Czesław Chruszczewski PARKING To był bardzo duży parking. I pięknie usytuowany. Między sosnami na skraju lasu, przy autostradzie. Mógł pomieścić dwieście samochodów. Ludzie zostawiali tu swoje wspaniałe wozy, prom przewoził ich na drugą stronę rzeki do karczmy słynącej z pysznej baraniny i występów znakomitych iluzjonistów. Pięćdziesiąt stolików, przy każdym cztery miejsca, pod baldachimem na werandzie drugie tyle. Między drzewami rozwieszono lampiony. — Okropne — powiedziała do mnie doktor Garra i westchnął ciężko. — Irytujące. Sceneria jak ze złego snu. — Które sny są dobre? — zapytałem — a które złe? — Źli ludzie śnią złe sny. — Ja śnię dobre. — I jesteś dobry. — Jestem zły. — Raczej wściekły. I dlatego uciekłeś z miasta. — Spełniając twoje życzenie. — Zalecenie lekarza. Od trzech tygodni męczą nas straszliwe upały. — Tak, tutaj chłodniej. Dziękuję, doktorze. Zjedliśmy kolację, potem magik z Wenecji pokazywał zadziwiające sztuki. Doktor drzemał. — Obudź się — położyłem dłoń na jego ramieniu — spektakl skończony. — Miałem sen. — Zły czy dobry? — Dziwny, śniłem, że siedzę z tobą w karczmie i oklaskuję iluzjonistę. — Więc to nie był sen. Późno. Wracamy. To był bardzo duży parking. Na dwieście samochodów. Stały w ośmiu rzędach. Wszystkie białe, identyczne. — Twój samochód — powiedział doktor Garra — rozmnożył się. Nie rozumiem, jakim cudem. Gdy przyjechaliśmy, stały tu różne wozy, białe, czerwone, żółte, czarne, małe, duże, długie, krótkie, nie znam się na markach. A teraz widzę tylko białe, takie jak twój. Czyżby ten magik… — Nie, nie — przerwałem — magik, co za pomysł! To przekracza jego możliwości. Wędrowaliśmy między samochodami, zaglądając do wnętrza wozów. Były inne, zupełnie inne. Odetchnąłem z ulgą. Obawiałem się, że zobaczę mój płaszcz, moje rękawiczki, moją maskotkę w dwustu kopiach. — Zabawny zbieg okoliczności — powiedziałem do doktora. — Tamte auta odjechały, przyjechały inne. — Dwieście białych wozów? — Teraz białe wozy są bardzo modne. — Twój samochód to bodajże lancia. — Tak, białe lancie są modne. — Nonsens — Garra zdenerwował się. Wtedy podszedł do nas strażnik parkingu, wysoki, ciemnoskóry mężczyzna i zapytał: — Panowie nie mogą znaleźć swojego wozu? — Bo wszystkie są jednakowe! — zawołał doktor — ktoś bawi się naszym kosztem. — Poproszę o numerek. Podałem strażnikowi okrągłą blaszką. — Siedemdziesiąt osiem. Wóz panów stoi w trzecim rządzie, czwarty licząc od samotnej sosny. Tak, to był istotnie mój samochód. Zająłem miejsce za kierownicą, doktor usiadł obok. — No, cóż — wymruczał — jedziemy! Po kilku minutach Garra powiedział: — One jadą za nami. Spojrzałem w lusterko. Po autostradzie sunął tłum białych samochodów. — Zawsze byłem przeciwnikiem motoryzacji — zwierzał się nieoczekiwanie doktor. — Niesłusznie — zaprotestowałem — samochód to wspaniały wynalazek. — Eee! — powątpiewał doktor. — Niejednemu człowiekowi uratował życie. — Tysiące ludzi ginie codziennie pod kołami samochodów. Ja swoje, Garra swoje. Nikt nikogo nie przekonał. Najsprawniejsze maszyny elektroniczne, nie zdołały obliczyć, przynajmniej do tej pory, czego więcej w karierze samochodowej, strat czy zysków. Gdy przypomniałem o dobrodziejstwach szybkiego transportu, doktor mówił o spalinach zatruwających atmosferę ziemską, Nie mogliśmy w żaden sposób dogadać się. Od czasu do czasu spoglądałem na licznik. Pędziliśmy z szybkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. — Sto czterdzieści piąć — stwierdził Garra — nie możemy ich zgubić, mkną niczym stado głodnych wilków. — Białe wilki — zdziwiłem się, niezbyt zachwycony tym porównaniem. — Bywają i białe. Widzisz ich ślepia? — Widzę światła reflektorów. — To widma, upiory — dramatyzował doktor — podziwiam twój spokój. Ni stąd, ni zowąd pojawiły się na parkingu, dwieście identycznych samochodów, a teraz pędzą za nami. Co robisz! — zawołał. — Dlaczego zwalniasz? One nas stratują, zniszczą, unicestwią. — One również zwalniają. — Istotnie — doktor odetchnął z ulgą — co zamierzasz? — Zatrzymam się na polanie. Znam dobrze ten las. Skręcimy teraz w prawo i wąską drogą dojedziemy do polany. Co widzisz? — One suną za nami gęsiego. Niesamowite. — Niesamowite? Raczej zabawne. Tak, to niecodzienne wydarzenie bawiło mnie. — Piękna księżycowa noc — powiedziałem, lawirując między drzewami — wjeżdżamy na polanę. Uchyl drzwi. Zatrzymam wóz w pobliżu tamtego pnia, wtedy wyskoczymy z auta i co sił w nogach w gęstwinę. Tamtędy nie przejedzie żaden samochód. — Wybornie — ucieszył się doktor. — Po tamtej stronie gęsty las. Świetny pomysł. A co z naszym wozem? — Do diabła z nim! — Do diabła! — zgodził się Garra. — Uwaga, zwalniam, wyskakuj! Miłość uskrzydla dusze, strach nogi. Był to wspaniały bieg, trzysta metrów pokonaliśmy w olimpijskim czasie. Jeszcze dwa, trzy susy i oparłszy się plecami o sosnę, wysapałem: — No, jesteśmy bezpieczni. — Mam nadzieję. Spójrz, one wjeżdżają na polanę, otaczają twój samochód, nieruchomieją. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. To nie auta, to sfora ogarów, które osaczyły dzika. — Skąd u ciebie ta skłonność do przenośni? — zapytałem. — Zapewne w wolnych chwilach piszesz wiersze. Rozmowy z pacjentami nużą, wyjaławiają wyobraźnię. Panie doktorze, boli mnie tu, poniżej stawu biodrowego, i tu… — Przestań. Co za cisza. Upiorne widowisko. Białe samochody, dwieście wozów bez kierowców. — A więc zauważyłeś? — Tak, to zupełnie puste wozy. — W ziemskim tego słowa znaczeniu. — Nie rozumiem. — Znamy różne rodzaje kosmicznej materii. — Na przykład? — Bywa materia niewidzialna. — Bajki. — Kto więc prowadzi te wozy? Doktor milczał, oddychał ciężko, wytrzeszczył oczy, usiłując dostrzec niewidzialnych kierowców. — Kosmiczna materia — wymamrotał wreszcie — kiedyś czytałem rozprawę naukową o związkach Kosmosu z naszą planetą, z człowiekiem. O innych światach, zamieszkałych przez istoty, będące wiernymi kopiami ludzi. Podobno we Wszechświecie istnieją miliony planet, takich samych jak Ziemia. Konstruktorzy kosmiczni uznali, że zbudowali arcydzieło godne uwielokrotnienia. Przecież i my kopiujemy i reprodukujemy dzieła mistrzów. Nie przerywałem. Garra wpatrywał się w olśniewająco białe samochody i monologował natchniony światłem księżyca: — Przed laty na tych terenach przeprowadzono podziemne eksplozje nuklearne. Wywołały wiele zakłóceń w przyrodzie. Sądzę, że wybuchy wyzwoliły siły, czynne do dnia dzisiejszego. — Jakie siły? O czym ty mówisz? — Światy harmonijne, istniejące w wielowymiarowej przestrzeni poczęły zbliżać się do siebie i przenikać. Tam na parkingu nastąpiła kosmiczna kraksa i zobaczyliśmy obraz twojego auta jak gdyby odbity w dwustu lustrach. — A dlaczego nie zobaczyliśmy, dlaczego nie widzimy siebie? Tylko samochody? Twoja hipoteza to czysta fantazja. Dokąd idziesz? — Na polanę. Chcę przyjrzeć się tym samochodom. — Uciekaliśmy przed nimi.. — Niepotrzebnie. — Zdumiewająca pewność siebie i podziwu godna wszechwiedza. — Ja wiem, że one nie wyrządzą nam krzywdy — co powiedziawszy, doktor wkroczył odważnie na polanę i nie namyślając się wiele, otworzył drzwiczki pierwszego wozu. — Przytulne wnętrze — oznajmił. — Usiądę, a ty uważaj. Jeśli potrzeba, interweniuj. — Wszedł do środka i natychmiast zniknął. Powinienem interweniować, ale w jaki sposób? Do najbliższego motelu pięć kilometrów. — Na co czekasz — usłyszałem głos doktora — wsiadaj! — Gdzie jesteś? Zniknąłeś mi z oczu. — Siedzę w aucie. Cóż miałem począć, wsunąłem się do wozu. — Zamknij drzwi, szybciej — komenderował Garra. Wykonałem polecenie i w tym momencie zobaczyłem doktora i plecy kobiety siedzącej za kierownicą. — Ta pani poprowadzi wóz — wyjaśnił doktor — i będzie naszym cicerone. Spójrz, księżyc zniknął, piękny słoneczny dzień, cudowny krajobraz, wiatraki na wzgórzach, na zboczach plantacje winorośli, soczysta zieleń łąk i sady owocowe, po obu stronach drogi tysiące róż. — Piękna kraina — mówiłem nieco oszołomiony — lecz jakim cudem znaleźliśmy się tutaj? Wówczas odezwała się kobieta prowadząca samochód: — Niepokój, lęk, zdumienie, które tak często odczuwacie, świadczą o niedoskonałości zmysłów. — Pani zmysły są doskonalsze? — zapytałem. — Żyję po prostu w innym świecie — odparła zatrzymując nagle wóz na skraju szosy. — Czas przemija tutaj wolniej, a istoty żywe i rozumne rozwijają się szybciej i pełniej. Dzięki temu widzimy lepiej i dalej. — Co widzicie? — tym razem pytanie zadał doktor. — Widzimy otaczające nas światy. Miliardy światów. Każdy człowiek ma swoją planetą. — Do kogo należy ta planeta? — Do pewnej dziewczyny. Właśnie nadchodzi. Dostrzegłem najpierw czerwoną chustkę i błękitną spódnicę, potem zaróżowione policzki i wielkie oczy. Można powiedzieć — nadnaturalnej wielkości. Dziewczyna dźwigała kosz wypełniony winogronami. Odniosłem wrażenie, że nie odczuwa zupełnie ciężaru, poprawiłem więc w myślach „dźwigała” na „niosła”. Tak lekko stąpała po trawie. Wkroczyła wreszcie na szosę, stanąwszy tuż przy samochodzie pozdrowiła kobietę przy kierownicy: — Pogodny dzień. Czy zechcesz podwieźć mnie do stacji Sux? — Chętnie. Kosz z winogronami włóż do bagażnika. Pędziliśmy znowu po słonecznej drodze, przysłuchując się rozmowie prowadzonej przez kobiety. — Wybierasz się w dalszą drogą — odgadła kobieta. — Tak. Raz w tygodniu odwiedzam mojego chłopca. Przepada za winogronami. — Gardzi owocami w skrzyniach, woli zerwane przez ciebie. — Powiada, że są zdrowsze. — Przy okazji spotka się z tobą, twój uśmiech rozprasza smutek, dodaje sił. Twoje winogrona są na pewno zdrowsze. — Już widać wieże stacji Sux. Dziewczyna zabrała koszyk. Zapytałem naszą przewodniczkę: — Dokąd zawiezie winogrona? — Na sąsiednią planetę, która należy do jej chłopca — usłyszałem zdumiewającą odpowiedź. — Znam go. Młody, zdolny inżynier. Na swojej planecie buduje przy pomocy maszyn radioteleskopy, które wyławiają z Kosmosu melodie galaktyk. Usiłujemy zrozumieć te kosmiczne sygnały płynące do nas z całego Wszechświata. Na planecie młodego, zdolnego inżyniera nie ma owoców. Dlatego dziewczyna zawozi mu winogrona. — Chciałem zamienić z nią kilka słów. Nawet na mnie nie spojrzała — pożalił się Garra. — Człowiek zajęty własnymi myślami zapomina o całym świecie — starałem się usprawiedliwić oblubienicę. — Patrzcie. Wystartował statek międzyplanetarny. Przez kilkanaście sekund podziwialiśmy lot pojazdu kosmicznego. Szybko zniknął z naszych oczu w ciemniejącym błękicie. — Kiedy inżynier powita dziewczynę z winogronami? — zapytał doktor. — Za godzinę czasu ziemskiego. — A tutaj jaki czas obowiązuje? — Czas nigdy nie przemijający. Czas teraźniejszy przyszłości. Wkrótce zmienimy samochód — poinformowała przewodniczka. — W dawnych czasach, by pokonać daleką drogę, pocztylion dyliżansu zmieniał konie w przydrożnych zajazdach. — Jak często będziemy się przesiadać? — Co sto lat. — Czeka nas długa podróż, mamy przecież do dyspozycji jeszcze sto dziewięćdziesiąt dziewięć wozów. Minęło następne sto lat i dotarliśmy do drugiej planety. Była własnością mędrca. Oddano mu do dyspozycji miliony książek oraz elektroniczne maszyny, wyspecjalizowane w streszczaniu dzieł filozoficznych i wydobywaniu z nich kwintesencji. — On rozmyśla — mówiła kobieta — a jego rozmyślania utrwalają sztuczne mózgi i przekazują wszechświatowym ośrodkom filozoficznym, które współpracują z Centrum Teoretycznym tej sfery Kosmosu. — Nad czym rozmyśla mędrzec? — pytanie zadał doktor Garra. — Nad sensem życia w Kosmosie. — Problem ciągle jeszcze nie rozwiązany? — Wiemy wiele, lecz nie wiemy wszystkiego. Stworzyliśmy w naszej galaktyce optymalne warunki dla rozwoju istoty ludzkiej. Każdy otrzymał maksimum, dostosowane do jego zainteresowań i talentu. — Nie mówiąc o możliwościach — wtrąciłem. — Och, możliwości człowieka są olbrzymie — odrzekła kobieta. — Niektórzy uważają, że nieograniczone. Trzeba jedynie stworzyć odpowiedni klimat. W słonecznym świetle rozkwitają kwiaty, zapalamy więc życiodajne źródła. Jak najwięcej słońc. Każdy dysponuje własną planetą, gdzie może pracować, eksperymentować, uczyć się, działać wedle własnych upodobań, ale zawsze dla wzbogacenia kosmicznej rodziny. –. Wzbogacenia? — zdziwił się Garra. — Rozumu, intelektu. Nigdy za wiele mądrości, uczuć. — Ci ludzie na swoich planetach czują się na pewno osamotnieni — powiedziałem. — Sarni z maszynami, sami wśród laboratoriów, książek. — To wy na Ziemi, żyjąc wśród miliardów, ludzi, odczuwacie samotność, Oni nigdy nie są osamotnieni. Planety to ich domy, do których wprowadzają przyjaciół. Istoty rozumne utrzymują ze sobą stały kontakt, zakładają rodziny, współżyją ze sobą, współdziałają. Z wyników ich twórczości, pracy, wszelkich działań korzystają wszyscy. Potężnieje Kolektywny Rozum, aż któregoś dnia osiągnie apogeum mądrości kosmicznej. — Co wówczas się stanie? — zapytał doktor. — Podobni do bogów, z bogami zasiądziemy, do jednego stołu. — Nigdy nie marzyłem o spotkaniu z kosmicznymi bóstwami — oświadczyłem — każdy, marzy o niebie po swojemu. Jednemu wystarczy ciepły kąt w niebiosach, innemu hurysy, innemu koegzystencja z drapieżnikami, innemu, kontemplacja piękna, innemu cisza i półmrok i bezbolesne trwanie, jeden tęskni za harfami anielskimi, drugi za dudnieniem tam–tamów. — Mówiąc o bogach, myślałam o istotach, które osiągnęły względną doskonałość — kobieta roześmiała się. — Niektórych przeraża1 ogrom Wszechświata. A przecież Wszechświat jest przytulny. Człowiek źle czuje się w olbrzymim pałacu, rażą go dysproporcje między własnymi rozmiarami a wielkością piramidy. Gdy jednak wdrapie się na jej wierzchołek, złe samopoczucie mija. — Wy na wierzchołku — powiedział doktor — my pod piramidą. Oto dlaczego nie możemy oswoić się z Kosmosem. Kobieta zatrzymała samochód na samym środku autostrady. Wysiedliśmy. — Mądry człowiek pragnie was zobaczyć — oznajmiła. — Chodźcie za mną. Weszliśmy do pięknego gmachu w stylu trudnym do określenia. — Jedna z wielu bibliotek — poinformowała przewodniczka, wprowadzając nas do ogromnej sali. Na ścianie rozbłysnął ekran. — Zajmijcie miejsca — zapraszała. — Zobaczycie Jego na ekranie. Bezpośredni kontakt jest niemożliwy ze względów higienicznych. Doktor Garra pokasłuje i kicha. Ekran zamigotał żółtym światłem. Pojawiły się dwie olbrzymie źrenice. Usłyszeliśmy szept: — Więc tak wyglądają mieszkańcy Ziemi, interesujące, tacy byliśmy jeszcze przed wiekami. Oczy rozumne, chociaż niespokojne. Pojmuję. Ciągle jeszcze doskwiera wam niepokój, tyle dookoła zamkniętych furtek, barier. Jak zrozumieć swój rozum. Już rozpoczęliście poszukiwania. Wspaniali, wspaniali odkrywcy. Staramy się wam dopomóc. Od czasu do czasu wymieniamy myśli. Źrenice zniknęły. Zobaczyliśmy zamgloną twarz. Bardzo młody człowiek, pogodnie uśmiechnięty, poruszał bezgłośnie ustami. — Żegna się z wami — tłumaczyła kobieta. — Wywarliście na nim jak najlepsze wrażenie. — To prawie dziecko — odezwał się doktor — siedemnastoletni chłopiec. Gdyby nie te oczy… — Mądre dzieci żyją również na Ziemi. — Prawda — zgodziłem się. — Niesłychanie mądrej Trzeci, czwarty, dziesiąty wehikuł. Przesiadaliśmy się z jednego wozu do drugiego. Co sto lat. Planety piękne, coraz wspanialsze. Istoty ceraz bardziej rozumne, nieziemskie. — Wędrujemy po niebie — powiedziałem do doktora. — Fantastyczna podróż. Będzie o czym opowiadać po powrocie. — Sądzisz, że wrócimy? — Garra poprawił okulary, przez chwilę masował lewe ramię. — Zawsze dokucza, gdy zanosi się na zmianę pogody. — Tu wśród tylu słońc? — zawołałem ubawiony. — Pędzimy po kosmicznych szlakach, po bezchmurnych jasnych drogach. — A mnie rwie w ramieniu. Jeśli nawet wrócimy, nikt nie uwierzy. Powiedzą, ot, wypili za wiele, a teraz fantazjują. — Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — odezwała się przewodniczka. — Uwierzą, czy nie uwierzą. Wielu ludzi uczestniczy w podobnych podróżach, lecz nie mówi o tym. Bo i po co? — Czy można rozpoznać tych podróżników? — Tak, częściej zamyślają się. Chętnie kontemplują krajobrazy. Są spokojniejsi i weselsi. Odwiedziliśmy jeszcze planetę kompozytora, lekarza–pediatry, konstruktora mostów, clowna, tancerki, poety, astrofizyka, kosmonauty, artysty–malarza, archeologa, dramaturga, kaznodziei, akrobaty, modelki i wielu innych. Nieco znużony, zaproponowałem postój i chwilę wytchnienia. — Zasłużyliście na odpoczynek — zgodziła się niezmordowana przewodniczka zatrzymując wóz. — Za tymi drzewami znajduje się gospoda. Słynie z dobrej kuchni. Nagle niebo pociemniało i począł padać deszcz. Doktor Garra zawołał: — A co, nie mówiłem? Moje ramię to bezbłędny barometr. Przy kolacji gawędziliśmy. Doktor: Ktoś zapewne steruje życiem tych planet? Kobieta: koordynuje, harmonizuje. Ja: A propos harmonii. Czy nikt nie wyłamał się z tego systemu planetarnego? Nie oszalał z nadmiaru szczęścia i przestrzeni? Kobieta: Sporadyczne przypadki. Doktor: Na przykład, jeśli wolno być niedyskretnym, błagamy o jeden jedyny przykład. Kobieta: Pewna istota w trójgraniastym kapeluszu. Geniusz matematyczny, wyobraził sobie, że jest geniuszem wojny. Ja: Zadziwiające. Doktor: I jak to się skończyło? Kobieta: To się nie skończyło. Geniusz wojny sam ze sobą toczy bitwy, rozgrywa batalia, sterując maszynami, które zgodnie z jego rozkazami niszczą się, następnie regenerują i znowu psują. Ja: I nie myśli o podboju innych planet? Kobieta: W ogóle nie wie o ich istnieniu. Po kolacji wyszliśmy przed gospodę. Znowu świecił księżyc. Na parkingu odnalazłem swój biały samochód. Doktor rozglądał się na wszystkie strony. — Kogo szukasz, doktorze? — Tej kobiety. — Zniknęła. — Wyjątkowo inteligentna. — Tak, to kosmiczny intelekt. — Wiedziała, kiedy odejść. — No, to pora wracać do miasta. — Zniknęły również białe samochody. — Moda zmienia się z godziny na godzinę. Widocznie znowu modne są kolorowe. — Gnębi mnie jedno pytanie. — Mianowicie? — Dlaczego akurat nas spotkało to szczególne wyróżnienie? — Ona powiedziała, że wielu ludzi bierze udział w podobnych podróżach. — Po prostu przyszła kolej na nas. Dzisiaj my zwiedziliśmy Kosmos, jutro inni. — Każdy musi zwiedzić? — Prawie każdy. — I wszyscy dyskretnie milczą? — Jak dotąd wszyscy.