Zbigniew Nienacki: LIŚCIE DĘBU Tom pierwszy. KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA LUBLIN 1990,; . Projekt okładki i strony tytułowejJERZY KOSTKARedaktorMARYLA KOWALSKARedaktor technicznyZBIGNIEW KRÓLKorektorHALINA OBROŚLIŃSKACopyright by Zbigniew NienackiLublin 1990ISBN 83-03-03259-3Ą5^5Pozycja wydana z dorobku i za zgodą Spółdzielni Wydawniczej"Czytelnik"Akc. KRAJOWAAGENCJAWYDAWNICZALUBLIN 1990Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione. Nakład 29650+350 egz. Objętość ark. wyd.14, ark. druk. 14,5. Papier offsetowy, kl. III, 70 g, rola 61 cm. Oddano do składaniaw styczniu 1990 r. Podpisanodo druku w listopadzie 1990 r. Druk ukończono w grudniu 1990 r. Nr prod. XII/626/88/W. Druk: Rzeszowskie Zakłady GraficznewRzeszowie, ul. Marchlewskiego 19. Żarn. 5420/90T^- 23 O00"CZĘŚĆ PIERWSZAMżyło, cały las zasnuwałaniebieskawa mgiełka. Drzewa gubiłyliście, które pod ciężarem wilgociwolno opadały na ziemięi kładły się na niej z cichym szelestem. Piaszczysta droga cała byław plamach brunatnych,żółtych i oliwkowych; zaścielająceją liścielepiły się do wojskowych butów Marcina. Zdawało mu się, że czyniły je jeszcze cięższymi. Szczególnie prawa noga odczuwała ten ciężari po jakimś czasie zaczął na nią kuleć. Wtedy przełożył zielony. woreczek do lewej ręki, a prawą podniósł z ziemisękatykij. Miałon chropawą,spękanąpowierzchnię, którąnieprzyjemnie wyczuwałwydelikaconą dłonią. Ale wsparcie się na nimprzynosiło ulgę obolałej nodze. Wiedział zresztą,żedroga nie jestdaleka. Jeszczetylko rozstajez kapliczką na starym dębie, a potemlas zacznie się przerzedzać,między szkielecimi gałęziami młodychjesionów pokaże się nieboi równina pól. Ze skraju lasu zobaczyna horyzonciezatarteprzezdeszczową mgłę wysokie topole. Nim wejdzie nagrząską odbłotadrogę do wsi, odrzuci kij ispróbuje iść nie kuśtykając. Niechciałwracać do domu jak proszalnydziadz kosturem. Przystanął. Rozpiął górne guziki szynela, bo zrobiło musię gorąco. Mimo deszczu powietrze było ciepłe, choćprzepełnione wilgociąi zapachem butwiejących liści. Całylas szeptał szmerem kropel skapujących z gałęzi,ale jemu wydawało się, że wszystko wokół niego,a także on sam, wchłonięte zostało przez ogromnąciszę. Tęskniłzanią i oto teraz pogrążał się w niejcoraz głębiej. Kilkakrotniewestchnął głęboko, wietrzączapach leśnej wilgoci, kory drzewneji mchów. I raptem znowu, ale tym razem już najpełniej,uświadomiłsobie,że wraca do domu i dzieligo od niego tylko niewielka prze. strzeńlasu i pól. A wtedy natychmiast ruszył w dalszą drogę, mocnowbijając kij w grube płachty gnijących liści. Narozstajach, obok dębu z wiszącą nanim kapliczką, zobaczyłtrzech ludzi i osiodłane konie. Jeszcze pozostawali daleko, zaledwiemajaczyli we mgle snującej się międzydrzewami. Marcin przystanąłnamoment izaraz ruszył dalej. Nie odczuwał strachu, lecz tylkoodrobinę niepokoju wywołanego widokiem osiodłanych koni. Zezwieszonymi łbami stały obok siebie skubiąc pożółkłą, jesienną trawę. Lśniły na nich siodła, a gdy podszedłbliżej, usłyszał pobrzękiwanie strzemion i wędzideł. Zrobiłkilka kroków i uludzi czekających na rozstajachspostrzegł automaty, zielone wojskowe kurtki. W okamgnieniu pojąłwszystkoi tylko na chwilę przymknął powieki,jakby rażonynagłymświatłem. Ale kroku jużnie zwolnił. Stali zwrócenitwarzami ku sobie. Jedenz nich palił papierosai obokniego zastygł kłąb sinego dymu. Udawali, żenie widząnadchodzącego, byli nieruchomi,jak gdyby także zastygli w wilgotnym powietrzu leśnym. Mogli się wydawać jakąś zjawą, złudzeniepłoszył tylko brzęk strzemion iwędzideł. Ej, ty! Zaczekaj! zawołano, gdy jużich prawiemijał. Zatrzymałsię iobróciłku nim głowę. Uważnymispojrzeniamilustrowali jego ciężkie buty, wojskowy szynel, zielony woreczek i rogatywkę. Podejdź no bliżej powiedział śniadymężczyzna z trójkątnączarną bródką. Michałpatrzył ponadgłową Marcina, na czubek olszyny, gdziena szkieleciedrzewa wisiał tylko jeden liść. Dla Marcina było terazoczywiste, że ten rozpoznał gojeszcze wtedy, gdy ukazałim sięwperspektywieleśnej drogi. On go też już wtedy dostrzegł i zrozumiał, że niedadzą mu przejść. Wiedział,że wkońcu musi paść tenokrzyk "zaczekaj". Wolno i niechętniepostąpił cztery kroki, które go od nichdzieliły. Trzeci z nich mały, o krostowatejtwarzy,która wydawała sięjakby dziobatarzekł cicho do Marcina:Dokumenty! I poprawił naramieniupasek automatu. Marcin sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni szynela. Wyczułpaznokciamikartonik książeczki wojskowej, ale nie zdążył uchwycić jejpalcami. W oczach błysnęło mu nagleczerwono, usłyszał trzasknaduchem i dopiero potem poczuł bólw prawym policzku. Trzy razydostał wtwarz tak silnie, że aż zachwiał się na nogach. W ustach odrazumiał sucho,język stał siętwardy i jakby wypełnił całe usta. Zaczekajno, my sami. znowu szeptemrzekł ten mały. Marcin nawet nie byłpewien, czyto ongo uderzył. Miał widaćwprawęw takim szybkim iostrym biciu,bonawet się nie zadyszał. Dłońjego też byładobra do bicia, wąska ikoścista. Jego długiepalce szybkoprzebiegływzdłuższynela, czteremaoszczędnymi ruchamidotknąłmiejsc, gdziespodziewał się wymacać broń. Potemwyjął z kieszeni Marcina jego książeczkę wojskową i podał brodatemu. Tamten nieodrazu zajrzał do dokumentów. Rozpięty szynelMarcina odsłonił na jego piersi sześć błyszczących medali i krzyż. Brodaty nie spuszczał znich oczu, jakbyliczył je razi drugi, i dokonywałw pamięci jakiegośrachunku, od któregotwarz musię napięła, zadrgałymięśnie policzków, szczękawysunęła się do przodu,a broda nastroszyła jak sierśću podrażnionego psa. Dopieroterazrozchyliłokładki książeczki wojskowej ipowoli przewracał kartkępo kartce. Marcinowi wydawało się,że szelest tych kartek jest bardzogłośnyi rozchodzi się szeroko. Słyszał narastający łomotwłasnegosercai złościło go, że i oni tomoże słyszą. Nie chciał się bać,ale nie umiałpowstrzymać przyśpieszonychuderzeńkrwi,które odczuwał w skroniach iw prawym policzku. Drażniło go, że mimo łomotaniaw skroniach słyszy tak wyraźnie szmer kropel deszczu, nawet skrzypienie trawyw końskich zębach. Wszystkie tedźwięki odczuwał jakgroźbę, zapowiedź czegoś strasznego, co miało zaraznastąpić. PodchwyciłspojrzenieMichała. Czujne, ukradkowe i ciekawe. Alezaraz potem Michał znowu utkwił oczyw czubek olszyny i obojętniezaciągał się papierosem. Marcin wyczuwał nozdrzami zapach dymutytoniowego, mdły,duszący. Ogarnęło go uczucie przygnębienia,uświadomił sobie, że musi im się wydawać żałosny w starym szynelu,wzabłoconych butach, z nie ogoloną bladą twarzą. I ten zielonyworeczek w ręku, i kij, który wciąż jeszcze, przez zapomnienie,trzymał w dłoni. Michałupuścił papierosaw mokrą tawę. Żarzący się niedopałekzasyczałcicho i zgasł. Ledwie uchwytnym dla oka ruchem dłoni. wskazał małemuzielony woreczek. Mały wyrwał go z rękiMarcina,rzucił na ziemię, przyklęknął i zaczął rozwiązywać oplątujący gosznurek. Wreszcie wsadziłrękę do worka. Bochenekchleba. Chleb. I trzeci bochenek stwierdził z rozczarowaniemwgłosie. Podniósłsię z klęczek. Otwartyworeczek leżał u nóg Marcina,między fałdami zielonegosukna połyskiwała brązowa skórka dobrzewypieczonego bochenka. Brodaty zamknąłksiążeczkę itrzymał ją delikatnie wdwóchpalcach. Ze szpitala wracasz, tak? Zdemobilizowany? spytał. Nieczekając na odpowiedźpogoniłnastępnym pytaniem: Nawojowałeś się? A terazdo domu, na gospodarkę, tak? Chłop jesteś, co? Tak odpowiedział Marcin, bo potychpytaniach nastąpiłapauza. Gdzie cię raniło? W nogę. Na Wale Pomorskim. Musiałeś się nieźle zasłużyć, że ci tyle blaszek dali. Komunista? Nie.Ale wojowałeś dla nich. Zasługiwałeś się,tak? To była wojna. Z Niemcami. Amy nie walczyliśmy z Niemcami? podniósł głos. Ty,ciemny trepie, nicnierozumiesz. Ale strzelać to umiesz, co? Grabićteż umiesz, co? Ziemię z reformy wziąłeś? Nie.Maszwłasną? Dwa hektary. Po matce. Patrzcie go, niewziął? Ma dwa hektary i nie wziął. A gdzieżeśsię taki uchował? Nafroncie byłem. Ale terazci dadzą. Za te blaszki. Będziesz się mógł nażrećziemi, ażcibebechy wyjdą. Ty ciemny trepie,nic nie rozumiesz. Dadzą ci,a potem odbiorą. Kołchozyzałożą, rozumiesz? Ale typewnie chcesz kołchozów. Ty o niczym innym nie marzysz, tylkoo kołchozach. Nie,ja was znam, ciemne trepy. Wziąć to weźmiecie,ale nie będziecie chcieli oddać. Tylkoże oni was zmuszą. A możeciebie zrobią komisarzem? Co? Zasłużony jesteś, to cię zrobią komisarzem. Alenie zdążą. Niezdechłeś w szpitalu, to zdechniesz teraz,tutaj, w tym lesie. No, dlaczego zamknąłeś gębę? Urwał, a małyskurczył się i z podskokiem uderzył Marcinawten sam prawy policzek. Tym razem uderzenie byłosilniejszei Marcin upadłna jedno kolano. To ta przeklęta noga odmówiła muposłuszeństwa. Jaki słaby. zdumiał się mały. Brodatypogłaskał w zamyśleniuswoją bródkę. Co z nim zrobimy? zwróciłsię raptemdo Michała. Ten wzruszyłramionami. Jago znam rzekł. Jesteśmyztej samej wsi. Z Łęgów. Łęgi? zastanowił się brodaty. To wieś zalasem powiedział Michał. Spalonawczterdziestym czwartym. Puść wolno tego człowieka. Sięgnął dokieszeni i wyjął z niej podłużną, srebrnąpapierośnicę. Zapalił, awtedy Marcin zauważył, że jego niegdyś okrągła twarzz rumieńcami jak u dziewczynyteraz była wychudła,sczerniała,o zapadniętych oczach. I znowuMichał zrobił ów ledwo dostrzegalny gestdłonią, ale tymrazem w kierunkubrodacza. No idź! Brodacz nagłym ruchem wręczyłMarcinowi jegoksiążeczkę wojskową. Idź.Jakzechcesz się ześwinić, to cię znajdziemy. Rozumiesz, ciemny trepie? Marcin podniósł się z klęczek. Podjąłzielonyworeczek, schowałdokieszeni swój wojskowydokument. W milczeniu odwrócił sięi powoli ruszył drogąw stronę nieba prześwitującego między drzewami. Przez krótką chwilę podejrzewał,że strzelą muwplecy. Garbiłsię natę myśl, ale nie przyśpieszał kroku. Szedł powłóczącciężkimi butami, do których lepiły sięmokre liście. Po chwili usłyszał za sobą narastający tętent koni. Minęli gow galopie, kopytarozrzucałygrudy mokrej ziemi. Przejechali niespojrzawszyna niego na przedzie brodacz, zanim mały, a nakońcu Michał. Rytmicznie unosił się na siodle, naplecach podskakiwał mu automat. Szeroki zad czarnego konia lśniłjak wysmarowany pastą. Marcin odrzucił kij. Dotknął palcamipoliczka, który go palił,jakby mu zdarto zniego skórę. Oblizałjęzykiemwargi i wyczułwustach słony smak. Splunął ze wstrętem,wzbierało w nim uczuciewściekłości inienawiści do samego siebie. Myślał o bliźnie na nodze,. ropiejącej podbandażem, wspomniał, że upadł na kolano, gdy małyuderzył go niespodziewanie. Michał udawał, że tego nie widzi, patrzył na czubek drzewa, ale przecieżmusiał to widzieć i możenawetsłyszał narastający w Marcinie łomot serca. Marcinnie mógłsobiedarować, że się tak bał. Jak nigdy, tak się bał. Więcej niżprzedbunkrem na bagnach,gdzie krwawiąc przeleżał pół dnia. Przyśpieszył kroku. Szedł nie utykając, ból wnodze głuszyłanienawiśći wściekłość. Ciężko dysząc stanął wreszcie na skraju lasu. Najpierw spojrzał w prawo po łagodnej pochyłości wzgórz rozciągających się wzdłużrzeki. W mglistym od deszczu powietrzu słaborysowały się sylwetki trzech jeźdźcówpędzących po szczycie pagórka. Pochyłość była niedawno zorana,na czarnych garbach mokrejziemi łaziły stada wron. Tam, gdzie pędzili jeźdźcy, wronypodrywałysię do lotu i z głośnym krakaniemodlatywały wstronę lasu. Kiedy jeźdźcy zniknęli za wzgórzem, popatrzyłw lewo,w stronęszeregu wysokich topól widniejących na zamglonym horyzoncie. Widokich był mu dobrzeznany, spodziewał się go,a przecież nieomaldoznał radosnego zaskoczenia, że właśnie okazał się taki,jakiegooczekiwał. Ślizgał się wzrokiem po garbach zaoranej ziemi,odnajdywałsamotne gruszena miedzach, porośniętetarniną sterty kamieni. Każdy krzaki kamień byłmu tu dobrze znajomy. Mógł,przymknąwszy oczy, powiedzieć:"Tam, gdzie jest trzecia topola liczącodprawej strony, stoi nasza chałupa". Ale nic nie powiedział,bo niechciał nazwać radości,która googarnęła. IIOd północy ciągnęły po niebie szare zwaliska chmur. Sunęłynisko,nieomal strzępiąc sięo wysokietopole, którejuż pogubiłyliście. Między topolami szłagrząska droga przez wieś; po jednejstronie rozciągały się sadyogrodzone rozwalającymi się płotami, podrugiej sterczały osmalone kikuty kominów. Tu i ówdzie bielałyglinianeścianybez dachów, z pustymi otworami okien i drzwi;w trawie walały się nadpalone belki. Ocalały tylko dom Grochalów, bo choćznajdował się w środkuwsi, był murowany i kryty dachówką,i chałupa Marcina, bo stałajuż pozawsią, w polu obokrozstajówz krzyżem. Niemieccy żandar10mi zostawili ją jakby na pośmiewisko, przypominałabowiem kurniklub chlew z przetrąconym dachemi sterczącymi żebramikrokwi,z których wiatrzdarłsłomiane poszycie. Inne chałupy, obory i stodoły w Łęgach Chłopskich spłonęły w marcową noc 1944. Nawetpiękna, dopiero co przedwojną zbudowana z dębowego drzewazagroda Mikinów. Zostały po niej dwa kominy, od chałupy i piekarnika, reszta zaś zmieniła się w kupę gruzówporośniętych trawąi łopianami. Wieś Łęgi Chłopskierozciągała się wzdłużkrętego koryta rzeki,nawyższym jej brzegu. Ku rzecepo łagodnej pochyłości zbiegałysady i paśniki,za rzeką były podmokłe łąki, a dalejzwartą ścianąrósł znowu las, tak samo rozległy i gęsty jak ten, którym Marcinprzyszedł od stacji kolejowej. Przed wsiąjedna droga skręcaładorzeki, przeskakiwała ją drewnianym mostem, apotem znikała w lesiebukowym. W styczniu 1945roku most zawalił się pod ciężaremrosyjskiego czołgu i odtąd na drugą stronętrzeba było przepływaćłódkąalbojechać wozem przez bród nieco poniżej wsi. Jeszcze inna droga wlokłasię między wydmami piasku i karłowatymi sosnami ażdo Łęgów Szlacheckich. W sąsiedztwie białegopałacuiczerwonych obórdworskichstał zbudowany zczerwonejcegły kościół z przysadzistą wieżą o barokowym hełmie z mosiężnejblachy. Przed kościołem wybrukowano kamieniamiduży plac, przyktórym w podłużnym murowanym budynku z drewnianą wieżyczkąmieściły sięremiza strażacka i poczta, wdrewniaku porośniętymdzikim winem znajdował się urząd gminny, a przybocznej uliczce szkoła: piętrowy duży budynek, otynkowany i pomalowany na kremowo. Prawie pół setki zagród rozsiadło się wzdłuż trzech drógrozchodzących się gwiaździście odplacu przed kościołem. Żadnejz zagród wŁęgach Szlacheckich Niemcy nie spalili w tę noc, gdypłonęły Łęgi Chłopskie. Nie tknęli także pałacu i zabudowańdworskich. Nikt z Łęgów Szlacheckichnie zginął w tę straszną marcowąnoc; w Łęgach Chłopskich zginęli niemal wszyscy. W trzech miejscach spalonej wsi zauważyłMarcin białe, świeżebelki i sterty desek. Odbudowywał się Plaskota, bo wprzeddzieństrasznej nocy pojechał na podwodęz wójtem; u Fontańskich ocalałdorosły syn, Franek,gdyż tej nocy zasnął w knajpie w ŁęgachSzlacheckich i pijaniuteńki przeleżał w niejdo rana. Uratował życietakże i Roman Trębski, bo gdy zaczęło się podpalaniei obława,11. wskoczył do płytkiej studni. Zapalenia płuc się nabawił, ale życieocalił, i teraz oborę nową stawiał. W jego sadzie między nadpalonymi jabłonkami żółciły się belki nowych przyciesi. "Do zimy zdążyzbudować oborę pomyślał Marcin. Jateż zacznę od obory". Szedłprzez wieśnie kulejąc. Nogaprzestała go boleć, tylkopodpalcami w bucie miał mokro, zapewne spod bandaża wyciekła muropa. Nie spłoszył żadnej kury, nigdzie nie zaszczekał pies, niespotkał nikogo. Aleprzecież dymiło się z zamieszkałejprzez Trębskiego jamy na kartofle i z piwnicy Plaskoty, i z komina murowanego domu Grochalów. Zbliżając się do tego domu przyśpieszył kroku. Chciał, żebytawędrówkaobokmieszkania Hanki trwała jaknajdłużej, a przecieżwłaśnie przeszedł szybciej niż dotąd. Chciał między zielonymi listkami pelargonii, stojących w oknach, zobaczyć jej twarz, a przecieżmijając dom Grochalów nawet nie spojrzał wjego stronę. Jeszczekilkadziesiąt kroków i zobaczył swojąchałupę. Załamana strzechaukazywała nagie krokwie, drewniana szopa, w której matkatrzymała prosiaka i kury, była podparta spróchniałą belką. Nic się tunie zmieniło, tyle tylko że kilka dalszych krokwi odartych zostałoz poszycia i nowa byłabelkawspierająca ścianę szopy. Wszedł na ścieżkę od drogi dodomu. Rosłytu krzaki dzikiejróży, sczerniałe teraz i jeżące się uschniętymi gałązkami. Spomiędzykrzaków wybiegł rudy pies z podkulonym ogonem i oglądając się naMarcina uciekł w pole. Pies był chudy, żebra sterczały mujakkrokwie wdachu ich chałupy. Drzwi dosienizastał otwarte. Pochylił głowę, bo sień była niska. Po lewejręce miał drzwido izby, jedynej w całejchałupie. Drugączęść domostwa zajmowała obora. "Krowy jużnie ma. Zdechła"przypomniałsobie listod matki. Podniósł ostrożnie żelazny skobel. Nie chciał, żeby zadźwięczał. Pragnął zaskoczyćmatkę, wejść do chaty niezauważony. Możezajęta przy kuchniusłyszyza plecami jego kroki, odwróci się izawoła: "Och, Marcin! Matko Przenajświętsza, Marcin! " Tak,właśnietego okrzyku oczekiwał. Tylko tego. Był pewien, że ten jedenokrzykzapłaciłbymu zawszystko, co już minęło. Byłtego pewienw owąnoc na bagnach, gdy leżał naprzeciwbunkra roziskrzonego ogniemkarabinów maszynowych i rozmyślał, jaka będzie zapłatadla tych,co przeżyją. Józef Fabisiak umarł nad ranem w tym samym leju,12gdzie leżał Marcin. "Mamo! " krzyknąłi potem już znieruchomiał. Marcin osłonił się jego trupem i leżeli tak przytuleni do siebiew tę długąnoc. Mamo szepnął Marcin zdejmująccicho skobel. Stareżelastwozabrzęczało głośniej,niż się tego spodziewał. Więc szybkootworzył szeroko drzwi i stanąłw progu. Od razu pojął, co się tu stało. Wydawało mu się,że pojąłwszystko,jeszcze zanim zobaczył. W półmroku izby o jednymokniegromnica płonęła czerwonawym płomieniemi złoty jej blask oświetlał dłoniematki. Dłonie te,trzymające gromnicę, zobaczył najpierw kościste, żółte, zezgrubieniami w stawach. Potem dopierozobaczył twarz, ostry dużynos, kościsty podbródek, zaciśnięte ustaisiwe włosy wychylające się spod ciasno zawiązanej chustki. Blaskpłomienia pełgałpo twarzy i czynił ją ruchliwą,ale jakby jeszczebardziej pozbawiał życia, mrocznymi plamamikładł się na zamkniętych powiekachoczu, kreślił na policzkach iprzy ustach czarnebruzdy. Niech będzie pochwalonyJezus Chrystus powiedział półgłosem Marcin. Na wieki wieków odrzekły dwie stare kobiety, skulone naławce obok łóżka ze zmarłą. Znał je. To były stara Fontańska istaraMasłochowa z ŁęgówSzlacheckich. W blasku gromnicy i onewyglądały jak trupyz woskowymi twarzami i ostrymiprofilami. Tylko oczy miały żywe,błyszczącejak czarne paciorki. Marcinprzestąpiłpróg izby, cicho zamknął za sobą drzwi. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie rzekł. A one dokończyły śpiewnie:Aświatłość wiekuista niechaj jej świeci. Na wieki wieków. Amen szepnął Marcin. I zdjął czapkę. Przebiegł wzrokiem izbę szukając sprzętu, na którym mógłbypołożyćswój zielony worek i czapkę. Sieknęłapodłoga pod jegobuciorami, każdemu stąpnięciu towarzyszyło skrzypienie spróchniałych desek. Złożył woreczekna stole, na wierzch rzuciłczapkęwojskową. Staruchy poruszyłysię naławce i przesunęły na sam jej brzeżek, czyniąc mu miejsce obok siebie. Innego sprzętu do siedzenianie było. 13. Ale on nie usiadł. Przyklęknąłna obydwa kolana obok łóżkai przeżegnał się. Patrzyły munawargi drgającebezszelestnąmodlitwą. Obserwowały go ciekawie, chciały podpatrzyć i zapamiętać jegogest, wyraz oczu i twarzy, odkryć jego myśli. Po sumie w niedzielębędąmogły opowiadać: "Marcin wrócił z wojska, otworzył drzwii zobaczył, żematkaumarła. Upadł nakolana i płakał. "Nie płakał. Wstał z klęczek i usiadł oboknich, twarzą do zmarłej. Nie zdjął szynela, jakbywstąpił tutylko na chwilę i zarazmiałzamiar gdzieśpójść. Położył dłonie na kolanach, przymknął oczy,potem nagle otworzył je i znowu zamknął. Trochę się go bały. Pamiętałygo jako wyrostka, a wrócił mężczyzna w wojskowej czapce iszynelu. Słyszały, że byłw lesie, apotem na froncie. Więc wydawałsię im już zupełniekimś obcym, nieMarcinem, co krowępasał po rowach. Zauważył,że na gromnicy zrobił się gruby sopel z wosku i kilkażółtychkropelspadło matce na dłonie. Wyjął z jejrąkgromnicęiprzylepił ją do kantu ławki. Rozpiąłpod szyją guziki swej koszuliizdjął przez głowęposrebrzanykrzyżyk na żelaznym łańcuszku. Dostał go od matki, gdymiał wyjechać na roboty do Niemiec. Włożyłkrzyżyk w dłonie matki, palce jejowijając łańcuszkiem. Kiedy to sięstało? spytał ztwarzą zwróconą w stronęzmarłej, jakby to od niej, a nie od staruchoczekiwałodpowiedzi. Poruszyły się radośnie. Już go się nie bały. Wczoraj napodwieczór. Ale od tygodnia jej się na śmierćmiało powiedziała Fontańska. Co wieczór wychodziła przedchałupę i czekała naciebie. Mówiła, żelada dzień powrócisz z wojska. Ale jużtydzieńnie wychodziła, bosił jej brakło. Nicnie jadła w pół słowa przerwała jej Masłochowa. Co zjadła, tozwróciła. Grocholanka tu codziennieprzybiegałai jedzenie przynosiła z domu. Ale matka nic do ust nie brała. A zetrzy dni to też inicjuż nie mówiła. Jakby ciąglespała. Ażi zasnęła. A lekarz? mruknął Marcin. Nic sięnie odezwały. Niepojmowały, o czym mówił. Byłdoktor? spytał groźnie Marcin. Znowu poruszyły się na ławce. Tym razem niespokojnie. Nie, nijakiego dochtora nie było rzekła Fontańska. Skądby się tu wziął dochtór? spytała zdumionym głosem. 14Znowupatrzyły na niego ciekawie. Dziwny się zrobił ten Marcin. W świecie bywał, anicnie rozumiał. Nawet niepodziękował, żeprzyszły do zmarłej i ostatnią posługę jej oddały, świąteczną koszulę,kaftan i kieckę ze skrzyni wyciągnęły i nazmarłą wdziały. A najgorsze, że znowumilczał. Tylko świecazaczęła skwierczeć. Siedziałnieruchomo i nie sapał jak to chłop,ale zdawałosię, żew ogóle nieoddycha jak ta zmarła. Raptem stara Masłochowa zawyłacichutko:Nie doczekała się ciebie, syneczku, nie doczekała. Drgnął. Spojrzał na nią groźnie, aż ją ciarki przeszły. Skuliła siępod tym spojrzeniemi okryła wielką chustąw kratę. Fontańska teżpoprawiła na sobietakie same chuścisko iobydwie były podobne dodwóch opatulonych na zimę chochołów. Wypaliło się już sporoświecy, a on wciąż tkwił na ławce nieruchomo, z przymkniętymi oczami. Rwało gostrasznie w chorej nodze,ale oneo tym niewiedziały, drgałymu wargi, więcmyślały, żesięciągle modli za matkę. Po godzinie cichuteńko wymknęły się z chałupy, zaniepokojonejego milczeniemi nieruchomą postawą. Wizbie panował już zupełnymrok,bojesienny wieczór zapadał wcześnie, krzywe okno byłobrudne i przepuszczałoniewiele światła. Świecana ławieoświetlałazabłocone deski podłogi, fragmentłóżka z białym prześcieradłemi leżącą na nim zmarłą. Blask sięgał tylko do kościstych rąk matki,Marcin przesunął świecę aż nasam koniec ławki, aby itwarz stałasię widoczna. Gdy kobiety wyszły,odetchnął głębieji nieśmiałym gestem dotknął palcami dłoni zmarłej, jakby dopieroteraz chciał się upewnić,'że naprawdęnie żyje. Miał palcezziębnięte i zaledwie wyczuł chłódśmierci. Ale zapewne wcale nie o to mu chodziło, chciał się poprostu przywitać tym dotknięciem i pożegnać zarazem. Potem wstałi podszedłdostojącej w rogu dużej drewnianej szafki. Znalazł tamlampę i butelkę z naftą. Napełnił lampę, zapalił knoti założył szkło. Później chwyciłkubełek z podłogi i wyszedł z chałupy. Studniaw podwórzu miaławysoki żuraw, któryzaskrzypiał głośno, gdy pochylił go w czarną głębię. I ten skrzyp nagle ucieszyłMarcina,wydał mu się dobrze znajomy, bliski od najwcześniejszegodzieciństwa. Tak, to jedno pozostało tu takie jak dawniej. WolnoWyciągnął kubełek słuchającz przyjemnością, jak żuraw popiskuje,15. pojękuje, zgrzyta. Wracającdo chałupy na chwilę przystanął i pozostawiłkubełek na środku podwórza. Było już prawie zupełnie ciemno, szemrałdeszcz na kupach starej,gnijącej słomy porozwłóczonej po obejściu. Marcin zajrzałdoszopy, gdzie kiedyś matka trzymała świnie i kury, a potem do obory. Pomimomroku wiedział po chwili, że w całej zagrodzie on tylko byłjedynążywą istotą. Pośpieszniewrócił doizby, zzuł prawybut, bo noga bolałagocoraz bardziej. Nalał do miski zimnej wody, postawił nogę na ławcei powoli odwinął onucki. Ropa przesączyła się przez bandaż. Syczącz bólu oderwałgo od rany, potem skrawkiem czystego bandażaumoczonego wwodzie długo przemywał podłużną cuchnącąranę nałydce. Jak wielki ptak, podskakując najednejnodze, dobrnął do skrzyni stojącej pod ścianą. Kiedyś matka trzymała tam swoją bieliznęi ubranie, teraz w skrzyni był tylko kłąb brudnych szmat. Po cierpliwych poszukiwaniach odnalazł czysty ręcznik, przedarł gowzdłużi obwiązał nim ranę. Znowu zawinął onucki i włożyłnogę do buta. Przezcały tenczas ani razu nie spojrzał na matkę, jakby mu byłoprzykro, że mył ranę w jej obecności, nie szanując majestatu śmierci. Świeca wypaliła się dopołowy. Zdmuchnął ją, bo drugiej niewidział w szafce, a jutro ranoalbo w południe przed pogrzebemnależało jąznowu zapalić. Zresztą, ktośjeszcze mógł odwiedzićzmarłą, a w takichrazach paląca się świeca nadawała izbie bardziejuroczystycharakter. Usiadł na ławie twarzą dołóżka. Odczułgłód i nagle uświadomiłsobie, że szukając wszafce butelki z naftą,nie znalazł ani kawałkachleba czy garnuszka z mlekiem lub tłuszczem. W chałupienie byłoani odrobiny jedzenia. "Może ona zmarła z głodu? " przeniknęłago myśl, która pochwili przerodziła sięw pewność. Zapewne w ostatnim tygodniumatka możei sama odmawiałapokarmu, który jejprzynosiła Grocholanka. Ale przedtem? Od pożaru i owej nocy, gdyzabitoojca? Codziało się tutaj przez tylemiesięcy? Gdzie jest ich cały dobytek? Gdziesą prosiaki i kury? Przez cały czas pobytu na froncie i potem wszpitalu otrzymałMarcin tylko cztery listy od matki. Nie umiałapisaći nalistach odniejpoznawałcharakter pisma Grocholanki, którydobrzepamiętał,bo chodzilido jednej klasy. Czymatka pozwoliłajej pisać prawdę? 16W listachnie było ani słowa o chorobie. Pisała tylko: "Wróćjaknajszybciej, bo ziemię tu dają. I ty dostaniesz, bojesteś na wojnie,gospodarzemsię staniesz, jak inni. ".Znowuodczuł głód,ale nie ośmielił się rozwiązać zielonego woreczka, gdzie miał bochenek chleba z dobrze wypieczoną brązowąskórką. Przerażałago myśl, że mógłby jeść obok tej, którajeszczewczoraj umierała z głodu. Ogarnął go strach na myśl o jej śmierci,doznawał trwogi myśląc,że jeszcze wczoraj do sytanażerałsięw szpitalu,gdy ona, oddalona o trzysta kilometrów, czekała naniego, nie jedząc już nic i gasnąc jak ta świeca. Czuł nienawiść dolekarza szpitalnego, którego posłuchałi zostałjeszcze tydzień w szpitalu. "Chłop nie powinien nikogo słuchać. Nikt mu dobrze nieżyczy" pomyślał z wrogością. A potemprzybiła go rozpacz i ażzgarbił się na ławce, wciskając brodę wrozpiętykołnierz szynela. Itak jak wtedy,gdyojciec sprzedał go na roboty do Niemiec,wszystko, co go otaczało, wydało mu się nienawistne. Byłodla niegojasne, że nie zadźwięczy skobel wdrzwiach i nie wejdzie nikt, kto mupowie: "Masz, todla ciebie. Czekaliśmy z tym natwój powrót". Niepokażą muzaoranego pola, które będzie jego, nie usłyszy za ścianąizby szurania krowiego boku czochrającego sięo deskichałupy. Niktoprócz niego nie podniesie ciała zmarłej, żebyją włożyć do trumny. Wiedział, że jutro rano będziemusiałpójść do gminy iprosićotrumnę, o konia i wóz dla przewiezienia matki na cmentarz. Potem zobaczy swoje niezorane na zimę dwahektary, żebra krokwi,pleśniejącągnojówkę woborze, zeschnięte łajno w pustym kurniku. Wszystko tu stało przeciw niemu:ugór za domem, nagie krokwie,pusta obora, ból w nodze, nawetto ciało matki ogarnięte przezśmierć,która włożyła mu na ramiona jeszcze jedenciężar. Przysunął ławę dościany iwsparł się o nią plecami, wyciągającprzedsiebie nogi. Ogarniałogo coraz większe znużenie i gasiłow nimnienawiść. Chwilami zaczynałdrzemać,a wtedy wydawałomu się, że także umiera, więccałym wysiłkiem woli otwierał oczy,żeby widzieć przed sobą osmalony na czarnoklosz lampy i jejżółtawy blask. Kącikiemoczu dostrzegał nogi zmarłej obute wwysokie,sznurowane trzewiki świąteczne. W łydce pulsował mu ból, alei on usypiał, ćmił jak chory ząb. Za oknem zerwał sięwiatri od czasu do czasu bezlistna gałązkabzu tłukła o szybę krzywegookna. 2 -17. IIMatka najbardziej bała się głodu. Odkąd sięgał pamięcią,myślogłodzie prześladowała ją wdzień i w nocy. Budziła się przejętatrwogą, że liszakradł się dokurnika, zdechła któraś ze świń lubkrowa połknęła gwóźdź. Każde ztakich zdarzeń kojarzyło się w jejwyobraźni z nastaniem chwili, w którejnie znajdzie jajekw kurzymgnieździe, zabraknie świń w chlewiei krowy w oborze, i ona niebędzie miała co dać jeść mężowii Marcinowi. Z trwogą żegnała się,widząc na wiosnęwychylającą sięzza horyzontu gradową chmurę,nieustannieszeptałamodlitwy w porze sianokosówi żniw;jesieniąlękała się, czystarczy aż do wiosny pokarmu dla krowy. Każda poradnia, każda pora roku niosła ze sobą groźbę: pomór na kury i bydlęta, suszę albo powódź. "A wtedy jak często opowiadałaMarcinowi ludziepójdą dolasu, abyssać korę z drzew". W maju wraz z Marcinem ubierała kolorowymi papierkami krzyżna rozstajach. Wieczorem schodziła się tam cała wieś i śpiewałanabożne pieśni. Jedna z nich wydawała się Marcinowi groźna i złowróżbna, a wśród dziesiątka innych głosów wyróżniał w niej głosmatki. Od pól szedłwtedy wiosenny zapach rozkrzewiającej sięzieleni, nabagnach przy rzecerechotały żaby, migotałyświecerozstawione na płotku ogradzającym krzyż rozstajny, polaz wolnazapadały wmroknocy, a nadtym wszystkim wznosiła sięponurapieśń: "Odpowietrza, głodu, ogniai wojnyyy zachowaj nas Panieeee". OjciecMarcina pozostawał daleko od tych wszystkich trwóg. Byłczłowiekiem wesołym, nigdy nie trapił się tym, co mogło nadejśćjutro. Lubił śpiewać piosenki wesołe, żywe,nieprzyzwoite. Często sięśmiał pokazując żółte od tytoniu zęby. Potrafił pracować, ale wtedygdynaprawdę musiał lub gdypraca zdarzyła się w gromadzie. Bogatsi gospodarzechętnie najmowali go do młocki, żniw lub wykopków,ponieważ była w nim ambicja, aby nieustannie popisywać sięswą siłą i wytrwałością. Zawsze pierwszy wiódł kopaczy i jego redliny najwcześniej bywały rozkopane. On najszybciej dochodził zeswoim pokosem do końca pola, agdy zabrał się do zrzucaniasnopków na maszynę, niemal zasypywał ją nimi,aż puszczającyzboże w maszynę musiał wołać: "Janek, wolniej, bo radydać niemogę! "18Ojcu potrzebna była widownia i podziw. Skoro znalazłsię samnasam z robotą na swoich dwóch hektarach, szłomu niesporo, cochwila przystawał i skręcał papierosa,aniezaczynałroboty, dopókipapierosanie wypaliłdokońca. Matkadobrze znała tę słabośćojca. Przychodziłana pole imówiła: "Plaskota obredlił dopołudnia całeswojepole, a tytego kawałka od wczoraj nie możesz obrobić". Ojciec uśmiechał się wtedy ironicznie:"Do południa? pytał niedowierzająco. No, pewnie, bo ma konia. A ja obredlam motyką". Ale po trzechgodzinach i ich ziemniaki były okopane. W takichchwilach Marcin lubił paść krowę namiedzy i przyglądać się, jakojciec pracuje, rytmicznie pochylagrzbieti prowadzi motykę wyrywając chwasty i zagarniając ziemięwokół ziemniaczanychkrzaków. Niekiedy prostował się iramieniem ocierałpot z czoła. Wtedyzauważał wpatrzonego w siebie Marcina. "Hej, hej! wołałkuniemu. Czego się tak gapisz? Nie widziałeśludzkiej maszyny? "Potem, gdy Marcin podrósł, już sam obredlałziemniaki i wykonywał całą robotęw polu. Ojciec najmował się u gospodarzy albo dopracy w lesie. Wtedy to po razpierwszy zaczął marzyć: ,,Gdybymmiał konia i wóz,tobymdobrze zarobił nawywózce drzewa. Mikina, bogaty gospodarz, a nawyrąb jeździ. Gdybym miał konia i wóz,postawiłbymnowy dom i oboręjak u prawdziwych gospodarzy". To byłojuż wczasiewojny. Jej pierwszy, drugi, a nawet trzecirok nie pozostawiływ pamięci Marcina żadnych głębszych śladów. W tych latachojciec mówił domatki: "Jest niebezpiecznie, ale przynajmniej możnażyć, nie tak jak dawniej". Bo pracował w lesiei z leśniczym robił różne kombinacje z drzewem, przynosił do domuSporo pieniędzy, sprawił sobiena niedzielę długie buty skórzane,wełniane spodnie do butówi grubą kurtkę z wojskowegosukna. "Ech, gdybymmiał konia. " powtarzał teraz prawie codziennie. Bywał w domuzresztą tylkopóźnym wieczorem, całą troskę ogospodarstwo składając na matkę iMarcina, który był z tego bardzodumny. Ziemięorał im Mikina albo Grochala, nie musieliim zatoodrabiać; ojciec płacił za konia gotówką zarobioną przydrzewiew lesie. Ale na kupno konia wciąż mu nie starczało pieniędzy. KiedyJuż prawie uskładał, upił się w karczmie w Łęgach Szlacheckich' ktoś okradłgo z pieniędzy. Więc znowu codziennie wieczoremMarcin słyszałtosamo gadanie: "Ech, gdybymmiał konia,inaczej"ym się urządził. " W tych latach zresztą wojna i głód omijały Łęgi219. Chłopskie. We wrześniu tylko malutki oddziałek polskichżołnierzyprzemknął nocą przez wieś i rozpłynął sięw lasach, Niemcy wkroczyli do wsi bez wystrzału. Wydawać sięmogło,że gdzieś tamwysoko wysłuchano głośnego wołania matki namajowych śpiewachprzy rozstajnym krzyżu. Ale w 1943 rokucoś się zaczęło zmieniać, jakby głos matkiśpiewającej przy krzyżu nie miał już tejsiły inie mógł się wznieśćwysoko. Wieczory majowebyły ciepłe, ciche ipogodne,niebomiałogranatową głęboką barwę, płomienie świecna rozstajupaliły sięrówno, a śpiewprzykrzyżu brzmiał donośnie. A przecież Marcinwyczuwał jakiś niepokój we wszystkim, co go otaczało,w ludziach,z którymi się stykał, w ojcu,matce, nawetw przyrodzie. NiepokoiłMarcina ostry zapach wilgotnej wiosennej ziemi, raziła go świeżazieleń, jakby otopo raz pierwszy w życiu zobaczył ją tak intensywnąi świeżą. Niepokoił go zapach bzu za oknem izby. Niepokój byłw nim samym, lecz ono tym nie wiedział. To nieotaczający go świat, ale onsam,Marcin, dojrzał do wydarzeń,októrych nigdy nie myślał ani się spodziewał. W majowe wieczory,siedząc z Michałem na trawie obok wielkiego kamienia przy rozstajnym krzyżu,wsłuchiwał się w piskliwe, żałobne głosy śpiewającychkobiet, a przecież to nie ów śpiew dręczyłgo niepokojem i budziłchwilami bolesny skurcz serca. Wgromadce dziewcząt, które przykucnęły z drugiej strony krzyża, nieustannieszukał wzrokiem Hanki,a gdy odnajdywał jej twarz, niepokój ów wzrastał, ogarniałogo naprzemian uczucie smutku lub ogromnej radości. Grocholanka głosmiała delikatny, cichy, o ciepłym brzmieniu, potrafił go wyróżnićwśród dziesiątek innych kobiecych głosów, tak jak kiedyś umiałusłyszeć głos matki. Hanka śpiewała z przymkniętymi oczami iwtedy ośmielał siępatrzeć prosto w jej twarz, dotykał spojrzeniemjej przymkniętychpowiek, ślizgał się spojrzeniem po policzkach, zawisał wzrokiemnarozchylonych, wilgotnych ustach. Cieszył się, żesiadała zawszeblisko świec palących się na płotku, mógł ciąglemieć jej twarz przedoczami, gdy on sam ukrywał się w ciemności wieczoru, daleko pozazasięgiem chybotliwego blasku. Nie chciał, aby wiedziała, że na niąnieustannie patrzy, ichoć zdawał sobie sprawę, żeona jego twarzynie możezobaczyć, to uciekał od niej spojrzeniem,gdy otwierałaoczy i kierowała je na Chrystusa rozwieszonego na krzyżu. 20Wtemajowewieczory wydawała mu się tak niezwykle piękna, żepatrząc na niądoznawałzawrotu głowy, jakby wspiął się na jakąśogromną wysokość i spoglądał stamtąd w dół na obszar zielonejwiosennej ziemi. Z trwogą uświadomiłsobie, żeprzychodzi podkrzyż, aby modlić się niedo Chrystusa rozpiętego na drewnianychramionach, ale że modli się do niej, i jesttomodlitwagorętsza niżwszystkie inne, które dotąd wznosił doBoga. Uważał to za świętokradztwo, wydawało musię, że strasznie tymgrzeszy i zostanieza tokiedyśpotępiony na wieki. A ona stawała się dla niego czasem istotąpozaziemską. Przestawał wierzyć, że jestkimś z krwi i kości tak jakmatka, jak on sam, jak Michał. Nie ufał własnym zmysłom, któremówiły mu, że podobnie jak onjadła ispała, wyganiała krowy naugór pod lasem, a nie takdawnosiedziała znimw szkolew jednejławce i miała takjak on palce pobrudzone czarnymatramentem. Kiedy kończyły się śpiewyi gaszono świecena płotku, aon iMichałodprowadzali Hankę aż pod jej domdoznawał uczucia radosnegozdumienia,że onaidzie obok niego, odpowiadana pytania, śmiejesię lub gniewa z żartów, które robiłMichał. To zdumienie byłotakradosne i niepokojące zarazem, że prawie zawsze Marcin milczał,przejęty nim głęboko,i dziwiłsię śmiałości Michała,który w nocnymmroku chwytał Hankęza czarnegrube warkoczei drażniłsięz niąrozwiązując jej kokardki. Nie potępiałgo za to, przeciwnie,cieszył się z tego, bo choćon sam nigdy się nie ośmielał dotknąć jejwłosów, to przecież Michał przez swą śmiałość, przezto, że jądotykał,czynił mu jąbliższą, odbierał jejów nieziemski urok i dawałnadzieję, że i Marcin także ośmieli się jej dotknąć. Podkoniec majaMichał Mikina przestał przychodzić na wieczorne śpiewy podkrzyżem. Spotkawszy Marcina tłumaczył się, żeojcieckaże mu wieczorami pilnować w oborze krowy, która lada dzień masięocielić. Krowa jednak ocieliła się, aMichał wciąż nie bywał podkrzyżem. Któregoś wieczoru Marcin zauważył,że Michał jechałnarowerze do Łęgów Szlacheckich. Może jeździł tam codziennie? Odtąd, przezte kilka dni aż do końcamaja, Marcin sam odprowadzał Hankę pod jej dom. Szli przeważnie w milczeniuprzezPogrążonąw mrokuwieś, między starymi topolami,gdzie mrok byłtak gęsty,że zdawało się można go było krajaćnożem jak kawałsmoły. Tuż przed domemGrochalów Marcin zdobywał się na od^gę, aby wybąkać parę słów o tym,że dziś pod krzyżem było21. ładniejniż dotąd, żabyciszej rechotałynad rzeką i pewniejutro niebędzie słońca. Wciąż jeszcze nieośmielał siędotknąć warkocza Hanki. Raz tylko, gdy nagle zza węgła chałupy Plaskotów wyskoczyłczarnypies, który zerwał się z łańcucha i szczekając wściekle rzuciłsię do Hanki, Marcinzasłonił ją sobą i pies zniknął wciemności. Zalęknionadziewczynana krótką chwilę przytuliła się do Marcina,a wówczas miał jej włosy przy swoichustach, czuł ciepły zapach jejkarku. Tego wieczoru przed rozstaniemHanka zapytała Marcina:AMichał? Pogniewał sięna nasczy co? Krowy cielnejpilnujeodrzekł Marcin. Dziewczyna zaśmiała się ironicznie, jakby dając do zrozumienia:"Mnie nienabierzesz natakie gadanie". I wtedy Marcin pojął, żeo przyczynach nieobecnościMichała ona wie więcej niżon. Zapewnecoś niecoś dowiedziała się od swych dwóch starszychbraci; oni takżepod koniec maja przestali przychodzićpod krzyż na rozstaju. Nie próbował pytaćHanki, bo mubyłowstyd, żetak mało wieo swoim przyjacielu. Niepytał także samego Michała, raptem bowiemuderzyło go z niezwykłą siłą, żewciągutych kilku dni tamtenzmienił sięz chłopaka w kawalerczaka, stał się dorosły. Ta dorosłośćMichała zapewne trudna była do dokładnegookreślenia, aleMarcinwyczuwał ją doskonale. Wyrażała się w ruchach i gestach, w większej pewności siebie. Na twarzy Michała zacząłgościć nie znany tamdotąd uśmieszek pogardliwej wyższości,z jaką traktowaćzaczął nietylko Marcina, alei wszystkich wokoło, nie wyłączając własnychrodziców i Hanki. W niedzielę podczas sumy, gdy jak zwyklezamiast wkościele wystawali koło organistówki, Michał po raz pierwszy w życiu wyjął z kieszeni pudełko papierosów i poczęstował nimidwóch braci Hanki,a ci, choć starsi od niegoo trzy i cztery lata,przyjęli papierosy. Niepomni naprzepaśćdzielącą dorosłych od"podroślaka", zarechotali na żartobliwą uwagę Michałao przechodzącej koło nich dziewczynie. I ubierać się zaczął Michałinaczej niżdotąd, staranniej, z wielkądbałością o swój wygląd. Odświętnebutyz cholewami i bryczesy zakładałteraz na co dzień po robocie iparadował w nich po wsi albo wskakiwał na rower i jechał do ŁęgówSzlacheckich. Odświętne butyi bryczesynajbardziejchyba przemawiałydoMarcinaiutwierdzały go w przekonaniu, żew życiu jego przyjaciela22zaszła jakaś zasadniczazmiana. A wyjaśnienie Michała przyjął jakowykręt. ,,Buty? " zdumiał sięMichał. Muszę je doniszczyć,ho z nich-wyrastam, rozumiesz? Zresztą takie buty jużteraz niemodne. Powinnymieć wyższepodbicie,sztywną cholewkę i wysokinapletek". Z tą nową modą na "oficerki" to była prawda,ale mimo wszystko długie butyMichała uważał Marcinza bardzopiękne i za nicnie włożyfcbyichna co dzień. Ta lekkomyślnośćMichała jednakimponowała Marcinowi,który zapragnął także stać się dorosły, taksamo szybko jakMichał. Dlatego poprosił ojca, żeby go zabrał zesobą na wyrąb dolasu. "Chcę zarobić" powiedział. W lesie na robocie był tylko pięć razy. Ale oddrwali dowiedziałsię czegoś, co rzuciło mu pewne światło na zmiany, jakie nastąpiływMichale;. Tu,na tej polanie, zbierają się i ćwiczą. Widzisz, jaka porytaziemia? powiedział mujeden z drwali. Kto?spytał, choć natychmiast zrodziłsię w nimdomysł. Nie wiadomoodrzekł tamten wzruszającramionami. Zabolało to Marcina, że pozostał poza kręgiem tajemnicy, w którą wszedł Michał. Ktoś wciągnął w niąMichała, a jego pominął. Dlaczego? Marcin był tylko o rok młodszy od Michała, ito niemogłomieść takwielkiego znaczenia. Tego wieczoru wracającz wyrębudrwale wstąpili do knajpyw Łęgach Szlacheckich. Marcin otrzymał pierwszą swoją wypłatęi miał oboowiązek postawić butelkę wódki. Ojciecprzyzwolił mu nato, sam taikże chciał się napić. Chłopak wypił trzy kieliszki wódki,więcej nie chciał, bo mu nie smakowała. Za to ojciec dobrze sobiedolał i gdy późnym wieczorem wracali razem ścieżką przez wydmynad rzeką,;, głośno śpiewał, aż echo pohukiwałowlesie po drugiejstronie woody. Marcina vódka wprawiła w ponury nastrój i jakbyobnażyła wv nimwszystko, co go bolało. "Nie chcą mnie? To ija siębez nich oobejdę" myślał z zawziętością. Pokols-acji wyskoczył na łąki, abynarwać trawy dla królików,które miałłwklatkach zawieszonych na ścianie w oborze. Wódkadopiero ten raz zaczęła dziłłać i wpewnejchwili chłopak aż zatoczyłsię na kęppę olszyn zarastającychbrzeg rzeki. Było to niezwyklePrzyjemne uczucie, lekkość jakaś i radosne wirowanie świata. Przyklęknął naa łące i pełnyidi garściami rwał świeżą, soczystą trawę,23. mokrą od rosy. Chrzęściław jego rękach, pachniała surowąwoniązielenizny. Gdy narwałjej dużą naręczi ułożył na kupce, naglezachciało mu się spać i tak jak klęczał, położył głowę na ziemiprzytulając policzki do trawy. Tużprzy ustach miał listekmięty,oostrej drażniącej woni, chwycił go wargami i żuł smakując przyjemny miąższ. OtaczałaMarcinaciszałąk, podkreślona bulgotem wody,któratuż obokpodmywała korzenie nadbrzeżnych olszyn. Potem odezwałsię nagle spłoszony przez kogoś derkacz. Senność odleciała Marcina,jak i ten ptak. Usłyszał bowiem głos Hanki, krążącej w mrokuwśród krzaków iolszyn. Szybko podniósłsię ztrawy izerwawszynowy listek mięty, gryząc go w zębach, poszedłw kierunku dziewczyny. Kto to? krzyknęła, bo wyrósł przed nią niespodziewanie. -Kaczka nam zginęła wyjaśniła,gdy go rozpoznała. Mała? Maluśka. Pewnie jąjastrząbporwał. Podobno za rzeką w lesie uwiłsobie gniazdo. Ale matka kazałamiszukać. Taś, taś,taś wołała w mrok, w krzaki nad rzeką. Chwycił ją wpół, podniósł do góry i położył na trawie. 'Odpychałago od siebie,wołała: "Puść, słyszysz, puść mnie! Co ty,Marcin,puść mnie! " Przygniótł ją sobą i całowałwusta, wpoliczki,woczy,w czarnewarkocze, które zwyczajem dziewcząt nosiła przerzucone na piersi. Włożył rękępodsukienkę, dotknął jej kolan,przesunął dłoń na uda. Były zimne od chłodu, jaki podnosiłsię odmokrych łąk. Ten chłód,a może zetknięcie jego dłoniz jej nagimciałem otrzeźwiły Marcina. Raptem przestraszył się tego, cozrobił,jegodłoń nie ośmieliła się posunąć dalej. Hanka odgadła to, bonatychmiast wyrwała się spod niego, ale nie uciekła, tylko odsunęłasię niecoi usiadła obok. Jak ty ładniepachniesz powiedziała głosemzdławionymprzez zmęczenie wywołaneszarpaniem się z nim. Nicsięnie odezwał. Wziął ją za warkocz i przyciągnąłku sobie. Poddała siętemu przywołaniu, położyła mu głowę na kolanach. Znowu całował jąw usta, w oczy, w warkocze. Przyzwalała na to,dłońmitylko broniła swej sukienki obciągniętej na kolanach. Nie wiedziałam, że jesteś taki zaśmiała się cichutko. Potemchwyciła palcami warkocz ijego końcem łaskotała mu usta. 24Jaki? spytał. No, taki jak teraz. Jaki? powtórzył pytanie. Nie wiedziałam, że tak przyjemnie pachniesz. Michała czućpapierosami. Nie lubię tego. Zamarł. Całowałaśsię z nim? syknął. I boleśnie pociągnął ją zawarkocz. Puść mnie. Co ty? Wyrwała mu z rąk warkocz. Nie będzieszsię z nikim całować. Z nikim. Tylko ze mną. Tak przyrzekła szybko. Ogarnęła go radość. Znowu pochylił się ku niej, objął ją mocnoramionami i całował w twarz, w oczy,w warkocze. Niezręcznieoddawała mu pocałunki,usta miała wilgotne,jakby zroszone trawą,na której siedzieli. Jutro będziemy się tego wstydzić rzekła. Tak?Przekonaszsię. Ja to wiem. Będziemy się tego wstydzić powiedziała z powagą, świadoma,że ma nadnim przewagę doświadczenia. Dlaczegobędziemy się wstydzić? Nie wiem. Bo to grzech. Pewnie dlatego. Dlatego powtórzył bezwiednie, choć niebył pewien, czybędzie siętegowstydził. Zerwałasię z trawy, poprawiłasukienkę i warkocze. Pójdę już,bomatka pomyśli, żezginęłamnałąkach. Zostań prosił. Nie, nie, nie mogę. To grzech, rozumiesz? Chwycił jąza rękę i zatrzymał. Z nikiminnym, pamiętaj. Skinęła głowąiwyszeptała:Dobrze. Wyjęła mu z dłoni swoją rękę i pobiegła przez łąki w stronęwsi. Podniósł się z trawy ospale. Nogi, ręce,głowa i ramiona, wszy^ko tozaczęłomu ciążyć. Odczuwał boleśnie swoje pożądanie doHanki, wydawało mu sięono zmęczeniem. Powlókł się na miejsce,Sdzie leżała kupka narwanej trawy, wziął ją pod pachę i poszedłw stronę chałupy. 25. Ojciecjużspał, matka siedziałaprzy kuchni zapłakana. Pomyślał,że pewnie się pokłócili, boojciec po wypiciu wódki niekiedy wybuchał złością obyle głupstwo. Więc powiedział tylko dobranoc i wyniósł się na strych nad oborę, gdzie z odrobiny zeszłorocznego sianausłał sobie gniazdo do spania. Nocował tam zawsze już od maja,izba bowiem byłaciasnaiduszna. Nazajutrz kosił skrawek łąki nad rzeką, matkaprzyniosłamuobiad. W milczeniu patrzyła, jak jadł,siedzącpod olszyną i trzymając garnek między kolanami. Nie spuszczała z niego oczu, co goz początku zdumiało, a potem zaniepokoiło. Może ktoś widział, jaksię całował zHanką na łąkach? Wolał o nic nie pytać i udawał, żenie dostrzega upartychspojrzeń matki. Ojciecwróciłwcześniejz lasu. Ubierz się świąteczniepowiedział do Marcina. Pójdziemydo sołtysa. Po co? Zobaczysz burknął. Matka rozpłakała się. Nie,nie. Proszę cię, nierób tego mówiła do ojca. Tylko wzruszył ramionami. Tak musi być rzekł. Nie, nie, błagam cię prosiła matka. Przeczącopokręcił głową, jakby strząsając z siebie jej prośbę. Nieawanturował się, nie krzyczał, mówił cichoi spokojnie. Powiedziałem ciwczoraj:prędzej czypóźniejnam go zabiorą. Będzie miał osiemnaście lat, zabiorą go, anipiśniesz. Zabiorą go,bomamy najmniejziemi w całej wsi. A terazmożna za niego cośwytargować. Muszę mieć wóz i konia. Chcesz, żeby ionprzez całeżycie, tak jaki my żył w nędzy? Będę miał wóz i konia, zarobięw lesie trzy razy tyle co teraz. Trzy? Dziesięć razytyle. Dokupi sięziemi. Jak Marcin wróci, zostanie gospodarzem. Ubieraj się! dopieroteraz krzyknął gniewnie na Marcina,zauważywszy, że przysłuchuje się ich rozmowie, zamiast nakładaćświąteczne szmaty. Matka płakała. I tobyło jedyne, co słyszał w tejtrudnej chwili. Jeszcze nie bardzo rozumiał,oco chodzi, ale powoli rodziłsięw nim domysł. Zbladłidrżącymi palcami wciągałna nogi odświętnetrzewiki. Nie odezwał się,'nie zapytał, boniemógł z siebie głosuwydusić. 26No, chodź! rzekłojciec. Marcinposzedł za nimposłusznie,wciąż niemy, gdzieś we wnętrzudygoczący z trwogi. Matka ciąglepłakała. Sołtysem był Józef Dziąg. Jego zagrodamieściła się po sąsiedzkuz zagrodą Mikinów. Nie było to daleko odchałupyMarcina, najwyżej pięćset metrów. Alewędrówkawydawała się Marcinowi bardzo długa. Z przedziwną wyrazistością rzucały mu się w oczy jakieśszczegóły drogi: ułamany kołek w płocie, pęknięcie w korze przydrożnejtopoli, kształt kamienia, o który się potknął. Chciał myślećo tym, co go za chwilę czeka, i niepotrafił się skupić. Przez głowęprzelatywały mu strzępkinajdziwaczniejszych spostrzeżeń: "Kto wyłamał ten kołek; topola już próchnieje, powinni jąściąć naopał;ojciecma siwe włosy na skroniach, osiwiał chyba niedawno,bodotąd tegoniespostrzegł; niebieskakrólica będziesięniedługokocić,nosi już słomę na gniazdoi wyrywa sobie futro z piersi". DrążyłMarcina strach i to on płoszył w nim wszystkie myśli, przeganiał jejak porywisty wiatr wiosenne chmury. Nie weszli dochałupyDziąga, ale skierowalisię do sadu. Nazarośniętym trawą kopcu piwnicznym odbywałysięzazwyczaj wioskowe zebrania. Byli już tam prawiewszyscy gospodarze, brakowałotylko Wawrzonka. Chłopi siedzieli grupami, rozmawiali półgłosem,palilipapierosy. Zdawało się, że w ogóle nie zwróciliuwagi ani naojca Marcina, ani na chłopaka. Zresztąz ojcem Marcina nigdy sięnie liczyli, miał najmniej ziemi w wiosce. Ojciec usiadł obok Dziąga, który nosił przezwisko"Marszałek",bo przypominał Piłsudskiego. Jego wąsy były długie i siwe, nadwargązżółkłe od nikotyny. Dziąg wypluwszy niedopałek papierosa,powiedział cicho do ojca Marcina:Janek, twój chłopak jest za młody. Ma dopiero siedemnaście lat. Ojciec zaśmiał się. Nie odrazu odpowiedział. Najpierw skręciłPapierosa, zapalił go i dopierowtedy Marcin usłyszał jego głos:Nikt mu w metrykę nie będzie zaglądał, bo inie potrzeba. A chłopak jest duży, wyrośnięty. Wygląda na osiemnaście albo' więcej. Marcin stałobok piwnicymiędzysiedzącymichłopami,więckażdy^gł mu się przyjrzeć do woli. Obmacywali go spojrzeniami, mierzylikrokiem. Marcin zaczerwienił się, czując na sobie te spojrzenia. 27. Duży on jest, fakt. Nie powiem, że jest mały skinąłgłowąstary Jastrzębski. Tylko że nie barczysty. Mogą go odrzucić. Grochalasplunął na niedopałek, potem rzucił go i staranniebutemwgniótł wziemię. Im tam wszystkojedno. Nawet garbategowezmą, byle imdać. Ale młodego szkoda. Zgubi się weświecie, radysobie nieda. Starszegoby trzeba posiać. Plaskota ażsię żachnął:Dobrze ci tak mówić. To poślijswoich chłopaków. Dwóchich masz. Jak dęby. Grochala pokiwałgłową:Ale i ziemi mam dużo. Od morgisię liczy. Ktoś musi ziemięobrobić ikontyngent oddać. Łby ludziom rozbijają. W Łęgach Szlacheckich zęby komuśwybili sapał Plaskota. Grochalawzruszył ramionami:Ty też za młodu zęby wybijałeś, i co z tego? Potem nastała cisza. Długomilczeli. Zapadał wieczorny mrok,Marcinniewiedział, czy ma prawo usiąść między gospodarzami,a zanosiło sięna długie stanie. Już nieczuł strachu, choć terazwiedział, oco im chodzii do czego jest potrzebny. Patrzył na ichgrube,ogorzałe od słońca twarze, tęgie karkii przygarbione plecy,podchwytywał ukradkowe, chytre spojrzeniaojca i ogarniało gopoczucie własnej ważności. Do tej pory był nikim, jednym zwieluwyrostków żyjących w tejwsi. Teraz stał się kimś, gospodarzez uwagą przyglądali mu się, kłócili się oniego, był w cenie. "Ojciecpowinien być twardy myślał. Nie może zejśćniżejkoniaiwozu". Usiadł. Z wściekłością przyjął słowa starego Mikiny, ojca Michała. Mikina mówił wolno, z naciskiem:Słuchajcie, co wam powie głowa. Bo jaknie będzieciesłuchaćgłowy, to przyjdzie wam słuchać dupy. A głowa powiada tak: Janekmyśli nasw pole wyprowadzić. Za chłopaka chce konia i wóz, odmorgimamysię złożyć na tęzapłatę. A za rok też kogoś do Niemiecbędziemy musieliwysłać. Aza rok to chłopakJanka będzie miałosiemnaście lat i zadarmo pojedzie. Więc lepiej zaczekać z nim doprzyszłego roku, a teraz wysłaćjakąś dziewuchę. Zgoda kiwałgłową ojciec Marcina. Za rokjnój chłopak28inoże pojedzie za darmo. A teraz niechjedzie chłopak Mikiny,kichał. Jest starszy od mojego o rok, ma akurat osiemnaście lat. Zadarmo go możemy wysłać. Mikina zrobił sięczerwony z gniewu. Pogładził swój wielki, świecący czerwono nos i zamruczał:Dziewczynę trzeba wysłać. Powiadam wam: dziewczynę. Dużo ichtu jest we wsi, więcej niż trzeba. To rozgniewało Jastrzębskiego,który miał aż pięć córek. Splunąłpogardliwie, prawie pod nogiMikiny. Żal ci tych trochę groszy na konia i wóz, co? Powiadają, żeim kto bogatszy, tym chytrzejszy. Dziewczynanie da sobie radysama we świecie, na rozpustę ją tam damy. Boga się nie boisz,Mikina? Chłopak to co innego. Do wojska teżchłopaków się brało,anie dziewuchy. Chłopaka trzeba wysłać. Bo wróci. Wojna sięskończy, to wróci. A dziewczyna wróci, ale z bachorem. Itylkowstyd będzie dla wioski. Powiadam ci, Mikina, że to nie twojagłowa przemówiła, tylko dupa. Zanosiłosię na kłótnię. Ojciec Marcinapodniósł sięz trawy:Jak sobie chcecie, gospodarze. Chodź,Marcin, idziemy dodomu. I ruszył w kierunku drogi, a za nim poszedłMarcin. Chłopakmyślał o matce, żeznowubędzie płakała. Tylko że z radości. Ale Dziągzawrócił ich zdrogi:Zaczekaj, Janek! zawołał. Ja jeszcze swojego nie powiedziałem. Dlaczego się obrażasz? Co ty myślisz, że wóz i konia to sięnadrodze znajduje? Pogadać o tym trzeba,pomyśleć, anie tak odrazu. O wóz ikonia idzie. Ojciecznowu zasiadł między chłopami,a obok niego przykucnąłMarcin. Tak jest przytaknąłsołtysowi Plaskota. O wóz ikoniaidzie sprawa i dlatego dobrze się trzeba namyślić. Posłuchajcie, co wam powiegłowa znowu zacząłMiki"a. Koń ma czterynogi,a wóz czterykoła. A człowiek ma tylkodwienogi. Oto i całasprawa. Jaksię ma cztery nogi końskie i czterykoła u wozu, to daleko można zajechać. A gdzie zajedziesz naWoich dwóch nogach? Za drogo chce Janek za syna. Chłopaczek tojest ityle. Może Niemcy dowiedzą się, że on nie ma jeszcze osiem^stu lati wtedy co? Już lepiej dziewuchęwysłać. 29. Dziewucha też ma dwie nogi. A jeszczema toiowomiędzy nogami zarechotał Plaskota. Ito jest teżdobrarzecz. Chłopisię zaśmiali, ale cicho, abynie wyglądało, że na kpiny tuprzyszli,a nie gospodarską sprawę załatwić. Powiedziałz powagą Dziąg:Nie onogitu idzie, ale o ręce. Niemcom potrzebne są ręcedoroboty. I takieprawo wydali,że raz do roku nasza wieś musiim daćjednego człowieka. Im tam wszystko jedno:dziewucha czy chłopak,byle byłczłowiek doroboty, znaczysię niewolnika im trzeba dać. Ktoma duże gospodarstwo, nie daje niewolnika, bosam musiziemię obrobići kontyngent Niemcom odstawić. Znaczy się, przedewszystkimbiedniejsi muszą dawać niewolnika. U nas tak wychodzi,że właśnie Janek jest najbiedniejszy. Ale jego chłopak nie ma jeszczeosiemnastu lat i prawo go nie obejmuje. Takjest powiedział ojciec Marcina. Prawo go nieobejmuje. Ale wprzyszłym roku go obejmie. I za darmo chłopakabędziesz musiał wysłać! zawołał mściwie Mikina. Tak jest. Alew tym roku gonie obejmuje. A waszego,Mikina, chłopaka prawo obejmuje odciął się ojciec. Ja mamsporo ziemi. Dziesięć hektarów zawołał Mikina. Mnie teżprawo nieobejmuje. Sołtys frasobliwie pokręcił głową. Niby nie obejmujeprawo, alejak się przyjrzeć sprawie, towychodzi,że was, Mikina,toprawoobejmuje. Bo Janekma tylkodwa hektary, ale chłopaka młodszego. A wy dziesięć hektarów, alechłopak wasz wsam raz na niewolnika się nadaje. Reszta gospodarzy ma więcej od was, po dwanaściei po piętnaście hektarów,wychodziwięc na to, że po Janku wy jesteście najbiedniejsi i wasteraz prawo obejmuje. Dziewuchę trzeba wysłać. Nic, tylko dziewuchę zawołałznowuMikina. Jastrzębski zerwał sięz trawy i z zaciśniętymi pięściami doskoczył do Mikiny. O moich dziewuchach myślisz,co? Aja ci powiem dlaczego. Niemówiłeś todo mojej Zośki na jarmarku, w zeszłym rokuto było: "Przyjdź do mnie, Zośka,wieczorem do stodoły, kora30le ci kupię. Te czerwone". Tak mówiłeś? Niechciała, to teraz sięmścisz. Mikina splunąłraz i drugi. Głupiebabskie gadanie, tyle ci powiem. Głupiebabskiegadanie- Ty głowysłuchaj, anie dupy. Grochala niespokojnieporuszył się na szczyciepiwnicy. Głoschciał zabrać, więc się uciszyłomiędzy chłopami. Grochala kiedyś naksiędza się szykował, tylko że mu ojciec odumarł i musiałpozostaćna gospodarce. Od tego jednak czasu wyrażał się jak ksiądz, pobożnie i z powagą:Wiadomasprawa,że dziewuchy wysyłać nie będziemy, boz tegomoże być tylko zepsucie, nicwięcej. Moja rada taka: chceJanek wysłaćchłopaka, tomupodziękowaćtrzeba, i konia i wózmudać, jeśli takącenępostawił. A w przyszłym roku? Wtedy go można za darmo wysłać wtrącił sięMikina. Grochalaspojrzał na niego surowo. Jak na wyrostka,którynieodpowiednio się zachowuje. Niewiadomo, co będzie w przyszłym roku. Może się wojnaskończy? Wóz i konia trzeba Jankowi dać zachłopaka. I na to odmorgi się złożymy, żeby było sprawiedliwie. Ito nieżadną chabetę. Najwyżej pięć lat może mieć tenkoń! krzyknąłojciec Marcina. Vóz też chcę porządny. Nowy. Zrobiłosię cicho. Teraz niktnie chciał głosu zabrać. Jastrzębskiwestchnąłciężko, zdjął czapkę, poczochrał się palcamiw kudłach,a miał czuprynę czarną, wełnistą. Wreszcie mruknął:Mam dwa wozy. Jeden mogę dać. Ale od moich dziewuchto wamwara. Wózjest jak się patrzy,przecie gowidziałeś, Janek,nonie? Widziałem przytaknął ojciec Marcina. Wóz jestjak sięPatrzy. Możebyć takiwóz. Na lewym kole obręcz trzebazmienić,ale to już ja sam zrobię. Dziąg z uznaniem pokiwał głową,- Wózjuż jest. O koniateraz idzie sprawa. Więc jak będzie2 koniem? Marcin pojął, żeto już koniec. Tego targu jednak dobiją. Zagodzinę,za dwie, ale dobiją. I on, Marcin, pojedziew świat. Pojecie zamiast Michała, który chodzi po wsi wdługichbutach, wieczo31. rem jeździ doŁęgów Szlacheckich, nocą zaś chodzi do lasu, aby sięćwiczyć. Zapewne dlatego właśnie nie wciągnęliMarcina w te swojetajemnice, że on był już od dawna przeznaczony na wyjazd doNiemiec. Wszyscyo tym wiedzieli oprócz niego. Może i Hankaznałatę prawdę wczoraj, gdy całowali się na łąkach? Znała ją, ale nieszepnęła mu ani słowa,przyrzeczeniajejtylko kłamstwem były,skoro wiedziała, że on już niezadługo wyjedzie gdzieś bardzodaleko. Mogławięcprzyrzekać wszystko, o co prosił, bo to dla niej niemiało żadnego znaczenia, jakby z umarłym ślub brała. I znowu ogarnął go strach, szczególnie kiedy sobie pomyślał, żepojedzie "nazawsze" i "nigdynie wróci". Nie wiedział, dlaczegoakurat tak pomyślał, ale niepotrafiłodpędzić odsiebie tychsłów. Bułanka ma Fontański z ŁęgówSzlacheckich mówiłDziąg. Bułanekjest po ogierzez Mokrej, pięciolatek. Ma sześćlatwtrącił ojciec Marcina. Niech będziesześć zgodziłsię sołtys. Ale koń jest jaksię patrzy. Marcin starał się przypomnieć sobie tego hulanka. Czy widziałgokiedyś? Może przed młynem? Na pewno go widział, ale przecieżskąd bymu przyszło wówczas do głowy, że ten bułanek ma zostaćwe wsi zamiast niego. Taki końzłapał się za głowę Mikina. Takipiękny końza chłopaszka? Ludzie, dlaczegoniesłuchaciegłowy? Ale niktna Mikinęuwagi nie zwracał. Chłopi mieli się na kupnokonia składać od morgi, więc rozpoczęły się mozolnewyliczenia,ilekażdy powinien zapłacić. OjciectrąciłMarcinałokciem:Idźdo domu. Ja samsprawę załatwię. Marcinowi wydawało się, że ojciec bardzo jest z siebiezadowolony. To szturchnięcie łokciem było przyjazneizarazemporozumiewawcze, jakby ojciec dawał Marcinowi dozrozumienia: "No widzisz,jaki dobry interes zrobiliśmy". "Będziemy mieli konia i wóz" myślał Marcin. Zawsze marzył,aby w ichgospodarstwiebył koń. Chodziłby koło konia jak koleświętej osoby. Rwałby mukoniczynę, choćby mu ją kraść przyszłena polach bogaczy z Łęgów Szlacheckich. Czyściłby go, gładził. słuchał oddechu, wdychał zapach końskiego potu, który byłnajpięk'niejszymzapachem. Żadne inne zwierzę nie pachniało tak pięknie32iak koń. Tylkoże onjuż nie będzie wdychałtej woni końskiegopotu. Wyjedziei to wszystko, co było tutaj, zostanie gdzieś daleko,a to, co jest daleko i nieznane, stanie się bliskie. Nie bardzowiedział, jakwyglądaświat, do którego miał jechać. Ts[ie był dalej niżw Piotrkowie. W głębi duszy nosiłgłębokie przekonanie, że poza ichwsią, pozajeszczekilkoma wsiamii lasempo dwóch stronach rzeki,no, jeszcze i poza Piotrkowem, nie majuż właściwie nic, bo tego, co tammogło być, nie potrafił sobiewyobrazić. Kiwał głową, kiedy stary Plaskota opowiadało pierwszej wojnie światowej i swych wędrówkach aż do dalekiego Kijowa, wypytywał o tamtejsze obyczaje, oludzi,o przyrodę, aleponieważ nieumiał sobie tego wszystkiegowyobrazić, świat w jegoświadomości był mały i ograniczony. Terazmiał się przekonać,żejest inaczej. Bał się tego. Nieświata, który tam gdzieś daleko oczekiwałnaniego,ale tego świata, który tupozostanie bezniego. Zapadła noc. Szedł wolno przezwieś, oknachałup połyskiwałyczerwonawolichym, karbidowym światłem. Na podwórkach porykiwało pojone bydło, pobrzękiwały kubełki, słychać byłonawoływaniedziewcząt wpędzającychkrowy doobór. Koło zagrody Grochalów, przy studni, która znajdowała sięobokdrogi, napotkał Hankę. Kręciła wolno korbą, wyciągając kubełek pełen wody. Przystanął, poczekał, aż kubeł znalazł się nagórzei wyjął go ze studni. Wyjeżdżam powiedziałcicho. Wiem. Ojciec o tym mówił, zanim poszedł na zebranie. Skąd wiedział? To nie było takie pewne. Mikinachciał, żebywysłanoktórąś zdziewczyn. Boże drogi! Hanka aż ręcezałamała, przerażona i oburzona zarazem. Sprzedanomnie za koniaiwóz dodał. Powinienbył pojechać Michał, bo ma osiemnaście lat, a jatylko siedem"aście. Tak kiwnęłagłową. Alemój ojciec chce mieć koniai wóz. Postąpiła do niegodwa kroki, swoimi dłońmi dotknęłajego rąk. Nie jedźrzekła. Przecząco pokręciłgłową. Liście dębu, t. 33. Muszę. Ojciec bardzo chce mieć konia i wóz. Wrócisz? Jak skończy się wojna. Kiedy się skończy? Nie wiadomo. Alekiedyś się skończy. Tak.Jej palcezacisnęły się mocno na jego rękach. Czułjena swoich dłoniach jak silne więzy. Wrócę rzekł. Wrócędo ciebie. Do mnie? Domatki, do ojca. Do ciebie. Dlaczego tak mówisz? Nie wiem. Do ciebie wrócę. Tak.Będziesz o tym pamiętała? O tobie? Otym, że wrócędo ciebie. Tak.Przysięgasz? Przysięgam. Nie wierzę ci powiedział iwyszarpnął swoje dłonie z jejpalców. Przysięgampowtórzyła. Teraz on chwycił ją za ręce. Silnie,jak najsilniej. Przysięgnij przed krzyżem warknął. Przysięgniesz? Chodź tam pod krzyż, na rozstaje. Teraz? Muszę zanieśćwodę zaśmiała się. To zanieś wodę i przyjdź narozstaje. Będę czekał. Rozumiesz? Będę czekał. Puścił jej dłonie. Obrócił się na pięcie i poszedł przezwieś. Zaczekaj! zawołała zanim. Jutro sięspotkamy. Nic się nie odezwał. Szedł przezwieś do rozstaja z krzyżem. Tamusiadłna trawieiczekał. W powietrzuzalegała cisza, tylko nad rzeką wznosiłosię i opadało rechotanie żab. Wydawało się, że ten rechot przybliża się i oddala,falujejak wielkie morze dźwięku. Niebo było pogodne, granatowe, z iskierkamigwiazd. Na tle nieba czarnąkreską rysował siękrzyż rozstajny. Czekałchyba z pół godziny, aż wreszcie usłyszał zgrzyt piasku34ppod nogaminadchodzącej. Przybiegłazadyszana, przykucnęła obokniego. Muszę wracać, bo zaraz będzie kolacja powiedziałaszeptem. Rozejrzał sięna wszystkie strony, czynikt ich nie widzi i nienadchodzi. Klęknij! rozkazał. I sam ukląkłprzed krzyżem. Boję się, Marcin szepnęła. Możeto grzech? Jaki grzech? Przysięgać przedkrzyżem? Klęknij! powtórzyłgroźniej swój rozkaz. Uklękła posłusznie. Wziął ją za rękę. Powiedział:Przysięgam,że wrócę dociebie. Urwał. Nie wiedział, co dalej powiedzieć. Zabrakło mu słówdlawyrażenia tego, co czuł i co chciał przysięgnąć przed Bogiem. To wystarczy rzekł po chwili. A teraz ty przysięgnij. Co mam przysięgać? Powiedz, że będziesz na mnie czekała. Rechotanie żab pulsowałojak krew w jego skroniach. Może to grzech? spytała. Przysięgnij! prawie krzyknął. Jak mampowiedzieć? Powiedz: "Przysięgam, że będę naciebie czekała". Nastała między nimi chwila milczenia. Żaby wrzeszczały nad rzeką, potem na krótki moment zamilkły. I wtedy Hanka powiedziała:Przysięgam, że będę na ciebie czekała. Puścił jej rękę. To było tak jak ślub stwierdził. Chciał ją pocałować. Ale ona zerwała się zklęczek i może przestraszona tym, co zrobiła,i tym,co jej teraz rzekł, odbiegła odniego. Jeszczeprzez jakiś czas słyszał jejszybkie, oddalającesiękroki, zgrzytaniekamieni nadrodze. Teraz i on ruszył do domu. W izbiezastał jużojca, matkaPodawała kolację. Ojciec mówił nito do siebie, ni to do matki i Marcina:Dla koniatrzebazrobić zagrodęw obórce. Na wózsporządzę^opę zżerdzi. Jak jest koń i wóz,to łatwo przywieźćżerdzie z lasu. Będziemynie gorsi od innych. Kto ma konia i wóz, jest prawdziwymgospodarzem. 35. IVGałązkabzu mocniej uderzyła o szybę. Otrząsnął się ze snu,dotknął palcamipowiek, bo odniósł wrażenie, że w kącikach oczuzebrały mu się grudki piasku. Przez krótką chwilę pomyślał, że snemjest również obraz, jaki miał przed oczami. Odblask filującej lampyigrał z mrokiem zalegającym izbę,wydłużał iskracał cienie na twarzyzmarłej, przezco czynił ją nieludzką, odbierałjej znajome rysy. Zastanowił się, która to jużjest godzina? Ósma, a może później? Niemiałzegarka, a nic nie mówiłotutaj o upływającym czasie. W izbie było zimnoi mimo szczelnie zapiętego szynelaraz po razprzechodziłygo dreszcze. Kręciłsię wtedy naławce,próbującwtulićszyję w szorstki kołnierz. Z obawą myślał,że czeka go jeszcze całanoc,a on już nie czuje się na siłach,aby ją znieść w niewygodnejpozycji naławie. Ale w izbie, oprócz łóżka,na którym znajdowałasię zmarła, niebyłosięgdzie położyć. Chybana podłodze. Być możew oborze poniewierała się jeszcze jakaś zapomniana wiązka słomy,ani przez chwilę jednak nie zamierzał tego sprawdzać. Bałsię, że nieznajdzie nic opróczzastarzałego gnoju i jeszcze razutwierdzi sięw przekonaniu, żematka doczekała śmierci w największej nędzy. "Jeśli wtymświecie rozmyślał istniała jakaś sprawiedliwość,toominęła matkę. Jej głos na majowych nabożeństwach nigdy niedoszedł tam,dokąd go zanosiła". A on, Marcin? Czy wobec niego dokonała się sprawiedliwość? Wrazz nadejściemdnia oczekiwało go poznanie prawdy nie tylkoośmierci matki, bo ta prawda może nigdy nie zostanie mu objawiona,ale prawdy o tym, co goczekało w jego wsi. Nie czuł się na siłach,aby tę prawdę poznać. Ciało zmarłej było tym, doczego przedewszystkim musiałswojeręce przyłożyć. A potem mógł odejść. "Tak,tak, trzeba odejść" myślał. Jutro rano zobaczy nie zaorane nazimę pole i każda rzecz, którązechce tknąć, będzie ponad jego siły. Choćbyte nagie krokwie. Kto mu da słomy na załatanie dachu? Zaco kupikrowę i świnie? A jeśli nawet otrzyma pożyczkę, co dażrećbydlakowii co sam będzie jadł? Aprzecież jeszcze należała mu sięziemia z pól dziedzica. Inni na pewno wzięli, ale i jemu chybazostawili. Pamiętali, żejest na froncie i że mu się ziemia takżenależy. Mógłby wtedy mieći konia, a gdybymiał konia, wszystkoułożyłoby się inaczej. I zaraz poczuł sięraźniej, zapomniał,że jeszcze36przed sekundąpostanowił: "Tak, trzeba odejść". Bo Bogiem a prawdą nie wiedział, dokąd mógłby pójść. Z sieni doszedł goodgłos drobnych kobiecych kroków. Odwróciłtwarz wkierunkudrzwi i znapięciem oczekiwał nabrzęk skobla. Lecz kroki ucichły, a potem wolno poczęłysię oddalać. Ów ktoś niezdecydowałsię wejść doizby. Zerwał się z ławy i wybiegł kulejąc. Hanka! zawołał,choćnikogo nie rozróżnił w ciemnościzalegającej sień. Hanka! powtórzył wołanie wybiegając na podwórze. Stała obok węgła chałupy, opatulona v grubą wełnianą chustę,taką samą, jaką nosiły obydwie staruchy, które zastałprzy zmarłej. W tejchuście postać dziewczyny wydawała'siętrójkątna. Deszcz jużnie padał, zerwał się wiatr i rozganiał chmury. Na krótko pojawił sięksiężyc z blaskiemzielonkawym i zimnym, wówczas zobaczył bladyowal jej twarzy. Dlaczego nie weszłaś? jego własnygłos zabrzmiał obco. Wracała ku niemu wolno, zwahaniem. Pomyślałam, że może niezechcesz mnie zobaczyć powiedziała. Dlaczego? Co ty mówisz? Wejdźprosił. Widziałam, jakprzechodziłeś kołomojego domu. Nawet niespojrzałeś w okno. Wprowadził ją do izby,czekał aż, przyklęknąwszyobok zmarłej,odmówiła"Ojcze nasz" i "ZdrowaśMario". Gdy usiadła na ławie,poprawił knot w lampie. Chciał widziećjej twarz, jej oczy,jej usta,upewniaćsię każdym spojrzeniem,że onajest przy nim na jednowyciągnięcieręki. Tak bardzo tęsknił za tym przez tyle miesięcy,a tęsknota byłaczymś tak bolesnym i pełnym cierpienia, że zamiastnajwiększej radości, obudziła się wnim tylko gorycz. Wybuchnął niągwałtownie, bo wydawałomu się, że to ona ponosiła winęza jegocierpienia. Masz! Przyjrzyjsię! powiedział pokazując ręką zwłoki. To jest wszystko, cotu zastałem. Powiadam ci, za wiele tego dla"lnie. Tak wiele, że mam ochotę wziąć siekierę i porąbaćten domalbo go spalić razem ze mną. Co mam robić? Powiedz choć ty, co"lam zrobić? :Przestraszyłasię jego gniewu. 37. Nie wiem. Nicnie wiem. Nie wiem, co ty chceszode mnie? Wzruszył ramionami. Nie wiesz? Nicnie wiesz? powtarzał jej słowa. I tylkotyle mipowiesz? Aty, co mi mówisz? burknęła. Zgarbił się. Znowu odczuwał ciężar zmęczenia. Przecież nie takchciał z nią rozmawiać. Gdzie się podziały te słowa,którymi mówiłdo niej przez te wszystkie dni i noce,gdy pragnął tej rozmowyiczekał na nią. Myślałem szepnął że wszystko ułożysię inaczej. Wrócętu wiosną albonajdalej latem. Opowiemci, co robiłem każdegodnia, gdymnie tu nie było. Bo ja, wiesz urwał i zawahał się, alezarazciągnąłdalej ' każdego dnia myślałem,co robisz tutaj. A wszystko wyszło inaczej. Dziękuję ci, że przynosiłaś matcejedzenie. Dziękujęci ze szczerego serca. Nikt nigdyniezrobił dlamnietak wiele jak ty. Ona i tak nic nie brała do ust. Odejdę stąd rzekł. Po pogrzebie stąd odejdę. Świat jestduży. Ty nawet o tym niewiesz, jaki on jest wielki. Cośsię wnim odmieniło. Pamięćodezwała się w nimz ogromnąsiłąi ścisnęła za gardło. Jego głos stałsię chrapliwy. Sprzedalimnie jakpsa. Wygnali mnie stądjak psa. A ja jakpieswróciłem. Tam,w lesie, znowu bili mnie jak psa. Dlatego żewróciłem. Dlaczego? Kto cię bił? Leśni. Trzech ich było, a między nimi Michał. Widziałeś go? podchwyciła radośnie. Ale już po chwili jej radość przygasła. Jakgdybysię jejprzeraziła. Otuliła sięszczelniej swoją chustkąNie chciał iść do nich, ale go zmusili wyszeptała. Onciebie nie bił. Nie wierzę, aby on cię bił. Przechylił głowę, starając się zajrzećjej w oczy. Spodziewałsięzobaczyć w nichtęsamą radość, którą usłyszał w jej głosie. Onajednak przezornie zakryła oczy powiekami,więcjej twarzpozostawała powolna jego spojrzeniom i piękna. Białego czoła nie przecinałażadnazmarszczka, czarnewąskiebrwi uniesione byłyjakbyw wyrazie lekkiego zdziwienia lub zachwytu, na policzkach złocił siędelikatny meszek i taki sam złotawy38cień zaznaczał się nad górnąwargą. Wargi miała pełne, trochęnabrzmiałe i przeniknięte ledwo dostrzegalnym drżeniem. Patrząc nanie nabierał ochoty, aby swymi wargami wyczuwać drżenie jej ust. Była stokroć piękniejsza niż wtedy,gdy całował jąna łąkach, a potem przez tydzień miał ją w leśniczówce, była piękniejsza niż ta,której obrazwyniósłw pamięci i nosiłw swychmarzeniach. Świat jest duży zacząłznowu. Widziałemwielemiast. Fabryki, domy, wielkie pałace. Wszędzietrzebaludzido roboty. Widziałemwsie, piękniejsze niż nasza. Domy murowanejak w mieście, elektryczność, woda. I puste stoją, na gospodarzy czekają. Jedźtamze mną. Z tobą pojadę wszędzie. Milczała. Nie podniosłapowiek. Jakby bała się spojrzeć muw oczy. Zrozumiał to, podniósł się z ławy i zacząłchodzić po izbiewswych oblepionych błotem wojskowych buciorach. Powiedz słowo, a zostanę tutaj. Tu też można żyć. Noga misię zagoi, wezmę się do roboty. Muszą mi dać pożyczkę iziemię. Zbuduję nowąchałupę, stodołę. Jeśli chcesz, zostanę. Milczała. Powiedział:Wiem, że ta nasza przysięga pod krzyżem była bardzo dziecinna. Ale ja myślałem otych naszych słowach idlatego wróciłem. Podniosła powieki. Spojrzałana niego niemal z gniewem. Mówiłam ci wtedy,że to byłgrzech. Nie wolno było składaćtakich przysiąg. To był grzech,rozumiesz? Może to przez ten naszgrzechmusimy wszyscy żyćtak, jak żyjemy. Zaśmiałsię. Grzech? Dziewczyno, co typleciesz? To miał byćgrzech? Nasza przysięga pod krzyżem? A conie jest grzechem? Kiedy zniesiono mnie z pola bitwy do szpitala, który był w wiejskiej szkole,widziałem w ogrodzie koło tej szkoły stertę uciętych ludzkich nógi rąk. Małych i dużych. Uciętych, rozumiesz? Uciętych po bitwie. A nikt nie mówił, że togrzech. Ajeszczeprzedtem,kiedy nasotoczyliw lesie nad Pilicąizostałem samna sam z rannym Jaroszem, onpowiedział: "I tak nie ucieknę, zabij mnie isam uciekaj". Zabiłem go, zastrzeliłem,i nikt, dziewczyno,nie powiedział mi, żetobył grzech. Spoglądała na niego szeroko rozwartymi oczami, z coraz wiekom strachem. Wydawał jej się niezwykle piękny, kiedy tak stał39. przednią na środku izby, i przenikał ją lęk od słów,które do niejmówił. Raptem podszedł doniej bliżej. Najpierw krok, potem jeszcze jeden krok. Pochyliłsię, szukając wzrokiem jejoczu. Jest tylko jeden wielki grzechpowiedział. Robisię gowtedy,gdy złamie się przysięgę. Powiedzmi, czego tysię boisz? Wzruszyła ramionami. Czego tyode mnie chcesz? Złożyła dłonie jak do modlitwy, żeby ukryć drżenie palców,któregonie potrafiła opanować. Niczegood ciebie nie chcę. Powiedzmitylko, czy pójdzieszzemną? Nie wiem,nie wiem, nie pytaj mnie, nie wiem szeptała. Mamodejść czy zostać? prawie krzyknął. Nie dręcz mnie. Niewiem. Wyprostował się. Ruszył ciężkim krokiempo izbie. Pięć krokóww jedną stronę, aż do szarej zakurzonej ściany. I pięć krokóww drugą stronę, aż do łóżka, gdzie leżała zmarła. Zpoczątku chodziłszybko, a potem coraz wolniej. Wypełniała go rozpacz, uderzyła gotak silnie, że wydawało mu się jeszcze chwila, a zwali się z nóg. Jakwtedy gdy ojciec prowadził go przez wieś na zebranie, niepotrafiłskupić swoich myśli,zauważył tylko jakieś drobne, nic nie znacząceszczegóły: pękniętą deskęw podłodze, kawałek brudnego prześcieradła wyglądającego spod stópzmarłej, czarną plamę na kloszu naftowej lampy. Przystanął. Zostanę tutaj. Pewnegodnia przyjdziesz do mnie i powiesz, żedobrze zrobiłem. Dowlókł siędo ławy, usiadłna niejszeroko rozstawiając nogi. Przez zimęzbiorę się jakoś wsobie, urządzę. Na wiosnęobsiejęziemię. Odtąd wszystko będzie inaczej. Lepiej. Zakryła oczy powiekami. Znowu mógł na jej twarzy odnaleźć towszystko, czego pragnął. Wydawała mu się powolna jego woli, pełnamiłości. A Michał? spytała niepodnosząc oczu. Ja mam do ciebie większe prawo niżon. Kochamcięi tymnie kochasz. Byliśmy mężem i żoną, choć nieklęczeliśmy przedołtarzem w kościele. Dowiedziałaś się o mojej śmierci i zostałaś jegożoną, niema w tym ani twego, ani mego, ani jego grzechu, ale to los40tak nas uderzył jakdrągiem. Tolos połamał nasze dusze i naszekości. Terazprzyszedłem dociebie, bo moje prawo jest starsze. A dziecko? Moje i Michała? zawołała rozpaczliwie. Będzie nasze. Twoje i moje, choć ono jest jego. Powiedzmiprawdę, kochasz Michała? Nie wiem, nie wiem, nie pytaj błagała. A mnie? Czy mnie kochasz? Niewiem,nie wiem, nie pytaj. Rzekł mściwie:Przyjdzie taki dzień,że tych wlesie wygubimy jak pluskwy. Nie umiał sobietego wytłumaczyć, alemusiałwypowiedzieć tesłowai pragnął, abyje usłyszała. Zacisnęłapalce dłoni, aż stały się białe. Zaczęła płakaćtak cicho,że z początku nawet nie domyślił się jej płaczu. Wydawało mu się, żepo prostuszybciejoddycha. Nagle zobaczył łzy pod jej powiekami,pęczniejące jakwielkie krople rosy. Co ty, Hanka? Dlaczego? Uchwycił ją zaręce. Michał nie chciał iść do lasu. Zmusili go. On nie jest niczemuwinien. Nie bił cię, prawda? On cię nie bił? pytała. Jej oczy szkliły się łzami. Alezamiast miłościwzbudziły w nimtylkoniechęć. Nagle doznał uczucia, że towszystko, czym darzyłtędziewczynę, byłourojeniem. Hanka, za którą tęsknił,niemiała nicwspólnego z tą, co siedziała obok niego naławie przy zmarłej. Tak, nie bił mnie stwierdził. Nawet wstawił sięza mną,aby mniepuszczono do domu. Może to jemu zawdzięczam życie? No widzisz, widzisz? szeptała radośnie. Teraz onachwyciłago za ręce. Dłonie miała ciepłe, nawet gorące. Cofnąłswoje dłonie zjej rąk. Jakbyto ichciepło sprawiło muprzykrość. Może lepiej, żebymnie bylizastrzelili? Co ty gadasz? Marcin! Może lepiej, żebym tubył nie wrócił? Żebym nie widziałJej spojrzał na zwłoki iciebie dodał twardo. Przecież to nie mojawina zająknęła się. Wzruszyłramionami. To już nie ma znaczenia,co mi terazpowiesz. I to też nie mabaczenia, czy on tam poszedł po swojejwoli. Ale ty jego kochasz,a nie mnie i tojest ważne. 41. Nie, nie! zawołała. Co jest nieprawdą? Żejego kochasz? Więc jeśli ty samasobie boisz się powiedzieć prawdę, to mnie posłuchaj. Powiem ci to,co bałem się powiedzieć sobie, gdy cię zobaczyłem. Kochasz go. Alenie będziecie szczęśliwi. Nie mastamtąd powrotu, rozumiesz? Wygubimy ich jak pluskwy. Złapała go zaręce, jakby to od niegozależało, czy tamci zginą,czy będą żyli. Tak niewolno. Niewolno się mścić. Wyrwał jej swoje ręce. Do mnie tomówisz? Jasię mścić nie będę. Innymto mów. Tym, cotak jak i ja chcąwrócićdo domu. A oni im nie dająspokoju. Przecieżwróciłeś. Tak.I tu zostanę. Ale ty nic z tego nie rozumiesz. Onichcą Polski. Michał mówił, że to dla Polski i że taktrzeba. Zerwałsię z ławy. A ja? Aja?powtórzył nieprzytomnyz gniewu. A jao co się biłem? Za codostałem kule? A ja? Aja?Jednym silnym szarpnięciem rozpiął szynel na piersiach. Żółtaweświatło naftówki zalśniło na jegomedalach. A ja? mówił dotykając palcamiodznaczeń,które od tychdotknięć podzwaniały cichuteńko. Iten brzęk ledwo dosłyszalny przypominał mu delikatne dźwięczenie blaszanych wieńców na wioskowym cmentarzu. Oszukałaśmnie! krzyknął i zamachnął się dłonią, żeby jąuderzyć. Powstrzymał się, aleten gest jakgdybyodebrał mu resztę sił. Usiadł ciężko naławie irzekłszeptem:Idź stąd! Idź!Idź! Idź.Wybiegła z izby. Zabrzęczał skobel w drzwiach. Jeszcze przezchwilęsłyszał kroki w sieni, potemnastałacisza. Bezsilna gałązka bzu znowuraz i drugi silniej zastukała w szybę krzywegookna. Kącikamioczu zerknąłna zmarłąi aż drgnął cały, gdyż wydawało musię, że pod powiekamimatki coś zalśniło. Było to jednak złudzenie. 42VZwieżykościoła w Łęgach Szlacheckich toczyły sięrozkołysanejźwięki. Marcin dał kościelnemu skórzany portfelik, któryotrzymałkiedyś od szefa kompanii, i kościelnygorliwie ciągnął za sznurdzwonu. Toczyły się więc okrągłe dźwięki ponad polami na cmentarz, gdzie zakopywano matkęMarcina. Na pogrzeb przyszły tylkocztery stare baby, wójtLipka przydzielił podwodę na przewiezienie trumny ze zwłokami,a stolarzKułaga zgodził się dać Marcinowi trumnę na kredyt. Trumna byłalicha, zsosnowego drzewa, ale starannie pomalowana naczarno. Marcinsam wykopałgrób w miejscu wskazanymprzez kościelnego,potem zjawił się młody Kondras z parą koni i furmanką, załadowalitrumnę nafuręi przewieźli zwłoki ze wsi na cmentarz. Kondraspomógł mu spuścić trumnędo dołu i zarazodjechał, ponieważjeszczetegodnia chciał narżnąć sieczki dla koni. Został tylko Marcin i cztery baby, któregłośno odmawiały "Ojcze nasz" za spokójduszy zmarłej. Księdza też nie było,gdyż wymówił się od pogrzebugrypą; inna sprawa, że Marcin wcalenie nalegał, nie miałby bowiemczym zapłacić. Przyniesionąz domu łopatązasypał trumnę,a Wtedy cztery starekobiety opuściły cmentarz. Marcin zostałsami łopatą zgarniał piasekna mogiłę. Kościelny wciąż dzwonił,niepotrzebnie już,lecz portfelik bardzo muprzypadł do gustu. Spiżowy głos przepływał nadpolami i wydmami, Marcinowi wydawałosię, że dźwiękuderzaw niego jak silnafala,kołysze ziemią i niebem. Gdy wspierałsię nałopacie, uczucie kołysaniaustawało, więc pomyślał,żeto jemu odczasu do czasukręci się w głowiez głodui zmęczenia. Potem łoskotdzwonu począł Marcina drażnić, bo nieprzyjemnie huczał gdzieśpodczaszką. Lecz raptem urwałosię dzwonienie,jeszcze coś brzęknęłoraz idrugi, jakby spiżowe serceurwało się i spadło na ziemię. Nastała cisza, zgrzytały tylko kamienie pod ostrzem łopaty. Uklepałmogiłę i wyrównałją starannie. Był zadowolony,żezostał sam wśród grobów,nikt nieprzygląda mu sięciekawie, nieobserwuje jego twarzy. Miał poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Pochował bowiem matkę jak gospodynię, w trumnie, w suchym""ejscu na stoku wydmy. Ojciec leżał w zbiorowej mogile tuż przyUjściu na cmentarz, pod murem z kamienia polnego. Mogiłabyła43. ogromna i płaska, odarniowana, z jednym wysokimkrzyżem. Oprócz ojcaspoczywali tam prawiewszyscy ci, którzy owego wieczoru u Dziąga kupowali go za konia i wóz. Nie miał oto do nichpretensji, jak nie miałnigdy oto zbyt wielkiegożalu doojca. Końi wózbyłypotrzebne w gospodarstwie,jemu takżeprzydałbysięterazkoń z wozem. Jeszcze raz staranniewygładził piasek na mogile. Potem zarzuciłłopatęna ramię irozejrzał się dookoła. Nie chciało mu się stądodchodzić, bo jużza bramą cmentarza czekało go podjęcie ostatecznejdecyzji:opuścić wieś czy pozostać. Z łopatą naramieniu stałwięc obokgrobu matki i rozglądał się. Spróchniałe, zzieleniałeod starości krzyże, gipsowe poobtłukiwane figurki świętych wetknięte w groby, girlandyzrudziałych wieńców zwieszających się tu i ówdziez ramion krzyży, maleńkie oszklone budki stojące na mogiłachikryjące w swym wnętrzu święteobrazkio wypłowiałych złoceniach wszystko to wyglądało jakrupieciarnia, zbiorowisko śmiecipełne brzydoty i nieładu. Piaszczyste wydmy pokrywała zrudziałatrawa i połacie zeschniętej macierzanki i rozchodnika. Niebo wisiałoszare, deszczowe, podobne do brudnej gąbki sączącejz rzadka krople wody. Na szczycie cmentarnego wzgórzawznosiłsięgrobowiec rodzinyhrabiówTylżyckich, właścicieli folwarku w Łęgach Szlacheckich. Byłjakmały dom, dawno nie bielony, z plamami odpadniętego tynku,obnażającegoczerwień starych cegieł. Miał dwa zakratowane okienka i wielkie żelazne drzwi od przodu. Dachgrobowca wieńczyławysmukławieżyczka zakończona zardzewiałym krzyżem, nieco zaśniżej nad drzwiami widniał zatarty już herb rodowy. Obok grobowcarósł szpaler wiecznie zielonych tui, a między nimistała kamiennaławka, teraz przewrócona, z nieporadniesterczącymi nogami. Na tęławkę przychodziła hrabianka Dorota o długichzłotychwłosach i siadała z książkąw ręku. Jeśli Marcin akurat pasł krowęnapobliskichwydmach, wabiony ciekawością wślizgiwał sięw krzaki bzu nacmentarzu i z gęstwiny zieleni obserwowałjąbezkarnie. Pamiętał, żesiadywała dość swobodnie, w przykrótkiej sukienceukazującejkolana i wysmukłeuda. Czy byłapiękna? Marcin podświadomie bał się jej wtedy, choć gołe kolana i uda Doroty działałymocno na niego. Lękał się jednak jej przenikliwego spojrzenia, gdypodnosiła wzrok znad książki i obejmowała nimdrogę, cmentarz,44krzakibzu,w których on siedział ukryty. Wydawało mu się,żemusiałby się tłumaczyć z tych swoich natarczywych spojrzeń,możegarn staryhrabia wymierzyłby mu za nie karętaką samą, jak zawejście chłopskiej krowynadworskiepole. Marcin miałwtedyosiemlat, kiedyich krowaweszła w dworską koniczynę i zaciągnięto go zato przed oblicze hrabiego. Malutki, siwy staruszek wczerwonejkamizelce powiedział doMarcina: . Następnymrazemposzczujęciępsami". Ale jednocześnie uśmiechnął się, aby chłopak zrozumiał,że hrabia tylko żartuje. Kazał jednak wymierzyć Marcinowipięćbatów. A teraz, jakbyło w liście od matki, w dworskim parku dawnistajenni paśli krowy, ziemię dziedzica zaś rozdano międzyfornalii biedniejszych chłopów. "Zostanępomyślałnagle Marcin. Mnie też się należytrochę tej ziemi. Tylehektarów, ile razy dostałem paskiem. Tak impowiem wgniewie". Alenie musiał wcale w tej sprawie iść do urzędu gminnego. Zobaczył wójtaLipkę,któryszedł kuniemu przez starą część cmentarza. Idąc podciągał rękami portki, a że zauważył Marcina gotującego się do odejścia,uwinął się szybciej ipośpieszył mu na spotkanie. Pod lasem byłem obejrzeć oziminy wyjaśnił. Powiedziałem też sobie,zajrzę nacmentarz zobaczyć,jak się sprawiłeś zpogrzebem. Mówił Marcinowi "ty", bo ojcem mu mógł być, a i dlategożekiedyś przezcałe lato Marcinpasał u niegokrowy. Twarzmiałogromną, różową, brwii rzęsy rude,oczka ukryte w wałkach tłuszczu, a usta podobnedoczerwonej dziurki. Mogiłka dobra, w sam raz westchnął. Lecz zaraz cmoknąłz niezadowoleniem. Krzyżyka nijakiegonie postawiłeś? Jakże totak? Nie godzi się. Drzewa nie miałem powiedział Marcin. Nie było czasu,żeby pójść dolasu. Skołowanyzresztą jestem, wniczym się nie mogęPołapać. - To ja ci krzyżyk zrobię. Ipostawię tutaj. Onic się nie martw. Idź sobiespokojnie, z Bogiem, a ja krzyżyk postawię brzozowy. Albo z olszyny, jakwolisz. Brzozowy wolę. 45. Z brzózki ucieszył się wójt. Niech będzie zbrzózki. Zarazjutro jakąupatrzę,zetnę i przysposobię. O nic się nie trap. Jedź zBogiem,a ziemię po matcemnie zostaw. Ziemia, widzisz, jestjakkobieta wziął Marcina pod łokieć. Skrzywdzić ją możnai rodzić niebędzie. A ja o niązadbam. Marcinprzerzucił łopatę z prawego ramienia nalewe. Nigdzie nie pojadę rzekł. Nie?A co będziesz robił? MalutkieoczkaLipki wypełniło szczere zdziwienie. Trzepotałrudymi rzęsami, nosek ukryty w policzkach zalśnił czerwono. Zostanę. Wezmę ziemię podziedziczce. Należy mi się przecież. Należysię, należy się, tak, tak, należyci się prawie zaśpiewał Lipka. Tobie najpierwszemu się taziemianależy. Tak,tak, powiadam jagłośno, że cisię należy. Komu sięona należy, jaknie tobie? Małorolny jesteś, to pierwsze. Tak skinął głowąMarcin. Na fronciebyłeś. Tak.Wojowałeś za tę ziemię, medali ci dali, to drugie, a trzecie, żeranny byłeś. Nibywychodzina to, żeś bohater. A takim, powiadamto głośno, ziemiapańska najpierwsię należy. -O to właśnie walczyliśmy potwierdził Marcin. Nowidzisz, jak ja to wszystko wiem tym samym śpiewnym głosem wyraził swoją radość. Wiem ci jawszystko, co siętyczy nowychczasów. Sam ziemi z" reformy niewziąłem, bo i poco? Innym siębardziej należy. A przedewszystkimtobie. Tak jest, togłośno powiadam. Przede wszystkim tobie, Marcin. Tylko że tejziemi jużnie ma. Nie ma? zaśmiał się Marcin. Dziedzicją ze sobą zabrał? Lipka spochmurniał. Pokręcił głową. Nie podobał mu się żartMarcina. Ziemi zabrać nie można rzekł z powagą. Ziemia jestświęta. Ziemiajest żywicielkaimatka nasza. Ziemi dziedzic niezabrał, tylko ludzie między siebie już na wiosnę jąrozebrali. Anikawałka niezostało. Tu w Łęgach hrabia miał tylko trzysta hektarów, po innych okolicach leżały jego dobra. A fornali unas wielkagromada,biedakówteż niemało. Więc wszystką ziemię między soN46już ns wiosnę rozdzielili. Należała sięitobie, to przecież powtarzam. Ale jak nie ma, to niema. Marcin przyglądał się Lipce, jakby po raz pierwszy w życiuoglądał jego pucułowate policzki, malutkie oczka i ustapodobne doczerwonej wilgotnej dziurki. Pojąłod razu, comu tamten powiedział,a przecież nie mógł jakoś przyjąćtych słów do swojej świadomości. Rozglądał siępo cmentarzu, po ogrodzeniu z polnego kamienia, powydmach rozciągających siędo rzeki zakrytejprzezkrzakiolszyny i oglądał to wszystko z nowym, wielkim zdumieniem. Jakże to tak? wyjąkał. Przecież z wojska do gminypisali, żeby ziemię dla mnie przydzielić. A tak, pisali. Rzecz jasna, pisali. I już, już mieliśmy tę ziemiędla ciebie przydzielić. Tylko że jak przyszło co do czego, dziwniesię nam jakoś zrobiło. "Po co mu taziemia? pytalisięludzie. PrzecieżMarcin chyba niezamierza tu powrócić? Bo i po co? Wojuje we świecie, orderów tyle dostał, zasługi ma dla nowej władzy, bo i w partyzantce sięodznaczył. Pewnieteraz za urzędnikasię wykieruje, dom piękny w mieście otrzyma. Albo sklep jakiś. Comupo tych kilku hektarach? Jak wróci, a pewnie w ogóle tu niezechce wrócić, tonas wyśmieje". I wkońcu takjakoś wyszło, że tejziemi nie przydzielonodla ciebie. Tak ano ma się tasprawa, a nieinaczej. Marcin wzruszyłramionami. Przezchwilę miał ochotę-rąbnąćLipkę w głowę styliskiem łopaty. A ten nie przeczuwając, że budziw Marcinie tylko gniew, łasił się do niego,robił przymilne miny,chwytał go za łokieć. To nie dali ci niczego? pytał. Za te medale? Zatę ranęna froncie? Nie mruknął. W oczach Lipki dojrzał Marcin jakby iskierki. To byłapodejrzliwość. Znaczy się, coś nie tak wyszło, jaktrzeba stwierdziłwójt. Znaczysię, nie spodobałeś sięim? Komu? Nowej władzy. Nie gadajcie głupstw cicho, ale z naciskiem powiedziałMarcin. Zagłupi jesteście nate sprawy. Co mielimi dać? Sklep? ^brykę? Dziedzicemzrobić? Tfu!splunął. 47. Poprawił łopatę na ramieniu i ruszył przed siebie w stronę bramycmentarnej. Lipka zafrasował się, apotempodreptał za odchodzącym. Gdziepójdziesz, Marcin? Źle wyszło, rozumiem. Ziemia ci sięnależała, głośno to mówię. Źle wyszło i teraz nicsię niezmieni. Znajdzie sięsprawiedliwość burknął Marcin. Szedł coraz szybciej, a zanim corazspieszniej dreptał Lipka. Marcin, Marcinek, Marcineczekdyszał wójt zmęczony pogonią. Te dwahektary potwojej matce mogę wziąćod ciebie. Dzierżawę zapłacę, jaksię patrzy,a ziemi krzywdy nie zrobię. Nie!krzyknął Marcin. Lipka podskakiwał, sapał,pokasływał, czerwony natwarzy i zadyszany. Do miasta pójdziesz? Słusznie,bardzo słusznie. Masz zasługi,medale, za urzędnika się zostaniesz. Automobilem będzieszdo nasprzyjeżdżał. Co ci po tych morgach? Mnie je zostaw, powiadam ci,Marcin. Nie.Przystanął. Zdjął z ramienia łopatę i zamachnął się nią. Lipkaodskoczył jak pajac na sprężynce. Podniósł do góry obydwieręce,wyciągnął je wysoko. Marcin, Boga sięnie boisz? Nie!wrzasnął. Iodszedł. Wielkimi krokami minął bramę cmentarną, potemzwolnił napiaszczystej drodze. Lipka pozostał na cmentarzu i z wysokości wydmy patrzył na Marcina. Dopiero teraz spostrzegł, żetamten kuleje, i taświadomość sprawiła mu przyjemność. A ścierwo! powiedział głośno i splunął. Zaczął mżyć deszcz. Drobny, dokuczliwy, zasnuł świat siną mgłą,wktórej postaćMarcina zdawała się roztapiać i kurczyć, jak gdybyzapadała się w ziemię. Przed wieczorem zerwał siębardzosilny, porywisty wiatr. Rozpędził deszczowe chmury i ukazał pogodne, granatowe niebo. Uciekające za horyzont obłoki kryływieczornesłońce, ale jego czerwonyblask zdążył rozpłynąć się po niebie i zalśniłw kałużach i na brudnych szybach chałupy. Zamykając starannie drzwi i wieszając na48pjch zardzewiałą kłódkę, Marcin dostrzegł ów czerwonypromieńnarybach i wydało mu się,że jest to dla niegodobry znak. Tylko że^atr z coraz większą siłą uderzał wściany zagrody,aż stękała jakpieczony człowiek, szarpał resztki słomianego poszyciana dachu; gwizdał w nagichkrokwiach. To postękiwanie desek i gwizd wiatrusłyszał Marcin jeszczeo kilkanaście kroków odchałupy, gdy zarzuciwszy zielony woreczek na ramię, skierował sięna drogę. Znowu szedł między spalonymi zagrodami omijając wzrokiemoknadomu Grochalów. Za wsią wiatr natarł na niego z całą mocą. Ażsię zgarbił, żeby przemóc tę wielką siłę, która biła w niegoipchała go w tył. Ciężkie buciory ślizgały się wglinie rozkisłej oddeszczu, błoto mlaskałoi chlustało pod nogami. A on szedł równym,marszowym krokiem,nawet nie kulejąc, jakby tawędrówka niesprawiała mużadnego wysiłku. Szedł jak gdyby ścigając się z cieniem wieczoru, którysunął po niebie ipo ziemi, czepiając siękrzaków polnych i samotnych grusz, wypełniając mrokiemprzydrożnewądoły. Zdawać się mogło, że wygra tenwyścig idojdzie doceluprzed wieczorem. Ale w lesie czekała już naniego wczesna jesiennanoc. 4 -Liściedębu, t. I. wCZĘŚĆ DRUGAPamiętnik zaczął pisać Michał Mikina w tym czasie, gdy ukrywałsię w Piotrkowie, w mieszkaniu starej hrabiny Tylżyckiej. Podczasokupacjihrabina dawała schronienieludziom "Szarego"(w oddzialeszeptanonawet,że "Szary" byłnieślubnym synem jej męża,pułkownika Tylżyckiego, który zginął w Katyniu), więc Michał nie zdziwiłsię,że rozwiązując swój oddział "Szary"sam mu doradził, aby ukryłsię u hrabiny w Piotrkowie, i dałmu nawet do niej krótki listpolecający. Dla siebie "Szary" wybrał jakąś bardziej zakonspirowaną melinę, jak twierdził, w lasachlubelskich, gdzie oczekiwać miałdalszych rozkazów z Londynu. Byłkoniec stycznia1945 roku. Przez kraj wciąż jeszcze przewalały się dywizje Armii Czerwonej, prącej na zachód za uciekającymi hitlerowcami. W tych warunkacha zima była surowa i nieprzychylna ludziom dalsze siedzenie w ziemiankach leśnychnie miało sensu. Tym bardziej że, jak zawszetwierdził,,Szary",oddział ich nie brałżadnego udziału w rozgrywkach politycznychi za jedyne zadaniemiał walkęz Niemcami. A skoro hitlerowców przepędzili Rosjanie, decyzja rozwiązania oddziału wydałasięwszystkim bardzo słuszna i przyjęli jąochoczo. Nie bardzotylko kwapili się do korzystania z adresów, jakimi obdzieliłich"Szary", nie widzieli żadnej potrzeby ukrywania się aż dodalszych,nowych rozkazów. Wprawdzie "Szary" tłumaczył, że komuniścinigdy nie darują im, że rozkazów walki zNiemcami słuchali z Londynu, a nie z Moskwy, ale nie przejmowalisię tymi groźbami. "Szary" był dla nich człowiekiemzawiedzionym, atakże bardzozaskoczonym tym, co się stało wPolsce wstyczniu 1945roku. Rozczarowanie izawód, które przeżywał, mogły mu dyktować nieco. przesadne wyobrażenie o niebezpieczeństwach, jakie czyhały na jegoludzi. Oddział rozwiązano, naoliwioną broń ucałowawszy serdeczniezakopano w lesie w skrzyniach obitych papą, aby nie zawilgotniała. Odśpiewali uroczyście "Rotę" irozeszli się każdy w swoją stronę. Michał spalił list dohrabinyTylżyckieji pomaszerował do swojejwsi,doŁęgów Chłopskich. Zagroda Mikinów leżała w gruzach, aleocalał przecieżdomGrochalów, w którym mieszkałajego żona,Hanka, zprawie rocznym dzieckiem. Dwie siostry Michała, ojcieci matka zginęliw ową straszliwą noc marcową, to samo stało sięz rodzicami i rodzeństwem Hanki, więc Michał i Hanka byli jedynymi dziedzicami ziemi Grochalów i Mikinów, i przez tę jedną strasznąnoc stali się najbogatszymi gospodarzami wŁęgach Chłopskich. Cóżto jednakbyło za bogactwo,skoro nie posiadaliżadnego dobytku,a tylko tę gołą nie obsianąziemię? Ale itak byli w szczęśliwszej niżinni sytuacji, bo przecież ocalał murowany domGrochalów, mieliprzynajmniej gdzie mieszkać. Tylko jedną nocprzespał Michał u bokuswej żony. Następnejnocy zastukałodo drzwi trzech funkcjonariuszy PowiatowegoUrzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Piotrkowie. Kazali się Michałowiubraći pójść do samochodu, który oczekiwał na początku wsi. Hanka głośno płakała i błagała ich,aby jej Michała nie zabierali. Przepędzili ją z dzieckiem do drugiej izbyi sami się znim rozprawili. Gdzie jest,,Szary"? pytali. Nie wiem odpowiadał Michał. Gdzie jest reszta waszych ludzi? pytali. Nie wiem odpowiadał niezmiennie Michał. Gdzie ukryliście swoją broń? pytali. Nie wiem mówił Michał. Brałeś udział wzabiciu kowala zSulejowa? pytali. Tak odpowiedział Michał. Tobył konfident gestapo. Zdrajca. Wydano na niegowyrok. Nieprawda, kłamiesz. To był nasz człowiek. Komunista. Zabiliście go za to, że był członkiem PPR krzyczelina Michała. Nic o tym niewiem tłumaczyłsię Michał. Śmialisięi mówili:Dobra, dobra, w Urzędzie będziesz wszystkowyjaśniał. A teraz chodźdonaszego wozu. 52Na początku wsi stałgazik z postawioną budą. Władowali doniegoMichała, apotem pojechali do ŁęgówSzlacheckich "po jeszcze jednego ptaszka". Michał domyślał się, o kogo chodziło. O Jóźwiaka, który miałtam małe gospodarstwo,awoddziale ,,Szarego"pełnił funkcję dowódcy plutonu. Ale Jóźwiakbył przezorniejszy od Michała, niedał się zaskoczyć,zresztą nosił przy sobiebroń. Gdytylko dwajfunkcjonariuszeUBzapukali dodrzwijegodomu (trzeci z funkcjonariuszy pilnowałsiedzącegow aucie Michała), otworzyłdonichogieńz pistoletumaszynowego i zabił ichna miejscu. Ten, co pilnował Michała,i szofer dalidrapaka w ogród proboszcza. Jóźwiaki Michał podpalili gazik izostawiając zasobą łunę pożaru opuścili wioskę. Przeszlirzekę po mocnym lodzie i na drugim brzegu rozstali się. Jóźwiakpomaszerował lasami do Radomska, aby zamelinować się zgodniez adresem danymmu przez "Szarego", a Michał poszedłdo Piotrkowa, do hrabiny Tylżyckiej. Przy rozstaniu Jóźwiak dałMichałowipistolettypu Walter,aby już drugiraz nie dał się zaskoczyć z gołymirękoma. I takoto Michałznalazłsię u hrabiny Tylżyckiej,która przyjęłago chętnie, mimo że nie miał jużlistu polecającego. Wystarczyło jejtylko,że powołał sięna "Szarego" i wyjaśnił, dlaczego musi sięukrywać. Luty, marzec, kwiecień imaj przesiedział bezpiecznie u starejhrabiny,nie opuszczając w ogóle ciasnej, zagraconej służbówki, znajdującejsię na samym końcu siedmiopokojowegomieszkania. Czterypokojezsiedmiuhrabinaoddała do użytkowania stacjonującymw mieście oficerom ArmiiCzerwonej, mieszkanie jej pozostawałowięc poza jakimikolwiek podejrzeniami UB. Hrabina korzystałaz wyjścia kuchennegona drugą klatkę schodową,oficerowie zaśużywali wejścia frontowego, tak żepo zamknięciu drzwi odsalonuhrabinanie stykała się z nimi. W oddzielonej części mieszkaniamiała jeszcze do swej. dyspozycji dwa pokoje, kuchnię i służbówkę,wktórej przebywał Michał. Służącą odprawiła zaraz po wkroczeniuArmii Czerwonej, żyła więc zupełnie samotnie. Hrabinasama sprzątała mieszkanie, sama szła na targ lub wystawała w ogonkach przedsklepami, sama przyrządzałaposiłki dla siebie i Michała. Nie skarżyła się zresztą na te niezwykłe dla niej obowiązki, przeciwnie nawet,wyglądała na zadowoloną i jak gdyby odmłodniała. Pożółkłe, zwięd53. łe policzki siedemdziesięcioletniej staruszki odzyskały rumieńce,a niebieskie wypłowiałeoczy miały młodzieńczy blask i żywośćspojrzenia. PowiedziaładoMichała: "Przez całe życie nienawidziłam tychbrudasów, garkotłukówi smoluchów,których pełno byłow moimdomu. Co robią one, ja potrafię zrobić lepiej. Noi teraz nareszciemogę sobie pozwolić na luksus tej pracy, nie uwłaczając w niczympałkom w swej koronie. Czypan wie, że we mnie płynietrochę krwikozackiej? Mój pradziad ze stronymatki wziął sobie za żonę bardzopiękną, ale prostą Kozaczkę z jakiejśstanicy. I to się we mnieczasem odzywa. Jestem stworzona do trudów i niebezpieczeństw,nadawałabym sięna żonę jakiegoś dawnego szlachcica na Kresach. Z karabinem w dłoniobchodziłabym w nocy stajnie i obory, wypatrując,czy nie zakradająsię Tatarzy". Swoje nowe warunki i zajęcia traktowałajako pobytna wysuniętej placówce. Wędrówki po zakupydomiasta uważała za wielceniebezpieczne, alezarazem przyjemne wyprawy łupieżcze, z którychwracała objuczona kawałkiem wołowiny i schabu, bochenkiem chleba, osełką masłalub słoikiem twarogu. W jej wyobrażeniu piekarzlubekspedient za ladą, babina z jajkamina rynku, to byli jakbyTatarzy przyczajeni w stepowychchaszczach; zdobywała u nichżywność i jak starawilczycaniosła łup doswejjamy. Miaładużopieniędzy, uzyskiwała je ze sprzedaży rodowych klejnotów. Po każdej takiej transakcji odbywającej się w jakiejś piotrkowskiej knajpie,wracała do domu bardzo zadowolona i chichocząc mówiłado Michała: "Rodowe to onesą, te klejnoty. Tylko że fałszywe. Ale mnietu znają w Piotrkowie i kupują nawet nie oglądając". Byłaodważna, nawetzuchwała. Kiedy w pokojach rosyjskichoficerów nocą zdarzały się dość głośne libacje, staruszka przekręcałaklucz w drzwiach salonu i w koszulioraz białym czepku na głowiewkraczała śmiałomiędzy pijanych, aby zaprowadzić tam ład i ciszę. Efektosiągała natychmiastowy. Nietrudno domyślić się bezgranicznego zdumienia podpitych czerwonoarmistów, gdy raptemw drzwiach stawała biała zjawa grafini, która najczystszym rosyjskim językiem (hrabina urodziłasię bowiemi wykształciła wPetersburgu) udzielała im surowych napomnień i nakazywała ciszę i spokój, odgrażając się, że poskarży się generałowi, który jest z niązapewne spokrewniony, albowiem też jest chyba grafem. Staruszka54miała zdolności aktorskie i uparcie udawała, że nic nie rozumiezprzemian, jakiezaszływRosji. Gdy czerwonoarmiści tłumaczylijgi żecara już nie ma, hrabina tylkośmiała się ironicznie lubprzyjmowałatojako dobry żart. Wmówiła mieszkającymu niej oficerom, że jestzrodzinyKutuzowai tym zdaje się osiągnęła unich szacunek i posłuch. Ci przeważnie młodziludzie, gdzieś zodległych wsi zauralskichlub nadwołżańskich, widzieli wstarej grafini zmaterializowaną postaćz filmulub zestronic powieści Lwa Tołstoja,patrzyli na nią jak na okazwymarłego gatunku. Staruszka imponowała im swoim tytułem i poczęści imaginowanymi pokrewieństwami, chwalili sięnią przed innymi oficerami: "Amy żywiomu nastojaszczej polskiej grafinirodstwiennicy Kutuzowa, wot szto. Interesnaja babuszka". Hrabina korzystała z tego i potrosze tyranizowałaoficerów. Stwierdziwszy, że w ubikacji nie ma porządku, odcięła im do niejdostęp i musielilatać napodwórze. W końcu przyszładoniejdelegacjazłożona z dwóch najbardziejeleganckichoficerów, którychprzyjęła czarnąkawą i ciasteczkami. "Grafini, nu kak żyć bez ubornoj? tłumaczyli jej oficerowie. U mienia niet ubornoj. Umienia jest toilet złościła się staruszka. Znaczytsia,wam chadzitw ubornoju, a u mienia jej niet". Dała się jednakprzebłagaći uroczyścieotworzyła drzwi ubikacji. Odtąd oficerowie chodzili tamniemal na palcachi bardzo zwracali uwagę, aby zachować porządek. Hrabina zdawała Michałowiszczegółowe relacje zeswych wypraw do miasta i perypetii zoficerami, i te opowiadania, zazwyczajbardzo zabawne, urozmaicały mu monotonię życia w służbówce. Przez cztery miesiące u hrabiny Michał prawiewcale nieopuszczałczterechścian zagraconego pokoiku,który już wkrótce wydawał musię więzieniem nie do zniesienia. Mimowszystkonie było towięzienie. Była to wolność,ponieważw każdej chwili mógł sobieotworzyćdrzwi i wyjść. Zrobił to jednak tylko dwa razy,na krótko zresztą,bo już za rogiemulicy wydawało mu się,że dostrzegłkogoś,ktoprzypatrywał mu sięzbyt uważnie. Dni u hrabiny Tylżyckiej wlokły się, dobazdawała sięmiećniezliczoną liczbę godzin, a każdagodzina składałasię z niezliczonychminut. Michała męczyła bezczynność, dręczyłbezruch, ciążyłoleżenie na żelaznym łóżeczku,które hrabina wcisnęła do służbówkimiędzy piętrzącesię w niej przeróżne rupieciei graty. Okno na55. pierwszym piętrze wychodziło na pokryty papą dach jakiejśprzybudówki. Dostrzegał tylkoskrawek uliczki wybrukowanej kocimiłbami i dużą połać nieba nad Piotrkowem. W dni targowe uliczkąprzejeżdżały fury chłopskie i Michałukrytyza gęstą firankąobserwował je znajwyższąuwagą, wróżąc sobie: "Jeśli pojawisię białykoń, może przyjdzie wiadomość od Szarego, a jeśli bułanek, tozdarzy się nieszczęście". Wróżby te niesprawdzały się zupełnie,dostrzegał wiele koni białychi bułanków, a przecież aninie przydarzyło sięnieszczęście, ani niebyło wieściod "Szarego". Już potygodniu takiego życia Michałowi wydawałosię, że jeślinie opuści mieszkania hrabiny, to zwariuje. Ratunek przyniosły mujednak rupiecie zgromadzone w służbówce. Z nudówzajął się grzebaniemwśród zwałów starych papierzysk i odnalazł oprawne w tekturę roczniki pism ilustrowanych jeszcze sprzed pierwszej wojnyświatowej. Zpoczątku przeglądał tylko ilustracje, później jednakposegregował roczniki odnajstarszego do najmłodszego i zaczął jeczytaćsystematycznie, strona po stronie. Cierpiał na bezsenność,czytał więc przy nocnejlampce od świtu do świtu, leżąc na żelaznymłóżku i zasłoniwszy okno starą serwetą. Hrabina odwiedzała go dwa, a nieraztrzyrazy na dzień, przynoszącposiłkii opowiadając o perypetiach związanych ze zdobyciemwiktuałów. Niekiedy przynosiła Michałowi gazety, z czasemjednak,gdy zauważyła, że zagłębiał sięw lekturę roczników starych pism,świeże gazety zjawiały się uMichała znacznie rzadziej. Staruszkatłumaczyłasię, że nie można ich nigdzie kupić, a Michał nie byłw stanietego sprawdzić i musiałjej wierzyć lub udawać, że wierzy. Coraz częściej natomiastnawiązywała wrozmowach dolekturyMichała,a żepamięć miała świetną, szczególnie gdy chodziłoo sprawy,które zdarzyły się wjej młodości, rozmawiała o wydarzeniachsprzedczterdziestu lattak, jak sięmówio sprawach współczesnych. Po jakimś czasie jej wizyty u Michała stały się swojego rodzajudziwacznymiseansami, jakimiś spaceramiw przeszłość, wędrówkąpo cmentarzach, wśród zmarłych i grobowców. Hrabina wchodziładopokoju Michała, niosąc na tacy talerz zupy i smażone mięso, i oddrzwi pytała z wielkim zainteresowaniem:I cóż się ciekawego zdarzyło, młody człowieku? Michałpodnosił się złóżka, odkładał rocznik starejgazetyi odpowiadał:56Zmarła Józefina Franciszkaz hrabiów ZabieHów, księżnaStanisławowa Puzynina. Józefina? wołała ze zdumieniem staruszka. Zmarła? przecież ona nie miaławięcej niż czterdzieści lat. A tak, właśnie miała akuratczterdzieści lat odpowiadałMichał, zabierając się do jedzenia. Pamiętam ją dobrze mruczała hrabina, siadając obok Michała nabrzeżku łóżka. Przez jakiśczas mieszkała wRydze,apotem w Warszawie, gdziekształciłaswoje dzieci. Czwórkę ichzdaje się miała. Pięcioro odpowiadałMichał. A tak, pięcioro. Amąż ciągle wyjeżdżał na Daleki Wschóddlajakichś tamswoich interesów. I zmarła, powiadasz, mójchłopcze? Ana co chorowała? Niepiszą, pani hrabino. A właśnie. Najważniejszego nie piszą. Józefina starsza byłaode mnie o dobre dwadzieścialat. Nie powiem, ładną była. I zmarła,powiadasz, chłopcze? Zmarła w Warszawie,pani hrabino. No tak, przecież byłam na jej pogrzebie, jeśli się nie mylę. A co jeszcze słychać, mójchłopcze? ZasłabnięciecesarzaFranciszka Józefa wywołałoobawyw świecie politycznym. Ale na razienie ma podobno powodów doniepokoju, panihrabino. Nicmnie nie obchodzi Franciszek Józef. Co jeszcze słychać,mój chłopcze? W Mandżurii panuje dżuma, pani hrabino. Wprzyszłym rokukobiety będą nosić szarawary. Pierwszą próbą było wprowadzeniedwóch manekinóww szarawarach na ulice Paryża. Ale największabatalia o szarawary, pani hrabino,rozegrała się na wyścigach konnych w Auteuil. Przez plac wyścigowy przemaszerowały trzy kobietyw sukniach-szarawarach. Podobno wywołały tamniezwykłą sensację. Szarawary? zdumiała się hrabina. Mój Boże,czegóż toludzie nie wymyślą? I pan sądzi, żeto się przyjmie? Nie mam pojęcia odrzekł Michał drapiąc się w głowę. Na zimębardzo bysię kobietom przydały takieszarawary. Cieplejsze odsukienki. Ale czy ładne? Nie, mój panie, to nie ma przyszłościkiwa57. łagłową hrabina. Inagle zwracała się doMichała: Mój chłopcze,czemu tak mlaszczesz? Jesz jak w chlewie. Trzymaj łokcie przy sobie. A nóż przełóż do prawej ręki. Otak. Teraz jest dobrze. Więc,co sięjeszcze zdarzyło ciekawego? Tylko nie opowiadaj mi z pełnymi ustami. Najpierw przełknij to,comasz w ustach. Michał przełykał imówił:W Łodzi na ulicy Widzewskiejosaczono w pewnym domuczterechniebezpiecznych bandytów. Bronilisięprzez kilka godzinjakw twierdzy. W pewnej chwilinad dachem domu ukazały siękłęby dymu, trzechbandytów zginęło w płomieniach, między innymiich szef, niejaki Dłużniewski. Jednego z bandytówzabito podczaspróby ucieczki. Tu są zdjęcia, pani hrabino. Staruszka rzuciła się chciwie na upstrzone fotografiami pożółkłestronice gazety,oglądała ciekawie zdjęcia zwęglonychzwłok,przypatrywała się podobiźnie hersztabandy, Dłużniewskiego. Pomrukiwałaprzy tym:MójBoże, co to się wyrabia na tym świecie. Bandytyzmrozkwita,trzeba będziechyba założyć jeszcze jeden zamek do naszych drzwi. To było w 1911 roku przypomniał jej Michał. Ale hrabinajakby gonie słyszała. Przerzuciła kilka stronic gazety. O! zawołała. Jeszcze jeden! Szesnastoletni chłopiec zdobrej rodziny, niejaki Tober, zabił dlałupu właściciela pokojów umeblowanych naMarszałkowskiej71. Czytał pan, cotu piszą? Podobnie jak herszt łódzkiej bandy, Dłużniewski,młody Tober wychowałsię na lekturze Sherlocków Holmesów iinnego tego typu sensacyjnejliteraturze. Tak, takkiwała głową hrabina. Dużozła przynositakaliteratura. Ale ja sama chętnie czytuję Sherlocka Holmesa. A pan? Dużo ludzi pan zabił? Kilku obojętnym głosem stwierdził Michał. I nieczytał panSherlocka Holmesa? No tak, panw ogóleniewiele czytał wzdychała smutnie. Zabierała puste talerze i cicho opuszczała służbówkę. Michałpozostawał znowusamna samze skrawkiem nieba za oknem i stertą starych gazet. Po chwili zagłębiał się wlekturzebiuletynu ostaniezdrowia cesarza FranciszkaJózefa. Z początkuMichał czytałtylko z nudów, potemzaś aby sprawićprzyjemność hrabinie, od której przecież zależał jegopobytw jej58domu. Zczasem zaś sam zaczął znajdować przyjemność wzagłębianiu się w ów umarły i nieznany mu świat. Złatwością pochwyciłkonwencję hrabiny traktowania przeszłościtak, jakby tobyła teraźniejszość. Przejmowałsię nowinami ze świata, który już przebrzmiałprzed pół wiekiem. Zaśmiewał sięze starych dowcipów,zastanawiałsię nad wprowadzoną w Paryżu nową figurą do kotyliona,tańca,o jakim nie miał najmniejszego pojęcia. Zastanawiał się, jak dziewczyny z Łęgów Chłopskich wyglądałyby w szarawarach. O kilka kroków odniego, po prostuza ścianą, na ulicy, którejfragment widział z okna,istniał zupełnie innyświat,miałświadomość jego istnienia, a przecież nie chciał go przyjmować, nie pragnąło nim myśleć. Gdzieśtam toczyła się wciąż wojna, front stał naOdrze, oficerowie w mieszkaniuhrabiny popijając nocami wódkęwrzeszczeli: "Jutro naBerlin! ", ale ono tym wszystkim nie chciałnic wiedzieć. Anawetgdyby chciał, brakowało pożywkidla tychmyśli, współczesnośćbowiem prawie nie docierała dojegodobrowolnego więzienia. Teraźniejszość to były dla niego gołębieszybujące poskrawku nieba, furmanki jadącepo ulicy wdnitargowe, ściszoneprzez ściany toasty oficerów rosyjskich i skąpe wiadomości, którychmu udzielałahrabina. Teraźniejszością były także sprzęty w pokoju,a wśród nich sterta starych gazet i to,co onezawierały. Oczywiście zdarzały się chwile, gdyzdawał sobie sprawę, że zabawy, jakieuprawia z hrabiną, owe wędrówkiwśród grobów sąw gruncie rzeczy przerażającym koszmarem iże grzęźniew nich jakw bagnie. Na razie jeszcze nawetnie usiłowałsię z niego wyrwać. Boi dokąd mógł uciec? Pewnego dnia hrabina powiedziała mu, żefolwark w ŁęgachSzlacheckich został rozparcelowany. Ziemięrozdzielono między fornalii biednych chłopów, a hrabianka Dorota wyjechała do Krakowa. Przyjął tę wiadomość z zupełną obojętnością. Był synemchłopa,od dziecka chciwie spoglądał na ziemięfolwarczną. Jeśli za kimśtęsknił, to za Hanką,z którą porozwiązaniu oddziału zetknął siętylkorazi to na jedną noc. I może jeszcze tęsknił za robotą w polu. Ajeślizjawiał się nocami w jego oczach jakiś straszny obraz, była tokupazwęglonych belekjego zagrody w ŁęgachChłopskich. I jeśliGzyms się naprawdę martwił, to świadomością, że korzystając z jegonieobecności ktoś tam, możePlaskota, który ocalał z nocnego po59. gromu, podoruje miedzę jego ziemi. Zastrzelę skurwysynapowtarzałsobie i wyciągał spod poduszki pistolet, czyścił go, sprawdzałkulew magazynku. W takich chwilach, a nasilały się one wczesnąwiosną,gdy niepotrafił odpędzić od siebie świadomości, że w Łęgach ziemia czekana pług i bronę, postanawiał opuścić mieszkaniehrabiny i wracać na wieś. Choćby po to, aby przespacerować się popolach. Ale starahrabina wychodziła z siebie, żeby wybić mu z głowyte wszystkie postanowienia. Pojedziesz, schwytają cię ubowcy i wywioząna Sybir. DoKaługi pojedziesz. Ja z nimi nie walczyłem oburzałsięMichał. ZNiemcamiwalczyliśmy. A właśnie. OPolskę kiwała głową hrabina. Oni takichnie lubią. Tu przecież mabyć Rosja. Michał bał się aresztowania. Bał się diabelnie wywózki do Kaługi. Bałsię,że pożarłaby go tęsknota. Tu był przecież na swej ziemi,mógł w każdej chwili wyjść z mieszkania hrabiny i z pistoletemw garścidochodzić praw do swoich miedz,dogrusz na swoim polu,do kupyzwęglonych belek, które były kiedyś zagrodą jegorodziców. I do tęsknoty zapowrotemna wieś dołączała się jeszcze udręka,że jest ścigany zawiny, do jakich się nie poczuwał. Wyobrażał sobiechwilę aresztowania, śledztwo,badania w podziemiachgmachu UB. Całe godziny trawił naukładaniu mowyobrończej,zdawałrelacje zeswego pobytu w oddziale ,,Szarego". Alekażdego dnia z jego pamięciumykały jakieś fakty,a przypominał sobie o nowych. W obawiewięc, że w UB nie będzie pamiętał o wszystkich zdarzeniach, któremogły świadczyć na jego korzyść, postanowił je spisać. Wzwaliskach starych gazetznalazłczysty brulion, hrabina dała mu ołóweki zacząłpisać zeznanie dlaUrzędu Bezpieczeństwa. "Gdy mnie zaaresztują, dam im je do przeczytania i możemnie puszczą wolno"myślał. Hrabinę zainteresowałonowezajęcie jej więźnia. Któregoś dniapoprosiła, aby jej przeczytał to, co spisywał. Zgodził się na to tymchętniej, że ostatniozaniedbał się w lekturze starychgazet i niebardzo miał o czym rozmawiać z hrabiną. Staruszka wysłuchała jegonotatek i rzekła:Masz dużytalent. To będziebardzo piękna książka. Piszcodziennie. Bardzo lubię takie historie. Czy będzie też cośo miłości? 60-Nie rzekł Michał. Czy trzeba pisać o takich sprawach? - Apewnie. Pisz o wszystkim. I musibyć też o mifiości. Michał miał jużna końcu języka informację, że przecież tosązeznania dla Urzędu Bezpieczeństwa. Ale powstrzymał się. Samtakże doszedł do wniosku, że przecież nie musi zostać aresztowany. Może "Szary" odezwiesię w końcu? MożeAmerykanie każą Rosjanom opuścić Polskę,a wtedy wrazz Rosjanami odejdzie stądUrząd Bezpieczeństwa ion, Michał, wróci bez obawydoo Łęgów. Więc pisał dalejswojąhistorię,ale już szczegółowiej, uwzględniając życzenia hrabiny, któracodziennie wysłuchiwała tego,co zdążył zapisać. Tak zrodził się pamiętnik Michała, członka oddziału,,; Szarego". IIPamiętnikMichałaZ "Szarym" zetknąłem sięna początku maja 1943 iroku, dokładnej daty nie pamiętam. Janek Grochala, synnaszegosąsiada zŁęgówChłops. kich,powiedziałmi pewnego wieczoru, gdy szedłem na majowe nabożeństwopodkrzyż narozstaje,że na drodze koło cmentarza ktośna mnieczeka ichce ze mną rozmawiać. "Kto to jest? " spytalenn zaciekawiony. "Idź. Dowiesz się. Idź koniecznie" rzekł mi Grochala. Poszedłem więc,choć zdużą obawą, bonie wiedziałem,ktotam namnie czeka. Myślałem,że może chodzi tu o jakąś dziewczynę i ktośchcemnie obić. Ale to nie był nikt z naszejwsi ani ze wsi sąsiednich. Na przydrożnymkamieniu obok cmentarza siedział szczuptł-ymłodymężczyzna w długich butach,zielonych bryczesach i taldi-ej samejzielonej marynarcewojskowego kroju. Miał gołą głowę, zobaczyłem,że to blondyn o pociągłej twarzy i jasnej cerze. W rękm trzymałułamaną gałązkę i siedząc na kamieniu kreślił nią na piaslku jakieśzygzaki. Na mójwidok wstał z kamienia,wyprostował sig i zrobiłw moimkierunku trzy kroki. Spytał dośćostro:"Mikina? ' Nazywaa? pan Michał Mikina? " "Tak" odrzekłem. Awtedyom wyciągał do mnie rękę, uścisnąłmojądłoń i oświadczył po proostu: "Jestem Szary". Apotem uśmiechnąłsiędo mnie. 61. Nigdy dotąd nie widziałem,aby ktoś tak ładniesię uśmiechał. Nie był touśmiech kobiecy, ale właśniemęski, przyjazny uśmiech,jak u prawdziwego brata. A że nie mam brata, ten uśmiech bardzomnie do niego zjednał. Rzekł mi: "Chcę z panemporozmawiaćpoufnie o sprawach ważnych. Chodźmy na cmentarz, na ławkę kołogrobowca. Tam nikt nam nie przeszkodzi". I poszedłem za niraposłusznie, bo bardzo mi się podobał ten człowiek, choć go jeszczenie znałem. Na cmentarzuobjął mnie ramieniem imówił:,,Słyszałem odnauczyciela, żebyłeśw szkole najlepszym uczniem, iwielka szkoda,żejest wojna i nie możesz się kształcić. Właśnie tacy jak ty,zdolni,młodzi synowie chłopscy,nie mogą osiągnąć tego, coimsięnależy,bo nie ma Polski. A nie ma tejPolski dlatego, że zwyciężył naszwróg, a także nie ma jejdlatego, że dotąd Polskąrządzili ludziestarzy, którzy chcieliżyć zbyt wygodnie, nieustannie powoływali sięnadawne zasługi. Przyczyną naszej słabości byławielka niezgodanurtująca kraj, brakzaufania do ludu, który żył w nędzy i byłodsuniętyod rządzenia ojczyzną. Lecz Polska nie zginęła, Polskabędzie. Samajednak nie powstanie, stworzą ją jej synowie. Jakabędzieta Polska? Taka, jaką stworzymy, jaką wywalczymy z broniąw ręku. Będzie to Polska, która daprzykład największegobraterstwa swych synów, a braterstwo to zrodzi się wewspólnej walceo ojczyznę. Będzieto Polska, w której każdy z jej walczących synów,chłop, robotnik, arystokratai fabrykant, zapomną o różnicachi waśniach dzielących ich, a będąmyśleli, jakojczyznę umacniaći czynićpotężną. Wspólniebędziemywalczyć oPolskęi wspólnie będziemynią potem rządzić. Czy chcesz takiej sprawiedliwej Polski? Czychcesz o nią walczyć? "Tak mówił domnie "Szary", trzymając dłońna moim ramieniu. Byłciepływieczór,pachniałybzy na cmentarzu i kląskał słowik. Nikt nigdy w życiu nie mówił domnie tak pięknie, co najwyżejw czytankachszkolnych spotkałem podobne zdania. Alesłowa "Szarego"zwróconebyły domniei dzięki nimpoczułem siękimś niezwykłym, jakby zupełnie innym człowiekiem. Zdawało mi si^, żetocała Polskapyta mnie, zwykłego wiejskiego chłopaka. "Kim panjest" ledwie zdołałem z siebie wykrztusić,takbardzo miałem ściśnięte gardło. Wówczas "Szary" zerwał się z ławki,stanął przede mną na baczność ipowiedział: "Jestemwysłannikiem62Rządu Polskiego,który powstałpoza krajem, w Wielkiej Brytanii. W imieniu RząduRzeczypospolitej Polskiejpytam się, czy chceszzostać żołnierzem Armii Krajowej? ""Tak. Tak" odpowiedziałemdwukrotnie,bo czułem się dumny,żewłaśnie mnie zadał to pytanie. On zaśrzekł: ,,Przyjmuję twoją zgodę. Rozmowę naszą zachowajwtajemnicy. A jutroo dwunastej w nocy stawisz się tu, przedgrobowcem nacmentarzu, izłożysz przysięgę. Odtąd będziesz żołnierzemwielotysięcznej armii walczącej". Trzasnął obcasami i szybkim krokiem zszedł z cmentarnego wzgórza. Ja chwilę jeszczesiedziałemna kamiennej ławce, a potem także pomaszerowałem nadół,na drogę. "Szarego"już nie widziałem, jak duch rozpłynąłsię w ciemnościach wieczoru. Wolnym krokiem wróciłem do wioski, narozstaje, gdzieśpiewano litanie do Matki Boskiej. Przysiadłem się do innychiśpiewałemz nimi, alewciąż myślałemo "Szarym" i o tym, co mi powiedział,i kim się stałemdzięki niemu. Mój przyjaciel Marcin, z którymlubiliśmy się oddziecka, spytałmnie: "Gdziebyłeś? " Musiałemskłamać, że świnie weszły w szkodęi zaganiałem je do chlewa,dlatego właśniesięspóźniłem. Chciałem bardzo powiedzieć mu, żejestem żołnierzem, leczprzecież "Szary" kazał trzymać rozmowęw tajemnicy. Pomyślałem także, iż być może ,,Szary" wezwie nataką samą rozmowę również i Marcina. Co będzie,jeśli dowie się odniego, że zdradziłem tajemnicę? Nie powiedziałem więcMarcinowio rozmowie z "Szarym", nikomu o niej nie mówiłem, ani ojcu, animatce, ani siostrom, tylkoHance, ale tostało siępóźniej, gdynaprawdę byłemjuż żołnierzem w oddziale "Szarego". Nazajutrz czułemsię jak człowiek chory, nawet jeść nie mogłem,tylko rozmyślałemo tym, co ma nastąpić tej nocy na cmentarzu. Korzystając z nieuwagi matki wykradłem ze skrzyni swojedługiebuty, bryczesy i kurtkę,i ukryłem je w stodole. Tego dnia oświadczyłemw domu, że odtądbędę sypiałw stodole na sianie, bo w izbieJest duszno. Matkę to nie zdziwiło,bozazwyczajjuż odmaja szedłemspać dostodoły. Dzięki temu przed dwunastą w nocy mogłemprzebrać się w swoje najelegantszeubranie i niepostrzeżeniewymknąć z zagrody. Nikt mnie nie spotkał na drodze do cmentarza,szedłemzresztą bardzo ostrożnie, bo nocbyła widna, mimożebezksiężycowa. Już z daleka widziałem bielejący wmroku murcmentarny z polnego kamienia i drewnianą bramę prowadzącą mię63. dzygroby. Nikt nie stał ani kołobramy, aniza murem, dalej zaśwszystko ginęło w ciemnościach. Uchyliłem trochę szerzej odrzwiabramy, które zapiszczały tak przenikliwie, że przezchwilęzdjął mniestrach. Nie bałemsię zmarłych, ale przejął mnie lęk,że będę musiałsamotnie brnąć wmroku aż na wzgórek,gdzie stał grobowiec hrabiów Tylżyckich. Niedziwiło mnie, że właśnie tu miała się odbyćprzysięga. W Łęgach nigdy nic nie mogło się odbyć bez zgodyTylżyckich, tak było od wieków,teraz też pewnie ,,Szary"działałw porozumieniu z nimi i dlatego pozwolili mu korzystać ze swejkaplicy grobowej. Szedłem ostrożnie ipowoli, wciążnikogonie widziałem, choć razporaz zwidywały mi się przeróżne cienie między krzakami. Znowubardzo głośno zaklaskał słowik i wtedy wzruszenie chwyciło mnie zagardło. "Idę tu, bowzywa mnie Polska", mówiłem sobie i przestałem się bać. Raptem ktoś zastąpił mi drogę. "Stój,kto idzie" usłyszałem ochrypły głos. Przede mną stał ktoś z karabinem wymierzonymdostrzału. "To ja, Mikina"rzekłem. A wtedyten ktośwziął mnie za ramię i poprowadził na górę pod grobowiec. "Zaczekaj tutaj" rozkazałpopychając mnie na kamienną ławkę, gdziewczoraj rozmawiałem z "Szarym". Siedziałotam jeszcze trzech chłopaków. Byli to dwajbracia Grochalowie i Franek Fontański z Łęgów Szlacheckich, syn dworskiegofornala. Domyśliłem się, żepodobnie jakjaprzyszli tu, aby równieżzłożyć przysięgę. Może z dziesięćminut siedzieliśmy w milczeniupaląc papierosy. Przez ten czas zorientowałem się,żena cmentarzuw krzakach znajduje się jeszcze kilku ludzi, a wszyscy mielibroń. Niektórychz nich znałem z widzenia, były to przeważnie chłopakiz ŁęgówSzlacheckich ikilku zniedalekiego przysiółka zwanegoGórką. Nagle otworzyłysię drzwiod kaplicygrobowejiukazało sięw nich czerwone światło. Ktoś za naszymi plecami powiedział głośno"Baczność! ", poderwaliśmysię z ławki. Wdrzwiach kaplicy stał"Szary", na piersiach miał przewieszonyautomat,u pasa nosiłpistoletw czarnej kaburze. Dał nam znak, byśmy weszli do kaplicyi wtedy po raz pierwszy w życiu znalazłem się w grobowcu naszychhrabiów. Kaplicabyła bardzo mała, pod ścianą nawprostdrzwi znajdowałosię coś w rodzaju ołtarza, nad którym wisiał obraz MatkiBoskiej Częstochowskiej. Pod obrazempaliła się czerwona lampka64j toona wypełniałaczerwieniącałą kaplicę. Z dwóch stron obrazupłonęłyświece, u stóp ołtarzana dwóch stopniachleżał czerwonydywan. Obok ołtarza stała ubrana w białą suknię hrabianka Dorota,w/ dłoniach trzymała czerwoną poduszkę,a na tej poduszce leżałaszabla, której rękojeść błyskałaróżnokolorowymiognikami. ,,Klęknijcie" powiedziałdonas ,,Szary". Posłusznie uklękliśmy nadywanie u stóp ołtarza. Z obydwu stron stanęło dwóch ludzi uzbrojonych w karabiny i sprezentowali broń. "Powtarzajcie za mną słowa przysięgi rzekł Szaryj połóżcie dwa palce na szabli". Wtedy zbliżyła się do nashrabianka,przyklękła i podsunęła nam szablęna poduszce. "Tą szablą rzekła mójpradziad walczył pod Samosierrą". Niepamiętam już słów przysięgi, wiem,że przez cały czas, kiedyje powtarzałem, patrzyłemna hrabiankę Dorotę, na jejtwarz i jasnewłosy, które miała rozpuszczone na ramionach. Była bardzopięknai nigdy nie zapomnę jej w owej chwili; nigdy potem nie wydała misię taka jak wówczas. Patrzyła mi w oczy, a jej spojrzeniemówiłomicoś, czego nie rozumiałem, ale co było wspaniałei niezwykłe. Po przysiędze,,Szary"wskazał nam obraz Matki Boskiej ipowiedział: "To jestKrólowa Korony Polskiej, przysięgaliście Jej i Polrsce". Hrabianka wciąż na mnie patrzyła, ja także nie spuszczałemz niej wzroku, aż w pewnej chwili zakręciło mi się w głowie odtegopatrzeniai poczułem się jak odurzony. Wstałem ze stopni ołtarzazataczając się i dopiero na dworzechłodne powietrze nocy przywróciło mi równowagę. Przed kaplicą "Szary" oświadczył nam: "Oddziś jesteście żołnierzami oddanymipod moją komendę. Od dziś zwrócił się do mnie będzieszsię nazywał Śmiały. Myślę, żestaniesz się godnytego pseudonimu". Innym chłopakom takżenadałpseudonimy. JanekGrochala wyjął z kieszeni pół litra wódki izapytał, czy możemywypić. ,,Szary" zgodził się na to i usiadł przynasna kamiennej ławce. Hrabianka Dorotawyszła z kaplicy, ale w swejcienkiej sukni drżała od chłodu. Wówczas zapytałem ją, czy pozwoli,abym ją okrył marynarką. Kiwnęłagłową i przyjęła moją marynarkę. "Szary" zaś śmiejąc siępowiedział: "On naprawdęjest śmiały". Po jakimś czasie rozeszliśmy się. każdy z nas oddzielnie opuściłcmentarz. Była chyba druga w nocy, gdy znalazłem się w naszejstodole i położyłem do snu. Odtąd dwa razy wtygodniuchodziłemw nocy nazbiórki, które przeważnie odbywały się przy kaplicy. Liściedębu, t. I65. Stamtąd maszerowaliśmy w lasy za rzekę na ćwiczenia wojskoweinaukę strzelania. Oddział nasz wtedy składał sięprawiezestuludzi,ale broni starczało zaledwie dla dwudziestu. Domyślaliśmysię,żeo resztębroni trzeba się będziewkrótcepostarać, toznaczyzdobyć ją na Niemcach. Tak minął maj i zaczął się czerwiec. Na początku czerwca którejśniedzieli spotkałem we wsi Marcinai postanowiliśmy razempójść do Łęgów Szlacheckich, gdzieodbywało się wesele. Wziąłem w kieszeń ćwiartkę wódki, Marcin teżmiałtakąsamą ćwiartkę, gdyż. w lesiez ojcem trochę zarobił, i poszliśmy pod weselną chałupę jako "szewcy",czyli tacy,którychniktna wesele nie zaprosił, ale przychodzą, wystają pod oknami, przyglądając się tańczącym i jeśli im się uda, też sobie raz czy dwa razyzatańczą w weselnejizbie. "Szewców" naszło się sporo, najwięcejmłodych chłopaków, a że każdy miał ze sobą poćwiartce, w sadzieobok weselnego domu zrobiłasię duża popijawa, bo wieczór byłbardzo ciepły iprzyjemniebyło siedzieć wsadzie i pić słuchającmuzyki i przyśpiewek. Marcin zapytał mnie,dlaczego się od niegoodbiłem i wieczorami gdzieś przepadam poza wioską. Już chciałemgowtajemniczyć we wszystko, bo bardzo go lubiłem,ale przejąłmnie strachprzed złamaniem przysięgi. Więc tylko postanowiłem, żepowiem "Szaremu" o Marcinie, aby też go wziął do naszego oddziału. Naprawdę lubiłem Marcinai on mniechyba lubił. "Zobaczysz, Marcin powiedziałem mu żewojna skończysię wkrótce,awtej Polsce,co powstanie, będziejużsprawiedliwość. Wkrótce pójdziemy do szkół, ty ija,bo też byłeś w szkole dobrymuczniem. Nie masz dużej gospodarki,więcna wsi szczęścia nieznajdziesz. Pojedziemy razem do miasta, tyi ja. Chcesz? ""Tak odrzekł Marcin. Bardzo chcęz tobą mieszkaćiz tobą się uczyć. Tylko kiedy to będzie? " "Niewiem rzekłem. Alepewniejuż niedługo. Jak będzie nowa Polska". I chciałemmu o tejnowej Polscecoświęcej powiedzieć, ale dosiadł się do nas Barej, synmłynarza z Górki. Przed samą wojną dosłużył się w wojsku kapralai w oddziale . Szarego" dowodziłdrużyną. "Szary"cenił go, bow porównaniuz innymi był otrzaskany z bronią. Dlatego pewniepozwalał przychodzić Barejowina zbiórki nawet wtedy, gdytentrochę sobie podchmielił, co u Bareja niebyłorzadkością. Pił ciągle,całe dnie przesiadywał po bimbrowniach, jego ojciec samzarządzałmłynem, a choć mieli nakarkuniemieckiego komisarza, to przecież66ppowodziło im się bardzo dobrze iw drugim roku wojny nowy domsobiezbudowali. Barej przysiadłsię do nas i w trójkęwypiliśmydrugąćwiartkę. Barejmocno już byłpijany i gdy butelka się opróżniła, poszedł doizby weselnej, żeby mu jeszcze dali. Ale dać nie chcieli, a panmłodywygoniłgo zizby. I wtedystało się cośstrasznego, Barej zaczął kląćokropnie, krzyczał,że rozgonicałe wesete. Piana wystąpiła mu nausta, wyciągnął z kieszeni pistolet istrzałem ranił w ramię panamłodego. Potemstrzelał wpowietrze ido ludzi, którzy skryli sięmiędzy drzewami w sadzie. Muzykanci uciekli z izby, wesele sięskończyło. Barej zaślatał posadzie istrzelał do każdego, ktomu siępod rękę nawinął. Mnie też o mało nie zastrzelił, gdyżzastąpiłemmu drogę i chciałem namówić, aby przestał strzelać, ponieważ podobno za rzeką akuratprzyjechała granatowa policja. Jak się imwytłumaczy z tego, żema broń? AleBarej wymierzył do mnie zpistoletu i byłby mnie zabił,Marcin jednak kopnął go w kostkę, ten się przewrócił, kula gwizdnęła mi nad uchem. Wtedy wraz z Marcinemuciekliśmy w najdalszykąt sadu i stamtąd wypatrywaliśmy,co będzie dalej. PowiedziałemMarcinowi, że nigdymunie zapomnę tego zdarzenia, ponieważuratował mi życie. Lecz Marcin tylko się roześmiał i rzekł zwyczajnie: ,,Głupstwo. Ty zrobiłbyś dla mnieto samo, co ja dlaciebie". Miał całkowitą rację. A Barej szalałw sadzie. Nikt nie ośmielił się zbliżyćdo pijanego. Na domiarzłego, tak jak przewidywałem, jego strzałyściągnęłygranatową policję. Zanim jednak policja przystąpiła do ataku naBareja, on ukrył się w stodole. Policjanci, choć ichbyło czterech,uzbrojonych w karabiny, bali sięwejść do stodoły. "Niech najpierwwytrzeźwieje" mówili do ludzi. Była ciemna noc, Barej wrzeszczałw stodole, że wszystkichwystrzela. Wówczas pojawił się "Szary"i rzekłdo policjantów: "Ja zakradnę się do stodoły i schwytam go". I tak też zrobił. Od tyłu wszedł do stodoły, usłyszeliśmy potem kilka strzałów,wszyscy byli przekonani, żeBarej go zastrzelił. Pochwili jednak"Szary" otworzył szerokodrzwi stodoły i zawołał dopolicjantów:"Ten człowiek już nie żyje. Zastrzelił się. Dostał delirium tremens odwódki". Przyniesiono światło i weszliśmy do stodoły. Na klepiskuleżaj Bareji szczerzył zęby. Obok niego leżałpistolet, z którego67. strzelał. W pistolecie nie było żadnej kuli. "Ostatnią wpakował sobiew łeb" powiedział jeden z policjantów. Robili potem dochodzenie,skąd Barej miał pistolet,ale skończyło się na niczym. Doszlido wniosku, że Barej wrócił zwojska z pistoletem, ludzie potwierdzili, że ciągle piłi miewałnapady "białej gorączki". "Szary" z niczegosięnie tłumaczył, na tydzień zniknął zokolicy, potem znowusię pojawił. Odtąd trochę bałem się "Szarego" ibyłem rad, że nie wtajemniczyłem Marcina w nasze sprawy,więc nie złamałem przysięgi, zaco pewnie "Szary" ukarałby mnie tak samo jak Bareja. Zresztą niebyło już okazji, abyjakoś szczerzej rozmawiać z Marcinem, bodowiedziałem się, że z naszej wioskiktoś musi jechaćna roboty doNiemiec i żeprawdopodobniepojedzie Marcin, ponieważjego ojciecchce mieć konia i wóz. Kupionowięc Marcinajak krowę na rynku. Wydałomi się tostrasznei takmi było nieprzyjemnie, że poprostu wstydziłem się zaojca Marcina,za siebie, za swojego ojca, który podobno najbardziejsię targował. Unikałemludzi, szedłem do pracyw najodleglejszykawałekpola, byletylko niespotkać Marcina. Bałem się spotkaniaz nim,bo nie wiedziałem, co mu powiedzieć. On przecież jechał doNiemiec także i za mnie. Tłumaczyłemsobie, że jeśli zostaję, to niena próżno, ale po to, żeby tu walczyć,w tej zaś nowejPolsce niktnikogo nie pozwoli sprzedawaćjak krowę na rynku. A gdy o tympomyślałem, zrobiło mi się lżej na duszy,leczwciąż unikałem Marcina, ponieważ nie mogłem mu powiedzieć ani o oddziale "Szarego",ani owalce, którą będziemy toczyć. Marcinodjechał do Niemiec, niepożegnawszy sięze mną, a raczejto ja unikałem spotkania z nim i dlatego się nie pożegnaliśmy. Tymczasem "Szary"co noc wzywałnas teraz naćwiczenia,przygotowując oddział do pierwszej akcji. Wybrał doniej tylkodwudziestupięciu ludzi, dla tylu bowiem starczało broni. Mnie także wyróżniłswoim wyborem i nawet powiedział, że jeśli odznaczęsię, to namiejsce zabitego Bareja zrobimnie dowódcą drużyny. Zbiórkęprzed akcją wyznaczono nasobotę, o dziesiątejwieczór na cmentarzu przygrobowcu Tylżyckich. Byłem niespokojny,ogarniały mniejakieś dziwne przeczucia, że może zginę. W przeddzień zbiórkinie mogłem ani jeść, ani pracować; włóczyłem się po polach jakpotępieniec. 68W południenadrodze przed wsią spotkałem Hankę, którawracała zesklepu w Łęgach Szlacheckich, gdzie kupowała karbid dolampy- Z nieba lał się skwar, przycupnęliśmy nakupie kamieni, w/ cieniu starej lipy kwitnącej pięknie, z tym swoim odurzającymzapachem, który sprawia, żewydaje się, jakby powietrze miało smakmiodu. "Jeśli zginę. " wyrwało mi się. Nie dokończyłem, bo zląkłemsię zdradzeniatajemnicy. Hanka spojrzała na mnie ze zdumieniem,a nawet z odrobiną złości, uważaławidać, że żartuję. "Co ty zagłupstwa wygadujesz? " spytała. Chciałem ją chwycić za warkocztak jak dawniej, ale coś mi odebrało dawną śmiałość. Była jakaśdziwna, ani razu nie uśmiechnęła siędo mnie,posmutniałymi oczamipatrzyła gdzieś w stronę rzeki i krzyża na rozstaju dróg. "Jeślizginę powtórzyłem zuporem, bo nie chciałem, aby myślała, że sięwygłupiam pomyśl omnie, bo cię lubiłem, Hanka". ,,Dlaczego miałbyś zginąć? " Wzruszyła ramionami i znowunawet nie spojrzała na mnie. "Nigdy się tego nie dowiesz. Ale wierzmi, jutro mogę zginąć" powiedziałem. "Wiem kiwnęła głową -idziesz zmoimi braćmi". Ucieszyłem się, że nie muszęjej zdradzaćnaszej tajemnicy. "Hanka" szepnąłemiramieniem przygarnąłemją kusobie. Potem pocałowałem ją w szyję,lecz ona nagle wyrwałami się i zawołała z gniewem:"Nigdytego nierób! Nigdymnie niecałuj. Nie będziemy się nigdycałować". Teraz ja patrzyłem na nią ze zdumieniem. "Co sięstało? " spytałem. Usiadła obok mnieirozpłakałasię. Mówiła przezłzy,ledwie mogłemzrozumieć jej słowa: "Przysięgałam Marcinowi. Podkrzyżem. On odjechał. "Ogarnął mnie gniew. Na niąi na Marcina. Dlaczego przysięgalisobie pod krzyżem? Krzyknąłem: "Wolałabyś, żebymto ja odjechał,a nieon? "I wtedy usłyszeliśmy skrzypieniekółjadąceg wozu. Hanka otarłałzy, aby nikt nie zobaczył, że płacze. Wóz zbliżał się od stronyŁęgów Szlacheckich, przysłoniłem ręką oczy, bo z tamtej stronyświeciło słońce, i patrzyłem, któż to nadjeżdża. Alewóz był za górkąi najpierw usłyszeliśmy wesoły śpiew. Woźnica nuciłgłośno:Kochałem,nie znałem, kochałemniewiele,Kochałem wniedzielę, poznałem, żeścielę. 69. A po chwili na górce zobaczyliśmy bułanego konia z wozem,pełnym sosnowychgałęzi. Obok wozuszedł ojciec Marcina, zapewnetrochę podpity. Zaczął głośno nową piosenkę:Oj, co będzie,tobędzie, ożenię się z Felką,Felka mi się spodobała, bo magłowęwielką. To byłkoń i wóz,zaktórysprzedano Marcina i wysłano gow świat. Bułanek wydał mi się dorodny, bez żadnego wysiłku ciągnąłwóz zgałęziami i wysoko trzymał łeb. Tylko koła wozu skrzypiały:skrzyp, skrzyp, dżyt, dżyt. IIIPamiętnik Michała (cd. )Rozdano nambroń, ustawiliśmy się dwójkami, oddział ubezpieczono i w tym szyku przekroczyliśmynocą most na rzece. Na czeleszedł "Szary", którydobrze chyba znał okoliczne lasy, gdyżzaraz zamostem skręcił w bocznądrogęiprowadził nasmimo nocnychciemności. Nie wiedzieliśmy ani po co, ani dokąd idziemy. Maszerowaliśmy wzupełnym milczeniu, dwójkami, przed sobą miałem braciHanki, Jankai BolkaGrochalów, oboksiebie StefanaMacochęz Łęgów Szlacheckich, aza sobą dwóch chłopakówze wsi Jasień nakrańcu naszej gminy. Uzbrojony byłem we "wiocha", lekki karabino krótkiej lufie, który jak mówił,,Szary" kupiony zostałodWłochawracającego z frontu wschodniego. Dobra to była brońi otrzymanie jejuznałem za wielkiewyróżnienie zestrony ,,Szarego",postanowiłem więc, że w akcji muszęsięwykazaćczymś szczególnym. Na raziejednak nie znajdowałemdo tego sposobności, ciągletylko szliśmy przez lasy, wciąż przyspieszając kroku. Mijaliśmy zrębyi polany, brnęliśmy przez sosnowe zagajniki, potykaliśmy się o kamienie na dnie głębokich parowów zarośniętych krzakami. Noc stawała się coraz widniejsza, bo wzeszedł księżyc podobnydo ułamanejzłotejbroszki;było ciepło i w lesie unosiło się mnóstwoświetlików. Bezszelestnie płynęłymiędzy pniamidrzew, tozbliżałysię do nas, to znów uciekały w mrok, astamtądspoglądałyna nas70tysiącem błyszczących oczu. Chwyciłem jednego i niosłemgo w dłoni, ale uwięziony natychmiast przestał błyszczeć. Rzuciłem go więcwpowietrze,a onodleciał jarząc światełkiem podobnym do maleńkiej gwiazdki. A my wciąż szliśmy i szliśmydalej, wreszcie przebrnęliśmy strumień izatrzymaliśmysię na skraju lasu. Gdzieś niedaleko byłajakaś wioska albo przysiółek, bo dochodziło nas stamtąd naszczekiwanie psa. "Szary" pozwoliłnam usiąśćna mokrej odrosy trawie i wtedy powiedział, że będziemy ubezpieczać od strony południowejto właśnie ogromne pole, które jest przednami. Najdalej zagodzinę nastąpi tu zrzucenie z samolotówbroni potrzebnej nam dowalki. W akcji zrzutu biorą udział także i inne oddziały, co zresztązaraz się potwierdziło, gdyż piaszczystą drogą wzdłuż skraju lasunadjechał na rowerze łącznik i przekazał "Szaremu"nowe rozkazy. Nasz dowódca przerwałwypoczynek oddziałui poprowadziłnas ażdo szerokiej leśnej drogi, wiodącej do wsi. ,,Będziemy strzegli tejdrogi wyjaśnił nam. Gdyby zbliżali siętędy Niemcy, musimytak długo bronić dostępuna pole,ażinneoddziały przyjdąnamz pomocą". Zajęliśmy pozycje po obydwu stronach drogi. Z karabinami gotowymi do strzału leżeliśmy w krzakach,a dalekowprzedzie,jużw lesie ukryta była czujka złożona z dwóch naszych ludzi. Aleponieważ rozlokowaliśmy się za zakrętem, nie mogliśmy obserwowaćtego, co działosię na polach za lasem. O drugiej wnocy usłyszeliśmy głuchy, jakby dobywający się spod ziemi warkotnadlatującegosamolotu. Szybował nisko,przez krótką chwilę widziałem jego czarną sylwetkę nad naszymi głowami. Potem samolot oddalił się iznowu zawrócił. Trzy razy takzawracał, ażw końcuodleciał w tę samąstronę, z której przybył, igdy słyszałem jego warkot nad naszymigłowami, doznawałem bardzo radosnego uczucia. Zrozumiałem, że"Szary"mówił nam prawdę, jesteśmy cząstką wielkiej armii walczącej o wolną Polskę. Ten samolot przyleciał do nas aż z Anglii,była to jakby dłoń podana namponad wrogimi miastami i rozległąziemią, gdzie panoszył się nasz wróg. W tej dłonibyła dla nas brońdo walki. ,,Potrafimy ją wykorzystać. Potrafimy" powtarzałemsobie. I chciałemto powiedzieć "Szaremu", ale zauważyłem, że jestonw zupełnie odmiennym niżja nastroju. Za coś tam zbeształłącznika, któryznowu przyjechałdo nas na rowerze, potem przeka71. zał dowództwo naszego oddziału sierżantowi "Burcie", nauczycielowiz Jasienia, a sam zniknął gdzieś w ciemnościach. Wrócił dopiero o świciei klnąc głośno mówił do "Burty", że ciz Angliichyba powariowali, przysłaliinstruktora i bardzomało broni. Tymczasem naszejarmii niepotrzeba instruktorów,tylko broni. Padł znowu rozkaz wymarszu i zagłębiliśmy się w las. Wstawałpogodny dzień. Maszerowaliśmyna przełaj przez las i wkrótceażdokolan byliśmy mokrzy od rosy. Wreszcie "Szary"zaprowadził nasna niewielki pagórek wśród mokradeł leśnych. Było tu pięknie, napagórku rósł tylko samotny dąb zwielkądziuplą przy ziemi. Tutaj"Szary" postanowił przeczekać dzień i nabraćsił do nowej nocnejakcji. "Musimy miećdużo broni powiedział nam. Zdobędziemy ją na posterunku granatowejpolicji w Sulejowie". Rozlokowaliśmysięna pagórku,zjedliśmy śniadanie,każdy z nasbowiem zabrał ze sobą trochęchleba, słoniny lub boczku. "Szary"wciąż był w bardzo złym humorze, mówił do "Burty"źle o tych, conamtakmałobroni przysłali. "Oni siedzą na tyłach i nic nierozumieją mówił. A potem chcą przyjśćnagotowe. Ale siępomylą. My z kraju zatrzymamy dla siebie to, co wywalczymy, a imgrzecznie podziękujemy. Zaklęskę 39 roku, za te nędzne ochłapy,które nam zrzucają". Tymczasemnadeszłopołudnie, a znim wielki upał. Położyliśmysię na trawie wcieniu dębu i odsypialiśmy noc spędzonąw lesie naczatach przy drodze. Ja jednak nie mogłem zasnąć. Dookoła mnierozlegało się chrapanie śpiących w trawie chłopców, a ja leżałem naplecach i patrzyłem w niebo,prześwitujące między zielonymi liśćmistarego dębu. Niebo miało barwę jasnobłękitną, a liście wydawałysięczarne. Nie wyczuwaliśmy wiatru, a przecież liście leciuteńkodrgały nadnaszymi głowami i jakbyszemrały coś, przemawiały,szeptały. I ten szept był tak piękny, że pomyślałem:"Polska towłaśnietaki stary,potężny dąb. Amy, jej synowie, jesteśmy jakteliście. Poprzez nas drzewo oddychai żyje, i poprzez swojeliścieodradza się. Póki dąb rodzi liście, dopóty niezginie". Naglestanął nade mną "Szary",spostrzegł moje otwarte oczyi spytał: "Marzysz? " Zarumieniłem się, bo wstyd mi się zrobiłomoich myśli, wydały mi się głupie. Ale "Szary" nie zauważył megorumieńca, usiadł obok i powiedział:"Ja też nie mogę zasnąć i marzę. A raczej zastanawiam się,rozmyślam". 72Położył się na trawie, podłożył ręcepod głowęi leżeliśmy takobok siebie, spoglądając w niebo prześwitujące między gałązkamidębu. "A czyty wiesz, chłopczeodezwał się Szaryżepagórek, na którym leżymy, to stare grodzisko? Tu, pośród bagien,przed tysiącamilat żyli ibronili sięprzed wrogami nasiprzodkowie, Słowianie. My jesteśmy kość z ich kości, krew zich krwi. Tybardziej niż ja,bo jesteś chłop,a we mnie płynietrochę obcejkrwi. Ale niewiele jej i dlatego tak dobrze słyszę wołanie ziemi,w której spoczywają prochy naszych ojców. A wiesz ty, co wołanasza ziemia? "Nic się nie odezwałem, gdyż czułem, żeon rozmawia nieze mną,ale z samym sobą. "Byliśmykiedyś potężnymnarodem mówiłSzary. A jeślipotem stało się tak, żestraciliśmy wolność prawiena dwastulecia, dziśzaś znów jesteśmyw niewoli,to dlatego, żeprzeniknęło do nas zbyt wiele obcej krwi, która czyni nas głuchymina wołanie ziemi. Mamy trzydzieści milionów ludności. Kilka milionów to Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, Białorusini, Litwini. Miesza się towszystko jak w wielkim tyglu,ale z tego chaosu nie powstaje nicdobrego. Kim sąwłaściciele fabryk w Polsce? Przeważnie to Żydzii Niemcy, Francuzi, Anglicy,obcy kapitał. Nikogo z nichnie obchodzi Polska, jej sprawy, jej losy. Dla tychludzi świętością jesttylko pieniądz iza pieniądze w każdej chwili gotowi są sprzedaćPolskę. Kimjest naszaarystokracja, te sławne wielkie rody polskie? Tyleż wniej polskiej krwi,co i obcej, rosyjskiej,niemieckiej i francuskiej. Jeśligdzieszukać Polski prawdziwej, to tylko w was, chłopach. Tylkou chłopa polskiegoznajdziesz jeszcze prastary obyczaj,siłę, twardość i upór, zjakim w pocie czoła zdobywa chleb. Robotnicy? Zbyt łatwo ulegają obcym wpływom,komunizmowi, który jestwymysłemżydowskim, aby można byłoznimi wiązać nadziejenaodrodzenie naszego narodu. W przyszłości tak. Wprzyszłościioni staną się wartościową cząstkąnaszego narodu. Ale na razietym rdzeniem odrodzenia musi pozostać chłopstwo. Z takich jak ty,Michale,zrodzi się nowa Polska. Stanie wówczas przed nami zadanie wyrugowania obcego kapitału i zastąpieniago państwowym,społecznym, polskim. Jednych spłacimy, innych,na przykład Niemców,będzie można wywłaszczyć bez żadnych odszkodowań. Jeślichodzi o Żydów, to tenproblem rozwiązali już za nas Niemcy. NiePochwalam tego, co robią z Żydami, ale z drugiej strony uświadomić73. sobie trzeba, żei przed nami stanąłby problem usunięcia Żydówz Polski. Nie zrobilibyśmy tego aż takdrastyczniejak Niemcy, alemusielibyśmy to uczynić. Polska musi być tylkodlaPolaków. Zbytwiele obcego przeniknęło do naszej umyslowości". Tak mówił"Szary", a ja milczałem, gdyżjego słowa wydawałymi się mądrei prawdziwe. Później zaś zasnąłem, "Szary" teżzasnąłzapewne, gdyż nie słyszałem jegogłosu. Może jednaknie spał, tylkomarzył o tym, jak będzie urządzać nową Polskę? Zbudziło nas wołaniewartownika, potem na pagórku zjawił sięłącznik do ,,Szarego". Nasz dowódcaznowu odebrał jakieś rozkazy,po których sięwściekał,okazało się bowiem, że zakazano mu jakichkolwiek dalszych akcji. Mieliśmy w spokojurozejśćsię do domów,aby Niemcy nie domyślili się, że wlesie dokonanozrzutu broni. "Szary" byłtak rozgniewany, żenatychmiastpoderwałoddział domarszu. Poszliśmy przez las, zaniedbując jakiejkolwiek ostrożności. Wracaliśmydo wsijak zwesela, a nie z akcji wojskowej. Jakbyśmyzapomnieli,że niesiemyna ramionachbroń. Raptem za zakrętem drogi leśnej natknęliśmy się na samochódniemiecki,który ugrzązł w piasku. Ośmiużołnierzy i oficerkrzątalisię koło wielkiej ciężarówki, podkładali gałęzie podkoła. Spotkaniewypadłotak nagle, że przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie w zupełnymbezruchu. Oficer niemiecki miał jednak szybszy refleks. Jegożołnierze zapewneprzeszli szkołęfrontową, gdyż wystarczyłjedenkrótki rozkaz, a zajęli pozycje obronne za samochodem iotworzylido nas ogień. Widziałem, jak obok mnie zwalił się Janek Grochala,ja także upadłem, alenie dlatego, że byłem ranny, tylko aby sięosłonićod kuł. Co robili inni, niewiem. Widziałem, że . Szary"rzucił granat na samochódi nastąpiłstraszny wybuch, wsamochodzie bowiem znajdowała się amunicja. Pięciu żołnierzy niemieckich wraz z oficerem zginęło natychmiast, a trzech rannych dobił"Szary" wystrzałemz pistoletu. Okazało się, że z naszego oddziałunikt w ogóle nie oddał żadnego wystrzałudo Niemców, tak bardzobyliśmy zaskoczeni. Tylko "Szary" niestracił przytomności i towłaśnie on samrozprawił się z ośmioma Niemcami. Nie ulegało dlamnie wątpliwości, że ,,Szary" jestbohaterem. Przyzabitychznaleźliśmy trochę broni, ta zaś,która znajdowałasię wsamochodzie, była zupełnie niezdatna do użytku z powoduwybuchu. Samochód palił się jakogromnapochodnia iwkrótce słup74czarnego dymu wzniósł się wysoko. Należałojaknajprędzej uciekać,gdyż w pobliżu może znajdowała się samochodowakolumna niemiecka, wybuch idym mógł jąprzywołać. Po naszejstronie zginąłJanek Grochala. Nie bałem się Niemców, którzy mogli w każdejchwili nadjechać, myślałem z lękiemo tym, co powieHanka, gdy powiemy jej o śmierci brata. ,,Zabraćzwłoki" rozkazał "Szary". Ponieśliśmy więcprzez lastrupa, podtrzymującgo czułem, jak powoli sztywnieje, jakciałostaje się corazchłodniejsze, wprost wyczuwało się,że śmierć obejmuje ciało Janka. Bolek nie płakał, szedł obok mnie, gdy niosłemzwłoki, i tylko odczasu do czasu chwytał zwisającą martwą rękę i cicho wołał: ,,Janek", jak gdyby wierzył, żetamtenjeszcze żyje. A potem zrobiliśmynoszez gałęzi i już o wiele łatwiejbyło go nieść. Przed wieczorem znaleźliśmy sięnaskrajulasu nad rzeką. Podrugiej stronie wody byłyŁęgi Chłopskie. Położyliśmy Jankanaposzyciuleśnym, ,,Szary"ustawił nas w szereg i oddaliśmy zmarłemu honory wojskowe. Bolek poszedł przez most do wsi, aby powiadomić rodzicówo śmiercibrata i przyjechać wozem po zwłoki. "Szary" kazałBolkowi i nam wszystkimrozpuszczaćpo wsi wiadomość, że Janekzostał zabity przezNiemców przypadkowo. RzekomoBolek wraz zJankiemszli polną ścieżką, gdydrogą przejeżdżałsamochód zNiemcami. Z samochodu zawołano: "Halt, halt! ",chłopaki przestraszyli sięi zaczęli uciekać. Bolkowi udało się skryćwżycie, a Janka żołnierze zastrzelili pod lasem. Pozostawiliśmytrupa samotnie wlesie i korzystającz wieczornego mroku przemknęliśmy siępojedynczo nadrugą stronę rzeki. Następnie znowu zeszliśmy się na cmentarzu obok grobowca, "Szary" odebrał od nas broń ipozwolił iść do domów. Nocą przemknąłem do naszej stodoły i położyłemsię spać. Rankiem przyszedł ojciec izaczął na mnie krzyczeć, że ciągle gdzieś przepadam,nacałą niedzielę zniknąłem. Zagroził mi, że odtąd znowu będęsypiał wchałupie. Te moje włóczęgi, powiedział, skończą się taksamo jakJanka Grochali, którego Niemcy zabili. Potem spytałmnie,gdzie ja właściwie znikam. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nagle zobaczył leżącą na słomie mojąkoszulę. Byłacała skrwawiona:"Coci jest? " krzyknął ojciec. "To nie moja krew" wyjaśniłem. To byłakrew Janka;trup jeszcze krwawił, gdy go niosłem. Ojciec już onic nie pytał, jakby przeląkł się śladów krwi na mojej75. koszuli. Kazał mi tylko,abymtę koszulę gdzieś schował i nie pokazywałmatce. Był topierwszy dzień żniw, tego dniawziąłem kosę, a mojamłodsza siostra, Zośka, sierp, i poszliśmy kosić żyto na górce obokcmentarza,tam bowiemnajwcześniej dojrzewało. Cieszyła mnietapraca, bo mogłempozostać z dalekaodwsi, gdzie uGrochalówbyłażałoba. Kosiłem do późnego wieczora, ażsiostra moja nieomalomdlała zezmęczenia przy robieniu garści. W domu zjadłem kolacjęi zaraz powlokłem siędo stodoły. Ojciecjuż nic nie mówiło spaniuw chałupie. Rano przyśniadaniu, zauważywszy,że znowu sposobięsię do roboty, matka zapytała mnie:"Na pogrzeb Janka nie pójdziesz? O dwunastej go już pochowają, bo gorąc wielki. Ubierz sięodświętnie i idź napogrzeb". Poszedłem. Prawie cała wieś towarzyszyła trumnie, którą wieziono na furmance zaprzężonej w dwa konie. Szedłem na końcupochodu, jakby mi byłoczegośwstyd albo jakbym to ja musiał sięprzedkimś tłumaczyć ze śmierci Janka. A przecieżto ja zamiastniego mogłem teraz leżeć wtej trumnie,on i ja byliśmy żołnierzami,Janek zginął po żołniersku, tylko że nikt o tymnie mógł wiedzieć. Ito było najsmutniejsze. Na pogrzebie nie widziałem Hanki, nie chciałem się pchać przeztłum, który oblegał mogiłę. Dostrzegłemtylko"Szarego",a obokniegohrabiankęDorotę. Wtedy przypomniałem sobie chwilę, gdywraz z Jankiem składałem przysięgę klęcząc wkaplicy grobowej. Łzystanęły mi w oczach i jeszcze dalej uciekłem od ludzi. Obawiałem sięspotkaniaz Hanką, ajednocześnie bardzo go pragnąłem. Chciałempowiedzieć jej:"Ostrzegałem cię przed tym, co może spotkać mniei twoichbraci, alety myślałaś tylko o Marcinie, który odjechał". Może to właśnie była kara za ten jejbrakniepokoju onas, a tylkoniepokój oMarcina? I gdy tak pomyślałem, znowupoczułem złość,że onaniepokoiła się o Marcina, a nie o mnie. Zamierzałem jejpowiedzieć o tej karze, ale stało się inaczej, spotkaliśmysię, lecz namoich ustach znalazłysię zupełnieinne słowa. Większość ludzi odeszła jużod grobu, Grochala wsadził na wózswoją żonę, którasłaniała się na nogach i Bolek powiózł matkę dowsi. Hanka wracała sama z cmentarza, zastąpiłem jej drogę. Jeszczewczoraj tobyła tylko dziewczyna. Dziewczyna, którą można byłociągnąć za warkocze i całować, choć się broniła. Teraz stałaprzede76mną dorosła kobieta, o bladej twarzyi podsiniałychoczach. "Niepłacz,nie płacz" powiedziałem. I staliśmy tak naprzeciw siebie,patrzącsobie w oczy. Nie umiem nazwać, co znalazłem w jej oczach. Leczbyło to coś takiego, że doznałempragnienia,aby objąćjąramieniem, przytulić twarzHankido swojej piersi. Chciałemprzysiąc, że jużnigdy, naprawdę nigdy nie spotka jej nic złego i ja będęzawsze przyniej. Nie zrobiłem jednak tego,mijali nas ludzie wracający z cmentarzaiHankęścigały ciekawe spojrzenia. Obok naszatrzymał się także "Szary"i hrabianka Dorota. "Szary" podszedłdo Hanki i wziął ją za rękę. "Niech mi wolno będzie powiedziałdoHanki wyrazić pani wyrazy głębokiego bóluiwspółczucia". Nikt tak nigdy do Hankinie mówił, więc speszyła się imiałaczerwone policzki. Hrabianka Dorotazawołała:"Jaka ona śliczna! Czy to pana dziewczyna? " ztympytaniem zwróciła się domnie. Aja odrzekłem:"Tak" choćto nie była prawda. Raptem pomyślałem, żeto słowo "tak"jest nową przysięgąskładaną przed hrabianką Dorotą. Więc ta moja przysięgazmazujetamtą, która wiązała Hankę z Marcinem. Mojaprzysięga wynikłasama z siebie,była jakby zrządzeniemlosu, czymśdobrym i uczciwym. Odtąd Hanka jest wolna i jest moja. Hrabianka odezwała siędo"Szarego": "Spójrz, jakie ładne dziewczyny i ładnichłopcy rodzą się w ŁęgachChłopskich. A wieszdlaczego? Bo mój pradziad, Hieronim, osadzałtam swojepokojówki,które wydawałzamąż za swoichlokai. Podobno były to najpiękniejsze dziewczyny w okolicy". "Szary"skłonił się Hance i rzekł: "Dowidzenia pani. Proszę pamiętać, że bratpani zginął jak bohater". Odszedł, wziąwszypodrękę hrabiankę Dorotę. A wtedyja ośmieliłemsięwziąć pod rękę Hankę i prowadziłem ją kilkanaście kroków. Widziało to wielu ludzi z okolicy, rozumiałem,co to znaczy: będą nasuważali za narzeczonych. Lecz pochwili Hanka odsunęła się odemnie i przyśpieszyła kroku. IVMichał uciekł z mieszkaniahrabiny Tylżyckiej. Stałosięto dziesią^o maja wieczorem, nazajutrz po tym, jak hrabina przyniosła muWiadomość o podpisanej w Berlinie kapitulacji Niemiec. Wojna77. więc została zakończonai wraz z tym faktem wydawało się Michałowi, że i w jego życiu skończyło się cośzłego. Skoro gdzieś tam nadŁabąstygły rozgrzane lufy armatnie. Michał pomyślał,że i on maprawo wyjść z ukrycia. Skoro nastał pokój, to ten pokój obejmowałwszystkich, także takichjakon. Wydawało sięwięc Michałowi, żemaprawo bezpiecznie wyjść na ulicę i tak jak inni świętować nadejście pokoju. Tych myśli nie zawierzył jednak starejhrabinie, wiadomość okapitulacjiNiemiec skwitowała ona wzruszeniem ramion istwierdzeniem: "Teraz wezmą sięza łby Rosjanie z Amerykanami. Kapitulacja Niemiec to nowy rozdział wojny". Nie wierzyłhrabinie, zdawałsobie sprawę, że jejjest wszystko jedno, czy wojnapotoczy siędalejczy nie. Alejemu nie było wszystko jedno,przede wszystkim dlatego, żemiał już dosyć siedzeniaw ciasnej klitce. Chciał wrócić dowsii zabrać się do roboty, odbudować gospodarstwo, żyć z Hanką,opiekować się ich dzieckiem. "Niechsię dzieje, cochce, ja muszęsięstąd wydostać myślał. Nie zrobiłem niczłego i teraz, w czasachpokoju, dadzą mi pewnie świętyspokój". Wieczorem, gdyhrabinawyruszyłanamiasto, aby sprzedawaćswoje fałszywe klejnoty, Michał narzucił na siebie wyszarzałą kurtkęz wojskowegosukna,ukrył pod nią pistolet, wyszedł i zatrzasnął zasobą drzwi prowadzące na kuchenne schody. Ale już zabramą, naulicy, poczuł się znowu niepewnie. "A możehrabina marację? Przecież ona utrzymuje ciągły kontakt z tym nowym światem,aja żyję wzupełnym odosobnieniu" pomyślał. I postanowiłbyćostrożny. Skierował sięnie na główną ulicę, jakzamierzał poprzednio, leczw boczne, wąskie i ciemne uliczki, gdzie mógł uniknąć natarczywościludzkiego wzroku. Na StarymMieściezwolniłkroku, wcisnął sięw tłum wypełniający uliczki. Były one jak przyciasny garnitur, wydawałosię, że od ciżby ludzkiej zaczną pękać w szwach, ludzierozepchną stare,odrapane mury. Dostrzegł wielu pijanych i oni tozataczając się, zaczepiając innych,sprawiali, żeMichał poczuł sięznowu bezpiecznie, w każdej chwili mógł udać pijanego iwymknąćsięspod czyjejś obserwacji. Widział także wielu podchmielonychżołnierzypolskich i radzieckich, milicjantóww brzydkich zielonychmundurach lub jeszcze po cywilnemu, a tylkoz czerwonymi lubbiało-czerwonymi opaskami na ramieniu. 78Miasto wypełniaławrzawa wystrzałów z karabinów i automatów. podchmieleni żołnierze imilicjanci odczasu do czasu strzelali w niebo, zaznaczając tym swąradość z powodu zwycięstwa. Natknął siętakże Michał na gromadkę młodych dziewcząt i chłopców w czerwonych krawatach, i tychtrochę sięprzeląkł, o wielebardziej niżmilicji. Kim byli? Co znaczyły te czerwonekrawaty? Czy był towyraz jakiejś ich wyższejrangi w społeczeństwie? A może tak właśnie nosili się komuniści? Nie wiedział tego,a bał się pytać. Omijałwięc ubranychw czerwone krawaty i podobnie ostrożnie przechodziłobok tych, co nosiliczerwone opaskina ramieniu. Chciwie chwytał strzępki rozmów, jakieprowadzilize sobą idącyulicą ludzie. Niekiedy przystawał i nadstawiałucha, niekiedytowarzyszył jakiejśgrupce idących. Był ciekaw, o czym ludzie mówią,bowydawało mu się, że to odsłoni prawdęo świecie, do którego chciałprzeniknąć. Dwóch ubranych w cyklistówki mężczyzn ciągle mówiło o "karze", szedł za nimi chybaz pięćdziesiąt metrów, przekonany,że mówią o karze i winie ludzi takich jak on. Dopiero po jakimśczasie zorientował się, że mowa jest po prostu o hucie ,,Kara", gdzieobydwaj pracowali. Dziewczynaw czerwonym krawacie opowiadała' ^pryszczatemuchłopakowi, że dostała pierwszą dwójkę z łaciny. NicS iż tego nie rozumiał. Więcchodziłado szkoły, do gimnazjum, byłaipo prostu uczennicą? I przestał obawiać sięczerwonych krawatów. ;Ale podchwycony urywek o dwójcez łaciny podziałał na niego; przygnębiająco. Jakby dopiero w tej jednej chwiliuświadomił sobie Swoją klęskę i poczuł się obcy wśród tłumu. Od każdego z tych ludzi, októrych ocierał się ramieniem, dzieliło go niemalwszystko. Tak sobieto wyobraziłi tak to odczuwał. Był ścigany, nosił w sobiejakąś winę, oni cieszyli się ze zwycięstwa, podczas gdy on rozpamiętywał swoją klęskę. Niespełniło się żadne z jego pragnień, nawetmarzenia obróciły się przeciw niemu. Uczyć się? Terazjuż nawetotym nie myślał, skoro nie wolno mu było powrócić na jego własnąziemię, na ruiny spalonej zagrody. Z jakiegoś nowo otwartego lokalu dobiegały go dźwięki muzyki,z malutkiego baru zalatywałomocnymzapachemkawy, tu i ówdzie"a ścianachdomów wisiały niezdarnie wymalowane szyldy,oznaj"^ające, że gdzieśtam, przytakiej to a takiej ulicy,dostać możnabiady, uszyć ubranie, podzelować buty. Ktoś reklamowałkursyJ? zykafrancuskiego i rosyjskiego. 79. Bezwiednie szedł wciąż za dziewczyną w czerwonymkrawacie,której towarzyszył pryszczaty chłopak. Zrozumiałto dopiero, gdyznaleźli się w parku i gdy na rozstaju dwóchalejekpożegnałachłopakakrótkim uściskiemręki. Zapadał jużmrok, gdzieś dalekoświeciłasamotna latarnia. Dziewczyna zmierzała w tamtym kierunku, a Michał szedł za nią,postanowiwszy, że po wyjściu zparkuzapyta o drogę na stację kolei wąskotorowej. Zamierzał jechać doŁęgów, choćby to miałokosztować utratęwolności. "Nie jestemniczemu winien. Zresztą nastąpił pokój" powtarzał sobie. W alejceparkowejsiedziało na ławcedwóch chłopaków. Niemieli więcejniż po osiemnaście lat. Wraz ze zbliżeniemsiędziewczyny, obydwaj zerwali się z ławki. Ściągajten czerwony krawat! powiedziałjeden znich. Adrugi chwycił dziewczynę za węzeł krawata i próbowałgorozwiązać. Dziewczyna szarpnęła się,wyrwałakrawat zpalców chłopaka. Ale ten chwycił go znowu,już silniej, imocno szarpnął. Dziewczyna aż przygięła się od tego szarpnięcia. Puśćcie mnie! Precz! krzyknęła, wciąż szarpiącsięz obydwoma, bo już i drugi chwycił ją za bluzkę. Dziewczynawyrywała się im. Aż drugi z chłopaków złapał jązaramię iuderzyłw twarz. Stój, tyczerwona dziwko! powiedział. Już my cię urządzimy! Niejesteś w bolszewii! Tu jest Polska! wołał drugi. Michałowi pociemniało w oczach. Usłyszałklaśnięcie dłoni napoliczku dziewczyny tak wyraźnie, jakbytojego ktoś uderzyłw twarz. Zgarbił się i czterema susami dopadł chłopaków. Pierwszego uderzył głową w pierś i przewrócił na żwir alejki. Drugiegokopnął w brzuch,a gdy tamten od tego uderzenia przyklęknął nalewekolano, wymierzył mu cios pięścią w nos. Chłopak od razuzalał się krwią i zacząłgłośno płakać. Pierwszy już uciekałna przełajprzez trawnik izniknął wkrzakach, głośno łamiąc gałęzie. Po chwilitenkrwawiący popędził za nim, trzymając dłoń pod nosem. Dziewczyna stała na środku alejkiciężko dysząc. Bluzkę miałarozerwaną na piersiach, krawat był na wpół rozwiązany i wisiał jejna szyi jak niezaciśnięta pętla. Dziękuję wam, towarzyszuszepnęła. Och, niema zaco mruknął Michał, oglądająckostki80swojej prawej dłoni. Od uderzeniaw jednym miejscu zdarł sobienaskórek. Gdyby nie wasza pomoc, towarzyszu,zdarliby ze mnie tenkrawat rzekła zawiązując go starannie i poprawiając bluzkę. To świnieszepnęła. Była bliska płaczu, lecz zdołała się opanować. po chwili mówiła jużostrym, gniewnymgłosem: Domyślam się,ktoto był. Zmęskiegogimnazjum, reakcyjna hołota. Synkowieadwokatów isklepikarzy. Czarna reakcja. I to mają być formywalki? Napadać nadziewczynę w parku? A wy skąd jesteście,towarzyszu? Nie jestem towarzyszem rzekł Michał i oblizał językiemmiejsce,gdzie miał zdarty naskórek. Sympatyk, co? spytała,lecz nie czekała na odpowiedź. Świetnie ichurządziliście zaśmiała się. Popamiętająwas długo. Tak z nimi trzeba. Tojest mowa, którą rozumiereakcja. A wy skądjesteście, towarzyszu? powtórzyła. Zbliżyli się do świecącej latarni. Teraz zobaczyłdokładnie jejtwarz: ładną buzięsiedemnastolatki o delikatnie zaróżowionych policzkach, maleńkich ustach i silniezarysowanych brwiach. Była szatynką, włosy miała krótkoobcięte, trochę po męsku, conie podobałosię Michałowi. Lubił u kobietdługiewłosy. Jej czarne oczy bystrogo lustrowały. Miałprzygotowanąodpowiedźna podobne pytania. Ułożył jewspólnie z hrabinąTylżycką"na wszelkiwypadek". U bauera pod Wrocławiem pracowałem na przymusowychrobotach. Teraz z transportu wysiadłem i szukamtu jakiegoś punktuzaczepienia. A w ogóle to jestem zza Buga. Tammam całą rodzinę. Gdzie waszerzeczy? spytała. Znaleźliście już ten "punktzaczepienia? "Okradli mnie. W towarowym wagonie jechałem, pełno tambyło takich jak ja i jeszcze innych, nie wiadomo skąd i po cojechali. Zasnąłem, ajak się obudziłem,mojej walizki już niebyło. Jestemtak,jak stoję. To zdanie teżprzygotowała stara hrabina nawypadek, gdybyktoś pytał Michała o dokumenty. Adlaczegowysiedliście właśnie wPiotrkowie? spytała. Dopiero w tej chwili spostrzegł, że ton głosu dziewczyny stałsięostrzejszy, ajej oczy wpatrywałysięw niego podejrzliwie. Tak, tonie były właściwe słowa. Liście dębu t. 81. Nie wiem odrzekł wzruszywszy ramionami ijeszcze razpodniósł dłoń do ust, oblizując zdartą kostkę. A raczejwiem. Poprostu transport dalej nie jechał. Powiedzieli: wysiadać. To i wysiadłem. Znowu wzruszył ramionami. Może pociągnę dalej. DoŁodzi. W Łodzi pewnie łatwiej o jakiś punkt zaczepienia celowopowtórzyłte dwa słowa,aby pomyślała, żetaki już jest jego sposóbwyrażania się. Tu też jest łatwo o robotę. Dawno jesteście wPiotrkowie? Od rana. Jedliście coś? Macie pieniądze? Nie zmieszał się. Ach,prawda, okradli was. Okradli. Ale i tak wwalizce pieniędzy nie miałem. Trochębielizny i ubranie po Niemcu. Pewnie jesteściegłodni stwierdziła. WzięłaMichała za łokieć. Chodźcie do mnie. Zjecie cos i pomyślimy, jak ma wyglądaćwasz "punkt zaczepienia". Przez sekundęprzemknęłamu myśl, że ta propozycja może kryćw sobie jakąśpułapkę. Zaprowadzi go do Urzędu Bezpieczeństwa. Jej ostry tonupewniał go, że byłaby zdolna go wydać, wtrącić dowięzienia. Aległosdziewczyny nabrałznowu cieplejszejbarwy. Jeśli jest wam narazie wszystko jedno, to może rzeczywiściezostaniecie w Piotrkowie? Miasto jest duże,ładne. O pracę tu nietrudno. Czy macie jakiś konkretny zawód? Pracowałem na roli. Przekwalifikujecie się zdecydowała pewnymsiebie tonem. Ale po chwili ogarnęłyją wątpliwości. Amoże woliciejednakpracęna roli? Wszystko mi jedno. Michał wzruszył ramionami. Dlaczego jest wam wszystko jedno? Mówicie jak człowiekzrezygnowany. Co wam jest? Tak was ta kradzież zmartwiła? Takkiwnął głową. Nie przejmujcie sięuśmiechnęła się do Michała. Napewno wkrótcebędziecie mieliinową bieliznę,i nowe ubranie. Powiem o was w naszej organizacjii coś się chyba dla was znajdzie. Was okradła jakaś świnia, a mnie dwie świnie napadływ parku. Pomyślcie, jaki to dziwnyzbieg okoliczności. Dzięki temu poznaliśmy się. I myślę, żejest w tym coś symbolicznego. Ludzie uczciwi82zbliżają się do siebie, gdy dokoła nich próbuje panoszyćsię draństwo. W tym tkwi nasza siła,rozumiecie? Kiwnąłgłową, że rozumie. Był zaskoczonysposobem jej myślenia. Nikt jeszcze tak do niego nie przemawiał, ani "Szary", anihrabina, ani niktw jego wsi. To było coś nowego. Ten jejczerwonykrawat i ta wielka pewnośćsiebie. Szłaobok i mówiła do niego,jakby znali się od bardzo dawna. Ale jednocześnie od czasu do czasu wyskakiwała z pytaniem jak "naśledztwie",tak to określił. Więc wciąż pozostawał pełennieufnościi idąc rozglądał siędokoła siebie, czy niegrozi mu jakieśniebezpieczeństwo. Oddalali się jednak coraz bardziej od centrum miasta,wchodzili wzabudowane drewniakamiprawie wiejskie uliczki. Opowiadała mu:Czy wiecie,co zaczynająrobić reakcyjne świnie? W lokaluZwiązku Walki Młodych,naszej organizacji, wybili wczoraj wszystkieszyby. Wczoraj na szosie do Sulejowa zabitotrzech radzieckichżołnierzy. Kto?spytał, przezchwilę myśląc,że może usłyszy o "Szarym". Nie wiadomo. Aleczy trzeba się o to pytać? To zrobiłareakcja. Ci, którzy palcem nie kiwnęli dlaklęski Niemiec i z broniąu nogi czekali, żeby Związek Radziecki sięwykrwawił. Niedoczekalisię tego i teraz przełknąć nie mogąnaszego zwycięstwa. Chcą namodebraćwładzę,zaczynają do nasstrzelać,zrywająnam czerwonekrawaty. W takiej jesteśmy sytuacji. Musicie sobie z tego zdać sprawę iokreślić swoje miejsce. Wczorajzłapałamdwójkę z łaciny. Pierwszą dwójkę w moimżyciu. Może rzeczywiścienie umiałam, bozabrakło mi czasu na przygotowanie lekcji. Ale nikt nie pamiętaotym, że na nas ciążąteraz wielkie zadania. Obsługujemy dziesiątkizebrań, wyjeżdżamy na wieś, aby tłumaczyć chłopom, czym jestsocjalizm. Czy można się ograniczyć tylko do nauki? W której panijest klasie? Wtrzeciej klasie gimnazjum. Jestem opóźnionaw nauce. Jakwiększość westchnęła. Ja też chciałem się uczyć. I będziecie sięuczyć rzekła. Wgłosie jejnie zabrzmiał nawetnajdrobniejszy akcent wątpliwości. Mówiła jak właściciel szkół. Wszystko dla niej było jasne, proste,683. oczywiste. Trochę to Michałaśmieszyło, bo przecież miałoboksiebie siedemnastoletnią, może osiemnastoletnią dziewczynę (o wieknie śmiał spytać), któramówiła ciągle "my", "oni", bez żadnegowysiłku brała na swoje dziewczęce ramionajakieś ogromne sprawy. Imponowałoto Michałowi, aleitrochę śmieszyło. Więcej jednakbudziło obawę; lękał się jej pewności siebie, a przede wszystkim tego,że tym swoimostrym tonemjaknożem rozcinała na półkażdąsprawę. Zatrzymali się przeddrewnianym domkiem. Ogradzał go wątłypłotek, maleńka furtka prowadziłado miniaturowego ogródka. W lewym roguogródka staładrewniana szopa. Woknachdomkupaliło się światło. Tu mieszkam powiedziaławskazując brodą drzwi. Rodzice pewnie kładą się już spać. Sama zrobię kolację. Nie,nie, może ja pójdę. bąknął. Zostaniecie rzekła twardo, jakby wydawała na niego wyrok. Będziecie spać w tej szopie. Tam jest leżanka,a zaścianąojciectrzyma króliki. Lepsi ode mnie i od was tu nocowali. Wiecie,kto tamprzebywałprzez kilka dni? Towarzysz "Józef. Tak, towarzysz "Józef powtórzyła zdumą, pewna, żeimię to robi wielkiewrażeniena Michale, a on nie miał pojęcia, ktoto taki. Ja wtedyoczywiście nie wiedziałam,że totowarzysz "Józef,byłamsmarkata. Ojciec ukrywał wielukomunistów. Tylkosympatykprychnęłaz odrobiną pogardy. Po prostu uczciwy, prosty człowiek, robotnik z huty "Hortensja". Brał udział w tym sławnymstrajku w "Hortensji", słyszeliście o nim, prawda? O waszym ojcu? Nie, o strajku. A tak,coś mi się obiło o uszy. Nie wierzę wam. Nicnie słyszeliście. Jesteście zupełna nogapolityczna. W czasie strajku ojciec poznał prawdziwych komunistówi zacząłznimi sympatyzować. Teraz już ojciecnie pracuje w hucie,dostałrozedmy płucod dmuchania. Jest na emeryturze,ale z tejemerytury to chyba nasuchy chleb by nam nie starczało. Matkadorabia praniem. Pierze u kilku lekarzy. Ja jużpójdę rzekł Michał. Nigdzie niepójdziecie. Przestraszyliście się, że u nas nie macojeść? Nie miejcie obaw. Chleb ze smalcem zawsze sięznajdzie. 84Otworzyłafurtkę ipchnęław nią Michała. Potem wysforowałagię przed niego i położyła dłoń na klamce drzwi. Aha zaśmiała się cicho. Jakwam na imię? Michał. A ja jestem Jadzia. Jadzia, Jadwiga, święta Jadwiga pogardliwiewypowiedziała swoje imię. Nie lubi pani swego imienia? Nie.Takie drobnomieszczańskie. Wolałabymmieć na imię,na przykład, Zoja. Znaleźli się w ciemnej sionce, pełnej wilgotnej pary. Po omackuznalazła klamkę do bocznychdrzwi, weszli do malutkiejkuchni,gdzie w ogromnym kotlegotowała się bielizna. Połowę kuchni zajmowała balia. Tęga kobieta o siwych włosach przeciskała przezwyżymaczkę wyprane poszwy. To jest towarzysz Michał oświadczyła jejJadzia. Będzieunas nocował, w szopie. Damy mu kolację. Dopieroco przyjechałzWrocławia, nikogo tu nie zna. Matka niewydawała się zdziwionawizytą Michała. Przyjęłająjak cośnajzwyklejszego w świecie. Jadzia zapewne niejeden raz kogoś tu przyprowadzała na noc i na kolację. Zaraz kończę ztym praniem powiedziała przepraszająco. Otarła rękęwścierkę i przywitała sięzMichałem. Proszęusiąść dodaławskazując krzesełkowciśnięte międzykuchnięi kredens. Z tym praniem to w ogóle należy skończyć odezwała sięcórka. To było dobrekiedyś, nieteraz. Dziecko,co ty mówisz? Kto nam dajeść? Ja pójdę do pracy. Nie, ty siębędziesz uczyć powiedziała matka. Miała tensam stanowczy głos, co i córka. Zgoda. Ale to nie znaczy, że mama musichodzić po tychlekarzach i braćod nich brudnąbieliznę. A co mam robić? Przecieżz tego żyjemy. Mama mogłaby zorganizować w mieście pralnię. Państwową. Wolnych lokali jest dosyć. Tylko organizatorabrakuje. Jadźka, co ty wygadujesz? W moim wieku? Niech młodzi torobią. A poszłaby mama pracować dopaństwowej pralni? 85. Może bym iposzła, amoże i nie. Przyzwyczaiłam siępraćw domu. Ty myślisz, żew tym komunizmiepraczkibędą niepotrzebne? W brudnych koszulach będzieciechodzić? Dziewczynawzruszyła ramionami. Maszyny będą prały. Tak, tak, maszyny ironizowała matka. Ale przestała prać. Odstawiła kocioł z kuchni, otworzyła szafkęi postawiła nastole talerzz chlebem i słoik ze smalcem. Nic innego nie ma zwróciłasię przepraszającodo Michała. Ja bardzo dziękuję sumitowałsię Michał. Zdejmijcie kurtkę,towarzyszu rozkazała Jadzia. I wyciągnęła rękę po kurtkę Michała. Nie, nie. BrońBoże! Zawołał z przestrachem. W wewnętrznej kieszeni miałpistolet. No prędzej, zdejmijciekurtkę! ponagliła dziewczyna. Michał zerwał się z krzesła. To jajuż sampowieszę. Ściągnąłz siebie kurtkę i powiesiłją na gwoździu wbitymw drzwi. A ojciec? spytała matkę. Kaszlałcały dzieńi zarazwieczorem siępołożył. Dziewczyna pokrajałachleb, posmarowała go smalcem. Michałjadłwolno. Matka Jadzi wypytywała Michała o jegopracę podWrocławiem. Jadł i wymyślał jakieśbanalne kłamstwa, zdawała sięwierzyćmu bez żadnychzastrzeżeń, podobnie jak i Jadzia. Wreszciematka powiedziała "dobranoc" i poszła do drugiego pomieszczenia. Dla Michała przygotowała uprzednio dwagrube koce, które włożyław czystą poszwę. Niezmarzniepan w komórcezapewniałago. Dziewczyna i Michałzostali sami i pili herbatę. Ona od czasudoczasu podnosiławzrok znad szklankiiciekawie patrzyła naniego. Z tego, co mówiliście, wywnioskowałam, że nie macie w ogóleżadnychpoglądów politycznych zaczęła. Nie mamprzyświadczył Michał. To niedobrze. Tam, gdzie nie ma nas, wchodzi wróg. Cozamierzacie dalej robić? Pracować. To za mało. Zresztą, nie pozwolą wam spokojnie pracować. Kto?zdumiałsię. 86Reakcja. Przecież sami uratowaliście mnie przed opryszkamiz tej bandy. Powinniście zapisać się do nas, do ZWM. Muszę się najpierw rozejrzeć. niepewniepowiedział Michał. A ten incydent w parku wam nie wystarczył, żeby się zorientować w sytuacji? Dziś jeszcze tylko zrywająnam krawaty, a jutrozaczną do nas strzelać. Jutro? Co ja mówię! Już strzelają zzawęgła. Zastrzelili trzech żołnierzy radzieckich, pod ŁodziązabitoZWM-owca za to, że agitował zanaszą władzą. W naszych stronachpojawił się jakiś ich dowódca, który rozrzucił ulotki, że będzieprowadził walkę aż do zwycięstwa. Co to znaczy? Licząna konfliktmiędzy Rosją i Ameryką,a tymczasem będą siać terror. Kto?spytałjeszcze raz. Jak to: kto? Reakcja, synkowieobszarnikówi kapitalistów, którymzabraliśmyfabryki i ziemię. Oni się nigdy niepogodzą z tym,że oddaliśmychłopom ziemię, a fabryki robotnikom. Niewszyscy, co są w podziemiu, tozaraz obszarnicy. Michał wzruszył ramionami. Głupstwa gadacie! krzyknęła na niego. Nie orientujeciesię w sytuacji. Podziemie w Polsce towielogłowa bestia. Trzeba jądobić. Żadnych kompromisów, żadnej litości. Wtedy będzie spokój,będzie można tu żyć i pracować- Chciałbym się uczyć. bąknął Michał. Uczyć się przedrzeźniała. Uczyćsię,gdy do nas strzelają? Pewnie, że trzeba się uczyć. Oni są właśnie uczeni, mają za sobądużączęść inteligencji. Alestać teraz na uboczu tych wielkich spraw,które się w Polsce dzieją, to zbrodnia! A jeślisą wśród nich ludzie uczciwi, co także chcą pokoju,ludzie, którym chodzi o Polskę. Co to za frazesy? zdumiałasię. Co to za gadanieo Polsce? Nie ma Polski w ogóle, Polski jako takiej. Jest określona,konkretna Polska. My chcemy Polski socjalistycznej, a oni Polskikapitalistycznej. Sprawa jest jasna. O nią idziewalka. Patrzył na nią i ogarniało go na przemian uczucie strachu i nienawiści. Bał siętych jej słów, niosły wsobie groźbę, zapowiedźnieszczęścia i krwi. Nienawidziłjej za tę ogromnąpewnośćsiebie. Chciał krzyknąć "Towszystko nieprawda! Ja jestem z podziemia! "87. Alenic nie powiedział, domyślał się, że bez mrugnięcia oka posłałaby go do więzienia. Następowałyjednak takiechwile, gdy znikałyte wszystkieuczucia, stawała mu sięprzyjazna i bliska. Dostaniecie tutajpracę mówiła. Zapiszeciesię doszkoły. Do popołudniówki. Mam dwadzieścia lat, a musiałbym się zapisaćdo pierwszejklasy gimnazjalnej stwierdził żałośnie. No to co? Takiesprawy nikogo niedziwią. To nie naszawina, tylko okupacji. Poznamwas z moimiprzyjaciółmi, nie będziecie samotni. Nikt w Polsce nie może się czuć skrzywdzony i samotny. Jestmiejsca ipracy dlawszystkich. No, chodźcie już spać. Dziewczyna podniosła się od stołu. Obdarzała go jakimś wielkimzaufaniem, na kredyt. A jednocześnie przecież tyle w niej wyczuwał podejrzliwości. Ufność i podejrzliwość to byłyjej dwie zasadnicze cechy. Gdy wstawała od stołu iobciągała bluzkę, dostrzegłjej duże,ostro zarysowanepiersi. Zauważyła tospojrzenie, zarumieniła się. Jego oczybyły głodne jejkształtów, tyle czasu siedział w komórceu hrabiny i jedyne, cooglądał, tobyła zwiędła szyja starej Tylżyckiej. Niemógł powstrzymać swych spojrzeń, niepotrafił ukryć głodumiłości. Idźcie już spać burknęłaniemal gniewnie. Poszedłza nią doogródka i do komórki. Zapaliłaświatło elektryczne. Zobaczył klitkę, w której ledwie mieściło się drewnianełóżko ze słomianymsiennikiem. Za cienkim przepierzeniemz desekznajdowały się klatki z królikami. Gdy zapaliła światło, przez dziuryw deskach wyjrzały ciekawie białe pyszczki zwierzątek. Szybkimi ruchami słałamu łóżko, czuła się niepewnie pod jegospojrzeniami. Czy to prawda, że wyznajecie wolną miłość? spytał. Wzruszyła ramionami. Co za bzdury mówicie? Wierzymy w zwykłą, ludzką miłość. Zakochałemsię w pani powiedział. Odwróciła się,twarz miała poważną,surową. To bzdura. Jesteście, zdaje się, bardzo zdemoralizowani. Niedziwię się. To wina wojny. Czy można się zakochać w kimś, kogosię nie zna? Przecież wy nic o mnienie wiecie. Nigdy pani nie kochała? Nie.Ale niewykluczone, żesięzakocham. W kimś,kto będziemiał prawy charakter,takie samecelew życiu jak i ja, z kim będziemnie łączyławspólnasprawa iwspólne ideały. No, proszęsię kłaść. Do jutra. Podała mu rękę i wyszłaz komórki. Po chwiliusłyszał trzaskzamykanych drzwi w jej domku. Zgasił światło i usiadł na łóżku. W przepierzeniezdesekdrapałkrólik. "Do jutra" pomyślał. Wiedział, że tego ich jutra niebędzie. Każde z nichbędzie jemiało zupełnie inne. Jakiśczas jeszcze siedziałna łóżku,potem ostrożnie odemknąłdrzwi komórki i wyszedł do ogródka. Przeskoczył płotek, znalazł sięna ulicy i szybkim krokiem pomaszerował wkierunku miasta. Niemiał zegarka i nie mógł zorientować się, któragodzina. Pragnąłtylko jednego:jak najprędzej znaleźćsię w mieszkaniu hrabiny Tylżyckiej. Nie napotkałżadnego patrolu. Ulice były niemal bezludne. Dopadł bramy domuhrabiny i zatrzymała go wielka,zamknięta nagłucho żelazna brama. Tego właśnienie przewidział. Musiałby dzwonić do dozorczyni, a onaniewpuści obcego człowieka nie pytając,do kogo udaje się nanoc. Powiedzieć, że idzie do hrabiny, znaczyło,zdradzić miejsce swego ukrycia. "Już lepiejbyło pozostać do ranaw komórce dziewczyny" pomyślał. Zawrócił więc spod bramyi znowu pomaszerował w kierunkuprzedmieścia. VNadchodził patrolwojskowy. Z załomu ulicy, jak z głębi pogrążonej w mrokustudni, zbliżał się do Michała łoskotpodkutychbutów. Żołnierze szli równo,bez pośpiechu. Jeszcze chwila, a Michałnatknie się nanich na rogu. Może nie zwrócąnaniego uwagi? A może zatrzymają się igdy okażesię,że niema żadnych dokumentów, obrewidują go i znajdą pistolet? Na zawrócenie z drogibyło już^ późno, bow tyle ciągnął się długibiały mur. Najego tle łatwobyło zauważyć uciekającegoczłowieka. Pozostawała tylko brama dodomu czy fabryki, której odrzwiaznajdowały się w głębimrocznej89. sieni. Michał skrył się w niej, usiadł nakamiennejposadzce, wyciągnął nogi i udając pijanego nasunął czapkę na twarz. Ostry łoskotpodkutych butów narastał coraz bardziej i łomotałjużpodsklepieniem bramy. Wyprzedził go drobny truchcik damskich obcasów. Zadyszana kobieta w białym prochowcu wbiegław mrocznąsień i przyczaiła się o pół metra od Michała. Przylgnęłaplecamidościany i oddychała głośno,zmęczona biegiem. Zapachniało perfumami i alkoholem. Patrol wyszedł zza rogui skierował się w ich ulicę. Kobietaobawiając się, żestoi zbyt bliskowyjścia, cofnęła się w głąb i wpadłana Michała. -to tu? Kto tu? szepnęła przerażona. Proszę się nie obawiać. Cichooo! syknął Michał. Podniósłsię z posadzki i stanął obok niej. /Gdyby żołnierzepuściliwbramęsnop światła latarki, wzięlibyichzapewneza zakochaną parę, ściskającą sięwbramie. Ale nie zaświecili. Trzy czarnesylwetki przesunęły sięw wylocie bramy,na moment łoskot butówzabrzmiałpod sklepieniem jak grzmot burzy. Potem kroki zaczęłysię oddalać. Poszli powiedziała. Zagrzechotało pudełko zapałek. Zapaliła jedną z nichi przytknęła ją do papierosa. Nie zgasiła jednak odrazu zapałki,tylkooświetliła nią Michała. Zaciągnęła się dymem i powtórzyła już głośniej:Poszli. A tak. Możemy wyjść rzekł Michał i ruszył naulicę. Szła obok niego. Gdyprzypalała papierosa, Michał zobaczyłładną twarz, czarne włosy skręcone nad czołem i pełne wargi. Raptem zatoczyła się lekko i oparła ramieniemo Michała. Za dużo wypiłam mruknęła. Pewniejedzie ode mniewódkąnadziesięć kroków. Dlatego nie chciałam się nanich natknąć. Jak spotkają pijaną,to zaraz gotowi się przystawiać i ciągnąćdo parku. Takkiwnął głową. A pan? Dlaczego pan się ich obawia? Nie poszedł pan dowojska? Niemam dokumentów. Okradlimnie. Rozumiem przytaknęła ironicznie. Nie wierzyła mu. W którą stronę pan idzie? spytała. 90Wszystko mi jedno. Mogę paniąodprowadzić ^ofiarował się. Pan z Piotrkowa? Nie.Dziś rano przyjechałem. SpodWrocławia. Aha przytaknęła. Znowu mu nie wierzyła. Skręciław ulicę na lewo. Michał poszedł za nią. skręciła jeszczeraz i potem wzięła Michała pod rękę. Ukrywa się pan powiedziała. Niby dlaczego? żachnął się. Po prostu nie man-^ dokumentów i nie chcę im włazić w oczy. Rozumiem. W oknie na pierwszympiętrze paliło się światło, więc",,. ""-miejscuna ulicy było trochę widniej. Spojrzała naMichała z Uwa. gą on także skorzystał z tej odrobiny światła, żeby jej się jeszcze -"przyjrzeć. ,,Ładna" skonstatował. Skąd jesteś? spytała przechodząc nagle naty. Zza Bugapowiedział. Niegadaj głupstw. Każdy imtak śpiewa istalisięPodejrzliwi. Masz kartę repatriacyjną? Nie.No właśnie. Tonie zalewaj głodnych kawałów. Ukrywasz ,,Zresztą mnie to nic nie obchodzi. Ujęła godłonią za łokieć ipokierowała w uliczkę naprawoZnaleźli sięna maleńkim skwerze. Nie opodal było oświetlone ",wejście do knajpy. Stało przed niąkilka samochodów, na schodkach drzemał pijany mężczyzna w kapeluszu. Napiłabym się powiedziała. Cofnął się. Ja tamnie pójdę. Nie mam forsy. Aleja mam zauważyła kobieta wzruszając ramionami. Jak nie chcesz, to nie wejdziemy. Zaczekaj, skoczę do sza^^. ^i wezmę od niegopółlitra bimbru. Zawsze ma dla znajomych. Nieczekając na zgodę Michała,puściłajego łokieć i truchcikiem pobiegła do knajpy. Miała zgrabnenogi, wspinała się po schodkach. Podobała mu się. Myśl o jej zgrabnychnogach przenikała go pożądaniem. Czekałwięc, choć długo jej,nie było, i zaczął podejrzewać, że może kogoś tam w knajpie informuje o nimalbo dzwoni gdzieś, i zaraz zajdą go od tyłu i zaaresztują. Ale nikt nie nadchodził, ulica zajego plecami pozostawała pusta. Tylkoz knajpy wytoczyłosiędwóchpijanychmężczyzni kotłowałosię niemrawo na chodniku. Jeden drugiego usiłował kopnąć, coś tambełkotali,o coś się sprzeczali. Wreszcie wyszłai ona. No i coteraz? spytała wyzywająco. Wzruszył ramionami. Miała nad nim ogromną przewagę,złościłogo to. Odwrócił się na pięcie i poszedł ulicą przed siebie. Zaczekaj! Zabiegła mudrogę. Nie w tęstronę. Zatrzymałsię. Dokąd pójdziemy? warknął. Masz gdzie iść? Nie.Więc co się stawiasz? Pójdziesz do mnie, wypijemy tę wódkę. Mogłaś tak od razupowiedzieć mruknął. Dał siępoprowadzić w ulicę koło dworcakolejowego. Weszliw śmierdzącąuryną sień z wyłamanymi drzwiami. Na ciemnychwykoślawionych schodach wzięłago za rękę ipo omacku wspinalisię aż na trzecie piętro. Tobył już chyba strych. Otworzyładrzwi dojakiegośpomieszczenia, znowu zagrzechotały zapałki. Tu nie ma elektrycznego światła wyjaśniła zapalając naftowąlampę. Byli wmalutkim pokoiku przerobionym ze strychu. Cementowa podłoga nakryta była starą szmatą imitującą dywan. Drewnianeściany pokoju wylepiono kolorowymifotografiami wyciętymiz przedwojennego"Kina" iokupacyjnej "Fali". Gruby koc wojskowy zasłaniał okno, taki sam koc leżał na drewnianym łóżku. Opróczłóżka znajdował się tujeszcze stojak z miednicą, kubeł z wodąi nakryte deską wiadro z nieczystościami. Pod oknem stał kulawystolik przykryty dziurawą ceratą. Podoba cisię tu? zachichotała. To apartament pewnejkurwy piotrkowskiej. Odstąpiła mi go w zamian za złoty zegarek. Takurwa zajmujeteraz trzypokojowemieszkanie w Łodzi powiedziała i znowu sięzaśmiała. A w moim mieszkaniuzrobili jakiśurząd. Wyrzucilimnie jak psa, a potem cztery tygodnie trzymaliw więzieniu. Chcesz wiedzieć dlaczego? Powiedz. A gówno. Nie bądź taki ciekawy. 92Wyjęłaz kieszeni butelkę z wódką, postawiła jąna kulawymstoliku. Przepłukała wodąszklanki, które znalazła pod stolikiem. Michał usiadł na krześle. Kobieta zrzuciłaz siebiepłaszczi powiesiłagona gwoździu wbitym w ścianę. Ten gwóźdź przebijał okona fotografii jakiegośpięknego aktora,cobardzo Michała rozbawiło. Jeszcze śmieszniejsza wydała mu się wisząca koło umywalki makatka z napisem "Boże, daj pokój temu domowi". I krucyfiksZ kropielnicą przybitą na framudze drzwi. Na zakąskę jest tylko suchy chlebodezwała sięrozlewającwódkę do szklanek. Nie chce mi sięjeść. Dobra, napijemy się. Michałchwyciłszklankę. Patrzcie no, jak się rozochocił. Lubisz wódkę? Nie.Ale teraz mam ochotęsię napić. A ja nie. Przeszło mi. Wypij sam. Ziewnęła. Michał opróżnił swoją szklankę, wódka przyjemniepaliła go w ustach i żołądku. Zrobiło mu się wesoło, zdjął kurtkę,starannie położył ją nałóżku. Uśmiechnąłsię. Ładna jesteś rzekł. Jak ci na imię? Aldona. To jest takie imię? zdziwiłsię. A pewnie. Nie wiedziałeś o tym? Ja mam na imięMichał. A twoje jest jakieś dziwne. pokręcił głową. Może mi nie wierzysz? Dlaczego miałbym nie wierzyć? Ile maszlat? Dwadzieścia jeden. A ja dwadzieścia. Gówniarz jesteś powiedziała. Skąd sięwziąłeśw Piotrkowie? Z księżyca spadłem. Ety, uważaj! Nie ze mną takie gadanie. Podeszła dosiedzącego na łóżku Michała, kolanami oparłasię o jegokolana. Nawysokości twarzy miał jej piersi i widział czarne znamięnaszyi. Patrzyła naniego zgóry,Michałowi wydawało się, że wjej oczachJest pełno złości. Nie ze mnątakie gadanie powtórzyła. Mamprawowiedzieć, co toza facet, z którymidę spać. 93. ' Jest takieprawo? Jest kiwnęła głową. Położyła mu dłonie na ramionachiwciąż zaglądała wtwarz. Aon dotknąłrękami jejnóg nad kolanami, potem przesunąłdłonie pod sukienkę. Nosiła pończochy,dopierowyżej odnalazłpodpalcami skrawek gołego ciepłego ciała. Za kogo ty mnie bierzesz? Zadziwkę? Przecież cię nie znam. Ja też cię nie znam, a idę z tobą do łóżka. Podobam cisię? Tak.To ci nie wystarcza? spytał. Chwycił jąw talii i podniósłdo góry,a następnie przewrócił nałóżko. Nie, nie! Ja tak nielubię szarpnęła się. A gdy przydusiłjąsobą, ugryzła go w dłoń. Ja tak nie lubię. Rozbierz się. Ugryzła go boleśnie. Zeskoczyłzłóżka, ona również zerwałasięz pościeli. Stanęła naposadzce iszybko zdejmowała z siebie sukienkę. On też się rozebrał nie spuszczając zniej oczu, jakby niechcącnic uronićz widoku jej obnażającegosię ciała. W majtkachi biustonoszupodbiegła dolampy,aby zdmuchnąćpłomień. Jeszcze chwila i miał tę dziewczynę obok siebie, nagąi powolną. Miesiące spędzoneu hrabiny Tylżyckiej sprawiły, że gdyzaspokoił swoje pożądanie,jegoręce i usta pozostały wciąż głodne miłości. Jego dłonie ciąglebłądziłypo jej nagich piersiach,brzuchu,udach, jakby upewniały go, że ona niejest tylkozłudzeniem, któredręczyło go w męczącychsnach. Ileżto razyprzeżywał te snytaksilnie, że budząc się w mroku nocnym szeptał najczulsze słowadoHanki. Wydawało mu się, że onależy obok niego iszukał jej dłońmiw pościeli. Był to jednak tylkosen, po którym budził się zbólemgłowy izmęczeniem. Z ustami na szyi dziewczynyzasnąłmocno. Zdawałomu się, żetylko na chwilę. Ale gdy zbudziła go mocnym szarpnięciem za gołeramiona, świt sączył się już przez dziury w kocu zawieszonym naoknie. Półleżała na łóżku,z łokciem wspartym na jego piersi. W rękutrzymała pistolet ipodsuwała mupodnos. 94Nie dałam się oszukaćpowiedziałatryumfująco. Odrazu wiedziałam, żejesteś kimś z lasu. Skąd? podchwycił Michał. Był trzeźwiuteńki, sen odleciałzupełnie. Z lasu rzekła. Już zesto lat minęło, jak nie byłem w lesie ziewnął. Przeciągnął się, lufapistoletu ciągletkwiłamu pod nosem. Wyjąłwięc pistolet z jej ręki i włożył go z powrotem dokieszeni kurtki,leżącej naporęczyłóżka. No, dobraburknął. I co teraz zrobisz? Nic.Przewróciła się na plecyiuśmiechając się patrzyła naniego wyczekująco. Nie miał ochotyna miłość. Zeskoczył z łóżkai chwyciłswojąkoszulę. Pora byłastąd odejść, znalazła jego pistolet, a to sądził bardzo komplikowało sytuację między nimi. Odejść, tak. Tylko dokąd? Zaczekaj. O co ci chodzi? Gdzie się śpieszysz? spytała. Czas na mnie powiedział. Zaczekaj powtórzyła. Usiadła na łóżku, chwyciła go zarękę, nie pozwalając zapiąć guzików koszuli. Posłuchajmnie. Chcę ci coś powiedzieć. Ja od razu,nawet nie wiem,zjakiegopowodu,domyśliłam się,że z tobą nie wszystko jest w porządku. I dlatego przyprowadziłam cię tutaj. Ty pewniemyślisz, że jestemkurwa, która z pierwszymlepszymidzie do łóżka. Ale to nieprawda. Słuchasz mnie? Słuchamkiwnął głową. Te wszystkie jej wyjaśnienia wydawały musię zbyteczne. Dobrze było im razem przez te kilka godzin. Gadaniem natentemat mogła zepsuć wszystko. I tak już zrobiła źleszperając wjego kieszeniach. Chcę stądwyjechać. Wszystko jedno dokąd. Najlepiej naZiemie Zachodnie, rozumiesz? Tam nikt mnie nie będzie znałi janikogo nie będę znała. Mamdość tego parszywego miasteczka i jegoparszywych ludzi, rozumiesz? Rozumiem. Posłuchaj mnie. Sama nie mam odwagi wyjechać. Potrzebny"u mężczyzna. Taki jak ty. Podobaszmi się. Z tobą mogłabymWyjechać. Razem byłoby nam łatwiej. Jedź ze mną. Dlaczego chcesz wyjechać? 95. Nienawidzęich! Odwróciłasię nie chcąc, aby widział jejtwarz. Leżała na brzuchu, pewnie zaczęła płakać. Nie rycz. Michał ziewnął. Powiedzjasno, w czym rzecz. Pojedziesz zemną? zapytała spoglądającna Michała. Oczymiała suche. Nie wiem. Może pojadę. Znowu ziewnął. Pojedziesz? podchwyciła radośnie. Objęła go rękami zaszyję, przewróciła na siebie. Tak, pojadę rzekł. Był pewien,że pojedzie z nią. Wszystko jedno dokąd. Byle niewracaćdo hrabiny. Leżeliobok siebie, ona paliła papierosa,on myślał: "To najlepszewyjście z sytuacji. Wyjechać. Tu nie dadzą spokoju. Sąpełni nienawiści, tak jak ta Jadzia. Przypiszą mi pewniezabicie kowala i tychdwóch UB-owcóww Łęgach. Powieszą mnie". Dlaczegochcesz stąd wyjechać? Muszę to wiedzieć powiedział. Milczała. No, czemu nic niegadasz? spytał. A nie będziesz czuł do mnie wstrętu? Nie wiem. Powiedz mi prawdę. Mówiła spiesznie, jakbychcącmieć już za sobą słowa wyjaśnienia. Byłamkochanką Niemca. Oficera. Przed wyzwoleniem zdezerterowałzarmiii ukrywał sięu mnie. Potemweszli Ruscy, ktośnas zadenuncjował. Nasi. Nienawidzę ich, nienawidzę! krzyczałahisterycznie. Przestań burknął. To już minęło. Tobyłojuż dawno. Teraz płakała cicho, łzy ściekały jej po policzkachi skapywały naszyję. Kochałam go. Jak nikogo naświecie, rozumiesz? Nierozumiesz tego chlipała. Rozumiem kiwnął głową. Rozumiemteż, żejeszcze półroku temuzastrzeliłbym cięjak psa. A teraz już nie. Inie rozumiemdlaczego. Tak,pół roku temu wszystko byłozupełnie proste. Mówił dosiebie, ale ona zrozumiała jedno: gardził nią. Jesteś taki samjak wszyscy. Nienawidzę was! Chwyciła goza gardło, jakby go chciała zadusić. Odtrąciłją odsiebie. 96Uspokój się, ty głupia. Wzruszył ramionami. Przecieżmż teraz tak nie myślę. To było kiedyś. Mówisz szczerze? Tak.A dlaczego terazmyśliszinaczej niżdawniej? Nie wiem. A raczej wiem:zabić jest najłatwiej. Pociągasz zacyngieli już, sprawa rozwiązana. Trudniej jest zrozumieć drugiego. pewnie dlategoludzie wolą się zabijać. Ty teżnosisz pistolet. Ale nie chciałbym zabijać. A co byś chciał? Ja jestem chłop. Mam ziemię. Chciałbym na nią wrócić. Ze mną? Nawet z tobą. Wszystko mi jedno. Tylko żety pewnie nawetkrowywydoić nie potrafisz? Nauczyłabym się. Pojedziesz ze mną? Dokąd? Wszystko jedno. Na Ziemie Odzyskane. Tam nas nikt niebędzie znał. Aniciebie, ani mnie. Ja mam ziemię tutaj, anie tam. Moją rodzinę Niemcy zabili,wszystko spalili, ziemia leży odłogiem. Teraz na wiosnę pewnie mimiedzę podorali. Ale ja im każdykawałekz gardła wyszarpię. Niechtylko wrócę. Zaśmiała się. Wstała złóżka, nalała wódki doszklanek. Napijeszsię? spytała. Trochę. Na czczo wódkamu nie smakowała. Dzieciakjesteś śmiała się. Dlaczegotak myślisz? Przecież nie pozwolą ci wrócić na swoją ziemię. Jesteś zbandy. Ze złością odstawił szklankę nastół. Nie mów tak, bo cidam w gębę. W żadnej bandzie niebyłem. Warmii podziemnej. Wszystko jedno, jak ją nazwać. Ale oni takich aresztują. I ztobąteż takzrobią, jak cię złapią. Skąd wiesz? Znamjednego takiego jak ty. Mówił mi o tym. Nazywa sięGrot", słyszałeś o nim? ^ Liście dębu t. 97. Nie. W Piotrkowie kilku takich jak ty aresztowano. Siedzą w więzieniuw Łodzi. Nie wiadomo, co z nimi będzie. Ja nikomu nic niezawiniłem. Musi się znaleźć jakaś sprawiedliwość. Aha przytaknęła ironicznie. Położyła się obok niego, naciągnęła koc. Zasnęli. W południe Michałwstał złóżka, ubrał się i powiedział:Mam tu w pewnej melinie trochę swoich rzeczy. Pójdę ponie,bo mi ich szkoda. Wrócisz? Na pewno wrócisz? pytała czepiając się jego ręki. Tak.Napewno rzekł zgłębokim przekonaniem. Nawetwierzył, że wróci. W kwadrans później stara hrabina otwierałamu drzwi swegomieszkania. Gdzie się pan podziewał,panie Michale? Naraża się pan naniebezpieczeństwo witałago bardzoradośnie. Nic jej nie odpowiedział. Jeszczewciąż trochę wierzył, że wrócido Aldony i wyjadą. Czy wie pan,kto przyjechał wczoraj wieczorem? Dorota. Przyjechała zKrakowa. Wyszła do miasta, ale zarazwróci. Bardzosięucieszyła, gdy jej powiedziałam, że panjest u mnie. Ale pangdzieś zniknął. Chyba nie zamierza pan stądodejść? Nie.Zostaję tutaj. To byłatylko taka maławycieczkarzekł Michał. CZĘŚĆTRZECIAZa długim stołem kilku mężczyzn wypisywałoprzepustki do poszczególnych wydziałów Komitetu Centralnego PPR. Urzędnik,przedktórymstawił się Marcin, był bez ręki irękaw mundurowejmarynarkimiałwciśnięty w kieszeń. Pisał lewą dłonią i rozmawiając,nie spoglądał na petenta. Towarzysz Stanek jest zajęty powiedział Marcinowi. Czy możnawiedzieć, w jakim celu chceciesię do niego dostać? Marcin nie umiał przedstawić swojej sprawy. Mówiłzawile,w głowie miał zamęt z głodu i niewyspania. Nocne godzinyspędziłw zatłoczonympociągu,potem długo kluczył po zrujnowanym mieścieszukającgmachu, gdzie urzędował towarzysz Stanek. W sprawie rozdziału ziemi? Skrzywdzono was, tak? Mężczyzna bez ręki próbował zrozumieć Marcina. Aza Marcinem niecierpliwiłasię kolejkainteresantów, w małympokoiku przepustek było duszno iczarno od dymu, co chwila odzywałysię telefony. Takjest, skrzywdzono mnieprzytaknął Marcin. Byłzdumiony, że sam nie zdołał tymisłowami określićswej sprawy. Jeśli o ziemię chodzi, to dam wam przepustkę do towarzyszaJakubczaka. To instruktor z wydziału rolnego. Onsię zajmuiesprawami ziemi. :"Zabrałsię do wypisywania przepustki. Ale Marcin niemalkrzyknął:Nieznam towarzyszaJakubczaka. Ja chcędo towarzyszaStanka. Znam go. Zadzwońcie, powiedzcie, że przyszedł Marcin. Człowiek bezręki odłożyłołówek. Po raz pierwszyspojrzał naMarcina. 99. Nie będę dzwonił powiedział cicho. Jesteście członkiempartii? Tak.Więc chybawiecie, jakie stanowisko w partii zajmuje towarzysz Stanek. Nie wypisujemy doniego przepustek. Musiałby dzieńi noc tylko ludzi przyjmować. Co najwyżej mógłbymwypisać przepustkę do sekretariatu towarzysza Stanka. Towarzysz Stanek mnie zna powtórzył Marcin. Być może. Alezrozumcie, żetowarzyszStanek jest zawalonyrobotą. Instruktor również potrafi was załatwić. Musicie mieć zaufanie do nas ido ludzi, którzy tu pracują. Skończmy tę sprawę, innitowarzysze czekają. Ja się stądnie ruszę i do nikogo innego nie pójdępowiedział Marcin. Wzruszył ramionami. Jak sobie chcecie. Nicwięcejdla was zrobić nie mogę. A czekać tutaj nie wolno. To nie jest poczekalnia. Marcinpowtarzał uparcie:Towarzysz "Józef mnie zna. Byłem z nim w jednym oddziale. Powiedzcie mutylko moje imię. Mężczyzna bez rękiudawał, że nie słyszy. Następnytowarzysz, proszę, wjakiej sprawie? pytałuprzejmie. Marcin odsunął sięna bok, po chwili ludzie z kolejki zepchnęligo pod ścianę. Byli to przeważnie wojskowi wysokiej rangi, urzędnicy z różnych ministerstw, niektórzy znali się między sobą,rozmawiali półgłosem, intymnie pochylali się do wypisującego przepustki. Marcinaz głodu ściskało w brzuchu, awraz z rosnącym uczuciemgłodu budziły się w nim złość i upór. "Zaczekam. Może towarzyszJózef będzie tędy przechodził. Na pewno mnie pozna" myślał. I stał opartyo ścianę, w rozpiętym szynelu, z zielonym woreczkiem,który położyłu swych stóp. Przez jakiś czas wypisujący przepustki udawali, że go nie widzą. Potemjednakten bez ręki zadzwonił dokądś i poprosił, aby zabranoMarcina. Przyszedł milicjant, mały, krępy,z czerwonym nosemi paskiem zjeżdżającym mu z brzucha,bo nosił na nimogromny pistolet. Marcin posłusznie poszedł za nim dodyżurki. W odrapanym foteluza biurkiemsiedział młody mężczyznao kę100dzierzawej,jasnejczuprynie. Miał rozpiętą napiersiach milicyjnąkurtkę znaramiennikami starszego sierżanta. Gapił się w okno o zakurzonych szybach i dłubał w zębach ułamaną zapałką. Obojętnymwzrokiem obrzucił Marcina, który wszedł w rozpiętym szynelu wojskowym, z zielonymworeczkiem w ręku. Raptem mężczyzna wyskoczyłzza biurka. Ciężkimi krokamiruszył wkierunku Marcina,jakbychciał się na niego rzucić. Alew ostatniej chwili wstrzymał się i tylko wskazującypalecręki wbiłw jedno z odznaczeń wiszących napiersi Marcina. Za co to masz? spytał. "Za Odwagę". Za co? pytam. Za Nadarzyce. Zabunkier pod Nadarzycami poprawiłsięMarcin. Jezus Maria, Pierwsza Armia! krzyknął radośnie. Jego ręceotworzyły się jak skrzydła do lotu. Osiemnasty pułk piechoty, szósta dywizja mamrotał Marcin duszony silnym uściskiem sierżanta. Puścił Marcina,a gdy ten o mało nie zatoczył się na ścianę,znowugo chwycił. Potemwrzasnął domilicjanta:Kułaga, leć do baby na róg po pół litra. Ale już! Kułaga przestąpił z nogi nanogę:Nie mam pieniędzy,obywatelu sierżancie. Sierżanttylko machnął ręką. Znowu chwyciłMarcina i potrząsnął nim. A ja jestem ztrzeciegopułku piechoty, pierwsza dywizja. Możemnie pamiętasz? Siółko się nazywam, kapral Siółko. Dopieroteraz awansowałem. Marcin wysunął się z ramionSiółki. Pogardliwie skrzywiłusta. Trzeci pułk? To wy wleźliście w Podgaje? Siółkoodsunął sięokrok od Marcina. To była zasadzka,rozumiesz? Ile czasu gniłeś pod Nadarzycami, pacanie jeden? Pytam się, ile czasu? Marcinwzruszyłramionami. Nie mieliśmy wsparcia. Kułaga, słyszysz, co on mówi? Nie mieli wsparcia szydziłSiółko. A kto jemiał? My?Poco się pchaliście na Podgaje? Mieliścieiść wzdłuż szosyna101. Jastrowie. Coś wam w łeb strzeliło i poszliście na zachód. To byłknot - stwierdziłMarcin. Jezus Maria,chłopie, posłuchaj, co ci powiem zaczął Siółko. Zauważył Kułagę przestępującegoz nogina nogę. A ty? Przynieśpół litra, powiedziałem ci, czynie? Nie mam pieniędzy,obywatelu sierżancie. To powiedz babie, żeby dałana kredyt. Jak nie da, to jejbudęzamkniemy na amen. Nielegalnieprowadzi wódkę. Tak jejpowiedz, rozumiesz? Rozumiem! Kułaga trzasnąłobcasami i wybiegł z pokoju. Siółkoposadził Marcina naodrapanym fotelu za swoim biurkiem. Z osiemnastego, powiadasz, jesteś? Zosiemnastego powtarzał iręce zacierał zradości. A ja widzisz,z trzeciego, takasprawa. Pewnie cię tamwidziałem, na Wale Pomorskim. Ałe niepamiętam. PodNadarzycami raniło mnie wnogę. W szpitalu leżałem wyjaśnił Marcin. Aja poszedłem dalej. Tak, bracie, taka to i sprawa mówiłzacierając ręceSiółko i z ogromnym zadowoleniem przyglądał sięMarcinowi. A teraz, widzisz,wmilicji jestem. Przypomniał sobie sprawę Marcina. A ty? Czego się tu kręcisz? Za robotąprzyszedłeś? Dotowarzysza Stanka chcęsię dostać. Ze skargą. Mieli miprzydzielićziemię zreformy rolnej i nie dali, bow tym czasie nafroncie byłem. A dranie zdumiał się Siółko. Inie dali, powiadasz? DotowarzyszaStanka nie chcą mnie dopuścić. Siółko wsadził trzybrudne paluchyw kędzierzawą czuprynęi chwilę czochrał się, jakby go coś gryzło. Taka to i sprawa, powiadasz? zastanawiał się. DotowarzyszaJózefa cię nie dopuszczą. Szkoda twojego proszenia. Jakby tak każdego do niegopuszczali, procesjeby tylko przyjmował. Ja towarzysza ,,Józefa" dobrze znam. Z partyzantki. Był politycznym zastępcą w naszym zgrupowaniu. I on mnie też dobrze zna,bo go w lesie znalazłem i doprowadziłem do oddziału. Trzeba bygotylko o mnie zawiadomić. A już on załatwisprawę tej ziemi, to jestpewne. 102Zupełniepewne zgodziłsię Siółko. Tylko jak gozawiadomić? Przeztelefon. Albo pójść prosto do niego rzekł Marcin. Co ty, chłopie? Kto cię do niego wpuści? Ktocię z nim połączy? Nie można doniego dzwonić? On ma sekretariati sekretarza, rozumiesz, chłopie? Zastanówsię tylko,jak wielu ludzi go zna. Gdyby tak każdy chciał iść doniego ze skargą, toby nic innego nie robił, tylko tychskarżących sięprzyjmował. Taka sprawa. Stanę przed KC i będę czekał. Towarzysz Stanekwyjdziez pracy, tomu się przypomnę. Jak to? Staniesz przed KC zdumiał się Siółko. A zresztą towarzysz Stanek wychodzi innymi drzwiami. Ido samochodu,któryrusza pełnym gazem. Wprzedzie jedzie wóz z ochroną,w drugim wozie on jedzie, w trzecim znowuochrona. Marcin pokręcił głową. On nigdy nie był bojaźliwy. Chyba żesię teraz taki zrobił. Bodawniej woddziale pierwszy szedł. Nawet mu zwracaliśmy uwagę, żenie powinien iśćw przedzie,ale on tylko sięśmiał. Odważny był. Teraz też jest odważny. Ale to nie oddział partyzancki. Terazjest ważną figurą i państwowe sprawy ma nagłowie. Przedtem też był ważnąfigurą. Ty myślisz, że nie miał państwowych sprawna głowie? Jeszcze ważniejsze, bo była wojna, a terazjest pokój. Głupi jesteś. Głupii koniec. Wtedy była partyzantka, a terazjest państwo. I teraz wszystko musi byćinaczej. Co byś chciał,żebyśmynaszej władzy nie chronili? Nie wiesz, jak to jest? Kułaga przyniósł butelkę wódki. Siółkowyciągnął z biurkadwieszklankii suche bułki. Wypili, Marcinowinatychmiast mocno zakręciłosię w głowie. Zmęczenie i głód dały o sobieznać. Język mu stwardniałi ledwie poruszał się w ustach,z trudem rozumiał, co mówił doniego Siółko. Kiwałtylko głową, potakując, i kolebał sięw fotelu. O dwunastej kończę służbę. Pojedziemy do mnie, na obiad. Zanocujeszu mnie zdecydował Sióiko. A jutro ześwieżągłową pomyślimy, gdziesięudasz ze swoją skargą. Jamuszędo towarzysza Stanka upierał się Marcin. Tak jest. Towarzysz frontowy jesteś, powinni cię przyjąć solidaryzował się z nimSiółko. 103. Teraz gdy sobie popił, nie znajdował spraw niemożliwych dozałatwienia. Osoba Marcina wiązałamu się w pamięci z najbardziejdramatyczną chwilą w jego życiu, Marcin był mu więc teraz takbliski,jak nikt naświecie. Ty nie wiesz,jak było wPodgajach. Wszyscy są mądrzypo szkodzie, ty też udawał gniew na Marcina. A przecieżchodziło tylko o to, by móc jeszcze razopowiedzieć otamtychdniach. Przecież nikt niemiał pojęcia,że przed namijestWał Pomorski. "Nibelungenstellung",tak się to nazywało po niemiecku? Chyba że tak się nazywałoprzytakiwał Marcin,kołyszącsię w fotelu. Myślisz,że naszedowództwo domyślało się, co jest przednami? Myślisz, że oni wiedzieli, co nas czeka? Że tam są bunkryrzygające ogniem? Nie było prawie żadnego rozpoznania. Dlategokazali zdobywać teren z marszu. Artyleria, czołgi, wszystko zostałoz tyłu, bez paliwa. Pamiętasz,szliśmy wtedy o pustym żołądku, jeśćteż nie mieliśmy co, chyba własną podeszwę. Pamiętam. Ciągle wtedy czułem głód przytakiwał Marcin. Teraz też byłgłodny. Chwycił szybko suchą bułkę i szarpnął jązębami, długosmakując jej rozkoszną miazgę. Było topo południu, w ostatni dzień stycznia. Na przemianto się robiła chlapa, toznów brały przymrozki. Błoto kryło się podcienką warstewką śniegu i lodu. Nasz trzecipułkpiechoty szedł jakoubezpieczenie czołowe dywizji. Teraz różne wojskowe spece powiadają, że trzebabyło skręcić na Jastrowie, amy poszliśmy naPodgaje. I że to było źle. Ale wtedy? Nikt przecież nie wiedział, co jestprzednami. Szliśmy za nieprzyjacielem. A przednami były Podgaje,zwykła wioska, bielały domy wiejskie,czerniały stodoły, rozciągałosię pole z plamami śniegu. Ibłoto. Dużo było tego błota, pamiętasz? Kto mógł wiedzieć, żetam w Podgajach mają Niemcy silnie umocniony punktoporu? Cztery kompanie, akażdaznich liczyłapostoludzi. Mieli dwanaście moździerzy, osiemdziesiąt jeden mm. Dowódca wysłał jedną kompanię w celu rozpoznania. Hitlerowcy zaskoczyliich i trochę chłopaków wpadło do niewoli. Ty nie widziałeś tych zespalonej stodoły, ale ja ich pamiętam. Dokońca życia będę pamiętać. No, pij, słyszysz? Jakci naimię? Marcin. 104No, pij, Marcin. A ty, Kułaga, stań przed drzwiami na warcie. Żeby mi tu nikt nie wlazł. Kułaga trzasnąłobcasami i wyszedłz pokoju. Siółkozamknąłpokój na klucz i zbliżył się doMarcina. Trzydziestu dwóch chłopakówzwiązali drutem kolczastymi spalili wstodole. Jeńców, rozumiesz. Chłopaki z czwartej kompaniidrugiegobatalionu. Palili się, a my byliśmy blisko. Potem,gdyzdobyliśmy Podgaje, widziałem ich w stodole. Zwęglone ciała, czarne. Z trudemsię poznawało znajomych. Jak ich zobaczyłem, dostałem takich drgawek,że dzwoniłem zębami. A potemodczuwałemtylko żal iwściekłość. Tam były druty, zasieki, rozumiesz? Zaporyz zasieków. Poszliśmy wtedy na nie bez żadnego opamiętania, jakbyśmystracili zmysły. Biegłem przez błoto. Biegłemi biegłem, i nagledruty. Myślałem, że je rozszarpię łatwo gołymi rękami,taka mnieogarnęławściekłość, bo za tymi drutamileżeli hitlerowcy. Widziałemich. Tylko te druty zagradzały nam drogę. Leżeli wdołku i kręcilicekaemem. Pole obstrzału mieli dobre, kosili aż do krzaków, któremieliśmy już za sobą. Dużowtedy zginęło naszych, ja przypadłemdo ziemi,twarzą w błoto. Leżałem tak może z pięć minut. Raptempodnoszę głowę, patrzę przed siebie i widzę, że poddrutami będziesię można przecisnąć. Przeczołgałem się, ale szynel na plecach drutymi podarły. Doczekałem chwili,gdy oni zmieniali taśmę w cekaemie,wpadłem w okop i kolbą, rozumiesz, kolbą ich miażdżyłem. A wtedyza mną poderwali się inni żołnierze. Za ten okop też dali mi"ZaOdwagę". Tak jak tobie. Takmamrotał Marcin. Głowa chyliła mu sięna piersi,chwilami zasypiał. Lejczuka z dziesiątegobatalionu saperów znałeś? Był podobny do ciebie. Taki sam nos, włosy, oczy. Jak tylko wszedłeś, pomyślałem,że to on. Aleto niemógł być on. Na przeprawieczołgówzginął. Zabrakło mu amunicji i ostatnim granatem sam siebie w powietrze wysadził. Odznaczyli go pośmiertnie. Tak, tak mamrotał Marcin. To była wielka bitwa, bracie. Niewiele takich w historii. Zobaczysz, że jeszcze będą o niej pisać jak o Grunwaldzie. Czołgi,armaty, wszystko zostało wtyle, bo zabrakło paliwa. Maszyna jestzawodna. Tylko piechur szedł naprzód. Człowiek to najlepsza maszyna. Śnieg, deszcz, zadymka, a on szedł I przeszedł. Każdemu, co105. w tej bitwie brał udział, powinni dać pensję do końca życia. Śpisz? Ej, Marcin, tyjuż śpisz? Razi drugi szarpnął Marcinaza ramiona. Niedobudził się gojednak. Więc przywołał Kułagę, kazał mu siedzieć przy Marcinie. a samposzedł pogazik, który parkował na podwórzu. Potem KułagaprzeniósłMarcina do samochodu i Siółko zawiózł go do swojegomieszkania. Marcinniewiele pamiętałz drogi. Tyle tylko żepotem szlipojakichś drewnianych schodach, grubakobieta mówiła coś do niego,a on jej odpowiadał. Obudził się już w nocy i długo nie mógł sobieuświadomić, gdzie się znajduje. Leżał rozebranyw pościeli na drewnianymłóżku, w ciasnej izdebce. Tuż obok był stół, a po drugiej stronie stołu, na drugim łóżku,głośno chrapał Siółko. Gdyprzestawał chrapać, Marcin słyszał równe posapywanie kobiece, zapewne żonySiółki. Przez zaparowaneokno sączył się nikły, żółtawy blask. Tuż za oknem stała wysokalatarnia uliczna, która rzucała światłodo izby. A możelatarniaoświetlała jakieś zabudowania kolejowe, boco jakiś czas za ścianąodzywało się dudnienie przelatującego pociągu, cały dom trząsł sięwtedy, na stole pobrzękiwały szklanki. Tej nocy Marcin budził się kilkakrotnie, zakażdym razem trzeźwiejszy,z jaśniejszym umysłem. Zaścianąprzelatywałypociągi, łomotały naspojeniach szyni podkładach. Marcin wsłuchiwał się w tenłomot, przeciągły gwizdparowozubudził w nimdalekie wspomnienie. Wtedy gdy jechał na roboty do Niemiec i pociąg gwiżdżąc przeraźliwiepędził przezokryty nocą las, ocknął się z uczuciem strachu. Słyszał wyraźniegwizd parowozu i wciśnięty na twardej ławce między śpiących mężczyzn doznawał uczucia, że pociąg stacza się gdzieśpo nierównejpochyłości. Zdawałomu się, że jadą w głąb nocy,w samo jejjądro, do piekła. IIZagwizdał parowóz. Długo, apotem krótko, jakgdybyw gniewie. Pociągzwalniał, zamknięty semafor zagradzał drogę. I właśniewtedy Marcin podjął decyzję. Narodziła się w nim nagle; jeszczeprzed chwilą w ogóleoniej nie myślał, nierozważał jej. 106Dudnienie kół stało sięcoraz wolniejszei cichsze, łagodniałokołysanie wagonu. W przedzialebyłociemno, więc nawet nie starałsięszukać swojej walizki rzuconej na półkę między tobołkami innychtowarzyszypodróży. Po prostu wstał i potykając się o wyciągniętenogi śpiących, wyszedł namroczny korytarz. Pociąg wciąż zwalniał, korytarzbył pusty. Marcindoszedł doubikacji i stanąłprzy oknie. Za szybą zalegała ciemność. Koła wagonu łomotały coraz rzadziej, pociąg wlókłsię podzwaniając jakimśżelastwem pod wagonem. Marcin uchylił drzwii ogarnął go ciepły,wilgotny zapach lasu. Jeszcze chwilai znalazł się na pierwszymstopniu. Las pachniał mocno żywicznąwonią sosen. Parowóz znowuzagwizdał, zapewne podniesiono semafor. Wagonemrzuciło do tyłuido przodu, pociąg zaczynał podejmować swójprzerwany bieg. Marcin skoczyłw ciemność i zdumiał się, że ziemiabyła takblisko. Upadłna kolana,ale nie odczuł bólu, bo nasyp porastałatrawa. Teraz już z własnej woli stoczył się wpłytkirów i tamwyciągnąwszy się jak długi, zamarł. O kilka metrów od jego głowynarastało dudnieniekół pociągu, później dostrzegł tył ostatniegowagonu, dwa czerwone oddalające się światełka. Jeszczechwila i pociągpochłonęła ciemność, zniknąłza zakrętem. Był sam, w mroku, w lesie. Gdyporuszył się, zaszeleściły podnim sucheliście iten szelest wydałsię Marcinowi bardzo głośny. Nakrótki moment znowu zamarł,lękającsię, że możektoś go usłyszał. Potem podniósł się z ziemi i dobrnął do pierwszychdrzew. Otaczała go ciepłaczerwcowa noc. Księżycjeszcze nie wzeszedł,ale jasno świeciły gwiazdy i mrok już niewydawał siętak zawiesisty. Marcin był w niewysokim zagajniku, który rozgrzany w upalnydzień,teraz jeszcze emanował ciepłem i żywiczną woniąmłodegosośniaka. Wszedłw niego nie dalejniż na sto metrówod toru,gałęzie z głośnym szelestemocierały sięo jegospodnie ichwytały goza ramiona. Do policzków iczoła przylgnęła mupajęczynarozpiętamiędzysosenkami. Odkrył niewielką polankę porośniętą suchym mchem, usiadł nakopczyku piasku. I dopiero terazuświadomił sobie, żeznajduje się w nieznanym miejscu, z daleka oddomu;uciekł z pociągu,którym odjechała jego walizka z żywnością i rzeczami. NatychmiastPoczuł się głodny, choć zaledwieprzed godziną zjadłw wagoniecztery kromki chleba zesłoniną. 107. Nie miał pojęcia, gdziejest i co zrobi, gdy nastanie świt. Wiedziałtylko,że nie chce jechać doNiemiec i nie może wrócić do domu. Bezwietrzna nocprzenikałalas ciszą, w którejczymś głośnymzdawałsię nawet oddech ludzki. W suchym mchu szemrała mysz,z głośnymtupotem przebiegła sarna, gdzieś w głębi zagajnika kilkakrotnie trzasnęła gałązka i odezwało się tupnięcie zajęczych skoków. Nagałązceobokgłowy Marcina skrobał korę niedostrzegalnyw mrokurobaczek. Las odzywał się tysiącem przeróżnych odgłosów,które przyniosła ze sobą cisza. Wsłuchiwanie się w nią sprawiałoMarcinowi przyjemność, skracało czas oczekiwania na brzask. A świt przyszedłnagle,nieomal zaskoczył Marcina. Raptempoczął dostrzegać zaryssośniaków okalających polanę, niebo zszarzałoi pogubiło gwiazdy. Wreszcie pokazała się jasna smuga, rosnącaw oczachirozlewająca się na całe niebo. Podniósłsię z kopca piasku i ruszył przed siebie. Trzymałsiętoru kolejowego,lecz jednocześnie starałsię nie zbliżać do niego. Wzdłuż szyn mogły iść niemieckie patrole wojskowe. Na pewien czas zatrzymała Marcina polanka porośnięta krzakami jagód,bogatych w czarne i duże owoce. Był głodny, zbierał jełapczywie,ale to jeszcze bardziej wzmogło w nim uczucie łaknienia. Szósta już była takmu się wydawało gdyruszył dalej. Najpierw szedł przez brzezinkę usłaną żółtymizeszłorocznymiliśćmi,wesołą i pełną porannego słońca. Potem znalazłsię w starymborze. Grubewysokie pnie sosen były tu podcinane do żywicowania,na każdym pniuwisiał metalowy kubek, do którego niedostrzegalnieskapywała złotawo brunatna ciecz. Dostrzegł ciągnące się wzdłuż toru wąskiepoletko, gdzie zieleniły się równe rzędy obredlonychkrzaków ziemniaczanych. Spodziewał się, żezaraz zobaczy domek dróżnika kolejowego, ale bliżejbyła łąka, na której dziewczynaw żółtejsukience przywiązywałakrowę dodrewnianego palika. Dzień dobry! śmiało powitałją Marcin. Zrobiła ruch, jak gdyby chciałazerwaćsię z klęczek i uciec, lecztylko obrzuciłaMarcina bacznym spojrzeniem. Szybkimi ruchamipalcówzaczęła splatać koniec warkocza jasnych długichwłosów. Uciekłemz transportu do Niemiec rzekłMarcin. Kiwnęła głową, że wszystko rozumie i nic jej nie musiwyjaśniać. Twarz miała dziecinną, z niebieskimioczami. Takich twarzy widujesię setki po wszystkich wsiach. 108Niech się pan schowawlesieodezwała się po chwili. Zarazbędzie tędyprzechodziłpatrol. Teraz jedząu nasśniadanie. Podniosła sięi skończyła splatanie warkocza. Była wysoka, takaiak Marcin i miała chyba szesnaście lat. Jej wzrost mówił o wieku,bofigurę zachowała trzynastolatki: wąskie ramiona, szczupłe biodrai długie nogi o spiczastych kolanach. Przyniosę coś dojedzenia. Pan pewnie głodny? spytała. Kiwnął głową i głośno przełknął ślinę. Zaburczało muwbrzuchu; usłyszała to, a Marcin się zarumienił. Śmiejąc sięposzła wolno w stronędomudróżnika,który krył sięza zakrętem. Marcin wszedł dolasu iusiadł w krzakach dzikichmalin. Tej nocy spałna miękkim, wypchanym sianem sienniku,w piwnicy wykopanej tuż za obórką. Piwnicęodgradzał wysoki płot z brunatnych, pachnących smarami podkładów kolejowych. Było to miejsce bezpieczne, nie wzbudzające żadnych podejrzeń. Codziennie ranopatrol wojskowy zachodził dodróżnikana śniadanie, a przecież niezdarzyło się,aby któregokolwiek z żołnierzy zainteresowała znajdująca się na uboczu stara piwnica. Dróżnik umieścił w niej spirytusownię. W okolicznych wsiach(donajbliższej byłotrzy kilometry) skupowałbimber czterdziestopięcioprocentowy i w blaszanymdestylatorze pędził spirytus. Kupowaligo przemytnicy i przez pobliską granicę szmuglowali do Rzeszy. Dróżnik doglądał spirytusowni sam, pomagała mu jedynie żonaicórka. Spirytusownia więc pracowałatylkodwie dobywtygodniu. Teraz zjawił się Marcin i Cianciara bo tak się nazywałdróżnik od razu pomyślał sobie, że chłopak,którynie ma dokądpójść, może mu się przydać. Cianciara był wysoki, chudy, zawszeubrany wstarannie pocerowanymundur. Marcinowiprzez długi czas wydawało się,żeCianciaranawet do snu nie zdejmuje z głowy kolejarskiej czapki. Któregoś dnia ocierając spocone czoło, zsunął z głowy kolejo^Ykaszkiet i Marcin ze zdumieniem stwierdził,żeCianciara jesti^idy jaklis. Nie należał do ludzi wymownych. Jąkał się iwstydząc się tejwady, przywykł milczeć. Najdłuższa rozmowa,jakąMarcin przeprowadził z Cianciara, to była wtedy,gdy przyjąłMarcina do roboty. ^wiedział mu:109. Możesz pracować u mnie za jedzenie i opierunek. Wszy cięnie zeżrą. Po okolicy się nie kręć,bo nie maszdokumentów. I Marcin został. Obsługiwanie spirytusowni nie było skomplikowane, po prostutrzeba było dokładać do pieca i pilnować, abykocioł destylujący miał odpowiednią temperaturę. Po dwóch dniachMarcin jużsamodzielnie pędził spirytus; odtąd spirytusownia pracowała całytydzień w dzień i w nocy, tyle tylko żeprzygaszaliogieńnad ranem, aby zbyt intensywnie wydobywający siędym z kominapiwnicy nie wzbudził zainteresowania patroli pilnujących torów. Spirytusownia znajdowała się w głębi piwnicy, w drugimpomieszczeniu. W pierwszym zaś był parnik, gdzie każdego rankażona Cianciarygotowała ziemniaki dla świń. Węgiel do spirytusowniCianciara kradł z pociągów, które zatrzymywały się przed semaforem, albo zrzucali mugoznajomi maszyniści w zamian za butelkę wódki. Od jakdawna pędził spirytus,tego Marcinnie wiedział,lecz jednego byłpewien: Cianciarastałsięjuż dość bogatym człowiekiem. Handlarze przemycający spirytus doRzeszyprzynosili mu złote zegarki z grubymi złotymi bransoletami. pierścionki z drogimi kamieniami, złote ruble. Cianciara badał je jakfachowiec,miał nawet szkiełko powiększające, przez które sprawdzałpróby złota. Pobytu Cianciarywydawał się Marcinowiprzyjemny, bo dróżnik miał piękną żonę. Lato było słoneczne i Cianciarowa wszystkie swojegospodarskie zajęciawykonywała na podwórku przeddomem, Marcin mógł ją wciąż oglądać, nawet stojącw drzwiachpiwnicy,gdzie destylował się samogon. Te chwilewynagradzałymu pracę u dróżnika, był zadowolony, że może widzieć Cianciarowa. Nie uczynił jednak najmniejszego kroku, aby zbliżyć siędoniej, choć ona często zagadywała do niego: "Marcin, czegotak na mnie gały wytrzeszczasz? Co to, nie widziałeś kobiety? "Iśmiała się cichym,gardłowym śmiechem,który budziłw Marciniedrżenie. Miała trzydzieści cztery lata,szczupłą talięi pięknie zaokrąglonebiodra. Nosiła kwiecistesukienkibez rękawów,z dużym dekoltem. ramionamiała piękne, okrągłe,opalone nabrąz. Poprzez sukienkęodznaczały się jej twarde pośladki, o których Ogłaszko,handlarzprzemycający spirytus do Rzeszy, mówił: "Są jak z żelaza". Twarzo trochę wystających kościachpoliczkowych wydawać by sięmogła110nawet brzydka,całe piękno kryłosięw oczachogromnych, zielonkawych, nakrywających się ciężkimi powiekami. Była silna, oszerokich plecach. Bezżadnegowysiłku nosiła świniom sagan z ziemniakami, wodę ze studni;idąc z kubełkiem uśmiechałasię lekko, właściwie ten uśmiechnigdy nie schodził jej z ust. Nie wiadomo było,do czego się uśmiechała, czy tylko do własnychmyśli, których nikt, nawet Cianciara, nie potrafił odgadnąć i dlategozłościł się nażonę: "Krycha, przestańsię śmiać, bo. " Wtymmomencie zazwyczaj zacinał się tak,że nie mógł wykrztusić słowa. Machał tylko ze złością ręką i rezygnowałz gróźb. Jej czarne włosy, upięte nadkarkiem w sztywny wałek,miaływiele siwych nitek, ale cera była młoda, delikatna, smagła, z brązowym meszkiem. Marcin nigdy nieuwierzył, że ta chuda, wysokadziewczyna, Zośka, była jej córką, tak obydwie były do siebie niepodobne. Natarczywośćspojrzeń Marcinanieprzeszkadzała Cianciarowej,traktowałaje pobłażliwie i wyrozumiale. Gdy byli sami na podwórzu, ona siedząca na niskim stołeczku i obierająca ziemniaki,on stojący w drzwiachpiwnicy i przyglądającysię jej, a raczejobnażonym krągłym kolanomkobiety, wołałaku niemu:"Ty,głupi,na Zośkębyś lepiej tak patrzył, nie na mnie. U niej coś możeszwypatrzeć, nieu mnie, starej". Pewnego razu akurat na te słowaZośka weszła na podwórze. Cianciarowa zerwałasięwtedy ze stołka,chwyciławpół swoją córkęi uniosła ją do góry, jednocześnie podnosząc dziewczynie sukienkę. Marcin zaczerwienił się i czmychnął dopiwnicy, a Zośka aż do wieczora chlipała za obórką. Było tow porze żniw,chłopipracowaliw polu i przerwalipędzenie samogonu. Zabrakłowódki do wyrobu spirytusu. Cianciara wygasiłogień pod kotłem. Zjawił się Ogłaszko i zaproponowałMarcinowiwspólną wyprawę przez granicę. W ciągu dwóch tygodnitrzykrotnie przeprawili się ze spirytusem do Rzeszy. Marcin dobrzepoznał drogi, którymi przekradali się przemytnicy, zamyślał w przyszłości rzucić robotę w dróżnikowej piwnicy i wziąćsię za szmuglowanie. Trzy wyprawy do Rzeszy przyniosły mu zupełnie dobry garnitur i płaszcz jesienny, którykupił wpodłódzkiej wiosce, upewnego volksdeutscha,skupującego przemycany spirytus. Gdy trzeci raz udało imsię szczęśliwie powrócić przez granicę,Ogłaszkopowiedziałmu wprost: "Rzuć rudzielca (tak nazywał Cian111. ciarę), ze mną więcej zarobisz". "Nie odrzekłMarcin wolęzostać u Cianciary". Ogłaszko uśmiechnąłsię ironicznie. "Cianciarową wolisz, anie Cianciarę". "Tak" szczerze przytaknąłMarcin. Ogłaszko poklepał go po plecach. "Dobra jest, co? Ma tyłek twardyjak żelazo. Myślałem, że tylkomnie obsługuje, ale teraz myślę, żei tobie też wygadza". "Yhm" mruknął Marcin izaczerwienił się. Było muwstyd z powodu kłamstwa. A jeszcze bardziej ztegopowodu, żeCianciarowa wygadzała Ogłaszce, który wydawał musięwstrętny. Ogłaszko był bardzowysoki, ale przeraźliwie chudy, z zapadniętąklatką piersiowąidługimi jak u małpy rękami. Miał czarnejakCygan włosyizawsze nie ogolone policzki. Od kilku lat chorował nagruźlicę,a przemyt spirytusu jesienią, zimą iwiosną, niekiedy całonocne leżenie w krzakach i oczekiwanie na przejście strażnikówgranicznych, jeszcze bardziej rozogniły w nim chorobę. Już plułkrwią, po dłuższym marszu miał zadyszkę, jakby duży kawał płucwypluł. A mimo to Cianciarowa mu wygadzała, choć była takapiękna i świeża. ZOgłaszkąpożegnał sięprzed domem,w którym on mieszkał,wewsi oddalonej o siedem kilometrów od domku dróżnika. U Cianciary zjawiłsię na krótko przed wieczorem. Cianciarowawłaśniepodawała kolację dostołu wystawionego napodwórze, bo wieczórbyłbardzo ciepły i pogodny. Od razu zauważyła jego nowy garnituri piękną kremową koszulę. Pokazałjej także paczkę z jesionkąi postawiłna stolebutelkę jabłkowegowina, kupioną u volksdeutscha. Na razie spirytusu nie będziecie robić oświadczyła muCianciarowa. Partyzanci wysadzili tory na zakręcie. Niemców tupełno, szyny naprawiają. Ssssstrachyna Lachy. Ssssstrachy syczał jąkając się Cianciara. Siedzieli wczwórkęprzy stole. Dróżnik obok żony,naprzeciwnichMarcin i Zośka. Po torze wolno przetaczał się pociąg złożonyz lokomotywy i wagonów załadowanych podkładami i szynami. Z lokomotywy ktoś wrzasnąłna Cianciarę i ten wybiegł na tory. Wrócił potem, abypowiedzieć,że go wzywają najego odcinek. Przez całą noc będzie musiał być przy naprawie, gdyż rano ma sięrozpocząć normalny ruch pociągów. 112Oni zostaliprzy stole, skończyli kolację i pili wino. Ściemniałosię, najpierw sczerniał las opasującyzagrodę Cianciary. potemzmrok okrył piwnicę i dom, czarną plamą rozlał się pod orzechemrosnącym obokobórki. Pili wino,aż opróżniła siębutelka i zapadłzupełny /mrok. Wtedy Cianciarowa powiedziała do córki: "Idź pokrowę i wydój ją, bo już noc". Dziewczyna zaraz poszła na łączkękoło kartofliska i zostali we dwoje. Marcin byłzły, że gęstniejąca szarośćzamazuje mu rysy twarzyCianciarowej. Nie widział już jej delikatnej dziewczęcej cery anibrązowego puszku na policzkach, ani zielonych oczu przykrywającychsię ciężkimipowiekami. Niewidział też jej uśmiechu, dziwnegouśmiechu, którego tak nienawidziłjej mąż. Dziękuję powiedział grzecznie i podniósł się od stołu. Niemogliprzecież taksiedzieć wiecznie. Poszedł do piwnicy na swoje leże w spirytusowni. Chciałschowaćpaczkę zjesionką. I zaraz weszła tam Cianciarowa. Poszwę czystą przyniosłam, bo tamtą zdjęłam do prania rzekła. Jak tuciemno! Głupi Cianciara zabrał pewniekarbidówkę. W piwnicy było rzeczywiście bardzo ciemno. Marcin nie mógłznaleźć lampy. Macał rękami po półce na ścianie,potem odwróciłsię i wtedy jego dłonie dotknęły piersiCianciarowej, wypukłychi gorących. Ej, ty, nie wolno powiedziała szeptem. Chciał powiedzieć,że to było niechcący. Ale jej brzuch już dotykał jego brzucha, napięty, twardy. Czuł jąprzy sobie,wdychałoddechprzesycony jabłkowym winem. Jej szerokorozstawione nogiobjęły jego uda. Chudy jesteś dyszała mu w ucho. Lubiętakichchudzielców. Lubię,lubię, lubię powtarzała i jej palce aż wpiłysię w jegokościste biodra. Była pierwsząkobietąw jego życiu. Odczuł ogromne pożądanie,ale jednocześnieparaliżowałagonieśmiałość. Popchnęła go na łóżkopod ścianą, poddała mu swoje ciało. Rozkosz, którejdoznał, spadłana niego niespodziewanie. Leżał obok niej, czując bezwładw ramionach i nogach, słysząc głośne tętno własnej krwi. Jego dłoń spoczywała najej nagimbrzuchu, ajej dłoniewślizgnęły mu się podkoszulę i błądziły po piersiach. Chwilami zaciskały się jakby w jakimś bolesnym skurczu i ostrepaznokcie wpijały musię w ciało. Liście dębu, t. 113. Przez uchylone drzwi piwnicy usłyszeli brzęk kubełka i porykiwanie krowy. Zośka wróciłaz łąkiiwidać zajęła sięwieczornymudojem. Cianciarowa zsunęła się złóżka ibez słowa wyszła napodwórko. On leżał w piwnicy,szczęśliwy,że otacza go ciemnośći nikt nie może oglądać jego twarzy. "Kocham ją" pomyślał. I śmieszna wydawała mu się ta chwila, gdyzHanką mocował sięnadrzeką, gdy składali przysięgę pod krzyżem. Był już mężczyzną. Uświadamiał to sobie,dotykając stłamszonejpościeli, językiem wyczuwając na wargach smak jabłkowego wina,którympachniała Cianciarowa. Minęło w nim uczucie bezwładu,namyśl o Cianciarowejznowu przeniknęło gopożądanie. Zdawało musię, że stał się silniejszy niż dotąd. Zeskoczył z łóżka, wciągnąłkoszulę w spodnie i wyszedł zpiwnicy. Chciał spotkać Cianciaręi spojrzećmuw oczy. Chciał, aby tamten domyślił się, co się stałowpiwnicy. Chciał go uderzyć. Mocno. Tak, żebyzabić. Zimnepowietrze nocy ostudziło w nimte pragnienia. Cianciarowa zniknęła w mieszkaniu i nie wychodziła z niego, zapewne położyła się spać. Marcin przeszedł siępopodwórzu w tęi z powrotem,a potem wrócił do piwnicy. Nad ranem obudził go łoskot pociągu,wolny, jak gdyby ostrożny. Niemcom udało sięuruchomić zerwanytor kolejowy. Nazajutrz jużnie myślał o zabiciu Cianciary, nie patrzył takżena jego żonę ztą swoją dawną natarczywością. Unikał jej spojrzeń, a ponieważ Cianciara nie zdecydowałsię na rozpalenie ogniaw spirytusowni, Marcin wylegiwał się w słońcu na trawie za obórką. Miał dość czasu, abywyobrażać sobie chwile przeżyte z Cianciarowa. dręczyłogo pożądanie rozkoszy, której smakzdążył już poznać. Z niechęcią spoglądał w niebo,gdzie słońce wciążwisiałowysoko. Miał nadzieję, że w nocy Cianciarowa przyjdzie znowu dopiwnicy. Nie przyszła. Całą noc Marcin niezmrużył oka, słyszał każdyprzejeżdżający pociąg. W tych godzinach nocnych myślało zemściena Cianciarowej, wymyślał coraz to nowe sposoby zadawania jejcierpień. Następnego rankazjawił się Ogłaszko, aby zapytać, kiedy będziemógł kupić nową porcję spirytusu. Został u Cianciarów naobiedzie,potemna kolacji. Marcinspoglądał na Ogłaszkę oczami pełnyminienawiści, do dróżnika odnosił siępogardliwie. 114Późnym wieczorem, gdy przechodził przez podwórze, zobaczyłOgłaszkęi Cianciarowa siedzących naprzeciw siebie przystole przeddomem. Ogłaszko mówił coś cicho, a ona śmiałasię półgłosem. Marcin wszedł do piwnicy,pociemku namacałbańkę po spirytusie. Na dnie bańkizachlupotała odrobina alkoholu. Wypił ją, przypierwszym łyku parzącsobie gardło. Położył się potem na łóżkui natychmiast zasnął. Zbudziłogo szarpanieza ramiona i zduszony szept. To byłCianciara, szarpał nim ibełkotał, nie potrafiąc wyraźnie powiedzieć żadnego słowa. Marcin wyskoczyłz piwnicy myśląc, że możeNiemcy kręcąsię na torach albo partyzanci znowu rozkręcająszyny. Ale wokół domu trwał zupełny spokój,padał tylkodrobny deszczi ponuro szumiał las. Cianciarazaciągnął Marcina do mieszkania,wciąż bełkotał, śliniąc sięi dławiąc nie wypowiedzianymi słowami. W domu paliła siękarbidówka,przy stole siedziała Zośka wnocnej koszuli odsłaniającej chude ramiona. Na stole leżało otwarte pudełko po butach. Matka uciekła zOglaszką. I złoto ojca zabrała. Było w tympudełku powiedziała. Ustałbełkot Cianciary, rudzielec płakał chlipiącjak małe dziecko. Wreszcie wyszedł z izby, Marcinpomyślał, że pewnie pobiegłszukać uciekinierki. Przez chwilę miał ochotęrobić to razem zCianciara,wydawało mu się, że jej nienawidzi, oszukała go, powinien jąznaleźć i bić, bić aż doutraty tchu. Ale nie ruszył się z miejsca,usiadł przy stole i podobnie jakZośkabezmyślnie spoglądał napustepudełko po butach. Siedzieli tak do świtu. Cianciaraciągle nie wracał. Nikt niewyszedłdo ekspresu "Mitropa" jadącegonawschód. To właśniezaniepokoiło Zośkę. Wybiegła na podwórze ikrzyknęła. Cianciarawisiał na włoskim orzechu. Przez najniższą- gałąź przerzucił sznurz pętlą, potem wlazł na bańkę po spirytusie, założył na szyję pętlęi kopnął bańkę, która teraz leżałaobok dyndających, sztywnych nóg. Był już zimny, wisiał jak wielka kukła. Wydawało się,że maniezwykle długą szyję,na której odcinała sięczarnapętla. Nosił swójmundur i chyba powiesiłsię w czapce, boleżała tuż obok, jakbyspadła z głowy. Odcięli Cianciarę,Zośka pobiegła na wieś, do ciotki, która tammiała gospodarstwo. Wieś leżała o pięć kilometrów zatorem. Nie115. śpiesząc się więc zbytnio Marcin zabrałz piwnicy swoją paczkęz jesionką, wszedł do mieszkania i wyniósł zniego bochenekchlebaoraz połeć słoniny. Cianciara leżał na trawiepod orzechem, obok swojejkolejarskiejczapki. Padał deszcz, szemrał na liściach orzecha,krople deszczuskapywały na twarzzmarłego. Marcin wziął pod pachę paczkę z jesionką i żywnością i nie patrząc wstronęzmarłego wyszedł natory. Poszedłwzdłuższyndo miejsca, gdzie na pochyłym nasypieleżałaroztrzaskana lokomotywa i czerniała wielka plama rozlanej oliwy. Teraz zagłębił się w las, w wysokopienny, sosnowy bór,który rozciągał sięaż hen, kuPilicy. Wiedział, kogoszuka i czegochce. Pragnął spotkać tych,corozkręcili szynyi spowodowali wykolejenie pociągu. Nie zastanawiałsię, kim są i do czego dążą. Jeśli chciał ich spotkać, tonajpewniejdlatego, aby jego ucieczkaz drogi do Rzeszyzyskała nareszcie jakiśsens. Może także chodziło i o to, aby jakieś groźne wieści usłyszałao nim kiedyśCianciarowa i pożałowała, że wybrała nie jego, tylkoOgłaszkę. Zapewne również widziałsiebie wkraczającego do wsiz karabinem na ramieniu,groźnego i budzącego lęk tychwszystkich,którzysprzedali go jakzwierzę. Nie orientował się, gdzie można spotkać tychludzi. Skoro jednakprzed kilkomadniamirozkręcili szyny wpobliżu domuCianciary,zapewne byli jeszczegdzieś niezbyt daleko, w lasach rozciągającychsię nad Pilicą. W tymwięc kierunku szedł przez lasy. Wieczoremuklęknął przy leśnym strumyku, żeby zwilżyć twarzspoconą podczas marszu. Położył na brzegupaczkę z jesionką, przyklęknął na piasku i pochylił twarz ku wodzie. W tym momenciedostrzegłw krzakach patrzącego nań człowieka;między listowiemMarcin widział jego oczy. Nie był pewny, czy tamten domyślasię, żeon go zauważył, więc spokojnie włożył ręce do strumienia. Opłukałje z kurzu,nabrawszy wody w dłonie myłsobie twarz głośno parskając. Potem Marcinusiadł na brzegu, odwinął paczkę z żywnością. Wyjąłz kieszeni scyzoryk, odkroił kawał chlebai słoniny. Mlaskał,połykając ogromnekęsy chleba. Człowiek z krzakówodezwał siępółgłosem:Hej, chłopcze! Żresz, nieprzymierzając, jak świnia. Marcinnic się nie odezwał. Jakbynie usłyszał. Odkroił jeszcze116kawał słoniny i dwie kromki chleba. Obłożyłchleb słoniną i zabrałsię do jedzenia,mlaskając i sapiąc. Z krzaków znowu się odezwano:Słyszałeś, co mówię? Żresz jakświnia. Marcinwzruszył ramionami. Dlaczego mam nie żreć? Słonina jestdobra. Chleb też powiedział bełkotliwieustami pełnymi jedzenia. A niedałbyś spróbowaćtej swojej słoniny? Mówiłeś, żejestdobra, chciałbymsię przekonać. To moja słonina rzekłMarcin. Niby dlaczego mamdawać? Nie mówię, żebyś mi dał. Mógłbyś mnie poczęstować. Mógłbymkiwnął głową Marcin. No to chodź tutaj do mnie zaproponował mężczyznaw krzakach. Marcinznowuwzruszył ramionami. Taka sama droga do Pana Boga jak i do wszystkich świętych. Skończył jedzenie. Zrobił ruch, jakbychciał jeszczeodkroić sobienową pajdę i nowy kawał słoniny. Tamtenchyba przestraszyłsię, żeMarcin zje wszystko i dla niegonic nie zostanie, i krzyknął groźniej:No, chodź tutaj, powiadam ci! Słyszałeś, co mówię? Marcin rozejrzał się na wszystkie strony. Nie musi pan siętak drzeć. Przecieżpowiedziałem, że poczęstuję. Wstał i poszedł w krzakido leżącego. Bardzobył ciekawgozobaczyć, ale ani myślał mu to okazać. Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu,z siwymi brwiamii siwymzarostem na nie ogolonychpoliczkach. Ubranybył w wyrudziałą czarną marynarkę i wybrudzoną koszulę. Nosił chłopski granatowy kaszkiet z czarnym daszkiem. Ale to nie byłchłop, choć pochłopsku był ubrany. Miał dłonie, które od dawna nie widziałyciężkiej pracy. Jegooczy chciwie spojrzały na słoninę i chleb. JadłJednak wolno, drobnymikęsami. Od czasu do czasuuśmiechał sięmrużąc oczy,od których gwiaździście rozchodziły się głębokie zmarszczki. Połknął połowęzapasów Marcina. Wytarłusta rękawem marynarki, wyjął z kieszenitorebkę z tytoniem i bibułką. Podsunął jeMarcinowi, a gdy ten odmówił, skręcił sobie papierosai zapalił. 117. Bardzo dobra słonina powiedział. Aż miwstyd,że ciętakobjadłem. Bógci zapłać,chłopcze. Świeże powietrze wzmagaw człowieku apetyt. A co masz w tej drugiej paczce. Jesionkę. O, widzę, że masz głowęna karku. Wprawdziejest dopieropołowa sierpnia, ale ty jużz jesionką po lesie wędrujesz. I słoninęnosisz ze sobą. Nie ma co mówić, mądrala z ciebie, przyjacielu. Odkrawca niesiesz tę jesionkę? Nie.A dokąd idziesz? Do domu? Mieszkasz tu gdzieś za lasem? Nie.Nie chcesz chyba miwmawiać, żetaksobie, dla przyjemnościspacerujeszpo lesie ztą jesionką i słoninką, co? Każdy ma swojesprawymruknąłMarcin. A jakże. Całkowita racja. Znaczy się, że nie chcesz powiedzieć, jakiemasztu sprawy? A po co mamgadać? Ja pananie pytam, co pan tu robi? Nie pytasz, bo nie musisz. Widzisz przecież, że leżę iodpoczywam. Przyjemnie tu w tym lesie. Człowiek sobie leżyna miękkiejtrawce, muchymu słodko brzęczą nad uchem. Jak jestgłodny, tozaraz się ktoś trafi ze słoninką ichlebem. Ba,nawet z jesionką. Nowa to jesionka czy stara? Nowa. No widzisz, jeszczelepiej. A jeśli ciępytam, dokąd idziesz,tonie przez zwykłąciekawość. Po prostu przyszło mi na myśl, że możeidziemy w jedną stronę i razem byłoby namraźniej. A pan dokąd idzie? Przedsiebie, bracie, przed siebie. Ja też uśmiechnął się Marcin. Tamtenroześmiał się półgłosem, i gdy się śmiał,jego oczy prawiecałkiem skryły się w fałdach skóry. Dopalił papierosa, napluł na niedopałek iwepchnął gopodmech. Rozgarnięty z ciebie chłopak, szkoda gadać. Znaczy się,żew jednąstronę nam drogawypada? Tak kiwnął głową Marcin. Jakmyślisz,skorobędziemy szliprzed siebie, to dokąd zajdziemy? 118Pan nietutejszy? Nie.A ty? Ja też nie. Coraz lepiej zawołał tamten i znowu się roześmiał. A może ty tęjesioneczkę i słoninkę ukradłeś komuś? Przyznaj się. Bo coś misię ta słoninaodbija, jakby ktoś nas wspominał. Nie wieszty,czyto nie nas wspominawłaściciel wieprzka, który miał nakarkutęsłoninkę? Nieobraził się Marcin. Za kogo mnie pan uważa? Gniewaszsię? Ja tylko żartowałem. Nie wyglądasz na złodzieja. I tak mi się widzi, że w jedną stronę nam droga wypada. Przedsiebie,prawda? Partyzantów szukam wypalił Marcin. Chcę się donichprzyłączyć. Tak?zdumiał siętamten. Są tu partyzanci? Copangłupiego udaje? rozzłościł się Marcin. Pan teżjestpartyzant. Ja?Pod zły adres trafiłeś, chłopcze. Ale żedroga nam w jednym kierunku wypada,to fakt. Razem przezten las pójdziemy. Tylko,widzisz,nie bardzo mogę iść. ponieważ skręciłem sobienogęwkostce i cholernie mi spuchła. Dlatego właśnie tuleżę i wypoczywam. Dziś więc już nigdzie nie pójdziemy, tylko poleżymy w tychkrzakach. Jak myślisz, dobry mam pomysł? Mnie jest wszystkojedno mruknął Marcin. Dobry pomysł miałeś teżztą jesionką. Tej nocy cholerniezmarzłem, a jak się nakryjemy twojąjesionką, będzie nam znaczniecieplej. A pewniezgodził się Marcin. Udałeś mi się, chłopcze. Wychodzi na to, że ty rzeczywiścieszukasz tych tam, no jak im tam. partyzantów. Gdybyś jeszczewiedział, gdzie ich szukać,tobyśmi się całkiem udał. Przecież pan wie, gdzieich szukaćburknął Marcin. Nie wiem. Sękw tym, żenie wiem. Ale nie martw się, jutroo tym pomyślimy. Usłyszeli szelest po drugiej stronie strumienia. Urwali rozmowęi nadsłuchiwali. W dłoni leżącego znalazł się pistolet. Drugą dłońPołożył na ramieniu Marcina nakazując mu milczenie. Zobaczyli sarnę, która o kilkanaście kroków od nichpodeszła do119. strumienia i pochyliłagłowę, aby się napić. Spłoszonaichzapachem,raptempoderwała się i zniknęła między jałowcami. Mężczyzna niemal ze zdumieniem popatrzyłnapistolet w swojejręce. Roześmiałsię cichutko. A to ci historia? Coś takiego? Pokręcił głową i schowałpistolet do kieszeni. I uśmiechnął Sięporozumiewawczo do Marcina. Był to towarzysz"Józef. Aleotym Marcin dowiedział siętrochę później. IIIobudził ichchłód poranka igłośnyświergot ptaków. Jesionka,którą się przykryli, nie dawała zbyt wieleciepła. Leżeli na gałęziachświerku naciętych przed wieczorem, lecz od ziemi ciągnęło zimnemi wilgocią. Szczękalizębami i raz po raz zerkaliw niebo, czyste,bezchmurne. Zapowiadał się upalnydzień, słońce jednak zbyt powoliwspinało się do góry i w lesie wciąż było chłodno imroczno. Józef bo tak kazał się Marcinowi nazywać nieznajomy włożył dolodowatej wodystrumienia spuchniętą w kostce nogę. Sprawiłon-iuto ulgę, powiedział nawet, że dziś będzie już chyba mógł dalejpowędrować. Dokąd? Tego chłopak nie wiedział i zdawał sięniewiedzieć także Józef, choć być może swoje dalsze plany ukrywał. Tak się w każdymrazie wydawało Marcinowi. Chłopakżałowałteraz,że wczoraj, zanim zasnęli, dal z siebie wyciągnąć całą swojąhistorię,począwszy od ojca i matki, sprzedażydo Niemiec, a skończywszy na sprawie powieszonego dróżnika. O Cianciarowej tylkomcnie mówił, ale tego nawet przypiekanyna węglachnie zdradziłbyprzed nikim. Sprzedali cię za konia? dziwił się "Józef. Powiadasz,że sprzedali cię za konia,jak nieprzymierzając bydlę jakieś, anieczłowieka? Za konia i wóz przypomniałMarcin. Wydawałomusię,żemówiąc o samym koniu, "Józef umniejsza jego wartość. Za konia i wóz cię sprzedali powtarzał Józef. Dobrze,żesię spotkaliśmy, powiadam ci,Marcin, dobrze się stało, żeśmy sięspotkali. Będą z ciebieludzie. 120Chciałbym mieć karabinrzekł nagleMarcin. Wróciłbym dowsi ipogadałbym z nimi. Powiedziałbym: "Iledajecie zastarego Mikinę? Jest gruby jakświnia. Dacie świnię, to nie będziewisiał". "Józefzłapał sięza głowę:Marcin, co ty gadasz? A co citenMikina zawinił? Targował się o mnie. Nie chciał daćani grosza, mówił,żewprzyszłym roku zadarmo będę musiałjechać do Niemiec. A dlaczegoon tak mówił? Zrobiłeś mu coś złego? On jest bogatszy od nas. Nowidzisz. Bogaty i biedny to jak ogień i woda. Potrzebnyjest porządek, w którym nie będzie ani biednych ani bogatych. I powiem ci, Marcin, żejest takikraj, w którym zapanowałówporządek. Jak sięnazywa? Rosja, rozumiesz? W Rosji chłopom zabrali ziemię. Fiuuu! "Józefaż gwizdnął. Toś ty taki mądrala? U nas na wsi wszyscy towiedzą. Głupiś, Marcin. W Rosjicała ziemia należy do chłopów. Jestwspólnąwłasnością. Razem orzą, razem sieją, razem zbierają. Może niepewnie zgodził się Marcin. Byliście tam? Słyszałemo tymod człowieka, któremu mogę wierzyć. A co tu robicie wlesie? spytałMarcin. Szukam sprawiedliwości. Tak jest, jak i ty. Bo ty teżchybaszukasz sprawiedliwości? Tak ucieszył się Marcin. Ja też szukamsprawiedliwości. Podobało mu się to, co powiedział "Józefoszukaniu sprawiedliwości. i w ogóle ,,Józef bardzo mu się podobał. Tylko z tąwspólnąziemią to mu nie wierzył. Ale to wcale nie znaczyło,abymunie ufał albo nie chciał mu wierzyć w innychsprawach. "Onniejestzewsi myślał. On ma swój rozum, a ja mam swój". I takskwitował całątę ich pierwsząrozmowę. Zły był tylko,że ,,JózefCzystko od niego wyciągnął, a on o"Józefie" nie wiedział niczego,poza tym,że spotkałgo w lesie, szukającego sprawiedliwości. Na śniadanie znowu zjedli chlebze słoniną i popili wodą ze^rumienią. Potem "JózefwysłałMarcinanaprzeszpiegidonajbliższej wsi. Chodziło mu o to, jak się ta wieś nazywa i jak się121. nazywają najbliższewsie. Widać było, że chce się zorientować w terenie. Marcinwróciłponiespełnagodzinie. Zauważył na szosie trzyciężarowesamochody wypełnione niemiecką żandarmerią, a jakaśkobiecina pasąca krowy pod lasem, powiedziała mu, że Niemcy jużod trzech dni poszukują dwóch ludzi, którzy zostalizrzuceni naspadochronachz rosyjskiegosamolotu. To was szukająrzekł Marcindo "Józefa". Mnie? zdumiał się "Józef. Czy ja wyglądam na takiego, co to z niebaspada? Alenatychmiast zdecydował owymarszu. Wspierając sięna Marcinie, a trochę próbując samemukuśtykać, ruszył lasem, ogromnymlukiem omijając wieś iszosę, na której Marcinwidziałprzejeżdżającesamochody zżandarmami. Wieczoremdobrnęli na stromą,porośniętą lasemgórę Czartorięw pobliżuPilicy. Spodziewali się tu spotkać oddział partyzancki. Wiejska dzieciarniazbierająca w lesie maliny powiedziała im, że tejnocy w niedalekim Ręcznie dokonano napadu naposterunekgranatowej policji, zdemolowano urządgminny i pocztę, a w spółdzielni zniszczono artykuły przeznaczone na premie dla oddającychkontyngent. Czartona nadawała się na kryjówkę. Wysoka,odość stromychzboczach, utworzona zwapienia, byłamiejscem, skądod wielu latokoliczni chłopiwybierali biały kamień do budowydomów i wyrobuwapna. Szczyt góry ijej zbocza poryłygłębokie wądoły, pozostałośćpo kopalniach wapienia. Z czasem porosłyone krzakami imłodymidrzewami,można się byłow nich skryć tak doskonale, że nawetprzechodzącobok nikogo by nie zauważył. Na szczyt wzgórza prowadziłatylko stroma drogadla wozówchłopskich,u podnóża góryprzebiegała bita szosa z Ręcznado Gorzkowic idalej, do Kamieńska i Piotrkowa. Marcin i "Józef zsunęli się na dnogłębokiego jarui na polancewśród gęstwy krzaków zdecydowali się ułożyćna krótkiodpoczynek. Leżeliobok siebie wmilczeniu, "Józef milczałjuż zresztą od południa, bolałago noga, każdy krok sprawiał mucierpienie. Przestał sięuśmiechać, twarz mu poszarzała izaznaczyły sięna niej głębokiebruzdy. Na Czartorię wszedł resztkami sił, niemal niesiony przezMarcina. Chłopak zaś powoli uświadamiał sobie, że ,,Józef jest mutylko zawadą, kuśtykając, nigdy nie spotkają ruchliwego partyzan122ckiego oddziału. Oczywiście,Marcinowi ani przezmyśl nieprzeszłozostawiać "Józefa" nałasce losu. Co najwyżejzaczął sięzastanawiać, czy "Józef nie powinienukryć sięw jakiejś stodole i tamprzeczekać,aż Marcinowi uda się spotkać partyzantów. W jarze na Czartorii zjedli resztkę chleba isłoniny. Pójdzieszdo Ręczna isprzedasz jesionkę odezwał się Józef. Wymienisz ją na chleb i mięso. Marcina aż poderwało z ziemi. Moją jesionkę? Nigdy! krzyknął. Do Rzeszy birfbernosiłem, żeby ją mieć. Nigdy w życiu nie miałem jesionki. "Józefwzruszyłramionami. Jutro rano, jak się poczujesz głodny, zaśpiewaszinaczej Janie mam co sprzedać. Ukradnie się kurę iw porządku. "Józef tylkospojrzałna niego. Spróbuj warknął. Jesionkinie sprzedam burknął Marcin iodwrócił się placami do "Józefa". Narastała wnim złość. Nie dość,że ten człowiek niemiał doniego zaufania,kuśtykającwspierał się na jego ramieniu, to jeszczeteraz rozporządzał jego jesionką. Takodezwał się ze złością. Wezmę jesionkęipójdę "awieś. Ale już tu nie wrócę. Spodziewałsię,że tamten zacznie na niegokrzyczeć, grozić, możenawet wyciągnie swój pistolet. Ale "Józef nic się nie odezwał. Użałna wznak na trawiei przymknął oczy. Jego twarz wyrażała ogroiWezmęczenie. Po jakimś czasie rzekł cicho:Zrobisz, jak zechcesz. Nietrudnozostać świnią. A próbow^śbyć człowiekiem? Marcin splunąłi udał, że nie słyszy. Wiał lekki wiatr i przynosiłskądś krakanie wron. Powoli szalało,alebrzeg jaru wciąż bielał obnażonym z ziemi wapieniem. Nagórze stało kilkanaście pryzm wykopanegokamienia izmiejsca,gdzie leżeli, wydawało im się, żektoś ułożył sterty z ludzkich czaszek, zbielałych nasłońcu. Raptem usłyszeli serię z karabinu maszynowego. Jakbyktoś sypałgroch nablaszany dach. Później rozerwał sięgranat. Jeden, dnlgiteeci. Znowu jazgotał karabin maszynowy długą i równą serią. 123. Biją się! wrzasnął Marcin i nie czekając na "Józefa" drapałsię po urwistych stokach jaru. Alei "Józef jakgdyby odzyskał siły. Sadził za Marcinem ogromnymi skokami, jedendrobny kroczek na chorą nogę, potem wielki skok zdrową nogą. Dopędził Marcina izadyszany chwycił gorękoma. Czekaj, ty głupcze dyszał mu do ucha. Biją się! Bijąsię! powtarzałMarcin, wyrywając się z rąk"Józefa". Zaczekaj, durniu. Trzeba wiedzieć, kto się bije. Partyzanci. Kto się może bić? Są różni, nie rozumiesz? "Józef mocnotrzymał ręce Marcina. Nie rozumiał. Aleprzyszło mu na myśl, że jeśli pobiegnie w dółna szosę,może niepotrzebniedostaćsię pod kuletych, którychszukał. Oni będąmusieli wycofywać się tądrogą dyszałmuw ucho "Józef. Tu nanich zaczekamy. Przy drodze. Ostrożnie doszli do drogina szczyt Czartorii iskrylisię zapryzmą białych kamieni. Na szosieciągle słychaćbyłopojedynczewystrzały, nachwilę zapadłacisza i znów odezwała się broń. Terazstrzelały automaty. To Niemcy. Bronią się powiedział "Józef. Po chwili dodał:TerazNiemcy kontratakują. Powtórzyły się dwa wybuchy granatów. Krótkimi seriami ujadałkarabin maszynowy. Raptem znowu odezwał się pojedynczy wystrzał. Zupełnie blisko, jakby zsąsiedniej kępy drzew. Na drodzepokazałosię dwóch ludzi. Byli uzbrojeni w fuzje. Przygarbieni przebiegali obok ukrytych za pryzmą. "Józef nakryłdłonią ustaMarcina i szeptałmu w ucho:Zaczekaj. nie teraz. zaczekaj. Jeszcze czterech wybiegłona drogę. Dwóch dźwigało karabinmaszynowy. Przebiegali obok "Józefa" i Marcina, kierującsię naszczyt Czartorii. Jednocześnie z kilku stron zaszeleściły krzaki, kilkunastu ludzi przedzierało się przez las. Na szosie grzechotały wystrzały niemieckiej broni maszynowej. O dziesięćmetrów od leżących zapryzmą pojawił sięwysoki124mężczyzna z karabinem wręku. Przystanąłza drzewemi patrzyłmiędzy pniami drzew w dół ku szosie. "Kamil"! wrzasnął nagle "Józef. I podniósł sięz ziemi. Tamten odwróciłsię z bronią gotową do strzału. Chwilęstałnieruchomo, z niedowierzaniem patrzącnakuśtykającego "Józefa". Marcin nieśmiało wylazłzza pryzmy. Pod pachą trzymał starannieowiniętą w papier jesionkę. Z tąjesionką pod pachą aż do północywraz z odziałem partyzanckimprzedzierał sięlasami wRadomszczańskie. Zjesionką podpachą doszedłdowsi Krosno,gdzie oddział zatrzymał się na dłuższyodpoczynek. Tutaj dopiero jedenz chłopaków o pseudonimie"Sekunda"zwrócił uwagęna paczkę, którą Marcin przez cały czas trzymałpod pachą. Co tam nosisz? spytał. Skarby jakieś? Nie.Tojesionka powiedział Marcin. Ludzie! wrzasnął ,,Sekunda". On chce walczyć z jesionką pod pachą. Zupełnie dobra jesionka. Nowa rzekł Marcin. Nie rozumiał, dlaczego takąwesołość wzbudził we wszystkichswoją nową, zupełnie dobrą jesionką. Śmiali się z niego z powodu tej jesionki, nawetproponowano dlaMarcinapseudonim,,Jesionka". Ale Marcinnie chciałsię na tozgodzić. Kazał się nazywać towarzysz Marcin i taksię do niegozwracano, choć "Sekunda" w dalszym ciągu mówił do niegoper"towarzysz Jesionka". "Sekunda"jednak wkrótce zginął w Kocierzewach koło Radomska. Wtedy też dowiedział się Marcin,że prawdziwe nazwisko "Sekundy" brzmiało: Józef Minuta. Był tó młodyrobotnikz Radomska. Tydzieńukrywali się wewsi Krosno. Przez ten czasMarcindzięki rekomendacji "Józefa" stałsię członkiem oddziału i otrzymałuzbrojenie: fuzję dwururkową. Sprawy, októre walczył oddział, stałymusię bliskie i zrozumiałe już pierwszego dnia po przyłączeniu siędo partyzantów. Towarzysz "Józef wyjaśnił mu, że chodzi nie tylkoowalkę z Niemcami,ale o stworzeniepo zwycięstwie takiej Polski,w którejfabryki przejdą na własność robotników, a ziemia obszarnicza na własność chłopów. O robotnikach Marcin nie myślał wiele,ziemia obszarnicza dla chłopów to było zrozumiałe, mógł to sobiePrzełożyć na własny rozum. Hrabiowie Tylżyccy wŁęgach mieli tyle125. ziemi, że można nią byłoobdzielić setki takich chłopów, jak ojciecMarcina. GdybyojciecMarcina miał trochę własnejziemi, przenigdyniesprzedałby go za konia i wóz. Składając przysięgęw oddziale im. generała Józefa Bema,Marcin wypowiedział jejrotę szczerze i z głębokąwiarą. Oddział składałsię w większości z mieszkańców Radomska i Radomszczańskiego, z Kotwina i Kłomnic. Był w oddziale . Sekunda"i ,,Znachor", o którym dowiedział siępóźniej Marcin, że nazywał sięnaprawdę Józef Rybak, był "Gorzelany", czyli Adam Kowalczyk,Wacław Majchrzak, czyli "Heniek",Czesław Kowalczyk "Bohdan", Ludwik Kotas "Kamil", szef sztabu GwardiiLudowej,Właśnie ,,Kamil" najbardziej zjednał sobieMarcina izdobył jegozaufanie. Ten czterdziestosześcioletni mężczyzna w długich butachi wojskowej kurtce, o wyrazistej pooranejzmarszczkami twarzy. nosił w sobie jak gdyby ogromny spokój,który udzielał sięwszystkim,znajdującym się w jego otoczeniu. Wyczuwało się, żema zasobą ogromne doświadczenie życiowe i nie potrzebuje zbytwielupytań,aby zrozumieć drugiego. Marcinowiwydawałosię, że odpierwszej chwili ich spotkania,tam w ogniu walki naCzartorii. Kamil" od razu wiedział,kim jest Marcin i czegoszuka w ichoddziale. "Kamil" nie okazywał nigdy strachu i Marcin odnosiłwrażenie, że w jegotowarzystwie nie możemu się zdarzyćnic złego. Garnął się więc do "Kamila"i starałsię być wpobliżu niego, conatychmiast zauważonow oddziale i nawet "Józef żartował: "Zdradziłeś mnie, Marcin". To niebyłazdrada. Towarzysz "Józef i"Kamil" byli do siebiebardzo podobni, a jednocześniezupełnie różni. Marcin nie potrafiłbysprecyzować,na czym polegały te podobieństwa i w czym kryły sięróżnice. Ale przecież zauważał, że obydwajmieli ten sam, niecorubaszny sposóbbycia,łatwość wyciągania zMarcina jego najskrytszych myśli. Ale"Kamil" bardziej niż "Józef interesowałsię Marcinem, częściej z nim rozmawiał imoże dlatego Marcingo bardziejpolubił. Zresztą "Kamil" nigdy nie ujawnił cechy, którą miał "Józef. ,,Józeflubił żartować, niekiedy jednak jego śmiech urywał sięraptownie, jakby nawspomnienie czegoś przykrego. Wtedy zaciskałszczęki,drgały mumuskułypoliczków, aoczy nabierały wyrazupodejrzliwości. Był podejrzliwy i to właśnieodpychało od niegoMarcina. 126Jeszcze tegosamego wieczoru, gdy spotkali się z partyzantami naCzartorii, "Józef-zaczął nagle pytać "Kamila":Gdzie byłeśprzez te lata? Kiedywróciłeś doPolski? Którędy? Pytania zadawane były z uśmiechem, prawie wesoło, ale "Kamil"poczerwieniałi odrzekł gniewnie:Co to? Śledztwo? Oddział wypoczywał naskraju lasu, oni odeszli nieco na boki rozmawiali ze sobą chyba pół godziny. Marcinowi wydawałosiędziwne, żewłaśnie ,,Józef, którego woddziale moglipotraktowaćjakoprzybłędę, budził w "Kamilu" respekt. Potem nieprzestawał siędziwićinnym sprawom. Powoli zaczynał pojmować, że poza ichoddziałem istniejejeszcze jakaś inna. wielkasiła, której oni wszyscysą podporządkowani. "Kamil" i ,,Józef używali niekiedy słowapartia. Tych dwóch ludzi łączyły w przeszłości jakieś ogromne sprawy, niejasne dla Marcina i dla wielu innych woddziale, tajemnicze,bo prawie nigdy o nich niemówili. Musieli się kiedyś w przeszłościbardzodobrze znać, może przyjaźnić, bowystarczyły impółsłówka,aby sięporozumieć. Być może, przyjaźnili się, choć czasem wyglądało tak. jakby sięsiebie wzajemnie obawiali. Marcinzapamiętałjedną takąrozmowę. To było nocą, w stodole w Krośnie, na tygodniowym wypoczynku. ,,Kamil" i "Józefleżelinasianie obok siebie, nieco niżej od nich położył się Marcin. Obydwaj myśleli zapewne, że Marcin już śpi. "Józefzapytał szeptem ,,Kamila":Powiedz mi, jak tobyło zzabójstwem "Starego"? Kto tozrobił? Ty przebywałeś jużw kraju. Długo nie byłoodpowiedzi, aż "Józef jeszczeraz zapytał:Ja wiem,że tywiesz. Nie wiem! wybuchnął"Kamil". Nic nie wiem. Wiemtyle co ty. W zabójstwo"Starego" zamieszany był"Edward". Wydali na niego wyrok, zginął. "Edward"? Tak."Edward". Ten sam "Edward", który leżał znami w jednym okopie pod Saragossą. Alebadali tę sprawę urwał. Pod Saragossą było co innego. Wtedy wszystko wydawało sięproste. Potem"Edward" mógł się zmienić. - A ty? -Byłem w ZSRR. 127. A ja tam niebyłem znowu wybuchnął "Kamil". SiedziałemwobozieuDaladiera, a potem zgłosiłem się na roboty doNiemiec, żeby przedrzeć się tutaj. To dla ciebie mało? Zapytasz mniepotem, jak to sięstało,że zdołałem się przedrzeć? Może ja też sięzmieniłem? A może ty się zmieniłeś, "Józef? Zaszeleściło siano. "Józef usiadł i powiedział półgłosem:Ja cięo tonie będę pytał. Nierozmawialiwięcej, ale również nie spali. Szeleściło siano,kręcilisię niespokojnie. "Saragossa"? zastanawiał się Marcin. Ipróbował przypomnieć sobie,skąd zna tę nazwę. Nie był jednakzbytmocny w geografii. W dwa dnipóźniej a był toich ostatni dzień pobytu wKrośnie znowu trafiłMarcin na syczącesłowo: "Saragossa". "Kamil"i "Józefposzli na rozmowę do mieszkania nauczycielaitowarzyszyłimMarcin. Na stolenauczyciela leżała otwarta książka. Marcinpochylił się nad niąi od razu rzuciło musię w oczy to słowo. "...Mamiło ichi czarowało to miastoposępne. Nie było fortecą,bo je otaczał jeno niski, dziesięciostopniowy mur i liche bramy. Widzielipierwsze targnięcie się na Saragossę dnia 15 czerwca iatakw dniu 2lipca, zdobycie wyniosłości podmiejskiej Monte Torrero,opanowanieklasztoru Kapucynów. Byli przy zaciekłym szturmie. obronie ispaleniu klasztoru świętego Józefa. Poznalitu męstwojeszcze niewidziane,upór stalowy. Rozumielito już, że mają przedsobą nie oficerów i żołnierzy,nie ludburzliwy ilecący w rozsypkę. gdy natrzećwiczonybatalion, lecz ludpotęgą fanatyzmu przeistoczonyw armię. Dowódca w tej olbrzymiej gromadzie nie byłmianowany z góry. Góry nie było. A jednakwszyscy jak jeden byliw danym razie posłuszniwodzowi, na jakiego z woli ludu wyrósłDon Jose Palafox". Iczytał dalej:"Lubili takstanąćzoddziałem ipatrzeć w nie długo. NierazKrzysztof Cedrozatrzymał konia i zapamiętał się w dumaniu. Sercełamało sięw nim od tych rozmysłów,ręce się trzęsły. Z duszy jegowybuchała zaciekłość, a z ust rwał się mściwy okrzyk: Musiszi tyzginąć, maro. Nie będziesz nam stała przed oczami, zmoro przeklęta. Przeciw karnym, przeciwregularnym, przeciwćwiczonym czworobokom, stawiaszdumę mej woli, potęgęswej wyniosłej anarchii. Musiszzginąć. "128Nagle Marcin poczuł na swoim ramieniu czyjąś silną rękę. Nie czytaj tego. On łże! krzyknął "Kamil". Nie takmyśleliśmy patrząc na Saragossę. Wyrwał Marcinowi książkę zręki. Przezchwilę wydawało się, żeją rzuci o ścianę. Nauczyciel,niski człowieczek zsiwą głową, podskoczył ku niemu i odebrał mu książkę. To są "Popioły" Żeromskiego powiedział z oburzeniem. Pan też był w Hiszpanii? PodSaragossa? Tak.Widzieliśmy jej światła. Cztery kilometry brakowałonam do miasta. Przepraszam pana, ale nie przyszło mi na myśl, żeto "Popioły". Masz, Marcin, czytaj odebrał książkę nauczycielowiipołożył ją przed Marcinem. Wieczorem, gdyułożylisię na spoczynekw stodole, ,,Kamil"przysunął się do Marcina. Głupio wyszło z tą książką,no nie? zaśmiał się cicho. Ale dlamniei dla "Józefa" to są świętesprawy. Polskimułanomwydawało się,żewalcząc postronie Napoleona zdobędąwolnośćdlaPolski. Poszli odbierać wolność Hiszpanom, aby sobie wywalczyćwolność. Palafox. Takie imię nosił ich zacięty wróg. A w niespełnastotrzydzieści lat później polska krew znowu wsiąkała w tę samąziemię. Może nawet leżeliśmy w tychsamych miejscach cooni ipatrzyliśmy na Saragossę. Czy wiesz,jakie imięprzybrał sobie drugipolski batalion w Hiszpanii? Imię Palafoxa. Bo to my broniliśmywolności. Zaszeleściło siano. W stodole było bardzo ciemno, ale Marcindomyślił się, że to zsunął się do nich "Józef. Pod Yillamayorde Gallego usłyszałgłos "Józefa"przedostaliśmy sięnatyływroga. Byliśmy już o cztery kilometry odSaragossy. To byłoakuratdwudziestego siódmego sierpnia. Terazteż mamy koniec sierpnia. Sześć lat temu, ,,Kamil", pamiętasz? Za stodołą, gdzieś w polu,naszczekiwał pies. Suche sianomocnopachniało ziołami, tużobok w sąsieku pełnym żyta harcowały myszy. Noc była ciepła, Marcin poczęstował"Kamila" i ,,Józefa" jabłkami, które przed położeniemsię do snuzerwał w sadzie za stodołą. Jabłka głośno chrzęściłyim w zębach. W tę noc sierpniową, pełnązapachu ziół, sianai zżętego zboża,2 ustami pełnymikwaskowatego miąższu,trudnobyło Marcinowi^obrazić sobie wapienną, surową pustynię aragońską, noce tak 9Liściedębu, t. I129. zimne,że ludzie marzli pod baranimi kożuchami, i dniupalnez ostrym słońcem, które zdawało się przewiercać czaszkę aż domózgu. To było nocą opowiadał "Kamil". Wyruszyliśmy, ledwo zapadł zmierzch, bo o świciemieliśmy nagle zaatakować. Najpierw szliśmy miedzami wśród nędznychpoletek, potem pięliśmy sięw górę kamienistymi ścieżkami. Pod osłoną nocy zajęliśmynaszestanowisko i zaczęliśmy oczekiwaćświtu. Noctrwała długo, byłamroźna, jak zwykle w tym pustynnym kraju. Zza gór powoli wzeszłosłońce, szarzało,w każdej minuciewróg mógł nas dojrzeć. Czekaliśmy na tę chwilę, która oznaczałaatak. I nagle padłystrzały. Poderwaliśmy się z głośnym "hurra" i w brzasku budzącego się dniapędziliśmy na faszystowskie okopy. Zaskoczyliśmy ich. Wzięliśmysporo jeńców. Ale od lewego skrzydła uderzyły nanas ściągnięteprzez faszystów posiłki. Odpieramy atak z lewejstrony, oni atakująz prawej. Zapada noc, zaczyna nam brakować amunicji,cofamy siędo wąwozu iwtedy ginie wielu naszych żołnierzy. W wąwozie jestz nami pięćdziesięciu pięciu jeńców, kilku z nich ucieka korzystającz gwałtownego ognia karabinów maszynowych. Chcemy się wycofaćdonaszych okopów,ale stamtąd odzywają się wystrzały,gdyż pozostałe kompanie są przekonane, żeto nadciąga wróg. Jesteśmy więcwzięci w dwa ognie, między kulamifaszystówi naszymi. Kule pogwizdują nadgłowami, leżymy pod ogniem z kończącąsię namamunicją, zgardłem wyschniętym, spragnionym wody. Tej nocyniektóre nasze oddziały, którezbyt daleko przedarłysię na tyływroga, długo błądziły między liniamiokopów faszystowskich i fortów broniących Saragossy. Pamiętasz, ,,Józefie",ten zamaskowanybunkier na szczycie wzgórza? Obydwaj podczołgaliśmy się na odległość dziesięciu metrów i rzuciliśmy granaty. Najpierw ty, potem ja. Rozległ się wybuch,w oczy uderzył ostryblask, na hełmie zabrzęczały migrudki ziemii żwiru. W kamiennymbunkrzeryczałokilku rannych. Strasznie krzyczeli. Wdrapałemsię na szczyt wzgórzaipołożyłem się,bo z przeciwka długimiseriami kosił karabin maszynowy. Wpadłem wtedy na ciebie, schwyciłeś mnieza rękę. "Patrz powiedziałeś widzisz te światła? To Saragossa". Może to niebyła ona? Widziałem tylkokilkanaście świateł gdzieś bardzo daleko. Oni jeszcze opowiadają, a on już zasypia. Ichsłowa sączą sięjednak wciążdojego świadomościi toną wogarniającym gośnie. 130Widziw nim Marcin jakieś ogromne miasto ze strzelistymi wieżamikościołów, miastoogromne jak Piotrków. I nagle nawzgórzupojawiasię,,Kamil"w ułańskimczaku na głowie. Idzie, rośnie, wznosisię nad miastemjak duch i jakogromna pochłaniająca wszystkochmura. A nazajutrz oddział im. Józefa Bemawyruszyłz Krosna w kierunku Kotwina. Tak rozpoczął się szlak bojowy Marcina, siedemnastoletniego chłopaka, którego chciano sprzedaćw niewolę za koniai wóz. Oddział liczyłtrzydziestu ośmiuludzi i uzbrojony był w dwaręczne karabiny maszynowe, osiemnaście karabinów, sześćfuzji i kilkanaście pistoletów. Zorganizowali się na początku czerwca,w siedmioosobowągrupkę,i mieli za sobą kilka udanych akcjizbrojnych. Teraz było ichjużcztery razy tyle. Od razu napoczątku nowejwędrówki ponieśli straty. W Kocierzewach wpadli w zasadzkęzorganizowaną na nich przez żandarmów. Poległ ów "Sekunda", którynazywał Marcina "towarzyszemJesionką", zginął"Florek", wręceNiemców wpadł karabinmaszynowy. Zabitowtedy dwóch żandarmów, a jednego raniono. Bogata byłakronika tych dni. Zdarzenia wyryły się głębokow pamięci Marcina, uczyniły go dorosłym. Dwudziestego ósmego sierpnia uderzylina posterunek policjigranatowej w Kłomnicach, zdobyli osiem karabinów i pistolet,zdemolowali urządzenia stacjikolejowej, zmagazynowane tam zboże rozdali miejscowej ludności. Następnej nocy rozbroili posterunek policjiw Mostowie pod Częstochową. W okolicach Złotego Potoku oczekiwali ich przybycia lejtnant Armii Czerwonej, Jaków Salnikow, i jegodwaj żołnierze. Zbiegli z transportu jeńców i ukrywali się, czekającna sposobność przyłączenia się do oddziału. Koło wsiPękowiec przeszli Pilicę i zakwaterowali się wewsiZelisławice. Siódmego września wieczorem dokonano wypadu doSycemina we Włoszczowskiem, gdzie rozbito mleczarnię i zniszczonoakta w urzędzie gminnym. Dziewiątego września oddział przybyłw okolice wsi Konieczne. Zgodnie z rozkazem dowództwaokręgu GLtu właśnie mianonawiązać łączność z miejscową organizacją PPRi z grupą zbrojną^Garbatego". Zaleconorównież oddziałowi im. Bema zapewnienieochrony miejscowymdziałaczom przed panoszącymsię corazbar9 131. dziej oddziałem AK "Orła", który wykonał kilka wyroków śmiercina członkach PPR iGL. Przybyli jednak za późno. Ich przyjście poprzedziływydarzeniagłębokotragiczne. Zaczęłysię jeszcze w lipcu, gdy we Włoszczowskiem znalazł sięoddział GLim. Bartosza Głowackiego, dowodzonyprzez "Białego". Miał on za sobą kilkaciężkich bojów wlasach łańskich i przezPińczowskie i Jędrzejowskie przybył w te okolice dla dalszej walki. "Biały"zażądał,aby działającyna miejscu oddział "Garbatego"podporządkowałmu się i przekazał zmagazynowaną broń. "Garbaty" odmówiłiwtedy dlazłagodzeniasporu między obydwoma dowódcami przyjechałzCzęstochowy członek sztabu okręgowegoGLMarian Głąb o pseudonimie "Felek". Rozstrzygnięcie sporu nakorzyść "Białego" nie wszystkim byłona rękę. Oskarżono "Felka"o współdziałanie z gestapo izastrzelono go bez partyjnego wyroku. Tak zginąłstary działacz komunistyczny, jeden z organizatorówPPRi GL w powiecie częstochowskim. Dlawyjaśnienia jego śmierci przybyli doKonieczna dwaj członkowie KomitetuOkręgowego PPR w Częstochowie, Zygmunt Domagalski i WalentyObraniak. Noc dwudziestego piątego sierpniaspędzili w stodole Struskiego, sympatyka PPR. Nadranem podjechali żandarmi niemieccy, otoczyli wieś i zaczęliprzeprowadzać dokładną rewizję zabudowań. Znaleźliobydwu komunistów, wyprowadziliwraz z gospodarzem na drogę i rozstrzelali. Tego samego dnia w Koniecznie żandarmi zamordowali jeszczedwóch miejscowych członków PPR, Władysława Waszyńskiegoi Józefa Owickiego. Niedarowanotakżemiejscowym członkom AK. Dwunastu AK-owców, którycharesztowano na podstawiejakiejśtajemniczej listy,załadowano na samochody iwywiezionoo kilkakilometrów dalej, pod wieś Oksa, gdzie zostali zabici. Ta sprawawywołałapóźniej duże poruszeniew AK-owskim środowisku w powiecie włoszczowskim. W wyniku śledztwa przeprowadzonego przezAK agent gestapo, członek AK, Janicki, został zlikwidowany. Lecz jakby wciąż było mało ofiar wKoniecznie. Siódmego września przybyłdo wsioddział AK dowodzony przez"Orła" (LeonaSzatkowskiego),wywleczono z chałup pięciuchłopów, członkówPPR i GL, a potempoprowadzonoich dolasów koło Marchocic. Rodziny uprowadzonych poszływ ślad za oddziałem "Orła" i odna132lazły miejsce kaźni. Pięciu chłopów z Konieczna zostałozwiązanych,zakneblowano im usta, a następnie żywcem zakopanowziemi. Takw straszliwych męczarniach zginął Franciszek Tatar, uczestnik Rewolucji Październikowej, członek KPP. Tak zginęli: Stefan Rydzek,Edward Kobyłka, Franciszek Kobyłka, Józef Dziedzic. Oddział "Orła" rozprawił się takżew Koniecznie z ludźmi podejrzanymio sprzyjanie komunistom, kilkunastu chłopówobito, reszciezagrożono, żezostaną ukarani śmiercią, jeśli kiedykolwiek okażąpomoc czerwonym. A w dwadni później nocą nadszedł doKonieczna oddziałim. Józefa Bema. Wieś pogrążona była w rozpaczy,żałobie i lęku. Mogiły we wsi,w lesiekoło Marchocic i pod Oksą znaczyły miejsca,gdzierozegrała się tragedia. W Koniecznie oddział nie miał już kogoszukać. Zginęli wszyscy,z którymi mieli nawiązać kontakt, zapewnić im swoją opiekę. Jednipadli od kułżandarmów, drudzy od karabinów "Orła". Nad ranem,odpoczywając często w lesie, zawędrowali na skrajwsi Ludwinów, przezokoliczną ludność nazywaną Huby. Była todługa wieś, swymi polamii piaszczystą ulicówkąwchodzącaw głąbszerokiej podkowy leśnej. Oddział zatrzymał się w pierwszej zagrodzie oddalonej od skrajulasu o czterysta metrów. Mieszkała tamsamotna stara kobieta zwana pomężu "Kowalowa", kwaterau niejwydawała się bezpieczna, gdyż dopiero o jakieś sto metrów dalejrozciągały się następne zagrody. Ludzie z oddziału byli zmęczenimarszem, niewyspani i głodni. Dowódca oddziału ,, Józek" zajął sięorganizowaniemśniadania; w wiejskiej zlewni wLudwinowie skonfiskowali kilkanaście litrów mleka, wystawiając odpowiedni kwit, abychłopi mogli się wylegitymować przed Niemcami, zakupili chlebi masło, nagotowali kawy. Sołtysowi, któryw związku z wizytąpartyzantów trząsł się o loswsi, powiedzieli,że o pierwszej po południuoddział wyruszy w dalszą drogę, a wtedy on może się udać doodległego o dziewięć kilometrów urzędu gminnego i powiadomićo partyzantach. Oddział będzie miał dość czasu, aby odejść dostatecznie daleko i zniknąć w lasach, wieś zaś uniknie represji. Dzień wstał piękny,ciepły, z niebemniezwykle przejrzystym,Jakie często bywa w początkach jesieni. Po śniadaniu poprawił sięhumor partyzantom, otwarto kilka butelek wódki, zabranej ze spółdzielni w Syceminie. Ktoś tam miał we wsi znajomą, uciekinierkę133. z okupacyjnej Warszawy, kilku poszło do niej, nastawilipatefon. Reszta rozłożyła się zastodołą "Kowalowej", obok gęstych leszczyni starych gruszek. Marcinwszedł na gruszkę i strząsnął z niej wieleowoców, leżeli na trawie, jedli, pili, a gdy zbliżyło się południei zrobiło się upalnie jak w lipcu, posnęli, odrabiając nocne zaległości. "Kamil"znalazłMarcina wyciągniętegopodkrzakiem leszczyny. Szukał z nim rozmowy. Wypiłtrochęwódki, jak prawie wszyscyw oddziale, i czuł potrzebę, aby się komuś zwierzyć. Dlaczego właśnie przedMarcinem? Chłopakzastanawiał się nadtym późnieji doszedł downiosku, że po prostu ,,Kamil" go polubił. Z ,,Józefem" musiałby rzeczywiście rozmawiać, nie tylko mówićo swoich myślach, alei słuchać jego myśli. Inaczej z Marcinem. Mówiąc doniego, właściwie rozmawiał ze sobą. I takto Marcinrozumiał. Jeśli zginę. zaczął "Kamil", ale raptem roześmiał sięi wyjaśnił swoje słowa. Każdy może zginąć, no nie? A ty takłakomie patrzysz namój postolet. Więcjeśli zginę, to go sobie weź. Dobry pistolet, parabellum. Zmienił ton. Powiedział szeptem:Każdy musibyć przygotowany na to samo. Wczoraj w Koniecznie oni, dziś ja lub ty. Jeśli cięnie zabiją Niemcy, tomożeszdostaćkulkę od swoich. Wiesz, znałem pewnąkobietę. Zginęła bardzo tragicznie, stokroć tragiczniej,niżmoże zginąć każdy znas. Nawet sobie niewyobrażasz,jak tragiczna może być śmierć polskiego komunisty. Ona kiedyśtak do mnie mówiła:"Komunistom polskimnieraz łamano kości, ale komuniści polscy mają tę właściwość,że im się kościzrastają". Takmi powiedziała i ja ci powtarzam tesłowa, abyś je sobie zapamiętał. Łamano nam kości wielerazy. Opowiadałemci o Hiszpanii. Czy potrafiszsobie wyobrazić, coczuliśmy, gdy pewnego dniakazano nam opuścić oddziały, rozwiązanomiędzynarodowebrygady? Myślano, że wten sposób zmusisięnaszych wrogów do wycofania z frontuoddziałów Hitlera i Mussoliniego. Zdemobilizowani,niepotrzebni,kilka długich miesięcy spędziliśmy w małym miasteczku, którezwało się Palafrugell. Mieliśmyopuścić Hiszpanię, ale jednocześnie nie mieliśmy dokąd pójść. Tywiesz, co to znaczy nie miećdokąd pójść? Władze polskieodebrałynamobywatelstwo, żaden kraj nie zgadzał się przyjąć nas do siebie. Byliśmyludźmi bez ojczyzny, choć poszliśmy doHiszpanii, żeby134ratować honorświata. To bolało gorzej niż łamanie kości. Alekomunistom polskim kości się zrastają. Po kilku miesiącach zwróciliśmysię z prośbą o ponowne wcielenie nas doarmii. Zgodzonosię. To był już koniec Republiki. Czy wiesz,Marcin,że ostatnimi, którzyprzeszligranicę,byli Polacy? I popatrz:dziś znowu walczymy. Kościsię zrosły. Nie myślza dużo o sobie i swoim losie. To,co się staniezkażdymz nas, naprawdę nie ma wielkiego znaczenia. Dlategopowiadam ci: gdyby sięcoś ze mną stało, weź mojeparabellum. Todobra broń, agdybyś ty czuł. że zginiesz, oddaj drugiemu. Umierając, zawołajtak, jak wołali nasi,gdy ginęli pod Saragossa: "VivalaRepublica! " Nic więcej, Marcin. Nic więcej. "Kamil" wyciągnął się na trawie obok Marcina. Cyklistówkęnasunął natwarz, żeby słońce nie raziło gow oczy. Marcin nic sięnie odezwał, bo wiedział,że ,,Kamil"mówiłnie do niego, lecz dosiebie. Niewiele pojął z tych słów. Tyle tylko zrozumiał,że tamtenuspokaja niejego, Marcina, ale siebie. Po drugiejstronie leszczynowego krzakagłośno chrapał "Jasza". Któryś z chłopcówznowu wlazł nagruszkę i potrząsał nią, ażz głuchym łoskotem posypały się na trawędojrzałe owoce. Mocnoświeciło słońce igdy Marcin spoglądał w kierunku lasu,widział naugorze trzy pasące się krowy, czarno-białe, łaciate, takie same jaktakrowa, która była wich oborze. Patrzył potemw nieboi widziałmaleńką białąchmurkę samotnie szybującą przez błękitne przestworza. Na chwilę zamykał oczy, potem otwierał je, aby stwierdzić,czychmura przesunęła się już w stronę horyzontu. Tak zasnął, alewydawałomu się, że nie zasnął, tylko po prostu zamyślił się i zapomniałotworzyć oczy. I wtedy to o południowej godzinienadeszła chwila, którejnikt z nich się nie spodziewał. Ani wtedy,ani potem nie umieliwyjaśnić, jak doszło do tego, żeśmierć podeszła do nich tak cicho,ukradkiem. Co się stało z wartownikiem, którego wystawili na malutkiejgórce od strony wsi? Czy zasnął na warcie? Ktozdążył zawiadomić Niemcówo przybyciu oddziałówdo Ludwinowa? Marcina zbudziły wystrzały. Tuż obok, jak gdyby nad samymuchem grzechotały gwałtowne serie zpistoletówmaszynowych. Podniósł głowę i chciałzerwać się z trawy, alez leszczynowego krzaka,pod którym leżał, posypały się liście. Widział,jak spoza krzakapodniósł się "Jasza" i wielkim zygzakiem, padając i wstając, pędził135. w stronę lasu. Widział"Kamila", gdy biegł za "Jaszą". Nagle dziwnie się skurczył, zgarbił i upadł naziemię bokiem, zapewne trafionykulą. Oddział policji SS"Stosstruppe Walter"nadciągnął od wsi szeroko rozwiniętą tyralierą. Przed lufami pistoletów maszynowych mielileżących pod krzakamiludzi z oddziału Bema, potem widzielikażdego z uciekającychprzez opustoszałe pola. Rozerwał siępierwszy granat rzuconyprzez jakiegośpartyzanta. Wybuch powstrzymał tyralierę, Niemcy zawahali się. Ten krótkimoment wystarczył,aby pierwsza grupa partyzantów dopadła lasui otworzyła stamtądogień. Marcin przeskoczył przez zwłokirusznikarza oddziału, IgnacegoWiaderka z Kłomnic. Któryśz Niemców dostrzegł biegnącego człowieka, bo przed Marcinem dużympółkolem sypnęło trawą i ziemią. Chłopakprzypadłdo ,,Kamila", który mocował się ze sobą, rannąrękąwyciągając cośz kieszeni spodni. Jesteście ranni? bełkotałMarcin. Kule przelatywałytuż nad nimi, furcząc jakkamienie puszczanez procy. Rzućpowiedział"Kamil". Chłopak wyczuł w swej dłoniciężkie chropowate jajko granatu. Na krótką chwilęczas jak gdyby zatrzymał się dla Marcina. Chłopak zdążył jeszcze zobaczyćtwarz "Kamila", jego usta, z którychkrew sączyła sięna brodę. Ale nieta krewwydała się Marcinowiprzerażająca. "Kamil"patrzył na Marcina i mówił: "Rzuć", lecz jegooczybyły już nieobecne. To nie były oczy żywego człowieka,aleszklane oczy martwego zwierzęcia. "Kamil" żyłjeszcze, nawet powiedział "rzuć",ale woczach już tylko jak w szkle odbijało się niebo. Potem Marcin odwrócił głowę i odbezpieczył granat. Terazdostrzegł wyraźnie tyralierę niemiecką. Już nie szli równym szeregiemjak na polowaniu. Rozpadli sięna grupki, jedni byli bliżej, innipozostawali wtyle. Wstał z ziemi zogromnymwysiłkiem,zdawało mu się, że strasznie powoli nabiera rozmachu jegoprawa ręka, a później zbyt powolileci w powietrzu jajko granatu. JezusMaria! krzyknął Marcin i przypadł do ziemi. "Kamil" umarł wtejminucie. Granatrozerwałsię z ogłuszającym hukiem,Marcin nie słyszał nic, nawet własnego serca. Wydawa136ło mu się jednak, żeumierający szepnął: "Viva la Republica". Byłoto przekonanietak silne, że natychmiast przypomniał sobie o pistolecie "Kamila". Naskraju lasu terkotał karabin maszynowypartyzantów. Gdakałjak kura, zacinał się iznowu gdakał. Pistolet leżał w zasięgu rękiMarcina, chłopak chwycił kolbę, która była jeszcze ciepła oddłonizmarłego. Teraz pobiegł przez pole. Kluczył, padał, podnosił się, przykucał,klękał. Cofnij się! Do laaasu! krzyczał ktoś do Marcina. Chłopak wpadłwkrzaki młodej brzezinki. Chwyciłsię dłońmi zapierś, wktórej brakowało powietrza. Nie, nie był ranny. To tylkozmęczenie takgo dusiło. W las! Wlas! W las! powtarzał rozkaz towarzysz "Józef. Urwało się gdakanie karabinumaszynowego. Od stronyNiemcówjeszcze tylko z rzadka zaklaskała seria z pistoletu. Były one corazkrótsze. Zagłębilisię w las. Wystarczyło,żezrobili kilkasetkroków,awszystko, co sięprzed chwilą stało, wydawało sięsnem, opowiadaniem. Objęła ich cisza leśna,odezwała się kukułka, zawodziła wilga. W tej ciszywyraźnie słyszeli swoje przyśpieszone oddechy. Wciążkukała kukułka. Raz.dwa. trzy. cztery bezmyślnie liczył Marcin. Siedempowiedział towarzysz "Józef. Siem potwierdził"Jasza". Marcinkiwnął głową. Tak, siedemrazy odezwała się kukułka. Więconi też liczyli. Ale im chodziło o zabitych. Napolupod lasemzginęło siedmiu. Ignacy Wiaderek, Stanisław Krawczyk, o pseudonimie "Gruby",Edmund Kotas zwany "Emilem", októrymdopiero po jego śmiercidowiedziałsię Marcin,że byłbratem "Kamila". Zabitodwóch Rosjan, towarzyszy "Jaszy", i partyzanta "Rzeszę", jego nazwiska nawetnieznali. Padł także Ludwik Kotas ,,Kamil", szef sztabu OkręguGL i jedenz założycieli PPR w okręgu Piotrków-Częstochowa,członek KPP i Komunistycznej Partii Francji. Ale te wszystkie tytułynie miały dla Marcina żadnego znaczenia. Dlaniego na polupod Ludwinowem zginął"Kamil",który widziałświatłaSaragossy. 137. IVPo wieczornym niebie płynął ogromny klucz odlatujących żurawi. Ptaki ciągle nawoływały się,ich głosy brzmiały dziko i jękliwie. Marcin przystanął. Podniósł głowę i śledził ich lot, dopóki klucznierozpłynął się w ciemnościach. Jakiś czas słyszał jeszcze ptasienawoływania i nie ruszył się z miejsca, zanim nie przebrzmiały, i znowunastała ciszaZnajdował się o kilkadziesiąt kroków od stodołyrodzinnej zagrody. Przyszedł tupod osłoną mroku, wędrującostrożnie miedzami. Teraz niemusiałsię jużukrywać, zagroda ich leżała na skrajuwsi. Rzadko tu ktoś zaglądał, matkaMarcina nie należała do towarzyskich kobiet, a ojciec wolał chodzić w odwiedziny do innych. Jeszczekilka kroków i dotarł do stodoły, wsparł sięramieniemo spróchniałe deski. Przez szparymiędzy deskamiwyłaziła słoma,wyciągnął jedną słomkę i odnalazł na jej końcu duży, dorodny kłosżyta. Z zadowoleniem pomyślał, że ojciecsprzątnął zboże,jest terazw sąsieku, żyto dobrze im się w tym roku udało. Potem poszedł dowęgła i ostrożnie wyjrzał wkierunku podwórza i chałupy. Matkawłaśnie zamykaładrzwi szopy,w którejtrzymała kury. Usłyszał znajomy brzęk skobla, a pochwili dostrzegł w mrokuporuszającą się napodwórkubiałąplamkę; tobyła głowa matkiw białej chustce. Serce zabiło mumocniej, już chciał podbiec, alezrobiłtylko kilka kroków i przystanął. Stodołę od podwórza i chałupy dzielił skrawek sadu, kilkanaściewiśni i jabłonek. W tym sadzie zobaczyłwóz, tensam zapewne,który otrzymał ojciec zawyjazd Marcina do Rzeszy. Marcinowi wózwydał się mocny, usiadł na dyszluiczekał, patrzącw stronę podwórza. Matki jużnie było,zapewne weszła do izby. Spodziewał sięjednak, że zaraz znowu się pojawi, bo trzeba byłopodścielić krowie. Jeszcze chwila i Marcin dowie się napewno, czy ojciec jestw domu. To ojciec lub Marcin ścielił wieczorem krowie,więc jeśli matkaweźmie widły i pójdziepo słomę do stodoły,to znaczy, żeojca niema w zagrodzie. "Aha, przecież jestikoń. Gdzieojciec trzyma tegokonia? " zastanawiał się Marcin. Matka długo nie wychodziła z chałupy, lecz czas wcale sięMarcinowi nie dłużył. Podniósł zziemijabłko (jakzwykle jesienią pełnoich leżało pod jabłonką), wytarł je z kurzu ijadł. Zapach tego138owocu, jego słodkawy smak przyjął radośnie i przez krótką chwilędoznałwielkiego uczucia szczęścia. Wydałomu się, że wszystkojestjak dawniej,nic się nie stało, możemusię tylko przyśniła ta historiaz wyjazdem do Rzeszy itym, co potem przeżył. Jest zpowrotemw domu, siedzi wieczorem w sadzie i jejabłko. A potem pójdziedostodoły i przyniesie krowie słomy. Wrażenieto trwało jednakkrótko, we wsi ochryple rozszczekałsię pies, od stronyłąk i rzeki kobiecy głos nawoływał:"Stefka! ""Która toStefka? " zastanawiał się Marcin. Ipomyślał jeszcze, żenie wolno mu tu siedzieć długo, na skrajulasu czekają na niego. Więc podniósł się zdyszla, żebyobejśćchałupę izajrzećdoizbyprzez okno. Obokdomu był maluteńki ogródek, ogrodzony żerdziami wyplecionymichrustem. Matka siałatam rozsadękapusty, sałaty ipomidorów. Terazwisiało coś na płotku, jakaś ogromna szmata lubstary, wielki kożuch. Z daleka wyglądało to, jakby jakiś zwierznadziałsię na żerdzie przeskakując płot i tak pozostał nieruchomy. Marcin zbliżył siędo płotu ijego wyciągnięta dłoń dotknęłamiękkiej sierści. "Bułanek! " przeraził się. Nażerdziachsuszyła się końska skóra. Mimo ciemności rozpoznał barwę sierści. Zresztą, skąd na ich płocie mogła się znaleźćjakaś inna końska skóra? Pogładziłdłonią miękką i trochę śliskąsierść, byłomu czegośbardzo żal i wzrastała w nim złość. Więc na nic sięnie przydała ojcusprzedaż syna? Koń zdechł,zanim ojciec zdołał się nim nacieszyć. Zniknął w Marcinie żal do ojca,odczuwałtylko ogromnewspółczucie. W tej jednej chwili, gdyodkrył na płocie końską skórę, zdawałomu się,żepojął ojcai wybaczył mu. Napodwórzu zastukałydrewniane trepy. Matka szław kierunkustodoły. Mamo! zawołał cicho i wyszedł jej naprzeciw. Na ziemięcoś upadło i brzęknęło. Matka upuściła widły. Jakniewidoma szukała w ciemnościach tego, coją zawołałznajomymgłosem. Mamo powiedziałMarcin i stanąłtuż przed nią. Wciążjakby oślepła z wrażenia, wyciągniętą dłonią dotknęła jegotwarzy, przesunęła palcami pojego oczach, nosie, policzkach,brodzie. Zdawało się, że niewierzy głosowi, który słyszy. 139. Synku szepnęła. Bożedrogi, synku. Kochany. Objął matkę ramieniem. Miałachudą,wątłą talię, aż zdumiałsię,żematka jest taka wiotka. Niemal podniósł jąz ziemiipoprowadziłw głąb sadu. Do oczu napłynęły mu łzy, cieszył się,że nie dotykajągojuż palce matki, że nie odkryła jego łez. Zagryzłwargi, żebystłumićwzbierający mu w gardle szloch. A jej dłonie powędrowałyteraz na jego piersi, macały jegoramiona. Jakąmasz piękną jesionkę szepnęła. Usiedli na starym przewróconym do góry dnem korycie,którestało pod stodołą. W ciemnościach rysy ich twarzybyły niewyraźne. "To lepiej" pomyślał Marcin. Bałsię, żedostrzeżena twarzymatki jakieś niedobre zmiany. Chodź do domu. Dam ci jeść. Pewniejesteś głodny mówiła. Ojciec wrócił dopiero co z zebrania w folwarku. Niemcyprzyjechali w sprawiekontyngentów. Chodź do domu. Dobrze, żewróciłeś. Nie jesteś chory? Uciekłem zpociągu rzekł Marcin. Nie chciałem jechaćdo Niemiec. Uciekłem i przystałemdotych z lasu. Mama wie,októrych mówię? Wiemkiwnęła głową. Wydawała się przestraszona. A hulanek? spytał. Zdechł. W zeszłym tygodniu zdechł. Nie wiadomo dlaczego. Zdechł powtórzyła. Rozpłakała się. Zabiją cię. Może lepiej było jechać do Niemiec? Dlaczego donich przystałeś? Trzeba było wrócić do domu. Wziął matkęza rękę, ścisnął ją mocno. Zabiją mnie, jeśli ktoś siędowie, że tu byłem. Nawet ojcu anisłowa o mnie, słyszy mama? Nikomu. Niech wszyscy myślą, żejestem w Niemczech. Inaczej nie tylko mnie, ale iwas zabiją. Jamuszęteraz iść. Dokąd? Przenocujesz, damci jeść gorączkowała się. Nie.Podniósł się zkoryta. Na mniejuż pora dodał. Odstrony chałupyusłyszeliskrzyp otwieranych drzwi. Potemw ciemności rozległ się głos ojca, wołającego matkę. 140""yMarta! A krowie podścieliłaś? Matka wciąż siedziała nakorycie, Marcinpołożył dłoń na jejramieniui poczuł, żematka drży odpłaczu. Muszęjuż iść powiedział cicho. Ale wrócę. Jeszczewrócę. Niedługo. Pochylił się, pocałowałmatkę w policzek. Od strony podwórzazbliżały siękroki ojca. Skoczył za stodołę i przepadł w mroku. Nawargach miał łzymatki, tak słone, że aż gorzkie. Teraz ruszył zastodołami,wymijając długieramiona kieratów. Wszedł między trzy wielkie stogi za stodołą Grochalów i zatrzymał się. "A bułanek zdechł"wspomniał jeszczeraz z prawdziwymżalem. Odłąk ciągnęło wilgocią i zbliżała sięmgła. Niskozaścielałaziemię iodrzeki pełzła do stogów, do stodół i do wsi. Marcin czekał przy stogach kilkanaścieminut, potem na czworakachzakradł sięnaporośniętą łopianem piwnicę. Psy obok oboryniezwęszyłygo, choć od czasu do czasu poszczekiwały i szarpały sięna łańcuchach. To była pora, gdy dostawały żarcie io nie dopominały się szczekaniem. Wemgle zaścielającej podwórze zobaczył wędrujące światełko. Ktoś szedł z lampą odchałupy do obory. Marcin wiedział, co toznaczy. Grochalowa albo Hanka śpieszyływydoićkrowy. Późniejgarnek zmlekiem wstawiały do piwnicy. Czekał wśród łopianów,których wielkie liście pokryły się rosąmgły. Białytuman gęstniał, wyzierały z niego wysokie, podłużnecienie pnie starychtopól. Głosy ludzkie, czyjeś nawoływania, rykbydła, kwiczenie świń i naszczekiwanie psów dochodziły do uszuMarcina jakby stłumione przez wilgotną mgłę. W czyjejś stodolerżnięto sieczkę, Marcin słyszał rytmiczne postukiwanie kos w sieczkarni. Każdy z tych głosów i dźwięków był chłopakowi dobrzeznajomy, kochał je,kochałtę wieś, choć nigdy dotąd tak wyraźnietego sobie nieuświadomił. Powiałlekki wiaterek,zakołysała się mgła. Jej ruch był bezszelestny, ale wyraźny. Marcin dostrzegł drganie cieniwysokich drzewito niknący, to znów pojawiający się zarys obory. Ten ruch mgłybyłdelikatny jak powiew muślinowejfiranki, którą wiatr kołyszewotwartym oknie. Znowu pojawiło się światełko lampy. Szłowkierunku piwnicy,141. tak jak przewidział. Pochwili zobaczył sylwetkę idącej. Jeszcze moment i rozpoznałHankę. To ja, Marcin zawołał cicho i zsunąłsię z piwnicy, szeleszcząc liśćmi łopianu. Postawiła na ziemi wiadro zmlekiem. Stała nieruchomo,jakgdybyzmartwiała. To ja, Marcin szepnął. Zbliżyłsię doniej, ale nieśmiał dotknąćjej ręki. Przeklinałterazciemność i mgłę,bonie mógł widzieć jej twarzy, która powiedziałabymu więcej niż jej długie,zbyt długie milczenie. "Nie cieszy się? pomyślał. A może niewierzy, żeto ja? "Czegochcesz? ledwie dosłyszał jej słowa. Przyjdźza stodołę. Będę czekał koło stogów. Ale przedtemdowiedz się od ojca, iluNiemców przyjechało do folwarku. Chcemyich zabić. Nie mów nikomu, że tu jestem. Dlaczegopowiedziałjejto wszystko? Naprawdę musiał się dowiedzieć o tych Niemców w folwarku. Ale jednocześnie pragnął jąprzerazić,zmusić, aby przyszłanaspotkanie. Zostawił ją przypiwnicy,a sam pobiegł szybkozastodołę. Usiadł pod stogiem podkurczywszy nogipod siebie. Jak długoczekał? Może pięć, może dziesięć minut. Czaswydawał mu się długii była taka chwila, że pomyślał: "Hanka nie przyjdzie". Mgła głębokaskryłałąki i zarośla nadbrzeżne. Jakgdyby całyświat w niej zatonął, a stogi stanowiły tylko maleńką wysepkę. I była taka chwila,gdy Marcin pomyślał, żew owym zatopionymświecienie ma już nikogooprócz niego i Hanki. Chciał, abytak sięstało, aby ona byłaskazana tylko na niego, a on tylkona nią. Nie słyszał,gdy nadchodziła. Raczej przeczuł, niżeli usłyszałjejobecność. Marcin! zawołała, bo niezauważyła go pod stogiem. Hanka! odpowiedziałjej imieniem. Przykucnęła obok tak blisko,że jej kolana dotknęłyjegokolan. Jej dłonie spoczęły na jego ramionach, a potem powędrowałyna szyję. Marcin. Marcin. mówiła cicho. Gdzie byłeś? Corobiłeś? Marcin. Marcin. Powtarzała jego imię, jak gdyby upajającsię nim, a wtedy przeniknęła go pewność: "Kocha mnie". Chwycił jąw ramionai zaczął142całować,a onanajpierw poddawałasię jego pocałunkom, a późniejsplotładłonie na jego karku, ustamiprzylgnęła do jego warg, mocno, aż mu tchu zabrakło. Kochaszmnie? spytał, chwyciwszy powietrze. Tak, takmówiła. I jak gdyby nie chcąc, aby ją więcej' pytał, znowunakryła wargami jego usta. Dłonie Marcina dotykały, jej piersi. Przywarła do niego całymciałem, poddając sięnamiętności, która nią owładnęła. W tej jednejnocnejgodzinie możenaprawdę kochała Marcina? Wtedyna łąkach jego pocałunki przyjmowała jak zakazaną, choćprzyjemną zabawę. Potem pod krzyżem bała się goi ze strachempowtarzała słowa przysięgi. Terazdopiero kochała go i pożądała. A jeszcze przed chwilą,tam koło piwnicy, była pewna,że go nienawidzi. Wjej wyobraźni miłośćnierozerwalnie wiązała sięt z uczuciem niepokoju. Możenawet byłoto jedno i to samo uczucie? Jeślisię coś kochało, tym samym doznawało sięlęku,żesię to straci. Tak matka kochała ojca, niepokojąc się, gdy dłużej nie wracałz pola. Takkochała swoje dziecipatrząc na nie zciągłą obawą. Takojciec kochałswoją ziemię, zawsze zniepokojem wychodząc na polepatrzeć, czy żytomu się nie położyło iczynie wygniły kartofle. Nie, miłość to nie byłouczucie szczęścia, lecz przede wszystkimniepokoju. Składała przysięgęMarcinowi,ale niepokoiła sięo Michała, który wraz z jejbraćmi wstąpił do oddziału "Szarego". WreszcieMarcin wyjechał i nawetnie zdążyłasię oniego niepokoić. Wyjechał na takdługo, żechyba nazawsze. Późniejzginął jej brat,a wówczas niepokój o Michała tak w niej wzrósł, że żyła tylko myśląo nim. Najbardziej go wtedy kochała, choć on tego nie rozumiał. Potem widziałago na polu pod lasemz hrabianką Dorotą i znienawidziła. Naglezjawił się Marcin. Stanął przed nią we mgle, groźny i tajemniczy. Przestraszyła się, że zażąda od niej rachunku z ich przysięgi. Ale przysięgazdawała się go jużnic nie obchodzić. Pytał ją o Niemcóww folwarku, kazał się o nich wywiedzieć. Po towięc była mupotrzebna, po to się pojawił we wsi? Poczuła się zawiedziona i rozczarowana. Idąc w stronę stogów pomyślała z niepokojem, że Marcin będzie zabijał Niemców w folwarku. I ten niepokój stał sięmiłością. Pokochała Marcina tym mocniej, im silniej nienawidziłaMichała. 143. Wciąż miaław pamięci chwilę, gdy biegła do Michała, który pasłkrowy podlasem. Zatrzymałasię w pół drogi,widząc jadącą konnohrabiankę. Wiedziona nieznanymjej dotąd uczuciem zazdrości podkradłasię skrajem lasudo miejsca, gdzie pod krzakiem tarninysiedział Michał. Widziała,jak całował się z Dorotą, zobaczyła jejnamiętne ruchy, dłonie zaplecione naszyi Michała, nogi,które owinęły się wokół bioder chłopaka. Odeszła płacząc, nienawidząc, aleipożądając. To, co widziała,wydawało jej się wstrętne, lecz jednocześnie ciekawiłoją, sama chciała przeżyć cośpodobnego. Odtąd wniektóre ranki, zanimjeszcze zerwała sięz łóżka, dotykała palcami swegorozgrzanego snemciała i zamykając oczywyobrażałasobie, że to ją dotyka Michał, choć go nienawidziła. Terazmiała przysobieMarcina, czułajego dłonie naswoich piersiach,jego ręce zsunęły się najej gołe nogi, miała jego palce na swoichudach. Kocham cięjak nikogo na świecie szeptała mu do ucha. Kochałago. Kochała go, gdy przewrócił ją nawznak i zadzierając welniak, przykryłją swoim ciałem. Była pełna miłości, gdy zadawał jej ból. Kocham cięjak nikogo. Przysięgam coraz namiętniej szeptała mu do ucha. Potem wstydliwymruchem rękiwyprostowaławełniak i podkurczywszy kolana pod brodę, leżałaobok Marcinawciąż pełna miłości. Najdelikatniejszymi dotknięciami palców głaskałagopo policzkachszorstkichod zarostu, dotykała jego zamkniętychpowiek, wsłuchiwała się wjego szybki oddech. Chcę iść z tobą powiedziała nieoczekiwanie. Jeszcze przedchwilą nie przyszło jej na myśl, że takpowie. To niemożliwe odrzekł. Usiadł obok niej, rozejrzał się. Mgła zdawała sięcofać w kierunku rzeki. Już pojawiłysię czarne sylwety drzew na łąkach. Kocham cię i dlatego tu wrócę powiedział, a jej sięzdawało, że myślami jestgdzieś daleko. Na pewno wrócę. Poswojąziemię i po ciebie. Czekała,żeby jąpocałował, znowu dotknął dłońmi jej piersi, jejnóg, objął ramionami. Aleon zapytał:Miałaś się dowiedzieć od ojca, ilu Niemców było nazebraniuw folwarku. 144Rozpłakała się. To było straszne, żenawet jejnie pocałował. Wyciągnęła do niego ręce,objęła go za szyję. Odsunął się od niejniecierpliwym gestem. Muszę już iść,czekają na mnie. Nie płacz. Przecież ciękocham. Wstała. Otarła rękawem łzy. Powiedziała zezłością:Siedmiu żandarmów. Mają dwa samochody. Siedmiu żandarmów i komendant. On mówił do ludzi, żeby jak najszybciej oddalikontyngent. Idź, idźtam, zabijaj. Ciebie też zabiją. Zaśmiałsię. Wyjął z kieszeni pistolet, usłyszała szczęk odsuwanego bezpiecznika. Schowałpistolet,wstał z ziemi. Wróciłem tutaj jak pies, którego sprzedano na sąsiednią wieś. Psy zawsze wracają. Aleja mam wilcze kły. Niebójsięo mnie. Wrócę po ciebie, bo cię kocham. I teraz chciał ją objąći pocałować. Odepchnęła good siebie. Nie wracaj. Niewracaj powtarzała. Roześmiałsię. Doskoczył do niej, jednąręką chwycił jej dłoniei uwięził palcami. Drugą ręką objął ją w pasie ipocałował. Przymknęłaoczy, znowuprzez krótki momentbyła bardzo szczęśliwa. Uwolniła swoje ręce z uścisku jegodłoni, abygo objąć. Ale ręcejejchwyciłyjuż pustkę. Otworzyłaoczy i nie zobaczyła go obok siebie. Tylko z ciemnościdoleciał zgrzytkamienia, o który Marcin się potknął. A potemkołozagrody Mikinów zaczął gwałtownieujadaćpies. Naskraju lasu czekał na Marcina gotowy do wymarszu oddział. Towarzysz "Józef, którymiał kierować akcją w Łęgach, przyjąłpodane przez chłopaka informacje oliczbie niemieckich żandarmóww folwarku. Potwierdziły sięwiadomościzdobyte przez innych wywiadowców oddziału. W godzinach popołudniowych przybyły dofolwarkudwa samochody z siedmiomażandarmamii oficerem o nazwisku Kurt vonRichtofen. Ekipa ta odkilku dni jeździła od gminydo gminy i organizowałazebrania chłopów w sprawach terminowego wykonania kontyngentówzbożowych. Grożono,że jakakolwiekopieszałość będziesurowokarana, oporni zostaną wywiezienidoobozów koncentracyjnych. Tej nocy ekipa niemiecka zatrzymała sięw Łęgach Szlacheckichi tam nocowała, gdyż Kurt von Richtofenbył jakimś dalekim krewnym hrabiegoTylżyckiego. Siedmiu żandarmów położyło się spaćw parku dworskim w domku ogrodnika,10 Liście dębu,t. I145. któryna tę noc przeniósłsię wraz zrodziną do czworaków. Oficerżandarmerii był nakolacji wedworze itammiał nocować. Żandarmiwprowadzili samochody do parku iustawili je obok domku ogrodnika, na straży samochodów stał tylko jeden żandarm. Padł rozkaz wymarszu. Byłagodzinadwunasta trzydzieści w nocy. Na skraju lasu oddziałrozdzielił sięna dwie grupy:jedna miałaobejść folwarkod południa, a druga od północy. Wmomencieatakuna śpiących wydzielonagrupapartyzantów zobowiązana była wedrzećsię do dworui zlikwidować oficera. W miarę jak oddalisię od lasu, oddział rozstawiał się w szerokątyralierę, podobną kształtem doogromnego półksiężyca. Przed nimiwodległościpółkilometra znajdowały się zabudowania folwarkui park pełenstarych drzew. Szli przez ogromną połać dworskiejziemi, przez świeżo podorane ściernisko. Na lewo odnich jakprzygarbione mamuty przycupnęły wielkie dworskie stogi, przyktórychstała podobna do staroświeckiego parowozu lokomobila wraz z młocarnią isterczącym w górze ramieniem transportera. Mgła opadła nisko i zgęstniała. Brodzili wniej pokolana jakw sinym dymie z ogromnego ogniska. Nie widzieli własnych stóp,amgła wydawała się tak zawiesista, że chwilamipochylali sięi chcieli nabrać jej wdłonie. Jeszcze sto kroków dzieliło ich odparkanuogradzającego dworskipark. Już tylko pięć kroków. Za parkanem leżała zwarta ciemność krzewów i drzew. Przystanęlii długonasłuchiwali,wyławiająccichy szmerliści. Towarzysz"Józef dotknął ramienia Marcina, a ten natychmiast zrozumiałrozkaz. Wspiął się na sztachetyparkanu, na krótkimomentpozostałna górze, bo jesionka zaczepiła mu się odrewniany występ. Odczepiłjąi po drugiej stronie zsunął się w krzaki, którerozstąpiłysię podnim z głośnym szelestem. Krzaki rosły tylko przy parkanie. Dalejrozciągał sięwielki trawnik, a jeszczedalej był ogromny gazon ze starą lipą pośrodku. Otaczał gazon wyżwirowany podjazddoganku z kolumnamiu wejścia do szarej wielkiejbryły pałacu. Od strony, skąd nadeszli,widzieli taras z balustradąsłupków itrzy wysokie oświetlone oknaw pałacu. Odblask z okienpadał na taras i naschodkido parku. Domek ogrodnika znajdował sięnieco na lewo,bliżej narożnikaparku. Chowając się zagrube pniestarychdębów, powoli skradali146się w tamtą stronę i przystanął! dopiero wtedy, gdy zagrodziła imdrogę niska ściana różanych krzewów. Jedno małe okienkow domku ogrodnika świeciło słabym blaskiem, który srebrnymiiskierkami jawił się na reflektorach dwóchsamochodów osobowych. Na błotniku jednegoz wozów widzieliczarną sylwetkę siedzącegowartownika. Żandarm palił cygaro, poznawali to po zapachu, docierającym aż między krzewy różane. Twarz Niemca ukazywałasię w tychkrótkich chwilach, kiedy pociągał dym,wówczascygaro rozżarzało się czerwono i błyskało jak okocyklopa. Z napięciem wpatrywali się w wartownika oczekując na każdekolejnerozżarzenie się cygara. Wciąż mieliwrażenie,żeto niecygaro,ale jakaś ciężka powieka unosi się i łypie kunim przekrwionąźrenicą. Łowili uchem każdy szelestpłynący z mroku, pragnąc upewnić się, że reszta oddziału podciągnęła już od drugiejstrony. Wiedzieli, że tamci już są, bo przecież nic ich nie mogło zatrzymać, niesłyszeli odgłosów walki lub strzałów. Atak nastąpiło wpółdo drugiej w nocy. Marcin leżałzaróżanymi krzakamio trzy krokiod towarzysza Józefa, który rozpocząćmiał walkę. Widział, jak ,,Józef poruszył się, przyciągnął do siebieautomat,potem ostrożnie przyklęknął i powoli podniósł się na zgiętych nogach. Przed lufą automatu nagle pokazałasię złotawa iskra. I zaraz, niemal jednocześnie eksplodowały dwagranaty. Na ułameksekundy nastąpiła cisza, jakby jakaś potężna łapa przydusiławybuch. A potem niemieckie samochody ogarnął amarantowo-niebieskiblask; rozpadły się z brzękiem blachy i żelaza, płonęły ogniem, któryto przypadał do ziemi, to znówz łoskotemdługimi językami wzbijałsię w niebo. Marcin przeskoczyłkrzaki róż. Upadł,ale natychmiast podniósłsię iprzyklęknął mierząc z pistoletu do niewidzialnego wroga. Tam,gdziespali żandarmi, wpadł granat i rozerwał się, rozświetlając wnętrze domu jaskrawym ogniem, pełnym czarnych chybotliwychcieni. Kilka białych sylwetek pokazało się woknie. Jeszcze chwila i byływparku. Zanim Marcin uświadomiłsobie, że tożandarmi w bieliźnieJuż zaczął strzelać. Celował do pierwszego od lewej. Ale właśnieten zdawałsiębyć nieśmiertelny. Dwaj pozostalipadli o krok oddomku, a ten wciąż biegł na Marcinadługimi susami, dziwnie skurio147. czony, jak gdyby z przetrąconym grzbietem. Chłopak wystrzeliłjeszcze dwarazyw tę biel zbliżającąsiędo niego. Za trzecim razempistolet nie wypalił,Marcinnie poczuł drgnienia w swej dłoni. LeczNiemiec leżał na ziemi, zaledwie pół metraod Marcina. Jego głowaztwarząw trawnikuniemal dotykała stóp chłopaka. Przyklęknął obok zabitego i dygoczącymi palcamiładował swójpistolet. Strzelaninaurwała się raptownie. Tylko samochody płonęłygroźnym, huczącym ogniem. Bił od nich żar, a jego blask czerwonymiskrzepami drżał na winorośli porastającej ściany domku ogrodnika. Podeszli ażpod dom, kilku weszło do wnętrza wypatrując tych,co, być może, uszli odłamkomgranatów. Poprzez narastającywciążgrzmot płomienia usłyszeli skamlący jęk: "Jezus. Jezus. " Pod oknem leżał ranny Niemiec. Marcin chciał sięzbliżyć ku niemu, aleprzywołał gotowarzysz"Józef, krzycząc:"Dodworu! " Pobiegłwięcza nim i wpadłna taras pałacu. Szklane drzwibyły rozbite kulą,w wielkim pokojupalił sięsześcioramienny żyrandol. Obok przewróconego stołustał hrabiaTylżycki w brązowym szlafroku, długim aż do kostek. Zdawał sięzasłaniać sobą drzwi prowadzące wgłąb pałacu. Na fotelu przykominku siedziałszczupły, jasnowłosy mężczyzna i uśmiechałsię. Jego dłonie leżały swobodnie na poręczach fotela, plecy i głowamocno wspierałysię o wysokie oparcie, a nogi w lśniących butachspoczywały wyciągniętena całą długość. Jakgdyby oglądał jakiśzabawny spektakl, uśmiechałsię i spod przymrużonych powiekobserwowałczterech chłopcówz oddziałuBema, którzy nie bardzo wiedzieli, copocząć z hrabią zagradzającym im drogę w głąb pałacu. Oficer uciekł. Usłyszał strzałyi wybiegł do parku. Daję wamna to słowo polskiego szlachcica mówił hrabia Tylżycki. Po tym oświadczeniuhrabia wyprostował się, głowę odrzucił dotyłu, bo wydawało mu się, że w ten sposób staje się równy wzrostemtymczterem dryblasom, stojącym naprzeciw niego. Zaróżowiły musię policzkii jego starcza twarz z siwymi wąsikami przedłużonymiprzez bruzdy wokół ust, była bardzo piękna. Siwe włosylśniływ świetle żyrandola, ogromne nastroszone brwi sterczały nad oczamijak druciana szczotka. Panie szlachcic. zaczął "Kulawiec"i przestąpił z noginanogę, nie wiedziałbowiem, jakwyrazić swoją myśl. My jednakmusimy sprawdzić. 148Odsuń się, staruszku burknął"Stefan". Swojeogromnełapy położył na ramieniu hrabiego. Tylżycki szarpnąłsię do tyłui plecamioparł się o drzwi. Precz! Nie dotykaj mnie! krzyknął, ajego twarz corazbardziej purpurowiała. Zfotela podniósł się uśmiechnięty mężczyzna. Stanąłna baczność inieomylnie zwrócił się do towarzysza "Józefa":Pan jesttu dowódcą? Uśmiech zniknął zjego twarzy. Rzekł cicho: Nazywam się "Szary". Jesteście namoim tereniei zachowujciesię przyzwoicie. "Józef zdawał sięnie słyszeć tych słów. Krzyknął do "Kulawca":Przeszukać pałac. Zarekwirować żywność. Szybko! Ruszajcie się! Ton rozkazów był ostry, Marcin pojął, że"Józefa" ogarnął gniew. "Kulawiec" i"Stefan" chwycili hrabiego iposadziligo w tymsamym fotelu, na którym przed chwilą siedział "Szary". Tylżyckipisnął jak zwierzątkoi gdy go nieśli, śmiesznie fikał nóżkami. Nawetnie usiłował zachować odrobinydawnej godności, jakmałe dzieckobił chłopakówzaciśniętymi kułakami. Otworzyłysię kopnięte przezkogoś drzwi. Czterech chłopcówniemal jednocześnie wpadło w mrok zalegający drugi pokój. Zaczekaj! "Józef osadził Marcina,który chciał pobiec zanimi. Czy panmnie niezrozumiał? spytał znowu "Szary". Towarzysz "Józef odwrócił się do "Szarego". Nie, niezrozumiałem. Pańskie pseudo nic mi niemówipowiedział tym samym, co przedchwilą, ostrym tonem. Nie wiadomo minic opodziale rejonów. Polska jestjedna,panie "Szary". Czy można wiedzieć, jakąma pan rangę? I co to za oddział? Złożęzażalenie. rzekł ,,Szary". Chybaże pan woli inaczej? Pan woli,żebym zarządził alarmw swoich oddziałach i przegnał wasnazłamaniekarku? "Józef wzruszył ramionami. Pan nic nie rozumie. My walczymyz Niemcami. Pan z oficerem niemieckim piłi jadł kolację. Niezabił go pan, tylko umożliwiłmu ucieczkę. I czubkiem buta "Józefkopnął butelkę wina, która leżała obokprzewróconego stołu. Butelka potoczyła sięaż do obutych wpantofle stóp Tylżyckiego. 149. To był nieproszony gość hrabiego rzekł"Szary", jak gdyby to miało wszystko wyjaśnić. Towarzysz "Józef znowu wzruszył ramionami. Pan wciążnic nierozumie, panie "Szary". Do pokoju wbiegła hrabiankaDorota. Marcin rozpoznałją natychmiast po jasnych włosach, któreteraz miała bezładnie rozrzuconena ramionach. Zapewne spała, gdyrozpoczęła się walka w parku. Przybiegła w zielonym szlafroczkui w złotych pantofelkachnocnych, które migotały w blasku żyrandola. Papo! krzyknęła dohrabiego. Jacyś ludzie kradnąw pałacu. Ze spiżarni zabrali mięso i masło. Doskoczyła do ojca ipochyliła się nad fotelem. Dopiero terazzwrócili uwagę,że hrabiaprzestał popiskiwać, siedział w fotelusztywno, z bladą twarzą. Prawą dłonią trzymał się^ za serce. Lewągrzebał w kieszeni szlafroka, skąd wyjął maleńki flakonik. Trzymałgo na rozwartejsztywnej dłoni. Dorota wzięła flakonik, wysypałaz niego dwieróżowe pigułki i szybkowłożyła je ojcu doust. Hrabiaprzełknął pigułkii siedziałdalej nieruchomo,z przymkniętymi oczami, oddychając krótko,ostrożnie, przeniknięty bólem. Idźcie już stąd! warknął "Szary". Ku niemukierowało sięspojrzenie hrabianki, ostre i pełne wyrzutu. Gdzie jest oficerniemiecki? spytał natarczywie "JózefPowiedzieliśmy wam,że uciekł doparku. Hrabianka podeszłado "Szarego". Wydawałosię, że on niezauważa jej gniewnego spojrzenia. Powiedziała:Co to za ludzie? Dlaczegopozwalasz,aby nas dręczyli? Zaczynam się domyślać. zaczął "Szary",Tak? ironicznie zdziwił się "Józef. To dobrze,że pannareszcie zaczął myśleć. Zrobiliście masakrę, za którą odpowie bezbronna cywilnaludność rzekł "Szary". Jeśli zginie także tenoficer,Niemcyjutro zrobiątu pacyfikację,rozstrzelają wszystkich mężczyzn. Trzebawalczyćtak, żeby ludnośćnie ponosiłaofiar. Ja wiem, co pan dalej powie, panie "Szary" przerwałmu"Józef. Żetrzebasięzbroić, ćwiczyć iczekaćsposobnej chwili. Pan nie widzi, że Niemcy chcą tennaród zagłodzić? Panpił z oficeremniemieckim, który tu przybył, aby zabrać zboże, chleb ludziomodjąć od ust. 150Komunista! tryumfująco stwierdził "Szary". "Józef podszedł do "Szarego" i przez chwilę stalitak naprzeciwsiebie, mierząc się oczami. I jeszcze coś panupowiem, panie "Szary". Sami walczyć niechcecie, to wasza sprawa. Dlaczego jednak mordujecie tych, którzywalczą? Moi ludzie jeszcze nikogo z waszych nie zabili powiedziałdobitnie "Szary". "Orzeł" morduje! krzyknął "Józef. "Szary" skrzywił usta pogardliwie:Ja zaniego nieodpowiadam. Ale rozumiem go. Wasze oddziały nie składają się z Polaków, leczz Rosjan i Żydów, którymjest wszystko jedno. Walczycie nie dbając o los społeczeństwa. "Józef odwrócił się doMarcina i wskazał naniego palcem. Kto tojest? Chłopski syn zŁęgów. On walczy o Polskę,w której swoim pługiem będzie mógł przeorać ziemię hrabiego. Spojrzeniawszystkichpadły na Marcina. Wydawało mu się, żekażde z nich położyło się na nim ogromnym ciężarem. "Szary"patrzył na niego z ciekawością, jak na jakieś dziwaczne zwierzę. Nawet przymrużył oczy, abysię delektować widokiem Marcina. Oczy hrabianki Doroty były rozszerzone strachem izarazem wstrętem. Byłyto piękne ogromneoczy i w tym jednym momencie, gdyona tak patrzyła na niego przejęta strachem i wstrętem, a na jejwilgotnych czerwonych wargachjak złotyokruch lśnił odblask płonącegożyrandola, wydawała się Marcinowi nadzwyczaj piękna. Alezaraz zobaczył oczyhrabiego,pełne gniewu i nienawiści. Ty..charczał hrabia podnosząc się z fotela. Ty..chamie! Za tyle dobra, którego zaznaliście od naszegorodu. Zatyledobra. Ty, chamie! Jaksię nazywasz? Oczy hrabiego stały sięnagle białejakoczy ślepca. Źreniceuciekły gdzieś w głąb, podpowieki. Hrabia krzyknął coś niezrozumiale i zwalił się na podłogę. Leżał na niej jak zestrzelony ptak,z rozrzuconymipołami szlafroka podobnymido skrzydeł, z chudyminóżkami podwiniętymi jak u ptaka w locie. Chodźmy stąd powiedział suchotowarzysz "Józef. Szkło rozbitego okna zazgrzytało pod ich butami. Koło domku ogrodnikadogasały rozbitesamochody. Z dworskiej spiżarni chłopaki wynieśli worki z wędzonymmięsem. Skrzyk151. nęli się w ciemnościach, a potem uformowawszy kolumnę, dwójkamiprzeszli główną dworską bramę i skierowali się przezwieśażnarozstaje z krzyżem. Na polachwciąż nisko leżała gęsta mgła i ówkrzyż jak gdyby wyrastał z grubej pokrywy śnieżnej. Jużz daleka zauważyli, że ktoś stoi przykrzyżu. Jakaś kobietaotulona wgrubą chustkę, zniewielkimworeczkiemw ręku. Gdymijali ją zerkając ku niej ciekawie, ona raptem cichutkokrzyknęła:Marcin! Zatrzymałsięprzy Hance, a oddział odszedł wmilczeniu. Chwycił ją za ręce i powtarzał błagalnie:Wracaj do domu. Proszęcię,wracaj dodomu. Haniu, wracaj dodomu. Potem pobiegłza oddalającym się oddziałem. Leczona takżeposzła ich śladem. Wrócił do Hanki. Mówił,niemal ze złością:Wracaj, powiadam ci. Wracaj,słyszysz? Znowu pobiegł za oddziałem, a ona poszłaza nim. Wreszcie wrazz Marcinem pozostał na drodzetowarzysz "Józef. Niech idzie znami, jeśli- chce powiedział. Teraznastąpitydzień wytchnienia. Pobędzie z tobą, a później wróci do domu. I tak sięstało. Oddział zakwaterował się wmaleńkiejwioscew lasach piotrkowskich w pobliżu Pilicy. Marcin i Hanka zamieszkali w pobliskiej gajówce, podobnej do białego dworku z czterechstron otoczonego ciemnym świerkowym lasem. Gajowyoddał imnamieszkanieizdebkę na pięterku; było tam wąskie łóżkoz siennikiemwypchanym słomą, między ścianami wisiały na drutach suszące sięgrzyby,które wypełniały izbę mocnym, upajającym zapachem. Pogodne dnispędzali przeważnie nastarym zrębie, gdzie mocnoprzygrzewało jesienne słońce, a gdy nadchodził wczesny zmierzch,kryli się w pachnącej grzybami izdebce. Poznawali swe ciałai przyglądali się imz ciekawością ludzi, którzy dopiero odzyskali wzrok. Przerażałaichgłębia własnego pożądania, ale jednocześnie odnajdywali coś najwspanialszego w jego spełnieniu. Odkrywali w sobie nieznane dotąd pokłady czułości, poznawali magiczną tajemnicę miłości, która sprawia, że słowa przestają być potrzebne, a więcej niż oneprzemawiają spojrzenia, dotknięcia dłoni lub warg. Nie mówilizesobą otym, co było ico będzie. Nocami łowiliuchem swojeoddechy, ich myśli nie biegły dalej niż do najbliższegoświtu. Nie mówili też ze sobą o miłości, ale lubili leżeć nawąskim152łóżku, ona na lewym, a onna prawymbokui spleceni nogamipatrzyli w swe twarze,w oczy,szukali wnich własnych myśli i pragnień, które chcielispełniać. Na starym zrębie siadaliobok siebie napoczerniałympniu ściętejprzedlaty ogromnej brzozy. Znajdowali promienie słońca na swoichtwarzach, kładli dłonie, ona w koszulę na jego piersi,on wsuwał ręcew rozpięte guziki jej kaftana. Jak gdyby grzali te dłonie naswoich gołych ciałach, aprzecieżchodziło im o to,aby wciąż wyczuwać wzajemne uderzeniaswoich serc. Wydawało im się wówczas, żeich serca mają ten sam rytm, może mają tylko jedno serce i jedenkrwiobieg, który opływa całe ichciała. Dotykając się tak, myśleli, żetworząsobą jedno, ich ciała zrosną się nazawsze. A jeśli kiedyśrozdzielą sięchoćby na chwilę, umrą, bo krew z nich wypłynie. Więcnawet idąc trzymalisię za ręce, palce mając splecione w silnymuścisku. Rozstaniebyło śmiercią, dlatego nigdy o nim niemówili,takjak nie mówi się o własnejśmierci. Aż przyszedł siódmy dzień. Wieczorem przed gajówką zjawił siętowarzysz"Józef i po prostu powiedział Marcinowi, że jeszcze tejnocy przejdą rzekę. Wtedy Hanka narzuciła na siebie wełnianą chustkę,tęsamą, w której pod krzyżem czekała na Marcina. On odprowadził ją aż do szosy prowadzącej do Łęgów. W milczeniu szli przezciemniejący od nocylas, jesienny ichłodny, pełen mgły izaduchubutwiejących liści. Potem on powiedział do niej: "Pamiętaj o mnie". A onaodpowiedziała:"Tyteż o mnie pamiętaj". Itak się rozstalinie mówiącanisłowa o rozstaniu. Jeszcze tej nocy oddział przeszedł rzekę. Po drugiejstronie czekałjuż na towarzysza "Józefa" łącznik ze Sztabu Głównego GwardiiLudowej. Przyniósł dla niego jakieś specjalne rozkazy. "Józef pożegnał sięz oddziałem i odszedł razem z łącznikiem, aby jakdomyślałsię Marcin przejśćgranicę Rzeszyi dostać się do Łodzi. Upłynęły dwa dni, "Józef powrócił, sam, wposzarpanym ubraniu. Podczasprzejściagranicyzrobiono nanich zasadzkę. Zginąłłącznik ze sztabu oraz niejaki Ogłaszko, którymiał ich przeprowadzićprzezgranicę. "Józef nieomal cudem uszedł z zasadzki, ubranieposzarpałsobie podczas ucieczki przez jakieś kolczastedruty i krzaki. Opowiadałeś mi, że przemycałeś bimber do Rzeszy. Przeprowadzisz mnie tą samą drogą rozkazał Marcinowi. Chłopak dość dobrzepamiętałdrogę,po którejtrzy razy szedł153. z Ogłaszką. Nazajutrz o świcie przeszli rzekę, a przed wieczoremdotarli do torów kolejowych i domiejsca, gdzie przed kilkomamiesiącami Marcin wyskoczył z pociągu. Minęli domek dróżnikai znowu zagłębili sięw las. Noc stała sięciemna, wypełniona wilgotnym mrokiem jesieni. Szli obokwsi, w której głośno ujadały kundle. Droga raptownieskręcała w lewo, potembyły rozstaje ze starąlipą. Dobrze idziemy ucieszyłsię "Józef. Poznaję tę drogę. Tu na skrajuwsi mieszkał Ogłaszko. Sam?spytał ostrożnie Marcin. Z żoną. Bardzo ładna kobieta. Miała piękneczarne włosy. "To Cianciarowa" pomyślał Marcin. I zatrzymał sięnagle. Zaczekajcietutaj pod tą lipą powiedział do "Józefa". Znam żonę Ogłaszki. Dowiem się od niej, czydzisiaj nie kręcilisiętutaj pogranicznicy. Może znowuwpadniemyw zasadzkę? Wy doniej ze mną niechodźcie, bo was rozpozna i będzie miała pretensję,że to przez was zginąłjej mąż. Pomysł, aby Marcin porozmawiałz żonąOgłaszki,wydał się"Józefowi" bardzo trafny. Pozostał więc w ciemnościach obok starejlipy, a Marcin poszedł do Cianciarowej. Przeskoczył niewysoki płotekz sosnowych żerdzi i znalazł sięobok długiej, drewnianej chałupy z gankiem wychodzącym na drogę. Był już kiedyś u Ogłaszki, pamiętał, żewchodziłosię do niegowprost z ganku. Podrugiej stronie, od podwórza, zamieszkiwaliwłaściciele chałupy, chłopi, od którychOgłaszkoodnajmowałizbę. Wszedł naganek i zamknął drzwi. Przezszpary w gęstych zasłonach na oknie sączyło się nikłe światło. Cianciarowabyła więc chybaw mieszkaniu. Lecz na pukanienie odpowiedziano. Zapukałjeszczeraz,ale znowu nie usłyszałniczyjego głosu. Nacisnął klamkę i zajrzał downętrza. Uderzył go zapachwódki. Palącasięna stole karbidówka oświetlała zalaną serwetę, przewróconą butelkę i talerze z resztkami jedzenia. Stały tam dwie szklanki, jedna jeszcze do połowy napełnionawódką. Cianciarowa spała na żelaznym łóżku, zobaczył jej czarnewłosy, zsunięta kołdra odsłaniała gołe plecy, szerokie i śniade. Marcin podszedł dołóżka i położył dłoń na jejramieniu. Drgnęła, jakbyta ręka jąoparzyła. Odwróciła się nabok, zapewne pijana,bocuchnęła wódką. 154To ty,Kurt? spytała nieprzytomnie. Iznowu upadła twarzą w poduszkę, aby spać dalej. Ale Marcinpotrząsnąłjąza ramię. Usiadła na łóżku, naga aż do pasa, zwielkimi piersiami, na których ciemniały plamy gwałtownychpocałunków. Odsunęławłosy z czoła ipowolioczy jejnabierałyświadomości. Marcin szepnęła. To ty? Tutaj? ] Podciągnęła kołdrę zakrywając piersi. Potem na jejtwarzy poja; wił się nikły uśmiech, który stopniowo stawał się coraz radośniejszy,jakby przenikałająjakaś szczęśliwa myśl. ; Toty? Marcin? Dobrze, że przyszedłeś. Bardzo dobrze. Odi wróć się. Zaraz się ubiorę. A co? zaniepokoiła się. Gdzie on poszedł? Kto?spytał. Ten pogranicznik. Niemiec. Nie było go tu, jak wszedłem. Pewnie poszedł na służbę. Ma dziś służbęw nocy przypomniałasobiez pewnym trudem. I jakbyprzestraszyłasię, że zdradziła jakąś wielką tajemnicę. Spiesznie dodała:Przedwczoraj na granicy zabili Ogłaszkę. Niemiec przyszedł,żeby wyjaśnić,dlaczegoOgłaszkopróbował przejść granicę. Śledztwo, rozumiesz? Marcin zbliżył się do stołu. Cianciarowa nie wydawała mu się jużani tak piękna, ani takświeżajak w domudróżnika. Twarz miałanapuchniętą, z głębokimi bruzdami wokółust. Te ciemne ślady najej piersiach budziły w nim wstręt. Powiedział:To było przyjemne śledztwo, nonie? Za swoimi plecami usłyszał niechętną odpowiedź:Co cię to obchodzi. Przyszedłeś, to usiądź przy stole. Nalejsobie wódki. Jest jeszcze jedna butelka,tam w szafce za zasłonką. Usiadł przy stole,miał przed sobą talerz znadgryzionym ogórkiem i skórką pokaszance. Cianciarowanarzuciła na gołeciałowełnianą sukienkę izapinającjej guziki na piersiach podeszła dostołu. Spiłam się trochę, ale zaraz wytrzeźwieję. Po co przyszedłeśdo mnie, Marcin? Mam trochę spirytusu. Chciałbym go przenieść przez granicę. Wstąpiłemdo was, żeby się wywiedzieć, czy można przejść bezpiecznie. 155. Można. Tylko że nie musisz przechodzić. Ja odciebie wezmęten spirytus. Zapłacę ci tyle samo, co w Rzeszy. Zniknęłazazasłoną i po chwili wyszła z butelką wódki. Napijesz się? Kiwnął głową. Nalałamu do pustejszklanki, asama wzięła doręki tę, która stała na stole. Twoje zdrowie, Marcin powiedziała. Twojezdrowie odpowiedział. Wypili. Usiadła po drugiej stronie stołu, naprzeciw Marcina. Dobrze,że przyszedłeś. Nie chcę już tutaj mieszkać. Niemcybędą tu chcieli przychodzićcodziennie. Muszę stądiść, wszystkojedno dokąd. Do Piotrkowa pójdziemy, Marcin. Razem. Nie bój się,pieniędzy mam dużo. Z tego Cianciarowego złota jeszcze wiele zostało. Nie wierzysz? Niewierzę rzekł Marcin. Wstała, zatoczyłasię aż podokno. Wsparłasię o ścianę idotarłado łóżka. Przyklęknęła,wyciągnęła walizkę. Wyjęła z niej męskiebuty, wytrząsnęła z nich lniany woreczek i przyniosła go na stół. Z trudemodsupłała sznurekzawiązujący woreczek. Tu są złote bransoletki i pierścionki. Starczy namdo końcawojny uśmiechnęła się do Marcina. Cianciara siępowiesił stwierdził Marcin. Kiwnęła głową. Dobrzemu tak. Myślisz,że on się powiesił przezemnie? Nie.Przez to złoto, które mu zabrałam. Przez złoto,rozumiesz? Onkochał niemnie, tylko złoto. W nocy jak spał ze mną,to aż stękałmyśląc otym złocie. Dlatego muzabrałam. Jej oczywypełniły się łzami. Miała piękne, ogromneoczy ite łzybłyszczały zniezwykłą siłą. Była znowu piękna. Ogłaszki się boję odezwała się po chwili. Powiedziałkiedyś,że jak umrze,to przyjdzie i mnie udusi. Przyszedł? Nie.Ale się boję. Podeszłado Marcina,stanęła obok niego, położyła dłonie najego karku i plecami zaczęła głaskaćmu szyję. Przy tobienie będę się bała. Kiedy stądpójdziemy, teżsię niebędę bała. Jeślichcesz, możemy zaraz pójść. Weźmiemyzłoto i pójdziemydo Piotrkowa. Starczy nam do końca wojny. 156A przy tobieniebędę się bała. Powiedz mi prawdę,dobrze ci byłoze mną? Dobrze. A chcesz jeszcze? Chcesz teraz, zaraz? Chcesz, to się położę. Znowu cibędziedobrze. A gdybędziesz na mnie, to się niebędę bała. Złapała Marcinaza szyję ipociągnęła gotak silnie, że omało nieprzewrócił się razem z krzesełkiem. Wyrwał się z jej objęć,powiedział ze złością:Nie teraz. Jesteśpijana. Trochę, Marcin. Troszeczkę jestem pijana zgodziłasiępotulnie. Usiadła nakrześlei znowuzaczęła płakać. Nie pójdziesz ze mną? Czujesz do mnie wstręt przez Cianciarę? Nie, Marcin, jagor niemam nasumieniu. To przez złoto powiesił się Cianciara. Dlaczegouciekłaś z Ogłaszką? Znowu patrzyła naniego nieprzytomnie. Nie wiem, Marcin. Chciałam uciec i uciekłam. On mi powiedział, żebyśmy uciekli i tak się stało. Gdybyś ty mi to powiedział,tobym z tobąuciekła. A teraz przyszedłeś i pójdziemy stąd razem. Powiedz,że ze mną pójdziesz. Niemców dużoterazna granicy? spytałwymijająco. Przecież mówiłam ci,że niedużo. Można przejść. Tylkoże tynie musisz. Wezmę od ciebie spirytus i dobrze cizapłacę. Będzieszzadowolony, Marcin. A ten Kurt, pogranicznik? burknął Marcin. On? Niebój się o niego. Zostawimy go tutaj. Nienawidzęgo! krzyknęła. To przez niego zginął Ogłaszko, ateraz sięboję, że przyjdzie w nocyi udusi mnie. Toon zabił Ogłaszkę. Ciąglemniezaczepiał. Mówił mi: "Ja wiem, że twój chłop przechodzigranicę. Dobierzemy musię doskóry. Przyjdź domnie, czarnulka,abędziesz miała spokój". MówiłamOgłaszce, że mamy dosyć złota,żebynie chodził do Rzeszy. Ale on chciał złotozatrzymać na czarnągodzinę. Taki sam chytry jak Cianciara. Nie o mnie mu chodziło,tylko o to złoto. I nawet sam mnie do tego Niemcawysłał. Napijeszsięjeszcze? spytała. Nalej mi kiwnął głową. Nalałamudo szklanki, aleon już nie tknął wódki. Dojrzewaław nim myśl, od której zaczynały mu drżeć kolana i złościł się, że niepotrafi wstrzymaćtego drżenia. 157. Poszłam do Niemca,jak mi kazał Ogłaszko. A on mnie spiłi pytał,kiedyOgłaszko będzie przechodził granicę i w którym miejscu. "Nicsię nie bójmówił do mnie. Już jato załatwię. Będzieszmiała spokój". Powiedziałam mu, że następnej nocyOgłaszkoi dwóch jegoznajomych pójdą przez granicę. A potem taksię stało, że Ogłaszkę zabili. Teraz się boję, że przyjdzie mnieudusić. Nie przyjdzie rzekł Marcin. Wsparła się łokciami na stole i patrzyła w twarz Marcina. Skąd wiesz,że nie przyjdzie? Mnieciągle cośdusi. O, tutajmnie dusi dotknęła palcami szyi. Może to on mnie tak ściska? Marcinowicoraz bardziej dygotały kolana. W ustach zrobiło musięsucho i oblizał wargi językiem. Patrzył jej w oczy, jak gdybychciał utrzymać jej wzrok swoim spojrzeniem, aby nie widziała, żeprawą ręką sięga za pazuchę swojejjesionki. Potem powiedział głosem, który wydawał mu się głuchy, jakby to ktoś inny mówił:Wstań, słyszysz? Wstańi odwróć się do okna. Dlaczego, Marcin? Wstań, powiadam cirzekł. Wstała. A teraz odwróć się do okna rzekł. Nadrżących nogach podniósłsię z krzesła. A gdy onaodwróciłasię do okna, wyciągnął pistolet, aby ją zabić za zdradę. Ale niepotrafił tego zrobić. Nagle obrócił się napiętach i wyszedł w ciemność nocy. Przesadził płoteki pobiegł w kierunkustarej lipynarozstajach. Zadyszany dopadł "Józefa" i z trudem łapiącoddech,powiedział:Wszystko w porządku. Chodźmy. Ale trzebasię śpieszyć. Ruszyli szybkim krokiem naprzełaj przez puste kartofliska aż doskrajulasu. Psy wciąż naszczekiwaływ wiosce, ale ani głośniej, aniciszejniż przedtem. Zaczął padać deszcz, drobny, gęsty, dokuczliwy. Zrobiłosię jeszcze bardziej ciemno. Prawie godzinę błądzili po lesie, zanim Marcin odnalazł leśnyparów, którym należało przejść granicę. Ostrożnie zsunęli się na dnowąwozu i wąską ścieżką poszli między gęsto rosnącymi krzakami. Wąwóz schodził gdzieśw dół, ślizgał się pomokrej trawie, wreszciedobrnęli do brzegu wąskiejrzeczułki. Zasłana była kamieniami, woda przelewała się przez nią zgłośnym pluskiem. Szumiałdeszcz,pluskała woda tłumiąc odgłosy ich kroków, gdy po wystających158kamieniach przechodzilina drugą stronę. Wspięli się potem na wysokibrzeg porośniętyzagajnikiem. I tu Marcinpożegnał towarzysza"Józefa". Ta rzeka to była właśnie granica. Musicie iśćprosto przezzagajnik, dalej napotkacie drogę, którazaprowadzi wasdo wioski. Tam jestprzystanekkolejowy, a skoro macie niemieckie dokumentyi pieniądze, możecie chyba jechać pociągiem. Damsobie radę powiedziałtowarzysz "Józef. Objął ramionamiMarcina, przycisnął go do piersi. Wracaj do oddziału. Spotkamysięjeszcze nie raz, Marcin. Nie teraz, to po wojnie. O świcie Marcin dotarł znowu do torówkolejowych w pobliżumiejsca, gdzie stał domekdróżnika Cianciary. Zmęczonymarszemzaszył się w krzakach przy torzei opatuliwszy się w swoją jesionkę,próbowałzasnąć. Ale wciąż mżył deszcz,byłozimno i wilgotno. Dlatego długo nie mógł zasnąć. Raptemuświadomiłsobie,że chybawłaśnie tutaj, gdzieś w pobliżutychkrzakówzeskoczył z pociągujadącego do Rzeszy. To było tak niedawno, kilka miesięcy temu. Cianciara powiesił się. Ogłaszkęzabito, bogo zdradziła Cianciarowa. Jakież losy czekały jego, Marcina, wiejskiegochłopaka,któregosprzedano zakonia? "A bułanek zdechł" wspomniał ze smutkiem. Cojakiś czas przejeżdżał niedaleko pociąg towarowy, łomocząckołami na spojeniach szyn. Łomot przetaczał się przez las jakgrzmot burzy oddalającej się szybkoi cichnącej. Wciążpadał deszcz,z drzew leciały liściei z delikatnym szelestem opadały na krzaki. Z towarzyszem "Józefem" nie spotkał się Marcin do końcawojny anipotem, zaraz po wyzwoleniu. Tyle tylko żeod czasudoczasuwidziałjegozdjęciaw różnych gazetach. Ale Marcinbyłpewien, żetamten go dobrze pamięta, wystarczy, aby go zobaczył,a otworzyszeroko swoje ramiona, tak samo jak wtedy, gdy się żegnali poprzekroczeniugranicy. VJest tylko jeden sposób dostaniasię dotowarzysza Stanka oświadczył rankiem milicjant SiółkoMarcinowi. Mamdzisiajsłużbę przy KC. Pójdziesz ze mną,zaprowadzę cię tam,gdzie zajeżdżają samochody. Staniesz razem ze mną. Jak cię towarzysz"Józef159. rozpozna i przywoła, to w porządku. A jak nie,trudno, musiszszukać innej drogi. Dla rodzonego ojcabym tego niezrobił, ale dlaciebie zrobię,bo jesteś frontowy towarzysz. Wstał późny, jesiennyranek. Byłomglistoibardzo zimno, Marcinaż zadrżał od chłodu, gdy opuścili mieszkanieSiółki. Wczoraj byłpijany idopieroteraz zobaczył, że mieszkanie toznajdowało się nadrugim piętrze niemal całkowiciewypalonego domu. Wchodziło siętam po schodkach, które zdawałosię, że wiszą w powietrzu. Ocalałemieszkanie było jak gniazdo uczepione do na pół rozwalonego muru. Cała zresztą dzielnicawyglądała nazupełnie zrujnowaną,chodniki ginęły pod zwałamigruzu. Szliśrodkiemjezdni,szynami, poktórych tramwaje teraz nie jeździły, żelazne słupy leżaływywróconelub pogięte jak cieniutkie druty. W mglistym powietrzu ruiny domów miały zamazane kontury,wyglądały jak brunatna wycinankazrobiona przez kogoś, kto bezmyślnie strzygł nożyczkamipapieri bezładnie rozrzucał strzępy. Ruiny byłymartwe, ulice puste. Tylkonieco dalej zobaczył Marcinkilka domów ocalałych odpożarówi bomb;ich frontony nosiły ślady kuł podobne doczerwonychpryszczy. Tu i ówdzie przyoczyszczonych z gruzów chodnikach stałydrewnianebaraki z maleńkimioknami wystawowymi. Zaszybamileżały kolorowe kartony papierosów amerykańskich, złociły siępuszki konserw z paczek UNRRA. Doleciał ich zapach smażonej kaszanki i Marcin poczuł głód,boSiółkowadałaim na śniadanie tylko po szklance mleka ipo dwiebułki zmarmoladą. Na chwilę zatrzymali się przy budce, gdziesprzedawanopiwo w butelkach. Napili się, bo męczyło ich pragnienie po wczorajszym pijaństwie. Nasza wieś teżjest spalonapowiedział Marcin do Siółki. Poproszę towarzysza "Józefa" nie tylko o ziemię, ale i o prawo do wyrębu w lesie. Odbudujęoborę, postawię nowąchałupę. Siółko tylko wzruszył ramionami. Pluń na tę wieś. Po co maszsię marnować? Mówiłeś, że niemasz tam nikogo. Jak się dostaniesz do towarzysza Stanka,tozałatwsobie jakąś inną robotę. Choćby w milicji albow bezpieczeństwie. W partyzantce byłeś? Byłeś. W armii byłeś? Byłeś. A tutaj,powiadam ci, tacy, co to im się zdarzyło wodypodać czerwonemupartyzantowi, posady podostawali, że aż sięw głowie nie chce pomieścić. Wpartii jesteś? "160Niewiem. Co to znaczy: nie wiesz. Jesteś czy nie? Byłem. W wojsku. Potem leżałem w szpitalu. Legitymacjęmam,ale składekjuższeść miesięcy nie płaciłem. To nic. Załatwi się jakoś. Najważniejsze, żebyś się do Stankadostał. Jeśli on ci dobrą robotęwyznaczy, to o mnienie zapomnij,rozumiesz? Ja nic od niego nie chcę. Tyle co mi się należy z reformyrolnej i żebym mógł drzewo z lasu dostać na budowę. Tfu!splunął Siółko. Chłop jesteś. Ciemny chłop i tyle. (Ugryziesz tejziemi? Po co siępchałeś do partyzantki? Ktoś musi zostaći na wsi stwierdził Marcin. Ale Siółkotylko wzruszyłramionami. Zapłacił za piwo i poszlido KC. Rozgrzali się w milicyjnej dyżurce,a gdy zbliżałasię dziewiąta rano, otejgodzinie towarzysz Stanek zazwyczajprzyjeżdżałdopracy, Siółko zaprowadził Marcina na podwórze. Zajeżdżały tam;czarne, lśniące lakierem chevrolety. Z ostatniej wysiadł towarzyszStanek. Wskazał mu go Siółko, bo Marcin zupełnie towarzysza"Józefa" niepoznał. Stanek zgoliłwąsy, nosiłokularyw ciemnejoprawie i wydawał się Marcinowi znacznie mniejszy, przygarbiony,jakby nie ten sam człowiek. Marcinczekał na tęchwilę tak długo,a przecież zupełnie się doniej nie przygotował. Bezwiednie wyprężyłsię ipo wojskowemu zasalutował. : Dzień dobry, towarzyszu "Józefie" rzekł głośno. ;,Stanekjakby nie usłyszałtego głosuani niezauważył człowieka' salutującego mu przy wejściudo gmachu KC. Zdawało się,że gominie bez słowa, leczraptem przystanął, odwrócił głowę doMarcina. To ty? Słowo daję, toty, Marcin? zapytał. Młody, elegancko ubrany człowiek,który wraz z towarzyszem"Józefem" wysiadł z chevroleta i niósł wypchaną teczkę, szybkoodsunął się na bok. Marcin! rzekł radośnie Stanek. Objąłgo prawymramieniemi pociągnął za sobą wgłąb korytarza. Chodź do mnie,chłopie. Cieszęsię, że sobie o mnieprzypomniałeś. Dobrze, żejesteś,żeżyjesz. A wieszty zatrzymał się w miejscu że kiedyś o tobiemyślałem. On mi dałwlesie jesionkę,gdy mniezrzucili zsamolotu zwrócił się domłodego człowieka, który życzliwie uśmiechałLiściedębu, t. I161. się do Marcina. Nogęsobie zwichnąłem i leżałem w lesie, aon sięzjawił i bezczelnie żarł słoninę. Tak było,Marcin? Takbyło, towarzyszu "Józefie". A co potem robiłeś? Na fronciebyłem. Zostałem ranny i teraz wróciłemnawieś. Ale ziemimi niedali. Stanek nie dosłyszał. W sekretariacie czekałna niego jakiś minister. Towarzysz "Józef przeprosił grzecznie Marcina, kazał sekretarce, abygo poczęstowała herbatą. Zaczekaj tutaj. Zaraz znajdę trochę czasu ipogadamy. Wszedłdo gabinetu zministrem. Siedzieli tam z godzinę albowięcej. Nie nudziło sięMarcinowi czekanie, bow sekretariaciebyłociepło, sekretarka miała bardzo zgrabne nogi, które siedzący w kącieMarcinwidział pod biurkiem. Nieustanie odzywały się telefonyi choćMarcin nie za bardzo rozumiał treść rozmów, to przecież. zdawał sobie sprawę,że dotyczą onespraw ważnych. Więc czuł sięwywyższony, że siedzi tutaj i czekana rozmowęz człowiekiemdecydującym otak wielkich sprawach. Minister wyszedł,ale natychmiast do gabinetu towarzysza "Józefa" wpakowałosię dwóch innych ludzi, także chyba bardzoważnych, bo sekretarkanieośmieliła sięoponować. Towarzysz ,,Józefgniewał się o coś,bo nawet przez drzwiobite ceratą dochodziłdosekretariatu jego podniesionygłos. Drzwi sięotworzyły, wyskoczył z nich Staneki wskazując naMarcina wołał do tych dwóch, którzy zostali w gabinecie:Co to znaczy: nie maludzi? Coto znaczy: brakuje kadr? Ludzie są, kadry są,tylko wy nie umiecie ichszukać. Co terazrobisz, Marcin? Nic.Wróciłem nawieś zeszpitala. Nic nie robisz! tryumfująco stwierdził towarzysz"Józef. Był w partyzantce, wypróbowany towarzysz. I nicnie robi. Nie madla niego żadnego zadania. Wrócił doswojejwsi. Ci dwajwyszli z gabinetui sceptycznie przyglądali się Marcinowi. Jeden z nichpowiedział:Jeślijuż nie zna szwedzkiego, to przynajmniej powinien znaćfrancuski. Ostatecznie,angielski. To weźcie jakiegoś literata krzyknął Stanek. Niemal wy,pchnął obydwu za drzwi i kiwnął ręką na Marcina. 162Chodź,teraz pogadamy. Towarzyszko, dajcie namherbaty poprosił sekretarkę. Ale zanim przyniosłaherbatę, zanim Marcin zdołał wybąkaćkilka słów, odezwał się telefon nabiurku i towarzysz ,, Józef rzekłdomikrofonu:Powiedzcie towarzyszowi Wiesławowi,że zaraz przychodzę. Marcin został sam w gabinecie, piłherbatę, adruga szklankastygła. Rozglądał siępopokoju z czerwonym dywanemiczarnympoliturowanym biurkiem. W rogu stała ogniotrwałaszafa, a obokwisiałogromny portret Stalina. Marcinusiadłw fotelu naprzeciwbiurka, na którym stało aż pięć telefonów. Od czasu do czasu któryśz telefonów odzywał siękrótko, ostro i zaraz milkł. Raz tylko jedenz nich dzwonił długo, niecierpliwie, gniewnie. Przez te dzwonkibiurko towarzysza "Józefa" wydawałosię żywą istotą. Gdy jegoniebyło, ono odbywało jakąś głęboko ukrytą pracę i nieustannie czuwało. Dlatego Marcin siedział sztywno, wpatrzony w telefony połyskujące białymi kółkami na tarczy. Jak długo trwało to oczekiwanie,nie miał pojęcia. Może nawetna krótkąchwilę zdrzemnąłsięw fotelu. Wreszcie jednak towarzysz"Józef wszedł dogabinetu i ciężko usiadłprzy telefonach. Mów rzucił krótko jak rozkaz. I Marcin zrozumiał;towarzysz "Józef jużna początkuich spotkania wiedział, że Marcin nie przyjechałtutaj, abygo odwiedzić, leczprzywiózł ze sobą jakąś prośbęlub skargę. Nie mogło być inaczej,skoronie byłzwykłymczłowiekiem i rozmowy z nim broniłotyluludzi. Od dawna niktchyba do niego nie przychodził, aby po prostuporozmawiać. Tuzałatwiało się tylko sprawy. Wysłuchał tego, co mu powiedział. Patrzył gdzieśponad jegogłową, w róg pokoju,gdzie stała zielona kasa ogniotrwała. Zdjąłokulary, przymknął powieki,palcami przetarł oczy. Nie dali ci ziemi z reformy rolnej. Byłeś wtedyw wojsku. Wróciłeś na swoje dwa hektary po rodzicach. Tak jest, towarzyszu"Józefie". Chciałbyśgospodarować. Tak jest. Żeby mieć chociaż pięć hektarów. Więcej nie potrzebuję. Należymi się przecież. W partyzantce byłem, na fronciewalczyłem. Tak, tak. Bębnił palcami po biurku. Wnioskuję z twoir163. jego opowiadania, że tam tę ziemię już rozdalimiędzy ludzi. A więcej tej ziemi niema. Na pewnonie ma anikawałka? Ani kawałka, towarzyszu "Józefie". Rozdano ziemię między chłopów, którymsięnależała? Należała im się, towarzyszu ,,Józefie". Ciebie zaś skrzywdzono. O tobie zapomniano, dlategoże gdyty walczyłeś za władzę ludową,inni brali to, co władzaludowadawała. Innymi słowy, ty walczyłeś poto, aby inni brali,a sam nicnie dostałeś. Chciałbym mieć tylko pięć hektarów powiedział Marcin. Więcej miniepotrzeba. Chcę mieć tyle co inni. I zacząćgospodarować. Iżebym mógł drzewa dostaćna budowędomui obory. Towarzysz "Józef znowu pokiwał głową. Spotkałacię krzywda iniesprawiedliwość. Ja cię rozumiem. Chciałbym jednak, abyś i ty zrozumiał, że do jednej niesprawiedliwości nie wolnonam dodawać drugiej. Nie mogęsprawić,abyodebranoziemię jakiemuśchłopu i dano ją tobie, skoro zostałarozdana, a wszystkim się należała. Nie, tego nie mogę zrobić rzekł kręcąc głową. Nawet towarzysz Wiesław nie wydałby innejdecyzji. Spojrzał na Marcina, najegospochmurniałą nagle twarz, nazaciśnięte usta. Czy wiesz,Marcin, żemało jest na świecieludzi,którym bymzaufał w takim stopniu jak tobie? Sprawdziłeś się wchwilach, w których inni się załamali. Ty jesteś nasz,ciałem i duszą. TaPolska,Marcin, w której rządzimy, jest twoja. Trzeba, abyś w niej współrządził, bo za nią krew przelewałeś. Przed chwiląbyłem utowarzysza Wiesława. Zagospodarowanie Ziem Zachodnich to jedno znajważniejszych naszych zadań. Stworzyliśmy tamwielkie państwowegospodarstwa, trzeba nam zaufanych ludzi, którzy mogliby pokierowaćichpracą. To są tysiące hektarów,Marcin. Chciałbym, abyśobjął klucz takich gospodarstw. Ponad pięćtysięcy hektarów. Zdajesz sobie sprawę z tego? Mówiłemo tobie towarzyszowi Wiesławowi. Ucieszyłsię. Rzekł przy wszystkich: "Takich właśnie ludzi nampotrzeba". To jest prawda, Marcin. Walka nie tylkosię nie skończyła, ale prawdęmówiąc, kto wie, czy tonie jest jej początek. I to,co teraz nastąpi,wydaje się po stJkroć trudniejszeod tego, co było. 164W miarę jak mówił, Marcinuświadamiał sobie tylko jedno: każą,muopuścić jegowieś, jego walącą się chałupę. A toznaczyło, żenazawsze straci Hankę, Taświadomośćbyła tak bolesna,że nie byłw stanie powiedzieć nic więcej nad kilka słów, które ciągle potempowtarzał:Ja chcę tylko te trzy hektary z reformyrolnej. Żebym miałpięć imógł gospodarzyć w swojej wsi. ' Towarzysz Stanek znowu zdjął okulary i potarł palcamipowieki. Marcin rzekł cichym głosem. Co tygadasz? Jaci mówięo wielkiej sprawie, a ty ciągle wracasz do tych trzech hektarów. Przecież dokonujemy rewolucji. Rządzimyw wielkimkraju, zrozumto. Nie patrzna te wielkie sprawy poprzez jakiś nędzny kawałekziemi. Za co ty właściwie krewprzelewałeś, Marcin? Powiedzieliście mi, że walczę o ziemię dla siebie. Czy kłamałem? Daliśmy chłopomziemię. Ale ja jej nie dostałem. Czego nie dostałeś? Towarzysz"Józef zerwał się odbiurka. Wyskoczył zza niego i z rękami w kieszeniach stanąłprzedMarcinem. Podniósł głos: Niedostałeś? Całą Polskę dostałeś,chłopie. Leżytu przed tobą, ogromna, nasza, rozumiesz? Masz, bierzją, podnos ci podsuwam. Rządźrazem z nami. Nie gadaj mitubzdur otrzech hektarach, kiedy tysiące hektarów leży odłogiem. Ktosię matym wszystkim zająć, kto ma postawić na nogi nasze ogromne gospodarstwo? W tej trudnej chwili chcesz odmówić swej pomocy? To jest zdrada, Marcin. Tojest tak, jakbyś złożył broń, gdyinniwalczą. Na biurku prawie jednocześnie odezwały się dwa telefony. Towarzysz"Józef do jednego z nich powiedziałcoś gniewnie ikrótko,przez drugi rozmawiałspokojniej i długo. Do Marcinanie docierała niemaltreśćjego słów. Wiedział, żenigdy nie zgodzi się opuścić swojejwsi. Choćby gomieli okrzyczećzdrajcą. W lesie, a potem na froncie wciąż myślał, że wróci do swojejwalącej sięchałupy. Przysięgałsobie ów powrót ito właśnie nadawało sens temu wszystkiemu, co wówczas czynił. Sens miała walka, nawet rana,którą otrzymał, bo usprawiedliwiało ją postanowienie powrotu do wsi. Towarzysz "Józef wołał o zdradzie Marcina. A dla niego zdradą byłobyopuszczenie wsi. Wkońcu kogomiałzdradzić? Siebie? 165. Stanek odłożył słuchawkę telefonu. Położył dłonie na biurku,przezchwilę skupiałmyśli, a potem rzekłcicho:Nie myśl, Marcin,żeto jest łatwa sprawa: rządzić. Stanęliśmyprzed tysiącem problemów, o których nie mieliśmynajmniejszegopojęcia. Nie sądź, że zostałeś oszukany. Zamiast ziemi chcemy naciebie włożyć trochę ciężaru, któryna nas spoczął. Czy muszę citłumaczyć, w jakiej sytuacji jest nasz kraj? Czymuszę ci wyjaśniać,żełatwiejjest rozwalać niż budować? I to jakbudować! Dla całychpokoleń! Czypragniesz, abym pomyślał, że nasze drogi się rozdzielają,bo wtobie odezwała się dusza posiadacza? Weszła sekretarka. Przypominam o odprawie. Towarzysze już się zebrali wsalikonferencyjnej. Tak, tak wroztargnieniu przytakiwał "Józef. Zaczekajtuna mnie, Marcin. Wrócę i skończymy naszą rozmowę. Wszystkobędzie dobrze. Zrozumiemy się. Chodzi o wielką sprawę. Wyszedł. A po chwili Marcin podniósł się z fotela, zapiął napiersiach guziki wojskowegoszynela i wymknął się nakorytarz. Sekretarka spojrzała na niego pytająco, ale nic nie powiedziała. Zapewne myślała, że Marcin wychodzi na korytarzza swoją potrzebą. Ale onzeszedł pokamiennychschodach aż na sam dół,a potem, nie zatrzymywany przez wartownika, znalazłsię na ulicy. Jakiś czas szedł prosto przed siebie,bezżadnegocelu. Aż trafiłna wielki placotoczony zrujnowanymi domami. Zapadał mglistyzmierzch, przypadkowy przechodzień wskazałmu drogę, którą należałoiść do dworca kolejowego. W godzinę później był już w zatłoczonym ciemnym wagonie isłuchał głuchegołomotu kół. Wprzedziałach zabrakło miejsca, więc usiadł na korytarzu na podłodze,wsparł brodę na kolanach kołysany ruchami wagonu i radością, żewracana ziemię, którą ukochał. CZĘŚĆ CZWARTAPamiętnikMichała (cd. )Wykopki się skończyły, ale pastuch nam zachorował i radnieradprzez pewien czas jak dawniej, gdy byłemmałym chłopakiem,musiałem paść krowy na ugorzepod lasem. Nie gniewałem się o to,bolubiłemto miejsce. Lasbył blisko, nie obawiałem się, że krowypójdą w szkodę na dworskie, które w tym miejscu sąsiadowałoz naszą ziemią. Pola były już opustoszałe, zboże leżało w stertach,krowyniechętnie odchodziłyz ugoru, gdzie miały trochę starej koniczyny. Nie musiałem więc wysilać się z ich pilnowaniem i zazwyczajłaziłempo skraju lasu. O tej porze roku,na opustoszałych polach codziennie harcowałakonno hrabianka Dorota. Pięknie jeździłana koniu i z przyjemnością obserwowałem, jak objeżdża swego wierzchowca. Niekiedy towarzyszył jej"Szary", który także trzymał siędobrze na drugimsiwym wierzchowcu hrabiego. Nawołując się pędzili po polach,iletylko siłstarczyło w końskich nogach. Ona była szybsza od ,,Szarego" albo też jej wierzchowiec był lepszy, bo zazwyczaj w tychwyścigach brała górę, zawsze pierwsza zdołała przyjechać do skrajulasu i widząc, że jąobserwuję,kiwała mi ręką na przywitanie i zarazem na pożegnanie. Natychmiast bowiem zawracała ipędziła dalejprzez pola, aż jej siwy koń stawał sięmalutką szarą plamką iniknąłza wzgórzem. Potem znowuwracała, ale już stępa albo kłusem, doganiał ją "Szary"i tak jechali przez pola strzemię przy strzemieniu. Obydwoje tworzyli pięknąparęi nieraz zastanawiałem się:kimsą dla siebie? Czy byłajego kochanką czy tylko kuzynką, podkochującąsię w swoimkuzynie, jeśli prawdakryłasię wtym,co tui ówdzie szeptano, że"Szary" jest nieślubnym synemstarejhrabinyTylżyckiej,zamieszkującej w Piotrkowie. Nikt jednak tak naprawdę167. nie wiedział,kim jest "Szary", jak sięnazywa i dlaczego w trzecimroku wojny zjawił się we dworze. "Szarego" otaczałajakaświelkatajemnica i tochybapodnosiłow naszychoczachurok jego osoby,Podziwialiśmygo, a zarazem baliśmysię po trosze. I on wydawał misiętakże bardzo pięknymmężczyzną ipo prostujakoś nie mieściłomisięwgłowie, aby hrabianka nie uległajego urokowi. Najmniejszymjednak gestem lub słowem "Szary" nieokazał, abyłączyło goz Dorotą coś więcejniż przyjaźń. Wtym czasie osoba "Szarego" nie dawała mi spokoju. Bardzochciałem wiedzieć, kim jest naprawdę i jaka otacza go tajemnica. Przyznaję, że "Szary" imponował mipragnąłembyć taki jak on. Podczas każdego spotkania z nimpodpatrywałem jego ruchy, gesty,sposób mówienia. Coraz częściejzwracałem uwagę, aby unikać mówienia po chłopsku, a wyrażać się takpięknie jak on, zachowywaćsię z owągalanterią, którajemuprzychodziła bez trudu dzięki dobremu wychowaniu, a ja mogłem ją jedynie naśladować. Spotkania z "Szarym" zmieniałymnie, wiem o tym dobrze. Stawałemsięinny. Inaczej sięubierałem, zachowywałem i chodziłem. Aby siędouczyć, przypomniałem się kierownikowi naszej szkołyi zaglądałem do jego biblioteki pożyczać książki. Alenie na wszystkie moje pytaniaznajdowałem wnich odpowiedź inieraz wypadłomi kierować się własnymrozumem. Dlategozdarza mi siędziśżałować, że w przeszłościpostąpiłemwłaśnie tak, a nieinaczej. Pewnego razu hrabianka Dorota zjawiłasię na polu bez "Szarego". Podjechała koniem do miejsca,gdzie pilnująckrów siedziałemna krawędzi rowu leśnego i czytałem książkę. Zeskoczyłaz konia,przywiązałalejcedo gałęzidrzewa i usiadła obok mnie. Chciałem jąpocałować w rękę, tak robili ludzie w książkach. Ale ona wyszarpnęła miją i rzekła:Ty głupi, przecież widzisz, żenoszę rękawiczkę. Świńskąskórę chceszcałować? O, tu mnie pocałuj. Odsunęła rękaw kurtkii pokazała nagiprzegubswej ręki. O, tu mnie pocałuj powtórzyła podsuwając mi go pod usta. Pocałowałem, a wówczas onazapytała mnie:Czyto prawda, że kochaszsię wtej dziewczynie,którą widziałem z tobą napogrzebie jej brata? Zarumieniłemsię, przecząco pokręciłem głową. Nie wiem, czy jąkocham odrzekłem. I dodałem: Podoba mi się, i to chybawszystko. 168Tak właśniemówił jedenz tych,o których czytałem w książkachpożyczonych od naszego kierownika. W tychksiążkach wielemówionoo miłości, ale w gruncierzeczy zauważyłem,że były to rozmowy o niczym. Ludziena wsi wstydzą się mówićo miłości, państwo są bardziejbezwstydni. Wiedziałem, że muszębyć tak samobezwstydny, jeśli nie chcę okazać się wobec Dorotytylko zwykłymwiejskim kawalerczakiem. Kochacie się jednak? spytałapatrząc mi prosto woczy. Wzruszyłem ramionami. Nigdy niemówiliśmy ze sobą o miłości odpowiedziałemszczerze. Położyła się na trawie. Bryczesymiałaobcisłe, mocnoopinająceuda. Mogłem widzieć jej nogi, jak gdyby leżała naga. Ale tylko razzerknąłem na nią, bo bałem się, że odkryje rumieniecna mojejtwarzy. Czywy uprawiacie miłość? spytała nagle. Wzruszyłem ramionami. Nie odpowiedziałem krótko. Kłamiesz rzekła z dziwnym naciskiem i usiadła. Kłamiesz. Mówiono mi, że podczas zabaw wiejskich, nad ranem,w krzakach leży pełno par. Chłopi są jak zwierzęta, niewstydzą sięjeden drugiego. To nieprawda! zawołałem. Są bardziej wstydliwi odwas. Cicho! krzyknęła na mnie i położyła mi naustach dłońw rękawiczce. Nie kłóćmysię. Powiedz mi lepiej,ile razy siękochałeś? Gdyby topytanie zadałami kiedy indziej, zapewne skłamałbym,żekochałem się wiele razy. Ale ponieważ przed chwilą zarzuciłanam,że jesteśmy jak zwierzęta, więc powiedziałem szczerze:Nigdy jeszcze się nie kochałem. I niewiesz, jak tosmakuje? Naprawdę nie wiesz? Nie wiem. Ja też nie wiem westchnęła i znowu położyła się naplecach. Myślałam,że tywiesz. Ale ty możekłamiesz? Usiadłaz powrotem. Przysięgam, że nie kłamię. Szkoda mruknęła. Myślałam, że ty mipowiesz, jak to169. jest, bo wy takie rzeczyrobicie po zabawie, wkrzakach. Ale ty teżnicniewiesz. Zapytaj "Szarego" doradziłem. Jego się wstydzę. A ciebienie. Ztobą mogłabym o tym rozmawiać,bozaraz wsiądęna konia i odjadę. Z "Szarym" spotykam sięciągle i nie umiałabym mu potem patrzeć w oczy,rozumiesz? Rozumiem przytaknąłem. Podeszłado swego konia. Będziesz tu jutro? spytała. Tak, jeszcze przez kilka dni,bopastuch nam zachorował. Kiwnęła mi głową, wskoczyła na konia iodjechała galopem. Pięknieumiała jeździć, unosiłasię w strzemionachbez najmniejszegowysiłku i zdawało się, że płynie w powietrzu. A ja pomyślałem: "Poczekaj no, już ja cię urządzę. Chcesz wiedzieć,jak smakuje miłość? Ano, przekonasz się". I postanowiłem,żejeśli przyjedzie do mnieznowu, to ją zaprowadzę do lasui ściągnęzniej spodnie. Spróbujemy obydwoje, jak smakuje miłość. Nazajutrz znowu przyjechała i usiadła obokmnie przy rowieokalającymlas. Na Nowy Rok przyjedzie do mnie z Krakowa mojakuzynkaJoasia powiedziała Dorota. Wprowadzę cię do niej. W nocy. Gdy była u mniewubiegłym roku,sprowadziła sobie na noc chłopaka z naszej świniami. Ontakżejeszcze nic nie wiedział o miłości. Powiedziała mi,że to jąwłaśnie podniecało. Pytałam, czy on jejnieśmierdział. "Nie" powiedziała. Ona matrzydzieści lat, jej mąż,pułkownik, siedzi wniemieckim oflagu. Przyjedzie do mnie na NowyRok, przyprowadzę cię do niej. Chcesz? Pomyślałem:"Zapytają potem, czy nie śmierdziałem, bo przecieżjestem chłopak od krów". Głośno zaś powiedziałem:Dziękuję, obejdę się. Wolę naszedziewczyny. Dlatego, że nie noszą majtek? rzuciłazaczepnie. Wzruszyłem ramionami. Ogarniałamnie złość, bo czułem,żeszydzi sobie ze mnie. A ona opowiadała dalej:Joasia mówi, żewszystkiemu winni są pisarze. Oni wymyślili,żeprzeszkody w miłości potęgują pożądaniei potem, gdy dochodzidospełnienia, kochankowie zaznają niebywałych rozkoszy. Joasia uważa,że to wielka bzdura. Właśnie ten pierwszy raz kochanków jest170podobno okropny i daje małą przyjemność. Są onieśmieleni,nieznająswoich miłosnych tajemnic. Podobno każdy ma swoje miłosnetajemnice. Powiedz, jakajest twoja tajemnica? Nie mam żadnej burknąłem. Alezacząłem sięzastanawiaćnad tą sprawą. Joasia twierdzi mówiła że tenpierwszy raz to jestprzedpokójmiłości. Dopiero dalej zaczyna byćciekawie. Gdy kochankowie pozbędą się wstydu i zaczynają traktować miłość jaksztukę. Bo miłość jest sztuką, której trzebasię uczyć. Oczywiściewrodzony talent teżma znaczenie. Ona to nazywa przejściem dodalszych pokojów. Dlaniej miłość jest jakwielopokojowe mieszkanie. Chłopi to wszystko robią w stodole rzekłem z gniewem. Chciałem jej rzec coś takiego, abyzrozumiała,że ja takżez niejszydzę. Tak?zdumiałasię. Potraktowała to wszystko bardzo poważnie. Pomyślałem,że jestgłupia, i zacząłem ją lekceważyć, przewróciłem ją i próbowałemściągnąć z niej bryczesy. Broniła się, ale bardzo słabo, sprawiało jejprzyjemność, że ją sobągniotę. Włożyłem rękę w jej spodnie i dotykałem największych tajemnic jej ciała, jakby to ona powiedziała. Niezdołałem jednak ściągnąćtych spodni,ale leżąc na niej doznałemwielkiej rozkoszy. Zaraz potemzsunąłem się z niej. Jesteś bydlę! Zwierzę! powtarzała. Twarz miała czerwoną,ręcejej drżały. Odwiązała konia i spiesznie odjechała do dworu. Potem przyjeżdżałado mnie codziennie,dopóki pastuchnam niewyzdrowiał. Trwało to cztery dni. Za każdymrazem robiliśmytosamo. Ona wiedziała,że nie zdołam zdjąć jej spodni i cała sprawamusi się ograniczyć jedyniedo mocowania i dotykaniajej ciała. Robiłem to, dopóki nie doznawałemrozkoszy. Odjeżdżajączawszemówiła:Jesteś bydlę, a ja robię poświńsku, żetu przyjeżdżam. Z "Szarym" tegonierobisz? spytałem ją któregoś dnia. ,,Szary"? powtórzyła z ogromnąpogardą. On umietylkopięknie gadać o miłości. Lubię go słuchać, ale niechciałabym,abymnie dotykał tak jakty. Po razpierwszy pomyślałem,że ,,Szary" niejest doskonały,ba, sąchwile, gdy go przewyższam. Właśnie mnie,anie "Sza171. rego"wybrała Dorota do przyjemnych zabaw, które zresztą ja wymyśliłem. Raz podczas takiej zabawy pod lasemzastałanas Hanka. Zbliżyła się niepostrzeżenieod strony lasu. Zobaczyła, co robimy, i zarazuciekła. Wieczorem spotkałem ją koło studni i usiłowałem wytłumaczyć,że to nic takiego strasznego nie było, lecz nie chciała słuchać. Skończyłosię pasienie krów,skończyłysię zabawy w rowie podlasem. Pewnej nocy usłyszeliśmy wystrzały i wybuchy granatów dolatujące zdworu. Na niebie rozlała się czerwona poświata pożaru. Następnegodnia dowiedzieliśmy się, że dodworu wtargnąłpartyzanckioddział, zabito siedmiużołnierzy niemieckich, którzy nocowali w domu ogrodnika, i spalono dwa samochody. Oficer niemieckiuszedł z życiem. Oświadczył on później przed władzami,że uratowano mu życie we dworze, anapaścidokonał oddział dywersantówkomunistycznych. Dlatego zato zabicie żołnierzy niemieckich nikogowe wsi i we dworze nie spotkało nic złego. Podczasnapadu na dwór stary hrabia Tylżycki umarłnaataksercai potemodbył się jego pogrzeb. Do pałacu przyjechałaogromna liczba gości, krewnychi przyjaciół hrabiego. Byli tam nawet jacyśksiążętaz Krakowa. Z Piotrkowa sprowadzono specjalny karawanna ogromnych kołach, wysoki i oszklony. Za szkłem położono trumnę zmarłego, czarną ze srebrnymi okuciami. Cztery czarne koniew czarnych derkach i czarnych maskach na pysku wiodły karawanażdo grobowcaTylżyckich. Za karawanem szła hrabianka Dorota,caław czarnymstroju iz twarzą okrytą welonem. Prowadził jąpodrękę jakiś wysoki i chudymężczyzna, podobno ów książę z Krakowa. Trzydziestu pięciu księżynaliczyliśmy w pochodzie żałobnym,sto pięćdziesiąt bryczek i powozówzajechało pod cmentarz. Nigdyw życiu nie zdarzyło mi się widzieć tyle pięknych koni. Ogromnarzesza ludzka otoczyła grobowiec,oprócz gości przyszli też chłopiz okolicznychwsi. Trumnę hrabiego położono oboktrumny jegożony, zmarłej przed dziesięciu laty. Ktoś powiedział, że w tym grobowcu nie ma jużmiejsca na żadną inną trumnę, ta hrabiego byłaostatnia. Wróżono na tej podstawie,że nie umrze tu więcej żadenz Tylżyckich,ponieważstary hrabiapozostawił tylkocórkę. Onazapewnewyjdzie za mąż, zmieni nazwisko i przeniesiesię do majątków swego męża. Na starym hrabim urywał się ich ród. Widziałemteż na pogrzebie Joasię, o której opowiadała hrabian172ka Dorota. Spodziewałemsięzobaczyć jakąś srogąbestię porywającą na noc młodych chłopców. A oto w tłumie kroczyładrobnapaniw eleganckim czarnym futrze. Była tak malutka i delikatna, żezdawało się, można byją było podnieść do góry jedną ręką. Szłaciągle patrzącw ziemię, bo nosiła buty na wysokim obcasie, drogazaś była porytaprzez wozy. Twarz miała ładną, białą, zczarnymibrwiami. Pomyślałem,że Dorota okłamała mnie. Zresztą, możepokojowa, do której zwróciłem się w tej sprawie, pokazała mi innąkobietę? O śmiercihrabiego krążyływśród ludzi najróżniejsze wieści. Opowiadano, że zmarł na atak serca, gdy weszli do dworu dywersanci i odezwali się do niego po rosyjsku. Tym zaś, któryozwał siędohrabiego porosyjsku izapowiedział, że podzielą ziemiędworskąmiędzy najbiedniejszych chłopów, okazałsię nieślubny syn hrabiego. Stary Tylżycki wyparłsię go ponoćprzed laty,syn uciekł do Rosjii tam został komisarzem. A teraz przerzucili go samolotemdo Polskii tutajgrasujenaczele partyzanckiego oddziału. Jak było naprawdę niewiedział niktpoza "Szarym" i hrabianką. Lecz onio tejsprawie milczeli. W dwadni po pogrzebieodbyła się zbiórka naszegooddziału. "Szary" poinformował nas, że napadu na dwór dokonała komunistyczna grupa. Musimybyć czujni i powiadamiać go,gdyby ktośz nas cokolwiek wiedział o ruchachtych właśnie grup, aby naswięcejnie zaskoczono, jakw ową noc wedworze. Po zbiórce"Szary"odwołał mnie na bok i zapytał:Tybyłeś przyjacielem Marcina? Tak jest. Aleon wyjechał do Rzeszy. Otóż ja ci mówię,że nie wyjechał. Zapewneuciekł z transportu. Zdołałem ustalić, że Marcin działa teraz w komunistycznej partyzantce. Brał udział w napadzie na pałac hrabiego. Rozpoznało goparę osób, fornal i ogrodnik. Zresztą sami się zdradzili, żejedenz nich jest z Łęgów Chłopskich. A z waszej wsi nikt przecież nieodszedł poza tymwłaśnie Marcinem. Co to za chłopak, ten twójprzyjaciel? Dobrychłopak. Jak wszyscy nie bardzo umiałem określićpostać Marcina. Niczym specjalnym się nie wyróżniał. To uczciwy człowiek dodałem. Mogli go otumanić swoją propagandą w zamyśleniu po173. wiedział "Szary". W każdym razie pewne jest, że on działaz komunistami. Tobie więc wyznaczamszczególne zadanie. Musiszuważać, czy Marcin nie pojawia sięw domu swoich rodziców, czynie bywa u swojej dziewczyny,nie przeprowadza swojej agitacji. Musisz mieć naokuwieś. O tym,co zauważysz, będzieszmnieinformował. Masz wtejsprawie domnie dostęp w dzień i w nocy. A jamyślałem, żew tych oddziałachsą samiRosjanie wyrwało mi się. "Szary" spojrzał na mnie uważnie i wyjaśnił:Nie tylko. I wtym leży zło. Są u nich Rosjanie,przeważniezbiegli z niewoli żołnierze. Ale działa i sporo Polaków, którzy sięwyrzekliswej ojczyzny. Obiecują ziemię rozdać chłopom, ale potemją zabiorąi stworzą kołchozy. My takżewalczymy o sprawiedliwośćspołeczną,ale przede wszystkim bijemy się owolną Polskę. Czy.Czy będziemyichzabijać? zapytałem. Znowu przyjrzał mi się bacznie i powiedział:Czy zabiłbyś Marcina,gdybyś dowiedział się, żeon jestkomunistą? Nierzekłem zdecydowanie. Jesteśmy ztej samej wsi. Pokręciłgłową. Źle myślisz, Michał. Czasem trzeba zabić nawet przyjaciela,gdy czynizło. I będziesz musiał to zrobić, jeśli dam cirozkaz. Ale narazie nie ma takiej potrzeby. Niewierzę, aby komuniści zyskali sobiepoparcie u naszegochłopstwa. To będą zawszetylko luźne grupkibez większego znaczenia. Nasze zadanie ogranicza się tylko do tego,abyśledzić każdy ich krok i nie dać sięzaskoczyć jakimśniespodziewanymmanewrem. Rozmowa z "Szarym" dałami dużo domyślenia. Przez długiczas nie mogłem pogodzić się z faktem, żeMarcinnie wyjechał, aledziała gdzieś tu obok w komunistycznym oddziale. ,,A więc nietylko ja, ale i on miałjakąś tajemnicę" rozmyślałem. Ta sprawatak mi ciążyła, żepostanowiłem zwierzyć sięz niejHance. Jakież byłomojeprzerażenie, gdy dowiedziałem się, żeionazniknęła. Przepadła w tę noc, gdy Marcin ijego oddziałnapadł napałac Tylżyckich. Grochalowiezachowali tow sekrecie. Mówili, żewyjechała na czwartą wieś,do krewnych. Ale nazajutrz po napadziena pałac szukali jej w całej wsi. Wszyscy zachodzili w głowę,co teżsię stało z Hanką, aja byłem pewien, że odeszła z Marcinem. 174Nie wierzyłem wto,coopowiadano, że oni tamw oddziałachmająwspólne żony. Lecz gdy odeszła, zrozumiałem, że ją kochami straciłem największe szczęście. Pomyślałem, że jest to kara losu zato, co wyrabiałem zDorotą. Wspomniałemkażde moje spotkaniezHanką,nasze pocałunki, pieszczoty, i pojąłem nagle, że traktowa"łem ją jak najzwyklejszą dziewczynę, aona przecież nie była zwykła,skoro zdobyła się na coś takdziwnego, jak ucieczkę z domu i pójściez partyzantami. Im bardziej o tym myślałem, tym więcej ją kochałemi tęskniłem. I tym więcej pragnąłem, abywróciła. Nie miałem do niejpretensji, że odeszła, nie miałempretensji do Marcina, że mi jązabrał. Miałem tylko żal do siebie, że jej nie uszanowałem. Hanka wróciła. Grochalowie trzymali ją zamkniętą w jednej z izbswego domu, jakwięźniowitylko jedzenie przynosili. Okna byłyzasłonięte,a gdy wieczoremzbliżyłemsię pod nie, słyszałem warkotkołowrotka. Kazali jej prząść kądzielw zamknięciu, taka kara spotykała dziewczyny w naszej wsi, gdy zeszły na złą drogę. Nie dopuszczano doniej nikogo, w ogólenie przyznawano się,żewróciła. A ja nocami krążyłem wokół jejdomu jak wilk, snułem sięwe mgle w jejsadzie, całymigodzinami siedziałem wśród łopianów,łudząc się, żemożeją wypuszczą zdomu choć na chwilę. ChciałemHance powiedzieć, że ją kochami przebaczam,bo i ja niejestembez winy. Minęły dwa tygodnie, a jawciąż nie mogłem zobaczyć Hanki. W niedzielę poszedłem na sumę do kościoła,aby się modlić naintencję moją i jej. Myślałem, żew tej sprawie tylkoBóg może mipomóc. W kolatorskiejławce zobaczyłem hrabiankęDorotę. Siedziałaz "Szarym"i czytałaz grubej książki do nabożeństwa. We wsiprzebąkiwano,że"Szary" zabrał się do rządzenia majątkiem Tylżyckich i zapewne, gdy skończy się żałoba,ożeni się z Dorotą. Nic mnieto nie obchodziło, miałem swojezmartwienia. Podczas sumy raztylko spojrzałem na Dorotę, a potem zatopiłem się w modlitwie. Takgorąco jak wówczas, nigdy w życiu się nie modliłem. Gdy wymykałemsię z kościelnegocmentarza,pokojowa z pałacuwcisnęłamido ręki karteczkęod Doroty:"Czekaj na mnie koło grobowca, dziświeczoremo ósmej". Czego ode mnie chciała hrabianka Dorota? Dalszychzabaw? Z początku postanowiłem nie pójść na to spotkanie. Ale gdy175. zbliżył się wieczór, pomyślałem, że tak postąpić mi nie wolno. Takchyba nie zrobiłby ,,Szary",a ja pragnąłem być do niego podobny. Opuściłemwięcdom i skierowałem się na cmentarz. Mówiłem sobie:"Powiem jej, że nie będziemy się bawićw ten sposób. Przez towłaśnie straciłem Hankę". Noc była ciemna,wiał silnywiatr. Jego podmuchy smagały mniepo twarzy, pogwizdywały między gałęziami drzew istrząsały z nichostatnie jesienne liście, spadające mi na głowę, na plecy i ramiona. U Grochalów wył pies ito wycie wiatrui psa łączyłosię w jedenponurygłos. Dorota już czekała koło grobowca swojej rodziny. Miałanasobie czarny płaszcz i czarną chustkę na głowie,a spod chusteczkiwymykały się jej jasne włosy. Wyciągnęła ku mnie rękę i objęła mnieza szyję. Przytuliłasię. Jej ciało drżało, ale niez zimna, bo usta,którymi dotknęła mego policzka, były bardzogorące. Bałam się, że nieprzyjdziesz. Przestraszyszsię i nie przyjdziesz mówiła, przyciskając się domnie corazmocniej. Ogarnęło mnie pożądanie. Moje dłonie wśliznęły się pod jej sukienkę,dotknęły gołych ud i pasków od pończoch. Zaczekaj szepnęła. Będzieszmnie miał. Ale jeszcze nieteraz. Musisz najpierw coś dla mnie zrobić. Wszystko, wszystko dla ciebie zrobię mówiłem. Zabijesz "Szarego"powiedziałacicho. Moje dłonie zamarły, pożądanie uciekłoze mnie jak krew z żył. Odsunąłem się od niej. Zdawało mi się,że źle słyszałem. Ale onapowtarzała:Zabijesz go. Niby przypadkiem. Przecież podczas akcji rozdają wam broń. Gdy tylko wywiąże się jakaś walka,strzelisz doniego izabijesz. Dlaczego? Co ty mówisz, Doroto? zawołałem. Nienawidzę go. Od śmierciojca nie daje mi spokoju. Chce sięze mnążenić. A jago niechcę. Nie chcę go, rozumiesz? I znowu objęła mnie rękamiza szyję, przyciskała siędo mnie,drżąca z gniewu, nienawiści, a możepodniecenia. Będziesz mniemiał,ile razy zechcesz. Będzieszmoim pierwszym mężczyzną, a ja będę twoją pierwszą kobietą. Ale najpierwon musi zginąć. Kazałam mu opuścić mój dom. Nie chce. Jestembezradna, boję się go. 176Odsunąłem się odniej. Nie powiedziałem. Niezrobisz tego? Nie.Dlaczego? spytała. Bo..Bo się go boję odparłem. Nie umiałem wytłumaczyćinaczej, dlaczego nie mogęzabić "Szarego". Ty..tchórzu! zawołała iuderzyła mnie w twarz. Ciemnomisię zrobiło w oczach, jeszcze chwila, a byłbymjej oddał tenpoliczek. Miałem jednak na tyleświadomości, żeby się wstrzymać. To niez tchórzostwa powiedziałem. Onnaspoprowadzi dozwycięstwa. Staniemy się kimśinnym niż teraz. Przypomniałemsobie o ucieczce Hanki i o jej powrocie. Odżyławe mnie miłośćdo niej. Wiedziałem już na pewno, że Dorotaniczego ode mnie nie uzyska. Wyjadę westchnęła. A ty,jeśli powiesz "Szaremu"o naszej rozmowie. Nie powiem. Przysięgam. On ci i tak nie uwierzy. Onmnie kocha. Potrafię mu wmówić, że intrygujesz przeciw mnie. Wtedy zabije ciebieprzy pierwszejlepszej okazji. Nie powiem mu przysięgałem. Boisz się? znowudrwiła. Nie obawiaj się. Jeśli ty munic nie powiesz, wszystko skończy się dobrze. Jeszcze chwilęstaliśmy oboksiebie koło ściany grobowca. Naglerozpłakała się. To mój ojciec jest wszystkiemu winien. Toon wymyślił"Szarego". A teraz. ja..przez niego. Ogarnął mnie strach, bo wydawało mi się, że ona mówi dościany grobowca, w którym leżał hrabia Tylżycki. Chwyciłem jejdłoń, pocałowałem iuciekłemz cmentarza. A w dwa dni późniejdowiedziałemsię, że hrabianka wyjechałado swoich krewnych w Krakowie. Czystało się to za zgodą "Szarego",czyteż uciekła bez jego wiedzy, tego nie wiem. "Szary" pozostałsamjak palec w pałacu hrabiów Tylżyckich. Pokojowe opowiadały, że całednie przesiadywałw bibliotece,gdzie wisiał portretDoroty. Niby czytał, ale to tylko było udawanie. Spędzał czaspatrzącna jejportret. Liście dębu, t. I177. Pewnego dnia wezwałmnie do siebie. Idąc zastanawiałemsię, czyopowiedzieć mu o Marcinie. To nawet dziwne, ale od tamtegospotkaniaz Dorotą na cmentarzu coś jakby się we mnie przełamało. Prześladowała mnie myśl,że miałem zabić "Szarego", właśnie ja,a nie ktoinny. I ta sprawa dzieliła nas,stałem się wobec "Szarego"ostrożniejszy. Dlatego nigdy nie powiedziałem mu oHance i o tym,że była wraz z Marcinem w oddzialekomunistycznym i mogłabywięcej niż ktoinnyudzielić o nim informacji. Był wieczór, pokojówka prowadziłamnie ciemnym korytarzemaż dobiblioteki. Cztery ściany od podłogi do sufitu zastawionebyłypółkami zksiążkami. Na środku znajdował się podłużny stół i skórzane fotele. Nastole palił się świecznik, bo w młynie, skąd pałacczerpał światło elektryczne, cośsię zepsuło. ,,Szary" siedziałw fotelu iczytałksiążkę. Na mój widok odłożyłją, wstał z fotela i zbliżył się do mnie z wyciągniętąręką. Czy wiesz, co czytam? spytał. "Anhellego". Nie czytałem przyznałemze wstydem. Powinieneś przeczytać rzekł i stuknąłpalcem w otwartekarty książki. Ta lekturadaje wielkąsiłę. Mywszyscy jesteśmyz niej. Nie z "Kordiana", lecz właśniez ,,Anhellego". Kazałmi usiąść w fotelu naprzeciw siebie i zaczął czytać. Odjego oddechudygotały świece na stole idrżał blask na lśniącychgrzbietach książek. Słuchając rozglądałem się po ścianach i zauważyłem wysoko nad drzwiami portret hrabianki Doroty. Była naturalnejwielkości,w białej sukni, z odkrytymi ramionami. Jak gdyby z niechęcią spoglądała na "Szarego". IIPamiętnikMichała (cd. )U Grochalówmiała być młocka. Trzeba do niej dużoludzi, a żeGrochalom nie stało Janka, sam się ofiarowałem zpomocą. Chodziło mi tylko o to, abyzobaczyć Hankę, bo przewidywałem,że do tejroboty Grochalowie wypuszcząjąz zamknięcia. I tak sięstało. StaryGrochala zająłsię workami zezbożem,Bolekpuszczał snopydo maszyny, ja ipastuch Grochalów rzucali178śmy z sąsieka snopki na maszynę,Hanka zaś poganiała konie przykieracie. Zobaczyłem jąwięc jednak i taka mnieradość, a jednocześnie litość dla niej ogarnęła, że musiałem się siłą powstrzymywać,abynieuklęknąć przedstarym Grochalem i prosić dla niej ozmiłowanie. Okryła siękraciastą chustkąwełnianą i owiązałasię nią w pasie,zimno już bowiem było. Na nikogonie patrzyła, twarz miała bladąi wynędzniałą, wyglądała jak zakonnica. Odrzwia stodoły pozostawały otwarte, więcco chwila widziałem ją,chodzącą za parą koni. Pojawiała się nakrótko w mympolu widzenia izaraz znikała, a jawciąż łowiłemspojrzeniem jej postać. Chodziławyprostowana,dumna, nieprzystępnajak królowa albohrabina. W każdym jej krokudostrzegałem więcej dumy niż u Doroty. Pokochałem ją wtedy jeszcze mocniej. Myślę, że kochałem ją nawetza grzech,którypopełniłaodchodząc z Marcinem, i za pokutę, jakąodbywała. Oddałbym półżycia,abywiedzieć, o czym rozmyślała idąc tak w kieracie za parąkoni ciągnących ciężki dyszel. Czy myślała o Marcinie? I sądziłem,żez nas dwóch on lepiej wybrał, wybrał bowiem miłość Hanki. Chciałem być tak kochanyjakon, wielka chyba była jej miłość,skoro poszła za nim rzucając dom i rodziców. A jej myśli szybowały widać gdzieś daleko, gdyż czasem koniejak gdyby korzystałyz okazji,niemalprzystawały, nie czując nadsobą bata. Wówczas stary Grochala krzyczał zestodoły:A cóżtam? Posnęłyte moje konie? Hanka chwytałalejce, wołając: "Wio, wista! " Wzmagał się warkotmłocarni,wyły mechaniczne cepy, ale słyszałem jejgłos i byłemszczęśliwy. Po robocie zaproszono mnie na obiad do Grochalów. Gospodarski syn byłem, więc żadnejzapłaty dawać sięnie godziło, tylkoobietnicę, że Bolek przyjdzie do naszej młocki. Posadzono mnie przyjednym stole z Hanką, stara Grochalowa wniosła miskę z żuremokraszonym dużymi skwarkami. Zdołałem zbliżyć się do Hanki,dotknąłem jej ręki i szepnąłem:Modliłemsię za ciebie wniedzielę. Jej oczywypełniły sięłzami. Wstała z ławy i kryjąc twarz w dłoniachwyszła z kuchni. Wszyscy to zauważyli, ale niktnie wiedział,dlaczego poszła. Nikt nie powiedział ani słowa, już widać taka byłaumowa u Grochalów, abytraktować Hankę jak umarłą, choć była12179. żywa imiędzy nimi. Jadłemobiadniewiedząc, co jem,i zarazpożegnałem się, włożyłem czapkęi poszedłem do domu. Następnej nocy "Szary"zrobił alarmoddziału i uzbrojonychpoprowadził nasw lasy. Szliśmy kilkagodzin, o dwunastej znaleźliśmysię pod Sulejowem. Pamiętam, że w ciemności minęliśmy jakąśogromnąi dziwaczną budowlę. "Szary" wyjaśnił, że to jest piecdo wypalania wapna. Potem otoczyliśmystojącą w polu malutkąchałupkę. Plutonowy Jóźwiak wraz zczterema chłopakami wyważył drzwiiwszedł do wnętrza domku. Wyciągnęli z niego mężczyznę w bieliźnie. Kobieta w koszuli,pewnie żona tego człowieka, szarpała siętrzymana przez dwóch chłopaków i próbowała krzyczeć o pomoc,ale jej usta zatkali. "Szary"zaświecił bateryjkę, wyjął z kieszeni jakiś papier i zacząłczytać. Niewiele zrozumiałem, bo wiatr porywał jego słowa:"W imieniu Narodu Polskiego. Zazdradęojczyzny. "I znowu usłyszałem głos"Szarego":Strzelaj,ty skurwysynu. Jóźwiak strzelił domężczyzny w bieliźnie. Chłopaki puścilikobietę, a onarzuciła sięna Jóźwiaka. Wtedy onstrzeliłjeszcze dwarazyi ją także zabił. Tak giną zdrajcy ojczyzny powiedział "Szary" i dał rozkazmarszu. Obydwa ciała zostały przeddomkiem, tak jak padły. W powrotnej drodze ,,Szary" zgromiłJóźwiaka:Nie dałem rozkazu, aby zabijać kobietę. To z nerw. Z nerw, panie komendancie tłumaczył sięJóźwiak. Rzeczywiście,nerwy miał stargane, ażsię trząsł całyi długo sięnie mógł opanować. I nie tylko on. Adaszek z Górek nagle zacząłsię śmiać jak wariat. "Szary"dał mu wtwarz i od razu się uspokoił. Ja także całydygotałem, myśląc, żeto, cośmy zrobili,woła opomstędo nieba. Nie spałem potem przez kilka nocy, bociąglemi majaczyły w pamięci te dwa ciała w bieliźnie. "Szary" zdawał sobie chyba sprawę ztego, co każdy odczuwa. W lesiekazał nam przystanąć i dałwyjaśnienie tegostrasznegowydarzenia. Jesteśmy tylko żołnierzamiwsłużbie narodu powiedział. Naszym zadaniem jest wykonywać rozkazy, awarunki, w jakich180działamy, są takie,że nie możebyć on poprzedzonyszczegółowymwyjaśnieniem. Człowiek, którego przed chwilązabiliśmy, był zdrajcą,oddał w ręce gestapodziesiątki patriotów. Osądził go konspiracyjnysąd wojenny. Baczność, żołnierze! Dziękuję wam za wykonanie zadania. Po tych jegosłowach ulżyło nam, mieliśmynawet pewną satysfakcję, że zginął zdrajca ipomściliśmy krew jego ofiar. Czy "Szary" zdawał sobie wtedy sprawę, żeów człowiek nie byłżadnymzdrajcą,amiejscowym działaczemkomunistycznym? Możei "Szarego" oszukano? W rozmowach ze mną nigdy nie mówił, żekomunistów należyzabijać. Nie dlatego, że był ich sympatykiem, aledlatego,że ich lekceważył. Byćmoże, ludziom, którzy kierowali "Szarym", znanebyłyjegopoglądy i dlatego poprzez zabójstwo w Sulejowie odcięli mu nazawszedrogęporozumienia sięz oddziałamikomunistycznymi. Jakwielkie znaczenie miał ten fakt, zrozumiałem wówczas, gdy chciałemwrócićdo swej rodzinnej wsi i w nocyzałomotali do mnie funkcjonariusze UB, oskarżając mnieo śmierć tamtego człowieka. Plutonowy Jóźwiak w obawie przed aresztowaniem zabił jeszczedwóchfunkcjonariuszy UB. To drugiezdarzenie wynikało z pierwszego. Myślę, że w czasachburzliwychposzczególny człowiek rzadkodecyduje o swojej historii, kierujenim zazwyczaj los, jakaś potężnasiła, która rzuca nim jak liściem z drzewa,raz w jedną, raz w drugąstronę. Poszczególny człowiek nie zawsze więc odpowiada zato, couczynił, i dlategowydaje mi się, trzebaumieć przebaczać. W trzy dni później "Szary"wezwałmnie do pałacu i powiedział,że Marcin nie żyje. Wedługuzyskanychprzez "Szarego" informacjina Diablej Górze odbyła sięwielka bitwaNiemcówz partyzantkączerwonych. Tam, wtej właśnie bitwie, zginąłczłowiek o pseudonimie Marcin, a więc zapewneMarcin z naszejwsi, bo komuniściczęsto przybierają sobie pseudonimy na podstawieimion prawdziwych. "Szary" opowiedział mi, że Niemcy od dawnaszykowali siędo generalnej rozprawy z czerwoną partyzantką i akcję tę nazwali"October". Zgromadzili duże siły, nawet tankietki i samoloty, osaczyli czerwonych na Diablej Górze,bombardowaliich z powietrza. I choć czerwonymudało się w końcu wyrwaćz okrążenia, to przecież ponieśliduże straty, wielu z nich zginęło, a między nimi padłtakże Marcin. 181. Usłyszawszy o tym doznałem ogromnejulgi. Nie myślałem, cobędzie czuła Hanka, gdy dowie się o śmierci Marcina. Naważniejszedla mnie było, że sprawa, wktórą się wplątała, sama się rozwiązałai ja będę mógł odzyskać Hankę. Nie zaraz, rozumiałem to doskonale, ale po jakimś czasie, kiedyból w niej ucichnie. Tymczasem wieść o bitwiena Diablej Górze dotarła pod dachydomów w naszej wsi. Mówiono także ośmierciMarcina, boodpewnego czasuwszyscy już wwiosce wiedzieli, że on wcaleniewyjechałdo Rzeszy. Skąd płynęły tewiadomości, niewiem, samczęsto zastanawiałemsię, w jaki sposób docierały różnego rodzajuinformacje, októrych można było sądzić, że przenigdy tam niezawędrują. Nie chciałembyć zwiastunemzłejnowinyi o rozmowiez "Szarym" nie powiedziałem nikomu. Aleo śmierci swego synadowiedziała się skądsiś matka Marcina, w kościele w Łęgach Szlacheckich odbyła się msza żałobnaprzeznią zamówiona. Poszedłemna tę mszę i spotkałem tam również Hankę. O dziwo, Grochalowiewypuścili ją z zamknięcia. Być możei oni, na wieść o śmierciMarcina, doznali ulgi podobnejdo mojej i stali się dla Hanki łaskawsi, starając się puścićw niepamięć tę historię zjej życia. Na środkukościołastała nakatafalku prosta, czarnatrumnaotoczona palącymi się świecami. Trumna nikogo nie kryła, lecz tylkowyobrażała śmierć i zmarłego. Gdy ksiądz powiedział: "A terazzmówmy za duszę świętejpamięci Marcina, Ojczenasz, i ZdrowaśMaria. " matka Marcina rozpłakałasię, a Hankagłośno szeptałasłowa modlitwy. Ja teżsię modliłem, żeby przebłagać Boga zagrzech, ponieważ śmierć Marcina wcale mnie nie zmartwiła. Oprócz rodziców, Hanki imnie, nikogo innego nie było na mszy. Tylko jeszcze ksiądz ikościelny. Po mszy matkaposzła do księdza,aby mu ofiarowaćjakiśdatek za wypominki podczas sumy, amyzHanką wracaliśmy razem do wioski. Przez połowę drogi niemówiliśmy dosiebie, ona pierwsza odezwała się:Nigdy ci tego niezapomnę, że przyszedłeś modlić się za duszęMarcina. Zrobiło mi sięstrasznie wstyd. Po jakimśczasie ona znowupowiedziała:Chcęodnaleźć jegogrób. Byłam jego żoną, choć ślubu niebraliśmy. Muszęwykonać ostatniąpowinność żony i na jego grobie182się pomodlić. Ojciec mnie puści, mówił o tym, aleani konia,aniwozu, żebymnie tam zawiózł, powiedział, że nie da. Więc może ty,Michał, weźmiesz waszego konia? Kiwnąłem głową, że tak, postaram się okonia i wóz. Chciałemjechaćzniąnagrób Marcina,wydawało mi się, że to ją zbliżydomnie. Kochałem ją przecież i pragnąłem, aby i onamnie pokochała. W domu powiedziałem doswoich rodziców:Kocham Hankę i ożenięsię z nią, jeślitylko onana to sięzgodzi. Chcę ją zawieźć tam, gdziezginął Marcin. Gdy odnajdziegrób i pomodli się przy nim, może zapomni o Marcinie i zostaniemojążoną. Matka rozpłakała się, siostry zaczęłyna mnie krzyczeć,żeHankasprzęgła się z Marcinem, jest tyleporządnych dziewczynwe wsi,a jawłaśnieza taką biegam. Ale mój ojciec rozmyślał dośćdługo o tym,że Grochalowie to bogaci gospodarze, bogatsiod nas, a ponieważJanek zginąłi zostałtylko Bolek i Hanka, więconadostaniedużyposag, połowę gospodarstwa. Ziemia jest w tej samej wsi, dobraziemia. Skoro więc Hanka mi nieobrzydła przez to, żenależała doMarcina, tostało się dobrze, ponieważjejziemia jest dobra, ziemięsię ma na całeżycie i zostawia swoim dzieciom. Ojciec krzyknął namoje siostry,że niepozwala źle mówić o Hance,a do mnie rzekł:Weź nasze koniei wóz, jedź z nią,gdzie chcesz. Porozmawiam z Grochalami, aby puścili Hankę z tobą. Nie byłem przyrozmowie ojca zestarym Grochalą. Aledomyślam się, jakprzychylnie został przyjęty. Grochalowiemocnoprzeżywali hańbę Hanki, byli przekonani,że żadenporządnykawalernawet okiem na nią nie rzuci. Tymczasem jeszcze nie przyschławstydliwadla nich sprawa, azgłosiłsię po Hankę gospodarski syn,który mógłiść w konkurydo najbogatszychpanienw okolicy. Pozwolilijej jechać ze mną szukać grobu Marcina,odtąd także niepozostawała jużw zamknięciu, wolno mibyło doniej przychodzićjako starającemu się. Stary Grochalą przestał unikać ludzi, znowuchodził dokościoła i na gromadzkie zebrania. W cztery dni później wczesnym rankiemzaprzągłem dowozu'nasze dwa konie. Na korycie zsieczką położyłemworekwypchanysianem, okryłem gokolorową derkąi zajechałem po Hankę. Tak towyruszyliśmy wdaleką drogę szukać grobu Marcina. Hanka usiadła przymoim prawym boku jak żona igospodyni;183. widzieli nas razem ludzie wŁęgach Chłopskich i Łęgach Szlacheckich, i zapewne myśleli, że wkrótce będziemy naprawdę mężemi żoną. Wiem również, że właśnieci,co tyle złego gadali o Hancepohistoriiz Marcinem, teraz równie źle zaczęli mówić,gdy zobaczylinasrazem. Dawniej potępiali ją za miłośćdo Marcina,teraz zaśpotępiali ją, ponieważ takrychłoo nim zapomniała. A my niechcieliśmy się wszystkimopowiadać, że jedziemy szukać jego grobu. Siadając ze mną nawóz,Hanka powiedziała:Nie będę twojążoną. Aledziękujęci za to, że chcesz, abymnią została. Dziękuję cizawszystko, co dla mnie robisz. Była połowa listopada. Wstał mroźny ranek, na polachleżałszron, błoto na drodze zamarzłoistało się nierówną twardą grudą. Głuchodudniłyna niejpodkute kopyta koni i żelazneobręczekół. Na opustoszałych polach krakały ogromnestada wron, a nad naszymi głowami zalegało pochmurneniebo. Wydawało się, żeziemięokrył wielki smutek i martwota, i jedynąradościądla mnie byłwidok moich koni, gdy strzygły uszami, rytmicznie i bez wysiłkupodrzucającswoje szerokie zady. Przez całą drogę Hanka nie powiedziała domnie więcej niżkilkasłów, siedziała sztywno, opatulona w wełnianą chustkę, że tylko nosjejwystawał. Miałao czym rozmyślać,aniebyły to wesołe myśli anichyba takie, którymi chciałaby się ze mną podzielić. Ja rozmyślałemo "Szarym", o Dorocie,o Marcinie, aprzedewszystkimo sobieiHance, onieszczęściu, jakie ją spotkało, a mnie miało przynieśćszczęście. Późnym wieczoremprzyjechaliśmy do stópDiablej Góry, domałej wioski,noszącej nazwę Wolica. W pierwszej z brzegu chałupiepowiedzieliśmy,wjakiejprzybywamy sprawie, igospodarzów, niebogaty zresztączłowiek, zgodziłsięnasprzyjąć na noc. Konie umieścił w stodole, dał nam kolację i przyrzekł, że jutrozaprowadzi nasna miejsce, gdziepochowano zabitych partyzantów. Podczas wieczerzy na mojąprośbę opowiedziałnam, jak się ta bitwa odbyła. Opowiedział nam więców chłop z Wolicy, że dwudziestego trzeciegopaździernika o świcie czerwonipartyzancipostanowili opanować miasteczkoZamóww powiecie opoczyńskim. Wybrali siętamna chłopskichfurmankachwliczbie sześćdziesięciu ludzi. Zbytniojednak ufali w swoje siły, atak na miasteczko zaplanowali bez rozpoznania i zwiadu. O świcie zajechali doŻarnowa i nagle na rynku184stanęli oko w oko zobozującymtupotężnym oddziałem niemieckimzgrupowanym właśnie, aby walczyć z czerwonymi. Partyzanciniemalwjechali na stojące w rynku autapancerne, transporterydo przewozu wojska i czołgi. Dwa tysiące żandarmów niemieckich, żołnierzyi własowców nocowało w Zamówię i z nimi to zetknęła się sześćdziesięcioosobowa grupapartyzantów. Zdołali w porę zawrócić i rzucić się do ucieczki w lasynad Pilicą. Uciekali bocznymi drogami, a krok zanimi podążały zmotoryzowane oddziały niemieckie. Byliby może zatarli swój ślad gdzieś w nadpolickich lasach, zagajnikachna Diablej Górze, która jak ogromnykopiec wyrastałana równinie, ale wypatrzył ich zwiadowczy samolotniemiecki. Nazajutrz Diabla Góra była już okrążona silnym pierścieniemhitlerowskich żołnierzy. Do Wolicyzjechały czołgi iautapancerne,oddziały żandarmów i własowców zajęły wsie: Klew,Brzezie, Wacławów, i szły od Paczkowa. Tam zamknęło się koło opasujące Diablą Górę i zdawało się, że nikt żywy z niego się nie wydostanie. O dwunastej wpołudnienad DiabląGórą zaczęłykrążyć niemieckie samoloty zrzucającbomby i ostrzeliwując z karabinów maszynowych ukrytych w lesie partyzantów. Trzy godziny trwało bombardowanie, wybuchy bomb podrywały dogóry kamienie i ziemię,wywracały pnie drzew i okryłygórę czarną chmurą dymu. A gdyzdawałosię, żetam nikt nie ocalał wśród połamanych pni i rumowisk ziemi leżą tylko trupy na łagodne stoki góry ruszyłaniemiecka tyraliera. Niemcy szli wolno, zanurzeni dopasa w zaroślach i zagajnikach,z broniągotowądo strzału. I nagle z tychwzgórz, gdzie miały byćtylko porwane na strzępy ciała ludzkie,odezwały się salwykarabinów maszynowych, automatów, strzelbmyśliwskich. Wybuchygranatów zagrodziły drogę Niemcom. Ukryciza opłotkami Wolicy chłopiwidzieli, jak załamała się tyraliera, żandarmi przypadlido ziemi, a potem cofali sięmimo głośnych komendf oficerów. Okazało się, że trzygodzinne bombardowanie niewiele zrobiło szkody czerwonym, poukrywali się oni w szczelinach skał,w rozpadlinach i wyrwach. Jeszczedwukrotnie oficerowiepróbowali poderwać tyraliery doataku na Diablą Górę, lecz zakażdym razem ostrzał zbroni maszynowej zmuszał Niemców do wycofania się na dawne pozycje. O zmroku duża grupka czerwonych przedarła się przez oddziały185. niemieckie między wsiami Brzezie i Wacławówi wyciekła w lasy nadPilicą. Inny pluton partyzantówprzedarłsięmiędzy Klewem i Brzeziem,abypołączyć sięz tym,którywycofał się uprzednio. Naszczycie góry pozostał jeszcze tylko oddział osłaniający tyłyprzedzierających siępartyzantów. Dowodził nim partyzant radziecki"Jasza" i wokół niego znowu zamknął się pierścień tyraliery. Okrążeniebyło zupełne,tym razem prawie dwa tysiące hitlerowskich żołnierzyosaczyło ukryty na wzgórzu pluton. Była noc. Ciemność utrudniała Niemcom akcję, umilkłykarabinymaszynowe i tylko czasem padały pojedynczewystrzały, gdy któremuśz żandarmówwydawałosię, że poprzez gałęzie krzaków skradasię ku niemu czerwony. Raptem ze szczytu Diablej Góry rozległ siędonośny głos. Mówił po rosyjskudo zgromadzonych na stokachgóry oddziałów własowców. O braterstwie krwi,o ojczyźnie. Niemcypodnieśli strzelaninę, aby zagłuszyć wołanie "Jaszy". Ale oto uwięziony pluton jużzaczął się wycofywać ze wzgórza. Partyzanci uchodzili z okrążenia poprzez szeregiwłasowców, którzy nie oddali strzału, nie chcąc razić rosyjskich pobratymców. Poderwały się do atakutyraliery żandarmów i policji, rozpoczął się znowu szturm na szyczytDiablej Góry. Pozostał tam tylko jeden partyzant, ranny. Strzelałdoprzedostatniego naboju. Ostatnim zabił sam siebie. Widzieliśmy gopotem opowiadał chłopz Wolicy. Byłto młody, szczupły blondynek. Siedemdziesiąt pięć łusek nabojówkarabinowych leżałowokół niego. Tak się uparcie bronił. Alei inniteż chyba nie byli gorsi. Siedemnastu Niemców zabili,a pięciuzostało rannych. Partyzantówzaś tylko dwóch zginęło, ten trzecisam się zastrzelił. Czy były przy nim jakieś papiery? spytałem. Jeśli były, to jeżandarmi zabrali. Ale po mojemu to oniżadnych papierów przy sobie nie noszą. A oczy? Jakiego koloru miał oczy? Niebieskie? Nikt mu w oczynie patrzył. Kazali nam żandarmi ich zakopać, to tak się i stało. Dół wykopaliśmy i koniec. Wiem, że leży ichtrzech, a on pierwszy od lewej. Po wojnie wyjdzie na jawcałaprawda o nich, bo przecież znali ich koledzyz partyzantki. Niewszyscy zginą,a ci co zostaną, odnajdą groby i tablice postawią. Grób wiem,gdzie jest,mogę zaprowadzić. Hanka o nic niepytała, jakby ta rozmowa nie o Marcinie szła. 186Siedziała sztywna iniema,z przymkniętymioczami jak martwa. Tylko dłoniejej żyły, leżały na kolanach i drgały. Czasami zwierałysię jak do modlitwy i ażbielały zaciśnięte w męce. Potem rozdzielałysię i opadały bezwładnie, jedna obokdrugiej, jakgdyby sobieobcei i wrogie. Hankabyła pewna śmierci Marcina. Dlatego właśnieo nic niepytała. Dla niej jeszczenie stało się ważne, jak zginął,nie zaczęłarozpamiętywać jego śmierci. Myśli jej przenikałtylko sam strasznyfakt śmierci, akażde słowo z opowiadaniajedynie go potwierdzało. Ja jednakchciałem wiedzieć, jak zginął, albowiem imnie mogłaoczekiwać podobnaśmierć. Marcin poległ jakbohater, rozumiałem to. Zaskoczył mnie itymrazem. Znałem gojako swego rówieśnika i nigdy nie wyobrażałemsobie, że zdolnyjest do niezwykłychczynów. Lecz dawno już przestałem wierzyć w moją znajomość Marcina, on podobnie jak ja nosiłw sobie tajemnicę, zamiast wyjechać do Niemiec, przyłączył się dooddziałuczerwonych, brał udziałw napadzie na pałac Tylżyckich,a w końcuzabrał Hankę i poprowadziłz sobą. Stałsięinny, niż był,ale czyż i ja nie stawałem się inny? Nazajutrz odranapadał deszcz ześniegiem. GospodarzzWolicypoprowadził nas najpierw przez swójsad wiśniowy, a potem ścieżkąpolnąaż do lasu. U podnóżanie widzieliśmy jużcałej góry, atylkopochyłośćcoraz bardziej stromą. Szliśmy przez las, później przezpolanę pokrytą starym wrzosem. Skończył już swojekwitnienie i teraz sucho szeleścił pod naszymi butami. Tajał nanim padającynieustannie śnieg, topił się na naszych policzkach i powiekach, szliśmy więc jak gdyby zapłakani. Im wyżej, tym częściej ukazywała sięnam litaskała, z którejdeszcze spłukały ziemię. Najednej ze skałsterczących ze wzgórza jak obnażona kość gospodarzwskazał namjakieś niezrozumiałe napisy, kreski i zagłębienia. Zabobonni ludzieupatrywaliwtych znakach śladówdiabelskich pazurów istąd właśnie nazwali tę górę Diablą. Zabitych partyzantów pochowano poniżej szczytu. Na wrzosowisku żółciła się jeszcze szeroka plama ziemi,obok byłzagajniksosnowy. Nie pozwolili zrobić mogiły. I krzyża też nie dali postawić wyjaśnił gospodarz. Wielkimipłatami padałmokry śnieg, osiadał na naszych ramio187. nach, na chustce Hanki. Przyklęknąłem, abysię pomodlić nagrobie,gospodarz stał z boku i przyglądał się nam ciekawie. Hanka takżezmówiłamodlitwę i staliśmy tak długo obok siebie, a wokół trwaławielka cisza, tylko mokre płatki śnieguszeleściły na wrzosach i zaraztopniały w zetknięciu z ziemią. A potem Hanka zaczęła łamaćsosnowe gałązkizagajnika irzucałanażółtą plamę rozsypanej ziemi. Małe iduże, zielone,mokre odstopniałego śniegu kładła na grobie Marcina. Robiła to jakby bezwiednie, nie myśląc o tym, jakiś wewnętrzny mus kazał jej takczynić. Łamałagałązki zcoraz większą siłą, szarpała je, gdyniechciały się urwać od grubszej gałęzi. Bałem się spojrzeć na jej twarz,bowiedziałem, że dojrzę na niej rozpacz, miłość i nienawiść. Teuczuciawyrażały jejruchy. Wkrótce całą tę żółtą plamę umaiłazielenią. Rwała iłamała gałązkicoraz szybciej i szybciej, jakby bałasię, że nie zdąży pokryć nimi grobu i zabraknie jej sił. Widziałem jejpoczerwieniałe, mokre odśniegu ręce, pokaleczone przez igły sosnowe. A ona wciąż od nowa podchodziła domłodych soseneki łamała ichgałązki, a potem niosła nagrób. Aż w końcu siłjej niestało i rozpłakała się. Byłaby upadła, gdybym nie podbiegł w poręi nie podtrzymałjej. ,,Chodź, chodźjuż, Hanuś"powiedziałem. Trzymającją ramieniem, poprowadziłem płaczącą wdół ku wsi,która nazywałasię Wolica. Nie chciałanic jeść ani pić. Zaprzągłem konie, podziękowałemgospodarzowi ipojechaliśmy do domu. W miesiąc późniejdaliśmy z Hanką na zapowiedzi i wkrótceodbyło się nasze wesele. Wierzyłem, że odżyło w niej dla mnieuczucie miłości. Zapewne jednak zdecydowała się tak szybko wyjśćza mąż także i dlatego, że bardzo jejw domu dokuczano. Odchodząc do mnie a postanowiliśmyzamieszkać w moimdomu uwalniała się od Grochalów i zdejmowała z siebie hańbę. Zbudujemysobie, Hanuś, dom pod lasem. Dom z białegodrzewa mówiłem jej, gdy jechaliśmysaniami do ślubu. Będziemy tam mieszkać tylkorazemi będziemy szczęśliwi. Wesele Grochalowie wyprawili huczne, zabili dwie świnie, całytydzieńpędził Bolek bimberna weselisko. Dwadzieścia dwojesańjechałoworszaku weselnym do kościołai bawiliśmy sięprzez trzydni inoce. A w następną niedzielę urządziliśmypoprawiny. Przyjechał nanie i "Szary". Nie bawiłsię jednak, wyglądał blado188i smutnie. Niezatańczyłani razu, tylkozemną wypił szklankęwódki. Potem odprowadziłem go na ganek,doktórego stał przywiązanyjego koń. Wtedy"Szary" powiedział mi szeptem:Omyliliśmy się. Marcin żyje. Widziano go dwukrotnie i rozpoznano. Ale ja, przysięgam ci,Michał, nikomu o tymniepowiem. III\ Pamiętnik Michała(cd. )W lutym 1944 "Szary" przeniósłsię zpałacu do starej oficynydworskiej. Były tampokoje gościnne, które odwielu latnienadawały się do użytku. Na ścianach rozsiadła siępleśń,sprzętybyłypołamane, dywanikizostały pogryzione przezmyszy. ,,Szary" kazałpokoje wybielić wapnem, wymieść kurz,wyrzucić połamanegratyi powstawiał żelazne łóżka znalezione przez niego wlamusie. Nałóżkach położono sienniki wypchane słomą, derki końskie ikoce. Pokoje w oficynie wyglądałyteraz jakcele klasztorne. Zresztą,towłaśnie,,Szary" tak jenazwał iżartował do mnie:"Zobaczysz,Michał, jacy to braciszkowie przyjadą do mnie w nowicjat". Jakoż i zaczęli sięzjeżdżać. Przeważnie młodzi chłopcy z wielkichi mniejszychpanów. Domyślałemsię, żegdzieś tam, działając przeciw Niemcom narazili się i pod groźbąaresztowania zmykali nawieś,gdzie"Szary" zorganizował dlanich schronienie. Zapisywanoich we dworzejako komuchów, stajennych, oborowych, stelmachów,woziwodów. Tytułowali się: "Panie hrabio oborowy", "Panie woziwodo", "Panie stajenny" i mieli z powodu tych tytułów ogromnąuciechę. Oczywiściepracować animyśleli, tyle tylko że podlegaliswej wojskowej dyscyplinie. Nie przeszkadzała im ona jednak pićbimber, grać w karty, nocami włóczyć się po wsiach i zawracaćw głowiedziewczynom. Dochodziło też natymtle do wielu sporówmiędzy nimi i wiejskimi chłopakami, ale"Szary"umiał jakoś łagodzić te sprawy. Dzięki nimjednak życie w Łęgach Szlacheckich stałosię weselsze, bo umieli organizować potańcówki, ładnie śpiewali i dobrzetańczyli. Nietrudno było zgadnąć,doczego "Szary" zmierzał: nosiłsię189. z zamiarem zorganizowania konnego oddziału partyzanckiego. Dotego celu brakowało mujeszcze broni i pieniędzy na konie. Na raziewięc jego młodzi ludziea byłoich chyba dwudziestu szkolilisiebie i innych, ci, co nie umieli jeździć konno,uczyli się jazdy nadworskich wierzchowcach. Tak minąłluty. ,,Szary" zorganizował dla nas pogadankę o przebiegu wojnyina mapie, którąprzyniósłze sobą, pokazał, że wojskaradzieckie weszłyjuż wgranice Polski. "Niemcy przerzucili zzachodu wiele silnych dywizji powiedział. I zapewne zatrzymająofensywęrosyjską. Nasi sojusznicy, Anglicy i Amerykanie, dogadająsięchyba ze Stalinem, abyśmy sami mogli wyzwolić swójkraj. Trzeba się szkolić i zbroić, być gotowym, bo nie wiadomo, kiedy padniehasłoogólnonarodowego powstania, które przyniesienam wolność". Tymczasem przyszławiadomość,że do Łęgów Szlacheckich przybędziena wypoczynek niemiecki oddział rozbityna froncie wschodnim. Wyniesiono ze szkoły ławki i oddano klasy żandarmom niemieckim. Przyjechało ich pięćdziesięciu, aleto jużnie byli ci samiNiemcy, których do tej pory widywaliśmy. Mieli po czterdzieścii pięćdziesiąt lat, byli spokojni, cisi, grzeczni. Prawie wcale nie opuszczali szkoły,wart żadnych nie trzymali ani nie patrolowali okolicy,jakby nie w obcym krajusiedzieli, a wśród swoich. Jeśli odbywałosię u kogoś wesele lub chrzciny, przychodził któryś z nich, prosiło "sznapsa" i dostawał. Szczególnie jedenz nich namolny był podtym względem i ciągle łaził po chałupach, prosząc o wódkę. Gdy sięupił, pokazywał nam fotografie swojej żony idzieci, które zginęływ Berlinie podczasbombardowania. Płakał przy tym jak baba izabutelkę wódki chciał oddać swój karabin. Mówił ciągle "Alfons,dopsze? ", comiało znaczyć, że ma na imię Alfons i że nawszystkosięzgadza, wszystko jest dobrze. Nazywaliśmy go też "Alfons-dopsze", podobno miał zawód cyrkowca, po pijanemu wyczyniał różnesztuczki, na przykład gryzł i połykał kieliszek. Z początku obawianosię, że między młodymi z"klasztoru""Szarego" a żołnierzami niemieckimi dojdzie kiedyśdo strzelaniny,lecz nic takiego się nie stało. Jedni żylizgodnie obok drugich,jednidrugim nie wchodzili w paradę. Zdarzyło się nawet, żektóremuśz młodych ludzi ,,Szarego"wypadł w śnieg pistolet i potoczył siępodnogi idącego Niemca. Tamten ani mrugnął,przeszedł oboki udał,że niewidział. Młodziludzie tak się w końcurozzuchwalili,190że żołnierzy niemieckich klepali po plecach imówili im: "Deutschland kaput", aNiemcy kiwali głowami, że owszem, kaput. ,,Szary"jednak przestrzegał przed nadmiernymspoufalaniem się z nimi,nakazywałostrożność i rozwagę. Zapowiedział również, aby im nierobić najmniejszej krzywdy, gdyż z tego powodu mogą byćdużenieprzyjemności, a przecież sami widzą, że ciżołnierzeniekwapią siędo walki,więc armia niemiecka żadnegopożytku z nich miećniebędzie. Z Krakowapowróciła dodworu hrabianka Dorota. Ale niesama. Z ciotką, z paromamłodymipanami i pannami. Wpałacuzaczęło byćwesoło, co wieczór tańczono przygramofonie. W tymczasie "Szary" otrzymałdużo broni, między innymi dwa ciężkiekarabiny maszynowe, poktóre ze swoimi ,,zakonnikami" pojechałgdzieś dworskimi furmankami. Odtąd często jeździł po wsiach, kupowałkonie. Wkrótce we dworze było wiele pięknych koni, którejegomłodzi"zakonnicy" codziennie ujeżdżali po zaśnieżonychpolach. Pierwszą akcją konnegooddziału ,,Szarego" stało się uwolnieniechłopów z obozu, zorganizowanegoprzez Niemców w sąsiedniejgminie. Obóz byłw wiejskiej szkole, boisko ogrodzono drutemkolczastym, postawiono strażników. I zaczętotam zwozićz okolictychchłopów, którzy nie oddali kontyngentu. Uwięzienispali na słomie,marzli, jeść imnie dawano. Pewnej nocy dwudziestoosobowy konnyoddział "Szarego" podjechał cichaczem pod ogrodzoną drutamiszkołę, rozbroił wartowników, a chłopów wypuściłna wolność. Wydajemi się, że po moim ożenku ,,Szary" nie myślał o mnie,tworząc swój konny oddział. Przyznaję, żez początku i ja nie kwapiłem się, aby harcować po lasach ipolachrazem z "zakonnikami",,Szarego", bo dobrze mi było z Hanką. Czy byliśmyze sobą szczęśliwi? Napewno czułem sięszczęśliwyw pierwszym okresie naszego małżeństwa. Rodzicedali nam namieszkanie świątecznąizbę, odświeżyliśmy ją, Hankazawiesiła w oknach firanki, a na suficieumocowała wielkiegopająka z kolorowychbibułek. Podłoga była ażbiała od ciągłego szorowania iw naszymmieszkaniuwydawało mi siętak przyjemnie jakwdworskim pałacu. Niechętnie też opuszczałem swój dom, a ponieważwieczory zimowenadchodziły wcześnie, długo w noc siedzieliśmy razem, ja przy stole,a onanamałym stołeczku przy kołowrotku. Najczęściej poprostu191. tak sobiesiedziałem i patrzyłem naHankę, na jej palce, przez któreprzesuwała się biała nitka lnu. Myślałemo tym, że na wiosnę obsiejęziemię,jaką dał mi jej ojciec, latem zbioręzpola tę część, jakąrodzice miwydzielili. Myślałem o domu, który zbuduję pod lasem,choć już nietak bardzo chciałem mieszkać pod lasem, tylko we wsi,między ludźmi. W każdą niedzielę jechaliśmy wozemdo kościoła,a raz wtygodniu wybieraliśmy się natargaż do Sulejowa, bo ciąglenam czegoś brakowało do naszego nowego gospodarstwa. Pamiętam, kupiłemnawet obraznad łóżko małżeńskie, wielki obraz przedstawiającyChrystusajako pasterzabaranków. Te baranyi owcemalarz bardzo starannie wymalował,każdy dobry gospodarz z przyjemnością na nie patrzył. Zdarzały się chwile, gdy przylatywała do mnie myśl czarna jakkruk o tym,że Marcin żyjei może zechce upomnieć się oHankę. Wówczas to pytałem Hankę, czy dobrze jest jejze mną, całowałemją i pieściłem, mówiłem, że nigdy jejnie opuszczę i z każdym dniembędziemy corazszczęśliwsi. Wydawało mi się, że tak się właśniestaje,byliśmy jakdwa młodeptaki, które uwiły sobie gniazdoi ogrzewały się własnymi ciałami, gdy dookoła śnieg pokrył polai domy. Nie wiem,czydo Hankidotarławiadomość, że Marcin żyje. Nigdy nie dałatego po sobiepoznać, aleteżi nigdynie wspominałaMarcina,co wydawało mi siępodejrzane, bo można, anawet należymówić ozmarłym,któregosię kochało. Więcjeślinigdy niewspominała o nimani słowem, znaczyło to chyba, że nie chce mówić onimjak o zmarłym, ponieważ wie, że on żyje. A ja corazbardziej rozmyślałemo tej sprawie. Myślo Marciniezaprzątała mi głowę do tego stopnia, że niekiedy nocamispaćniemogłemileżąc włóżku obok Hanki, czując jejciepłe biodro przyswoim biodrze, zastanawiałem się nad historią jej iMarcina, wsłuchiwałem się w oddech Hanki. Gdy chwilami cichł, wydawałomi się,żeHankapłacze wspominając Marcina. Wówczas podnosiłem się nałokciu i pytałem: "Hanuś, co z tobą? " Ona budziła się irozespanamówiła: "Dlaczego mniebudzisz? Co się stało? ",a jaodpowiadałem:"Nicsię nie stało, śpij". I wtedy dopiero zasypiałem. Były teżi inne przyczyny, dzień po dniu odbierające mi poczucieszczęścia. Miałem dziewiętnaście lat, stałemsię żonatym mężczyzną,gospodarzem. I nie o to chodziło, że nie mogłem już jak kawaler -192czak wyjść z domu wieczorkiem, aby odwiedzić w drugiej wsi znajomych chłopaków, przystanąć jak dawniej pod czyjąśzagrodą i po;żartowaćz dziewczyn. Alewłaśnieprzyjazd młodych ludzido"kła! sztoru" ,,Szarego"uświadomił mi, że wraz zożenkiemcoś się zamną zamknęło. Gdyby nie mój ożenek, mógłbympodobnie jakludzie od "Szarego" harcować konno popolach,śpiewaćwieczoramipiosenki o wojnie, być jednym z nich, chociaż to byli panowie, a jachłopskisyn, bo dla ,,Szarego" nie byłopod tym względem różnic,mówił często, że tacy jak ja,synowie chłopscy, stworzą nową Polskę. Mogłemżyćbeztrosko jak oni, z tym radosnym oczekiwaniem, żeniedługo nastąpicoś niezwykłego i wielkiego, w którymprzypadnienam poważnarola. Ożenek to były jakgdyby kajdany, które samsobie dobrowolnie założyłem na nogi;odebrał mi swobodę i powoHodbierałradość życia. Gdy pewnego dnia ojciecpowiedział mi, żepowinienem pójść nazebranie do sołtysa, ponieważteż już jestem naswoim, zamiast dumy ogarnęła mnie złość, bowiedziałem, że będętam musiał słuchać ględzenia starych, a ja miałem dopierodziewiętnaścielat. Aż przyszedł dzień, w którympowinienem poczuć sięszczęśliwy. Siedzieliśmyjak zwykle wieczorem w naszej izbie, Hanka przy kołowrotku, a ja nadksiążką, podręcznikiemdowódcy drużyn. NagleHanka wstała, zbliżyła siędomnie i objęła mnie zaszyję. Michaś szepnęła iłzy pokazały się w jejoczach. Jestemtak szczęśliwa, że aż się boję o to nasze szczęście. A ty? Ja też odpowiedziałem. Będziemy mieli dziecko powiedziała mi do ucha. Wiem,żeMarcinnie zginął. Ale już o nim wcale nie myślę. Jesteś moimmężem, to twoje i moje dziecko. Gdy się urodzi, damymu twojeimię. Cieszysz się? Tak odrzekłem. Pocałowałem ją. Ale zaraz potem narzuciłem na siebie burkęi wyszedłem z domu. Byłapołowamarca,śnieg leżałnapolach wysoki do kolan ipuszysty. Szedłem przed siebie,sam nie wiedząc dokąd, ale przecieżznalazłem sięnadrodze do ŁęgówSzlacheckich. Maszerowałemkoleinamiwyżłobionymi przez płozy sań. ,,Michał, syn Michała" powtarzałem imięprzyszłego dziecka, któregowcale nie pragnąłem. To była bowiemjakby jeszcze jedna bariera, jaka odgradzałamnieLiście dębu, t. I193. od młodości. Pomyślałem, że znowu Marcinmnie zwyciężył. Wydawało misię, że wszystko, conajpiękniejsze, zostało już za mną,a przedemną tylko troska i ciężka praca na roli, słomiana strzechana chałupie, dzieciarnia pętająca się koło kuchni. Na wiosnę będęmusiał myśleć,żeby zreperować płot, naprawićpług i bronę, spaćwoborze, czekając aż krowa zacznie sięcielić. Poszedłemdo "Szarego". Powiedziałem mu, że sprzedam koniai zamiastniego kupię wierzchowca. Chcę być w jego konnym oddziale na każde zawołanie. Dobrze rzekł "Szary". Pamiętaj jednak, że w majuruszamydo lasu. Wtym samymtygodniusprzedałem swego konia, a kupiłemwierzchowca. Ojciec skrzyczał mnie o to iHanka takżerobiła wymówki, ale było za późno, bo już wróciłem z targuz arabemczterolatkiem. Powiedziałem teżojcu,żena razie nie chcę, abymiwydzielił moją część ze swegogospodarstwa. Niech gospodarzy nacałym jak dawniej, bo ja będę walczył. Ojciec był w gruncie rzeczyzadowolonyz takiego obrotu sprawy,bo przykro rozstawać się zeswoją ziemią, ale także i jego ogarnęło przerażenie, co może się staćze mną. Hanka płakała przez dwie noce, ja jednak okazałem siętwardy. ,,Szary" dał mi krótki, kawaleryjski karabinek, przyniosłemgododomu i wraz z ładownicą schowałem pod siennik w naszymmałżeńskimłóżku. Byłem gotowyna każde zawołanie "Szarego",w stajni wisiało na kołku nowe siodło. Na trzecią nocHanka znowu zabrała się do płakania. Powiedziałem tylko tyle:Nie chcę,aby potem Marcin lub inny takimówił, że gdy onwojował, to mnie nogispod pierzyny wyłaziły. Nie płakała więcej. Zrozumiała,że tak musiałosię stać,jak sięstało. Tymczasem zima zdawała się niemieć końca, ziemię wciążpokrywał śnieg,a rzekęścinał lód. Niecierpliwiłsię ,,Szary"ijegochłopcy. Niecierpliwość tę potęgowały wieści dochodzące znajróżniejszych stronotym,że mimozimy oddziały czerwonych rozrastają się i nie ustają w swoichakcjach. Ów niewielki oddziałekim. Bema, który zaatakował kiedyś żandarmów w ŁęgachSzlacheckich, potem zaśstoczyłbitwę na DiablejGórze, terazurósł już dowielkościbatalionu. Powiedział nam o tym "Szary" na specjalnym194nocnym zebraniu. Mówił, że w kraju powstała zupełnie nowa sytuacja, komuniści,mimo że nieliczni i słabouzbrojeni, prowadzą akcjęza akcją, co u niektórych mniej świadomychludzi może wywołaćwrażenie, że tylko oni biją się zNiemcami o Polskę. Czasemdziejesię itak, że młodzi ludzie znaszych szeregów, zagrożeni aresztowaniem, siłą rzeczy muszą uchodzić do komunistycznej partyzantki, bo nie mają się gdzie podziać. I tam przelewają krewniezanasząsprawę. Komunistom udałosię przeciągnąć na swój stronędziałające tu i ówdzie Bataliony Chłopskie, i tak powstała ArmiaLudowa, kierowanaz Moskwy. Zarzucają nam mówiłjeszcze "Szary"że stoimy z broniąu nogi. To nieprawda. Nie chcemy walki masowej, chaotycznej,ale planowej, dokonywanej przez specjalne oddziały. W tym celuwyłoniono Kierownictwo Dywersjizwane w skrócie Kedywem. Naszoddział konny został podporządkowany Kedywowi Okręgu. Na wiosnę imy rozpoczniemy walkę. Nie będziemy jednak atakować niemieckiego transportu kolejowego, na który tak zażarcie rzucają sięczerwoni. Onirobią to po to, aby za wszelką cenę pomóc ArmiiCzerwonej. Nie zamierzamyutrudniać Niemcom rozprawy z bolszewikami. Niechcemy wolności z rąk czerwonych, bo to, co onirozumieją jakowolność, dla nas oznacza nową niewolę. Nasze akcjezbrojnebędę dążyć do tego, aby ochronić naród przed wygłodzeniem i pozbawieniem gonajlepszych sił. Będziemy bronić hidnościprzed terrorem hitlerowskim, przed oddawaniem kontyngentów, będziemy niszczyć w gminach dokumenty kontyngentowe, rozbijać gorzelnie i zlewnie mleka, likwidowaćagentów gestapoi ludzi współpracujących z okupantem. Historiapokaże,że racje były po naszejstronie. W tydzień późniejwsiedliśmy na konie i pojechaliśmy w lasypodrugiej stronie rzeki, gdzie odbyła się koncentracja oddziałów Kedywu z okręgu piotrkowskiego iradomszczańskiego. Oprócz oddziału"Szarego" przybył tamtakże oddział leśny Kedywu pod dowództwem ,,Andrzeja" i ,,Zbigniewa" oraz kilka innychgrup partyzanckich. W lesie były przygotowane ziemianki, spędziliśmy trzy pięknedni szkoląc się ipoznając wzajemnie. Nasz konny oddział budziłogólny podziw, bo byliśmy jak gdyby specjalniedobrani, młodzii rośli, najlepiejuzbrojeni. Na mnie największewrażenie zrobi} "Zbigniew". Miał ontak jak "Szary" szczupłą twarz, jasne włosyi nie13195. bieskie oczy, ten sam przyjazny stosunek do podkomendnych, odwagę i brawurę. W ciągutych trzech dni dowiedzieliśmy się wiele o wewnętrznychsprawach naszego kraju, opolityce uprawianej przez różnego rodzaju ugrupowania konspiracyjne. My powiedział nam Zbigniew jesteśmy poza wszelkąpolityką grupek i klik, albowiem wnaszych szeregach są żołnierzez różnych warstw. Łączy nas pragnienie oswobodzenia Polski. Będziemy trzymać sięz daleka od ciasnego politykierstwa komunistów,ale odcinamy się takżeod NarodowychSił Zbrojnych. Mogę wamzakomunikować, że dowódca jednego z naszych oddziałów, "Orzeł",został rozstrzelany zwyroku dowództwa Kedywu za mordowaniekomunistów. Ale potępiać będziemy także i takich jak "Wicher"w okręgu piotrkowskim, którzy dopuścili, aby w naszych szeregachpozostawali zdeklarowani komuniści i pod ich wpływem organizowano wspólne akcje z czerwonymi. Za zdradę uznać należy przejścienaszego plutonu dowodzonego przez "Hanicza" dooddziału czerwonych. Okazało się, że"Hanicz" to przedwojennykomunista,u czerwonych został wkrótce jednym z dowódców, a przecież człowiek ten cieszył się naszym zaufaniem. Musimy być czujni nawetw stosunku do własnej kadry. Gdy tomówił, nadbiegli strażnicy z wiadomością, że do lasuwkroczył duży oddział partyzancki. Byłto batalion im. Bema,którywracając z akcji, szukałw tym lesiechwilowego wypoczynku. W naszych szeregachnatychmiast zarządzonoostre pogotowie,dowódcyposzli się spotkać z czerwonymi. Oczym rozmawiano, nie wiem, alew wyniku tych rozmów czerwoni jednak rozłożyli się obozem w najbliższym sąsiedztwie,tyletylko żenie wolno im było wchodzićdonaszego obozu. Natomiast naszychoni wpuszczali do siebie, wieluzresztą znalazło się chętnych, cotam poszli, bo byliśmy ich ciekawi. Ja też tamzajrzałem,chcąc odszukaćMarcina i porozmawiaćz nimo naszych sprawach. Ale Marcina wśród nich niebyło. Namoje o niego pytania,wzruszano ramionami lub dawano wymijające odpowiedzi. Wreszciepowiedziano mi, że obowiązują ich zasady konspiracji. Pomyślałemwięc, że alboMarcin zginął,albootrzymał jakieś poważnezadanie. Wielu naszych poszło do ich obozu z wódką, szybkozawartoznajomości, tym bardziej, żeten i ówodnalazł swoichznajomych196lub zgoła ziomków. Przekonaliśmysię, żewiele byłoprzesadywtym, coo nich mówiono. Rosjanie wprawdzierównieżznajdowalisię w ichoddziałach, ale tylko zbiegli z niewoli żołnierze i oficerowie Armii Czerwonej. Jeśli ciludzie uciekli z niewoli i chcieliwalczyć z Niemcami, to jasne, żemusieli być w polskiejpartyzantce, i tostało się dla naszrozumiałe. Większość jednak stanowili chłopcyze wsi i trochęrobotników zPiotrkowa,Radomskai Częstochowy. A więc tobyła polska partyzantka, taka samajak nasza, i naprawdę trudno było pojąć, na czym polegają różnicemiędzy nami. Śpiewali polskie partyzanckie piosenki, nosiliorzełkinaczapkach,rosyjskie piosenki teżśpiewali, ale i my zaczęliśmy je śpiewać, a także tańczyć wesoły rosyjski taniec, któregonauczył nas"Jasza",lejtnant Czerwonej Armii. Pił wódkę jak smok,ale i bawić się potrafił, jego wesołość była zaraźliwa. Lgnęli doniegoi nasi ludzie, bo opowiadano cuda ojego bohaterskich czynach. Potem był smutek, . nawetw naszych oddziałach, gdy przyszła wiadomość, żezginął w walce pod wsią Wygoda. To byłdobry oficeri czerwoneoddziały wiele chybazawdzięczałyjego umiejętnościomszkolenia. Tanasza wspólna biesiada nie podobałasię "Zbigniewowi". Zarządzono alarm w naszych oddziałach, później nastąpił rozkaz wymarszu. Opuściliśmy las,w którym pozostali czerwoni. My z grupy"Szarego" pomknęliśmy konno wzdłuż Pilicy i znowu wjechaliśmyw lasy. Wieczór już się zbliżał, gdy w prześlecie leśniej zobaczyliśmysylwetki kilku jeźdźców. Ośmiu ich było,zbliżali się kunam wolnoi ostrożnie. Stanęliśmy wreszcie naprzeciw siebie, naogromnej pokrytej śniegiem polanie leśnej. Tamci ubrani byli przeważnie wpolskiestare mundury i niemieckie panterki. Mieliorzełkinaczapkach, ana ramieniu nosili wyciętązmateriału jaszczurkę. Między końmi prowadzilijeńca, chyba siedemnastoletniądziewczynę, owiniętą w chustkę, że tylko jej nos,oczy i policzkibyło widać. Z ich szeregów wyjechał dowódca, a z naszych "Szary". Obydwajzasalutowali. Porucznik "Szary" przedstawił się nasz dowódca. Sierżant "Ryś" odpowiedział tamten. "Szary" wskazałna dziewczynę. Kto tojest? 197. Agentka komunistyczna. Żydówka. Nazywa się Dora Rosenberg. Ukrywała się w pobliskiej wsi, a gdy tam wjechaliśmy wzięłanas za czerwonych, za oddział "Garbatego". Powiedziała,żewłaśniestara siędostaćdo batalionu im. Bema. Więc od razu zrozumieliśmy, że jest komunistyczną agentką. Teraz ją prowadzimy do dowództwa naprzesłuchanie. Popatrzyliśmy na tęopatuloną w chustkę dziewczynę. Domyślaliśmysię,że tyle jejżycia pozostało, ile czasu trzeba,abyprzejśćpieszoprzez las. Bo potem ją rozstrzelają. Ile ma lat? spytał" Szary". Siedemnaście odpowiedział "Ryś". "Szary" wzruszył ramionami i rzekł drwiąco:Z kim wy wojujecie? Zdziećmi? Z dziewczętami? Sierżant nachmurzył się i chciał "Szaremu" odpowiedziećbardzoostro. Ale sięzmitygował,bo ichbyło ośmiu, a nasdwudziestu, więcjakby przyszło co do czego,to dostaliby od nas tęgie lanie. Rzekłwięc wykrętnie:To nie nasza sprawa. Jeśli okaże się niewinna, toją puszczą. "Szary" chwilę milczał i zastanawiał się. A ja bardzo chciałem,żeby powiedział: "To ją puśćcieod razu". Ale on tegonie zrobił. Niemógł uwolnić tej dziewczyny, bo z takiej historii powstałabywielka awantura, a możenawet walka. Więc zasalutował i dał rozkaz, abynasze szeregi się rozstąpiły. Oddział "Rysia" przeszedłmiędzy nami, awraz z nimi odeszła dziewczyna. Zniknęli międzydrzewami, a do naszychuszu długo dochodziłytylko słowa ichpiosenki, którą śpiewali bardzo zgranymi głosami:My z NSZ-tu, na ostrzach bagnetówwolności niesiemy jutrzenkę. Więcej już nie słyszeliśmy. "Szary" dał rozkaz dalszego marszu. Był wściekły, zaciął konia biczem i ruszył galopem, aż grudy śniegupoleciały spod kopyt. Pomyślałem wtedy, żewszyscy my śpiewamyoPolsce i mamy pełną gębę tego słowa,którezaczyna usprawiedliwiaćkażdywielki czyn i każde największe świństwo. Wyjechaliśmy z lasu na ośnieżonepole, które sięgało do czarnegood nocy horyzontu. I może z powodu tejbieli ścielącej się podkopytami koni przypomniałem sobie to, co"Szary" czytał mi o An198hellim,gdy ten powrócił między wygnańcówi zamiast radościi szczęścia zobaczyłna śniegu stosdrzewa,a na nim trupa człowieczego. Ofiarąmiał być trup, a bogiem, który jąprzyjmuje, głód. "Czy Bóg pamiętał o nas? z goryczą wołali wygnańcy. Nie.Uczynił nasludem Kainów i Samojadów". Wciąż nie mogłemzapomniećo dziewczynie, którą uprowadzililudzie "Rysia", o jej ogromnych oczach z przerażeniem patrzącychspod chustki. "Szaremu"głos drżał, gdyczytał o śmierci Ellenaii o tym, jak róża żywaspadłajej na piersi. Uderzyłem koniapiętami, aby dogonić "Szarego" i powiedziećmuotym,ale on sam zwolnił bieg swego konia. Schowajcie broń pod kożuchy! Rozdzielićsię na trójki! rozkazał. Pojedziemy dodworu. Konie zaprowadzić do stajni,a potemzawitamydopałacu. Złożymy życzenia hrabiance. Dziś sąjej urodziny. Chłopcy odpowiedzieli radosnym"Urra! " i zaczęli poganiać konie. Pędziliśmyjak duchyprzez śnieżną pustynię, później rozdzieliliśmysięna trójki i zajechaliśmy na podwórzec dworski przed stajnie. Rozsiodłaliśmy konie i bezładną gromadą weszliśmy na dworskie pokoje. Nie spodziewali się tam nas, było trochę gości, którzyw salonie tańczyli przygramofonie. W drugim pokojuna długimstole stała wódka i zakąski. Spędziliśmy z kanapy jakąś chudą jaktyka starszą panią,zwaliliśmy na kanapę nasze ośnieżone,śmierdzące kożuchy. Chłopaki dobrali sięod razu do wódki i zakąsek,wparę minut zmietli wszystkoz półmisków i wypróżnili butelki. Potem zabrali siędo tańca. Było trochę młodychpanien, ubranych jakna bal w różnetiuleikoronkitak delikatne, że wyglądały, jak zrobione z piany, którąmożna zdmuchnąćz ichciała. Chłopcy, choć nie ogoleniicuchnącykońskimpotem,bardzo podobalisię tympannom. Ja, rzecz jasna,nie tańczyłem, pamiętając,że jestem żonaty. Hanka, gdyby jej powiedziano, że tańcowałem we dworze, na pewno robiłabymi wyrzuty. Więc tylko obserwowałem zabawę ihrabiankę podobną dziśdo tej Doroty, jaką widziałem na obraziew bibliotece. ,,Szary"tańczył z Dorotą i mocno ją do siebie przyciskał, a ona z nadąsanąminą coś mu mówiła niechętnie. Potem odbił mu Dorotę jedenz jego chłopców o pseudonimie "Sowa", bo miał oczy blisko siebieosadzone i trochę sowę przypominał. A jakskończył się taniec,199. obydwoje odeszli w kąt pokoju irozmawiali ze sobą po francusku,nie rozumiałem więc, o czym mówili. Nie dla wszystkichstarczyło panien do tańca, kilkunaszychchłopców zebrało się wkącie przy butelce wódki i śpiewało:Więc pijmy wino, szwoleżerowie,niech smutki prysnąw rozbitymszkle,gdy nas nie będzie,niechaj nikt się nie dowie,że bytosmutno nam i źle. Oprócz młodych naurodzinachhrabianki znajdowało się trochęstarszych osób,przeważniepań, które niby to zwielkim zgorszeniemobserwowały zachowanie się chłopców "Szarego", ale w gruncierzeczybardzo im były życzliwe. Nawetdo mnie jedna z nich podeszła izaczęła rozmowę. Stara była, z chudą szyjąi wyschniętąpiersią, którą niemal całą miała odkrytą. Jakiśdrogi kamień błyszczał na jej szyi i mienił się, aż skrzyło się w oczach. Ja pana już gdzieś widziałam powiedziała. Kiwnąłemgłową, że tak. Ja też ją widziałem. Podczas pogrzebuhrabiego. Szła zajego trumną. Już wiem! zawołała radośnie. Poznałampana w Warszawie u państwa Szczerbickichna ichczwartkuliterackim. Nie.Ja jestem tutejszy. Zewsi. Tak?zdumiałasię. A potem pochyliła się domojego uchai spytała szeptem: I pan też walczy? Też przytaknąłem. To bardzo dobrze stwierdziła. Wtym nasza siła. W czym? spytałem. W tym, że my tak razem. Izarazposzłado kuchni, przyniosła natacy duży kieliszekjakiegośmocnego wina. Spostrzegłem, że oczy miała wypukłe i teżtak błyszczące jak klejnot, który nosiła. Pomyślałem, że babanamnie leci, i czym prędzej wymknąłem się do drugiego pokoju,niby topo zakąskę. Ale ona za mnąposzła. Niemogła się jednakdo mnie dostać, bo stał tam"Szary" i rozmawiał ze stajennymze dworu. Niewesołe przyniósł on ,,Szaremu" wiadomości. Zamierzałem nawet zabrać konia z dworskiej stajni i jechać do wsi. Lecz "Szary"mi niepozwolił, kazałczekać nadalszy bieg wypadków. 200Okazało się, że koło krzyżana rozstaju dróg do naszej wsi leżymartwy "Alfons-dopsze". Przez całepopołudnie łaził po chałupachi wypraszał wódkę. W końcu się spił, płakał, strzelał w góręz: karabinu. Ipewniesię sam zastrzeliłpod rozstajnym krzyżem. Nie mógłtego przeżyć, że żonę i dzieci zabiły mu bomby w Berlinie. Leżałw śniegu martwy,a ludziezawiadomili o tym Niemcówi pochowalisię pochałupach. Nic nas ta sprawa nie obchodzi. Samsię zastrzeliłpowiedział ,,Szary". Możemysię bawić dalej. Nie wiedziałtego, co potem wyszło na jaw. Ktoś zabitemu Niemcowi zabrał leżącyobok niegokarabini jeszcze buty wojskoweściągnął. Wysłany specjalnie patrol znalazł "Alfonsa-dopsze" w kałuży krwi, bezkarabinu i bez butów. I Niemcy orzekli, że to niebyło żadne samobójstwo,tylko komuś wpadły w oczy buty Alfonsa,pijanemu wyrwano z rąk karabin i zastrzelonodla tych butów. Alemy o tym wszystkim nie mieliśmy najmniejszego pojęcia i dalejświętowaliśmy urodziny hrabianki. Uczepiłsię mnie łysy człowiek z zakrzywionym nosem i wejrzeniem zdumionej sroki. Na palcachmiał złotepierścienie. Byłojcem jednej z tańczących panien, przyjaciółek Doroty. Czy zna pan przepowiednie Nostradamusa? Powiedzianejestu niego: "Gdy krzyż splugawiony razem z młotem padnie". Rzeczjasna, pan wie, o co tuchodzi? Nie rzekłemszczerze,borzeczywiście nie wiedziałem. Krzyż splugawiony to swastyka. A młot to znak bolszewików. Nostradamus przepowiedział, że obydwietestraszne siłyjednocześnie padną. A czy nie sądzi pan, że faszyzm Mussoliniego byłbyjednak dla nas do przyjęcia? Być może zgodziłem się,aby mu się nie wydać zupełnymgłupcem. Proszę kiedyś do nas zajrzeć. Urządzamy seansespirytystyczne. Moja córka jest dobrym medium. Pan wie, gdzie mieszkam? Dwórw Orzechówku, największe lasywe Włoszczowskiem. Lasyoddałem we władanie partyzantom. Niech walczą. Nie wiedziałem,co to jest "medium". Alecórka pana zOrzechówkabardzo mi się podobała. Była to wysoka, rosła blondynkaz długimijasnymi warkoczami i ciemnymi brwiami. Wszyscymieliśmyporządnie w czubie i gdy jeden zchłopaków raptem zgasił201. światło w salonie, chwyciłem jąwpół. Spytałemszeptem, czytoprawda,że jest dobrym medium. Podobno odrzekła. A chce pani być moimmedium? Dobrze. Choć teraz jestciemno i nie wiem, jakpan wygląda. To lepiej mruknąłem. A nie boisię pan duchów? zapytała. Nie miałem pojęcia, co miałana myśli. Pewnie jejchodziło oto,żebyśmyrazem poszli w jakieś ustronne miejsce. Chwyciłem ją zarękęi powiedziałem:Chodźmy. Dokąd? zdumiałasię. Tam, gdzie są duchy. Złapałem jązapiersi, duże i mocne. Jeśli tomiał na myśli panzOrzechówka, ona chyba byłanaprawdędobrym medium i do tychrzeczy nadawała się chyba jak nikt inny. Ja wiem,że jestwojna,ale pan nie musisię tak śpieszyć. Niech pan da mi odetchnąć szepnęła. O, pani ma naprawdę czymoddychać. I na czym siedzieć zaśmiałem się i klepnąłemją w pośladki. Chciała mnie uderzyć w gębę,ale nie trafiła,bobyło ciemno. Pan jest straszny chamrzekła. Teraz jest wojna tłumaczyłem się. O, nie. Nic pana nie tłumaczy mówiła, ale już nie byłaoburzona. Ktośzapalił światło. Staliśmy naprzeciw siebie, onaz rumieńcamina twarzy i ja chyba takżeczerwony na gębie. Zatańczymy? spytała. Ludzie pomyślą, żew tej ciemności Bóg wie corobiliśmy, takie mam wypieki. Dobrze. Oberka zadecydowałem. Było miwszystko jedno,czy Hanka się otym dowie. Dziewczyna poszła do "profesora", który kręcił korbą gramofonu ikazała mu wyszukać płytę z oberkiem. "Profesor"(tak goprzezwaliśmy, bopodobno był synem jakiegośprofesoraz Warszawy) zagrałoberka, jak się patrzy. Myślę, że znich wszystkich nikt takdobrze jak ja nie umiał gotańczyć. Z przyklękaniem, z przytupem, zunoszeniemmojego me202dium do góry, aż jej majtki byłowidać. Wkrótce tylko jasam z niątańczyłem, a wszyscy stali dokoła ipodziwiali. Po tańcuprzypomniała sobie o mnie hrabianka Dorota. Przyszłado mnie i rzekła żartobliwie:Zdradziłeśmnie,Michał. Ja? Przecież nic nie mówiłem "Szaremu". Nieo tym myślę. Ożeniłeśsię, a terazuwodziszKatarzynę. Uważaj na siebie, bo jej ojciec ma bardzo staroświeckie poglądyw tych sprawach. Wzruszyłem ramionami. Co mnie obchodził jej ojciec? Teraz jest wojna powiedziałem. Wszystko nam wolno. Tak samomyśli i "Szary". Aleto się wamtylko wydaje. I chciałacoś jeszcze powiedzieć, może cośbardzo ważnego, alezbliżyła się do nas pani z chudą szyjąi błyszczącym klejnotem. Trzeba by wina przynieść odezwała siędoDoroty. Idź, Michał, do piwnicy. Jestotwarta rzekła Dorota. Poszedłem, astarszapani za mną. Na schodach do piwnicyodezwałem się:Zna pani przepowiednie Nostradamusa? Krzyż splugawionyrazemz młotem padnie. To i wy, chłopi, też w to wierzycie? zdumiałasię starapani. Wsalonie już nikt się niebawił. Wszyscystaliprzy ogromnychoknach i patrzyli w ciemność. "Szary" otworzyłdrzwi na taras,powiało mrozemi usłyszeliśmy dalekie wystrzały karabinowe. A zarazpotem blask jakiśpadł na niebo,jak gdyby słońce wschodziło. Zrozumiałem natychmiast, że tosiępali w mojej wsi. Spokojnie. ,,Szary" położył mi dłońna ramieniu. Musimy najpierw wiedzieć,co się tam stało. Już pochwili wszystko było wiadome. Przybiegł stajenny i powiedział, że żandarmiotoczyli Łęgi Chłopskie,palą chałupę po chałupiei strzelają do ludzi. Zadrżałemna myśl oHance, o rodzicach, o siostrach. To tak? Totak? strasznym głosemkrzyknął"Szary". Niemiec sam się zastrzelił, a oni palą wieś i mordują ludzi? Pobiegłw głąb pałacu. Wróciłz szablą hrabiego. Wyciągnął jąz pochwy. Miał pianę w kącikach ust, gdy zawołał:Na koń, panowie! Bij,kto w Boga wierzy! 203. Zobnażoną szablą popędził do stajni, a my biegliśmy za nim,niektórzy nawetswoich kożuchów z kanapy nie zabrali. Wydaje mi się, żewszystko trwało jedną chwilę. Po omackuodnajdowaliśmy konie iwyprowadzaliśmy je na podwórze. Kulbaczyliśmy je drżącymi rękami w jakimś strasznym milczeniu i ogromnej zapamiętałości. Nikt nic nie mówił, tylkosłyszało się naszesapanie i stękaniekoni, gdy na brzuchach ściągaliśmypopręgi. Brońtakże była w stajni. Wskoczyliśmy na konie i została po nas śnieżnazawierucha wzniesiona przezkopyta. Z głośnym tętentem przejechaliśmy przezotwartą bramę i pognaliśmy wstronę cmentarza. Dwadzieścia jedenkoni łomotało kopytami na ośnieżonejdrodze, jakbyjakiś parowóz leciał po szynach. Widzieliśmyprzed sobączerwoną łunę, która rosła nam w oczachi rozlała się na pół niebaczarnego od nocy. W gaaaaalop! Goooootuj brooooń! krzyczał"Szary". Sadził na przedzie z obnażonąszablą, bez kurtkii z gołą głowąjak rycerz jakiś, októrych czytywałosię w książkach. Rozwijajskrzydła! zawołał oglądając się na nas. Kilku chłopców pokierowałokonie w lewo, inni w prawo i wielkim półksiężycem pędziliśmy wstronę pożaru. W blasku ogniawidziałem już krzyżna rozstajach, topolew naszejwsi. Dalej była jużtylko ściana ognia. Mimo łomotu kopyt ipędu wiatru w uszachusłyszałemwystrzałyi okropny ryk palonego bydła. Jeszcze tylko niewysokiewzgórze,które jakby nagle podniosłosię pod piersi koni. I oto zobaczyliśmy na drodze samochódciężarowy z wielką budą. Obok samochodu kręciło się trzech żandarmów,reszta stała w polach i otaczała wieś. Łoskot palących się domów,stodół i obór chyba ich ogłuszał, bo zanim się zorientowali, kto tonadjeżdża, już wpadliśmy na tych trzech przy samochodzie. Powaliliśmy ichstrzałami i stratowaliśmy kopytami, a potem ogromną ławąwpadliśmy w opłotki. Krzycząc strasznie i strzelając pędziliśmy oboktryskającejiskrami ściany ognia. Nic nie słyszałem,nawet własnegokrzyku, tylko ów grzmot ognia, który siętoczył obok nas. Żandarm,który podpalał chałupy, chciał nam zagrodzić drogę,strzelił zautomatu,ale "Szary" ciął go szablą i przejechaliśmy ponim końmi. Nasz dom stałw płomieniach, paliła sięobora i stodoła, a napełnym ognia podwórzu,wydawałomi się, dostrzegłem ruchliwe204Sylwetkiludzi lubzwierząt. Usiłowałem powstrzymać konia, niebyłoto jednak możliwe. Ci, co jechali za mną,naparliod tyłu i jakwicher pomknęliśmy dalej poprzez płonącą wieś. Znowu jakiś żandarm przyklęknąłna drodze, wyszarpnął granat i rzucił go podkopyta koni. Aż oślepłemod wybuchu, zwaliły się trzy konie przedemną. Ale ja i mój koń pozostaliśmy żywi. Ława jeźdźców nakryłaNiemca ipędziliśmydalej,sami nie wiedzącdokąd, ku jakiej zagrodzie lecimy. Co myślałem ico czułem w tych chwilach? Nie wiem, nie pamiętam. Strzechy strzelały iskrami i leciały z nich palące się kępy słomy. Języki ognia wyciągały siękunam jak ramiona. Jakbyśmy lecieliprzezpiekło otwarte. Nie widziałem ziemi przed sobą, byłem prawieoślepły odblasku, ogarnięty pragnieniem: zabijać, piersiami koniauderzyć w miękką, chybotliwąjak cień postać ludzką. Głowę miałempełną łoskotuognia i własnego krzyku, który bulgotał i wiązł miw krtani. Wieś nie jest duża, ta szalonajazda trwała jednakdługo. A zarazem krótko jak mgnienieoka. Była szybsza niżmyśl, bo nawet niezdążyłemzdać sobie sprawy z tego, co za chwilę się stanie. W powietrzu był żar, czułem gow ustach i piersiach, miałem gow oczachidłoniach. Lecz oto skraj wsi. I dalejpola ośnieżone, zaróżowiało odpożaru. Raptem wyrósł przed nami jakby potrójny płot z szeregów stojących żołnierzy. To było tychpięćdziesięciu, comieszkaliw szkolekoło dworu. Nie wiedzieliśmy, że żandarmi ściągnęli ich do obławy. Możenawet żaden znich nie zamierzał zabijać, może jak "Alfons-dopsze" mieli dosyć rzezi. Ale zwyciężył rozkaz. Przyklękli dlalepszego celowania i przyjęli nas salwą, która przez ich szeregi przeleciała jak czerwonabłyskawica. Nie mogliśmy zawrócić,nie byłosiłyzdolnej powstrzymać bieg naszychkoni. Zdawało się,że zabicii ranni, jeźdźcy bezkoni i koniebez jeźdźców, wszystko towciążpędzi, przewracając się i tratując,kłębiąc się po ziemi itocząc dalejsiłą własnego rozpędu. Dopierogdy znalazłem się o krok od nich, odczułem pustkęwokół siebie, zdałem sobie sprawę, że już tylko niewielu z nasocalało. Miałemprzeczucie, żei jazaraz zginę. Koń uniósł się nazadnich nogach i wpadł na klęczących Niemców. Zdążyłem na ślepo205. oddać dwastrzały. "Szary"walił szablą uciekającego żołnierza. Widziałem tojak gdyby gdzieś z bardzo daleka, nagle koń osunął siępode mną izarył łbem w śniegu. Stoczyłemsięna ziemię,upadłemipodniosłem. Trzy razy brzęknęło mi coś naduchem. Biegłem przezpole wstronę lasu, nie oglądającsię, padając i klucząc jak ściganyzając. Nie chciałem, abykula trafiła mnie w głowę, kuliłem jąw ramiona. Znowu upadłemi znowu się podniosłem. Obok byłykrzaki tarniny,czerniejące na miedzy. Do lasu pozostało sto metrów. Przebiegłem je pochylony, odkrzaka do krzaka, i gdydopadłem lasu, jęk wydzierał się z moichpiersii wciąż czułem wzrastający we mnie żar. Upadłem twarząw śnieg i nagarnąłemgo sobie natwarz, wpychałem do ust. Wydałomi się, że strzały zbliżają się, więc zaraz wstałem i zataczając się,obijająco pnie drzew, poszedłem głębiej w las. Co kilkakrokówprzystawałem, nabierałemśniegu w dłonie i przykładałem go do usti czoła. Potem rozpłakałem się i po policzkach płynęły mi łzy,nieprzynosząc ulgi, lecz jeszcze większe cierpienie. Wciąższedłem jak ślepy,obijając się boleśnie o pnie drzew,przewracając się o młode świerki. Kilka razy nie miałem sił podnieśćsię ze śniegu, pragnąłem pozostać nanim i umrzeć. O świtaniuwróciła mi przytomność. Zacząłem zacieraćwłasne ślady, aby nieodnalazła mnie pogoń, jeśli ją za mnąwysłali. Nie wiedziałem tylko,w jakiej części lasu jestem i dokąd należy iść. W pewnej chwiliwyczułemnosem świerkowy dym. Ktoś paliłw lesie ognisko. Dym zalatywał od gęstego zagajnika. Przyklęknąłemi począłem się przekradaćw tamtym kierunku. Chciałemw porędostrzec niebezpieczeństwo, samemu się nie narażając. Niemiałemprzecież żadnej broni, karabin zgubiłempodczas upadkuz konia. Stój! Podnieś się! Usłyszałem za sobą czyjśgłos. Byłem już tylkoo kilka kroków od niedużej polanki w zagajniku. Nikłym ogniem paliło się tam maleńkie ognisko. Podniosłem się ześnieguiobejrzałem zasiebie. Zobaczyłemmężczyznę w białym kożuchu ibaraniej czapce na głowie. Był nie ogolony, z czarną wynędzniałą twarzą. Z trudem poznałem,że to Marcin. Mierzył do mniez pistoletu. Ucieszyłemsię. A więc tu, gdzieś w pobliżu, jest ichoddział? Przyjmąmniedo siebie, zostanęz nimi. 206Schował pistolet. Zbliżyłem się do ogniska i usiadłem, wysuwającdłonie do płomienia. Marcin usiadłz drugiej strony. Spalono naszą wieś. Dziś w nocy. Nie wiem, czyktoś ocalał wykrztusiłem z siebie jak skargę. Narozstajach podkrzyżemNiemiec się zastrzelił. I za to spalili wieś. Nic niepowiedział. Tylko przestał na mnie patrzeć,pochylił sięw kierunku ognia i tak jak ja do ciepła wysunął dłonie. Nie wiem, czy ktoś ocalał powtórzyłem. Przyjmijciemnie dosiebie. Do waszego oddziału. Nie mam już po co wracać. Nigdy nie przypuszczałem, że jest aż tak twardy. Nawetmutwarz nie drgnęła. Nie wiem, gdzie jest oddział, o który pytasz rzekł. Jajestemwdrodze. Spalono naszą wieś? Chciałem tam zajść, ale terazbędę musiał ją ominąć. Dokąd idziesz? spytałem. Nie dał odpowiedzi. Więc już drugi raz nie pytałem, bo wiedziałem, że niezdradzi przede mną celu swej drogi. Przyognisku leżałaparciana torba. Wyjął z niej chleb, przełamałgo nadwie połowy i mnie jedną podał. Jedz powiedział. Ja muszę iść dalej. Sam też zacząłjeść suchy chleb. Żułgowolno, jednocześnieo czymś rozmyślając. Opowiedziałem mu o tym, cosię zdarzyłow naszej wsi. O samobójstwie "Alfonsa-dopsze", o pożarze i obławie, o naszej szarży na żandarmów i rozbiciu oddziału. Myślałem,że tamoja szczerość zachęci go dotego, aby mnie zaprowadził doswego oddziału. A on może nie chciał, może naprawdę niemógł, botylko pokręcił głową przecząco:Nie wiem,jak cipomóc. Jestem w drodzepowtórzył. Zapewnemówił prawdę. W ich oddziale, który spotkaliśmy podczas naszej koncentracji, jegonie było. Powiedziałem:Mówiono o tobie, że zginąłeśna Diablej Górze. Skinął głową. Wiedziałem, że tak mówią. I byłem z tegozadowolony. Bałem się, aby matka i ojciecniemieliprzezemnie kłopotów. O tym,że przezto stracił Hankę, chyba nawet niepomyślał. Amoże już wiedział, że Hanka jest mojążoną? Dziwnym się stałczłowiekiem,jeśliwiedziało tym, a jednak dzielił sięzemną chlebemi pozwalał mi grzać się przy swoim ogniu. 207. Gdy otym pomyślałem, raptem wszystko, co przeżyliśmy tejnocy, objawiło się we mnie zestraszliwą siłą. Pomyślałem: "MożeHanka nieżyje. " Marcin siedział naprzeciwmnie ipowoli żułkęsyczerstwego chleba. Znienawidziłem gow tej chwilii przeraziłemsięgo trochę, bo wydał misię nieludzki. W naszej wsi pewniewszyscy zginęli. Twoi, moi, Hanka. rzekłem czekając, że się odezwie, powie coś, zobaczę w nimrozpacz. Ale nie. Powiedziałbym, żejeszczebardziej znieruchomiał. Tyletylko że przestał jeść chleb. Ogarnęła mnierozpacz,żal, wściekłość. Zacisnąłem pięści i krzyknąłem z gniewem:Rozbito nas! To nic! Zbierzemy się od nowa! Poczują naszezęby na swoim karku. Pójdziemy między niemieckie wsie. Kamieńna kamieniu nie pozostanie. Będzie Polska, Marcin. I to niedługo. Tak,będzie powiedział jak echo. Taka, jakiej nigdy dotąd nie było. Tak powiedział. Wstał, zadeptał butami ogień. Zarzucił torbęna ramię. Na mnie już czas. Żegnaj,Michał. Żegnaj, Marcin odrzekłem. On poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. Obejrzałemsię zanimi widziałem,jak się przedzierał przez zagajnik. Zagłębiłemsięw lasi w południe dobrnąłem do Pilicy. Przeszedłem rzekę polodziei nazajutrz znalazłem dwór Orzechówek. Trafiłem dołysegopana,z którym rozmawiałem o Nostradamusie, i do jego córki, z którątańczyłem oberka. Dowiedziałem się od nich, że ,,Szary" żyjei przyżyciu pozostało jego ośmiu ludzi. Dwunastu zginęłopodczas szarży. Wieś naszą spalono i prawie nikt nie ocalał. Dorota i jej przyjaciele ucieklijeszcze przed świtaniem. Następnego dnia do dworuprzyjechało gestapoi nikogo w pałacu niezastało. Obiecano minawiązanie kontaktu z ,,Szarym". Czekałemw Orzechówkukilka dni. Wreszcie zjawił się "Szary" na czele nowego oddziałukonnego złożonego z piętnastu ludzi. Ja stałem sięszesnasty, bo panz Orzechówka dał mi konia. Nastała odwilż i zrobiłysięroztopy. Pola stały sięgrząskie jakbagno. Nocami padały deszcze iw taką deszczową noc przybyliśmydo opuszczonego pałacu hrabiów Tylżyckich. W oficynie dworskiej 208 mieszkali pogorzelcy, ocaleli z pogromu. Usłyszałem od nich, że Hanka żyje i jest w swoim rodzinnym domu, który jako że był murowany uchronił się przed pożarem. Zginęli wszyscy moi i jej bliscy, ona przeżyła, ponieważ tejstrasznej nocy była w Piotrkowie. Pojechała tam okazyjną furmanką, odkąd Kzaszła w ciążę, dokuczały jejnerki. I ta choroba uratowała jej życie. Nacmentarzu wyrosła wielkamogiła,kryjąca w sobiewszystkichludzi z naszej wsi,starców, mężczyzn, kobiety imałe dzieci. Wieśbyła jakcmentarz. Zamiast krzyży Sterczałybo czarne kominy spalonych chałup. Przeżyłem wielką radość witając się z Hanką. Ale jeszsamej nocy oddział naszwyruszył w dalszą drogę, któr^ i"mówił ,,Szary" byładrogąkuPolsce. Na tym kończysię pamiętnikMichała, pisanyw maju 194 c w Piotrkowie, wmieszkaniuhrabiny Tylżyckiej. Niespodziewany przyjazd Doroty i to, cozdarzyłosiępotem, przerwało pisanie na zawsze. Wydaje mi się, że nie jesteś tym,którego znałam. -tymi - TsłowamipowitałaMichałaDorota. Masz krótko ostrzy- ," , . , ,.". ^rzonewłosy i toodmieniło twoją twarz. Ale najważniejsze to OCZY patrzysz na mniejakktoś obcy. Jakgdybyś mnie nie poznawał przecieżja się chybanie zmieniłam? Takodrzekłz powagąMichał. Ale w naszymżyciu wszystko się odmieniło. Dlatego pewniewydajemy się i sobie hPo chwili namysłu dodał: -Nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Przymrużyła oczy ipatrzyłananiegoznowym zaciekawienIem, mówisz zupełnieinaczej. Zmieniłeś styl, Michał. chrabina opowiadała mi, że piszesz pamiętnikijest w nim dużo o mnie dasz mi do przeczytania? O,tak. Kiedyś bąknął. Aby ukryć zawstydzenie, podszedł do lustra izbliżyłdo twarz. Chciał sprawdzić, czy rzeczywiściesię zmienił. Usiłował przypomnieć sobie, jak wyglądał kiedyś, ale wtedy rzadko zaglądał do 14 Liściedębu,t. I209. lustra i teraz pamięć nie była mupomocna. Tylkotyle mógł stwierdzić, żeschudł, a tygodniespędzone w zamkniętympokoju wydelikaciły mu cerę i dłonie. Ona zmieniła się naprawdę. Jasne włosymiałagładko przyczesane iupięte z tyłu w grubywęzeł. Nosiła czarną spódniczkę i czarnyopięty sweter, któryuwydatniał jej kobiece kształty. Dawniej ta jejkobiecość nie rzucała sięw oczy; teraz była dla Michała absorbująca. Ale może to jego spojrzeniestało się wrażliwsze? Znajdowali się sam na sam w pokoju starej hrabiny, która codziennym zwyczajem wyruszyładomiastapożywność. W mieszkaniu zalegałacisza,cykał tylkoogromny zegar, stojący w rogupokoju. Jego mosiężne serce wolno przesuwało się za oszklonymidrzwiczkami i ten rytm działał kojąco na Michała, dawał mu poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Usiądź przy stole zaproponowała Dorota. Zrobićcikawy? Przywiozłam z Krakowa cztery pudełka "Neski". Przyniosła zkuchni dwie szklanki smolistej kawy. Palisz? podała Michałowipaczkę "Cameli". Zaciągnął się parę razy i zakręciło mu sięw głowie. Nie byłprzyzwyczajony dotak mocnychiaromatycznych papierosów. Byłaś może u nas, w Łęgach? zapytał. Po co? powiedziałapogardliwie wzruszając ramionami. Zabrać te trochę sreber, które mamzakopane w ogrodzie? Niechtam leżą dokońca świata. Niech się rozsypią, nic mnie to nieobchodzi. Zresztą nie wolno mi tam przyjeżdżać. Nawet gdybymnietuw Piotrkowie spotkano, mogłabym mieć kłopoty. Nie mam prawaprzebywać w powiecie, gdzie były nasze majątki. I myślisz, że nigdy już tam nie wrócisz? pytał ze zdumieniem. Chcę wyjechać za granicę. Legalnie, Michał. I nigdy tu niewrócić. Zapomnieć o wszystkim. Jestem tylko kobietą. Pragnęwyjśćza mąż i żyć w spokoju. Mieć dom, dzieci,żyć jak inni. To nie jestkraj dla ludzi, a dla spragnionychmordu zwierząt. Tuzawsze panowała nienawiść biednych do bogatych, a gdy wszyscy staną siębiedni, będzie nienawiść głupich do mądrych. Czytałeś"Anhellego". To jest naród przeklęty przez Boga. Tobie też "Szary" czytał "Anhellego"? uśmiechnął sięMichał. 210Mnie także wykładał swoją ewangelię. Śmiałamsię z tego,aleteraz wiem, że jest w niej prawda. A ja tuzostanę rzekł Michał. Tu jest moja ziemia i niktnie maprawa mniestąd wyprosić. Jakbędzie trzeba, tokarabin teżsię znajdzie. Będziesz mordował? Tak kiwnął głową. Bomuszę wrócić na swoją ziemię. Ty jesteśdrugąosobą, która mi dziśmówi o wyjeździe. Tylko żetamtato byłazwykłakurwa. Nie obraziła się. Odrazu domyśliłam się, gdzie zniknąłeśmojej stryjence. Jaktylko wszedłeśdo pokoju, poczułam ohydneperfumy. Masz może wiadomości od "Szarego"? zmienił temat rozmowy. Narastaław nim złość. Do siebie,doniej, do całego świata. Uświadomił sobie,że Aldona pewnie jednak wyjedzie, wyjedzie takżeDorota, każdy znajdziedla siebiejakieś miejsce na ziemi,a on,Michał, będzie bez końca tkwiłw pokoju starej hrabiny. Albo trafido więzienia. Nic.nie wiemo "Szarym". Zniknął. Może go zabili? Nie czujęsię wdową po nim. Były chwile,gdy gonienawidziłam. Pamiętasz,kazałam ci go zabić. Śmiać mi się chce, gdy o tym pomyślę. Dobrze,że tego niezrobiłeś. Nie rozumiałem, dlaczego chciałaś go zabić rzekł Michał. Oncię kochał. Ale jago nie kochałam. A kiedy stałsię natarczywy, znienawidziłamgo. Pokręciła głowąi dodała:Przegraliśmy. Może przegraliśmy tylko na razie i w końcuprzyjdzie zwycięstwo. Nie wiem tego na pewno,Michał. Straciłamchyba więcej od ciebie,a przecież nie rozpaczam. Ale i nie zamierzam walczyć. Chcę wyjechać i zapomnieć. Straciłam wszystko, alemam jeszcze swoje ciało. Oddam je temu, kto zapewnimi spokój. i bezpieczeństwo, zdaleka odtego przeklętego kraju. Mówisz jak kurwa. Tak kiwnęła głową. Masz rację,Michał. Możesz mniepotępiać. Skoro jednak zabrano mi wszystko, czym mogę zapłacić zaspokój? Za wszystko trzeba płacić, Michał. Może jestemgłupia,14211. wielu spraw nie rozumiem, ale to jedno wiem na pewno: za wszystkotrzeba płacić. Wszystko ma swojącenę. Nawet miłość ojczyzny. Nieprawda. Tak?A czy już zanią nie zapłaciłeś? Inie wiadomo jeszcze,jakiej zażądają zapłaty za to, że walczyłeś o Polskę. Zacisnął pięści. Czuł, jak wzbiera w nim gorycz, rozpiera go,podchodzi aż do gardłai dusi. Gorycz i bezsilnawściekłość. Jeszcze się porachujemy. rzekł. Dopił kawy,odsunął pustą szklankę i wstał od stołu. PowiedziałDorocie,że całą noc niespał i teraz musi odpocząć. Jak chorezwierzę odczuwałpragnienie samotności, chciał zaszyć się wswoimkącie. Poszedł do swojejklitki między zgromadzone tam graty istertygazet. Na widok pożółkłych szpargałówdoznał znowupalącego jakogień uczucia nienawiści, sam nie bardzo wiedziałdo kogo. Poprostubyła w nim nienawiść. Świat opisywany nażółtych stronicachstarychgazet jużdawno nieistniał,a on jak ostatnidureń poddawałsię woli starejhrabiny i przez kilka tygodni próbował żyć w tymwłaśnie nie istniejącym świecie. Nie było już nawet świataopisanegowłasną ręką w jego pamiętniku. Wszystkosię zmieniło, umarło wielużywychdo niedawna ludzi, a co najgorszeumarły ich nadzieje. O kilkanaście kilometrów stądwe wsi, dokądMichał tak pragnąłpowrócić, żyła Hanka i ich dziecko. Czekała tam jego ziemia,a onbyłtutaj, słuchał wynurzeń Doroty o jejpragnieniu wyjazdu,szczęścia i spokoju. Świat się raptownie odmienił, a w tymnowym onbyłintruzem, kimś obcym, ściganym. Był przestępcą, choć nie popełniłprzestępstwa. Za miłość ojczyzny zażądano od niego niezrozumialewysokiej ceny. "Czy Marcin też tyle zapłacił? " zastanawiał się. Zatęsknił za "Szarym". Wydawałomu się, że on potrafiłby odkryć przed nim sens tego, co działo się wokół nich. Wspomniał to,co"Szary" czytał muz "Anhellego". Tam takżebyło wiele o cenie,jaką płacono za miłość ojczyzny. "Czy tamte cierpieniaposzły namarne? " rozmyślał. Położył się na żelaznym łóżku. W ubraniu. Spał chyba bardzodługo. Obudziło go wejście Doroty, która na tacy przyniosła mujednocześnie obiad i kolację. Otworzyła okno i dopokoju wtargnąłciepły,majowy zapach powietrza. Był już wieczór,ale nie zapaliłświatła. Onausiadła na łóżku, a on jadł spiesznie, zgłodniały. 212Dobrze,żewyjeżdżaszpowiedział. Tu będą się działystraszne rzeczy. Będzie lepiej, jeśli pozostaniesz daleko. Chciałbym,żebygdzieśdaleko mogła być także Hanka. Zresztą dodałtwoja sprawa jest inna i mojateżinna. Ty jesteś hrabianka, a jachłop. Teraz to już nie ma znaczenia żachnęła się. Mnie nieo tochodzi. Na tej ziemi od wieków siedzieli oboksiebie szlachta ichłopi. Więcejjednakz tego było nienawiści niżmiłości. Ja znam chłopów. Cowezmąw pazury, to jużnie popuszczą, chyba że im życie odbierzesz. Oni twojej zieminieoddadzą. Niebędziemy się bili o twoją ziemię, ale o sprawiedliwość. To nie możebyć tak, żebym janie mógłwrócićdo swojej wsi. Krew się poleje,aletak być musi. Nie dam sobie odebrać prawa do ojczyzny. Pokój wypełniłmrok nocy. Gdzieś nie opodaldomu hrabinywogrodzie kląskał słowik. W jegośpiewie było coś niesamowitego,nie wierzyło się, że ów śpiew wydajez siebie gardłoptasie. Odnosiliwrażenie, że ten drażniący i przenikliwy głos płyniez mroku,z gwiazd na niebie. Uchyliły się drzwii weszła stara hrabina Tylżycka. Dlaczegosiedziciew ciemnościach? Chodźciedo mojego pokoju. Znowu siedzieli naprzeciw siebie przy czarnym prostokątnymstole. Wolnoi głośnotykał zegar w oszklonej szafce. Żyrandolz brązu, zdwoma zwieszającymi się nisko łańcuchami sączył imnawłosypołyskliwy blask. W jego łagodnym świetleich twarze wydawały się piękne. Na dwóch dużychoknach wisiały ciężkie żółtekotary dodającepokojowi ciepła i przytulności. Tylko cztery maszkarony wyrzeźbione wczarnym dębie ponuro połyskiwały na galeryjce obiegającej ciężki kredens stołowy. Michał odpowiadał im równie złym spojrzeniem, jak gdyby wten sposób usiłując zdjąćz siebiezły urok, który mogły na niego rzucić. Powróżę wam zaproponowała hrabina. Z chińskiejszkatułki wyjęła talię kart i maleńki flakonik. Uroniłaz niego kilkakropel,roztarta jemiędzy palcami i zarazogarnąłichostry,a zarazem upajający zapach piżma. Długimi palcami, gładkimijak u młodej kobiety, rozsunęła karty przed Dorotą. Hrabiankapochyliła się ku nim,aż lśniąca powierzchnia stołu ukazała odbicieJej głowy,niewyraźnei matowe, jak gdybyprzejrzała się wumarłym213. lustrze. Michał widział przedziałek na jasnych włosach Doroty,jejusta wilgotne i lekko rozchylone oczekiwaniem nawróżbę. Tik-tak, tik-tak wolno tykał zegar. Ale zamiast spokoju Michał doznawał uczucia, że czas biegnieku czemuś, czego wcale niepragnął, dąży do jakichś strasznych rozwiązań, zbliża chwilę, gdynastąpicoś groźnego i nieodwracalnego. Przymykał oczy i zapytywałsiebie: "Co będzieza dzień, za miesiąc, za rok? " Nie znajdowałodpowiedzi, lękał się jej. Ty jesteś dama kier mówiłastara hrabina, stukając palcemw kartęleżącą w trzecim szeregu. Masz takie same włosy i białątwarz. W którą stronę spoglądasz? Wlewo. Tu, gdzie leżyas pik,a dalej dziewiątka karo. Spójrz, odwróciłaś głowę od kierowegokróla, a nadnim krążynieszczęścieiśmierć. Czeka cię list i podróż,czekają cię pieniądze. Przy tobie waletpikowy. "To ja nieoczekiwanie pomyślał Michał. Akrólkier toSzary". Czeka cięciekawa znajomość. Przy tobie pikowykról. Będziesz kochać. Dorota zacisnęła usta. Przecząco pokręciła głową. Nie wierzę w miłość. Niepotrafię kochać. Nie ma już,Stryjenko, rycerzy,którzy zdolni byli obudzić wielkie uczucia. Jest tylkostrach, nędza i pragnienieucieczki. Pragnę po prostu żyć, nicwięcej. Powiedzieć ci, co czeka cię w najbliższym czasie? Wybierzsiedem kart. Nie chcę! Niechcę! Nie chcę! powtarzała Dorota. A potemłzypokazały sięwjej oczach i abyjeukryć, położyłaswą twarz nadłoniach,opartych na stole. Stara hrabina nie zrobiłanawet najmniejszegogestu, aby ją pocieszyć. Płacz, płaczmówiła. Łzy oczyszczają oczy. Będziesztnogła lepiej widzieć. Płacz czyni serce wielkim i gorącym. Będzieszkiedyś bardzo kochała. Dorota podniosła głowęznad stołu. Oczy miała suche. Nie wiem, co się ze mną stało uśmiechnęła się bezradnie. Przepraszamcię,stryjenko. Gdy wróżyłaś mi przyszłość,pomyślałam o przeszłości. Wspomniałam ojca, matkę, babkę. Pamiętasz babkę Teodozję? Chłopi rozbili drzwi naszego grobowcai podobno wyciągnęliją z trumny. Zerwali jej z palca pierścionek. Zwło214ki leżały dwa dni nadeszczu, ażksiądz proboszcz kazał je na powrótwłożyć do trumny. Nie wiem,czy wdarli się też do trumny ojca. Nicwartościowego tamniebyło. Dlaczego nie pozwalają mi wrócićtam, gdzie się urodziłam? Dlaczegonie wolno nawet popatrzeć naswój dom, na grób rodziców? Nie wiem wzruszyła ramionami stara hrabina alewierzmi: śmierci niema. To się tylko zdaje,że śmierćjest. Naprawdę zaśwcale jejnie ma. Zasypiamy na chwilę, na dłuższą chwilę. Na sto, natysiąc lat. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, ale wiem,że właśnie takjest. Nietrzeba się bać śmierci. Obróciła się do Michała i spytała:Dlaczego pan nic nie mówi? Proszę wyciągnąćsiedem kart. Odliczył siedem kart irozłożył na stole. Wszystkie czerwone pokiwała głową. Ma pan szczęściewmiłości. A możeto krew? Będziepanmiał wkrótce wiadomość. Zastanowiła się chwilę. Jej białe palcezabębniły po stole. Zgarnęła karty. Nie będępanu wróżyć. Po co? Pan nie wierzy we wróżby,prawda? Michał nic sięnieodezwał. Zegarpowoli tykał, a oni patrzyli nasiebie, próbując odgadnąć swoje myśli. Tik-tak, tik-tak dobiegało z kątapokoju. Wydało im się, żeten dźwiękstał się głośniejszy niż przedtem. Ale tozapewne ciszastała sięgłębsza. Głosdzwonka uderzył w nichjak batem. Władczy, gwałtowny. Krótki idługi. A po małej przerwie jeszcze jeden krótki dzwonek. Michał zerwał się odstołu iskoczył do swego pokoju po pistoletukryty pod poduszką. Starahrabinawolnopodeszłado drzwiwyjściowych, a Michał, z pistoletemw dłoni, stanął w ciemnościachwswoim pokoju i przez szparęw uchylonych drzwiachobserwowałkorytarz. Zadźwięczał łańcuch, zgrzytnąłprzekręconyklucz. Michał usłyszał ciężkie męskie kroki. Po chwili w korytarzu zapaliłosię światło. Zobaczyłmłodegoczłowieka w czarnej kurtce i ciemnej cyklistówce. Przychodzę od "Szarego" mówił cicho do hrabiny. Jeślipaniznakogoś, ktoonim jeszcze pamięta, to ,,Szary" prosi, abyjutro wieczorem tenktoś wysiadł w Przygłowie z ostatniej kolejki do215. Sulejowa. Niech potem idzie w prawo brzegiemLuciąży. Tam napotkakogoś,kto go powita słowami: "Zdrowaś Mario,łaskiś pełna". Musiodpowiedzieć: "Pan ztobą". To wszystko. Napije się pan czegoś? Może herbaty? zaproponowałagościnnie hrabina. Nie.Na mnie czas. Młody mężczyzna niedbale przyłożyłdwa palce do daszka cyklistówki. Trzasnęły drzwi, brzęknął łańcuch. Michał wyszedł zpokoju,chowając pistolet dokieszeni marynarki. Wywróżyłam panu wiadomość powiedziała hrabina. Słowo stało sięciałem odrzekł grzecznie Michał. "Szary" jednak żyje. To dobra nowina, prawda? pytałazuśmiechem. Michał przytaknął. Dorotanie okazała radości. Stara hrabina wyjęła z kredensubutelkę wina. Napijemy siępo kieliszku. Za zdrowie "Szarego". I za pomyślność pańskiej podróży. Winobyło kwaśne, choć mocne. Zegar tykał zupełnie cicho,ledwie go słyszeli. Dorotaodezwała się drwiąco:Gdyby ,,Szary" pytał cięo mnie, powiedz, że go już niepamiętam. Doroto, jak możesz? "Szary"to bohater! zgromiłają starahrabina. Nie pamiętam go powtórzyła z naciskiem. Nasze drogirozeszły się i już nigdy się niezejdą. Michał wstał od stołu. Dobranoc powiedział. Skłonił się hrabinie i Dorocie. Przy drzwiach zatrzymał go głoshrabiny. Obejrzał się i zobaczył, że Dorota również wstała odstołuijak zahipnotyzowanatykaniem zbliżyła swą twarz do ogromnejzegarowej tarczy. Wpatrywała sięw nią nienawistnym spojrzeniem. Jej usta poruszały się, jak gdybymiała za chwilę rzucić słowapełnegniewu. Dostrzegał drganiepozłacanej wskazówki,zauważył łamiącysię na niej refleks światła i taki sam refleks połyskiwał w oczachdziewczyny. Przed nią było całe życie, ale zawisła spojrzeniem nawskazówce, jakgdyby każda minutaprzynosiła jej nową klęskę. Tykanie rozlegało się wciążjednostajnie, bezdusznew swej mono216tonii, na twarz dziewczyny wypełzałrumieniec. Jej naprężone ramionanagle opadłybezwładnie, plecylekkosię przygarbiły. Wtedyodchyliła głowę i spojrzała na Michała. Była tak piękna, że ażdoznał bólu. Patrzyłna białątwarzDoroty, na delikatne usta, przedziałekna głowie, który rozdzielał jejwłosyjak dwa anielskie skrzydła, widział zarys jej ramion, piersi,ledwo zaznaczony brzuch. Ogarnęło go wielkie pożądanie. Zdawałomu się, że pali go własne ciało, a w krwi rozpływa sięjakiś jad. Wiosna jest zdradliwa, panieMichaleusłyszał głosstarej hrabiny. Dopieroterazzrozumiał, że ona mówi do niego jużod pewnego czasu, aon byłgłuchy od krwi, która uderzyła mu dogłowy. Dam panu szalik. Ciepły, bardzo piękny szalik. I srebrnąpapierośnicę. Dziękuję pani odpowiedział. I niech pan pamięta, Michale, że panabardzopolubiłam. Może panu mnie zawszeznaleźć schronienie. A śmierciniechsiępan nie boi. Jej nie ma. Jestem tego pewna, choć nie umiem wyjaśnić, na czym to polega. Dziękuję pani powtórzył. Znalazł się wswoim pokoju, gdzie wciąż jeszczebyło otwarteokno. W pobliskimogrodzie dalejkląskały słowiki. Noc przynosiłazapachwilgotnej ziemi i młodej zieleni. Rozbierając się do snuMichał wyprostował ręce i plecy, potem przeciągnął się, aż głośnozatrzeszczały stawy. Otrzymał wezwanie,jutrzejszej nocy zanurzy się w zieloną ciem\ ność lasu, odetchnie powietrzem pól. Kilkakrotnie zrobił rękami szerokigest obejmujący cały świat. Jak gdyby był ptakiem, który w tę noc poleci ponadziemią, zatoczypodniebokilka ogromnych kręgów i jak kamieńspadnie w sadziekoło swojejspalonej chałupy. Leżał przy otwartym oknie i czuł chłód powietrza na swoichpoliczkach. " Wszystkoma swójsens rozmyślał. Nasza klęskai zwycięstwo. Naszecierpienia, spalone zagrody, cudza i naszaśmierć. Wszystko musi mieć swój sens, bo jeśli gonie ma, nie matakże i Boga. A może Boga nie ma? zastanawiałsię. To? znaczy, że nie ma równieżsprawiedliwości. Nikt nie wgląda w naszeserca i w nasze dusze, niemożepotępićnaszych myśli, choćby byłynajbardziejbluźniercze. Ludzie się mylą, biorą zło za dobro, adobro217. za zło. Szlachetność nazywają niekiedy morderstwem, a morderstwunadają rangę wielkości. Czyż nie takwłaśnie uczyniono ze mną? Ścigają mnie za morderstwo, choćprzecież nikogo nie chciałemzabić. Gdy będę zabijać, może uznają mnie za wielkiego"? Wiedział,co kryjew sobie wezwanie do "Szarego". Pójdą walczyć, aznaczyłoto właśnie, że będą zabijać. Kto odpowie zaprzelaną krew? "Szary"? Ojczyzna? Zaczynał drzemać, gdy cichutko otworzyły siędrzwi i weszłaDorota. W długiej białejkoszuli wydawała się bezcielesna. Zimno tutaj szepnęła. Drżąca od chłodu stanęła obokłóżka Michała. Posuńsiętrochę powiedziała. Odsunął się bliżej ściany, a ona wśliznęła się pod kołdrę i wciążdrżąca z zimna leżała obok niego, dotykając go chłodnym ciałem. Zwróciła kuniemu twarz, poczuł na szyi jejgorący oddech. Odchodzisz? spytała, ale nieoczekiwała odpowiedzi. Jateż odchodzę. Ale tym razem rozstaniemy się na zawsze. Czywiesz,że były chwile, gdy za tobą tęskniłam? Nie, nie zatobą,a za tyminaszymi zabawami pod lasem. Pamiętasz? Tak.Czy wiesz, żenigdy potem niebyło mi takdobrze jak wtedy? W Krakowie miałam kochanka, pierwszegomężczyznę. Zrobiłam toprzezzwykłą ciekawość, chciałam wiedzieć, jak to jest naprawdę. Gdy byłamz nim, przymykałam oczy,aby wyobrazić sobienaszechwile pod lasem i wówczas dopieroogarniało mnie pożądanie. Alenigdy nie było mi tak dobrze jak wtedy. Czy wiesz, dlaczego tu terazprzyszłam? Wiem zaśmiał się cichutko. Nie wiesz. Nicnie wiesz. Byłeś i pozostałeś tylko prostakiem,narzędziemw rękach miłości. Przynosisz miłość,ale nie jesteś miłością. Przyszłam tu, abym przestała tęsknić, gdy wyjadę. Chcę wiedzieć, że nigdy już,nawet z tobą,nie będzie mitak dobrze jakwtedy. W ten sposób zostanę uleczona. Wyciągnął rękę i dłonią dotknął koszuli na jej brzuchu. Objęłagoramionami zarazem odpychając odsiebie. Spadła z nich kołdra,powiało chłodem, ale go nie czuli zmagając się ze sobą, słysząc tylkowłasne przyśpieszone oddechy. Gdy doznali rozkoszy, ogarnął ichbezwład i zmęczenie. Dopiero po dłuższej chwili Michał uniósłgłowęznad poduszki i zapytał szeptem:218Czy było inaczejniż pod lasem? Bez słowazsunęła się z łóżka. I znowu biała, bezcielesna w swejkoszuli zbliżyłasię do drzwi. Wyszła od niego płacząc. VLas huczałgroźnie. Polanę, gdzie się znajdowali, otaczała ciemność i łoskot wiatru, jęki skrzypienie starych drzwi. Bór osłaniał ichod ostrych podmuchów powietrza i latarnia naftowa płonęła równym światłem. Jednak mocnowpierali się nogami w ziemię, jakgdyby za chwilę wichura miała w nich uderzyć. Skupilisię w zwartą grupkę obserwując tychdwóch, którzy kopali. Mieli tylkodwie saperki, więc musielibezczynnie przyglądać siępracytamtych,niecierpliwiąc się i niepokojąc zarazem, czy nie doznają rozczarowania. Blasklatarni rozchodził się po ziemi rozległymkręgiem, powyżej pasa panowała już tylko ciemność. Ci, którzykopali, byli całkowicie widoczni, resztę zaśmrok ucinał nieco powyżej kolan. Niewidzieli swoich towarzyszy, tylko buty ispodnie. Jedna para butów wysokich i lśniącychstałatrochę z bokuw postawiespocznij. Lewybut wysunąłsię do przodu, prawy cofnięty odrobinę dotyłu iskrzywiony w prawo nosił na czubkudużą grudężółtego błota. Gdy przechodzili przez leśne bagno,"Szary" pośliznął się i byłby upadł, gdyby goMichałniepodtrzymał. Potem Michał uczuł na swoim ramieniu silnyuścisk dłoni "Szarego"i wiedział, że było to podziękowanie. Wtedyodczuł radość,żejestz nim i przy nim. Wydawało musię, że dotej pory byłjak gołąb,którego szalejąca wokół wichuraoderwałaod stada i kazała błąkaćsię wśród lodowatych chmur. Teraz wrócił dostada. Los wszystkichstał się ijego losem. Miałwrażenie, że iinniczują to samo. Dotąd byli ptakamiściganymiprzez jastrzębie, a teraz wezmą niebo wswoją władzę. Wołanie przewodnika doszło do ichuszu mimo wichru i burzy. Usłyszeli je, skryci w najodleglejszych zakątkach, i zbiegli sięnatępolanę. Niektórzyrzucili nawetpracę i stanowiska, do jakich zdołalidojść myląc swych tropicieli. Przynieśli ze sobą pragnienieodwetui poczucie krzywdy, każdy swojei każdy odmienne, lecz każdez nichmiało byćpozycją w rachunku, który zamierzali wystawić219. swoim wrogom. Niecierpliwili sięna leśnej polanie,złościło ich, żemają tylko dwiesaperki, a tam pod warstwą ziemi, zaledwie o wyciągnięcie ręki, leżą skrzynie z bronią. Chcieli już mieć ją wswoichdłoniach, poczuć jej ciężar izapach. Z dawnego oddziału "Szarego" pozostało tylkopięciu chłopaków, resztę stanowili obcy przyprowadził ich na polanę"Szary"nie wiadomo skąd,nie mielizresztą czasu wypytywać sięwzajemnie. Było ich tylko trzydziestu, ale wydawało im się, że wystarczyprzemaszerować przez niektóre wsie, rozgłosić wieśćo sobie, a będzieichstu,pięciuset i więcej. Gdybrońbyła owyciągnięcie ręki,mielipoczucie, żez nich zrodzi się Polska. Wiatr uderzał w gałęzie drzew, wysokopienny bórodpowiadałponurym,groźnym grzmotem. Ostrza saperekzazgrzytały naobitych papą skrzyniach. Zaraz się tam zbiegli. Wyciągnęli skrzyniez ziemi i rozbili je siekierą. Zapachniało towotem i wazeliną, światłolatarni ukazało zatłuszczone gazety, kryjące w sobie automaty i karabiny. "Szary" zdjął z głowywojskową rogatywkę. Zauważyli to,zanimjeszcze niecierpliwe ręce sięgnęły po broń. Odsunęli się od skrzyni,zdjęli swoje czapki. Ponad ich głowami toczył się łoskot wiatrui pierwszesłowa ,,Szarego" zginęły w wichurze. Śpiewał cicho, aleoni poderwali pieśń i uczynili ją głośniejszą od wichury:Jeszcze Polska nie zginęęęęęęła,póki my żyjemy. Co nam obca przemoc wzięęęęęęła,szablą odbierzemy. Michałśpiewał z głową odrzuconą do góry. Chciał, żebytapieśńpoleciała wczarne niebo, przebiła chmury wiosenne, dotarładogwiazd. Rozgrzewała ich, nadawała sens ich uczynkom. za twoim przewodem ziączymsię znarodem. Nie myśleli o tym,co ich czeka jeszcze dziś, co jutroi potem. Niemyśleli o bezimiennejśmierci w przesiekach leśnych,na drogachi polnych miedzach. I gdy tak śpiewali, a Michał widział rozchylone usta "Szarego",jego przymknięte oczy, miał ochotę podejść do niegoi powiedzieć:"Dorota jest tuż. Mieszka ustarej hrabiny". Bo wydawało mu się,że tym pomnoży wnim radość iuczyni go szczęśliwym. Ale przypom220niałsobie jej niechęć do"Szarego". Więc nicnie powiedział,tylkośpiewałdalej o Polsce, któramiała się z nich narodzić. Spocznij! rozkazał ,,Szary". Znowu usłyszeli świst wiatru i łoskot lasu. "Szary" wyjmował zeskrzyni owiniętą wgazety broń irozdawał ją. Nie śpieszył sięz tym,najpierw ważył broń, potempatrzył natego, któremu miał ją wręczyć,jak gdybysprawdzał, czymożna mu ją powierzyć. Wykopali również skrzynię z amunicjąi granatami. Michał wiedział,że w pobliżu zakopanebyły jeszcze cztery skrzynie z cekaemem, erkaemem, karabinami starego typu. Lecz itak starczyłobronidla tych, co przyszli na polanę. Zasypali puste skrzynie, piasek pokryli igliwiem,zatarli ślady. W kwadrans później ruszyli w las dwuszeregiem prowadzonym przez"Szarego". Wiódł ichsobie tylko znanymidróżkami i przesiekami,nie wiedzieli ani dokąd, ani w jakimcelu. O świcie dotarli narozległą porębę. Zatrzymali się na jej skraju, obok starej mogiłyogrodzonej spróchniałym płotkiemzmłodejbrzeziny. Nad mogiłąstałkrzyż zrozpiętym na nim Chrystusem zszarzałym jak proch. Jezus wisiał już tylko na prawej ręce,lewa mu zbutwiała i odpadła. Twarz, tułówi nogi podziurawionemiał przezkorniki, jakby gokrzyżowano tysiąckrotnie. Kilkuzwas walczyłorazem ze mną podczas okupacjiniemieckiej powiedział,,Szary". Reszty nie znam, ale toniemażadnego znaczenia. Pierwsza walka ipierwsza niedola zbliży nas dosiebie i zwiąże na zawsze. Zadania,jakie nas czekają, są wielokroćtrudniejsze niżte, jakie mamy za sobą. Dawniej nigdynie mogłow naszeserca zakraść się zwątpienie,a teraz zwątpienie będzienaszym największym wrogiem. Dlategowszyscy, ja również, musimyod nowa złożyć przysięgę. Baaaczność! krzyknął. Ustawili się szeregiem, trzymając przed sobą broń. Wichuraucichła wraz ześwitem, aleprzedtem zdołała przegnać chmury. Dzieńwstał słoneczny, z przejrzystym błękitem, słońce wychodziło spozakrawędzi otaczającego porębę lasu. Dopiero teraz, w świetle nowegodnia,mogli się sobie przyjrzeć. Ubrani byli najróżniej; wpłaszcze jesienne, burki, kurtki, nagłowie mieli cyklistówki, berety, stare rogatywki wojskowe, na nogach poniemieckie saperki, eleganckie buty oficerskie, zwykłe kamasze, a nawet półbuciki. Gdybynie broń, którą dopiero co otrzymali,221. wyglądaliby na hałastrę, komiczną zbieraninę, jakiś przypadkowozgromadzony tłumek. W brzasku czerwcowego poranka ichtwarze były brzydkie, jakgdyby brudne i pomęczone. Nawet "Szary", tak bardzo dbałyo swój wygląd, teraz nie wyróżniał sięniczym spośród nich. Tyletylko że kurtkę wojskowego kroju obciągniętą miał pasem, przez cosylwetka jego rysowała się najzgrabniej. Stanęli nawprost grobu ogrodzonego brzózkami. "Szary"wolnym krokiem przespacerował się wzdłużoddziału, potem zwrócił siętwarzą do bezrękiegoChrystusa. To jestgrób powstańcówpolskich z 1863rokuzacząłdonośnym głosem,a jego słowa uderzyłyechem w ścianę lasu. Nie znamy nazwisk ludzi, którychkości spoczywają w tej bezimiennej mogile. Wiemy o nich tylko jedno: walczyli o wolnąPolskę. W lesieznowuzahuczało echo. Jak gdyby słowa "Szarego" uwikłałysię wśród pni. Jesteśmy tragicznym narodem mówił dalej ,,Szary". Znowu zbieramy się po lasach, abywalczyć o Polskę. Znowuw lasach polskich wyrosną bezimiennegroby. Jesteśmy kośćz kości tych,którzy tu leżą. Zdjął czapkę iprzyklęknął na prawe kolano. Przyklękli zajegoprzykładem i powtarzali za nim:Na rany Chrystusa. Narany Chrystusa. Na kości naszych przodków. Nakości naszych przodków. Na pamięć o wolności. Napamięć o wolności. Przysięgamy bronić ciebie, Polsko. Przysięgamybronić ciebie, Polsko. Aż do ostatniego tchu. Ażdo ostatniego tchu. I tak nam dopomóż Bóg. Itak nam dopomóż Bóg. "Szary" wstał z klęczek. Nasadził czapkęna jasne włosy, zakomenderował: ,,Marsz! " Oddziałruszył za nim przez porębę, przezzagajnik, przez pole. Aż do ukrytej wlasach gajówki. Tam położyli222się spać w stodole naresztkach zeszłorocznej słomy. Wystawionostraże,kilku zajęło sięprzygotowaniem obiadu. Wieczorem "Szary" zawołał Michała do swego pokoju, którymieścił sięna pięterku gajówki. Pachniałotam suszonymi grzybami,pod ścianąznajdowało się wąskieżelazne łóżko. Na środkustałstółz heblowanych desek, prosta ława i dwa krzesła. Michałowi aniprzezmyśl nie przeszło, że w tym pokoju Hanka i Marcin przeżylichwile największego szczęścia. "Szary" leżał na łóżku,w ubraniu, z nogamina poręczy. WskazałMichałowiławę obok stołu. Nie mieliśmy dotąd czasu,aby porozmawiać wyjaśniłprzyczynęwezwania. Ukrywałeś się u starej hrabiny? Jak onadaje sobie radęw nowych warunkach? Michał opowiadał długo i szczegółowo, ale dopiero pod koniecwspomniał o pobycie Doroty u starejhrabiny. Napomknął o tymwtakisposób, aby "Szary"wywnioskował, że Dorota byłatamkrótko i już dawnowyjechała. Za granicę? spytał ,,Szary". Mówiła,że chce wyjechać za granicę. Ma już dosyć wojny. Zagranicą wyjdzie za mąż, mówiła, za takiego, co jejzapewni spokój. "Szary" zdjął nogiz poręczy, wstałz łóżka. Podszedł do oknai przez zakurzone szyby patrzył w las, szarzejący od wieczornego cienia. / Nie sądzisz, Michał, że ona naszdradziła? iZdradziła? Pan myśli, że ona nas sypnęła? spytał naiwnieMichał. Kiedy mu to było wygodne wpadał w ton chłopaka,którymprzecież od dawna przestał być. Och, nieo to chodzi. Myślę, żeonazdradziła nasze ideały. Uciekła, gdy należałopodjąćwalkę. Dlaczegojej tego nie powiedziałeś? Michał wzruszył ramionami. Nie rozmawialiśmy o ideałach. Aleo naszym życiu. A jej majątek? Nic ją nie obchodzimajątek. Namawiała mnie, żebym teżporzucił dalszą walkę. Ale ja muszę wrócić na swoją ziemię i dochodzić sprawiedliwości. "Szary"odwrócił sięod okna. Pochylił się doMichała, kładącmu dłońna ramieniu. Tak właśnie jest: chcemywrócić naswojąziemię, dochodzić223. sprawiedliwości. To są właśnie nasze ideały. Typozostałeś im wierny, a ona je zdradziła. Zaczął chodzić wokół stołui siedzącego na ławie Michała. Głośnoformułował swoje myśli:Wielcyromantycy nie mieli racji. Nasz naród nie jestChrystusem. Tak może było kiedyś. Teraz nie mamy kogo odkupywać. Nasz naródjestHiobem. Wiesz, kto tobył Hiob''Nie. Bóg chciałwypróbować wierność Hioba izesłał naniegonieszczęścia. Zaraza padła na jegostada, śmierć przyszła po jegodzieci. Ale Hiob anisłowem nie przeklął swego losu. I my zwyciężymy, jeśliw nasze serca nie wkradnie się zwątpienie. Wokół nas wielubędzie się załamywać, albowiem przyszedł czas wielkiej próby. RzymianinMucjusz Scewola włożył dłońw płomień, aby pokazać, żemiłość ojczyzny jest w nim silniejsza niż lęk przed bólem. My takżemusimy włożyć dłonie w wielkipłomień, który sami rozpalimy. Tak powiedziałMichał. "Szary" usiadł na łóżku. Zgarbiłsię idługąchwilę siedział w zamyśleniu. W drewnianych ścianach cichutko chrobotały korniki,a po podłodze niedostrzegalnie pełzłanoc. Zdradziła nas. Wyjechałapowiedział, jak gdyby wtórującswym myślom. Może jednak wróci? rzucił Michał. No tak,może wróci podchwycił radośnie "Szary". Gdyziemia będziewolna. Może ona jest jak piękny ptaki dlategoodleciała jesienią. Tak rzekł Michał. Była takachwila, Michał znowu odezwał się "Szary" gdy i ja zapytywałem siebie: a może to jednak jest nowa Polska? Zacząłem wtedy uważnie rozglądać się wokółsiebie,zastanawiałemsię, czynie wyjechać naZiemie Odzyskane, nie osiąść tam, zapominająco przeszłości, wziąć się do pracyjak inni. Opuściłem dom,w którymukrywałem się przez kilkamiesięcy, i poszedłem na spotkanietej nowejPolski. Obok, we dworze, do wspaniałegoparku,w którym rosły najrzadsze gatunki drzew i krzewów, ściągnięte tuzcałego świata i pielęgnowanezogromnym nakłademwysiłku, tam,Michał, wpędzono krowy. Popatrzyłem i zapytywałem siebie: to mabyć nowa Polska? Widziałem, jak do mieszkania pewnej staruszki224o sławnym nazwisku, domieszkania, gdziekażdy sprzęt, każdyobraz, każdyzwitekpapieru i każdaksiążka tokawał historiinaszego narodu, widziałempowiadamjak do tego mieszkania siłąwpakowano dwie rodziny z siedmiorgiem dzieci. I zapytywałem siebie:to ma być nowaPolska? Widziałem, jak z ogromnychstawówhodowlanych spuszczono wodę rozbijając siekieramidrewniane zastawy,aby kilka koszy załadować rybami. Tyle jeszcze pozostało rybna wyschłym dnie,że można bytym nakarmić całe miasto. Ale rybyzgniły, nie miał ichkto rozdzielić między głodnych. Widziałem, jakogromne kompleksyrolne, na których pszenica rosła niby las, krajanona drobinki, a na te skrawkiwchodził fornalz prymitywnympługiem, który sobiesam zrobił, rozbiwszyuprzednio maszynę sprowadzonąz zagranicy. Zorał tę ziemię po wierzchu, jakby kijemjąspulchnił. I zapytałem siebie: jakie plony data ziemia? Widziałem,jak rżnięto na mięso zarodowe krowy, jak próbowano zaprzęgać dopługa konie, które wygrywałymiędzynarodowe wyścigi. I wówczasodpowiedziałem sobie:to nie jest Polska. Powiadam ci, Michał, tonie jest Polska. Oni piszą, że z tegojednaknarodzi się Polska. Z chaosu? Świat powstałz chaosu, ale stworzył go Bóg,ludzie zrobić tego nie potrafią. Michałmilczał. Jeszcze chwilęsiedzieli tak naprzeciw siebie, rozpamiętując każdyswoją gorycz i swojąkrzywdę. Wreszcie Michałwstał z ławy. Idziesz spać z żalemstwierdził "Szary". No tak,połóżsię. Pobudkę zrobię o czwartej rano. Położyłsię spać w pustej stodoleleśniczego, na odrobinie zeszłorocznejsłomy cuchnącej stęchlizną. Obok niegotuż przy ścianieleżał wysoki, chudy mężczyzna z czarną bródką. Miałchyba niewięcej niż trzydzieści lat, czarne błyszczące oczy i drobne usta. Byłładny,o miękkichkobiecych rysachi wypielęgnowanych dłoniach. Przyjął pseudonim "Bury". Tyle tylko wiadomo o nim było, że miałzawód fryzjera,bo nosił w polowej torbie maszynkę do strzyżenia,pędzel i brzytwę, a gdytylko znaleźli się wleśniczówce, "Szary"wezwał go do siebie i kazał sięostrzyc i ogolić. "Bury" niemógł zasnąć. Wiercił się obok Michała, który też niemógłzasnąć i złościło go, że tamten siękręci, szeleści słomą i właśnie dlatego niedajezasnąć. 15 Liście dębu, t. 225. Przestań się kręcić. Albo wynieś się w drugi koniec stodoły burknął wreszcie Michał. Pan też nieśpi? ucieszył się "Bury", wcale niedotkniętyniechętnym głosem Michała. Pan już jestod dawnau "Szarego"? Jeszczeza okupacji panpod nim służył, prawda? No to co z tego? A ja pierwszy raz. Podczas okupacji nigdzie nie należałem. Powiem panu szczerze, miałeminne sprawy na głowie. A terazznalazłem sięmiędzy wami,pierwszy raz w lesie, w akcji. Dlategonie mogę zasnąć. Po co pan do nas przyszedł? Jak to: po co? Walczyćo Polskę. Podczas okupacji pan nie walczył. Sprawy osobiste mi nie pozwalały. Ale gazetki czytałem. Byłem blisko konspiracji. Po copan do nas przyszedł? powtórzył Michał. Kiedyś panu powiem. "Szary" wie, to najważniejsze. A pannie musi tego wiedzieć. Ja się pana nie pytam o takie sprawy. Noto śpij pan. Albosię wynieś w drugi koniecstodoły rozgniewał się Michał. A potempołożyłsię na boku, nakrył głowękurtką ipodłożywszy sobie łokieć pod policzek, zaraz zasnął. Śniła mu się Hankaw białejślubnejsukni. Jechalisankami dokościoła, Michał powoził. Była zima, a on był tylko w białej koszuli,Podcinał konie batem i ciągle się zastanawiał, co ludzie wkościelepomyślą,gdy go zobaczą tylko wkoszuli. Sen trwał krótko, tak mu sięzdawało, bo ledwo zasnął, jużktośszarpnął goza ramię i wołał:"Pobudka! "Byłświt,popiskiwał żuraw studzienny. Rozebrani do pasa mężczyźni myli się wdrewnianym koryciedo pojenia bydła. W kuchnismażono kaszankę już niezbytświeżą, bo gajowy zabił świnięprzedpółtora tygodniem. Ich głodnym żołądkom było jednak wszystkojedno, kaszankę popili gorącą kawą zbożową i zaraz ruszyliw las. Po godzinnymmarszu zrobiono odpoczynek na polanie otoczonejświerkowym zagajnikiem. "Szary" wyjaśnił cel akcji. Dziś była niedziela,we wsi Dęby miał sięodbyć wiec z okazjijakiegoś strajku czy zajścia z granatową policją. "Szary" nie bardzoorientował się w tej sprawie, wiedział jednak, żena wiec przyjadąważne osobistości i jest to dobra sposobność do zrobienia zasadzki. 226O ósmej ranoznaleźli się w pobliżu szosy z Piotrkowa. Zasadzkę postanowił"Szary" urządzić tużzaostrym zakrętem. Nadjeżdżające samochody musiały tu zwolnić, ludzie w samochodzietracili nachwilę widoczność. Trzech specjalnie wydzielonych przez"Szarego" ludzi miało obrzucić granatami samochody wyłaniające sięzza zakrętu, reszta winnabyła otworzyćogień z broni maszynowej do tych, którzy spróbują ucieczki lub będą usiłowali siębronić. A jeśli zechcą się poddać? spytałMichał. Rozbroić. Rozebrać do naga ipuścić do wsi bez namysłuodpowiedział "Szary". Ukryli się wkrzakach po prawej stronie szosy. Świt wstałsłoneczny,alewkrótceniebo zakryły chmury. Zrobiło się zimno i ponuro,jak gdyby teraz,na początku czerwca, miał spaść śnieg. Leżeli nawilgotnym igliwiu leśnym, na skąpej trawie i drżeli z chłodu. Zmarznięte dłonie kryli pod pachami dla rozgrzania. Minęła godzina,a później dwie, samochody wciąż nie nadjeżdżały. W niedzielę o tejporze dnia niewielki byłruch na szosie, tylkotrzy wozy wypełnione chłopami i babami przejechały wkierunkuDębów. Na jednym zwozów wisiała biało-czerwona flaga,zapewneci ludzie jechali na wiec. "Szary" niepozwolił zatrzymać wozów,zalecił oddziałowi jeszczebardziejskryćsię w lesie, abynikt niezauważył zasadzki. Czekaliwięc dalej. Narastała wnich złość i zniecierpliwienie,dokuczałozimno. Z ulgą przyjęlizbliżający się odgłos szumu silnikasamochodowego, ale znowu musieli pozostaćbezczynni. Czujkaukryta przed zakrętem zasygnalizowała"Szaremu", że jadą dwaautaz wojskiem. Jeszcze wczoraj ,,Szary" oświadczył swym ludziom,że zżołnierzami polskimi walczyć nie będą, chyba że tamci samizaczną. "Nie z własnej woli służą w armii. Natomiast oficerówpolitycznych trzeba zabijać" tłumaczył. Poprzez liście krzaków widzielidwa ciężarowe wozy, na którychtłoczyli siężołnierze uzbrojeni w karabiny. Wolno przejechały obokukrytych w zasadzce mężczyzn, ludzie ,,Szarego"trzymali brońgotową do strzału, widząc, że wojska na samochodach jest sporo i żetamci na pewno lepiej umieją strzelać. Była krótka chwila, gdy wydałoimsię, że jadący ich zauważyli. Na dach szoferki wskoczył oficer i krzyknął cośdo żołnierzy, lecz15227. tylkośpiew głośny się zerwał iz tym śpiewem zniknęli za drugimleśnym zakrętem. Za bój, za krew,zalata łez,zemstyjuż nadszedłczas. Dlaczego śpiewali o zemście? "To my będziemy sięmścić pomyślał Michał. Tomy będziemy dochodzić sprawiedliwości". Itaka go ogarnęła wściekłość, że tamci uzurpowali sobie prawodo słów, które należały sięim,ludziom "Szarego", że miał ochotęwybiec naszosęi puścićserię zestena za znikającymi samochodami. Potemjednak pomyślał, że w gruncie rzeczy słowa nic nieznaczą,każdy ma do nich prawo. Ważny jesttylko ich sens. "Oni zabijająi my będziemyzabijać rozmyślał. Alemy będziemyzabijaćw imię sprawiedliwości i wolności". Wreszcie przenikliwy gwizd czujki oznajmił,żenadeszła decydująca chwila. Wsparlisię łokciamioziemię, unieśli broń,pochyliligłowy nad celownikami. Zza zakrętu wyskoczyła najpierw czarnawielka limuzyna, aza nią ukazało się odkryte ciężarowe auto pełneludzi. Przez całą szerokość wozu rozciągnięty był czerwony transparent z białymi literami, które Michał bezwiednie odczytał:,,Niechżyje wolność". Zwrócił uwagę, że w słowie"wolność" brakowało kreseczek na d"s" i"c", którezapewne zerwał pęd powietrza. Dziwneto było,alew chwilach największego napięcia zwracał uwagę najakieś nic nieznacząceszczegóły, rzeczyzaś niekiedy istotne uchodziły jegouwagi. Dlatego nie pomyślało tym, kto jedzie naodkrytej platformie,a właśnie dostrzegł te brakujące akcentyw słowie,,wolność"? "Kryjąsię za tym słowem" pomyślał z wściekłością. Trzy granatyniemal jednocześnie rozerwały się przed czarnymsamochodem. Nastąpił błysk, dym i gwizd odłamków, które przeleciały nad głowami ludzi "Szarego" leżącymiw krzakach. Brzęktłuczonegoszkła,czyjś krzyk, nagła wrzawa, łoskot ciężarówki, która wpadła na czarny samochód wszystkoto Michał rejestrowałw swojejpamięci zupełnie bezwiednie, po prostuzapamiętując. Długimi seriami strzelali ukryci za listowiem. Jakaś kobieta idwajmężczyźni wyskoczyli z czarnej limuzyny i padlina szosę zaledwiepo kilku krokach. Celnybył także każdy strzał w masę ludzką228kotłującąsię naplatformie ciężarówki. Kto nie wyskoczył nadrugąstronę i nie zdążył uciec w las,leżał w wozie jak w trumnie. ,,Szary"wybiegł naszosę, a za nimpojedynczo wysuwalisięz lasu jegoludzie. Kilku rzuciło się w pogońza uciekającymi. ObokMichała dużymi susami biegł "Bury". Tam, tam ucieka wołał wskazującpalcem naniknącąmiędzydrzewamipostać. Widzieliczarną spódnicę i białą bluzkę,odcinającą się od zieleni lasu. "Bury" wyprzedził Michała. Pochylił się i oddał serię z pistoletumaszynowego. Uciekająca raptownieprzystanęła, a potem na miejscu zrobiła zwrot, odwróciłasię ku nim twarzą i upadła na ziemię. "Śniła mi się dzisiaj biała koszula" przemknęło przez myślMichała. Odepchnął"Burego", który zasłaniałmudrogę i podbiegłdo zabitej. To była dziewczynazPiotrkowa. Zaprosiła go do siebie, chciała,żeby spałwkomórce, pragnęła nazywać się Zoja. Leżała wyprostowana, naplecach, w białej koszuli iczerwonymkrawacie, któryprzesunął się na bok i sączył się z niej jak struga krwi. Ale najejbiałej koszuli nie było żadnej plamki, seria z automatu trafiła jąw głowę,krewzalewała czoło. Patrzyła na niego jak gdybyz ogromnym zdumieniem, potemkrew zalała jej otwarte oczy. Zoja powiedział półgłosem. Dostrzegł, że podwinięta spódnica obnażyła jej uda. Nie zastanawiając się, dlaczego to robi, naciągnął spódnicęaż na kolana. ,,Śniła mi się dzisiajbiała koszula" pomyślał jeszcze raz. Odwrócił głowęod zakrwawionej twarzydziewczyny. "Chodziłado trzeciej klasy gimnazjum. Powiedziała: Będziesz się uczyć w popołudniówce" przypomniałsobie. Na szosie rozlegały się już tylkopojedyncze wystrzały. Zatrzymali się na rozstajach leśnych dróg, obok starego dębuz wiszącą na nim kapliczką. Michał, którydowodził patrolem, pierwszy zeskoczył z konia istanąwszypoddrzewem, przeciągnął się, ażzatrzeszczałymu kości w stawach. "Mały" zsunął się z siodła i jak229. małpka przykucnąłna nogachzdrętwiałychod długiejjazdy. "Bury"zlazł niezgrabnie już trzy miesiącesłużył wkonnym zwiadzie"Szarego", a jeszcze nie nauczył się dobrze jeździćna koniu. Mżył drobnydeszcz, w lesie snułasię mgła, z drzew opadałymokre liście i z cichym szelestem lądowały na piaszczystejdrodze. Zapalisz? spytał Michał wyjmując srebrną papierośnicę. "Bury"przecząco pokręcił głową. "Mały" nie palił, więc Michałnawet mu nie zaproponował. Zaciągnął się dymem i pomyślał, żestąd jest niecałe pięć kilometrów doŁęgów Chłopskich. Gdybywskoczyłteraz nakonia i pognał, za kilkanaścieminutbyłby naprogu domu Grochalów, zobaczyłby Hankęi syna. Tylko że ,,Szary" na to się nie zgodzi. We wsi rozpoznanoby Michała, oddziałmiał niepostrzeżenie przerzucić sfc nadrugą stronę rzeki. O świciezamierzali napaść naposterunek milicji. Najważniejsze powiedział"Bury" to znaleźć na zimęjakieciepłe nogi. Na śniegu każdy ślad widać, wytropią nas. Ciepłenogi znaleźć isiedzieć cicho. A wiosną znowu w pole. Iwtedy wperspektywie piaszczystej drogi pojawił się człowiekwwojskowymszynelu. Szedł ku nim przygarbiony, kuśtykając,zsękatym kijem w ręku. Na głowie miał rogatywkę, niósł zielony woreczek. Zobaczył koniei trzech ludzi narozstajupod dębem i zawahał się, zwolnił kroku. "Mały" natychmiast dotknąłzawieszonego na piersiachautomatui zerknął naswego konia, upewniając się, czyjest dostatecznie blisko, aby go dosiąśći dopędzićuciekającego. Tamtenznowu ruszyłwolno, a oni w milczeniu czekali, aż sięzbliży. Michałowi wydawało się, żeczuje na sobie ciężar ciszy,któraich otaczała. Rozpoznałw nadchodzącymMarcina i nagle wszystkiete dni, miesiące i lata, które przeżył, jak gdyby naraz osiadły mu nabarkach. Udawał, żenie widzi Marcina, niedostrzega jego żółtej,schorowanej twarzy, nie zapiętegoszynela, nędznego worka w ręku,sękatego kija ibutów oblepionych błotem. Nie drgnął, gdy "Mały"zatrzymał Marcina iuderzywszy go w twarz, zręcznie myszkował pojego kieszeniach. Patrzył na czubki niedalekich olszyn, ale przecieżzobaczył błyszczące medale i krzyż na jego piersi, słyszał każdesłowo ,,Burego" ikażde słowo odpowiedzi. Wyjęli chleb z zielonego woreczka. "Mały"jeszcze raz trzepnąłMarcina w twarz, aż tamten -przyklęknął naziemi. 230Michał domyślałsię,co teraz nastąpi: "Bury" odprowadzinabok Marcinai zastrzeli goz automatu. Lubiłzałatwiać takiesprawy. Nie potrafił uwolnić się od natrętnej myśli, która kołowałamuwmózgujak nietoperzwśródnocy: "Więc tyle tylkozyskał Marcinza swojąsprawę? Odznaczenia,stary szynel,ranę, kij,zielonyworekzdwoma bochenkami chleba. "I co z nim zrobimy? "Bury" zwrócił się do Michała. Ja go znam powiedziałMichał. Jesteśmy ztej samejwsi. Z Łęgów. ZŁęgów? zastanawiał się "Bury". To wieś za lasem. Spalonaw czterdziestym czwartym roku. Puść wolno tego człowieka. Sięgnął dokieszeni i wyjął papierośnicę. Zapaliłi poczuł,jakogarniago wielkie zmęczenie. Pragnął,aby tamten już zniknął muz oczu, odszedł. No idź! "Bury" wręczył Marcinowi jego książeczkęwojskową. Idź.Jakby co, to cię i tak znajdziemy. Rozumiesz, ciemnytrepie? Marcin schylił się po zielony woreczek. Gdy prostowałsię,Michał widział jego ciemne od zarostupoliczki ioczy, w których nieznalazłstrachu. Wskoczyli potem na koniei dopędzili idącego. Przemknęli oboki wyjechali z lasu na ogromne pole. Stada wronpodrywały się spodkopytkońskich, zkrakaniem kołowaływ powietrzu i odlatywaływ stronę lasu. "Mały"zaczął grać naorgankach. Muzyka leciała nad czarnąziemią, głuszona krakaniem wron i mglistym powietrzem jesieni. Koniectomu pierwszego. Zbigniew. NienackiLIŚCIE DĘBU Tom drugi KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA LUBLIN 1990. CZĘŚĆ PIERWSZA I codalej, Marcinie? Co dalej? zapytał wójt Lipka. Stali naprzeciw siebie, na brukowanej drodze, która prowadziłado młyna. Od czasu do czasu oboknich przejeżdżały z łoskotemwozy chłopskie, skręcające pod drewniany pomost, gdzie wyładowywano worki ze zbożem; ceglany, czerwony budynek młyna zdawałsię drżeć od głębokiego dudnienia. Jak gdyby szybko i rytmiczniebiło w nimpotężne serce; głos ten ożywiał martwotę jesiennychpólrozciągających się od zabudowań Łęgów Szlacheckichaż do czarnejsmugi olszyn nad rzeką. Powiedziałem: zostanę tutaj. I tak się stanie. Lipka przestąpił z nogi na nogę jak wielki tłusty ptak. Przekrzywił głowęzaglądając w twarz Marcina, Nie przezimujesz stwierdził. Jesień jest długa, a zimajeszcze dłuższa. Nie masz krowiny, żeby ci kapkę mleka dała. Nie masz kurki, żeby cizłote jajeczko zniosła. A chleba naszegopowszedniego skąd weźmiesz? Do was po prośbie nie przyjdę. A choćbyśprzyszedł, to i co? Chleb się nam nie mnoży jak,nie przymierzając, apostołom pańskim. W Warszawie ze skargą nanas byłeś i nic nie zdziałałeś. Do starostypewnie skargę zaniesieszi tylko kłopoty będą z tobą. Skrzywdziliście mnie rzekł cicho Marcin. Kiedy byłem nawojnie, matka mojaz głodu umarła, ziemi podziedzicu niedostałem. Lipka znowu przestąpił z nogina nogę. Bał się tego słowa: krzywda. Stodoły we wsi miały dachy słomiane, a isterty wpolu teżco roku trzeba było stawiać. Sterta słomy nawet sama z siebie mogłasię zapalić. Słyszałem odezwał się ostrożnie i z namysłem że maszwięcej medali niż nasz pan starosta. Za każdy taki medal możnadostać piękny dom w mieście albo fabrykę. Myśleliśmy: na wielkiegopana się wykierujesz, a ty wtę naszą gnojówkę wracasz jak, nieprzymierzając, prosiak. Radę dałem ci dobrą: ziemię po matce sprzedaj, mnie ona pasuje i krzywdy miećnie będziesz. Świat nie torba,ale szerokijakniebo nad głowami. Powiedziałem: zostanę. I tak się stanie. Zdechniesz. Przeżyję. Do nadleśnictwa idę. Może robotę w lesie dostanę. Zdechniesz powtórzył Lipka kręcąc głową. A potem zdjąłkaszkiet i głośno powiedział: Niech będzie pochwalony JezusChrystus. Na wieki wieków odpowiedział dźwięczny kobiecy głos. Wózz parąrosłychjabłkowitych koni skręcił na podjazd domłyna. Lejce i bat trzymała dziewczyna w białejchustce na głowie. Obok niej naworku grochowin siedziała młoda kobietaokutanaw ciemną kraciastą chustę wełnianą. Jejtwarzwydawałasię biała jakta odrobina mąki rozsypana nadrewnianych deskach młyńskiegopomostu. Robotę w lesie wezmę i jakoś przebiedujędo wiosny rzekłMarcin. Tylkoteraz. Ściszył głos i urwał. Od wczoraj nic nie jadł. Bowczoraj skończyła mu się ta odrobina kaszy, którą kupił w Warszawiei przywiózłze sobą. I dziś popołudniu wyszedł z chałupy, aby wyprosić uwójtajakąś pożyczkęalbo zapomogę. Spotkał Lipkę koło młyna i niewyszłamu rozmowa. Czuł, że mu zupełnie niewyszła, bo za hardyton przyjął, a prosić należało. Wcisnął dłonie w kieszenie szynela,zacisnął je w pięści i przygarbił się chowając głowę w ramiona. Listopadowe, wilgotne powietrzeprzenikało go chłodem. O drzewie naopał też należało pomyśleć,żeby chociaż z metr suszu leśniczy przydzielił. Opuścił wzrok na czubki swoichwojskowych butów, na grubeskrzepy żółtawego błota i zaczął od nowa: Robotęw lesie wezmę i przezimuję. Byłem teraz mógł pożyczyć z metr żyta itrochę słoniny. Lipka nie słuchał. Zapatrzył się w stronę młyna, gdzie dwie młodekobiety usiłowały przerzucić worekzboża na drewniany pomost. Zady mająszerokie cmoknął. A pierś u nich jaka,widziałeś, Marcin? A szyja,Marcin. Szyja jak u ptaka. I tenkarkpiękny. Nogi prościutkie. Oj, dolo ty nasza, dolo. Jakte robakiryjemyw ziemi, a tutaka piękność po ziemichodzi. W Marcinie wzbierał gniew. Miał ochotę chwycić Lipkę zaramionai potrząsnąćnim tak mocno, żeby mu kaszkiet spadł z głowy. Wójt rozkasłał się, splunął w bok i westchnął: Ech, gdybym ja miał takie dwa jabłkowite konie. Posmutniał nagle, opuścił nisko głowę. Ale nie mam takich koni. Niemam. Marcin znowuzaczął: Metr żyta i trochę słoniny żebym mógł pożyczyć. Maszrację, Marcin przytaknął Lipka. Ulka te koniezmarnuje. Pięknośćwielką zniszczy, co się tak stanie, jak mnie tuwidzisz. Parobka miała,tydzień temu go do wojska wzięli. Wikta odPlaskoty u niej tylkopracuje, agospodarstwo duże. Od babskiej rękikoniowisierść wyłazi i zołzów dostaje. Powiadam ci, tak jest, dostaje, zołzów. Gdybym metr żytamógł pożyczyć. Lipka naciągnął kaszkiet na czoło. Pogadam z nią o tych jabłkowitych. Zmarnuje te konie,a u mnie krzywdy by nie miały. Bachmataswojego bymjej dał, poogierzedziedzica. A pamiętasz, jakie konie miał hrabia Tylżycki? Jak młodzieniaszek,niemaltruchcikiem pobiegł na podjazd domłyna. Marcin poszedł za nim, bo nie widział innejrady, jak trzymać się Lipki i wybłagać u niego metr żyta i trochę słoniny. Na podjeździe wozów było chybaz dziesięć, ale żadnegochłopa. Wszyscy siedzieli wmłynie i przyglądali się, jak żarna gniotązboże. Obydwiedziewczynyusiłowały przeciągnąć worekz żytem napomost, gdzie były taczki nażelaznych kółkach. Udało im się podnieśćworek aż na krawędź pomostu, ale więcejsiły nie miały. Oparły goo deski wozu, lecz worek nagle fajtnął ispadł pod wóz. Babskie gospodarstwo splunął Lipka. Ani myślał pomóc. Zaszedł jabłkowite konie od pysków, łapczywiezłapał jeza uzdy. Zimno było, pyski koni parowały potężnym oddechem, a Lipka aż pławiłsię w tej parze i radośnie pociągał nosem. Powąchaj, Marcin,jaki oddech mają. Nie przymierzając, jakWonne kadzidło. Gęstym obrokiem pachną. Marcin nie słuchał. Wszedł między wóz i pomost, chwycił wórżyta i sieknąwszy trochę, przerzucił go na deski. Dziewczyna w białejchustce zadarła nieco kiecki i pokazując kolana w wełnianychpończochach, ustawiła worek na taczkach. Bóg zapłaćwam, Marcinie powiedziała dziewczynao twarzy takbiałej jak te trochę mąki rozsypanej na pomoście. Marcin wzruszyłramionami,że niby nie ma za co dziękować. Dopiero teraz uświadomił sobie, że ta blada dziewczyna to Urszulaod Jaskóły z "Pustki" nad rzeką. Przed trzemalaty, gdy Marcinprzebywał we wsi, ona była wyrośniętą nad miarę,chudą i brzydkączternastolatka. Opowiadano, że Jaskółka rychtuje ją do klasztoru. Wielkie, piętnastohektarowe gospodarstwo miało pozostaćdla syna,Józwy. Ta druga, w białej chustce, to była pewnie Wikta od Plaskoty, ale jej Marcin nie pamiętał. Kto by tam zwracałuwagę na jakieśniedorosłe dziewczyny. Wikta poprawiła chustkę nadczołem i rzuciła Marcinowi szybkie,kokieteryjne spojrzenie. Potem roześmiała się cichutko, niewiadomo dlaczego inagle zarumieniła się. Miałapoliczki okrągłe i czerwone, teraz ta czerwień rozpłynęła się ażna czoło, nos i brodę. Urszula splotła dłonienapiersiach z takąsiłą, że jeszcze bardziejpobielały. Wikta! powiedziała ostrym głosem. Zawieź worekdomłyna. I zapytaj, kiedy będzie mąka. Wikta ogarnięta jakimś niepowstrzymanym, wewnętrznym śmiechem, pochyliła nisko głowę,chwyciła rączki taczek i turkoczącżelaznymi kołami na deskach zniknęła z workiem w ciemnychdrzwiach, skąd dochodził zgrzyt walców i łomot maszyny parowej. Wójt Lipka czubkami palców delikatnie gładził łopatkę prawegokonia w zaprzęgu. Zmarnujesz te szkapy, Ulka. Zapasiesz je. Wyglądają, jakbysam owies żarły. Widać zaraz, że gospodarza nie mają. Urszula zacisnęła usta. Wargi miała wąskie i bardzo czerwone. Stanowiły ostrą poprzeczną kreskę w bladej i pociągłej twarzy. Podobniewąskiei czarne były brwi, a pod nimi podłużneoczy, piwne,a może zielone; Marcinowi zdawało się, żecochwila odmieniała sięich barwa. Prosty, wyraźnie zaznaczonynos nadawał jej twarzywyraz surowości iodpychającego chłodu, choć była to twarz o wielkiej piękności. Ja jestem gospodynią odezwałasię Urszula. Rozplotłaręcena piersiach i wzięła się pod boki, jakbyprzyjmującwyzwanie Lipki. Wójt machnął ręką, lecz zaraz znowudotknął lśniącej sierścikońskiej. Jaka ty tamjesteśgospodyni. Józek ziemię ci na zimę zorałi obsiał. Gnój wywiózł. A coteraz zrobisz,jak go wzięli do wojska? Wikta ci zboże wymłóci? Powiedziałem ci: konie twoje kupię, ziemiętwoją w dzierżawę wezmę, nie będziesz miała krzywdy. Krowy zaprowadzisz do klasztoru i dobrze się będziesz miała. Bogu chciałaśślubowaći tak powinno być, a nie inaczej. Jak to mówią: co ciprzeznaczone, to cięnie minie. Z Bogiem ty maszrachunki, a niezludźmi. Zludźmi teżmam rachunki odrzekła. Fala krwi napłynęła do jej białej twarzy, oczy stały się brązowe. Wypiękniała od gniewu,który ją ogarnął. Wy, Lipka,jakten kruk jesteście. Padliny szukacie. Ludzie,a nie Bóg, mnie skrzywdzili i z wami mam porachunki. Bóg na wassię pomści. Ja?Ja cię skrzywdziłem? krzyknąłLipka. Oderwał rękę odkonia i truchcikiemwbiegł napomost do Urszuli. Marcinowi raptem pociemniało w oczach, sam nie wiedział, czyze złości, czy z głodu. Aż się zatoczyłi wsparł dłonią o ścianę młyna. Wy, wójcie powiedział stłumionym głosem mnie teżchcecie stąd przegnać. Wszystko myślicie tu zagarnąć, a tylko dwojerąk macie. Dwoje, dwoje! powtarzał ze złością. Dwoje rąk. Sami się zadusicie tymi rękami. Tfu! splunął Lipka. Głupie gadanie. Niczyjego ja niechcę. Nawet ziemi z reformy nie wziąłem. Radę ci dawałem, Marcin,nic więcej. Mówiłem: zdechniesz tu z głodu. I tak się stanie, anieinaczej. Terazradędam wam ostatnią: ty, Ulka, weź Marcina doroboty. Parobka będzieszmiała jak się patrzy. Żreć mudasz, pić mudasz, ubranie po ojcumu dasz. Zimęu ciebieprzetrzyma, młockę cizrobi, a na wiosnę pójdzie w świat, jak się w nim rozum obudzi. ;,. Urszula rzuciła Marcinowi krótkie, bacznespojrzenie. ', Zaczekajcie tu na mnie, Marcinie rzekła i zniknęła w młynie. ' Wójt Lipka powąchał swoje czarne,brudne ręce. Pięknie pachną te jabłkowite konie zwierzył się cicho Marcinowi. Ale tybędziesz nimi jeździł, a nieja. Nie pójdę do niej za parobka warknął Marcin. Nie będęza parobka u staregoJaskóły. Wójt Lipka zamrugał powiekami, potem dwa razy przeżegnał sięnabożnie. Co ty gadasz, Marcin? Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie. Nie słyszałeś, że grupa "Rudego" staregoJaskółę zabiła. Jak Ulkęgwałcili, to on się na nich rzucił z siekierą. Zastrzelili go, potem zabilimusyna,znaczy się brata Ulki. Potem Jaskółowązabili, bo i onaz nożem nanichposzła. A Ulkę zostawili na hańbęi pośmiewisko. Czterech ją miałood "Rudego". Czterech naraz, rozumiesz? Podsunął Marcinowi pod nos swoją czarną od brudu rękę. Jedenpalec zagiął, a cztery wystawił pod oczy Marcina. Palce miałkrótkieigrube, z połamanymi paznokciami, twardymi jak krowi róg. Od tego czasu Ulka jest trochę "nie tego" ściszyłgłos i mrugnął znacząco na Marcina. Do klasztorumiałaiść, gdzie tylkodziewiceprzyjmują, ateraz nie może, bo czterech ją miało. Kiedy to było? zapytałobojętnie Marcin. Nie zamierzał iśćdo Urszuli za parobka. Chciał pożyczyć od Lipki worekmąki i trochęsłoniny. Na wiosnę. Jakoś tak w kwietniu. Piętnaście hektarów się zostało, dwakonie jabłkowite, cztery krowy, świniamia duża ikur niezliczysz. Ulka się za to wszystkowzięła sama jedna. Czterechod "Rudego" ją miało,a od różnych gospodarskich synów doniej z wódką w swaty chodziłem. Ale ona, rozumiesz,cośnietego stuknął siępalcem- w czoło. Józwa, co u niej był za parobka,też próbował zagospodarza się zrobić,ale mutorychłoz głowywybiła. Robiła w niego jak w konia, ale do łóżka nie wpuściła. Nicz tego, rozumiesz? Po tym, jak ją tych czterech rozorało, nawetw szpitalu dwie niedziele leżała. Nie będzie jużz niej kobita,jak się należy. I gospodarkę teżzmarnuje. Takie konie, Marcin. Takiepiękne konie. Wróciła z młyna Urszula, a za nią Wikta. Nie spojrzawszy ani naLipkę,ani na Marcina, Urszula weszła na wóz i zasiadła na workuz grochowinami. Wikta chwyciła bat i lejce. Już miała potrząsnąćlejcami i cmoknąć na konie, gdyUrszulapowstrzymała ją ręką. Siadajcie, Marcinie odezwałasię półgłosem i nie odwracającgłowy. Mówiła jakgdyby w przestrzeń, w stronę pólrozciągających siędo rzeki. Postanowiłam przyjąć' was doroboty. Siadajcie. Marcin pomyślał: "Gdybym miał worek żyta i trochę słoniny. " 10 Wójt Lipka milczał, gapiąc się na jabłkowite konie. Młynłomotał jak wielkie zdroweserce. "Gdybym miał worek żyta. " myślał Marcin. Urszula nie oglądała się na nikogo, a przecież jakby wyczuła jego wahanie. Powiedziała: Słyszałam o waszej historii. I że ziemi wam niedali, tak jakpowinni. Iże wasza matka z głoduumarła, bo nie znalazła się rękalitościwa. Bógwas tak samodoświadczył, jak imnie. Potrzebujękogoś,co by się młocką i końmi zajął. Na wiosnę możecie iśćw świat. Bógi was,i mnie pomści. Nie wierzęw Boga rzekł Marcin. Ja też nie szepnęła. Lipce i Wikcie mogło się zdawać,żesięprzesłyszeli. Gwałtownym ruchem wyrwałalejce i bat z rąk Wikty. Wio! krzyknęła i smagnęła lewego konia. Marcin już w biegu skoczył z pomostu wdeski wozu. I omal niewypadł z nich, gdy ostro zawróciła końmi na podjeździe. Wciąż okładała konie batem, aż wpadły w galop i z łomotem pędziły opłotkami. Marcinusiadł naworku,plecamido Urszuli. Widział, jak stojący przed młynem wójt Lipka gapił się najabłkowite konie z rozwianymiod galopu grzywami. A potem Lipka zniknął mu zoczui Marcinjeszcze raz pomyślał: "Gdybymmiał worek żyta i trochęsłoniny. " Na grubym bruku Marcinem trzęsłoniemiłosiernie. Był bardzogłodny, wydawało mu się, że przewracająsię w nim wnętrzności. Czułw brzuchu bóli przytrzymywał rękążołądek zagryzając wargi. Szszszszsz. szszszsz. Urszula uspokajała konie, którekołokościołaprzeszły w kłusa. Zatrzymała wóz przed sklepem. Palicie, Marcinie? zapytała nie odwracając głowy. Tak. Kup, Wikta, trzy paczki papierosów. I litr wódki. Wysupłałapieniądze z małego woreczka na piersiach. Wikta nie wracała dośćdługo, zapewne wsklepie było tłoczno. Nimsię spostrzegli, ogarnąłich wczesny, listopadowy zmrok. Co jakiś czasktoś opuszczał sklep, najczęściej znajomi gospodarze z Łęgów Szlacheckich. Mimo mroku rozpoznawali natychmiast Urszulę, atakże chybai Marcina,choć wcisnął głowę w kołnierz szynela i starał się pozostaćnie zauważony. Mówili: 11. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Dobrywieczórwam, Urszulo. Dobry wieczór wam, Marcinie. Dobrywieczór wam odpowiadałapółgłosem Urszula. Zniecierpliwione postojem konie pobrzękiwały wędzidłami. Wewsi poszczekiwały psy międzyopłotkami, daleko zaryczała krowa,ktoś kogoś przywoływał. Napływał jednostajny, uspokojony odległością łomot maszyny parowej we młynie. Zapalałysię światław oknach domów. Ze sklepu wyszło dwóch podchmielonych wyrostków. Stanęliwciemnościach na ganku, o cośsię przekomarzali, ichśmiech jakgrad zabębnił dookoła. Powinna być zadowolona. Bez grzechuprzecież miała. I z czterema naraz zaszemrał głos z ganku. Marcin dotykał bokiem pleców Urszuli. Odczuł, że zadrżałaiskurczyła się. Ale po chwili wolno zeskoczyła z wozu i po cichu,z batem w ręku,podeszłado ganku. Potem usłyszał świst batai czyjśżałosnyjęk. Bat wciąż przecinał powietrze ze złośliwym pogwizdem, wyrostki uciekały pod płotami jak obite psy. Jeden z nichprzewrócił się, awtedy Urszuladopadła go i smagałależącego,ażzaczął znowu uciekać, czołgając się pod płotem i zakrywając rękamigłowę. Działosię to w zupełnymmilczeniu i w ciszy, jaka zalegaławokół. Tylko bat pojękiwał, słychać byłoprzyśpieszony oddechUrszuli i chłopaka. Biła go po chłopsku,w milczeniu z największązaciętością. Marcin zeskoczył z wozu, dopadł dziewczyny i od tyłu chwycił jąza ręce. Wyrwał jej bat. Dajciespokój powiedział. Nie trzeba. Znieruchomiała. Jakby jej krew z żył wyciekła. Oddychałagwałtownie,coraz szybciej, aż ten jejoddech przeszedł włkanie. Wyrostek poderwał się z ziemi i uciekłpomrukując przekleństwa. Dotknęła dłonią swojejszyi, chcąc stłumić płacz. Odwróciła sięod Marcina i powolnym krokiem wróciła na wóz. Usiadła na tymsamym miejscu co przedtem, aMarcin obokniej. Nie dotykali sięjużplecami,a przecież wiedział, że cała dygocze. I znowu tylkokonie pobrzękiwały wędzidłami. Wybiegła przejęta czymś Wikta zbutelką wódki w jednej ręce,a w drugiej z trzemapudełkami papierosów. Wgramoliła się na wóz, a ponieważmiejsce jej zajął Marcin, przycupnęła z tyłu,plecami wspierając się na Marcinie. Wesele będzie w Łęgach u Jóźwiaka zaczęła opowiadać,bardzo z tegopowodu podniecona i radosna. Z PabiankiemJóźwiakównaślub będzie brała. Księdza na wesele zaprosili,spirytuskupowali, bo ksiądz bimbru nie pije. Cicho, Wikta. Nie gadaj tyle mruknęła Urszula. Podjęłalejce, które leżały na dnie wozu, odebrała bat od Marcina. Była jużspokojna, wyniosła, pogardliwa. Skierowała konie na drogę dorzeki i zwalonego mostu. Gospodarstwo Jaskółów znajdowałosię w dużym oddaleniuod wsi i dlatego mówiono, że jest w "Pustce". Od krzyża i rozstajnych dróg, skądskręcało się do ŁęgówChłopskich, należało jechać prosto, a potemjuż nad samą rzeką i skrajem łąk, grząska droga wiodła w prawo dodużej zagrody zbudowanej w czworobok jak twierdza. Minęli cmentarz na wydmach. Urszula przeżegnała się trzy razy,za ojca,matkę ibrata, którzy tu leżeli. Marcin uchylił swojej czapkii pomyślał o matce. W pobliżu drewnianego krzyża spotkali idącą wolno jakąś kobietęw kraciastej chustcewełnianej. Przez chwilę wydawało się Marcinowi,że to Hanka. Ręce mu zadrżały, w ustach zrobiło sięsucho. Chciał zeskoczyć zwozu, powiedzieć Urszuli dobranoc i odprowadzić Hankę aż do jej domu. Potemmogło się już dziać nawetnajgorsze, choćby, takjak mówił Lipka, miałzdechnąć w swojejstarej chałupie. Ale to nie Hanka szła, lecz jakaś nie znana mu kobieta. Zajedziemy do was. Po wasze rzeczy powiedziała Urszula. Wzruszył ramionami. Nie trzeba. Ja nic nie mam. Chałupę zamknąłem na kłódkę dodał. I gdy to powiedział,wydawało mu się, że póki jest tastara chałupa, poty pozostajemunadzieja. Nie wiedział, po co muta nadzieja, ale zrobiło musię raźniej. Będę pracowału was przezcałą zimę rzekł doUrszuli. Niewiele za to chcę, tyle żebym mógł się najeść i kąt miałciepły. I żebym na wiosnę pożyczyłod waskoniai dostał obornika. Obrobię swoją ziemię, zasadzęziemniaki. I owsami trochę dacie,pszenicy pół worka. Dobrze odpowiedziała posłusznie. 13. Cmoknęła na konie, a one pobiegły weselej, czując bliskość stajni. Marcin nigdy nie byłu Jaskółów. Ich zagrodazachwyciła go, bo takiej nie było w całych Łęgach Chłopskich. Murowany dom krytyblachą, kamienna brama i podwórze wybrukowane kamieniami, głęboka studnia na korbę. Długa obora również murowana i krytabiałą dachówką,z drugiej strony chlewnia z pustaków i wozownia. Stodoła z dwoma klepiskami i nowym kieratem znajdowała się w pewnym oddaleniuodczworoboku zagrody, dzielił ją od chlewni wybieg dla krów i świń. Wszystko to pobudował stary Jaskóła w ostatnich latachwojnyna miejscu krytej słomą rozwalającej się chałupy iszopy, gdzietrzymał razem krowy i konie. Przypomniał sobie Marcin, co o Jaskóle przebąkiwali ludzie wobydwu Łęgach. Mówili, że w ziemiancena swychpolach ukrywał jakichś bogatych ludzi z Piotrkowa, potemich otruł grzybami, obrabował ze złota i stał się bogaczem. Szeptano, żepóźniej miałjakieś konszachty z żandarmami z Sulejowa,zoddziałami NSZ-tu, które z Kielecczyzny od czasudo czasu przechodziły na tę stronę rzeki. Czy to przypadek zrządził, że właśnie jegonaszła po wojnie grupa "Rudego"? Ale Marcinznał długie języki ludzi z obydwu Łęgów. Złościłoich zawsze, że Jaskóła nie chciał mieszkać jakinni we wsi, ale siępobudował w"Pustce". "Musi być wtym coś złego, że tak stroni odinnych" mówiono. Bo w Łęgach Szlacheckich jeden gospodarzstawiał się obok drugiego,chałupa przy chałupie, obora przy oborze,stodoła przy stodole. W garnki sobie lubili zaglądaći swarzyć sięo kury iprosiaki, które nie chciałytrzymać się wąskich opłotków. Krowy trzeba napoić ina noc im podścielić. Obroku już niepowiedziała do Marcina Urszula. Wody wam zagrzeję, ma umyjecie się dobrze. Bieliznę wam dam po bracie, żebyściebyliu mnie jak człowiek. Jeśli wszy was gryzą. Nie mam przerwał. To i lepiej kiwnęła głową. Poszła z Wiktą do domu, a Marcin zaraz sięwziąłdo roboty. Zacząłodkopnięciawielkiego psa, który kręcił się po podwórzui usiłował go ugryźć. Pies zaskowyczał i uciekłdo budy, skąd wysunąwszy łeb pokornie śledził każdy ruch Marcina. Pojął, że przybyłnowy gospodarz, którego trzeba się bać i szanować. 14 Marcin napełnił wodą koryto przy studni, odwiązał odżłobucztery tłuste krowy i przyprowadził je dopoidła. Pościelił im potemdużą wiązkę targanej słomy, znalezioną na prawym klepisku. Obydwa sąsieki pełne były jeszcze nie omłóconego zboża: żyta, pszenicyi jęczmienia. W sąsieku przylewym klepisku odkrył Marcin trochęzeszłorocznej słomy, która nadawała się nasieczkę. Sieczkarnia miała tępe kosy, ale przyczepiłją do długiej łapykieratu. Przyprowadził konie ze stajni izałożył orczyki na hakkieratowego dyszla. Spotkał Wiktę w świniami, gdzie rozdzielała ziemniaki z ospą. Nakazałjej pognać konie wkieracie, a sam zaczął puszczać słomędo sieczkarni. Potem miotłą podgarnąłsieczkę w rógklepiska. Pracował zapomniawszy o głodziei zmęczeniu. Robota sprawiała muprzyjemność. W świetle naftowej latarni, którą sobie przyniósł dostodoły, kupa sieczki wydawała mu się ogromną złotą górą, połyskliwą i ciężką. Dostodoły weszła Wiktoria. Gospodyni woła na kolację. Stanęła w mroku, poza zasięgiem blasku latarni. Widział tylko jejbiałe zęby, połyskujące w zachęcającym uśmiechu. Dużo tej sieczki. Na tydzień wystarczy stwierdziła. I postąpiwszy trzy kroki w stronę Marcina,dodała z cichym westchnieniem: Najlepiej, jak jest chłop w domu. Inaczej wszystko wygląda. Powiedz, że zaraz przyjdę odezwałsię Marcin. Nie odeszła jednak. Z wami będzie inaczej niżz Józwą rzekła po chwili. Tozaraz widać. Inaczej? A jak było z Józwą? Do wojska miał iść. A mnie taki chłop, cozarazpójdzie,niepotrzebny. ZUrszulą mówił, żechce się żenić, a mnie za tyłekbrał. Nie głupiam. Wy jesteście powojsku powiedziała, jakbytomiało wyjaśniaćcałą jego przyszłość, i Jacię za tyłek brać nie będę. Zaśmiała się cichutko. Zakręciła na jednej nodze, aż jej'kieckazafurczała. Zobaczymy. Po jednej matce jesteście. Tylko wamkieckipodnieść i każdy gotowy. 15. Raptem spoważniała. Znowupodeszła do Marcina. Z Urszulą niekombinuj. Jej pianana usta wychodzi, jak sięchłop do niej zbliży. Skrzywdziliją, przecież wiecie. Wiem kiwnął głową i zaczął otrzepywać szynel zreszteksłomy. Kiedypotem szedł przez ciemne podwórze,w kuchennym okniepaliło się jeszcze światło. W ogromnej kuchni zobaczył Wiktę przestawiającą sagany na piecu. Urszula stała przy kredensie i zkupionejw sklepie litrówki nalewała do szklanki. Wypiła wódkę ukradkiem,odwrócona plecami do Wikty. Potem usiadła przy stole, twarządookna. Zobaczył jej bladąpociągłą twarz, która wydawała mu sięmartwa jak odlew gipsowy. Wszedł dokuchni i zdjął szynel z ramion. Był wmarynarcemundurowej z przypiętymi odznaczeniami. Innego ubrania nie miał,a czymś strasznym wydawała mu się myśl, żeby teordery zdjąćz munduru, do którego je przypięto. Urszulawstała zkrzesła. To też zdejmijcie. Wskazała marynarkę z medalami. Zniszczy się w robocie. A na święto godzi się ją na siebie założyć. Ramiączko wam dam i w szafiepowieszę. Wyszła dopokoju ipochwili wróciła z wieszakiem i grubą,sukienną marynarką po ojcu czypo bracie. Marcin zdjął mundur,odebrała go odniego i starannie rozwiesiłana drewnianymramiączku. Niemalpieszczotliwie wyprostowała kołnierz, czubkami palcówdotknęła największego, najbardziej błyszczącego odznaczenia z biało-czerwoną wstążeczką. To wszystko z wojny? Tak. Długoście wojowali? Trzy lata. Zapatrzyła się w jego twarz, szukając śladówtych wszystkichstrasznych dni, które musiał przeżyć. Ale ich nie znalazła. Zobaczyłaoczy tak młode, żeprawie dziecięce, skórę obciągającą wychudłeśniade policzkii ciemną smugę dwudniowego zarostu. Ile macie lat, Marcinie? Dwadzieście. A wy? Siedemnaście. Ja mam dziewiętnaście odezwała się Wikta. Wytoczyła na 16 środek kuchni duży, drewniany cebrzyk, przelała do niego gorącąwodę z ogromnego, żelaznego sagana. Marcinrozglądał siępo kuchni,z niecierpliwościąoczekująckolacji. Był bardzo głodny, spodziewałsię, że dziś zje tak dobrze,jak nigdydotąd. Najpierw jednak Urszula kazała musięumyćwcebrzykui założyć czystą, lnianą bieliznę, którąpołożyła naławce. Bielizna była także po bracie czy ojcu, tak samo jak grube watowaneportki. Zaczekamy w świątecznej izbie. A potem zjemy kolację powiedziała Urszula do Marcina. No, chodź, Wikta. On siębędzie mył. Wiktoria wzruszyła ramionami. Stała się nagle opryskliwa. A co to, zauroczę go? Ktośmu plecy musiumyć. Ja tamwstydliwa nie jestem i świętej z siebie nie robię. Brwi Urszuli zeszły się nadnosem, jejtwarz stała się drapieżnajak u ptaka. Wikta! krzyknęła przenikliwie, rozkazująco. No dobrze,dobrze, już idę zamruczała gniewnie dziewczyna. Wytarła ręce w fartuch i poszła do świątecznejizby. Potem zasiedli w kuchniprzy stole nakrytym białym obrusem. Jedlitłusto. Urszula nalała Marcinowi szklankę wódki. Sama niechciała pić, tylko Wikta dopominała się o kieliszek. Urszula nalałajej, stwierdzając: Uczcimyprzybycie Marcina. Masz pij, Wikta. Dziwna to była kolacja. Marcin odnosił wrażenie, że znajduje sięw domu,w którym wczoraj ktoś umarł i leżał teraz tuż obok,w świątecznej izbie. Nie mówili ze sobą, a tylkorzucali na siebieukradkiem spojrzenia, śledziliruchy swoich rąk. Podczas kąpieli Marcina Urszula przebrała się. Zasiadła do stołubez chustki, z gołą głową nie stosując się do zwyczaju tutejszychdziewcząt. Włosy miałaproste, długie, gładko zaczesanei przylegające doskroni. Zakrywały jej czubki uszu i z tyłu związane byłyczarną wstążką. Nosiła czarnąkloszową spódnicę i białą bluzkęz długimirękawami. Mankiety spięte miałaczarnymi guziczkami,takiesame cztery guziczki widniały pod szyją i na piersiach. Swymodmiennym od wiejskiego strojem jak gdyby chciała podkreślić, żejest kimśinnyrn^ żeinaczej się do niej należy odnosić. I była inna,choćby^ópri^^Swoje dłonie, małe idelikatne, nieprzywykłe do 17. roboty. Za życia ojca nie pracowała chyba nigdy, co było zrozumiałe, skoro miała pójść do klasztoru. Teraz stać jąbyłona służbę. Z białych mankietów wychylały się cienkieprzegubyrąk z niebieskimi żyłkami, prześwitującymi pod skórą. Chuda była. Pod bluzkąpierś zaledwie sięrysowała. Piersi Wiktoriirozpychały obszyty guziczkami kaftan, a gdy pochylała się nad stołem, aby wziąćz talerza skibkęchleba, aż trzeszczały haftki u kaftana. I nogiWikty znajdowały sięw ciągłym ruchu, uda zwierały się i rozchylałyjak skrzydłamotyla. Naczerwonychpełnych wargach zjawiał się wciąż nikły uśmieszek. Pod koniec kolacji Urszula nalała isobie odrobinę wódki. Wasze zdrowie, Marcinie powiedziała. Słyszałam, że byliście ranni. Raniło mnie w nogę. Dlatego niedoszedłem ażdo Berlina. Ale nogami już wydobrzała. Przy myciustwierdził, że rana mu już nieropieje, zasklepiłasię i zaschła. Nieowinął jej. Zabrudzoną szmatę wrzucił doognia w kuchni. Słyszałam rzekła że w każdym zdobytym niemieckim mieście mogliścierobićprzez trzy dni, co się wam zapragnęło. Nie zdobywałem niemieckichmiast. Ranili mnie naWale Pomorskim. O, nie udawajcie świętego powiedziała Wikta. Żołnierz tylko za jednym goni: wódkai dziewczyna. Odsunął od siebie talerz z nie dojedzonymi kluskami. Za dużo nanich było skwarków. Nie przywykł jadać tak tłusto. Jakkomu śmierć zaglądaw oczy. rzekł ostrożnie. Urszularównież odsunęła od siebie talerz. I ją jakby ogarnął wstręt do jedzenia. Od rana przygotujecie wszystko do młocki. Jaludziumówięna pojutrze. Do niedzieli będziemy młócić. Jej głos nabrał ostrych tonów. Wstała od stołu iprzeszła do świętecznej izby. Wiktaszybko nalała wódki doszklanki Marcina. Pijcie rzekła pieszczotliwie. Będziesię wamlepiej spało. Owojnie mi kiedyś opowiecie, jak ona niebędzie słuchać. Marcinowi chciałosię spać. Wiktoriapoprowadziła go do izbypo drugiej stronie sieni. Był to pokój nie całkiem jeszcze wykończony, tyletylko że miał podłogę i oszklone okno-' ^tało tam drew 18 ET niane łóżko zwielką pierzyną i pusty kuferek. Oknowychodziło napodwórze. Tu sypiał Józwa. Warn też tu będzie dobrze. Zamierzała zapalić naftową lampę, wiszącą na drucie podsufitem,ale Marcinpowiedział, że nie trzeba. Zaraz chciał się położyć. Piecanie ma,ale z was przecież chłop gorący? No nie? rzekła zanoszącsię niskim, drażniącym śmiechem. Urwała. I dodała cicho, z powagą: Jakby cibyło twardo, to się kiedyś podścielę. Ale na zapowiedzi dasz najpierw. Niechcę już robiću Ulki, tylko na swoim. Odojcówdostanę półtora hektara, aty, słyszałam w sklepie, masz dwapo matce. Ojcowie dadzą mi krowę. Prędka jesteśkpiąco rzucił Marcin. Rozgniewała się. O Hance myślisz? Ona nietwoja, tylkoMichała. I wyszła zagniewana, tupiąc głośno trepami. Marcin przypomniał sobie, że nie dał koniom na noc obroku. W sieni znalazł latarkę, zapaliłją iposzedłdo stodoły. Wypełnił sieczkąwiklinowy kosz i przeniósł go do stajni. Na strychu obory Jaskółowietrzymali ziarno. Wlazł tam po drabinie, zgarnął szuflą trochę owsa doworka. Wymieszałz sieczką i rozsypał w końskich żłobach. Zatrzasnąłpotem drzwi stajni i przez podwórze skierował się dolasu. Noc była pogodna, gwiaździsta. Zauważył, że wielki pies Jaskótówominął go półkolem i poszedł za oborę. Zatrzymałsięza węgłemi przekrzywiając łeb przysłuchiwał się dolatującemu skądś dziwnemugłosowi, podobnemu do szmeru wiatru w zeschniętych liściach. Marcin ostrożnie wyjrzał za węgieł i zobaczył Urszulę w białym,narzuconymna ramiona wielkim kożuchu. Przygarbiona stała z twarzą do ściany i zanosiła sięgłośnym dziecięcym płaczem. Cofnął się szybko iposzedł do swojej izby. Pomyślał,że niepotrafi jej pomóc, ima dość własnego nieszczęścia. II Od czwartku aż do soboty, przez całe przedpołudnia, cierpliwieobracał się kierat przed stodołą Urszuli, a na klepisku łomotałamaszyna na prosĄ słomę. Po południu Marcin i Wikta kręcili wial2 19. nią, oczyszczone żyto zsypywali do worków, ważyli je i ustawialiw rządku pod ścianą. Do niedzieli wymłócił Marcin całysąsiek żyta. Pozostała tylko pszenica, jęczmień i owies w drugim i trzecim sąsieku. Do sterty zboża, która stała w polu, Urszula postanowiła wypożyczyć na początku grudnia maszynę i motor od wójta Lipki. To,co jużwymłócili, miało wystarczyćna śrutęi na świadczenia dla państwa. W niedzielę po południu Marcin wyprowadził wózna klepisko stodoły i przypomocy Wikty załadował go workami żyta. Pracowałbez względuna grzech. Urszula zdawała się do tego nie przywiązywać wagi. Przez ten cały czas Wiktorianiemal nie odzywała się do Marcina, obrażona do głębi duszy. Nie okazywałamu zainteresowaniai choćzdarzało im się pracować razem po kilka godzin, milczałauparcie, ba, traktowała go nie jak żywego człowieka, lecz jakąśczłekokształtną maszynę, zbudowaną tylko do pracy. Trochę inaczej rzecz miała się z Urszulą. I ta było milczącaipowściągliwa, ale Marcin zauważył, że gdy on chodzipo podwórzu, poi krowy lub konie, ona staje w oknie iprzez bibułkową,misternie wystrzyżoną firankę obserwuje każdy jego ruch. Wydawałosię, że lubi patrzeć, jak onchodzi,krząta się, pracuje. Pilnie obserwowała, jak Marcin je, jak sobie nakłada na talerz. Siadała przystole naprzeciw niego,samanie jadła, tylko spod opuszczonychpowiek obserwowała ruchyjego rąk i ust. Z początku irytowało to Marcina. "Patrzy na mnie, jakbymichciała od ust odjąć" pomyślał. Ale to niebyła prawda, bo raz po raz dokładała mu na talerz. W niedzielny ranek przyniosła mubrzytwępo swoimbracie lubojcu, ale powiedziała,żeby ogolił się w kuchni, botam jest cieplej. Siedziała potem naprzeciw niego przy stole i przyglądała się ciekawie, jak skrobie swoje policzki, uśmiechała się, gdy pocieszniekrzywił usta, naciągając skórę na twarzy. Nie, jejspojrzenia nie miaływ sobienic z tego, co niosło każde niemalwejrzenie Wikty. Nie byłow nich kokieterii, czułości lub wrogości. Zdawało się Marcinowi, żeUrszula obserwuje mężczyznę jakjakiś dziwny, ciekawy stwór, groźny i brzydki, lecz interesujący. Tak, tobyłochyba najtrafniejsze. Wydawał się jej chyba brzydki i piękny zarazem. Budziłwstręt, ale i ciekawość. 20 Przed niedzielnym obiadem Wiktapostanowiła sprzątnąć dokładniekuchnię i umyć podłogę. Zagrzała garnek wody i przelała ją domiski. Ze złym uśmieszkiem naustach ściągnęła pończochy, zdjęłaz siebie kaftan, pozostając tylko wkiecce i koszuliz oderwanym podszyją guzikiem. Zadarłapotem spódnicę i przyklękła na podłodze, zeszczotką w ręku. Z pochyloną nisko głowąszorowała brudne deski,udając, że niewidzi swoichgrubych ud do połowy obnażonych, niedostrzega swych piersi wymykających się z koszuli i poruszającychz każdym ruchem ramion. Urszula wpatrywała się w nie jakzahipnotyzowana. Marcin gapił się na Wiktę z bezczelnością i zachłannością mężczyzny, który od dawna nie miałkobiety. Dopiero po chwilizwrócił uwagę na Urszulę. Jej twarz purpurowiała od szyiaż dojasnych włosów, oddechstawał się coraz bardziej przyśpieszony. Wikta! krzyknęła wreszcie ochrypłym głosem. Jesteśbezwstydna jak zwierzę. - -iWiktoria podniosła głowę i zmierzyła ją gniewnym wzrokiem. Akogo mam się wstydzić? Was? Jego? To "jego" powiedziała z taką pogardą, że Marcin wstałz ławkii wyszedł na dwór. Wzburzyły go gniew iżądza. Stanął zastodołąi paląc wolno papierosapatrzyłw stronę ŁęgówChłopskich,odktórych dzielił go tylko szmat łąk i pól uprawnych, przeciętych drogą. Stąd, spod stodołyUrszuli, widział krzyż na rozstajach i wioskowetopole. Wydawało mu się, że dostrzegł również biały skrawek ścianyswojej chałupy i dach domu Grochalów, gdzie mieszkała Hanka. "Suka. Wściekłasuka" pomyślał o Wiktorii. Gniew targał nim aż do obiadu i dręczył po południu. To onchyba podyktowałmu tę robotę z kładzeniem worków na wóz. Zawołał do stodoły Wiktorię, żeby muzarzucała worki naplecy,a gdyweszła, zamknąłza nią drzwi. Stanęłapodsłupem trochę spłoszona. Ty suko, popamiętasz mnie jeszcze! powiedział i chwycił jąza gardło. Przewrócił Wiktę na worki i przydusił całym swoimciałem. Puść. Puść. charczała. Zwolnił uścisk dłoni. Popamiętasz mnie. Uważaj tylko. Zlazł zniej, poczekał, aż się podniosła z worków. Patrzyła naniego z lękiem, dłońmi trzymając się za gardło, które ją bolało. 21. A teraz do roboty. Zarzucaj mi worek na plecy. Nie dbał o to, że może poskarżyć się Urszuli. Uspokoił się w nimgniew. Załadowali workami cały wóz i potemrazem wrócili dodomu. Nie poskarżyła sięna niego,ale od tego dnia zwracała się doniego z szacunkiem. "Jest jak ten pies Urszuli. Należało zacząć odkopniaka" pomyślał Marcin. Ale w nocy przyśniła mu się Wiktoria zzadartą spódnicą. Obudził się zły, obolały, jakby spał na gołych deskach. Po śniadaniuzaprzągł koniedo wozu i pojechał z Urszulą dogminnej spółdzielni, którą tu nazywano jeszcze "Rolnikiem". Przeładowali żyto do magazynu. Urszula opuściła kantor z grubymplikiem banknotów. Chłopi,którzy podobnie jak i ona, przywieźlikontyngentowe zbożei czekali gromadą przed kantorkiem, rozstąpilisię przed nią pełni szacunku. A Marcina nie wiadomodlaczego rozzłościł widok tych pieniędzy. Może dlatego, że sam miałw kieszeni marynarki tylko zwitek jednego banknotu. A może dlatego, że wtej chwili poczuł się parobkiem, któryprzywiózł gospodynię. Inie chodziło mu wcale o to, że chłopi z obydwu Łęgów widzągo w tejroli, bo gdy zdjął mundur i szynel, wydawało mu się, żezerwałz całą swoją przeszłością. Żebyprzeżyć zimę, musiałprzecieżjakoś pracować. Choćby u wójta Lipki albo w lesie. Ale nie u tejsiedemnastolatki, którą czterech miało ikażdy teraz patrzyłna niązuśmieszkiem, nie wiadomo, współczucia czy kpiny. A ona jakbytego nie widziała, nosiłasię prosto, patrzyła wtwarzetym swoimzimnym wzrokiem. Io towłaśnie się rozzłościł. Nie o to, żez dużymi pieniędzmi wyszła z kantoru, ale o to, że minęła chłopów jakjakaś królowa,zaledwie odpowiadającna czyjeś: "Niech będziepochwalony". "Ma piętnaściehektarów, murowanązagrodę, dwa koniejabłkowite, najpiękniejsze wcałej wsi. Służącą i parobka z medalami" pomyślał z gniewem. Pojedziemy do sklepu odezwała się, siadając na wozieobok Marcina. Jak gospodynikaże odrzekł. Rzuciła na niego zdziwione spojrzenie, potem zerknęła na pieniądze, które wciąż jeszcze trzymała w ręku i zaraz schowała je doworeczkana piersiach. Przed knajpą starego Smółki na wóz wskoczył Tomasz Partyka. 22 Był to czterdziestoletni wdowiec, najbogatszy gospodarz w ŁęgachSzlacheckich. Twarzmiał śniadą, pociągłą, czarne włosy i maleńkiewąsiki; dziewczęta mówiły, że jest zbyt pięknyjak na mężczyznę. Nosił się elegancko, jak na tutejszą modęprzystało, w zielonychbryczesach i długich butach,w kurtce zzielonego sukna i grubymszalu pod szyją, spiętym na piersiach błyszczącą broszką w kształcierybiego oka. Żonazmarła mu przedtrzema laty przypołogu. Partyka rozglądał się za nową żoną po Łęgach i okolicznych wsiach, aleciągle nie znajdował takiej,która wydawałaby musię godną gospodynią w jego domu. I jak mówiono, "szkodował" tylko powsiach, psuł najładniejsze dziewczyny, bobył piękny i bogaty. Dzieńdobry wam, Urszulo usadowił się na brzeżku workaz sianem. Nogi zwiesił z wozu. Dzień dobry wam, Tomaszu. Więc jak będzie? Dajemy na zapowiedzi? od razu zapytałniby żartem. Moich swatów przegnałaś miotłą, ale mnietego niezrobisz, prawda? Pachniał wiśniowym zapachem bimbru, zapewne dopiero coskończył w knajpie opijanie jakiegoś interesu. Gdyby nie był podchmielony, może nie rozmawiałby wten sposób przy Marcinie. Zresztą, może go i nawet niepamiętał,wyrostka sprzed trzech lat? Co najwyżej mógło nim słyszeć, o "dziadoku", który wrócił zwojnyz medalami i najął się za parobka do Urszuli. Nie spojrzał na niego,nie powitał. Nieprzegnałam nikogo miotłą odrzekła Urszula. Ale tynie jesteś dla mnie ani ja dlaciebie. Nie o mnieci chodzi, leczomojągospodarkę. Terazjesteś najbogatszy we wsi, potem byłbyśnajbogatszy w gminie. Chciwy jesteście, Tomaszu. Podobasz mi się, Ulka. Jak żadna powiedział i chwyciłjąza rękę. Masz dosyćdziewczyn. Wyrwała mu rękę. Wróć tam,gdzie piłeś. Nie piłem dużo, Ulka. Poważnie z tobąmówię. Na zapowiedzi dajmy. Drugiej takiej jak ty nie znajdę. Wzruszyła ramionami. Bogu byłam przeznaczona. Nie wyjdę za mąż. Za nikogo. Marcinie, zatrzymajcie konia. Jedź! rozkazująco krzyknąłPartyka. 23. Marcin ściągnął lejce, aż konie pyski pootwierały, szczerzączęby. Partyka dotknąłpalcamiswoich małych wąsików. Powiadają rzekł wolno że chłopówsię boisz, bo cięskrzywdzili. Ale ja o tym niemyślę,tylko o tobie, bo jesteś pięknajak anioł. I wyniosła jesteś jak ta wieża kościelna. Ja też jestemdumny, Ulka, i dobra by z nas była para. Zejdź z wozu. Ech powiedział w rozmarzeniu zgiąłbym cija poślubietensztywny kark, przygniótłbym ci głowę do ziemi, żebyś mi butycałowała. Ruszaj! krzyknęła do Marcina. Marcin zaciął konie batem, wozem szarpnęło. Partyka zeskoczył,zatoczył się trochę, ale zdołał utrzymać równowagę i śmiejąc sięzawołał zaoddalającym się wozem: Na zapowiedzi damy, Urszula. Zobaczysz, damy na zapowiedzi. Przed sklepem Marcin zatrzymał konie. Chcielibyście może sobie coś kupić? Sięgnęła po woreczekz pieniędzmi. Nie. A co do gospodarstwa trzeba? Dwa kila calowych gwoździ. Płot w sadzie należy naprawić. Zsiadłaz wozu i weszła do sklepu. Marcin namacałw kieszenizwitek banknotu. Przywiązał lejce do kołka w płocie i po chwili teżwszedł do wnętrza. W obiadowejporze w sklepiebyło pusto. Sklepowa, grubaZośka, odważyła gwoździedla Urszuli, która trzymała jużw ręku litrwódki, zapałki i papierosy. Marcin ominął Urszulęi stanął w drugim końcu lady sklepowej. A dla was? spytała sklepowa. Dwie koperty, papier iołówek rzekł Marcin. Urszula zapłaciła i wyszła zesklepu. Marcinschował koperty,papier zeszytowy i ołówek. Zamiast reszty gruba Zośka podała mumiętowy cukierek, ale go odsunął odsiebie. Wyszedłza Urszulą,odwiązałlejce od kołka. Urszula już siedziała na wozie. Listy będziesz pisać stwierdziła szeptem. Do kogo,Marcin? 24 Nic nie odpowiedział. Cmoknął na konie i wyjechali na drogę docmentarza. Za wsią uderzył wnich zimny wiatr. Pędziłpo niebie ogromnezwaliska czarnych chmur, podnosił kurzawę piasku na łysych szczytach wydm,z łoskotem wpadał między krzaki i wątłe drzewa nacmentarzu. Wyginał do ziemi karłowate brzózki, rozpędzał się nałąkach i marszczył wodę szeroko rozlanej rzeki. Do kogobędziesz pisał listy? zapytała znowu. Nie wiadomo dlaczego,znowu zaczęła mu mówić na ty. Potrząsnął głową jak koń, którego uwiera uzda. Spodobał jej siętengest. Nie wiedział, że właśnie konie lubiła najbardziej. Nieprzez ciekawość pytam, a przez życzliwość. Dziewczynę,żonę zostawiłeś w świecie? Krzywdy swojej będę dochodził. Do komitetu wojewódzkiegopartii napiszę. Partyjny jestem i nie mogę chodzić jak ta błędnaowca. Przezimujesz u mnie, a potem odejdziesz, prawda? Zostanę tutaj. Napiszesz do nich, to cię wezmą do siebie. Do miasta. Wojowałeś dla nich. Za siebiewojowałem. A tego, co oni mi daćzechcą, janiewezmę. Dyrektoremchcielimnie zrobićna gospodarstwie, co mapięć tysięcy hektarów. I nie zgodziłem się. Dlaczego, Marcin? Bo tu jest moja ziemia. Moja chałupa. I moja dola. Rozumiesz? Końcem bata zatoczył wielkie półkole, obejmując spalone ŁęgiChłopskie za rozstajem. Na wiosnę pożyczę ci konie. Pszenicę mam jarą, dobrą. Każde ziarenko wzejdzie. Sadzeniaki u mnie najlepsze w całychŁęgach. Dziękuję ci. Nie będziesz musiał na wiosnęode mnie odchodzić. I mniezrobisz, co trzeba, i na własnym, jak gospodarz. Nie będzie ciumnie źle. Co ci zależy? Innego znajdziesz. Znajdę. Ale ty mi pasujesz. Jakciętylko zobaczyłam, wiedziałam zaraz, że mi się nadajesz. Dlaczego? 25. Nie wiem. Inny jesteś. Bo oni są jak te karaluchy. Wystarczyzgasić światło, a z brudnych nor wyłażą i lezą do łóżka. Na Józwęsiekierę musiałam wziąć, żebymi dał spokój. Nie opowiadała ciWitka? Niepytałem jejo twoje sprawy. To i dobrze. Powiedziałam Józwie, że łeb mu rozwalę,i dałmi spokój. Tylko oczamiza mną wodził jak pies za suką. Słyszałeśtego Partykę? Na zapowiedzimu spieszno. Tyna mnie ani razu niespojrzałeś jak na kobietę. Bo mnie to i nie wgłowie. Wzruszył ramionami. Słyszałamo tobie i o Hance. To dla niej tu zostałeś. Nie ruszaj tejsprawy. Dlaniej tuzostałeś. Nie ruszaj tego! krzyknął groźnie. Mnie tam wszystko jedno. Pracowaćumiesz, to mi wystarcza. Nic od ciebie nie chcę, tylko żebyś mnieuszanował. Tak ibędzie z powagą stwierdził Marcin. I ażdo późnegowieczora więcej z sobą nie mówili. Marcinoporządził konie i bydło, bo Wikta pobiegła do Łęgów, do ojców,żeby nowy sweter na zimę odebrać. Zjedli kolację we dwoje,a potemMarcin zabrał się do pisanialistów. Zostańcie w kuchni znowumówiła mu przez wy. Tujest ciepło, a ja spać się położę. Iposzła do izby,gdziezawsze sypiała. W kuchni było posłaniedla Wikty. Marcin poprawił knot w lampie naftowej, rozłożył na stole papiery, zatemperowałołówek. Napisał: "Jestem członkiem PPR od1944 roku. Walczyłem w partyzantce, wbrygadzie im. Józefa Bema,a potem w I Armii Wojska Polskiego. Brałemudział w kilku bitwach i otrzymałem następujące odznaczeniabojowe. " Wiatr napierał na szyby, aż leciutko pobrzękiwały. Za oknemzalegałamroczna, pochmurna noc. W stojącej pod kuchnią skrzyniz drzewem skrobała mysz. "...Wieś, wktórej mieszkali moi rodzice,spalili Niemcy. Ojciecmój zginął, a matka umarła. Zostały mi po niej dwa hektary, mielimi dołożyć z ziemi dziedzica Tylżyckiego. Ale pominiętomnie,ponieważ w tym czasie, gdy dawano ziemię, ja byłem na fronciei walczyłem, aw bitwie o Wał Pomorski zostałem raniony i znalaz 26 łem się w szpitalu wojskowym. Poopuszczeniu szpitala wróciłem nawieś na swoje gospodarstwo, ale nie mając z czego żyć, nająłem siędo pracy u obcych. Proszę, żeby naprawiono moją krzywdę iżebymmógłdostać ziemię z reformy rolnej, co mi sięnależy. Od sześciumiesięcy nie płaciłem składek partyjnych, wŁęgach nie ma chybaczłonków partii i nie wiem, jak tę sprawę załatwić, bo pragnęw partii pozostać. " Marcin przymknął oczy, a gdy je po chwili otworzył, oknow izbie wypełniła czerwień. Paliło się gdzieś niedaleko, możew Łęgach Szlacheckich? Zerwał się od stołu i wybiegłna podwórze. Tak, paliło się w Łęgach Szlacheckich, słup ognia wznosił się wysoko. Wiatr przyniósłodwsi hukkilku wystrzałów, szczekanie psów, ryk przerażonegobydła. Urszula również wybiegła z chałupy. Na bose nogi wzuła trepy,narzuciła na koszulę kożuch. Pobiegli za stodołę, między stare,sękate wierzby. Wydawałoim się, że to pali się młyn. Znowu usłyszelipojedyncze wystrzały karabinowe. Później rozległa się długa, jakgdyby nie kończąca się seria z automatu. Biją się powiedziałMarcin. Językogniaskrócił się raptownie, czerwieńrozlała się po całymhoryzoncie. Strzały padały zrzadka, potem rozerwał się granat,aecho wybuchu powtórzył las po drugiej stronie rzeki. Wrócili do domu. Marcinwłożył swój szynel, nasunął czapkę naoczy. Odgłosy wystrzałów obudziły w nimstary nawyk. Jeśli strzelano, trzeba siębyło ubrać i biec w tamtą stronę. Urszula zastąpiłamu drogę. Po co? zapytała. Po co chcesz tam iść? Biją się stwierdził. Wczepiła się w niego palcami, nie upiętewłosyzasłoniły jej oczy. W rozchylonym kożuchu jej ciało okryte kusą koszulą wydawało siędziecinne. Ale siła, z jaką wczepiła się w niego, była siłą dorosłej,mocnej kobiety. Niemogę tu zostać sama mówiła,trzymając gocorazsilniej. Oni tumogą przyjść. Jeszcze raz. Po mnie. Nie możesztam pójść, nie możesz mnie zostawić. Oniprzyjdą jeszcze raz. O Boże. Boże. Boże. Puściła go. Zaczęła biegać po kuchni, jak gdyby szukając miejsca 27. do ukrycia się. Kożuch z niej spadł, zdawała się tego nie widzieć. Była oślepionastrachem, przewracała się o stołki, tłukła się wśródsprzętów jak ćma. Wreszcie wybiegła do izby, a on skoczył za nią,zaniepokojony, że zrobi sobie coś złego. Urszula pochyliłasięnadłóżkiem,zsunęła siennik i wyciągnęła spodniego karabin o przyciętej lufie. Co ty? zawołał. W stodole są jeszcze dwa. Pod strzechąw prawymsąsieku. Przecież umiesz strzelać. Odebrał jej karabin. A gdzie kule? Znowu pogrzebała w łóżku i wyciągnęła woreczek z nabojami. Wiesz, że tego mieć niewolno. A mordować i hańbićwolno? To jest bandycka broń. Z uciętą lufą. Skąd ją masz? Stwierdził, że karabin jest naładowany. Zabezpieczył,położyłgo na stole. Zatrzymał wciąż biegającąpo pokoju Urszulę. Potrząsnął nią. Powiedz, skąd masz tę broń! Słyszysz? To po ojcu i bracie. Znalazłam przed dwomamiesiącami. Była w chlewie, za korytem. Twój ojciec był bandytą! Wasza gospodarka powstała zezbrodni! Twojebogactwo jest z krwii krzywdy ludzkiej! Nieprawda! Nic nie wiesz! Ojciec kupił broń. Zimą ją kupił,bo siębał bandytów. Na osobności mieszkamy. Wciąż szarpałnią w jakimś ogromnym zapamiętaniu. Był gotówją bić, tak go rozwścieczyła świadomość, że jest parobkiem ucórkibandyty. AleUrszula nie czułajego gniewu, zwiotczała mu w rękach, kolana siępod nią ugięły. Chwycił jąw ostatniej chwili, gdywaliła sięz nóg. Wodą z blaszanego kubka, który stał na stole,spryskał jej twarz, a potem ciężko dysząc, usiadł na krześle. "Niechzdechnie! " pomyślał z wściekłością. Zarzucił naramię karabin i wyszedł na podwórze. Czerwieńpożaru obejmowałajedynie wąski pasek nieba. Strzałów nie było już słychać, tylko psy wyły w Łęgach Szlacheckich i porykiwało bydło. Wrócił doizby. Urszula ocknęła się zomdlenia. Oczy miała otwarte, a twarztak spokojną, jakby się nic nie stało. Łagodne 28 światło ozdobnej lampy naftowej z matowym kloszem sprawiało,że Jej twarz wydała się Marcinowi tak piękna i delikatna jakoblicze świętej z obrazu na ścianie. Blask lampy zmiękczyłjej rysy,rozchyloneusta nabrały życia i krwi. "Ona się modliła, a oni rabowali" pomyślał. Ale już nie potrafił obudzić w sobie gniewu. Mogła nie wiedzieć, co nocamirobił ojciec i brat. Możezresztąpowiedziała prawdę? Może stary Jaskóła dopiero zimą kupił trzyobrzynki, bo bałsię czegoś, czyjejś zemsty? Powyjmował kule z karabinu i wrzucił je do woreczka,potemotworzył szafkę i odszukał w niej ramiączko, naktórym wisiała jegomarynarka mundurowa zodznaczeniami. Jutro odniesieszbroń na posterunek powiedział. - Powiesz, że znalazłaśw stogu. Aty? Nie będę uciebie pracował, choćbyśmi złotem płaciła. Niepasujemy do siebie. Z innej gliny jesteśmy. Usiadła na łóżku. Idź! mówiła głosem stłumionym przez nienawiść. Brzydzisz się mną, a ja brzydzęsię tobą. Idź! Lipka mówił prawdę: zdechniesz wtej swojej psiej budzie. Zdechniesz albo cię zabiją. Kijami jak psa. W kuchni przebrał się w swoje wojskowe ubranie. Narzucił szynel i schował dokieszeni zaczęty list. Noc była ciemna,wiatr pogwizdywał w gałęziachprzydrożnych wierzb. Jeszczetylko odrobina blasku czerwieniła się tam,gdzie się niedawno paliło. Wiatr przynosił wciążposzczekiwaniepsów. Z początku zamierzał pójść do Łęgów Szlacheckich, aby zobaczyć, co się tam stało. Ale po drodze spotkał Wiktę,którą młodszybrat odprowadzał do Urszuli. ,,Szary" przeszedł natę stronę rzeki. Na posterunek napadł,a potem zabił szewca Pietrzaka. Chałupę mu spalili. Za co? Mówią, że był partyjny. A wy, Marcin,dokąd? Machnął ręką. Obrócił się i na przełaj przez oziminy poszedł doswojej chałupy. Otworzył kłódkę i odemknął drzwi. W chałupie niemiał ani nafty, ani świecy. Po ciemku trafił do łóżka i tak: jakprzyszedł,nie rozbierając się, położył się spać. 29. III W nadleśnictwie przyjęli Marcina do roboty sezonowej na raziena dwa tygodnie. Dali mu nawet zaliczkę,za którąkupił trochękaszy, mąkii wianekpodsuszonej kiełbasy. Pracował przyładowaniu zwalonych pnina wozy ciemna nocwyganiała go z chałupyi noc go przyganiała, bo do zrębu miał ponad cztery kilometry. Praca była ciężka, a żenie dojadał, schudł jeszcze bardziej, sczerniałna twarzy, ręce miał jak z kory sosnowej. Po tygodniu, gdy kupione za zaliczkę jedzenie już się skończyło,późnym wieczoremzajechał pod chałupę wóz Urszuli, zaprzężonyw jejjabłkowite konie. Na wozie siedziała Wikta. Wniosła do izbyowinięty w szmatę wielki połeć słoniny i pięciokilowy bochenek chleba. Urszulapowiedziała, że wam się od niej za młockę należy wyjaśniła. Marcin z początku żachnął się ichciał Wiktę wyrzucić razem ze słoniną i chlebem. Ale uczucie głodu okazało się silniejsze niż duma. Pomyślał, żeprzecież pracował u Urszuli ciężko, wymłócili sąsiekżyta. Należałamu się więcjakaś zapłata, chociaż odszedł bez wymówienia i bez pożegnania. Na razie jeszcze żadnegochłopa nie mamy. Wikta gotowabyła posiedzieć uMarcina i pogadać. Zbył ją jednak milczeniem. Rozejrzała się więc po chałupie oświetlonej karbidówką, nawet nieusiadła. Tylko wzruszyła ramionami i odchodząc stwierdziła: Zimno u was jak w psiej budzie. I pewnie pchły skaczą. Zaśmiała się złośliwie. Wlazła na wóz i odjechałazaraz, a Marcinpożałował,że przyjął słoninęi chleb. Ale tej nocy poraz pierwszyod kilku dni poszedł spaćz pełnymbrzuchem. I znowu minąłtydzień. W nadleśnictwie dali mu wypłatę, dowiedział się, że po nową robotę ma się zgłosić dopiero za trzy tygodnie,aż będzie nowy zrąb. Postanowił więcrozejrzeć się za jakąś innąpracą,może we wsi, w ŁęgachSzlacheckich. Nazajutrz przyjechał do niegona rowerze chłopak, co pomagałsprzątać w gminie, i powiedział, żeby Marcin natychmiast stawiłsięna posterunku milicji. Poszedł tam zaraz, przekonany,że Urszulazdała brońi wzywają go w tejsprawie. Był początekgrudnia, spadł pierwszy śnieg. Pnie topól obielone 30 były z jednej strony i wyglądały jak w gronostajowych płaszczach. Polai oziminyleżały w bieli i wielkiejśnieżnej ciszy. Ze wszystkichchałup w ŁęgachSzlacheckich unosił się dym prosto ku górze, żezdawało się cała wieś wisi u sinego nieba na ciemnych warkoczach. Przed posterunkiem milicji, białym, parterowym budynkiemw najbliższym sąsiedztwie gminy, stało osoboweauto. PoproszonoMarcinado pokojukomendanta Rosiaka. Za prostym stołem zwielkim kałamarzem na środku, siedział młody mężczyzna w kusymkożuszku opiętym szerokim, wojskowym pasem. Miał rude włosyi białą twarz pocętkowanąprzez piegi. Komendantposterunku, sierżant Rosiak, siedział na stołku w pobliżu stojaka z karabinami. Gdywprowadzono Marcina, wstał, przywitał się, a potem powiedział dorudego: To ten, towarzyszu. Rudy podał Marcinowi dłoń delikatną i drobną jaku kobiety. Siadajcierzekł. Rosiak, ustąpcie mu stołka. Gość musisiedzieć, awy możecie postać. Marcin usiadł, a onod razu przystąpił do sprawy. Pisaliście dokomitetu wojewódzkiego PPR, tak? Pisałem. Przesłali waszą skargę do nas, do komitetu powiatowego. Rozważyliśmy jąi zdecydowaliśmy, że w zasadzie wasze pretensje sąsłuszne. Ziemia po dziedzicu wam się należała i źle zrobiono,że wamjej nie dano. Pisaliście w skardze, że gdzie indziejziemi nie chcecie,tylkow swojej wsi. Dobrze, załatwione. Tworzymy Państwowy Fundusz Ziemi i z niego możecie dostać. Chcemy wam przydzielić trzyhektaryalbo nawet więcej. Z ziemi poMichale Mikinie. Marcin poruszył się, aż stołek pod nim zatrzeszczał. Ja chłopskiej zieminiewezmę. Dziedzica ziemię wezmę,a chłopskiej nie. Takiego prawa nie ma, żeby chłopskąziemię dzielić. Nie ma? To my takie prawostworzymy. Mikina jestw bandzie ,,Szarego". To wróg. Taki sam jakdziedzic. Zgadzacie się zemną, że Mikina to wróg władzy ludowej i pracującego chłopstwa? Wróg. Ale to chłopska ziemia. Porzucił ją i poszedł z nami walczyć. Ziemia leżyodłogiem,marnuje się, partyjny obowiązek każe ją zaorać i obsiać. Niech się gmina za to weźmie powiedział Marcin. A jaChcęziemięna własność. 31. Damy ci akt własności. To chłopskaziemia. Takiej nie chcę. Po hrabim dajcie. Pohrabim już nie ma. Chłopskiej nie wezmę. Nie było, nie ma i nie będzie -takiego prawa, żeby chłopu zabierać. My tworzymy nowe prawa! My! krzyknął rudy. Wstał zza stołu,piegi najego twarzy stały się czerwone. Marcin też wstał. Wzruszył ramionami. Nie chcecie mi załatwić mojej sprawy, to nie. Nictu po mnie. Nałożył wojskową czapkę,ukłonił się Rosiakowi i rudemu. Rosiakpowiedział do rudego: Mówiłem wam, że tejziemi nikt nie weźmie. Siadajcie rzekł rudy doMarcina. Marcin usiadł. Ale czapki już nie zdjął. Ja tu nie w sprawie waszej ziemi przyjechałem odezwał siębez złości. I piegi znowu mu przybladły. O waszą partyjność michodzi. Składki możecie zapłacić Rosiakowi, do niego też w tychsprawach przychodźcie. Członków partiijest w Łęgach tylko trzech: Rosiak jako komendant posterunku, Lubień z czworaków i wy. Należał do partii jeszcze szewc Pietrzak, ale, jak wiecie, bandago zabiła. "Szary" powiedział Marcin. Nie wiadomo. Szary, bury, rudy, czarny, różnej oni sąmaści,alepo jednych rodzicach. Przyjdzie pora, żesię z nimi rozprawimy,a na razie to jest tak: jest was tu trzech partyjnych i musiciepopracować, żeby was było więcej. Wtedy stworzy się tu organizacja partyjna. Ludzie się boją wtrącił Rosiak. Wy teżsię boicierzekł ostro rudy. Każdemu życie miłe,wiadomo. Więc Lubień i wy spojrzał na Marcina deklaracjedo ORMO powinniściepodpisać. Rosiak wydawam broń. Karabinyi naboje. Bo jutro może być tak, że nawet was tunie znajdziemy zaśmiał się. No, Rosiak, dajcie mudeklarację. Nie możecie chodzićz pustymi rękami, gdy we wsi pełno broni. Ileto karabinówznalazła w stogu ta kobieta? Trzy obrzynki, towarzyszu. "Urszula zdała broń" - pomyślał Marcin. I nie wiadomodlaczego, poczuł ulgę. Zabrał się do wypełniania deklaracji. 32 Rudy obejrzał odznaczenia Marcina i od tej chwili odnosił się doniego z wielkim szacunkiem. Byliście ranni, może trzeba by wamwystąpić o jakąś rentę? zatroszczył się. Marcin pokazał swoje ręce. Mam dziesięć palcówzupełniezdrowych. Na życie zarobiąByle wójt Lipka dał mi pożyczkę: worek żyta albo mąki na chleb. Załatwione powiedział rudy i poklepałgo po plecach. -Bo ja, widzicie, z Piotrkowajestem, z huty"Kara". Nieznamsię nachłopskich sprawach, tyleco każdy, a to za mało. Poprosił Marcina, żeby pozostał nazebraniu, które wyznaczonona wieczórw szkole. Chodziło o zaległe dostawy zboża. Marciawybrał ze stojaka stary rosyjski karabin, a Rosiak dał mu sześćfódek nabojów. Przyszedł Lubień. Malutki jak karzełek chłop lat czterdziestu, alebez zarostu na policzkach. Różowy był jak świnka, miał malutką jakmakówka, łysą głowę i wesołe, pełne radości oczka. U hrabiegoTylżyckiego pracował w świniami, teraz miał swoje pięć hektarów,ożenił się z ogromną jak piec babą, wdową. Na wiosnę 1945 rokuzapisał siędopartii, jak przyjechał w tej sprawie agitator z komitetupowiatowego. Lubień położył na stole przed rudym kandydacką legitymację, Ja się wypisuję rzekł i rozejrzał się błazeńsko. Rudego podrzuciło, jakbysiedział na sprężynie. Co wy, Lubień? Gorzejwam? Nie gorzej. Tylko że się wypisuję. Znaczy się, że do tychdrzwi zapukałem, co nie trzeba. Rudy zrobił sięchmurny. Napiszcie podanie o wystąpienie. Ja przyjąć legitymacji odwas nie mogę,bo nie ja ją dawałem. Złóżcie podanie z uzasadnieniem. egzekutywa KP sprawę rozważy. Ale chcę wam przypomnieć, Lubień, słowa Stalina, że partia to nie bankiet. Wiecie, co tojest bankiet? Nie wiem. Ano, właśnie. To ja wam powiem. Bankiet to taki stół pełenżarcia. Myślicie, że dopartii przychodzi się jak do stołu zżarciem,a potem można odejść, kiedy się podoba. Ja u was nieżarłem. 3 Liściedębu, t. II 33. Ale ziemię z reformy wzięliście? I krowę podziedzicu? Ikonia z UNRRA? Teraz jeszcze gorsza bieda niż była za dziedzica. Stajni swojej nie mam. obory nie mam. Dach w czworakach zaczął przeciekać. Jak byłdziedzic, to naprawił. A teraz to ja wam pewnie naprawię, Lubień? Aczy tomożna kupić choć trochę papy na dach? Albo smoły? zaperzył się. Rudy uderzył pięścią w stół. Mówcie prawdę: stracha macie! Albo wróg jesteście. Jedno z dwojga. Ja swoje wiem. Nie do tych drzwi zapukałem, co trzeba. A do jakichdrzwi wam trzeba? Ja wiem swoje powtórzył Lubień. Rudy przekonywał, groził,agitował. AleLubień legitymacji nie wziął ze stołu i wyszedł bez niej. Ludzie się bojąstwierdził Rosiak. Rudy kazał mu przynieść pół litra wódki z knajpy Smółki, wypili, pogadali, a potem poszli do szkoły na zebranie gminne. Chłopi zaczęli schodzićsię dopiero o pierwszej szarówce. Ciz dalszych wiosek przyjechali wozami, a nawet sankami, bo tejnocyśnieguspadło sporo. Gospodarze usiedli w szkolnych ławkach,nakrzesłach i stołkach, rudy i wójt Lipka zajęli miejsca zanauczycielskim stołem, koło nich zaś dużym wiankiem rozsiedli się sołtysi. Marcin wsunął krzesłow róg kołookna, gdzie było najciemniej. Miał nadzieję, że zobaczy Hankę i może zdarzy mu się z nią porozmawiaćalbo i odprowadzićdo ŁęgówChłopskich. Ale Hanka nie przyszła. OdRomanaTrębskiego, który podczaspożaru Łęgów Chłopskich ocalał skacząc do studni, dowiedział się,że Hanka ziemię Grochalów puściła w dzierżawę swojemu wujowizSuchej, a sama gospodarzyła się w rodzinnym domu z dzieckiemi córką wuja. Miała krowę, jedną świnięi garstkę kur,jak "dziadówka". Ale skoro Michał był u "Szarego", o czym głośno mówiono,czuła się chybagorzej od najgorszej wyrobnicy. Przyjechała Urszula. W jednego jabłkowitegokonia zaprzężonegodo malutkich saneczek, które Marcin widział u niej pod szopą. Miała białą chustkę na głowie i na sobie biały chłopski kożuszek,wełniak bogaty w kolory i długie buty z cholewkami. Weszła na 34 zebranie nie rozglądając się ani nikomu nie mówiąc dzień dobry. Zobaczyła, że w przedzie miejsca zajęte, więc usiadła na stołku tuż przydrzwiach. Dłonie położyłana kolanach i takpotem siedziała sztywno,nie poruszywszy głową ani w lewo,ani w prawo,jak w kościele. A jednak Marcin miał prawiepewność, żego spostrzegła, choćnie okazała tego żadnym gestem czy spojrzeniem. Rudy mówił o odbudowie Warszawy, o wielkich fabrykach, które trzeba by dźwignąć zruin. Chłopi milczeli, palili, kasłali. Potemgłośniej zaczęli pokasływać, gdy z długiej listyodczytał, ktoi ilezalega państwu. Wójt Lipka przytakiwał przy każdym nazwisku, comiało znaczyć, że o każdym takim opieszałym rolniku on, Lipka,dobrze wie i srogość mu swoją okaże. Rudy zachęcił do dyskusji, nie przewidział tylko, że zacznie sięjedno ogromne biadolenie. Gospodarze na swoich ojcowiznach bardziejbyli powściągliwi,ale dawnifornale hrabiego narzekali jednymgłosem. Krowy i konietrzymali w ogromnych dworskich oborachi stajniach, tyle że je poprzegradzali żerdziami. Dużo z tego sąsiedztwa było nieporozumień, oskarżeń,swarów. Narzędzi nie mieli, bote, co zostały po dziedzicu, w większościnie przydawały się w małych gospodarstwach. Poniszczyli je, lokomobile rozebralii rozkradli. Paszy na zimę dla bydła imnie wystarczało, nie było mowy,żeby coś jeszcze państwuoddali. Tylko trzech fornali o budulecdrzewny się dopominało, co znaczyło,że okrzepli już na tyle, aby domy własne stawiać. Gospodarzena ojcowiznach potakiwali im gorliwie, aleprzecież Marcinzauważyłich uśmieszki i pochrząkiwania. Nie uznali fornali za swoich, zarównych sobie, chociaż ci ziemię swoją mieli, jak oni. Bo co to zagospodarz,co nie ma swojego chlewa,a choćbyi szopy najlichszej,oddzielnej? W połowiezebrania do Urszuliprzeniósł się ze swoim stołkiemPartyka. Perfumą pachniał, co nawet Marcin odczuł, choć dzieliłogo od nich ze czterech siedzącychchłopów. Innego ludzie by wyśmiali,nos zaczęli zatykać,że takie woniewydziela, ale on byłbogaty. Jego naśladowano, zazdroszcząc mu. Rudy znowu zaczął o odbudowie Warszawyi innych miast,o gwoździach, cegłachi dźwigarach żelaznych. "Gdy zbudujemyfabryki, wszystkiego będzie w bród" bębnił jego głos jak werbelbojowy. A Marcinowi zachciało się spać. Zwiesił głowę ku kolanom, 3 35. podparł brodę ręką. W drugiej mocno trzymał karabin, jak nawarcie. Ucho miałnastawione w stronę Partykii Urszuli, więc głosTomasza sączył się ku niemu za plecami siedzących w tym samymrzędzie. Partyka drażnił sięz Urszulą, prześmiewał, aległosuod niejnie wydobył. Jakby zkamieniem gadał. Co tyw sobie masz, Urszula, że od ciebie każdy chłopucieka? I znowu nie masz parobka? Co ty chłopom zadajesz, że jakod zarazy czmychają. Ten Marcin z Łęgów Chłopskich wolał, słyszałem, w boru pracować, niż u ciebieomaszczone kluskijadać. Powiedz prawdę: tyi Wikta to za dużona jednego chłopa,choćbyi najsilniejszy był. Milczała. Nawet drgnieniem powiek nie zdradziła,że słyszy jegoszyderstwa. Zamierzałem się z tobą ożenić, ale nic ci po mnie, a i mnienic po tobie powiedział Urszula wstała iwyszła przed szkołę. Zbliżyła się do swegojabłkowitego konia, odwiązałalejce od słupa. Partyka wyszedł za nią. O czymjej mówił, tego Marcin niesłyszał. Widział ich tylko przez okno. Obydwoje stali przy koniuw prostokącie światła, które zokna padało na mroczny od nocyśnieg. W pewnejchwilizobaczył, jak Partyka objął Urszulę ramieniem, usiłującpocałować ją w usta. Szarpała się, wyrywała,ale onnie wypuszczał jej zsilnego uścisku. "Nic mnieto nie obchodzi" pomyślał Marcin. Dalej jednakpatrzył przezokno. Partyka pocałował Urszulę raz i drugi, potemchyba ugryzłagow usta, bo odskoczyłjakoparzony. Ale znowu ją chwycił jeszczemocniej. "Nicmnie to nie obchodzi" pomyślał Marcin. Ale wstałzkrzesła, wziąłwgarść karabin i wyszedłna próg szkoły. Gryziesz, króliczku? dyszał głośno Partyka. Gryziesz,owieczko? Myślisz, że jak cię czterech naraz miało, to ja jeden ci niewygodzę? Raptem Urszula zwisła w ramionach Partyki. Zdumiał się iprzeraził. Czym prędzej posadził ją w saniach i podtrzymał, żebysięnieprzewróciła. Co ci to? Przecież niczłego nierobię- mówił z przestrachem, wciąż podtrzymując jej plecy. 36 Marcin podszedł dosanek, niedbale wrzucił w nie swój karabin. Ipodniósł porzucone lejce. Zostawcie ją powiedział do Partyki. Usiadł bokiem na przednim siedzeniu. Prawą ręką objąłUrszulę,lewą pociągnął lejce, zmuszając konia do ruszenia z miejsca. Wyprowadził sanki spomiędzy wozów i wolno pojechał ulicówkąw stronę cmentarza. Dzyń-dzyń-dzyń monotonnie pobrzękiwał dzwonek przymalutkich saneczkach Urszuli. Wróciła już dosił i przestał ją podtrzymywać. Tylko płakałabezgłośnie. Wielkie łzy ciekły jej po policzkach. Otarła je wreszcierąbkiemchustki i odezwała się spokojnym głosem: Te obrzynki odniosłam, jak kazałeś. Powiedziałam, że znalazłamw stogu. Wiem. I żebyś o mnie źle nie myślał, powiem ci całą prawdę. Mnie toniepotrzebne. Marcin wzruszył ramionami. Powiem ci wszystko. Ojca mojego nazwałeś bandytą, pamięcijego muszę bronić. Przez cztery lata ukrywaliśmyu siebie Schulbauma,kupca z Piotrkowa. Ją i jego. Najpierw ukrywalisię w ziemiancew polu, a potem ojcieczaich pieniądze pobudował chlewnię, a podchlewnią piwnicęgłęboką zrobił. Tam nawet piec stał i palić możnabyło, bojak się dymiło, tokażdy myślał, że z parnika dlaświń. Schulbaumową, pamiętam, zabili na wiosnę 1943 roku. To prawda, Marcin. Ale nie z naszej winy. Onazwariowałaod tego siedzeniaw piwnicy. Zanim do nas przyszli, syna im Niemcyzabrali jedynego i gdzieś wywieźli. W biały dzień na wiosnę wyrwałasię z piwnicyi w pola pobiegła. Mówiła wszystkim, że posyna idzie. Rozum jej odebrało. A jak już była w polach i we wsi, tobaliśmy sięją zatrzymać. Itak szłai szła,aż żandarmówspotkała i ją zabili. AleSchulbaum doczekał ruskich i poszedł do Łodzi. W lecie wyjechał zagranicę i przed wyjazdem list do nas napisał. Mam tenlist w domu,Marcin. Niewiedział, że ojca mojego i brata, i matkę, bandazabiła. A po co wam była broń? Obrzynki? Mówiono, żezłotamamy jak żytaw sąsieku. A to nieprawda. Ale ojciec bał się tego gadania. Bał się bandytów. I jak przyszli, towłaśnie złota szukali. Cały dom przewrócili, w oborze kopali, w stajni w gnoju. I nie znaleźli. Tak było, Marcin. Wierzysz mi? 37. Wierzę ci. Byli już za cmentarzem na wydmach i jechali do rozstajnego krzyża. Zanosiło się chyba naodwilż, bo ziemia oddychała podmuchami ciepłego wiatru. Dzyń-dzyń-dzyń pobrzękiwał dzwoneczek na sankachUrszuli. I dźwięk ten, nie wiadomo dlaczego, wydalsię Marcinowi bardzo smutny. Koło krzyża podałjej lejce i zeskoczył z sanek. Stanął na płozie, wyjął zsanek karabin. Dobrej nocy, Urszulo powiedział. Dobrejnocy. Koń ruszył sam kłusem,dzwoneczek zakołysał się szybciej, jego dźwięk jakgdyby poweselał. Potemkoń Urszuli zarżał głośno,a z Łęgów Chłopskich, z podwórza Marcina odpowiedziało mu rżenie kilku koni. Marcinzatrzymał się. Zaniepokoiło go to rżenie. Może się przesłyszał, ale przecieżdobiegało zza jegochałupy. Dzyń-dzyń-dzyń-dzyń zamierał w dali dzwoneczek Urszuli, która teraz skręciłana drogę wzdłuż rzeki. Obok krzyżarosła ogromna kępa bzów. Czerniały w polu nieprzeniknioną plamą. Marcin wszedł w nie i przykucnął. Nie możnago tu byłozobaczyć z drogi. Samjednak widział dobrze i zaśnieżoną drogę, i białe pole aż doswojej chałupy. Rżeniesię nie powtórzyło. W dali zamierał dzwoneczek sanek,a w końcu umilkł zupełnie. Marcinwsunął naboje do komory, pocichu zarepetował karabin. Wciąż trawiłgo niepokój. W spalonejwsi było tylko kilkakoni, nieprawdopodobne się wydawało, żeby nagle wszystkie znalazły się na jegopodwórzu. Czekał więc. Umiałczekać, tej cierpliwości wyuczył się w ostatnich latach. Kto nie umiał czekać z broniągotową do strzału, najczęściej ginął. A Marcin przeżył. Wilgotny wiatr połaskotał mu włosy na skroniach, pod butami śnieg pociemniał, zanosiło się na odwilż. Marcin pomyślał o Urszuli,która już zapewne zajechała na podwórze,odprzęgła konia i zaprowadziła do stajni. Drgnął. Od strony jego chałupy doszedł go szmer męskich głosów. Potem usłyszałdelikatne pobrzękiwanie strzemionlub wędzideł. Nagle załomotała ziemia,trzy podłużne cienie wysunęły się zza węg38 ja chałupy. Kopyta koni głucho zadudniły na wilgotnym śniegu. Trzech jeźdźców ostrym kłusemwyjechało na drogę. Koło krzyżai ukrytegow krzakach Marcina puścili konie w galop. Kopytawyrzucały grudy śniegu i dudniły jak cepy. Pędzili w stronę ŁęgówSzlacheckich, trzechjeźdźców w wojskowych rogatywkach, z automatami na piersiach. Jednemusterczałaponad ramieniem lufa ręcznego karabinu maszynowego. Na podwórzu zagrody jeszcze pozostaliinni. Marcin usłyszał głoskomendy wojskowej. Zabłysło żółte światełko. A potem Marcinotworzył ustado krzyku, ale głos zdusił rękawem szynela. Nikły ogienek rozlał się raptownie jakstrumień czerwony. Biegłw górę po słomianej strzeszechałupy aż na szczyt dachu, do nagichkrokwi, sterczącychjakżebra zdechłego psa. Marcin ukląkł na śniegu, chwycił karabin. Strach jednak byłw nim silniejszy niż nienawiść. Ręce mu opadły, w oczach miał tylkoczerwony i złoty odblask ognia, który już objął całą chałupę. Och, jakto się szybko działo! Stara chałupastękaław ogniu,fukała iskrami,płomienie huczały w niej groźnie. Czerwonawe iskierki ulatywały w górę, gdzieś bardzo wysoko, pod chmurne niebo. Płonący wiecheć upadł obok Marcina i sycząc zanurzyłsię w śniegu. Marcin wciąż tłumił wsobiekrzyk, wtykając wusta rękawszynela. Za co? Zaco? słyszał własny pomruk. Zrobiło się widno, różowy odblask ognia podpełzł aż do krzaków bzu, gdzie klęczał zdłonią przy ustach. Przez chwilę Marcin zapragnął, aby blask rozświetlił bezlistnekrzaki. Niechby go zobaczyli, znaleźli i musieli dokonać ostatecznego rachunku. Lecz różowawa poświata zatrzymała się o krok odMarcina, płynna, ruchliwa, jak wezbrana rzeka,którą przenikazachodzące słońce. Później nad Łęgami Szlacheckimi wzbiłasię w niebo zielonaraca, znak, którydawali ci trzej konni, copomknęli w tamtą stronę. Dach zawalił się nagle z głuchym łoskotem. Krótko paliłasię stara chałupa. Ogień przygasł na chwilę, a potem gorzał jużrówno i cicho. Zadudniła ziemia. Piętnastu konnychprzejechało szybko obokkrzyża i krzaków bzu. Marcin przesłonił dłonią oczy, aby nie raziłgoblask ognia, i śledził każdego z nich, starając się zapamiętaćchoć 39. jeden szczegół. Jeszcze raz o mało nie krzyknął rozpaczliwie, gdywydawało mu się, że na długonogim szpaku widzi jadącego Michała. Bodajbyś umierał długoi strasznie powiedziałgłośno. Nieusłyszeli go,bo już byli daleko, pędzili do cmentarza na wydmach. Podniósł się z klęczek. Nogi miał zdrętwiałe, bez czucia. Musiałsięwesprzeć na karabinie, żeby nie upaść. Nie dbał już o to, czy tamkoło zgliszcz jeszcze któryś znich pozostał. Wolnym krokiemposzedł na pogorzelisko, które buchnęło mu w twarz upalnym i gryzącym od dymu oddechem. Nie, nie było już czego ratować. Spłonęła chałupai szopa służącaza oborę. Spalił się również krzak bzu, co rósł pod oknem ichjedynejizby. Śnieg topniał wokół gorących ruin, Marcinbrodził pokostki w błocie i sadzy. Wreszcie usiadł na kamieniu przy studni z żurawiem. Usiadł i czekał nie wiadomo na co. Nikt z sąsiadów nie przyszedł. Nazajutrz dowiedział się, że nawieść opożarze ludzie zebrani w szkole rozproszyli się,a rudy,Rosiak i trzech milicjantów zabarykadowali się na posterunku. Potem przez wieś przejechaławolno kawalkada jeźdźców; aż do ranachłopi z najodleglejszych wiosek pozostali wŁęgach Szlacheckich,nocującprzygodnie. Nikt nie odważyłsię wyruszyć nocąw drogę, na której grasowali jeźdźcy. A chałupa dogorywała długo. Jeszcze po północy po zwęglonychbelkach jak mrówki wędrowały czerwone iskierki, a każdy silniejszypodmuch wiatru roznosił po polach gorący popiół, Trochę po północy na pogorzelisko przyszła Hanka. Dostrzegł ją i rozpoznał natychmiast. Nie wstał, nie odwrócił głowy. Tylko znowu miał ochotę strasznie krzyknąć, jakby duch stanął koło niego. Zajdźdo mnie powiedziała. Zamarzniesztutaj. I tak niezmienisz niczego. Mówiłam ci, żebyśstąd poszedł. Nie posłuchałeś mnie. Twój Michał był z nimi. Nie! krzyknęła i ażsię zatoczyła, jakby ją uderzył. Był. U ciebie teżbył. Wiesz torzekł. Milczała, a on zdobył pewność,że dobrzetrafił. I wtedy chwyciłgo gniew. Zęby muzaczęły dygotać. Zamachnął się i uderzył jąpięścią w ramię. 40 Idź, wynoś się! Ciesz się,że nie ma piekła! krzyknął. Usiadł na kamieniu, opierając się ramieniem o cembrowinę. Nie słyszał, jak odeszła. Powoli zatracałpoczucie czasu i rzeczywistości. Od sw^du spalenizny mdło mu sięrobiło, ale i to uczuciezamarło w nim. Resztkami świadomości podnosił ciężkiepowieki,awówczas widziałwszędzie pełzające po belkach czerwone mrówki,które ginęły i odradzały się wciemnościach. Potem usłyszał cichutkidzwonekjakby na podniesienie albo gdy do umierającego jechałksiądz zhostią. Koń Urszuli niechciał wejść między spalone belki na podwórzu. Musiała go pozostawićna drodze. Chodź powiedziała. Nie poruszył się, lecz poznała, żejest w nim życie,bo głowę trzymał prosto i po cichu mamrotał do siebie. Wytężyła wszystkie siły i dźwignęła go z kamienia. Dał się poprowadzić do sanek,a ona usadowiwszy go w nich, wróciła po karabin, który leżał kołostudni. Świtało,kiedy go wiozłado siebie. Śnieg stał się bielszy, a wiatrmroźny, jak to nadranem. Położyła go naswoim łóżkuw świątecznejizbie, rozebrała, napoiła gorącą wódką z miodem. Spał mocno,aż do południa. Zapytała, czy u niej zostanie. Tak odpowiedział. I zaraz dodał: Bo dokąd pójdę? IV Po NowymRoku spadłodużo śniegu i przyszły mrozy. Na woziez płozami przewiózł Marcin przezzamarzniętą rzekę dwie fury suszu, który Urszula kupiła w nadleśnictwie. Ich życieskupiło się terazwkuchni,gdzie prawie bez przerwy dzień i noc palii sięogieńw ogromnympiecu. Roboty Marcin nie miał za wiele, bo jeszczew grudniu wymłócili stojącąw polustertę żyta, a potem sąsiekpszenicy, jęczmienia i owsa. Zabrałsię za różne gospodarskie naprawy, przysposobił na wiosnę stary wolant, zreperowałpodartąuprząż końska. Na tłustymwikcie Urszuli przytył, twarz mu się zaokrągliła,wychudłe policzki wypełniły się i poróżowiały. Ajeszcze jak się 41. ostrzygł u miastowego fryzjera w Sulejowie, dokąd pojechał dolekarza z Urszulą, stat się jakby zupełnie nie ten sam. Odmłodniałlak bardzo, że wydawał się chłopaczkiem, niedorostkiem, wczymnie było nicdziwnego- bo miał dopiero dwadzieścia lat. W Urszuli również nastąpiły przemiany. Zdarzyłosię. że rankiemMarcinwszedł po coś do świątecznej izby. gdzie sypiała, Zobaczyłzakrwawione prześcieradło i z niepokojem zapylał Wiktę. czy wnocy nie działo się coś złegoz Urszulą. Wikta roześmiała się pogardliwie: A cosię miało dziać? Miesiączki dostała, i to pierwszej. W osiemnastym roku życia. Słyszał ktośtakierzeczy? Już z niejprawdziwa kobieta nigdy nie będzie i dzieci ona nie urodzi. Po tejmiesiączce Urszula ze trzy dni słabowała. Lecz późniejpokraśniata, jakby jej złą krew odeszła. Ciała zaczęła nabierać, piersijej urosły. Marcin tego wszystkiegonie dostrzegał, ale te przemianynie uszły uwagi Wiktorii. Do tejpory okazywała Urszuli tylkowzgardę i lekceważenie, teraz zaczęła być zazdrosna o jej budzącą siękobiecość. Wydawało się jej, żetraci w domu prymat imusi o niegowalczyć. Chodziłaodtąd wciąż gniewnai skora do kłótni z Urszulą. Marcin ciągle słyszał ich gniewne głosy w kuchni. Dręczyło ją teżchybai ciało nadmiernierozwinięte. Przez półtora tygodnia co wieczór wyskakiwała na drogę i długiegodziny wystawała tam z jakimśchłopakiem, który przychodził z Łęgów Szlacheckich. Coś się jednakmiędzy nimipopsuło,bo pewnego wieczora niewyszła na drogę. Zato w domu jej zachowanie stawało się coraz bardziej wyzywające. O byle co złościła się i mówiąc: "Mam to gdzieś! ", wypinała się"podwijając kieckę. DoMarcina jednak wciąż odnosiła się zszacunkiem, pomnąchyba na chwilę, gdy ją w stodolezłapał za gardło iprzydusił. Razmu tylko powiedziała i to przy Urszuli: Wy, Marcin,to jakbyścienawojnie iręce i. broń Boże, cośjeszcze stracili. Nie przyciśniecie kobity, żeby was poczuła. Grzechuz tego niema, a jakoś raźniej się żyje. Dwie kobity są w domu. a wyjak tenchochoł w polu. Urszula zaczerwieniłasię i rzekła: Marcinnie taki jak inni. Nie taki,nie taki przedrzeźniała ją Wikta. Marcin rozgniewał się wtedy na Urszulę. 42 Adwokata mi nie potrzeba. A wy. Wikta, zadzierajcie kieckiłeszcze wyżej. Inaczej zaczniecie śpiewać- jak brzuch wam urośnie. Ale nieod was odcięła się. Ano, nie ode mnie zgodnie przyznał Marcin. Ale ijegodręczyły te same sprawy co Wiktorie. Wypasł się nakuchniUrszuli, niepracował wiele, nocami coraz częściej zwidywałamu się Wikta myjąca podłogę. I możenawet doszłoby do czegośmiędzy nimi, alejej wyzywające zachowanie onieśmielałogo i paraliżowało. Tyle tylko że wodziłza nią głodnymi oczami, co zresztą nieuszło spojrzeniom Urszuli. Odtąd nie opuszczała ich ani na krok. Jeśli Marcin szedł dostodoły,wynajdywała dlaWikty zajęcie w kuchni, a jeśli Marcin przebywał w kuchni, rozkazywała Wikcie oprzątać owce albo świniaki. Oświadczyłateż, że w świątecznej izbie spaćjej za zimno,łóżko swoje przeniosła dokuchni i postawiła obokłóżka Wiktorii. W tydzień po Nowym Roku Jaskóła zŁęgów Szlacheckich poprosił Urszulę, żeby została matkąchrzestną jego córeczki. Urszulinie wypadało odmówić krewniakowi, kupiła w Sulejowiesrebrnyłańcuszek i medalik jako podarek dla chrześniaczki. Ojcem chrzestnym miał być młody Józefecki z przysiółka zwanego Górką, jedynysyn dość zamożnego gospodarza. Zapewne Jaskółowie myśleli, żewten sposóbzbliżą tych młodych do siebie i w przyszłości będzieztego ślub i weselisko. Marcin zawiózł Urszulę do Jaskótów w Łęgach, gdzie czekał jużojciec chrzestny z parą koni i dużymi saniami. W trzy pary sanekpojechali potem dokościoła, ksiądz małąochrzcił inadał jej imięUrszula. Potem było uroczyste przyjęcie zwódką i muzyką, boJaskóła zapłacił harmoniście i skrzypkowi, żebygrali. Marcinpopiłsobie tęgoi kilka razy zatańczył z Małgorzatą,siostrą Jaskółowej, zamężną z Jurysiem. którego wzięto do wojska. Małgorzata byładorodną, dwudziestodwuletniąkobietą o czarnych,wełnistych włosach i pięknej długiej szyi. Wiedziała, co ma w sobieładnego i nie chciała tego ukrywać. Łamiąc obyczaj nosiła się z gołągłowąi odkrytą szyją, oczy miała nieduże, ale czarne jak dwawęgielki, świdrujące ciekawie każdegodorodniejszego chłopa. Źlechyba znosiła rozłąkę z mężem, a żemieszkała u teściów,którzyjejdobrzepilnowali, u Jaskólów na chrzcinach pozwoliła sobie na tańcez Marcinem. 43. Gdy jechali do kościoła, usadowiła się koło niego na przednimsiedzeniu. Trochę podchmielona, coi raz chwytałaMarcina za uchoi szeptała mu: "Marcinku, hej, Marcinku". A jemuprzypomniałaCianciarową, ale młodszą, jeszcze ładniejszą. Wspomniał rozkoszogromną, którą mudała w piwnicy starego dróżnika. Słyszał szeptMałgorzaty, czuł jej oddechna swoimpoliczkui całą siłą woliwstrzymywał się, żeby zaraz, choćby na tych saniach pędzących pozaśnieżonej drodze, nie chwycić jej w ramiona i nie całować pięknej,długiej szyi. Dlatego może i tyle wypiłna chrzcinach. Nie upił się jednak. Tyleże światanie widział poza Małgorzatą. Patrzył chciwiena jejobnażoną szyję, na drobne uszy nakryte kędziorami czarnych włosów. Potem zaczął ją namawiać: "Wyjdź do sadu. Wyjdź. Ja tamprzyjdę za tobą". Małgorzata kręciła przecząco głową itańczyła z innymi, alenawet wtedy nie spuszczała wzroku z Marcina. "Udałeś mi się,Marcinku. Wyjdę, jaksię już wszyscy upiją" powiedziała w pewnejchwili. Odtąd Marcin baczył, czy wszyscysą już pijani;samprzestał pić. Urszula też nie piła. Siedziała obokojca chrzestnego, krępegochłopaka o kwadratowej głowie, różowych policzkach i jasnych rzadkich włosach. Józefeckiwypił niezgorzej, z natury miał trudnąi powolną wymowę, a teraz po wódce mówił zjeszcze większą trudnością: Jedynak jestem. ale jakby co. przeniósłbym się do was. rodzicieli pozostawiając wolniuteńko, słowo po słowie, dukał jakz elementarza. Oczy Urszuli stały się złe. Usta miała zaciśniętew wąską szparkę. A naco wy mi jesteściepotrzebni? Parobka już mam. Jak to,co bym u was robił? szczerzezdumiał się Józefecki. Potarł dłonią rzadkie włosy na głowie, zamyślił się. Wreszcierzekł: Rodzicieli do was przyślę. Oni wszystko powiedzą. To wy tak wszystko z pomocą rodzicieli? A jużmyślałam, że sami potraficie. Samanie wiedziała, skąd się jej brała ta złośliwość i taki sposóbmowy, bo zazwyczaj skąpa była w słowach i bardzo powściągliwa. Marcin tańczył półeczkęz Małgorzatą, która drobiąc kroki kręciła się zgłową odchyloną do tyłu,jakby poddając mu usta, bowyższy był od niej znacznie. 44 Wypijmy po chwili zdecydował młodyJózefecki i podsunąłsobie kieliszek z wódką. Wypił ją, resztę wytrząsnął na podłogę i dopustego naczynia nalał dla Urszuli. Wypiła. Stół był odsunięty aż pod ścianę, a ponieważ siedziała zastołem, przed oczami miała całą izbę i wszystkich tańczących. Wódka jeszcze bardziej rozpaliła w niej złość. Kwadratowa głowa Józefeckiego wydawała się jej wstrętna, raptem wyobraziła sobie, że jegokrótkie, grube paluchy macają ją podkiecką i doznała uczuciaogromnego strachu. Naprawdę to nie wiedziała, jak to jestmiędzymężczyzną i kobietą. Jako dziewczynka nigdy o tym nie myślała, gdypodrastała, starała się oddalić od siebie podobne myśli. Do klasztoruprzecież sięwybierała. Świadoma była już wtedy, że coś w niej jestjakby uśpione. Lecz niechciała tego budzić, bowyobrażała sobie,żetak być powinno, skoro ofiarowała się Bogu. Potem, pewnej wiosennej nocy,obudzona nagle ze snu, śledziłaze strachem, jak szukajązłota w świątecznej izbie. Nawetnie zapamiętała żadnego z nich. Wydawalisię jej ogromni i silni w świetlelampy. Jeden z nich zdarł z niejpierzynę. I jakbyprzezjakieśczarywyolbrzymiony jego cień pochylił się nad nią. Ogromną łapą chwyciłobydwie jej dłonie w przegubach i ścisnął tak silnie, że krzyknęła. Kolanamirozchylił jej uda. Miażdżył ją, jakby chodził po niej podkutymi butami. I jak gdyby rozpalone żelazo wypełniło jej wnętrze. Potem był drugi i trzeci. Czwartego widziała jak przezmgłę. Prawienicnie czuła, tak była obolała iporaniona. Nie czuła też, kiedy sięto skończyło. Świadomość przywrócił jej ogromny ból w podbrzuszu, nękało jąteż pragnienie. Na czworakach wypełzła dokuchnii zobaczyła matkę w kałuży krwi. Ojciec leżał w korytarzu, a bratazastrzelili na podwórzu. Popatrzyła zestrachem na ręce Józefeckiego. Pomyślała, że takądłonią mógłby bez trudu objąćprzeguby jej rąk. I tak by zrobił. Wszystko jedno: jako obcyczy mąż. Mężczyźni pragną okazywaćswoją siłę. Kobiety zaś lubią tę siłę. Wikta nawetprosiła Marcina,żeby ją przycisnął, ażby go poczuła. A onana myśl, że Józefeckimógłby ją sobą zmiażdżyć,z przerażenia i wstrętu traciła oddechwpiersi. Uhu, hu! U hu, hu! darłsię harmonista przytupującnogądo taktu. Hi, hi, hiii! krzyknęła któraś ztańczących kobiet. 45. Wirowali w tańcu, kręcili się jak oszalałe bąki. Toczylisię poizbie i znowu wirowali, a Urszuli zdawało się, że wraz z nimi wirująściany. Podniosła się ze swego miejsca i czując, że jej się w głowiekołuje,krzyknęła: Maaarcin! Nie było go wśródtańczących. Dostrzegłato i natychmiast ściany przestaływirować. Ale tchu jej\vciąż brakowało. Wydostała sięzza stołu, przecisnęła między tańczącymii wyszła na próg. Hu, hu, hu! darł się za jejplecamiharmonista. Mroźnepowietrze sprawiło jej przyjemność. Nałykała się go ażdo bólu wkrtani i poczuła się lepiej. Wzrok przyzwyczaił się dociemności,zobaczyła przed sobą schodki aż do furtki. Z lewej stronybyłatakasama furtka do sadu. Muzyka w izbie właśnie urwała się. Urszulausłyszała z saducichutki, gardłowy śmiech Małgorzatyi szept Marcina. Nie widziała nikogo, ale czuła ich obecność, wydawało jej się, żesłyszy nawet ich oddechy. Potem znowu zabrzmiałśmiech Małgorzaty i gniewny głosMacina. Zadyszana Małgorzatawybiegła z sadu i otarłszy się o Urszulę, wpadła doizby. Marcin wracał powoli, kopnął nogą furtkę, przedschodkamizapalił papierosa. Wtedyzobaczył Urszulę, która powiedziała: Znowu jest miniedobrze. Jedźmy do domu. Wzruszył ramionami. Ech, ty. Chyba za dużo wypiłam tłumaczyła się. Lekarz mnie ostrzegał. Poszedł zaprzęgać koniedo sanek. Urszula pożegnała krewniaków. Odjechali o północy, w mroźną, gwiezdną noc. Śnieg podpłozami skrzypiał, jakby ktoś fałszował na skrzypcach. Długo szukała słów dla wyrażenia tego, co czuła. Wreszcie odezwałasię: Myślałam, że jesteś inny. Inny? Tak myślałam. Niejestem inny. Nie bądź głupia, Urszula! huknął na niąz gniewem. Wściekły był naMałgorzatę. Wyciągnął jądo sadu,całował, ale na nic więcej mu nie pozwoliła. Aż skuliłasię od tego gniewnego krzyku. Żal mu się jej zrobiło. Dodał łagodniej: 46 Ci inni nie bywają, rozumiesz? Tak powiedziała cicho Urszula. I odwróciła głowę, abyniewidział, że małzy w oczach. Aon myślał,że jej zimno, i otuliłjąbiałym,wielkim kożuchem. Wychyliwszy się zsanek, smagnął koniebatem. Wio! Wiooo! wołał, coraz bardziej podniecając się pędem sanek. Anazajutrz powiedział Urszuli, że musi pójść w sprawach partyjnych do Rosiaka,naprawdę zaś wybrał się do Łęgów Szlacheckich, aby spotkać Małgorzatę. Długo krążył w pobliżu domujej męża, aż przydybał ją iumówił się na wieczór koło staregobrogu, którypozostał na polach jeszcze od czasów rządów hrabiankiDoroty. Po powrocie do domu napomknął, że po okolicy włóczą się tajneoddziały, Rosiak ostrzegł, że spaliwszy mu chałupę,tamci przyjdąpowtórnie, aby tym razem go zabić. Dlatego Marcin niebędziesypiał wdomu, lecz zrobi sobiewyrko w stajni,skąd podrabiniełatwomu będzie wymknąć się na strych, a stamtąd przez okienkow dachu zeskoczyć do ogrodu i uciec w pola. Nie zdoła przecież samjeden obronić się przed całym oddziałem. I tego samego dnia zbił z desek wyrko, które wstawiłdo stajni. Apo kolacji zaraz poszedłspać, obrządziwszy przedtem krowyi konie. Naprawdę zaś powędrował przezzaśnieżone łąki i polaażdo brogu. Usiadł na resztce zgniłej, dwuletniej słomy,i czekał naMałgorzatę. Od brogu do jej chałupy niebyło daleko, ale przyszła dopiero podłuższym czasie i to, jak zapowiedziała z góry, na bardzo krótko, boteściówsię bała. Położyli się 'w śmierdzącej słomie, pod dziurawymdachem, całowali się aż do granic największej rozkoszy. Nie byłomiędzy nimi miłości, lecz tylkoniezaspokojone pożądanie ichoćobydwoje podobali się sobie, to przecieżniezręcznie im jakoś szło,wstydzili się siebie i tego, co robią. Po co ja tobie? zapytała wreszcie. Masz w domu dwiebaby. Wszyscy wiedzą, że z obydwoma żyjesz. Nieprawda. Wyrwała mu się ipobiegła w stronę wsi. Przyjdziesz jutro? zawołał w ciemność, bojuż rozpłynęłasię w mroku. 47. Może. Wydało mu się, że słyszy jej odpowiedź, ale nie miał pewności. Gdy wracał, zauważył na śnieguślad kopyt końskich. Ślad biegł od rzeki i skrajem wydmkierował się do Łęgów Chłopskich. Tomógł być tylko jeździec, lecz Marcin nie zastanawiał się nad tąsprawą. Dręczyła go myślo Małgorzacie, pragnąłponownego spotkania z nią, ze złością uświadamiał sobie, że czeka go jeszcze noc,a później dzień, zanim znowu nastanie wieczór. Noc i dzieńniedawały się popędzać batem jak konie. Czynie przesłyszał się zresztą z tym "może"? Odtądcodziennie szedł po kolacji do stajni, zamykał się w niej, a następnie wziąwszy z łóżka nabitykarabin,wdrapywał się nastrychi przez okienko wyskakiwał do sadu. A potem maszerował na skos przez pola do rozwalonego brogu. Małgorzatarównież przychodziłatam prawie w każdy wieczór. Jej spotkania z Marcinem stawały się z czasem coraz krótsze, trwałytyle,ile czasu trzeba było,aby się z nimpołożyć i przyjąć od niegorozkosz. Potem szybkozbierała się i bez słowa uciekała do domu. Przychodzisz tu jak do stołu. Żeby się najeśćpowiedział jej z wyrzutem Marcin. A co ty myślisz? Do czego innego jesteś mipotrzebny? Mam swojego chłopa, dom i dziecko. Przychodzę żeby się najeść. Jak nie chcesz, mogę nieprzychodzić. I tak zkrótkimi przerwami trwało to wciąż między nimi. Przerwy następowały wówczas, gdy ona niebyła głodna. Wtedy po prostunie przychodziła i Marcin na próżno czekał na nią w śmierdzącejsłomie. Czuł sięupokorzony, obiecywał sobie, że więcej tu nie przyjdzie;niech tym razem ona czeka na niego. Nazajutrz jednak znowu przychodził, a ona albo zjawiała się,albo nie. Urszula i Wikta dość szybko zorientowały się, że Marcin wcalenie chodzi spać po kolacji. Gdzie znikał, przepadał nacałe wieczory? Oczywiste byłodla nich, że chodzi do jakiejś baby. Ale nie posądzały go ohistorie zMałgorzatą. Nieprzychodziło im do głowy, żechce mu się co wieczór maszerować dwa kilometrydo Łęgów Szlacheckich. Przypuszczały, że raczej znowu związałsię z Hanką. Któregoś dnia Wikta z ironią rzekła przy Marcinie: Pan Marcin to u nas jada i sypia, ale wygodę to ma gdzie indziej. 48 No i co? Nie podobasięwam? odburknął zaczepnie. A pewnie. Itak ludzie mają nas na językach,że jesteśmyjakte kury, co jednego koguta mają. Grzech i tak macie, a wygody żadnejzakpił. A pewnie! Wikta wzięła się podboki. To i wam tak powiem: jedna jest taka, że nie ruszmnie, boumrę. A druga każdemu się już nadstawiała, więc jajej nie potrzebuję. Przecież ja ci nic nie mówię, Marcinodezwała się Urszula. Wikta sięrozryczałai długo niemogła uspokoić. Nieprawda wszystko,co mówią o mniechlipała przy kuchni. Ja tylkopożartować lubię. Ależeby tam co, to nigdy. Pójdęstąd, pójdę, żeby mnienie mieli na językach. Pójdę sobie groziła. A idźcie! rozzłościłasię Urszula. Nie obchodziło ją ludzkie gadanie. A nawet, zdawałosię, z pewnym zadowoleniem przyjmowała wiadomości,że ma Marcina zakochanka. Gdy przyjechali rodzice Józefeckiego z litrem wódkii propozycją małżeństwa, odprawiła ich z niczym. Stary Józefeckiobraził się i na odjezdnym powiedziałjej głośno: Masz,Urszula, chłopa wdomu, to po co ci mąż! A tak odrzekła, niezaprzeczywszy, nie zarumieniwszy sięnawet. Wikta ze zdumieniem kręciła głową. Takichłop jak Partyka chciał się żenić. Taki chłopak jakmłodyJózefecki. A naco wy, gospodyni, czekacie? Ja jestem jeszczecnotliwa, a wy już nie, ale po was co i raz z wódką przysyłają. Bojesteście bogata, a ja muszę na wiano pracować dodałaz goryczą. Ale ciekawiło ją, nacoczeka Urszula, i ciągle ją oto nagabywała. Może wy za mąż nie chcecie? pytała. Nie chcę. Ej,o Marcinie myślicie stwierdziłaWikta, a było toprzyMarcinie. Urszula aż sięzatrzęsła. Doskoczyła do Wikty i uderzyła jąw twarz. Znowu był ryk, płakanie, groźby. Ale itym razemWiktanie odeszła. Tylko żeodtąd Urszula często o byle co biłaWiktorię. Aż rozgniewałoto Marcina i wstawił się za Wikta: Czego ją bijesz? Nie zrobiła ci nic złego. 49. Dobrze. Już więcej nie będę przyrzekła pokornie. Którejś niedzieli zaproponowała mu, żeby pojechali razem do kościoła na sumę. Po co mi to? zdumiałsię Marcin. W Boga nie wierzę. Pojedziemy razem i znowu będą mieliludzie o czym gadać. Niech gadają. Od tego mają języki. Nie bronili mojej cnoty,to niech się i teraz nie wtrącają. Marcin spojrzał nanią podejrzliwie. Urszula, ty coś knujesz. Nie wiemco,ale czuję, że coś knujesz. Wiem, że masz wstręt do chłopów, więc po co ci to gadanie ludzkie? Skąd wiesz, że mam wstręt? Ludzie mi mówili. Ludziemówią, że z tobą żyję, a to nieprawda, sam wiesz. Przestraszyłasięswoich słów, a jeszcze bardziej myśli, że Marcinmoże zechce w nocy do niej przyjść. Przez cały wieczór nie opuszczała kuchni i pilnowała sięWikty. Ale potem Wikta zasnęła i głośno chrapała w swoim łóżku, a jej się zdawało, że Marcin zarazprzyjdzie i będzie ją miażdżył. "O Boże, Boże, niech się to w końcustanie" modliła się, a jednocześnie drżała z trwogi. Marcin jednak nie przyszedł. I gdyzrozumiała,że nie przyjdzie,odczuła ulgę, alei zaniepokojenie. Wstała z łóżka, narzuciła kożuchi poszłado stajni. "Tylkonaniego popatrzę. Zobaczę, czy śpi" myślała. Wyrko w stajni okazało siępuste, konie cichutko zarżały na widokswojej gospodyni. Usiadła nabrzeżku żłobu, konie obwąchiwały jejramiona. Pogłaskała ich wargi mękkie jak puch. Po chwiliskrzypnęły drzwi stajni, Marcin wskoczył na swoje wyrko. Gdzie byłeś? odezwała się. Co tu robisz? Poco przyszłaś? Zdawało mi się, że ktoś obcy chodzi po podwórzu. Zajrzałamdo ciebie, aleciebie nie było. Tego wieczoru Małgorzata przyszła głodna, więc Marcinbyłzadowolony jak nigdy. Idźspać, Urszula ziewnął głośno. I zacząłsię rozbierać. W milczeniu wyszła ze stajni. Słuchając równego szmeru końskich zębów ścierających obrok, Marcin leżał na wyrku i kalkulował: 50 "Koniesą wypoczęte i nie mają nic do roboty. Jeśli gmina dazezwolenie, przywiozęze cztery fury belek z tartaku. A na wiosnębędę mógł już stawiać oborę". Z tą myślą zasnął, rano zaś zabrał się do pisania podania o przydział belek i desek. Urszula właśnie umyła włosy i suszyłaje siedzącprzy piecu. Z tego miejsca obserwowała piszącego przy stole Marcina. Wikta,którą również trawiła ciekawość, coteż Marcin wypisuje, krążyła kołostołu jak mucha nad słoikiemz miodem. U nas to jak w urzędzie. Od rana się pisze stwierdziławreszcie. Chcę się budować odpowiedział Marcin. Budować? zaniepokoiła się Urszula. A tak. Zaniosę podanie do gminy, może mi belki przydzielą? Na jesieni chciałbym postawić oborę, a wprzyszłym roku chałupę. Przecież nie mogę tubyć zawsze. Urszula nic nie rzekła. Wikta zawołałaswoim tubalnym głosem: Każdychce być na swoim. Ziemi dużo nie macie, Marcin, aleza kobitą dostaniecie i będziecie gospodarz jak inni. Babę sobieweźcie silną, robotną, coto i dziecko urodzi, i konia w polu popędzi. Na cudzym, wiadomo, jeszcze niktsię niedorobił. Urszula znowu nic się nie odezwała. Marcinwstał od stołu,podanie zwinąłw rulonik. Narzucił szynel i poszedł dogminy. Wójta Lipki nie zastał, podanie wręczył sekretarzowi, który obiecał sprawę załatwić w pierwszej kolejności. Wracając zobaczył idącego od stacji kolejowej jakiegoś żołnierza. Domyśliłsię, że to Juryśzwojska na urlop przyjechał i chyba skończą się spotkania w brogu. "To i lepiej"pomyślał. Gdytylko wszedł na podwórze zagrodyUrszuli, od razu gotknęło, że podczasjego krótkiej nieobecności coś się tu stało. Urszulasama tłukła ziemniaki i mieszała jez ospą. A gdzie Wikta? Wypędziłam ją. Zobacz sam, że świniom nie przybywa. Jakiebyły, takie i są. Nie dojrzysz samemu, to nic ci się nie urodzi. Wzruszył ramionami, że to nie jego sprawa. Powiesił szynel nakołku w kuchni i poszedł po sieczkę do stodoły. Napoił koniei wrócił dokuchni naobiad. Pojadł dobrze,zapaliłpapierosai wyciągnął się jak długi naławie. 51. Dadzą ci drzewo? zagadnęła. Obiecali, że dadzą ziewnął. Posprzątała ze stołu, potem zdjęła z głowy chustkę, postawiła nastole lusterko i zaczęła czesać swoje długie, jasne włosy. Jak lepiej? zapytała. Wolisz, żebymnosiła warkocz na plecach czy koronę? Nie wiem. Jaksobie chcesz. To spójrz na mnie ipowiedz. Naplecachnośwarkocz rzekł, bo nie chciało mu sięodwracać głowy. Hanka też nosiła kiedyś warkocze na plecach ibardzo mu się to podobało. Aż Wiktą głupio zrobiłaś powiedział. Jesteś chorai ciężko pracować nie możesz. Kto będzie dźwigał sagany świniom,doił krowy, oprzątałowce? Ja? Już jestemzdrowa. E tam. Ty, Marcin, nigdy nie spojrzałeś na mnie jak na kobietę. Bo i nie jesteś prawdziwa. A jaka? Nie wiem. Taka, co to ją w ramki oprawić ipowiesićna ścianie. Głupiś. Ty jesteś głupia. Cozrobiszbez Wikty? Ludzie nas zaczną obgadywać. Wstyd się będzie we wsi pokazać. We wojnę z Hankążyłeś inie pytałeś, co ludzie powiedzą. Tobyła wojna, a ja byłem żołnierzem. Teraz też co noc do niejchodzisz i niemartwisz się, że ma męża iwstyd robisz. Do niej nie chodzę. Aż usiadł na ławie, zdumiony podobnym oskarżeniem. A do kogo? Do nikogo odrzekł iznowu legł na ławie. Pomyślał,że mówi prawdę, bo teraz już nigdzie nie będzie chodził. Poczekaj, jak przyjdzie wieczór. Zaniesie cię na drugą wieś. Jak tego psa,co gdy suka się goni, napodwórzu go nie utrzymasz. A goni się która? roześmiałsię. Ty lepiej wiesz niż ja. Ejże, a ty się czasem nie zaczynasz gonić? 52 Nie usłyszał odpowiedzi. Noco, czegonic nie mówisz? Milczała. Obraziłaś się? Usłyszał, że płacze. Usiadł na ławce, zobaczył Urszulę zakrywającą dłońmi twarz. Miała włosy rozczesane jak świętaUrszula naobrazie wświątecznej izbie. Co jaci takiego powiedziałem? zdumiał się. Ech! machnął ręką. Z tobąto nawetpośmiać się nie można jakz prawdziwą kobietą. Przez ten jej płacz niewiedział, co zsobą począć. Ogolę się zdecydował. Wziąłbrzytwę i zaczął ją ostrzyć napasku. Odjęła ręce od twarzy,otarła oczywierzchem dłoni. Po cosię chcesz golić? Znowu gdzieś pójdziesz wieczorem? Pójdę. Nie możesz żyć bez tego? Ano, nie mogę. Odeszła go ochota do golenia. Położył brzytwę na oknie. Idę do stajni wyspać się rzekł. Będę tam miał spokój odtwojego gadania. Ale odechciało mu się również i snu. Zajrzał w sadziedo kopcaz burakami pastewnymi, odwalił śnieg i słomę od wejścia, nabrałogromnykosz buraków. Pokrajał je, rozsypał w żłoby krowom i świniom. Wcześniejniż zwykle przyniósł ze stodoły wielki snop słomy, podścieliłkoniom i krowom, konie wyczyścił, jakbydo jakiejś jazdy je szykował. Do domu wrócił dopiero, gdy Urszula zawołała go na kolację. Na dworze zerwała się zadymka śnieżna. Dął tak silny wiatr,żez nóg zwalało, a na podwórzurosły zaspy. Urszula z zadowoleniem powitała zmianę pogody. Tak strasznie, że psabyłoby żal wygnać. Niech popada dużośniegu, ziemi będzie cieplej. Była pewna, że tego wieczoru pozostanie z nią w domu. A Marcin pomyślał,że z Łęgów Szlacheckich chyba nie jeden Juryś w wojsku służy. Zadymki się nie lękał,tak samo Małgorzata, jeśli byłagłodna Marcina. Nawet wgorszą pogodę spotykalisię w starymbrogu. "Tym bardziejprzybiegnie, wiedząc, że nikt nas nie zechcepodpatrywać" medytował. 53. -w wZjadł prędko kolację. Zdjął z kolka szynel, nałożył czapkę. Idziesz? przeraziła się. Muszę. ORMO-wiec jestem. Mam służbę powiedział. Nijako mu było przyznać się, że go baba tak opętała. Kiedy wrócisz? Nie wiem. Ćmastraszna, noc. Bo to mi pierwszyzna? mruknął. Uchylił drzwi, które taksilnie chwycił wiatr, że o mało nie wyleciały z zawiasów. Z trudem je zamknąłi zatoczywszy się na ogromnązaspę za studnią, poszedł do stajni po karabin. Zarzuciłgo na ramięlufą w dół, postawiłkołnierz szynela. Daszkiem zasłonił oczy. Przeskoczył płot wsadzie iprzecinając na skos oziminę Urszulidostał się na łąki międzyolszyny. Tu zawahałsię, czy nie zawrócić. Ćmabyła potężna, choć zpowodu padającegośniegu wydawało sięjasno. Ale śnieg oblepił pnie i krzaki, wszystko dookoła zlewało sięw biel, zabrakło mu orientacyjnych punktów, którymi się zawszekierował idąc przez pola do starego brogu. "Skrajem łąk pójdę" zadecydował. Wiatr bił wniego jakmocną łapą, śnieg zalepiał oczy i zatykał usta. Aż tchu brakowałoi niekiedy musiał iść tyłem, żeby twarz otrzeć i zaczerpnąć oddechu. Wiatrzysko świstałomu w uszach, a gdy oddychając mocniej rozchylałusta, syczało mu w zębach jak żmii. Raptem przystanął. Mimo zawieruchy śnieżnej dostrzegł przedsobą ukośnie biegnący ślad kopyt końskich. Świeży był, wiatr dopiero zaczynałgo zawiewać. Ćma nie pozwoliłarozeznać, skąd biegłi dokąd prowadził, ale zrozumiałe było dla Marcina, że biegł odrzeki i zmierzałdo Łęgów Chłopskich. "Co to za jeździec już drugi razw ciągutak krótkiego czasuprzebywa tę samą drogę? " pomyślał. Zapomniał o Małgorzacie, o starymbrogu, o Urszuli. Poszedł zaśladem jak wilkza zwierzyną. Nie czuł już wiatru ani zimna. Niedrażnił go śniegzalepiający oczy. Byle tylkoniestracić tropu, resztanie miała znaczenia. Nawet cieszył się z tej zawieruchy, bo chciał podejść po cichu izdradziecko. "Oni też się takna mnie zaczaili. Tylko że ich byłowielu, a jajestem jeden" myślał. I aż drżał cały od gorącai chłodu,które gona przemian ogarniały. 54 Jeździec chyba stracił orientację i zdałsię na konia. Siad kluczył,zataczałelipsy, potembiegł zygzakiem, jakby konia prowadziłpijany. Wreszcie jeździec dojechał docmentarza na wydmach. Tu zorientował się chybaco do właściwego kierunku. Raptownie zawrócił,pozostawiając na zawianej śniegiem drodze głęboki ślad. Rzucił konia w galop, kierującsięna rozstajny krzyż. I teraz Marcinjużwiedział, kim jest nocny jeździec, który zamiast drogą wolał pędzićpolami. Poszedł znowu za tropem, bezwiednie przyśpieszając kroili,a nawet chwilami biegnąc. Jakby ów ślad galopu konia zmuszałi jego dobiegu. Tylkoże trudno było mu biec, nogi zapadały się w nakryteśniegiemdoły. Dusił Marcina wiatr, chłostał śnieg. Dostrzegł krzyż rozstajny, cały w bieli, i przystanął, żeby uspokoić serce, co mu tak dziwnie urosło w piersiach i gardło zatykało. Ślad końskich kopyt omijałkrzyższerokim łukiem i wchcdził napodwórze spalonej zagrody Macina. Śnieg pokryłsadze i spalonebelki, zamiast szopywybrzuszał się tylkoniewysokipagonk. Alemocno targnęłosercem Marcina, gdy zobaczył gliniane ścian;chałupy, okopcone dziury okien. Trop wiódł przez sady spalonych gospodarstw- Marcin przesunąłkarabin zramienia pod pachę, zarepetowałgo. Szedł odtąd ostrożnie, nie śpiesząc się, starając się przebiec wzrokiem śnieżną kurzawę. Zaczerniały sylwetki dwóch wielkich stogów. ,,Wtedy też tu byłystogi przypomniał sobie Marcin. A dalej stałastodoła, którąpotem spalili Niemcy". Niósł w sobie ogromną zawziętość inienawiść, ale przecie; przezkrótką chwilę doznał wielkiego wzruszenia. Pamiętał, jak podkradałsię tutaj w mglistą noc jesienną i ukryty wśród łopianów napiwnicyczekał na Hankę. Potem kochalisię pod stogiem, a później onaposzła za nim aż do leśniczówki. "Jak dawno to było? zapytywał siebie. Niedawno. ,\le odtamtej chwilikażde z nasprzeżyłochyba całeswoje życie" I takmyślał naprawdę, zapominając, że ma dopiero dadzieścia lat. Trop omijałśnieżny pagórek spalonej stodoły i wpadał do sadu. Jeszcze chwila i Marcin zobaczył konia, przywiązanego dc starej 55. gruszki. Przez nadlatujące płatki śniegu dojrzał również rozjarzoneokno Grochalów. Koń był nie rozsiedlany,w uździe i z wędzidłem. Tyleże narzucono na niego derkę. "A więc nie będzie tu nocował" ucieszył się Marcin. Zauważył, że koń jest szpakowaty, taki sam jak ten, którego zobaczył podMichałem, gdy odjeżdżał od palącej się chałupy Marcina. "To on. Toon podpalił michałupę. Zabrał mi Hankę, spalił mójdom" ta myśl odchodziłai wracała uparcie. Czujnierozejrzał się na wszystkiestrony. Kto wie, jak długowypadnie mu czekać na Michała? Należałosię gdzieś ukryć, aleniezbytdaleko, żeby mieć dom i konia na oku. Naprzeciw domu, w szczyciemurowanej obory, zktórej tylkogołeścianyzostały, znajdowała się szopa dlakur. Kilkoma susamiskrył się za jej węgłem i zaczął czekać. Śnieg mu na twarz nie padał,gdyż słomiany dachmiał szeroki okap. Ale porywisty wiatr nawiewał śnieg na nogi i oblepiał aż do pasa. Nieporuszał się i wkrótcejakgdyby wtopił wścianę szopy. Jakie myśli krążyły mu po głowie, gdy takstał podścianą,nieruchomy jak belka, i czekał wpatrzony w okno rozjarzone światłem, lecz zasłonięte szczelnie nieprzejrzystą firanką? Czy wspominałchwile przysięgi pod krzyżem? Może przyszło mu napamięć tonieoczekiwane spotkanie w lesie, kiedy podzieliłsię z Michałemostatnim kawałkiem chleba, a on opowiedział mu o spaleniu wsii szarży na Niemców? I tasama ręka, która przyjęła od niego chleb,podłożyła potemogień pod strzechę jego nędznego domu. "Był takmarny,że nawet Niemcyniechcieli go spalić, alepozostawilinapośmiewisko" wspomniał, co mu ludzie opowiadali. Ale "Szary"i Michał nie uszanowali tej nędzy. Niemogli dostać Marcina, tochociażzemścili się na jego chałupie. Na resztce tego, co mu zwojny zostało. Tak myślał i czuł, jak gniew kurczy mu twarz, naciąga skórę nagłowie, a zęby klekoczą od drżenia, które go przenikało. Niech wyjdzie. Niechtylko wyjdzie szeptał. Słyszał, jak koń niecierpliwi się przywiązanydo drzewa i pobrzękuje strzemionami. Od czasu doczasu zagdakała kura w szopiei wiatr zaświstał głośniej. Śnieg zawiał Marcinowi buty aż pokostki,potem ikostki sięskryły, a wreszcie stał po kolana w zaspie, któraurastała przed nim i potężniała. 56 O Hance starał się nie myśleć. Ale chwilami pojawiała mu sięwoczach jej dziewczęca twarz. W ustach czuł smak soli, zdawało musię, że słyszy szept Hanki: "Jak ty ładnie pachniesz". Apotem sięcałowali. "Zdradziła mnie przekonywał siebie. Nie wtedy, gdymyślała, że zginąłem, i wyszła za Michała. Zdradziła mnie w ten dzień,gdy wróciłem do wsi, a ona nie chciała zostać ze mną. Kochago? " zastanawiał się. Inie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wiedział jednak, że musi go zabić. Nie po to, aby odzyskaćHankę. Bo jeśli nie odzyskał jej w tę noc,gdy mu Michał dompodpalił, to nie odzyska jej już nigdy. Ale zabić gomusiał, bo takmu nakazywało jego poczucie krzywdyi sprawiedliwości. Niech wyjdzie. O Boże, niech tylkowyjdzie szeptał tłumiącoddech w piersi. Wydawało mu się, że nawet para dobywająca sięz jegoust, może go zdradzić. A przecież zląkł siętej chwili. Nagle rozwarły się drzwi domu,stanęła w nich Hanka, a za niąMichał. Przeraził się ich i tego, co sięterazstać powinno. Miał ochotę uciec, pobiecprzez sady aż doswojej chałupy. Tylko że tam już nie mógłby się schronić. I ta myślpokonaław nim strach. Podniósł broń do ramienia. Ale nie mógł strzelać. Hanka szła z prawej strony i zasłaniałaMichała. Zęby klekotały Marcinowi, nie umiał nad tym zapanować. Ręce mu jednak nie drżały,przyzwyczajonedo broni. Uspokajał jeciężar karabinu. Michał cośmówił do Hanki. Roześmiał się głośno. Już byliwsadzie przy koniu, a ona wciąż zasłaniała go sobą. Odwiązałkonia itrzymając lejce, objął Hankę i pocałował na pożegnanie. Potem wskoczyłna konia, jednocześnie robiąc zwrot w kierunkustodoły. Padł strzał. Kula przeszła tak blisko twarzy Michała, że bezwiednie szarpnął konia za uzdę i poderwał go do skoku. W zadymcepopędziłprzez zaśnieżony sad. Rozległ się drugi strzał. Koń upadł na przednie kolana, Michałprzekoziołkował muprzez łeb, jak wtedy gdy szarżowali na płonącąwieś. Aleod tamtejchwili wiele razybył w podobnych sytuacjach. Poderwał się z ziemi i natychmiast puścił serię z automatu wtęstronę,skąd leciały kule. Padł trzeci,a potem czwarty strzał. Ostrzeliwując się krótkimi 57. seriami Michał skrył się za stertą. Potem rzucił się doucieczki i biegłprzez łąki aż do rzeki. Dogoniło go echojeszcze jednego wystrzału,a późniejnastała cisza. Przeszedł zamarzniętą rzekę i zniknął w lesie. W sadzie Grochalów kwiczał końi usiłowałwstać. Czarna plamakrwi gwiaździście rozchodziła się po śniegu. Marcin wyszedł spod okapu szopy, zbliżył się do konia i strzeliłmu prosto w łeb. To był piąty wystrzał, który Michał usłyszał w polu. To ty? Ty? Hanka zobaczyła Marcina. Dłonie wysunęła przed siebie jak oślepła. To ja odpowiedział. Nie trafiłem go. Ale następnym razem trafię. Skrytobójca! krzyknęła. Minął ją strach, gotowa była rzucićsię na Marcina. A oni? Popatrzył na nią ze wzgardą. Czy nie przyszliwnocy w kilkunastu? Czynie zaczaili się na mnie w moim własnymdomu? Czy nie podłożyli ognia? Na tym samym szpaku przyjechałtwójmąż, aby mnie zabić jak morderca. Objęła ramionami głowę owiązaną chustką. Boże,Boże powtarzałaza co nasprzekląłeś? A potem chwyciła Marcinaza ręce i mówiła gorąco,jakby gojeszcze kochała lubmoże chciała bronić tamtego, bo tamtego więcej kochała. Nie zabijajcie się. Bógnam wszystko przebaczy, jeślimy sobieokażemy łaskę. Mówiłam mu dziś, że postąpił jak bandyta. Przysięgał, że nie podłożył ognia pod twoją strzechę, ale że to "Szary"rozkazał im czekać na ciebie i sampodpaliłtwój dom. Michałubłagał "Szarego", żeby cięnie zabijano, a tylko zbito. Mówił, żekiedyś spotkalicię wlesie ion, Michał, rozkazał cię puścić wolno. Więc tysię nie mścij na nim. I na mnie. Ina tym dziecku, któremajego imię. Przebacz mu, słyszysz? Jej ręce byłygorące jak słowa. Wyrwał swoje dłonie z jej rąk. Zarzucił karabin na ramię. Posłuchaj mnie rzekł. O tym, co siętu stało, nikomunie mów, bo cię milicja weźmieza to, że pomagasz leśnym. Zabitegokonia nakryj słomą, do rana zamarzniena kość i śnieg go przysypie. Którejś nocy porąb gona kawałkii zakop do dołu. Siodłozabierzdo domu, szkoda, żeby się zmarnowało. Nie mówię do widzenia, 58 bo cię niechcę więcej widzieć. Nie mówię ci żegnaj,bo cię znać nie chcę. Poprawił na ramieniu pasek karabinui wielkimi krokamiruszyłprzezsady w stronę domu Urszuli. Wciąż dęłopotężnie,ale onnawet się nie przygiął od wiatru. Odemknął drzwi stajni izatrzasnął je zasobą. Po ciemku powiesił karabin na kołku, rozebrał się do kalesonów. Włażąc pod pierzynę, poczuł, że jestnagrzana. Czyjś ciepły oddech połaskotał muzamarznięty policzek. Poruszył sięi dotknął cienkiejkoszuli, okrywającej kobiece ciało. Obudziłymnie strzały,a ciebie nie byłoszepnęła Urszula. Tak się bałam. Tak się bardzo bałam. Ktostrzelał, Marcin? Ja i Rosiak. Sarna wybiegła z lasu i gnałaprzez pola. Ale nietrafiliśmy. Taksię przelękłam. Leżeli obok siebie w milczeniu. Koniegłośno przeżuwały obrok,od czasu do czasuktóryś parsknął cicholub zaehrapał. Dłoń Urszulinieśmiało dotknęła koszuli na piersiach Marcina, rozpięła guziczeki wsunęła się pod nią, dotykając palcami gołego ciała. Marcin. usłyszał w prawym uchu ledwo dosłyszalnyszept jeśli mnie chcesz. Śpij powiedział. Śpijtu, jeśli sięsama w domuboisz. Westchnęła cichutko i przylgnęła do niego całymciałem. Jejdłoniestawały sięcoraz śmielsze. Dotykała jego piersi i ramion,gładziła nie ogolone policzki. Wiedziała, żejest bardzo silny, alewydawałsię bezbronny wobec jej pieszczot. Marcin, jak ja cię kocham wyznała. Uniosłasię na łokciach i pochyliła nad jego twarzą. Wsunęła mu dłonie pod głowę i splotła palce na jego karku. Potem położyła się naplecach i delikatnie przyciągnęła go do siebie. Nie czuła bólu, gdy ją wziął, a tylko wielką, ogromną rozkoszi poczucie szczęścia, jakiego nigdydotądnie zaznała. CZĘŚĆ DRUGA Nad ranem ustała zawieja śnieżna, ale do gajówki Dęby, gdziestacjonował oddział "Szarego", pozostało Michałowi jeszcze co najmniej trzy kilometry. Powłócząc nogami wędrował wolno leśną przesieką, zagłębiając się aż pokolana wsypkim śniegu. Martwiła gostrata konia. Wyprosiłprzecież ten wyjazd, ,,Szary"nie bardzogodził się nato, bo dziś ranozamierzali przerzucić się na Kielecczyznę, apotem w Góry Świętokrzyskie. Co powie "Szary", gdy zobaczy, że Michałwrócił pieszo? O konia nie było trudno, kilkuchłopaków skoczydo najbliższego PGR-u i sprowadzi nowego. Lecz tamtenszpaktak dobrze trzymał się pod siodłem. A poza tym ta sprawaopóźniich wymarsz i "Szary" będzie się z tego powodu wściekał. W gajówce Dębykonie nie miały już co żreć. Dlatego Michałowi nie śpieszyło się na spotkaniez "Szarym"inie zamierzał nadwerężać sobie nóg intensywnymmarszem. Pieszawędrówka go rozgrzała, rozpiął kożuszek. Las po śnieżycy wyglądałtak pięknie,że nie chciało mu się z niego wychodzić. Niedostrzegałnigdzie śladu stopy ludzkiej,a tylko z rzadka trop zająca, któryprzebudził się po nocy, kręty lisi ślad, sarnie kopytkai trójpalczasteodbicia łap jakiegoś wielkiego ptaka. Nie nudziła mu się ta wędrówka, zajmował się odczytywaniemśladów na śniegu i przekonywał się,jak bardzo ruchliwy i pełen życia jest wielki las. Przesieka doprowadziłago do szerokiej drogi, którą można byłodojść wprost do gajówki. Zaskoczyły Michała dwa głębokie śladypozostawioneniedawno w śniegu. Przejechałtędy jakiś ogromnypojazd na gąsienicach, a skrajem drogi przeszłokilkunastu ludzi. W którą stronę pojechał pojazd, tego Michał nie potrafił odgadnąć. Ale ludzie na pewno poszli w kierunku gajówki. 61. "Obława" przemknęło mu przez głowę. Paroma susami przeskoczył drogę i zaszył się wśród jałowców. Lasem równieżmógł przekraść siędogajówki. Przesunął sobie nakark pasek automatu i chwycił kolbę. Odtąd uważał, aby nie strząsać śnieguz gałęzi inie wywoływać hałasu. Od czasu do czasuprzystawał zajakimś pniem, rozglądał się i nasłuchiwał. Hukwystrzałów ogarnął las niemal w jednej sekundzie. Długimiseriami biły ciężkie karabiny maszynowe, potemwłączyły się erkaemy i automaty. Odgłosy walki potężnym grzmotem przetaczałysię przez las. Tylko na krótkie chwile nastawała cisza, przerywanapojedynczymi wystrzałami. Dwukrotnie rozerwał sięgranat i znowu zabrzmiały karabiny maszynowe. Dla Michała było oczywiste, że gajówka została nad ranem otoczona i zamknęła się historia ich oddziału. Ten, kto zabił pod nimkonia, bezwiednie uratował mu życie. Gdyby wrócił wcześniej, miotałby się wraz z "Szarym" i innymi w zabudowaniach, objętychogniem wystrzałów. Śladypozostawiła zapewne tankietka zciężkim karabinem maszynowym. Przez moment Michał miał ochotę rzucić się z pomocą, ale myśl ta natychmiast wydała musię absurdalna. Równie dobrzemógłsobie strzelić w łeb i miałoby to takisam sens. Zdjął czapkę i przeżegnał się. Potem zawrócił i poszedłpo własnych śladach. Łoskot walki wciąż toczył się wśródośnieżonychdrzew, następowały już jednak coraz dłuższe chwile spokoju. Zacząłbiec iwreszcie całkowicie ogarnęła go cisza lasu. Wtedy po razpierwszypomyślał o przyszłości i poczuł, że jest samotnynie tylkow tym wielkim lesie. Zmęczonyusiadł pod starym dębem, wspierającsię plecami o pień ze spękaną, chropowatą korą. Drzewo było bezlistne i jakby umarłe, tylko nakilku młodych dębczakach, wyrastających spomiędzy korzeni, wisiały suche zeszłoroczne liście. "Byliśmy jakte liście pomyślał. Nie majuż nas. Wiatrstrząsnął nas na ziemię. Przyjdzie nowawichurai poniesie dalej". Rozpłakał się, taka go ogarnęła rozpacz i poczucie klęski. Wreszcieotarłrękawem twarz i poszedł znowu przez las. Bo zdawało musię, żektoś go woła. Ale już pochwili wiedział, że to nieprawda. Niewołał go nikti nie miałdokąd pójść. To dzikie gołębiegruchotały wśród śniegu i jałowców. Automat schował pod strzechą w stojącym w lesie pustym karm- 62 niku, zerwał zczapki orzełka z koroną. Wojskowy paszapiął podkurtkąi gdy wyszedł z lasu, wyglądał jak wielu innych. Jego nawpół wojskowe ubranie nie budziło niczyichpodejrzeń. Pieniędzymiał przy sobie dość dużo, bo wubiegłym tygodniu "Szary" wypłacił im żołd. Dobrnął do najbliższej stacjikolejoweji przed wieczorem już był wPiotrkowie. Stara hrabina Tylżycka przyjęła go bez zdziwienia i dowiedziawszy się o klęsceoddziału"Szarego" powiedziała, że może u niej byćtak długo, jak zechce. Ale on był pewien, żetym razemnieda sięjuż uwięzićwśród starych szpargałów i jak tylko odpocznie pocałodziennej wędrówce, natychmiast wyjedzie. Dokąd? Miał w pamięci adres, który dał mu kiedyś "Szary". Powinien był zgłosić sięw Krakowieu pewnego człowieka, który skieruje Michała nanowyodcinek walki. I znowu jak przed niespełna rokiem siedział wieczorem wstołowym pokojuhrabiny,gdzie wolno i głośno tykał wielki szafkowy zegar, a ogromny żyrandol z brązu sączył na stół łagodneświatło. Przekonałeś się,że powiedziałam prawdę: śmierci nie ma cichutko szemrał głos hrabiny. - Jeśli chcesz, mogę ci znowu powróżyć. I sięgnęła po chińskąszkatułkę. Michał zauważył, że flakonikz piżmem jest już pusty. A jednak wszyscyumrzemy powiedział niegrzecznie. Długimi palcami, gładkimijak u młodej kobiety, wzięła zpudełeczka talię kart,ale po chwili schowała je, może dotknięta jego słowami. Dorota wychodziza mąż za francuskiego konsula, barona deTours i mieszka teraz wSzczecinieodezwała się. Czy słyszałeśo tym? Nie. Zaręczyli się wWarszawie, a potem wyjechali namiesiącdoFrancji. Baron de Tours jest zamożny, ma willę w Paryżu i naLazurowym Wybrzeżu. Bardzo stara rodzina, przynajmniej tak starajak Tylżyccy. Od trzydziestu lat pracuje w dyplomacji. Więc na pewno ma ze sześćdziesiąt lat mruknął Michał. Nie. Pięćdziesiąt cztery. Jeśli chcesz, dam ci adres Dorotyw Szczecinie. Może będzie mogławypchnąć cię za granicę? 1 63. Dziękuję. Dam sobie radę. Z trudemwalczył z ogarniającągo sennością. Całą noc szedł do gajówki, a potem cały dzień brnąłdo Piotrkowa. Ale wydawało mu się, że uraziłby hrabinę, gdyby od razupo przyjściupołożył się spać. Ja też stąd niedługo wyjadę, Michał. Wyobraź sobie, że niektóre zpapierzysk, co zostały pomoim mężu, to po prostu majątek. Dorota wywiozłado Francji moje akcje kopalńrudy w Szwecji. Okazało się, że zsamych dywidend mogę żyć tam wdostatku dokońca życia. To niedo wiary, Michał, ale tamwszystko jesttak,jak było. To, co miało wartość, ma nadal wartość,czasem jeszczewiększą niż dawniej. Po prostu wierzyć sięniechce. Dorota starasię dla mnie o obywatelstwo szwajcarskie i wyjadę. Choć nie chce misięwyjeżdżać. Jutro przyjedzie tutaj z Łodzi niejaki Szczerbicki,handlarz. Obejrzy moje meble i obrazy, może mu je sprzedam. Bopo comi one, jeślistąd wyjadę? Czy to jednak nie dziwne, żedywidendy zkopalń rudy odkładane były do banku szwedzkiego namoje nazwisko i tam gdzieś na mnie czekają pieniądze i nikogo tonie oburza, nie zdumiewa, nikt nie zechce protestować, kiedy je podejmę? Głoshrabiny przycichał i znowu się wzmagał. Michał miał wrażenie,żepłyniepo jakiejś ogromnej rzece, kołyszącej się łagodnie. Zasnął zapewne i obudziło go dopiero melodyjne dzwonienie zegara. Przetarł oczy,które bolały, jakby w nie piaskusypnęło, i rzekł chrapliwie: A "Szary" pewnie zginął. Otoczyli gajówkę. Hrabina nic się nie odezwała. Położyła dłonie nastole i długiechwiletrwała tak w bezruchu, zamyślona, może modląc się za duszę"Szarego", októrym mówiono,że był jej synem czyteż nieślubnym synem jejmęża. Zegaruderzył dziewięć razy, a potem rozpoczęło się monotonne cykanie. Jak gdyby ktoś krok za krokiem wolno wspinał się na góręi końcem laski postukiwał wtwardą ziemię. Nie powiedziała: ,,Śmierci nie ma". Rzekła tylko: Może to i lepiej, jak myślisz, Michał? Co lepiej? Żezginął? Był romantykiem. Niemógłby się nigdy zgodzić z tym nowym światem. On chciałwolności wybuchnął Michał. 64 Nikt nie jest wolny odrzekła. Alemożelepiej, że ty tegonie wiesz. I też może zginiesz, nie wiedząc o tym. Ja będę żył burknął. I wstałod stołu. Wczorajszej nocystrzelano do mniei zabito pode mnąkonia. Ale dzięki temu ocalałem. Są takie kule, które zabijają, i takie, które dają życie. Uśmiechnęła się, pokiwała głową, że się z nim zgadza. Potemzaprowadziła go do pokoikuza kuchnią, gdzie spędził tyle samotnych tygodni. Na żelazne łóżko przyniosła pościel. Zaraz rozebrał się i położył, ale mimo ogromnegozmęczenia niemógłzasnąć. Sen był blisko, wydawał się nieomal namacalny, ale odczuwał go jak straszny ciężar na swych ramionach, na nogach,na piersiach. Tylko umysł jakgdyby się nagle obudził. Z przerażeniem uświadamiał sobie, że gdy nie stało,,Szarego", niktjuż niebędzie umiałmu powiedzieć: codalej. Wraz ze śmiercią tamtegowszystko straciło swój sens. "Nikt nie jest wolny" obracałnawszystkiestrony słowa starej hrabiny. Potemw myślachdodawał: "Chodziło nam o sprawiedliwość. O Polskę, i żebym mógł wrócićna swoje". Dorota wyjdzie za mąż za pięćdziesięcioletniego Francuza. Hrabina wyjedzie. ,,Szary" zginął nad ranem w zaśnieżonym lesie. Zostanietylko on, Michał,z Walterem podpoduszką i poczuciem,zgcoś go bardzo bolało i czegoś bardzo pragnął. Lecz nawet nie będzieumiałpowiedzieć, co go bolało, co ukochał i o co walczył. Naglezapragnął znowu, tak jak kiedyś, mieć przed sobą grubyzeszyti pisać dzień po dniu o każdym swoim kroku i każdejswojejmyśli. Wydawało mu się, że na końcutej spowiedziznalazłby odpowiedź na gnębiące go pytania. A nazajutrz poznał Szczerbickiego i rozpoczął się nowy rozdziałjego życia. Szczerbickibył mężczyzną lat około czterdziestu pięciu, o atletycznejbudowiei łysiejącejgłowie. Przed wojną pracował jako kierowca w firmie transportowej, po wojnie zdobył skądś starego studebackera,wyremontował go i jeździł nim jak mówił "na handel". Na antykach ani na obrazach się nieznał, alemiał dość sprytu,żeby nimi handlować. Hrabinę Tylżycką znał jeszcze sprzed wojny1 tymkupnem mebli, jaksię wyraził, ,,chciał zrobić grzeczność panihrabinie". Gdy pani wyjedzie do Szwajcarii powiedziałnapiszę do 5 Liście dębu, t. II 65. pani i jakbym czegoś potrzebował, pani też mi zrobi grzecznośći przyśle potrzebną rzecz. Kupiłstół, zegar ścienny i wielki kredens,izwyrzeźbionymina nim okropnymi twarzami. Nie targował się. i'Wyjął z kieszenigruby plik pieniędzy i zapłacił. Potem zawołał dwóch robotnikówi przy pomocy Michała zaniósłmeble na stojący przed domem samochód. Przed odjazdemSzczerbicki przyniósł butelkę wódki i pęto kaszanki. Hrabina odmówiła picia, więc wypili z Michałem. Po drugimkieliszku trzepnął go dłoną w ramię i rzekł: Jeśli pan się nie ma gdzie zaczepić,toja panu dam zajęcie. Na zachód jeżdżę, to i owo przywożę. Robota niebezpieczna,naróżnych frajerów możnasię nadziać. Potrzebny by mi był ktośodważny na obstawę. Mieszkanie panuw Łodzi załatwię, zameldowanie też, a zarobisz pan umnie tyle przez jeden miesiąc, ileurzędnik przez sto lat. W Łodzi? Ale ciąglebędziemy jeździć. Świat pan zobaczysz. No co, zgoda? Jak panu na imię? Michał. A mnie Franek. Mów domnie Franek, a ja tobie Michał. Wypili jeszcze po dwakieliszki. Ja jestem chłopak z Chojen mówił. Aty, jaksłyszałem,wiejskibambrych. Ale to nic, wyrobisz się na człowieka. Proletariuszjestem, czarnoraboczy, pani hrabina mniezna. Ideologię też mamprawdziwą: co twoje, to i moje, a mojego nierusz. Na mój nos tyjesteś chłopakz lasu i tak strzelaćumiesz, jak ja pieniążki liczyć. Gnata masz? No, nie bój się, nie jestem z bezpieki. Tam, gdziejeżdżę, toKanada,rozumiesz? Tam trzeba mieć pukawkę pod ręką. Tu jestem pan Szczerbicki, atam nazywają mnie "Kanada Bili",dlatego że często powtarzam: "Kanada, panowie". Wypili znowu po jednym. Będziesz u mnie pracował? Zgoda rzekł Michał. Szczerbicki wstał i z kieliszkiem w rękuzaśpiewał: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. "Potem ucałował ręcehrabiny inarzuciłkurtkę na ramiona pijanemu zupełnie Michałowi. Sprowadził go na dół do samochodu 66 i wepchnął do szoferki. Pijaniuteńkizasiadł za kierownicą i takruszyli do Łodzi. Michał otrzeźwiał dopiero na rogatkach miasta. Nie był nigdyw Łodzi, nie widział takwielkiegoskupiska ludzkiego. Wydawałomu się, że jadą nie kończącym się, słabo oświetlonym głębokimwąwozem, w którym przesuwałsię ogromny tłum ludzki. Jak gdybypo obydwustronach jezdni odbywałasię nieustająca procesja, podobna do tej, która szła na Boże Ciało wokół kościoła w Łęgach. Poraz piewszy w życiu zobaczył Michał podzwaniające wesoło tramwaje. Przeraziło goniezliczone mrowie ludzkie, myślał: "Jak onimogą tu żyć? ", lecz jednocześnie doznawał ulgi: "Tu nikt nikogo niezna. Imnie nikt nie rozpozna". Pamiętał, że przejechali obokjakiegoś rynku,minęli wielki placi skręcili w prawo, w Nowozarzewską,jak przeczytał natabliczce. Była to niezbyt szeroka ulica, zabrukowana grubymikamieniami. Chodniki biegłytu wysoko, oddzielone od jezdni głębokimi rynsztokami. Gdziekolwiek sięspojrzało, śnieg wydawał się brudny,zdeptany, zakurzony; jedyniedachy niektórych niższych domówukazywały czystą biel. Zajechali w podobną do piwnicy bramę i zatrzymali się na tyłachpodwórza, gdzie stała ogromna drewniana szopa. W jednejczęściszopy Szczerbicki trzymał swego studebackera, w drugiej był składrzeczy, które kupował i zwoził z sobie tylko wiadomych okolic,najpewniej z owej "Kanady", o której często wspominał. Po drodzeopowiedział Michałowi,że całą okupację spędził w Niemczech, dokąd wywieziono go na przymusoweroboty. Wrócił ze starym studebackerem załadowanym różnymi gratami. Jego żonajuż żyła z innym. On zamieszkał u Zenki "Kino". "Kino" ona się nie nazywa, tylko inaczej wyjaśnił. Jesteśmy z Chojen, a tam prawiekażdy majakieś przezwisko. Rozumiem kiwnął głowąMichał. Pewnie lubi kino. Nie. Jak sobie popije, to zaraz chce się rozbierać i woła: "Chłopaki,zrobię wam kino! " Ciebie też przezwałem. Ty jesteśMichał ,,Spluwa",podoba cisię? Niech będzie. Zostawili samochód pod szopą i poszli do oficyny, na pierwszepiętro. Wychodkau nas niema, tylko napodwórzu. Woda jest 5 67. w zlewie na korytarzu. Żarówkina korytarzu brakuje, więc jakby ci^bardzo przyparło, to możesz lać do zlewu, a nie ludziom pod drzwi,rozumiesz? / Tak jest gorliwie zapewnił Michał. Weszli doczyściutkiej, jasno oświetlonejkuchenki. Przezotwartedrzwi widać było jeszcze jeden pokój,z dwoma łóżkami. Pod ścianąstały ogromneobrazy w zielonych ramach, które Szczerbicki przywiózłze swojej,,Kanady". Zenka "Kino" miała dwadzieściasiedem lat, ale wiekjej trudnobyło określić, bo była bardzo gruba, przez co wydawała się starsza. Odmładzała ją twarz ładna, gładka, ze ślicznymi rumieńcami. W kuchni siedział jeszcze jeden grubas, z krótkimi nóżkami, któreledwo sięgały podłogi. Na głowie nosił malutki,śmieszny kapelusik,spłaszczony jaknaleśnik. Tojest Zenka, ato "Patachon", mój kumpel przedstawiłich "Bili". To zaś jest Michał "Spluwa",którego przywiozłemz Piotrkowa razem z meblami od hrabiny. Meble są gówno warte,ale ze ,,Spluwy" będzie pożytek. Dawaj, Zenka, żarcie, śmietnikmam pusty, taksamo "Spluwa". Zenka zpoczątku nie była chętna gościowi,nawet krzesła mu niewskazała. Jeśćjednak dała dobrze,karafkęz wódką postawiła. Jedli,pili, ,,Patachon" co chwila śmiał się nie wiadomo z czego, aż trząsłmu się jego wielki brzuch. Potem ,,Kanada Bili" i "Patachon"zaczęli gadać o swoichinteresach iMichał niewiele z tego rozumiał. Zamroczony alkoholem,syty, siedział przy stole z brodą wspartą naręce i milczał. Skąd jesteś? Zenka raczyła zwrócić naniego uwagę. Popatrzył na nią, nic jednak nie odpowiedział. Skoro gotakniegrzecznie potraktowała, nie zamierzał znią w ogóle gadać. No, skąd jesteś? Gadaj! niecierpliwiła się. Szczerbicki usłyszał jejpytanie, przerwał rozmowę z "Patachonem". Ty go nie pytaj, boci nie powie. Mnie też nie powiedział. Onjest Michał "Spluwa", sama rozumiesz, że gadaćz tobą nie będzie. Zenka prychnęła pogardliwie. Ostentacyjnie odwróciła się plecami. Znowu zaczęłasię rozmowa o interesach. Wszyscy Niemcy dostali polecenie wyjazdu zPolski mówił"Patachon". W połowie lutego mająsię zebraćwe Wrocławiu 68 i stamtąd pojadą transportami do Niemiec. Wszystkiego ze sobą niezabiorą,to wiadomo. To i owo możnabędzie od nich kupić, trzebajednakbyć na miejscu. Tosię wie kiwnął głowąSzczerbicki. Byłemw Rychnowie. Pałac jak się patrzy. Ale jest tam w Rychnowie ogrodnik, Niemiec, co najlepsze rzeczy z pałacu ukrył u siebie. Musi teraz wyjechać, więc można byod niego kupić za grosze. Tylkoże ,, Kulas" tamkrążyze swoimi. Nie musi wiedzieć wtrąciłasię Zenka. Spotkał mnie, gdyszedłem przezRychnów. Zaczepił, wziął zaklapy. I tak do mnie rzekł: "To mój rejon Patachon. Żebymciętuwięcej niewidział. Powiedziałem jużtwojemu Kanadzie, że łodziaki niechsię toczą bardziej napółnoc, a my z Krakowa mamypołudnie". I co mu odpowiedziałeś? Aco miałem powiedzieć? Podprowadził mnie aż do stacjikolejowej i wsadził do pociągu. "Jedź mówiłbo twój Kanada będzie cię jutro oglądał w prosektorium". Ale ztym ogrodnikiem to pewne? Niech mnie trup popieści, jeśli cię okłamałem. Ja tam słaboszwargoczę, lecz jakoś się z nim dogadałem. "Kulasowi" on nic nieodda, bo "Kulas" goobiłpo pysku. Ale ty sięz nim dodziamiesz poniemiecku. Tylko że "Kulasa" strach. Weźmiemyze sobą "Spluwę" zadecydował Szczerbicki. W razie czego, drugą nogęprzetrącimy. Niech chodzi na trzeciej. A potem postanowił, że Michał pójdzie spać do matki Zenki. Ona ma pokój z kuchniąi Michał może uniej w kuchni zamieszkać. Na tymczasem, bo potem jakieś lepsze mieszkanie się dla niegowynajdzie. Zenka się zaraz ubrałai zaprowadziłaMichała do swojej matkina ulicę Grabową, do wielkiej czynszowej kamienicy. Weszli nadrugie piętro, gdzie był drugi korytarz i kilkanaścioro drzwi poobydwu stronach. Matka Zenki jużspała, tkaczkąbyłau Szajblera,pracowała w tkalni automatycznej iszła nazajutrz na ranną zmianę. Też była dość tęga, a twarz miała jeszcze młodą, wesołą. "To jużwidaćtaka rasa u tych blondynek pomyślał Michał że nigdynie wyglądająjak zupełnie młode,i długo nie wyglądająjak stare". Mieszkanie jej nie składało się z pokojuz kuchnią, a było po 69. prostu dużym pokojem, przegrodzonym szafą na ubrania, kredensemi zasłonką. MatkaZenki spała w łóżku w kuchni koło pieca, Michałowi wypożyczyła otomanę za szafą. Dała mu gruby, wojskowy kocdo przykrycia. Gdy szlina Grabową, Zenka zapytała Michała: Tyzawsze jesteś taki milczek? Kiwnął głową, żezawsze. A dlaczego cię nazywają "Spluwa"? Aciebie dlaczego przezwali Zenka "Kino"? Zaśmiałasię. Chciałbyś wiedzieć? Przezwalimnie tak, bo lubię robić kino. Kino? Jakbym ci pokazałakino, tobyś jużniczego innego nie chciałoglądać. Ile masz lat? Dwadzieścia jeden. To i kina pewnie nie widziałeś. Odczep się odburknął. Nazajutrz okazało się, że studebacker wymaga naprawyi "Kanada Bili" przełożył wyjazd na dzień następny. Po śniadaniu Michałrozsiadł się przystole uZenki i nie wiedząc, coz sobą począć,zabrałsię doczytania gazety. Nie miał dość długo gazety w ręku,więc gozaciekawiło, co się dziejew świecie. Szukał też jakiejś informacji o tym, co się stało nadranem wgajówce. "Szarybył ważnąosobą, gdyby go dostali,pisałoby wgazecie" myślał. O "Szarym"jednak nic nie napisano. "Manifestacyjnypogrzebofiary mordu skrytobójczego" donosiła gazeta. Ale to chodziło o śmierć prezesa kółka Związku Samopomocy Chłopskiej,Pawła Bzdyla, który od skrytobójczej kuli padł w Gdowie podMyślenicami. Napisano też w gazecie onapadziedokonanym przezuzbrojone bandy na wsie Trzebieszów, Celiny,Kąkolewice w powiecie radzyńskim. "Bandycispodznaku NSZ"tak określałanapastników gazeta. Michał tylko raz zetknął się z NSZ-owcami, tobyło wtedy,gdy wracali zezgrupowania na urodziny hrabiankiDoroty. "Szary" NSZ-owców nie lubił. "To nieo naszych" pomyślał. Przeczytał jeszcze o skazaniu jakiegoś hitlerowca,oprawcy z Oświęcimia. W tej samej gazeciebyło również o skazaniu na śmierćczłowieka, który był kapo w obozie. Triumfowaławięc ja 70 kaś sprawiedliwość, następowało rozliczaniez krzywd i zbrodni. ^A mnie kto i kiedyrozliczy? " zastanowił się. Spróbował naprędce zrobić taki rachunek i ażsię przeraził. Lecz najbardziej zgnębiłogo coinnego. Mała wzmianka: "Konkurs napomnik zwycięstwa w Szczecinie rozstrzygnięty". I drobniutka informacja, że ,,Pastorałki" Leona Schilleraodbędą sięw CentralnymRobotniczym Domu Kultury w wykonaniu KołaNaukowego uczniów Gimnazjum Miejskiego i uczennic V Państwowego Gimnazjum Żeńskiego w Łodzi. Nie wiedział, co to są "Pastorałki", kto to jest ów Leon Schiller, ale znowu doznał owegowielkiego uczucia straty iklęski, jakie już raz go ogarnęło, kiedyszedłulicami Piotrkowa w tłumie świętującym zwycięstwo i słyszałrozmowy uczniów. Tam, w lesie,wydawało mu się, że cała Polskasłyszy łomotkopyt ich koni; są wszędziewyczekiwani jakśpiącyw górach rycerze zbajki. Teraz znowu uświadamiał sobie, że świattoczy się mimo nich własnądrogą,o klęsce ,,Szarego" nieznalazłw gazecie nawet wzmianki, a cały światdowiedziałsię o jakimśkonkursie na pomnik, o występach uczniów i uczennic gimnazjalnych. Czegosię, "Spluwa", gapisz w tę gazetę? Czytać nie umiesz? Zenka wzięła się pod boki,wypięła brzuch i patrzyła na niegoz zaciekawieniem. Przejdę się po mieście powiedział i złożył gazetę. Drażniłogo przezwisko "Spluwa". Nie był żadnym "Spluwą", pistoletnosił przy sobie, bo tak musiało być. Ale nie sprawiałomu to żadnej przyjemności. Wróć na obiad! zawołała za nim Zenka. Machnął ręką i zbiegł po schodach na podwórze. Skierował sięna ulice, gdzie jeździły tramwaje. Szedł przed siebie wolnym krokiem. Miasto byłoogromne, zrozumiał, że wczoraj znaleźli się zaledwieu jego progu. Dopiero teraz otwierało się przed nim setkami domówi dziesiątkami ulic. Im dalej szedł, tym było tłumniej. Domy staływielkie jak kościoły, tu i ówdzie przechodził obok ogromnych korpusówfabryk. Raz przystanął koło fabryki i zapatrzył sięw ogromne okno, podzielone na dziesiątki małychokienek z zakurzonymirybkami. Mury fabryki drżałyod wewnętrznego wysiłku, wydawałoniu się, że zamknięty jest w nich jakiś wielki potwór, który próbuje się wyzwolić. Widział przez okno długie maszyny z setkami wirują71. cych wrzecion, pracowały przy nich kobiety w szarych fartuchachi chustkach na głowie. Potem otworzyła się żelazna bramai na przystanek tramwajowy w pobliżu fabryki wysypały się setki kobiet i mężczyzn. Przypominali mutych, co jechali samochodem na wieś i naktórych "Szary" zrobiłzasadzkę w lesie. "Może to byli robotnicyz tejfabryki? pomyślał. Co by się stało, gdyby wiedzieli, kim jestem? " I ruszył dalej szybkim krokiem. Wszedł w dzielnicę sklepówi biur,o których informowały tabliczki. Wsiadłdotramwaju iprzejechał kilkaprzystanków, potem wyskoczył i znowurozpoczął wędrówkę. W pewnej chwili przyjemnie zapachniało kawą, ktoś wchodził w oszklone drzwi, przez które zobaczył dwa rzędy stoliczkówi foteli. Napis nad drzwiami głosił:"Fraszka". Był już zmęczony wędrówką i trochę zmarznięty, poszedł za tymczłowiekiem, pilnie uważając, by zachowywać siętak jak i on. Zdjąłkurtkę i powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, potem usiadł nafotelu przypustym stoliku. Ktoś powiedział do kelnerki w białymfartuchu: "Duża kawa". Więci Michał rzekł: "Duża kawa". Wkrótce wszystkie stoliki zostały zajęte, Michała pochłonął przyjemny pogwar ludzkich głosów. Kawiarnia była wąska, długa, nakońcu w głębi stał bufet i syczał na nim połyskujący niklem aparat. Michał obserwował siedzących,ich powolne ruchy i skąpe łyki kawy,którą pili z szerokich filiżanek. Naśladowanie ichnie wydawałomu się trudne, pochwili nawet rozsiadł się takjak oni, wygodnie. Założył nogę na nogę, zapalił papierosa. Poczułsię tu dobrze i bezpiecznie, nikt naniego niezwracał uwagi, nikogo nie obchodził. Ktoś, kto na tym samymfotelu siedział przed nim,zostawił gazetęz czerwonym nagłówkiem. Sięgnął więc ponią, bo zauważył, żekilku gości również czytało gazety. "Pójdę do kina" postanowił,gdy rzucił mu się w oczy repertuarkin. I wiedział już na pewno, żenie skorzysta z podanego mu przez "Szarego" adresu. Zrozumiałrównież,że nie miał racji wczorajwieczorem, gdy pytał: "Jak onimogą tu żyć? ". Wydawało mu się, że właśnie tutaj potrafiłby żyć, bonikt się nim nie interesował. "Pojadę z Kanadą Billem. Zarobię. I zostanę tutajzadecydował. Kanada Bill ma chyba jakieś sposoby, żeby mi wyrobićfałszywe dokumenty". Drgnął. I bezwiedniesięgnął prawą ręką do pistoletu ukrytegow lewej, wewnętrznej kieszeni marynarki. 72 Pan czeka na kogoś? Czymogę się dosiąść? Przed stolikiem stał starszy panw kapeluszu z szerokim rondem i włochatympłaszczu, który wisiał na jego chudym ciele. Pod pachą trzymał plikzwiniętych gazet. Proszę rzekł Michał skinąwszy głową. Wydawało mu się,że tak właśniewinien był postąpić. Starszy pan położyłna stoliku plik gazet,w większości były tozagraniczne tygodniki ilustrowane. Wielkikapelusz i włochatypłaszcz powiesiłna wieszaku. Po powrocie dostolika przypominałsowę, bo twarz miał trójkątną o ogromnych, wyrazistych czarnychoczach. Siwe bujne włosy jeżyły mu się jak pióra na głowie usowy. Zamówił kawę, zapalił bardzo wonnego papierosa. Zabrałsię doprzeglądania czasopism,ale od czasu doczasu podnosiłwzrok naMichała i lustrował jego ręce, ubranie,sposób, w jaki Michał piłkawę i palił swego papierosa. Michał potrosze zaczął się go lękać,bowzrok miał przenikliwy i badawczy jak u szpicla. Chciałjużzapłacić i wyjść,lecz kelnerka wciąż nie przychodziław te rejonykawiarni. Ja pana chyba widziałem na swoim wieczorze autorskim odezwał się nagle starszy pan. Imam do panapytanie. Proszę odrzekł Michał. Ale wciąż jeszcze pełen był niepokoju. Na ten mój poetycki wieczórprzyszło wielu podobnych dopana. W tychubraniach na wpół mundurowych, z tymi młodzieńczymi różowymi policzkami i dziecięcym rozmarzeniem w oczach. Niech mi pan powie:czegowy we mnie szukacie? Przecież wemnienic nie ma, tylko pustka. Niech mipan wierzy, żesam nie poznajęswojego głosu. Kiedyś potrafiłem grzmieć, a dziś wydaje mi się, żeskrzeczę albo pieję jak stary kogut. Pamięta pan tego wysokiego,który wstał ipowiedział, że w zimową noc, wziemiance,w lesie,czytali moje wiersze? One dawały silę,tak mówił, sprawdzały ich,tak mówił, pozwalały im zrozumieć dobroi zło, tak mówił. I szliumierać w płonącej Warszawie, powtarzając strofy moich wierszy. Tak mówił. I pytał, co dalej? Aprzecież ja tu przyjechałem po to,aby się od was dowiedzieć, co dalej? Rozpadły sięw gruzy starekoncepcje i doktryny, frazesy i domki zkart. Kto nam odpowie, codalej? Rozum? Serce? Prędzejuwierzę, że prawda jest z wami, nieze mną. 73. Wypił łyk kawy, dopalił papierosa. Nie dziwiło gomilczenieMichała. Może był przyzwyczajony, że go tylko słuchano? Naglewzruszył ramionami, zaśmiał się z ironią. Mówił, że umierając powtarzali mojewiersze. Czy pan wie,jak czuję się przez to nikczemny i podły? Wydaje mi się, że każdyz nich powinien mi napluć w twarz. Jesteścieoszukanym pokoleniem, wasza krewspada na nasze głowy. Zapalił nowego papierosa. Pan też walczył? Takodrzekł ostrożnie Michał. Z wierszami na ustach? Nie. odparł Michał. Raptem przypomniał sobie coś ipowiedział: Anhelli. "Szary"czytał "Anhellego". Czytał go nawet Michałowi i mówił,"że wszyscy jesteśmy z Anhellego". Więc ten stary pisarz pewniema rację. Kto wie,czy tam, w Dębach, umierając, "Szary"niepowtarzał w myślach słów z "Anhellego". Starszy pan pokiwałgłową. Nagle otrząsnął się jakby przeniknięty obrzydzeniem: W gruncie rzeczy towszystko jest żałosne. Wymuskanyimpotent, który rozmawiał z duchami, i ci piękni, wspaniali ludzie. Jesteśmy chyba jedynym naświecie krajem, w którym literatura wywarła tak ogromny wpływ na świadomość pokoleń. Gdy sięma literaturęwołającą ciągle o zryw narodowy, to niemożna się dziwić, żenawetbez żadnej potrzeby lasy pełne są strzelających chłopców, którzy powinni siedzieć w ławkach i uczyć się łaciny. Panteż pisze, prawda? Próbuję odrzekł niepewnie Michał, choć miał ochotę powiedzieć: "Tak, piszę". Przecieżpodczas pobytu u hrabiny zapisałdwa bruliony. To jasne, że pan pisze, od razu się tego domyśliłem. Nieprzychodziłbypan właśnie do tej kawiarni. I pisze pan pewnieowojnie. Tak. Z własnych przeżyć? Tak. Czy jest pan pewien, że onewarte są pisania? W tym krajukażdy miał przeżycia,o których mógłby napisać tomy. Dlaczegochciałbypan opisać właśnie swoje? Czym one są lepsze,ciekawsze 74 od innych? Iczy pan pomyślał, że jeszcze rok,dwa, no, może trochęwięcej, icoraz mniej będzie takich, którzy zechcączytać o wojnie? Michał niedostrzegalnie wsunąłrękę za pazuchę i końcami palcówdotknąłkolby Waltera. Pan mówi tak, jak gdyby wojna sięjużskończyła. Starszy pan poukładał swoje gazety i zwinął je w rulonik. Dopił kawy, rozgniótł papierosa wpopielniczce. Potem pochyliłsię do Michała i patrząc mu w oczy, powiedział: Przed miesiącem przyjechałem z Paryża. Po drodze wstąpiłemdo Brukselii Berlina. Niech mi pan wierzy: wojna już się skończyła. Jeszcze słychać strzały, padajązabici i są ranni. Ale wojna już sięnaprawdę skończyła. Przywołał kelnerkę, zapłacił. Na odchodnym podałmu rękę. Gdyzniknął za drzwiami, Michał równieżzapłacił. Pierwszego napotkanego przechodnia zapytał, jakim tramwajemdojechać można do Nowozarzewskiej. W pół godziny późniejwspinał się na piętrooficyny, do mieszkania Szczerbickiego. "Kanada Bili" kończył jedzenie obiadu, przy stole siedział także"Patachon" i z zazdrością patrzył, jak poruszająsię szczęki "Billa". Zenka postawiła talerz dla Michała i nalałazupy. Podsunęła mutakże kieliszek z wódką. Dopiero co rozpoczęta butelkakrólowałana stole, obok niejleżała na skrawku gazety jakaś żelazna częśćodsilnika samochodowego. Pompa hamulcowa, rozumiesz? Hamulce będę miał teraz ostre jak brzytwy. Szczerbickiz zachwytemspoglądał na pompę. U nas w Polsce wszystko możesz dostać, jak się tylkopotrafisz zakrzątnąć. Polacy mają dobre głowy, "Spluwa". I każdyrozumu dostaje, jak zobaczy cośtakiego. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę do nosa, pełną węzełków. Poodsupłaniu jednego z nich nastół potoczył się malutki złotykrążek. To jest "świnka", rozumiesz? Za"świnkę" możeszmieć kobietę, spluwę, pompę hamulcową do studebackera. Wsio. Odsupłał drugi węzełeki znowu potoczył się postole złoty krążek. A to jest "twardy", "Spluwa". Ucz się, abyś wyszedł na ludzi. Tak wygląda "twardy", a tak ,,świnka",kapujesz? Jak się nauczyszodróżniać je od pierwszego rzutu oka, otworzysz sobie każde drzwiI z każdym siędogadasz, po niemiecku, po angielsku, po francuskui po polsku, kapujesz? 75. Był już wstawiony i miał wielką ochotę na gadanie, i Powiadam ci, "Spluwa", pod wieżą Babel, co się ludjziomjęzyki pomieszały i bigos z tego zrobili, mnie byś posłał z linojąchustką i ja bym się z nimi wszystkimi potrafił dogadać. "Twarde"czy "świnki", panowie? "Patachon" zaśmiał sięi powiedział: My tak parle-parle, a nic w gardle. Stuknęli się kieliszkami. Z tym ogrodnikiem-Niemcemtoja się dogadam w pięć minut. Zanim,,Kulas" się spostrzeże,my już gratyweźmiemy na wózi w ojczyznę wrócimy. Nalej "Patachon" i wypijemy za sprawę. A jutro "Kanada". Jutro ,,Kanada" przytaknął"Patachon". Michałowi wydawało się po wódce, że lepiej mu się myśli. Nieulegało już dla niegożadnej wątpliwości, że stary pisarzmiał mocnopomieszane w głowie. Nie było żadnego oszukanego pokolenia. Niktnikogo nie oszukał. On, Michał, nie czytał żadnych wierszy. "Szary", owszem, czytał "Anhellego", ale przecież wierszami do nich niegadał, tylko mówił: "Jutro zasadzka. Czterechpojedzieod północy,trzech odpołudnia, reszta zaatakujeod wschodu. Żywych nie wypuszczać, chałupy puścić z dymem". Czy ten pisarz widział, jak płoniesłomiana strzecha? "Szary"wiedział, czego chce, ale mu nie wyszło tak jak trzeba. Zaśpiewaj, ZenkaprosiłSzczerbicki, ledwie trzymając się na krześle. Zenka poszła do pokoju i wróciła z mandoliną. Rozsiadła się nakuchennym stołku,zadarła kiecki wysoko nad kolana, na podołkupołożyła mandolinę iwtórując sobie delikatnym pobrzękiwaniem,zaśpiewałaczystym głosem: W cichej bałuckiej dzielnicy,gdzieś na ulicy Szopena,mieszkała z córeczką wdowa,zwała się pani Zajdlowa. Była to długa piosenka o tym, jak pewna panizabiła córeczkę,aby móc żyć swobodnie ze swoim kochankiem. Córeczkę poćwiartowała i zwłoki wrzuciła do wychodka na podwórzu. 76 Potem Zenka śpiewała piosenkę o śmierci właścicieli składu fortepianów,zamordowanychprzez ich wychowanka. Noc ciemna i głucha z toporkiem Łaniucha do państwa Tischerów zakrada sięęę. Michał wyszedł na ciemny korytarz do zlewu. Sterczał nad zlewem, a zza drzwimieszkania Szczerbickiegopłynął głos Zenki: Pianino kupuje, Tischerów mordujeee. Ogarnęło go uczucie wstrętu i nienawiści, nie wiedział nawet dokogo. Straciłjasność myślenia, wydawało mu sięteraz, że tenpisarzjednak miał rację. Ktoś ich strasznie oszukał. Ten pisarz był starymczłowiekiem,który wrócił z Paryża, po drodzeodwiedzając Brukselę i Berlin, gdziedowiedział się, że wojnanaprawdę się skończyła. "On . opo wie" pomyślał Michał. Wróciłdo mieszkania Szczerbickiego, który spał z twarzą nastole. Zenka i"Patachon" śpiewali "Rozszumiały się wierzby płaczące". Po przyjściu Michała przerwali śpiew. E, ty zagadnął go "Patachon". Dlaczego się nazywasz"Spluwa"? "Kanada Bili"tak mnie nazwał. "Patachon" pokiwał głową. Dobre przezwisko. Moje też jest dobre, ale i twoje dobre. Człowiek bez przezwiska to jak wesele bez muzyki, znaczy się,coś u niego nie gra zaśmiałsię,aż mu się zatrząsł jego dużybrzuch. Bo widzisz,,Spluwa", jakczłowieka nie można jakośnazwać, to jesttak, jakbymu kiszek brakowało. Możesz Bóg wiekim być, a jak nie masz przezwiska, to się nieliczysz. Ty myślisz, żeja zawsze byłem taki jak teraz, wesoły? Smutny byłem jakgrabarz. Aż pewnego dnia kapelusik małykupiłem iwylazłem z nim napodwórze, żebygołębie straszyć, bo cholernie lubię te ptaszki. Ludzie mnie zobaczyli w tym kapelusiku i zawołali: ,,0, patrzcie,Patachon przyszedł". I zostałem "Patachonem". Oglądałeś filmy z Patachonem? On był wesoły, że boki można było zrywać. I ja też się zrobiłem wesoły. Chciałem, żeby się ludzie śmiali,rozumiesz? 77. Nie ględź, "Patachon" odezwała się Zenka. Powiedz,dlaczego sięnie ożeniłeś? Babę wziąłbyś sobie jakąś i zaraz byś przestał "patachonować". \ A co jabym robił z babą? Kinow domumi niepotrzebne. A zresztą baby są złe, prawie tak jak Niemcy. Dwa razylanieodNiemców dostałem na Anstadta za to, że gołębie ukrywałem. Niedali trzymać gołębi, że nibypszenicę żrą. A ja miałem parkę białych. I za to mi lanie dali. Gołąbki zaś rozstrzelali powiedział zesmutkiem. Ale po chwili znowu poweselał. Baby też nielubiągołębi, prawie takjak Niemcy. Co która baba koło mnie się kręciła,to mi mówiła: "Doroboty się weź, Patachon, a nie gwizdaj na gołębie". Ja też nie lubię gołębiprzyświadczyła Zenka. Po cholerę takie ptaszki żyją? Co komu z tego? Piękne ptaszki powiedział "Patachon". Mam teraz piętnaście par. Jak się wzbiją w niebo, to jakbyś chmurę białą widział. A krążą wysoko,żetylko wzrokiem dosięgniesz. Każdy wie, że togołębie "Patachona" tak wysokolatają. I co z tego, że latają? Aco z tego, że ty żresz, pijesz wódę, z"Kanadą" leżysz w łóżku? Co z tego? zapytał ją,,Patachon". Nie potrafiła odpowiedzieć, tak ją zdumiało to pytanie. Nigdy się nad tym nie zastanawiała. Szczerbickipodniósł głowę ze stołu: Mówiłem ci, zaśpiewaj, Zenka. Zabrząkała na strunach mandoliny. Ale przerwała, gdy Michał narzucił na siebie kurtkę. Wychodzisz? zapytała. Dokąd idziesz? Poczekaj, może zrobię kino. Nie zadał sobie trudu, żeby powiedzieć dobranoc. Poszedł na Grabową do matki Zenkii położył się naotomanie za szafą. Tkaczka pracowała na popołudniową zmianę, więc był sam. Sądził,że powódcezaraz zaśnie, ale ogarnął go tylko pół sen, pół jawa. Znowuwidział starego pisarza irozmawiał z nimo wojnie, widział Dorotę,jadącą na koniu obok ,,Szarego", widział Hankę taką, jak w tę noc, gdy ktoś zabił pod nim konia. Hanka siedziała nastołku przy piecu, czubkiem buta poruszała biegun drewnianej kołyski. Uśmiechała się do dziecka, potem pod78 niosła głowę i uśmiechała się do Michała. W jego oczachznajdowałachybamiłość, bo jak gdyby z dziewczęcymzażenowaniem chwytałakoniec ciemnego warkocza i głaskała nimswoje usta. Ile czasu minęło od tej chwili? Cztery dni? Czterytygodnie? Nagle zrozumiał, żenie tęskni za niąaniza dzieckiem, ani za wsią. "Niech Hanka myśli, żezginąłem zSzarym pomyślał. Nigdy już nie wrócę do Łęgów. Każdy z nas przegrałswojedotychczasoweżycie. Nie ma już Michała Mikiny. Jest Spluwa,ale i jego wkrótce nie będzie". Zasnął, a rano niewielepamiętałz tych nocnych myśli i majaczeń. Ale jednego był pewny: nie wróci jużdo Łęgów, do Hanki. II W Łodzi był mróz, na polachleżał śnieg,a nad Bobrem tylkogdzieniegdzie na rudawych łąkach bielały płachty brudnego śniegu. Studebackera zostawili na podwórzu domu ogrodnika-Niemca, z ogrodnikiem pozostał Szczerbicki, żeby dobić interesu. Michał, Zenkai "Patachon" powędrowali do pałacu nad rzeką. Najpierwszli żółtą żwirówką obok ceglanych zagród chłopskich. W większościbyły jeszcze nie zamieszkane, wiatr powybijał w nichszyby. Na podwórzach leżały rozrzucone sprzęty domowe, walały siępapiery i słoma. Ludzie uciekali stądw największym popłochu i beznadziei powrotu, nie dbając o to, aby zamknąć za sobą drzwi. A nowi mieszkańcy jeszcze nie nadjechali. Z kominów martwychdomów nie sączył się dym, nie zagdakała kura, nie zaszczekał pies. Wieś Rychnów dużym półkolem otaczała rzadki parkz połaciąłąk, rozciągających się do olszyn nadrzecznych. Do białego pałacuz czerwoną dachówką prowadziła aleja grabowa, bliżej był wielkiklomb i podjazd, gdzie stał ganek z dwoma kolumnami, nad nimiwisiał ogromny herb, rozbity serią z automatu. W pałacu jakiś czasstacjonowało wojsko, przełamujące obronęniemiecką. Wszędzie pozostały ślady ogromnych ognisk i ziemiaporyta głębokimi koleinami czołgów,które swymiwielkimi korpusami połamały ozdobne krzewy. Od stronyrzeki pałac robił wrażeniezamieszkałe. Wysokie podwójne drzwi były zamknięte, w oknach lśniły szyby. Otwierała się 79. stąd ogromna przestrzeń łąk, a o kilkadziesiąt kroków, przy kamiennym stole stały nieruchomo kamienne ławy. \ W pałacu nie ma czego szukać powiedział "Patachon" i pośpieszył ku ławom. Nie lubił chodzić po próżnicy. A jednak ciekawość zobaczyć, jak taki pałac wygląda rzekła Zenka. Pokojówtu pewnie tyle, co wnaszym "Grand Hotelu". Gości ciągle przyjmowali, to i pokojów musiało być dużo. Postawili pałac z daleka od wsi, żeby im gnojówką nie zalatywało. Siadali sobie na tej ławce,butelczynęstawiali na stole i gadalio dupie Maryny. A teraz, ja,Zenka, swój tyłek tu posadzę, nonie? Tylko nie zostaw go tutaj przez zapomnienie rzucił jej "Patachon". Michał zbliżył się do najniżej położonego okna w pałacu i zajrzał do wnętrza. Ten pałac niebył podobny do dworu Tylżyckich,aleprzecieżwydawało mu się, że mającoś wspólnego. "I tu, być może,żyła jakaś Dorota, którą kochał jakiś Szary, a tam,w tych domach wewsi, mieszkał jakiś Michał. Tylko że ona miała na imięHilda, on był Kurtem,a ten trzeci miał na imię Willy albo Alfons,jak ten Niemiec, który się zastrzelił pod krzyżem rozstajnym w Łęgach. To jest martwy świat myślał Michał. Wtym pałacubędzie szkoła albo poczta, posterunek milicji albo urząd gminny. Przyjdą nowi ludziei nikt z nich nie pomyśli o tym, co działo siękiedyś w tych murach. Przyzwyczają się donich jak do drzewa przy swoim nowym obejściu. Szarypowiedziałby, że toniedobrze. Nie, nie dlatego żebykochał i szanował ludzi z dworówi pałaców i uważał ich za coślepszego od tych, co urodzili się pod słomianąstrzechą. Ale onwierzył, że człowiek nie umiera zupełnie, że świat jest pełen duchów. Dla niego święte były staredębyna polanach, bo kiedyś zapewnezbierali się pod nimi przodkowie Szarych, Tylżyckich i Mikinów. Klękał przy samotnychgrobach w lesie, bo tam rozsypały się na proch kościpowstańców. Szarymówił, że trzeba jak najwięcej nowych szkół dla dzieci chłopskich,aleprzecież mierził go fakt, żew pałacu wŁęgachzrobiono szkołęrolniczą z internatem. W pokoju, gdzie on czytałAnhellego mieści się sypialnia chłopaków, a tam, gdzie onrozmawiał z Dorotą o miłości, nauczyciele mają swój gabinet. Towszystko nic powiedział kiedyś do Michała. Może nawet kryje 80 się w tym jakiś praktycyzm. Ale to tylko oznaki początku zła. Najgorsze przyjdzie później. Nie uszanują niczego, żadnych świętości^ Tak mówił Szary. A mnie jest już wszystko jedno" pomyślałjeszcze Michałi skierowałsię do Zenki i "Patachona". Nakrótką chwilę otworzyłosię nadnimi czyste nieboi zaświeciło blade, lutowe słońce. Michał przykucnął na ławie,nadstawiając twarz do słońca i przymykając oczyprzed rażącym blaskiem. Ty, ,,Spluwa", markotny jesteś. Masz kaca czy jak? Zenkatrąciłago łokciem. A może za jakąśbabą ci tęskno? Myślisz, że baba towszystko? odburknął. "Patachon" pokiwał głową z wielką powagą: Najważniejszą rzeczą jestmatka. Jak mnie ktośo matceźlepowie, tood razu biję w czaszkę. Opowiadali mi,że ten frajer, comiał tenpałac, w lotnictwie hitlerowskim służył. Gdy zbliżali sięRuscy, to onna tychłąkach przedpałacem wylądował swoim samolotem i pod ogniem artylerii wywiózłswoją matkę. Zenka aż gwizdnęła ze zdumienia: Patrzcie no! Hitlerowiec, a jednak kawałek serca to onmiał. Nie wierzę ci, ,,Patachon". Żeby tak zrobił Polak, tobym uwierzyła,ale Niemiec? Ty coś zmyślasz. Tak słyszałem wzruszył ramionami "Patachon". Słyszałem też, że majątu osadzićUkraińców z gór. Przesiedląichz dawnego miejsca zamieszkania,bo tam bandy w górach siętworzą. A może ty za matką tęsknisz? zapytałaMichała. Moich ojców zabiliNiemcy. Otoczyli wieś, podpalili i strzelalido ludzi jak do kaczek. A słyszysz? triumfująco stwierdziłaZenka. Słyszysz,"Patachon", co ,,Spluwa" opowiada? Może taki sam Niemiec jakten frajer z pałacuzabił jego matkę. A powłasną byprzyleciałsamolotem? Po własną matkę mógł przylecieć rzekł ,,Patachon". A ty "Spluwie" daj spokój. Ma kaca i tyle. Kieliszekwody ognistejdobrze bymu zrobił. "Kanada" ubije interes i napijemysię. A teraz chodźmy stąd,bo dostaniemy hemoroidów. Zenka podniosła się z kamiennejławki. Liście dębu, t. II 81. Frontowym wejściem dostali się do pałacu. Przez ciemną, zawaloną gruzemsień weszli w długą amfiladę pokojów ze ścian zwieszały się kolorowe tapety, z kominków wysypywał się szary popiół. Na podłodze leżała słoma. Całe piętro zasłane było papierzyskami. Sterty starych listów rozsypał ktoś po wszystkichizbach. Prawiekażdy znich nosił w rogu dyskretny nadruk: złoconą koronę z kilkoma pałkami. Na listach widniały kształtne litery gotyckie, pełnobyłoozdobnychkartek, zapewne zawiadomień o jakichś uroczystościach, imieninach, balach, ślubach, chrzcinach. Walały sięzawiadomienia o pogrzebachprostokątne sztywne kartoniki z czarnymi obwódkami i krzyżem. Deptali te papierzyska jakzeschłe liście w lesiei tak samo szeleściły im pod butami. Świadomi byli tego, że chodzą poczymś, cowykiełkowało z cudzych pragnień i nadziei, marzeń itęsknot, ibyłoczęścią czyjegoś życia. Te papierzyska układały się kiedyś w szufladach biurek jak słoje w pniu drzewa, a potem ktoś nagle, wyrzucając lub zabierając stąd szafy i biurka, wysypał wszystko napodłogę. Czuli pogardę dla tych papierów, wydawały im się wstrętneiwrogie. Łażącpo nich butami brali odwet za strach, nienawiśći śmierć, którą przynieśli zesobą Niemcy. "Patachon" specjalniepowłóczył nogami, żeby na butachzebrała mu siękupa listów,a potem jednym kopnięciem odrzucał je na bok. Od czasu do czasu spluwał na nie. W pewnej chwili zatrzymał się, podniósłz podłogi list na japońskim czerpanym papierze izrobił z niego pięknego gołębia. Oknow pokoju było wybite, podszedł do niego i zamachnąwszy się, puścił go wysoko w powietrze. Gołąb wzbiłsię ponad drzewa parkowe, potem prześlicznie znurkował w dół, znowu wzleciał wysoko porwany lekkim podmuchemwiatru i wreszcie łagodnym ślizgowymlotem osiadł na połamanych przezczołgi krzakach. A ja zrobię "glapę" powiedziała Zenka. Jej wrona nie miała już tej lekkości co gołąb "Patachona". Fiknęła kozła i upadłana trawę. Z listów, które leżały napodłodze, zrobili pewnie ze dwadzieściagołębi i"glap". Puszczali je przez okno pierwszego piętra. Za każdymwylotem papierowego ptaka"Patachon" pogwizdywał cieniuteńko,żeniby to przywabia gołębie. I tak się zabawiali chyba z pół godziny. 82 Gdy wrócili do domu ogrodnika, Szczerbicki kończył targ. Ogrodnik przypominał Niemca zetykietki nabutelkach piwa:miał czerwoną twarzi palił zakrzywioną, porcelanową fajkę. Jego żona, chuda i brzydka,spoglądała na nich ze strachem. Szczerbicki wysupłałz chusteczki dwa złote krążki i wtedy ogrodnik zaprowadził ichdopiwnicy, skąd wynieśli do studebackera pięć obrazóww grubychzłoconych ramach, biureczko ozdobne, dwa komplety srebrnych nakryć stołowych. Zdaniem ,,Patachona", te graty nie warte były dwóch ,,świnek",ale okazało się, że "Kanada Bili" zapłacił ogrodnikowi przedewszystkim za pewną informację. O pięćkilometrów dalej,zupełnie wpolach, znajdowała się na wpół zrujnowana olejarnia. Mury rozbiłypociski czołgów rosyjskich, lecz w piwnicy ocalała nowa prasa dowyciskania oleju. Skręcili samochodem ze żwirówki na wąskądrogęwybrukowanąkamieniami. Po jej dwóch stronachrosły drzewaowocowe, przeważnie czereśnie. -Nie zaoranepola bez śniegu wyglądały brzydko, gdzieniegdzie Michałwidział poletka niesprzątniętego zboża. Zapewnejesienią czterdziestego czwartego Niemcy tu i ówdzie zorali i obsializiemię, ale zbierać jużnie miał kto. Michał patrzył na te poletka jakna nie zabliźnionerany, bo pamiętał,że w Łęgach po żniwach cobiedniejsi szli na pola bogatych, żebykażdy kłosek wyzbierać. "Moja ziemia też nieobsiana"pomyślał. Z daleka już zobaczyli urwany w połowiekomin olejarni i Szczerbicki docisnął pedał gazu. Budynkiolejarni były parterowe, białe,w większości zogromnymi dziurami po pociskach. Wjechali w wyłamaną bramę, na duży podwórzec zamknięty czworobokiem zabudowań. Jeśli Niemiec nas okłamał, zawrócimy do niego i zrobimy muostatniąwieczerzę powiedział Szczerbicki. Nie bluźnij, bo będzie nieszczęście przestraszyła się Zenka. Niemiec jednak nie kłamał. W piwnicy, w prawym budynku,znaleźlinowiutką nie używaną prasę do wyciskaniaoleju. Była jeszczew skrzyniach fabrycznych zakładów w Essen. Właściciel olejarnikupiłją chyba niedawno i niezdążył zamontować. Duża jest i ciężka stwierdził Szczerbicki. WyciągniemyJ4 z piwnicy na deskach. Do wieczora musimy się ztymuporać. Ogrodnik mówił, że "Kulas" wie o tej prasie i chce ją zabrać doKrakowa. 83. Wzmocnić by się trzeba przymilnie powiedział "Patachon". ^ Wyszli z piwnicy, żeby wzrujnowanych budynkachrozejrzeć się za deskami. Desek luzem nie było, więc rozwalilidrewniany płot obokbramy. A zanim ostatecznie zabrali się do roboty "Kanada" wyjąłz wozu butelkę wódki, sprawnie wybił dłonią korek i podsunąłbutelkę Żeńce. Łyknęłaporządnie prosto z butelki i oddała ją "Patachonowi". To nasz ostatni szaber stwierdziłSzczerbicki. Jakem popatrzył na tę prasę, pomyślałem: czemu nie? Kupię pod Łodziąstarąruderę i wyszykujęolejarnię. Samochodem będziemy rzepakzwozić od kmiotków i fabryka ruszy zkopyta. Prawdziwa Kanada! A tu gdzieś nie można by? nieśmiało zauważył "Patachon". Podoba ci się tutaj? Czemu nie? Przyjemny kraj. Jak przestanie śmierdzieć, zaczniesię tu życie, no nie? Popatrz, jakiepuste niebo. Ile tu mogłoby latać gołębi. A pewnie. Za rok, bracie, nie uwidzisz tu ani jednego pustego domu. Ludzi unas dużo, przyciągną,będą żyli. To poco zabieraćtę prasę i taskać ją tam i nazad? zauważył "Patachon". Zgłosić do władz, że weźmiemy tę olejarnię. Przywieziesz z Łodzi paru chłopaków. W jednym budynku dziury się załata. A skąd weźmiesz rzepak? Komu sprzedaż olej? Do miasta wozić będziemy. Mówiłeś zresztą, że ludzie tu przyciągną. "Patachonowi" niechciało się dźwigać tej prasy czy też naprawdę mu się tu podobało. A ty, co myślisz, "Spluwa"? zapytałSzczerbicki. Wzruszył ramionami. Może bym tu i pozostał odpowiedział rozglądając się po ruinach. U wylotu drogizobaczylinadjeżdżającą ciężarówkę. Był to stary, zdezelowany ford, na bruku głośno brzęczały jego błotniki. "Kulas" nas zwąchałmruknął "Patachon". Widać było,żestrach go ogarnął. Wyrwał butelkę z rąk Michała i pociągnął łapczywie duży łyk. 84 O nic się nie bójcierzekł "Kanada". Dogadamysięznimi. Niech tylko usłyszą, jak moje świnki kwiczą. Opłacimy sięi zostaniecie tutaj: "Patachon" i "Spluwa". A ja z Zenką poszorujemy do Łodzi i wrócimypotem, żeby rozkręcić interes. Staliw czwórkę na środku wielkiegopodwórza, naprzeciw wyłamanej bramy. Ale Michał nie patrzył na drogę ani na forda, tylkodalej, na pola i rude łąki aż do olszyn nad Bobrem. Te rude łąkii olszyny takłudząco przypominałyjego Łęgi. "Czy będę tu umiałżyć? " zastanawiał się. Ibał się chwili, gdy wypadnie mupozostaćtutaj z "Patachonem". Leczbył świadomy, żewłaśnie tutaj najłatwiej bymu było zacząć życieod nowa. Ford wjechał na podwórze i zatrzymał się z piskiemhamulców. Z szoferki wyskoczył wysoki, kulejący nalewą nogę mężczyznaw cyklistówce i szarymprochowcu,naciągniętym nastare palto. Zdrugiej strony szoferki wylazł młodychłopakw wieku Michała,w długich butach i bryczesach, w angielskimfrenczu i czarnym berecie,łapy trzymał w kieszeniach, w zębach palącego się papierosa. Ostrzegałem cię ,,Patachon" odezwał się chudy mężczyznaw prochowcu,Michał domyślił się, żeto był właśnie "Kulas". Grzecznie odprowadziłem ciędo pociągu, aty jednak nie posłuchałeś i innychjeszcze przywlokłeś. Posłuchajno pan, co powiem przerwał mu Szczerbicki. Lecz ,,Kulas" niechciał słuchać. Udawał, że nie widzi nikogo poza"Patachonem". Tu nie ma miejsca dla was, z Łodzi. Mówiłem ci to czynie? Mówiłeś, ale to jest "KanadaBili". On się ztobąchceułożyć. W trumnie was ułożą powiedział "Kulas". Ten terenjest mój. A janie mam dziesięciu rąk, żeby wszystko naraz wynieść. Wleźliście tu jak złodzieje. Za tę prasę możemy zapłacić. Terazprzyjechaliście wy, a jutrojakaś inna świnia zechce ryćw moichkartoflach. Ostrzegałem cię "Patachon". Postąpiłem wobecciebie jak człowiek, a ty jak wesz włazisz i gryziesz podniecałwsobie gniew. Jednocześnie jakby w poszukiwaniu papierosów,któtepozostawiłw kieszeniach marynarki, zaczął rozpinać guziki swegoprochowca. Michał znał podobne^ gesty. 85. Uważaj, "Patachon"! krzyknął i uskoczył za pudło studebackera. "Kulas" zdążył rozpiąć prochowiec i chwycił kolbę niemieckiegoschmeissera, który wisiał mu płasko na piersi. Szeroko puścił serięzrozpylacza,obejmując nią "Patachona" i Szczerbickiego. Obydwaj zwalilisię na ziemię jak ciężkie wory z piaskiem. Chryste! wrzasnęła Zenka. "Kulas" skierował na nią automat, ale młodzikpodbił mu rękę. Babę zostawcie powiedział. Będzie zabawa. Jak gdyby zapomnieli o Michale, któryprzykucnął za studebackerem. Jego walter odezwałsię trzy razy tym swoim ściszonym charakterystycznym hukiem,któregotaklubił słuchać, gdy z "Szarym"ćwiczyli na polanach leśnych. "Kulasowi" rozwalił głowę, bo takwłaśnie celował, a młodzikowi we frenczu wpakował dwie kule wserce. "Kulas" jeszcze krótką chwilękopał nogami, a młodzik od razu,jak dostał, tak padł na plecy, rozkrzyżowawszyramiona. Zrobiło się strasznie cicho. Usłyszeli świergot wróbli, które nachwilę zerwały się zkawałka dachu i terazznowuusiadły w ^tym samym miejscu. Chryste! jęczała Zenka, pochylającsię nad "Kanadą". Obok niego leżałna wznak ,,Patachon". Z głowy spadł mu błazeńskikapelusik. ,,Patachon" wyglądał jak porzucony, tekturowy pajac. O mój Boże,mój Boże,mój Boże. zawodziła Zenka. Michał schował pistolet do kieszeni. Patrzył przedsiebie, ale nicnie widział. Wydawało mu się, że jestbez czucia i serce przestało mu bić w piersi. Niemiał odwagi spojrzeć na zabitych. Patrzył w wyłamaną bramę,na drogę i pola, na niebo, które poczerwieniało od wczesnegolutowego zachodu słońca. Niebo było puste. "Patachon"miał rację: zmieściłoby sięna nim dużo gołębi. Zrobił kilka kroków do klęczącej Zenki i dotknął dłonią jej ramienia. Oni nie żyją powiedział szeptem. Urwało się zawodzenie. Tak odrzekła. Nieżyją. Tamci też są zabici. Wstałaz klęczek, palcami głośno wytarła nos. Oczy miała suche; ale czasem wyrywał się zjej piersi głośny szloch, którego nie potrafiła opanować. 86 Michał znowu patrzył gdzieśdaleko,na polai łąki. Bał się, żezachwilęzrobi mu się ciemno przed oczami. Trzeba ich pochować szepnął żeby ichnikt nie znalazł. Dokumenty też musimyim zabraćispalić. Potem spalimy samochody, bo ani ty, ani janie umiemy ichprowadzić. Wrócimy doŁodzi pociągiem. Tak, tak trzebazrobić mówiła kiwając głową. Opróżnijim kieszenie. A ja wykopię dół. Wlazłdo budy studebackera i wyskoczył ze szpadlem w ręku. Pośpiesz się! krzyknął na Zenkę. Ktoś mógłusłyszećstrzały, a posterunek milicji jest tylko o dziesięć kilometrów. W rogu podwórza znalazł dół po lasowanym wapnie. Gdy wróciłdo Zenki, obok zwłok ,,Kanady" leżały jego drobiazgi. Zenka kończyła właśnie opróżniać kieszenie "Patachona". Uśmiechnął siędosiebie, zauważywszy, że wśród rzeczy Szczerbickiego nie było jegochusteczki zsupełkami. "Ma trzeźwą głowę dziewczyna" pomyślał. Chwycił ,,Kanadę"za kostki nógi zawlókł go dodołu. Tak zrobił z wszystkimi czterema. Potem dółzawalił gruzem,Zenka mu pomagała. Pod połamanymi cegłami leżelijeden na drugim, mordercy i pomordowani. Zapomnieli tylko wrzucić do dołuśmieszny kapelusik " Patachona". Michał podniósł go z ziemi,jeszczebardziej spłaszczył i przerzucił w pole, ponad dachem olejarni. Kiedy skończyli robotę, Michał spojrzał w niebo, pełneczerwienizachodzącegosłońca. To dobrze, że jeszcze widno zauważył. Ogień niebędziedaleko widoczny. Zenka przeżegnała się. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie. Szkoda,że "Kanady"nie można było pochować w Łodzi. Odwiedzałabym jego grób. Michał wzruszył ramionami. I mnie pewnie "Kulas" wrzuciłby do dołu zwapnem, pod gruz. I ciebie, Zenka. Tylko żeciebie trochępóźniej. Nie myśl, że darowalibyci życie. Baliby się, że ich wydasz. Zrobiliby ci przyjemność, a potemdo dołu. I pies z kulawą nogą nie wiedziałby, kto tu gnije. Niech więc gniją! warknęła Zenka. Chwyciła z ziemi kawałekgruzu i ze złością cisnęła go do dołu. Na środkupodwórzależała kupka różnego rodzaju drobiazgów,powyjmowanych przez Zenkę z kieszeni zabitych. Michał jeszcze raz 87. wdrapał się do budy studebackera i wyjął z niego kanister z benzyną. Podniósł maski w samochodach i wszędzieponalewał benzyny,nie szczędząc jej ani na dach, ani do wnętrza szoferek. Samochodypowinnybyły spłonąćdoszczętnie. Drzwi studebackera pozostawił otwarte, przykucnąłprzy kupcedrobiazgów izaczął je rzucać do szoferki. Resztkę benzyny, jaka muzostała w bańce, zamierzał wylać na rzeczy zabitych,żeby z nichpozostał tylko popiół. Najpierwpoleciałytrzy zegarki, potem portfele, papierośnica blaszana, dwa wiecznepióra, portmonetki z drobnymi. Nie napoczętepudełkopapierosów odłożył na bok. Potem pod dwoma chustkamido nosa znalazł kilka paczek banknotów, opasanych banderolą,zapewne niedawno odebranych z banku. Nawetgo nie zainteresowało,ile tego jest. Chwyciłpaczki w obydwie ręce izamachnął się. AleZenka złapała go za ręce. Co ty? Zwariowałeś? Pieniądze chceszpalić? To grzechśmiertelny. Totwoja forsa. Była przy "Kulasie". Wszystkiekieszenie miałwypchane pieniędzmi. Po cholerę mi cudza forsa? Bandyta jestem czy co? Ta forsa terazjestniczyja. Nie zabiłem go dla pieniędzy rozzłościł się Michał. Wyrwał rękę z uścisku dłoni Zenki i jednąpaczkę banknotówrzucił do szoferki. Zenka podbiegła i podniosłają. To twoja forsa. Bierz! Musimy wrócić doŁodzi, a ja pieniędzy ze sobą nie mam. Za bilet kolejowy trzebabędzie zapłacić. A zczego będziemy żyli, jak "Kanadę" zabili? Wciskałamu paczkibanknotów do kieszeni. Pomyślał,że majednak rację, ta forsa była jużniczyja i czymś głupim byłoby jąspalić. Jak wrócą zresztą doŁodzi bez groszaw kieszeni? Przyniósł na szpadlu trochę piasku i zasypał plamy krwinakamieniach. Potem zapaloną zapałkę rzucił do szoferki, a drugą na oblany benzyną silnik starego forda. Buchnął niebieski płomień, samochody stanęły w ogromnym słupie ognia. Chodź powiedziałdo Zenki. Zaraz wybuchnie benzynaw bakach. Dobrze, "Spluwa"odrzekła posłusznie. Raptem chwycił ją mocno za ramię i zajrzał wtwarz. Aż sięprzeraziłajego wzroku i stłumionegogłosu: Nigdy nie nazywaj mnie "Spluwa", słyszysz? Na imię mamMichał. Dobrze. Nigdy. przytaknęła gorliwie. Przez wyłamaną bramę wyszli na drogę, a potem skręcili w pola. Maszerowali obok siebie szybkim krokiem, żebyznaleźć sięjaknajdalej od olejarni. Po kilkunastu minutach usłyszeli niezbytgłośny huk za swoimiplecami. Wtedy przystanęli i obejrzeli się za siebie. Nad olejarniąunosiłsię dym, ognianiebyło widać. Znowu przyśpieszyli krokui o zupełnym zmroku doszli do lasu i biegnącego po wysokimnasypie toru kolejowego. WtedyZenka zaczęła chlipaćcoraz głośniej, wciąż powtarzając: "Ach, mój Boże, mój Boże". Michała niedenerwował jej płacz, bo mógł iść obok niej i rozmyślaćo swoichsprawach. Po torzeprzejechał słabo oświetlony pociąg zestaroświeckimiwagonami. Czy znasz może takiego faceta, co umie robić lewe papiery? zapytał. Przestała płakać. Kiwnęła głową. Nazywają go ,,Bulwa", bo wygląda jak kartofel. Wieczoramimożna go zastać w lokalu, co się nazywa"Albatros". Robił dla"Kanady" najróżniejsze zaświadczenia, w razie jakby go milicja zatrzymała z szabrem. Po chwili ona zapytała: Będzieszze mną żył? Nie odparł bez namysłu. A dlaczego? Nie wiem. Moglibyśmy się dobrze urządzić. Zanim żpna"Kanady" dowie się, że on zginął, jajuż opylę wszystkie gratyz szopy i onafigędostanie. Znam jedną babę, która wyjeżdża za granicę,a ma zakładpogrzebowy. Stolarnia u niejjest, gdzie trumnyrobią, ma dwaczarne konie i oszklony karawannawysokich kołach. Kupię to odniej i interes będę prowadzić. Masz głowę. A co? Mam kurwą zostać? 89. Teraz o tym pomyślałaś, jak obrobiłaś tych czterech, czy jużdawniej? zakpił. Na nieboszczykach możnadobrze zarobić. Niezrozumiała jegokpiny. A tak przytaknęła. Niektórzy się brzydzą. A ja nie. Natknęli się naszosę przecinającą tor kolejowy. Chwilę poczekalii nadjechała ciężarówka wyładowana pustymi skrzyniami po wódce. Dojechali nią do Zielonej Góry. Miejsca w hotelu już niebyło, alewskazano im prywatną kwaterę u jakiegośemeryta. Wziął ichzamałżeństwo, a możeparę kochanków,i zapakował do jednego wielkiego łóżka pod ogromną pierzynę. Michałnie był od tego, żeby się z Zenką pokochać, ale skoropowiedział jej, żenie będą żyli ze sobą, to teraz ambicja nie pozwalała mu na zaloty. Ona też byłaurażona inie chciałamu sięnarzucać. Leżeli więc obok siebie,długo nie mogąc zasnąć. Leczwreszcie zmęczenie i senność wzięływ nich górę. Obudzili się późnym rankiem, pociąg do Łodzi mieli dopierookoło południa. Piec był zimny, boemeryt oszczędzał opał, żadnez nich nie chciało więc odrazu wyleźćz nagrzanej pościeli. Wreszcie Michał nie wytrzymał, odezwał siędo Zenki: Jak jużtak leżymy ze sobą. I wziął ją,aż pojękującą z namiętności, bo bardzo go pragnęłai od dawnaoczekiwała. Wpociągu do Łodzi znowu zapytała: Będziesz ze mną żył? Nie. Źle ci byłoze mną? Dobrzemi było. Ale co innego mi chodzi po głowie. Nie dopytywałasięo jego plany. Następnej nocy jednak znowuspali ze sobą w łóżku"Kanady". A potem drugą i trzecią noc,dopóki Michał nie otrzymał od "Bulwy" zaświadczenia z nadrukiemi pieczątką Państwowego Urzędu Repatriacyjnego i stwierdzeniem,że nazywa się Michał Bartel, urodził się na Wołyniu, w wiosceBerechy, skąd repatriowano go w grudniu 1945 roku do Łodzi. Tozaświadczeniekosztowało Michała dużo pieniędzy, ale nieżałowałich, bo były topieniądze "Kulasa". Gdy rozliczyli się, Michałpoprosiłjeszcze "Bulwę" o jakiś papierek, że szkołęukończył na konspiracyjnych kompletach. "Bulwa" niemalpogardliwie machnął ręką. 90 Takie coś to mogę panu załatwić od ręki. Jakiechcesz panmieć wykształcenie? Mała matura? Duża? Do gimnazjum chciałbym się zapisać. Dopierwszej klasy. "Bulwa" poczuł się tak urażony, że prawie nie chciał się zgodzićna fałszowanie świadectwa. Miał swoją ambicję ten grubas z wielkąłysą głową i jakąś czerwonawą naroślą na czaszce. Uważał sięzawielkiego fałszerzai byle czymnie chciał sięzajmować. Michał znowu obiecał większą gotówkę. Z mowy i zachowaniato pan mi wyglądasz na małą maturę powiedział już nieco udobruchany. Daj mipan papierek z pierwszej klasy gimnazjalnej. Zapiszęsię za wysokoi potem nie dam rady. Jest w gazecie ogłoszenie, żeorganizują drugą klasę dla dorosłych. Do czerwca przerobią materiałz całej drugiej klasy. Wiadomo, śpieszą się. Wojenny czas trzeba nadrobić pochwalił "Bulwa". I nazajutrz przyniósł Michałowi zaświadczenie o ukończeniu pierwszejklasy gimnazjum na tajnych kompletach. I jeszcze jedno załatwił "Bulwa"dla Michała. Nastręczył mupokój w pięknym domu w Alejach Kościuszki. Zamożny właścicielwarsztatu regenerującego stare świece samochodowe, Wawrzyniak,zajął zaraz powojnie duże, pięciopokojowemieszkanie. Lada dzieńmiał się ukazać dekret o publicznej gospodarce lokalami, aże rodzina Wawrzyniaka składała się zaledwie z czterech osób, bał siędokwaterowania wielodzietnej rodziny robotniczej. Młody, samotnyczłowiek, który zamierzał się uczyć, wydałmu się dobrym materiałem na sublokatora, tym bardziej żewłaściciel warsztatu miał dwiedorastające córki. Tak otona początku lutego Michał wyprowadziłsię od Zenki,a raczej po prostu wyszedł z mieszkania. Nastole pozostawił kartkę: "Wyjechałem. Życzę ci szczęścia". W kieszeni miał już legitymację uczniowską ze swoją fotografiąi nazwiskiem:Michał Bartel. Tego dniapo południu poszedł pierwszy razdo szkoły. Po drodze kupił w kiosku gazetę. "Wyrok na biskupa gestapowca w Gdańsku. Karol Maria Splett skazany na 8 lat więzienia" głosił nagłówekdużej informacji. "Trygve Lieobjął urząd sekretarzageneralnego ONZ" zawiadamiały czołówki. 91. Na dole pierwszej strony zobaczył fotografię i nagłówek: "List gończy". Przeczytał go uważnie. "Komenda MOw Łodzi wzywawszystkich, którzy znają miejsce pobytu Tadeusza Machniewskiego, ur. 1921 roku, studenta I rokuprawa, oskarżonego o napad i morderstwo dwóch milicjantóww dniu 26 stycznia przy ul. Żeromskiego 39. " Michał nie znał żadnego Tadeusza Machniewskiego. Nie obchodziłogo, dlaczego tamten dokonał napadu i zabił dwóch ludzi. Aleprzeszło mu przez myśl,że przecież na podwórzu olejarni pozostałydwawraki spalonych samochodów, ktoś kiedyś odnajdzie pod gruzem zwłoki czterech ludzi. I może kiedyś Michałzobaczy w gazecielist gończy z własnymnazwiskiem. III Luty minął dlaMichała niemalniepostrzeżenie. Nauka pochłonęła cały jego czas, wypełniła wszystkie jego myśli. Żył jakpustelnik, pracowałjak katorżnik, lecz ani nie odczuwał swej samotności, ani nie zapragnął ulżyćciężarudokonywanej pracy. Wstawał o świcie iprzygotowawszy sobie naprędce śniadanie, odrazu zasiadał do nauki,do książek i zeszytów. Wychodził z domudopiero na obiad, który jadał w taniej restauracji na Piotrkowskiej. Potem wstępował do wypożyczalni książek na ul. Andrzeja i przedtrzecią zjawiał się przedszarym, ogromnym gmachem MiejskiegoGimnazjumi Liceum. Wychodził ze szkoły około ósmejwieczorem,odwiedzał korepetytora-studenta i po dziewiątej wracałdo domu. Znowu przyrządzał sobie kolację, i z książką w rękukładł się dołóżka, czytającdo północy,a niekiedy i dłużej. W ciągu miesiąca pochłonął "Lalkę", "Popioły","Chłopów","Faraona" i zabrał się do "Wojny ipokoju". Ze zdumieniem,azarazem ogromnym zachwytem odkrył w książkach świat, którydotąd zaledwieprzeczuwał. Wobec tego świata jegowłasne życiei to, co go otaczało, wydawało musię nieciekawe, nieważne. O swejprzeszłościstarał się nie pamiętać, jakgdyby z dniem pierwszegolutego 1946 roku narodził się powtórnie. Tę datę zresztą, po przeczytaniu "Dziadów", zapisał ołówkiem na framudze drzwi swego pokoju: 92 D.O.M. Michaleus Mikinaobiit l II 46Hicnatus est MichaleusBartel l II 46. Teraz miałprawie pewność, że przeszłość przestała istnieć. Łęgi? Hanka? Syn? Marcin, ,,Szary", Dorota, Zenka to wszystko byłoalbo snem tylko, opowiadaniemgdzieś zasłyszanym, albo też fragmentem książki, której nie zdążył przeczytać do końca. Wobec przeszłościnie poczuwał się do żadnychobowiązków, nawet do poświęcenia jej jakiejkolwiek myśli. Łaciński napis na framudze drzwinabrał dla niego treścimagicznej, był zaklęciem na zawsze oddzielającym przeszłość odteraźniejszości. Miał nowezmartwienia i kłopoty, i one pochłaniałygo bezreszty. Jakchoćby trudnościz łaciną i niemieckim. Już w drugimtygodniunauki musiał wziąć korepetycjez tych dwóch przedmiotów,żebynadrobić brak pierwszej klasy gimnazjum. 2 innymi przedmiotami dawał sobie świetnie radę, nawet zmatematyką; w drugiejklasie dopiero zaczęli uczyć się algebry, wystartował więc razemz innymi. Klasa składała się z ucznióww wieku Michałalub nieco starszych. Wielu z nich łączyło pracę znauką,od wrześniado lutegoprzerobili materiał klasy drugiej. Okupacja odebrała imkilka latnauki, śpieszyli się więc teraz i naukę traktowalipoważnie, nie mieliczasu na żadne pozalekcyjne kontakty i przyjaźnie. Przez -cały lutyMichał nie poznał bliżej żadnego ze swoich kolegów, co najwyżejzapamiętał ich nazwiska i twarze. Nikt również i nim sięnie interesował, co bardzoułatwiało mu życie i oddaliło od niego przeszłość. Po pierwszymtygodniu przestał przychodzićdo szkoły z pistoletem ukrytym w wewnętrznej kieszeni marynarki. Narastały w nim jednak coraz nowe warstwy strachu. Nauczycieli dzielił na tych, których sięlękał, i tych, których się bał panicznie. Rzadko przychodziła mu do głowy obawa, że ktoś,milicja czy innawładza, dostrzeże fałszw jego dokumentach. Lecz nieustannie podejrzewał, że nauczycieli nie zdołał oszukać. Domyślali się, że od dawnaniemiał przed sobązeszytu i nie brał książki do ręki. I nawet jeślijegoodpowiedź na lekcji była zadowalająca, profesor z uznaniemkiwał głową, to przecież Michał odnosił wrażenie, że tamtendodajew myślach: "No,tymrazem się panu udało. Ale co będzie jutro? " Szczególnie bał się polonisty Zuberta, baryłkowatego burneta0 gładko przyczesanych włosach i nerwowym tiku prawej brwi. Gdy 93. Zubert otwierał swój notes z nazwiskami uczniów i wodząc po klasieironicznym spojrzeniem, mówił: "Ciekaw jestem, co na temat Epilogu Pana Tadeusza ma do powiedzenia pan. ", Michałowi zaczynały drżećkolana. Zubert wydrwił kiedyśjego wypracowaniept. "PolskaChrystusem narodów na podstawie Ksiąg Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego)". W tym wypracowaniu zawarł Michał towszystko, co o miłości i konieczności walki o Polskę opowiadał mu"Szary". Była więc tam mowao "wołaniu polskiej ziemi", owielkimdębie, który gubiłswe liście, lecz co roku się odmładzał i zielenił. Mrugając nerwowo prawą brwią Zubert odczytywałgłośno niektórezdaniaz wypracowania Michałai zacząłsię nad nim znęcać: "Panie Bartel. Radzępanu wyjśćz tychmgieł i oparów ojczystych,a zamiast nasłuchiwać wołania ziemi, odwiedzić Filharmonię Narodową w kinie Bałtyk. Czy nie za dużo tych liścileci z pańskiegodębu? Lecą, lecą, lecą, a kto będziepracował, panie Bartel? Pan taknapisał, jakgdyby Towiański miałrację. Może pan jest neotowiańczykiem? Oświadczam, że będę bezlitośnie tępił wszelkiego rodzajufrazesy i górnolotnezwroty w waszych wypracowaniach". W klasie rozbrzmiewał przypochlebny chichot uczniów, Michałstał w ławce czerwony natwarzy, jakby mu ktoś nakładł popysku. Chciał powiedzieć: "Ofiarowaliśmy swoje życie nie zafrazesy. Pantego nigdy niezrozumie". Ale przeszłość pozostawała już tak daleko, że poprostu nie mógł się nanią powołać. Jeszcze przed dwomamiesiącami takiego faceta,który by go obraził, rozwaliłby bez mrugnięcia okiem,terazteż miałw kieszeni pistolet,ale takie wyjściez sytuacji nawet mu przez myśl nie przeszło. Obowiązywała tu zupełnie innakonwencja; nie zląkł się, gdy padł zdradziecki strzał i ktośubił pod nim konia, a dziś drżałprzed dwójką i ironicznym spojrzeniemZuberta. Tak, przeszłośćsię nie liczyła. Na następnej lekcjiprofesor Zubert znęcał się nad wypracowaniem Pawła Poredy. Kto panu dał prawo nazywaćTowiańskiego zdrajcą? Napisał pan: ". mesjanistyczna koncepcja Polski, którejuległ AdamMickiewicz, była w owej konkretnejsytuacji ekonomiczno-społecznejjawną zdradą interesówklasy robotniczej i chłopstwa, awięc tymsamym zdradą interesów narodu polskiego". Panie Poredarozgniewałsię Zubert. Czy pan nas uważa za głupców? Mickiewiczto zdrajca, bo uległ koncepcji mesjanistycznej? 94 Poreda nie przyjął drwin Zuberta ze wstydem i skruchą. Mały,niebieskookiblondynek w okularach zerwał się z ławki jak ukłutyszpilką. W 1848 roku powiedział zacinając się ze zdenerwowania ukazałsię Manifest Komunistyczny, panie profesorze. Ale problemyzawarte w Manifeście nurtowały społeczeństwa znacznie wcześniej. To niemożliwe, aby Mickiewicz niezetknął się z nimi. Ajednak dałucho Towiańskiemu. Pańskimzdaniem,panie Poreda, Mickiewiczpowinien zasiąśćzMarksem do pisania "Kapitału"? szydził Zubert. Wyzwolenie Polski nie mogło nastąpić na platformie bliżejniesprecyzowanegozjednoczenia narodówsłowiańskich, lecz poprzezrewolucję socjalną. Zubert podniósł obie ręce dogóry, jego brew drgała jeszczefiluterniej. PaniePoreda. Nie zrozumiał pan Mickiewicza, podobnie jaki pan Bartel. Obydwaj napisaliście wszystko na opak, chociaż przyznaję, że zupełnie inaczej. Nie pozostaje mi nicinnego jak dać panudwóję, co niniejszym czynię. I napisał pod wypracowaniemPoredy zamaszystą, czerwonądwóję. Poreda usiadł w ławce, jego oczyzza okularówbłyskałygniewnie. Nikt się nie śmiał, choć przed chwilą jeszcze rozbrzmiewały ciche chichoty. Poreda mógł się mylić w swoichpoglądach, aledwója mu się nie należała. Najlepsze wypracowaniewedług oceny Zuberta napisałJanTrzaskowski, grubasek o różowiutkiej, pucołowatej twarzy i szerokich,kobiecych biodrach. Koledzy przezywali go "Wikary". Zubert kazał"Wikaremu" głośno przeczytać wypracowanie. Było gładkie i akuratzawierało tę samą opinię, którą na lekcji przekazał improfesor. Poprostu "Wikary" sprawnie zanotował wykład Zuberta,a potem tosamo napisał innymi słowami. WieczoremMichał i Poreda prawie równocześniewyszli z szatnina ulicę. Z Zubertem niebędziemy mieli łatwego życia westchnąłMichał. On nas już sobie zapamiętał. Poreda kiwnął głową. Przeklęty liberał. Pan też jesteś mętniak. Alepan,zdaje się,"^ gorące serce. Chciałbym z panem kiedyś porozmawiać. 95. O tak, kiedyś zastrzegł się ostrożnie Michał. Doszli do roguNawrotu i Piotrkowskiej. Poreda wskoczył dotramwaju i pojechał w stronę placu Wolności, a Michał poszedł do korepetytora na lekcję łaciny. Ich lacinnik, profesorJurkiewicz, starzec ze spiczastą siwą bródką, uważał, że łaciny można się uczyć jedynie na oryginalnych tekstach. Podręcznikównie mieli, więc kazał odbić na powielaczutekstmowy Cycerona przeciw Katylinie i odpoczątku styczniaanalizowali zdanie po zdaniu, jednocześnie ucząc się tekstu na pamięć. Jutro miała być lekcja łaciny. Z korepetytorem dokonał rozbioruiprzetłumaczenia zadanego fragmentu. Pozostało już tylko wykućwszystko na pamięć, a że najłatwiej zapamiętywał chodząc, zamiastdo domu poszedł ulicami. Mimo lutowegochłodumaszerując chodnikiem, szeptałłacińską przemowę Cycerona. Od czasu do czasuprzystawał, zaglądał do kartki, i szedł dalej, mrucząc^do siebie pod nosem. Nie odczuwałśmieszności szeptanych słów, gdy otaczało go ogromne miasto, pogrążone w zimowym mroku. Potrącający gotłum ludzki w głębokim kanaleulicy Piotrkowskiej był tak daleki odpłomiennych słów Cycerona, jak księżyc świecący nad miastem. "Quo usque tandem abutere,Catilina, patientia nostra? Ouam diuetiam furor iste tuus nos eludet? Ouamad finem sense effrenata iactabit audatia? " Michał także nie widział księżyca nad ulicą ani wystaw sklepowych, ani przelewającego się obok tłumu. Czuł się Panem Nikt,miasto otaczało go sobą jak przyjaciel ramieniem,nie pytając o imięinazwisko. "O tempora, o mores, Senatus heac intellegit, consul videt, hic tamen vivit. Vivit? " Nie dostrzegał brzydoty czarnych kamienic z podwórkami cuchnącymi jak otwarte trumny, nie widział wystrzelających ponaddachami osmalonych kominów, podobnych do niedopałkówsterczących ze zbyt pełnej popielniczki. O kilkanaścieulic dalej mieszkałaZenka "Kino". Okilka przecznic stąd poeta bolał nad własną nicością. A on, Michał Bartel, nie myślał otym,nie pamiętał, dla niegona zawsze zniknęły ich twarze. Tu było tyleświatów,ile istnieńludzkich,i to wydawało mu się piękne. Bliższemu były słowaCycerona do Katyliny i bardziej się nimiprzejmował niż pamięcią o własnej przeszłości. 96 "Nihil agis, nihil moliris, nihil cogitas, quod non ego non modoaudiam,sed etiam videam planegue sentiam. O di immortales. Ubinam gentium sumus? Ouam rem publicam habemus? In qua ubrevivimus? " Kilkanaście osób stanęło przed wiszącą na murzeszalką. Zadrucianąsiatką rozwieszono świeży numer "Rzeczypospolitej". Uliczna latarniaoświetlała zadrukowane strony i twarze czytających,podobne do masek, bez oczu iust, które wypełniał mrok. Raptem wyobraził sobie Michał, że to "Szary" przemawia doniego słowami Cycerona. On, Michał, również zdradził jakąś wielkąsprawę i teraz " Szary" go oskarża. "Szary nie żyje" powściągnąłswoją wyobraźnię. I podszedłdo szafki z gazetą, jakgdyby szukająctam potwierdzeniatego faktu. "GDZIE SZUKAĆRZECZYWISTYCH SPRAWCÓW MORDÓW POLITYCZNYCH? " dużymi czcionkami wołałtytuł z pierwszej strony. Adalej Michał czytał: "W związku z oświadczeniem Byrnesa o sprawie mordów politycznych w Polsce ambasador Polski w StanachZjednoczonych, prof. Lange, oświadczył, że sprawcą wielu mordów jest organizacja Narodowe SiłyZbrojne, pozostająca pod rozkazami gen. Andersa, dowódcy armii polskiej weWłoszech. KontaktygenerałaAndersaz grupami terrorystycznymi w Polsceutrzymywane są przez grupęnależącądo NSZ-tu, a stacjonującą w Coburgu, amerykańskiej strefie okupacyjnej". Potem, jak zwykle, było sprawozdanie z procesu w Norymberdze. Niewielkawzmiankainformowała o likwidacji dwóchzbrojnychoddziałów w powiecie wieluńskim i sieradzkim. Ich dowódcą byłniejaki Jan Urban. Nazwisko tonic Michałowi nie mówiło, więcswoje zainteresowanie skierował na sprawozdanie z odbywającegosię w Warszawie procesu dwudziestu trzech członków NSZ-tu, działających na Białostocczyźnie. Wśród nich przed sądem zasiadł również człowiek o pseudonimie ,,Szary". Ale na fotografii oskarżonych"Szarego"Michał nie zauważył. Byćmoże, niejeden"Szary" działałw polskim podziemiu. Lektura gazety podziałałana Michała przygnębiająco. Zdał sobiesprawę, że w przyszłościktoś może żądać od niego rachunku z tychdni, które spędzał w Łodzi i powie: "Ty zdrajco! " Za rogatkamimiasta toczyła się datój krwawa bitwa. Może zresztą jakieśjej epizo7 Liście dębu, t. II 97. dy działy się na ulicach miasta. Tylko żeon, Michał, po prostu o nichnie wiedział. "To nie ten pisarz nas oszukał. Sami tworzymy sobie oszukańczyświat rozmyślał wracając do domu i z pogardą mnąc kartkęz tekstem Cycerona. Razbawimy się w walkę, to znóww uczniów i szkołę, a wtedydrżymy przed belfrem ipiszemy wypracowania: "Polska Chrystusem Narodów. A przecieżktośmożenagleprzerwać tę grę iwywołać mniez ławki nie słowami: Co dziśo Epilogu Pana Tadeusza ma dopowiedzeniapan Michał Bartel? ,lecz rzuci rozkaz: Panie Mikina, pan pozwoli z nami! " Prawie biegiem wpadł na schody swojego domu iszybko wszedłdomieszkania. Wysunął spod łóżka walizkę, wyjął z niej pistolet. Sprawdził, jak działa spust. Robił to wszystko jak automat, szybkoi sprawnie, nie zdążywszy nawet zdjąć z siebie kurtki, w którejprzyszedł z dworu. Gdy pistolet znowu był nabity,zobaczyłna sobiekurtkęi nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak się śpieszył. Pistolet włożył na powrót do walizki. Powiesił kurtkę wszafieipodszedł do okna, które wychodziło na Aleje Kościuszki. Zobaczyłwysokie, strzeliste topole włoskie, po asfaltowej jezdni przejeżdżałsamochód osobowy, lampa uliczna ożółtawym świetle rozjaśniałapusty chodnik. Spali już gospodarze mieszkania i ich dorastającecórki, którym Michał nie okazywał większego zainteresowania. Zdawało mu się, że śpi również towielkie miasto. A on wciążstał przyoknie, nie mając odwagi ani położyć się spać, ani podjąć walizkii wyjść na dworzec kolejowy, aby pojechać do Krakowa. I gdytak stał, raptem usłyszałodgłossilnegowybuchu, od którego ażzatrzęsły się szyby w oknie. Pomyślał: "Znowu jakieś niewypały". I zaraz położył się do łóżka. A tej nocy w parku Poniatowskiego nieznani sprawcy wysadziliw powietrze pomnikzbudowany ku czci poległych żołnierzy radzieckich. Bomba podłożona została w tylnejczęści pomnika i całośćobróciła się w gruzy. Obok znajdował się cmentarz żołnierzy radzieckich, odłamki cegieł iozdobnych płyt rozleciały się między groby okrywając ziemię ceglanym pyłem. O wysadzeniu pomnika dowiedział się Michał dopiero podczaspierwszej przerwy, po lekcji łaciny. Wraz z gromadką kolegów poszedł doubikacji, żeby wypalić papierosa, bo na korytarzachszkołynie wolno było palić. Kurząc, stali przy otwartym oknie, wychodzą 98 cym na park Sienkiewicza. I wtedy wpadł między nich Poreda. Niebyłogo na łacinie, wbiegł do ubikacji w płaszczu, zadyszany, rozgorączkowany. Panowie, idziemy na wiec protestacyjny. Wysadzili PomnikPrzyjaźni, musimy dać odpowiedź. Niech te dranie wiedzą, żenaródich nie popiera. Michałpalił papierosa i nic się nieodezwał. Inni też palili w nagłym milczeniu. No co, idziemy? prawie krzyczał Poreda. Nas ta sprawa nic nie obchodzi. To jest polityka rzekłwreszcie Pawlak. Jeśli cała szkoła pójdzie na wiec, to i myruszamy. W przeciwnym razieto będą wagary. Wiadomo było zaraz, że niepójdą. Pawlakcieszył się poważaniem innychkolegów. Brał udział wPowstaniu Warszawskim, zostałranny w nogę, potem siedział w obozie w Altengrabow. Chodziłw angielskim mundurze. Kolegom podobał sięjego ironiczny stosunek do świata i profesorów. Uczył się zresztą świetnie, należał dotych, co nie przeżywali lęków przed profesorami. Ojca nie miał,matka była sędzią do spraw karnych. Tak,to nie nasza sprawa podchwyciłzaraz Jankowski,dziewiętnastoletni chłopak o twarzy tak pięknej i szlachetnej w rysunku, że przezywali go ,,Chopin". Zresztą, grał świetnie na fortepianie. Poreda poczerwieniał. Oczy za okularami połyskiwały mu nawszystkie strony. Nie ma spraw naszych i nie naszych. Idziemy czy nie? Robotnicy już poszlinawięc. Trzeba okazaćswój stosunek do tej sprawy. Pawlak wzruszył ramionami iwrzuciłpapierosa do sedesu. Ja nie będę wagarował. Wojna mi dość czasu zabrała. Ale wyróbcie,co chcecie, wolna wola, panowie. I wyszedł na korytarz, a za nimwysunął się "Chopin". A pan? Poreda zwrócił się bezpośrednio do Michała. Ja? Cóżja? przestraszył się Michał. Ja myślę tak jakinni. Dość czasu straciłem na wojnę. Nie bawię się w politykę. Usłyszeli dzwonek na lekcję. Zgasili papierosy. Poreda przemówiłdo tych, co się jeszcze nie zdążyli wymknąć. Tacy jesteście? Chcecie tworzyć nową inteligencję? Ale śmierdzi wam polityka? Michał wyszedł nakorytarz i pobiegł do klasy. Ale gdy wszedł 99. Zubert, przekonał się, że jednak znaleźli się tacy, co posłuchaliPoredy. Kilka miejsc, zajętych jeszcze na poprzedniej lekcji,teraz byłopustych. Zapewne agitacja za pójściem na wiec odbyła się i w innychklasach, wieść o niej dotarła i do pokoju nauczycielskiego, Zubertbowiem rozpoczął lekcję od sprawdzania listy obecności. Zanotował nieobecnych, potem ironicznie mrużąc oczy i poruszając brwią, powiedział do klasy: A więc lewica poszła wiecować. Pozostała prawica. Bardzo liczna ta prawica. Pozostało i centrum odezwał się Pawlak. Ach tak? Więc jesti centrum? Panowie sądorośli, nie muszęchyba przypominać, że w szkole obowiązuje dyscyplina. Kuratoriumnie wydało polecenia przerwania lekcji,moim obowiązkiem jest prowadzić wykład. Dziś postaramsię naszkicować panom postaćwielkiego polskiego poety, Juliusza Słowackiego, autora ,,Króla Ducha"i "Anhellego". Panowie wybaczą,że nie stosuję sięściśle do programu, ale stwierdziłem u panów tak wielkie braki, że zanim zacznęrealizować program, muszę panów wprowadzić w ogólne problemy literatury polskiej. Michałowi wydawało się,że słowao "Anhellim" i brakach w wykształceniu, skierował Zubert właśnie doniego. Na następnej przerwie do ubikacji przyszedł"Wikary", którypapierosów nie palił. Zniesmakiemwciągał wnospowietrzepełne zapachu uryny i dymu tytoniowego. Ciekawjestem, czy ich wyrzucą ze szkoły? powiedział. Tych, co uciekli? zapytałzdumiony Michał. Przede wszystkimPoredę, bo ich namówił do ucieczki. Nie bądź głupi rzekł Pawlak. Partia się zanimi wstawi. Poreda należy do ZWM. Tak samo Jasiński, Nowicki, Karwalski,i Toruń. Wytłumaczą się, żeorganizacja im kazałastawić się na wiecu. "Wikary" pokiwałgłową z ubolewaniem. W przedpołudniówce, u tych smarkaczy, jest silna grupa czerwonych. Założyli pierwsze wŁodzi koło szkolneZWM. W "GłosieRobotniczym" czytałem. Poreda i inni chcą takie samo koło u nas założyć. Niech spróbują odezwał się raptemPurtak. Był to mały, krępy, dwudziestoletni chłopak o łysawej czaszce i rudych brwiach. 100 palił grube, machorkowe papierosy, pracował w przedsiębiorstwiebudowlanym, często pachniało od niego wódką. Uczył się ztrudem. A co im zrobisz? Nie bójsię. Są i na takich sposoby. Znalazły się na pomnik,to znajdą się i na gówniarzy rzekł Purtak. Ten pomnik niektórych drażnił, to faktzgodził się Pawlak. Ale trzeba pamiętać,że ci żołnierze zginęli w walce o wyzwolenie miasta. A co? Może mieli Łódź przeskoczyć w drodzedo Berlina? powiedziałPurtak wzruszywszy ramionami. Usłyszeli dzwonekna lekcję i dyskusja się skończyła. Więcej jużdo tej sprawy niewrócili. Ale nazajutrz, gdy przyszli do klasy, nawszystkich ławkach leżałyodbite na powielaczu ulotki,podpisaneprzez grupę młodzieży,,Orzeł". Ulotka zawierała informacje, żepomnikw parku Poniatowskiego został wysadzony w powietrze naznak protestu przeciw pobytowi żołnierzy radzieckich w Polsce. Wzywałamłodzież istudentów do"biernego oporu przeciw czerwonemu reżimowi". Nie bawicie się w politykę, co? triumfująco wołał Poreda,wymachując ulotką. Pawlak przeczytał ulotkę i stwierdził: Zrobili w niej kilka podstawowych błędów gramatycznych. Zapewne zamiastsię uczyć i oni także wiecują albo wysadzają pomniki. Jakiego inteligenta przekona ulotkanapisanazłą polszczyzną? Poskładali ulotki nakupę, nikt jednak nie ośmielił się ich wyrzucić do kosza. Po prostupołożyli je na oknie. Zabrał je stamtądPoreda, podarł na oczach całej klasyi cisnął do śmietniczki. Nikt niezaprotestował. Poreda mruknął głośno: Zafajdana inteligencja. Jeszcze nieraz dostaniecie w dupę od'robotników. "Chopin"krzyknął na całą klasę: Ty, Poreda, namniegroź! I licz się ze słowami. Byliby się pobili, ale wszedł do klasy geograf. Rozpoczęła sięlekcja. Słuchając wykładu o morskim prądzie, zwanym Golfsztroniem, Michał pomyślał, żeznowu sam siebie oszukał. Ta szkołaniebyła jakimś innym i nowym światem, w którym mógł niezauważenieFiknąć MichałMikina,a zaczął żyć Michał Bartel. Gazety zamieszczały na pierwszych stronach ogromne sprawo101. zdania z wiecu protestacyjnego. Pisały o zebraniach w dziesiątkachfabryk i biur, o organizowanych samorzutnie zbiórkach na odbudowę pomnika. Na lamy gazet przenikały jednak i inne wiadomości,zdające się mówić, że wszędzie kotłowałosię od niebezpiecznychproblemów. Sekretarz Komitetu Dzielnicowego PPR na Widzewie,jakaś kobieta, potępiła w liście do redakcjiwichrzycieli z "Niciarki",którzy spowodowali strajk. "A więc itam nie ma spokoju" myślałMichał. Ale nieodczuwał radości. Bałsię, że ta fala niepokoju może i jegodosięgnąć. "Jaki będzie mój los? " zapytywałsiebie. Inie znajdował odpowiedzi. Rozległ się dzwonek na przerwę. Wyszliz klasy i pomaszerowali do ubikacji. Po chwili wpadłdo niej Pawlak. W szkole są ubowcy szepnął do "Chopina". Możeprzyszli w sprawie tych ulotek. Będą przeprowadzać rewizję. Michał poczuł, że drżą pod nim nogi. Miał przy sobie pistolet. Gdy dowiedział się o wysadzeniu pomnika, znowu zaczął go nosić. Szybko się dowiedzieli wyzywająco rzucił "Chopin" doPoredy, który osadzałw cygarniczce połówkę papierosa. To dobrze czy źle? zaczepnie odrzekł Poreda. "Chopin" wzruszył ramionami. Dla wszystkich było oczywiste,że ani Poreda, ani nikt z nichnie mógł zawiadomić UB o ulotkach. Zobaczyli je poprzyjściu na lekcje, potem siedzieli w ławkach i słuchali wykładu. Michał wymknął się na korytarz i nie zauważony przez nikogowsunął się doubikacji dla nauczycieli. Ubikacja wydawałasiępusta. Wszedł dojednego z pomieszczeń, wskoczył na sedes i uniósł pokrywę zbiornika na wodę. Wrzucił tam pistolet wraz ze skórzanąkaburą i opuścił pomieszczenie. W tej samejchwili otwarłysiędrzwiczki sąsiedniej ubikacji. Wyszedł z nich Zubert. Było nieprawdopodobne, aby nie zauważył nad swoją głową ręki wsuwającej pistolet do rezerwuaru. Czy panu nie wiadomo, panie Bartel, że to Jest toaleta-dla nauczycieli? zagadnął Michała. Przepraszam, panie profesorze, ale bardzomi się śpieszyło. Domyślam się. I tylko to pana usprawiedliwia. Lekcja rozpoczęła się z opóźnieniem. Zarazpo dzwonku wszedłdo klasy dyrektor i opuściwszy głowę, rzekł: 102 Pan Purtak pozwoli na korytarz. Purtak zbladł. Czy mam wyjść z książkami? spytałcicho. Chyba tak. zająknął się dyrektor. Purtak zapiął teczkę, wsadził ją pod pachęi wolnym krokiemposzedł międzyławkami do drzwi. Był bardzo blady, ale oni tego niewidzieli. Patrzyli na jego plecy, na teczkę pod pachą, na niepewnykrok. Zamknęłysięza nim drzwi. W klasie trwała wielka cisza, jakgdyby wszyscy oddechy wstrzymali. Tobyła lekcja historii. Nauczycielka, trzydziestoletnia kobietao kasztanowych,bujnych włosach, którą przezwali "Pelasia", chrząknęła głośno, jakby nakazując im ciszę i skupienie. Potem zaczęłasprawdzać listę obecności. Gdy przeczytała nazwisko Purtak, "Chopin" wstał z ławki i powiedział głośno: Nieobecny, usprawiedliwiony. Aresztowany przez UB. Pelasia z przestrachem zatrzepotała długimi rzęsami aktorki filmowej. Proszębez żadnych demonstracji, panowie. "Chopin" znowu wstał z ławki. To nie była demonstracja, lecz stwierdzenie faktu. Pelasiaprzeczytała do końca listę obecności. Z trzaskiem zamknęładziennik, chrząknęła głośno i spojrzała na nich surowo, nakazującciszę i uwagę. Lecz w klasie było bardzo cicho. Po skończonej lekcji Michał nie poszedł do ubikacji. Chwilękrążyłpo korytarzu, później zbiegł aż na boisko szkolne,aby przekonaćsię, czy nie kręci się po szkole nikt z ludzi, którzy wyglądalina funkcjonariuszy UB. Potem jakiś czas warował przy nauczycielskiej ubikacji, a gdy przed samym dzwonkiemopustoszała, chyłkiemwyciągnął pistolet z rezerwuaru. "Ja się niedam wziąć takjakPurtak" myślał. Na następną lekcję zgodnie z planemmiała to być łacina przyszedł dyrektori wyjaśnił, że Purtak został zatrzymany w związkuz kradzieżą, jaka odbyła się na budowie, gdzie pracuje. Udawali, żewierzą. Jurkiewicz rozpoczął lekcję od przepytywania z mowy Cycerona przeciwko Katylinie. Najpierw Poreda, a potem Michał recytowali zpamięci: "O tempora, o mores! Non omnes magno in periculo sumus. " 103. Z mokrej kabury, krople wody ściekały Michałowi za pasekw spodnie. Bene. Bene mówił z cicha Jurkiewicz kiwając głową. Głaskał swojąbrodę i z zachwytu przymrużywszy oczy, przysłuchiwałsię krągłym zdaniom Cycerona. A tymczasem w domu,gdzie mieszkał Michał, nastąpiły pewnezmiany. Do pięciopokojowego mieszkania Wawrzyniaka, właścicielawarsztatu regeneracjiświec, wprowadzono siłą rodzinę robotnicząi dano jej jeden duży pokój. Drugi zajmował Michał, więc Wawrzyniakom pozostały tylko trzy pokoje dla czterech osób, małżonków iich dwóch córek. Brzydkie panienki snułysię po mieszkaniu z zapuchniętymi oczami. Wawrzyniakowa dwa razy zemdlała i przyjeżdżało pogotowie. Wawrzyniak potężne chłopisko z rękami jak kowal chodził pokuchni i groził: "Ja ich wykończę". A w pokojuobok Michałamieszkałjuż nowy lokator,pięćdziesięcioletni tkacz kortowy z fabryki I. K. Poznańskiego, i jego żona wesoła, tęga kobiecinaz ogromnym kokiem siwych włosów. Tkacz nazywał sięJanik, miał poczciwą twarzz siwymi wąsamii brwiami nastroszonymi jak szczecina. Czułsię niepewnie w nowymmieszkaniu,z Wawrzyniakiem oczywiście nierozmawiał, więc próbował wytłumaczyćsię Michałowi. Chałupasię nam zawaliła. To pierwsze. Więc przenieśli nastutaj. To drugie. Nie jest człowiekowi przyjemnie, bo on chodzi i sięodgraża. To trzecie. I co pan na to pierwsze, na to drugie i na totrzecie? Jakoś się tu życie naszeułoży powiedział Michał, Podobałmu sięten stary tkacz, a jego sposób mówienia wydawał mu siębardzo zabawny i budziłsympatię. Pan jestrobotnik,a terazrobotnicy mają większe prawa. Co twoje, to moje. Wawrzyniak jestprywatną inicjatywą, musi więc przegrać. E, panie młody żachnąłsię Janik ja wiem, coto jestrewolucja, boo nią jeszczeprzed wojną walczyłem. W związkachzawodowych działałem,strajkowałem, siedziałem za sanacji. Terazstary już jestemi nie ma we mnie tego rewolucyjnegozapału. Topierwsze. A po drugie, Wawrzyniak nie jestżadnym krwiopijcą,a znałem wielu kapitalistów, panie młody. Prawdziwi krwiopijcy tobyli. Wawrzyniak regeneruje świece samochodowe, a to pożyteczna 104 robota. Z pracy rąk własnych żyje, chociaż i dobrzemu się wiedzie. Zajął poNiemcach to mieszkanie i chciał sobie trochę pożyć, a mniesię chałupa zawaliła nad głową i taka historia,że mnie wpakowali. To trzecie. Ico pan na to pierwsze, na todrugie i na to trzecie? A pan, panie młody, za przeproszeniem,z czego żyje, za co, w jakimcharakterze? Sublokatorem jestem. Uczę się w gimnazjum. Ze wsi pochodzę. Rodzice mają trochę ziemi i dają mi nautrzymanie. Janik przymrużył oczy, brwi mu się jeszcze bardziejnastroszyły. Tak,tak, ucz się pan,paniemłody. Teraz szkołystoją otworem dla synów chłopskich. Naukajest za darmo, pod warunkiem,że mama i tata dadzą na naukę pieniążki. To pierwsze. A podrugie. I tak się zaprzyjaźnili. Zresztą wkrótce wszystko jakoś dobrze sięułożyłow domuWawrzyniaków. Janikowa była kobietą schludną,sprzątała kuchnię,łazienkę, ubikację, potem nawet zaczęła sprzątaći mieszkanie Wawrzyniaków, tak że prawie służącą się u nich stała. Tym lepszą, żejej płacić nie musieli. A stary Janik, jeśli niepracował na popołudniową zmianę alboteż w niedzielę, pukał do pokoju Michała i zapraszał go na wspólnyspacer po mieście. Pan jesteś zewsi mówił. Topierwsze. A ja się tuurodziłem i niejednowidziałem. To drugie. A po trzecie: garb panuwyrośnie i trzeba się przespacerować poświeżym powietrzu. Icopan na to pierwsze, na to drugie i nato trzecie? Szli naprzechadzkę, najczęściej do parku albo tak po prostu poulicach miasta. Janik znał dobrze miasto i ciekawie o nim umiałmówić. Przy Janiku znikały w Michale lęki,które od czasu do czasubudziły się w nim z wielkągwałtownością itoniekiedy bez powodu. W szkole nastąpił zupełny spokój, o sprawie Purtaka zapomniano,gdyż potwierdziła się wiadomość, żearesztowano go nie w związkuz polityką, lecz jakąś aferą kryminalną. Michał przestał przychodzićdo szkoły z pistoletem w kieszeni, znowu uwierzył, że jest MichałemBartelem. Do kolegów szkolnych nadal jednak odnosił się z rezerwąi wielką ostrożnością,szczególnie wobec Poredy, bo tobyłkomuniIsta, więc wróg. W końcu jedynym człowiekiem, który ratował good [Zupełnej samotności, stał się stary Janik. Którejś marcowej, wyjątkowo pogodnejniedzieli poszli aż na 105. Widzew. Po prawej stronie ulicy ciągnął się długi ceglany mur z potężną żelazną kratą, przez którą widać było ogromne, zdające się niemieć końca, czerwone budynki. Kilka wysokich kominów bodłoniebo, zasnuwając je dymem i sadzą,czarnymipłatkami opadającąna ziemię. Przypatrz się,panie młody. To jest straszne koryto, w którymzłoty cielecchłeptał krew robotniczą. Mojej krwi też tu sporo wypito, nachłeptał się jej pan Oskar Koń, bo to jest Widzewska Manufaktura. W tkalni tu pracowałem do 32 roku, a potempo strajku mniewyrzucili. Przegraliśmy wtedy strajk, policjanas biła, krew robotnicza się lała. Dużo mówił o krwi robotniczej, ale niedziwiło to Michała. Gmachy fabryczne wyglądały jakwięzienie i miały czerwoną barwęzakrzepłejkrwi. Najpierw, paniemłody, jeszcze w ubiegłymstuleciu stary Kunitzer postawił tutaj niewielką fabryczkę. Potem do spółki z nimwszedł niejaki Heintzel i założyli obydwajspółkę akcyjną. Ale wkrótce fabrycznym właścicielemzostał niejaki OskarKoń, bo skupiłw swoim ręku osiemdziesiąt procent akcji całego przedsiębiorstwa. A wielkie tojuż było koryto dla krwiopijców: przędzalnia, tkalnia,bielnik i apretura, własna odlewnia żelaza, tartak,fabryka nicielnic,płoch, szczotek. Miał tu własnąfabrykę maszyn włókienniczych,pobudował nowe przędzalnie, szarpalnie, skręcalnie. A coludzi tuzdrowie straciło? Za mojej pamięci pracowało u niego pięć, a nawetsiedem tysięcy robotników. Zarobki dostawali małe, ale każdy robotysię trzymał jak mowy ojczystej, bo w całej Łodzi pięćdziesiąttysięcybezrobotnych wtedy chodziło. A on, ten Koń, jeszcze "konsumy" do fabrykiwprowadził. Pan nie wie, co to były "konsumy"? Przez nie strajkwybuchnął, co mnie potem stąd wyrzucili na bruk. To pierwsza sprawa. Znaczy się"konsumy", czyli sklepyfabrycznepana Kona. Nie mógł robotnik kupować,gdzie chciał, tylko w sklepie fabrycznym jak w więziennej kantynie. I nie płacił Koń jak sięnależy za robotę, tylkodawał połowę należności, a resztę bonami dokonsumu. Izłotówka robotniczado jego kieszeni wracała jeszczegrubsza, niż ją dał, do konsumu bowiem przywoził towary po cenach hurtowych, a sprzedawał po cenach detalicznych. Rozumiepan, panie młody? I robotników z różnych oddziałów na siebienapuszczał. To druga sprawa. Weźmy naten przykład naszą tkalnię. 106 Natykaczami byli przeważniemłode chłopaki i dziewczyny. Bezprzerwymusieli podwozić na wózkach przędzę i natykać krosna. Wystarczało, że się jednym krosnem zajęli, a inne miały zaraz przestoje inaswalili po kieszeni. Koń gadał tkaczom,że przez natykaczymają małe zarobki,a natykaczom mówił, że mniej zarabiają, botkacze się lenią i nie są w stanieprzyjąć od nich przędzy. A potemnawet na takie wybiegi nie szedł,tylkopo prostu oświadczył,żew fabryce Kruschego i Endera zredukowali płacena wszystkichoddziałach, to i on musi zrobić obniżkę, bo inaczej go tamte rekinyzjedzą. Itak zrobił. To trzecia sprawa. I co pan na to pierwsze, natodrugie, i na to trzecie? Dobrze wam niebyło przytaknął Michał. Jak miało być dobrze, skoro już i tak zarobki głodowe były,a on je jeszcze chciał uszczuplić? Strajk zacząłsię, pamiętam,w "egipskiej" przędzalni. ,,Egipską" ją nazywaliśmy, bo bawełnę z Egiptuprzerabiała. A trzeba panuwiedzieć, panie młody, że była też i przędzalnia ,,amerykańska", co przerabiała bawełnę z Ameryki. Więc sięwszystko zaczęło od "egipskiej", gdzie chcieli obciąćzarobki o dwadzieścia procent. To pierwsza sprawa. Potem się do strajku przyłączyli robotnicy z przędzalni "amerykańskiej", przędzalni odpadkowej, dublarni, skręcalni,a potem stanęła nasza tkalnia. Odlewniaiwydział techniczny też zaczęły strajkować. Pięć tysięcy ludzi rzuciłowarsztaty. W sierpniu to było, pamiętam, dziewiętnastego sierpniasię zaczęło, w trzydziestym drugim roku. Nastąpił strajk okupacyjny,pan wie, co to znaczy? W Łodzi było ponad pięćdziesiąt tysięcybezrobotnych, baliśmy się, żeKoń najmie doroboty łamistrajków. Nie rozeszliśmy siędo domów, aleprzed fabryką dzień inoc natrawniku siedzieliśmy. Pamiętam, byłytakie dni, żenas trzy tysiąceluda, otu, na tym trawniku, przed fabryką siedziało. A dookołanaulicy warowało pełno policji. Ona nam żywnościrzucać nie dawała,tylko zaraz pałami waliła. Powodu byle jakiego policjanci szukali,żeby wejść nateren fabryki i nas wygonić. Nie byłem komunistą,lecz sympatyzowałem z nimi, au nich konspiracjaobowiązywała żehej! To oni dowodzili strajkiem, organizacjęswoją mieli, komunikowali się, panie młody, z innymi fabrykami i innymi robotnikami. Pamiętam, jak z przejeżdżających tramwajów wyskakiwali robotnicy'nim się policja rozejrzała,oni już rzucali przez mur paczki z żywnością dla nas, strajkujących. Tymczasem rozpadało się jak na złość. 107. I to druga sprawa. Ilemożna wytrzymać na trawniku na deszczu? Dwa dni idwie noce? Może jeszczekrócej. I coraz mniej nassiedziało przed fabryką. Aw mieście już wrzało. Stanęły zakładyScheiblera i Grohmana, a także Poznańskiego. Przed bramą naszejfabrykizebrała się wielka demonstracja robotników z innych fabryk,żeby nam dodać otuchy do walki. Rozpędziła ją jednak policjakonna pałkami iszablami. To była właśnie walka klas. I co pan nato pierwsze, na to drugie, i na to trzecie? Ale następnej niedzieli Michałnie poszedł zJanikiem na spacerpod fabrykę Haeblera. W sobotę wieczorem spotkał na Piotrkowskiej Zenkę. Obydwojebyli tak zaskoczeni swoim widokiem,żedopiero minąwszy się, przystanęli niemal jednocześnie. Zenka miałana sobie piękne czarnekarakuły, nosiła cienkie pończoszki i wytworne pantofelki. Uczesana byłajakby szła prosto od fryzjera. Wyglądała na damę i Michał chyba jej z początku nawet niepoznał. O, "Spluwa" powiedziała. Znowu jesteś w Łodzi? Podała mu rękępachnącą perfumami. Pocałował ją, bo wydawało mu się, żetak powinien zrobić wobec damy. Do "Grandki" idę. Umówiłam siętam z kilkomafacetami,co dechy mają do sprzedaniana trumny. Mogę ciępodprowadzić ofiarował się. Wsunął teczkęz książkami pod lewą pachę. Nie wziął jednak Zenki pod rękę, tylkoszedł obok niej. Jakoś niemiał dawnej śmiałości wobec tej nowej Zenki. Masz już zakład pogrzebowy stwierdził, ponieważnapomknęła coś o deskach na trumny. Za placem Reymonta. Przyjdź do mnie jutro, to ci go pokażę. Od ulicyjest sklep, na podwórzu stolarnia i wozownia z karawanami. Stajnię mami cztery konie. Przyjdźjutro, ,,Spluwa". W charakterzeklienta? Ostatnio nikogo na tamten świat nieposłałem powiedział żartobliwie, alewcale mu nie było do żartów. Tak sobie przyjdź. Jużnie mieszkam na Nowozarzewskiej. Mieszkanie mam nad zakładem. Wyszłaś za mąż? A co cię to obchodzi? Tak się tylko pytam, przez ciekawość. A ty? 108 Co, ja? Po co przyjechałeś do Łodzi? Masz tu kogoś? Nie. Forsa ci się już skończyła? Nie. Ale się kończy. Poraz pierwszy uświadomił sobie, żez tych pieniędzy po,,Kulasie" niewiele mujużzostało. Za robotąsię rozglądam dodał, bopomyślał,że jeśli mu się forsa skończy,będzie musiał poszukać roboty. Oszczędny jesteś. Bo ja od tamtego czasuze dwa razy tyleprzez swoje ręce przepuściłam. Żyję wesoło, nietak jak przedtem. Ale interes idzie midobrze. A tobie? Mnie też. Gdzie mieszkasz? Ciekawa jesteś. Robotę dla ciebie bym miała. I mieszkanie też. Ale ty takiejroboty nie zechcesz. Ty jesteś "Spluwa",,,Kanada" wiele wiedziało tobie, ale on już słowa nikomu nie powie. Jeśli forsa ci się kończyi przyjechałeś do Łodzi, to znaczy, że komuś się tu zrobi niedobrze. Zmarszczył brwi. Pomyślał,że ona może mieć za długi Języki lepiej będzie, jeśli z lękuprzed nim nauczy się milczeć. Gadatliwa się zrobiłaś rzekł. Trumnę sobiewyszykujwswojej stolarni. Zatrzymała się. Chwyciła go za rękę i ścisnęła mocno. Patrzyłamu w oczy izapewniała: Umiem milczeć, wierz mi. Tylkoz tobą tak gadam. Ja wiem, żeo tamtym nie wolno ani słowa. Myślisz,że jestem głupia? Nawet jeślijakiegoś chłopa sobie znajduję, to o tamtym mu nie mówię. Różnimnienachodzilii pytali, co z "Kanadą"i "Patachonem". Odpowiadałam,że pojechali naszaber i UB ichprzyskrzyniło. Niech idą do UBi pytają. Jeślici trochę forsy trzeba, to też u mnie ją znajdziesz. Mnie twoja forsa niepotrzebna. Ja wiem, że ty ode mnie nie weźmiesz westchnęła. Innyjesteśniżwszyscy. Bo każdy to tylko chciałby coś ode mnie wyciągnąć. A ty nie. Dlatego mi cię żal. Żal ci? Ze mną byłoby ci jak w raju, "Spluwa". Mówiłem ci: nie nazywaj mnie"Spluwą". Nie lubię tego. Ja wiem. Mówiłeś mi. Ale jakcię mam nazywać? 109. Nijak. Najlepiej o mnie nie pamiętaj. Stanął. Byli na rogu Moniuszki i Piotrkowskiej. Podał jej rękę. Masz niedaleko rzeki. Nie puszczała jego ręki. Patrzyła mu w oczy błagalnie, jakby go o największąłaskę prosiła. Chodź ze mną. Ja z nimi szybkozałatwię i zajrzymydo "Malinowej". Wypijemy po jednej wódce. Tam grają. Nieubrany jestem. Idź sama,ja potem przyjdę. Niewierzę ci. Jak znikniesz, tocię już więcej nie zobaczę. Twarz zawsze miała ładną,a terazjeszcze ładniejszą, bo byłaumalowana i ładnie uczesana. Dobrze prezentowała się wfutrze. Niewidać było jej tuszy, tylko tę twarz ładną, usta delikatne, pięknie zarysowane, czystącerę. Wyglądasz jak dama, a ja. Usiądziemy gdzieś wkącie, jeśli się wstydzisz. Ale nie maczego. Dobrze się prezentujesz. Ja lubię na ciebie patrzeć, "Spluwa". Wyładniałeś. Delikatny się zrobiłeś na twarzy. Nie wypuszczając jego rękize swojej dłoni, zaprowadziła go dokawiarni w hotelu "Grand". Potem przedstawiła go trzemmężczyznom, którzy na nią czekali przy stoliku podoknem: To mój mąż powiedziała o Michale. Faceci bylicwani, jeden z nich zaraz mrugnął do Michała, żedomyślasię, co on jest za "mąż" dla Zenki. Michałsiedział ponury izły, żedał się tu Żeńce przyprowadzić. Ci trzej faceci wydawali musię obmierzli, śmierdziało od nich wódką. Mieli przekrwione oczy,jakby już któryś dzień pili. Chcieliwydusić odZenki zaliczkę na wagon suchych jesionowychdesek, alejak wynikało z ich gadania, wagon był jeszcze w lesie, to znaczy,miał dopiero przybyć na stację kolejową. Oni zobowiązywali się takpokręcić kwitami, żeby trafił do Zenki, anie do miejsca przeznaczenia. Zenka jednak nie dawała się nabrać. To dla mnie nie interesmówiła. Zrączki dorączki,owszem. Będą deski, będzie forsa. A desek ja też nieodbiorę, tylkomusicie, panowie, pójść do mojego znajomka, stolarza. Kradzionego do warsztatu nie wezmę. Obrazili się. Najmłodszy z trójki, blondyn z wilgotnymi ustami, które ciągle oblizywał, powiedział: Co pani taka skąpa, pani Zeniu? 110 Wzruszyła ramionami. Za frajer to ja mogę panu kiecki podnieść. Ale forsędajętylko za deski. Chodźmy stąd. ChwyciłaMichała za rękę i wyciągnęła go z kawiarni. Głupiej szukają? Gotowi mnie w jakąś brudną sprawę wpakować. Komisja Specjalna takich szuka. A ty dlaczego swoją teczkępiastujesz jak niemowlę? Zaczerwienił się. Przez cały czas trzymał teczkę z zeszytami nakolanach iopierał naniej ręce,, jakby w niej skarb jaki miał lubgrubą gotówkę. Pilnuj się, Zenka powiedział z groźbą w głosie. No dobrze, już dobrze. Przecież cię nie pytam, co tam masz. Rozebralisię w szatni, ale Michał nie zostawił tam teczki, tylkozabrałją z sobą do stolika. Zenka zamówiła kolację: dwa potężnekotlety schabowe. Do tego pół litra angielskiej gorzkiej, czarną kawęi tort. BezfutraZenka wyglądała znacznie gorzej,bo jednak nica nicnie schudła. Obcisły sweter i wąskaspódnica jeszcze bardziej uwypuklały jej tuszę. Duże piersi miała w źle dopasowanym staniku, którywrzynał się w jej ciałoi szeroką bruzdą zaznaczał się pod pachamii na plecach. W ,,Malinowej" Michał był po raz pierwszy, zresztą pierwszy razwżyciu znalazł się wnocnym lokalu. Sala wydawałamu się ogromnajak aula w szkole albownętrze kościoła w Łęgach. Z sufitu,z ogromnych żyrandolizdawałosię skapywać światło na białe obrusy, na karafki z rżniętego szkła, nasrebrzyście błyszczące nakrycia. Spodziewałsię, że zobaczy ludzi ubranychwytworniejakw kinie na filmach z wielkiego świata, lecz rozczarował się. Wprawdzie byłokilka osób w pięknych, ciemnych garniturach, z muszkamipodszyją, kilka kobiet z gołymi plecami i w sukniach, które lśniłyjakby zrobione z metalu. Ale większość gościubrana była podobniejak i Michał w długie buty, bryczesy, w marynarki wojskowegokroju, w,,tenisowe" garnitury. Co elegantsi nosili długie samodziałowe marynarki. Cigoście najwięcej pili, na ich stołachpojawiał sięnawet szampan w srebrzystychkubełeczkach. Dwóch z nich nawetukłoniło się Żeńce, a jeden spróbował ją poprosić do tańca. Masz dużo znajomych stwierdził Michał. Tak trzeba. Żeby żyć, kupić trochę owsa dlakoni, desek, 111. atłasu do trumien, muszę z nimi gadać. Oni forsę robią, a jutro idąsiedzieć. Dziś wielkiego pana udaje, a jutro grypsy z więzienia pisze. Był tu jeden taki, co noc wnoc majątek wydawał. Czytałeś w gazecie oaferze z cukrem? To właśniebył główny macher od cukru. Nakryli go i teraz siedzi. Na długo. GdyMichał przywykłdo hałaśliwejatmosfery na sali, a conajważniejsze, wypił trzy kieliszki wódki, ośmielił się zaprosić Zenkę do tańca. Mocno się przytuliła, jakby chciała w niegowejść. Pamiętasz, jak było u mnie? szeptała,łaskoczącgopo szyioddechem. Mówiłeś, że ci dobrze było. Ale tylko listzostawiłeś. Nie musiała mu tego przypominać. Odtamtego czasu nie miałżadnej kobiety. Czuł na sobie jej piersi i brzuch, kolana i uda,i ogarniał go żar. Nie podobała mu się, alepodniecałago swoimogromnym pożądaniem. W pewnej chwilizaczęła w tańcu całowaćkoszulę na jego piersiach. Przestańmruknął. Ludzie patrzą. Przytuliła się do niegojeszcze mocniej. Kiedy cięprzywiózł ,,Kanada",myślałam, że jesteśtaki tam. smarkacz. Ale później. tam. wiesz gdzie? Zlękłam się ciebie. A potempoczułam, że cię kocham. Iwciąż się ciebie trochę boję. Chciałabymjednak,żebyś ze mną żył. Nic się nie odzywał. Nie wiedział, co jej powiedzieć. Wódkaszumiałamu w głowie, ale miał na tyle rozumu, żeby zdać sobiesprawę:nie nadają się dla siebie. Ty myślisz, że złapałaś koguta. A mnie na garść prosa nie weźmiesz. Żrę to, co sam schwytam. Tak jej mówił. Chciał, żeby go się bała, bo to stanowiło gwarancję jego bezpieczeństwa. Pożądałjej wtejchwili, ale nic ponadto. A ona dopełniała kieliszki,lękała się bowiem, że go straci. Zachwilę znowu odejdzie i nie wróci. Upiła sięwcześniej od niego. Głaskała go po kolanie, wczepiała się palcami w jego ręce. Zabij mnie, słyszysz? Zabijmnie, a nie zostawiaj bełkotała. Wstał i poszedł do toalety. Gdy wrócił, zobaczył że dobrała siędo jego teczki. Wyjęła z niej zeszyty. MichałBartel,II klasa gimnazjalna. Zeszyt do języka polskiego sylabizowała. Potem spojrzała na niego izaczęła się śmiać. 112 Z początku śmiała się cicho, tylkobrzuch się jej trząsł i piersi. Śmiech jejstawał się głośniejszy, przeszedł w chichot. Śmiała się, ażjej łzy nabiegły do oczu i potwystąpił na czoło. Druga klasagimnazjalna. Zeszyt do polskiego. Wyrwał jejzeszyty, wrzucił do teczki. Wstałod stołu. Mógłbymdać ci w mordę powiedział jej doucha. Aletego nie zrobię, bo tu jest za dużo ludzi. Włożył teczkępod pachę iwyszedł do holu. Wciążjednak miałochotę zawrócić itrzasnąć ją w twarz. Rzucił szatniarzowi numerek, wziął kurtkę. Michał! Usłyszał swoje imię. I skulił się, jakby go ktośsmagnął batem przezplecy. Pomarmurowych,hotelowych schodach szła wolno hrabiankaDorota w towarzystwie jakiegośniskiego, starego mężczyzny o siwych, wełnistych włosach i wydatnym nosie. Była w białym futrze,z gołą głową. Futro miała nie zapięte, krótka ciemna sukienkaodsłaniała kolana. Michał powiedziała jeszcze raz, przyśpieszając kroku. Pochwili stała obokniego w holu i podawała mu rękę. To mój przyszły mąż, baronde Tours przedstawiła Michałowi niskiego mężczyznę. I potem powiedziała coś po francusku. Mieszkasz w Łodzi? pytała. Czy tylkoprzyjechałeś? Zachowywała się bardzo swobodnie, jak gdyby nie była zdziwiona jego widokiem właśnie tutaj. Uczono ją przez całe życie, że dobrewychowanieto przede wszystkim umiejętność panowania nad sobą. On o tym nie wiedziałi wciążgapił się na nią zdumiony, zpółotwartymi ustami. Mieszkam tu. Uczę sięw gimnazjum wykrztusił z siebie. Uczysz się? To bardzo piękne powiedziała. Aja, wyobraź sobie, będę miaładociebie pewną sprawę. Poproszę cię o przysługę. Nie, niedzisiaj zastrzegła się. I nie jutro. Może znaczniepóźniej. W tej chwili wyjeżdżam z baronem do Berlina. Może nasodprowadzisz do samochodu? Czy możesz mi podać swój telefon lubadres? \ Skierowali siędo wyjścia. Baron przepuścił ich przodem, uprzejmie kłaniając się Michałowi. Na Traugutta obokhotelu stał czarny citroen. Kierowca otworzył drzwiczki. Dorota wyjęła z torebki maleńki notesik. W świetle 8 Liście dębu,t. II 113. latarni ulicznej błysnął srebrny, automatyczny ołówek. Zapisałaadres Michała. Nazywam się Michał Bartel dodał. Tak kiwnęła głową, że rozumie i nie potrzebuje żadnychwyjaśnień. Zresztą, może nawetniepamiętała jegoprawdziwegonazwiska? Zdjęła rękawiczkę, a on pocałował ją w rękę. Potempodał dłońbaronowi de Tours, który ukłonił mu się nisko. Wsiedli dosamochodu, kierowca zatrzasnął drzwi. W wąskiej uliczce rozległ sięszumzapuszczanego silnika. Głośno zastukały obcasy damskich pantofelków. Z mrocznegozałomu murów wyszła Zenka. Jak gdyby nic między nimi nie zaszło,stanęła obok Michała i zapytała: Co to za kobieta? Która? Nie udawaj głupiego. Ta,co odjechała samochodem. Nie znam jej. 2 Przecież z nią rozmawiałeś. Pytała o ulicę. Rogowską. Nie kłam. Żegnałeś się z nimi jak z dobrymi znajomymi. I zapisała sobie coś, cojej powiedziałeś. Odwrócił się do niej gwałtownie. Mówiłem, żedamci w pysk! Nie, niepowtarzałachwytając go za rękę. Niegniewajsię. Ja nie chcę wiedzieć. Nie z ciebie się śmiałam, atylko tak. Nowiesz, jestem głupia. Proszę cię, jedźmy do mnie. Wszystko ciwytłumaczę. Błagam cię, nie odchodź, nie zostawiaj mnie. To niemoje zeszyty powiedział. Mam szkolną legitymację i noszę ją z sobą na wypadek, gdyby mnie kiedyś złapali. Przecież ja cię o nic nie pytam. I nie gniewaj się. Chodź! Nochodź, pójdziemy. Wzięła gopod rękę i wyciągnęła na Piotrkowską. Zatrzymałaprzejeżdżającą taksówkę. Przez całą drogę trzymała w swoich dłoniach jego obydwie ręce, gniotąc je i pieszcząc. Wysiedli przed jednopiętrowym drewniakiem. W wielkim okniewystawowym leżała mała, biała trumienka iwisiałblaszanywieniec. Wejdziemyprzez sklep, a nie od podwórza, to żaden z moichpracowników nas nie zobaczy wyjaśniła. 114 Czego się boisz? Myślałam,że może ty niechcesz,żeby cię widziano. No dobrze, już dobrze mruknął. Przekręciłaklucz w zamku, podniosłażaluzje i weszli do pomieszczenia sklepowego. Potem zasunęła żaluzje, zamknęła je starannie. Przez okno wystawowe wpadało do sklepu światło z ulicy. Zobaczył pod ścianami szereg wiek od trumien. Były białe, brązowe,czarne, połyskiwały na nichokucia. Otwarte trumny stały na stojakach, przegradzały sklep w kilku miejscach. Wzięła go za rękę i prowadziła do bocznych drzwiczek. Czegosiętakrozglądasz? spytała, zauważywszy, że przystanął na chwilę. Zastanawiam się, któraci się tu najlepiej podoba? A co, wybierasz dla mnie? przestraszyła się. Może. Szarpnęła go zarękę i wyciągnęłana wewnętrzne schody. Poomackupowiodła go na piętro. Znowu przekręciła klucz w zamkui wprowadziłaMichała do maleńkiego korytarzyka. Obok miałapokój ikuchnię. W pokoju był bałagan; sukienki, majtki, pończochy, staniki walałysię na stole, razemzjakimiś papierami, jedzeniem, butelkami po wódce. Obok nieposłanego tapczana stało ogromne, zagraniczne radio. Nim się spostrzegł, ona była już na wpół rozebrana, futro leżałona krześle. Napodłogę rzuciła sukienkę i halkę. Pomóż mi poprosiła, bo niemogła dać sobie rady z odpięciem guzikaprzy staniku,który jej się wrzynał w tłuste plecy. Zmęczona rozkoszą, zasnęła z półotwartymi ustami,chrapiącgłośno. A on nie spał, rozmyślał o Dorocie, która czarnym citroenem jechała teraz szosą do Berlina. Żałował,że dałjej swójadres. "Czego onachce ode mnie? " zastanawiał się. Czuł do siebiewstręt za to, że poszedł do łóżka z Zenką. Czułrównież wstręt do Doroty,bo się sprzedała temu Francuzowi zaBerlin, Paryż, za podróże czarnym citroenem,za białe futro isrebrny automatyczny ołówek. I śmiać mu się chciało, gdy przypomniałsobie,że towszystko zaczęło się od nocnej przysięgi w kaplicy, odszabliTylżyckiego na czerwonej poduszce. "Tylko Szary nie zdradził pomyślał. I dodał: Bonie żyje". U Zenki przebywał do niedzieli wieczorem. Potem oświadczyłjej, 115. że przyjechał tu, aby spotkać się z tą kobietą w białym futrze,a teraz musi wracać do Krakowa. Ale niech się nie martwi, wróci zatydzień, no, może zadziesięć dni. Uwierzyłamu, wtykała pieniądze,żeby go zachęcić do szybkiego powrotu. Nie przyjął tej forsy, bopomyślał, że i tak jest wystarczającą świnią, ponieważ żyjeza pieniądze człowieka, którego zabił. W tramwaju wyciągnął z teczki notatnikz rozkłademlekcji naponiedziałek. Stwierdził, że będąmieli dwie matematyki, historięlekcję wychowawczą i łacinę. Szczególniez historii powinien był siędobrze przygotować, miał bowiem przeczucie, że zostanie wyrwanydo odpowiedzi. Wysiadł z tramwaju i kupił w kiosku niedzielnągazetę. "Rzeki województwałódzkiego grożą wiosenną powodzią" przeczytał. Ogarnęło go bolesne uczucietęsknoty. Zobaczyłrzekę ażbrunatną od mułu i wylewającą się z brzegów na pola wŁęgach. Zobaczył olszyny i wierzby przybrzeżne, i Hankę idącą drogą odstodoły, aby przy gonićgęsi z łąk. Wrócił do budki,kupił kopertę i znaczek. W domu napisał trzysłowa na kartce: "Wrócę. Czekajna mnie". Na kopercie skreśliładres, ale nie podał nadawcy. Wyszedł z domu i wrzucił list donajbliższej skrzynkipocztowej. Tego wieczoru po raz pierwszy doznał uczucianiechęci do swegonowego nazwiska. Zatęsknił zasobą dawnym, za tym, o którymnapisał naframudze drzwi,że umarł. IV Z początkiem kwietnia 1946 roku prasa opublikowała wiadomość, że za trzy miesiące odbędzie się ogólnonarodowe referendum,w którym społeczeństwo będzie mogło słowami "tak" lub "nie"ustosunkować się do zmian politycznych, społecznych i gospodarczych w Polsce. Dla tych, którzy interesowali się sytuacją wewnętrzną kraju, byłooczywiste, że sprawa referendum, a także przyszłych wyborów dosejmu przyniesienowe nasilenie walk politycznych. Przewidywano,żePolskie Stronnictwo Ludowe, które coraz bardziej nabierało cechlegalnej opozycji,doreferendum pójdzie -przynajmniej z jednym hasłem"nie". 116 Z początkiem kwietnia ożywiło się także podziemie, szczególnie -w województwie łódzkim na jego styku ze Śląskiem. Wprawdzie jeszcze latem 1945 roku udało się władzy ludowejspowodować ujawnienie się tzw. ŁódzkiegoInspektoratu ArmiiKrajowej i wyprowadzono z podziemia kilkuset ludzi,a wkrótce ukazałsię dekret Tymczasowego Rządu JednościNarodowej o amnestii dlawszystkich, którzy jeszcze pozostawali w konspiracji, potem zaś "Radosław", Komendant Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych, swą deklaracją umożliwił wyjście z podziemia nowych grupAK-owskich, to jednak walka zbrojna podziemia nie tylko nie osłabła, ale zdawała się nasilać. Zanotowano, że w powiatach: radomszczańskim, piotrkowskim, wieluńskim isieradzkim wieleluźno dotąddziałających grup podziemnych jednoczy się i podporządkowujejakiemuś jednemukierownictwu. Ten nowy sztabjak przypuszczano, złożony z przywódców AK na tym terenie dokonał ponownej mobilizacji swych kadr i środków, przystosowując siędozmienionych warunków walki. Rodziła się jakaśduża siła podziemna, mająca własne oddziały terrorystyczne i dywersyjne,szeroko rozgałęziony wywiad, własny aparat propagandowy, gazetę pt. "W świetle prawdy". Oblicze polityczne owego rodzącego się zgrupowania pozostawało trudne do określenia, ponieważ nowemu dowództwu podporządkowały się nie tylko dawne oddziały AK-owskie,ale i niektóre grupy NSZ-tu i inne. Oprócz tej nowej siły noszącej nazwę Konspiracyjne WojskoPolskie działaływ województwie łódzkim grupyzbrojne WIN-ui WRN-u, jak również NSZ-tu, a także mnożyły się watahy bandyckie. Władzom bezpieczeństwa udało się rozgromić działającą nadPilicągrupę podziemną ,,Topora" i ,,Groźnego", do kwietnia odebrano podziemiu ponad trzy tysiące dwieście karabijiów, tysiąc dwieście pięćdziesiąt pistoletów,tysiąc sztuk broni maszynowej. Alew bratobójczej walce zginęło stu dziewiętnastu pracowników aparatubezpieczeństwa, setkiludzi padło ofiarą skrytobójczych mordów,liczba ofiar po tamtejstronie barykady nie była znana, niktniedokonywał takiego rachunku. Niktteż nie był wstanieodpowiedzieć, jak długo jeszcze walka ta będzie się toczyć i ile jeszczepadniew niej ofiar. Czytającgazety, w których o podziemiunie pisanoinaczej jakbandyci z NSZ-tu", przysłuchując się rozmowomkolegów szkolnych 117. i dyskutując ze starym Janikiem (a niekiedy zapraszał on do siebieMichała i nastawiał Londyn, jak mówił, "dla draki"), Michał czuł,że się zupełnie zagubił. Wściekał się, myśląc:"Więc przed dwomamiesiącami ja teżbyłem bandytą z NSZ-tu? Jeśli mnie schwytają,napiszą o mnie w ten sam sposób? " I dodawał: "Kłamią. Wszystko,copiszą, jest kłamstwem". Dowiadywał się o skrytobójczych mordach, o masakrach całych wsi, o rozbojach, napadach i pytał siebie: "Jak odróżnić, który mord należypotępić, a który zaaprobować? Gdzie jest szlachetność idei, a gdzie nikczemna chęć zysku i użycia? " Pewnego dnia Janik powiedziałmu, że wSieradzkie, na tereny,na których Niemcy zrobili poligon wojskowy i żyznąziemię zamieniliw pustynię, zaczęli wracać gospodarze, chłopi. Z mozołem wznosilina pustkowiu drewniane szopy,budki, stodoły po to,aby znowuuciekać przed groźbą karabinów. Ale tym razem w rękach polskiegopodziemia. Bierzemy się załby rzekł Janik i własnymi rękaminiszczymy to, czego nie zdołali zburzyć hitlerowcy. A Niemcygrzecznie całują po rękachAmerykanów, Anglików i Rosjan, i zakasawszy rękawy zabierają się do odbudowy kraju. Oni nam jeszcze pokażą, panie młody. I co pan na to pierwsze? Adruga sprawa. Michałaogarnęła taka złość, żenie chciał słuchać dalszychwywodów Janika. Zamknął się w swoimpokoju i usiłował uczyć sięalgebry. Mówił sobie: "Mnie to wszystko nic nie obchodzi. Ja jestemMichał Bartel, uczeń drugiej klasy gimnazjum". Ale gdy Janik opowiadało tychchłopachz Sieradzkiego, przypomniał sobie chwilępodpalenia chałupy Marcina. Przecież tylko dwa domy ocalały w Łęgach, dom Hanki i chałupa Marcina,którą Niemcy pozostawili dlaśmiechu, bo przypominała psią budę. A potem oni, ludzie "Szarego",podłożyli ogieńpod strzechę i dokończyli dzieła hitlerowskiego. Podziemie przegra, bo nie ma za sobą ludu pracującego mówiłdo Michała Janik. Stary lubił wyciągać Michała na spytki. Ciekawił go ten młodyczłowiek,który mówił, że ma rodziców na wsi, a przecież ze wsi niedostawał żadnych listów i paczek, iżył tak samotnie, że bardziejsamotnie chyba żyć nie można. A druga sprawa:tam walczą synkowie obszarników ifabrykantów. Kto uczciwy ich poprze? I co pan nato pierwsze i na todrugie, panie młody? 118 Michał zacisnął zęby. Dość łatwo dawał się sprowokować. Znałem trochę ludzi z podziemia mówił powściągającgniew. Przysięgam panu, że nie spotkałem wśród nich ani jednegoobszarnika, ani jednego kapitalisty. Są w podziemiu nauczyciele,synowieprofesorów,synowie chłopów. I jeśli przegrają, jak panmówi, to najpewniej dlatego, że po tej stroniejest więcej broni,czołgów i armat. To za mało, panie młody. Gdybycały naród poparł podziemie, niewiele zdziałałybyarmaty. To pierwsza sprawa. A druga,panie młody? Chce mi pan wmawiać, że wszyscy kochają władzę ludowąjak matkę rodzoną? Nie,panie młody. Tego nie powiem, tylko co innego. W pana fabryce szykowali się do strajku. Słyszałem o tym wybuchnął Michał. Może się i szykowali. Zdenerwowali się ludzie, że cukru niemożna kupić, a kilku złodziei majątki na cukrze porobiło. To pierwsza sprawa. Ludzie chcąsprawiedliwości,w tym rzecz. I spokojuchcą, to drugie. Wymęczyła ludzi okupacja, odebrała kilka lat życia,zrujnowała. Jak zwierzęta żyliśmy w ciągłym lęku, żejutro naszabiją. Przyszło wyzwolenie idawne lękimają się zacząć od nowa? Znowu niepokój, niepewność jutra, stracho mienie io życie. Nawetsklepikarz z Piotrkowskiej nie poprze podziemia, chociaż nienawidziwładzy ludowej. A dlaczego nie poprze? Bo jak ma jechać do drugiego miastaalbo nawieś po towar, żonaobiecuje świeczkęprzedołtarzem w kościele zapalić, żeby go jakaśzbrojna grupa nienapotkała po drodze, nie zabrała pieniędzy i życia. Ludziechcą nareszciemieć władzę, która zaprowadziład i porządek. To nie znaczy, żemuszą zaraz kochać tęwładzę jak matkęrodzoną. Mogą jej niekochać, ale ją poprą, bo chcą żyć spokojnie. To trzecie. I co pan nato pierwsze,na to drugie i na to trzecie? Tak potrafili sprzeczać się przez całegodziny. I któregoś dnia,pod wpływem takiej rozmowy, Michał napisał opowiadanie o śmierci "Szarego". Otym, jakim człowiekiem był"Szary", czego pragnął1jak zginął. Opisał również własne przeżycia w zaśnieżonym lesie,gdy słyszał strzały w otoczonej gajówce. Pewnegodnia, gdy szedłdo szkoły,naulicy przed swoim domemzobaczył czarnegocitroena, Dorota uchyliła drzwiczki. 119. Wsiądź powiedziała. Czekamtu na ciebie prawie odgodziny. Chcę z tobą porozmawiać. Muszę iść do szkoły, a jeszcze obiadu nie jadłem tłumaczyłsię Michał. Zauważył, że oprócz kierowcy, który zdawałsię niczego niewidzieć i nie słyszeć, w samochodzie siedziała tylko Dorota. Tymrazembyła w zielonkawym płaszczu wojskowego kroju, pod szyjąmiała czerwoną apaszkę, włosynosiła gładko zaczesane. Siadaj! rzekła rozkazująco. Zjemy razem obiad, a potemzrobisz, jak zechcesz. Posunęła sięw głąb samochodu. Wsiadł,bo ciekawiło go, czegoona chce. Ale żal mu było także opuszczać szkołę, bo właśnie dziśmiał nadzieję, że zostanie wywołany do tablicy na lekcji matematyki. Miałtrójkę,chciał się podciągnąć. Do "Tabarinu" rozkazała kierowcy. W kilka minut później siedzieli naprzeciw siebie przy malutkimdwuosobowymstoliczkuw dużej salirestauracyjnej. Kręciłsię kołonich gruby kelner, wyglądający naszefa. Nisko kłaniał się Dorocieprzyjmując jej zamówienie, może wiedział, że jest narzeczoną zagranicznego konsula? Napijesz się? spytała. Co ty, dziewczyno? Przecież muszę lecieć do szkoły. Wyrwiemnie profesor do tablicy i poczuje wódkę. Wylecę zaraz z klasy. Zmniejszą mi stopień zesprawowania. Michał celowo przybrałton i ruchy sztubaka, którego jedyną troskąjest szkoła. A ja się napiję powiedziałai zażądała koniaku o nazwie,której Michał nawet nie zdołał zapamiętać. Jadłapowoli i bardzo ładnie manewrowaławidelcemi nożem,nie spuszczającwzrokuz twarzy Michała. Niekiedy uśmiechałasiędo niego nikłym i jak gdyby porozumiewawczym uśmiechem, którego nie rozumiał. On zaś wciąż zgrywał sięna beztroskiegosztubaka,wiercił się na krześle, kołysał, jadłdużymi kęsami. Czego mi siętak przyglądasz? I czego się uśmiechasz? zapytał jąwreszcie. Zaczynała go irytować, bo wydawało mu się, żema nad nimstraszliwą przewagę i że demonstrujeją właśnie poprzezswoje dobre maniery. "A przecież,cholera, zabrali jej całymajątek zsatysfakcją uświadomił sobie tę sprawę. Tylko że tacyjak ona zawszena cztery łapy upadają". 120 Po prostunie możemi się pomieścić w głowie, że mam doczynienia z uczniem gimnazjalnym. Czuję się przy tobie jak matka,która przyszła na obiad ze swoim synem, uczniakiem. No, no, uważajżartobliwie pogroził jej Michał. Jaksię urządziłeś? Masz jakąś dziewczynę? Możeuśmiechnął się. Nie dała się nabrać na tenuśmiech. Zacisnęła usta. Pamiętasz pułkownika Hudsona? zapytała. Wzruszył ramionami. Cholernie się zdziwisz, Dorota, ale odpewnego czasu tracępamięć. Hudson? Hudson? Na geografii uczyłem się o zatoce Hudsona roześmiał się głośno. Patrzył jej prosto woczy, szczerzył swojewielkie białe zęby i drwił z niej. Odłożyłanóż i widelec, dłonie przeniosła na kolana. PułkownikaHudsona spotkałam w Berlinie. Jest terazjakąś bardzo ważną figurą. Pytał mnie o ciebie. Mówił, że bardzo cię polubiłi chciałby cośdla ciebie zrobić. Uratowałeś mużycie. Ach, to było zdaje się w Katarzynowie. Michałwzruszyłramionami, udając, że bagatelizuje tęhistorię. Nie uratowałemmu życia, tylko po prostu wyprowadziłem z okrążenia. Te chłopakiz "Manewru" miały porządnegopietra. Wtedy zginąłkapral ,,Nevada", fajny chłop, pamiętasz go? Nie. Ale Hudson pamięta, że uratowałeś mu życie. Namawiałmojego narzeczonego, żebyspróbował przerzucić cię na Zachód. Hudson wynajdzie dla ciebie dobrą robotę. Po tosię ze mnąspotkałaś? Chcesz dostać się na Zachód? Sam nie wiem. Musiałbym się zastanowić. Hudson tohonorowy człowiek. Uważa,że ma względem ciebie długwdzięczności i chciałby go spłacić. Zastanowię się powtórzył Michał. Raptem pomyślał, żeMichałBartel jest człowiekiem wolnym, bez przeszłości i nic nie stoina przeszkodzie, żeby na Zachodzie jeszcze raz zacząć życie odnowa. Może będzie jeździł takim citroenem jak Dorota? Kiedy już znajdziesz się po tamtej stronie, zaproszę ciędonaszego domu podParyżem. Odpoczniesz, nauczysz się francuskieC-) 121. go. Paryż jest piękny. Znajdę ci jakąś bogatą dziewczynę, ożenisz się. Tak kiwnął głową. Nawet mu się podobały plany Doroty. Ja mam do ciebie tylko małąprośbę zaczęła, a on skupiłcałą uwagę, bo zrozumiał, że teraz nastąpi najważniejsze. Mówiłam ci kiedyś, żew naszym parku w Łęgachzakopałam srebrnązastawęstołową. Machnęłam na nią ręką, srebro nie jestwiele warte. Tyle straciłam, że takareszta nie ma już żadnego znaczenia. Takmyślałam, ale okazało się, żeniemiałam racji. Po rodzicachniewielemi zostało, pałac w Łęgach, jak wiesz, rozgrabiono. Będę żonąbarona de Tours, to stara szlachecka rodzina, aleTylżyccy są jeszczestarsi. Rodzinka męża otymwie, bopodaje to,,Almanach Gotajski", ale mimo to ciągle traktują mnie,jakby baron brał mniez ulicy. Niby pamiętają, że ja wszystko straciłam nieze swojej winy,ale zdajesz sobie sprawę, jak to jest w życiu. Po pewnym czasieprzestaje się o tym pamiętać. Jestem dla nich tą, którąbierzesięniemal bez sukienki. Na tych zakopanych srebrach jest nasz herb, tow ogóle piękna istara robota. Bardzo chciałabym móc podaćnanich obiad, zobaczyć miny tych wstrętnych starych ciotek, którymsięzdaje, że u nich we Francji nie mogłoby się zdarzyć coś takiegojak w Polsce, nie rozumieją, co to jest komunizm, bolszewizm, żemożna nagle przekreślić czyjąś wielowiekową przeszłość, zabraćwszystko jak swoje. Położyła dłonie nastole, zacisnęłaje jak do modlitwy. Dodałazzawstydzeniem, nie patrząc na Michała: Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię wydaje ci się niepoważne. Tu ludzie walczą, giną, idą do więzienia dla ojczyzny. A ja myślęo starych srebrach, o ciotkachswojego przyszłego męża, i zastanawiamsię, co one o mnie myślą. Zanim jednak mnie osądzisz jakogłupią i małostkową, postaraj sięzrozumieć: żyję już wnieco innymświecie, tam obowiązują inne reguły. I ja muszę się impoddać,myśleć takimikategoriami jak oni. Maszrację rzekł szczerze Michał. Wszystkozależyodreguł gry. Kiedyś mogłem zabić bez mrugnięcia okiem. A dziśbiegnęzksiążkami do szkoły iumieram ze strachu, że belfer mnie wywołado tablicy. Jej dłonie rozluźniły się. Spojrzałana niego z nadzieją. Michał szepnęła jesteś wspaniałym człowiekiem. Kiedy 122 przebywam z tobą i rozmawiam, przestaję wierzyć, że jeszczetak niedawno byłeś zwykłym chłopem, pasałeś krowy pod lasem,aja nakoniu przyjeżdżałam do ciebie, siadałam obok w rowie. urwała, spuściła oczy, zarumieniła się. Żałujędodała pochwili. Czego żałujesz? Myślę, że wtedy byłam szczęśliwa, lecz o tym nie wiedziałam. Żałuję,że nigdy już nie będę taka szczęśliwa. Dotknęła palcami swojejszyi,jak gdyby chcąc uwolnić ją odskurczu gardła, od nagłej tęsknoty zaprzeszłością. Chcę, żebyś dziś pojechał ze mną do Łęgów. Wykopiemysrebrnązastawę. Wszystko przemyślałam. Kierowcykazałam wrócićdo hotelu,alepozostawił mi samochód przed"Tabarinem". Mamklucze do wozu, sama go poprowadzę. Nikt nie będzie wiedział otejsprawie. Nawet narzeczonego nie wtajemniczyłam. Zabroniłby mitego,jestprzecież dyplomatą i boi się wszystkiego, co mogłoby gonarazić na jakiekolwiek kłopoty. Jeśli zaraz wyjedziemy, przed wieczorem będziemy wpobliżu Łęgów. Samochód zostawimy w lesie,nocą pójdziemy do parku. Michał sięgnął po kieliszek koniaku. Wypił. Po chłopsku otarłusta wierzchem dłoni. Toniebezpieczna historia. Mnie znają, ciebie też pamiętają. Jeślinas ktoś rozpozna,może dojść do grubszejawantury. Muszęzabrać broń. Wiem o tym. Gotowajednak jestem ryzykować. Nie muszęchyba zapewniać, że nigdy nie zapomnę ci tej przysługi. Michał zmarszczył czoło. Kiedypomyślał, -że przed wieczorembędzie w Łęgach, zobaczy z daleka swoją wieś, swoje pole, znajomylas i że będzie tam jako ktośwrogi i ścigany, ogarnęłago gorycz. Żeby ją ukryć przedDorotą, przybrał ton, jaki miał wobec Zenki. Wiesz,co ci powiem, Dorota? powiedziałbębniąc palcamipo serwecie. W naszych czasach pamięć jest sprawą niebezpieczną. Ty jesteśhrabianką, będziesz żoną barona de Tours, maszsamochód z literami CD. A ja jestem Michał,którego nazywają ,,Spluwa". Robota, którą mi proponujesz, nie jest bezpieczna. Więc cipowiem: ta przyjemnośćbędzie cię kosztować sto dolarów. Zachwyt uleciałz jej oczu. Zacisnęła wargi. Sięgnęła po pozostawioną na krześletorebkę. 123. To może i lepiej, że tak stawiasz sprawę. Dostaniesz nawetsto pięćdziesiąt dolarów. To świetnie ucieszył się. Tylżyckichpodobno zawszestać było na gest. A mnie się ta forsa bardzo przyda. Jeśli będęoszczędzał, jakoś przetrwamdo wakacji i skończę drugą klasę. Nie,nie dawaj mi teraz chwycił jej dłoń, grzebiącą w torebce daszmi wtedy, jak skrzynka będzie w twoim wozie. Jak chcesz powiedziałai odłożyła torebkę. A onodwróciłsię do kelnera i poprosił o jeden koniak. Wpół godziny później Dorota wyprowadziła wóz sprzed "Tabarinu". Na chwilę zatrzymała go jeszcze w Al. Kościuszki, a Michałskoczył do siebie po pistolet. Potem ostroruszyła szosą naPiotrków. Prowadziła wóz pewnie, cała pochłonięta była jazdą. Siedzący obokniej Michał wciąż spoglądał najej skupioną twarz i wyrazisty profil. Gładko zaczesane włosy nakarku były już niesforne, półksiężycowyloczek łaskotał jej szyję. Jazda sprawiała mu przyjemność. Michał zazdrościłjej panowania nadmaszyną. Imponowała mu też decyzja podróży do Łęgówdla skrzynki ze starymi srebrami. ,,Muszą jej tam nieźle dokuczać" pomyślał. Okazywała mu zawsze zainteresowanie, przyjaźń,niekiedycoświęcej. Ale nawetwtedy, gdymu się oddawała, wiedział, że dzieli ich niemal wszystko, anic nie łączy. Co najwyżejgarść wspomnień, miejsca, które kochali, każde zresztą inaczej. ..Ciekawe, czy mógłbym żyć w tym jejświecie? " zastanawiał się. Przypomniał sobie Hudsona. To była dość zabawna historia,w której śmieszność ocierała się o tragizm. Absurd zdawał się tkwićjuż w samym założeniu tegozdarzenia, w samym pomyśle przysłaniado Polski angielskiej misji wojskowej pod koniec 1944 roku, gdyArmia Czerwona szykowała się do ofensywy nad Wisłą. I zdaje się,nikt nawet Komenda Główna AK nie wiedział, jakiebyłozadanie tej misji. Otrzymano tylko polecenie opieki nad nią,zapewnienie jej bezpieczeństwa na okupowanym przez hitlerowcówterytoriumPolski, wyszukanie odpowiednich kwater, umożliwieniepodróżowaniai kontaktowania się z ludnością polską. Rząd angielski powiadomiłrównieżdowództwo radzieckieo pobycie misji angielskiej w Polsce nawypadek, gdyby nastąpiło zetknięcie Anglikówz Rosjanami. Anglicy wylądowali po południu dwudziestego szóstego grudnia 124 1944 roku na polanie w wielkimmasywie leśnym o kilkakilometrówod gajówki Sieraków. Opieki nad misją podjął się z początku komendant podobwodu AK-owskiego,por. ,,Drużba",a później,w dalszejich wędrówce, przekazano Anglików oddziałowi bojowemu"Manewr", działającemu na tereniepowiatu radomszczańskiego, botamtędy wiodła marszruta angielskiej misji wojskowej. Brytyjczycy wylądowaliw mundurachjak spod igły, z dystynkcjami oficerskimi, z radiostacją, zlicznymi pakunkami. Wylądowali,jakby ich tu w ciągu sekundy przeniesiono z Piccadilly Circus. Zachowywali się jak na kilkudniowym weekendzie lub wycieczce krajoznawczej. Zresztą murpiersi chłopców z AK, gotowych w każdejchwilioddać za nich życie,sprawiał wrażenie, że konspiracja polska i partyzantka to jakby odmiana zabawy w złodziei i policjantów,i właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, aby mogli maszerować przez okupowaną Polskę z mundurach z dystynkcjami, z trzcinką pod pachą. Polska stała się dla nich krajem pełnych gościnnych dworków, gdziestare szlachciury częstowały ichdobrym jedzeniem i mocną wódką. To byłkraj wesołych,rubasznych chłopów zbronią w ręku. Gorliwie spełniali powierzone im w Londynie zadania, nie szczędzili czasu na rozmowy z chłopami, z ziemianami, z dowódcamiAK,ba, nawetz oficerami rosyjskimi,dowódcamiradzieckiego oddziałupartyzanckiego. Codziennie też przesyłali doLondynu drogą radiową komunikaty i swewrażenia z wędrówki. Ale o tym,jakie byłoich zrozumienieówczesnej sytuacji i nastrojów, co pojęliz licznychrozmów i kontaktów, świadczy najlepiej ich ogromne zdumieniei konsternacja, gdy w pewnym dworku spróbowali wznieść toast zazdrowie Churchilla, Roosevelta, Stalinai Mikołajczyka. Niemoglipojąć, dlaczegow tym dworku ludzie nie chcą wypić za zdrowieStalina. Trzydziestego grudnia szczęśliwie i beztrosko misja dotarła dodworu we Włynicach, skąd przeprowadzono Anglików do odległegoo kilka kilometrów dworu w Katarzynowie, gdzie było bezpieczniej,bliżej lasu. Na wieść o zjawieniu się angielskiej misji wojskowej "Szary"zapragnął porozmawiaćz Anglikami. Wywiedzieć się od nich o sytuację polityczną, znaleźć odpowiedź na pytanie, króretrapiło wszystkich dowódców AK-owskich oddziałów: "Co dalej? " Lada dzieńmogła ruszyć radzieckaofensywa zzaWisły. 125. Dorota znajdowała się wtedy u swych znajomych w majątkuw pobliżu Maluszyna, "Szary" ściągnął ją do swego oddziału, bo nieznał angielskiego, a chciał rozmowę z Anglikami przeprowadzićprzez człowieka, któremu mógł w pełni ufać. Do Katarzynowa wybrali sięwięc w trójkę, konno, bez żadnej obstawy. Michała nie było przy tej rozmowie, wiedział jednak,że sięodbyła. Potem "Szary" iDorota pojechali nanocleg dodworu weWłynicach, a Michał spał w stodole w Katarzynowie. Pierwszego stycznia 1945 roku wczesnym rankiem zbudziły gowystrzały. Od stronypobliskiego Jasienia nadciągał oddział żandarmerii niemieckiej, trzyciężkie "tygrysy" i auto pancerne. Mimozaskoczenia chłopcy z "Manewru" podjęli nierówną walkę. Bili sięrozpaczliwie, ze straszliwądeterminacją: erkaemy i karabiny przeciwczołgom idziałkom. Niektórzy znaleźli się wtak wielkim zbliżeniuz pancernymi kolosami,że Niemcy nie byli w stanieużyć karabinumaszynowego na czołgu, nie mogli bowiem bardziejobniżyć lufy. Zginął jednak jedenz chłopców, kapral "Nevada",którego w trzydni później główny komendant AK, gen. Okulicki, odznaczyłkrzyżem Virtuti Militari V klasy. Takie samo odznaczenie za bohaterskąobronę otrzymał plutonowy "January", a sierżantowi ,,Balonowi",kapralowi "Kotkowi"i "Szakalowi" nadano Krzyże Walecznych. Michałnie wziął udziałuw walce. Gdy tylko padły pierwszestrzały, wyprowadził swego konia ze stodoły, wbiegł do pokoju,gdzie spał Hudson, wyciągnął go na dwór, wsadził na konia iwywiózł w stronę wsi Dudki. Resztę Anglikówwyprowadził z okrążenia starszy strzelec "Grot", który pełnił przy nich służbę. Hudson długo i radośnie klepał potem poramieniuMichałai gadał doniego po angielsku. Michał zrozumiał, że pyta go o nazwisko. Powiedział mu: Michał Mikina, a Hudson zapisał je sobiew zeszycie, gdzie notował treśćwszystkichrozmów przeprowadzanych w Polsce. W kilka godzin późniejMichał rozstał się z Hudsonem, razemz "Szarym" wrócili do swego oddziału. Dorotaodjechała do znajomych pod Maluszyn. W kilkanaście dni potem ruszyła ofensywa radziecka, szesnastego stycznia Anglicy powiadomili o sobie wkraczający doŻytna patrolradziecki. Tego samego dnia przy obiedzie w dworku w Katarzynowie towarzyszył im kapitan Armii Czerwonej. 126 "A teraz jest w Berlinie, pamiętamnie, chciałby okazać wdzięczność pomyślał Michał. Przypomniał sobie twarz Hudsona, małewąsiki i krzaczaste brwi, poklepywanie go po ramieniu, angielskibełkot. Nie odnosiłwrażenia, aby Hudson był mu za cokolwiekwdzięczny. Wydawało się, że nazwisko Michała zapisał, ponieważ poprostu chciał pamiętać, ktogo wywiózłpoza obręb walki. "Możezamierzał pisać pamiętniki? " zastanawiał się Michał. Byli diabelnie źli, gdy przekonali się, żepodczas ucieczki przepadłim całybagaż, żyletki i ta śmierdząca woda kolońska,która miała takądziwną nazwę. Roześmiał się cichutko. Dorota zapytał jak się nazywa angielska woda kolońska? Anglicyprzeważnie używają lawendy powiedziała. Najlepsze wody produkujeYardley. O, właśnie, Yardley. Mabardzo brzydki zapach. To najlepsza woda. Może zgodził się bez protestu. Nigdy w życiu nieużywałem wody kolońskiej. Co ci chodzi po głowie? Dlaczego raptemmyślisz o Yardleyu. Sądziłam,że milczysz, ponieważ myślisz o sobie, o mnie, o swojejprzyszłości, o tym, co byłoi co będzie. A ty zastanawiasz się , jakiejwody używają Anglicy? Zapamiętaj sobie:Yardley, Yardley. powtórzyła ze złością. Będę pamiętać przytaknął. Za Srockiem spotkali chmurę gradową. Ogarnął ich półmrok,białe kuleczki lodu zabębniły na karoserii. Bazaltowa kostka stałasięśliska odtopniejącego gradui Dorota zwolniła tempojazdy. Piotrków był już blisko, na horyzoncie pokazałysię wysokie kominyhuty szkła. Do Łęgów nie powinniśmyprzyjeżdżać przed nocą zauważył Michał. Mamy przynajmniej trzy godziny. Może odwiedzimystarą hrabinę? Stryjenkę? Przecież ona już od miesiąca przebywa w Szwajcarii. Bardzo tęskni zaPolską i boję się, żedługo tam nie pożyje. Trochę za późno przyzwyczajać się do nowegokraju, innego klimatui innych ludzi. Prosiła mnie, żebym jej tu załatwiła pewną sprawę. Staruszka okazała się niespodziwanie bogata. I dlategozałatwisz jej tę sprawę? 127. Tak, Tam tylko pieniądze się liczą. Ty zresztą teżzażądałeśode mnie stu pięćdziesięciu dolarów. Stu przypomniał Michał. Bo mało się cenisz. Jaoceniłam cię na więcej. I chcę, żebymnie również cenilina więcej. Dlategorobię to wszystko. Czy myślisz,że wrócisz kiedyś do Łęgów? Może. A ja w to nie wierzę. Niedługo będzie referendum. Jeśli ludzie powiedzą "tak" oreformie rolnej inacjonalizacji przemysłu, tonawet gdyby rząd się zmienił, tej sprawy nie odwrócą. W Polsce walka jeszcze się nieskończyła. Nie bądźgłupia. Czymyślisz, że ja poszedłem do lasu po to,żebyhrabianka Dorota wróciła do pałacuw Łęgach? Dobrze robisz,że chcesz wyjść za tego barona. Więc oco walczysz? Ja już nie walczę odrzekł wymijająco. Za sto pięćdziesiąt dolarów mogę ci pomóc wydostać z ukrycia skrzynięze srebrem. Ale majątku ci nie wrócę nawet za tysiąc. Mnie jest wszystko jedno powiedziała wzruszając ramionami. Będę miała nowy dom, męża, nową rodzinę. Chwilami czujęnienawiść do Polski, do tych polskich spraw, których tam nikt nie rozumie. A jednakpo srebra wróciłaś. Och, to coinnego. Tłumaczyłam ci. A tak, wiem, rozumiem. Minęli Piotrków i wjechali na szosędo Radomska. Dokąd? zdumiał się Michał. Mówiłam ci, że muszę tu załatwić pewną sprawę dla starejhrabiny. Ona jest bardzo sentymentalna, nie darowałabymi tego, żebyłam tak blisko i nie spełniłam jej prośby. W połowiedrogi do Radomska nagle skręciła na boczny piaszczysty trakt. Nie pytał jejjuż, dokąd jadą, zastanawiał się wciąż nad propozycją pułkownika Hudsona. Polna droga zaprowadziła ich w las, którego wiosna jeszcze niezdołała obudzić. Wydawał się obumarły i smutny. Michał pomyślał,że iona coraz częściej odczuwa wstręt i niechęć do spraw, które gootaczają. Przypomniał sobie przeczytanegdzieś słowa starego pisarzai powiedział głośno: 128 Najważniejsze to spróbować odbudować w sobie własne człowieczeństwo. To jest jedno, za co wartonawet zginąć. Spojrzała na niegoz nowym zainteresowaniem. ^, Co tymówisz? Dlaczego? To bardzo piękne imądre. Sądzisz,lżę teraz nastąpił czas próby naszego człowieczeństwa? Czas próby jest zawsze. Był wczoraj, jest dziś, jutro też będzie. A tamte słowa niesą moje, tylko wielkiego pisarza. Gdy mniespotkałaś, wybierałem się do niego, aby mu pokazać swoje pierwszeopowiadanie. Piszesz? zdziwiła się. Ach tak? Przecież u stryjenki teżwciążpisałeś. Będzieszpisarzem, tak? Może. A o czym piszesz? Napisałem o śmierci "Szarego". Kwaterowaliśmy w Dębach, onpuścił mnie na noc do domu. W Łęgach zabito pode mnąkoniai wracałem do kwatery piechotą. Gdy wróciłem, gajówka była jużotoczona. "Szary" się bronił, ale nikt żywy chyba nie wyszedł. Napisałem otym, co czułem, gdy słuchałem strzałów z otoczonej leśniczówki. Nie pośpieszyłeś zpomocą? Bałem się. Nie pomógłbym "Szaremu" a sam zginąłbym. No tak. Teraz jednak myślę, że sedno sprawy nie leżało w moimtchórzostwie. Ja poprostu od dawna czułem,że prędzej czy późniejmusi nastąpić taka historia jak w tej gajówce. Byliśmy wciąż samotnii osaczeni. Odwróciła się do Michała i szybko pocałowała go w usta. Przepraszam ciępowiedziała. Nie mogłamsię powstrzymać. Jestw tobie coś. co mnie urzeka. Boże, jakże dawno niemówiłam z nikim w ten sposób. A on pomyślał: "A jednak to wciąż ta sama, dawna Dorota. Ta,przy której składałem swoją pierwszą przysięgę". Wyjechali z lasu. Dorota zatrzymała samochód. Na skraju lasustała zagroda, nieco oddalona od innych rozproszonych po ogromnej polanie. Zagrodę otaczał płotz żerdzi,przy drodze stał bielony domekdrewniany, za nim obórka z szarych pustaków i stodoła. Z podwórka wybiegł kudłaty piesek i ujadającgwałtownie, zaczął obszczekiwaćsamochód. 9 Liście dębu, t. II 129. Zaczekaj na mnie powiedziała Dorota i wysiadła z wozu. Z chałupywyjrzał chłop w futrzanej czapie i podartym kożuszku. Zlazł wolno po trzech schodkach i niepewniezbliżył się do Doroty. Raptem tupnął nogą i przestraszony pies, podkuliwszy ogon, uciekł na podwórze. Michał uchylił okna w samochodzie,ciekawiło go, po co przyjechała tutaj Dorota. Nie wiem, czypan mnie pamięta. Byłam tutaj kiedyś w czasie wojny. Jestem Tylżycka. DorotaTylżycka powiedziała. Chłop sięgnął pofutrzaną czapkę. Zdjął ją. Dorota podała murękę. Chłop pochylił się i pocałował jej dłoń. Przyjechałam zpolecenia hrabiny Tylżyckiej, tej zPiotrkowa. Ona już terazjest w Szwajcarii. Bardzotęskni za Polską, za wszystkim, co tuzostawiła. Prosiła mnie, abym wystarała się dla niejchoćby o jedno zdjęcie Janka. Wiem, że pan ma kilka jego fotografii, nawet jedno z hrabiną Tylżycką. Oglądałam je, gdy byłam tutaj z Jankiem. Tak powiedział chłop. Dorota podniosłaręce do głowy. Dął silny, zimny wiatri rozwiewał jej włosy,które schowała pod kołnierz płaszcza. Żona pojechała do Radomska na targ. Zabrała się wozemz sąsiadami. Bez niej niczego dać nie mogę. Może panienka przyjedziejutro albo zaczeka? Chłopmiał tylko jeden ząb duży, siny. Twarz pożółkłą,z głębokimi bruzdami od nosa. Mówiłwolno, wiatr porywał jego słowa. Czekać nie mogę. Może przyjadę jeszcze raz, w nocy. Ale nie chciałabym wasbudzić. Jeśli panienka na pewno przyjedzie,to będziemy czekali. Przyjadę. Hrabina bardzoprosiła ofotografię. Dorotamówiła krótkimi zdaniami, wiatr ją smagał. Chciała jak najszybciej zakończyć tęsprawę. Podała chłopu rękę. Tamten znowuzdjął czapkę, głowę miałprawie zupełnie łysą. Podmuch wiatru poderwał zniej kilka siwychkosmyków i rozrzuciłje po całej łysinie. Michał podkręcił szybę wsamochodzie. Dorota krzyknęła cośjeszcze do chłopa i zajęła miejsce za kierownicą. Uruchomiła silniki zaczęła zawracać na piaszczystej drodze. 130 Mówiłeś o "Szarym"odezwałasię manewrując kierownicą. To jest jego ojciec^ Ojciec "Szarego"? Michał aż się obejrzał. W tylnej szybiezobaczył stojącego wciąż starego chłopa w wielkiej futrzanej czapcena głowie. Za jego plecami był płot z sosnowych żerdzi, dalej białachałupa kryta słomą, potem czarne pole zorane na zimę, i dalejbrunatny skraj lasu. Wyżej wiatr gnał wiosenne,wieczorne chmury,które pędziły jak ogromne,niekształtne ptaki. Opowiadano,że ,,Szary" jest nieślubnym dzieckiemstarejhrabiny czy też jej męża. Myślałem, że on jest twoim krewniakiem. Tak mówiono? Po prostu stryjenka bardzogo lubiła. Mójojciecteż go cenił. Tylko ja go niecierpiałam, twierdziłam, że maprzewrócone w głowie. Chciał być zbawicielem ojczyzny. Kochałsię w tobie. Wiem. Mówił mi o tym aż do znudzenia. A teraz stryjenkaobdarzyła mnie misją zdobycia jego fotografii. Chce gowspominać. A jednak coś ich łączyło? Roześmiała się. Nie to, co myślisz. Mogę cipowiedzieć, co byłomiędzynimi. Tylko że dziś to wygląda bardzo żałośnie. Widziałeś tegochłopa, tak? Tak. On był leśniczym. Przed pierwszą wojną światową te wszystkie lasy należały do mojego stryja. Stryjenka i stryj mieszkali wedworze o cztery kilometry stąd. Wywiązał się romans między stryjenkąi pięknymmłodym leśniczym. Tym chłopem? Niemasz wyobraźni. On był wtedy bardzomłody, stryjenkatakże. Wszystko było jak w powieści Lawrence'a. Nie czytałem. Stryj się dowiedział o romansie, zabrał stryjenkę do Francji,a leśniczy się ożenił z córką biednego drwala. Postawilitu zagrodę,urodził się im Janek, czyli "Szary". Stryj swój majątek sprzedał, lasyzabrali mu za nie opłacone podatki, zamieszkał zestryjenką w Piotr1, kowie, potem umarł. A stryjenka wciąż się interesowała losemleś" niczego, a że leśniczy w ciężkiej pracy zbrzydł i postarzał się, całysentyment skupiła na Janku. Chłopak skończył gimnazjum w Piotrkowie, niebez pomocy finansowej stryjenki. Pamiętam, że jedne 131. wakacje spędził ze stryjenką u nas w Łęgach. Miał umiejętnośćpodobania sięludziom, mój ojciec też był nim oczarowany, możedlatego, że nie miał syna, tylko mnie. "Szary" zresztą świetnie sięuczył, dobrzemiał w głowie. Skończył seminarium nauczycielskie,ale wtedy wybuchła wojna. Wrócił do swoich rodziców na wieś. W trzecim roku wojny mój ojciec też zapragnąłcoś zrobić dlaojczyzny. Zaprosiłdo nas "Szarego" i zachęcił go do zorganizowania konspiracji. ,,Szary" miał już wcześniej jakieś kontakty, byłprzecieżoficerem rezerwy, i tak się to zaczęło. A teraz ja naprośbęstryjenki muszęjej przywieźć fotografię "Szarego". Stryjenka chcemieć pamiątkę z ojczyzny. W Piotrkowie przeczekali w kawiarni aż do zmroku. Dorotaopowiadała Michałowi o Paryżu, o swojej przyszłej rodzinie, o znajomych. Michał mówił o Zubercie, iżeby popisaćsię zdobytą jużwiedzą, rozwodził się na tematmesjanizmu, a wreszcie wyrecytowałjej po łacinie przemówienie Cycerona przeciwko Katylinie. Tam też będziesz mógł się dalej uczyć powiedziała Dorota. Tam? Chyba skorzystasz z propozycji Hudsona. Baronde Tours potrafi załatwić ci sprawę wyjazdu. Zastanowię się rzekł Michał. Wreszcie wyruszyli doŁęgów. Kilkanaście kilometrów jechaliszosą, a potem skręcili w leśne drogi. Citroen byłsilny, niósł ichprzez błotoi piachy. O ósmejwieczorem znaleźli się naskraju lasu,gdzie kiedyś zaczynały siędworskie pola granicząc z pólkami chłopskimi. Dorota wygasiła światła w samochodzie iwjechała między wysokie jałowce. Czy nie za wcześnie? zastanawiał się Michał przeskakującrów, okalający las. Ludzie chybajeszcze nieśpią. Ktoś możeprzechodzić przez park i zauważy nas. Zaczekamy tu z godzinę postanowiła Dorota. Noc okrywała las i pola. Czasami tylko, gdy wiatr raptem rozgonił chmury, na krótką chwilę ukazywał sięksiężyc i robiło sięwidniej. Wtedy dostrzegali czarnąścianę drzew w dworskim parku,a Michałowizdawało się, że widzi nawet topole w Łęgach Chłopskich. Skrajem lasu przespacerował sięMichałnaswoje pole, niby poto, aby sprawdzić, czy nikt się w pobliżu nie kręci. Ale naprawdę 132 ciekawiło go, czy ściernisko, które tu było przed dwomalaty, zostałozorane, obsiane albo przygotowane pod ziemniaki. Poczekał, ażznowu na chwilę pokazał się księżyc. Ze złością stwierdził, że cała jegomorga pod lasem stała się ugorem, lichym pastwiskiem, gdzie krowymogły sobie zęby powybijać na twardych grudach. Tukochaliśmy się, pamiętasz? odezwała się Dorota, któranieodstępowała goani nakrok. Nad tym rowem. Przyjeżdżałamdo ciebie na koniu, pamiętasz? Tak mruknął Michał. Pasłem tu krowy. W zbożuojcieczasiał saradelę. Wysoko wyrosła saradela, krowy miały co żreć. A teraztylko gruda. Zimny wiatr przeniknął ich chłodem. Z nieba zaczęło z rzadkaprószyć, ni to śnieg, ni grad, ni deszcz. Chodźmydo samochodu. Tam zaczekamy zaproponowała. Usiedli w zacisznym wnętrzu auta. Michałzapalił papierosa. Słyszeli głośny szum lasu iciche tykanie zegara na desce rozdzielczej. Za szybami mrokstał się tak gęsty, że nie widzielinawet końcamaski wozu. Wpewnej chwili na dachsamochodu zgłuchymłoskotem spadła szyszka. Dorota przeraziłasię i przytuliła się doMichała. Nie bój się rzekł. Pocałujmniepowiedziała. Zdusił nie dopalonego papierosa. Pochylił się ku niej, zacząłmocnocałować ją w oczy, w usta, w szyję. Potem otworzył drzwiczki i wyniósł Dorotę zwozu. Nie, nie, nie dzisiaj mówiła, usiłując mu się wyrwać. Nie widział jej twarzy,nie widział jej gniewnych oczu. Pod dłońmiczułjej ciepłe ciało. Położył ją na wilgotnym igliwiu. Przygniótł sobą i rozchylił nogi. Wziął ją siłą, choć się wściekle broniła, nawet gryzła go w usta. Ale smak własnej krwi jeszcze bardziej go podniecał. Jesteś cham, świnia! powiedziała, wyrwawszy się w końcuspod niego. Zcałej siły uderzyła go w twarz. Przyjął ten policzek iroześmiałsię, przed drugim uskoczył w bok, za jałowiec. Uprzedzałamcię, że dziś nie można. Idioto, mogę zajśćw ciążę. Przez twoje chamstwo nie miałam żadnej przyjemności. Ale ja miałem. Jeśli zajdziesz w ciążę,przynajmniej urodzi się 133. wam dziecko bez wielkiego krzywego nochala i bez tych kręconychwłosów jak na czarnej owcy. Akurat mi teraz dziecko potrzebne! Otarł chusteczkąkrwawiące wargi. Zrobiło mu się wstyd, żepostąpił z nią tak po chamsku. W samochodzie znowu ją objął,całował, pieściłtak samo jak wtedy, gdyspotykali się przy rowie naskraju lasu. O dziewiątej zdecydował, że mogą wyruszyć do parku. Dorotawyjęła z bagażnika szpadel z krótką rączką, zamknęła wóz iwyszliz lasu na pole. Uderzył w nich wiatr kroplami deszczu. Właśnie zaświecił księżyci znaleźli wąskąmiedzę ciągnącą się aż do parku. Nie musieli więcpo omacku brnąć przez grząskie od wilgoci pola,gdzie w bruzdachksiężycoświecał podłużne rozlewiska wody. Skrzynkę zakopałamw lewymrogu. Tuż przypłocie. Jestbardzo płytko, na szpadel ziemi informowała go półgłosem. W pałacu urządziliszkołę rolniczą zinternatem. Po parkukręcą się dzieciaki. Może idziemy zbytwcześnie? wahał się Michał. Na taką pogodę? Tam jest taka gęstwa bzów, że nikt nas niezauważy. Po chwiliusłyszeli szum drzew w parku. Znaleźli się obokdrewnianegopłotu, w którym było kilka ogromnych dziur. W jednymmiejscu płot był nawet przewrócony,zapewne po to, aby łatwiej byłotędy przeganiać bydło w pola. Dorota znała tukażdykrzak, każdedrzewo, od najwcześniejszego dzieciństwa bawiła się tu, spacerowała. Wzięła Michała za rękę i poprowadziła w gąszcz bezlistnych krzaków. ^ Tutajszepnęła, gdy znaleźli się w narożniku. Zagłębił ostrzeszpadla w ziemię i za pierwszymsztychem natrafiłna drewniane wieko. Wystarczyło kilka minut, a skrzynkaciężka zresztą, choć nie takaduża znalazła się na wierzchu. Uff szepnęła Dorota, dotykając jej dłońmi. Serce mi siętak tłucze, że aż tchubrakuje. Dał jejszpadel, asam podjął z ziemi skrzynkę. Wiatr wzmógł się,drzewa huczały groźnie i głucho. Deszcz padałcoraz większy. Księżyc przestał się pokazywać,zakryty nieprzerwaną gęstwą czarnychchmur. Szli niemal po omacku, nie widząc nawet-ziemi pod nogami. Niepotrafili znaleźć miedzy, którą tu przyszli iweszli na pola, gdzie 134 nogi zapadałysię im po kostki. Z tłustej ziemiwydostawali jei z wielkim trudem. Skrzynka mocno ciążyła Michałowi. Chodźmy do drogi zdecydował. Ale jeszczedługo trwało, zanim stanęli nakamienistym gruncie. Michał spocił się, Dorota głośno dyszała, oblepione błotem butyutrudniały marszjak kule kajdaniarskie. Daj odpocząćpowiedział Michał. Postawił skrzynkę nadrodze, usiadł na niej. Słyszelijuż szum drzew leśnych, byli niedaleko celu wędrówki. Zachowujemysię jak przestępcy. A przecież przyszłam tu niepo czyje,tylko po swoje rzekła Dorota, ocierając chustką twarzmokrą od deszczu. Chusteczkapięknie pachniała jakimiś perfumamii nawet o dwa kroki Michał poczuł mocny, upajający zapach. A ja? wybuchnął goryczą Michał. Czy tam pod lasemnie leży moja ziemia? Czytam w ciemnościach niejest mój dom? Usłyszelichlupot błota. Ktoś nadchodziłdrogą od lasu. Kobiecygłos mamrotałjednostajnie,wiatr porywałi plątałsłowa: Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą. ZdrowaśMario,łaskiś pełna, Pan zTobą. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą. Błogosławiony owoc żywota Twojego. Dorota pochyliła się do ucha Michała. Zejdźmy z drogi. Po co? Przecież idzie sama. I umieraze strachu. Głos miznajomy. Nie chciało mu się uciekać zciężką skrzynką i znowu miesićbłoto na polach. Głos był mu rzeczywiście dobrze znajomy, tylko niemógł sobie przypomnieć, do kogo należał. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą. Teraz rozpoznałgłos. To była Janka z Suchej, córka wujaHanki, któryprzyjeżdżał obrabiać jej ziemię. Janka pomagała Hance w gospodarstwiei przy dziecku. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Pan z Tobą. Podniósł się zeskrzynki. Nadchodzącaznajdowała się już o kilka kroków, ale jej nie widział. Ona również nie mogła widziećani jego, ani Doroty. Janka! zawołał w ciemność. Odpowiedział mu pisk pełen przerażenia: Matko Przenajświętsza! 135. To ja, Michał powiedział uspokajająco. Niechbędziepochwalony. Na wieki wieków odrzekła. Stanęli obok siebie na drodze. Padał deszcz, wciąż dął silnywiatr. Widzieli tylko swoje sylwetki i białe plamy twarzy. Skąd wracasz po nocy? zapytał. Od ojca, z Suchej. Byłam tam z dzieckiem, bo Hankęwzięlina przesłuchanie do UB w Piotrkowie. Trzy dni jątrzymali i dziśwypuścili. To już drugi raz tak było. Dała znać, że wróciła do domu,więc zabrałam dziecko zSucheji idę do Łęgów. Dwa razy ją wzywali? A tak. Ociebie pytają. Gdzie się ukrywasz, chcąwiedzieć. Hankazdrowa? Zdrowa. Twój list dostała. Ciągle płacze. Napisałem, że wrócęi tak się stanie. Powiedz jej, że mniewidziałaś. Jestem zdrowy, myślę o niej i pamiętam. Tak powiem rozpłakałasię, nie bardzo wiedział dlaczego. A dzieckochcesz zobaczyć? Dziecko? Nagle uświadomił sobie, że mówio jego dziecku, że to właśniejego dziecko ma teraz na ręku. Sercemu zabiło, jakby się czegośprzestraszył. Wyciągnął przedsiebie ręce i namacał jakiś tłumok. Chciał gowziąć od niej, ale niepotrafił. Jestemowiązanachustką powiedziała. Bo może sięprzechłodzić. Chcesz chłopaka zobaczyć, ta zajrzyj tutaj. Ale jestciemno. Wyjął z kieszeni latarkę elektryczną,którą mu Dorotadała jeszczew samochodzie. Oświetlił Jankęi tłumok, który miała na piersiach. Ciężki odezwałasię, wolną dłonią rozchylając chustę. W blaskulatarki zobaczył policzek,zamkniętą powiekę i rozpłaszczony nos. Dziecko wtuliło twarz wkaftan na piersiachJanki. Ciężki jest powtórzyła Janka. Ma prawie półtora roku,a taki ciężki. Jużledwo znim idę. Zgasił latarkę, żeby Jankanie zauważyła Doroty, którastała naskrajudrogi o kilkanaście metrów od nich. Pochylił się iw ciemnościachdotknął ustami twarzy śpiącego chłopca. Policzekmiałciepły, 136 pachnący jakimś nie znanym Michałowidziecięcym zapachem, i delikatny jakwargi konia. Idź z Bogiem rzekł. I powiedz Hance, że żyję. Możewkrótce będziemyrazem. A ojcu swojemu powiedz, że tę morgę podlasem też trzebazaorać. Niech zasieje saradelę. Zostań z Bogiem odpowiedziała. Odeszła, chlapiącgłośno po kałużach na drodze. Po chwili jużjej nie dostrzegał, awkrótce przestał słyszeć i chlapanie. Wtedywrócił do Doroty, podjął z ziemi skrzynkę i poniósł ją do samochodu. Gdy znaleźlisięwe wnętrzu auta, położył sobie skrzynkę nakolanach, zabite gwoździami wieko podważył ostrzem szpadla. Nie wierzysz mi,że tam są tylko srebrne nakrycia? Myśliszmoże,że niosłeśskrzynię złota? Nikomu nie wierzę odpowiedział. Ale w skrzynce naprawdę leżały owinięte w pakuły srebrne półmiski i talerze, srebrnekoszyczki, patery, sztućce i tace. Nakażdymbył herb Tylżyckich. Ładne stwierdził gasząc latarkę. Skrzynkę położył na tylnym siedzeniu samochodu. A terazdaj mi te pieniądze. Wręczyła mu trzy papierki po pięćdziesiąt dolarów, Dziękuję powiedział skinąwszy głową. PułkownikowiHudsonowi powiedz, że dziękuję za pamięć, ale z jego zaproszenianie skorzystam. Zostanę tutaj. Przekręciła kluczyk w stacyjce. Cicho zawarczał silnik. Zapaliłareflektory i wolno wyprowadziła wózz krzaków jałowca. Zrobisz, jak zechcesz. Masz tu żonę, dziecko. Odpowiedział jej dopiero podłuższej chwili namysłu: Nic nie rozumiesz. Wy nigdy nie wrócicie na swoje. Conajwyżej chyłkiem, nocą, jak złodzieje. Ale my tu wrócimy. W białydzień, z otwartym czołem, rozumiesz? Kiedy? zapytała drwiąco. Zacisnął pięści, tak go zabolało to pytanie. Może nigdy. Możenigdy żywi tu nie wrócimy. Ale zostałynasze dzieci. Wrócimy tu poprzez nie, rozumiesz? My mamyprawodo powrotu. A wam to prawozostało odebrane. Cieszyszsię z tego? To było sprawiedliwe rzekł. Tacy jak wy wszędzie 137. znajdziecie nową ojczyznę. A my gdziemamy jej szukać? Ona jesttam, gdzienasza ziemia. Padał deszcz. Włączyła wycieraczki, które zaczęły pracowaćz monotonnym popiskiwaniem. Smugi świateł reflektorów wyłaniaływ mroku czarne pnie sosen i białe brzozy rosnące wzdłuż leśnejdrogi. Pomyślał o dębie, jak z tego dębu drwił Zubert nalekcjipolskiego. "Jutro są dwie godziny polskiego"uświadomił sobieten fakt z dużym niepokojem, bo jeszcze nie napisał wypracowaniapt. "Myśl polityczna Anhellego". Jeślinie chciał jutro złapać dwójki,należało po powrocie doŁodzi zaraz zasiąść do lekcji. Kilka minut przed północą zajechali przed zagrodę rodziców"Szarego". W oknie chałupy paliło się światło. Chodź ze mną zaproponowała. Na drodzeszarpnął nimi wicher. Zapukała do drzwi, które zarazsię otworzyły; zapewne czekano tam na Dorotę. Weszli do ogromnejkuchniz wielkimbielonym piecem. Na okapiepaliła się ozdobnalampa naftowa,jej blask padał na drewniany stół, zydlei brudnąpodłogę. Myślałem, że panienka już nie przyjdzie powiedział ojciec"Szarego". Był wciążw kożuszku, w wielkiej czapie na głowie. Przysunął zydle bliżej ciepłego pieca, zapraszając, żeby sięogrzali. Spłoszone ruchem ludzi spod pieca uciekły cztery karaluchy. Szły krawędzią mroku, starannie omijając kolisty blask światła Rozmawiał panz żoną? zapytałaDorota. Nie wykazywałaochoty do dłuższego pobytu. Chciała jak najszybciejzdobyć fotografię. Michał usiadł. Wydawało mu się, że sprawiająprzykrość temuchłopu, tak na jednej nodze załatwiającsprawę zdjęć jego jedynegosyna, który zginął. Rzucał na ojca "Szarego" ukradkowe spojrzenia,szukającw jego pobrużdżonej twarzy i żółtawej cerze choćby śladudawnej urody. Chłop ruchy miał niepewne, wzrok strwożony. Żonana panienkęczekała. Ale była zmęczona i poszła spać. Tu jest fotografiapowiedział nieśmiało. Z wysokiego kredensu zastawionego glinianymi dzbankami, ostrożnie wziął w palce nieduży kartonik ipodał Dorocie. Było to legitymacyjne zdjęcie, dość stare chyba. "Szary" nosiłmundur gimnazjalny. 138 Dorota otworzyła torebkę, schowała fotografię, torebki jednaknie zamykała. Hrabina Tylżycka prosiłamnie o przekazanie wam pamiątkiod siebie. Coś błysnęło w białych palcach Doroty. Złoty łańcuszek z maleńką złotą miniaturkąobrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Nie, nie. Nie mogę przyjąć. Chłop złożył ręce jak dol modlitwy. Ten podaruneknapełniałgo przerażeniem. Niech go panienka odda zpowrotem prosił. Michałzrozumiał, że Dorota go nieokłamała. Między tym chłopemi starąhrabiną naprawdę zdarzyło siękiedyś coś bardzo intymnego. Ten złoty łańcuszekcoś znaczył, chłop bałsię tego znaczenia,nie chciał nawet dotknięciem łańcuszka wracać do dawnychspraw. Karaluchy znowu maszerowały pod piec. Szły ostrożnie, jeden zadrugim. Ich długie wąsybyły czujnie nastroszone. Skrzypnęły drzwi od sieni. Obejrzelisię prawie jednocześnie. Ktoś stanął wotwartych drzwiach, niewidoczny w ciemnej sieni. Potem wszedł, zamknął za sobą drzwi. I wtedy poznali, że to"Szary" Boże święty! krzyknął Michałi zerwał się z zydla. Stanąłna baczność, jak stawał przed ,,Szarym"w oddziale. Dorota okazała więcej opanowania, może dlatego,że nie lubiła"Szarego". Michał usłyszał głośny trzask zamykanej torebki. Witajcie rzekł"Szary". Lekko kulejąc na lewą nogę, podszedł do Doroty i podał jej rękę. Spocznij uśmiechnąłsię doMichała. I także podał mudłoń. Miał żółtą, zmiętą cerę jak jego ojciec. I nawet podobne głębokiebruzdy od nosa. Kulał, a więc był chyba ranny. Myślałem, że wszyscy zginęli wyjąkał Michał. Siadajcieuśmiechnął się ,,Szary". Patrzycie na mnie jakna upiora. Jestem żywy. Żyję powtarzał, jak gdyby chciał Dorotęi Michała przekonać do czegoś,co było przecież oczywiste. " Zabili pode mną konia, wracałemdo gajówki pieszo zacząłtłumaczyć się Michał. Ale "Szary" machnął ręką i powiedział: Wiem wszystko. Nazajutrz po twoimwyjeździe z Piotrkowazjawiłem sięu hrabiny Tylżyckiej, która powtórzyła mi wszystko, co 139. jej mówiłeś. A ja dostałem dwa postrzały w nogę. Hrabina wezwałalekarza, leżałem u niej przez tydzień. Potem przyjechał ojcieci przewiózł mnie tutaj. Terazjuż z nogą jest prawie dobrze. A inni? Nie wiem. "Szary" wzruszył ramionami, przestał się uśmiechać. Każdy ratował się na własnąrękę. Zaskoczyli nas, otoczyli. Dopiero teraz odezwałasię Dorota: Stryjenka minie mówiła, że żyjesz. Prosiłem ją o to. Bardzo chciała, żebym zniąwyjechał. Alenielubię zostawiaćdługów. Ojciec nie ma jakiejś ćwiartki? powiedział nie patrząc w jego stronę. Trzeba godniej przyjąć naszychgości. Potem siedzieliprzy stole, na którym stała butelka wódki, natalerzu leżał pokrajany chleb, masło i plasterki starej słoniny. Dorota nie chciaławypić nawet kieliszka, jej milczenie wydawało sięwrogie. Jak gdyby była niezadowolona,że "Szary" żyje. "Nigdy niedowiem się o nich całej prawdy" pomyślał Michał. Musiał"Szaremu" opowiadać oswoichlosach, oszkole, nauce, planach naprzyszłość. "Szary" pił dużo. Michałrównież, Dorota coraz częściejspoglądała nazegareki zaczynała poziewywać. Ale udawali, że tego nie widzą. I myślisz, że pozwolą ci skończyć szkołę? Masz nadzieję, że nikt nie wpadnie na twój trop? spytał"Szary". Ujawnię się rzekłMichał. Przez jakiśczas dadzą ci spokój, lecz później przyjdą pociebie i wyciągną ci dawnesprawy. Wieluz tych, cosię ujawniło,znowu chwyciło zabroń. Daj muspokójwtrąciła się Dorota. Wszyscy chcemy się ujawnić rzekł"Szary". Niczegobardziej nie pragniemy niż spokoju. Ale oni muszą spełnić pewnewarunki. Niebędziemy się ujawniać na zasadzie, że oni zechcą namdarowaćnasze winy,bo żadnych win nie popełniliśmy. Po sto razyżycie i krew ofiarowaliśmydlaojczyzny. Nie jesteśmy przestępcami, którym można okazać łaskę. Ja już walczyć niebędę stwierdził Michał. A przysięga? "Radosław" zwolnił naszprzysięgi. 140 Nie przysięgałeś "Radosławowi", tylko mnie. Nieprzysięgałem panu, tylko ojczyźnie. ,,Szary" wstał od stołu, kulejąc chodził po kuchni, od drzwi dopieca, od pieca do okna, i znowu do drzwi. Przerażone jego krokamiuciekałyspod pieca karaluchy, niknącw mrocznym kącie. To prawda,że przysięgaliśmy ojczyźnie mówił "Szary". Dlatego tylko we własnym sumieniu trzeba szukać odpowiedzi: czyjestemzwolniony zprzysięgi, czyobowiązuje mnie ona nadal. Spójrzna mojąnogę: te rany się już prawie zabliźniły. Ale czy zabliźnią sięrany,które mamy w naszym sercu? "Radosław" zdradził, wielu sięujawniło. Poszli pokornie, zdali broń, pieniądze, poklepano ich poramieniu i to wszystko, co otrzymali za lata trudów iwyrzeczeń. Znowu powtórzył się wrzesień 1939 roku. Wodzowie nasi ucieklialbo zdradzili. Ale armia niezawiedzie. Nie, Michał, my nje zawiedziemy. Poprowadzimydalej walkę. Niech tam nasza "góra" likwiduje się i przystosowuje do nowego życia,nawet za cenęupokorzeń. Niech oni popełniają samobójstwo. Leczmy róbmy swoje,aż oniznowu odzyskają równowagę iprzyjdą nas prosić o łaskę. Na szczęścienie wszyscy jeszcze potracili głowy. Pamiętasz naszezgrupowanie? Pamiętasz,,Zbigniewa"? To właśnie "Warszyc". Wystarczyło, żektoś zechciał stanąć na czele, a pod jego komendę zgłosiły się setkiludzi. "Zbigniew" dowodzi teraz armią, która ma ponad pięćtysięcyżołnierzy, a z każdym dniem jego szeregi wzrastają. Powtarzająsięscenyz ,,Potopu". Wieść o tym, że ktoś wytrwał, że okazał hartducha, wystarcza. Posłuchaj, Michał, co ostatnio napisał do mniekapitan "Warszyc". Daj mu spokój, słyszysz? powiedziała ze złością Dorota. Nie słuchał. Z górnej kieszeni swej mundurowej marynarki wyjąłzłożony we czworo papierek. Znał jego treść chyba na pamięć, czytałten list zapewne wiele razy. Niemal nie patrząc nanapisane słowa,mówił półgłosem: "PorucznikuSzary. Otrzymałem informację, że wraca Pan do^ zdrowia i sił. Cieszę sięz tego niezmiernie, bo tacy jak Pan są nambardzo potrzebni. Czekają nasnowe trudy i dalsza walka. Tymtrudniejsza,że dokoła czai się zdrada i zanikideałów. Rzeczywistośćpolska, którą stwarzają namkomuniści, to jedno ogromne rozczarowanie. Ale im więcej tragedii przeżyjemy, tym mniej przykrych niespodzianek doznamy w Niepodległej Polsce. Niejesteśmy polity141. karni; nie będziemy popierać nikogo ani w kraju, ani za granicą. Raczkiewicz i Bór-Komorowskizwiązali się z grupąozonowską. Anders służy narodowcom, Mikołajczyki jegostronnictwo dążą dozacieśnienia stosunków z Rosją, Bierut i Osóbka-Morawski tozdrajcy. W tejsytuacji, panie poruczniku Szary, musimy liczyćtylkona własne siły. Za autorytet uznamy tylko tego,kto będziedziałał zgodnie z wolą Narodu lub kogo Naród naprawdę wybierze. Liczę, że odpowie Pan na moje żołnierskie wezwanie. Każdego dniabędęoczekiwał Pańskiego zjawienia się w naszych szeregach". Złożył kartkę, schował ją do kieszeni. Zgłoszę się na wezwanie. Nareszcie zjawił się człowiek, którygotów jest wyprowadzić nasze szeregi zchaosu niepewności iniewiary. Ty też, Michale,rozważ to wezwanie. Nie może cię zabraknąć wśród nas. Nie rzekł Michał. I wstał od stołu. Dorota też podniosła się zzydla. Już bardzo późno. Jedziemy powiedziała. "Szary" uśmiechnął się łagodnie. Podając rękę Michałowi, powiedział z przekonaniem: Wiem, że cięzobaczę. Zgłosiszsię na stację Kamieńsk dokasy biletowej i powiesz:"Czy mogę kupić proszki od bólu głowy? "Jeśli otrzymasz odpowiedź: "Właśnie jest nowa porcja towaru", możesz być pewien, że trafisz do nas. Nie pokręcił głową Michał. Dorota otworzyła torebkę, wyjęła fotografię i podsunęła ją "Szaremu". Napisz dedykację dla stryjenki. "Szary"usiadł przy stole i wiecznym piórem napisał na odwrociekilka słów dla starej hrabiny Tylżyckiej. Potem otworzył drzwiczkikredensu, pogrzebał w starych papierzyskach i wyjąłjeszczejedną fotografię. Tobie też dam na pamiątkę powiedział nieśmiało. Usiadłi znowucośpisał. Dorota wyraźnie niecierpliwiła się i raz po raz spoglądała na zegarek. Obydwie fotografie schowała do torebki, jeszcze raz uścisnęła dłoń "Szarego". Do zobaczenia rzekł "Szary" do Michała. Nie znowu pokręcił głową Michał. 142 Odprowadziłich aż dosamochodu. Dorota ruszyła ostro, gwałtownie puszczając sprzęgło, aż samochodemszarpnęło. Ujechała kilometr, zdjęła prawą rękę z kierownicy i zaczęła niągrzebać w torebce. Przeczytaj, co minapisałrozkazała Michałowi, podającmu fotografię z dedykacją. Michał przeczytał głośno: ,,Kocham cię bo masz coś z moich leśnych przeżyć i marzeń. Kocham cię bo upajasz, porywasz i budzisz twórcze tęsknoty,- jakpieśni partyzantów. Bo jesteśjak najpiękniejsza z nich. Kocham cię bo przypominasz rozkwitły kwiat wiosny, bo; jesteśjak melodia polskiej ziemi, jak jej żywioł, jej udręki,jej zawoi łania, jej żale i nadzieje". "Szary" On jest grafomanem powiedziała ze złościąDorota. Zatrzymała samochód. Wyrwała Michałowi fotografię. Podarłają na drobne kawałki i otworzywszy okno, wyrzuciła skrawki w ciemność. Dlaczego takgo nienawidzisz? Mówiłam ci kiedyś. "Szaremu" wielkie słowa i wielkie czynysąpotrzebne, aby utwierdzić się w przekonaniu, żejednak jest mężczyzną. Nie daj się nabrać na jego słowa. Czuję do niego tylkowstręt. Zaczynałoświtać, gdy podwiozła Michała pod jego dom w alejach Kościuszki. Żegnaj. Niech cię Bóg prowadzi powiedziała. Z tymHudsonem okłamałam cię. Nie widziałam go. Okłamałam cię, żebyśmi pomógł. Wiedziałem o tym stwierdził bez żalu. I wyskoczyłz samochodu. Chwilę jeszcze stał na chodniku przedbramą obok blaszanych pojemników ze śmieciami, które nad ranemwystawił dozorca. Zobaczył, jak czarny citroen skręcił w kierunkuPiotrkowskiej i znikł za narożnym domem. ,,Nazywam się Michał Bartel. Jestem uczniem II klasy gimnazjum powtarzał sobie wspinającsię po schodach. Ale w półmrokuklatki schodowej jawiła mu sięprzed oczami dziecięcatwarzz przymkniętymi oczamii nosem wciśniętym w kaftan. 143. CZĘŚĆTRZECIA I Nadrzeczne łąki pokryły się kaczeńcami. Młoda zieleń trawy! miałabarwę szmaragdu. Kaczeńce wyglądały na łące jak rozpierzchnięte stado żółtych kurcząt, które dopiero co wyskoczyły z gniazdaw wiklinowym koszu, stojącym w kuchni domu Urszuli. Radosna kwoka z nastroszonymi piórami dumnie wyprowadziła stado kurcząt na podwórze,a potem wymaszerowała z nimido sadu zalanego wiosennymsłońcem. Kurczęta szły niezgrabnie, raz po raz przewracały się, wciąż pozostawały w tyle, żebypotembiec na wezwaniekwoki ikryć się pod jej opiekuńczymiskrzydłami. Marcin stał w sadzie i z uśmiechemobserwował pierwszy marszżółciutkich kuleczek. Kot, którywygrzewałsię pod nasłonecznionąścianą obory, uciekł na ich widok, fukając ze strachuprzed kwoką. Przechodząc obok Marcina otarł się o jego wysokie buty,prężącgrzbiet,i wystawiając do góry ogon. Znad rzeki,ponadłąkami pełnymikaczeńców, dolatywał krzykgęsi i to była właśnie wiosna. Ta sama, za którą tęsknił i którątyle razy oglądał. I za każdymrazem napełniałago ogromnąradością, niemal szczęściem. Z podwórza napływał zapach nawozu. Przed otwartymi wrotamiobory stał wóz naładowany gnojem. Marcin zamierzał zaprząc do"wozu konie i wywieźćgnój na matczyne pole do ŁęgówChłopskich. Ale takmocno świeciło słońce, że przeszedł się do sadu zobaczyć,jak szybko puszczą pąki i obsypią się kwiatem wiśniowedrzewa. Widok zieleniejących łąk, krzyk gęsi na rzece,stado kurcząt maszerujących do sadu wszystko to dorzucało mu dojego poczuciaszczęścia jakby nową garść radości. 10 Liście dębu, t. II145. Marcinku! zawołała Urszula, stając w drzwiach domu irozglądając się popodwórzu. Zobaczyła gow sadzie i wiedział, że zaraz do niego przyjdzie. Idąc będzie patrzyłananiego z zachwytem, potem zacznie uśmiechać się radośnie, zapyta, dlaczego tak stoi w sadzie, a gdy odpowie,że przygląda się wiośnie, dotknie swoją dłonią jego ręki i takżebędzie rozglądać się po łąkach, przyglądać się wiośnie. W dzień ichślubu wójt Lipkapowiedział doMarcina: Masz teraz najpiękniejsze konie i najładniejszą kobietę. Oj,Marcin,Marcin, w pas ci się musimy kłaniać. Z tej chudej, wysokiej siedemnastolatki, z twarzą bladą jakmąka,zrobiła się dorodna, postawna kobieta, urodziwa jak anioł naobrazku, jak Matka Boska z książeczki do nabożeństwa. Marcin zaś,który jeszcze tak niedawno przymierałgłodemi żebrać chciał o metrżyta i kawałek sperki, teraz był gospodarzem, jednym z najbogatszych wewsi, odpasionym na dobrym wikcie, noszącym sięz pańska. Ubrań bowiem miał dużo po ojcu i bracie Urszuli, a i trochę nowych rzeczy sprawił sobie w Piotrkowie. Trzymali dwojesłużby, bo Wiktadonich wróciła, także chłopaczka czternastoletniego, półsierotę z Łęgów Szlacheckich, Urszula do siebie przygarnęła. Co niedziela jeździli bryczką do kościoła w Łęgach, a w dnitargowe do Sulejowa. Raz nawet do Piotrkowa się wybrali. W kościele Urszula siedziała w kolatorskiej ławce,tam gdzie dawniej byłomiejsce hrabiów Tylżyckich, ateraz siadywałbogacz Partyka, obokzaś niego Urszula i Marcin. Tylko że Marcin rzadko wchodził dokościoła,wolał pilnować koni przywiązanych dodrzew obrastających cmentarz. Większość mężczyzn zresztą zawsze wystawała nacmentarzu albo obsiadywała murek przykościelny. Ale Marcin stroniłi od nich; jak przystało na gospodarza takbardzo zamożnegoodnosił się do wszystkich z rezerwą i odrobiną wyższości. Aleto niebogactwo byłoprzyczyną takiej postawy. Nie mógł zapomnieć, żepozwolono, aby jego matka umarła zgłodu, a ijemu również niktpo powrocie z wojskanie okazałpomocy. Ba,ziemidziedzicowej mu nie dali, choć mu sięnależała. Gdywracali z kościoła po ślubie, Urszula zapytała go szeptem, całując w policzek: Marcinku, powiedz, czy jesteś szczęśliwy? Tak odpowiedział. Bo wydawało mu się, żejest szczęśliwy, 146 a raczej, żepowinienczuć się szczęśliwy. Miał wielkie gospodarstwoi kobietę, która kochała go jak nikt naświecie. Urszula była wciąż niesyta miłości. O zmroku zapędzała go dołóżka. Niemal siłą musiałwyrywać się z oplotu jej nagichramion,żeby nad ranem koniom dać żreć albo wcześniej wstać do roboty. Wciąż chciała się kochać, wszystko jedno gdzie i kiedy, każdemiejsce i każda pora wydawała jej się dobra. Jeśli wszedłpo coś dostodoły, byłpewien, że choćby pozostawił Urszulęw kuchni, to onaza chwilę odemknie cichutko wrota, wśliźnie się do wnętrza,bezsłowaobejmie go, zacznie całować,aż w końcu zaciągnie na słomęw sąsieku. Jeśliwchodził do spichrza ze zbożem, zaraz trzeszczałyszczeble drabinyi pokładałamu sięna kupie ziarna. Zdarzyłosię nawet, że zapragnęła go mieć pod ścianą własnego domu, gdyopierwszym zmroku wyszedłz kubełkiem po wodę do studni. Wydawało się, że ona żyje poprzezjego życie, oddychajegopłucami, patrzy na świat jego oczami. Jeśli nie mogłamiećMarcinaw sobie jako kobieta, bo otaczali ichobcy ludzie lub on był zmęczony jej miłością, to pragnęła go miećw swoich oczach, w ustachwyczuwać smak jegoskóry, zębamidotykać jego ciała. Wciążspoglądała na niego, jak głodny kot na wróblasiedzącego wysokonagałęzi. Nieustannie czułna sobie jej zachłanne i głodne spojrzenie. Z początkuschlebiało muto, a potem zaczęło nużyć i stało sięciężarem. Z czasem cały jego spryt skierowanybył tylko na to,aby wymknąćsię jej spojrzeniom,uciec przed jej obecnością. Ale rzadko mu siętoudawało. I teraz zaledwie stanął w słońcu w sadzie onajuż szła kuniemu, jakby się bała, że ta chwilajegosamotności oddali go odniej, uszczupli jej coś, cojest jej własnością,co jej się należy. Dokąd zawiezieszten gnój? zapytała. Na pole matki. Koło spalonej chałupy odpowiedział zadowolony, że niepyta, dlaczego tu stoi, oczym myśli i gdzie patrzy. Wydawało mu się, że gdyby powiedziałjej, że spoglądał na stadokurcząti kwokę, na łąki z kaczeńcami, i ona rzuciłaby spojrzenie nate żółte kurczaki, na kaczeńce. A wtedycośz tego widoku Marcinby stracił, coś w tym widoku nagle by się odmieniło. Anie mógłbyś, Marcin, rozrzucić go tutaj,w sadzie? Szkoda ci nawozu na moją ziemię? 10 147. Nie, nie! zawołała z przestrachem. Ja wcale tak niemyślę. Tylko żeto daleko. Ze dwie albo trzy godziny zejdzie, zanim tenwóz tam rozrzucisz. Ze dwie godziny mi zejdzie rzekł z radością. Tomoże ja ci pomogę? Nie. Sam tozrobię. Masz w domu robotę burknął. Była już przyzwyczajona do nagłychwybuchów jego gniewu. Nie chciała się domyślać przyczyny. A ja itak będę cię widziała. Zokna stwierdziłaz radością. Wzruszył ramionami iposzedł do stajni po konie. Stała przystudni,obserwując, jak zaprzęga do wozu, i stała tam jeszcze, dopókinie wyjechał na drogę. Niebo było bezchmurne, ale lekko zamglone. Gdzieś z bardzowysokasypało sięna ziemię delikatnedzwonienie skowronków. Nasyconewilgocią pola parowały powoli, wypełniając powietrzezapachem surowizny zielonych, wzrastających ozimin. Kopyta jabłkowitych koni miesiły głośnobłoto na drodze, Marcin szedł z boku po suchej ścieżce. Lejcezarzucił na wbite w wózwidły. Dopiero przy rozstajnym krzyżu chwycił za lejce i skierowałkonie napodwórze matczynej chałupy. Ścisnąłgo zaserce widokruin, nagich ścianglinianych, żółtych jakkość słoniowa. Przejeżdżając przez podwórze zajrzałciekawie przez pusty kwadrat niskiego okna, jakby przez krótki moment nosił w sobie nadzieję,że zobaczy ciemne wnętrze izby, a nie gruz i zwęglone belki. Przystudni zżurawiem mimo woli dotknął dłonią szorstkiej powierzchnigrubego drąga, którego, czerpiąc wodę, dotykały dłonie matki, ojcai jego, Marcina, kiedy był młodszy imieszkał w tym domu. Potemspojrzał dalekow pola, gdzie czerwieniłysię ceglanezabudowaniagospodarstwa Urszuli i nagle uświadomiłsobie, żewcale się nie czujegospodarzem, a tylko kimś,kto tam pracuje. Wszystko, co tam było,każdykołek w płocie, każdacegła obory czy domu, każda deskastodoły położona została z czyjegoś obcego nakazu. Urszula także wydała mu się obca. "Za łatwo mito wszystko przyszło"pomyślał. Zląkł się myśli, że niekocha Urszuli, a żeniąc się z nią, popełnił zło. Cmoknął na konie, żebyposzły szybciej. Wyprowadził wóz napole za sadem i zarazzabrał się do zrzucania gnoju w równe,niewielkie kupki. Szybko mu to poszło, więcwróciłznowu pod 148 oborę Urszuli. Po południu wywiózł cztery fury nawozu; za czwartym razem konie odprzągł od wozu, podsunął im koryto z obrok iemi wziął siędo roztrząsania gnoju. Robił to starannie,uważając, żebykażdemiejsce zostało przykryte. Szczęść Boże! powiedziała Hanka. Bóg zapłać! odpowiedział. Wyprostował się, wbił w ziemięwidły i zmęczonywsparł się na nich obydwoma rękami. Hanka szła miedzą. Na oziminie graniczącejz łąkami biegałyowce, które wymknęłysię zokólnika. Zajęty robotą nawet niezauważył, jak koło niego przebiegały, ateraz Hanka chciała jeprzypędzić Zaczekaj rzekł Marcin. Przystanęła. Do miasta, powiadają, chcesz sięwyprowadzić. W fabrycebędziesz pracować? zapytał. Nie odrzekła zdumiona. Tutaj zostaję. Gdzie mi tam: szczęścia szukać w świecie. Nie umiem, choćbym i chciała. Jej twarz wydała musię smutna. Oczy miały takiwyraz i mgiełkęjakby dopiero co płakały. Poczuł dlaniej ogromnewspółczucie, widział jejpiękność, bieli gładkość czoła z ciemnym kosmykiem włosówwymykających sięspod chustki. Urszula była piękna, ale jej wąskiei tak często silnie zaciśnięte ustaprzydawały jej urodzie wyrazu surowości. Urszulapotrafiła bardzo kochać, zapamiętywała się w miłościjej miłość była groźna, gotowa pochłonąć, pożreć jej przedmiot, leczjednocześnie kryła w sobie zdolność do tak samo silnej i zapamiętałejnienawiści, i o tym właśnie mówiły jej wąskie zaciśnięte usta. Miłość Hanki byłatkliwa jak jej twarz, mgiełkaw oczach mówiłao rozmarzeniu. ,,Takiej tkliwej miłości zawsze pragnąłem" pomyślał Marcin. I zrozumiał, że są sprawy, o których nie sposób zapomnieć. Wgodzinie śmierci swojej będzie błagał oto spojrzeniebędzie chciał je mieć przy swojej twarzy. A tutaj? zapytał. A tutaj będziesz umiała żyć? Tu maszto wielkie szczęście? I tyle goryczy usłyszał we własnym głosie, że zrozumiał: niejejpyta, tylko siebie. Złożyła ręce. To byłjej gest obronny, gdy czułasię osaczona. Nie każdymoże być szczęśliwy. Jakty dodała. I wydałomu się, że mgła w jej oczachsię rozwiała. Patrzyła na niego wrogo. 149. Ja? Wzruszył ramionami i opuścił wzrok z jej twarzy. Niewiadomo dlaczego, poczuł się winowajcą. Masz terazpiękny dom, piękną kobietę. Ludzie mówią, żesiębardzo kochacie. Zazdroszczę ci szczęścia,Marcin. Ale przecież ci się należało. Moje szczęście zostało daleko powiedział twardo. I znowu na nią spojrzał. A jej oczy stały się spłoszone, dłoniezaczęły miąć róg chustki, którą miała narzuconą na ramiona. Nie umiałam czekać powiedziałacicho. Zabrakło miwiary,że zmartwychwstaniesz. Ale ty dodała ze złością też nie potrafiłeś czekać. A co? warknął. Miałem czekać, aż Michałazabiją? Albosam go powinienem był zabić, żeby mieć ciebie? Mówiłem: rzućwszystkoi chodź ze mną. Nie chciałaś. Strzelałem do niego, ale widaćnie pisane było mu zginąć z mojejręki. Nie życzę mu teraz śmierci,ale onżywy dociebie nie wróci. I martwy teżnie. Powiadają ludzie,że zginął w gajówce Dęby, gdzie oddział "Szarego" wojsko otoczyło. W milczeniu pokręciła przecząco głową. Żyje stwierdziła szeptem. Przed dwoma tygodniami byłw Łęgach. Z hrabianką Dorotą dodała, a jemu zdawałosię, że źleusłyszał. Znią? To nie możebyć prawda. Nasza Janka jąwidziała. Z nim. Wnocy na drodze do lasu. Z hrabianką? Podpatrzyłam, jak się z niąkiedyś kochał na skraju lasu. Pewnie go znowu gdzieśprzydybała. Wiem,że już domnie niewróci, choćpowiedziałJance, żebym na niego czekała. I będziesz czekała? zapytał iaż oddech zatrzymał w piersiach, jakby się zląkł, że jego westchnienie zagłuszy odpowiedź. Nie wiem. Dziecko jegow sobienosiłam, żoną mu jestem. Zamyśliłsię. Czego oni mogli tu szukać? Po cowrócili? Przysięgam ci, Marcin, na głowę mojego dziecka, że umnieniebył. Do UB mniewzywali, u mnieraz się zaczaili, czekając naniego. Ale od tamtej pory, gdy ty mu konia zabiłeś, on anirazu niezajrzał do domu. Myślałam, że zginąłw Dębach inawet grobu jegochciałam szukać, jak wtedy twojego szukałam. Ale to nie śmierć migo zabrała, tylko Dorota. 150 Nie płacz powiedział, bo zobaczył łzyw jej oczach. Niepłaczę. Nie po nim płaczę. Siebiemi żal. I ciebie, skoromówisz, że tylko kiedyśbyłeś szczęśliwy. Co rano budzę się i pytam: jakdalejżyć? Na co czekać? Czegopragnąć? I zasypiam też tak siępytając. Ty myślisz, żeja wtedy, gdy ty byłeś szczęśliwy, ja szczęśliwa nie byłam? O,Marcin, wolałabym, abyś zginął, niż żebyś żył tuprzy mnie tak jak teraz i takdaleko. Bo gdy tyożyłeś, Marcin, to jai wtedyumarłam. Żyjeszstwierdziłgorzko. Nie, Marcin. Ale powiedziałam, że niepójdę ztobą, bo Bógmniew kościele związał zMichałemi nam nie wolno tego rozwiązać. I ciebie teraz też Bóg związał z Urszulą i nie ma siły ludzkiej, coby te węzły rozwiązała. Tylko śmierć, Marcin, jest silniejsza, aleprzecież onasię dziejez wyrokuBoga. Nie pragnę niczyjej śmierci. Ja też, Marcin. Ale swojej pragnę. I nawet ten grzech mogłabym wziąć na siebie, tylkodzieckami żal. Ono niejestniczemuwinne. A ty? Aja? Jakie są nasze winy? Naszamiłość jest grzechem. Od rodzicówodeszłam, aby żyćz tobą. Bóg naszego związku nie pobłogosławił, więc był grzechem. Miłość nie jest grzechem. Mnie ksiądz na spowiedzi powiedział, że nasza miłość byłagrzeszna. Słuchasz tych kłamców, krwiopijców, oszustów! wybuchnął. Nie bluźnij! prosiła. Nie ma Boga! krzyknął. Nie mów nic. Wyciągnęła rękę i palcami dotknęłajego ustnakazującmilczenie. Przeraziła się tegogestu. Raptownieodjęła palce od jego ust,jakbyją te wargi sparzyły. Chciała odbiec,ale chwycił jąza rękęi zatrzymał przy sobie. Hanka mówił szybko, sam nie bardzo wiedział, co jejchcepowiedzieć, lecz wydawało mu się, że musi jej przekazać to wielkieuczucie, które w nim odżyło. Hanka, pomyśl o sobie. O mnie,o nas. Przecieżmusi byćkres naszej męczarni. Powiedz jedno słowo,a rzucęwszystko, co mam, i odejdziemy stąd tak daleko, że nikt nasnieznajdzie. Trzeba żyć tylko dla siebie. Potrafiłbym wszystkoza151. cząć od nowa, choćby mi przyszło gołymi rękami karczować drzewa. Hanka, musimystąd odejść. Dziś,zaraz, bo potem będzie za późno. Jej ręka drżaław jegodłoni. Nagle wyrwała mu ją i odbiegłamiedzą, a on pozostał z pustą ręką. Widział, jak Hanka zgoniłaowce z oziminy ignała je naswoje pole, omijając miejsce, gdzie onwciąż stał i patrzył na nią. Po chwilizabrał sięznowu do roboty i dokończył rozrzucaniaobornika. Wsiadł na wóz i pojechał na obiad. Długo mył ręcei twarz w zimnej wodzie, w korycie przy kuchni. Do stołu usiadłmilczący, obolały. Czego ona od ciebie chciała? zapytałanagle Urszula. Kto? Hanka. Przecież widziałam, jak stała obok ciebie. O Michale mówiła. Od dwóch miesięcy wieści o nim niema. Zatłukligo gdzieśalbo powiesili. Kuli na takich szkodarzekła z ogromną zawziętością. Najpierw mordują, gwałcą,rabują, a potem idą do władz i broń oddają. A władze ich wolnopuszczają. Zobaczysz, on też tak zrobi, jeśli go jeszczeniezatłukli. Wróci tutaj, choć twójdom podpalił. A jabym ichwszystkichpowiesiła po storazy. Odsunął od siebie talerz z nie dojedzoną zupą. Przypomniał sobiescenę,gdy schwytała psa podkradającego jajkaz kurnika. Przywiązałago do pnia drzewa i tłukła łańcuchem krowim,rozorując dokrwi grzbiet i boki. Marcin odepchnąłją wtedy mocno, wyrwałłańcuch. Pamięćo tamtej scenie budziła wnim niechęć do niej. Pamiętałwciąż oczy, jakie miała wtedy: czarne od nienawiści, nabladych policzkach ceglaste rumieńce. Teraz też zobaczyłu niejtakiesame oczy. Jesteś zła stwierdził. Możnanienawidzić przez chwilę,przez dzień, przez tydzień. Ale nie wolno nienawidzić ciągle, botakanienawiśćjest jak trucizna, co się rozchodzi po całym ciele. Niebędziesz potrafiła kochać. Wstał od stołu i wyszedł na podwórze. Zajrzałdo stajni, żebyzobaczyć, czy konie się nażarty. Potem wrzucił na wóz pług. Popołudniu chciał przyorać obornik rozrzuconyna matczynympolu. Urszula chodziła za nim krok w krok, błagalnie dotykając jegorąk i ramion. Wróć idokończ obiadu prosiła. To nieprawda, że nie 152 umiem kochać. Przecież cię kocham, Marcin. Ale o tamtymteż niemogę zapomnieć. Jeślijednak chcesz, to jutro w kościele dam namsze za dusze ojca,matki i brata, i głośno powiem przedołtarzem: "Odpuść nam nasze winy,jako imyodpuszczamy naszym winowajcom". Mnie to niepotrzebne powiedział wzruszywszy ramionami. Aletobie powiem, zacznij ty sięmodlić, żebyś miała w sercutrochę miłosierdzia. Tak, tak,będę sięmodliła. Tylko się jużna mnie nie gniewaj. Wróć na obiad, posiedź trochę przy mnie,popatrz na mnie, porozmawiaj, uśmiechnij się. Objęła go za szyję i choć z okna wkuchni patrzyła na nichWikta, przycisnęła się do niego całym ciałem i całowała w szyję. Kocham cię. Przecież wiesz, że cię kocham. I tylko tę miłośćmam wsercu, a nie nienawiść. Rozplótłjejręce na swoim karku,odsunął od siebie. Nagleprzyszła mu do głowy dziwna myśl, którą zaraz wypowiedział: Może tak kochać niewolno? Możeta twoja miłość jest grzeszna? Przecież namksiądz błogosławił. To nic. Ale tak jak ty mnie kochasz, może tylko Bogawolnokochać, a nie człowieka? Więc grzeszysz. Ty wBoga nie wierzysz. Nie wiempowiedział szczerze. I pomyślał, że jego uczuciedo Hanki było grzechem, bo jąkochałwięcej niż Boga. Urszula westchnęła: Dziwnie mówisz, Marcin. Nic z tego nie rozumiem. Przecieżtrzebakochać swojego męża, tak ksiądz nas uczył. Wrócił do kuchni i dokończył obiadu. Położył się odpocząć nałóżku w świątecznej izbie,a ona usiadła przy nim,czekając,aby jejpozwolił położyć się przynim. Jednak nie zachęcił jej do tego. Leżałzprzymkniętymioczami,myśląc, że czekago jeszcze wiele złych dni. A ona głaskała go po kolanach, potem położyłamu głowęnapiersiach,słuchając, jak bije jego serce. Nie znajdował w sobie dla niejżadnego innego uczucia pozawspółczuciem i obawą przed jej zachłannąmiłością. Sam również byłgodzien współczucia, podobnie jak Hanka. Znalazł w sobie nawetodrobinę litości dla Michała, uwikłanego w gąszczjakichś strasznych 153. spraw. Tak, to chyba dzięki tej rozmowie z Hanką nagle pomyślało nim bez nienawiści. A może poprzez nienawiśćUrszuli raptemzrozumiał, że nie wystarczynienawidzić. Jakby wraz ze zdradzieckimstrzałem do Michała uśmierciłw sobie coś, z czym długo nie potrafiłby żyć. I odczuwałulgę, że stać go na coś więcej niż chęć zemsty. A może to świadomość, żeHanka kocha go jednakchoć tegonie powiedziała wyraźnie wzbogaciła go uczuciem wielkoduszności? "Czy Urszula potrafi mi wybaczyć, że nie kochałemjej i niepotrafię kochać? " pomyślał. Idotknął dłonią leżącej na jegopiersi głowy. A Urszuli wydało się, że jest to gestmiłości, i byłaszczęśliwa. Pochwili odsunął ją odsiebie iposzedł do koni. Aż do późnegopopołudnia przyorywał obornik na matczynym polu. Ze wszystkich stron zleciały się wrony i ogromnym stadem, ciężkoskacząc po ziemi, chodziłyza pługiem szukając w ziemi robaków. Ichprzeciągłe, chrapliwe okrzyki towarzyszyły mupodczas całej roboty. Gdy pozostało mu jeszcze do orki ćwierć zagona, zatrzymałkoniei zapaliłpapierosa. Zatarł dłonie, które ścierpły mu od trzymania rączek pługa, wyprostował obolały grzbiet. Popatrzył nadłąkami i rzeką wstronęlasu, który w porównaniuz młodą zieleniąłąk wydawał mu się martwy. Był brunatny, z ciemną zielenią świerkówi sosen. Na skraju staływciąż bezlistne szare dęby. Spojrzał potem na zagrodę Urszuli i zaskoczył go widok podskakującego na drodzegazika zbrezentową budą. Zanim Marcin dopalił papierosa, samochód jużznalazł się na rozstajach zkrzyżemi skręcił na podwórze spalonejchałupy. Stanął obok studni zżurawiem, dwóch mężczyzn wyskoczyłoz wozu i nie śpiesząc się, szłowkierunku Marcina. Jeden z nich był po cywilnemu, a drugiw mundurze wojskowym, aleczapkę miał milicyjną. Tego drugiegoMarcinnatychmiastrozpoznał: był to porucznik Jurczak, oficer polityczny ich kompanii; w bitwie o Wał Pomorski dostał Krzyż Walecznych. Gdy rannego Marcina wyniesiono do sanitarki,abygoodwieźć na tyły, przyszedł się pożegnaći dyskretnie, żeby sanitariusznie zauważył, podłożył mu pod poduszkę manierkę z wódką. "Twojawojnaskończona, Marcin powiedział. Szkoda, że nie zobaczysz Berlina. Ale ja za ciebie jakiś znak tam-pozostawię, więc niemartw się. Pamiątka po tobie będzie". 154 Teraz szedł ku Marcinowi, a stado wron niechętniesię przednim rozstępowało. Z wyglądu przypominał drwala i był jak ogromnedrzewo rosły i ciężki. Czuprynę miał jasnoblond, pełne różowepoliczki i rudawe wąsy nad ustami. Pochodził z Polski centralnej,zRadomska. Przed wojnąpracował jako ślusarz w " Metalurgii" radomszczańskiej, potem trafił do ZSRR i do kraju wróciłz I Armią. Tak iznowu się widzimy powiedział, wyciągając doMarcii na ogromną dłoń. Witam was,towarzyszu poruczniku odrzekł z godnościąMarcin. Wytarł brudną dłoń ospodnie i podał ją Jurczakowi. A ten długo jej niewypuszczał. Ot, widzicie sami zwrócił się do cywila. Tak wyglądanasz lud roboczy. Ta ręka trzymałapeem, a teraz pług prowadzi. A jak będzie trzeba, znowu za karabin chwyci. Cywilstanowił przeciwieństwo Jurczaka: niski, szczupły, o śniadej cerze i bardzo ciemnym zaroście, wydawał sięnerwowy, ruchliwy, zaprzątniętyjakimiśswoimi myślami. Tylko raz badawczo spojrzałna Marcina, a potem rozglądałsię po polach. A ot,widzisz, to jest szef PowiatowegoUrzędu Bezpieczeństwazaprezentowałgo Marcinowi. Pietras jestem przedstawił się niski mężczyzna. I potemdługo Marcin nie usłyszał od niego ani słowa. Mnie, towarzyszu Marcin, z wojska precz przegnali powiedział wesoło Jurczak. Komendantem milicji w waszym powieciezostałem. Teren swój zszefem objeżdżam i pomyślałem: do towarzysza frontowego warto wstąpić. Na liście ORMO-wców wasze nazwisko wyczytałemi postanowiłem znajomość odnowić. A i pewnepolecenie mam przekazać. Bardzo mi przyjemnie. Marcin wyciągnął z kieszeni paczkępapierosów,poczęstował ich. Sam teżzapalił. Może do mojegodomu, towarzysze, zajedziecie? A ja dokończę roboty. zaczął, aleJurczak mu przerwał: My tu, nie przymierzając, jak po ogień. Dwie sprawy mamyzałatwić i dodomu spływamy. Robota też tam na nas czeka, i topilna, przyjacielu. Nareszcie te słowachyba dotarłydo szefa UB, bo kiwnął głowąi nawet z nogi na nogę przestąpił, dając Jurczakowi do zrozumienia,żejuż powinni pójść do samochodu. 155. Żonkę macie piękną mówił Jurczak do Marcina. Gospodarstwo bogate, dobre przytulisko. Ty sobie orzesz, ziemniakipotem zasadzisz, żeby nasz lud roboczy nie głodował. Tak to jest,ani chybi. Tylko mnie jedno martwi: kto z tego pola będziezbierał? Kto? zdziwił się Marcin. Kto ma zbierać? Ja. Tak, tak zgodził się Jurczak. Takto powinno być, anichybi. Tylko ot, widzicie,towarzyszu Marcinie, obalić nas chcą naziemięi nogę na gardle postawić. Warn żytka sprzątnąć nie pozwoląi lud roboczy zechcą głodzić. Chalupinę twoją "Szary" ci spaliłi potwoją głowę teżprzyjdzie. Na liście"Warszyca" cięznaleźliśmy. Jako komunista i agent U B masz być rozstrzelany z wyroku ich sądu, odpis wyroku jużotrzymałeś. Żadnego wyroku nie było wtrącił Marcin wzruszając ramionami. Dostałeś wyroczek,przyjacielu. Dostałeśelegancko pocztą i w niebieskiej kopercie. Tylko że żonkatwoja przed tobą to ukryła,do czego się nam przyznała i list ten nam wręczyła. Mówiła, że nie chciała,żebyś się niepokoił. Wyjął z kieszeni niebieską kopertę, i zaraz ją schował. "To dlatego Urszula taką nienawiścią wybuchnęła do Michała" przemknęło przez myśl Marcina. My, towarzyszu Marcinie, na waszym pogrzebie być nie chcemy. Za dużo niespodziewanychpogrzebów jest w naszychstronach. Teraz zrobiło się spokojnie zauważył Marcin. Przytulisko tu macie, Marcinie, i świata stąd nie widać. W tym miesiącu w naszym powieciepiętnastuwiernych towarzyszyzginęło. Czternaście napadów naspółdzielnię było. Krew się leje,domy płoną, a ty mówisz, że jest spokojnie. Zdrada się wszędzieczai, reakcja głowępodnosi. W lutym dwa zrzuty z Londynu ,,Warszyc" w Radomszczańskiem dostał i wszystkich bandziorów do siebie skrzyknął. Ma broń, madolary,maswoich sługusów w naszychszeregach. Otwidzisz, jak to jest. A ty wyrokdostałeś i po twoją głowęlada dzień przyjdą. Nie wiedziałemo tym. Przyjechaliśmy po was, Marcinie. Partia jak matka,nigdyniezapomina. Nominacja dla ciebie prawie jest gotowa i stopień oficerski. Towarzyszz KCkazał cię odszukać i do roboty zaprząc. Zastępcy potrzebuję i szef mi ciebieporadził. Pojedziesz z nami, Marcinie, 156 nawet zaraz, bo jutro może być za późno. Trumienkę będziemymusielici przywieźć. Jakże to tak? przeraził się Marcin. Muszę ziemniakizasadzić. Robota w polu. Wciąż niemógł pojąć, że ma to wszystko natychmiast rzucić. Niedokończyćorki namatczynympolu, wrzucić pług nawóz i jechaćdo miasta, założyć mundur. Ot, widzicie. I tłumacz tu człowiekowi zwróciłsię JurczakdoPietrasa. Towarzyszu Marcinie! huknął. Partia dwarazytego samego nie powtarza. Przekazuję wam polecenie: od jutra pełnicie funkcję zastępcy komendantapowiatowej komendyMO. Otrzymaciestopień chorążego. Jutro rano podanie do służby napiszeciei życiorys. A teraz zabierajcie się, odstawicie konie i wóz do domu. Jedziemy, bo czasu szkoda. A dom? Żona? Krowy, konie? bełkotał Marcin. Człowiekuzdumiał się Jurczak. Przecież wszyscy mamyżony, dzieci. Teraz my bandom nogę na gardziel położymy. Przytulisko tu sobiezrobiliście,a ja za ciebie będę głowy nadstawiał? Takąsamą legitymację partyjną nosicie jak i ja. Jak ja to powiem Urszuli? My jużjejto powiedzieliśmy. Oj, Marcin,Marcin, chybababy się nie boisz? Marcin odczepił konie od pługa, założył orczyki do wozu. Jurczak i Pietras poszli do gazika i znowu pojechali nim do zagrodyUrszuli. A Marcin wrzucił pług nawózi wolnoskierował sięza nimi. Gazik stał na podwórzu, Jurczak i Pietras siedzieli w kuchni. Marcin nieśpieszył się do domu. Zaprowadził koniedo stajni,a potem bardzo długo mył się w korycie przy studni. Chciał odwlecchwilęspotkaniaz Urszulą. A ona, gdy zobaczyła go przez okno w kuchni, pozostawiłaJurczaka iPietrasa i wyszła na podwórze. Zbliżał się wieczór,z pociemniałego nieba spadał półmrok, twarzUrszuli była szara, a może bardzo blada. Chwyciła goza ramię, mocno wbijającpalce. Nie pozwolę ci odejść. Niemożesz mniezostawić. Wolę śmierć. Jej głos brzmiał ostro, przenikliwie. Była nagranicy histerycznego krzyku. 157. Śmierć uczepił się tego słowa. Czyjaśmierć? Ukryłaślist, w którym mizagrozili śmiercią. Wolałaś, żeby mnie zaskoczylii zabili po cichu jak psa. List przyniósł listonosz w południe. Chciałam ci godać dopiero wieczorem, żebyś sięnie musiał martwić. Bałaś się, że stchórzę? Wezmęnogi za pas i ucieknę? Jegogłosbyłstłumiony, bo wycierał mokrą twarz w lnianą szmatę, która wisiała obok studni. Ci z partiipowiedzieli, że z nimi wyjeżdżasz. Czekają naciebie rzekła ztryumfem. To znaczy, że się zląkłeś. Zaśmiał się podtą szmatą lnianą. Odjął ją od twarzy, zaczął wycierać ręce. Teraz ja wrogów poszukam. Nie oni mnie, ale ja ich znajdę. Będęzastępcą komendanta milicji w powiecie. A ja? Adom? A ziemia? Znowu ogarnęła ją rozpacz istrach, że go nie zatrzyma. To długo nie potrwa. Wygubimyich,a potem wrócę na gospodarkę. Nie pozwolę ci odejść. Wolę śmierć, słyszysz? W mieście poznasz inne życie, inne kobiety. Zasmakujesz w nich i nigdy nie zechcesz wrócić. Wolisz mnie widzieć zabitego! Zmiąłmokrąszmatę irzuciłjej pod nogi. Potem poszedł do domu, wszedł doświątecznej izby. Wyjął z szafy mundur wojskowy i szynel. "Przytulisko tu miałem wygodne"myślał, z wściekłością zrzucając z siebie ubranie po ojcu Urszuli. Wydawało musię, że wraz zestarym mundurem przybiera dawną skórę. Pieszczotliwie dotknął medali na piersiach. Gdy powiedzieli mu, że musi jechać, doznałuczucia, że niebowali mu się na głowę. A teraz był niemalradosny. Jakby cieszył się, że odchodzi odUrszuli. Przez półotwarte drzwi od kuchni dochodził go jej podniesiony głos: Nie pozwolę wamgo zabrać! Niezabierajcie migo! Nie pozwolę! Usłyszał Pietrasa. Nikt gonie zabiera, obywatelko. To człowiek uczciwy, dobrytowarzysz, patriota, za lud pracujący krew przelewał. I właśnie dlate158 gopodziemie na niego wyrok śmierci wydało. A my tylkoostrzec goprzyjechaliśmy. Isłuszny to był postępek, jeśli własna żona przednim wyrok śmierci ukryła. Nieładnie, kobieto. Chcecie, żeby zginął? Przyjechaliście go zabrać! On człowiek wolny. Powiedzieliśmy mu: jeśli banda na ciebiewyrok śmierci wydała, to jest w stanie go wykonać. My ci opiekęi pracę damy. Nie zabieramygo. Aleskoro chce się do nas przyłączyć, jest dlaniego miejsce w samochodzie. Pojedziez nami, swoimitowarzyszami. Do nas zaś pretensji nie wnoście, bonie my, alebanda na niego wyrok wydała. O was też wiemy, że banda wasskrzywdziła. On pomścii was, i siebie. I swój domspalony. Nie chcę pomsty. Wolę mieć męża. Żebygo tuzabili? Kobieto, opamiętaj się. Czy miłość cię takzaślepia? Przeklinamwas! I wszystko! krzyknęła Urszula. Blada, ze ściśniętymi ustami wbiegła do świątecznej izby, gdzieMarcin zapinał guziki mundurowej marynarki. Nie puszczę cię! Nieodjedziesz! zawołała, objęła goramionami i mocno ścisnęła. Zębami wpiła się w jego szyję. ,,0 Boże, niechżesię to wreszcieskończy" pomyślał Marcin. Odepchnąłją od siebie, aż zatoczyła się na stół. Wszedł do kuchni i powiedział: Jestem gotowy. Jedziemy. O Boże, Boże zawodziła przy kuchni Wikta. Co zrobimy bez gospodarza? Tupiąc głośno butami wyszli na podwórze. Wsiedli do gazika,Pietras przy kierownicy, a Jurczak i Marcin na tylnym siedzeniu. Kierowcauruchomił starter,zapalił reflektory. Urszula wyskoczyła na podwórze. Marcin! Marcin! wołała. Kierowca odwrócił głowę do Marcina. Stanąć? zapytał. Jedźcie, do jasnej cholery! wrzasnął Marcin. Wyjechali z podwórza. Kierowcadodawał gazu, błoto pryskało spod kół, które ślizgały sięw kałużach. Jurczak położył na kolanach pepeszę. Będziemy wracaćprzez lasy. Może byćgorąco wytłumaczył się przed Marcinem. 159. Przy rozstajach z krzyżem, Pietras kazał kierowcy skręcić doŁęgów Chłopskich. "Poco? " zdziwił się Marcin. Ale nie zapytał. Jechali przez wieś obok domu Grochalów. Pietras położył dłońnaramieniu kierowcyi wóz stanął raptownie. Jurczakpowiedział. Daj towarzyszowi pepeszę. Pójdzieze mną jako obstawa. A ty rozejrzyj się, czy nikt ztego domu nienawiewa. Jakby w razie co, wal po nogach. Jurczak podał Marcinowi pepeszę. Marcinwysiadł ogarnięty narastającym niepokojem. Pietras już szedł ostrożnie na ganekdomu,w dłoni miał odbezpieczony pistolet. W oknie paliło sięświatło, ale za szybami wisiałagęstazasłonka. Pietraswskoczył na ganek inie pukając, nacisnął klamkę. Na palcach wszedłdo mrocznejsieni, potem gwałtownie Otworzył drzwi do oświetlonejkuchni. Zobaczyli ciemną głowę Hanki siedzącej przy stole i przyszywającej guziki do dziecinnego kaftanika. Dziecko leżało na wznak nawysoko zasłanym łóżku. Bawiło się własnąnogą, którą usiłowałodosięgnąć ust. Janka wysoka i chuda stała przy kuchni i mieszała coś w czarnym saganie. Ręka zigłą zawisła w powietrzu. Janka wyjęła szybkołyżkę z sagana. Jesteśmy z Bezpieczeństwa powiedział półgłosem Pietras i zajrzałostrożnie do kuchni. '"' Czy znajduje się tutaj wasz mąż? spytał. Pokręciła przecząco głową, aon z zapaloną latarką w lewej ręcejużotwierał drzwi do pokoju. Minął goi usłyszeli, jak otwiera drzwidotrzeciejizby. Marcin ciągle nie przestępował progu, bał się wzroku Hanki. Ona wiedziała, żektoś stoi w sieni z pepeszą w ręku. Alejeszcze nierozpoznała Marcina. Pietras wrócił do kuchni. Okłamaliście nas, obywatelko rzekł. Mówiliście,że odstycznia mążwasz nie był ani razu we wsi. A przecież niedawno go tutaj widziano. Hankarzuciła szybkiespojrzenie na Jankę, atamta aż sięskuliła. Dłoń z łyżkąprzyłożyła do serca. To chyba ona opowiedziała komuśospotkaniu z Michałem i wiadomość o tym dotarłado Urzędu. U mnie nie był odpowiedziała głucho Hanka. Pietrasspojrzałwmroczną sień. 160 Wejdźcie tu, towarzyszu. Marcin przestąpił próg, zobaczył oczyHanki. Ręka z igłą, którajakby zastygła w powietrzu, teraz raptem opadła. Hanka zgarbiła sięi pochyliła twarz nad stołem. Był we wsi, a do was nie zajrzał? zdumiewał się Pietras. Tak samo nie wierzę, że nie wiecie,gdzie się ukrywa. Ubierajcie się,obywatelko. Jesteście aresztowana i pojedziecie z nami. Położyła robótkę na stole. A dziecko? Dziecko zostanie pod jej opieką. Pietras wskazałJankę. Więzienie nie ma żłobka ani przedszkola. Hanka zerwała sięod stołu. Czego ode mnie chcecie? krzyczała. Przecież ja nic niewiem! Szukajcie go sobie! Nie widziałam go! Niebył u mnie! Niewiem,gdzie się ukrywa! Pietras wzruszył ramionami. Tylko spokojnie, obywatelko. Proszę się ubrać. To jużzdecydowane. A wy zwrócił się do Janki powiedzcie Mikinie, jeślisię tu kiedyś zjawi, że jego żona w więzieniu. Niechprzyjdzie donas' i złoży broń. Broda Janki trzęsła się od hamowanego płaczu. Ona jest niewinna szeptała patrząc na Pietrasa z ogromnym strachem. Toja widziałam Michała. Na drodze pod lasem. Byłz hrabiankąDorotą. Pytał o zdrowie Hanki. Kazałprzekazaćpozdrowienia, i to wszystko. Niech jej pan nie zabiera, proszę pana. Doskoczyłado Pietrasa, chwyciła goza rękę, chciała ją pocałować, Pietras zwściekłością wyrwał jej swoją dłoń. Co wy? Proszę bez żadnych komedii. TowarzyszuMarcinie,brać podejrzaną i do wozu z nią. Zaraz będę gotowa powiedziała spokojnie Hanka. Wolnoprzeszła do drugiej izby. Idźcie za nią. Tam jest okno rozkazał Pietras. W malowanej skrzyni wyszukała chusteczkę i zawiązała ją sobiena włosach. Potem wyjęła kraciastą chustę wełnianą,pończochy,sznurowane trzewiki. Przezcały czas, gdy się ubierała, Marcin stałw drzwiach, obserwując każdy jej ruch. Czuł, że powinien się wytłumaczyć, dlaczego przyszedł z Pietrasem. Ale tylko przełykał głośnoślinę. Jejmilczenie zamykało mu usta. Liście dębu, t. II 161. Hrabianka i bandyta grzmiał w kuchni Pietras. Obszarniczka i chłopak od "Szarego". Piękna para, szkoda każdego słowa. I niechmi ktopowie, że bandynie służą obszarnikom i kapitalistom. Otumanili was, oszukali. Opatulona chustką Hanka podeszła do drzwi, w których stałMarcin. Przez krótką chwilę znaleźli się twarzą wtwarz. Ona jednakjakby go wciąż niewidziała. Odsunął się szybkood drzwi. Zbliżyłasię do łóżka,pochyliła nad synem. Pocałowałago. Marcina aż w piersiach zabolało. "Boże,jakjają kocham"przeraził się. Jestem gotowarzekła rozglądając się po kuchni. Janka zapłakała głośniej. Pietras otworzył drzwi do sienii wyszedł na ganek. Hanka poszła za nim. Marcin ostatni opuściłkuchnię. W tym momenciedziecko zaczęło płakać. WtedyHanka przystanęła, jakbychciała zawrócić. Prędzej! Pietras chwycił ją za rękę i choć stawiała opór,zaprowadził do samochodu. Marcin zamknął drzwi. Tutaj! usłyszał w ciemnościach głosJurczaka, który wskazał Hance miejsce w gaziku. Zawarczał silnik. Hanka siedziała wciśnięta między Jurczakai Marcina. Jej biodro stykało się z jego biodrem, jego ramię dotykałojej ramienia. Siedzieli sztywno zapatrzeni w przednią szybę. II W nocy z dziewiętnastego na dwudziestegokwietnia 1946 rokuuzbrojone oddziały Konspiracyjnego Wojska Polskiego dokonałyniespodziewanego ataku na powiatowe miasto Radomsko. Dwa wystrzały z "pięścipancernych" wysadziły podwójne żelazne drzwiwięzienia i na podwórze wdarł się osiemdziesięcioosobowy oddziałdowodzony przez "Longinusa". Trzynastu strażników więziennychoddało broń. Serie z pistoletów maszynowych roztrzaskały zamki docel więziennych. Pięćdziesięciu aresztowanych znalazło się na wolności. W tym czasie "Ponury" na czele dwudziestu ludzi opanowałzakłady "Metalurgia" i zaatakował Powiatowy Urząd Bezpieczeń 162 stwa Publicznego, znajdujący się w najbliższym sąsiedztwie zakładów. Innyoddział dowodzony przez"Prawdziwca" otoczył budynekZwiązku Walki Młodych, gdzie stacjonował niewielki oddział KBW,orazgmach Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej. Czwartyoddział pod dowództwem ,,Klingi"zajął stanowisko przyklasztorze, obserwując ulice Narutowicza i Kościuszki. Rozbito pocztę,ostrzelano jadący ulicą samochód z węglem, raniąc ciężkokierowcę. Ulice miasta rozbrzmiewałyhukiem wystrzałów. Ponad dachydomów wystrzelały kolorowe race, oświetlające teren walki. Broniłsię tylko Urząd Bezpieczeństwa,w którym ośmiu ludzi, z największądeterminacjąwalczyło na śmierći życie. Dwa małe oddziałki KBWstacjonujące w mieście,mimo nakazu oficerów, odmówiły udziałuw bitwie, ograniczając się jedynie do zajęciaobronnych pozycji. Wielomiesięczna agitacja, jaką oddziały "Warszyca"przeprowadziływśród żołnierzy, wydała terazowoce. To, co działo się na ulicach miasta, miało być rzekomo rozgrywką tylko między podziemiem i UB. Wkrótcepo rozpoczęciuakcji dowódca zgrupowania KWP "Grot" miał wswoim ręku prawie bezbronne miasto. Ulicamiprzemaszerowały patrole z zadaniem wykonania wyroków śmierci nasześciu miejscowych działaczach partyjnych. Zginąć mieli dwaj sekretarze KP PPR: Suski i Lach, aktywiści partyjni Bobrowska,Kołodziej, Suplicki i Klimczak. Mimo całkowitej przewagi liczebnej, żadne ztych zadań niezostało wykonane. Dwaj sekretarze PPR, Suski i Lach,bronili sięwdomu komitetu powiatowego tak skutecznie, że patrol ,,Grota"ostrzelał jedynie sam budynek. Klimczak zdołałuciec, zniszczonotylko jego mieszkanie. Suplickibronił się strzałami z karabinu i nieodważono się wyważyć drzwijegodomu. Jedyne udane przedsięwzięcierozbicie więzienia przyniosło również ogromne rozczarowanie: z pięćdziesięciu uwolnionych tylko dwóch było członkamipodziemia. Resztaokazała się kryminalistami, hitlerowskimiżandarmami i volksdeutschami, aresztowanymi za współpracę zgestapo. "Klinga" zaproponował dowódcom pozostałych oddziałów zaatakowanie i rozbicie Urzędu Bezpieczeństwa. "Grot" i "Longinus" niezgodzili się, przekonani, żew Urzędzie broni się przynajmniej stufunkcjonariuszy. Padł rozkaz opuszczenia miasta. "Klinga" wycofał 163. się szosą na Pławno i Gidle, "Grot" i "Longinus" odmaszerowaliw kierunku Przedborza. Zakilka godzin miał się dopełnić lostychdwóch we wsi Zabłocićzostali zaatakowani przez żołnierzy, którzy nie wierzyli, że walka toczy się tylko między podziemiem i UB. Lecz o tym wydarzeniu dowódca KWP, kapitan "Warszyc",dowiedział się znacznie później, dwudziestego kwietnia rano gdyw lesie za wsią Gertrudów bronił się rozpaczliwie oddział "Longinusa", padali zabici i ranni Stanisław Sojczyński, pseudo "Warszyc", sądził, że dokonane zostało największe wydarzenie w historiiKonspiracyjnego Wojska Polskiego, a może nawet polskiego podziemia. Opanowanowielotysięczne miasto i opróżniono więzienie. "Ludzie z lasu" zamanifestowali swoją moc isiłę bojową. Wieść otympowinna rozejść się szeroko. Obudzić tych, co się jeszcze wahają, aby okazać pomoc podziemiu. Wierzył w siłę podobnych wydarzeń. Sądził, że wystarczy, abyzłożony ze stu ludzi jego oddział przemaszerował przez wieś, a chłopi z tej wsi rozkochają się w ,,chłopcach z lasu"i nabiorą przekonania o szybkim końcu komunistów. Od wczesnej młodości rozczytywałsięw "Trylogii"; jeśli obrona Częstochowypotrafiła wstrząsnąćcałą Polskąi zachęcić do chwycenia za brońprzeciwszwedzkiemupotopowi,toczy wieść o zdobyciu dużego miasta, o uwolnieniuwięźniów nie zachęci ludzido pozbyciasię od komunistycznego potopu? ' Kto wówczas będzie tym, na którego naród zwróci swoje oczy? Ktosię okaże tym, co nie rzucił broni? Gdy tylu innych zdradziło, kto podniósł naród do walki? Nienawet w najśmielszych marzeniach nie dawał odpowiedzi na to pytanie. Ale jawiło się ono przed nim w ów ranek dwudziestego kwietnia. Młody, wysoki, szczupły mężczyzna o niebieskich oczach i gładko przylegających do głowy jasnych włosach długimi krokami przemierzałswój pokój w Częstochowie, przy ulicyWreczyńskiej 11 iczekał meldunków z Radomska. Czekał na komunikaty zlondyńskiegoradia. Czekałna wielki zrywnarodu. O kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Piotrkowie,w swoimpokojuw Powiatowej Komendzie Milicji Obywatelskiej, Marcin zapoznawałsię z jego fotografią, zapamiętywał szczegóły rysopisu, jakirozesłanodo wszystkich komend powiatowych. 164 "Stanisław Sojczyński, urodzony trzydziestego marca 1910 rokuwe wsi Rzejowice, powiat radomszczański, żonaty, ojciec trojga dzieci, wykształcenieśrednie, z zawodu nauczyciel. Wzrost sto siedemdziesiąt trzycm, włosy blond, brwi ciemne, oczy niebieskie, nosproporcjonalny, znaki szczególne: czarne znamię naprawej ręce powyżej łokcia. Stopień wojskowy: kapitan. Używa pseudonimów: "Zbigniew", "War", "Raw", "Warszyc". Na odprawiew Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznegopseudonim "Warszyc" odmieniano we wszystkich przypadkach. "Dlaczego on nazwał siętak dziwnie? " zastanawiał sięMarcin. Funkcjonariusz PowiatowegoUrzędu, piękna dziewczynao smagłej cerze Cyganki, porucznik JoannaWróbel, z którą Marcinprzyjechał naodprawę, powiedziała mu, że w powiecie radomszczańskim żył kiedyś dziedzic nazwiskiem Warszycki. U chłopów miałopinię okrutnika i szaleńca, legenda mówiła, że chciał zawrócić biegrzeki. Po śmierci stał się diabłem. Być może właśnie tapostać oddałaswoje imięgroźnemudowódcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Odprawa wŁodzi nie napełniła Marcina optymizmem. Wszyscybyli pod świeżym wrażeniem niespodziewanego ataku na Radomsko. Wprawdzie koło wsi Gertrudów udałosię rozbić oddział "Longinusa" i wziąć do niewoli kilku jego ludzi, bezpośrednich uczestnikównapadu naRadomsko, ale jednocześnie nadeszła wiadomość o zamordowaniu przezwycofującą się grupę ,,Klingi" ośmiu oficerówi żołnierzy Armii Czerwonej z oddziału łączności nr 1297. A potemdowiedziano się o straszliwejklęsce,jaką "Klinga" zadał w lesiekołoleśniczówki Graby oddziałowi śląskiej jednostki KBW. ,,Klindze" udało się otoczyć trzykrotnie silniejszego przeciwnika (miałzaledwie pięćdziesięciu ludzi, gdy w atakującym gooddziale byłookoło stu pięćdziesięciu żołnierzy ioficerów). W tragicznej walcezginęło sześciu oficerów, w tym dowódca kpt. Kuzarow orazsiedmiużołnierzy. Kilku zostało ciężko rannych, reszta poddała się i pozwoliła rozbroić. W ręce "Klingi" wpadło dużo broni maszynoweji automatycznej,trzy samochody i jedno działko przeciwpancerne. Tym, cosię poddali, "Klinga"zwrócił broń oficerom pistolety, a żołnierzom karabiny, i pozwolił odejść. A sam ze swoją grupąodjechał na zdobytych samochodach. Wstępne informacje w tej sprawie sugerowały, że żołnierze atakujący "Klingę" byli po jakiejślibacji i poszli do walki pijani. DowódcaKBW, generał Kieniewicz, 165. zarządził szczegółowe śledztwo w tej sprawie. Ale wynik tego śledztwa nie mógł przecież obalić faktu klęski. Nie napawała także optymizmem wiedza o systemie organizacyjnym i sposobach działania Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Nabiurkach i w szafach funkcjonariuszy UB rosła liczba teczekpełnychdoniesień, informacji i sprawozdań o działalności KWP. Ale poszczególne oddziały "Warszyca" raz po razzmieniały swoje nazwy,dowódcy iżołnierze przybierali coraz to nowe pseudonimy któżmógł się zorientować w tym chaosie? Ktobył w stanie przewidzieć,gdzie i kiedy uderzą? Wiadomobyło tylko, że w którymś z miast, najprawdopodobniejw Częstochowie, urzędował sztab KWP na czele zeStanisławemSojczyńskim. Najtajniejsze doniesienia informowały, że ma on oboksiebie I adiutanta o pseudonimie ,,Albert", II adiutanta o pseudonimie "Romaszewski", szefa wywiadu o pseudonimach: ,,Wiktor","Nałęcz", "Anna", "Szun", "Kordian". Sekretarkę a zarazem kochankę o pseudonimie "Ewunia". Przy sztabieznajdowało się kilkułączników iksiądz kapelan o pseudonimie "Poraj". Sztabowi KWP podlegały komendy wojewódzkie, powiatoweoraz dwa samodzielne bataliony, tak zwane Oddziały PartyzanckieSamoobrony i Ochrony Społeczeństwa. Jednym z nich o nazwie"Warszawa" dowodził właśnie "Klinga", a drugim o nazwie "Oświęcim" kierował "Babinicz". Komendawojewódzka na Śląsku nosiła nazwę "Klimczok". Podlegały jej oddziały konspiracyjne w Katowicach, Gliwicach,w powiecie Rybnik, Cieszyn,Pszczyna,Bytom. Koźle. Główne jednaksiły"Warszyca" koncentrowały się w województwie łódzkim. W okręguradomszczańskim grasował batalion"Motor" pod dowództwem ,,Janusza", w wieluńskim batalion "Turbina" dowodzony przez "Błyskawicę", a w sieradzkim ,,Młockarnia" dowodzony przez "Jacka". Właskim działał batalion "Buki",kierowany przez ,,Błękitnego", w piotrowskim ,,Żniwiarka" dowodzony przez ,,Grota". KWP obejmowało także rejon Włoszczowej z komendąpowiatową o nazwie " Graby". W powiatach Konin iKoło działał ,,Pociąg"dowodzony przez" Artura". A przecież KonspiracyjneWojsko Polskie to była tylko częśćpodziemia. W Łodzi ipowiecie łódzkim dwadzieściapięć wyrokówśmierci wykonała grupa zbrojna o nazwie "Niepodległość",dowo166 dzona przez ,,Groźnego" i "Orła". W powiatach brzezińskim,łowickim i skierniewickim zabijał ,,Wicher", a potem "Lalka". Wskierniewickim działał również "Orsza" na czele kilkunastu osób. On topodobno zabił Bolesława Ściborka, sekretarza Naczelnego KomitetuPSL i posła do Krajowej Rady Narodowej. Obok tych stosunkowo licznychgrup władzom bezpieczeństwaudałosię ustalić naziemi łódzkiej jeszcze trzydzieści jeden oddziałówo charakterzeterrorystyczno-politycznym oraz osiemdziesiątsiedemzwykłych band kryminalnych, mordujących wyłącznie dla rabunku. Ta swoista geografiadziałania poszczególnych oddziałów podziemnych i band rabunkowych, o której dowiedział się Marcin naodprawie, napełniała go przerażeniem. Nie bał się walki, nieogarnął go też stracho życie. Lecz uświadomił sobie, że czekaich długa i nużąca rozprawa, a każdydzieńbędzie znaczonyprzelaną krwią. Podjęto również decyzję: trzeba zmienić taktykę walki z podziemiem. Dotychczasowa działalność organów bezpieczeństwa, milicjii wojska stała się niedostateczna nie tylko dla zlikwidowania gruppodziemnych, alenawet dla zabezpieczeniasię przed ich atakiem. Sterroryzowanaludność, nieznajdując w organach bezpieczeństwadostatecznej ochrony, nie udzielała potrzebnych informacjilub dawała je z dużym opóźnieniem, co utrudniałoakcję. Duże masywojska używane dotychczasdowalki z podziemiem okazały sięnieprzydatne. Ugrupowania podziemne zmieniały szybko teren swego działania iatakowały w nowych miejscowościach. Postanowionowięc w najbardziej zagrożonych gminachpowołać lotne grupy operacyjne, złożone z około dwudziestu pięciu żołnierzy KBW, funkcjonariuszy MO i dwóch referentów UB. W najbardziej zagrożonychpowiatach zdecydowano powołać grupy uderzeniowe złożone z około czterdziestu osób. W powiecie taką właśnie grupę rozkazano zorganizować Marcinowi. Ślęczał teraz nad dokumentami i charakterystykami czterdziestu ludzi, których mupolecił Pietras i Jurczak. Chciał wiedzieć, kogo będzie miał obok siebie, gdy w nocy, w lesie, zetknie się oko w okoz oddziałami "Warszyca". Na biurku Marcinaodezwał się telefon. Szef prosi was do siebie. Zaraz powiedziała sekretarkaPietrasa. 167. Wstał od biurka, obciągnął na sobie mundur, nałożył czapkęmilicyjną. Po ulicyzalanej wiosennym słońcem przeszedłsię pieszo do budynku Urzędu. Wartownik zasalutował najego widok i wpuścił gobez przepustki. Już go tuznali, wiedzieli, że jestzastępcą Jurczakai będzie dowodził grupą uderzeniową. Pietrasbył w dobrym humorze. Nerwowo, ale radośnie kręcił siępo swoim gabinecie, raz po raz podchodził do biurka i jak ciekawyptak, przekrzywiając głowę, zaglądał do leżących tam papierów. Poczęstował Marcina papierosem. Otrzymaliście już nominację na piśmie, towarzyszu Marcinie? Tak jest, szefie. Zatarł z zadowoleniem dłonie. Trzeba to jakoś uczcić powiedział. Przywołał sekretarkę i kazał podać dwieszklanki czarnej kawy. Mamy ,,Grota". Wiecie, o kim mówię? O tym, codowodziłw napadziena Radomsko. Nazywasię Jan Rogólka, mieszkał w naszym mieście przy ul. Słowackiego 201. Towarzysze z Wojewódzkiego Urzęduzaczaili się w jego mieszkaniu. Wrócił z akcji na Radomskoi wpadł w ich ręce. Już siedzi. Mówił to z radością i tryumfem, ale przecież Marcin wyczuwałw jego głosie odrobinę żalu. Rogólkamieszkał w ich mieście,niemalpod bokiem Powiatowego Urzędu, a jednak na jego trop wpadli ciz Łodzi. Pietras przygładził swoje czarne, lekko falujące włosy. Jest trochę informacji otej jaśnie panience z Łęgów stwierdził. O hrabianceDorocie Tylżyckiej? Stara się o zezwolenie na wyjazd zPolski, wychodzi za mążza francuskiego dyplomatę,pana de Tours. Mieszka chwilowow Łodzi w"Grand Hotelu". Trzeba poprosić panią Tylżycką,żebyudzieliła informacji o Michale Mikinie, poszukiwanymprzez nasrabusiu, z którym była niedawno w Łęgach. Chciałbym, aby jejsprawę przejęła w swoje ręce milicja. Nie należytemunadawaćcharakteru politycznego, a po prostukryminalny. TenMichał Mikina nie składał nam żadnych deklaracji politycznych, a jego działalność jest w naszym pojęciubandycka. Po co namkłopotyz ambasadą? Ot, iwszystko. Nakazu zatrzymania Tylżyckiej nikt wam 168 nie wyda, wzywać jej na żadne przesłuchania nie ma również poI trzeby. Najlepiej będzie, jeśli porozmawiacie z nią w hotelu, bez! świadków. Jeśli dobrze rozumiem, to ja mam przejąć tęsprawę? Polecenie wyda kapitanJurczak, aja tylkoudzielam wam radi wskazówek. Weźmiecieod nas wóz. Jeszcze całągodzinę dokładnie omawiali plan rozmowy zDorotąTylżycką. Pietras przygotował Marcina na wszystkie ewentualności,wbił mu w głowę niemal każde pytanie, jakiemiał jej zadać i przygotował gona każdą z możliwychodpowiedzi, na każdą jej reakcję,choćby najbardziej nieoczekiwaną. Potem Marcin wsiadł w samochód i w półtorej godziny późniejwchodził w drzwi ,,Grand Hotelu" wŁodzi. W recepcji hotelu uzyskał informację, w którym pokoju mieszkała Dorota Tylżycka. Dowiedział się również, że baron de Tours wyjechał wczoraj do Warszawy, Dorotajest w tejchwili samaw pokoju. Marcin wszedł nadrugie piętroi zapukał do numeru hrabianki. Usłyszał ciche "proszę" i nacisnął klamkę. Wszedł do dużegopokojuz dwoma zasłanymi łóżkami. DorotaTylżycka siedziała tyłem do drzwii pisała coś przy małym biurku. Okno było zasłoniętestorą, choć na podwórzu dopierozaczynało się ściemniać. W pokojupaliła się lampa ze szklanym, zielonkawym abażurem. Zrobił kilka krokóww stronę biurka. Wtedydopiero: ona odwróciła się na krześle i zauważyła człowiekaw mundurze oficeramilicji. Pan się chybaomylił powiedziała. Chcę mówić z panią Dorotą Tylżyckąrzekł. Wstała z krzesła. Marcin podszedł jeszcze bliżej. Położył na biureczku . legitymację. Długo i uważnie ją studiowała, jakby chcąc zapamiętać nazwiskoMarcina, jegofunkcję, stopień służbowy. Wzruszyła ramionami. Niestety, nie będę mogła z panem rozmawiać bez porozumienia się z moim narzeczonym, baronem de Tours. Może pan przyjdziepojutrze. On jutrowróci do Łodzi. Mnie chodzi tylko o panią. Czy mogę usiąść? Niewidzępotrzeby. zawahała się. Miał dokładne informacje, w jaki sposób przeprowadzić tę roz169. mowę. Był przygotowany nawet i na to, że nie zechce z nimrozmawiać. Przed kilkoma dniami widziano panią w towarzystwie człowieka poszukiwanego przez nas za zabójstwo i napad rabunkowy. Wiemy,że pragnie paniwyjechać z Polski. Ta sprawa może utrudnićwyjazd. Niewidziałw jejoczach nawet odrobiny strachu. Wyglądała jakmłoda nauczycielka, była w szarej spódnicy, w białej, męskiegokroju, koszuli z krawatem. Jasne włosy miała gładko zaczesane do tyłu. Okogo panu chodzi? zapytała spokojnie, alena policzkipowoli występowały jej rumieńce. Usiadł, choć go nie poprosiła. Mówię o niejakim Michale Mikinie. Była z nim pani w Łęgach. Nie znam takiego człowieka. Pani chyba wie, że nie wolno jej bywać w powiecie, w którymleżały pani majątki. Mamyświadków, że pojawiła się pani w Łęgach. Popełniła pani przestępstwo. A poza tym znajdowała się paniz niejakim Michałem Mikiną, poszukiwanymprzez nas zabójcą. Czypani narzeczony o tym wie? Po dłuższej chwili usłyszał jej odpowiedź: On o tym nie wie. Jejtwarz wciąż nie wyrażałastrachu, ale czerwień policzkówprzybladła. Powoli usiadła nakrześle. Marcinnie mógłpatrzeć w jejoczy. Wyobrażałsobie, jak bardzo drąży ją jednak lęk. Rzucił spojrzenie na biurko, na niedokończony list i leżący obok listu kalendarzyk z adresami. Dotknęła dłońmi swojego czoła. Dłonie miała ładne, o białychdługich palcach. Nagle odjęłaręce odczoła i powiedziała: Ja pana już gdzieś widziałam. Japana skądś znam. Tak kiwnął głową. Mapani dobrą pamięć. Urodziłemsię w Łęgach Chłopskich. Z oddziałem partyzanckim wkroczyliśmykiedyś do pani dworu. Pani ojciecwtedy zaniemógł na serce. Przecież ten Mikiną był pańskim przyjacielem! zawołała. No to co? odparł. A teraz jestprzestępcą. Znowu dotknęła dłońmi czoła. Boże, do czego was doprowadzili. Nie ma dla wasprzyjaźni,nic nie znaczą więzy uczuciowe. 170 Przerwał jej gwałtownie: Niech pani nie będzie dzieckiem! Sprawa jest poważna. Niejest dobrze, jeśliprzyszła żona dyplomatypozostaje w bliskiejzażyłości z poszukiwanym przez prawo przestępcą. Była piękna. Piękniejsza niżwtedy, gdy w szlafroczku wbiegła dozasłanego szkłem pokoju, gdzie jej ojciec leżał omdlały w fotelu. Jej dłonie powędrowałyna piersi, które podnosiłysię i opadaływ coraz szybszym oddechu. Przestraszył się, że wybuchnie histerycznym płaczem. Lecz ona tylko krzyknęła: Chcecie wiedzieć, po co pojechałam do Łęgów? Po trochęsreber, które tam miałam zakopane. Tomoja własność,moje rodzinne srebra! Niewiele warte, ale dla mnie to najcenniejsza pamiątka. Miałam prawo je zabrać. Ale jeśli tegożądacie, weźcie je sobie. Proszę, sąw tej walizce. Chciaławstać, ale skinieniem dłoni poprosił, żeby siedziaładalej. Pani mnie nie rozumie. Marcin pokręcił głową. Starał sięmówić łagodnie, znajwiększym spokojem. Nam zależy tylko najednym: chcemy wiedzieć, w jaki sposób skontaktowała siępaniz Michałem Mikiną. Nie wiem! Niewiem! Nie wiem! Dopiero teraz jej oczy wyrażały strach. Pobiegła wzrokiem nabiurko, należący tam kalendarzyk. Zrozumiał, ale nie zrobił najmniejszego gestu. Będę szczery rzekł. Pani nie mapowodu, żeby naskochać. Ale imy nie mamy powodu,żeby bronić pani interesów. Możemy jednak dobić targu. Zapomnimy o tej rozmowie, pani narzeczony nie dowie się o pani kontaktach z przestępcami. Wyjedziepani zeswoimi srebrami. W zamian poda nam pani adres Mikinylub miejsce, gdzie siępani z nim kontaktuje. To szantaż. Pan żąda, abym gosprzedała? I mam żyćzeświadomością, że sprzedałamczłowieka? Chce pan, żebym do końcażycia gardziła sobą? Nie. Nic wam nie powiem. ' Jak pani uważa powiedział wzruszającramionami. Wpokoju nastało milczenie. Przez zamknięte drzwi słyszeli, jakktoś szedł korytarzem i wesoło pogwizdywał. Za ścianą hotelu radiograło skoczną ludową melodię. Dłonie Doroty leżały bezsilnie na kolanach,plecy miała zgarbio171. ne, głowę opuszczoną, żeby nie widział łez, które ciekły po jejpoliczkach. Wiedział,że będzie miał ten adres. Wystarczy,że sięgnie pokalendarzyk. Spotkałam się z nim w kawiarni. Tu, na dole, w hotelu. szepnęła. Kłamstwo. odrzekł równie cicho. Uniosła głowę, zacisnęła pięści. Powiedziała drżącymi odpłaczuustami: Nic wam niepowiem. Nic. Nie wydobędziecie ode mnie anisłowa. Wtedy zerwał się zkrzesła ichwycił z biurkakalendarzyk. Rzuciła sięna niego, żeby mu go wyrwać. Lecz ongo jużtrzymałw wyciągniętej ręce wysoko nad głową. Spokój! warknął. Stała pod ścianą, łzy obsychały na jej policzkach. PatrzyłanaMarcina z nienawiścią. Pośpiesznie kartkował kalendarzyk. Znalazł tylko jedno nazwiskoz imieniem Michał. Michał Bartel, Al. Kościuszki. To on stwierdził. Nicsięnie odezwała. Schował kalendarzykdo kieszeni munduru. Niech się pan stąd wynosi rzekła zdławionym głosem. Za chwilę, jaśnie panienko. Zachwilę. Przyszedłem tu, abyzałatwić sprawę uczciwie:kupno-sprzedaż. Mówiłem waszym arystokratycznym językiem, właśnie tak jak się chyba u was mówiłoo sprzedaży majątków. Ale jeszcze nie dobiliśmy targu. Dlatego niepowiem żegnaj, ale mówię do zobaczenia. Obrócił się na pięcie i wyszedłz pokoju. W pół godziny późniejfunkcjonariusz Wojewódzkiego UrzęduBezpieczeństwapytał o Michała w jegomieszkaniu. Pan Bartel wyjechał na wieś. Jużminął tydzień, gdy wyjechał mówił do Marcinatkacz Janik, który otworzył im frontowedrzwi. , Tak nagle? Pewnie dostał jakąś wiadomość zdomu. O świcie się zabrał. Tobardzo porządny chłopak. Uczył się tylko całymi dniami. Marcinpopatrzył na Janika ze szczerym zdziwieniem. 172 Bartel ma na sumieniu kilkanapadów zbronią w rękuI teraz teżchyba wyjechał,żeby napadać i zabijać. Weszli do pokoju Michała. Zobaczyli nie posłane łóżko. Na poduszce widniał jeszcze odciśnięty ślad głowy,kołdrabyła zmięta, zsunięta wnogi. Pod łóżkiemstała półotwartawalizka z brudnąbielizna Nastole leżały zeszyty z nalepkami "Michał Bartel, II klasa girnnazjum" On się naprawdę uczył stwierdził funkcjonariusz Wojewódzkiego Urzędu i podrapał się wgłowę. Zdajemi się, że wiemjuż, dlaczego Bartel tak nagle nawiał. Przed tygodniem zabito nożemaktywistę ZWM, chłopakaz II klasy tego samego gimnazjum doktórego chodził Bartel. Nie podejrzewaliśmy nikogo ze szkoły Alewidać ten Bartel poczuł się zagrożony. Rozglądali się po pokoju, potem zabrali się dokontroli wszystkich papierów. Natknęli się jedynie na notatki z lekcji, zeszytyz zadaniami szkolnymi. Żadnego listu, żadnego adresu. On tu już nigdy nie wróci powiedział Marcin. Atak. Szkoda nawet zastawiać kocioł kiwnąłgłowab funkcjonariusz. Uciekł chyba do lasu. "I zarazzdecydował wrócić do Urzędu. Marcin został sam w pokoju Michała. Usiadł na rozgrzebanymłóżku, zapalił papierosa, ale zaraz zapomniał, że pali. Dopiero gdystożek popiołu upadł mu na but, ocknął się z zamyślenia. Wiadomość, że Michał był uczniemII klasy gimnazjumi poprostu się uczył zaskoczyła go. Teraz stało się oczywiste żeMichał usiłował zerwaćze swoją przeszłością. Nie uczyłbysię,gdyby nie wierzył, że może wrócić do normalnego życia. Tylko że terazznowuuciekł do lasu. W pokoju zrobiło się ciemno, zapalił więcświatło. Rzucił papierosa napodłogę,przydeptał go butem. To jużnie miało znaczeniaże w pokoju będzie brudno. Usiadł przy stole i przeglądał zeszytykartka po kartce, znał pismo Michała, chodzili razem doszkoły "Zdolnybył pomyślało nim z odrobiną zazdrości. Od razuposzedł do drugiejklasy". Przerzucił kartki zeszytu do łaciny. Uważniej przeglądał zeszyt do polskiego. Nawet odczytywał niektóre wypracowania. Usłyszał pukanie do drzwi i po chwili nieśmiało wszedł Janik Proszępana powiedział. Pan mówił, że panBartelbył bandytą. Czy tu nie zaszła jakaś omyłka? 173. Nie. Przecież to był bardzo porządny i uczciwy chłopak. Poznałemgo dobrze i polubiłem jaksyna. Co niedzielę chodziliśmy razem naspacery po mieście, rozmawialiśmy wiele. Nie był naszym wrogiem. Przyszedł tu zewsi, naukaszła mu ciężko, brał korepetycje z niemieckiego i z łaciny. Po południuchodziłdo szkoły,wracał nierazbardzo późno, aleto dlatego, że brał dodatkowe lekcje. Raz tylkoczy dwa nieprzyszedł na noc. Myślę, że toprzez dziewczyny. Ale onchyba nie miał żadnej dziewczyny. dodał po chwili zastanowienia. Marcin milczał. Wydawało mu się,że nie umiałby nic powiedzieć teraz o Michale. Proszępana zacząłznowu Janik. Jestem stary robociarz. Poznałbym w nim wroga klasowego. To był młody, porządnychłopak, a nie żaden bandyta. Może on się wcoś zaplątał i teraz niemoże z tego wybrnąć? Tak kiwnął głowąMarcin. Szkoda by było, żeby on miał źle skończyć. Tak. Czy pan wie, żeon chciał zostać pisarzem? To znaczy, chciałpisać książki,powieści. I może będzie kiedyś takim człowiekiem. Nie wiem powiedziałMarcinwzruszywszy ramionami. Janik wyszedł. Marcin zamknął zeszyt do polskiego. Zacząłterazgrzebać w książkach, któreniedbale porozrzucano po stole. Międzypierwszym i drugim tomem ,,Popiołów" Żeromskiego natrafił nakilka mocnopokreślonych kartek, które stanowiły brulion jakiegośwypracowania. "Śmierć Szarego" przeczytał nawstępie tytułpodkreślonygrubo atramentem. Natychmiast chciwie zabrał się do czytania, brnął przez niewyraźnie napisane zdania. Osoba ,,Szarego" była dlaniego ważniejsza niż wszystko inne. Czytał więc o tym, jakMichał stoi w zaśnieżonym lesie isłuchaodgłosów walki w otoczonej gajówce. I chce, i boi sięiść na ratunekprzyjaciołom, sam uratowany przez przypadek, bo ktoś zabił podnim konia. "To ja zabiłem tego konia" pomyślał Marcin. Potem czytał o miłości "Szarego" do ojczyzny, o Anhellim,o dziwnej miłości "Szarego"do hrabianki Doroty. Czytał też ostrasznym poczuciu klęski i samotności, którym 174 przepojonebyło każde słowo w opowiadaniu Michała. O tułaczcew lesie, o głodzie, zimnie, zżółkłych liściach dębu, szarpanym przez jesienny wiatr. "A Szaryżyje" pomyślał, odkładając nabok rękopis. W stercie książek znalazł "Anhellego" Słowackiego. Między kartkami leżała papierowa zakładka, a na niej zdanie napisane przezMichała: "Kim jest Anhelli? " Zapewne taki tytuł wypracowaniakazał im napisać profesor języka polskiego. Do pokojuznowuzapukał Janik. Proszę pana rzekł. Co mam powiedzieć, jeśli pan Barteltu jednak kiedyś wróci? Odpowiedział: Niech złoży broń. Proszę mu powiedzieć, że był tu Marcini kazałtak zrobić. Niech dalej z nami nie walczy. III Nadszedł maj. Po chłodnych rankach następowały niemalupalnepołudnia, drzewa pokryły się młodą zielenią. Chłopi kończyli sadzenie ziemniaków. Nocamiw lasach kląskały słowiki, tu i ówdzierozkwitał bez, pękały pąki jaśminu. Grupa operacyjna, którą dowodził Marcin, już trzeci dzień ścigała oddział dowodzony przez ,,Klingę". Samochody okazały się małoprzydatne, "Klinga" kluczył pobezdrożach i lasach powiatu radomszczańskiego, musieli więc odbywać jego śladem długie i nużącernarsze. Niekiedy "Klinga"rekwirował w jakiejś wsi furmanki chłopskie, sadzałna nie swój prawie czterdziestoosobowy oddział i nagleprzerzucał się w Wieluńskie lub Piotrkowskie, a potem znowu wracał na dobrze mu znane ścieżki radomszczańskie. Usiłowałoderwaćsię od tych,cogo ścigali, i dlategopodrywał swoich ludzi donieustannej wędrówki. Grupa operacyjna szłaza nim krok w krok"zmuszona do dwukrotnie większego wysiłku niż oddział ,,Klingi"; ścigający raz po raz próbowali otoczyć uciekających,okrążyć ichniespodziewanym manewrem. Ludzie z grupy operacyjnej byli brudni, nie ogoleni, nogi mielipoobcierane. Jedliraz, rzadziej dwa razy nadzień; spalipo trzy, 175. cztery godziny na dobę. I to nie w łóżkach, w chałupach lub stodołach, ale na gołej ziemi, gdzieś w zasadzce przydrożnej lub w lesie. Cochwila budził ich szelest płynący z głębi nocy, aświeżo uzyskanainformacjao ruchach"Klingi" podrywałana nogi i kazała znowuodbywać długie marsze. Dla ,,Klingi" wciążświeciłaszczęśliwagwiazda. Wierzyli w niąjego ludzie, on sam uznał się za najlepszego z dowódców Konspiracyjnego WojskaPolskiego. Nawet dorozkazów "Warszyca" zaczynał się odnosić z lekceważeniem. Po akcji na Radomsko wycofali się z miasta dwoma oddziałamiw różnych kierunkach. Oddziałdowodzony przez "Longinusa"został rozbity w lesie zaGertrudowem, potem aresztowano "Grota",który dowodził akcjąna Radomsko. A "Klinga" szedłdalej zwycięsko, w brawurowych akcjach zdobywając sławęi bezwzględny posłuch podwładnych. Szczęście towarzyszyło mu krok wkrok i tentrzydziestoletni urzędnik z "Metalurgii" w Radomsku zaczął nabierać przekonania, że jestkimś niezwykłym, obdarzonym opieką opatrzności. Cechował go spryt, ogromna podejrzliwość, ale i odwagana pograniczu szaleństwa. Zaskakiwał nią swoich podwładnychi przeciwników, szaleńcza odwaga pozwalała mu wychodzić całozsytuacji, w których rozsądek nakazywałby rezygnację, złożeniebroni. "Ze mną nie madyskusji mówił do swoich ludzi. Jestem jak klinga szabli. Dotkniesz mnie, to się skaleczysz. Przecinamwszystko,na co trafię". Rósł rejestr jego czynów. Marcin i ludzie z grupy operacyjnejznali je na pamięć. Dlatego z taką zawziętością ścigali go po lasachi bezdrożach. A im bardziej się wymykał, stawał nieuchwytny, tymwiększa rosła wnich zapamiętałość. Do rachunku "Klingi" dopisywali własne trudy, nie przespane noce, otarte stopy, marszowypoti nieustannenapięcie nerwów. Czynnym członkiem KWPzostał "Klinga" dopiero wlutym 1946roku. Ale już w miesiąc później "Warszyc"mianowałgo dowódcąsamodzielnego partyzanckiego batalionu o kryptonimie "Motor". Otrzymałprawo stosowania terroru i wykonywaniawyroków śmierci według własnego uznania. Korzystał z tego tak gorliwie, żeażdostał upomnienieod "Warszyca". Lecz był tojuż czas,gdy wydawało mu się, że może zlekceważyć podobne upomnienia. Szóstego kwietnia 1946 roku dokonał atakuna sklep"Jedność" 176 w Ciężkowicach. Wraz z "Montwiłem" i "Własowem", którzy jakwierne psy kroczyli u jego boku, siódmego kwietnianapadli napocztę w Silniczce i tamtejszy posterunek milicji, gdzie rozbroiliośmiu milicjantów. Własnoręcznie zastrzelił robotnika Emila Hartwigawe wsi Soborzyce, ponieważtamten nie chciał wpuścićgo naposterunek MO. To on wraz zeswoim oddziałem trzynastegokwietnia rozbiłposterunek milicji w KobielachWielkich, a następnieuprowadził milicjanta Czesława Łęckiego. W lesie koło wsi Katarzynów "Własow" zastrzelił Łęckiego. Wycofując sięz miasta po akcji na Radomsko, zatrzymał "Klinga" przejeżdżający samochód ciężarowy z przyczepą. Wieziononimtrzysta pięćdziesiąt osiem kompletnych sortów mundurowych dlaśląskiej jednostki KBW. Żołnierzy eskortujących transport "Klinga"usunął z samochodu. "Nie będziemy szli piechotą" powiedział doswoich ludzi i kazał im się usadowić w samochodzie. Jadąc dalejnatknąłsię na samochód ciężarowy z oficerem i siedmiomażołnierzami radzieckimi. Zatrzymali i ten samochód. Oficera, starszegolejtenanta Kudreszowa, który nie chciał oddać broni, zastrzelił"Wilk" z oddziału ,,Klingi". Siedmiu rozbrojonych żołnierzy radzieckich ,,Klinga" postanowiłzabrać ze sobą. "Przydadzą nam się oświadczył. Założą nam telefony". Marcin był przy ekshumacji zwłok siedmiu rosyjskich młodychchłopców. Obdarci zmundurów leżeli w dwóch grobach koło leśniczówki Graby. Zastrzelono ich, gdy założyli ,,Klindze"telefon odleśniczówki do czujki w lesie. A potem kiedy zdawałosię, że dla "Klingi" nadeszła już ostatniachwila, bo nagle nadjechał duży oddział KBW, czyż nie zadała imdruzgoczącej klęski, niespodziewanym manewrem wchodząc na tyłyi zmuszając do poddania się? Szczęśliwa gwiazda "Klingi" błyszczała wciąż jasnym światłem. Następnegodnia kazał przebrać się swoim ludziom w mundury KBW i zdobytymi samochodami pojechał w kierunku Żytna. Stacjonowała tam kompania KBW pod dowództwem porucznika Nogalewskiego. Żołnierzy i dowódcę zdezorientowały mundury,które nosililudzie "Klingi". Dali się zaskoczyć i rozbroić. Nogalewskiego zastrzelił "Klinga" serią z automatu. Dwóch żołnierzy i jednego podoficera udało mu się przeciągnąć na swoją stronę i wcielić dooddziału. 12 Liście dębu,t. II 177. Z Żytna wyruszyli do Małej Wsi. Z przeciwnej stronynadjechałydwa ciężarowe samochody z wojskiem, które widząc przeciwnikazatrzymało się i rozsypało w tyralierę, zajmując postawę gotową dowalki. Zdawało się,że za chwilę dojdziedo boju, który przekreślidalsze losy oddziału. Było bowiem oczywiste, że w walce z regularnymi dobrze wyszkolonym wojskiem oddział "Klingi" musi ponieśćklęskę. Dwóchparlamentariuszy wysłał"Klinga"do dowódcy oddziałuwojskowego majora Łowygina. "Nie chcemy przelewać bratniejkrwi" zapewniali parlamentariusze, a potem "Klinga" przyszedłsam do Łowygina na pertraktacje i mówił: "Niewalczymyz wojskiem polskim, bo jesteśmy również polskimi żołnierzami. Rozejdźmy się w spokoju". Po kilkunastu minutach obydwa oddziały rozjechały się bez jednego wystrzału. Nazajutrz zaś majorowi Łowyginowi zdjęto oficerskie naszywki. Stanął przed sądem wojskowym. A w tymczasiedla Konspiracyjnego Wojska Polskiego nadeszłyzłe chwile. W dniach od piątego do siódmegomaja Sąd Okręgowyw Częstochowie na sesji wyjazdowejw Radomsku rozpatrzył w trybie doraźnym sprawę siedemnastu członków KWP oskarżonycho udział w napadziena Radomsko. W dniach procesu "Warszyc" wysłał dostarosty powiatowegow Radomskulist, w którym groził, że jeśli zostaną wydane i wykonane wyroki śmierci, bojówki Konspiracyjnego Wojska Polskiego zlikwidują w powiecie stu dwudziestu komunistów. "Listy ichmamy gotowe. Tym razem nie będzie to tylko groźba" napisał"Warszyc". Wyroki jednak wykonano. "Warszyc" przesłał swympodkomendnym listę czterdziestu dziewięciu osób, które powinny być zabitew odwet za dwunastu rozstrzelanych z wyroku Sądu Okręgowego. Ale z tej listy zabito zaledwie pięćosób. Każdy z oddziałówzaczął zabijać na własnąrękę, na podstawie często osobistychi zupełnie fałszywych oskarżeń. Tak zginęło około czterdziestu chłopówi robotników. W tym czasieprzygasła nieco gwiazda ,,Klingi". We wsi WolaKuźnieckazostałon niespodziwanie otoczony przez oddziałWojskaPolskiego. Zaskoczenie było całkowite. Ludzie "Klingi" uciekaliw panice do lasu, porzucającbroń izrabowany dobytek. A gdy we 178 wsi Rozpęd próbował "Klinga" skrzyknąć na nowo swój oddział,okazało się, że pozostało ich tylko szesnastu. Podjął jednak walkę. Dwudziestegomaja napadł na posterunekMO w Kruszynie. Nazajutrz koło wsi Bartkówwdał się w walkęz oddziałem szkolnym MO i zabił dwóch milicjantów. Potem toczyłbój z 6 p. p. WP z Częstochowy i zabił czterech żołnierzy. A terazjego tropem szła grupa operacyjna dowodzona przezMarcina. Już trzeci dzień ścigali "Klingę" i mieli dosyć wszystkiego. Pierwszego dniaprzywieziono ich samochodami dowsi, gdzie grupa "Klingi" zastrzeliła sołtysa. Poszli zaraz świeżym tropem, ale po całodziennym marszu ,,Klinga" wywiódł ich w pole. Po drodze zarekwirował podwody izmylił pogoń. Wieczorem przerzucono grupę operacyjną w drugi koniec powiatu. Dokonanotam napadu na spółdzielnię gminną. Po kilku zamaskowanych napastnikach oczywiście pozostały tylko chaotycznerelacje. Jedno było pewne: napad nie był sprawą ,,Klingi", lecz jakiejśbandy rabunkowej. Więc znowuwrócilina miejsca, gdzie urwał siętrop ,,Klingi". Następnej nocy nieomal otarlisię o niego. Dwukrotnie też urządzali zasadzkiprzy drogach dowsi, gdzie rzekomo ,,Klinga" miałswoją melinę. A teraz znowu szli do gajówki Dęby. Nie wierzyli jużjednak, że napotkają tam "Klingę", dlategostraciliczujność. Zmęczenie i zniechęcenie zobojętniłoich na niebezpieczeństwo. Na skraju lasu płynął strumień. Marcin zarządził krótki odpoczynek. Ludziez grupy operacyjnej odłożyli broń, usiedli na brzegui zdejmowali buty. Kładli potem stopy do zimnej wody i siedzieli takz twarzamiwyrażającymi największą błogość. Marcinteż bosowszedł do strumienia,zrzucił kurtkę munduru i koszulę, oblał wodąramiona i plecy, umył oczy i twarz. Nagle jeden z siedzącychnad strumieniem przewróciłsię. Zasłabł. Podłożyli podniego koc, rozpięli mu koszulę na piersiach ipryskalitwarz zimną wodą. Ale on miał już pod pięćdziesiątkę. Zmarł cichutko nie wydawszy z siebie nawetjęku. Zmarłzapewne na atak serca,z bosymi nogami, które jeszcze przed chwiląmoczyłw zimnymstrumieniu. Nazywał się JanJasiński. Zanim zaczął robotę w milicji,pracował jakodmuchacz w "Hortensji". Okryligo płaszczem. Jakubczyk wysłał dwóch ludzi do wsi po 12 179. wóz i konie, żeby zmarłego przewieźć do kostnicy szpitala powiatowego. Trzydziestumężczyzn z grupy operacyjnej siedziało na brzegustrumienia, nikt się nie odzywał. Straszna wydawała sięta śmierć,która dokonała sięw ciszy, podczas spokoju iodpoczynku, gdyw lesie po drugiej stronie strumienia głośno podświstywał kos. Będę sięmusiał rozliczyć z tej sprawy powiedział ponuroMarcin, siadając obok Jakubczyka, dwudziestotrzyletniego chłopaka,którydopieroniedawno w stopniu starszego sierżanta opuścił szkołęmilicyjną. Mianowano go zastępcą Marcina,choć chyba lepiej do tejfunkcji nadawał się sierżant Świtoniak. Dowodził on plutonemKBW włączonym do grupy operacyjnej, w większości złożonejz młodych milicjantów, żołnierzy i kilkunastu robotników z hutyszkła. Poza Marcinem, Świtoniakiem i żołnierzami KBW, nikt z tychludzi nie brał nigdyudziału w walce. Między Jakubczykiem i Świtoniakiem narastała niechęć, Świtoniak uważał, że z racji swegodoświadczenia on powinien zastępowaćMarcina. Raz po raz wybuchałymiędzy nimi kompetencyjne spory,których nie łagodziłonawet zmęczenie wywołane marszem. I zaledwie Marcin usiadł obok Jakubczyka, powiedział kilkasłów, a już zjawił się obok nich Świtoniak. Jakby zazdrosny o każdesłowodowódcy, lękał się, że zostanie powiedziane coś, czego on nieusłyszy. Więc Marcin jeszcze raz powtórzył ponuro: Będęsię musiał rozliczyć z tej sprawy. Trzy dni gonimy"Klingę",sforsowaliśmy ludzi, a nawet nie oddaliśmy jednego strzałudo wroga. Zamęczyliście na śmierć Jasińskiego, tak powiedzą. A coś mi mówiło, żeby gonie brać do akcji. Stary człowiek. Tak bardzo pragnął usłyszećod nich choć słowo pocieszenia, aleoni milczeli. A potem ściągnęli z pobliskiej wsiwóz chłopski i załadowaliciało Jasińskiego. Dwóch robotnikówz huty szkła otrzymało rozkazdowiezienia zwłok do kostnicy szpitala powiatowego, a Marcin poderwał oddział do marszu. Było wczesne, majowe przedpołudnie. Z nieba zniknęły chmuryi słońce zaczynało prażyć coraz mocniej. Podściółka leśnagwałtownie parowała napełniając powietrze wilgotnym oparemo zapachuschnącego igliwia, paproci i mchu. Szli w milczeniu, bezładną, choćubezpieczoną kolumną, słuchając, jak w przesiece leśnej skrzypi impodbutami suchy piasek. W otwartym dukciesłońce mocno przy180 piekało, więc kolumna wydłużała się coraz bardziej, bokażdy chciałiśćbrzegiem, pod drzewami. Najpierwminęli starodrzew sosnowy, potem znaleźli się w podmokłym borze, gdzierosły olchy, brzozy, osiki i jesiony. Drogabiegła tu po grobliwzdłuż bagien. Na przedzie kolumny maszerował Jakubczyk. Marcin szedł z tyłu. Był już u kresu sił. Każde podniesienie stóp w ciężkich wojskowych butachbyło ogromnym wysiłkiem. Duszny, wilgotny zapachbagien nie odświeżał płuc i nie ochładzał zroszonego potem czoła. Raz po raz przesuwał automat zpleców na piersi, bo wszędzie skóraaż go paliła. Laszamykałsię wokół nich mroczną ścianą. Odkąd wyruszyliznad strumienia,nie spotkali człowieka, nawet chłopa zfurką drzewa, nawet babiny niosącej chrust. Las był jak wymarłyi wciąż szlitą samą drogą na grobli. Jakby dreptali w jednym miejscu, podobnido wiewiórki zamkniętej w kole, w wielkiejklatcez grubych prętówosik, brzóz i jesionów. Zawodziły wilgi,przez drogę przeleciała czasem duża sroka, ale pozostawało jednak wrażenie martwoty i pustki. Raptem usłyszeli szczekanie psów. Marcin półgłosem wydał rozkazy i zeszliz grobli w bagno. Szerokim półksiężycem zaczęli podkradać się w stronę, skąddochodziły psie głosy. Teren podnosił się łagodnie w górę. Z początku nogi zapadały sięjeszcze aż po kostki w nasiąkłe wodą mchy i porosty, potem było jużsucho. Zagrodziłyim drogę drapieżne jałowce, za którymimogła sięznajdować placówka ,,Klingi",bo chyba nie siedział w gajówceniewystawiwszy w lesie wart. Skradali sięcoraz wolniej, wypatrując\ przyczajonego człowieka. Te półtora kilometra dzielące ich od gajówki przeszli w dwie godziny. Umilkło szczekanie psów. Las znów był cichy. Nastawiali uszuoczekując, że ladachwila usłyszą serięz automatu. Ale strzałniepadał, zawodziły wilgi, potem znowu odezwało się naszczekiwaniepsów, bardzojuż bliskie. I las zaczął się przerzedzać. W dużym ogrodzie obok białego domu krytego czerwoną dachówką ktoś stukał młotkiem. Zobaczyli gajowego naprawiającegoul. Na podwórzu dwa ogromne psy targały łańcuchami, obszczekując gromadkę owiec. Nawygonie pod lasem pasły się łaciate krowy. ,,Klingi" w gajówce nie było. Gajowy powiedział im, że wczorajwieczorem zauważył na skrajulasu dużągrupę uzbrojonych ludzi 181. w mundurach wojskowych. Trzech weszło do gajówki i zażądałomleka. Żona gajowegoudoiła wiadro, które ci trzej zanieśli na skrajlasu. Za mleko nie zapłacili. Wiadro oddali i zniknęli w lesie. Czybyłto oddział "Klingi" nie wiedział. Dokąd odeszli też niemiał pojęcia. Nie śledził ich, nie pytał. "Klinga" zdecydowanie stwierdził Świtoniak. Wojskoalbo któraś z naszych grupoperacyjnych zapłaciłaby za mleko. Niemogą byćdaleko. Na pewno poszli do Wielgiego. Marcin rozkazał otworzyć ostatnie puszki z mięsem. Była togotowana wołowina. Kupili od gajowego dwa duże bochny chleba,poprosili o mleko. Jedli spiesznie, poganiani przez Jakubczykai Marcina. I zaraz znowu zagłębili się w las. W stronęWielgiego prowadziłaszeroka leśna droga, z obydwustron wysadzana brzozami. Szło się po niejwygodnie, ale przecież niespalicałą noc, maszerowali już od rana. Młody milicjant, Wrębiak,zbliżył się do Marcina i poprosił, żeby mu pozwolono odpocząć. Nogi sobie obtarłem, obywatelu chorąży. Zobaczcie. Zdjąłlewy but. Piętę miałstartą aż do krwi. Nie mogę was zostawić powiedział znużonym głosem Marcin. Jeśli was tu spotka ,,Klinga", zginiecie. Idźcieboso. A może się boicie? burknął Jakubczyk. Wrębiak zdjął i prawybut. Poszedł boso, wlokąc się za oddziałem. Marcinowi wydawało się, że twarze jego ludzi jakby wydłużyłysię isczerniały. Nikt nierozmawiał, bo każde odezwaniesię tobyłnowy, dodatkowy wysiłek. A laswokół nich byłpiękny, prześwietlony słońcem. Po obydwustronach drogi widziało się daleko w głąb brązowe poszycie z igliwiai zielone kępy paproci. Ten las nie krył niebezpieczeństwa. Napiętenerwy rozluźniły się, ale tymbardziej zaczęli odczuwać zmęczenie. Obywatelu chorąży, już blisko doWielgiego zameldowałJakubczyk. Zeszli z drogi w las i znowu rozproszyli się w szeroki półksiężyc. Zaczęło się mozolne,ostrożnepodchodzeniedo skraju lasui dużejwsi. Napotkali dwoje dzieci zbierających szyszki. Minęli jew milczeniu, widząc przestrach w dziecięcych oczach. Gajówkamieściła się tuż przy lesie, na początku wioski. Otoczyliją niewychodząc zzadrzew. Jakubczyk i dwóch żołnierzy weszlinapodwórze. 182 Po pięciu minutachpowrócili i zameldowali Marcinowi, że jakiśoddział przechodził obok gajówki i przez wieś, ale było to przedpięcioma dniami. Od tego czasu żadnych uzbrojonych ludzi tutaj niewidziano. Idziemydo Dębów zarządził Marcin. Miał wrażenie, żepo krótkimodpoczynku znowu przybyło musił. Jakby się w nim jakiś nowy płomień zapalił. Był zły, pragnąłspotkania z "Klingą", strzałów i walki. Wydawałomu się, że błądząpolesie jak niewidomi, z opaską na oczach,lecz wkrótceprzyjdzietakimoment, gdy opaskaopadnie i staną oko w oko z wrogiem. Wysunął sięna czołokolumny, żeby swoim szybkim krokiemnadać tempo marszowi. Ale innym brakowało sił. Nawet Jakubczyki Świtoniakzaczęli pozostawać w tyle. Droga stawała sięcoraz trudniejsza. Do Dębów trzeba było iśćskrajem bagien. Powiosennych roztopach ziemia jeszcze nie obeschła, pokrywała jągruba warstwa błota. Posuwali się wolno, ślizgając się po mokrej ziemi. A słońceprzetoczyło się już na zachód, cienie w lesie wydłużyły się, jużniedługo miał nadejść wieczór. Marcin obejrzał się za siebie. Kolumna oddziału rozwlekła sięnakilkadziesiątmetrów. Coraz częściej odnosił wrażenie, że ten marsz tylko musię śni. Otaczająca go rzeczywistość traciłaswoje realne zarysy, stawała siępełna cieni i szarości. Z bagien podnosiła się mgła delikatnaijeszczeprzejrzysta, alepnie drzew i plecy idących przed Marcinemludzi traciły swój ostry kontur. I wracałomu uczucie, żedrepczą w miejscu. Nie oni idą, aleobok nich bardzo powoli przesuwają się drzewa. Doznał dziwnegowrażenia, że sam jest jakby złożonyz kilku odrębnych istot. Głowainogi działały niezależnieod siebie; nogi grzęzły w błocie, ślizgałysię po nim, więzły, jak w męczącym śnie. W głowie narastał szum,słyszał uderzenia własnego serca. Ale przecież wciąższli i szli. Ogarnęło gopragnienie, aby zawołać o ratunek. Żeby ichktoś wyprowadził ztych zamykających sięwokół ścian zamglonego lasu. Wydawało mu się, że te ściany leśneza chwilę zawalą się nanich i przyduszą. Powiał jeszcze wiatr. Zimnyi silny. Rozszumiały się drzewa,rozpierzchła się mgła, chłódorzeźwił ich i obudził radosne po183. czucie, że przecież gajówka Dęby jest blisko i zaraz nastąpi koniecwędrówki. Zatrzymalisię na rozstaju dróg leśnych przy starym buku. Nie spodziewająsię nas pocieszał sięJakubczyk. Jabym też nie uwierzył, że potrafimy zrobić tylekilometrów. Doznawali podniecającego uczucia zbliżającej się walki. Jeślichcieli zwyciężyć,musieli zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek: ostrożnie zbliżyć się do lasu, omijając posterunki ,,Klingi". Po krótkiej naradzie oddział podzielono nadwie grupy. Jedna. pod dowództwem Jakubczyka miała podejść do Dębów odwschodu, a druga pod dowództwem Marcinaod zachodu. Gajówka bowiem znajdowała się jakgdyby wewnętrzu podkowyleśnej. Tylko od południa otwierały się przednią pola aż do odległejo trzy kilometry wsi, zaktórą znowu zamykał sięlas. Gajówka nie była zamieszkana. Spaliła się, gdy otoczono w niejoddział ,,Szarego". W czasie walki ocalała tylko stodoła i stajniaz oborą. One to mogły stanowić kryjówkę ,,Klingi". Ale skraj lasu był pusty. Między czerwonymipudłami ruin i ocalałych budynków również nikogo nie zauważył. I znowunic. Pustka. W ruinach gajówki nie znaleźli żadnej źy-wejistoty. Nawet zdziczałegokota. Tylkona podwórzu obok studnizostały ślady niedawnych ognisk i walające się butelki po wódce. W stodole i stajni leżało trochę słomy takrozrzuconej, że odpierwszego rzutu oka mielipewność: niedawno nocowało tu kilkunastuludzi. Jakubczykklął głośno, wyrażając tym całą swoją bezsilną wściekłość. Marcin usiadł na ziemi pod ścianą stodoły. Wydawało mu się,że gdyby mu ktoś teraz kazał zrobić choćby pół kroku,zwaliłby sięna ziemię. Jakubczykrozstawił dwa posterunkina skraju lasu, żeby ich niezaskoczono. Było oczywiste, że muszą tu zanocować, nikt niemiałsił do dalszego marszu. Jutro pójdą do najbliższegoposterunkumilicji i przez telefon zażądają samochodów napowrót do bazy. Od południa nadpływały ciężkie deszczowe chmury. Skraj lasuczernił sięod nadchodzącej nocy. Rozlokowali się woborzei w stodole na resztkach słomy. Marcin, Świtoniak i Jakubczyk zajęli prawy sąsiek stodoły. Dochodził ich uszu łoskot wiatru smaganegonarastającą wichurą, która napierała na stodołęi rozbijała się o nią 184 z hałasem. Marcin wciąż dygotał z zimna i jakiegoś wewnętrznegodrżenia. Miał uczucie, że w ciemnościpatrzą na niego czyjeś wrogieoczy,że stodoła pełnajest potworów. Chwilami aż nakrywał dłoniąusta, żebystłumić krzykstrachu. A jednak zasnął. Na krótko zresztą. O północy Marcin usłyszał, jak Świtoniak budził czterech żołnierzy na zmianę warty. I znowu zasnął. Strzał padł jakby tuż nad uchem. W jego jeszcze śpiące oczyuderzył blaskrozrywającego się granatu,który pękłtuż przed wrotami stodoły. Wybuchwysadziłwierzeje i kule z głośnym świstemzaczęły uderzać w klepisko, rozpryskując drobniuteńkie kawałki gliny. Przyklęknął za drewnianą przegrodą sąsieku i strzelał zautomatuprzez rozwalone wrota. Ale nie widział nikogo. Rozciągało się przednim rozjaśnione świtem puste pastwisko, pokrytesrebrzystąrosą. Kanonada strzałów narastała, znowu pękły dwa granaty podrzuconepod stajnię, gdzie nocowała reszta oddziału. Świtoniak wsadziłlufę erkaemu w odpowietrznik stodoły. Karabin maszynowy zagdakał równymi, długimi seriami. W stodole było ichsiedmiu: Marcin, Świtoniak, Jakubczyki czterech żołnierzy. Jakubczyk ze Świtoniakiemprzyczaili się przyodpowietrznikach, pozostali, podobnie jak Marcin, przyklęknęli zaprzegrodą sąsieku, blokując otwór rozwalonych wrót. Poddajciesię! krzyczał ktoś na dworze. Jesteścieotoczeni! Poddajcie się! Strzały umilkły raptownie. Marcinskoczył do odpowietrznikai odsunął od niego Świtoniaka. Przez podłużną szparę widział podwórze gajówki. Dostrzegł czarne cienie w krzakach bzuobok zrujnowanego domu, w pustych oknach zobaczył lufy erkaemów skierowane na stodołę i stajnię. Z rozwalonych drzwi stajnipowoli wychodziłokilku żołnierzy. Ręce trzymalinad głową, byli bezbroni. Nicwam nie zrobimy, tylko oddajcie broń wołał znowugłos na dworze. Nagle ze stajni wyskoczył bosy Wrębiak. Trzymałw ręku automat. Ostrzeliwującsię, próbował uciec, ale natychmiast skosiła goseria z erkaemu. Padł tuż za węgłem stajni i zarazznieruchomiał. Wal po nich! krzyknął Marcin do Świtoniaka. I odsunąłsię od odpowietrznika. 185. Po kim? Ponaszych? nie dowierzał. Wal po wszystkich! krzyknął Marcin. Nie wolnosiępoddawać! Co wy, obywatelu? Nagle na dworze zawołał jakiś głos: Ej, wy tam! W stodole! Poddajcie się! Jesteścieotoczeni! Marcin nabrał w płuca potężnyhaust powietrza i odkrzyknął: Nigdy! Nigdy! powiedział Jakubczyk. Tak jest, obywatelu chorąży szepnął Świtoniak. Żołnierze zza przegrody w drugiej części stodoły odpowiedzielistrzałami. I zaraz znowurozpoczęłasię walka. Na klepisko wleciał granati rozsiał setki odłamków, które uderzały w dachówki, w bele stropu, w ściany. Powybuchu na chwilęnastała cisza. Ktoś na dworze wrzeszczałna całe gardło: Niech dowódca wyjdzie na rozmowę! Po coprzelewać krew! Dowódca proszony na rozmowę! Marcin wahał siętylko przez krótką chwilę. Zwinął dłonie w trąbkę i ryknął: Już idę! Niestrzelajcie! Automat przerzucił na piersi i przeskoczył przegrodę sąsieka. Ostrożnie wychyliłgłowę przez rozwalone wrota. Zza rogu zrujnowanej gajówki wyszło dwóch ludzi w mundurach. Rozpoznał Michała, tego drugiego też już kiedyśspotkał. "Prawda przypomniał sobie. To jest Szary. Widziałem go we dworzeTylżyckich". Obydwaj mieli wręku angielskie automaty. Chcę rozmawiać bez broni zawołał Marcin. "Szary" przystanął. Oddał swój automat Michałowi, a ten odniósł go gdzieś za ruiny i wrócił równieżbez broni. Marcin swójautomatpołożył na klepisku. Zrobiłcztery kroki na podwórze. Przystanął i rozejrzałsię. Na skraju lasu stała grupka żołnierzy, pilnowana przezdwóchmężczyzn z karabinami. To byli rozbrojeni wartownicy i tych dziesięciużołnierzy, którzy siępoddali. W oknach spalonegodomutkwiło kilku ludzi z oddziału ,,Szarego", kilkunastu leżało za krzakami bzu. Naliczyłdwudziestu. 186 "Nikt nie zdoła im się wymknąć" pomyślał. "Szary" iMichałczekalina środkupodwórza. Marcinpostąpiłjeszcze pięć kroków i zatrzymał się przed nimi. Zdawał sobie sprawę,że mogliby goteraz zabić jednym wystrzałem. "Szary"stał wpostawie na baczność, wyprostowany, z rękamiprzylegającymi do boków. Michał o krok za nimw niedbałej pozie. Na ich wysokich butachwidniały skrzepy błota i płaty kurzu, onichyba takżeodbyli długi i nużący marsz. Obydwaj mieli pistolety,ale iMarcin nie odłożył pasa z pistoletem. Jesteście otoczeni odezwałsię ,,Szary". Mówił półgłosem,jakby nie zależało mu, aby ktokolwiek poza Marcinemsłyszał jegosłowa. Macie dobrą pozycję w tej stodole, ale wasza śmierć jesttylko sprawą czasu. Zabraknie wam amunicji, a wtedy koniec. Myślę, żerozmawiam z człowiekiem rozsądnym, który zdaje sobie sprawę ze swojej sytuacji. Trzebaumieć przegrywać, proszę pana. Marcin skrzyżował ręce na piersiach. Nic się nie odzywał, wydawało mu się, że powinienczekać, aż tamten powie, o comu chodzi. Ale milczenie Marcinajakby trochępoirytowało "Szarego". Przymrużył oczy, zwilżył językiem wargi. Nie chcemyprzelewu polskiej krwi rzekł. Jeśli poddaciesięi złożycie broń, puścimy wolno żołnierzy i milicjantów. Żądamytylko wydaniaUB-owców i komunistów. Marcin wzruszył ramionami. Ja też jestem komunistą. ' Nie ględź głupstw, Marcinodezwał się Michał. Jesteśchłop, tak jaki ja, a nie żaden komunista. Jesteś chłop, któregooszukano. Tak kiwnął głową "Szary". Nieuważamypana zakomunistę, chociaż nosi pan legitymację partyjną. Oszukali cię, Marcin. Walczyłeś po ich strome i coz tego? Nawet ci skrawka ziemi niedali. Ożeniłeś się bogato, masz dużegospodarstwo. Chcesz, żebyci je zabralido kołchozu? pytał cichoMichał. Spaliliście moją chałupę znienawiścią powiedział Marcin. "Szary" niedbale machnął ręką. Odbuduje się pan. Dostaniepan odszkodowanie. Od nas. Posłuchaj nas, Marcin znowu zabrał głos Michał. Niechci na górze walczą ze sobą, niech się gryzą. To ich sprawa. Ale 187. dlaczego my mamy do siebie strzelać? Marcin rzekł niemal błagalnie wyrzuć z siebie zawziętość. AresztowałeśHankę. Dlaczego? Co ona winna? Hankajest już w domu odpowiedział. I dopiero teraz zauważył na twarzy Michała głębokie bruzdy,wywołane zmęczeniem. Policzkipokrywał mu kurz ikilkudniowyzarost. Wyda nam pan tylko UB-owców powtórzył "Szary". Co znimizrobicie? Rozważymy zawahałsię "Szary". Pójdą podsąd, a potem przetrzepiemy im skórę i puścimy do domu. Nie rzucił Marcin. Niech się pan zastanowi. Daję panupięćminut. "Szary" odsłonił przegub ręki z zegarkiem i podniósł ją na wysokośćoczu. Jeszcze jest pora, że może panzawrócić zdrogi zdrady. Czynie rozumie pan, że przyjdzie chwila, kiedy wszyscybędziemy musieli zdać rachunek przed historią? Marcin, dlaczego mamy się zabijać? Marcin,powiedz, co nasdzieli? znowu błagalnie powiedział Michał. "Szary"rzucił mu ostre spojrzenie. No, dzieli nas bardzowiele zauważył z przekąsem. Mynie służymyMoskwie, niesprzedajemy interesu narodowego. Marcin pokręcił głową mówiąc: Szkoda czasu, panowie. Zginiecie! warknął "Szary". Tak. Pan też zginie. Wiem. Pan jest fanatykiem! wybuchnął "Szary". Właśnie tacysą najgorsi. Fanatyków powinno się przede wszystkim zabijać. Onirobią największe zło. Szkoda czasu, panowie V stwierdził Marcin i zawróciłdo stodoły. Bał się, że ktoś strzeli mu w plecy, ale strzał niepadł. W stodole, zza belki wspierającej strop, wychylił się Jakubczyk. I co? Gówno! rozzłościł się Marcin. 188 Trzy erkaemywaliły prosto w rozwalone wrota stodoły, dziurawiąc przeciwległezamkniętedrzwi. Dostępu do nich bronił Jakubczyk z lufą erkaemu w odpowietrzniku. Dym prochugęstniał w stodole, ogłuszał huk wystrzałów. Po pięciu minutach zamilkł karabin Jakubczyka. Chłopak dostałkulą w sam środek czoła. Potem padł żołnierz z plutonu Świtoniaka. Już tylko czterech broniło sięw otoczonej stodole. Jeszcze trzy minuty przewalał się wśród nich łomot wystrzałów. I znowunastała cisza. Poddajcie się! wołał ktoś. Marcinbył pewien, że rozpoznaje Michała. Nigdy! odkrzyknął niemal wesoło. Niech żyje Republika! zawołał, bo tak wołał umierający ,,Kamil". Przeskoczył przegrodę sąsieku i wpadł do drugiej części stodoły. Odsunął zabitego Jakubczyka, podniósłerkaem i przestawił go lufądo rozwalonych wrót. Gdzieś na podwórzu, chyba zestajni, padło kilkanaście strzałów. Słyszycie? mruczał do siebieMarcin. Nie wszyscysiętam poddali. Ci z partii też się bronią. Wyczekał chwili,aż jakiś człowiek wwojskowym mundurzechciał podbiec do stodołyz odbezpieczonym granatem. Trafił gokrótką serią, a potem długą serię puścił po krzakach bzu,po oknachzrujnowanej gajówki. Bronilisię jeszcze pół godziny. Później "Szary" odstąpił taksamo nagle, jak przyszedł. Może uznał, że i tak odniósł zwycięstwo, rozbijając grupę operacyjnąi biorąc dziesięciu żołnierzydo niewoli? Możenie chciałzbyt długo wiązać w walce swoichskąpych sił, obawiając się, żelada chwilaotoczonym przyjdzie ktośz pomocą? W oddziale Marcina padło siedmiu. Ze stajniwyszło ośmiu milicjantówi czterech ludzi przydzielonych do grupyz aparatu partyjnego. Trzech milicjantów w stajni było rannych. W godzinę później polną drogą od wsi nadjechały dwa autaciężarowez trzema plutonamiżołnierzy KBW. Przybył równieżPietrasz kilkomafunkcjonariuszami UB. Żołnierze pozostawiliw gajówce samochody i pieszo ruszyli w pościg za oddziałem"Szarego". 189. W dwa dni później odbyło się w Piotrkowie otwarcie nowejroszarni lnu. Na uroczystość przyjechał towarzysz Józef, Marcinz ramienia milicji odpowiedzialny był za jej bezpieczny przebieg. Spotkali się jednak dopiero po części oficjalnej, po przemówieniach,przecięciu wstęgi, zwiedzaniu nowego zakładu. W reprezentacyjnejsali starostwa urządzono przyjęcie dla zaproszonych gości itutajwłaśnie towarzysz Józef zauważył Marcina. Uciekłeś mi powiedział, z zadowoleniem patrząc na nowymundur milicyjny Marcina. Ale cięprzecież znalazłem. Chciałem,żebyś się zajmował rolnictwem,ale możerobota w milicji jest lepszadla starego partyzanta. Mówił mi towarzyszPietras, że niemałą tumacie wojenkęi że nieźle sięspisujesz. A ja myślę, żeby cię zabraćdoszkoły partyjnej. Ciągle nie tracęnadziei, że się nauczysz współrządzić. Podziemie rzekł Marcin. Wielu naszych towarzyszyginie. Nie dalej jak przedwczoraj. zaczął, zamierzając opowiedzieć o tym, jak okrążono ich w zrujnowanej gajówce. TowarzyszJózef jednaknie chciał otym słuchać. W sali byłgwar, raz po raz ktoś wznosił jakiś toast,Józef wziął Marcina podrękę i podszedł z nim bliżej okna. Pięknata wasza roszarnia stwierdził. To już siedemdziesiąta fabryka, którą otwieram od wyzwolenia. Zaczynamy żyć,Marcin. A dla nasżyć to znaczy budować, uruchamiać przemysł,budzić do życia rolnictwo. Atransport, Marcin. Czy wiesz, co znaczytransport dla takiego kraju jak nasz? Kraj o słabymtransporcie jestjak organizmchory na białaczkę. Musimymieć nowe linie kolejowe,aprzede wszystkim dużo wagonów. Setki tysięcy nowych wagonówtowarowych. Mówiłeś o podziemiu. Ja wiem, tu u was jest trudno. Aleto sprawaczasu. Niedługiego czasu. Będzie spokój, Marcin. Niewolno patrzeć na Polskę przez te lokalne wojny i potyczka Podziemie nie zasłoni nam sprawzasadniczych. Odbudowa, rozumiesz? Opracowujemy założenia trzyletniego planu odbudowykraju. Tobędzie wspaniałe! Nowe fabryki, transport, rolnictwo. Założenia tegoplanu są na miarę naszych burzliwych lat. Wielkie, rozumiesz? Towarzysze radzieccy obiecali nam ogromną pomoc gospodarczą. Po190 wstaną nowekopalnie ihuty żelaza, stopniowo będziemy nasz rolniczy krajprzekształcać w przemysłowo-rolniczy. W tensposób stworzymy bazę dla ustroju socjalistycznego. Iz tą ideą pójdziemy donarodu. Leninmówił, że aby się połączyć, trzeba się najpierwpodzielić. I my się wkrótce połączymy, zjednoczymy, zaczniemy stawać się narodem socjalistycznym. Rozumiesz mnie? Tak rzekł Marcin. Pomyślał o ,,Szarym" i o Michale. I o Jakubczyku, i otychwszystkich, którzy zginęli w Dębach. IV Odkryty willys wyjechał z lasu i zatrzymałsię nad wodą, gdziebył kiedyś most, a teraz sterczały z dna omszałe pale. Po drugiejstronie rzeki rozciągały się łąki,dalej rosły wysokietopole,a za nimibyły spalone domyŁęgów Chłopskich. Zagroda Urszuli leżała bardziej nalewo, ceglane ściany domu prześwitywały czerwono międzyzielonymi nadrzecznymi olszynami. Na prawo jest bród. Można przejechać powiedział Marcindo kaprala Franka, kierowcy milicyjnego willysa. Samochód ostrożniezjechał po brzegu i aż po osie zanurzył sięw przejrzystejwodzie. Rzeka była tu szeroko rozlana, lecz płytka,pełna piaszczystych łach, które w czerwcowe słoneczne południewydawały się oślepiająco białe. ' W płytkich zatoczkach roiło się odtysięcy drobniutkich rybek. Jadący z pluskiem samochód płoszył je; ogromnymi stadamijak długie cienie umykały na głębinę, pozostawiając na wodzienikły ślad podobny do nagłego podmuchu wiatru. Jaskrawesłońceprześwietlało wodę aż dożółtawego dna, ukazując wnętrza białych miseczek muszli, kolorowe kamyki, ciemną zieleń wodorostówporuszanych bystrymnurtem. Taka sama zieleń zalegała po przeciwnej stronie, wśród traw ipajęczynkorzeni drzew podmytychprzez rzekę. Na drugim brzegu zobaczył Marcin łaciatąkrowę i Hankę, siedzącą na rozesłanejna trawie chustce. Pasąc krowę obrębiała jakąśszmatkę; pod krzakiem wikliny jak porzucone zawiniątko spał małychłopiec okryty kolorową lnianą derką. 191. Zaczekaj! Marcin dotknął ramienia Franka i jeszcze w biegu zeskoczył z wozu na łąkę. Nie podniosła głowy znad robótki, choć zapewne go zauważyła,bosamochódz głośnym pluskiem przejeżdżał rzeczne mielizny. Dzień dobry powitał ją,stając przed Hanką o dwa kroki. Dzieńdobry odpowiedziała niechętnie. Robótka opadła na kolana podgiętych nóg, obrzuciła Marcinaszybkim, prawie ukradkowym spojrzeniem. Miał na sobienowy,dobrze dopasowany oficerski mundur, ściągnięty pasem zkoalicyjką. Wiedział, że dobrze mu w tym mundurze i pragnął pochwycić jejspojrzenie. Ale nie udało mu się. Rozmawiałaś zMichałem? zapytał jąsurowym tonem. Zdziwił go własny głos. Jeszcze przed chwilą chciałpo prostuusiąść obok, powiedzieć, że tu jest pięknie i tęskni za swoją wsią. Powiedziałaś mu, że czekamy, aby zaprzestał walki? znowuten ostry,jakby obcy głos w uszach. Pokręciła głową. Nie widziałam się z nim. Niemam od niego żadnej wiadomości. Spojrzała mu prosto woczy. Kłamiesz stwierdził. Właśnie dlatego, że patrzyła mu prosto w oczy, wiedział, że kłamie. Miała tę odpowiedź od dawnaprzygotowaną dla takich, którzy przyjadą pytać o Michała. Oddział "Szarego" od czterech dni kręcisię w tej okolicy. Nicod ciebie nie żądam, żadnych informacji. Chcę tylko wiedzieć, czypowiedziałaś mu, abyprzestał walczyć. Igła wypadła jej z palców. Błysnęła przez okamgnienie i zniknęław zieleni trawy. Pochyliła się i odszukała jąpo nitce, która pozostałana jej kolanach. Dlaczego nie zostawicie go w spokoju? spytała. Przecieżnie może złamaćprzysięgi. Nie robi nic złego. Tak. Oprócz tego,że zabija. A ty ilu zabiłeś? Ja? Aż się przeraził tego pytania. Nicnierozumiesz. westchnął. Wzruszyła ramionami. "On mi tak samo powiedział. Żenicnie rozumiem. Uważaciemnie za głupią dziewczynę wiejską. Tak pokraśniała z gniewu jestem dziewczynąze wsi, ale nie tak głupią, jak wy myślicie. On 192 przemawiał do mnie jak uczony mąż, a ty też. wielkim człowiekiemsię stałeś. Uważacie, że można mnąkręcić, każdypo swojemui w swojąstronę, bo ja i tak nicnie rozumiem. Tak, nie rozumiem! krzyknęła. Nie rozumiem! Po co to wszystko? Pytamsięciebie. Wyjaśnij mi, po co to wszystko? Dlaczego nie możemy żyć jakludzie, w miłości, w spokoju? Jego o to zapytaj. On powiedział, żebym ciebie zapytała. Więc jednak widziałaś się znim. Tak. I co z tego? Nie powiem ci, gdzie jestteraz, bo sama niewiem. Przyszedł,wziął chleb i mięso, i znowu poszedł. Nienawidzęwas! znowu podniosła głos. Nienawidzę! On nawet przenocować w swoim domu się bał, jak obcą mnie potraktował. A ty? Urszula wariuje bez ciebie. Masz dom, żonę, ziemię. Czego wciąższukasz? Czegochcesz? Dla kogo żyje Michał? Dlakogo ty żyjesz? Bo nie żyjecie dla swoich żon, dlaswojej ziemi,dla swoichdzieci. Nie, nie jestem głupia. Rozumiałam, gdy mówiliście o Polsce. Aleteraz wiem, że mówicie zesobą jak głusi, co uszy mają zatkane nacudze słowa. Mówicie ciągleo prawdzie i sprawiedliwości,aleprzecież nie słyszycie siebie. I ta wasza prawda już dawno stała siękłamstwem, a zamiast sprawiedliwości wciąż tylko czynicie niesprawiedliwość. Miłość, ziemia? Nie, nie jestem głupia. Wy depczeciemiłość, gardzicie ziemią, brzydzicie się gnoju, który daje chleb. Dlaczego macie przyboku broń,a nie idziecie z kosą na łąki? Waszemiejsce jest tutaj, przy nas. Masz dom, ziemię,żonę, będziesz miałdziecko, a biegasz jak wściekły pies z pianą u pyska. Dziecko? Nawet o tym nie wiesz szydziła. Nawet nie wiesz, żeUrszula jest w piątym miesiącu. Wydajesz mi się tak samo podły jakMichał. Nienawidzę was. Ale on tegojuż nie słyszał. Zataczając się i potykając jakślepiec,poszedł w stronęoczekującego go samochodu. Czuł się chory. Minionetrzy dni leżał w łóżku z gorączką ponadtrzydzieści dziewięćstopni. "Grypa" powiedział milicyjnylekarzi dałmu pięć dni zwolnienia. Ale dziśrano poczułsię lepiej i kiedyprzyszła wiadomość, że "Szary" ukrywa się na Czarnym Błocie,zostawił łóżko i pobiegł do komendy. Grupa operacyjna pojechałaotoczyć Czarne Błoto. Korzystając z tego, że tym razem z powodu Liście dębu,t. II 193. choroby Marcina grupą dowodzi Świtoniak, po drodze zdecydowałsię na chwilę wstąpić do Łęgów. Prawie miesiąc nie widział Urszuli. Tyle tylko żedwa razy doniej napisał i dostał także dwa listy. Jakoś nigdy nie było mu podrodze przyjechać do Łęgów, najpewniej dlatego,że bał się jej jękówi próśb o pozostanie w domu. Tam! Pokazał kierowcy palcem czerwieniejącą za łąkamizagrodę. Nic więcej nie potrafił z siebie wykrztusić. "Dziecko? Dziecko? " zapytywał siebie ze zdumieniem. ,1 uświadomił sobie, że przez ten miesiąc niemal wcale nie myślał o Urszuli,jakby go nic nie obchodziła. A Urszula stała na środku podwórza. W ręku trzymała przetak,z którego sypała jęczmień kurom. Brzuchmiała jużmocno zarysowany. Zrozumiał, że Hanka mówiła prawdę. Zeskoczył zauta i szeroko otworzywszy ramiona, szedł na jejspotkanie. Jestem, jestem, wróciłemmówił. Nie okazała niezadowolenia ani radości. Nie wypuszczając z rąkprzetaka czekała, aż podszedłdo niej, objął ją ramionami, awówczaskrótko pocałowała go w policzek. Wydała mu się nieufna, jejoczykryły podejrzliwość. Wróciłeś? Patrzyła na jego mundur. Następne jejspojrzenie pobiegło do samochodu. Przyjechałem poprawiłsię Marcin. I znowu na jakiśczas odjadę. Ale postanowiłem zwolnić się ze służby przy pierwszejokazji. Jeszcze miesiąc,dwa, najwyżej trzy. I będzie spokój. Nic się nie odezwała. Jakby jej było wszystko jedno. Nie wierzyła mu. Potem siedzieli przy stole w świątecznej izbie. W Marcinie powoligasła radość. Nie potrafił roztopić jej chłodu, przełamać obojętności,którą w niejwyczuwał. Pytał o pracew polu, okonie, krowy, świnie, o wyrostka, którego widział kręcącego się po podwórzu. Odpowiadała mu niechętnie,jakby wciąż nie wierzyła, żejego to naprawdęinteresuje. Dlaczego nie powiedziałaś, że będziemy mieli dziecko? wybuchnął gniewem, tak zirytowała go jej nieufność i niewiara, i Złościsz się? Gniewaszsię na mnie? podchwyciła jegoton. Wiem powiedziała z gorzką świadomością, że nie omyliły 194 jej przeczucia. Niepotrzebne ci teraz dziecko. Chciałbyś byćwolny jakptak. Dlaczego to przedemną ukryłaś? zapytałostro, jak naśledztwie. Bo ja ciebie niewiele obchodzę. I tendom, i ta ziemia. Wstał od stołu. Zaczął chodzić po izbie, szybko, w tę i z powrotem. W swoich błyszczących, wysokich butach. Wswym nowym, dopasowanym mundurze oficerskim. Nie mówił. Tonie ty mnie, aleja ciebie nic nieobchodzę. Myślisz, że żyję wolny jak ptak,samą radością i swobodą. A moje życiejest tułaczką po lasach idrogach. Przeddwoma tygodniami otoczyli nasw gajówce. Żyję jakimś dziwnym trafem, boprawie wszyscy obok mnie padli. Co dzień, co godzina narażamswoje życie i nie wiem, coto radośći szczęście. Moje myśli są przytobie, ale twoje nie sąprzymnie. Mogęzginąćw każdej chwili. Wolałabym, żebyś zginął. Wiedziałabym wtedy, że miałammęża powiedziała cicho. I dodała z ogromną zawziętością: Wolałabym, żebyś nie przyjechałdo mnie, tak jak teraz zdrowy,w tym mundurze, ale żeby cię tu przywieźli rannego. Wtedy byłbyśprzy mnie. Wolałabym, żeby cię przywieźli bez nóg, bezrąk, bowtedy musiałbyś zostaćze mną ibyłabym ci potrzebna. Ulka! krzyknął przerażony. Ty bluźnisz. Tak. Bo cię kocham. I wolęmieć twój grób, niż wcale cię niemieć. Iwolę cię mieć kaleką, niż wcale cię nie mieć. i To nie jest miłość, ale nienawiść. Tak mówisz, bo naprawdę nigdy nie kochałeś. Bo gdybyśiBniekochał, to nie pozwoliłbyś nas rozdzielić. Nie odszedłbyś odemnie tak, jak odszedłeś. ' Powiedziałem, że wrócę. Tylko z podziemiemsię załatwimy. Usiadłciężko na krześle. Był zniechęcony. Czuł, że jego słowa nieprzenikają do niej. Nie rozumiemysię westchnął. Tak kiwnęła głową. Sytygłodnego nie rozumie. Ten, conie kocha, nie zrozumie miłości. Nie wiesz,że dla mnienie świecisłońce, jak ciebie przy mnie nie ma, ani drzewanie są latemzielone. I nie ma dla mnieani dnia, ani nocy, tylko jedna wielkapustkai rozpacz. Wrócę mruknął do siebie. 13 195. Do izby zajrzała Wikta. Ktoś po was przyjechał motorem. Wyskoczył napodwórze, gdzie głośno jazgotał ciężki motocyklmilicyjny. Towarzyszu chorąży, otoczyliśmy ich na Czarnym Błocie. przekrzykiwał łoskot silnika łącznik. Wskoczył na siodełko. Motocyklista zawrócił na podwórzu i wyjechali na drogę, gnając na złamanie karku po wybojach. Zauważył, że na brzeguniema już łaciatej krowyaniHanki ijejdziecka. "Za godzinębędzie wdową" pomyślał. Alew tych myślachnie byłoani radości, ani smutku. Ot, po prostu stwierdził fakt,który nastąpi. Za rzeką motocykl wjechałna ścieżkę leśną i z łoskotempędziłmiędzy drzewami. Czarne Błoto tobyły bagnaw samym serculasu,matecznik, do któregodostępu broniłymokradła, porośnięterzadką trawą, osikami i olszynami. Wśród mokradeł sterczał suchypagórek z kilkoma starymidębami, wiodły tamdwie kręte ścieżki,obsadzone terazprzez grupę operacyjną. Na pagórku w CzarnymBłocie znajdowałsię oddział "Szarego", a raczej jego niedobitki, oddwóch tygodniścigane po całym powiecie. Wkrótce usłyszeli gwałtownąstrzelaninę. "Usiłują się przedrzeć" pomyślał Marcin. Motocyklprzyśpieszył biegu, ślizgając się po błotnistej drodze. Na mostku z nie okorowanych bali czekał Świtoniak. Przebijająsię z dwóch stron. Próbują uciekaćprzez bagno. Może znają jakieś przejścia? Nie bardzoorientował się w sytuacji. Mokradła utrudniałyłączność między poszczególnymi grupami, otaczającymi oddział "Szarego". Przez chwilę przysłuchiwali się strzelaninie. Byłachaotyczna, niepozwalała określić miejsca, w którym "Szary" usiłował się przedrzeć. Strzelano ze wszystkich stron, jak gdyby ludzie"Szarego"uciekalina różne strony, pojedynczo. Ja na lewo. A wy na prawo rozkazał Marcin. Trzebapoderwać ludzi do ataku. Zrobił cztery kroki w lasbukowy i od razu zapadł się po kolana. Wyciągając z trudemnogi z miękkiego kożucha liści i bagiennejtrawy, szedł wolno,chwytając sięmłodych olszyn. Mokradło chlupotało pod nim, pajęczyny rozpięte między gałęziami oblepiały twarz. 196 O trzydzieści metrówna lewo zobaczył zwartą grupę olszyn. Ujadał tam ręczny karabin maszynowy. Brnąłw tamtym kierunku,ale zapadał się po kolanai z największym wysiłkiem wylazł nazbutwiały pień. Wyczołgał sięna suche miejsce. Karabin maszynowyumilkł; teraz pojedynczewystrzały padały bardziej na lewo. Przebiegł parę kroków po trawiastym miękkim kożuchui zanastępnym przewróconym drzewem znalazłżołnierza KBW. Leżałniemal do pasa zanurzony w czarnym błocie. Liście wilczejjagodytuż przy jego głowie były spryskane krwią. Gdzieś w przedzie zachlupotało błoto. Nadchodziło dwóch, a może trzech ludzi. Marcin spróbował zajść imdrogę izaczął przedostawać siędo następnej kępy olszyn. Usłyszeli jednakwestchnieniemokradła pod nogami Marcina. Nad głowąprzeleciała mu seria kułz automatu, sypnęły się liście z krzaków wilczej jagody. Położył się za zwalonym pniem obok zabitego żołnierza. Nabłocie leżała porzucona pepesza, sięgnąłpo nią, odczepił bęben,sprawdzając liczbę kuł. Od stronypagórkanadchodziło ich czterech. Szli po suchymgarbie wśródbagien, wprost na kępę olszyn. Na krótkie chwilepojawiali się przed wzrokiem Marcina i zaraz znikali za krzakami,za pniami olszyn i buków. Założył bęben. I czekał, aż tamci wejdą na małą polanę, porośniętą tylko sitowiem. Ale to, co zdalekawydawało się polaną,było chyba bajorem,bo nadchodzący ominęli je po przeciwległymskraju i oddalilisię od Marcina. Widziałichwyraźnie, jak jeden zadrugim wlekli się, raz po raz zapadającsię w bagno. Puścił za nimi serięz automatu, choć wiedział,że z tej odległościnie może byćcelna. Tych czterechskoczyło, jakby ich kto dźgnąłw plecy. ' Trzech przepadło w gęstwinie drzew,lecz jeden pozostał. Zgiął się w pół i upadł twarząw bajoro. Marcin wczołgałsię na pień zwalonego drzewa. Przełazi przezniego i wydostał się na suchy garb, gęsto porośnięty paprociami. "Uciekną. Wymkną się" myślało tych trzech, których ominęłykule zjego automatu. Usiłował biec, znowujednak zagrodziły mudrogę mokradła. Wstrzymały onechyba i tych, co uciekali. Zupełnieblisko słyszał chlupotbłota, ale ludzi nie widział. Zakrywały ichdrzewa i krzaki. Las wciąż przenikałyrzadkie wystrzały. Uciekający szybko zorien197. towali się, że ktoś ich ściga. Jakbyod niechceniagrzechotały automaty. Kule stukały po pobliskich drzewach, pryskając na Marcinakorą i drzazgami. A jemu zaczynałojuż brakować sił. Z największym wysiłkiemwyciągał nogi, uwikłanew plątaninę sitowia. Co jedną nogęwysunąłdo przodu, druga natychmiast zapadałasię jeszcze głębiej. Pomagałsobie, chwytając się krzaków i naginając je. Z gardła wydobywał musię świszczącyoddech, zgubił gdzieś czapkę, po twarzy spływał pot,jakby ktoś na niego wylał kubeł brudnej wody. Potem było mu trochę łatwiej, bo znalazł się na śladach uciekających. Widział wbłocie odciski ich nóg, zapadliskawypełniające siępowoli czarną wodą. Dostrzegał, gdzie któremuś było lżej iść, a gdzietrudniej. "Dogonię ich" pocieszał się. I to dodawałomu sił. Nagleotworzyła się przed nim szeroka połaćsitowia i ogromnych rozlewisk czarnej wody. Za nią był już skraj lasu, suchy chyba,bo zwarty, bukowy, z bielejącymi pniamibrzóz. Potokisłońca spływały na otwartebagnisko,które parowało wstrętnym smrodem zgnilizny. To już nie błoto dzieliło od lasu, ale najprawdziwsze bagno,niecka wypełniona wodą i sitowiem. A jednak tamci zaryzykowaliprzejście. Trzy czarne ślady w sitowiu znaczyły drogę ich wędrówki. I zaraz ich zobaczył, nie dalej niż odwieście metrów. Jeszcze najwyżej pięćdziesiąt kroków pozostało im do lasu. Otarł rękawem zabłoconą lufę pepeszy i zmierzyłsiędo nich. Noga zemknęłamu w dół bez dna, upadłnatwarz w sitowie. Wypuścił automat i palcami chwycił się trawy i gałęzi karłowatejolszyny. Dzięki niej wydostał fię wreszciez bagna, cofnął międzydrzewa, ale automat pozostał w sitowiu, w miejscu, gdzie nogazapadła muw topiel. Bał się tamwracać. Rozejrzał się za gałęzią,którą mógłby przyciągnąć broń. Usłyszał krzyki przejęła go zgroza. Ten od prawej zniknął wtopieli po szyję. Krzyczał nieludzko, wył, wyciągając ręce nad głowę. Środkowy chciał mu podać lufę automatu, aby się mógł chwycić. Lecz niezdołał go dosięgnąć. Wycie urwało się. Jeszcze tylko pararąk wystawała z topieli. I zniknęła. Dwóch ocalałych ruszyło do przodu. Już byli na . twardym gruncie. Na czworakach wypełzliz bagniska, podnieśli się i wyprostowali. Zarzucili na plecy automaty. Nie patrząc za siebie weszliw czarną gęstwinę leśną. 198 Wtedy właśnie Marcin ich rozpoznał. Był pewien, że ma przedsobą ,,Szarego" i Michała. Zabrakło mu jednakodwagi, żeby pójść ich śladami. Przerażałago myśl, że wystarczył jeden fałszywy krok i raptem otwierały sięramiona śmierci po stokroć gorszej od kuli. To bajoro z rozlewiskami wody, zielenią sitowiai dumnie wyprostowanymi kitami trzcin,było ogromną pułapką. Przyciągnął gałęzią automat i powlókł się skrajembajora. Szedłwolno, znowu nogi aż pokolana zapadały się w zielony kożuch,podobny do grubej gąbki,która uginała się pod stąpnięciem i wypełniała czarną, śmierdzącą wodą. Mimo czerwcowego upału nadgłową Marcina kołowałymiliardowestada komarów, cięły go wkark, w policzki i dłonie. Wyziewyz bagna wypełniały płuca duszącym zapachem zgnilizny, brakowało tchu. W godzinępóźniej, gdy wreszcie stąpał po twardym gruncie,gdzie rósł wysokopienny las sosnowy, zupełnie stracił nadzieję dogonienia ,,Szarego" i Michała. Dysząc zwalił się namiękkie igliwieinieruchomy leżał długo, ogarnięty pragnieniem odpoczynku. Ale mijały minuty,szum lasu i świergot ptactwa złagodziływ nim uczuciezmęczenia. Pomyślał,że "Szary" iMichał będą siębali w swoich oblepionychbłotem mundurach opuścić las. Gdzieśtutajspróbująszukać bezpiecznej kryjówki, dopóki nie minie obławal nie zdobędą cywilnych ubrań. W pobliżu Czarnego Błota jednotylko było takie miejsce: gajówka Dęby, gdzie niedawnootoczylioddział Marcina. Wstał z ziemi. Nagle zakręciło musię w głowie i poczuł mdłości. Położył się więcznowu wstrząsany silnymitorsjami, które męczyłygo, bo żołądek miał pusty. Aż jęczał usiłując wymiotować. Po chwili torsje ustały, minął zawrót głowy. "Jestem chory pomyślał. Jestemjednakjeszcze chory". Zanim zagłębił się w las, na chwilę przystanął i nasłuchiwał. Nieusłyszał jednak najcichszego nawet odgłosustrzału od strony Czarnego Błota. Pomyślał, że tam walka już się skończyła, po krzakachi bagnachzbierają ciała poległych. Zapewne ijego zwłok szuka terazŚwitoniak. "Jeśli Szary i Michał będą żyli, dla mnie nie ma życia" powtarzał, abyutwierdzić się w swym postanowieniu. I poszedł 199. skrajem lasu, aż znalazłszy wyżłobioną kołami wozu krętą drogę,odtąd trzymał się jej, bo wiedział, że zaprowadzi go do gajówkiDęby. Szedł długo. Możegodzinę,dwie, nie wiedział tego, nawet niechciał patrzeć na oblepiony mułemzegarek. Słońce stało wciąż wysoko, aleczerwcowe dni są długie. Już rozpoznawał otoczenie gajówki. Oto polana, na którą przychodził z Hanką, aby grzać się w jesiennym słońcu. Ominął ją leśnym skrajem i zobaczył spalone zabudowania. Na środku porośniętego trawą podwórza znajdowała się studnia. Tuż obok niej, na kamiennym korycie, plecami do nadchodzącegoMarcina, siedział człowiek w mundurze. Głowę miał wciśniętą w ramiona, plecy zgarbione, jakby dopiero co zdjął z ramion jakiświelkiciężar. O kilka kroków dalej, na trawieleżał drugi. Nie, niespał. Jego ciało było nienaturalnie skręcone, z rozwartejdłoni wypadł czarny,błyszczący pistolet. Poddaj się! krzyknął Marcin. Ale siedzący na kamiennym korycie Michałnawet nie drgnął. Jakby oczekiwałtego okrzyku. Nie odwrócił głowy. Siedział jakgłuchy, wpatrzony w martwą twarz"Szarego". Ręce do góry! Rzućbroń! zawołał Marcin. Dzieliłyichtylko trzy kroki. Poddaj się. Przecież wszystko skończone. dokończył półgłosem. Wiem odpowiedział. I tojedno słowo tak zaskoczyło Marcina, że niemal przycisnął spust automatu. Wiem powtórzyłMichał. I wypuścił z dłoni pistolet. Był rannyi wykrwawiłsię dodał, wyjaśniając śmierć "Szarego". Apotem zachwiał się i znowu usiadł na kamiennym korycie. Ja też jestem ranny. W lewąrękę rzekł zupełniecicho,jakby zawstydzony. Marcin schylił sięi podniósł z trawy pistolet Michała. Odstąpiłtrzy krokii podniósł pistolet, którywypadł z ręki "Szarego". Dostrzegł na koryciestudni, zawieszony na łańcuchu,pogiętykubełek. Rozbierzsięrzekł do Michała. Ja naciągnę wody. Odłożył automat, aletak żeby go mieć wzasięgu ręki. Szybkowpuścił wiadro do studni, aż z łoskotem uderzyło w taflę wody. Gdyzaglądał wjej ciemnągłębię, zakręciło mu się w głowie. Było to 200 straszne uczucie,zdawało mu się, że jeszcze chwila, a przechylisięi spadnie w chłodną czeluść. Kurczowo chwycił się szorstkiejcembrowiny,zacisnąłzęby i zamknął oczy. Zawrót głowy zaraz minął. Ale isił muubyło. Z ogromnymwysiłkiem kręcił korbą wyciągając na wierzchwiadro. ,,Jestemchory" pomyślał znowu. Napięcie nerwowe, które go ogarnęło, odkąd znalazł się na CzarnymBłocie, minęło. Oto "Szary" już nie żył, leżał na trawie o kilkakroków od studni. Michał bezskutecznie usiłował zdjąć z siebiemarynarkę,abyMarcin mógł muopatrzyć ranę. Ale zamiast tryumfutylko słabość ogarnęła Marcina. Jakby to nie z Michała, lecz z niegosączyła się krew. Resztkami sił kręcił korbą studni, potem z największym trudem, lękając się ponownego zawrotu głowy, wyjął wiadroi postawił je na ziemi. No i co? odezwał się do Michała. Podszedł do niego, zsunął mu marynarkę. Lewy rękawkoszulinasiąkłkrwią. Rozpiął mu koszulę na piersiach, zdjął ją i podarł napasy. Zakrwawiony rękaw urwał i rzuciłna ziemię. Michał miał przestrzelony mięsień lewej ręki. Rana była brzydka,szeroka. Chlusnął na nią zimną wodą. Później mocno ścisnąłstrzępkiem koszuli. Tak go uczyliw wojsku. Dopomógł mu jeszcze założyć marynarkę na ranną rękę, zapiąłguziki. Z drugiegorękawa porwanej koszuli sporządził coś w rodzaju temblaka, żeby Michałowi ręka niezwisałai nie bolała. Pójdziemy powiedział wtedy. Dokąd? Do Łęgów. Naposterunek. Tylko nie zrób mi żadnej sztuczki po drodze. Daj odpocząć poprosił Michał. Nie. Chodźmy. Chciał być w Łęgach przed zmrokiem. Bał się, żego złapiechoroba, którą w sobie odczuwał. W wiadrzezostało trochę wody. Pochylił się nad nim, nabrałwody wgarście i ochłodził rozgorączkowaną twarz. Znowu zakręciłomu sięw głowie, tracąc równowagę, przyklęknął i złapałsię dłoniącembrowiny. Z wielkim wysiłkiem wyprostował się iwreszcie stanąłna nogach. Skraj lasu i komin spalonej gajówkiwciąż kołysały sięniepokojąco. 201. Co ci to? zapytał Michał. Nic. Odpoczniemy trochę poprosił teraz Marcin. Usiadł na kamiennymkorycie, aMichałpod studnią. Międzynimi leżało ciało "Szarego". Marcin lękał się patrzeć na las, żebyniewidzieć dziwnego kołysania się drzew i nieba, więc zerkał w dół, natwarz ,,Szarego". Przegraliście odezwał się Marcin. Teraz chciał mówić, słyszeć własny głos. Walczyliście niepotrzebnie. Tyle krwi. Po co? Chcieliście mieć Polskę tylko dla siebie. Mówiliście,że jesteścieziarnem, amy plewami. Tyle krwi. Po co? Nie wiem. To nie pójdzie na marne. Umieraliśmy zaojczyznę. My też podniósł głos Marcin. Ale niewolno odbieraćnam honoru. Jesteście wrogami ludu. Tak myślisz? Historia nas oceni. Prawda jest jedna. Poczuł się mocny od tych słów. Wstał. Chodźmy. Ty idź przodem. Michał zawahał się na krótką chwilę,lecz zapytał: Co będzie ze mną? Nie wiem. Wydadzą na mnie wyrok. Śmierć. zastanowił się. Potemwzruszył ramionami. Wszystko mi jedno. ' Chodźmy naglił Marcin. Tak, tak, chodźmy kiwnął głową Michał. I poszli. Michał przodem, aMarcin otrzy kroki za nim z rękąna zamku automatu. Broń miał odbezpieczoną. Michał nie mógł muuciec żywy. "Może lepiej byłoby dlaniego, żeby spróbowałuciekaći żebym go zabił? " pomyślał. Lecz Michał szedł równym, odmierzonym krokiem. Czasami tylko lekko zataczał się i zdrową rękąocierał pot z czoła. Marcina trawiła choroba. Chwilami przedoczami pojawiałamusię mgiełka, jakby delikatny obłoczek,w którymniknął muMichał. To znów ściany lasu wokół drogi zaczynają się nagle rozchylać i zwierać, jakby pulsowały wraz z krwią dopływającą mudo głowy. Czerwcowy dzieńzbliżał sięku końcowi. Na spopielałym niebie202 pojawiły się ciemne chmury, podbite czerwieniązachodzącego słońca. Mrok wypełzał zza lasu na drogę, wypełniał głębokie koleiny. Weszli między młody las, zasadzony na piasku. Jeszcze tylkokilkaset kroków dzieliło ich od szerokiej drogi, która prowadziładorzeki i zerwanego mostu. Za rzeką były już Łęgi Chłopskie, kres ichwędrówki. i właśniew tymmiejscu doznał Marcin uczucia wielkiej duszności. Przystanął, w rozwarte ustachwyciłoddech. Zachwiał się i przyklęknął na jedno kolano. Las i droga wirowały wokółniego, Michałzniknął w obłoczku lekkiej mgiełki. Co ci? zaniepokoił się Michał. Las i droga wirowały coraz wolniej, znowu targnęły Marcinemmdłości, jakby znajdował się na ogromnej karuzeli. Podniósł się, stanąłna szeroko rozstawionych nogach. Ale pochwiliwirowanielasu znowu zmusiło go do przyklęknięcia. Czuł, żezaraz upadnie. Uciekaj powiedział. -^- Nie"mam już sił. Dokąd? Sił też niemam. ...\ Mówił coś jeszcze, że Marcin niewiś;co to znaczy kryć się jakdzikiezwierzę. Te słowaomijały Marcina, wsłuchanego w głośnyłomot serca. Michał pochylił się nad Marcinem usiłując go podnieść. Lecz byłzbyt słaby, rana mocno mu dokuczała. Objął go w pasie zdrowąręką, dźwignąć jednak nie zdołał. Krew mi wciąż uchodzi rzekłodwracając dłoń. Palce miałwe krwi. Płuca Marcina chwyciły mocny haust powietrza. Wspierając sięna zdrowym ramieniu Michała, zrobił jeden, a potem drugi krok. Szedł z przymkniętymi oczami, żebynie widzieć wirowania lasu. Niekiedy jeden drugiego pociągał w bok, jak dwóch pijanych, co sięz libacji prowadzą. Jakaś kobieta z dwojgiem dzieci,idąca od rzeki, przeżegnałasięna ich widok i natychmiast skręciła wboczną dróżkę. Wyglądalistrasznie pokryci zeschłym, opadającym z nich błotem,z oczami,wktórych malował się obłęd. Marcin chwilami zamykał oczy i kroczył jak ślepiec, potykając się na wystającychz ziemi korzeniach. Nad rzeką legli w trawiei chłeptali śmierdzącą wodorostamiwodę. W nocnych ciemnościach zaczęli przechodzić bród. Michał 203. zapadł się w dół i wypuścił Marcina z objęcia zdrowej ręki. WtedyMarcinupadł na twarz,nie mając sił ustać na nogach w wartkimnurcie. Michał chwycił go za kołnierzi niemal wywlókłna brzeg,gdzie znowu długo odpoczywali. Uciekaj rzekłMarcin. Dobrze powiedział Michał. Ale potem znowu się podnieśli iszli dalej razem,wspierając sięwzajemnie. Koniec Posłowie autorado wydania drugiego Z początku zamierzałem napisać opowieść paradokumentalnąo zawiłych i dramatycznych losach ludzi, których poznałem w czasieokupacji i potem, już po wojnie. Materiałydo owego utworu zacząłem zbierać w 1956 roku, gdy ci, których nie skazano na śmierć,zaczęli opuszczać więzienia. Otrzymane od nichinformacje wzbogaciły mojąwiedzę o tamtych latach. Zdawałem sobie sprawę, że choćnie dotyczyły one najważniejszych epizodów naszej współczesnejhistorii, to przecież warto było je opisać, w jakiś sposób upamiętnić. Ważne także wydawało misięukazanierozmaitychracji i postaw,którena ogół przedstawiano w biało-czarnychbarwach, jakgdybyrzeczywistość nieskładałasię także z wielu półtonów i półcieni. Niewielu zdaje się rozumieć, że w pewnych dramatycznych sytuacjacho postawach i losach ludzi niekiedy nie decyduje ich wolnywybór, lecz zwykły przypadek. Jeśli jest bowiemcoś takiego jak"wicher historii", to rozrzuca on w różne strony liście z tego samego drzewa. Powieść "Liście dębu"pisałem w latach 19601965. Podczastworzenia zwyciężyławemnie wyobraźnia literacka i z pierwotnegoparadokumentalnego zamysłu książkipozostałyjedynie fragmenty,które są zauważalne, gdyż nawet swoją stylistyką odbiegają od całości utworu. Mogłem je bez trudu usunąć, ale doszedłem downiosku,żeskoro piszę o prawdziwych ludziach, muszę przedstawić takżei fakty, autentyczne miejscowości i daty. Zresztą, chciałem właśnie teprawdziwe zdarzenia ocalić od zapomnienia. Pierwszy tom "Liści dębu" ukazał się w1967 roku. I jak to bywado dziś z moją twórczością, spotkał się zwrogością oficjalnej krytyki. Zarzucono mi, iż lansuję tezę, jakoby zadziałalność powojennego 205. podziemia winę brały ówczesne władze i stalinowski terror, a nie jak twierdzono wówczas rozkazy z Londynu. Zarzucono mi,żekłamliwa jestscena, w której jedenz moich bohaterów podsłuchujerozmowę ozabójstwie,,Starego". Twierdzono, że w tamtych latacho śmierci "Starego"albo nie rozmawiano wcale, albo ledwie dosłyszalnym szeptem. Książka moja zresztą mogła się ukazać tylkopod warunkiem, że nie rozszyfrujęprzedCzytelnikami pseudonimu"Starego", to jest Marcelego Nowotki. Były także głosy, że upadekpowojennegopodziemiaupatrujęw zmęczeniu społeczeństwa, które było wyczerpane latami okupacji,pragnęło stabilizacji, spokoju, możliwości odbudowy zrujnowanejPolski, gdy zdaniem niektórych upadek ten spowodował wyłącznie stalinowski terror. Ja jednakmyślę, że Czytelnik sam osądzi,czy nie owe dwaelementy wziąłem pod uwagę i ukazałem w swejpowieści. Potwierdziły totakże i późniejsze losy moich dwóchgłównych bohaterów tak dziwaczne i pokrętne,że są jeszcze jednym dowodem na to, iż samo życie bywa bogatsze odwyobraźni literackiej. Dziś myślę, żebyćmoże "Liście dębu" należało zacząć nie tak,jak zacząłem,ale od chwili gdy MichałMikina za zgodą na wpółprzytomnego Marcina chorego na tyfus, wymyka się z obławy. Cóżbowiem stało się dalej? Michał Mikina, korzystając zpomocyfinansowej Zenki"Kino", urządza się w Szczecinie, gdziepod fałszywymnazwiskiem kończy w trybie przyśpieszonym gimnazjum i bodajliceum. W 1951roku za debiutancką powieść socrealistyczną "Kominyzaczęły dymić"otrzymuje jedną z najważniejszych nagródliterackich i propozycję pracy wliterackimtygodniku w Warszawie. Oczywiście natychmiast wychodzi najaw jego przeszłość. Ale każda"władza potrzebuje jakiegośalibidla swych działań. Michał Mikinastaje się więcsztandarowym przykłademwielkoduszności władzyludowej oraz tego, że ci, którzyzrozumieli swój błądpopełnionywprzeszłości, mogą liczyć najej wyrozumiałość. Michałnigdy niezostajearesztowany czy osądzony, ba, nigdy nie jest przesłuchiwany,a nawet spadająna niego różne łaski. W Warszawiemieszka jakiśczas z Hanką,potem rozwodzisię z nią i żeni z młodą studentkąpolonistyki. Pisze mało, przeważnie felietony i artykuły, pochłaniagopraca w redakcji, wstępuje do PZPR-u. W marcu 1968 roku decyduje się rzucić legitymację partyjną i zostaje otwartym 206 opozycjonistą, powołującym się na swoją AK-owską przeszłośćz czasów okupacji i po wojnie. Nękany przez UB, po jakimś czasie emigruje do Francji, gdzie wydaje dwa tomy opowiadań, nawiązujących do wspomnień z okresu walki podziemnej. Do dziśmieszka wParyżu. Jego syn z pierwszego małżeństwa zostaje lekarzem i emigrujedo RPA,drugi synz drugiego małżeństwa także przebywa za granicą. Jestcenionym inżynierem we Francji. Żonaty, dobrze urządzony, nie ma zamiaruna stałe wrócić do Polski. A co z Marcinem? Tyfusi ogólne osłabienie organizmu pozwalają mu zwolnićsię z pracy w milicji. Powraca do rodzinnejwsi i gospodaruje w niejwraz z Urszulą, która oprócz syna rodzimu córkę. Gdy nadchodzi czas kolektywizacji, porzuca swojegospodarstwo i korzystając z protekcji ludzi związanychz lewicową partyzantką i wojskiem, otrzymujestanowisko dyrektora PGR-una Mazurach. Dyrektoruje dość krótko. Do czasu gdy następujearesztowanietowarzysza "Józefa" za jego związki z tzw. prawicowym odchyleniem w partii. Marcinowi zostaje odebrana legitymacja partyjna, ponieważ utrzymywał kontakty z towarzyszem "Józefem", iprzez kilka lat pracujejako zwykły robotnikrolny. Zrehabilitowany w1956 rokuznowu zostaje dyrektorem,tym razem dużego kombinaturolnego w Koszalińskiem. Na skutekzłego stanu zdrowia przechodzipotem na wcześniejsząemeryturęi w Koszalinie mieszka do dzisiaj. Jego syn kończy architekturęi pracuje w Warszawie, a córka wychodzi zamąż za tzw. badylarza spod Koszalina i jest obecniebardzo zamożną osobą. Codo samego Marcina to przez kilka lat pełni on poważne funkcje w ZBoWiD-zie. Wtym to czasie niestety, nieznam roku spotyka się przelotnie z Michałem Mikina. Stało siętoprzypadkowo, po prostuzakwaterowano ich w tym samym hotelu w Paryżu. Marcin przebywa tam jako członek delegacji ZBoWiD-u,a Michał jako delegatZwiązku Literatów Polskich. To wydarzenie musiało więc nastąpić jeszcze przed 1968 rokiem. Marcin nigdy nie próbował skontaktować się z Hanką. Losów Hanki i Doroty Tylżyckiejnie udało mi się ustalić. I tyle informacji dla Czytelników,którzy mimo że od pierwszego wydania "Liści dębu" upłynęło sporo czasu jeszcze bardzo 207. często piszą do mnie z pytaniem, czy przystąpię do pracy naddalszymi tomami tej książki. Nie, nie będziedalszych tomów. Niemam dostatecznego talentui nie potrafię opisaćowych meandrów psychicznych, jakie musieliprzeżywać moi bohaterowie, gdy ich dalsze losy układały się właśnietak, a nie inaczej. Z. N. Koniec.