Czesław Chruszczewski „SCALA DEI GIGANTI” „CREDO QUIA ABSURDUM EST” Arystoteles Stali na dnie olbrzymiego krateru. Czterech mężczyzn i dwie kobiety. Podróżnicy, poszukiwacze przygód, entuzjaści ruchu, pielgrzymi. Na żółtej ścianie samochodu czerwieniły się litery, słowa motywu wiodącego: ŻEBY WSZYSTKO ZROZUMIEĆ — TRZEBA WSZYSTKO ZOBACZYĆ! Zieloną farbą wymalowano informację: EKSPEDYCJA RODZINY IRO: Hamarab IRO — ojciec Festo IRO — syn najstarszy Ferti IRO — syn średni Fiatol IRO — syn najmłodszy Szep — żona Festo Okos — żona Ferti Trzeci, najmłodszy syn ukończył czternaście lat. Hamarab obserwował przez lornetą spiętrzenie skał na południowej krawędzi. — Tam przenocujemy — powiedział. — Rozbijecie namiot w pobliżu tego rumowiska — wyciągnął prawą rękę, lewą podał lornetę najstarszemu synowi. — Głazy czy ruiny? — Ruiny wśród głazów — odrzekł Festo. — Ja widzę ściany jakiejś budowli — oświadczył Ferti. — Średniowieczny zamek! — zawołał najmłodszy. — Zamek w kraterze — zdziwiła się Szep. — Średnica tej niecki wynosi sto i kilkanaście kilometrów — stwierdziła Okos. — Kiedyś spadł w tym miejscu meteoryt. — No więc zbudowano zamek na meteorycie — Fiatol był konsekwentny. Chętnie zwiedzał stare zamki, wyobrażając sobie, że opustoszałe komnaty wypełnia tłum dworzan i średniowiecznych rycerzy. — Noc w starym zamku wzniesionym nie wiadomo przez kogo. A może znajdziemy tam skarby — fantazjował. — Słyszałem o zamkach budowanych na lodzie — Hamarab roześmiał się — ale w kraterze? Skały przybierają różne kształty. Jedziemy! — zadecydował sadowiąc się za kierownicą wozu. — To niedaleko, w prostej linii trzy kilometry. Wsiadajcie! Trzeba to zobaczyć z bliska. — A jednak zamek! — tryumfował najmłodszy. Ojciec zatrzymał samochód u stóp skalistego wzniesienia. — Dom, dwupiętrowy dom — mówił oglądając uważnie kamienny budynek — solidny, murowany dom. — Pałac — Fiatol nie rezygnował z romantycznych wizji. — Pałac Kalifa! — Pleciesz — zdenerwowała się Okos, mądra żona Fertiego. — Willa w stylu starorzymskim. Podobne widziałam w Pompei i Herkulanum. Wejdźmy do środka. — A jeśli gospodarz poszczuje nas psami — ojciec podniósł ułamaną gałąź. Wspinał się wolno po stromych stopniach i mówił: — Bądźmy ostrożni, diabeł nie śpi. Pilnujcie moich pleców, patrzcie w okna. Festo wydobył z bagażnika długą skrzynkę. — Sztucery — ucieszył się najmłodszy. — Będziemy polować! Ojciec stał już przed żelazną bramą, była uchylona, poczekał, aż Festo i Ferti stanęli za nim z bronią gotową do strzału, i szerzej otworzył wrota. Zaskrzypiały przeraźliwie. Festo pierwszy wkroczył na kwadratowy dziedziniec. — Nie ma tu żywego ducha — wymruczał rozglądając się dookoła. Okrążył nieczynną fontanną, zajrzał przez okno pozbawione zupełnie szyb. — No i co? — zawołał ojciec — co widzisz? — Piękne obrazy na ścianach — odparł najstarszy — pokoje puste, stylowe meble, pełno tu szarego pyłu. Hamarab opuścił stanowisko przy bramie, podszedł do okna. — To freski — powiedział przechylając się przez parapet — wspaniałe freski. Właź do środka, szybciej — komenderował. — Poczekamy z Fertim na dziedzińcu. Zrozumiałeś? Chcę słyszeć twój śpiew. Gdy zamilkniesz, wkroczymy do akcji. — Co zaśpiewać? — Bojową pieśń familii IRO. No, na co czekasz, do dzieła, synku! I najstarszy rozpoczął wędrówkę po komnatach. Cztery pokoje na parterze, cztery na pierwszym piętrze, cztery na drugim. Hol, dwie jadalnie, biblioteka, salon, trzy sypialnie, pokój dla dzieci, łazienki, pokoje gościnne, służbowe, kuchnie. Festo zwiedził cały dom, zajrzał na strych, do piwnic, śpiewając o bohaterskich czynach familii IRO. — Piękny głos — pochwalił ojciec, niemal w tymże momencie najstarszy umilkł. — Dlaczego nie śpiewasz?! — zawołał — słyszysz mnie? — Słyszę. Czegoś podobnego nie widziałem w życiu — Festo ukazał się w oknie na pierwszym piętrze. — Chodźcie, śmiało — zachęcał. — Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Gospodarze dawno opuścili ten dom. Chodźcie, chodźcie! — Którędy? — Hamarab uderzył pięścią w drzwi. — Nie mam zamiaru skakać przez okno. Nie te lata, otwórz od wewnątrz, jeśli łaska. Festo wprowadził ojca do największego salonu. Ścianę naprzeciw okien pokrywało barwne malowidło, tłum postaci na szerokich schodach, wiodących do świątyni. Podwójny rząd kolumn niknął w różowej mgle, architektura zadziwiająca, bo wszystkiego tu było po trochu: i Assyrii, i Egiptu, i Grecji, i Rzymu. Kobiety i mężczyźni w powłóczystych szatach wpatrywali się w oszołomionego Hamaraba. Biały marmur schodów lśnił w słońcu. „Scala dei Giganti” — przeczytał Festo napis nad portalem fantastycznej budowli. — No, no — pomrukiwał ojciec. — Niech wszyscy tu przyjdą, trudy naszej wędrówki sowicie zostały nagrodzone. Nie znam się na malowidłach ściennych, ale to warto było zobaczyć. Kobiety długo podziwiały fresk. Rozradowany Fiatol szczebiotał: — A co, nie mówiłem, pałac, zaczarowany pałac. Policzyłem te postacie, pięćdziesiąt kobiet i pięćdziesięciu mężczyzn. — Przygotujcie sypialnie! Ferti wprowadzi samochód na dziedziniec — wydawał dyspozycje Hamarab. — Okrążysz wzgórze i wjedziesz mostem z drugiej strony. Wkrótce zajdzie słońce, nie zauważyłem ani jednej lampy. — Znalazłem świeczniki i świece — oznajmił Ferti. — I beczki z winem w piwnicy. — Nawet tutaj, na tym odludziu! — Szep manifestowała swoją niechęć do alkoholu. — Wszystkie ściany pokryto malowidłami — mówiła Okos. Siedzieli przy stole z czarnego drewna, odpoczywając po skromnej kolacji. – Nikt w tym domu nie odczuwał samotności. Freski wyobrażają mniejsze i większe grupy ludzi. Patrzą na nas, obserwują każdy nasz ruch. — Złudzenie, sztuczka malarska — Hamarab ziewnął. — Wypalę cygaro w bibliotece, i spać. Pierwszą noc od wielu tygodni spędzimy w wygodnych łóżkach. — No, a warty? — przypomniał Festo. — Zapomniałeś o wartach. — Warty! — zdziwiła się Szep. — Tutaj, w tym pięknym, bezpiecznym domu? Festo przesadza! — Dom rzeczywiście piękny — zgodził się ojciec — ale czy bezpieczny? Co się stało z właścicielem? gospodarzem? Dlaczego opuścił swój dom? Nie odnaleźliśmy jak dotąd żadnej informacji. Kto wzniósł ten budynek w tak bezludnej okolicy na krawędzi krateru? Kto wykonał te malowidła? Nikt nie pozostawia na łasce losu drogocennych arcydzieł! — Hamarab zapalił cygaro. — Dziwne, niezrozumiałe. Dlatego zachowajmy ostrożność. Ja pierwszy obejmę wartę. O dziesiątej zwolni mnie Ferti, potem Festo. — A ja? — upomniał się najmłodszy. — Czy obudzisz się o piątej rano? — Bez trudu, budzę się o każdej godzinie z wielką łatwością. — A zatem będziesz czuwał razem z Festo. Hamarab powędrował do biblioteki. Po dniu pełnym wrażeń postanowił podumać w samotności. Dom niepokoił starego podróżnika. Przemierzył z rodziną świat wzdłuż i wszerz, nigdy nie gościł w takim domu. „Te freski — mruczał — te postacie zaludniające opustoszały budynek. Tutaj nikt nigdy nie czuje się samotny. Dookoła tłumy. Bogu dzięki, że milczą. Zgasło cygaro. Nie odwracając głowy, sięgnął po zapałki leżące na stoliku. Ale zanim odnalazł pudełko, błysnęło światło, ktoś podał mu ogień. Kątem oka widział drobną, białą dłoń. — Hm — mruknął. — Mówiłem, marsz do łóżek… Kto postanowił dotrzymać mi towarzystwa? — Odwrócił się. Na popielniczce dopalała się zapałka. W bibliotece nie było nikogo. — To ty, Fiatol? O tej godzinie zabawa w chowanego? Idiotyczny żart — podniósł wysoko świecznik. Do biblioteki wkroczył Ferti. — Wołałeś mnie, ojcze? — Psie figle. Fiatol schował się… — Fiatol śpi w najlepsze — przerwał syn średni. — Widziałem go przed minutą. — Ktoś podał mi ogień i zniknął — wyjaśnił Hamarab. — Może to twoja inicjatywa? Ja czuwam nad wami, ty czuwasz nade mną. — Zdrzemnąłeś się. Niekiedy sen bywa tak intensywny… — Nie opowiadaj głupstw! — żachnął się Hamarab. — Nie zasypiam tak łatwo, od lat cierpię na bezsenność. Ktoś zapalił moje cygaro. Widziałem dłoń… — Swoją — dokończył Ferti. — Posłuchaj, chłopcze — mówił wolno ojciec. Zrozumiał, że powinien zachować spokój. — Chyba potrafię odróżnić swoją owłosioną łapę od białej, delikatnej dłoni kobiety czy chłopca. Nie fantazjuję, to specjalność Fiatola. Ferti dla świętego spokoju przeszukał bibliotekę, zaglądał pod fotele, za szafy, nawet opróżnił z książek kilka półek. Wreszcie oświadczył: — Nikogo tu nie ma. Dochodzi dziesiąta, połóż się, jesteś zmęczony. — Jestem — przyznał Hamarab i wyszedł z biblioteki. Średni syn przysunął fotel do okna, na kolanach położył sztucer. Noc była ciepła, po niebie sunął księżyc w pierwszej kwadrze. Wiatr przyniósł zapach trawy i ziół. Ojciec starzeje się — rozmyślał Ferti. — Coraz częściej traci cierpliwość, irytuje go lada głupstwo, cierpi na przywidzenia. Skleroza objawia się w różny sposób. Myśli spłoszył krzyk kobiety. — To Szep! — rozpoznał biegnąc po schodach. — Drze się jak opętana — krzyk sterował jego ruchami. Żona najstarszego brata wrzeszczała w kuchni. — Wypij! — Ferti podał szwagierce szklankę wody — uspokój się. Obudziłaś cały dom. Zobaczyłaś ducha czy myszkę? — Często budzę się w nocy i wędruję do kuchni, by coś przekąsić — opowiadała Szep. — Obudziłam się kilka minut po jedenastej, narzuciłam szlafrok i zapaliłam świece. W ciemnym kącie stał taboret, na taborecie taca z zakąskami, Taca nagle powędrowała w górę, zobaczyłam dłoń i obnażone ramię! — Dłoń trzymającą tacę z zakąskami — precyzował Ferti. — Tak, taca zbliżała się do mnie. — I wtedy rozkrzyczałaś się. — Ferti! Widziałam dłoń i ramię! — Ja widziałem samą dłoń. — Do kuchni wkroczył Hamarab, wkrótce nadeszli inni. Uważnie wysłuchano obu opowieści. — Duchy! — najmłodszy nie miał wątpliwości. — Duchy zawsze straszą w starych zamkach i pałacach. Wspaniale! Cudownie! Co za fantastyczna przygoda! — Bajdy! Uspokój się — mitygował ojciec — nie ma duchów. Czytasz głupie książki i rzecz prosta, głupiejesz. Ktoś sobie z nas zakpił. To żarty, albo… nerwy. — Nerwy? — zdziwił się Festo. — Wielomiesięczna podróż osłabiła nasz system nerwowy — tłumaczył Hamarab zdając sobie sprawę, że nie zdoła rozproszyć wszystkich wątpliwości — atmosfera tego domu działa na naszą wyobraźnię — improwizował. — Nikogo tu nie ma, a przecież gdziekolwiek jesteśmy, towarzyszą nam postacie wymalowane na ścianach. Opustoszały dom wypełnia tłum nieznanych istot. Nietrudno o złudzenia optyczne, gra świateł i cieni ożywia malowidła. Proponuję powrót do sypialni. — A jeżeli to duchy?! — Fiatol nie rezygnował z atrakcyjnej hipotezy. Duchy zapowiadały dobrą zabawę. Od co najmniej trzystu lat nikt nikogo nie straszył duchami, od dawna były niemodne, znikały z baśni ludowych, stały się reliktem dawno minionej epoki, wspomnieniem, wywołującym uśmiech. Od całkowitego zapomnienia ocalili je kolekcjonerzy strachów. Nazywano ich żartobliwie neospirytystami. Wywoływali opowieści o duchach zbierając stare legendy. Fiatol był chłopcem nie z tej ziemi. Gawędził z drzewami, rozumiał świergot ptaków, kwiaty nazywał: „młodszym, kolorowym rodzeństwem”. „Niektórzy ludzie słyszą i widzą lepiej od innych — mówił do zatroskanego ojca. — Dlaczego martwisz się? Chętnie opowiem o tym, czego ty nie możesz zobaczyć i usłyszeć”. Lekarze radzili częstą zmianę środowiska i dlatego Hamarab wyruszył z rodziną w egzotyczną podróż po czterech kontynentach. Nie było czasu na pogawędki z motylami. Rzeczywisty świat okazał się prawdziwym cudem, fantastyczny świat Fiatola począł szarzeć i niknąć. Ostatnie wydarzenia ponownie rozbudziły fantazję. — A jeśli to duchy? — powtórzył najmłodszy IRO. — Duchy opiekuńcze — powiedziała Okos. — Ojcu zapaliły cygaro, poczęstowały Szep zakąskami. Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość. Hamarab roześmiał się. — Mogła powiedzieć: „jakże łatwo mądrzy ludzie głupieją”. Delikatność godna uznania. Rozsądna Okos troszczy się o Rozum Rodziny IRO. Bądźmy więc rozumni. Życzę wam, mimo wszystko, dobrej nocy. Niech czuwa nad nami Festo. Najstarszy rozsiadł się w fotelu, który ustawił pod środkowym oknem wielkiego salonu. Mógł spoglądać w jaśniejące niebo albo odwróciwszy nieco głowę, podziwiać tłum postaci na gigantycznych schodach. Sztucer leżał pod ręką na krześle. Festo zerknął na zegarek. „Dochodzi szósta — szepnął. — Za godzinę świt. Kogo wyobrażają te postacie? — zastanawiał się. — Schody prowadzą do świątyni. Jedni wychodzą z budynku, dobrze widać ich twarze, drudzy wspinają się po stopniach. W tłumie można rozróżnić trzecią grupę środkową, postacie stoją bokiem do świątyni. Zatrzymały się w połowie drogi, twarze skupione, ręce skrzyżowane na piersiach, odpoczywają, czy oczekują na kogoś? — Festo ziewnął serdecznie Pled zsunął mu się z kolan. — Bardzo dobrze — mruknął. — Noc ciepła. Za oknem błysnęła gwiazda. Najstarszy znieruchomiał. Malowidło nagle ożyło. Ludzie wchodzili po schodach, schodzili, nie zwracając najmniejszej uwagi na grupę, środkową, trwającą w absolutnym bezruchu. „Śnię — pomyślał Festo. — Za wszelką cenę muszę obudzić się.” Zarepetował sztucer i nie celując nacisnął spust. Huk wystrzału obudził wszystkich. Pierwszy do salonu wbiegł Fiatol, za nim Ferti z ojcem, obie panie przybiegły minutę później. — Myślałem, że śnię — mówił Festo. — Wystrzeliłem, by przekonać się, czy to sen. — Kula odłupała kawałek ściany. Uszkodziłeś fresk — zmartwił się Hamarab. — Zdumiewające! Zdumiewające! — mamrotała Szep. — Spójrzcie! Jedna postać zniknęła, pozostał po niej cień. Festo zabił istotę namalowaną na ścianie. — Zabił?! Co za pomysł? Kula wybiła otwór w ścianie. — Wielkości jajka — dokończyła Szep — a zniknęła cała postać naturalnej wielkości. Oszaleć można. Nikt nie zauważył wschodu słońca. Hamarab obejrzał uważnie dziurę w ścianie, przez kilka minut studiował niewyraźny zarys postaci, która zniknęła po strzale najstarszego syna. Festo siedział znowu w fotelu i wpatrywał się w tłum na schodach. Słońce rozjaśniło fresk, zniknęły tajemnicze półcienie. Rozjaśnione twarze ludzi na schodach nie wyrażały niczego. Nikt nie zauważył wypadku. Festo westchnął. — Co za nonsens — powiedział głośno do ojca. — Tak, nonsens, absurd, wszystko w tym domu jest absurdalne. A najbardziej malowidła. — Hamarab zbliżał się do ściany i oddalał nie odrywając oczu od fresku. — Dzieło mistrza — mówił mrużąc oczy. — Chciałbym go poznać i porozmawiać z nim. — Zawołaj, może przyjdzie — Festo uśmiechnął się. — Powinienem go przeprosić. — Przeprosić, co ty wygadujesz? — Zniszczyłem fragment jego dzieła. Zabiłem portret, a może… — zastanowił się — może autoportret. — Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość. — Cytujesz Okos. — Ona najdłużej zachowa rozum. — A my? — Festo spoważniał. — Co z nami? — Głupiejemy z godziny na godzinę. — A więc zbiorowe szaleństwo. — Prawdopodobnie, bo jak to inaczej wytłumaczyć — Hamarab gładził nieogolony podbródek i mówił: — kto buduje dom w kraterze? Do najbliższej osady dwieście kilometrów. Gospodarze wyprowadzili się, pozostawiając meble, dywany, pościel, w szafach ubrania i suknie, w szufladach bielizna, na stołach wazony, kwiaty w donicach, w kuchni naczynia. Dlaczego ludzie opuścili ten dom? — Nie wiem — odparł zniecierpliwiony Festo. — I dosyć tych rozważań. — Usiłuję zrozumieć. — Marnujesz czas. — Tego nie można tak zostawić. — To trzeba tak zostawić — Festo podszedł do ojca i powtórzył: — To trzeba tak zostawić. Odpoczęliśmy, pora ruszać w dalszą drogę. Zjemy — śniadanie i do widzenia. Zjedli śniadanie w kuchni. Asystowały im trzy postacie wymalowane między miedzianymi rondlami, obojętne, wpatrzone w przestrzeń ponad głowami ludzi. Hamarab smarował masłem wielkie pajdy chleba, kroił ser, napełniał ciężkie filiżanki gorącą herbatą i mamrotał: — Jedzcie, moje dzieci, na zdrowie. Trzeba dobrze posilić się przed podróżą. Chleb smaczny, świeży. — Jeszcze ciepły — powiedział Fiatol — i ktoś upiekł chleb w nocy. — Absurd — rzekł ojciec — oczywisty; absurd. W tym klimacie pieczywo długo zachowuje świeżość. — Jak długo? — zapytała Okos. — Dwa, trzy dni, tydzień czy może miesiąc? Oni opuścili ten dom przed rokiem. — Ty wiesz wszystko — Ferti położył dłoń na ramieniu żony. — Jak to obliczyłaś? — W bibliotece wisi kalendarz. Ostatnią kartkę zerwano przed dziesięcioma miesiącami. — A więc ONI upiekli chleb — Hamarab odsunął talerz. — Są bardzo gościnni, niesamowicie gościnni. Kończcie śniadanie, za godzinę wyjeżdżamy. Ojciec zajął miejsce za kierownicą, tuż przy nim usiadł najstarszy syn, za nimi Ferti z żoną, po przeciwnej stronie — Okos i Fiatol, który, gdy mieli już ruszać, zawołał: — Zostawiłem w bibliotece swój sztucer! — Niczego nie należy zostawiać — Hamarab wyłączył motor. — A szczególnie broni. — Zaczekajcie, zaraz wrócę. Czekali dwie, może trzy minuty. Potem rozległ się huk wystrzału. Zanim wbiegli do wielkiego salonu, Fiatol wypalił cztery razy. — Patrzcie! — krzyczał. — Pięć strzałów w ścianę i zniknęło pięć postaci, czy to nie cudowne! Dopiero teraz Okos wyszła z samochodu. Od pierwszego strzału minął kwadrans. Nie pobiegła za nimi. Czekała cierpliwie. Po upływie piętnastu minut zajrzała do salonu. Na dywanie leżał sztucer Fiatola. Przeszukała cały dom, wyglądając od czasu do czasu przez okna, by sprawdzić, czy wrócili do samochodu. Zniknęli wszyscy: i Hamarab IRO, i najstarszy syn Festo, i jego piękna żona Szep, i syn średni Ferti, i Fiatol, najmłodszy z rodu IRO; dosłownie zniknęli, jak gdyby zapadli się pod ziemię albo utonęli w bezdennej studni. Postanowiła raz jeszcze przeszukać wielki salon. Mimo woli spojrzała na malowidło ścienne, na tłum postaci na schodach. Po pewnej chwili dostrzegła ślady po kulach i białe plamy, białe sylwetki po istotach, które stały na schodach, zanim rozległy się strzały. — Białe cienie — powiedziała. — Nic nie rozumiem — przetarła szkła okularów. — Plamy ciemnieją… Znowu widać twarze tych, którzy zniknęli na fresku. Lecz to przecież twarze tych, którzy zniknęli w rzeczywistości, — Ten w fioletowej szacie to Hamarab, obok niego Festo i Szep, w, głębi Ferti i Fiatol. Stoją w środkowej grupie. Okos podniosła sztucer i wycelowała w postać kobiety stojącej tuż przy Fertim. Usłyszała najpierw huk, a potem przyciszony gwar głosów. Otaczał ją tłum ludzi. Jedni wchodzili wolno po schodach, inni schodzili. Stała w grupie środkowej między mężem i Fiatolem. Hamarab coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. Z ruchu warg odczytała słowa: „Musimy cierpliwie czekać, zrozumcie, musimy cierpliwie czekać!