych przyjaciół popijali piwo w tawernach, parkach i na ulicach, po prostu wszędzie. Śpiewali przy tym swoje piosenki - dla nas już niezrozumiałe i nieznane. Gdzieniegdzie przygrywały im wojskowe kapele, które wcześniej również masze- 225 rowały w pochodzie. Przed kapelami szli kapelmistrzowie żonglując starymi, ozdobnymi laskami. Nie przypuszczałem nawet, że istnieje na świecie tak wiele wojskowych kapel, które dzisiaj zagrały na dudach, na trąbkach, fletach, bębnach, ksylofonach i różnych innych instrumentach. Rozbrzmiewająca wokół muzyka, pieśni, wspomnienia o cierpieniu, bohaterstwie, o śmierci, gniewie i miłości do życia połączyły dzisiaj przybyłych weteranów w jedną rodzinę. W tym wszystkim byli sobie teraz równi, bez względu na to przeciw komu dawniej walczyli. Gimnazjum po australijski! - Przyjechałyśmy z mamą do Australii i już tutaj zostałyśmy - opowiada szesnastoletnia Zuzana z Czech, studentka gimnazjum w Sydney. - Emigracja była dla mnie szokiem. Naglą rozstałam się ze wszystkimi moimi przyjaciółmi, których zostawiłam w Czechach. Przywykłam głównie dzięki pewnej starszej pani z Tasmanii, u której przez pierwsze cztery dni mieszkałam. Jej dom stał niedaleko plaży. Dzisiaj mile to wspominam. Mama w Sydney wyszła za mąż. Mam teraz nową rodzinę i przyzwyczaiłam się już do życia tutaj. W gimnazjum znalazłam nowych przyjaciół. System szkolnictwa jest tu zupełnie inny niż w Czechach. Do szkoły chodzimy w mundurkach. Codziennie rano jest apel i śpiewamy hymn. Potem jest prezentacja i dzienny rozkład zajęć. Następnie w grupach rozchodzimy się po klasach. Każdy sam może wybrać sobie miejsce w klasie. Jesteśmy traktowani jak dorośli, a szacunek między studentami i profesorami jest tutaj oczywisty. Studenci często grają przedstawienia teatralne i jest zupełnie normalne, że wymyślają i piszą je sami. Ja na przykład napisałam scenariusz o odchudzaniu, ale najbardziej lubię pisać monologi. Sprawdziany są w formie testów, dyktanda nie stosuje się wcale. Jeżeli zdarzy się, że jakiś student zrobi coś wbrew szkolnemu regulaminowi, stosowane są następujące kary: - student musi zostać po lekcjach, - student musi chodzić z wyznaczonym profesorem po klasach, w których on wykłada (Jest to wielka kara, ponieważ wszyscy cię widzą. Najgorsze są godziny przesiedziane w klasach z młodszego rocznika.), - student nie ma prawa przez dwa tygodnie przychodzić do szkoły ani przebywać na jej terenie, - w ostateczności wyrzucenie ze szkoły. W trakcie nauki rzadko korzystamy z podręczników. Uczymy się głównie z książek. Kładziony jest duży nacisk na samodzielność studenta. Nie do pomyś- 226 lenia jest jakikolwiek rasizm (większość Australijczyków jest tutaj „cudzoziemcami"). Maturalny rocznik ma bardzo dużo samodzielnej pracy. Wszystkie egzaminy maturalne przeprowadzane są w formie testów. Zwyczajem jest, że po ukończeniu szkoły studenci kupują za własne pieniądze dla niej prezent, na przykład komputer, mikroskop itp. Przywilejem ostatniego rocznika jest zorgan zowanie balu maturalnego, na który studenci sami różnymi sposobami zbierają pieniądze. Jeden z nich ma długą tradycję. Jest to sprzedaż niewolników. Studenci ostatniego roku ustawiają się na podium. Młodsze roczniki są kupującymi. Licytator przedstawia studenta lub studentkę i podaje jej podstawową cenę. Młodsi studenci licytując się mogą danego absolwenta przejąć. Kupiony w ten sposób niewolnik zwiększa reputację wśród kolegów. Obowiązkiem niewolnika jest przez cały dzień młodszemu koledze służyć, ale tylko na terenie szkoły. Na przykład nosić mu teczkę, podawać płaszcz, robić na lekcjach notatki, zaoferować mu swoje śniadanie i świadomie podnosić prestiż swojego najemcy. Cena jednego niewolnika wynosi około stu dolarów. W gimnazjum jest bardzo wysoki poziom nauczania. W starszych klasach przedmioty, których chcemy się uczyć, wybieramy sami, bywa że po konsultacjach z profesorami. Im dłużej uczę się w tym gimnazjum, tym bardziej mnie interesuje. Zuzana opowiada mi o przedmiotach, z których chciałaby zdawać maturę. Mówi o swoich planach, jakie ma na przyszłość. - Żeby studiować, potrzebne są pieniądze - stwierdziłem. - Na studia jakoś zarobię - powiedziała optymistycznie - ostatnio jestem oszczędna. Milionerów za bardzo nie lubię, ale chciałabym kiedyś nim się stać. Roześmiała się. Co śpiewają Australijczycy? Matyldę! Rzeczy, które od dzieciństwa czytałem o Australijczykach, zawsze były sympatyczne i pozytywne. Chyba nikt dokładnie nie wie, kiedy naród ten właściwie powstał. Więźniowie, którzy byli tutaj deportowani z Wysp Brytyjskich, z czasem bratali się ze swoimi żandarmami. Z dala od Europy i władzy króla stopniowo przenikali do jądra kontynentu i pełnymi haustami spijali nową i nieznaną wolność. W swojej drodze pokonywali pustynie i ogromne przestrzenie nieznanych pustkowi. Udręczeni strasznym upałem, niedostatkiem jedzenia i głównie wody szli wciąż dalej 227 i dalej. Ich motorem napędowym była wolność, którą tym sposobem właśnie uzyskali od swoich możnowładców. Aborygeni, wobec tych na wszystko zdecydowanych ludzi, nie mieli niestety żadnej szansy na przeżycie. Australijski hymn "Naprzód, Australio" brzmi imponująco. Według mnie jednak prawdziwym hymnem Australii jest Matylda. Swawolna i niepokojąca pieśń, bowiem zawiera w swowj treści kawałek historii. „Szedł przez świat włóczęga, na kiju niósł Matyldę. Pusty tlumoczek sobie huśtał. Ten głodny włóczęga zobaczył stado owiec, ukradł jedno z jagniąt i schował do Matyldy. Zaczęli go gonić żandarmi na koniach. Nigdy żywego mnie nie schwytacie! I skoczył z owcą w głębinę." Ludzie, którzy kiedyś z mocy króla strzegli więźniów, przywłaszczyli sobie ziemię i ustanowili wygodne dla siebie prawo. Prosty Australijczyk zawsze czuł się wolnym, żyjąc z dala od centrum władzy. Australia przed dwustu laty była zasiedlana przeważnie przez więźniowi, którzy stworzyli nowe państwo i wolność kochają ponad wszystko. Australijska wielonarodowość urzekła mnie niezmiernym bogactwem kultur, które w życiu codziennym wzajemnie się uzupełniają. Wszechobecny jest wpływ kultury azjatyckiej. Miasta podzielone są na dzielnice malajskie lub chińskie, ale również na arabskie, polskie, niemieckie i inne. Zrozumiałe jest więc to, że widniejące na sklepach napisy są w macierzystym języku grup etnicznych. Przewaga 228 rasowa Azjatów jest niekiedy tak widoczna, że Australijczycy w niektórych kwartałach wyglądają jak cudzoziemcy. Każda grupa etniczna posiada swoją kuchnię. Nie bójcie się, nie będę opisywać wam kuchni, które tutaj poznałem. Pewnego razu chiński kucharz zapytał mnie, co najbardziej smakuje mi w kuchni australijskiej. Nie umiałem odpowiedzieć. - Piwo! - roześmiał się. Potem na cienkie plasterki pokroił gorące, wędzone mięso i zatopił je w miodzie. Zapłaciłem trzy dolary i z zawiniętym w papier smakołykiem szedłem ulicą chińskiej dzielnicy. Zjeść ten przysmak nie brudząc sobie buzi miodem, jest rzeczą niemożliwą. Z tego być może powodu kupują go młode pary. Pełen uroku jest widok, jak potem zlizują sobie miód z twarzy. Australijczycy piją lodowate wręcz piwo. Nalewają je do wyjętych z lodówki, oszronionych szklanek. Ach, ci Australijczycy! W domach nie mają żadnego wieszaka. Kiedy przyjdziecie do nich z wizytą, nie znajdziecie wieszaka na płaszcz czy kurtkę. Ubrania kładzie się na ławach, krzesłach i fotelach, po prostu wszędzie. Pomyśleliście, że może by wysiać przyjaciołom z Australii jakiś ładny, stojący wieszak w prezencie? Pomysł byłby chybiony, ponieważ żaden australijski płaszcz czy kurtka nie posiadają pętelki. Łatwo to zresztą zrozumieć. Dla byłych więźniów być może widok jakiegokolwiek wieszania jest wielce nieprzyjemny. Nawet wieszania płaszcza. Nie twierdzę jednak, że właśnie to jest prawdziwą przyczyną braku wieszaków. To, że Australijczycy noszą skórzane kapelusze, wiecie zapewne z filmu Krokodyl Dundee. Ale dlaczego z onych kapeluszy zwiszają rzemienie okalające głowę, zrozumie tylko ten, kto bezskutecznie odganiał z twarzy natrętne muchy. Żyjące tutaj muchy są ogromne. Nazywam je samobójczyniami, ponieważ można je spokojnym ruchem dłoni rozpłaszczyć na twarzy, zanim choćby w najmniejszym stopniu przejawią instynkt samozachowawczy. One po prostu łażą po was, a wy musicie nieustannie je strząsać. Poza tym w Australii żyją jadowite pająki, chrząszcze, gąsienice i węże. Australijczycy mieszkają przeważnie w miastach, gdzie nie ma wielkiego ryzyka ukąszenia przez jadowite zwierzę. Jednak nie radzę wam kłaść się w parku na trawie lub szperać pod kamieniami, nawet jeśli wpadnie wam tam dolar. Na morzu cholesterol nam nie groził Teraz intensywnie zaczęliśmy przygotowywać się do wypłynięcia z Australii. Poszedłem z Jenikiem Jiraskiem do ambasady Nowej Zelandii. I już po czterdzie- 229 stu ośmiu godzinach dostaliśmy miesięczną wizę. Szybkość i prostota, z jaką to się stało, zachwyciła mnie. Zrozumiałem wtedy, że w Nowej Zelandii w odróżnieniu od Australii nie ma gadów i robaków, i co zdziwiło mnie najbardziej: nie ma biurokratów! W jednej z kolumn wypełnianego przeze mnie kwestionariusza znajdowało się pytanie: Kiedy wyjeżdżacie do Nowej Zelandii? Wpisaliśmy przewidzianą wcześniej datę, jednak z Australii wypłynęliśmy tydzień później, a rejs do celu trwał trzy tygodnie. Ponieważ ważność wizy zaczynała się zaraz na drugi dzień po dacie wpisanej do formularza, w chwili gdy dopłynęliśmy do Auckland w Nowej Zelandii, jej ważność właśnie się skończyła. Pracownicy ambasady założyli automatycznie, że przylecimy samolotem. Nie przyszło im po prostu do głowy, że możemy płynąć jachtem. Zabraliśmy ze sobą trzech kolegów: sydneyskiego konsula Josefa Sladka, podróżnika i intelektualistę Jenika Jiraska, przedsiębiorcę Karla Bilka. Po naradzie z Sorelem i Vojtą zadecydowaliśmy, że nasi nowi przyjaciele muszą kupić żywność na całe trzy tygodnie. Sorel stwierdził, że osobiście się tym zajmie. Wiedziałem już, że jedzenie to będzie się składało głównie z tłustej wieprzowiny i wołowego mięsa ze ścięgnami. Z rozmowy w naszej kuchni, którą po cichu wiódł Sorel z intendentem Jenikiem Jiraskiem, podsłuchałem, że idzie o dziesiątki kilogramów mięsa. Padające na przemian słowa słonina, smalec, boczek, farsz, żyły, szpik, wędlina i salami na śmierć by przestraszyły nie tylko wegetarianina. Po dwóch latach rejsu Sorel mógł w końcu zadecydować o naszym menu. Jenik i Sorel objeżdżali wszystkich znajomych rzeźników i zwozili specjały, które potem składali w chłodziarkach w konsulacie. Przyjeżdżają do nas różni przyjaciele, aby się z nami pożegnać. Konsul Pepa Sladek do ostatnich sekund pracuje w konsulacie, udzielając swoim podwładnym instrukcje. A przedsiębiorca Kareł Bilek wydaje jeszcze telefoniczne polecenia, aby firma podczas jego nieobecności w ogóle działała. Celne i paszportowe formalności są już za nami. Opuszczamy port Jackson i w silnym wietrze płyniemy z prędkością siedmiu węzłów do Nowej Zelandii. Dla Sorela idylla skończyła się jeszcze tego wieczoru. W chaosie i pożegnaniach zapomnieliśmy o tym najważniejszym. - Gdzie jest mięso? - zapytał Sorel Jenika. - Gdzie jest mięso? - zapytał Jenik konsula Sladka. - Zapomniałem je wyjąć z zamrażarek i zostało w konsulacie - przyznał się konsul. Płynęliśmy dalej, chociaż Sorel wygrażał, że będzie wzywał pomoc i strzelał czerwonymi rakietami, jeżeli natychmiast nie zawrócimy. 230 - To bez sensu - uspokajałem go - aby żeglarze zawracali z morza tylko z powodu wieprzowego sadła i wątróbki. Sorel zgodził się ze mną, jednak imał się jeszcze innych sposobów. - Wieczorem moglibyśmy podpłynąć do brzegu i Pepa pojechałby taksówką do konsulatu i przywiózł mięso - nie poddawał się. - Po odprawie celnej jest to niemożliwe, opuściliśmy już Australię i mamy w paszportach pieczątki. Znów musielibyśmy załatwiać specjalne wizy, a to by się przeciągnęło. W tym czasie ktoś w konsulacie mógłby bezpańskie mięso zjeść - wyjaśniałem Sorelowi. - Pytaliby się znowu, dlaczego chcemy uzyskać wizę na terytorium Australii. W tej rubryce musielibyśmy napisać, że z powodu sadła, wątróbki i mięsa. A gdyby złapali konsula Sladka, jak nocą przemyca te smakołyki na jacht, rzuciłoby to złe światło na cały czechosłowacki obóz dyplomatyczny, a być może i na wszystkich dyplomatów świata. Dopiero te argumenty przekonały Sorela o słuszności decyzji. Brzegu dawno już nie było widać a my, sześciu szczęśliwców, płynęliśmy na Polarce pod rozgwieżdżonym niebem przez tasmańskie morze i cholesterol nam nie groził. Płynące przed dziobem delfiny pokazywały nam drogę i od czasu do czasu łukiem wyskakiwały z wody, aby nam się przyjrzeć. - Wciąż jeszcze żyjemy - szepnąłem Sorelowi do ucha, a on wreszcie się roześmiał. MorzeTasmana? Silny wiatr przechodzący w sztormy, ale piękna i szybka podróż. Sześciu mężczyzn, jacht i morze. Każdy z nich pochłonięty jest własnymi myślami, ale wszyscy pracują tu dobrowolnie i z chęcią. A może nie jesteśmy mężczyznami tylko postarzałymi chłopcami? Chłopcy mają marzenia, a mężczyźni je spełniają. NOWA ZELANDIA Greenpeace Nawiązałem przyjacielskie kontakty z organizacją Greenpeace. W znajdującej się siedzibie przy ulicy Hubson street 240 w Auckland drzwi były dla nas zawsze otwarte. Nakręciłem o ich pracy film dokumentalny. Byłem zaskoczony szczegółowymi informacjami o Czechosłowacji, jakie posiadali w swoich archiwach. Na murze ich siedziby wisiał plakat z napisem CSFRNOBYL i dwoma, wielkimi kominami czeskiej elektrowni jądrowej. Przyjmując informacje z całego świata, centrala Greenpeace pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szybko zaprzyjaźniłem się z Hankiem i Bunnie - zagorzałymi greenpeacowca-mi. Siedzę teraz u nich w domu i słucham ich poglądów. - Do ruchu Greenpeace jako bardzo młodzi ludzie podchodziliśmy z wielkim entuzjazmem. Płynąc na statku Rainbow, protestowaliśmy przeciwko próbom jądrowym we francuskiej Polinezji. Wydawało nam się, że ludzie i władza biorą nas za organizację mającą humanitarne cele, która pracuje dla dobra sprawy. 10 czerwca 1985 w nocy, kiedy francuska grupa szpiegów odpaliła bombę i w ciągu czterech minut posłała nasz statek Rainbow (łącznie z naszym przyjacielem i kolegą Fernandem Pereirą) na dno, zrozumieliśmy, że na świecie toczy się nieprzejednany bój. Bój nie tylko o oblicze świata ale i o jego przetrwanie. W walce tej każdy prawy człowiek powinien wziąć udział. Ich statek Rainbow stał w Auckland. Bunnie i Hank spali w kabinie, w którą uderzyła bomba. Tej nocy przez czysty tylko przypadek spali na lądzie. - Pomimo że członkowie francuzkiego wywiadu, którzy spowodowali eksplozję, zostali aresztowani i przestępstwo udowodnione, kara, jaką otrzymali, skompromitowała system sprawiedliwości. Zostali przekazani francuskiej stronie, a potem wypuszczeni na wolność. Nie, nie czujemy się bezradni. Stale nas przybywa. Życie jest czymś wyjątkowym w kosmosie. Trzeba je chronić, chronić przed ludźmi, którzy z głupoty lub złej woli je niszczą. Odpływamy do strefy antarktycznej, żeby przeszkodzić i - jeśli uda się -zabronić japońskim statkom połowu wielorybów. Budujemy z Bunnie jacht, abyśmy mogli spędzać więcej czasu na morzu w akcjach Greenpeace - powiedział Hank. Stalowy jacht o długości osiemnastu metrów budują już dwa lata. - Nie będziemy musieli płacić za wynajęcie mieszkania - z przeświadczeniem dodaje Hank. 232 Oboje chcą mieszkać na jachcie. - Cywilizacja równa się organizacja. A tej ludzkość wciąż nie może osiągnąć. Cywilizacja jest zbyt złożona, aby miała jednolity system - stwierdziła Bunnie. - U nas, w Nowej Zelandii, w ciągu ostatnich lat bardzo dużo się zmieniło. Najmniej połowa ludzi protestuje, chcąc przekonać świat, aby żył ekologicznie. Ruch Greenpeace rozwija się i zmienia. O wszystkim dyskutujemy. Nasze protesty, które są najbardziej widoczne na zewnątrz, skupiają się na ochronie zwierząt, ale naszym głównym zadaniem jest ochrona ekologiczna całego świata. Nad ludźmi jest tylko Bóg. Człowiek zabiera przyrodzie więcej niż jest ona (zdolna odrodzić. Nie ma żadnej egzystencjalnej przyczyny, aby tak czynić. Życie w dobrobycie jest niemoralne. Decydowanie o losach świata nie może zostać w mocy urzędów, dużego kapitału czy wojska. Człowiek zachowuje się wobec przyrody agresywnie i to należy zmienić. Im więcej ludzi przyjmie taką filozofię, tym większa jest nadzieja. Dążeniem Greenpeace jest opracowanie jasnego i zrozumiałego programu. Nie chcemy mieszać się do polityki. Mamy w społeczeństwie wielki kredyt zaufania i oparcie. Jednak chcemy być ponad polityką i ponad narodami. Ludzie Trzeciego Świata mając wobec bogatych państw kompleksy, usiłują je dogonić. Jest to zupełny nonsens, ponieważ to właśnie oni swoim skromnym życiem, które jest jeszcze bliskie przyrodzie, powinni stać się dla bogatych państw przykładem. Ludzkość wpadła we własne sieci, ponieważ konsumpcyjny sposób życia nie daje żadnej perspektywy. Należy poświęcić dużą ilość środków materialnych, głównie na wykształcenie, którego w skali światowej brakuje przeważnie kobietom. Gdyby kobiety w większym stopniu brały udział w życiu społecznym, na pewno oznaczałoby to niższą liczbę urodzeń. Krzywa demograficzna, szczególnie w Afryce i w Azji rośnie w katastroficznym tempie. Bogate kraje reagują na to jeszcze większą hermetycznością i wyizolowaniem. Bunnie i Hank mają w życiu określone cele, w realizację których wkładają całą swoją energię. Być może, ludzie tacy jak oni są nadzieją świata. Królewski jachtklub - Tak, chyba każdy Nowozelandczyk jest albo żeglarzem, albo z powodu swojego zawodu pracuje w branży żeglarskiej - powiedział, należący do anarchistów John. - Ale nie jestem anarchistą, który chce zniszczyć świat bombą - zapewniał. Popatrzył mi prosto w oczy i zapytał: - A kim ty jesteś? 233 Zacząłem intensywnie zastanawiać się, czy znam jakąś organizację lub grupę, która zniosłaby mnie przez dłuższy czas. Bezradnie wzruszyłem ramionami. Królewski jachtklub jest towarzystwem z długą, angielską tradycją, którego członkowie ubierają się w granatowe garnitury i doskonałe krawaty. Gentlemani spotykają się w klubie, organizują zebrania i planują regaty. Jachty, które budowane są tutaj z przeznaczeniem na światowe regaty, na przykład o puchar Ameryki, są dumą całego kraju. Ich wartość liczy się w dziesiątkach milionów dolarów. Kandydaci na załogantów przechodzą ścisłą weryfikację, a ci, którzy ją przejdą, stają się narodowymi bohaterami. Jachty, które na światowych regatach zajmą dobre miejsce, przez długi czas potem wystawiane są w halach domów towarowych. Marzeniem każdego nowozelandzkiego chłopca jest, aby jako członek załogi na nich kiedyś popłynąć. A najskrytsze marzenie? Zostać na takim jachcie kapitanem. Nie chodzi tu jednak tylko o pływanie, lecz o wielki biznes, który widoczny jest na wszechobecnych reklamach. W pobliżu jachtklubu znajdują się dosłownie całe kwartały domów towarowych, sklepów i sklepików ze sprzętem żeglarskim. Jeśli ktoś nie posiada własnego jachtu (a takich jest niewielu), może go sobie wypożyczyć. Jachty do wypożyczenia wpisane są w sieć komputerową, tak więc potencjalny klient może wybrany jacht zamówić z własnego biura. Żaglowce i jachty motorowe umieszczone są na kilku poziomach w ogromnych halach. Na przycisk wybranego guzika specjalne windy dostarczają je do loży na piętrze. Weszliśmy z Sorelem do jednej z hal. Żurawie windy burczały elektronicznymi silnikami, a gentlemani przypływali i odpływali w swoich wypolerowanych, laminatowych jachtach. „Żeglarze" poubierani byli w kolorowe, nieprzemakalne skafandry, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że odpływają i wracają z kosmosu. Po chwili podszedł do nas jakiś człowiek i powiedział: - Proszę tu nie stać, przebywać tu mogą tylko żeglarze. - Gestem ręki kazał nam wyjść. - Dlaczego nie powiedziałeś mu, że jesteśmy żeglarzami? - dopytywał się Sorel. - Nie uwierzyłby nam. Przecież nawet tak nie wyglądamy. Chciałem skserować sobie mapę Wyspy Południowej, ale nikt z pytanych żeglarzy jej tutaj nie posiadał. - Po co chce pan tam płynąć? Przecież jest tam zimno i wieje sztormowy wiatr - brzmiały standardowe odpowiedzi. 234 James i lwi Maori - Maorysi to tacy sami ludzie, jak my - powiedział James, kiedy szliśmy ulicą Queen Street w nowozelandzkim Auckland. - A że nawzajem się zjadali? Przecież tutaj w Nowej Zelandii nie ma żadnej zwierzyny. Tylko ptaki i ryby - dodał ze śmiechem. - Biali zabijają więcej i systematycznie. Jeśli Maorysi kogoś już zabili, przynajmniej była z tego uczta. James nosi zawieszoną na piersiach i na plecach reklamę szewca, który ma mały sklepik i zakład szewski w zapadłej ulicy. Szewc ów wierzy, że za pomocą Jamesa i dwudziestu dolarów, które mu płaci, zyska klientów. Nie znam Jamesa dłużej niż godzinę, jednak znam go. Jest to „mój człowiek". Przystajemy na rogach ulic i skrzyżowaniach. Ludzie oglądają się za nami. On -żywa reklama i ja - twardy, zarośnięty facet, który prowadzi przed sobą hulajnogę. Z zainteresowaniem słucham Jamesa. - Mam teraz wakacje, studiuję na uniwersytecie. Będzie ze mnie pedagog. Zostało mi jeszcze trzy lata, a potem pójdę uczyć gdzieś na wieś. Chciałbym wyjechać w góry, na Wyspę Południową, najlepiej do Maorysów. Wyrosłem wśród nich i znam ich język. W południe James zaprasza mnie na kawę. Zatrzymaliśmy się przy stojącym na ulicy stoliczku, na którym leżały szlifowane i naturalne kamienie. Obok stolika siedziała na krzesełku około czterdziestoletnia kobieta. Miała ciemne włosy przeplecione siwymi kosmykami, które zwisały bezładnie z jej głowy niczym sznury. Na jej dziobatej twarzy ogromny nos świecił się jak czerwony kalafior w południowym słońcu. James stworzenie owe przyjacielsko pozdrowił. - To jest Ruda z Czechosłowacji, która nazywa się już inaczej, ale on nie wie jak - przedstawił mnie. Bajkowa istota gromko się roześmiała. - Jaga - podała mi rękę. Przyglądałem jej się uważnie, ponieważ dokładnie w tej chwili pomyślałem, że przybyła z bajki. Miała ciemnobrązowe oczy barwy leśnego miodu, które przyjaźnie na mnie patrzyły. Były nawet ciut za wesołe. Jaga oznajmiła naraz, że idzie kupić kawę do pobliskiego bufetu, ponieważ ona cały dzień siedzi, podczas gdy James chodzi z reklamą, a ten tutaj gentleman , Europy jeździ na swoim podziwu godnym skuterze, jak nazwała moją hulajnogę. Po chwili przyniosła trzy kawy w plastikowych kubkach i trzy kanapki. Usiedliśmy z Jamesem na chodniku obok Jagi i zaczęliśmy siorbać gorącą kawę. Przysłuchiwałem się ich rozmowie. Jaga zarobiła od rana dopiero trzydzieści dolarów. To mało. Ale wczoraj nie zarobiła nic, ponieważ padał deszcz. James 235 narzekał, że nie może znaleźć żadnej pracy na wakacje. Jaga doradzała mu, gdzie powinien się jeszcze popytać. Przy stoliku zatrzymali się dwaj niemieccy turyści i przyglądali się kamieniom. Jaga nie zwracała na nich żadnej uwagi. Nie narzuca się klientom. Siedzi obok stoliczka, jakby w ogóle nie należał do niej. Wstałem. - Jestem Czechem, a wy skąd jesteście? - spytałem. Niemcy spędzali tutaj urlop. Przyjechali dzisiaj rano i nie mieli jeszcze programu pobytu. Doradziłem im, jakie miejsca powinni zwiedzić. - Te kamienie są pana? - Nie - odpowiedziałem - mojej siostry - i wskazałem na Jagę. Niemcy popatrzyli na mój nos i na nos Jagi i uznali, że to jest możliwe. Nakupili kamyków za piętnaście dolarów i odeszli. - Tak, jesteś moim bratem - Jaga wybuchnęła śmiechem. - No jasne - mówię - chodzi o pokrewieństwo dusz. James jeszcze przez godzinę chodził po mieście z reklamą, a ja sprzedawałem z Jagą kamienie. Postawiłem stoliczek na środku chodnika i zacząłem jeździć dookoła niego na hulajnodze. Ludzie na ulicy zatrzymywali się przy nas. Jaga zaczęła się denerwować, ale zainteresowanych przybywało coraz więcej. Tyle tylko, że chcieli kupić również hulajnogę. Od czasu do czasu ktoś pokusił się, by się na niej przejechać. Po godzinie wrócił do nas James. Jaga z powrotem przestawiła stoliczek do tyłu i usiadła obok niego, jakby nie należał do niej. Mimo całego zajścia wesoło się ze mną pożegnała: - See you later! Poszedłem z Jamesem do portu, aby pokazać mu Polarkę. Potem jego małym samochodem wjechaliśmy na górę, która nazywała się „U pewnego drzewa". Zatrzymaliśmy się dokładnie obok niego. Było to ogromne, iglaste drzewo mające około tysiąca lat. Wyglądało majestatycznie i dostojnie. Miało ogromne gałęzie i starą, grubą korę. Stało na skraju krateru. - Wszystkie góry, dokąd okiem sięgnąć, to kratery - powiedział James, wskazując na górzysty krajobraz gęsto pokryty zielonymi lasami. W dolinach po zachodniej stronie rozciągały się rzeki i jeziora, na wschodzie w popołudniowym słońcu lśniło morze, a prosto pod naszymi nogami leżało Auckland. Niczym smutne narzekanie dochodził do nas warkot holowanego statku, który opuszczał port. James opowiadał o Maorysach, którzy w tym miejscu, dla nich świętym, odprawiali swe obrzędy. - Tutaj, te doły zarośnięte trawą, były ognistymi jamami. Kiedy spaliło się w nich drzewo i zostały tylko rozżarzone węgielki, kładziono na nie zwłoki ludzkich ciał. Opiekanie ciał było rytuałem. Jeżeli umarł ktoś bliski, odprawiano pożegnalny taniec nad ogniem, który nigdy nie byl wyrazem smutku. Jednak 236 głównie chodziło o ciała nieprzyjaciół. To miejsce miało wielką pojemność - aż pięćdziesiąt palenisk. Zwłaszcza po pierwszych spotkaniach z białymi odbywały się tutaj wesołe uczty. Ale było to około dwieście lat temu. Kiedy Maorysi przypłynęli z Polinezji na swoich kanadyjkach (wielkich, wydrążonych kajakach dla stu wioślarzy), a było to około tysiąca lat temu, na wyspach żyli ludzie, którzy nazywali się Mori-ori. Maorysi z biegiem czasu zmieszali się z tym ludem. Potomkowie Mori-ori żyją jeszcze dzisiaj na Wyspach Chathamskich oddalonych osiemset mil od Nowej Zelandii. Tworzą małą grupę etniczną, o której niewiele wiadomo. W Nowej Zelandii żyje około trzystu tysięcy Maorysów, co stanowi dziesięć procent całej populacji. W odróżnieniu od Australii, gdzie żyje dziewięć z dziesięciu gatunków najbardziej jadowitych węży świata, nie mamy w Nowej Zelandii ani jednego jadowitego węża. Podczas kiedy w Australii ludzie boją się jadowitego robactwa, w Nowej Zelandii żyje jeden średnio jadowity chrząszcz, którego potrafi znaleźć tylko wytrawny znawca. Jedziemy autem do domu Jamesa, który siedząc za kierownicą żywo dalej opowiada. I choć mówi o różnych rzeczach, zawsze kończy na Maorysach. - Maorysi nie są takimi, jak my materialistami. Niekiedy wydaje nam się nawet, że nie lubią pieniędzy. Nie sprzeciwiają się mieszkaniu w wielkich, rodzinnych celach. Mamy wrażenie, że są szczęśliwsi, ale nie rozumiemy dlaczego. Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, gdzie biali nie zniszczyli kulturowego bogactwa pierwotnych ludów. Dobrze się uzupełniamy, chociaż myślę, że biali biorą od Maorysów zbyt mało, a dominuje kultura europejska. Przed stu laty żył w Zelandii olbrzymi ptak moa, którego gatunek dawno wyginął. Optymiści twierdzą, że na pustyniach Wyspy Południowej moa żyje do dziś. James zatrzymuje się przed niskim, zatopionym w zieleni domem. - Łąki, las i pasący się dobytek należy do mojej rodziny. Mamy małe, wielkości dwudziestu hektarów, gospodarstwo. Mój ojciec jest dyrektorem w fabryce, a matka uczy w gimnazjum. Oglądam dom i okolicę. Rodzice Jamesa są na urlopie w Australii. James szybko przygotowuje posiłek i zaraz wyruszamy na zachód w stronę Tasmańskiego Morza. - Na Wyspie Południowej jest ostry i zimny klimat. Jaki jest tutaj na Wyspie Północnej? - spytałem. - Kiedy zimą temperatura spada do +4°C, dzieci nie idą do szkoły. Tak niska temperatura jest dla nich niebezpieczna. Ale Maorysi są bardzo zahartowani. Kąpią się i nurkują prawie przez cały rok. Im zima nie przeszkadza. Zjeżdżamy w dół doliną między pokrytymi czarną lawą górami. James zatrzymał się przed wielką diuną czarnego piasku. Od morza wiał wiatr, niosąc ze sobą 237 czarny proch, który nawet przez zamknięte powieki wciskał się do oczu i zasypywał nam ślady naszych stóp. Szliśmy prosto na zachód, w stronę morza. Z daleka dochodził nas łoskot fal. Niemal w jednej sekundzie pojawił się jego zapach i rozległ się skrzek mew. Stanęliśmy na piaszczystej górze, której jedna ze ścian opadała do zalewu. Czarne wybrzeże i rozbijające się o nie białe, chaotyczne fale wiecznie wzburzonego Tasmańskiego Morza. Staliśmy tam dłuższą chwilę. - Od dzieciństwa przychodzę się tu kąpać. A tam, w prawo, są jaskinie, w których kiedyś żyli Maorysi. A może też Mori-ori. Ale wybrzeże szybko się zmienia. Wszystko jest tutaj w ruchu. Morze i wiatr niszczą wybrzeże, a piasek z plaży wnika w głąb ziemi. Znajdujące się tutaj diuny piasku są największe na świecie - twierdził James. Ze zwątpieniem pokiwałem głową. - Na pewno należą do jednych z największych - poprawiłem. Przyznał mi rację. Potem zaprowadził mnie do największej z diun. Miała około stu metrów wysokości i kilka kilometrów długości. Mimowolnie zacząłem się zastanawiać, z ilu ziarenek piasku się składa. Tego nie wiedział nawet James, chociaż był stąd. Nabrał garść piasku i zamknął w dłoni. Suchy piasek niczym woda wyciekał mu przez palce. - To jest jak z miłością - powiedział smutno i zaczął opowiadać mi o przygodzie maorskiej dziewczyny, przyjaźni i górze piasku. - W szkole kilka lat siedziałem w jednej ławce z maorską dziewczynką. Pewnego razu nauczyciel opowiadał o tym, jak Maorysi jedli ludzi. Ale nawet gdy podkreślił, że było to sto lat temu, dzieci zaczęły się śmiać. Widziałem, jak dziewczyna mimo udawanej obojętności cierpi. Pod ławką złapałem ją za rękę. Na przerwie dodałem sobie odwagi i cicho powiedziałem, że także chętnie bym ją zjadł. Uśmiechnęła się do mnie szczęśliwa. Uczyła się dobrze, ale nie chciała iść do średniej szkoły. Mówiła, że nie będzie jej potrzebna, że chce tylko wychowywać własne dzieci. Próbowałem ją przekonać, ale moje słowa nie przynosiły skutku. Potem widziałem ją, jak chodzi z moim maorskim kolegą. Żyli razem od szesnastu lat. Teraz mają czwórkę dzieci, a ja studiuję na uniwersytecie -smutno mówi James i ciągnie dalej: - Przed rokiem byłem u nich w odwiedzinach. Są bezrobotni. Żyją zadowoleni z zapomogi w małym domku nad morzem. Mają stary samochód i dwa młode konie. Samochodem prawie wcale nie jeżdżą, ale na koniach codziennie. Kiedy od nich wychodziłem, poszła mnie odprowadzić. Przez łzy, które cisnęły mi się do oczu, nie widziałem drogi. Jej mąż a mój przyjaciel Gazi został w domu z dziećmi. Zapadał zmierzch. Zatrzymaliśmy się przy moim samochodzie. Pocałowałem ją. Popatrzyła na mnie i twardo powiedziała: 238 -Nigdy nie miałbyś czasu. Jesteś jak wszyscy biali. Wciąż macie wszystkiego za mało. A głównie czasu. Nawet wasze samochody nie jeżdżą wam dość szybko. Domy wasze pełne są różnych rzeczy, a czas dla swoich żon znajdujecie tylko w chwili rozwodu. Stałem w milczeniu. Myślami wróciłem do czasów dzieciństwa, kiedy we troje chodziliśmy do zatoki się kąpać. Bez przerwy popisywaliśmy się z Gazim przed nią i konkurowali między sobą. Złościła nas jej obojętność. Pewnego razu biegliśmy na wyścigi przez wielką diunę piasku. Nogi głęboko nam się w niej zapadały, ale żaden z nas nie myślał się zatrzymać. W końcu obaj upadliśmy na piach i łapczywie łapaliśmy oddech. No a ona? Po prostu poszła do domu. Nasze wyczyny nie interesowały jej wcale. W piasku znaleźliśmy wtedy jednego dolara. Poszliśmy z Gazim na lody i tam przysięgnęliśmy sobie, że nawet gdyby była jedyną kobietą na świecie, nigdy żaden z nas nie ożeni się z nią. Obaj kłamaliśmy. James umilkł. Jeszcze przez chwilę milcząc rozpamiętuje. - Jak miała na imię? - spytałem. - Atuihane - odpowiedział - od dzieciństwa uczyła mnie maorskiego. Będzie mi potrzebny od chwili, gdy sam zacznę uczyć maorskie dzieci - dodał wracając do swoich myśli, kawałkiem drewna zaczął kreślić na piasku litery. Napisał: lwi Maori. Plenty Bay Wąskimi, dobrze osłoniętymi przed falami z oceanu zatoczkami płyniemy w kierunku małych wysepek Great Barrier. W opuszczonych zatokach znajdują się wędzarnie zbudowane przez żeglarzy, którzy pod ich dachami spędzają czas. Otacza nas dziewicza przyroda i cisza, w której rzadki ptak kiwi, symbol tego kraju, dumnie kiwa głową. Małe wysepki są prywatną własnością pojedynczych ludzi lub grup. Ludzie na nich mieszkają w ciszy i spokoju, a do Auckland latają małymi samolotami lub hydroplanami. Oczywiście nie chodzi tu o dwadzieścia procent bezrobotnych, którzy, jak zauważyłem, żyją na przyzwoitym poziomie, który zapewnia im opieka socjalna. Taką właśnie była wysepka Mercury, u której brzegów zakotwiczyliśmy. Potem popłynęliśmy na wyspę Mayor, która należała do Maorysów. Zatokę, w której rzuciliśmy kotwicę, nazywano „U pływających kamieni". Skały posiekane są czarnymi żyłami obsydianu, a pływające kamienie? To po prostu pumeks - wulkaniczny rodzaj skały. Możecie, jak robią maorskie dzieci, podłożyć kamień pod brzuch i pływać na wodzie jak na dmuchanej piłce. Nieprzenikniona, skalista i wulkaniczna wyspa pokryta jest gęstymi lasami i jeziorami, pod którymi zatopione są kratery. A Maorysi? Rzadko zapuszczają się w głąb wyspy. Mieszkają w małych chatkach u brzegów morza i każdego wieczoru, jak jedna wielka rodzina spotykają się we wspólnym miejscu. Dzień spędzają na łowieniu ryb i wychowywaniu dzieci w sposób nie ograniczający im swobody. Nieopodal wsi wzbija się pod niebo wielkie i niespotykane drzewo pohutukawa. Jego obwód wynosi ponad dziesięć metrów. Po butwieją-cych na ziemi liściach tego wielkoluda na powierzchni zostaje tylko delikatna pajęczyna. Parę liści, kilka pływających kamieni i wielki obsydian na pamiątkę zabrałem ze sobą do domu. Wieczorem siedzieliśmy razem i śpiewali maorskie piosenki, po sąsiedzku gaworzyliśmy i czuliśmy się szczęśliwi w społeczności ludzi, którzy czerpią swe siły z przyrody i tradycji. Z czego się utrzymują? Z własnej ziemi i wysp, ale mają także fabryki, biura podróży i hotele na lądzie. Godnym podziwu jest fakt, że biali nie pomordowali i nie okradli Maorysów, tak jak stało się w innych miejscach świata ze wszystkimi ludami pierwotnymi. Myślę, że tak się stało, ponieważ Maorysi są ludem wojowniczym i biali uznali, że lepiej będzie żyć z nimi w zgodzie. A może klimat wysp bardziej sprzyjał ludzkiej przyjaźni? Europejczycy, z początku bardzo Maorysom smakowali. Wielu pierwszych przybyszy kończyło podróż w ognistej jamie jako smakowity przysmak. Ale to już jest przeszłość. Kto by o tym pamiętał? - Nie płyńcie tylko na Białą Wyspę. Mieszkają tam złe duchy, które zioną ognistym, śmierdzącym oddechem - ostrzegali nas Maorysi. Pewnego dnia jednak rankiem wyruszyliśmy prosto na Białą Wyspę. Zatoka Plenty Bay otwarta jest na ocean. Docierające z jego głębi fale i wiatr zdecydowanie przesuwają nas do celu. W porannej mgle bardziej czuć zapach wyspy niż ją widać. W szarości poranka wygląda jakby była czarna, ale w przybywającym wraz ze wschodem słońca świetle oczom naszym ukazują się stada gnieżdżących się na brzegu mew, pokryte siarką ściany wulkanu i białe obłoki unoszącej się ku niebu mgły. U stoków nad brzegiem morza porozrzucane są spalone pnie drzew. Do tego smutnego miejsca, zmęczonego nie zbadanymi wciąż wybuchami wulkanu, kieruje się Polarka. Po co? Tylko tak. Choćby po to, aby zrobić kilka zdjęć do naszego albumu. Los padł na mnie. Muszę zostać na jachcie, a na wyspę naszym bączkiem popłyną Sorel i Vojta. - Nie podchodźcie do samego wulkanu - radzę im - a gdyby cokolwiek wam się wydawało nie tak, natychmiast wracajcie. 241 Krążę wzdłuż brzegu. Nie mogę zakotwiczyć z powodu zbyt dużej w tym miejscu głębokości. Muszę włączyć silnik, ponieważ silny prąd ściąga Polarkę do morza. Nagłe wybuchy wulkanu i trujące gazy w ostatnich dziesięcioleciach pozbawiły życia już wielu rybaków. Dookoła wyspy jest więc zupełnie pusto. Nad moją głową krążą mewy, być może w nadziei, że jesteśmy kutrem rybackim, który zawsze stanowił dla nich źródło dobrego jedzenia dzięki rybakom wyrzucającym rybie wnętrzności do morza. Niepokoiłem się już, ale nie za długo Vojta i Sorel wrócili. Ledwośmy wciągnęli bączka na pokład, odpływamy. Długo jeszcze czuliśmy za sobą smród siarki. Płynęliśmy na północ. Kiedy po godzinie obejrzałem się za siebie, zobaczyłem wybuch wulkanu i unoszącą się setki metrów nad Białą Wyspą wielką chmurę białej pary. - Szkoda, mogliście nakręcić to z bliska - mówię. Ale po twarzach Sorela i Vojty nie widzę, żeby tego żałowali. Ludzie z Whangaparaoa Na piaszczystej plaży w zatoce Whangaparaora stała młoda, silna kobieta. Obok niej bawiła się w piasku mała dziewczynka. Widziałem je już z daleka, gdy na bą-czku zbliżałem się do plaży. Przybiłem do brzegu i wyciągnąłem bączek z wody. Znów spojrzałem w ich kierunku. Kobieta klęczała teraz obok dziecka i rękoma zgarniała piasek. Potem na górce z piasku obie zaczęły układać kamienie i patyki. Poszedłem w ich kierunku. - Morana - przywitałem się. Kobieta podniosła się zwinnie i uśmiechnęła się. Uśmiechała się całą twarzą i oczami. W ten sposób śmieją się ludzie o czystym sumieniu. Uśmiechnąłem się do niej również, ale czułem, że mój uśmiech był tylko bladym cieniem. - Skąd pan przypłynął - spytała po angielsku. Opowiedziałem jej w skrócie o naszej wyprawie. - Ach - westchnęła - z Europy. Jestem Niemką - powiedziała z powagą - ale urodziłam się tutaj - zrobiła szeroki gest ręką - a to jest moja córeczka Hannę. Dziewczynka odważnie podała mi rękę. Obie, matka i córka miały jasnobrą-zowe włosy i owalne twarze. Oczy matki były szaroniebieskie, dziecko jednak miało oczy czarne. Kobieta trzymając dziewczynkę za rękę swobodnie ze mną rozmawiała. Jej mąż jest Maoysrem. Mają troje dzieci. Jedenastoletni chłopiec i ośmioletnia córka chodzą do szkoły. Najmłodsze ma trzy latka i cały czas przebywa 242 z mamą. Niedaleko stąd mają farmę. Nie, niewielką, tylko dwieście krów, z czego połowa jest dojnych. Do tego jakiś drób, owce, prosiaki, psy, koty i dziesięć koni. Po prostu mała faremka, jak mówi Karin. Zapytałem, ilu zatrudniają ludzi. Na początku nie zrozumiała mojego pytania. - Ach tak! - zawołała śmiejąc się. - Wszystko robię sama. Mój mąż nie ma serca do gospodarstwa. Włóczy się ze strzelbą po górach i poluje. Lubi towarzystwo, jeździ na zabawy do maorskich wsi. Uwielbia też śpiewać. Maorysi w ogóle lubią śpiewać. Patrzę na nią ze zdumieniem, jej twarz stale się uśmiechała. Nie ma w niej ani cienia goryczy. Wypytuję ją dalej, a Karin spokojnie opowiada. - Wstaję o czwartej rano i jadę na motocyklu zegnać z pastwiska krowy do dojenia. Około piątej zaczynam je doić. O wpół do ósmej jestem już gotowa. Wszystkie urządzenia mam umyte. Karin opowiada mi o mechanicznym systemie dojenia krów. Nic mi to nie mówi, więc wzruszam tylko ramionami. - Mój mąż również tego nie rozumie i wcale go to nie interesuje - śmieje się - jak byłam kiedyś chora, codziennie przywoził swojego stryja. On na wszystkim się tu zna i pomoże, kiedy trzeba. Dzieci chodzą do maorskiej szkoły. Tak, mogłabym je wysłać do angielskiej, ale po co? W maorskiej szkole dzieci mają lepiej. Więcej się tam bawią i całymi dniami śpiewają. Mają tam basen i dużo ruchu. Sama też do takiej szkoły chodziłam i z przyjemnością to wspominam. Niektóre dzieci idą do angielskiej szkoły, bo ona lepiej przygotuje je na studia. Karin musi już iść. Odprowadzam ją do samochodu. - Mój przyjaciel Sorel zna się na koniach. Na pewno z chęcią by pomógł. Potrafi je podkuwać i ma ze sobą na jachcie pięć siodeł. Karin uśmiecha się ze zdziwieniem. Potem wyciąga reklamową broszurkę swojej farmy i objaśnia mi drogę: - Trzeba jechać dziesięć kilometrów ubitą drogą i potem skręcić w prawo. Zresztą na broszurce narysowana jest mapka. Karin odjeżdża swoim landrowerem. Przez chwilę stoję na drodze i patrzę na tumany piasku, które zostawia za sobą. Skierowałem się teraz do maorskiej wioski po wodę. Leżała około pół kilometra od brzegu morza. Jedyny publiczny wodociąg znajdował się obok szkoły. Kiedy tylko dotarłem na miejsce, wybiegła w moją stronę gromada dzieci. Większość z nich jest śniada, ale wszystkie są rozkrzyczane i wesołe. Niektóre nabierają w buzie wodę i nawzajem się pryskają. Ze szkoły wyszła nauczycielka. Była to starsza maorska kobieta. Podała mi rękę i zaprosiła do szkoły na kawę. Szliśmy przez szkolne boisko. Dzieci zagradzały mi drogę i toczyły boje o moją rękę. Za każdą z nich trzymało mnie naraz kilkoro brzdąców. Podszedł do nas woźny. Nauczycielka próbowała mu coś powiedzieć, ale entuzjastyczny 243 wrzask dzieci zagłuszył jej słowa. Po chwili dzieci pobiegły w stronę ogrodzonego płotem i zamkniętego basenu. Dopiero teraz spostrzegłem, że ubrane były w stroje kąpielowe. Ledwie woźny otworzył bramę, jak lawina dzieci rzuciły się do wody. Wszystkie pływały w ustalonym porządku z jednej strony basenu na drugą. Woźny poprawiał styl niektórych dzieci, a prawidłowe ruchy pokazywał rękoma. - Kawa jest już gotowa - powiedziała nauczycielka i poprosiła mnie do środka. W pokoju nauczycielskim siedziało pięć nauczycielek. Cztery były Maorys-kami, a jedna najstarsza z nich Angielką. Postawiły na stole ciastka i z entuzjazmem zaczęły opowiadać o szkole. - Jesteśmy tutaj przez cały dzień. Dzieci zazwyczaj nie spieszą się do domu. Przez pierwsze dwa lata głównie się bawią i uczą rysować. Nie chcemy ich stąd wyrzucać tylko dlatego, że skończyły się lekcje. Nauczycielki oprowadzają mnie po klasach. W przestronnej klasie ławki zajmują około jedną trzecią całej powierzchni, pozostałą część pokrywa dywan, na którym dzieci leżą lub swobodnie siedzą w grupkach według własnego wyboru. Na ścianach wiszą tablice i przeróżne prace dzieci wykonane z gliny, kamieni, kory i muszli. Są to małe wystawy, do których ekspozycje wybierają dzieci i nauczyciele. Potem następuje wolna dyskusja o „dziełach sztuki", w której rezultacie dzieci otrzymują oceny. Aż do czwartej klasy dzieci kształcone są poprzez gry i zabawy. Najmniej dwa razy w ciągu godziny śpiewają maorskie piosenki i tańczą tradycyjne, maorskie tańce ukazujące historyczne sceny. Teksty piosenek i scenki przygotowane są merytorycznie, a dzieci z chęcią tańczą i śpiewają. - Jak wygląda u was problem ze skoliozą? - zapytałem. Maorskie nauczycielki nie wiedziały, co to jest. Angielka uśmiała się. - To europejska choroba. U nas dzieci są w ciągłym ruchu, w ławkach siedzą tylko, kiedy piszą. Staramy się, aby nie trwało to dłużej jak dziesięć minut w ciągu godziny. Oczywiście tylko w starszych klasach. Młodsi uczniowie nie mogą usiedzieć na miejscu nawet chwili. Są bardzo ruchliwi, a to jest dobra cecha, którą trzeba ugruntowywać, aby została im na całe życie. Nauczycielki entuzjastycznie opowiadają mi o szkole. Przeszliśmy do klasy starszych dzieci. Jest przestronna i pełna światła. Oczywiście tutaj również na podłodze leżą wielkie dywany. Tylko się na nich położyć. Przy szkole znajduje się również przedszkole. Matki często zostają w nim do pomocy. Oczywistą sprawą jest, że zanim małe dziecko przyzwyczai się do nowego otoczenia, w przedszkolu jest z nim matka. Małe czarnowłose dzieci patrzą na mnie przestraszone i tulą się do swoich mam lub wychowawczyń. 244 Myślę, że w oczach dzieci odpowiadam wizerunkowi diabła, który w ich wyobraźni musi być biały. - Połóż się na dywan - namawiają mnie nauczycielki. Położyłem się na miękkim dywanie. Po chwili jedno z dzieci przyniosło mi kostkę do gry. Wziąłem ją do ręki i podziękowałem, ale dziecko od razu chce kostkę z powrotem. Oddałem mu ją. Pozostałe dzieci obserwowały naszą zabawę. Teraz, jedno po drugim przynoszą mi przeróżne zabawki i zaraz je zabierają. Bawimy się tak dłuższą chwilę. Do takiej szkoły sam chciałbym. Wszystkie dzieci są dwujęzyczne, mówią po maorsku i po angielsku. Wróciliśmy do klasy starszych dzieci. - Chciałbym, dzieci, chodzić do waszej szkoły. Bardzo mi się tutaj podoba -stwierdziłem i zacząłem opowiadać im o naszej szkole, takiej jaką ja znam. Najbardziej śmiały się z siedzenia z założonymi rękoma. Na zakończenie nauczycielka otworzyła dyskusję pytaniem: - Może Ruda chodzić z wami do szkoły? Dzieci zgłaszają się z różnymi pomysłami. - Nie może, bo jest za stary. - Nie może, bo w domu ma dwie córki i musi do nich wrócić. - Nie może, bo ma jacht i musi odpłynąć. - Może, jak położy się za nami z tyłu, to nikt go nie zobaczy a może zostać -mówi Honey, której buzia tonie w kręconych, długich dredach. Wychodząc umawiam się z nauczycielkami i dziećmi na następny dzień. Obiecuję przynieść kasety wideo z filmami z innych miejsc, gdzie żyją Maorysi. Na pożegnanie śpiewają specjalnie dla mnie piosenkę i tańczą. Następnego dnia jadę z Vojtą do szkoły, a Sorel zabrawszy ze sobą siodło, wybrał się do Karin. Stanęliśmy z Vojtą pod oknami klasy. Patrzymy, jak dzieci śpiewają piosenkę ukradkiem na nas zerkając. Gdy tylko skończyły, wybiegły nam na przeciw i powiodły nas do klasy. Nauczycielka opowiedziała im o naszym rejsie dookoła świata i na zadanie domowe prosiła, żeby przygotowały dla nas pytania. Wszyscy razem usiedliśmy na ziemi i gawędzimy. Dzieci najbardziej interesowało, czy widzieliśmy rekina i wieloryba, czy przeżyliśmy wielki sztorm, ale również skąd mamy na wszystko pieniądze. Pytały też, kiedy ostatni raz byliśmy zakochani. Nauczycielka za wszelką cenę starała się uchronić nas przed tym pytaniem, ale dzieci trwały przy swoim. Nasze rozmowy Vojta nakręcał na taśmę wideo. Potem mieliśmy wyświetlać nasz film z wulkanicznej wyspy, która należy do Maorysów (część ziemi jest własnością Marysów). Okazało się jednak, że telewizor jest zepsuty. Vojta z woźnym zaczęli go naprawiać. A ja? Ponieważ w każdej maorskiej szkole jest gitara, wziąłem ją do ręki i zacząłem grać i śpiewać. 245 Na życzenia dzieci śpiewałem piosenki różnych narodów. Oczywiście specjalnie dla nich parodiowałem je. Najbardziej śmiały się z chińskiego i niemieckiego. Po pół godzinie telewizor był gotowy. Dzieci przekomarzały się teraz, którą z piosenek na zakończenie mam powtórzyć. Wybrały cygańską Oj, mamo, oj, dado. Byłem zaskoczony powagą, z jaką potrafiły słuchać. Włączyliśmy telewizor. Na ekranie pojawiły się maorskie wsie, ludzie, wulkany, wyspy, morze i śpiewający Maorysi. Dzieci wnet przyłączyły się do płynącej z telewizora piosenki i zaczęły tańczyć. Wszechobecna radość i pogoda - tymi słowy nazwałbym atmosferę panującą w tej szkole. Pod koniec dnia znów biesiadujemy. Dzieci odważnie zadają pytania. Nakręcamy z Vojtą pojedyncze klasy, szkołę i okolicę. Jutro we wsi jest święto. Wszyscy serdecznie nas zapraszają. Potem dzieci odprowadzają nas do samej plaży, gdzie stał nasz bączek. Na drugi dzień zerwał się silny, północnowschodni wiatr. Z trudnością udało mi się dopłynąć bączkiem do plaży. Szczęśliwie dotransportowałem też hulajnogę. Pojechałem szukać farmera Kampa, który sprzedawał owce. Ma on farmę w górach położoną w odległości około ośmiu kilometrów od wybrzeża. Bogata w zieleń okolica pokryta jest tak gęstymi lasami, że bez toporka nie można tam wejść. Droga wiedzie wzdłuż rzeki. Boczną dróżka dojechałem do malowniczej doliny, gdzie stał budynek „Kamp farm". Kiedy się do niego zbliżałem, w moją stronę ruszyła sfora dziko szczekających psów. Psy spowolniły bieg i kiedy były już blisko mnie, przyjacielsko tylko poszczekiwały. Farmer z rodziną i dwoma pomocnikami siedzieli przy stole i jedli obiad. Wielki eukaliptus rzucał na nich swój cień. Farmer wstał od stołu i wyszedł mi naprzeciw. Próbuję przeprosić, że przeszkadzam, ale w tej samej chwili jego żona daje mi do rąk swoją roczną córeczkę i nakłada na talerz jedzenie. Oczywiście baranią pieczeń. Pozostali są już po obiedzie i popijają kawę. Jem obiad i przysłuchuję się swobodnej pogawędce. Mężczyźni rozmawiają o psach. Przez chwilę spierają się, który z psów jest najlepszym naganiaczem owiec. Nie mogą dojść do porozumienia. Potem starszy z Maorysów zaproponował, aby wyznaczyli najgorszego z psów. W tym zcodzili się od razu. - Jest już do niczego, musimy go zamykać, aby nie pomiesza! owcom we łbach - mówi farmer - ale kieayś byl dobry. Zdecydowali, że muszą się go pozbyć. Potem swoją uwagę skupili na mnie i z zainteresowaniem wsłuchiwali się w każde moje słowo. Starszy mężczyzna, który później przedstawił mi się jako Joe Walker, pytał, czy w Czechosłowacji są owce i ile ich jest. Dalej pytał się o bydło, konie i psy. Dopiero potem spytał, ilu 246 ludzi żyje w Czechosłowacji. Kiedy usłyszał, że piętnaście milionów, w jego oczach pojawiły się iskierki. - Acha - rzekł rzucając porozumiewawcze spojrzenie na współbiesiadników - nie możecie mieć dużo owiec. Musicie spędzać wiele czasu z kobietami w łóżku! Mężczyźni wybuchają głośnym śmiechem. Farmerka upomina ich, że nie wypada w ten sposób żartować z gościem. Farmer poszedł do domu i za chwilę wrócił z kilkoma butelkami piwa, co oznacza, że południowa przerwa w pracy się przedłuży. Maorysi piją piwo szybkim tempem. Joe opowiada wesołe historyjki i co jakiś czas ze mnie pokpiwa. Jest w swoim żywiole. - Słyszałem, że australijscy postrzygacze owiec są najszybsi na świecie -powiedziałem. Nastała cisza. Obaj mężczyźni spojrzeli na Joe, a on zaraz zacząt objaśniać: - Dobry, nowozelandzki postrzygacz owiec strzyże od trzystu do czterystu owiec dziennie. Najlepsi strzygą aż pięćset sztuk. A rekord został pobity także u nas, w Zelandii, prawie siedemset sztuk! - Wszyscy trzej mężczyźni skierowali na mnie wzrok, a Joe triumfalnie ciągnie dalej: - No a australijscy postrzygacze owiec zrobią maksymalnie dwieście sztuk w ciągu dnia. Nie wiem, jaki jest ich rekord, ale na pewno nie będzie to więcej niż trzysta pięćdziesiąt sztuk. Tłumaczą się, że ich owce mają więcej wełny, ale to zwykłe kłamstwo. - Może nie chcą się w pracy zbyt mocno zmęczyć - zauważyłem. Joe podskoczył na krześle. - No właśnie! - krzyknął radośnie i dolał mi piwa. - Poza tym oni na wszystko mają swoje związki zawodowe - dodał. - Być może - powiadam - tak samo jak Czechosłowacy mają w domach piękne kobiety i wolą zmęczyć się z nimi niż przy strzyżeniu owiec. Joe zsuwając kapelusz na tył głowy spojrzał na mnie, jak gdyby zobaczył mnie pierwszy raz w życiu. Wszyscy trzej mężczyźni utkwili we mnie wzrok, w którym nie było nawet cienia sympatii. Z pomocą przyszła mi Sally, żona farmera, która roześmiawszy się powiedziała do Joe: - Jeden jeden. Mężczyźni roześmiali się również. Potem dopili piwo i poszli pracować. Umówiłem się z nimi, że sfilmuję ich przy pracy. Powiedzieli, że nie będzie im to przeszkadzać, ale dziwili się, co interesującego może być w strzyżeniu owiec. W kojcach i zagrodach tłoczą się setki owiec. Joe za pomocą psów zagania je do ogrodzonego miejsca, gdzie farmer i drugi Maorys je strzygą. Jest to jednak dopiero pierwszy etap postrzyżyn, w którym strzyże się tylną część zwierzęcia. Wełna w tym miejscu jest bardzo brudna, dlatego należy do „gorszego gatunku". Strzyżenie owiec to męska praca. Trzeba owcę powalić, związać jej nogi i zawlec 247 do miejsca postrzyżyn, a potem wypuścić do innego kojca. Cala akcja nie trwa dłużej niż trzy do pięciu minut. Obaj mężczyźni zlani są potem, ale pracują z ogromnym natężeniem. Pierwszą przerwę robią dopiero po dwóch godzinach. Wszyscy troje teraz siedzą i w milczeniu popijają kawę. W rogu stoi wielka, drewniana skrzynia. Zamknięty jest w niej „nieposłuszny" pies. Podchodzę bliżej i zaglądam do środka. Pies ma wystraszone oczy i w geście poddania skłania głowę, kładzie się na plecy, unosi w górę łapy i odsłania brzuch cicho przy tym skamląc. Poszedłem znów usiąść obok mężczyzn. Pies przyciska głowę do szpary i patrzy w moje oczy. Zaskomlał i zaczął skrobać łapą beczkę. - Zrobimy jeszcze setkę owiec, a potem zabiję jedną dla ciebie - rzekł farmer. - Dobrze, pójdę sfilmować twój dom i okolicę - odpowiedziałem. Widziałem potem, jak farmer chwycił owcę, poderżnął jej gardło i ściągnął z niej skórę. Nie zajęło mu to więcej niż dziesięć minut. - Zostaw mięso na noc, żeby odpoczęło - radził mi. Wieczorem znów siedzieliśmy przy stole pod eukaliptusem. Maorysi pojechali do domu. Farmer zaczął się zwierzać: - Mam dużo owiec i trzysta sztuk bydła na mięso. Możemy się z tego dobrze utrzymać. Do strzyżenia owiec wynajmujemy ludzi, a przez cały rok pomaga nam Joe Walker. Trzy lata temu umarła jego żona, więc właściwie u nas ma teraz swój dom. Joe wszędzie jeździ na koniu i żyje w zgodzie z naturą. Czasami chcę zabrać go do miasta, ale zawsze mówi, że pojedzie kiedy indziej. Nie chce opuszczać naszej doliny. Poza tym jest pracownikiem na wagę złota. A jego specyficzny humor urozmaica nam pracę. - Jak poznałeś swoją żonę? - spytałem. - Dwa lata temu pojechałem do Anglii. Było to po śmierci moich rodziców. No i przywiozłem ze sobą Sally. Mamy teraz razem Emily. Sally przed ślubem zastrzegła sobie, że co dwa lata spędzi przynajmniej dwa miesiące poza Nową Zelandią. Także wiosną tego roku poleci z Emily na Tahiti. Nie żyjemy źle -dodał. Zapakował potem na landrower owcę, ja położyłem obok niej hulajnogę i ruszyliśmy. Nagle gwałtownie zahamował. W naszą stronę biegła Sally z wielką torbą pełną cytryn. - Macie tutaj witaminy na morze - rzekła. Farmer przewiózł mnie naokoło i pokazał okolice. Opowiadał o farmach, które mijaliśmy. Potem zatrzyma! się nad brzegiem morza i przyglądał się zakotwiczonej Polarce. - Kiedyś także chciałem mieć żaglówkę - wtrącił nagle - ale moja mała motorówka na łowienie ryb zupełnie mi wystarcza. Jeśli kiedyś będę miał syna, zbudujemy sobie żaglówkę - powiedział rozmarzonym głosem. 248 Pożegnaliśmy się. Wszedłem do bączka i powiosłowałem w stronę Polarki. Farmer stał przez chwilę na brzegu i patrzył na moją niknącą postać. Na koniec pomachał jeszcze ręką i odjechał. Rano rozpaliliśmy w piecu i zaczęliśmy gotować i konserwować mięso. Fale z oceanu huśtały Polarkę tak mocno, że prawdziwą sztuką było utrzymać wrzące garnki. W tej dziedzinie mistrzem jest Sorel, a my z Vojtą próbujemy mu pomagać. Jak Sorel to robi? Ugotowane mięso pozostawia na chwilę do ostygnięcia, potem je próbuje i „nalewa" do słoików. Słoiki jeszcze raz gotuje w wielkim garze przez około godzinę. W ten sposób wytwarza się nadciśnienie i wieczko słoika drży. Z jednej owcy wyszło nam trzydzieści pięć litrowych słoików. W wykonaniu Sorela otrzymuje się tym sposobem gulasz i sos jednocześnie. Później wystarczy tylko zawartość słoika podgrzać. Kiedy Sorel skończył robić mięso, wykorzystał rozgrzany piec i upiekł dwa bochenki chleba. Przepis jest jego tajemnicą. Ale chleb jest wyśmienity. Bezskutecznie szukam w myślach rzeczy, której Sorel nie robiłby wyśmienicie. Nie, nic nie przychodzi mi do głowy. Zapytałem, co o tym myśli Vojta, ale on również po chwili zastanowienia wzrusza ramionami. Jest noc. Nad Polarką świeci Krzyż Południa. Wszyscy troje siedzimy w kok-picie i obieramy kości. Jest pogodnie. Sorel opowiada, jak było u Karin. -Wyobraźcie sobie, że ona całym gospodarstwem zajmuje się zupełnie sama! Ten jej chłop chodzi z flintą po górach, a w domu tylko odpoczywa. Karin świetnie zna się na jeździectwie. Miałem jeszcze jakieś wątpliwości, ale kiedy spokojnie w ciągu godziny sama podkuła konia, zdziwiłem się. Chciałem jej pomóc, ale poprosiła mnie, żebym lepiej zabawiał jej dziecko, bo stojąc blisko niej, przeszkadza w pracy. Tak więc ona podkuwała konia, a ja w tym czasie bawiłem się z dzieckiem. Robiła to fachowo, więc było jasne, że jest to dla niej normalna praca. Stado koni, gdzie są klacze i źrebięta, ma wolno puszczone w dolinie nad rzeką. Kiedy chce jeździć, zagania je na motocyklu. - Mąż jej nie pomaga? - zapytałem nie dowierzając. - Nie! - odrzekł Sorel. W nocy Sorel z Vojtą pojechali zarzucić sieci na skraju urywiska. Kiedy wczesnym rankiem je wyciągnęliśmy, było w nich około czterdziestu kilogramów ryb. Vojta przez cały dzień konserwował ryby, a ja z Sorelem poszedłem sfilmować Karin. Nie przeszliśmy jeszcze pół kilometra, kiedy nadjechała Karin, wzięła nas do samochodu i szybko ruszyła na swoje rancho. Za godzinę bowiem miało przyjechać około dziesięcioro ludzi pojeździć na koniach. Pilnowałem dziecka, a Sorel z Karin siodłali konie. Potem ze wsi przyjechali Maorysi. Zarówno doroś- 249 li, jak i dzieci z wprawą siadali na siodła. Po dwóch godzinach zajęcia się skończyły. Poprosiłem Karin, czy nie zechciałaby teraz podkuć konia. Zgodziła się chętnie. Wybrała starego konia i wzięła się do pracy. Najpierw zbliżyła się do konia i głaskała go po głowie i szyi. Koń poruszył się nerwowo i wyraźnie chciał dołączyć do stada w pobliskiej zagrodzie. Po kilku minutach Karin udało się go uspokoić i zaczęła podkuwać jego przednie kopyta. Kopyto zgiętej nogi położyła sobie na kolanach i przymierzyła podkowę. Potem za pomocą raszpli starła kopyto do właściwego kształtu i przycięła je nożem. Na małym kowadełku, które leżało obok niej na ziemi, młotkiem podkowę nieco „zamknęła". Teraz podkowa doskonale siedziała na przygotowanym kopycie. Karin wyjęła z kieszeni specjalne gwoździe i włożyła je sobie do ust. Wyciągając je po kolei pewnymi ruchami przybijała podkowę. Jeszcze od spodu pozginała gwoździe i jedna noga była gotowa. Cała czynność zajęła Karin trzynaście minut. Kiedy jej to powiedziałem, Karin machnęła tylko ręką. - Tylna noga trwa dłużej - powiedziała i zaprosiła nas na kawę. - Jesteś Niemką. Byłaś już kiedyś w Europie? - Nie, nie byłam. Ale na pewno niedługo tam pojadę, jak tylko dzieci trochę podrosną. Mimo że moi rodzice byli Niemcami, ja jestem Nowozelandką - mówi spokojnie. - Chciałabym zobaczyć Niemcy, ale mieszkać mogę tylko tutaj. Jest wieczór. Po całodziennym gotowaniu Vojta jest zmęczony, więc został z Sorelem na Polarce. Poza tym wzmógł się silny wiatr i wysokie fale spadają na pokład wstrząsając Polarką. Zapakowałem kamerę do igelitowego worka i wsiadłem do bączka. Z wierzchołków fal bączek ześlizguje się w kłębach białej piany. Przebija się przez wzburzone morze, które w ciemnościach błyska zielonym, fosforyzującym światłem. Przystanąłem za skałami, gdzie fale były znacznie mniejsze i wyciągnąłem bączka z wody. Na tle jasnego horyzontu wyraźnie rysował się kształt Polarki, która chwilami znikała pod białymi falami. Nieprzerwanie sterczał tylko maszt niczym grożący z wody palec. Kiedy doszedłem do wsi, wszędzie panowała niezwykła cisza i ciemność. Wszyscy już byli w sali konferencyjnej. Drzwi były zamknięte. Zapukałem. Kiedy moja przyjaciółka Miriam Peta mnie zapraszała (trzeba mieć osobiste zaproszenie miejscowej osoby) na maorską uroczystość, uprzedziła mnie, że będę tam jedynym białym. Pukając do drzwi czułem się trochę niepewnie. Drzwi otworzyły się pomału i wszedłem do przestronnego jasnego pomieszczenia. W środku, wzdłuż ścian, siedziało na ławach około dwustu ludzi. Wszyscy teraz zatrzymali na mnie wzrok. Głuchą ciszę przerwał krzyk dzieci: - Ruda! Ruda! - Lawina czarnych główek ruszyła w moją stronę. 250 - Morana! - zawołałem głośno. Dzieci okrążyły mnie i poprowadziły w kierunku ławy. Ze wszystkich stron padały pozdrowienia znajomych: „Morana. Morana." Czułem się zakłopotany bowiem na podium stał ksiądz, którego kazanie przerwałem swoim wejściem. Jako ostatni pozdrowił mnie naczelnik i poprosił tłum o ciszę. Ksiądz zamknął oczy i wrócił do swojego kazania. Szybko zrozumiałem, że mówi o Jezusie. Kazanie trwało już prawie godzinę, ale wszyscy nadal słuchali go w napięciu. Potem zamilkł i uderzył laską o ziemię. Był to jakby punkt zwrotny w kazaniu, ponieważ zaczął teraz mówić o historii Maorysów. Często powtarzał słowo „kanu", co znaczy łódź. Po upływie około dziesięciu minut wszyscy podnieśli się i zaczęli śpiewać i tańczyć. Ksiądz potem znów mówił, a ludzie śpiewali i tańczyli. Zrozumiałem po chwili, że ksiądz opowiadał jakąś historię, której słowa ludzie przedstawiali tańcem i śpiewem. Śpiewali i tańczyli wszyscy, dorośli i dzieci. Dawno minęła już północ. Najmniejsze dzieci spały w pomieszczeniu obok. Niektóre z nich przespały się i znów wracały do tańców i śpiewów. Około drugiej w nocy obrzędy się skończyły i zaczęła się wolna zabawa. Miriam zaprosiła mnie do gromadki kobiet. Zadawały mi różne pytania, na przykład: „Jesteście w morzu długo i tylko sami mężczyźni. Nie tęsknicie czasem za kobietami?" Pytanie postawiły bezpośrednio, oczekując równie bezpośredniej odpowiedzi. - Na morzu nie - odpowiadam - tam nie miałoby to nawet sensu, ale tutaj, będąc w waszej gromadce, poczułem wielką tęsknotę. Kobiety wzięły moje słowa serio, chociaż mówiłem je półżartem. - My jesteśmy zamężne, ale Miriam jest rozwiedziona - wyjaśniły. - On żartował - skomentowała Miriam. Kobiety zaczęły się śmiać i dalej zadawały pytania w podobnym stylu. Potem mężczyźni zaczęli śpiewać i grać na gitarach. Śpiewali głównie maorskie piosenki, amerykański folk i trochę rocka. Wszyscy piliśmy piwo z beczki, która stała w rogu sali. Poczęstunek kupiony był za społeczne pieniądze wsi. Maoryskie wsie bowiem posiadają duże społeczne fundusze i inwestycje. Są to na przykład prywatne wyspy i ziemia, fabryki, gospodarstwa rolne, biura podróży, hotele ... Zyskami z danej pracy dzielą się po równo. W odróżnieniu od Maorysów żyjących w miastach, tutaj nie hołduje się alkoholowi. Obok mężczyzny grającego na gitarze siedzi mąż Karin. Jest w swoim żywiole. Śpiewa głośno i wygląda na szczęśliwego. Zaczynam wierzyć, że tworzą z Karin szczęśliwą parę. Każde z nich robi to, co lubi. O godzinie dwudziestej trzeciej, kiedy zabawa trwała w pełni, przyjechała Karin. Oczywiście dzieci ma ze sobą. Przywitała się ze wszystkimi, usiadła obok 251 męża i zaczęła śpiewać razem z nim. Po pól godzinie jednak zabrała dzieci i wróciła do domu, do swojej codziennej pracy - zegnać z pastwisk krowy i je wydoić. Jej mąż został i z uśmiechem na twarzy śpiewa dalej. Karin być może nie poczuje zmęczenia ponieważ robi to, co lubi, a mąż jej w tym nie przeszkadza, jak mi powiedziała. W ciągu tej nocy nagrałem pieśni Maorysów, nakręciłem film i uścisnąłem dziesiątki rąk. Świta. Siedzimy z Miriam obok jej domku pod drzewem i pijemy kawę. Wiatr od morza czochra trawę i porusza gałęziami drzew. Miriam opowiada mi maor-skie legendy. Potem mówi o swoim dziadku i ojcu. Obaj dawno już nie żyją. - Nazwisko Peta nie jest maorskie - zauważyłem. - Nazwisko to dostał mój dziadek od Anglików, kiedy pracował z nimi na statku. Miał tam przyjaciela i tylko z nim potrafił się dogadać. Kiedy powstał jakiś problem, mój dziadek mówił: „Poczekajcie, zaraz przyjdzie mój przyjaciel Peta (Petr)". I już tak zostało. Później przezwisko przyjął za swoje nazwisko. Miriam ciekawie opowiada. Pozbywając się wstydu, pytam o jej rodzinne stosunki. - My, Maorysi, chcemy żyć w wielkich rodzinnych komunach. Taka jest nasza natura i tradycje. Pomagamy sobie. Żaden z mieszkańców naszych wsi nie ma ambicji stać się potentatem finansowym, ale też nie może upaść do poziomu żebraka. Pracowałam również z białymi, ale jest wśród nich ogromna konkurencja i zawiść. Miriam poszła do domu i przyniosła jeszcze kawy. U jej nóg plątała się gromadka psów, jednak wystarczyło jedno energiczne jej słowo, a psy położyły się na ziemi i z niewolniczą miłością patrzyły na swoją panią. - Muszę iść na pastwiska zegnać krowy - powiedziała podnosząc się. - Pójdziesz ze mną? Leśną ścieżką udaliśmy się w stronę gór. Po dwudziestu minutach Miriam zatrzymała na skraju lasu i pokazała ręką na wschód. Na horyzoncie widniały dwie spiczaste jak kobiece piersi góry. Między nimi „rosło" słońce. Niebo tonęło w błękicie bez jednej chmurki. Wydawało się już, że dolny brzeg słońca oderwie się od ziemię, gdy nagle słońce rozciągnęło się w elipsę. Może ktoś przylepił je do ziemi? Bądź też słońce, kiedy się obudzi, przeciąga się podobnie jak robią to ludzie? Na wierzchołku jednej z gór było pastwisko. Pasło się na nim stadko około dwudziestu pięciu sztuk bydła. Jak tylko wyłoniliśmy się z lasu, jedna z krów oddzieliła się od stada i z podniesionym ogonem groźnie ruszyła w naszą stronę. Niepewnie spojrzałem na Miriam. Zrobiła krok do przodu i stanęła przede mną. Krowa z niechęcią się zatrzymała i głośno zaryczała. Całe stado powoli zaczęło 252 się do nas zbliżać. Było w nim też parę byków, ale nie przejawiały żadnej agresji. Jeden z psów Miriam, który szedł daleko za nami, teraz nieopatrznie się zbliżył. Krowa w ataku szału go przegnała. - Ta krowa jest przywódcą stada - wyjaśniła ze śmiechem Miriam - szczególnie nie lubi chłopów. Popatrz na byki, jak posłusznie stoją. Suczki tak by nie przegnała. Stój lepiej przy mnie. Krowa kilka razy próbowała obejść Miriam, ale ona odganiała ją rękoma. Krzyknęła coś głośno do krowy, ta zaczęła energicznie biegać wokół stada i zaganiać je do zagrody. Kiedy już były wszystkie, Miriam zagrodę zamknęła. - Chcesz napić się świeżego mleka? Umiesz doić? - Tak, ale te twoje krowy są bardzo dzikie - zauważyłem. - Boisz się? Przypuszczam, że trochę. Stoję za płotem, a Miriam doi krowę. Dojne są tylko trzy, pozostałe to jałówki lub byki. Wydaje mi się, że przywódczyni stada wciąż ma mnie na oku. Kiedy stado z powrotem poszło na pastwisko, krowa obróciła się ku mnie i głośno zary-czała. - Wyjątkowo jej się nie podobasz - w zamyśleniu powiedziała Miriam. - A ona zna się na ludziach - dodała i podejrzliwie na mnie popatrzyła. - Chyba poznała, że jestem bardzo niebezpieczny. Dziwię się, że ty się mnie nie boisz - zażartowałem. Napisać, że mleko smakowało mi wyśmienicie to zbyt mało. W zapachu trawy i lasów siedzieliśmy u podnóża gór, a morze płaszczyło się pokornie u naszych stóp. Falowanie zelżało, a Polarka wyglądała z daleka jak drobny pyłek na niebieskim papierze. Ptaki śpiewały swoje poranne, nieznane melodie. Mleko pachniało życiem i miałem uczucie, że razem z nim spijam słoneczną energię. Nie wiedziałem w tej chwili, która jest godzina ani jaki dzień. Domyślałem się tylko, jaki jest miesiąc i wiedziałem, który jest rok. Ale czy naprawdę? Przecież te miary są tylko ludzkim wymysłem. Może czas nie ma żadnego odniesienia do świata ani do ludzkiej duszy? Ona natomiast postrzega go bez względu na kalendarz. Niosąc wielką konew mleka, wracamy do pustego domu. Jest południe. Miriam ugotowała nam pachnące kakao, do którego dodała jakieś zioła. Położyłem się na trawie i zasnąłem. O trzeciej po południu zbiegłem z góry na dół w kierunku Polarki. Na oceanie znów podniosły się wysokie fale. W dali widziałem tylko maszt Polarki. Musiałem płynąć blisko brzegu, żeby osłonić się od wiatru. Bączek kołysał się niebezpiecznie. - Wreszcie jesteś! Kotwica nie trzyma - zbeształ mnie Sorel. 253 Wszedłem na pokład i szybko złożyłem bączka. Gdzieś na północ od nas na Pacyfiku jest sztorm. Tutaj jest bezwietrznie, ale uderzenia fal są tak silne, że potrząsają setkami mil oceanu i mogą wyrzucić zakotwiczony jacht na brzeg. Silnik pracuje. Powoli oddalamy się z pułapki, jaką jest zatoka. Z każdą milą fale są większe, ale mniej ostre. Jest 26 listopada 1992 roku. Oddalamy się od zatoki, którą niebawem noc ukryła w swoich ciemnościach. Ogromne fale są teraz regularne i nie mają już białych grzyw. Do góry, na dół. Do góry, na dół. Do góry, na dół. Taki też w istocie jest rytm życia. Puls, który od narodzin towarzyszy nam przez całe życie. Człowiek broni się przed „dołem". Ale droga na dół równoważy naszą pychę. Droga jedynie w górę na pewno doprowadzi do upadku. Znad brzegu przyjacielsko mrugają do nas światła latarni. Mówią: „Jesteśmy tutaj! Świecimy tylko dla was, żebyście mogli bezpiecznie płynąć." Vojta stoi za sterem, Sorel śpi. Zaznaczam na mapie namiary do latarni. Potem siadam na ławie, na naszym „balkonie" i rozglądam się wkoło. Mam wrażenie, że jasne gwiazdy są bardzo blisko, tak na wyciągnięcie ręki. Maszt Polarki szedł gwiezdnymi śladami. - Przyjdź w nocy, pokażę ci gwiazdę, podle której nasi przodkowie dopłynęli do Nowej Zelandii. Musisz ją znać, abyś mógł przypłynąć tutaj z powrotem. Jest tuż nad horyzontem, po północy już jej nie widać. Zamyka prawy róg między południem a przylądkiem Runaway. W legendach lwi jest bardzo dużo nawigacyjnych informacji - wyjaśnia mi Miriam. Płyniemy przez Pacyfik na południe. Jeżeli wiatr będzie przychylny, zatrzymamy się na wyspach Chatham. Chętnie poznałbym żyjący tam naród Mori-ori. O dziób Polarki rozbijają się wielkie fale. Jacht płynie z prędkością sześciu węzłów przy zachodnim wietrze. Z taką prędkością zbliża się do nieznanych miejsc i oddala od tych, które już polubiliśmy. Świat jednak jest okrągły, więc równocześnie znów się do nich zbliżamy. Świat? Kto odważyłby się teraz powiedzieć, że istnieją miasta, business, domy, semafory, telewizja, samochody, samoloty, rakiety, pociągi ekspresowe i miliardy ludzi. Nic takiego nie istnieje! Jest tylko ocean i my. My - to znaczy jacht przylepiony „przyciąganiem wodnym" do powierzchni wody. Z dna morza jacht wyglądałby jak latający korab albo wodny, nadmuchiwany balon, na którym żeglarze w przypadku zagrożenia zamiast spadochronów używają bączków. Jest 27 listopada 1992 roku. Przed nami rozciąga się Pacyfik - największy z oceanów. POLARKA W MOCY MAGICZNEJ SIŁY DŁUGOUCHYCH 19 grudnia 1992 roku jesteśmy na czterdziestym ósmym stopniu południowej szerokości geograficznej. Wprawdzie w nocy był sztorm, ale słaby. Przez cały czas niebo świeciło nam żółtym światłem. Może to księżyc przebijał się przez barykadę chmur, które wiatr ciągnął jak długie chomąta i układał obok siebie jak palce. Stojąc za sterem, kuliłem się z zimna. Denerwowała mnie przy tym ta wyjątkowa jasność. Chwilami miałem wrażenie, że palce nad nami zaciskają się. Chociaż mając sztormowy żagiel, nie osiągaliśmy większej niż pięć węzłów prędkości, mieliśmy wrażenie, że ślizgamy się po lustrze wody. Sorel zaświecił w kajucie światło i z pewnością zaczął ubierać się ciepło na wachtę. Klapa się otworzyła i wychylił się z niej - ubrany tylko w koszulę Sorel. Krzyknął: - Mamy pełno wody! Na pewno nie jest z silnika, jest słona. Gdzieś musi przeciekać. - Spróbuj znaleźć, gdzie to jest i obudź Vojtę. Ustawiłem jacht do dryfu i szybko zszedłem na dół. Pod nogami chlupotała woda. Nie było jeszcze tak źle. Vojta biegał z latarką, szukając miejsca, skąd mogłoby przeciekać. Zaczęliśmy z Sorelem wybierać wodę. - Myślę, że znalazłem dziurę! - zawołał Vojta. - Jest w tylnej części, pod piecem. - Trzeba natychmiast wszystko z tego miejsca wyrzucić za burtę! - zadecydowałem. Około pół tony węgla w workach wyleciało za burtę. Tylko że między dziennikami pod podłogą węgiel leżał luźno. Zaczęliśmy gorączkowo go wyrzucać. Vojta próbował zdemontować piec, który ważył około stu kilogramów. Piec ten był „dzieckiem" Sorela. Ten chwilę walczył jeszcze o jego ocalenie, ale potem się poddał. Vojta tasakiem odciął zardzewiałe nakrętki i piec za chwilę poszedł na dno Oceanu Spokojnego. W roztargnieniu wyrzuciliśmy, jak się potem okazało niepotrzebnie, mnóstwo ważnych rzeczy. Na przykład kołowrotek do kotwicy. W tym momencie nic nie było tak ważne, jak znalezienie miejsca, którędy do Polarki dostawała się woda. Wiatr i fale złagodniały. Neptun ofiarował nam czas. Sorel znalazł dwa pęknięcia w poszyciu. Ciągnęły się na długość około dwudziestu centymetrów po obu stronach ostrogi (osłona steru). Oznaczało to, że pęknięte poszycie i ostroga 255 mogą się w każdej chwili wyłamać. Trudno było ustalić, jak wielki kawałek poszycia to długie ramię mogłoby wyłamać. Kiedy jacht płynął spokojnie, z obu pęknięć woda ledwie się sączyła. - Nie jest tak źle - skonstatował Sorel - widziałem już większe dziury. -A może i ładniejsze - próbowałem zażartować. Sorel przyniósł płat mocnej gumy. My z Vojtą piłowaliśmy belki i deski. Wszyscy troje rozumieliśmy się bez słów. Zatkanie dziury było dziełem chwili. Potem Sorel przymocowywał do niej kolejne warstwy. Powoli wstawał dzień. W kajucie panował niewyobrażalny bałagan. Poświeciłem latarką na „dzieło", które nas uratowało. Woda już nie wyciekała. Tylko Polarka w tym miejscu płakała drobnymi łzami, które po blasze ściekały na dół. -A jeżeli skeg wyłamie się razem z kawałkiem szkieletu? - martwił się Vojta. - Tyle wody nie damy rady już wybrać - zauważył Sorel. Popatrzyliśmy jeden na drugiego. Byliśmy umorusani węglem i rozczochrani. Pasowało do nas tylko jedno określenie - po prostu z piekła rodem. Morze było teraz spokojne. Stalowymi linami owinęliśmy pod jachtem skeg i za pomocą ściągacza naprężyliśmy je jak struny. Wciągnęliśmy żagle i ruszyliśmy. Wydawało mi się w tej chwili, że właściwie nic się nie stało. Jacht znów był zdolny do żeglugi i tylko wielki sztorm mógłby ponownie go uszkodzić. Kiedy potem rozmawialiśmy o całym zdarzeniu, nie mogliśmy zrozumieć emocji i napięcia, z jakimi przeżywaliśmy nocną awarię. Polarka płynęła teraz z mniejszym ożaglowaniem. Pod wodą stalowe liny grały brzęczącą melodię, której wysokość tonu zmieniała się w zależności od prędkości, z jaką płynęliśmy. Siedziałem nad mapą i zastanawiałem się. Najbliższym lądem była Antarktyda - paręset mil na południe od nas. W tych okolicach nie było żadnej stacji polarnej, ale nawet gdyby była, droga na południe wydawała mi się zbyt niebezpieczna. Popłynęliśmy zatem na północ w stronę umiarkowanej strefy klimatycznej. Znajdowaliśmy się w odległości około dwóch i pół tysiąca mil od Chile, około tysiąca trzystu mil od wyspy Pitcairn i półtora tysiąca mil od Wyspy Wielkanocnej. Na Wyspie Wielkanocnej są zatoki, w których moglibyśmy bezpiecznie zakotwiczyć. W podręczniku dla pilotów wyczytałem, że jest tam również lotnisko i dwa tysiące mieszkańców. Sorel z Vojtą przygotowują kolację. Stoję za sterem, zerkając do kajuty. W starych zapasach Vojta znalazł tabliczkę czekolady. Sorel właśnie skończył gotować czeski budyń. O szóstej popołudnie wciągnęliśmy żagle, zasiedliśmy do kolacji i zaczęliśmy wspominać swoich bliskich. Cały czas płynęliśmy na północ. Dzień po dniu stawało się coraz cieplej, a nam weselej. 256 Po kolacji namalowałem na kartce choinkę i leżące pod nią trzy paczuszki z prezentami. Za chwilę przy dźwiękach gitary śpiewaliśmy kolędy. Po dwóch godzinach Polarka znów płynęła na pełnych żaglach. Skręcający na północ wiatr nam nie sprzyjał. Z każdym jednak dniem było cieplej. Dzisiaj rano Vojta znalazł na pokładzie latające ryby. Było z nich skromne śniadanie. Napięcie, które wszyscy troje odczuwaliśmy płynąc w wysokich szerokościach, minęło. Woda jest ciepła i szybko zapominamy o zimnych uderzeniach fal, które jeszcze przed tygodniem nas gnębiły. Dopiero po trzech tygodniach powolnego żeglowania z mgły wyłoniła się skalista wyspa. Nie mając map, ostrożnie zbliżaliśmy się do zatoki Rada Vinapu. Kotwica cicho spadła na głębokość siedmiu metrów, a lina rozwinęła się na długość około trzydziestu metrów. Dno było kamieniste, woda przejrzyście czysta. Vojta przez lornetkę obserwował przybój i szukał miejsca, gdzie moglibyśmy dopłynąć bączkiem. Zaczęło mżyć i po chwili wyspę zasnuła gęsta mgła. Pod prawym salingiem wciągnęliśmy chilijską flagę. Do igielitowego opakowania włożyłem nasze dokumenty i Vojta odwiózł mnie na brzeg, a sam wrócił na jacht. Szedłem błotnistą drogą w gęstej mgle. Powietrze było tak gorące, że wydawało mi się, że ktoś chce mnie ugotować. Widziałem tylko na odległość dwudziestu metrów od siebie, ale czułem, że nad moją głową jest rozżarzona tarcza słońca. Nie widząc, dokąd idę, kroczyłem po najbardziej zagadkowej wyspie świata. Nasłuchiwałem dochodzących mnie z okolicy odgłosów: rżenia koni, beczenia owiec i czegoś nieokreślonego. To coś było zapewne wytworem mojej fantazji. Słyszałem „moai", znane tutaj, milczące posągi długouchych. Czułem na plecach ich puste i obojętne spojrzenia, utkwione gdzieś w przestrzeń poza naszym światem. Znajdowałem się na wyspie o wielu imionach, odkrytej przez Holendów w 1722 roku dokładnie w czasie Świąt Wielkanocnych. Easter Island (Wyspa Wielkanocna), Rapa Nui, Isla de Pascua, Te Pito o te Henua (pępek świata) lub Mata Ki te Rangi (wzniesione do nieba oczy), a Hiszpanie nazwali ją imieniem swojego króla San Carlos, ale prawdopodobnie pierwotna nazwa wyspy nie jest znana. W dzieciństwie wyobraźnią moją zawładnęły książki Thora Heyerdahla, Ericha von Danikena, Francise Maziera i innych. Z upływem czasu jednak stwierdzam, że coraz mniej się dziwię, a dużo więcej podziwiam. Nie wydaje mi się dzisiaj dziwnym, że ktoś przede mną gdzieś dopłynął lub że robił rzeczy, których ja nie rozumiem. Wystarcza mi, że rozumiał je on, kiedy dzieła swojego dokonywał. Nie uważam, że stawianie ogromnych świątyń, piramid, kolumn, rzeźb, posągów i murów jest rzeczą niezwykłą i niezrozumiałą. Gdyby tylko nasi ziomkowie przeznaczali energię, jaką mają na piłkarskich boiskach, na ciosanie rzeźb, 257 yłUllllIMBlKMIIIliiniiiiifiirriiiiiiiiiiFiiiiiiiiiiiiiiriiiiiiimiiiiiiiiiKitMiiifiiiiiiiliiiiiiiiiiiriMriiMiiiiiiiMI);^,!)!!)^ f.iujmniiiiihiim^miim^Muiiiiim^^ za parę stuleci nasze wsie pełne by były moai. Każdy duży dom, budowany przez generacje równałby się energii, jaką włożyłyby w wielokilometrowy spacer najcięższe z tych posągów. Nie znam czeskiej wsi, która nie potrafiłaby wyrzeźbić takiego posągu i dostarczyć go na jakiekolwiek bądź miejsce. Wszyscy bowiem tracimy niewiarygodną ilość energii na coś, co dla otaczającego nas świata nie ma żadnego znaczenia. O ile jesteście aktywni, również macie gdzieś tam swoje moai. Takie oto myśli chodziły mi po głowie, kiedy zdążałem do swojego zamglonego celu. Zacząłem spotykać ludzi. Na moje maorskie pozdrowienie: „Morana", odpowiadali: „la orana." Ludzie ci mieli śniady kolor skóry, czarne włosy i uśmiechnięte twarze. Mgła powoli się rozpłynęła. Szedłem wzdłuż lotniska. Kiedy nieśmiało pytałem, gdzie znajdę posterunek policji, ludzie pokazując ręką mówili: „Hanga-roa." Chodziłem już ponad godzinę. Wreszcie zobaczyłem halę lotniska. Wszedłem do środka. Oszklone sklepy były puste. Przeczytałem po hiszpańsku, że samolot z Santiago przylatuje w środę i po krótkim przystanku odlatuje na Tahiti. 258 Po długim szukaniu wreszcie znalazłem komisariat policji. Wszyscy policjanci byli z kontynentu. Siedziałem przy stole i popijałem kawę. Policjanci przychodzili do pokoju i przyglądali mi się, ale zachowywali się po przyjacielsku. Po pół godzinie przyjechał policjant w cywilu i wziął ode mnie paszporty. Mój był nowy, ale na paszportach Sorela i Vojty widniał napis Czechosłowacka Republika Socjalistyczna. Wszystkie jednak były ważne. Policjant spochmur-niał, ale wcale się temu nie dziwiłem. Przecież znany socjalistyczny żeglarz Fidel Castro nam żeglarzom swoją wojenną wyprawą z Florydy na Kubę nie zrobił dobrej opinii. Obejrzawszy paszporty policjant zadzwonił do kilku miejsc. Siedziałem spokojnie, ale często powtarzane słowo „socjalistyczna" nie wróżyło nic dobrego. Urzędnik usiadł potem zamyślony i czekał. Po chwili zadzwonił telefon. Czułem, że ktoś w Santiago właśnie w tym momencie decyduje o tym, czy dostaniemy wizę. Twarz policjanta rozjaśniła się. Powiedział tylko: „Si, si, si." Wierzyłem w szczęśliwe wiadomości. Jak by nie było, generał Pinochet dobrowolnie zrzekł się swojej prezydenckiej władzy, a tym samym w ciągu jednej nocy z dyktatury zrobił demokratyczne państwo. Sam, jako naczelny przywódca armii, nad demokracją tą bacznie czuwa. Dla Fidela Castro mógłby to być dobry przykład. Myślę, że nie ma szansy jednak, żeby ten z Chile czegokolwiek się nauczył. Policjant odłożył słuchawkę i mówiąc: „Si, senor", oddał mi paszporty. Potem sporządził krótki protokół, w którym opisał naszą awarię i związany z nią nasz tutaj pobyt. - Teraz pójdziemy z celnikami popatrzeć na wasz jacht, a mariana pan gubernator da wam turystyczną wizę na miesiąc. W drodze do jachtu policjant zaczął opowiadać o sobie. Jego rodzina mieszka w Santiago, a on służy tutaj już od roku. - Nie mogę się już doczekać, kiedy wyjadę stąd do domu. Ale praca jest tu spokojna. Rano, jak zawsze po przybiciu do nowego miejsca, nigdzie się nie spieszymy. Długo wylegujemy się w kojach, a śniadanie trwa nie krócej niż dwie godziny. Wizę u gubernatora mamy załatwić macana, co wprawdzie znaczy jutro, ale tutaj raczej kiedyś. Vojta dokładnie już obejrzał wyspę przez lornetkę i teraz podziwia stojące na brzegu rzeźby. Zostawiamy Polarkę samą i odpływamy ku wybrzeżu. Ponownie idę do Hangaroa, a koledzy na wycieczkę po okolicy. W Hangaroa jest port Hanga Pico. Stoi w nim jeden jacht z fińską banderą. Słowo „port" w tym wypadku jest chyba zbyt przesadne. Jest to po prostu mały basen z betonowym molem, gdzie jest tak wielkie falowanie, że podczas niesprzyjającej pogody jachty nie są w nim bezpieczne. 259 Małżeństwo Vuokko i Pertti Duncker płyną dookoła świata stalowym jachtem Merivuokko. Na Wyspie Wielkanocnej są już od kilku miesięcy. Siedzę w ich kokpicie i słucham porad. - Jeśli będziesz chciał wpłynąć do portu, musisz mieć pilota i oczywiście zapłacić mu sto dolarów. Przy wpływaniu uważaj na skały, ponieważ gardło portu ma szerokość tylko piętnastu metrów. Z twoim trzymetrowym zanurzeniem być może jeszcze mniej. Jeżeli będą fale z północy, nawet tego nie próbuj. Gdybyś ugrzązł w skałach, nikt ci nie pomoże. Finowie mówili po angielsku i po hiszpańsku. Byli sympatyczni i przyjacielscy, więc umówiliśmy się, że zakotwiczymy obok nich. Poznałem pewnego mężczyznę. Miał na imię Carlos, a po polinezyjsku nazywał się Ote Atya. Poszedłem do niego w odwiedziny. Ze swoją żoną i dwójką dzieci siedział za domem w cieniu papaji. Przesympatyczny ten człowiek, jak tylko mnie zobaczył, zaczął biegać po ogrodzie i napełniać worek ananasami i papają. - Chcielibyśmy zobaczyć twój jacht - powiedział. Kiedy się zgodziłem, jego pięcioletni synek aż podskoczył z radości. Cała rodzina ruszyła ze mną i z workiem owoców w drogę do Rada Vinapu. Przeszliśmy kilka kroków, kiedy Carlosa zawołał wysoki, słusznej postury mężczyzna. Miał najmniej siedemdziesiąt lat. Był to ojciec Carlosa, nazywał się Sebastian. Jest najstarszym tutaj rybakiem i pilotem jachtów. Potrząsając moją ręką, patrzył mi prosto w oczy. Wyczuwałem jego wewnętrzną siłę życia. Podanie ręki nie było dla niego tylko czystą formalnością. - Pan jest tym kapitanem, który płynie dookoła Antarktydy? - spytał. - Si, capitano! - odpowiedziałem. Mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo. - Mam mały jacht na wielki ocean - rzekł - duży jacht miał tylko Hotu Matui - dodał. Nie wiedziałem, kto to był Hotu Matui. - Wielki kapitan nie musi mieć dużego jachtu - odparłem. - Jacht jest jak żona - dodał. - Nikomu się go nie pożycza? Roześmiał się i powiedział coś po polinezyjsku. Carlos poruszył się nerwowo, a jego żona oznajmiła, że musimy już pójść. - Jak będziesz chciał wpłynąć do Hanga Pica, daj mi znać, przepilotuję cię za darmo. - Z tym wpłynięciem to tak samo jak z żoną. Teraz wpłyniesz za darmo, a zapłacisz później - powiedział na pożegnanie. - Mój ojciec jest bardzo oryginalny - usprawiedliwiał go Carlos. 260 Na drugi dzień przed południem wypłynęliśmy za południowy cypel wyspy. Przepłynęliśmy między wysepką Motu Kao Kao a skałą ptasich ludzi Orongo. Po tej stronie wyspy fale były zdecydowanie większe. Wiatr był słaby, dlatego też wciągnęliśmy wszystkie żagle. Z portu wypłynął mały bączek z przymocowanym na rufie silnikiem. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. U steru stał Sebastian i machał do nas ręką. Kiedy się do nas zbliżyli, jego przyjaciel przeszedł na Polarkę i razem skręciliśmy w stronę portu. Na mieliźnie bielały spienione fale a morze szumiało przybojem. Sebastian płynął wokół skał przed nami i machając ręką dawał nam znać, że mamy płynąć za nim. Szczęśliwie udało nam się wpłynąć do portu. Polarka stoi teraz przywiązana do molo, z którego przygląda się jej tłum dzieci. Zapraszam je do kajuty. W okamgnieniu są na pokładzie. Biegają, poszturchują się i skaczą do morza. Jest to nieokiełznany, wesoły rój. Mokrzy wbiegają przez wejście na rufie do środka i wybiegają na dziób. Woda kapie z nich na wszystkie strony. Śmiejąc się głośno w sekundę zjadły pudełko cukru w kostkach. A dlatego że nie miały kieszeni, napychały cukrem pełne buzie. Otworzyłem butelkę whisky. Nic lepszego nie miałem. Wszyscy dorośli wypili na cześć naszego szczęśliwego tutaj zakotwiczenia. Butelka whisky była jedynym alkoholem, jaki mieliśmy i na pewno nie była przyczyną wesołej zabawy, jaka zaczęła się na jachcie. Ze wsi przyszło kilku rybaków. Ich żony stały nieopodal, ale nie chciały podejść bliżej. Sebastian zabrzdąkał na gitarze i zaśpiewał kilka piosenek. Byłem zaskoczony, że dzieci przestały nagle biegać i spokojnie stały słuchając jego śpiewu. W tej ciepłej atmosferze poczuliśmy się nagle jak w domu, wśród swoich. Sebastian, ze znajomością rzeczy, obejrzał potem Polarkę. Tak, taki jacht chciałby mieć. Taki właśnie, żaden inny, pogładził przy tym pokład ręką. Żałuje, że nie jest młodszy, od zaraz płynąłby z nami. Sprawdził solidność wszystkich dostępnych części jachtu. Potem, ku mojemu zdziwieniu, przyniósł worek owoców i ryb. Próbuję przekonać go, żeby wziął jakieś pieniądze. Wreszcie dał się namówić. Przyjął dwadzieścia dolarów i demonstracyjnie oddał je swojemu koledze. Po kilku godzinach obaj odchodzą. Jesteśmy przecież na wyspie zagadek, stwierdziłem. Przez cały czas naszego pobytu na wyspie przyjaźniłem się z Sebastianem. Nigdy nie rozmawialiśmy o posągach i tajemnicach, ale zawsze o jachtach i morzu. - Myślałem, że popłynę gdzieś daleko. Ale sama ta myśl chyba mi wystarczała. Jakoś to życie szybko uciekło - zwierzył mi się Sebastian. Często stawał na brzegu i patrzył na Polarkę. 261 Teoria Sorela o długouchych Wędrowaliśmy z Sorelem po wyspie. Był zadowolony, bowiem niemal wszędzie pasły się konie. - Co sądzisz o tajemniczych posągach? - zagadnąłem go. Przez chwilę milczał, a potem spytał: - Dlaczego tajemniczych? - Nigdy nic nie czytałeś o tej wyspie? - Nie. Wiem tylko tyle, ile opowiedziałeś mi o niej na morzu. Ale żadnej tajemnicy tu nie widzę - powiedział spokojnie. - Przecież posągi te ważą dziesiątki ton, ludzie ciosali je kamiennymi siekierami i przenosili wiele kilometrów. - Musieli coś robić, żeby tutaj nie zwariować. Nie widzę tu nic, czego byśmy nie potrafili zrobić w Długiej Trzebowej. To było wszystko, co Sorel miał do powiedzenia na ten temat. Istnieje wiele teorii, ale Sorela jest najprostsza i chyba najbliższa prawdzie. Musieli coś robić, żeby tutaj nie zwariować. Wiadomo, że wielkie dzieła jednoczą narody, bywają produktem oryginalnych ideologii, religijnych mitów, najczęściej jednak są demonstracją nieograniczonej siły jednostek lub grup. Może stawianie chińskiego muru w latach 220 przed naszą erą, kiedy w różnych okresach pracowało przy nim miliony ludzi, było ważniejsze z punktu widzenia umocnienia władzy niż ochrona przed najazdami środkowoazjatyckich narodów. Z bocznymi ścianami mur ma długość sześciu tysięcy kilometrów, wysokość dziewięciu metrów i szerokość pięciu metrów. Jedyną historyczną budowlą, jaką widzieli amerykańscy kosmonauci z Księżyca, był ów mur. Chyba tajemnica zjednoczenia tak ogromnego terytorium i różnych grup etnicznych tkwi właśnie w tej gigantycznej budowli. Rzymskie wojsko zbudowało w Anglii w roku 122 obronny wał o długości stu kilometrów, wysokości trzech metrów i szerokości na szczycie dwóch i pół metrów. W ciągu trwającej osiem lat budowy żołnierze przemieścili około milion metrów sześciennych kamieni. W czym tkwi tajemnica? Przecież taki wał z łatwością można opłynąć. Chodzi raczej o to, by łatwiej utrzymać moralność wojska poprzez pracę. A egipskie piramidy? Ogromne to dzieło ma swojego sobowtóra w Ameryce Łacińskiej. Ludzie wykonali gigantyczną ilość pracy z pewnością nie tylko po to, żeby zbudować groby swoim władcom. Teoria Sorela pasuje chyba do wyspy Rapa Nui, gdzie nieliczna grupka ludzi żyła na ograniczonej przestrzeni. 262 Częstokroć słyszę i czytam o naszych prymitywnych przodkach czy prymitywnych narodach żyjących na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Nie zgadzam się jednak z określeniem prymitywni. Owe narody, podobnie jak ich i nasi przodkowie żyły w zgodzie z naturą. Aż do czasów nowożytnych byli lepszymi niż Europejczycy żeglarzami. Na tratwach, łodziach zrobionych ze skór, trzcin i drzewa odkrywali wyspy i kontynenty, mieszali się z innymi kulturami i zasiedlali małe, osamotnione na morzu wysepki. Brali ze sobą nasiona roślin i domowe zwierzęta, swoją kulturę i religię. Według potrzeb rozwijali lub też zapominali swoje umiejętności. W określonych warunkach przejawiali dostateczną ilość inteligencji nie tylko po to, aby przeżyć, lecz dbali również o rozwój sztuki, który do dzisiaj wprawia nas w zdumienie. Chyba jedyną tajemnicą jest to, dlaczego współczesny człowiek uważa swoich przodków za prymitywnych. Dlaczego dziwi się, że osiągnęli tak wiele. Być może dzieje się tak dlatego, że w naszym świecie technicznych urządzeń, dokładnych wag i miar nie ma już tyle tajemnic. Bez tajemnic nasze życie straci barwę i smak podobnie jak jedzenie bez przypraw. Im więcej człowiek wie, tym mniej przeczuwa. Po żyjących onegdaj na Rapa Nui długouchych zostały ważące dziesiątki ton moai, które porozstawiane na całej wyspie wyniosłym spojrzeniem uważnie nam się przyglądają, kamienne drogi kończące się w morzu, przeznaczone kiedyś do spuszczania trzcinowych łodzi, kamienne siedliska i na skałach wyrzeźbione obrazy, nieprawdopodobnie równe kamienne mury, tabliczki rongorongo z do tej pory nie rozszyfrowanymi symbolami. Kiedy ludzka pamięć nie może wszystkiego ogarnąć, powstają tajemnice i mity. Sam człowiek przecież jest największą tajemnicą tego świata, a być może i kosmosu. Tutaj, na wyspie, kiedy patrzę w wyrzeźbione twarze moai, czuję swoją samotność. Samotność człowieka, który wyczuwa, że jest w kosmosie sam. Wszystkie teorie o prawdopodobieństwie istnienia życia gdzieś na dalekich planetach są mi bliskie. Być może żyją na nich istoty myśleniem i uczuciowością podobne do człowieka, a ziemski kosmonauta, znalazłszy się tam, bez problemu mógłby kupić w kiosku swoją ulubioną markę papierosów. Moai stoją plecami do morza i patrzą się w środek świata, którym dla ówczesnych rzeźbiarzy była mała wyspa. Kiedy przypływali z Ameryki lub skądinąd, nie było im łatwo żyć na małym kawałeczku ziemi leżącej na środku nieokiełznanego oceanu. Oczywiście nigdy się nie dowiemy, w jakim celu ludzie ci w ogóle wypływali. Na pytanie, czym przypłynęli, możemy dać zadowalającą odpowiedź. Otóż pierwsi osadnicy przypłynęli na tratwach lub łodziach z trzciny prawdopodobnie z Ameryki Południowej. Na jeziorze Titicaca takie łodzie znane są do dzisiaj. Na kamiennych posągach, stojących na wyspie, łodzie owe 263 wyrzeźbione są z podziwu godną dokładnością. Sposób obróbki kamieni i zdolność przenoszenia kamiennych bloków i rzeźb na duże odległości przypomina kulturę Ameryki Południowej. Podobieństwo rzeźb pochodzących znad jeziora Titicaca w Boliwii do rzeźb z doliny San Augustino w Kolumbii jest niezaprzeczalne. Kultury te zanikły z nastaniem Inków. Z terytorium dzisiejszego Peru wypływały dawne morskie wyprawy na Galapagos i z powrotem. Z Galapagos na Rapa Nui można dopłynąć z wiatrem i morskim prądem, ale droga z powrotem do Ameryki dla ówczesnego żeglarza byłaby zbyt trudna z powodu silnego i zimnego prądu Humbolta ciągnącego się wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej na północ. Jak doszło więc do tego, że zasiedlono Amerykę z północnej strony? Myślę, że byłoby dziwne, gdyby Polinezyjczycy, którzy odkryli na Pacyfiku każdą wysepkę, nie natknęli się na amerykański kontynent. Wydaje się to niemożliwe. W czasach kiedy na wyspie mieszkali już ludzie, nie mogło być dla nich problemem zabicie garstki przybyszy, którzy przybijali do brzegów na tratwach, trzcinowych łodziach lub polinezyjskich kanadyjkach. Wydaje się, że wyspiarze najpierw pozwolili przybyszom zamieszkać na wyspie, a dopiero potem prowadzili z nimi wojny. Dlaczego? Pytań jest wiele, jednak nie istnieje żaden pamiętnik, który udzieliłby nam na nie odpowiedzi. Thor Heyerdahl był największym popularyzatorem tajemnic wysp Pacyfiku i na pewno wiele z jego teorii jest słusznych (lub prawie słusznych). Poza tym całe sztaby naukowców przeprowadziły na wyspie solidne badania, które udzielają nam odpowiedzi na wiele pytań. Należeli do nich między innymi dr Paul Rivet, Alfred Metraux, William Mulloy, dr. Stephane Chauvet, Catherine Rout-ledger czy Francis Maziere ze swoją tahitańską żoną, którzy przypłynęli na żaglowcu i jako jedyni chcieli znaleźć i znaleźli oprócz tajemnic również prawdziwe oblicze wyspy. Według legend przekazywanych na wyspie z ust do ust długousi przypłynęli na wyspę na dwóch wielkich trzcinowych łodziach, a których wodzem był Hotu Matui. Łodzie były wielkie i miały wiele masztów. Jak bardzo były duże, świadczy choćby fakt, że na jednej z nich ukryty był czarny pasażer imieniem Oroi. Żywa wciąż w Ameryce Południowej legenda o długouchych mówi, że wypłynęli oni na ocean pod przywództwem Wiracoczy, co w indiańskim języku oznacza morską pianę. Potem w kraterze na jeziorze Rano Kau Uru zasadzili słodkowodną trzcinę (taką samą jak w jeziorze Titicaca). Prawdą jest, że rzeźbienie jest ciężką pracą, ale jak to możliwe, że żaden z badaczy nie wpadł na to, że można je skutecznie przyspieszyć? Katakumby w Znojmo (Czechy) mające długość stu kilometrów pochodzą ze średniowiecza. Aby je wydrążyć, najpierw rozgrzewano skały ogniem, a potem ochładzano polewając zimną wodą. Można również wbić w szczeliny drewniane kliny, które 264 nasączone wodą pęcznieją rozsuwając potem kamienie. W miejscach gdzie ciosano na wyspie posągi, znaleziono duże płaszczyzny dawnych palenisk. Od razu nasuwa się myśl, że obronna fosa długouchych zwana Kote Ava o Iko, oddzielająca wyspę od krateru Poike, była pogłębiana za pomocą ognia, pomimo że miała naturalny charakter, który zachowała do dziś. Podobnych sposobów może być więcej. Kanciasty kamień możemy dokładnie wyszlifować, trąc jego ściany o powierzchnię polaną wodą i posypaną piaskiem, który będzie pełnił funkcję pasty ściernej. Jeśli udałoby się trzeć kamień o kamień, powierzchnie obu z nich w końcowej fazie będą niemal doskonałe. Z punktu widzenia ludzkości kamień wydaje się być materiałem wiecznym. Chyba każda z istniejących na świecie kultur zmierzyła z nim swoje siły. Ogromne kamienne dzieła człowiek buduje do dzisiaj. Kamieniom przypisuje się kultowy już symbol wielkości. Według legend długouchych posągi poruszały się same. Przecież Rabin Lów też za pomocą „szemu" wprowadził w ruch Golema. Świat pełen jest podobnych i zagadkowych legend. Po spotkaniu z dzisiejszymi mieszkańcami wyspy odniosłem wrażenie, że z długouchymi mają tyle wspólnego, ile my z Celtami. Ludzie ci potrafią bowiem zręcznie obrabiać kamienie i drzewo na pamiątki dla turystów. Potrafią również przy pomocy rylca w ciągu dwudziestu dni wyciosać ważącą dziesiątki ton rzeźbę. Potrafią też przesuwać ją po ziemi lub na kłodach po wyspie, na dowód czego istnieją dokumentalne fotografie. Wyspę przypadkowo odkrywano i znów o niej zapominano. Większość wizyt przyniosła wyspiarzom nieznane choroby. Handlarze niewolnikami wywozili ich potem setkami w świat. Dla chciwych Europejczyków na wyspie oprócz niewolników nie było nic, co dałoby się spieniężyć. Godne podziwu kamienne dzieło wyspiarzy jest wypowiedzią na temat ludzkiego rodu i jego sztuki. Myślę, że w głowie każdego, kto je widział, rodzą się pytania, które moai przed nami stawiają. Czerpiąc ze swojej fantazji, wykształcenia i doświadczenia człowiek znajduje na nie własne odpowiedzi. Rzeczy opisywane przez podróżnika, który jest pełnoprawnym obywatelem świata, nie powinny opierać się tylko na tym, co widział (w co wierzy) ale na tym, co zrozumiał. Według archeologów można znaleźć dowody na to, że wyspa Rapa Nui była zamieszkana w siódmym, a nawet w piątym stuleciu po narodzinach Chrystusa. A Korsyka? Najmniej licząc przed czterdziestu tysiącami lat nieznany naród zbudował z ogromnych kamieni i słupów figury, których schematu nie rozumiemy do dzisiaj. Monumenty owe wznoszą się nad rzeczką Sardelle i zostały odkryte przez archeologa Rogera Grosjeana dopiero w latach pięćdziesiątych naszego wieku. 265 A najstarsza tajemnica Europy - Stonehenge, znajdujące się w hrabstwie Wilt-shire niedaleko Amesbury? Ta prawdopodobnie kultowa budowla licząca pięć tysięcy lat pochodzi z wczesnego okresu kamienia łupanego. Ogromne, grubo ciosane głazy zamykają w półokręgu powierzchnię ponad dziesięciu hektarów. Są to niebieskie piaskowce, które znajdują się w Walii. Geolodzy przypuszczają jednak, że chodzi o głazy morenowe, które przybyły do tego miejsca wraz z ustępującym lodowcem w dobie lodowcowej. Zarówno naukowcy, jak i laicy wciąż zastanawiają się nad fenomenem Stonehenge i próbują coś udowadniać. Faktem nadal pozostaje to, że podczas letniego obrotu słońca wschodzące słońce dokładnie przecina oś tej budowli. Nigdy już nie będę się dziwić temu, że nasi przodkowie potrafili zbudować ponadczasowe i wspaniałe dzieła, i to bez pomocy pozaziemskich istot. Wierzę, że archeolodzy swoją mrówczą pracą odsłonili wiele tajemnic. A jeżeli w pobliżu wykopalisk moai znajdą resztki statku kosmicznego, tajemnicze figury na płaskowyżu Nazca będą potwierdzeniem teorii o wizycie na niej istot pozaziemskich. Pracowaliśmy na Polarce i spotykaliśmy się z przyjaciółmi. Każdego dnia świeciło słońce, a jeżeli nie świeciło był to przypadek. Wybrałem się w odwiedziny do nie koronowanego króla wyspy - senora Gerarda Velaska, który jako pełnomocny władca całą swoją energię skupił na restauracji wyspy. Z jego inicjatywy postawiono moai z powrotem na dawne miejsca. Założył plantacje roślin użytkowych do tej pory na wyspie nie znanych. W swoich badaniach prowadzonych na wybrzeżu odkrył pozostałości leśnych porostów na polach lawy. Sprowadził również na wyspę pszczoły, aby zapylały kwiaty. Był człowiekiem pogodnym i sympatycznym. Był kierownikiem olbrzymiego dźwigu, który przywiozło na wyspę wojsko. Kolos ów mógł podnieść nawet najcięższe moai. - Jedno podniesienie kosztuje sto pięćdziesiąt amerykańskich dolarów. Ale teraz dźwig pracuje przez cały dzień przy wykopaliskach. Dopiero pod koniec tygodnia byłaby nadzieja, że wyciągniemy wasz jacht z wody - dodał Gerardo. - Nie potrzebujemy wyciągać jachtu na brzeg. Wystarczy jak dźwig go jedynie uniesie, żebyśmy mogli zaspawać pęknięcie. Ustaliliśmy plan działania i cenę. Dźwigowy przyjedzie wieczorem na molo, uniesie Polarkę tak, że w wodzie pozostanie tylko kil i sam pójdzie do domu. My, przez noc ją naprawimy, a rano dźwig z powrotem opuści ją do wody. Wszystko kosztować będzie sto pięćdziesiąt dolarów. Pożegnaliśmy się obaj zadowoleni. Nadszedł wieczór. Z północy zbliżały się delikatne fale. Dźwig wyciągnął Polarkę z wody jak dentysta mleczny ząb, zatrzymał liny i odjechał. Rzuciliśmy 266 się do pracy. Kroiliśmy blachę szlifierką, spawaliśmy i wzmacnialiśmy ostrogę. Do ostrogi wstawiliśmy stalową płytę o grubości dwudziestu milimetrów. Było około północy, kiedy wciąż jeszcze pracowaliśmy. Zaczęło delikatnie mżyć. Zauważyłem, że zbyt mocno się kołyszemy, a wisimy przecież na linie dźwigu. Wyszedłem na pokład. Nie tylko kołysała się Polarka, ale w niewiarygodnych wygięciach również całe ramię dźwigu. Spojrzałem na jego zakotwiczone cokoły. Dwa z nich unosiły się ponad ziemią na wysokość około pół metra. Wyglądało to, jak gdyby dźwig chodził. Fale, z początku ledwo widoczne, zalewały zanurzony w wodzie kil. Początkowo delikatne, niezauważalne kołysanie zwiększyło się do niebezpiecznie silnego bujania, co groziło runięciem dźwigu. Natychmiast zeszliśmy z Polarki. Na szczęście w porcie był nocny stróż, który na motorze pojechał do wsi po pomoc. Po paru minutach port aż się roił od ciekawskich, ale niestety nikt nie miał do dźwigu kluczy. Ludzie wieszali się na rozhuśtanym dźwigu i stawali na unoszących się cokołach. Niektórzy przynosili kamienie, aby obciążyć dźwig. Przeżywaliśmy chwile grozy. Ramię dźwigu groziło nocy niczym złowieszczy palec. Być może, podobnie chodziły moai z uwiązanym do siebie pniem drzewa, które rozkołysać by mogła nawet siła dziecka. W tej chwili z obawą patrzyłem, gdzie upadłby dźwig. Było pewne, że na Polarkę. Znaczenie słowa zbawiciel i zbawienie nie zawsze jest sprawą wiary. Wreszcie przyjechał dźwigowy, poluzował linę i Polarka opadła do wody. Dźwigowy wyzywając na czym świat stoi, natychmiast odjechał, a ludzie rozeszli się do domów. - Zostało tam jeszcze gdzieś na godzinę spawania - powiedział Vojta - na wodzie nie możemy spawać, spoiwa nie będą trzymać. Nie, z dźwigowym nie chciałem już mieć więcej do czynienia. - Obciążymy więc dziób kamieniami, a rufę podniesiemy na tyle, żeby dało się spawać. Cztery godziny znosiliśmy na Polarkę kamienie. W nocnym, wilgotnym powietrzu była to upiorna praca. Nanieśliśmy szacunkowo siedem ton kamieni. Jacht przechylił się na tyle, że w ciągu godziny Vojta dokończył spawanie. Do nadejścia świtu zdążyliśmy jeszcze odnieść z powrotem kamienie na ich święte miejsca. Plotka, że o mało nie przewróciliśmy dźwigu, szybko rozeszła się po całej wyspie. Ludzie, którzy nam pomagali podczas nocnej niezwykłej przygody, widzieli jak ten ogromny dźwig „chodził". Śmiali się, kiedy narysowałem im chodzące jak dźwig moai. Na ściętym drzewie zostawcie jedną lub więcej mocnych gałęzi, tak zwaną rozsochę. Pień ociosajcie siekierą tak, aby dobrze przylegał do pleców i głowy moai. Możecie użyć również kilku mniejszych drzew, ale wtedy przymocujcie je do pleców moai obok siebie. Zrozumiałym jest, że zostawiacie pień jak najdłuższy ponieważ tym samym zwiększacie dźwignię a zatem oszczędzacie ludzką 267 siłę. Wystarczy, że na końcu któregokolwiek z ramion przywiążecie liny i będziecie przesuwać posąg. Liny na górnym końcu drzewa będą je wychylać, a tym samym utrzymywać stabilność moai. Jakby nie było, ważący dziesiątki ton dźwig rozhuśtały ledwie widoczne fale, które uderzały w kil Polarki. Jedno, dobrze przygotowane drzewo, nawet takie, które na brzeg wyrzuciły morskie prądy, mogłoby służyć do przemieszczania moai dziesiątki lat. Wyobraźcie sobie dwudziestometrowe drzewo z rozso-chą, a może zrozumiecie teorię tubylców, że moai chodziły po wyspie same. - Mieliście wyciągnąć Polarkę na brzeg -powiedzieli nasi fińscy przyjaciele. - Nie mamy zbyt dużo pieniędzy - odrzekłem. - No money, no honey - stwierdzili. W tej samej chwili przy Polarce zatrzymał się dżip naszego przyjaciela Velasco, który wyciągnął siedem kilogramów miodu w słoikach i podarował je nam. Był to pierwszy, wyprodukowany za pomocą pszczół miód na Rapa Nui. Gerardo przywiózł na wyspę pszczoły, ponieważ niektóre ze sprowadzonych tu roślin musiał zapylać sam. Dzięki pszczołom ubyło mu teraz pracy. Jeden słoik miodu podarowałem Finom ze słowami: - No money, much honey. -Ale z mojego żartu śmiałem się tylko ja. Mój przyjaciel Jose Hugo Riroroco był nurkiem. Potrafił zanurzyć się na głębokość dwudziestu metrów tylko na wdechu. Przy pomocy przecinaka i młotka wycinał z dna korale. Za jeden wyłowiony kawałek dostawał dolara. Jachtu nie miał, musiał brać tyle, ile dawali mu handlarze. Cena korali w sklepie wynosiła dwadzieścia dolarów. Ciężko mu było się z tym pogodzić. Nurkowie nie żyją długo. - Kiedy znów tutaj przypłyniesz, odwiedź moje córki Para Pumu i Hua Rau (sześć i siedem lat) - powiedział smutno. Jose namawiał mnie, żebym popłynął z nim na pobliski atol Sala de Gomes, gdzie obaj staniemy się bogaci, zbierając korale, których jest tam dużo. 268 - Nie mogę, muszę płynąć na południe i przez przylądek Horn do domu. Chcę zahaczyć o Antarktydę, ale wierz mi, na pewno tu jeszcze wrócę - zapewniałem go- Do przyjaciół, którzy wieczorami przychodzili do portu, należeli Rodrigo Araki (Manke), Isidro Hito Atan, Ricardo Hito Atan, Jose Solar Reveco, Patricio Conrado, Julio Araki Tepano i Isidro Tuki. Siedzieliśmy razem długie wieczory i prawie we wszystkim się zgadzaliśmy, ale dlaczego chcemy płynąć na południe, do strefy gór lodowych i sztormów - żaden z nich nie mógł zrozumieć. Polarka była już naprawiona. Vojta spawał jeszcze nowy piec, a my robiliśmy zapasy drzewa. Z wyspy odpływało nam się naprawdę trudno. Sorel tymczasem mieszkał u swoich przyjaciół Marco 01ivarez i Marty Gibert, którzy byli zapalonymi jeźdźcami. Pewnego razu Sorel wróciwszy z przejażdżki, zapytał Vojty, po co właściwie mamy płynąć na południe. Vojta wzruszył tylko ramionami. Ja również, po miesięcznym pobycie na wyspie nie wiedziałem, po co właściwie mamy płynąć na południe, gdzie czekają nas zimne lodowce. - Będzie taniej niż przez Panamę, ponieważ za przepłynięcie cieśniny Drakea czy Bransfielda się nie płaci - wymyśliłem logiczny argument. Isidro z niedowierzaniem pokręci! głową. - Jeżeli po katastrofie na południu (jak nazywał naszą awarię skegu) płynęliście na północ, na Rapa Nui, na pewno był to dobry znak. Nie powinniście się tam wracać. Ty jednak wszystko robisz na odwrót. Kiedy zawinie tu ktoś obcy, próbuje nauczyć moai chodzenia, no a ty uczysz chodzenia dźwig - dodał śmiejąc się, potem zagrał na gitarze i śpiewał. Kiedy żegnaliśmy się, było wesoło. Finowie wpisali się do naszej kroniki i jak wiele razy wcześniej dziwią się wielkiej ilości owoców, jaką przynieśli na Polar-kę wyspiarze. Cała wyspa żyje wielkim wydarzeniem. Otóż będzie kręcił tutaj film sam Kevin Costner. Grupy Amerykanów chodzą po wyspie i według scenariusza przygotowują miejsca do poszczególnych ujęć. Według planu przygotowanego przez komputer wbijają w ziemię znaki. Spośród mieszkańców wyspy wybierają statystów. Oblepiają domy plakatami, jeżdżą szybkimi samochodami, piją piwo i bawią się. Wyspiarze, świadomi tego ile zarabiają aktorzy, liczą, że też trochę podreperują swój budżet. Większość jednak kopie jamy, fosy i buduje z kamieni sztuczne mury. Co mówią mieszkańcy wyspy? - Ziemię zabrali nam Chilijczycy, pracy na wyspie nie ma, tak więc gramy dla turystów, badaczy i filmowców tubylców. Na lotnisku i w hotelu nasza młodzież tańczy tradycyjny taniec „hula", a od czasu do czasu znajdzie się jakiś bogacz, który zapłaci nawet za kilka godzin tańca - opowiadają. 269 Widzieliśmy, jak jednego tłuściocha dziewczęta uczyły na plaży tańczyć. Tak kręcił tłustym tyłkiem, że niczym korkociąg w korek wkręcił się w piasek. - Wielu z naszych ludzi ma wykształcenie, są wśród nich radiowcy, celnicy, policjanci, kapitanowie statków, spawacze, rzeźnicy, piekarze, ale większość z nas gra przez cały czas tubylców. Czego byśmy chcieli? Dostać z powrotem swoją ziemię i należeć do Francuskiej Polinezji, a nie do Chile, ponieważ na Tahiti żyją nasi bracia. Chcielibyśmy kiedyś polecieć do USA i zażądać od jakiegoś Amerykanina, żeby przed naszymi aparatami fotograficznymi zagrał dla nas Indianin. Po wyspie rozchodzi się informacja, że za dwa dni do jej brzegów przybije dalekomorski statek pasażerski. Mieszkańcy inwestują w mydła, szampony, perfumy, odzież. Na zewnątrz stoją wyczesane i lśniące konie. Samochody są umyte i wypolerowane. W hotelach i gospodach na stołach leżą czyściutkie obrusy. Tysiące pocztówek czeka na skąpych nabywców. Dookoła błyszczą pamiątki, a handlarze pryskają wodą z ust na owoce i warzywa, aby wyglądały świeżo i apetycznie. Na wodę spuszczono duże łodzie do przeprawy podróżnych, ale fale oceanu są w tych dniach zbyt duże. Do molo przymocowuje się więc pnie drzew i drewniane drabiny, żeby pan turysta mógł bez trudu wyjść na brzeg. Wielki statek wreszcie zakotwiczył u brzegów Hanga Pico. Łodzią przypłynęli oficerowie w białych mundurach. Zawsze wyobrażałem sobie, że tak właśnie ubierają się admirałowie. Z jednym z nich wiodłem serdeczną pogawędką. - Myślę, że żaden z tych bogatych turystów nie zatrzyma się tutaj. Zwiedzamy z nimi Antarktydę, głównie Wyspę Króla Jerzego na Południowych Szetlan-dach, ale wcale ich to nie interesuje. Większość z nich nawet nie przerwie ruletki czy innej gry. Są zapatrzeni w samych siebie. Kiedy patrzę na wyspiarzy, jak bardzo przygotowują się do wizyty turystów jest mi ich żal. Oficerowie wynajęli na godzinę samochód i pojechali na przejażdżkę po wyspie. Potem statek odpłynął, zanim ktokolwiek z niego wysiadł. Rapa Nui wzbudza zainteresowanie i oczywiście zawsze jako największa na Pacyfiku galeria sztuki będzie działać na wyobraźnię wrażliwych ludzi i niepokoić ich swoją tajemniczą atmosferą. Z trudem dotarliśmy do wyspy, ale jeszcze trudniej było nam ją opuścić. Gerardo Velasco przywiózł na jacht trzydzieści zalakowanych butelek. W środku są listy i obietnica nagrody, jeżeli znalazca osobiście odda list panu Velasco na wyspie Rapa Nui. Obiecaliśmy, że jego morską pocztę wrzucimy do morza u przylądka Horn. 270 Rapa Nui pozostanie dla mnie wyspą pachnącą miodem, na której przez miesiąc pobytu nie mogłem niczego zrozumieć, ale gdzie czułem pokrewieństwo ludzkich dusz. Na wodach Pacyfiku (jak wiemy nie tylko tam) funkcjonuje prastary, niezwykle dokładny podział ludzi. Otóż ludzi dzieli się na żywych, martwych i żeglarzy. Do ostatniej grupy należą wyspiarze, którzy w ostatnich dziesięcioleciach z powodu biedy panującej na Rapa Nui wypłynęli na swoich małych łodziach w nieznane, aby nie znosić biedy i zniewolenia. Są oni wiecznymi i tajemniczymi pielgrzymami zmierzającymi wciąż za horyzont przyziemnego strachu, który zmusza człowieka do pochylenia głowy. Ich „manu" ma siłę ciosać, budować i przesuwać posągi z pozorną lekkością, która budzi w nas podziw. Obserwujcie bacznie swój horyzont. Może właśnie do was zbliża się ów czcigodny pielgrzym. Kiedy spotkacie się z nim, bądźcie pokorni, bowiem tylko wtedy stać może się, że coś zrozumiecie. Znów na południe Poganiana wiatrem i unoszona przez największy ocean świata Polarka płynie do przylądka Horn, a z jej wnętrza rozchodzi się zapach owoców z Rapa Nui. W zapachowej konkurencji wygrywa ananas. Każdego ranka łowimy dwa tuńczyki, które wystarczają nam na cały dzień. Jedziemy do domu, ku Atlantykowi, a nasz „wóz" pozostawia za sobą wstęgę rozkruszonej kry. Tafla wody nocą błyszczy od planktonu, a w głębinach jak gdyby odbija się w nich świt, lśnią przeróżnych wielkości i kształtów okręgi. Wokół nas pływają stada delfinów. Jest początek lutego, co oznacza, że na południowej półkuli trwa lato. Już trzeci tydzień płyniemy na południe. Robi się coraz zimniej, jednak wiatr nie jest jeszcze sztormowy. 21 lutego 1993 roku znajdujemy się już na 56 stopniu południowej szerokości geograficznej i 82 stopniu zachodniej długości. Kurs utrzymujemy według kompasu, który w tych szerokościach ma deklinację plus dwadzieścia sześć stopni. Nasze położenie ustalamy według planet za pomocą sekstansu. Wielkim pomocnikiem jest log, który dniem i nocą mierzy trasę, jaką już przepłynęliśmy. Znów znaleźliśmy się w strefie gór lodowych i podczas złej widoczności na pewno potrzebny by nam był radar. Rozważamy z Vojtą (oczywiście za późno), czy nie powinniśmy byli zamiast nie działającej radiostacji kupić w Australii radar. Ale w tej chwili to była tylko jałowa dyskusja. Wpływamy do cieśniny Drakea. O świecie! Jakie to cudowne miejsce! Wiatr osłabł do 1 ° w skali Beauforta, już od kilku dni płyniemy po wielkich martwych 271 falach przy głośnym łopocie żagli. Musimy je ściągać na całe godziny, ponieważ według skali Beauforta wiatr jest teraz zerowy. Silny zachodni prąd przybliża nas do celu, około trzydziestu mil w ciągu doby. Wiatr od wschodu wzmaga się. Wieje już z siłą 8° w skali Beauforta, fale są tak strome, że kilka godzin dryfujemy bez żagli. A od przylądka Horn dzieli nas jeszcze sto mil. Hola Senor Gerardo Velasko! Oto nadeszła chwila wysłania „morskich" listów. Wrzuciliśmy z Vojtą do wody wszystkie zalakowane z korespondencją butelki. Z tego miejsca morskie prądy mogą je zanieść gdziekolwiek, a może ktoś kiedyś znajdzie przynajmniej jedną butelkę z posłaniem z wyspy Rapa Nui. Butelki pohukują i dźwięczą wśród dzikich fal, po chwili znikają w głębinach. Długo patrzymy z Vojtą na płynące listy żałując, że nie dopisaliśmy do nich jeszcze kilku słów. Od przylądka Horn na wyspę Deception Na morzu jesteśmy już trzy lata. Emocje? Nie. Morze stało się naszym domem. A w tych szerokościach panuje wszechobecne poczucie zagrożenia, do którego trzeba się przyzwyczaić. W historii ludzkości jest wielu wielkich złodziei, ale tylko jeden z nich -Frantek Drejk, który później dostał szlachecki tytuł od królowej Elżbiety, jako pierwszy przepłynął nazwaną później jego nazwiskiem cieśninę Drakea. Dokonał tego w pirackim rejsie na żaglowcu Złota łania (Golden Hind). Wiele jachtów próbowało potem ją przepłynąć, ale nikt już dzisiaj nie sprawdzi, ile z nich spoczywa na dnie morza. Przylądek Horn, mała wysepka na południu Ameryki jest najważniejszą żeglarską metą na świecie. W wielu krajach żeglarze utworzyli tzw. Towarzystwa Kaphornowców. Może po powrocie założymy podobne także w Czechach. Jest 3 marca 1993 roku, pół do czwartej rano, jeszcze noc, wiatr wieje z prędkością 4° w skali Beauforta. Polarka pchana północnozachodnim wiatrem płynie na południowy wschód. Fale są wysokie i czasem któraś z nich szumiąc przemknie po pokładzie niczym biały cień. Wszyscy jesteśmy w kokpicie. Wysłałem Sorela na dziób, by sprawdził węzeł na foku. Idąc na czworakach, z zapaloną latarką wyglądał jak pająk. Po chwili wrócił. Według wyliczeń właśnie w tej chwili mijaliśmy południk przylądka Horn. A pierwszy dokonał tego Sorel. Kiedy słyszę słowo Horn, przed moimi oczami pojawia się mała wysepka w Ameryce Południowej z jej południowym przylądkiem zalewanym falami, 272 biczowanym wiatrem lub tonącym we mgle z defiladą antarktycznych lodowców przepływającą wokół niego. Słowo „horn" w języku angielskim oznacza: róg, poroże, klakson, grzebyczek, syrena, chochoł, pióropusz, czułki. Róg jest to coś ostrego; zwłaszcza w nocy nie chcielibyśmy się na niego nadziać. Co by nie mówić, zawsze kojarzy się z zagrożeniem. Żeglarz, który opłynął przylądek Horn miał często na głowie rogi, bo zostawiał w domu żonę. Były one niewidzialne, może więc dlatego nie przeszkadzały w ciężkiej pracy na pokładzie. Od tej pracy żeglarze mają twarde i zrogowaciałe dłonie. Jacht powinien mieć czułki, by jak najszybciej wybadać czyhające na niego niebezpieczeństwo. A jeśli jakiś admirał ma na głowie pióropusz, na pewno porwie go tu wiatr, zabierając ze sobą w głębiny. Podczas złej widoczności statki trąbią, aby uniknąć zderzenia, wołają syreną o pomoc, gdy jacht się rozbije. Jak widać, nazwa Horn jest tu niezwykle dobrze dobrana. Naszą czerwono-niebiesko-białą flagę na noc zostawiliśmy na flagsztoku. Opierałem się jak mogłem wzruszeniu, jednak ono wzięło nade mną górę. Trzydzieści lat pracy, wyrzeczeń, uporu. I wreszcie dotarliśmy! Sorel, Vojta i ja! Nie wspierała nas żadna instytucja czy ideologia. Nie musieliśmy nikomu meldować o naszych porażkach i sukcesach. Żaden minister czy też ministrant nie zatwierdzał i nie zakazywał nam wyprawy. Sponsorzy mogli oddawać swoje pieniądze na kliniki onkologiczne lub domy dziecka - oto dowód! Na co? A na to, że nie trzeba żebrać, poniżać się, kłamać, wchodzić komukolwiek w tyłek, aby spełniły się dziecięce marzenia. Nie mniej bardzo ważne jest, jakim sposobem cel swój osiągamy. Żeglarstwo, podobnie jak tenis jest białym sportem. Dziwić może, że na jego „szczycie" znaleźliśmy się my: traktorzysta, mechanik maszyn rolniczych i drwal. Co z tego, że jesteśmy zmęczeni i wychudli. Tutaj, na przylądku Horn nikt nie zauważy naszych podartych ubrań kupionych kiedyś od polskich rybaków. Nikt nie będzie się dziwił, że nosimy filcowe cholewy, a zamiast onuc 273 MmnmmaKmioaMaHpKaasmBMxmmKmammĘmsxmxammmmaMxmmMMa*mMĘ9m KUG GeOX6E I. SOUTH \ SHETLAND ISLAHtis fsmrH i. zwinięte gazety. Że nawet nasiąknięte morską wodą waciaki chronią nas przed zimnem. Z taką samą wdzięcznością myślę o przyjaciołach, którzy pomogli mi w tej wielkiej wyprawie, jak i o tych, którzy mi w niej nie przeszkadzali - to też wielka pomoc. Niebo jest zachmurzone, zachodni wiatr przesuwa chmury nad naszymi głowami. Temperatura spada do -2°C. Wymieniamy się z Vojtą na wachcie i bezskutecznie próbujemy złapać sekstansem słońce. - Może słońca w ogóle nie ma? - mruczy pod nosem Vojta. Zbliżamy się do Szetlandzkich Wysp Południowych. Ta część oceanu, na granicy z Morzem Beringa, jest również granicą między Oceanem Spokojnym a Atlantyckim. Od zachodu nadciąga sztorm o sile 10 stopni w skali Beauforta. Nie znając swojej pozycji, płyniemy w strugach deszczu przy złej widoczności. Napięcie rośnie. Decyduję się wciągnąć sztormowe żagle, czuję, że gdzieś przed nami, niedaleko jest ląd. Ciężka, niespokojna noc, łoskot szalejących fal i mróz. Rankiem sztorm się uspokoił, a nad powierzchnią morza rozciągnęła się mgła. 5 marca o pół do 274 jedenastej z prawej burty zobaczyłem wyłaniające się z promieni słonecznych i mgły dwu tysiącmetrowe szczyty wyspy Smith. Vojta stał obok mnie. Byliśmy w Antarktyce. W nasilającym się słońcu, które przenikało mgły, wynurzał się przed nami cudowny krajobraz. Widok był wspaniały. Oprócz nas trzech nikt w tej chwili nie mógł go oglądać. Płynęliśmy między lodowcami na wschód do cieśniny Brans-fielda tonącej w słonecznym blasku. Gdyby nie fakt, że znów zbliżał się niż, bylibyśmy w tej chwili zupełnie szczęśliwi. O godzinie 14.50 minęliśmy wschodni cypel wyspy Smith, a za nim z południowej strony wyłonił się niski Low Island. Widoczność jest bardzo dobra. Patrząc z lewej burty rozpoznawałem pojedyncze wysepki południowych Szetlan-dów. Musimy ukryć się gdzieś przed nadchodzącym sztormem lub wypłynąć znów na ocean. Staramy się dopłynąć na wyspę Deception. O burty Polarki z brzękiem uderzają kawałki lodu. Wielkim łukiem omijamy majestatycznie płynące lodowce. Wiatr chwilami słabnie, wówczas włączamy silnik. O godzinie 19.40 zobaczyłem Deception - czarne skały pokryte lodem. Podobno ten aktywny wulkan skrywa w swym wnętrzu miejsce, gdzie można zakotwiczyć, zwane Zatoką Wielorybów. Słowo „deception" w języku angielskim znaczy: zdrada lub kłamstwo. Wieczorem po raz ostatni wyliczam namiary na wyspę. Noc była dla nas miłosierna. Gwiazdy i księżyc świeciły Polarce i jej morskiej podróży do chwili, kiedy dotarła do celu. Ciśnienie na barometrze ciągle spada. Niebo zaciąga się chmurami, ale widoczność jest dobra. Pół godziny przed północą, wąskim gardłem między wysokimi skałami wpływamy do wnętrza krateru. Silnik w kabinie burczy spolegliwie. Wszyscy troje czujemy narastające napięcie. Rozszalałe morze miota białymi kołnierzami fal, które w szarości nadchodzącej nocy rozbijają się o skały. Ogromna skalna brama wygląda jak głowa sowy. Wreszcie wpłynęliśmy na spokojną wodę i od razu skręciliśmy w prawo, kierując się wzdłuż skał. 6 marca 1993 roku, o godzinie pierwszej rzucamy kotwicę w Zatoce Wielorybów, około 50 metrów od brzegu. Temperatura powietrza -3°C, ciśnienie atmosferyczne 980 hPa. W jachtowym piecu trzaska ogień zrodzony z drzewa krateru Rano Kao. Grzejemy nad nim zdrętwiałe z zimna ręce i nogi. Napięcie minęło. Zapominamy o znoju ostatnich dni. Uzupełniając jachtowy dziennik, zasypiam. 275 mi uimun mmii umrim mmii urnim ,num, iimmi mmmmi ffliiriwrHa \QOHOW ś3 "00"S IHlilil MIUHUII IlllimUH imłllllll nimmil JJJIIIll) ummu iimnu Tinimn nim.. Vojta zbudził mnie mówiąc, że wystygnie mi herbata. Wypiłem pół garnuszka i zasnąłem znowu. Rano pada śnieg. Wiatr ze wschodu nasila się, ciśnienie na barometrze ciągle spada. Czujemy się jednak bezpiecznie zamknięci w kręgu skał. I kotwica, jak się nam wydaje, trzyma się mocno. W południe rozszalała się nad wyspą śniegowa zamieć o sile wiatru 11 stopni w skali Beauforta. Polarka niespokojnie podskakuje na falach. Na wyspie znajduje się kilka polarnych stacji, ale nie wiem, czy teraz są tu jacyś polarnicy. Przeczuwam, że nie ma nikogo. Temperatura powietrza spada, a my już drugi dzień stoimy na kotwicy. Dookoła szaleje sztorm, więc nie zeszliśmy jeszcze na ląd. Kotwica nie wytrzymała. W szalejącym huraganie bezskutecznie próbujemy zakotwiczyć ponownie, ale kotwica ślizga się po dnie. Rano wpływamy głębiej 276 do zatoki, w samo centrum zamieci. Widoczność tam jednak jest tak zła, że pokornie wracamy z powrotem. Wreszcie udało nam się zakotwiczyć. Kil szoruje o piaszczyste dno i Polarka przechyla się na bok. Na szczęście w tym momencie wiatr słabnie. W czasie przypływu udaje nam się w końcu uwolnić jacht. 8 marca 1993 roku wieczorem sztorm wreszcie cichnie i można cokolwiek zobaczyć. Długimi linami przywiązujemy Polarkę do konstrukcji, która pozostała po starej, norweskiej stacji wielorybniczej. Vojta odkrywa, że nie obraca się nasza śruba okrętowa. Okazuje się, że w czasie naszych nocnych manewrów wplątała się w nią lina. Naradzamy się, który z nas zanurkuje, by ją odciąć. Vojta nie nurkuje nigdzie i nigdy, a ja bałbym sic zanurzyć w tej mętnej wodzie o temperaturze +1°C. - Zanurkujesz ty, Sorel! - decyduję. - Nie umiesz pływać, więc chyba nie boisz się nurkować. - Muszę przyznać, że mój argument zaskoczył go dość mocno. Sorel ubiera na siebie kilka warstw ciuchów, przepasuję go liną. Na rozpalonym piecu gotujemy wodę w wielkim garze. Do burty przywiązałem ogumienie - po nim schodzi do wody. Próbuje się zanurzyć, ale powietrze znajdujące się mię-dzy warstwami jego ubrań unosi go na powierzchnię. W końcu ubrania nasiąkają wodą. Staję na jego plecach i wciskam pod jacht. Nurkuje kilka razy, wreszcie udaje mu się uwolnić śrubę. Wciągamy Sorela na pokład.Trzęsie się cały z zimna, przez dłuższy czas nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Ratujemy go wylewając na niego gorącą wodę. Potem, już przebrany i po wypiciu gorącej herbaty jeszcze przez godzinę trzęsie się, leżąc w śpiworze. Od rana wałęsamy się po wyspie. Jest tutaj kilka opuszczonych stacji. Najstarsze, drewniane i zrujnowane baraki są chyba stuletnie. Na brzegu porozrzucane są wielkie i popękane parowe kotły przeznaczone do gotowania tłuszczu z wielorybów i fok. Nad piaskiem unosi się para. Woda w kałużach ma temperaturę około +20°C. Dookoła, gdzie okiem sięgnąć rozciąga się wulkaniczny krajobraz. Woda w małych, gdzieniegdzie powstałych jeziorkach cuchnie siarką. Za wielkim, zrujnowanym hangarem odkrywamy samolot, którego skrzydła pozostawiono w środku hangaru. Vojta znajduje stojące opodal beczki z naftą. Przez godzinę próbuje uruchomić samolot. Jednak daje za wygraną. Gdyby lód uwięził nas tu na zimę, z głodu byśmy nie umarli. W hangarach znajdujemy również stertę konserw. Wszystko tu jest zdewastowane i od dawna opuszczone. Patrząc na pobojowisko, ogarnia nas marazm. W latach pięćdziesiątych ludzie opuścili wyspę, uciekając w popłochu przed wybuchem wulkanu. Na przestrzeni ostatnich lat jest on spokojny, latem więc miejsce to odwiedzają polarnicy. 277 Myślimy już o powrocie do domu. Po krótkiej naradzie w drewnianym, dobrym jeszcze domku decydujemy, że teraz jesienią nie popłyniemy na kolejne stacje polarne, ale prosto na Falklandy. Od mrozu i wody mamy popękaną skórę na twarzach i dłoniach. Wiemy, że jest już zbyt późna pora roku, by pożeglować dalej na południe. 10 marca, o godzinie piętnastej, podczas pięknej pogody wpływamy do cieśniny Bransfielda. Wiatr 3 stopnie w skali Beauforta. Z północnej strony rozciąga się górzysty krajobraz Południowych Szetlandów, a na południu z promieni zachodzącego słońca wyłania się pasmo lodowców na Ziemi Grahama. Manewrujemy między górami lodowymi a całą noc płyniemy w niedalekiej odległości od brzegu. Ciśnienie wciąż rośnie. Wiatr jest słaby, a my wciąż podążamy za słońcem. W południe jesteśmy w pobliżu wyspy Nelson, na której znajduje się czeska stacja polarna. W dali widać góry Wyspy Króla Jerzego, gdzie również znajduje się kilka polarnych baz. Może to dziwne, ale żaden z nas nie chce zatrzymać się na którejkolwiek z nich. Przez małą radiostację łączymy się z polską stacją polarną. Polacy namawiają, abyśmy ich odwiedzili. A argumenty są kuszące - sauna, ciepło, świeże jedzenie, filmy video, łączność z domem przez radiostację, grog, no i oczywiście słowiańska gościnność. Dużo, naprawdę wiele kosztuje mnie odrzucenie tego zaproszenia! Płyniemy teraz między górami lodowymi o długości jednego kilometra, małe kawałeczki lodu uderzają w Polarkę. Chwilami cudowny krajobraz spowija mgła, ale widoczność jest wciąż dobra. Kierujemy się na północ. Rankiem otacza nas gładka tafla morza, a po lodowcach nie ma śladu. 12 marca 1993 roku o godzinie dziesiątej rano z prawej burty zobaczyłem przez chwilę kontury wyspy Elephant. To na niej załoga żaglowca Endurance czekała kiedyś na ocalenie. Boss wyprawy - sir Ernest Shackleton był bohaterem mojego dzieciństwa. Mój podziw dla tego człowieka jest bezgraniczny i trwa do dzisiaj. Człowiek ten podejmował wiele walk z kontynentem południowym, ale zawsze wracał pokonany. Był na dwóch pieszych wyprawach na biegun. Obie były nieudane. Nieudane? Przeczytajcie wspaniałą książkę Houbena pod tytułem „Atak na biegun południowy", a nie będziecie żałować. Jeszcze raz przepływamy cieśninę Drakea. Neptun tym razem jest dla nas miłościwy. Wieje silny wiatr i jest wysokie ciśnienie. Myślę o najsolidniejszym z solidnych żeglarzy Jamesie Cooku, który jako pierwszy na świecie opłynął Antarktydę i napisał potem: Trzeba tu stawić czoło gęstym mgłom, śniegowym burzom, przenikliwemu zimnu i wszelkim innym niebezpieczeństwom, które mogą zagrozić wyprawie. Wybrzeże jest niebezpieczne, a jego wygląd straszniejszy niż można było sobie 278 wyobrazić. Ziemia ta odsądzona jest od przyrody, aby nigdy nie mogła poczuć promieni słońca i aby na zawsze pozostać pokrytą śniegiem i lodem. Naturalne porty, jeżeli w ogóle się tu znajdują, wypełnione są grubym lodem, a gdyby nawet znalazł się tu port na tyle otwarty, że mogłaby do niego wpłynąć łódź, na pewno zostałaby w nim na zawsze ściśnięta lodem. Wydostać by się mogła tylku w przypadku, gdyby zamarzła na jakiejś lodowej wyspie. Takie właśnie są kraje, które odkryliśmy (Południowa Georgia i Ziemia Sandwicha). A jakie dopiero muszą być kraje leżące jeszcze bardziej na południu? Sądzimy, że zbadaliśmy najlepszy z nich, bowiem najbardziej wysunięty na północ. Jeżeli jednak ktoś miałby na tyle silnej woli i wytrwałości, że chciałby dalej badać owe ziemie, nie będę zazdrościł mu sławy i odkryć, ale śmiem twierdzić, że świat nie zrobi z tego najmniejszego użytku. I dalej ciągnie tak często cytowane, dumne słowa: Niebezpieczeństwo wyprawy w dalsze rejony jest tak wielkie, że śmiało mogę stwierdzić: żaden człowiek nigdy nie odważy się popłynąć dalej niż odważyłem się ja, a ziemia wokół bieguna południowego na zawsze pozostanie nieodkrytą i niezbadaną. FALKLANDY 16 marca 1993 roku, nocą naszym oczom z północnego zachodu pokazały się światła Falklandów Kiedy w 1982 roku byłem tu po raz pierwszy, w okolicach tych znajdowały się tylko farmy. Teraz natomiast stoją tu oświetlone ostrymi reflektorami bazy wojskowe gdzie mieszkają w koszarach tysiące brytyjskich zawodowych żołnierzy, którzy przygotowani są do odparcia ataku jakiegokolwiek agresora i zadania mu druzgoczących ran, podobnie jak było w roku 1982, kiedy Falklandy okupowało wojsko argentyńskie. Nasz jacht stoi w porcie Stanley. Od mojej ostatniej wizyty w roku 1983 dużo się tutaj zmieniło. Podpływają do nas celnicy, urzędnicy kontroli granicznej i paszportowej. Nie, żadnych problemów nie ma. Wszystko załatwiają szybko i z angielskim porządkiem. O dziwo, znają mnie z opowiadań. Piją herbatę, słuchając moich opowieści o wojnie w 1982 roku. Następnego dnia odwiedzam moich starych przyjaciół. Wszystko się tutaj zmieniło! Drogi są teraz asfaltowe, a chodniki z betonu. Wszędzie widać żołnierzy. Pomniki postawione ku czci zwycięstwa Brytyjczyków nad Argentyńczykami błyszczą nowością. Oglądam nowo powstałe korty tenisowe, pole golfowe, szkołę z krytym basenem, dom handlowy i banki. Wszystko to jednak jest tylko powierzchowne. W odchodzących z centrum małych uliczkach nadal są kamieniste chodniki i stare, drewniane domki. Chociaż cmentarz jest teraz lepiej utrzymany, nadal trudno w jego kamienistej ziemi zakopać trumnę z nieboszczykiem. Mój przyjaciel, grabarz Joe, też leży już na swoim dawnym miejscu pracy. Stoję nad jego grobem i przypominam sobie spokojny uśmiech, który u niego podziwiałem. W porcie stoi „mój" wrak. Muszę go sfilmować abym w domu mógł wam go pokazać. Kiedyś mieszkałem w „moim" wraku, gdy z powodu silnego wiatru nie mogłem odpłynąć bączkiem do zakotwiczonej dalej Polki. Cierpliwie i chętnie wtedy słuchałem jego opowieści. Opowieść starego żaglowca Jestem przecież żaglowcem, a nie jakimś wrakiem. Wreszcie ludzie mogliby przestać mnie obgadywać. Minęło już ponad sto lat, odkąd przyciągnięto mnie do nabrzeża. Słyszałem, jak mówili, że nie jestem już potrzebny, że parowce są 280 lepsze. Zrobili więc ze mnie keję. Do tego im się jeszcze nadawałem. Parowce przybijały do mojej burty, a ludzie przenosili po mnie towary. Hm, ludzie... Prawie wszyscy oni byli brudni, bladzi i śmierdzieli dymem. To żeglarze, moja brać pachnąca wiatrem, rosła spalona słońcem. Nie było śmiałka, który w knajpie przerwałby im rozmowę. To oni właśnie patrzyli na każdego z wysokości moich trzech masztów. Często mówili, że pachnę drzewem. Przecież prawie cały jestem z dębiny. Ach, gdybym był z modrzewia albo sosny pachniałbym jeszcze mocniej! Życie parowców to tylko krótki epizod, trwający mniej więcej sto lat. Cóż to w porównaniu z nami żaglowcami, pływamy przecież już od tysięcy lat. Parowce żyły tu tak krótko, że nie zdążyłem nawet się na nie pogniewać. Dzisiaj po morzach pływają statki z silnikami spalinowymi. Zdarza się, że jakiś czasem spłonie. To jestem jeszcze w stanie zrozumieć, ale podobno są już statki z napędem jądrowym. Tego pojąć już nie potrafię. Sami powiedzcie, w którym owocu jest tyle jąder? Słyszałem, że na takich nowoczesnych statkach kapitan to już tylko urzędnik, a statkiem dowodzi jakiś satelita. Nie wiem co to jest. Podobno to kula, w której znajduje się syberyjski pies, latający w jej środku po orbicie. Czy myślicie, że statkiem mógłby dowodzić pies? Tak tylko słyszałem, wszystkiego się przecież nie dowiem. Aby uchronić mnie przed deszczem, ludzie przybili na mój pokład blachę, umieścili też tablicę z napisem „wrack scansen". Od tej pory już nikt do mnie nie przychodzi. Czasem pojawia się ktoś, żeby zrobić mi zdjęcie, ale fotografują mnie tylko z daleka. A ja? Cóż ... Czekam, kiedy zmądrzeją i ktoś wreszcie mnie naprawi. Bóg jeden tylko wie, jak długo trwać będzie era silników spalinowych. Jestem pewien, że nie przetrwa nawet tysiąca lat. Gdy porównam czas, od kiedy wieje wiatr, czas istnienia silników spalinowych wydaje mi się śmiesznie krótki. Teraz na mnie i we mnie mieszkają ptaki. W moich kajutach pływają ryby. Muszle otwierają się i owiewają mnie niczym morskie wachlarze. Unosząca mnie dawniej woda szumi we mnie teraz i pluska, a jej kropelki grają mi ckliwe melodie. Mój przyjaciel wiatr przywołuje fale, a one gładzą me burty. Czasami jestem smutny. Wtedy wiatr opowiada mi o morzu. Lecz gdy to nie pomaga, zwraca się do słońca, swojej matki. Tylko oni potrafią mnie zrozumieć. Wierzę w to, co mówi wiatr. Pociesza mnie, że niedługo ludzie spalą całe to paliwo. Wtedy znów przyjdą do mnie, żałując, że mnie kiedyś porzucili. Zwykle potrafią litować się tylko nad sobą. Nie mam im tego za złe, bo lubię ludzi. Niektórzy są geniuszami. Na przykład cieśla okrętowy. Na liście płac jest tuż za kapitanem. Albo bosman, ten dopiero 281 potrafi kląć! Albo bycook. Nie wiecie o kogo chodzi? To pomocnik kucharza, lecz gdy będzie mi wierny, może zostać nawet admirałem. Ahoj! - to morskie pozdrowienie. Pewnie i wy tak się pozdrawiacie ale czy wiecie, co oznaczają te słowa? Nie wiecie?! Tak też myślałem. „Ahoj" znaczy „ad honorem Jesus", czyli ku czci Jezusa. Spotkamy się, gdy znów powróci era wiatru. Bądźcie cierpliwi, stanie się tak już wkrótce. Zobaczycie. W porcie kotwiczą obok nas jeszcze dwa żaglowce: Damien i Steel Away. Jak królik szedł po śladach Iwa Angielski laminatowy jacht Steal Away, którego długość wynosi sześć metrów i sześćdziesiąt centymetrów, jest tak mały, że gdyby znalazł się wśród zwierząt, byłby królikiem. Przywiązany do boi w porcie Stanley na Falklandach podskakuje na falach, a czasem cały znika pod wodą. Chłopak o blond włosach łazi po zalewanym wodą pokładzie, próbując przywiązać go dodatkowym łańcuchem. Nie udało mu się, noc spędza więc w pełnym napięcia oczekiwaniu - na wypadek gdyby jedyna lina u boi pękła. Wiatr skuczy niemiłosiernie, osiągając siłę 8 stopni w skali Beauforta. Ucicha dopiero po północy i szalejące w zatoce fale, szybko się zmniejszają. Vojta i Sorel przywiązują Polarkę ponownie liną do oka boi. Kapitan Steal Away również jest już na pokładzie i zakłada silny łańcuch. Machamy do siebie ręką, obaj wołając: „Hallo!" Rankiem tafla wody jest gładka. Wsiadam do bączka i wiosłuję w stronę angielskiego jachtu. - Can I help you? - zapytałem, deklarując pomoc. - No. But you are welcome - zaprasza mnie do środka. Na jego jachcie jest mokro i zimno. Ku mojemu zdziwieniu można w nim prosto stanąć. W duchu przypominam sobie Velę i dawne czasy. Przedstawił się jako John z Plymouth. Wygląda na zmęczonego. John zrobił herbatę i zaczyna opowiadać. Na początku trochę się waha, jak gdyby nie był pewien, czy to co mówi mnie interesuje. Nagle, zdziwiony, przerwał swój monolog: - Dawno już z nikim nie rozmawiałem. John usmażył chleb. Pojadając gawędzimy dalej. - Słyszałem o panu - powiedział - w ubiegłym roku w Afryce Południowej. Wspominamy wspólnych znajomych z portów. 282 - Celnicy przekazali mi, że podobno byłeś tutaj przed jedenastoma laty w czasie, kiedy toczyła się tu wojna. O tej wojnie dużo czytałem w Anglii. Teraz, kiedy tutaj jestem, dowiaduję się, że wszystko było trochę inaczej niż pisano. Propaganda kłamie wszędzie! - pomstował John. Zapytałem go, jak długo żegluje. - Od chwili kiedy kupiłem ten jacht - roześmiał się. Nie muszę już zachęcać go pytaniami. - Studiowałem cybernetykę. Lata mijały. Od czasu do czasu kupowałem sobie nowy samochód, rozstawałem się z dziewczynami. Żyłem w poczuciu, że coś się musi w moim życiu stać. Coś ważnego. Podczas zwykłej wizyty u lekarza powiedziałem mu, że czasem bolą mnie stawy. To, co powiedział mi lekarz, zaszokowało mnie: - Nie jest już pan najmłodszy. Powinien pan cieplej się ubierać i bardziej się oszczędzać. Miałem czterdzieści cztery lata. Pomyślałem wtedy, że to, na co czekam, właśnie nadeszło. Starość i śmierć. Nie, po czterdziestce człowiek nie jest jeszcze przerażony, ale dostrzega ostrzeżenie. Wiedziałem, że jeżeli natychmiast czegoś nie zrobię, nie zrobię tego już nigdy. Poszedłem do pracy i powiedziałem szefowi, żeby się ode mnie odczepił. Uspokajał mnie, radził, żebym wziął parę dni wolnego, bo chyba jestem przepracowany i dał mi urlop. W domu zaczęli odwiedzać mnie moi współpracownicy z zapewnieniami, że trzymają moje miejsce i że niebawem wszystko wróci do normy. Szef podobno bardzo się o mnie martwi. Dostałem kilka adresów do psychiatrów, do których powinienem się zwrócić o pomoc. Dałbym się chyba ogłupić, gdyby nie to, że przeczytałem w gazecie ogłoszenie o sprzedaży jachtów. Decyzja zapadła sama. Zacząłem chodzić po jachtklubach i zbierać informacje o jachtach i pływaniu. Wkrótce kupiłem jacht. Kiedy w pracy dowiedziano się, że nabyłem żaglowiec, natychmiast „wyleciałem". Przez rok pływałem po wybrzeżu Anglii i uczyłem się obsługiwać jacht. Wyposażyłem go w urządzenia elektroniczne i wiosną 1988 wyruszyłem na Wyspy Kanaryjskie. Stamtąd popłynąłem na Karaiby. Jest to trasa wszystkich wycieczek pod żaglami. Dopiero tutaj, na morzu i w portach zacząłem spotykać ludzi, z którymi się rozumiałem. Potem Wenezuela, Panama, Galapagos, Markizy, Tahiti, Tonga, Fidżi, Nowa Zelandia, Australia, Bali, Singapur, Borneo, Sumatra, Jawa, Malediwy, Mauritius, Madagaskar, Afryka Południowa. Miałem wracać już do Anglii, kiedy w Cape Town zacząłem jeszcze raz czytać listy od ojca, który wysyłał je na poste restante do różnych portów. W jednym z nich napisał: Jako mały chłopiec marzyłem, żeby optynąć Horn. Niestety, nigdy nawet nie wyruszyłem. Jestem dumny, że przynajmniej zrobiłeś to ty. 283 Zdanie to czytałem kilka razy, ale nie mogłem zrozumieć, czy ojciec myślał, że opłynąłem Horn czy też chodziło o to, że w ogóle wypłynąłem. Horn, czemu nie? Z Cape Town popłynąłem wielkim łukiem przez równik do Urugwaju. Stamtąd skokami wzdłuż wybrzeża argentyńskiego dopłynąłem do Ziemi Ognistej. To była trudna przeprawa. Dotarłem na odległość piętnastu mil od Hornu. Zrobiłem nawet zdjęcia. Potem zacząłem płynąć z powrotem i znalazłem się na Falklandach. To był błąd. Tutaj jest okropna pogoda. Jutro stąd odpływam. Podróżuję już od pięciu lat. Chcę wrócić z powrotem do Anglii. Nie wiem jeszcze, co będę robić, ale wiem już, czego robić nie będę - zakończył swoją opowieść John. Przez kilka dni na morzu szalał sztorm i John nie mógł wypłynąć. Kupiliśmy owcę i urządziliśmy wielkie pieczenie. John siedzi z nami na Polarce, obierając kości. W piecu strzela ogień. W kajucie jest plus 25°C. John ogląda nasz piec. - Na moim następnym jachcie też będę miał piec - powiedział i na chwilę przysnął. Odpłynął dopiero po dwóch dniach. Patrzyłem, jak jego jacht szybko ślizga się w zatoce. Jeszcze zanim przepłynął cieśninę, John stanął na rufie i obiema rękoma pomachał nam na pożegnanie. Damien Nie wiem, czy znacie historię jachtu Damien. W 1969 roku we Francji dwaj dziewiętnastoletni młodzieńcy Gerard Janichon i Jerome Poncet spuścili na wodę dziesięciometrowy drewniany jacht. Popłynęli przez północny Atlantyk na Spitsbergen. Potem do Islandii i do Nowego Jorku. Stamtąd do Ameryki Południowej, a następnie ruszyli dookoła świata, oczywiście przez ryczące czterdziestki i wyjące pięćdziesiątki. Na Antarktydzie zwiedzali stacje polarne. Wspaniała książka, która napisał Gerard o tej wyprawie, zrobiła wrażenie na całej generacji żeglarzy. Gerard i Jerome mają zupełnie odmienne charaktery. Po prostu różnią się jak dzień i noc. Gerard jest uczuciowy i romantyczny Jerome natomiast praktyczny materialista. Tym, co połączyło ich na pięć lat, była tęsknota 7.3 morzem i nieznanymi, tajemniczymi zakątkami świata. Myśląc teraz o nich, przypominam sobie wspaniałe pisarstwo Gerarda i zastanawiam się nad praktycznymi zdolnościami Jeromea. Wiem, że po wyprawie przestali się przyjaźnić. Wiem również, że Jerome kupił jacht, jaki obydwaj wymarzyli sobie będąc na morzu i że popłynął nim na Falklandy, gdzie założył farmę. Z tego miejsca razem z żoną Sally i dziećmi 284 Dion, Leiy i Diti pływają na Antarktydę, gdzie pracują dla wielu polarnych instytucji. W porcie Stanley przywiązany do molo stoi Damien II. Jerome kiwnięciem głowy zaprasza mnie do środka. Nie ukrywam swojego wzruszenia. Sally ma delikatny dotyk ręki, jest wysoka i ma błyszczące, przyjazne oczy. Dzieci siedzą przy stole nawigacyjnym i grają w jakąś grę. Siedzimy przy herbacie i gawędzimy. Oczywiście tematem naszej rozmowy jest morze. Szybko zorientowałem się, że Sally jest równym partnerem Jeromea. Zna się na nawigacji i potrafi samodzielnie żeglować. Jedno z ich dzieci urodziła na jachcie. - Ja zajmuję się praktyczną stroną rejsu, a Sally o tym pisze i przygotowuje sprawozdania - wyjaśnia Jerome. Porusza się energicznie, a kiedy mówi, potrząsa głową. - A co się dzieje z Gerardem? - zapytałem. Nastało milczenie. Po chwili Jerome, początkowo z niechęcią, odpowiedział: - Każdy z nas zbudował sobie własny jacht. Mnie było łatwiej, ponieważ pomagała mi Sally. W małżeństwie Gerarda nie układało się i w końcu skończyło się rozwodem. Gerard musiał sprzedać swój jacht. Dzisiaj nie utrzymujemy kontaktów. Potem opowiadałem Sally i Jerome o wojnie na Falklandach. Wieczór upłynął w przyjemnej atmosferze. Wyszedłem od nich daleko po północy. Dłuższą chwilę stałem na końcu mola i przyglądałem się Damienowi II. Nie było to przeczucie, ale pewność. Bez tej dwójki Damien nie był już tak wspaniałym Damienem. Piękno nawigacji Pewne morskie niezwykłe stworzenie (jakież stworzenie nie jest niezwykłe, kiedy je dobrze poznamy?) nazywane portugalskim żeglarzem lub portugalską galerą, utrzymując się na wodzie za pomocą swojego pęcherza, który służy mu również jako żagiel, potrafi przepłynąć Ocean Atlantycki. Tymczasem kiedy system nawigacyjny portugalskiego żeglarza nie jest jeszcze znany, pomówimy o systemach i rozwoju nawigacji morskiej. Być może nawigacja właśnie obrazuje spiralę ludzkiego rozwoju najlepiej. Pierwsi żeglarze przecież nie mieli żadnych urządzeń nawigacyjnych. Nad morze docierali raczej przez przypadek, na przykład na pniach drzew podczas powodzi lub na tratwach uciekając przed nieprzyjacielem. Ponoć tak jakoś to było. Dzisiejszy żeglarz na swoim jachcie ucieka również. Ucieka przed cywilizacją. On też nie musi mieć urządzeń nawigacyjnych. Wystarczy mu małe pudełko 285 odbierające fale z satelitarnego systemu nawigacyjnego, które zmieści się w kieszeni. Ale pomiędzy nagim uciekinierem na tratwie a dzisiejszym żeglarzem wiele się wydarzyło. O tym właśnie chciałbym wam opowiedzieć, ale nie ręczę, że tak było naprawdę. Myślę, że gwiazdy, otwory do tajemniczego kosmosu były podczas pierwszych żeglarskich wypraw na otwartym morzu zarazem głównymi i najważniejszymi znakami nawigacyjnymi. O innych urządzeniach, które dawny żeglarz mógłby używać, nic nam nie wiadomo. W chwili kiedy słońce rzuca najmniejszy cień (południe), z łatwością można uzyskać linię prostą północ - południe. Prawdopodobnie był to pierwszy kompas podobny do słonecznego zegara. Cztery zasadnicze strony świata wyobrażone w postaci słupów stały już przed tysiąc pięciuset latami przed naszą erą w dolinie Nilu. Znany nam kompas magnetyczny pochodzi prawdopodobnie z Chin. Według arabskich źródeł liczy sobie aż trzy tysiące lat. Niektórzy historycy twierdzą, że kompas magnetyczny jest wytworem kultury arabskiej. Wszystkie wielkie starożytne biblioteki w Egipcie, Persji, Grecji i w innych miejscach, które mogłyby dać nam odpowiedź na wiele pytań, zniszczył pożar ludzkiej samowoli. Pierwsze kompasy pracowały przy pomocy igły magnetycznej, która umocowana była na drewnianym pływaku leżącym na wodzie. Do pomiaru kątów podczas rejsu używano kwadrantu, astrolabu i krzyża. Od chwili kiedy patriarcha Jakub podarował krzyż Lewiemu, żeglarze nazywali krzyż „laską Jakuba". Zasady mierzenia kątów definiowali również pitagorejczycy w szóstym stuleciu przed naszą erą. Wróćmy jednak z powrotem do wiatru. Sile, dzięki której (oprócz wioseł) żaglowce płyną, nadano ongiś imiona według stron świata. W ten sposób powstała kompasowa róża wiatrów, o której wzmiankuje w Starym Testamencie prorok Jeremiasz. Pisał o niej również Homer już osiemset lat przed naszą erą. Kompasowa róża wiatrów składa się z trzydziestu dwóch rumbów, które oznaczają trzydzieści dwa kierunki, z których wieje wiatr. Kiedy popatrzycie z góry na kwiat róży, zobaczycie, że choćby leciutko rozwarte końce jej płatków przypominają kompasową różę wiatrów. Współczesny kompas podzielony jest na trzysta sześćdziesiąt stopni i stał się zwykłym, technicznym urządzeniem. Na miejscu jest jednak pytanie, dlaczego jego okrąg ma trzysta sześćdziesiąt stopni. Dlaczego nie ma ich na przykład czterysta lub dwieście? Jest tak, ponieważ skala kompasu, która śledzi również ruch księżyca, jest równocześnie miarą czasu, a jak wiemy, rok w Babilonie liczył trzysta sześćdziesiąt dni, co daje dwanaście miesięcy mających po trzydzieści dni. 286 Kompas utrzymuje swój wyjątkowy rekord, na świecie bowiem nie istnieje instrument, na który ludzkie oko patrzyłoby bez przerwy tysiące lat. W spojrzeniu tym był strach i nadzieja równocześnie. Strach, ponieważ kompas wskazywał niekiedy błędnie. Że w bliskości kompasu nie powinno znajdować się żelazo, wiedział każdy. Dewiacje w działaniu kompasu powodują również magnetyczne skały, jeżeli jacht znajdzie się w ich pobliżu. Na mapach miejsca te oznaczone są jako magnetic anomaly. Poprzez odkryty fakt, że biegun magnetyczny i geograficzny nie są tożsame, kompas na krótki czas stał się urządzeniem nieomylnym. Stwierdzono jednak, że biegun magnetyczny zmienia swoje położenie w stosunku do bieguna geograficznego. Fakt ów podlega teraz specjalnym obliczeniom, w związku z czym na mapach pojawiły się krzywe deklinacyjne. A kompas natychmiast powrócił do łask. Nawigator zaczął używać tak zwanego żyrokompasu, który pracuje na zasadzie działania siły odśrodkowej. Jest to jednak urządzenie wymagające dużo energii, stąd na jachtach używa się kompasów magnetycznych do dnia dzisiejszego. Kątomierze: kwadrant, astrolab, laska Jakuba, oktant, sekstans. Aby prawidłowo obliczyć swoje położenie, nawigator musi dokładnie zmierzyć kąt linii zawartych między planetą, obserwatorem i horyzontem. (Musi znać również dokładny czas, ale o tym później.) W 1699 roku największy chyba myśliciel w historii świata Newton wynalazł doskonały kątomierz. Za pomocą dwóch małych lusterek można zmierzyć kąty nawet na wzburzonym morzu. Jako skali użył jedną szóstą okręgu, stąd też nazwa sekstans. Najważniejszy angielski naukowiec owych czasów, astrolog Hal-ley, wynalazek ten trzymał jednak przez trzydzieści pięć lat w tajemnicy, a sam wynalazł oktant, urządzenie działające na podobnej zasadzie z tą różnicą, że jako skali użył tylko jedną ósmą okręgu. Równie podobny wynalazek zrobił w 1730 roku Amerykanin Godfray. Oktant jednak wyszedł z użycia, natomiast sekstans cieszy się powodzeniem do dzisiaj jako doskonały wytwór ludzkiego ducha i rzemieślniczego umysłu. Wróćmy teraz do map. Podaje się rok 1569, w którym to Niemiec Gerhard Kremer wydaje pod nazwą Mercator (Kupiec) mapy, które od razu stają się bezkonkurencyjne. Wychodzi on z prostego założenia, że kula ziemska jest w kształcie walca i poprzez to osiągnął na mapie jednakowe kąty. Odległości nie mierzy bynajmniej w stopniach długości geograficznej, ale w południkach. Stąd też mapy miały jednolity system. Odległości mierzy się na mile morskie, a mila morska ma 1852 metry, co odpowiada jednej minucie stopnia obwodu Ziemi na równiku. Tylko, że na mapach stale nie są umieszczane wszystkie, potrzebne informacje, a więc z pokolenia na pokolenie wydaje się książki, w których podaje się dane rozszerzone 287 o morskie prądy, podwodne skały, kotwicowiska, kontury wybrzeży i wiele innych ważnych dla żeglarzy informacji. Dzisiaj publikacje te ukazują się pod nazwą „Pilot", a dla całego świata wydaje je urząd hydrografii w Anglii pod kontrolą Królewskiego Biura Druków. Nasz dawny żeglarz chcąc zmierzyć głębokość całkiem na poważnie używał sondy. Był nią prawdopodobnie przywiązany do sznura kamień. Późniejsza sonda była w formie dzwonu zrobionego z metalu lub ołowiu. W dolną, wyżłobioną część wkładano łój. Po wyciągnięciu dzwonu z dna doświadczony nawigator po przylepionych do łoju kamyczkach i piasku rozpoznawał, czy rodzaj dna pozwala na zakotwiczenie. Oczywiście głębokość morza była jednocześnie informacją, czy łódź znajduje się niedaleko lądu czy też na otwartym morzu. Współczesne echosondy odbijając wysyłane ultradźwiękowe fale, rysują na monitorze profil dna. Bardzo czujne urządzenia potrafią również zlokalizować ławy ryb dla celów połowowych. Nawigatorzy używali przeróżnych urządzeń do mierzenia czasu. W 1725 roku niejaki pan Harrison z Anglii skonstruował pierwszy chronometr. Zajmował on całe mniejsze pomieszczenie i z powodu swojej wielkości i złożoności mechanizmu na jacht zbytnio się nie nadawał. Pierwszym, który miał chronometr podczas swoich rejsów, był James Cook w roku 1770. Trzeba przyznać, że Angielskie Towarzystwo Naukowe wspierając wiele dziedzin naukowych, postawiło Anglię na czele kolonizatorów świata. Jeszcze raz musimy wrócić. Od początku kiedy człowiek zaczął pływać, musiał wytężać wzrok w ciemnościach i we mgle, nasłuchiwać rozbijających się o urwiska fal. Marzył, aby widzieć lepiej. Problemu tego nie rozwiązała nawet luneta panów Galilea, Lippersheima i Keplera, którą skonstruowali na początku siedemnastego stulecia. Luneta była rozkładana i przeznaczona tylko do jednego oka. Przecież porządny żeglarz nigdy nie miał obu oczu. Dopiero radar, dziecko dwudziestego wieku, spełnia po części marzenia żeglarzy. (Radar - radio detecting and ranging.) Włoch Torricelli swoimi doświadczeniami z cieczą dał w pierwszej połowie osiemnastego stulecia początek nowej dziedzinie naukowej, którą jest hydrodynamika. W 1743 roku wynalazł barometr rtęciowy. Pierwszą jednostką oznaczającą ciśnienie w powietrzu był torr (1 torr = 133,32 Pa). Jeżeli ciśnienie na barometrze spadało szybko, znaczyło, że zbliża się cyklon (wówczas sztorm). Jeżeli zaś ciśnienie rosło (wyż), przepowiadało to długo trwające bezwietrze, które dla żaglowców jest gorsze od sztormów. Dlatego też żeglarze życzą sobie wzajemnie silnych wiatrów. Okazać się może, że rozwój techniki nawigacyjnej zniweczy szansę na przygodę jaka dotychczas mogła spotkać nas na morzu. Można powiedzieć, że każde 288 urządzenie na jachcie jest już samo w sobie wydarzeniem, zwycięstwem ludzkiego ducha i umysłu nad ciemnotą i niewiedzą. Urządzenia te funkcjonują prawie doskonale, jeśli znamy ich dewiacje. Na przykład dewiację kompasu możemy poznać namiarami na dwa stałe punkty. Dlatego też urządzenia takie podobają się swojemu twórcy - człowiekowi. Każdy z nas również ma jakąś dewiacje. NamieerzaJEc się na dwa stałe punkty, którymi są miłość i przyjaźń również i my ludzie możemy funkcjonować prawie doskonale. ___^L__________ RÓWNIK 2Ayipv rp Płyniemy do domu Bardzo się spieszę. Dla mnie wyprawa miała swój koniec w Montevideo. Dalej, aż do domu Polarką dowodzi Vojta z Sorelem. Do naszej załogi dołączyło jeszcze dwóch mężczyzn, dlatego całymi dniami i nocami w spokoju mogę pisać. Płynąc z Montevideo do Las Palmas, napisałem opowiadania do tej książki, „Legendę zdobywców" - historię początkującego drwala, książkę dla młodzieży - „Listy z wysp pingwinów" i drugą część znojemskich opowiadań „Ring wolny - trzecia runda". Po wielu latach pracy i przeróżnych zmaganiach trzymiesięczny mój urlop wykorzystałem naprawdę do maksimum. Tylko raz w czasie rejsu przez ocean zawołali mnie na pokład. - Na horyzoncie pojawiło się coś dziwnego i zbliża się do nas - przekazali mi niepewnie. To było tornado. Owo szczególne zjawisko, wyglądające jak wodny lej, zbliżało się do nas ze wschodu. Ściągnęliśmy żagle i mocno je związaliśmy. Potem przy pomocy silnika zmieniliśmy kurs. Zawiał wiatr i ciepły prostopadłe spadający deszcz zmoczył nas morską wodą. Tornado potem szybko zniknęło za horyzontem. Nocami często siadywałem w kokpicie. Rejs w ciepłych równikowych wodach był dla nas czymś w rodzaju nagrody. Wierzyłem, że sobie na nią zasłużyliśmy. Rozmyślałem nad tym, co będę robił, kiedy wrócę do domu. O tym właśnie teraz będę pisać. 289 W DOMU Polarka zakotwiczona jest w Szczecinie. A ponieważ Polska jest dla mnie drugim domem, Polarka jest w domu. Po powrocie od razu zacząłem organizować rejsy dla dzieci z domów dziecka, dla alkoholików i narkomanów. Przez wiele lat spotykałem w różnych zakątkach świata żaglowce, na których pokładach były dzieci z domów dziecka czy też młodzież z podciętymi od narkotyków lub alkoholu skrzydłami. Młodzi „przestępcy" uczyli się na morzu zasad współżycia między ludźmi. W Polsce podobna praktyka ma wieloletnią już tradycję, a ja od długiego czasu próbuję wprowadzić ją również u nas (Czechy). Dwadzieścia lat temu zająłem się organizacją rejsów dla alkoholików z mojego najbliższego otoczenia. Wielu z nich ograniczyło picie alkoholu lub nie pije go wcale. Żaglowiec jest w nieprzerwanym ruchu. Wasze mięśnie, nawet podczas snu próbują dostosować się do tego ruchu. Skutkiem czego, nawet dobrze się odżywiając, tracicie na wadze. Morze leczy i stwarza warunki do zmiany myślenia i rekapitulacji minionych i przyszłych wydarzeń. Morskie wyprawy są powrotem do ludzkiej natury i normalności. Pod wpływem przyrody między ludźmi rodzi się przyjaźń. Morze pokrywa większą część powierzchni ziemskiej i być może tylko człowiek morza jest jedynym normalnym mieszkańcem Ziemi. Nie wierzę, abyście nie zauważyli, że choćby krótki pobyt nad morzem ma zbawienny wpływ na wasze zdrowie i psychikę. A co dopiero życie na nim? Wierzę, że w ewolucyjnym rozwoju człowieka był długi czas, kiedy to nasz przodek żył w wodzie. Być może były to już morza, rzeki czy jeziora. Praktycznie nie mamy żadnych informacji o tym, w jaki sposób żyli nasi przodkowie między siódmym a trzecim milionem lat przed naszą erą. Niektóre hipotezy mówią, że nasz przodek żywił się, wykorzystając głównie wodne środowisko. Dzisiaj niedobór jodu (który znajduje się w rybach) poważnie szkodzi naszemu zdrowiu. W odróżnieniu od małp człowiek ma gładkie ciało i owłosienie, które podczas 290 pływania swobodnie poddaje się wodzie. Jak inaczej wytłumaczyć pozostałości błon u rąk i nóg? Noworodki potrafią wcześniej pływać niż chodzić. Płacz człowieka jest przecież niczym innym jak wydalaniem z ciała soli. Zdolność pływania pod wodą i nad wodą, którą posiadają zwierzęta naczelne nie jest czymś niezwykłym. W Afryce Środkowej używa się morską wodę jako tradycyjny lek. Większość czeskich dzieci, mających rodziców, widziała morze. Wychowankowie domów dziecka natomiast takiej okazji zazwyczaj nie mają. Zacząłem współpracować z domem dziecka w Pisku (Czechy). Przez pięć kolejnych lat wychowankowie tego domu wypływali w czasie wakacji w rejsy na Polarce. Poznali wysepki na Zalewie Szczecińskim, pływali po wzburzonym Bałtyku do Niemiec i Danii. Uczyli się sterować, wciągać żagle na Polarce i innych, mniejszych jachtach. Wiosłowali na starych szalupach i śpiewali przy niezliczonych, obozowych ogniskach. Na pokładzie Polarki gościły zespoły muzyczne i grupy teatralne. Sami również dawali przedstawienia. Każdego roku nakręcałem kamerą wideo filmy z rejsów. Dzieci z Pisku są ich głównymi bohaterami. Grupa białych młodzieńców wydałoby się płci męskiej, rzucając w cygańskiego chłopca kamieniami, zmusiła go do pływania w stawie tak długo, aż chłopiec utonął. Nie istnieje nic ohydniejszego niż ten czyn. Nie napisałem grupa młodych mężczyzn, bowiem na miano mężczyzny zasługuje tylko ten, kto walczy z silniejszym przeciwnikiem. Od tego wydarzenia minęło już kilka lat, ale sąd do tej pory nie wydał wyroku. A sumienie? Czyżby go nie mieli? A może karą za zbrodnię jest cynizm? Jaki stosunek mają do nich krewni, przyjaciele, znajomi? Jak się wobec nich zachowują? Wszyscy narodziliśmy się zapłakani, bezbronni i ze ślepymi oczyma. Życie jest po to, abyśmy kiedyś przejrzeli. Rzadko się zdarza, że ludzie zbierają się w grupy, ponieważ są odważni. Robią tak zazwyczaj z tchórzostwa lub chęci osiągnięcia tym samym władzy. To ty, mój czytelniku, jesteś władcą tego świata. A świat wygląda tak, jak sobie tego życzysz. Jeżeli wygląda inaczej, musisz coś zmienić. Oczywiście zacznij od siebie. Nie, nie musisz płynąć w morze, masz je przecież w domu. Nie włączaj telewizora i nie zapalaj światła. Usiądź wygodnie w ciemnościach i pomyśl o sobie, jakim naprawdę jesteś i jakie masz o sobie wyobrażenie. Nie wymawiaj się złymi przepisami i wybiegnij przed dom, kiedy usłyszysz w nocy, jak ludzkie psy gryzą człowieka. Tylko ty bowiem, wolny wilk, możesz się im przeciwstawić. Nie oczekuj podziękowań ani nagród, bo zostaniesz prędzej ukarany. Nie poniżaj siebie udawaniem, że nie słyszysz tego rozpaczliwego krzyku. Jeśli ktoś może obronić ludzkość, to właśnie ty. 292 Wolnym jest tylko ten, kto wolności potrzebuje. Myślę jednak, że każdą dążącą do wolności jednostkę czeka przegrana. W owej beznadziejności właśnie jest nadzieja na przeżycie życia w pełni. Victoria znaczy zwycięstwo Ta wiosna była przepiękna. Już koniec zimy był ciepły. W lutym na stokach przy rzece, na których po śniegu nie było ani śladu, rozkwitały przebiśniegi. Przez cały marzec i kwiecień wiał ciepły południowy wiatr. Kiedy zaczynało wiać z północy, zawsze kończyło się to zbawiennym deszczem. Lepszej wiosny nie można było sobie wyobrazić. W ostatnim tygodniu kwietnia rozkwitł bez, a pierwszego maja zaczerwieniły się pierwsze czereśnie. Każdego wieczoru chrząszcze brzęcząc latały wokół krzaków i traw. Któż by nie chciał latać! Gdy tego ranka biegłem w stronę rzeki, miałem wrażenie, że nie dotykam stopami ziemi. Oczywiście byłem boso, miałem na sobie tylko krótkie spodenki. Jeśli przypadkiem dotknąłem stopą ziemi, to tylko po to, by poczuć jej przyjemne ciepło. Wzdłuż rzeki ciągnęły się ogrody. Przy jednym z nich, na wodzie, przymocowana łańcuchem do drzewa, kołysała się łódź. Często się jej przyglądałem. Była to zwykła łódź bez wioseł, zgniła w jej środku stała woda. Dla mnie jednak była przepięknym okrętem. To był zwykły dzień przed południem. Dorośli w pracy, dzieci w szkole. Do szkoły nie chodziłem często, dlatego że kto biega, nie może przecież chodzić. Ten dzień był dla mnie szczęśliwy, łódź nie była przymocowana. To po prostu był cud! Leżałem ukryty w trawie nad brzegiem rzeki, we włosy wetknąłem źdźbła trawy, aby być niewidocznym. Zamiast kłódki na łańcuchu były dwa węzły. Rozejrzałem się dokoła. Nikogo nigdzie nie było. Gorączkowo myślałem, z czego zrobić maszt i żagle. W pobliżu jedyną rzeczą, którą mógłbym wykorzystać, był strach na wróble. Trzon jego był drewniany, a ręce zrobione z miotły. Na takim krzyżu zawieszony był podarty płaszcz, którego strzępy powiewały na wietrze. Puszką wybrałem z łodzi wodę. Następnie ruszyłem na poszukiwanie steru. Chodziłem po ogrodzie tak długo, aż znalazłem. Zobaczyłem szpadel oparty o mały domek na narzędzia. Znalazłem też drut, linę i kilka desek potrzebnych mi do przymocowania masztu. Potem szpadlem wykopałem stracha na wróble. Mniej więcej po godzinie maszt był już przymocowany do malej ławeczki w łodzi. Do dolnych zwisających luźno rogów płaszcza przywiązałem liny (szoty). Gdybym jeszcze znalazł farbę! Napisałbym wtedy na rufie jej imię Victoria. 293 Odepchnąłem Victorię od brzegu i popłynąłem. W jednej ręce trzymałem szoty a w drugiej szpadel (ster), który liną przywiązałem do tyłu łodzi. Płynąłem. Wiatr był słaby, a moja łódź ciężka. Ale naprawdę płynąłem! Mimo że delikatny prąd rzeki znosił mnie w bok, wyraźnie posuwałem się do przodu. Nie miałem jeszcze dziesięciu lat, a już płynąłem wspaniałym żaglowcem na dalekie nieznane morza. Pływałem około pół godziny. Wracałem zanurzony po pas w wodzie, ciągnąc łódź za łańcuch przynajmniej trzykrotnie dłużej. Właśnie przywiązałem łódź do drzewa, gdy zobaczyłem obok swojej bosej stopy wielki but. Drugi, którego nie widziałem, kopnął mnie. Krzyknąłem z bólu i upadłem na trawę. But wciąż mnie kopał, a ja wiłem się pod jego razami. - Wy tłukę z ciebie tę łódź, ty bękarcie jeden! - krzyczał właściciel buta. -Dobrze widziałem jak wciąż przychodzisz i oglądasz łódź. Złodziej, złodziejska natura! Z kieszeni wyjął kłódkę i unieruchomił łódź. Odszedł w jednej ręce niosąc maszt z żaglem, a w drugiej ster. Latem, daleko od rzeki, znalazłem dębowy pień. W wolne dni chodziłem tam i drążyłem go. Czasami pomagali mi koledzy. Jesienią wydłubana łódź była gotowa. Ani razu jednak nie udało nam się jej ruszyć z miejsca. Wymyślałem różnego rodzaju liny i wyciągi - wszystko szło na marne. Dzisiaj już wiem, że ten ogromny pień ważył przynajmniej dwie tony. Zbudowałem więc sobie tratwę. Była tylko z dwóch kłód. Pływałem na niej często z prądem rzeki, a wiosną gdy topniały lody, pływałem na krach. Dawno już zapomniałem o bólu po swoim pierwszym rejsie. We wspomnieniach zostało tylko uczucie wolności i niezależności. To właśnie ja płynąłem, a każda łódź, która płynie jest wspaniała. Chciałbym, aby na pokładach wszystkich łodzi dzieci były zawsze mile widziane. Po wojnie matka przywiozła mnie do Czechosłowacji. W odróżnieniu od Austrii, tutaj było przynajmniej co jeść. Mieszkałem u swojego dziadka w Znojmo. Czas spędzony u niego na zawsze pozostał w mojej pamięci. Dziadek nie miał pieniędzy, ale był bogaty. Posiadał bowiem czas. Nie miał też zdrowia (wrócił z obozu), ale miał wrodzony optymizm. Mnie, małemu chłopcu, poświęcił ostatnie cztery lata swojego życia. Dziadek był weteranem pierwszej wojny światowej, przeżył rosyjski zabór i był jednym z pierwszych, którego aresztowali faszyści w czasie okupacji Czechosłowacji. Wieczny buntownik, który do szkoły chodził tylko dwa lata, musiał od wczesnego dzieciństwa utrzymywać się sam. Wiedza i światopogląd tego niewykształconego człowieka do dzisiaj są dla mnie niedoścignionym wzorem. 294 - Chodź - rzeki dziadek i wziął mnie za rękę. Razem przeszliśmy na plac, który kiedyś nazywał się Plac Seaisfielda. - Ten Sealsfield był misjonarzem. Wyjechał do Ameryki i żył wśród Indian. Napisał o nich chyba pierwszą powieść „Tokeah". Poza tym był doradcą prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na pewno chodził tutaj do kościoła świętego Mikołaja. Zawsze, kiedy ktoś nowy dorwie się do władzy, kradnie nazwy ulic i placów - mówił zasępionym głosem dziadek. Weszliśmy do kościoła św. Mikołaja. Zdjęliśmy czapki z głów. Dziadek poprowadził mnie prosto pod ambonę. Było to w ogóle po raz pierwszy, kiedy zaobserwowałem, że dziadek wchodzi do kościoła. Tego popołudnia w kościele nie było ludzi. Panowała w nim cisza i pustka. Nasze kroki ucichły. - Popatrz, to jest piękno - niezwykle cicho powiedział dziadek, wskazując ręką na ambonę. Ambona była w kształcie globu. Na błękicie oceanu złoto błyszczały kontury lądów. Był to zarazem ostatni raz, kiedy mój dziadek wszedł do kościoła, ale ja do dzisiaj chodzę popatrzeć na ową ambonę. Od dzieciństwa podziwiałem Fernao Magalhaese i jego wyprawę dookoła świata. 20 września 1519 roku wypłynęło z portu San Lugar de Barrameda u ujścia rzeki Gwadalkiwir pięć żaglowców pod dowództwem Fernao Magalhaese. Nazywały się San Antonio, Trinidad, Conception, Victoria i Santiago. Dwie ostatnie były najmniejsze i ważyły około osiemdziesiąt ton. Z całej wyprawy dookoła świata w roku 1522 wróciła tylko Victoria pod przywództwem sternika Sebastiana del Cano z szesnastu wyczerpanymi mężczyznami na pokładzie. Wiem, że heroiczny ów wyczyn na pewno znacie, nie będę więc o nim wam opowiadał. Wierzę, że dotrwaliście do tego miejsca, a czytając wiedliście ze mną dialog. Nie wątpię też, że niekiedy macie odmienne od moich poglądy. Myślę, że w dzisiejszym, przetechnizowanym świecie nastał czas, aby zbudować łódź podobną do Victorii i popłynąć jej trasą dookoła świata. Pozwolić, żeby unosiła nas jedynie siła wiatru, wysoko na maszty wciągać rejowe żagle, z utęsknieniem wyglądać ziemi, a przede wszystkim nigdzie się nie spieszyć. W dzisiejszych czasach po morzach pływają jachty wyposażone w satelitarne systemy nawigacyjne. Automatyczny ster czerpiący słoneczną energię z tablicy potrafi sterować dokładniej niźli sam człowiek. Wysyłane przez satelitę informacje o pogodzie podpowiedzą wam bezpieczny kurs. Aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo, jachtowy komputer będzie informować was o jakichkolwiek odchyleniach z obranego kursu. Dzięki radiostacji, która połączy was z siecią telekomunikacyjną, będziecie mogli zadzwonić gdziekolwiek zechcecie. Jeżeli posiadacie system rolujący żagle, nie musicie wcale wychodzić na pokład. A jeżeli zapragniecie zobaczyć morze, wystarczy usiąść przed ekranem i umiesz- 295 czone na pokładzie kamery wideo nastawić w wybranym kierunku. Głęboko-ściomierz lub radar dużo wcześniej włączy urządzenia alarmujące, jeśli jacht będzie zbliżał się do mielizny czy też będzie groziło wam zderzenie z lodowcem bądź innym jachtem. Tak, w ten sposób możecie dzisiaj pływać. W ostateczności możecie również sterować jachtem zdalnie, siedząc wygodnie w domu. Opowiem wam teraz historię, której końca jeszcze nie znam. Będzie o Victorii i jej ludziach. A może o ludziach i ich Victorii? Zacznę od najmniej interesującej rzeczy, a mianowicie od pieniędzy. Nie sądzę, żeby szczególnie was to interesowało, ale od czegoś zacząć muszę. Po powrocie z rejsu na Polarce pojechałem do byłego pegeeru (dzisiaj przedsiębiorstwo maszyn rolniczych). Sorel pożyczy! mi na pociąg. Chciałem załatwić tam maszyny (za około pół miliona koron) do obróbki drzewa. Z początku wyglądało na to, że mi się nie uda. Chociaż rano włożyłem prawie nową flanelową koszulę. W dziale zbytu nie dawano mi nadziei. Spróbowałem zatem odszukać kowala. Nazywał się Panak i był kierownikiem. Przypomniał sobie, że zna moje rejsy i mnie samego również. A kiedy usłyszał, w jakim celu muszę stać się kapitalistą, w przeciągu pół godziny umożliwił mi podpisanie umowy leasingowej, na której podstawie stałem się właścicielem tartaku. Podpisując umowę należy dać poręczenie, poręczyłem więc słowem, że spłacę wszystko jak najszybciej, co też w ciągu półtora roku uczyniłem. Podług zasady, że ludzie powinni pomagać sobie nawzajem, obiecałem, że w przypadku potopu świata przypłynę swoim żaglowcem do bram jego przedsiębiorstwa i wszystkich bezpłatnie zabiorę na pokład. Swoją podróż dookoła świata na Polarce przedstawiłem w kilku audycjach telewizyjnych i radiowych, napisałem parę reportaży, wydałem kilka książek i zmontowałem trzynastoodcinkowy serial o wyprawie. Ludzie zaczęli znajdować do mnie drogę. Słupem nośnym tej ludzkiej budowli był Sorel. Potem dołączył Petr Staropraźsky ii nagle otaczała mnie grupka ośmiu osób. Stopniowo przejmowali różne obowiązki. Wierzę, że imiona tych wspaniałych żeglarzy będą błyszczeć na morskim firmamencie. Odciski kciuków są symboliczną zgodą na rejs na Victorii i Polarce. Niektórzy jednak odmówili, może ze strachu. Nie szkodzi, przecież naganiacze w średniowieczu na liście załogantów odciskali jakiekolwiek bądź palce.I jeżeli ktoś znalazł się na morzu, nikogo potem nie interesowało, w jakich stało się to okolicznościach. Myślę, że na świecie jest dużo złych ludzi, z powodu których rodzi się pesymizm, ale jeszcze więcej ludzi dobrych, żebyśmy nie musieli mu się poddać. Dziesiątki zapaleńców przyjeżdżały kolejno po to, aby zaraz ochłonąć i wrócić do swoich starych, pewnych spraw. Rozumie się, że znajdowali zupełnie inne uzasadnienie. 296 Rudolf Krautschneider, wiek 55 lat, z zawodu drwal, pisarz. Wyda! sześć książek w przeważającej części o tematyce morskiej. Budowniczy wielu jachtów, żegluje już od ponad trzydziestu lat. Zapalony propagator morskich rejsów i morskiej terapii w czasie nich. Julius ficsi, zwany Sorelem, wiek44 lata, z zawodu traktorzysta, stan cywilny - wolny. Niezmiernie pracowity. Jeżeli istnieje coś, czego nie umie (w co wątpię) zabierze się za to bez obawy. Jest doświadczonym podróżnikiem, podróżuje w siodle, kon no i na jachtach po wszystkich kontynentach i wszystkich oceanach. Po wyprawie chce założyć swoje rancho (stadnino) i hodować konie. Na Victorii pracuje pięć lat. Petr Staroprażsky alias Szerpa, wiek 33 lata. Zrezygnował z wyższych studiów technicznych, ponieważ chciał podróżować po świecie. Przez pięć lat pracował jako tragarz w Tatrach. Jest niezmiernie wymagający wobec siebie, ale tolerancyjny dla innych. Lubi grać cicho na gitarze. Na wyprawę popłynie jako nawigator na Polarce. Na Victorii pracuje pięć lat. Jana KmentovA, pielęgniarka, która trzyma z żeglarzami. W wyprawie chciałaby realizować swe umiejętności w zawodzie, mimo iż wierzy, że wszyscy będą zdrowi. Jest wszechstronnie uzdolniona, bardzo zręczna, szybko się uczy. Jachtingem zarazili ją rodzice, zabierając na urlopy „pod żaglami"- NaVicto-rii pracuje cztery lata. Petr TatICek, wiek 29 lat, z zawodu strażak. W swojej pracy wykazywał odwagę i oddanie. Dołączył się do budowy Victo-rii ponieważ chce opłynąć świat z aparatem fotograficznym w ręce i zrealizować swoje sportowe zdolności jako nurek. Jest zręczny i pracowity, dla tego nie mam wątpliwości, że swoje ambitne plany urzeczywistni. Na Victorii pracuje trzy lata. Ondra Kotab, wiek 26 lat. Dzisiaj już bardzo doświadczony nawigator. Płynąć będzie na jachcie Polarka jako jej kapitan. Oddany, pracowity, odważny i zarazem nieśmiały. Siara sic nikogo nie rozczarować. Swój główny życiowy kierunek -nawigację nieprzerwanie studuje. NaVictorii pracuje trzy lata, 297 Michał NeSvara, wiek 24 lata, student fizyki, który postanowił wziąć fizycznie udział w budowie Victorii i popłynąć dookoła świata. Świetny teoretyk. Od dzieciństwa poświęca się zawodowemu jachtingowi na małych zagłówkach. Otrzymuje od rodziców maksymalną pomoc. Na Victorii pracuje trzy lata. Ivan Orel, wiek 30 lat, studiował w wyższej szkołę technicznej. Precyzyjnie rysuje, a posiada zdolności malarskie. Pracowity, zdolny, szybko się uczy. Mimo że jest indywidualistą, potrafi całkowicie podporządkować się interesom większości. Jest koleżeński, oddany, a z pokładu Victorii chce obejrzeć świat i rysować go. Na Victorii pracuje trzy lata. Jindra Kuchejda, wiek 34 lata, z zawodu mechanik, świetny spawacz. Żelazo i drzewo łatwo mu się poddają. Bardzo skromny i pracowity człowiek. Jego spolegliwość i koleżeństwo powodują, że jest najbardziej lubionym członkiem załogi. Wspaniale wykonuje prace rzemieślnicze. Na Victorii pracuje trzy lata. Piotrek Szponarski, wiek 50 lat, szkutnik. Najlepszy specjalista w dziedzinie budowy jachtów. Rzemiosła uczył się już od swojego ojca w Gdańsku. Przyjacielski, delikatny, a nawet sentymentalny człowiek. Pracował z nami przy wszystkich zasadniczych fazach budowy Victorii. Nigdy nie przejawiał chęci płynąć z nami. Jego rzemieślniczy profesjonalizm uczynił Vic-torię bezpiecznym jachtem. Przez okres dwóch lat przyjeż-dział pracować na Victorii zgodnie z naszymi potrzebami. Każdy z tych ludzi posiada na pewno również złe cechy. Wydają mi się jednak na tyle nieistone, że nie uważałem za stosowne o nich wspominać. Przy budowie Victorii pomagało nam też wielu przyjaciół, znanych i nieznanych ludzi. Instytucje państwowe Republiki Czeskiej pomogły tylko tyle, że nam nie przeszkadzały. Ufam, że w ten sposób będą pomagać nam nadal. Wszystko pod hasłem: „Największą pomocą jest nie przeszkadzać." Wszyscy ci, którzy zostali, zrozumieli, że czeka ich ciężka praca i jeszcze cięższy rejs. A rejs to będzie długi. Chcielibyśmy dopłynąć do wszystkich państw na świecie leżących nad morzem. Przestronna Victoria będzie naszym matczynym jachtem (bazą). Czeka ją oprócz Ameryki Południowej trasa przeważnie w ciepłych, pasatowych rejonach świata. 298 Victoria Długość: 23 m Powierzchnia żagli: 300 m2 Maks. szerokość: 5 m Waga: 60 t Polarka znów wróci na jakiś czas na polarne stacje. Byłbym szczęśliwy, gdyby rejs obu jachtów nigdy nie miał końca. Wierzę, że jest w nas wystarczająca ilość RR, to znaczy Romantyk Realizator. Chciałbym, żeby na jachtach płynęli obok siebie ludzie prawi i tacy, którzy prawości dopiero się uczą. Kiedyś na żaglowce często zabierano więźniów, ponieważ nikt inny w morze płynąć nie chciał. Wierzę, że uda nam się ową tradycję przywrócić! I nie mam wątpliwości, że organy sprawiedliwości i społeczeństwo nas w tym wesprze. Dlaczego tak sądzę? Do wielkich wypraw braki w załodze uzupełniało się jeszcze jednym sposobem. Mianowicie poprzez tak zwaną łapankę! Otóż oficerowie przed wyprawą wybierali się do gospody i płacili za rum każdemu, kto chciał się napić. Rano delikwent budził się na żaglowcu, daleko od rodzinnego brzegu. 299 Rozumie się samo przez się, że po drodze na łódź łapano każdego, kto się nawinął i tym sposobem niejeden porządny obywatel stał się żeglarzem. Ale zostańmy przy więźniach. Rejs po morzach polarnych na pewno byłby trafioną formą alternatywnej kary. W tym wypadku nawet krótszej. Nie jest to przecież pomysł nowy. W starożytności i średniowieczu nazywano to galerami. Oczywiście nie mam na myśli okrucieństwa i prymitywizmu dawniej stosowanych kar, lecz przeobrażanie się człowieka, dla którego rejs starym żaglowcem z początku jest karą, ale z czasem staje się wspaniałą przygodą. Cóż z tego, że takowy rejs niesie ze sobą wielkie ryzyko? Morze jest najbezpieczniejszą częścią świata. Na jego przestrzeni, oprócz sztormów i nawigacyjnych błędów, nie grozi wam żadne niebezpieczeństwo. A jeżeli przypadkiem o jakimś pisałem, był to z mojej strony objaw zwykłego strachu. Często stojąc twarzą w twarz z olbrzymią siłą przyrody, czułem się słaby i bezbronny. Jestem pewien, że strach ów jest potrzebny i... że nas leczy. Niektórzy ludzie poszukują go w różnorodnych religiach i mitach. Ponieważ człowiek omamiony iluzoryczną wartością techniki coraz bardziej oddala się od przyrody, staje się słabym i bezbronnym, więc musi sztucznie sięgać stale głębiej do swojej natury. Aby nie było u nas tylu przestępców, powinniśmy zabierać w morze wychowanków wszystkich poprawczaków dla młodzieży, którzy mogą być potencjalnymi kryminalistami. Wychowywać człowieka najlepiej potrafi przyroda. Jest łaskawa i delikatna. Jeśli czasem wydaje nam się okrutna, znaczy to, że w danej chwili nie zrozumieliśmy jej praw lub je zignorowaliśmy. Nic dziwnego, że wybierze potem tę najwyższą z cen. Na początku lata 1999 roku budowę Victorii powinniśmy skończyć. Na jej pierwszy rejs popłyną dzieci z domu dziecka w Pisku (Czechy). Dostaję dziesiątki listów od przeróżnych ludzi. W niektórych, przeważnie anonimach, są nawet groźby. Te listy są dla mnie nieistotne. Ważne te życzliwe, smutne, przyjacielskie, po prostu cudowne. Listy te podnoszą mnie na duchu, ponieważ czytając je wiem, że nie zbłądziłem zbyt daleko od ludzkiego stada. Stare drzewo na nowej łodzi Wiem już gdzie stoi drzewo, które będę musiał ściąć, aby ożyło w łodzi, jaką z niego wystrugam. Nigdy się nie dowiem, kto przed stuleciami je zasadził. Może zrobił to człowiek, a może wiatr, który wsunął ziarno do ziemi. Deszcz je zwilżył i wykiełkowało. 300 Z nasiona wyrósł cieniuteńki kiełek, którego życiu zagrażały kopyta jeleni i łań. Pewnego dnia upadło obok niego stare, spróchniałe drzewo. Butwiejąc pomału dostarczało kiełkowi życiodajnych soków, więc kiełek stawał się coraz silniejszy. Rozrastał się szybko, żeby sąsiednie drzewa nie zabierały mu słonecznego światła. Wiele swojej energii poświęcał korzeniom. Gdyby korzenie były słabe, szybko dopadłby je szeliniak i pleśń. Po wielu latach drzewo stało się w końcu silne. Ale żeby być naprawdę takie, musiało rosnąć z północnej strony góry. Lodowaty, zimny wiatr biczował je mocnymi porywami. Jego ciało stawało się coraz bardziej odporne i sprężyste, a słoje gęstsze. Gdyby rosło z południowej strony góry, jego pień byłby z pewnością grubszy, ale drewno rzadsze i do budowy łodzi nieodpowiednie. Jego korona delikatnie kołysze się i szumi na wietrze. Wiewiórki rozglądając się z niepokojem wkoło, wyłuskują z jego szyszek ziarna. Owady wędrują po pniu w górę i w dół, i ze szczelin w korze wysysają żywicę. Wojsko mrówek maszeruje aż na same koniuszki ponakrapianych mszycami igiełek, znosząc na dół kropelki życiodajnego nektaru. Wśród jego gałęzi koncertują ptaki. Nocą na wierzchołku jego korony siada sowa, aby po chwili w szybkim locie cicho zbliżyć się do ziemi i ścisnąć swoimi pazurami ciepły mysi kożuszek, który wyda jeszcze ostatni, przenikliwy pisk. Stary knur wytarzał się w bagnie. Teraz plecami ociera się o pień drzewa, zostawiając na korze błotniste ślady. Chyba jest to ostrzeżenie dla rywali. Wśród plątaniny korzeni wyrosły grzyby. Największy, z przejrzałą już grzybnią na swoim kapeluszu gości ślimaka. Teraz przyjdę ja, człowiek. Na ziemi położę siekierę i piłę. Dokładnie obejrzę drzewo. Wybiorę kierunek, w którym powinno padać. Chwilę się waham, ale jednak piła „wgryza" się w pień. Nie wiem jak książkę tę zakończyć. Czuję smutek. Wydaje mi się, że widzę śmierć. Na razie odwiedza tylko moich bliskich. Stąpa cichymi krokami. Doszła już do mojej matki. Musiała chyba przypłynąć do niej przez ocean z Wysp Kanaryjskich. Tam bowiem odwiedziła moją przyjaciółkę Tazinhę Rebelo. Swoją wizytę wcześniej zapowiedziała. Tazinha zdążyła jeszcze wysłać swoją jedenastoletnią córkę Janainę do siostry mieszkającej w Brazylii. Byłem z nimi na lotnisku. Dziewczynka wierzyła, że leci tylko na wakacje. Szczebiotała i jeździła na ruchomych schodach z góry na dół. Śpiewała. Któż by się nie cieszył na spotkanie z ciocią. - Nie bądź smutny - pocieszała mnie Janaina - niedługo wrócę. -1 niczego nie przeczuwając odleciała do nowego życia. Jak mawiał mi mój dziadek: Kiedy mnie sobie wspomnisz, będzie to tak, jak gdybym nigdy nie umarł. Dziadku, dziadeczku! 301 Tak, myśli nasze mają moc, dzięki której nasi bliscy wciąż w nich żyją. Wszystko, co przeżyliśmy, stanowi naszą wartość, nawet gdyby był to najgorszy totalitaryzm. Przeszłość jest naszym materiałem budowlanym. Tylko z niej może powstać nowa budowla. Jeśli wykorzystamy jakikolwiek obcy materiał, nasza wolność będzie niepewna, aczkolwiek tłum będzie oklaskiwał nasze nowatorstwo. Na pewno zauważyliście, że w swoich książkach często opisuję emigrantów. Są to ciekawi ludzie. Większość z nich poznała świat lepiej niż „książkowi podróżnicy", a w dodatku emigranci podróżowali za własne pieniądze. Myślę, że są podróżnikami bardziej niż ja, ponieważ ja pozostałem chłopcem ze starego miasta Znojmo, który włóczy się po świecie, aby móc potem opowiadać o tym przy-jacielom. Kiedy w 1990 roku wypływałem, nie przypuszczałem, że po powrocie w 1993 roku ludzie będą mnie uświadamiać, że nastąpiły nowe czasy. Nasze najważniejsze życiowe pragnienia bez względu na system władzy nie zmieniają się. Z tęsknotą myślę o miłości i przyjaźni. Jedyne więc, co możemy zrobić w nowych czasach nowego, to być samymi sobą. Tekst ten jest dla mnie na tyle ważny, że wolałem napisać go raczej swoją niepoprawną polsczyzną, nie korzystając przy tym z pracy tłumaczki. Wyznanie po trzydziestu latach Tak, już prawie od tylu lat wypływam z Polski w świat na swoich kolejnych jachtach Vela, Polka, Polarka a teraz wreszcie na Victorii, którą budowałem z grupą młodych ludzi. Długość kilwateru tych jachtów wyniosłaby prawie osiem razy dookoła świata. W ciągu minionych lat spotkałem mnóstwo interesujących i wyjątkowych Polaków. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem, wielu podziwiałem. Na przykład Ludomir Mączka, który płynął w rejsie dookoła świata dziesiątki lat zabierając ze sobą grono swoich przyjaciół. Wojtek Jacobson, który lata pływał z Ludkiem i na innych jachtach po całym świecie. Jest on skromnym człowiekiem wielkiego serca, mającym ogromne doświadczenia w morzu, którymi chętnie się z wszystkimi dzieli. Henio Jaskóła opływając świat nie zawijał do żadnych portów płynąc bezpośrednio z Gdyni do Gdyni. Był to najsamotniejszy rejs z historii polskiego jachtingu. Samotniczka Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, która jako pierwsza z kobiet opłynęła świat w pojedynką. Od lat się przyjaźnię z żeglarzami ze stoczni im. Leonida Teligi, a również ich rodziny są mi bliskie. Wymienię choć niektórych. Regatowiec Jurek Siudy, mistrzowie takielunku Henio Nowosad i Mirek Marciniak, żaglomistrzowie Sławek Rogala i Stasiu Daucewicz. Ta stocznia wyprodukowała masę dobrych, szybkich i bezpiecznych jachtów. To na jachcie „Spaniel" Kuba Jaworski osiągnął w regatach Ostar najlepszy wynik z polskich jachtów wszechczasów, zdobywając trzecie miejsce. Andrzej Armiński, chyba największy żeglarz z pośród polskich konstruktorów jachtowych. Roman Paszkę, który na jachcie „MK Cafe" w ekipie amerykańskiej regat AdmiraPs Cup zdobył pierwsze miejsce, doskonale orientujący się również w świecie regatowego businesu. Samotnik Zbigniew Puchalski (mieszka w Australii), który na jachcie „Miranda" opłynął świat. Jurek Pisz poeta - pisarz, który żegluje po morzach i podróżuje po Australii z fotoaparatem w ręku. Właściciel jachtu „Nanu" Bogdan Kuczera opłynęł świat i teraz żyje w Nowej Zelandii. Jurek Porębski, wytrawny marynarz oraz szantman, śpiewający o morzu i oddanych mu ludziach. Jurek Morzycki, żeglujący lekarz i przemiły człowiek. To jego syn Paweł powiedział mi kiedyś: „Jaki ty tam jesteś obcokrajowiec, przecież ty już jesteś nasz." Przez te lata nabawiłem się w Polsce nie tylko przyjaciół, ale też wrogów. Nigdy nie ukrywałem pogardy dla cwaniaków, którzy płyną przez życie jak 303 plama tłuszczu po powierzchni wody. Zawsze popierałem tych, którzy dochodzili do wymarzonych celów dzięki swojej ofiarnej pracy i byli światłem dla innych. Wielu z moich przyjaciół odeszło już na wieczną wachtę. Byłem szczęśliwy, gdy zobaczyłem kiedyś kapitana Karola Borcharda, który pozostanie na zawsze nie tylko legendą morza, ale i literatury marynistycznej. W Kapsztadzie piłem herbatę z kapitanem Jurkiem Świechowskim. Kapitan Aleksander Nowicki -człowiek wielce szlachetny i dysponujący obszerną wiedzą morską. Kapitan Wojtek Michalski, opiekun i nauczyciel wielu żeglarskich pokoleń. Kapitan Janusz Kirszak, budowniczy żaglowca z Kołobrzegu, który zginął na Bałtyku. Tragicznie zaginiona młoda żeglarka Iwona Pieńkawa, która opłynęła świat i napisała świetną książkę Otago otago na zdrowie. Na Zalewie Szczecińskim się z nami przyjaźniła i żeglowała studentka Natalia Gejewska. Tuska tragicznie zginała w górach Hiszpanii. Nigdy ale nie opuściła nasze serca. Żeglarz, kapitan i konstruktor jachtów w stoczni Leonida Teligi Czesław Gogołkiewicz tragicznie zaginął na Atlantyku. Kapitan Kołodziej, który pływał z konwojami do Murmańska w czasie wojny a później aż do lat sześćdziesiątach żeglował po Morzu Tasmana na żaglowcu „Defender" przewożąc kargo. Nie sposób by zapomnieć Leonida Teligę charyzmatycznego żeglarza, pierwszego z Polaków, który opły-nął świat. Lista tych wspaniałych ludzi morza jest bardzo długa. Na pokładzie statku, którym teraz płyną, pragnę być kiedyś majtkem, zdając sobie sprawę, że moje marzenia są nieskromne. W roku 1977 popłynąłem ze studentką rybactwa morskiego Małgorzatą Szyndler siedmiometrową „Velą" na Morze Grenlandzkie. Później się z nią ożeniłem i urodziły nam się córki Dąbrawka i Daniela. To na jachcie Polka te trzy Polki pływały ze mną po Zalewie Szczecińskim i po Bałtyku. Moja rodzina przejechała w pociągach ponad milion kilometrów, pokonując odległość z Czech do Bałtyku. To właśnie na „Polce" płynęła ze mną na Spitsbergen Marita Wolejszo, a później na Atlantyk życzliwa i przyjacielska Joanna Pawluk. To przy budowie Polki doradzał mi Andrzej Marczak, późniejszy kapitan „Pogorii". Właściciel jachtu „Ostry" Jan Lojko, który wypłynął z Zalewu Szczecińskiego do Ameryki Południowej. Przyjaźniłem się z żeglarskim estetą Witkem Zdrojewskim, z popularyzatorem żeglarstwa Zbyszkiem Kosiorowskim, z rybakami, na przykład z Krzysztofem Onieśkiewiczem z Trzebieży, czy z żeglarzem Markiem Borowskim. Spotkanie polskich naukowców po dwuletnich przygotowywaniach zorganizowała 20 marca 1998 we Warszawie w instytucie ekologii dr. Małgorzata Szla-mińska. Na spotkaniu przedstawiłem plan rejsu dookoła świata Victorii i Polarki i zaprosiłem naukowców do wzięcia udziału w rejsie. Jako pierwsza zgłosiła się 304 pani prof. Mycielska-Dowgiałło, organizując wyprawę na Wyspy Zielonego Przylądka. Jak bym mógł zapomnieć o małżonkach Stankiewiczach z wyspy Wolin, którzy mając jedenaścoro własnych dzieci, jeszcze znaleźli w swoich sercach miejsce i zaadoptowali następne troje dzieci. Nie sposób by wypisać wszystkich wspaniałych ludzi od Nowego Sącza przez Gdańsk do Szczecina, z którymi się przez te lata zaprzyjaźniłem w Polsce. Ale każdy, kto płynie jachtem, nie ważne czy po jeziorze czy po morzu, jest mi bliskim kolegą. Wracając kiedyś z rejsu do polskiego portu, napisałem taki wiersz: W myśli już widzę ten niski brzeg, a na nim piach biały jak śnieg. Niedługo będę u swoich w domu, woła mnie woła głos tego dzwonu. Od lewej: Vojta, Ruda, Sorel. Maszt Polarki ma wysokość dwudziestu metrów. Nie jest to wnętrze wieloryba ale Polarki. Po ośmiu miesiącach kadłub Polarki stojącej w stodole byt pospawany. Traktory ciągną Polarkę z zaśnieżonych gór. Mała Vela pływała od Afryki po Grenlandię. Z pokładu Polki widziałem kraje polarne i tropikalne. Polarka na wodach Zalewu Szczecińskiego. Fotografia góry lodowej zrobiona ze zbyt malej odległości. Firma Zetor podarowała nam nowy silnik na Polarkę. Co teraz? Przecież stary, dziesiącioletni funkcjonuje bez zarzutów. Kokpit Polarki znajdującej się w strefie antarktycznej. Jeżeli nie posiadacie radaru, góry lodowe zawsze napędzą wam strachu. Jeśli nie macie dla Afrykańczyków pracy, powinniście mieć przynajmniej puszkę słodkiego kondensowanego mleka dla ich dzieci. Przyjaciele w Rio de Janeiro. Na morzach pasatowych spotkacie setki jachtów na których pokładach są dzieci. z rodzicami w rejsie dookoła świata. W dniu kiedy wypływaliśmy z Kapsztadu na mapie synoptycznej było dziewięć atmosferycznych niżów. Fale bywają wielkie jak domy, ale myślę, że żadem dom nie jest tak piękny. Moja przyjaciółka Tazinha Rebelo przepłynęła zo mną na Polce Atlantyk. Kerki Benson jest najsławniejszym komikiem w Kapsztadzie. To co widzicie przedstawia wojskowy pochód w jego wykonaniu. Znak rybaków na Falklandach zrobiony jest z żeber wieloryba. Schron (raczej dziecięcy bunkier) zbudowany przez młodych argentyńskich żołnierzy w czasie wojny na Falklandach. Dziesiątki opuszczonych stacji polarnych nie tylko szpecą przyrodę ale zagrażają życiu biologicznemu tego terytorium. Tatetsumu Kidokoro rzeczywiście jest nie duży ale żeglarz z niego wielki. Jack i Indosz przy wspólnym ognisku. Od lewej: Daniel, Mikę, Emma i Alison Bleaney - moi przyjaciele z Falklandów, którzy teraz mieszkają w Tasmanii. Tych osiem doskonałych zdjęć Pisza spowoduje, że pesymiści wyrzucą swoje fotoaparaty, a optymiści je sobie szybko kupią. Sorel nigdy nie będzie dla świata znanym podróżnikiem! Podczas kiedy zostawałem z Vojtą na Polarce (Vojta regularnie ogląda! telewizję a ja pisałem o naszym rejsie), Sorel podróżował na koniu. Ryba ta lata tylko w wodzie. Nawet Afrykanin Hermes nie nauczył jej latać w powietrzu. Kamienne olbrzymy stojące tyłem do morza wpatrują się w środek wyspy. W Zatoce Marynarza żyje około sto tysięcy pingwinów królewskich. Pingwiny nie tylko rozsznurowywały moje buty, ale sprawdzały też zawartość mojej torby. Po upływie rocznego pobytu młodzi francuscy polarnicy z przykrością opuszczają wyspę Possession. Victoria pod różnymi typami ożaglowania. Dębowy szkielet Victorii. Victoria opuszcza hangar w Polsce. Petr Tatićek Michał Nesvara Żaglomistrz Sławomir Rogala szyje żagle dla Victorii i dla Kruzenszerna. Z prawej Mirek Marciniak, z lewej Stanisław Daucewicz - polscy mistrzowie takielunku pomagali nam w Hamburgu. Załoga z przyjaciółmi Victorii. (foto: Tomasz Rogala) Polski piosenkarz Jurek Porębski. Mój polski przyjaciel Wojciech Jacobson na pokładzie Victorii. Znakomity polski szkutnik Piotrek Szponarski pracował z nami na Victorii przez cały rok. Matki chrzestne Polki, Polarki i Victorii: Darinka Zemanova i Dominika Ecsiova. Coroczne rejsy po Morzu Bałtyckim z dziećmi z domów dziecka są już tradycją. Nasze dzeci spędzały wakacje na jachcie. I „Życzę wam dzieci, żebyście przynajmniej wy dożyły czasów, kiedy powietrze będzie pachniało a wodę z rzek będzie można pić," powiedziała nam matka przed śmiercią. Czułem, że jej życzenie nie może się spełnić. Widokówki z rejsów HLADOVA~ PLAV8A HUNCPy NAVłSATION _ ***, SPIS TREŚCI LUDZIE I OCEAN Dokąd płynie ta łódź?........................................................................................7 Na morzu jest ten, kto chce tam być..................................................................8 Języki obce....................................................................................................... 12 Morze................................................................................................................ 13 Wyspy Zielonego Przylądka nie są zielone..................................................... 16 Po raz trzeci na Wyspach Zielonego Przylądka...............................................21 Idylla po kapwerdsku albo co to jest wysoka stopa życiowa..........................23 Wyspy są pułapką.............................................................................................24 Świat kolorów...................................................................................................24 Moim marzeniem jest praca.............................................................................25 Praia..................................................................................................................26 Szkice z oceanu................................................................................................26 O Wyspach Kanaryjskich, jachcie, morzu i tęsknocie (Dla Dobrawy i Danieli) ...................................................................................28 Atlantyk............................................................................................................31 Wojna................................................................................................................36 Trący, najmłodszy żeglarz świata.....................................................................42 Pokochałem Urugwaj.......................................................................................47 GolfoNuevo -port Madrin...............................................................................47 Jak wygląda rybacki statek Gryf Pomorski......................................................49 Moje życie nadal trwa......................................................................................50 Połączenie........................................................................................................52 Zośka................................................................................................................54 Specjalny lot....................................................................................................58 Powrót na Falklandy ........................................................................................60 Jak mieszkałem z pingwinami.........................................................................63 SPOTKANIA W PORTACH...............................................................................68 Ludzie i żaglowce............................................................................................68 Dzień jak każdy inny.......................................................................................68 O Wyspach Kanaryjskich pisać się nie da........................................................70 Jak spotkałem Tesse.........................................................................................71 Jak słyszałam ciszę i widziałam ciemność.......................................................75 Pedro jest Pedro................................................................................................78 Posłuchaj muzyki, milcz albo śpiewaj.............................................................80 O ludziach, którzy nie dosięgnęli swojego Losu............................................81 Człowiek morza................................................................................................90 PIÓRKO PINGWINA Dziwna góra......................................................................................................99 Przed wypłynięciem....................................................................................... 100 Obsada............................................................................................................101 Jak budowałem jachty....................................................................................102 Skąd wziąć pieniądze?...................................................................................107 CAPETOWN..................................................................................................110 Słowo po afrykańsku......................................................................................111 Dwudziestu trzech mężczyzn i pies...............................................................115 Sympatyczny Brazylijczyk Amir Klink.........................................................117 Mały największy żeglarz................................................................................117 Żadne białe dziecko.......................................................................................119 Wizja Klauna..................................................................................................122 Czterdzieści cztery zdania o Azji i Afryce.....................................................122 Czyżby Sorel był prawiczkiem?....................................................................125 Dwa plus cztery..............................................................................................126 Mężczyzna, który kupował sobie nogi..........................................................127 Sztorm.............................................................................................................130 Wspomnienia z samotnego rejsu w pasatach.................................................135 O LUDZIACH, KTÓRYCH SPOTKAŁEM NA WYSPACH KANARYJSKICH........................................................................................... 138 Najkrótszy jacht o najdłuższej nazwie........................................................... 140 Słowacki jaskiniowec - żeglarzem................................................................141 Kiedy psy wyrzucać będą swych panów za płot............................................ 144 Siedemnastogłowy smok lub iloma językami mówisz - tyle razy żyjesz.....145 Ekspedycja Coralia........................................................................................146 Z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Zielonego Przylądka.................................147 OCEAN INDYJSKI.........................................................................................150 Od wyspy Marion na Crozety........................................................................151 David Parker: Patrzę na świat przez obiektyw kamery..................................162 Wyjące pięćdziesiątki....................................................................................163 Kergueleny.....................................................................................................165 O mężczyznach, którzy hipnotyzowali morze...............................................171 Sylwester........................................................................................................174 Glosy z kosmosu............................................................................................176 Cygan i polarnik - Peter Cronelle...................................................................176 Heard...............................................................................................................182 TASMANIA....................................................................................................185 Podążałem za marzeniem stryja.....................................................................190 Spotkanie.......................................................................................................192 Indosz i Jack...................................................................................................194 Aborygen........................................................................................................202 Jak tęcza pokolorowała kamienie..................................................................204 Skąd wzięły się kangury................................................................................204 Jak to było z indykami i strusiami.................................................................205 W drodze do domu.........................................................................................206 Posłuchaj, co opowiada wiatr........................................................................207 Amerykańska droga (Amway)........................................................................218 O mężczyźnie, który dowiedział się, dlaczego ma stać się bogatym............220 Maria...............................................................................................................221 Dawniej walczyli, dzisiaj wygrali..................................................................224 Gimnazjum po australijsku............................................................................226 Co śpiewają Australijczycy? Matyldę!..........................................................227 Na morzu cholesterol nam nie groził.............................................................229 NOWAZELANDIA.........................................................................................232 Greenpeace.....................................................................................................232 Królewski jachtklub.......................................................................................233 James i lwi Maori............................................................................................235 Plenty Bay......................................................................................................239 Ludzie z Whangaparaoa.................................................................................242 POLARKA W MOCY MAGICZNEJ SIŁY DŁUGOUCHYCH.......................255 Teoria Sorela o długouchych.........................................................................262 Znów na południe..........................................................................................271 Od przylądka Horn na wyspę Deception........................................................272 FALKLANDY.................................................................................................280 Opowieść starego żaglowca...........................................................................280 Jak królik szedł po śladach lwa......................................................................282 Damien............................................................................................................284 Piękno nawigacji............................................................................................285 Płyniemy do domu.........................................................................................289 WDOMU........................................................................................................290 Victoria znaczy zwycięstwo...........................................................................293 Stare drzewo na nowej łodzi..........................................................................300 Wyznanie po trzydziestu latach.....................................................................303 KASETY WIDEO Dookoła świata po piórko pingwina (1) Zobaczycie morze i lądy, faunu i floru, tropiki i strefę polarną, posągi z Wyspy Wielkanocnej i góry lodowe, foki i pingwiny, biednych i bogatych, starców i dzieci, polinezyjskich śpiewaków i śpiewające psy. Usłyszycie poglądy, z którymi nie musicie się zgadzać, ale których dobrze jest wysłuchać. Ten sto osiemdziesięcio minutowy film pokaże może i to, czego w tekście książki nie ma. Spis treści: Wstęp, Stary żaglowiec, Afryka Południowa, Krozety, Kergueleny, Tasmania, U przyjaciół w Sydney, Nowa Zelandia, Pacyfik, Wyspa Wielkanocna, Z tropiku do Antarktydy, Wyspa Deception, Na morzu jest „Piasek". Scenariusz i reżyseria: Rudolf Krautschneider Muzyka: StSpan Rak historii Victorii (2) Siedemdziesięcio minutowy film, jak dziewięciu Czechów z przyjaciółmi budowało żaglowiec w Polsce, w Czechach i znów w Polsce. Później wypłynąli w świat trasą Magellana. Po to, żeby płynąć, było im potrzebne tylko jedno - musieli naprawdę chcieć. TłAGA-t-HAfT W lutym 2004 roku na zamku w Chudowie powołane zostało do życia Stowarzyszenie Przyjaciół Zamku w Chudowie "Castellum". 1 lipca 2004 roku stowarzyszenie zostało zarejestrowane i wpisane do Krajowego Rejestru Sądowego i - co najważniejsze -otrzymało status organizacji pożytku publicznego. |ego głównym celem jest ochrona dóbr kultury i dziedzictwa narodowego, a przede wszystkim zabezpieczenie, odbudowa i popularyzacja zamku w Chudowie. v-igmiiz.dc)d pu^ytRu puDiicziiego może otrzymać oa Kazaego podatnika 1 jego podatku dochodowego od osób fizycznych. Pozostałe 99 tego podatku nadal wędruje do Urzędu Skarbowego. To szansa dla Ciebie! Możesz, sam zdecydować, na jaki cel zostanie przekazany 1 Twojego podatku. Jak przekazać 1? Jeśli już znasz wysokość swego podatku od osób fizycznych za rok 2004 (i przygotowujesz się do złożenia deklaracji w Urzędzie Skarbowym), możesz 1 wartości tego podatku przekazać na konto organizacji pożytku publicznego, jaką jest Stowarzyszenie "Castellum", wykorzystując załączony formularz wpłaty/przelewu. Wypełniony formularz składasz w banku, który prowadzi Twoje konto osobiste. Jeśli nie posiadasz konta osobistego, wpłaty możesz dokonać na poczcie wypełniając formularz wpłaty gotówki według wzoru podanego poniżej. Wypełniając deklarację PIT 36 (rubryka 181) lub 37 (rubryka 111), wpisujesz wpłaconą kwotę, tzn. 1 wyliczonego podatku od osób fizycznych, w odpowiednią rubrykę tej deklaracji (nazwa rubryki: Kwota 1 zmniejszenia z tytułu wpłaty na rzecz organizacji pożytku publicznego). Uwaga!!! Jeśli po wyliczeniu podatku musisz dopłacić jakaś kwotę na rachunek Urzędu Skarbowego to, po przekazaniu nam Twojej 1 darowizny, dopłacisz o ten 1 mniej. Natomiast jeśli po wyliczeniu podatku okaże się, że należy Ci się zwrot nadpłaty, wtedy Urząd Skarbowy dodatkowo zwróci Ci równowartość tego 1. Prezes Fundacji "Zamek Chudów" Andrzej Sośnierz Prezes Stowarzyszenia "Castellum" Przemysław Nocuń Odbuduj z nami zamek w Chudowie To nic nie kosztuje!!! Dni medialni: l» K A L N Y Zagospodaruj 1 swojego podatku dochodowego Stowarzyszenie Przyjaciół Zamku w Chudowie CASTELLUM ul. Podzamcze 6, Chudów 44-177 Paniówki tel. 0 - 32 3301300 fax 0 - 32 3301301 www.castellum.republika.pl castellum@poczta.onet.pl KRS 0000205632, REGON 278278040, NIP 969-13-83-214 Konto: BRE BANK S.A. 40 1140 1078 0000 5797 2600 1001 ...a tak już niedługo może wyglądać zamek w Chudowie. Dzięki Twojej pomocy ze \ znalezionych w czasie badań archeologicznych fragmentów kafli piecowych, sklejonych i uzupełnionych w pracowni konserwatorskiej, a także wykonanych według wzoru nowych kafli, zakończymy rekonstrukcję pieca do zamkowego muzeum! Twój 1 dużo może!!! nazwa odbiorcy Stowarzyszenie Przyjaciół Zamku w Chudowie CASTELLUM nazwa odbiorcy cd. ul. Podzamcze 6, Chudów, 44-177 Paniówki g 40 1140 1078000057972600 1001