SARA STRIDSBERG Happy Sally Tytuł oryginału Happy Sally (tłum. Beata Walczak-Larsson) 2006 Kanwę niniejszej książki stanowi życie Sally Bauer. Sally Bauer była pogromczynią Kanału i uwielbianą bohaterką. Wiele zdarzeń i charakterów - także samej Sally Bauer - jest jednak fikcją. Z punktu widzenia pływów Dover, dzień pierwszy (maj 2001) Wszystko od razu wydało mi się bardzo znajome. Plaże, hotele, wapienne skały. Kołujące nad brzegiem stada mew, krzykliwa odpowiedź skrzekacza. Wczasowicze z podwiniętymi nogawkami oddalają się od brzegu. Światło jak wtedy, nieostro-białe. W pokoju hotelowym. Śmigło u sufitu furkocze, chociaż wewnątrz jest zimno i wilgotno. Dziwne to lato w Dover. Budzi mnie w nocy szum fal. Spod balkonu dochodzą głosy turystów, leżę wpatrzona w kamienną ścianę, z twarzą w szorstkiej pościeli. Jedynka, tym razem jestem w Dover sama. Ubieram się i idę na plażę. Nad wodą światło nigdy nie znika do końca, przez całą noc przechowywane w morzu. Wapienne skały błyszczą, piasek jest mokry od deszczu. Pojawili się już pierwsi amatorzy porannej kąpieli, tęga kobieta w szlafroku i małe dziecko. Dziecko siedzi przy samym brzegu, czekając na pływającą tam i z powrotem kobietę. Myślę o pokoju w Holiday Inn, już po, gdy wróciliśmy do Dover. Wkrótce minie osiemnaście lat. Atlantyckie lato 1983, dla pływaczki w Kanale - pierwsze lato na morzu. Wpół do szóstej rano. Gdy wracamy do hotelu, jest już zupełnie jasno. Zupełna jasność i chłód porażki. Próbuję coś powiedzieć, ale nikt nie odpowiada. Twój płaszcz jesienny łopocze na wietrze, uderza mnie w dłonie, gdy chcę coś pokazać. Dover, dzień drugi Dzisiaj znów słyszałam głos skrzekacza. Króciutko, na balkonie. Przejmujący, przejrzysty, jestem pewna, że to on. Śpiew: jednostajny, metaliczny, pusty. Jak gdyby wydobywał się ze słoika. Ławice plażowiczów zalegają na piasku, wzdłuż brzegu brodzą szczupłonogie dzieci. Chłopiec o chudych, szczudłowatych nogach i trochę cięższym tułowiu przypomina flaminga. Cały czas trzyma w ręku coś do jedzenia. Loda, arbuza, cukierki. Myślę oczywiście o H. W kamizelce asekuracyjnej i z rękawkami wyglądał jak niewielki brzęczący trzmiel, zataczający łuki nad plażą w poszukiwaniu czegoś słodkiego. Miał takie same patykowate nogi jak ten chłopiec i uszy zaczerwienione słońcem. Czasami ciągnął za sobą latawiec. Ognisty i uśmiechnięty, łopoczący czerwono ogon latawca. Mój kochany Superman, mój chłopczyk nabrzmiały łzami. Nazwisko: Sally Bauer. Pogromczyni Kanału. Dover, dzień trzeci REMANENT W TORBIE 2 pary okularów pływackich 1 łańcuszek (srebrny) 1 filiżanka do herbaty 1 płaszcz kąpielowy (czerwony i pozaciągany, pachnie słoną wodą) 1 czepek kąpielowy 1 sweter (chabrowy, pachnie morzem) 1 para białych tenisówek 2 pary płetw 3 zdjęcia rentgenowskie (zębów) 1 ząb mleczny (mój?) 3 książki: jedna o latarniach morskich (lśniące stronice, w dobrym stanie) druga - napisana przez Sally Bauer „Kattegat, Morze Alandzkie, Kanał” + powkładane tu i ówdzie wycinki z gazet pamiętnik datowany 1938, 1939 (gdy go przeglądam, wypadają luźne kartki, pożółkłe) + widokówki od ciebie. Czternaście. Motyw: pływaczka z bukietami kwiatów, otaczający ją fotografowie. Trencze, ciemne kapelusze o szerokich rondach, błyskające flesze Żółte smugi na ciemnej powierzchni, pyłek z brzóz rosnących przy brzegu i wodne pająki na cieniutkich odnóżach. Woda jest ciemna i głęboka. Cierpki zapach podwodnych roślin. Czepek ma taki sam kolor jak rozlewające się wokół ciebie smugi brzozowego pyłku. Idziemy w stronę pomostu, zaczyna kropić deszcz, przybrzeżne drzewa zanurzają w wodzie smukłe gałęzie. Wyciągają je w twoim kierunku, a z ramion wypuszczają listki. Ciemna woda, ziemia, to muliste jezioro i na wpół zatopione molo. Zmurszałe, wilgotne drewno i skrzypienie. Gdy H bawi się tutaj sam, musi nosić kapok. Z daleka widzimy twoją jasną głowę. Ramiona. Ty nas nie widzisz. Odległa delikatna poświata, czepek kąpielowy, moja samotna, samotna pływaczka. Powinnaś trenować na pływalni z prawdziwego zdarzenia, nie w tym błotnistym i cuchnącym jeziorze. Pod stopami śliskie deski pokryte trawą morską. H stoi na oślizgłej zieleni pomostu i grzebie w mule źdźbłem trzciny. - Chcesz się kąpać? Nie odpowiada, przeciągając szybko rośliną po powierzchni. Tenisówki lśnią na tle przegniłego drewna. Nagle podnosi źdźbło i szerokim łukiem zaczyna nim wymachiwać nad głową. - Mamo... mamusiu... - woła, a ty, usłyszawszy go, zawracasz i płyniesz w stronę lądu. Jezioro jest coraz ciemniejsze. Czuję ostry zapach śniętych ryb i nieświeżej wody. - Wykąpiemy się? - Nieeee... Jego wzrok wbity w ciebie. Ściągam spodnie i bluzkę, od jeziora wieje chłodem. H siedzi nad tobą w kucki, twoja jasna twarz odbija się od ciemnej tafli jeziora. Zawisłe na brwiach kropelki wody. - Cześć, dzieciaki. Wychodzisz po drabince z wody, masz czerwone i spuchnięte ręce. I ociekasz cała lśniącymi kryształkami. Biała, piegowata skóra. Źdźbło trzciny kołysze się na wodzie, H wpada w twoje objęcia. Metal ziębi mi dłonie, wchodzę do wody szybko, zanim zdążę się rozmyślić. Przecinam pyłkowe smugi, pająki wodne umykają przede mną w pośpiechu. Przed sobą mam tylko mroczniejącą wodę, oddalam się od brzegu, płynę w stronę wyspy. Za sobą słyszę wasze głosy. Jasny H i twój - poważny i niespieszny. Ramiona i dłonie, pod wodą palce sprawiają wrażenie niesamowicie białych. Trupie palce. Nigdy nie miałam piegów. Jedynie twoją jasną karnację, nie wiem, czy blask też, ale latem w podobny sposób przypieka nas słońce. Pamiętam twoją skórę, rzucającą blask w ciemnej wodzie. Pamiętam splątane śliskie wodorosty, plusk wody uderzającej o oślizgły pomost. Białe palce, marznę, połykam wodę. Nie lubię tego stęchłego, ciemnego smaku, ale w wodzie zawsze tak bardzo dokucza mi pragnienie, nie jestem, jak ty, Pływaczką Przemierzającą Kanały. Wasze głosy rozlegają się ponad wodą i zawodzeniem nocnych ptaków, nie wiem, czy już wtedy słyszałam skrzekacza, chyba nie. Wypływam prosto na środek jeziora, ku wyspie, a głosy bezpiecznie zostają na pomoście. To jest twój, a to H, i to jest nasze życie. Nad wodą, na ulicy Rajskiej. Wymarzony dom i czarne klucze ptaków jesienią. Będę pływać tak długo, jak długo będę słyszała wasze głosy. Dłonie rozmazują się w ciemnej wodzie i czasami dotykają mnie wodorosty. Tak wiele tu różnych dźwięków - muzyka z drugiej strony i głosy ze stadionu, żywe, potykające się słowa H i twoje - powolne, ciemne. Dopóki was słyszę, dopóty mogę pływać. Dover, dzień czwarty Telegram od Sally Bauer. Leżał w pamiętniku. Wybrzuszony i zniszczony przez wodę, pożółkły ze starości. Dover, 27 sierpnia 1939 Do Carli i Marguerite, do mamy i taty. Czas: 15.22 Hitler jest w drodze do Polski, Europa gotuje się do wojny. W ciągu kilku dni Dover pustoszeje, znikają turyści. Żołnierze piechoty morskiej przejmują ulice, plaże, hotele. Można by odnieść wrażenie, że od samego początku stoi na przegranej pozycji. Ma wystartować po stronie francuskiej. Spaceruje wzdłuż kamiennego brzegu, czekając, aż ucichnie wiatr, ale Kanał jest ciągle wzburzony. Pewnej nocy podejmują próbę, morze fosforyzuje, Sally śpi pod pokładem. W połowie drogi do Francji muszą zawrócić, nawet dla łodzi asekuracyjnej fala jest zbyt wysoka. Sędzia, Mr Temme, żegna się z nimi w pośpiechu. Powód: niesprzyjające warunki atmosferyczne. Nie wierzy, że Sally podoła. Uważa, że powinna poczekać do przyszłego roku, boi się o swoją reputację organizatora i sędziego. A Sally. Czy nigdy nie ogarniają jej wątpliwości? Inna pływaczka. Lato 1983 - Niebo nad Dover jaśnieje. Śmieją się z ciebie wapienne skały. Twoje plecy złamane rozpaczą, gdy przemierzasz plażę. W drodze do hotelu towarzyszy ci mężczyzna i dwoje dzieci. To starsze niesie skafander płetwonurka. Gwiazdka spełniająca życzenia. Spada pośród nocy. Dover, dzień piąty Brzeg splamiony morszczynem i przegniłym drewnem. Wczasowicze przesuwają się trochę dalej. Zazwyczaj siedzę na asfalcie przed szklaną kawiarnią, nie chcę się tłoczyć na przepełnionej plaży. Kelnerzy przynoszą mi kawę, za którą nie muszę płacić. Słońce parzy mnie w twarz, pod powiekami migocze światło. Jest jedna różnica. Zniknęli rybacy. Tym razem na plaży są tylko wczasowicze i obwoźni sprzedawcy. Wtedy. Wczesnym przedpołudniem pykają silniki, bez pośpiechu suną po lśniącej powierzchni. Już niedaleko brzegu rybacy wskakują do wody i wciągają łodzie na plażę. H wybiega im na spotkanie, pyta, czy może w czymś pomóc. Później pozwalają nam rozplątywać sieci. Twoje pierwsze lato w morzu. 1983. Love Ellen. Kiedy się poddajesz. Nagle woda ciemnieje i zaczyna cuchnąć. Otaczają cię gnijące wodorosty i morszczyn. To znak, że cel jest bardzo blisko, widać piaszczyste dno, a mimo to się poddajesz. Twój głos jest przeźroczysty, gdy prosisz o pomoc. Chcesz wejść do łodzi. Twarz przejrzysta jak woda płacze. I umowa między tobą a Wiktorem. Jeśli przepłyniesz: nieograniczony czas na treningi, mieszkanie ze strychem na ulicy Rajskiej, swimmingpool w ogrodzie. Gdy przegrasz: podróż atlantycka, nieograniczony czas na zabawę z nami. Wola ze stali, wola oceanu, wola przestrzeni. Dover, dzień szósty Wiktor zwycięzca. On jest swoją tęsknotą za Ameryką. Marzy o tym, żeby na żaglówce przepłynąć jedno z siedmiu mórz. Sally jest przekonana. Płonie w niej pycha. Pewnego dnia zdobędzie kanał La Manche. W tobie: wola przestrzeni, wola ze stali, wola oceanu? Sally Bauer. Triumfalnie wkracza na ląd w Dover. Ludzie ściskają jej dłonie, ktoś pomaga zetrzeć lanolinę. Kiedy my dobijamy do brzegu, pada deszcz, drobny, ciepławy letni deszcz. Ostatnią część dystansu pokonujesz, siedząc z nami w łodzi. Z kocem na ramionach, z naręczem porażki. Deszcz spływa po niespokojnych twarzach latawcowych dzieci. Zastanawiałam się, czym się różniłaś od Sally. Zastanawiałam się, czy to nie moja wina. Kanał nie potrafi mi na to odpowiedzieć. Ani nieba nad Dover. Wasze drogi skrzyżowały się właśnie tutaj, pomyślałam, że może uda mi się coś zrozumieć, gdy raz jeszcze zobaczę tę wodę. Dwie pływaczki w Kanale. Sally Bauer. Drugą jesteś ty. Sally Bauer przepływa kanał La Manche, twoje silne ramiona pełne są latawcowych dzieci, odpływasz. Nie wrócisz nigdy. Wszystko albo nic. Tak piszesz. H w kostiumie Supermana śpi na siedząco przed wejściem na poddasze. Wygląda na to, że zmęczony staniem z uchem przy drzwiach osunął się i zasnął. Głowa spoczywająca na kolanach, zwilżone śliną spodnie. Zrobił to samo co ja: nastawił budzik, a później czekał na ciebie z nadzieją, że dopadnie cię, zanim pojedziesz na pływalnię. Podnoszę go ostrożnie. Jest coraz cięższy, a przecież ciągle jeszcze taki mały, o chudych nogach i rękach jak patyki. Podnoszę go bez problemu, leży bezwładnie w moich objęciach, z głową przewieszoną przez ramię, z otwartymi ustami. Wnoszę go do pokoju z lalką-staruszką i karuzelą z duszkami, do niebieskiej pościeli z Kubusiem Puchatkiem. Gdy kładę go do łóżka, otwiera oczy i zatrzymuje na mnie wzrok, zamglony. - Mamo - mamrocze - nauczyłem się pływać. Po patrz. Zanim ponownie zamknie powieki, robi w powietrzu kilka ruchów ramionami. Strzępki zaschniętej śliny w kąciku ust i na piersi Supermana. Wspinam się na łóżko i obejmuję go od tylu. Ramiona pływaka drgają, słyszę niewyraźne słowa. - Mamo - mówią ramiona w moich. - Popatrz na mnie, pływam, już umiem, w końcu się nauczyłem. Zobacz. Kładę dłonie na jego trzepoczących rękach i zamykam oczy. Po chwili wszystko wygasa i milknie. Budzę się, gdy w pokoju jest już jasno, H zniknął, w oknie porusza się lekko karuzela z duszkami. Jak gdyby ktoś właśnie ją potrącił. Leżysz twarzą do ściany, przykryta kocami. Na poddaszu. Odwracasz się w moją stronę, gdy wchodzę po schodach. - Cześć - mówisz i podnosząc koce, wciągasz mnie do środka. Jest ciemno i słodko, a gorąca skóra twoich ramion parzy, gdy przeciągam po niej dłońmi. Leżymy w milczeniu i przyglądamy się cieniom sunącym po pokoju. Cienie to czas, chcę, żeby czas płynął wolniej. W końcu zostaje tylko kilka białych plamek światła przy samych schodach. Myślę o planowanej podróży do Ameryki. Myślę o jachcie Victory i o tym, jak wiatr, targając włosy, wciąga nas w wir przygody. Tak mówi Wiktor. Opowiada o morzu. - Mogłabyś...? Twój głos błąka się gdzieś między kocami, niewyraźny, ale słyszę, że Wiktor i H wrócili do domu, więc zbiegam po schodach i zamykam drzwi na klucz. - Opowiedz o Sally, proszę. - Przed czy po Kanale? - Przed. Kiedy nikt w nią nie wierzył i cały czas jej się nie udawało. Opowiedz jeszcze raz. I opowiadasz o Sally, a ja zasypiam w twoich ramionach. W półśnie słyszę klamkę. Zgrzyta w ten charakterystyczny sposób, gdy uwieszą się na niej H, ale dzisiaj kwęka tylko parę razy, H poddaje się nadspodziewanie szybko i po chwili znika. Na poddaszu jest już zupełnie ciemno, gdy stoisz nade mną w płaszczu i odgarniasz mi grzywkę. - Chodź - mówisz i schodzimy na dół. Dom śpi, z wyjątkiem szumiącego w kuchni wentylatora. Mijamy pokój H. Jest tam prawie zupełnie jasno, światło księżyca światło lampki pogodne kwietniowe niebo. Karuzela z duszkami obraca się lekko, lalka jak zwykle wbija w nas nieruchome spojrzenie. H leży z kołdrą w objęciach, otula ją ciałem niczym pancerzykiem. Zwisająca z łóżka ręka dotyka podłogi. Opuszczasz roletę do połowy i odwracasz H na plecy. Lampka nocna świeci mu prosto w twarz, twoja dłoń - w jego wilgotnych od potu włosach. Nie wiem, co ze sobą zrobić, próbuję skoncentrować się na karuzeli. Wszystkie duszki tańczą w kółko, obracając się jednocześnie wokół własnej osi. Zaczyna mi się robić niedobrze. Karuzela ma ułatwiać dzieciom zaśnięcie. Kupiliśmy ją, kiedy H był malutki. Dotykasz ustami jego twarzy. Później bierzesz mnie za rękę i wychodzimy z domu. Już tylko noc i mamrotanie wentylatora w kuchni, wychodzimy żwirową ścieżką na ulicę Rajską, gdzie w świetle latarni błyszczą samochody. Twoja dłoń mocno spleciona z moją, tak jak lubię. Siadam na bagażniku, obejmuję cię od tyłu. Takie nocne wycieczki mają w sobie coś z tajemnicy. Mijamy blade drzewa, białe, przerywane linie umykają mi spod stóp. Ani jednego samochodu, jesteśmy na drodze zupełnie same. Nad jeziorem opierasz rower o drzewo. Nigdy nie byłam tutaj w nocy, powierzchnia lśni białawą poświatą i jest jasno, prawie jak w dzień. I zapach mułu silniejszy niż zwykle, wodorosty ciemniejsze. Z łatwością wślizguję się do wody i wypływam w całą tę ciemność. Wskakujesz do wody z pomostu i pływasz motylkiem, tam i z powrotem. Leżąc bez ruchu, wpatrzona w niebo, czuję twoje fale. Chwilami znikasz mi z oczu, ale to nie ma znaczenia, bo cały czas słyszę. Motylki, kraule. Nie wiem, jak długo tak leżę, ale w końcu dnieje i nadlatują ptaki. Spadają z wrzaskiem, nurkują w poszukiwaniu insektów, macham do ciebie ręką, leżysz w wodzie trochę dalej. - Zobacz - krzyczę. Zanurzasz się w wodzie. To tylko wrzask ptaków. Drzewa na plaży mają kolce. Kiedy pomagasz mi wyjść na pomost, czuję ciepło twoich dłoni. Siedzimy na deskach, otulone ręcznikami. Myślę, że H nigdy by się na coś takiego nie odważył. Boi się ciemności. - Chcę tutaj wrócić - mówię, wstając. - W nocy. Z tobą. Zakładasz płaszcz kąpielowy, wykręcasz warkocze. - Opowiedzieć ci o Sally? - Mmm. Słyszę twój głos gdzieś znad kierownicy. Opowiadasz przez całą drogę do domu. Jak maszyna. Naciskasz pedały jak maszyna. Maszynami są twoje motylkowe ramiona i ramiona kraulistki, gdy miarowo uderzasz w taflę jeziora. Dojeżdżamy do ulicy Rajskiej i uświadamiam sobie, że właśnie ocknęłam się z drzemki. Jest zupełnie jasno. W nocy brzozy wypuściły listki. Dover, dzień siódmy Białe łopoczące żagle. Blade i przeźroczyste dotąd słońce nabiera mocy. W końcu nadeszło prawdziwe lato. Plażowicze na nartach wodnych i deskach surfingowych są jak ślizgające się po powierzchni różowe i żółte owady. W porcie nowe żaglówki i łodzie motorowe. Poszukiwacze przygód na Atlantyku? Czternaście widokówkowych pozdrowień. Ostatnie słowa, zaledwie twój cień. Atrament wtopiony w biel. Motyw: pływaczka z bukietami kwiatów, otaczający ją fotografowie. Trencze, ciemne kapelusze o szerokich rondach, błyskające flesze. Gdy wracamy do domu na ulicę Rajską, widokówki czekają na nas w skrzynce na listy. Czytając je, czuję, jak skrzekacz trzepocze skrzydłami w mojej piersi, stalowe skrzydła rwą w płucach sercu klatce piersiowej. Victory wypływa z Dover w kierunku La Coruni, wrzucałaś kartki do skrzynek pocztowych w miastach portowych. I jeszcze dwie, nigdy niewyspane. Wiktor znajduje je w trakcie porządków na jachcie. Moja Misieńko Polarna. Czy właśnie mnie masz na myśli? Czy naprawdę do mnie się zwracasz? ATLANTYK, W SIERPNIU 1983, SŁONECZNIE (nigdy niewysłana, Wiktor znajduje ją w trakcie porządków na jachcie) Moja Misieńko Polarna! Gdy byłaś młodsza, wkładaliśmy pestki czereśni do szklanki z wodą, która przez noc stała koło twojego łóżka. Rankiem pestki zamieniały się w owoce. Kiedy na świat przyszedł chłopiec, byłaś bardzo niezadowolona. Później go pokochałaś. Pamiętam wasze choroby. Bolące uszy H i noce, kiedy wymiotowaliście w łóżkach. Wymiotujące dzieci zawsze płaczą. Najwyraźniej przeżywacie to tak bardzo, że musicie płakać. Gdy miałaś osiem lat, poszłyśmy do lunaparku. Prosiłaś, żebym wsiadła do jednego z koszy na długich łańcuchach, tych, które zataczają koła nad wodą. Tobie nie starczyło odwagi. Nigdy nie zapomnę, jak wtedy na mnie patrzyłaś. Miałaś zupełnie nagą twarz i tak łatwo było ją zranić, a ja przecież wiedziałam, że to kiedyś się zmieni. Zrobiło mi się strasznie smutno. Chciałam cię wtedy uderzyć, tak bardzo byłaś bezbronna. Wiersz, który mi przeczytałaś. Doprawdy, zdumiewa mnie żarliwość waszych uczuć. I wasza dziecięca światłość. Mogłaby zaprowadzić mnie tak daleko, jak tylko bym zapragnęła. Pamiętam noc w Kanale, lampę nawigacyjną, wasze jasne twarze. Sally przepłynęła Kanał za pierwszym podejściem. Dover, dzień ósmy Paskudna pogoda. Ciemne, zestresowane chmury nad horyzontem. Plażowicze nie wychodzą z hoteli. Od ostrego światła bolą mnie oczy, od słonej wody niszczeją włosy. Nie mam ochoty tutaj dłużej zostać, nie chcę grzebać w starej torbie podróżnej, w tych starych widokówkach. Czasami, gdy przechadzam się wzdłuż brzegu, słyszę w falach twój głos, taki, jakim go pamiętam. Ciemny i niecierpliwy, opowiada mi o Sally. Wapienne skały lśnią w deszczu, gdy po południu usiłuję zasnąć pod śmigłem wentylatora, pod powiekami snują się świetlne punkciki. Połyskująca szklarnia, letni ogród, to musi być ulica Rajska. Chłopiec w ogrodzie przebiega ziemniaczany zagon. I znika. Gdy Sally przyjeżdża do Dover. Jest sierpień 1939 i plaża błyszczy w stalowym świetle. Woda mieni się niebieskimi kolorami, na brzeg wypływają białe meduzy. Po kilku dniach, które Sally wypełnia treningami, letnicy opuszczają miasteczko, a hotele zapełniają się żołnierzami piechoty morskiej. Zbliża się wojna, Hitler szaleje w Europie, do wszystkich obcokrajowców przebywających w Anglii wystosowano apel o powrót do domu. Sally odmawia, czeka na lepszą pogodę. Ma do przepłynięcia kanał La Manche i dopóki tego nie uczyni, nie zamierza stąd wyjechać. Spaceruje wzdłuż brzegu, czekając, aż Kanał się uspokoi. Za pomocą puszki na sznurku mierzy siłę prądów. Popołudniami śpię w starym, pozaciąganym płaszczu kąpielowym, śnię o podróżach przez Atlantyk. Wywoływacz zaczyna działać. Skrzekacz rwie się w mojej piersi. Dover, dzień dziewiąty Od kilku dni plaża pełna jest morszczynu i śmieci. Nad Dover unosi się ciężki zapach. Skisłe ryby, zgniłe wodorosty, galaretowate glony. Czerwonodzioby ptak pogrzebany w morszczynie. W barze hotelowym rozprawiają o jakimś okropnym wypadku, gdzieś na świecie. Kupuję angielskie gazety, żeby się dowiedzieć, co się stało, ale nie udaje mi się nic znaleźć. Nie mogę się skoncentrować. Nocami czytam pamiętniki. Zaczytałam je prawie na śmierć, widokówki, w nocy deklamuję twoje słowa, nazwy latarni morskich, nazwy portów. Zabieram je ze sobą na plażę. Ostatni przystanek to La Coruńa. Niebieski sweter. Wąchając go, ciągle jeszcze czuję, jak coś mnie ssie w piersi sercu żołądku podbrzuszu. Skrzekacz wrzeszczy i sieje spustoszenie. Idziesz przez ziemniaczany zagon, jasne włosy oplątują ci twarz. Byłaś niższa niż ja. Pamiętam cię wysoką, ale później odkryłam na zdjęciach, że byłaś niskiego wzrostu, z pewnością miałaś dziesięć centymetrów mniej niż ja teraz. W pamięci zawsze jesteś gdzieś w górze. Wysoka sosna zginająca swój smukły pień, żeby nas dotknąć. Twój zapach, gdy do nas przychodzisz: mydło i dym z papierosa, świetlne plamki drgające na asfalcie. Na fotografiach jesteś mroczniejsza, niż cię pamiętam, poważniejsza. Kiedy teraz o tobie myślę, jesteś taka jasna i nieuchwytna. Poświata zaledwie, mgła. Ponieważ wiem, że znikniesz? W szklarni pachnie ziemią i chłodem. Siedzę na drewnianej ławie i patrzę, jak zajmujesz się rozsadą wiosennych kwiatów. W śniegu leży dąb, ciemny i sczerniały od sadzy, już nie płonie, ale wygląda jak potwór na białym tle. - Dlaczego piorun uderzył w nasz dąb? - Nie wiem. Czasami coś się po prostu zdarza. Nie czuć już zapachu spalenizny. Patrzę z uwagą na cebulki tulipanów i czerwone opuszki palców wystające z rękawiczek. - Czy dalej myślisz o przepłynięciu Kanału? - Przecież wiesz, że myślę. - Czy to nie jest niebezpieczne? - Nie. - Jesteś pewna? - To tylko jakiś wymysł Wiktora. - A podróż do Ameryki? - Zapytaj Wiktora. - Opowiedz o Sally... - A co chcesz usłyszeć? - Opowiedz o tym, jak dopłynęła. Jesteś skupiona na tulipanowych cebulkach. Pobrudzonymi ziemią rękami odgarniasz z oczu włosy. - Jak obiecasz, że później dasz mi spokój. - Obiecuję, a teraz opowiedz. Podróż do Ameryki. Plany Wiktora przy stole kuchennym, mapy, rysunki, globus. Chce przepłynąć Atlantyk. Żółta lampa w kuchni, siedzimy pod lampą kuchenną, na ulicy Rajskiej, z kubkami herbaty w dłoniach. H grzebie w słoiku z miodem. Właśnie planujemy podróż do Ameryki. Błyszczące, żywe czoło Wiktora pochylone nad mapami. Zasłaniasz twarz kubkiem. Pijesz herbatę, czy tylko się w niej przeglądasz? Twarz w kubku, twoja prawdziwa. Twarz przepływającej Kanał. - Wyruszamy w czerwcu - mówi Wiktor. - Wyruszamy w lipcu - mówisz ty. H wyjada miód ze słoika, nie rozróżnia miesięcy. - W czerwcu będzie La Manche - mówisz do kubka. - To zbyt niebezpieczne - odpowiada Wiktor. - Co jest niebezpieczne? H zadaje pytanie z miodem na górnej wardze. - Cicho. To mówię ja. Takie są w każdym razie plany. Planujemy podróż do Ameryki. A ty, ty masz swoje własne plany. Plany przepłynięcia Kanału. Jedziemy rowerami nad jezioro. Brzozy przeglądają się w wodzie, H siedzi w dziecięcym siodełku, z którego wyrósł już dawno temu. Trzyma się mocno twojego kłującego swetra. Zamglone słońce. Leżę na ręczniku na pomoście i przyglądam się pająkom wodnym. Jezioro jest nieruchome, brunatne i pachnie żelazem. H zajęty swoimi sprawami wlecze za sobą wyciągnięty z wody kawał drewna. Czuję gnijące wodorosty, oślepiona mglistym światłem straciłam cię z oczu. H stoi nad moją głową, rozzłoszczony. - Gdzie ona jest? - Pływa. - Wszyscy już poszli do domu. - Wiem. - Widzisz ją? - Nieee. - Kiedy wróci? - Nie wiem, może już niedługo. Trenuje. Woła w stronę wyspy. - Mamo... mamo... mamusiu... Leżę na brzuchu, próbuję nie myśleć o krzyku rozlegającym się ponad wodą. Ciche, ciemne jezioro, pająki wodne biegające po powierzchni. Myślę o twojej twarzy w ciemności, na poddaszu, między żaluzjami. Migocze telewizor. Jest noc. Trzymam cię, gdy chcesz wyjść, uwieszam się na rękawach swetra, nie puszczam. - Nie idź - wołam i wiem, że jestem jak H, desperacko przylepiona uczepiona, ale nie mogę cię puścić. Nie chcę, żebyś poszła, chcę, żebyś ze mną została. - Proszę! - Puść. Mnie. Natychmiast. Twój głos jest zupełnie spokojny. A po chwili wyślizgujesz się ze swetra i zbiegasz po schodach. Nie wiem, dlaczego cię trzymam. I chowam twarz w pustym swetrze, kłującą i mokrą. Wodorosty, mgliste światło. Gładka twarz odbija się blado w tafli jeziora. Teraz też mam twarz jak woda, przeźroczystą jak ich oblicza, chociaż w wodnym lustrze nie widać, że nie mam piegów. Zasnęłaś na moich kolanach. Nie pamiętam, kiedy wróciłaś. Pamiętam, że H, stojąc na pomoście, wrzeszczał na całe gardło, że nie chciał przestać. Że zatykałam mu usta, kopałam w piszczel. Że nagle przypłynęłaś. - Cześć, dzieciaki. Uśmiech w wodzie. Twoja głowa na moich kolanach, linia włosów, moje dłonie w twoim swetrze. Spokojna, ciemna woda, gnijące wodorosty. Pająki wodne śpieszą dokądś, biegają po powierzchni jeziora. Przychodzisz, kiedy się rozjaśnia, telewizor ciągle migocze. Długo mnie przytulasz. Masz w sobie chłód nocy, pachniesz jeziorem i papierosami, płaczesz jak ja, zanurzona w kłujący sweter. Tak zasypiamy. H szarpie za klamkę. Światło księżyca sączy się przez szpary między żaluzjami. Tak tu spokojnie, śpiąca woda, brunatna i pachnąca żelazem. Właśnie tutaj będą krwawiły rośliny podwodne, twoja linia włosów, podobnie jak H pocisz się we włosach, kiedy zasypiasz. Linia włosów. Linia, której powinnaś się była trzymać, gdy cię dotknęłam, a woda śpiewała cichutko. H macha mi ręką z brzegu, posyłam mu całuska. Dostaję w zamian uśmiech i drobną, machającą rączkę H. Dzisiaj uderzy piorun, wiem o tym. Dzisiaj w powietrzu wisi pożar, wokół mnie płoną liście, chłód. Wybieramy się nad jezioro, H biegnie obok mnie. Twoja jasna twarz pochyla się nad nami, łapiesz nas w objęcia. Przykucnęłaś na poboczu i czekasz, chcesz nam porządnie zawiązać szaliki. Twarz jak woda, wodna mama, wypełnione wodą przeguby dłoni, które wkrótce podetniesz. Tego przedwiośnia w nasz dąb uderzy piorun, ale to jeszcze nie teraz. Na razie płoną tylko jarzębiny. Wokół nas płoną drzewa, jest zimno i słonecznie, ogniska w ogrodzie, płomienne liście w koronach drzew. Przede mną biegnie H. Mały i zwinny. Powoli owijasz go czerwonym szalikiem, spod którego ledwo go widać, przyglądasz mu się badawczo. Ciągle poprawiając szalik, ślinisz palec i ścierasz plamkę ze skafandra. Zaczynam niecierpliwie tupać nogami. - Puść go - wołam, szarpiąc H za ramię. - No chodź! Jakiś niepokój nie pozwala mi stać w miejscu, próbuję cię wezwać spojrzeniem, ale ty ciągle trzymasz H. - Poczekaj chwileczkę - mówisz i zasuwasz zamek mojej kurtki. Nie cierpię być zapięta pod samą szyję, duszę się. Wolę czuć luźne, furkotające poły ubrań, ale wystarczy tylko, że Wiktor albo ty pojawicie się w pobliżu i od razu jestem zapięta na ostatni guzik. Biegniemy ulicą Rajską, H i ja, w blasku jarzębiny albo po śniegu, to nie ma znaczenia, bo wokół nas wszystko płonie. Kawałek dalej zatrzymujesz nas i opatulasz długimi szalikami. Drepczę w miejscu, jesteś dokładna, twoje ruchy są powolne, a mnie spieszy się nad jezioro, chcę zdążyć, zanim puszczą lody. Jestem przekonana, że puszczą właśnie dzisiaj. Znów rozsuwam zamek, a wtedy chwytasz mnie za biodra i przysuwasz do H, nie zwracając uwagi na rozpiętą kurtkę, trzymasz nas mocno i nie puszczasz. Wokół płonie śnieg, w zatoczce topnieje lód, a my nie możemy się ruszyć z miejsca. - Najukochańsze - mówisz - moje najnajukochańsze dzieci. A ja, widząc twoje szkliste oczy, wykrzykuję ci prosto w twarz. - No puść nas! Gdy wracamy, dąb jeszcze płonie. Już z daleka czuć zapach. Skręcając w ulicę Rajską, ciągle jesteśmy przekonani, że dym unosi się ze szklarni, ale po chwili dostrzegamy, że pali się powalony na ziemię dąb. Zmiażdżył meble ogrodowe i pozbawił paru gałęzi starą gruszę. Wiktor próbuje ugasić pożar, biega tam i z powrotem z wiadrami wody. Drzewo dymi jeszcze bardzo długo, jest za zimno, żeby wykorzystać wąż ogrodowy, H i ja pomagamy, nalewając wodę do naszych wiadereczek. Podoba mi się zapach dymu, buchające iskry i odgłosy tonących w śniegu, rozżarzonych kawałków drewna. Wiktor siedzi w śniegu i wpatruje się nieruchomo w czarny pień. To jego dąb, z pewnością się zastanawia, jak wytłumaczyć uderzenie pioruna: zły to czy dobry znak? Siedzi zamyślony dłuższą chwilę, a później wchodzi do domu i przez telefon zamawia nowe meble ogrodowe. Dover, dzień dziesiąty Wrócili plażowicze. Dzieci, niczym boćki, brodzą wzdłuż brzegu. Rodzice wypływają na otwarte wody. Czasami biorą dzieci na barana. Ale najczęściej pozwalają im bawić się samotnie na plaży. Musiałam zasnąć. Gdy otwieram oczy, plaża jest pusta, a słońce chyli się ku zachodowi. Tylko samotny chłopiec przy brzegu. Macha do mnie ręką. Odpowiadam mu nieśmiałym ruchem dłoni. Gdy zaczynam zbierać swoje rzeczy, podchodzi do mojego ręcznika. Podaje mi niewielką muszelkę, wskazuje palcem ucho i chwilę potem wbiega do wody. Błyskawicznie przemyka po plaży. Tak jak H, wtedy. Białowłosy, o ramionkach jak zapałki. Ale ten chłopiec nie ma ani rękawków, ani kapoka. Ani przejrzystej jak woda twarzy, ani morza łez. H zarzuca mi na szyję ramiona, jak macki ośmiornicy. - Zawsze chcę być z tobą - szepcze. Stoimy w wodzie, fale są białe. Strząsam go z siebie i biegnę do kawiarni. Muszelka szumi Kanałem, porozrzucałam widokówki w piasku, chciałabym, żeby porwał je wiatr. Na łóżku leży otwarty pamiętnik. Odkąd go wyjęłam z torby, mam wrażenie, że w pokoju unosi się zapach cukru. Spomiędzy kartek wylatują białe ziarenka piasku. Stronice pachną słoną wodą i dymem z papierosa. To przecież jej pamiętnik, pogromczyni Kanału, Sally Bauer. Skąd znalazł się wśród twoich rzeczy? PAMIĘTNIK Helsingborg, 1938 Byłyśmy dzisiaj na łyżwach. Ja, Carla i jej „stajenna” przyjaciółka. Otwarte, ciemne przeręble ziały niebezpieczeństwem w wielu miejscach, tydzień temu między krami można było pływać łódką. Przyjaciółka Carli chciała, żebyśmy przećwiczyły ratowanie się z wody, żebyśmy za pomocą kolców ratowniczych wdrapywały się na krawędź lodu. W końcu znudzona naleganiem, bez uprzedzenia wskoczyła do przerębli. Tak jak stała, z całym ekwipunkiem. Przez moment zniknęła pod wodą, ale błyskawicznie wydostała kolce ratownicze i używając ich, wygramoliła się na lód. Oniemiałyśmy z wrażenia i nawet nie przyszło nam do głowy, żeby wyciągnąć liny ratownicze. A ona już stała obok, jej pociemniała z wysiłku twarz śmiała się z naszych rozdziawionych ust. I później zupełnie bez skrępowania ściągnęła wszystko, co na sobie miała. Oślepiające słońce spoczęło na jej ciężkich, nagich piersiach. W końcu Carla odzyskała energię i pośpiesznie zaczęła wyszarpywać z plecaka suche ubrania. Jej przyjaciółka, goła jak ją Pan Bóg stworzył, stała, śmiejąc się nieprzerwanie, nie mogłam od niej oderwać oczu. W czasie całej wyprawy raz po raz powtarzała, że my też powinnyśmy spróbować samodzielnie wydostać się z przerębli. - Sally - powiedziała - masz takie silne ramiona pływaczki, że nie powinnaś się niczego obawiać. Nie chciałam się przed nią przyznać, że nie mam odwagi, ale obiecałam, że w następną niedzielę pójdę z nią na łyżwy i spełnię jej życzenie. Woda nie jest mi straszna, nawet najgłębsza i najbardziej bezkresna, ale woda w zimie to coś zupełnie innego. Nigdy nie odważyłabym się, jak ona, wskoczyć do przerębli i nigdy nie miałabym odwagi rozebrać się do naga przed obcymi ludźmi. * * * Ma na imię Marguerite. Jasnowłosa, „stajenna” przyjaciółka Carli ze sprężyście galopującym białym chartem. W sobotę znów byłam z nią na łyżwach. Jeździ konno, organizuje zawody jeździeckie dla młodzieży. U szczytu swej kariery zrezygnowała z udziału w zawodach i zaczęła entuzjazmować innych. Ma miodową cerę, nawet na co dzień nosi żakiet, bryczesy i buty z wysokimi cholewkami. Wydaje mi się, że z powodu jej otwartego sposobu bycia i jakiejś chłodnej surowości wiele osób widzi w niej bardziej mężczyznę niż kobietę. Rzadko słyszę jej śmiech w innym miejscu niż przy koniach, ale jest fenomenalna, jeżeli chodzi o poważne rzeczy. Bezustannie podnosi mnie na duchu, motywuje i zachęca. Nigdy nie widziałam jej bez charta. Chwycił mróz, prawie wszystkie przeręble pokryły się lodem i w czasie naszej samotnej wyprawy Marguerite już tak bardzo nie nalegała. Nie była też aż tak rozochocona jak ostatnio, raczej wyciszona i poważna, opowiadała o licznym rodzeństwie, z którego spora gromadka to jeszcze małe dzieci. Mówiła o tym, że ciągle musi się nimi zajmować, chociaż już dawno wyprowadziła się z domu. Wspomniała o Jormie, najmłodszym, z którym łączy ją specjalna więź. Chciałaby, żebym go poznała. Lód był gładki jak lustro, od czasu do czasu byłyśmy na nim zupełnie same. Marguerite kilka razy chwyciła mnie za rękę i w szaleńczym tempie ciągnęła po szklanej powierzchni. Niezdarnie próbowałam za nią nadążyć. Nie rozumiem, dlaczego tak trudno mi się przemóc, gdy chodzi o zamarzniętą wodę. Pomyślałam, że jak tylko nadarzy się sposobność, mogę jej zaproponować wspólne pływanie. Nie chcę, żeby postrzegała mnie głównie jako ociężałą i niezgrabną łyżwiarkę. Po południu złożyłyśmy wizytę jej rodzicom. Mieszkają za miastem, w niewielkim, prostym domu. Wszędzie roiło się od dorosłych i dzieci. Oczywiście nie wypadało mi się przyznać, jak ciężko znoszę małe dzieci. Jej mama, pełna wigoru kobieta, nieustannie krążyła wokół nas, podając to obiad, to kawę, to ciasteczka. Pracuje jako akuszerka, powiedziała Marguerite, nie ma wykształcenia położnej, po prostu w razie potrzeby asystuje przy porodach w okolicy. Sama chyba znów była w ciąży, sukienka opinała się na zaokrąglonym brzuchu. Ojciec sprawiał wrażenie szorstkiego, był małomówny i zamknięty w sobie, i podobnie jak żona miał wydatny brzuch. W jego obecności wszyscy domownicy, łącznie z Marguerite, byli jak gdyby zdenerwowani. Mnie samej nie poświęcił zbyt wiele czasu. Ciała tych ludzi napawały mnie obrzydzeniem, ich wydzieliny i brud, wszystko tutaj mnożyło się niepohamowanie. Wyobraziłam sobie matkę Marguerite jako napuchniętą królową pszczelego roju. Po kawie siedziałyśmy w pokoju dziecinnym. Marguerite, trzymając Jormę na kolanach, opowiadała o zawodach jeździeckich. Powiedziała, że zrezygnowała z nich, kiedy się przekonała, że potrafi wygrać międzynarodowe mistrzostwa. Po takim wyczynie nie musiała już niczego udowadniać. Teraz szukała nowych wyzwań. Mówiła o sobie z przekonaniem i pewnością. Pomyślałam o swojej nieudanej karierze pływaczki na krótkich dystansach. Jak gdyby wszystko, czego się dotknę, prędzej czy później musiało skończyć się niepowodzeniem. Ale nie chciałam pokazać się od tej strony, próbowałam grać nieustraszoną i pewną siebie. Nie wniosłam do rozmowy ani krzty intymności, jedynie ducha rywalizacji. * * * Wczoraj spotkałyśmy się na kawie i wiśniówce, Carla, Marguerite i ja. Siedziałyśmy w domu u Carli, całe popołudnie okna były otwarte, na zewnątrz nagle zrobiło się lato. Marguerite przyniosła w prezencie dwa duńskie porcelanowe psy, Carla postawiła je na parapecie. Upoiłam się alkoholem, ale chyba również słowami Marguerite, gdy mówiła o moim pływaniu. Pływanie znów stało się czymś realnym i możliwym. Z lubością wciągałam się w jej bajkową opowieść i po kilku kieliszkach słodkiej nalewki poczułam, jak we wzburzonej i gorącej krwi odżywa chęć walki. Poczułam, jak płonie mi twarz. Chart Marguerite spał pod ławą. Marguerite pokazała nam przez okno swego brata. Ciemnowłosy, w czarnym kaszkiecie i czarnym jak węgiel ubraniu. W niedzielę zwykł pracować w porcie, przy rąbaniu lodu. Skruszone bryły sprzedawał później obwoźnym handlarzom. To z pewnością zasługa nalewki i całej tej rozmowy o zawodach. Wszystko sprawiło, że poczułam szaleńczą chęć rywalizacji, wtedy puściły moje lody. Kiedy Carla wyszła z pokoju (zrozumiawszy, że po takiej ilości nalewki musi się na chwilę położyć na górze), zostałyśmy same, siedziałyśmy na kanapie ze splecionymi dłońmi, Marguerite i ja. Słuchałam roztaczanych przez nią wizji wspaniałej kariery. Marguerite mówiła nie o tej karierze, o jakiej marzyłam, ale o bardzo podobnej. Widziała, jak niosą mnie na rękach, widziała morze ludzi wiwatujących na ulicach Helsingborgu, widziała mnie nieulęknioną, dokonującą czynów, których nikt jeszcze nie dokonał. Wyczytała mi to z dłoni. - Zostaniesz kimś, Sally Bauer - szepnęła, przeciągając moją ręką po swej twarzy. - W przyszłym roku, w lecie, przepłyniesz kanał La Manche. * * * Przeczytałam ogłoszenie w gazecie. Firma Tórsleff & Co obiecuje nagrodę pięć tysięcy koron, chodzi o zainteresowanie Duńczyków pływaniem. Start na jednym z przylądków Zelandii, meta na brzegu Jutlandii. Od początku wiedziałam, że mogę tę trasę zrobić w rekordowym tempie, bo pływam kraulem. Styl klasyczny jest o wiele wolniejszy. - Sally, moja biedulko, masz takie śmiałe plany. To słowa mojej matki. Ciemne i godzące we mnie jak nóż. Prawdziwa mistrzyni w ściąganiu nas z obłoków na ziemię. Później to samo powtarzały moje siostry. Nigdy nie słyszałam podobnych słów z ust Carli, jedynej osoby w domu, która we mnie wierzyła. Długo chorowałam w związku z poważną kontuzją nogi, straciłam wiarę, że kiedykolwiek odzyskam sprawność. Krótkie dystanse nie wchodziły w rachubę, wiedziałam o tym już wcześniej. Nigdy nie byłam specjalnie dobra na takich dystansach, nawet przed kontuzją, to stało się żenująco oczywiste. Zachowywałam jednak pozory, przekonywałam otoczenie, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze wszystko możliwe. Poddanie się byłoby niesamowitą hańbą, nie potrafiłam sobie wyobrazić życia po takiej porażce. Miałam tylko jedno wyjście. Nie dać za wygraną. Jedynie to liczy się naprawdę. Po ciężkiej zimie znów mogłam się swobodnie poruszać w wodzie. Masy śniegu przytłaczały mnie i dusiły. Czasami, gdy stałam w porcie, patrząc na statki odpływające do Mariehamn i poprzedzający je lodołamacz, myślałam, że to mój ostatni sezon, że pozostały mi tylko wstyd i hańba. Ale w kwietniu noga przestała mi dokuczać, właśnie zaczęły się zielenić drzewa, byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, jak szalona kursowałam na rowerze między basenem a szkołą. * * * W maju zaczęłam trenować na wolnym powietrzu. Ciągle pracowałam jako instruktorka pływania, więc tylko w niedziele miałam czas na dłuższe treningi. Każdy dzień powszedni spędzałam na krytej pływalni. Podczas pierwszego treningu w morzu padał deszcz i asekurująca mnie załoga maleńkiego kutra przemokła do suchej nitki. Dystans: Hełsingborg - Mólle. W środku cieśniny było zaledwie jedenaście stopni, ale napływające z północy, cieplejsze prądy wybawiły mnie z lodowatych rąk morza. Wysokie fale uderzały o burtę, załoga skulona pod plandeką chroniła się przed napierającą zewsząd wodą. Po sześciu godzinach dopłynęłam do Krapperup przy Mólle, ale nie mieliśmy odwagi zawinąć do portu, morze było zbyt wzburzone, a dno zbyt kamieniste. Wdrapałam się na pokład, zawróciliśmy i przybiliśmy do lądu w Hóganas. Przepływałam tędy dwie godziny wcześniej. Carla i Marguerite czekały na brzegu z szampanem. Jeszcze w wodzie przywitał mnie chart Marguerite. Nigdy nie przypuszczałam, że z taką łatwością zapomnę o nieudanej karierze pływaczki na krótkich dystansach. * * * Każdego ranka zostawiam rower na kamienistej plaży i trenuję w wodach cieśniny. W oddali widzę promy płynące do Danii, nie przeszkadzają mi fale dziobowe, gorzej ze smrodem smolistoczarnego dymu i hałasem silników. Codziennie pokonuję cieśninę wpław i nigdy mnie to nie nudzi. Gdy patrzę na promy do Danii, przychodzi mi ochota, żeby je wyprzedzić, ale czy nie wyglądałoby to dość zabawnie? Myśl zarozumiała, a jednocześnie tak naiwna. Chcę zbyt dużo, przepełnia mnie pycha, nawet jeśli tego nie okazuję. Pragnę wszechświata, pragnę wszystkiego, chcę prześcignąć mężczyzn. Chcę wyzwać mężczyzn do walki. Reszta, kobiety, one mnie nie obchodzą. Powiedział, że mam w sobie powagę mężczyzny. Sposób, w jaki całował moje ramiona, sposób, w jaki łasił się do nich twarzą. Jak kot. Dostałam gęsiej skórki, rwało mnie w udach. A później go posiadłam, czując skurcze jego dłoni i drgający tors. Był niczym w moich ramionach. Pewnego dnia pokonam kanał La Manche, płonie we mnie pycha. Lampa nawigacyjna Dover, dzień jedenasty Dzisiaj o mało co nie utonął tutaj chłopiec, którego matka zostawiła na plaży, wypłynęła daleko w morze. To ten z rudą czupryną i w staromodnych różowych kąpielówkach. Ktoś zauważył go kawałek od brzegu, leżał na brzuchu, jeszcze na powierzchni, na plaży zapanował chaos, ktoś robił sztuczne oddychanie, chłopiec wymiotował wodą i glonami. Ludzie zaczęli krzyczeć na wychodzącą z morza matkę, broniła się, zasłaniając głowę rękami. Nie miała odwagi zbliżyć się do syna, który siedział teraz u kogoś na kolanach, opatulony kocem, blady i szczęśliwy z powodu całego zamieszania. Stała z boku niema, nie spuszczając z niego wzroku. Po chwili złapał ją za rękę i pociągnął przez plażę. Obejrzała się przez ramię. Ratownicy pokręcili zgodnie głowami. Konferencja w Chicago poświęcona długim dystansom, które przeszły do historii. Sally też tam była. Nareszcie mogłaś ją zobaczyć. Jeden ze znalezionych w torebce wycinków pochodzi właśnie stamtąd. Mówiono o Gertrudę Ederle, pierwszej kobiecie, która pokonała kanał La Manche. Pojechałaś do Ameryki sama, to tam musiałaś zdobyć ten pamiętnik. Wywoływacz jest ostry i żrący. Dzieci niczym flamingi brodzące w płytkiej wodzie. Woda rozmywa ich piaskowy zamek. Powinny budować trochę dalej od brzegu. Niebo nad Dover, plażowicze, kredowe skały. Podróż po Atlantyku 1983. Dnie przychodzą i giną. Victory dryfuje. Nagie, bezptaszne niebo. Tylko jeden ze skrzekaczy zadomowi się później w mojej piersi, nigdy nie przestanie krzyczeć. A gdybyś dała radę? Dover, dzień dwunasty Hotel, kredowe skały i upstrzone parasolami plaże. Nic się nie zmieniło. Wszystko wygląda tak jak wtedy. Kanał przywodzi na myśl wywoływacz. Mieni się różowawo i śmierdzi. Uderza mnie światło, nie potrafię go powstrzymać. Lato 1983, twoje pierwsze lato w morzu. Czekam na ciebie, siedząc pod liśćmi rabarbaru. Muszę być bardzo mała, bo mieszczę się tam bez trudu. Od spodu widzę nieregularne pręgi, które wyglądają jak nabrzmiałe krwią żyły. Jak gdyby pulsowała w nich krew. Niczym w macicy, żylastej i ciemnej. Czekam na ciebie, liście rabarbaru chronią mnie od deszczu, długo nie wracasz, pewnie trenujesz w jeziorze. Kiedy w końcu przychodzisz, masz takie gorące dłonie. To one głaszczą mnie po plecach, podnoszą i niosą przez ogród. Twoje usta smakują słodyczą cukru. Ostatnia widokówka została ostemplowana w La Coruhi. Czy zdecydowałaś się już wtedy, gdy wróciliśmy do Dover? Dover, dzień trzynasty Spojrzenie jak gdyby pochylone ku morzu. Ogrom morza w oczach. Ona, oczywiście, przypomina mi ciebie. Oczy chłopca jak u H: przeźroczyste, niebieskie ufnością. Twarz jak woda, miodowe dłonie, oczy żebraka, latawcowe dziecko. Tak jak niedoszły topielec trzyma się blisko mamy. Boi się, że zabierze ją morze. Boi się, że od niego odpłynie. Musi jej pilnować. Plażowicze niepokoją się o chłopca. Jakże niewiele wiedzą. O pływaczkach i ich synach. Wracamy znad morza, jest noc, Wiktor niesie H. Fale rozbijają się o piasek. To one potęgują siłę prądów przybrzeżnych. Impet, z jakim uderzają o brzeg, jest tak ogromny, że cofająca się woda zostaje jak gdyby wessana z powrotem do morza. Wokół nas panuje ciemność, ale w oddali widzimy światła miasteczka turystycznego. Długi spacer wzdłuż falochronu, po chwili pojawią się hotele i bary. Brniemy przez ciemność bez słów, ciągle niosę torebkę z owocami, ubranie płetwonurka i stoper. Na przodzie zmęczone plecy w mokrym kostiumie, idziesz kilka kroków przed nami, tylko ty masz puste ręce. Wiktor targa torbę z kompasem, mapą i zapasowym ubraniem. Dogania cię i obejmuje ramieniem. W hotelu jest zimno i wilgotno. Idziesz do łóżka w kostiumie kąpielowym, a Wiktor przebiera śpiącego wciąż H w piżamę. Później kładzie się obok ciebie, odwróconej plecami, i otula swym ciężkim, ufnym ciałem. Gdy zaśniecie, wyjdę na balkon. Przyglądam się wschodzącemu nad białymi domami słońcu. Wiem, że teraz pojedziemy do Ameryki, że zwycięstwo należy do Wiktora. Karmię cię bananami, poję oranżadą i podaję miętusy, ich słodycz ma zabić gorzki smak soli. Przez długie chwile wychylam się za burtę łodzi i liczę ruchy twoich ramion. Powinno być pięćdziesiąt sześć na minutę. Teraz robisz czterdzieści dziewięć. Kanał lśni barwą stali, chmury zwisają ciężko nad wodą. - Opowiedzieć ci coś? - pytam. Nie odpowiadasz. - Daj jej spokój - mówi Wiktor - możesz mi opowiedzieć. Ściemnia się, nad horyzontem wschodzi księżyc. H zasnął. Wiktor mierzy siłę prądów. - Czy nie powinnam za chwilę płynąć z prądem? Twój głos brzmi obco. - Jeszcze nie teraz. Musisz jeszcze trochę wytrzymać. Białe skały jaśnieją w ciemności, Wiktor oznajmia, że zostało tylko tysiąc metrów, morze jest cieplejsze, czuję to zanurzoną w wodzie dłonią. Im bliżej lądu, tym ostrzejszy zapach zgniłego morszczynu i rozkładających się ryb. - W ogóle nie posuwam się do przodu - szepczesz z wody. Mrużę oczy, wpatrzona w światło. Biały balkon hotelowy i poniewierające się po twarzy piegi. Zauważył, że nie śpię. Siada w kucki przy mojej głowie i szczerzy swe mleczne zęby. - Cześć, kocie. - Nie jestem żadnym kotem. - Ale wyglądasz jak kot. Przyciągam go do siebie. Jest ciepły i pachnie słońcem, dzielę się z nim rozkopanym kocem. Ramiona H, pocętkowane słońcem, oplecione wokół mojej szyi. Naciągam koc na głowę, przyciskam jego twarzyczkę do mojej, usta są mokre i ciepłe, trzymam go mocno. Czuję kwaśnomleczny oddech i wiem, że mewy już nad nami nie kołują. Jak tu ciepło. Trzymam go w ramionach. Jego oddech wilgotnieje na mojej twarzy, przymykam powieki. Lubię, gdy przylega do mnie swoim ciałem, lubię czuć ciężar jego głowy na ramieniu, przy piersi. A później nadejdzie czas much i map, zrobi się prawdziwe lato i siedząc w różnych portach, w świetle lampy nawigacyjnej, będziemy planować podróż po Atlantyku. Na obrusie z ceraty leżą mapy i okruszki sucharków. Wody Atlantyku upstrzone muszym gównem i plamami po herbacie. I Wiktor gładzący dłońmi całą niebieskość. On pragnie tej podróży, to jego podróż do Ameryki, podróż marzeń. Meduzy i prądy. Wytrzymujesz osiemnaście godzin, bolą cię ramiona, zaparowały ci okularki. A później musisz się poddać. Prądy po angielskiej stronie są zbyt silne, zatrzymuje cię potężny odpływ. Siedzimy w łodzi z kompasem i termosem ciepłej zupy. Jest cicho, słychać tylko pojedyncze ptaki morskie. Wiktor wiosłuje niespiesznie. Matowe światło lampy nawigacyjnej głowa ramiona czepek i mgła. Niemożliwie trudno płynąć kraulem, wiedziałaś o tym wcześniej, woda jest zbyt słona i stopy wystają ponad powierzchnię wody. Tracisz na tym, bo kraul i motylek to twoje najmocniejsze atuty. Gdy podajemy ci coś do picia, musimy trzymać kubek jak najdalej łodzi. Jeżeli podpłyniesz zbyt blisko, zostaniesz zdyskwalifikowana. To ja obieram banany i cię karmię. Za każdym razem wychylam się porządnie i wyciągam rękę, żebyś nie ryzykowała dotknięcia burty. Woda jest zimna, a od czasu do czasu, na kilka minut spowijają cię jeszcze zimniejsze prądy. Łasi się do ciebie lodowata woda. I meduzy, wpływasz w ławice meduz. Wszędzie wokół ciebie galaretowate ciała. Nie parzą. To nie są drapieżne bełtwy, tylko niegroźne chełbie. Różowawe, jak flamingi. O tym wszystkim opowiadasz później. W Kanale nie mówisz prawie nic. Zanim po stronie angielskiej zatrzymają cię prądy, wszystko jest w porządku, śpiący w łodzi H, powolne ruchy wiosłami i ruchy pływaczki. Wierzę, że dasz radę, że naprawdę dasz radę. A później długo stoisz w miejscu, płyniesz i płyniesz, nie posuwając się do przodu. Zaczynasz się cofać. Zostało ci zaledwie paręset metrów, ale prądy są zbyt potężne, i odpływ. Wszystkie te treningi... a ramiona i tak za słabe. Porażka. To wdrapywanie się do łodzi. Zarzucony na ramiona koc, zupa w dłoniach, mleko, zwiędły banan. Kręcący się wokół ciebie H. Patrzysz na nas, ale twoje oczy już nic nie obiecują, są przejrzyste jak morze. - Gdyby nie te prądy - mówisz później, już w ubraniu. Sally Bauer. Kiedy wchodziła na ląd, na ulicach czekało trzydzieści tysięcy osób, by wymachując chorągiewkami, zgotować jej owacje. Kiedy my dobijamy do lądu, jest ciemno i siąpi drobny deszcz. Tylko plaża i odgłos wsysanej przez morze wody. Razem z Wiktorem wyciągasz łódź na brzeg. Kiedy się poddajesz. Woda jest ciemna i cuchnąca. Wodorosty, zgniły morszczyn, skwaśniałe ryby. Światła Dover. Dnieje, ale nadbrzeżna alejka ciągle tonie w elektrycznym blasku lamp. Gwiazdy unicestwione jasnością znikają z nieba. - Podołasz - szepczę. Ciepły powiew wiatru na twarzy, zimne i złowrogie prądy w morzu. Już od dawna stoimy w miejscu. Nie posuwasz się do przodu. Ruchy ramion: dwadzieścia dwa na minutę. W świetle lampy nawigacyjnej widzę twoje sine wargi i bladą twarz. Ciemność pod oczami. - Podołamy - szepce H. Wiktor przy wiosłach. Znosi cię coraz bardziej, nie masz siły przeciwstawić się prądom. Wiktor zaczyna wiosłować w drugą stronę. Liczę ruchy twoich ramion. W ciągu minuty: dwadzieścia. Przez dłuższą chwilę płyniesz pod wodą. Mierzę czas i kontroluję. H przewieszony przez reling. - Kiedy dopłyniemy do brzegu? Minuta pod wodą. Dwie minuty. Później oddychasz jak wyciągnięta z wody ryba. Nurkujesz ostatni raz. Prawie trzy minuty. Kiedy w końcu wypływasz na powierzchnię, coś się w tobie łamie. Nie wiem co. W spojrzeniu, w ramionach, kiedy siedzisz z nami w łodzi. Spojrzenie. Utkwione w Kanale, ale w jakiś inny sposób. Jak gdyby wszystko cię przerażało. Wszystko idzie tak wolno. Stoimy w miejscu. Od dłuższego czasu Wiktor nalega i zrzędzi. - Nie wyjdziesz? - Jesteś cała sina, musisz w końcu wyjść! - Kochanie, to nie ma sensu, poddaj się! - Wiesz, że teraz wiosłuję w przeciwnym kierunku? A ty jesteś w wodzie. W gnijącej wodzie cieśniny, złowrogich prądach przybrzeżnych. Wciągają cię z powrotem do Kanału. Jesteś w wodzie, nie poddasz się nigdy. Nad Kanałem przelatują flamingi. Masz siną twarz, jest zupełnie jasno. Przestałam liczyć ruchy twoich ramion. Leżysz na plecach, pozwalasz znosić się prądom. Coraz dalej od brzegu i jeszcze dalej. Nie widać już plaży w Dover. Jeśli człowiek nie chce się poddać. - Kochanie, musisz się poddać. - Ja tylko odpoczywam. Zaraz popłynę dalej. Chmury rozpoczynają swoją podróż po niebie. Żółte, różowe. Z oddali nawołują syreny okrętowe. - Musisz się poddać! - Odpoczywam. Wiktor wychyla się przez reling i próbuje cię dotknąć. Teraz ja siedzę przy wiosłach. Wiosłuję powoli w stronę morza, znów znoszą nas prądy. Leżysz na plecach i patrzysz w niebo. Szczękają ci zęby, uśmiechasz się sinymi ustami. Znika woń morszczynu, znów jesteśmy na otwartych wodach. Prądy znoszą nas od brzegu. Wiktor próbuje cię złapać, odparowuję zręcznie wiosłami. - Wychodź z wody, natychmiast! Nurkujesz, krztusisz się słoną wodą. Później. Zapadają się nad nami chmury. Wiktor siedzi w łodzi, wściekły. Zrywa koszulę, ściąga buty. Ty ciągle leżysz na plecach. - Jeszcze tylko ciut odpocznę. Gdzieś daleko przesuwa się jakiś statek. H wyciąga ku tobie rękę. Najpierw bez słów przechyla się przez burtę. Ramię w kostiumie Supermana, rozcapierzona dłoń, macki meduzy. Później. - Hop hop, jak tam w wodzie? Wokół ciebie żółta poświata. Sine usta, wyblakłe oczy, wbite w niebo. - Hop hop, nie słyszysz? Jak tam w wodzie! I nie patrząc na nas. Odwracasz się na brzuch. Chwytasz jego dłoń. Chwytasz jego dłoń. Zdyskwalifikowana. Przez długą chwilę milczysz przewieszona przez burtę. Oddychasz z wysiłkiem jak ryba, kaszlesz słoną wodą. Wdrapujesz się do łodzi. Ciemność rozściela się pod powiekami. Dover, dzień czternasty INWENTARYZACJA TEGO, CZYM ZAJADA SIĘ SKRZEKACZ 1. Latawcowe dzieci. 2. Twoje białe dłonie: przeźroczyste, chłodne. Lodowate? 3. Wodniste przeguby ręki. Jasnoczerwone ryby. 4. Ulubiona rzecz skrzekacza: jestem zepsutym magnesem. 5. Gwiazdka spełniająca życzenia, po prostu spada, nic na to nie mogę poradzić. W drodze do promu w samochodzie panuje cisza. H drzemie na tylnym siedzeniu, a ty opierasz głowę o szybę, ale nie śpisz. Czasami nasze spojrzenia spotykają się w lusterku. Wzdłuż drogi ciągną się pola i rzadkie lasy liściaste. Liczę wyprzedzane przez nas samochody, jest ich dużo, bo Wiktorowi bardzo się spieszy. Popłyniemy promem do Francji, gdzie czeka na nas jacht. I przygoda. Na promie utknęliśmy przy grach zręcznościowych. W pomieszczeniu ze szczękającymi i migotającymi automatami. H nie ma pojęcia, jak to się robi, wygrywam więc raz za razem. Pociąga za drążek, nawet gdy nie wrzucił wcześniej monety, ale to dla niego nie ma znaczenia, bo i tak świetnie się bawi. Lubi patrzeć na mieniące się ekrany, lubi ukradkiem obserwować dużych chłopaków, którzy stoją przed automatami w opadających spodniach, z papierosami w dłoniach, pochłonięci grą. Niemal przez całą podróż stoisz na pokładzie, wpatrzona w fale i spienioną przez prom wodę. Przewiązałaś włosy szalem, bordowym, masz na sobie płaszcz i buty z cholewkami, chociaż jest dosyć ciepło. Trochę dalej, na leżakach opalają się turyści. Ciepło pokładu. Światło i dźwięki wody. Stoję koło twojego płaszcza. Pachnie wiatrem i trochę dymem. - Jak tutaj jest głęboko? - Prawie dwadzieścia sążni. Szal zsunął się odrobinę na ucho, to po mojej stronie. - Nie było ci zimno? - Od pływania robi się ciepło. Widzisz brzeg, tam w oddali? Obramowane ciemnością jasne pole. Plaża, z której wodowaliśmy łódź, plaża, z której wstępowałaś do wody w czerwonym skafandrze i błyszczącym czepku. Próbuję ją dojrzeć, ale z daleka jest taka malutka, zaledwie żółta plamka w środku ciemności, w otaczającym ją lesie sosnowym. Oddalający się od brzegu czepek, martwe fale. Wiktor wnosi H do łodzi. Zanim dotrzemy do Francji i Victory, H będzie prawie cały czas spał. Zawsze ktoś go wnosi, niesie i wynosi. Z samochodu do łodzi, z łodzi do samochodu. Wchodzisz powoli do wody, zaczynasz płynąć. W Kanale. Prądy są tak silne, że nieomal widoczne, niczym mgliste welony w zielonej wodzie. Wiktor liczy ruchy twoich ramion. Pięćdziesiąt sześć na minutę. H zaśmiewa się, przeglądając jakiś podniszczony, zawilgotniały komiks. - Mam problem z okularkami - mówisz, wypluwając słoną wodę. - Nie zapomnij o kamizelce ratowniczej - przypomina Wiktor. Ześlizguję się z łodzi i przez chwilę płynę obok ciebie. Jest tak zimno, że nie mogę mówić, koncentruję się tylko na ruchach nóg i ramion. Walczę, żeby nie zatonąć. Posyłasz mi szybkie spojrzenie, uśmiechasz się. H macha z góry. - Jesteś odważna - szepce i ostrożnie zanurza w wodzie dwa pałce. Zajmuje moje miejsce w łodzi i przewieszony przez reling nie spuszcza z nas wzroku. Włóczy dłonią po powierzchni Kanału. - Ale statek! - wykrzykuje H. Zardzewiały tankowiec pod baldachimem nieba. Wiktor każe mi wracać. Nareszcie mam pretekst, żeby wyjść z lodowatej wody, z radością wdrapuję się do góry po drabince sznurowej. Na dłuższą chwilę giniesz w falach wzburzonych przez odpływający tankowiec. Znika przejrzysta woda, pieni się mętna i brunatna. Strofuję ostro H, gdy zaczyna płakać. - Przestań ryczeć. To tylko fala dziobowa. Zakładam maskę do nurkowania i licząc sekundy do twojego powrotu, wychylam się za burtę, żeby cię znaleźć. Ale dookoła tylko niezdefiniowane masy wody. Kiedy w końcu się pojawiasz, wymiotujesz słoną wodą. H - sympatyzując z tobą - wymiotuje do wiaderka, a później znów zaczyna płakać. Odwracam się w drugą stronę, nie chcę na niego patrzeć, beksa. - W porządku? - pyta Wiktor. - Daj znać, gdybyś chciała wyjść. - Nie chcę nigdzie wychodzić. Twój głos jest szorstki od soli. - Wejdziemy do środka? Plaży już nie widać, zbliżamy się do miasta, prom za chwile; dobije do brzegu. Domy zlewają się ze sobą w |jasne plamy. Białe albo żółte. Kładziesz rękę na moim i umieniu - Gdzie teraz jesteśmy? Ptaki w górze. Wiszą ciężkimi, krzykliwymi chmurami nad portem. - Calais. We Francji. Wyjmujesz coś z kieszeni płaszcza. Zdjęcie Sally wychodzącej z wody po angielskiej stronie. Stoi w pianie fal, w białym kostiumie, wokół niej mężczyźni z aparatami. Biało-czarna fotografia z pozałamywanymi rogami. - Proszę, weź ją. Głaszczesz mnie po głowie. Zdjęcie w moich spoconych dłoniach jest chłodne i ostre. Przez całą tę podróż jest bardzo gorąco. Ale ty marzniesz. Jesteś jedyną osobą, która nosi płaszcz. Wszyscy inni są porozbierani do strojów kąpielowych i krótkich spodenek, wszyscy inni chodzą w sandałach. W Kanale nie było ci zimno, mówiłaś, nie przerażały cię zimne prądy, ale teraz marzniesz. Siedzimy w słońcu, w kawiarnianych ogródkach na francuskich plażach, i cały czas masz na sobie ten płaszcz jesienny. I już nie pływasz, tylko czekając na brzegu, przywołujesz H, gdy wypłynie zbyt daleko. Sama stoisz zawsze jakiś metr od wody. - Chodź - mówisz - teraz pora na tę podróż do Ameryki. Turyści na pokładzie pakują swoje rzeczy, z głośników rozlega się angielski. Przytrzymujesz mi drzwi, czekasz, aż wejdę do środka. - Chodź, kochanie. Chodź. Teraz popłyniemy do Ameryki. I twoje oczy obiecują, że zdejmiesz ten dziwny płaszcz, że znów będziesz radosna. Właśnie to obiecujesz swoim spojrzeniem, gdy dwoma susami przesadzam pokład i wchodzę z tobą do środka. Nad nami śmieją się ptaki morskie. Dover, dzień piętnasty Niebo nad Dover. Po plaży biegają dzieci z latawcami, woda się cofnęła. Wczasowicze z podwiniętymi nogawkami wychodzą daleko w morze, sprawiając wrażenie jak gdyby kroczyli po powierzchni wody. Podwodne zazwyczaj kamienie błyszczą teraz w piasku. Kanał oślepia bielą. Atlantyk 1983- Nadlatujące mewy zakrywają niebo nad jachtem. Skrzeczą monotonnie. Victory dryfuje. W masce do nurkowania przelewa się woda. Superman i ja odpływamy coraz dalej od łodzi. Gdy przyjeżdżamy do domu. Ja, Wiktor i H. Ogród ulica Rajska ziemia upal. Wszystko zarosło, ale oprócz tego nic się nie zmieniło. Zniknął cały rok, światło jest ostre i białe w ustach, nasze ubrania pachną słoną wodą. Poprzecinane krwią twarze rabarbarowych liści. Twoje przeguby dłoni. Sally Bauer. Pogromczyni Kanału. Opowiadasz mi o niej, kiedy nie mogę zasnąć. Dover (którykolwiek ze wszystkich dni) Dzień podobny do dnia, plaże i turyści. Oczekiwanie. Zamglony horyzont przejmuje nudą, po piasku zygzakiem przesuwają się przeźroczyste kraby. Cuchnąca granatowa woda. Na wszystkich kartkach jest Sally Bauer. W białym kostiumie. Z naręczem kwiatów i szczęścia. Jedną po drugiej, wysyłasz je z kolejnych portów do domu, na ulicę Rajską. Niewyraźne, rozmazane stemple pocztowe, samotny ślad różowej szminki. W twoich myślach: morze, ciągnące cię czarne masy wody. Widokówki są podniszczone, atrament roztopił się w bieli. Zaadresowałaś je do mnie, na ulicę Rajską, ale nie zawsze mnie miałaś na myśli. Raz napisałaś do kogoś obcego, do kogokolwiek. Do morza. To nie ma znaczenia. Wszystkie są zaadresowane do mnie. Twojej Misieńki Polarnej. Dover, dzień szesnasty Na plaży leżą martwe meduzy, pada deszcz. Wczasowicze są dzisiaj gdzieś indziej. Podobnie musiało tu wyglądać wtedy, w 1939, gdy z Dover wyjechali wszyscy turyści. Jak gdyby i oni jej nie wierzyli. Happy Sally. Twoje pierwsze lato w morzu. Opuszczamy Dover, opuszczamy Kanał. Posuwamy się wzdłuż wybrzeża. Siedzisz w płaszczu jesiennym i palisz papierosy, stoisz oddalona od wody, otoczona żółtawą poświatą, nawołujesz nas z brzegu. Przestałaś pływać. Nie podobają ci się miasta portowe. Zaczynasz tęsknić za Ameryką. W każdym razie tak piszesz. DIEPPE, 9 CZERWCA 1983 Pierwszy postój. Schodzimy na ląd. Jest pochmurno i wilgotno, od morza wieje silny wiatr. Cieszycie się, gdy dobijamy do brzegu, biegacie tam i z powrotem po mokrym piasku. Kiedy tutaj dopłynęliśmy, niebo było usłane latawcami, nagle do mnie dotarło, że nie wiem, jak mogłabym bez tego żyć. Bez tych plaż, bez waszych radosnych okrzyków. Siedzimy pod parasolami w nadbrzeżnych barach, sączymy kawowe drinki. Wiktor tak dużo mówi. O mapach i długich listach rzeczy, które jeszcze musimy kupić. Mam na sobie okulary przeciwsłoneczne, a jemu wystarcza jak od czasu do czasu skinę głową. Bardzo grzecznie z twojej strony, że słuchasz i z ciekawością przerzucasz karty map. Wiem, że to ja powinnam okazać zainteresowanie. Ale on nic nie mówi o Kanale, nie musi, obydwoje wiemy, że to on odniósł zwycięstwo. Byłam taka pewna, że dam radę... pamiętnik pogromczyni Kanału i wszystkie noce nad jeziorem. Gdyby nie te prądy... były ode mnie silniejsze, pamiętajcie o tym moje dzieci. Nie pozwólcie, żeby coś stanęło wam na przeszkodzie, nigdy, zawsze róbcie to, czego pragniecie. Pada deszcz. Jutro płyniemy dalej. JERSEY, WYSPY NORMANDZKIE, 13 CZERWCA 1983 Jest słonecznie, kąpiemy się, skacząc do wody prosto z jachtu. Zacumowaliśmy przy pirsie. Roi się tutaj od atlantyckich żeglarzy. Wiktor wszędzie spotyka ludzi, z którymi porównuje trasę wyprawy i planowane zakupy. Wielu podróżuje samotnie, jesteśmy prawie jedyną parą, która zabrała ze sobą dzieci. Mój chłopiec musi założyć kapok, gdy wychodzi na pomost, chociaż wiem, że wścieka się i spływa potem. W górze skrzeczą mewy, próbuję czytać. Jak przyjemnie być samą. Tylko pluskanie wody i krzyk ptaków. Czasami, kiedy tak leżę, mam wrażenie, że właściwie już mnie tutaj nie ma. Ze umarłam i że dobiegający z wody plusk to wasze głosy. Tak było na ulicy Rajskiej. Od czasu do czasu, leżąc na poddaszu, nasłuchiwałam was z ogrodu i wydawało mi się, że już nie żyjecie. Albo że to ja umarłam. Zamykałam oczy, chowałam się pod kocami, aby głosy umilkły, ale one nie znikały. I myślałam, że gdybym nagłe wyjrzała przez okno, to zniknęłyby wasze twarze. Zostałby tylko twój pusty kaptur i jasne, rozczochrane włosy chłopca, otaczające jakąś obcą czeluść. A czasami się obawiałam, iż moglibyście przywdziać jakieś inne twarze. Przerażające, zniekształcone nie do poznania maski. Wszystko tutaj jest takie białe. Napięte wiatrem żagle, koszule i sukienki, widoczne z daleka domy na zboczach gór. Mój chłopiec na tle tej białości wygląda jak ogromny żółty trzmiel. Gdy budzę się rano, nie jestem pewna, czy w nocy nie umarłam. W jaki sposób człowiek wie, że umarł naprawdę? IROISE, 17 CZERWCA 1983 Moja Misieńko Polarna! Raz poszłam na noc do schroniska turystycznego. Na Wyspach Normandzkich. St. Helier. Podobał mi się chłód białej pościeli i gwar ulicy. Pode mną była restauracja, słyszałam głosy siedzących tam gości, przez okno wdzierał się dym z papierosów. Przez całą noc paliła się lampka. Znów ze sobą spaliśmy, Wiktor i ja. Było okropnie. Wypiliśmy parę drinków na sąsiedniej żaglówce, zrobiłam się gorąca i ustępliwa. Rozogniona? Nie wiem, pomyślałam, że najlepiej to już mieć za sobą. Że wtedy przez najbliższe dni między mną a Wiktorem wszystko będzie prostsze. Szliśmy w kierunku plaży, trzymał mnie za rękę, patrzyliśmy sobie w oczy, a ja znów poczułam się grzeczna, czy jakoś tak, i nagle nie mogłam zrozumieć, dlaczego przez całą wiosnę byłam taka niemożliwa. Pamiętam, że opowiadałam zabawne historie, a on się śmiał, że fale mocno uderzały o brzeg, i że posiadł mnie przy murku okalającym zamknięte już bary. Pamiętam, że w chwili największej rozkoszy krzyczał (moje imię). Później w bluzce i spódnicy weszłam do wody. Słona woda paliła między udami. Zostawiłam Wiktora na brzegu i popłynęłam do jachtu. Kiedy wrócił po paru godzinach, udawałam, że śpię. Od strony gór dochodzi woń spalenizny. Widać wyraźnie słupy dymu. Nocami słyszę rozmowy karaluchów, brzmią trochę jakbyście to wy rozmawiali - ty i chłopiec, i zbiera mi się na płacz, bo beze mnie jesteście tacy samotni. Rano Wiktor nawet nie napomknął o tym, że od niego odpłynęłam. Nie wiem, czy myślał, że utonęłam, czy zrozumiał, że go tam tylko zostawiłam. Ale nic nie było już takie proste, jak to zazwyczaj bywa przez kilka najbliższych dni. love Ellen NOURMOUTIER, ILE DE NOURMOUTIER, 25 CZERWCA 1983 Wyspa, do której przybiliśmy, leży bardzo blisko lądu. Dookoła nas tylko zieleń. Sosny w skalnych ostępach i krystalicznie szmaragdowe morze. W górach ludzie pasą owce, mieszkają w domach białych jak kreda. Chcę tutaj zostać, mogłabym tutaj zamieszkać. Z dziećmi. Żylibyśmy jak rybacy. Za dnia przechadzamy się po porcie. Ty i chłopiec uwielbiacie bawić się między łodziami. Pytacie właścicieli, czy możecie wejść na pokład i popatrzeć, a gdy ktoś szykuje się do wypłynięcia w morze - pomagacie zdejmować cumy. Zawsze śmierdzi tu rybimi patrochami i ropą, zrobiło się upalnie, przypieka słońce. Mój chłopiec całymi dniami ma na sobie kapok i strasznie się poci, wygląda tak szczuplutko. Nogi jak patyki i ramiona. ILE DE NOURMOUTIER, 26 CZERWCA 1983 Którejś nocy śniło mi się, że wjechaliśmy samochodem do morza. Krajobraz ze snu był mniej więcej taki sam jak tutaj. Ile de Nourmoutier. Ostre skały i kamieniste dno. We śnie siedzę obok ciebie, mówisz, że masz jakieś życzenie, że czegoś bardzo pragniesz i nagle uświadamiam sobie, że ty tutaj umrzesz, że nic już nie wydarzy się po twojej myśli. Utoniecie tutaj, zaczynam płakać, bo sami tego jeszcze nie rozumiecie. Morze na zewnątrz jest zielone i pociągające i gdy zalewa samochód, wypływam przez okno. Nie mogłam was uratować. Kiedy otwieram oczy, mam ogromną ochotę obudzić was i zabrać do portu. Kupuję wam latawce. Chłopiec trzyma mnie mocno za rękę. Leżycie w łóżkach. Przed chwilą byłam u was w kajucie. Jeszcze nie zasnęłaś, ale gdy mnie usłyszałaś, udawałaś, że śpisz. Chłopiec spał z ręką i nogą przerzuconą przez krawędź koi. Przesunęłam go i przykryłam prześcieradłem. Jego twarz była spocona i pokąsana przez komary. Gwiazdy wyglądają dziwnie tej nocy, świecą tak osobliwie jasno. A nad łodzią wiszą roje komarów. Ale już mnie nie kłują. Czyżby nie smakowała im moja krew? Kiedy byliście mali, wysysaliście ze mnie krew niczym nietoperze. Zawsze miałam za mało pokarmu i brodawki nigdy nie przestawały krwawić. twoja Ellen PS Pierwsza próba przepłynięcia Kattegatu zakończyła się dla Sally niepowodzeniem. Wyruszymy z La Coruńi, miasta portowego w północnej Hiszpanii. Ostatni raz schodzimy na ląd. Stara mapa jest tak zniszczona, że rozpada się na zagięciach, ale na marginesach są ważne notatki Wiktora i nie możemy jej wyrzucić. Błękit przedstawiający Atlantyk pokryły plamy po maśle, miodzie i muszej krwi. W La Coruńi nigdy nie zapada cisza, zewsząd słychać glosy, z otwartych okien na ulicach, z rozlicznych kawiarni, w których przesiadują kobiety pochłonięte paleniem i grą w karty. Jest gorąco i parno, w porcie kołyszą się tysiące podobnych do siebie łodzi. Trochę dalej stoją większe statki i szkuty z imponującymi żaglami. Miasto jest zupełnie białe, biegamy po uliczkach w poszukiwaniu H, który chce pogłaskać wszystkie szwędające się tutaj zwierzęta, brudne psy i wychudzone łaciate koty. Wiktor delektuje się schłodzonymi drinkami, H pochłania lody, a ja piję teraz tylko soki. Nie mam ochoty na jedzenie, jest zbyt gorąco i lepko. Otulasz się płaszczem i nie zamawiasz nic oprócz wody. Popołudniami Wiktor kursuje między portem a białym miastem. My zostajemy w porcie. Żagle napięte wiatrem, łopotanie i wrzask ptaków. Biegnę przez molo. Przez wąziutką kładkę, na rozpalony pokład. W drodze zderzam się z kimś, kto woła za mną po angielsku, potykam się o żar pokładu i wspieram rękami. Piecze mnie kolano. Parzą dłonie. Spisz na rufie. Książka wypadła ci z rąk. Jedno ramię dotyka podłogi, masz lekko rozchylone usta. Jest gorąco i cicho. I tylko brzęczenie much i stłumione głosy z nabrzeża. Serce wali mi w brzuchu. Stoję wpatrzona w twoją twarz. Boli mnie kolano, byłam pewna, że sobie poszłaś. H nawołuje z góry. Przeciągam dłonią po twoim spoconym czole, szepczę: - Zawsze chcę być z tobą. Wypłowiałe wakacyjne włosy, twarz jak woda, piegi. Do góry nogami. - No chodź! H zanurza głowę pod pokład, ma ochotę na lody. Z ramion zwisa mu płaszcz Supermana. Przez całą podróż H je nieustannie, ale ciągle jest chudzielcem. Wystające żebra opięte skórą, nogi jak patyki. - Za dwie sekundki - mówię i jeszcze raz przeciągam dłonią po twojej twarzy. Czarodziejskie zaklęcie: Zawsze z tobą. Taka sztuczka z magnesem. Po chwili daję Supermanowi prztyczka w czoło i zabieram do najbliższej budki z lodami. Trzymam go mocno za lepką rączkę, z czułością patrzę na jego chudziutkie nogi i ściągnięty kapokiem brzuszek. Słońce opieka nasze karki, między żaglami szemrzą głosy. Gdy idziemy na lody. Dover, dzień siedemnasty Od kilku dni nie widać chłopca-topielca i jego mamy. Plażowicze są teraz bardziej uważni. Przesunęli swoje koce i ręczniki bliżej brzegu i długimi chwilami, stojąc po kostki w wodzie, wypatrują innych tonących dzieci. Trzymam się od nich z daleka, najczęściej siedzę w pobliżu szklanej kawiarni. Ciągle jeszcze podają mi kawę, której nigdy nie zamawiałam. Nocą 27 sierpnia 1939 Sally w towarzystwie przyjaciół przepływa statkiem na francuską stronę, owinięta w koce śpi na dmuchanym materacu pod pokładem. Wcześnie rano wchodzi do zimnej wody. O piątej pięćdziesiąt odbija się od francuskiego dna. Noc była gwiaździsta. Kanałem kołysze martwa fala. Czternaście dni wcześniej. Przekraczając angielską granicę, w rubryczce „cel przyjazdu” Sally wpisuje: Swim the Channel. Oficerowie służby granicznej nie chcą jej wpuścić, traktują niepoważnie, nie ukrywają niechęci. Zbliża się wojna, zaostrzono kontrole. Wezwani wyżsi rangą urzędnicy są przekonani, że Sally z nich drwi. Godziny przesłuchań i przeszukiwania bagażu. Kiedy w końcu ją wpuszczą, na formularzu Sally pojawi się dopisek: Trying to swim the Channel. Podjęto wtedy pięćset prób przepłynięcia Kanału. Powiodło się zaledwie piętnaście. PAMIĘTNIK Helsingborg, Kattegat 1938 Dzisiaj puściły lody, pojechałam do portu, żeby się temu przyjrzeć. Woda w rzece znów odżyła, pachniało mokrymi kamieniami i nadzieją. W drodze powrotnej zobaczyłam Marguerite. Prowadziła rower, na którym siedział Jorma, obok szedł o kulach jakiś mężczyzna, może to któryś z jej braci, jest ich stanowczo zbyt wielu, żeby wszystkich spamiętać. Nie miała ze sobą psa. Nie widziała mnie, wiem, bo błyskawicznie skręciłam w najbliższą bramę. Stałam tam z walącym sercem tak długo, aż nabrałam pewności, że już przeszła. Odważyłam się wyjść dopiero po półgodzinie. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jadąc na bal do Lund, dowiedziałam się od Carli, że Marguerite będzie tam na jakiejś rodzinnej uroczystości. Na następny dzień zaplanowały układanie włosów. Razem z koniakiem do kawy dostałam od kelnera wiadomość. Marguerite dzwoniła z pytaniem, czy mogłabym się z nią spotkać o północy iv parku Lundagard. Instynktownie nie powiedziałam nic Carli, tylko dyskretnie wymknęłam się z sali na parę minut przed wyznaczoną godziną. Nie wiem, o czym myślałam, idąc przez Lundagard, nigdy nie potrafiłabym odmówić Marguerite spotkania. Zwłaszcza po tym, co powiedziała o mojej przyszłości. Uzależniłam się od czynionych przez nią obietnic. Jak gdybym złożyła swój los w jej ręce. Chociaż w rzeczy samej to ona wyczytała go z moich dłoni. Czekała ukryta w ciemności, oparta o pień dębu. Szukałam jej wzrokiem, zziębnięta, w cienkiej sukience i mantyli. Samotne latarnie rzucały cienie na roziskrzonym śniegu. Nagle wyrosła jak spod ziemi, tuż obok mnie, i aż krzyknęłam z przerażenia, tak bardzo mnie wystraszyła. Sally, zapytała, czy już się natańczyłaś?, ujmując mnie jednocześnie za łokcie. Otulił nas łagodny powiew wiatru, w oddali monotonnie uderzał kościelny dzwon. I nagle, trudno to pojąć, pochyliłam się i pocałowałam ją w usta. Poczułam jej gorący i nabrzmiały język. Odpowiedziała jak gdybym uczyniła coś najzwyczajniejszego w świecie. A później już tylko tańczące wokół mnie plamy cienia i jej uśmiech, jej kpiący uśmiech, gdy wyszarpnęłam się i uciekłam. Przez sekundę trzymała mocno rąbek mojej sukienki. Carla nawet nie zauważyła mojej nieobecności, może nie upłynęło zbyt wiele minut. Szybko pozwoliłam się poprosić do tańca trochę przysadzistemu blondynowi ze szpiczastą bródką. Podobały mi się jego rozbiegane oczy. Kiedy później wyszliśmy do ogrodu, przylgnęłam do niego i nacierałam coraz bardziej bezwstydnie. Szpic-bródka zaczął tłumaczyć, że przecież jeszcze w ogóle się nie znamy, że powinniśmy poczekać. Ale mnie nic nie przerażało. Używając nieznacznej przemocy, powaliłam go na śnieg i rozognionymi palcami, w pośpiechu rozpinałam jego sprzączki. W środku był ciepły i twardy, tak jak myślałam. Próbował jeszcze oponować, ale nie zważałam na jego coraz słabsze protesty. Kiedy już po wszystkim otrzepywałam sukienkę ze śniegu, wydawało mi się, że w oknie widzę twarze Marguerite i Carli. Od razu dojrzałam ją na widowni. Poproszono mnie o pomoc przy organizowanych w szkole wieczornych wykładach. Zobaczywszy ją, w pierwszym odruchu chciałam zawrócić w drzwiach. Miała na sobie bryczesy, buty z wysoką cholewką i wyciągniętą na wierzch śnieżnobiałą koszulę. Najprawdopodobniej zawsze nosi to, na co ma ochotę. Rozpuściła włosy na ramiona, na kolanach siedział jej najmłodszy brat, Jorma. Ale zanim zdążyłam wyjść, dojrzała mnie i pomachała radośnie. Odpowiedziałam kiwnięciem dłoni i za pomocą kilku gestów wyjaśniłam, że muszę pędzić do kuchni. W czasie odczytu nie patrzyłam w jej stronę. Stojąc przy drzwiach, próbowałam koncentrować się na wykładowcy, ale czułam, że ona cały czas mnie obserwuje. Zastanawiałam się, co o mnie myśli, czy studiując spojrzeniem, nie oskarża i nie obwieszcza wyroku. Jedyne, czego chciałam, to przeprosić ją za swoją napaść i już nigdy więcej nie mieć z nią do czynienia. Nie byłam oczywiście w stanie zrozumieć słów dobiegających z podium prelegenta. Nie zapamiętałam nic. Po wykładzie podeszła do mnie i przywitała się, podając rękę. Długo czekała na okazję, żeby ze mną porozmawiać, ale na szczęście cały czas byłam zajęta spełnianiem próśb ludzi pytających o najprzeróżniejsze rzeczy. W końcu zrezygnowała. Zniecierpliwiony Jorma, chcąc uwolnić się z jej uścisku, zaczął zrzędzić i krzyczeć. Pożegnałyśmy się, podając sobie dłonie, widziałam w chwilę potem przez okno, jak zapina mu szeleczki na bagażniku roweru. Brzozy emanowały białym światłem i miałam złudzenie, że w niektórych miejscach ich pnie pokrywają się złotem. * * * Wiedziałam, że tak się stanie. Spotkałyśmy Marguerite w kąpielisku. Telefonowała przez kilka dni, zawsze udawało mi się umknąć, słuchawkę podnosił ojciec. Ale kiedy w końcu ją zobaczyłam, wszystko okazało się o wiele prostsze, niż myślałam. Powinnam była od razu zrozumieć, że Marguerite wybaczy mój błąd, że nigdy nie zachowałaby się inaczej. Carla zabrała mnie do kąpieliska z zimną wodą. Rzadko tam bywam, mam wystarczająco dużo chłodnej wody w pracy, ale Carla nie dawała za wygraną i w końcu poszłyśmy umartwiać swoje ciała. W drodze z sauny nieomalże zderzyłyśmy się z Marguerite, okryłam się pąsem, ale miałam nadzieję, że nic nie zauważyła, bo od gorąca w saunie byłam cała w czerwonych plamach. Z kamienną twarzą pocałowała każdą z nas w policzek i pochyliła się w ukłonie. Najwytworniejsze siostry iv mieście, powiedziała, to wielki zaszczyt zażywać zimnych kąpieli w waszym towarzystwie. Śmiałyśmy się do rozpuku, doprawdy trudno traktować ją inaczej, gdy jest w takim nastroju. Gdy zachowuje się jak mężczyzna i dżentelmen. Prawdziwy z niej żartowniś. Początkowo wydawała mi się powściągliwa i wręcz surowa, teraz wiem, że pozwala sobie na żarty. Nawet jeżeli taka zabawa w dżentelmena i damy przyprawia mnie o rumieńce, to i tak czuję się mniej spłoszona niż w towarzystwie poważnej Marguerite. Przyszła do nas rozgrzana sauną. Jako tako oswojone z zimnem pływałyśmy w kółko, każda pogrążona we własnych myślach. Przypuszczam, że poświęconych głównie Marguerite. Zawsze czyni na nas niezatarte wrażenie, w jej towarzystwie chichoczemy jak oniemiałe z zachwytu niedorajdy. Gdy tylko wskoczyła do basenu, zaczęła nas gonić i spryskiwać nabieraną do ust wodą. Później trzymając mnie mocno w pasie, próbowała wcisnąć pod wodę, a przybyłą na pomoc Carlę niezwłocznie poddała podobnej operacji. W końcu wszystkie trzy nie mogłyśmy złapać tchu. Zmęczone harcami wyszły z basenu, ale ja - nie zważając na chłód - jeszcze przez chwilę leżałam jak gdyby w półśnie, wszystko zlewało się w zieloność, pod przymkniętymi powiekami drgało światło. Nagle okrutnie zachciało mi się pić, połykałam łapczywie wodę, czując w ustach smak chloru i moczu. Przypomniało mi się przyjęcie w zamku Krapperup, wypiłam wtedy za dużo ponczu, a później - chcąc zaimponować pewnemu młodzianowi - wypaliłam dwa cygara. Poszliśmy na spacer wzdłuż fosy, on i ja, głównie po to, żeby przeszły mi nudności. Później w nocy, dręczona dokuczliwym pragnieniem pobiegłam sama na plażę. Leżała tam zroszona deszczem, odwrócona do góry dnem łódka. Pamiętam, że długo zlizywałam z niej wilgoć. Gdy później już przebrane piłyśmy kawę w cukierni Lundberga, zrozumiałam, że mi przebaczyła i że nie ma zamiaru z tego wszystkiego robić afery. Teraz, na chłodno, nie jestem w stanie pojąć swojego zachowania, musiał chyba zawinić mocny koniak. Wszelako. Obudziłam się wczoraj w nocy i nagle przyszło mi na myśl, że Carla też staje w pąsach pod wpływem sztuczek Marguerite. Jakbym dostała obuchem w głowę. Wstrząsnęła mną myśl, że Marguerite stara się o względy Carli, i że w tej sytuacji nic dla niej nie znaczę. Teraz, na jawie, wiem, że to nonsens i zwykła fantasmagoria. Marguerite ma narzeczonego w Dreźnie, tak czy owak powinnam spalić ten pamiętnik. Nieudana próba przepłynięcia Kattegatu, obcy chłopiec w moim łonie. Miałam spuchnięte ramiona, dusiły mnie piersi podpływające do gardła niczym tłuste foczki. Jak gdyby cały czas chciały wypłynąć na powierzchnię, zresztą brzuch też, jak gdyby ta obca istota w środku chciała przewrócić mnie na plecy, i utopić, jeśliby zaszła taka potrzeba. Wzbierała we mnie czułość, nie wiem, bo pokonano mnie od wewnątrz? Lund. Pamiętam odgłos płynącej z kranu wody, nad ranem, po balu. Grymasy twarzy śpiącego mężczyzny. Gdy w końcu musiałam go puścić, położyłam dłonie między udami i zrobiłam to sama. Przez palce przelewało się mleko, płonęłam wstrząsana spazmami i nigdy nie przeszło mi przez myśl, że później mlekiem wypełnią się moje piersi. A moje ciało nie było do tego stworzone. Moje ciało to zaledwie narzędzie, motor. Nie mogłam pozwolić, żeby mną zawładnęło. A ono od razu przeszło na stronę tego obcego. Podjęcie właściwej decyzji przed długim dystansem w morzu jest w gruncie rzeczy niemożliwe, zwłaszcza gdy waha się załoga. Powinnam była przerwać tę próbę. Spałam, kiedy rozhuśtywały się masy wody, ale tak czy inaczej musiałam zawyrokować o starcie. Widziałam ich stojących w bieli na przybrzeżnej łące, krajobraz upajał nadzieją. Chciałam to wszystko w sobie pomieścić, chciałam to wszystko posiąść. A przecież tylko kilka nędznych metrów na sekundę potrafi zadecydować o tym, czy coś się uda, czy nie. W sobotę wieczorem jeszcze nic nie wiedziałam. Mówiło się o podjęciu próby w niedzielę, ale na razie nikt się nie odezwał. O wpół do dziewiątej, pisząc list, usłyszałam w radiu, że jest bezwietrznie. Zrozumiałam, że postanowili postawić swoje pieniądze na kogoś innego. Pływak musi sam opłacić łódź z załogą, lekarza, dwóch ratowników, prowiant, a także transport do i z miejsca startu. Tak więc cała masa ludzi musi uwierzyć w moje możliwości na tyle, żeby zdobyć się na ryzyko własnego kapitału. Gdy w końcu zadzwonił telefon, wiedziałam, że to redaktor. Powiedział krótko: - Sally, wyruszamy dziś wieczorem. Zgarnęłam do kupy strój kąpielowy, ręcznik i czepek, w drodze do portu kupiłam kiść bananów. Przy nabrzeżu czekał na mnie samochód. Pogoda była wymarzona. Siła wiatru - trzy metry na sekundę. Wysiadając z samochodu w Gniben, czułam mdłości i bałam się, że znów mnie dopadnie ból głowy, bo ten z łatwością uniemożliwiłby całe przedsięwzięcie. Położyłam się na chwilę, żeby odpocząć, pobolewały mnie skronie i przeklinałam chimeryczność ciała. Chciałam, żeby było jak motor, jak technika. Kiedy się obudziłam, ból głowy zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez okno widziałam wszystkich zebranych na łące, przypłynęła łódź asekuracyjna. Zza przybrzeżnych skał wschodziło słońce, teraz czekali tylko na mnie. Carla wysiadła z łodzi i pomogła mi nasmarować ciało lanoliną. Jej ubranie zdobiły później plamy tłuszczu i smoły z kutra rybackiego. Myślałam tylko o tym: Muszę się uzbroić w cierpliwość. To jedyne, co posiadam. Prasa była nadzwyczaj życzliwa. Ktoś porównał mnie do ostatnich Mohikanów. Nigdy nie radziłam sobie z okazywaną mi litością. W drodze do miejsca startu mijaliśmy przeżuwające spokojnie krowy i zielone łąki. Na kamienistej plaży ktoś powitał mnie radosnym „hurrra!”. Od tej pory zawsze zabraniam załodze wznoszenia takich okrzyków. Za pomocą pustej puszki uwiązanej na sznurku mierzyli siłę prądów. Wchodząc do wody, skaleczyłam się o ostry kamień, to był zły znak. Ptaki nawoływały kusząco w koronach drzew. W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: Nie ma mowy o porażce. Próbowałam sobie wyobrazić, że jestem spoczywającym w czyimś łonie płodem, że moje nogi i ramiona to nie mające ze mną nic wspólnego części silnika z twardej stali. Ale to nie było łatwe, dokuczała mi świadomość prawdziwego płodu, który od środka zatruwał mój organizm. Być może już wtedy wiedziałam, że będę musiała się poddać. Gdy nagle w wodzie pojawił się Eidmark i objął mnie od tyłu żelazną obręczą swych ramion. Chwilę wcześniej tańczył na pokładzie ogniste tango w pożyczonych od szypra filcowych bamboszach. Jego ciało było gorące i pełne życia, moje - prawie martwe, z opuchniętym językiem w ustach. Około dziewiątej wieczorem zobaczyliśmy wyraźnie brzeg Jutlandii, byłam już potwornie przemarznięta. Po zachodzie słońca załoga powyciągała swetry i pulowery. Lekarz nakazał mi wejść do łodzi. Jesteś cała sina, powiedział. Ale ja nie chciałam się poddać. Do brzegu zostało tylko osiem-dziewięć kilometrów. Byłam przekonana, że wytrzymam. W końcu z obrzydliwym smakiem w ustach poddałam się. Pokonał mnie chłód, nie zmęczenie. Szesnaście i pół godziny w wodzie. Czułam na sobie ich współczujące spojrzenia, nie mogłam odpędzić myśli, że płonie w nich radość z cudzego nieszczęścia. W lokalnej mleczarni pozwolono mi skorzystać z wanny. Ciążyła mi głowa, wargi były ciągle sinobiałe. Teraz wiem, że radość załogi z tej porażki to jedynie efekt mojej bujnej wyobraźni. Jeżeli ich spojrzenia coś wyrażały - to tylko współczucie. A współczucie szkodziło mi jeszcze bardziej. Przeglądając się w lustrze, miałam wrażenie, że płoną mi oczy, to było przerażające. Sinobiała skóra, palące wypieki i ciemne, rozżarzone oczy. * * * Cudotwórca mieszkał w Lund, niedaleko stacji. Wchodziło się do niego przez ciemną i wilgotną sień. Mijałam czekające w korytarzach, spowite dymem prostytutki. Nieogrzany pokój hotelowy lepił się od brudu. Nagie kamienne ściany nie miały okien. Wszędzie czułam smrodliwy dym papierosów. Męczyły mnie mdłości i do szału doprowadzał sposób, w jaki ten mężczyzna traktował swoje klientki. Nie podał mi nawet ręki, tylko od razu - nie patrząc na mnie - zaczął po omacku grzebać pod spódnicą. Tymi swoimi niedomytymi wstrętnymi paluchami. Leżąc na kozetce, myślałam o pieniącej się w mleczarni maślance, o ciężkim, tłustym zapachu unoszącym się w halach produkcyjnych. Wstając, poczułam w ustach smak krwi. Wychodziłam słaba i pijana od środków, które mi zaaplikował, pijana ze szczęścia i osłabiona z powodu utraty krwi. Brzozowe listki, stacja kolejowa, przez całą drogę siedziałam na walizce, pocąc się i krwawiąc. Carla wyszła po mnie na dworzec i trzymając pod rękę, zaprowadziła do swojego domu. Pomyślałam, żeby zawiadomić Szpic-bródkę, ale zmieniłam zdanie, gdy zadzwonił tego samego wieczoru. To tylko i wyłącznie moja sprawa. Później obwieścił, że to był chłopiec. Jak gdyby chciał mnie jeszcze bardziej zranić. Stał przy tej swojej poplamionej umywalce i wycierając ręce, patrzył na mnie wyzywająco. - No i już po twoim chłopczyku - powiedział. Gdyby wiedział, że płeć tej obcej istoty, która w końcu opuściła moje ciało, obchodziła mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Chłopiec czy nie chłopiec, w każdym razie niechciany. Pięćdziesiąt dni później przepłynęłam Kattegat. Krew zakrzepła, a ciało spełniło moją wolę. Chłopiec Supermana Dover, dzień osiemnasty Pachnie deszczem, uzbrojeni w parasole turyści przechadzają się ulicami Dover, wypływam daleko w morze. Lubię takie samotne wyprawy. Jest zimno i słono. W ciemnej i lodowatej wodzie widać wyraźnie białe meduzy. Cap Gris Nez - Dover: w linii prostej trzydzieści trzy kilometry, dwadzieścia jeden mil angielskich. 27 sierpnia 1939 woda w Kanale ma zaledwie czternaście stopni. I tak ogromną zawartość soli, że Sally wymiotuje. To nie odległość nastręcza trudności. Największą przeszkodą w pokonaniu Kanału jest żrąco słona i zimna woda. A także The Spring Tide, odpływ, który z prędkością siedmiu kilometrów na godzinę znosi cię z powrotem do morza. To siły przyciągania Księżyca poruszają masami wody. Żeby im się przeciwstawić, musisz być cierpliwa i twarda jak żelazo. Musisz mieć stalową wolę, której nic nie zmąci. Zanim Sally dobiła do lądu, przez cztery godziny walczyła z silnym prądem przybrzeżnym, zaledwie tysiąc metrów od plaży w Dover. Pięć dni później Niemcy wkraczają do Polski. Obwożona po ulicach Malmó Sally przyjmuje wtedy wiwaty trzydziestu tysięcy ludzi. W wycinkach prasowych wygląda na szczęśliwą. H płacze po nocach w pokojach hotelowych. Ostatni przystanek w La Coruhi. Latawcowy brzdąc o dużych, spalonych słońcem uszach. Pędzi przez plaże. Z brzuszkiem pełnym łez. Wola ze stali, wola oceanu, wola przestrzeni. Twoja? Dover, dzień dziewiętnasty REMANENT W TORBIE II 2 pary okularów pływackich (w jednej parze popękane szkiełka, wyglądają jak gwiazdy) 1 łańcuszek 1 filiżanka do herbaty 1 płaszcz kąpielowy (wspomnienie: łopocze przy relingu, ciężki od słonej wody) 1 czepek kąpielowy 1 sweter (pachnie czymś słodkim i morzem) 1 para białych tenisówek (spaceruję w nich po plaży, uwierają mnie trochę w palce) 2 pary płetw 3 zdjęcia rentgenowskie (zębów, twoich) 1 ząb mleczny (pociemniały) 3 książki: jedna o latarniach morskich (nudna, próbowałam ją czytać, mnóstwo fotografii z europejskich wybrzeży) druga - napisana przez Sally Bauer „Kattegat, Morze Alandzkie, Kanał” + powkładane tu i ówdzie wycinki z gazet (jeden z wycinków: konferencja z Gertrudę Ederle w Chicago) pamiętnik datowany 1938, 1939 (definitywnie autorstwa Sally Bauer) + widokówki od ciebie. Czternaście. Motyw: pływaczka z bukietami kwiatów, otaczający ją fotografowie. Trencze, ciemne kapelusze o szerokich rondach, błyskające flesze Choroba morska. Zanim się z nią oswoję, będę leżeć plackiem pod pokładem i wymiotować do stojącego obok wiaderka. Czasem jest mi tak niedobrze, że majaczę, siedzisz wtedy przy mnie, trzymając swoje chłodne dłonie na mojej twarzy. Trawiona gorączką widzę cię jak przez mgłę, jawisz mi się jako słońce. Gdy budzę się po takiej nocy, czuję na sobie twój wzrok, ciągle tu siedzisz. Ze zmęczenia błyszczą ci oczy. Morze przestało kołysać. - Lepiej? Jedna zimna dłoń na czole, druga odgarnia włosy. - Już się tak nie pocisz. Sprawdzam, jak się czuje żołądek. W porządku, ale ciągle piecze mnie gardło, a w ustach dławi smak wymiocin. - Chodź - mówisz, wyciągając mnie z posłania. Widzisz, że trzęsą mi się nogi. - Pomóc ci? Wynosisz mnie na pokład i rozbierasz z wilgotnej, poplamionej piżamy. A później ściągasz swój płaszcz kąpielowy. - Popływaj trochę, na pewno dobrze ci to zrobi. Potakuję głową. Woda jest stalowa i z pewnością bardzo zimna. - A co takiego ważnego w tym całym pływaniu? To moje pytanie. Siedzisz w koi, masz na sobie tylko majtki i podkoszulek, smarujesz H olejkiem przeciw komarom. Brązowa cygaretka w ręce, dym w ustach. Olejek wydziela ostry zapach. H podnosi wzrok, robi ważną minę, jego brwi i rzęsy są zupełnie białe. - Bo to są takie zawody - wyjaśnia. - Dlatego ważne. Światowe zawody pływackie. Śmiejąc się, wymachujesz butelką w moją stronę. - Chcesz trochę? Chcę, dlatego zamieniam się miejscem z H i poddaję procedurze smarowania. H przygląda się nam, stojąc obok. Usypiający dotyk twoich ciepłych dłoni na moich plecach. - A co takiego ważnego w tym całym pływaniu? Znów odpowiada H. - Trzeba pobić rekord świata, żeby nikt inny go nie pobił. - Nie ciebie pytam. To ty płynąłeś, czy co? Moje słowa są szorstkie, ale H nic sobie z nich nie robi i tylko śmieje się swoimi piegami, a ty wtórujesz swoimi. Odwzajemniany radośnie piegowaty chichot. Kiedy jesteś w pobliżu, H w ogóle nie okazuje mi respektu. Obydwoje macie piegi, ja - nie. Ale podobnie przypalamy się na słońcu, ty i ja. Ostry zapach olejku przywodzi na myśl wędzarnię. - No to jak, umiesz pływać? - Umiem. Prawda? H przestaje się śmiać. Patrzy na ciebie wyczekująco. - Prawda? - Oczywiście, że umiesz. Potrafisz wszystko, co tylko zechcesz. Na pewno. - Tak, z rękawkami, ale to się nie liczy. - Jasne, że się liczy - mówi H najpłaczliwiej jak potrafi. - Prawda, że się liczy? Prawda? No powiedz! Wydmuchujesz dym z całej twarzy, inne myśli zaprzątają ci teraz głowę. Nieodgadniony uśmiech. - Pójdę zapalić lampę. Odkładasz butelkę z olejkiem, gasisz papierosa i znikasz na pokładzie. H posyła mi jadowite spojrzenie i biegnie za tobą. Jak niewielka, lepka i brudna mucha, która wszystko zniszczy. Na zewnątrz panuje ciemność, noc. H stoi na dziobie. W tym niezgrabnym żółtym kapoku wygląda jak trzmiel. Rozpostarł ramiona, targane wiatrem włosy sterczą na wszystkie strony. Płyniemy. W końcu Wiktor mógł rozciągnąć żagle. Łopotanie płótna, towarzyszące nam mewy wiedzą, że mamy jedzenie. H dzieli się z nimi obiadem. Obrazek sprzed lat. H w pieluszce i kapelusiku chroniącym go od niebezpiecznego słońca. Przywiązany do masztu. To było jedyne wyjście, bo wszędzie się wdrapywał, a woda zupełnie go nie przerażała. Teraz bawi się w kapitana i steruje łodzią swoimi chudziutkimi ramionami. Uszy spalone słońcem i wąziutkie, łuszczące się pod kapokiem plecy. Wiktor siedzi w kucki przy relingu, obserwując żagiel i siłę wiatru. I H, który przy każdym silniejszym podmuchu niebezpiecznie się zatacza. Nie we wszystkie dni zdarza się nam żeglować naprawdę, zbyt często morze jest zupełnie spokojne, a upał w kambuzie lepki i nieznośny. Ale czasami wieje. Jak dzisiaj. Nocami woda fosforyzuje. Schowałam pod koją rozgwiazdę. Najpierw trzymałam ją w wiaderku ze słoną wodą, ale nie czuła się tam najlepiej. Wiktor mówi, że to z powodu światła, że rozgwiazdy żyją na dnie, w ciemnościach, i że jeżeli chcę ją uratować, to powinnam przykryć wiaderko. I przykrywam, ale po kilku dniach rozgwiazda wygląda jeszcze dziwniej, czernieją jej brzegi. Wtedy decyduję, że już nie żyje, i zasuszam ją pod swoim łóżkiem, żeby nie dobrał się do niej H. Doskonale wie, że nie wolno mu tam grzebać. Nie wolno mu dotykać moich wiaderek z rybami, o tym też wie i dlatego, gdy do nich zagląda, trzyma ręce na plecach. - Jakie ładne masz rybki. Płetwale błękitne, biełuchy, niebezpieczny rekin szary. Oglądamy ilustracje w „Atlasie fauny morskiej”. - Taki zwierz... - mówię, wskazując wystający z wody grzbiet wieloryba - może właśnie akurat leży sobie pod nami... Przyglądam mu się dokładnie, ciekawa reakcji. - Takie płetwale błękitne są bardzo niebezpieczne. Dla ludzi, ma się rozumieć. H wygląda na zadowolonego. - Gdybyśmy mieli przeźroczyste dno, to moglibyśmy sobie te zwierzaki oglądać - odpowiada, przesuwając dłonią po cielsku wieloryba. Poirytowana pokazuję mu ramkę z faktami o płetwalu. - Przecież jak będzie miał ochotę, to może wywrócić nasz jacht... Tutaj stoi jak byk: w Atlantyku. Dochodzi do trzydziestu metrów długości. Jak śmierdzące szkielety w naszym mieście. W Muzeum Nieżywych Zwierząt. Mój głos jest ciemniejszy niż zwykle. Wiem, jak bardzo H lubi wypchane zwierzęta i śpiewające szkielety waleni. - Kapujesz? H wybucha beztroskim śmiechem, wydaje jakiś wielorybi odgłos i uderzając w okładkę od spodu, zatrzaskuje atlas tak gwałtownie, że ten spada na podłogę. - I zrobi z nas marmoladę. O, tak! Potem rzuca się na posłanie i wyciąga spod kołdry pokiereszowany komiks z Supermanem. Wróciły mewy i drą się wniebogłosy, podniecone wyrzucanymi przez Wiktora śmieciami. Na jego prośby o spokój odpowiadają trzepotaniem skrzydeł. Widzę, że rozmowa z H nie ma sensu, on nic nie pojmuje. Cieszy się na myśl, że wieloryb mógłby nas skruszyć na miazgę, nie rozumie, że my naprawdę jesteśmy na oceanie, w drodze do Ameryki. Może mu się wydaje, że ciągle siedzimy w domu przy stole kuchennym i obracamy globus. Dover, dzień dwudziesty Lato 1983. Lato Kanału. Światła hoteli i barów majaczą niewyraźnie we mgle. Gdy zbliżamy się do Dover, wpływasz między dryfujące drewno, resztki jakiegoś wraku. W świetle lampy nawigacyjnej połyskują deski i plastikowe przedmioty. Zewsząd otaczają cię śmieci, największe szczątki mają prawie metr długości. Mgła otula nas białawymi, wilgotnymi ramionami. Zatrzymuje cię drewno, zatrzymują cię prądy. Przewieszona przez burtę usiłuję wyciągać śmieci, ale przynosi to chyba więcej szkody niż pożytku. Jesteśmy jak dryfujące drewno. Kilka upartych szczap drewna, które ni stąd, ni zowąd pojawiają się, gdy do celu jest już tak blisko. Plastikowe wiaderka drewniane drzazgi kawałki sznura styropian. Mgła pierzcha i przed nami ukazują się zarysy wapiennych skał w Dover. Latawcowe dzieci. Gwiazdka spełniająca życzenia spada pośród nocy. Nadlatują mewy, zakrywają nad nami niebo. Monotonne nawoływanie. Victory dryfuje. Jeden ze skrze kaczy zamieszka później u mnie w piersi, nigdy nie przestanie wołać. Wokół nas mgła. Cisza. Wydrążona w bieli. Dover, dzień dwudziesty pierwszy Chłopiec-topielec i jego mama wrócili na plażę. Siedzą na kocu z dala od brzegu. Chłopiec bawi się patyczkami i szyszkami, zawsze w pobliżu mamy, która teraz najwyraźniej stroni od wody. Ratownicy z ubiegłego tygodnia nie spuszczają z nich wzroku, ktoś zatrzymuje się przy kobiecie i wdaje z nią w rozmowę. Ona potakuje, osłaniając oczy od słońca. Po południu, kiedy plaża pustoszeje, wypływa samotnie w morze. Chłopiec zostaje na brzegu. Macham do nich ręką, gdy mijają mnie w drodze do hotelu. Chłopiec odpowiada nieśmiałym gestem. W oczach mamy widzę morze. Blade słońce. Stoję na ulicy Rajskiej, w zasypanym śniegiem ogrodzie. Przyciskam do kurtki lalkę H, właśnie jej obcięłam włosy. Słyszę nad sobą twój śmiech. H siedzi w śniegu, tym razem zupełnie cicho, zajęty jedzeniem zimnego puchu. Usta zapchane śniegiem. Śmiejesz się śnieżnobiałymi zębami. Serdecznym, choć może odrobinę niecierpliwym śmiechem. - Najgorsze jest to, że wszystko chcecie robić setki razy. Czasami nie mam odwagi zaproponować wam czegoś, bo wiem, że w tym czymś utkniemy. Dlaczego tacy jesteście? Czy wszystkie dzieci muszą takie być? Nie możemy zrobić czegoś fajnego tylko raz i już? Dzieci moje drogie... Nie odpowiadamy i śnieg znika. Niektóre historie są niezmiernie krótkie. Migotające przed oczami refleksy słońca, świetlne plamki. Ilekroć o nich myślę, zawsze urywają się w tym samym momencie. Reszta tonie w ciemności. Samo wspomnienie jest najczęściej bardzo jasne, często występuje w nim piasek albo śnieg. Białe niebo i ktoś stojący z aparatem fotograficznym w ostrym słońcu. Nieustannie mnie razi. Na plaży w Dover 31 maja 1983- Godzina: piąta dziesięć. Czuć ostry zapach morszczynu i skwaśniałych ryb. Idziemy do hotelu. Niosę skafander płetwonurka. Pokój hotelowy ma w sobie jasność i zimno porażki. Czy już wtedy się zdecydowałaś? Jeden z tych wszystkich muszych dni. Dni, kiedy rozwieszasz lep. Wszędzie już wiszą miodowe kleiste paski, a moje włosy w jakiś dziwny sposób zawsze dają się złapać i musimy je obcinać. Dni, kiedy otacza nas nuda, nieprzejrzyste powietrze i gorąca, mokra mgła. Nieciekawa pogoda nastraja nas nieciekawie, raz za razem zderzamy się na rufie i tańczymy dookoła ciebie jak muchy. Gdy tylko schodzisz pod pokład, zaraz schodzą za tobą wszyscy. H krążący wilgotnie wokół ciebie, niespokojny Wiktor - cały czas w pobliżu, wiecznie czymś zajęty, moje wszędobylskie oczy pamiętają wszystko. Muchy zniknęły, tylko nocami przylatują komary i jakieś owady wodne, ale ciągle wymachujesz rękami, nasza kleista obecność jest jak dokuczliwy rój much. Brzęczymy natrętnie i atakujemy, gdy tylko znajdziesz gdzieś chwilę spokoju, a przepędzanie nas mija się z celem, bo i tak zaraz wracamy. Najlepiej przerwać rozpoczęte zajęcie i pójść sobie gdzieś indziej. Gdy zmęczy cię przepełniona nami kambuza, ponownie wyjdziesz na pokład. Wkrótce też tam przyjdziemy. Wiktor nagle musi poprawić coś przy żaglu, ja przypominam sobie o wiaderkach i podrywce, a H naprzykrza się tak w ogóle. Po kilku takich przeprowadzkach z rufy na pokład i z powrotem zaczynasz opędzać się od much i owadów wodnych. Później wypływasz daleko w morze. Któregoś z tych dni razem z H po raz pierwszy odpłyniemy w szalupie ratunkowej. Czasami tylko w niej siedzimy, wyobrażając sobie, że to nasza własna łódź, i że nie mamy nic wspólnego z tym, co się dzieje na jachcie, i że jesteśmy w drodze do domu, na ulicę Rajską, gdzie czekasz na nas z Wiktorem w cieniu wiśni. Dzisiaj odpływamy naprawdę. Wstaję bardzo wcześnie, ubieram się, spuszczam szalupę na wodę, przywiązuję do relingu i wracam po H. Budzi się z łatwością, pod piżamą ma spodnie i bluzę, odkąd tylko otworzył oczy, promienieje radością, śmieje się mlecznymi zębami i wyciąga do mnie ramiona. Ale teraz nie ma czasu na czułości, robię poważną minę i daję mu znak, żeby nie hałasował. Szybko opuszcza koję i zobaczywszy moją zdecydowaną twarz, przestaje się uśmiechać. Doskonale wie, jak ważne jest zachowanie ciszy, tak jak ja wiem, że teraz muszę być surowa. Żeby wszystko utrzymać w karbach. W łodzi leży już spakowany prowiant i zapasowe ubrania, komiksy dla H i jego lalka-staruszka, to powinno mu wystarczyć. Ja nie potrzebuję nic więcej oprócz wiaderek i podbieraka. Dover, dzień dwudziesty drugi Myślę o Happy Sally. W wodzie między Danią i Szwecją. Codziennie przyjeżdżała rowerem na kamienistą plażę. Przepływała cieśninę w ramach porannego treningu. W październiku, kiedy w cieśninie było zbyt zimno, przeprowadzała się na krytą pływalnię. Zimą chodziła na spacery wzdłuż nabrzeża i przyglądała się węglarzom, którzy w zatoce kruszą lód i ładują potężne lodowe bloki na rozchybotane furmanki. Jak gdyby jej ciałem kierowały pływy, nigdy nie chciała rozstać się z wodą. Fotografia. Jedno z niewielu twoich zdjęć, które posiadam. Jesteśmy w ogrodzie. Stoję w przydużym kombinezonie, na twarzy maluje się złość. Siedzisz w foteliku składanym, założyłaś nogę na nogę. Ręcznie wydziergany sweter w paski, dżinsy, drewniaki. Pamiętam, jak pokazujesz nam to zdjęcie, przesuwasz palcem po naszych twarzach. - Tego dnia byłaś okropnie zła, bo nie chciałam się bawić. - Dlaczego nie chciałaś? - Nie byłam tego rodzaju mamą, nigdy nie lubiłam się z wami bawić. Od tego był Wiktor. Chętnie z wami przebywałam, ale te wszystkie zabawy strasznie mnie nudziły. Wolałam być waszym kumplem, koleżanką. Chciałam, żebyśmy tworzyli paczkę. Okułarki pływackie na szyi, rozwiane włosy. W drodze. Szczęśliwa. Dover, dzień dwudziesty trzeci Nocami spaceruję wzdłuż plaży, przysłuchując się odgłosom Kanału. Woda syczy i śpiewa. Na nogach mam białe tenisówki, uwierają mnie trochę w palce. Nieomal potykam się o kochającą się tuż przy brzegu parę. Odgłosy i światło płynące z ich ciał. On trzyma jej ręce nad głową, jej twarz ciemnieje na tle piasku. Obłoki są białe i świetliste. Od kilku dni nie widziałam chłopca-topielca i jego mamy. Może pojechali do domu. Widokówki. Zaczytałam je na strzępy. Pamiętnik też. Latarnia morska mruga niecierpliwie w ciemności. Okularki pływackie na szyi, rozwiane włosy. W drodze. Szczęśliwa. Gwiazdka spełniająca życzenia spada dla mnie i Wiktora. Dover, dzień dwudziesty czwarty INWENTARYZACJA TEGO, CO LUBI SKRZEKACZ 1. Fruwające głodne latawcowe dzieci (uwaga! dwie sztuki). 2. Twoje białe dłonie: przeźroczyste, lodowate. Wypełnione wodą płuca. 3. Wodniste przeguby ręki. Pływające pod skórą jaskrawoczerwone ryby. 4. Ulubiona rzecz skrzekacza: zepsuty magnes, nie potrafię cię zatrzymać. 5- Gwiazdka spełniająca marzenia, po prostu spada (nic na to nie mogę poradzić?). Ciemna plama pleców na dziobie. Opuszczam cichutko koję, żeby nie obudzić H, nie chcę jego towarzystwa na pokładzie. Leży ze zmiętoszoną kołdrą w nogach, jedno ramię zasłania mu twarz. Wiktor śpi odwrócony plecami. W górze przemykają pośpiesznie żółte obłoki. Na otwartym morzu nigdy nie zapada zupełna czerń, na horyzoncie niebo ciągle jeszcze jarzy się purpurowo. Siedzisz otulona w płaszcz kąpielowy, a ja czekam, aż mnie zauważysz. Nie odwracasz się. Jest zimno, wsuwam dłonie do rękawów, ogrzewam je między udami. Kiedy wracamy na ulicę Rajską, to ja ‘wnoszę twoje rzeczy na strych. Płetwy, okularki pływackie, książki, ubrania. Wiktor nie ma siły, stawia torby przy drzwiach i zamyka się w Tulipanowym Pokoju. Wieszam w szafie sukienki pachnące słoną wodą, strój do opalania chowam do szuflady w komodzie, książki lądują na strychu. Papierosy wypalam na balkonie, czekając, aż Wiktor wyjdzie z Tulipanowego Pokoju. Wypełniający płuca dym jest szorstki i kwaskowaty. Zaczyna mnie mdlić, lubię to uczucie. Gdy zasnęliśmy, wychodzisz na pokład. Bezgłośnie, żeby nas nie obudzić, zakładasz płaszcz kąpielowy i zamykasz za sobą drzwi. Za dnia leżysz w koi ze swoimi książkami i papierosami. Radio służy ci za poduszkę. Lubisz te wszystkie obce głosy, są jak muzyka, mówisz. Czasami kładę się przy tobie i też ich słucham. Ale to nieustanne brzęczenie mnie męczy, nic nie rozumiem, ludzie mówią po angielsku rosyjsku serbochorwacku i strasznie terkotliwie. Lubię słuchać twojego oddechu. Czasami palisz cygaretkę, trzymając popielniczkę na brzuchu. Wylatujący z ust dym jest gęsty i biały, proszę cię o kółeczka. Wdmuchiwanie jednego kółeczka dymu w drugie to twoja specjalność. Czasami udaję, że palę, naśladuję twoje ruchy, palącą dłoń, palące usta. Kiedy ty zgniatasz niedopałek w popielniczce - ja wkładam niezapalonego papierosa z powrotem do pudełka. - Opowiedz o Sally. - Co ci opowiedzieć? - Opowiedz o Marguerite. Noce w czasie podróży do Ameryki. Skrzekliwe gadanie mew gdzieś w oddali i plusk uderzającej o kadłub wody. Wyczekiwanie tego płaszcza kąpielowego, tych spowitych w czerwone frotte stęsknionych ramion. Pewnego dnia płaszcz załopocze samotnie przy relingu. Mgła. Czarne dziury. Przepaść. SABLES D’OLONNE, 29 CZERWCA 1983 Obchodzimy na morzu noc świętojańską. Zakotwiczamy obok drinkującego towarzystwa z Iroise. Jest mgliście, razem z dziećmi odpływam daleko od jachtu. Nie widzimy się zbyt dobrze nawzajem, a chłopiec raz za razem rozpływa się w szarości. Nie widać nic na odległość metra. Czasami ty też znikasz i wtedy zostaję zupełnie sama. Słyszę wasze oddechy i ruchy w wodzie. Po drugiej stronie mgły zawodzi syrena mijającego nas statku. Jakiż to smutny odgłos. Jak śpiew wieloryba. Albo płacz. Za kilka dni wyruszamy do Ameryki. Mam nadzieję, że uda nam się zobaczyć płetwale. Mam nadzieję, że będzie ładna pogoda. Uwaga! Pierwsza próba przepłynięcia Kattegatu zakończyła się dla Sally porażką. BIARRITZ, 8 LIPCA 1983 Znów w drodze. Opuszczamy Francję. Następnym razem zakotwiczymy w Hiszpanii. Zatrzymaliśmy się w Sables d’Ołonne dłużej, niż planowaliśmy. Niedaleko La Rochelle. Kiedyś przyjechałam tu autostopem z Paryża. Miałam płynąć z La Rochelle do St. Martin. To mniej więcej jedna piąta długości Kanału. Czytam o latarniach morskich na północnym wybrzeżu Hiszpanii. Jest ich więcej niż we Francji, są piękniejsze i w większości zamieszkane przez latarników. Chciałabym się zatrzymać przy każdej, ale nie jestem pewna, czy zdążymy. Wiktorowi teraz się tak spieszy. Tyle tutaj bezdomnych psów. Chłopiec przywiązał swój latawiec do rufy. SAN SEBASTIAN, 10 LIPCA 1983 Wszędzie roi się od żeglarzy. Zawijamy tylko do dużych portów. Ludzie są tutaj życzliwi i chętnie przychodzą nam z pomocą, gdy w mieście pytamy o drogę. Chłopiec trzyma mnie bardzo mocno za rękę, a ty ani na chwilę nie spuszczasz ze mnie wzroku. Myślę o czasie sprzed waszych narodzin. Nie wiem dokładnie, co wtedy robiłam, ale pamiętam, że byłam lżejsza, prawie nieważka. Z twoim przyjściem zrobiłam się cięższa, nie chodzi mi tylko o te dziewięć miesięcy, w czasie których nosiłam cię pod sercem. To coś innego. Jak gdybym mocniej przyrosła do ziemi. Kiedy pojawił się chłopiec, poczułam, że naprawdę zagnieździłam się we własnym ciele. Nie wiem, czy wrócimy na ulicę Rajską. Chciałabym podróżować, chciałabym znów zamieszkać w Malmó, chciałabym raz jeszcze spróbować przepłynąć Kanał. O powodzeniu decyduje tylko przypadek. Czasami dopłynięcie do lądu uniemożliwią ci zbyt silne prądy. Zanim przyszliście na świat, często bałam się, że stracę grunt pod nogami. Ale nigdy nie bałam się upadku. Pamiętam, że wyobrażałam sobie, jak ulatuję w górę niczym wypełniony gazem balon i znikam gdzieś w atmosferze. SANTANDER, 13 LIPCA 1983 Nie wiem, co myśleć o Wiktorze. Czasami, kiedy widzę go z daleka, kiedy na przykład rozmawia z nieznajomymi przy nabrzeżu, wygląda tak obco, że znów zaczyna mi się podobać. Podobają mi się dłonie, przelatujące jak ptaki przed jego twarzą, podobają mi się zmęczone żeglowaniem, ukryte pod koszulą plecy. I podoba mi się, gdy jest z dziećmi, lubię ton głosu, którym wtedy mówi. Kilka dni temu w porcie wysadzili w powietrze statek. Podobno to dzieło walczących o niezależność Basków. Wysadzają w powietrze łodzie, samochody i domy towarowe. Czasami ludzi. W mieście wiszą plakaty ze zdjęciami poszukiwanych terrorystów. Jest wśród nich kobieta. Wiktor tłumaczy z hiszpańskiego. Znów przechodził tędy mężczyzna z Iroise. Byłam sama, Wiktor poszedł z dziećmi do miasta. Rozmawialiśmy trochę o terrorystach. Mężczyzna nie posiadał się z oburzenia, ja może też powinnam. Mówił o polityce mniejszościowej, o ryzyku i odpowiedzialności. Myślę tylko o niej, o Sally Bauer. Ptaki morskie, gdyby mogły uspokoić się choć trochę. GIJÓN, 14 LIPCA 1983 (w nocy, żadnych ptaków) Przestał należeć do mnie chyba wtedy, gdy zrozumiałam, że zagląda do moich notatek. Nie żeby zawierały coś szczególnego. Sally snuła plany. Śmielsze niż większość. Posiadała Ideę i Cel życia. Odważyła się nie poddać, odważyła się chcieć czegoś więcej niż zwykle. Też chciałabym mieć tyle odwagi. Podobno Ulrike Meinhof i Andreas Baader zostali zamordowani w więziennych izolatkach. Nie wierzę. W każdym razie nie Ulrike. Poświęciła dla swojej Idei wszystko i nie miała odwrotu. Nie było alternatywy. Wszystko albo nic. Nocą nadlatują komary. Powieki chłopca puchną od ukąszeń. Próbujemy zamykać na rufie, chociaż od razu robi się nieznośnie gorąco i lepko. W końcu zaczęłam tęsknić za otwartym morzem. Z radością i ulgą opuszczę te miasta portowe. Ale będzie mi brakowało latarni morskich. Ellen Mdławe słońce, mgła. Budzi mnie czyjś płacz. Wybiegam na pokład. Nikt nie płacze, to krążące nad żaglami mewy, chmura rozdartych dziobów. Ich wrzask rozsadza mi głowę od środka, jak gdyby we mnie był ten wrzask. Osłaniam twarz rękami. Z relingu zwisa twój płaszcz kąpielowy. Zaplątał się. Nie mogę go odczepić. Czuć wymiocinami, nie wiem, czy to ja tak śmierdzę, czy coś innego. Czuć morszczynem i ciemnością. Woda jest przeźroczysta. Kulę się przed ptakami, kucam, one nurkują w moją stronę, atakują. Jest na pokładzie H, w piżamie. A później Wiktor. Obudziły ich moje krzyki i wrzaskliwe odgłosy ptaków. Wiktor odgania mewy podrywką, bluzga bezładnie w morze. H zawodzi. - Mamo... mamo... mamusiu... Ptaki spadają na nasze głowy. Uderzają białymi skrzydłami. H wrzeszczy, ptaki wrzeszczą, Wiktor wrzeszczy w morze. - KOCHANIE! Potrząsam H. - Zamknij się... zamknij się... Wymyślam mu, aż tracę głos. Ciągnę go za włosy, zatykam usta, on nie przestaje. - Mamo... mamo... mamusiu... Wiktor odgania mewy podrywką, wrzeszcząc na całe gardło w morze. Po południu znikają, białe skrzydła i wrzaski. W wodzie: białe pióra. Pokład pokryty warstwą ptasich odchodów. Znów poszliśmy spać. Wiktor stoi przez jakiś czas z lornetką, a później znów idziemy spać. H leży ze mną w tej samej koi. Gładzi mnie po włosach, szepce mi w twarz. - ...a później pojawił się Superman i ją zabrał... a później pojechali do miasta w Ameryce... a później my tam przyjechaliśmy i zamieszkaliśmy z nimi w wysokiej wieży... a później przelecieli nad morzem i przez dziurkę w statku widzieliśmy płaszcz Supermana... i polecieliśmy do Ameryki... gdzie na nas czekali... przepłynęli wpław calusieńką drogę... a jak przyjechaliśmy, to wybudowali wieżę ciśnień... Dłoń H skubie moje włosy. Usta H z czegoś się śmieją, chłopiec H przecina rączką powietrze. - Właśnie tak... właśnie tak lecą po morzu... Ty i Superman, właśnie w ten sposób lecicie do Ameryki. Wiktor śpi w swojej koi, już nie zasypuje morza okrzykiem „kochanie”. Już nie zasypuje morza okrzykiem „kochanie”. Dużo później znów zaczyna nawoływać. W łóżku małżeńskim, w Tulipanowym Pokoju, trwającymi wiecznie nocami, zatopiony w twoich starych listach, pożółkłych notatkach, fotografiach, które rozrastają się wokół niego niczym morze. Nocami Wiktor biega po domu, zatrzymuje się w oknie i wpatruje w ciemność, plącze się po ogrodzie, zamiast iść spać. Błądzi między pokojami jak migotliwy płomień świecy. Nie może sobie wybaczyć, powtarza bez końca jedno i to samo. Morze, noc, a później ranek. Morze, noc, a później ranek. Ale dopóki trwa podróż, jest opanowany i milczący. Dopóki jesteśmy w podróży, wszystko trzyma się kupy i nic nie jest przesądzone. Wiktor nie rozsypuje się na kawałki, Wiktor studiuje mapy nawigacyjne i stojąc u steru Victory, prowadzi jacht do Ameryki. Nie zasypuje morza okrzykiem „kochanie”, tylko nieustannie wygładza dłońmi niebieskie wody map. - Zobaczycie, że ona wróci. Nie ma powodu do niepokoju. Prawdziwa pływaczka nigdy nie zatonie. Ellen wróci. Mamusie zawsze wracają. H szczęśliwy obejmuje się ramionami i odtańcowuje na pokładzie krótki taniec wojenny, jego dłonie trzepoczą nad głową jak ptak morski. Wiktor prowadzi Victory do Ameryki. Czasami spod powiek prześwieca mu żółty błysk szczęścia. Nie chce, żebyśmy płakali. PAMIĘTNIK Kattegat, Morze Alandzkie Kanikuła 1938 Nad Marguerite zawsze unosi się zapach koni. Przedwczoraj, kiedy kończyłam poranny trening, czekała na mnie na brzegu. Siedziała z chartem przy moich ubraniach i paliła wyjętego z mojej torebki papierosa. Po butach do jazdy konnej i białej koszuli już z daleka poznałam, że to ona. Gdy wychodziłam z wody, powitała mnie oklaskami. A później oddałyśmy się rozmowie i paleniu. Kilku chłopców taszczyło ogromny kawał przegniłego drewna, a ja opowiadałam o małej dziewczynce, która z lubością wyszukiwała w wodzie najprzeróżniejsze śmieci, opowiadałam o tym, jak stałam z lupą wodną w porcie, jak przy pomocy magnesu wydobywałam z morskiego dna złom. Ponieważ nikt z organizatorów nie odezwał się jeszcze w sprawie ponownej próby przepłynięcia Kattegatu, Marguerite zaproponowała, że pokryje wszystkie koszty, zarobiła przecież spore sumy na zawodach jeździeckich. Często wspomagała różne przedsięwzięcia, od dzieciństwa była przyzwyczajona do życia na niewysokiej stopie. Próbowałam wyjaśnić, że nie mogę korzystać z dobroczynności. A zwłaszcza z dobroczynności Marguerite. Wystarczająco żenował mnie fakt, że nikt na mnie nie stawia, i że ona o tym wie. Wobec niej pragnęłam uchodzić za asa we wszystkim, czego się podejmuję. Marguerite odpowiedziała, że chce wesprzeć finansowo same zawody. Irytuje ją fakt, że jakiś bogaty bubek może próbować bez ograniczeń tylko dlatego, że nie musi liczyć się z pieniędzmi. Wszelako nie pozwolę, żeby mnie przekonała, nie mam zamiaru uzależnić się od kogoś finansowo, najgorsze, co wiem, to być dłużnikiem. Zadziwiające, jak łatwo się rozmawia z Marguerite. Zupełnie przypadkowo dotarło do mnie która godzina, przechodzący koło nas starszy pan zapytał, czy mamy zegarek. Minęła jedenasta, powiedziała Marguerite, poderwałam się z piasku niczym wystrzelona z procy. O dziesiątej zaczynałam pierwszą lekcję pływania. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pędzić na złamanie karku, nie zdążyłam się nawet pożegnać z rozbawioną Marguerite. W szkole wymyśliłam bajeczkę o tym, że stanął mój zegar kuchenny. Uwierzyli mi, ponieważ zawsze byłam punktualna. Później zadzwoniła do mnie Marguerite i poprosiła, żebym jeszcze raz zastanowiła się nad jej propozycją. * * * I znów Kattegat. Eidmarkowi udało się zdobyć pieniądze przez „Gazetę Sportową”. Ponownie stąpałam po kamienistej plaży, nade mną wisiało zachmurzone i ciężkie niebo. Gdy wchodziłam do wody, morze było dość wzburzone, kamienie raniły moje stopy. Właściciel hotelu Gniben splunął za mną trzy razy. Właśnie gdy szykujemy się do drogi, nadchodzi wiadomość z Danii: we wtorek, o ósmej wieczorem Elna Andersen podjęła próbę przepłynięcia Kattegatu. Czuję ból w całym ciele i ten ogarniający mnie błyskawicznie niepokój. Powinnam była wystartować wcześniej. A jeżeli się dowiem, gdy jeszcze będę w wodzie? Potworne fale nieomalże wsysały mnie pod dno łodzi. Utrudniały kontakt z wodą. Pod żadnym pozorem nie wolno chwycić się burty albo czegokolwiek, co zza niej wystaje. Dotknięcie jest równoznaczne z przerwaniem próby. Moje energiczne ruchy nóg wzbijały bryzgi piany. Tak napisał później redaktor Hasager. Czytając to, poczułam w sobie przypływ bezgranicznej siły. Byłam niezwyciężona. Jak maszyna, jak motor. Jeden po drugim znikali z widoku członkowie załogi. Miotani potężną falą padali pokotem, zażywszy wcześniej tabletki przeciw nudnościom. Dla samotnej pośród fal radosna wiadomość: Elna Andersen poddaje się w środę o jedenastej wieczorem. Szczęście jest niczym gorączka, czuję, jak płoną mi policzki. Rozkołysane wiatrem morze, prądy. Woda zalewa usta nasiennym smakiem. Zawodzą obliczenia studiujących mapę nawigacyjną, znoszą mnie mocne prądy, wstrętna pogoda czyni je jeszcze silniejszymi. Pojona słodzoną wodą zaczynam wymiotować. Nie służy mi taka mieszanka słodyczy z goryczą soli. Dla zabicia czasu liczę meduzy. Te czerwonawobrunatne, parzące. Nucę bezgłośnie jakąś melodyjkę, znów odzywa się niepokój. Ale chciałabym być tutaj zawsze, w tej iskrzącej się przejrzystozielonej wodzie. W końcu ktoś krzyknął, że widzi wierzchołki drzew. Czułam to w ślinie napływającej do ust, w pieszczącym ciało przyboju, nie było mowy o porażce. Nad wodą zapala się światło reflektora. Słyszę uderzające o brzeg fale, nigdy nie zapomnę tego dźwięku. Bijące rytmicznie serce morza. Wydawało mi się, że widzę charta Marguerite biegnącego wzdłuż białej linii brzegu. Na lądzie czeka na mnie około dziesięciu osób. Jeden ze stojących tam mężczyzn napisał później, a dostaję wiele listów, że zdumiało go, jak bardzo byłam nieporuszona... „wyszła Pani z wody wyprostowana i dumna niczym księżniczka, jak po zaledwie dziesięciominutowej rozgrzewce”. Mam słabość do pochwał. Wzburzone morze. Leżę opatulona kocami, za nami suną kutry rybackie, lampy nawigacyjne tworzą długi sznur świetlistych pereł. Radość czynu, który naprawdę coś znaczy. W porcie Grenaa czekają tłumy. Unosi mnie morze ludzi, naprawdę morze ludzi. Pobiłam Jenny Kammersgaard o dwanaście godzin, triumf to ja. Wchodząc do hotelu Dagmar, czuję nagłe tchnienie wiatru, w piersi potężnieje wir samotności, a po chwili grożąca unicestwieniem pustka. Ta sama pustka, którą będę czuła po każdym pływaniu. W łazience dopada mnie sześć nadgorliwych dam. To wczasowiczki, które bezzwłocznie pragną mi pomóc. Jedna chwyta za stopę, druga za ramię i szczoteczkami i myjkami szorują mnie ile wlezie. Lubię ten rodzaj dotyku, zdecydowany, a jednocześnie kobiecy. Kiedy opuszczałam to miasto portowe, w pochodzie sunęły za mną tysiące ludzi. Pamiętam dziewczynkę niesioną przez ojca w ramionach. Podarowała mi owiniętą wstążeczką podkowę, z obu końców zwisały drobne monety. Trzymała mnie mocno za sukienkę, dopóki nie rozłączył nas napierający tłum. W moim mieszkaniu pachniało jak w oranżerii, dostałam tyle kwiatów. I ten telegram. „Z okazji dokonanego przez Panią wybitnego wyczynu sportowego proszę przyjąć najszczersze życzenia dalszych sukcesów”. Podpisał Adolf Hitler. Serce tłucze się w gardle, nie mogę przeboleć, że Jenny Kammersgaard dostała podobne gratulacje rok wcześniej. * * * Później nie mogłam pojąć, że starczyło nam odwagi. Poszłyśmy na kawę do Lundberga i z radości opychałyśmy się ptysiami. Marguerite niestrudzenie upierała się, że sfinansuje przyszłoroczną próbę przepłynięcia Kanału, ale nie dawałam za wygraną. Odprowadziłyśmy Carlę na stację i skierowałyśmy kroki do Parku Miejskiego. Brzozy okryte nabrzmiałymi pączkami. Szalejący między drzewami chart. Rozbiłyśmy obóz przy zmurszałym pomoście, wokół ani żywej duszy, chociaż dzień był gorący i przesycony słońcem. Marguerite położyła głowę na moich kolanach i zamknęła oczy. Odpoczywałyśmy w milczeniu, przyglądałam się śpiewającej cichutko wodzie. Śledziłam wzrokiem biegające po powierzchni pająki, pomyślałam, że dla kogoś o takiej budowie ciała przepłynięcie Kanału byłoby igraszką. Od brunatnej wody dochodził zapach żelaza, rośliny podwodne sprawiały wrażenie martwych. U nasady jej włosów wystąpiły perliste krople, wydawało mi się, że zasnęła. Studiowałam ukradkiem jej twarz rozświetlaną migotliwymi plamkami. Nagle otworzyła oczy i utkwiła je w moich. Okrągłe i zielonkawe. Serce waliło jak opętane, notowałam każde drgnięcie w zagłębieniu szyi. - Sally, szalona panno - powiedziała, unosząc głowę. Woda uderzała z pluskiem o pomost, pająki umykały w pośpiechu, teraz ja odwzajemniłam jej pocałunek. Siedziałyśmy przez dłuższą chwilę na pomoście, zastygłe w tej samej pozycji, miałam wrażenie, że się rozpływam, że opuszczam swoje ciało i staję obok. Śmiejąc się, pozwoliła mi rozpuścić swój kok. A przecież wiem, że tego nie cierpi. Postanowiłyśmy, że wyjdzie z parku przede mną. Na odchodne przesłała mi całuski. Czy to nie szaleństwo, żeby stroić sobie żarty z tak poważnych spraw? Nie ruszałam się stamtąd jeszcze długo po jej odejściu. A później zrzuciłam ubranie i wskoczyłam do wody, rzeka chłodziła łagodnie moje rozpalone ciało. Jeszcze przez długi czas czułam w ustach smak żelaza, a ubranie pachniało końmi. Jutro muszę w końcu spalić ten notatnik, na razie przechowuję go między materacami. * * * Przez ostatnie dni przebywałyśmy ze sobą prawie na okrągło. Najczęściej u niej, tam najłatwiej zginąć w mrowiu rodzeństwa i wszelakich dźwięków. U nas w domu jest tylko tykanie zegara i ojciec czytający gazetę. Nigdzie nie można się schronić. Kilkakrotnie była z nami Carla, co nie ułatwiało sytuacji, bo w jej towarzystwie zachowuję się nadzwyczaj dziwnie. Za każdym razem wydaje mi się, że czuć ode mnie końmi i że wokół ust widać ślady pocałunków. Ciągle wycieram się chusteczką do nosa. Rozbawiona Marguerite nie przeszkadza mi w tych zabiegach i zapewnia, że żaden rozsądny człowiek nie wpadłby na pomysł, żeby podejrzewać nas o prawdziwy związek. Zaczęłam trenować na poważnie, za kilka dni spróbuję pokonać Morze Alandzkie. Całymi popołudniami siedzę na basenie. Stawiam na kraul, bezsprzecznie jestem w nim najlepsza. Spotykam tu inne pływaczki i czasami aż trudno mi uwierzyć, że tak obszernie rozwodzę się przy nich na temat Kanału. Jak tak dalej pójdzie, to nie będę miała wyboru. Muszę podjąć próbę. Jedyne, co mnie niepokoi, to finanse. Jeszcze w ogóle mi nie przyszło do głowy, że mogłabym ponieść porażkę. Dopóki chodzi o wytrzymałość, jestem niezwyciężona. Moją słabą stroną jest prędkość. Matka mówi, że wytrenowałam sobie prawdziwy byczy kark i że wyglądam trochę śmiesznie w zwiewnych letnich sukienkach. Nocami śnię o swoich wynikach. Kanał. Kattegat. Zegar pokazuje różne warianty i powtarza je na okrągło, co nieomal doprowadza mnie do szaleństwa. Przez całą noc śni mi się, że wychodzę na brzeg po francuskiej stronie, że pobiłam rekord Ederle, ludzie wiwatują, a przez głośnik podają coraz to nowsze wyniki. Nie słyszę wyraźnie, co mówią, i za każdym razem boję się, że mnie zdyskwalifikują. Budzę mamę i tłumaczę jej, że mam w głowie zakład zegarmistrzowski i Kanał, i że potrzebuję jej proszków nasennych. * * * To mój pierwszy dłuższy dystans w słodkiej wodzie. Mam w ustach smak mydła, czuję się cięższa niż w morzu, a lanolina spływa ze mnie już po półgodzinie. Z zimna dostaję skurczu palców u nóg, nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłam. To muszą być efekty świętowania po Kattegacie. Za mało odpoczywałam, dlatego tak marznę. W drodze do Sztokholmu mieliśmy przymusowy postój. W linię kolejową uderzył piorun. Obudziło mnie ostre światło. Zwiastun nieszczęścia? Przede mną gładkie lustro morza. Słyszę lecący nisko samolot, ale próbuję o nim nie myśleć. Tym razem jestem podniecona i niecierpliwa, to niebezpieczne. Samolot wynajęła konkurencyjna gazeta, teraz już wiadomo, co tutaj robię, chociaż usiłowaliśmy trzymać całe przedsięwzięcie w tajemnicy. Przepływa kilka parowców i coś cudownie pięknego. Potężny czteromasztowy bark, jeden z tych słynnych żaglowców z Mariehamn. Podziwiamy je w domu, gdy majestatycznie pokonują Óresund. Przewracam się na plecy i po chwili prawie usypiam. Jestem pewna, że dam sobie radę. Ptaki morskie, podwodne odgłosy, silniki, niemal sto czterdzieści sążni głębokości, nigdy wcześniej nie dotarło do mnie tak wyraźnie, jak samotne są uderzenia, którymi burzę wodę ponad powierzchnią ziemi. Ale zimne prądy zmuszają mnie do zmiany torów myślenia, mam na sobie już tylko bardzo cienką warstwę lanoliny. Załoga pomaga mi w zebraniu sił. Po południu cel zarysowuje się pasmem czerwonawych skał. Na skałkach oczekuje mnie garstka ludzi. Kiedy wdrapuję się na brzeg po śliskich kamieniach, wokół nóg plączą mi się wstęgi morszczynu. Jestem pierwszą osobą, która przepłynęła wody między Finlandią a Szwecją. Gałgankami pomagają mi zetrzeć resztki lanoliny. To może zwykła próżność, ale zawsze wstydzę się tłuszczu na swoim ciele. Marguerite czekała na mnie w wodzie. Skałki były rozgrzane słońcem, mężczyźni podnosili triumfalnie zaciśnięte pięści. Odpoczywając później w kajucie, słyszałam bawiące się na zewnątrz dzieci. Wśród radosnych śmiechów doszły do mnie słowa jednego z nich: „Ta Sally Bauer to prawdziwy rekin”. Trudno o lepszą pochwałę! W drodze do Mariehamn złapaliśmy gumę, na ponurym pustkowiu o krętych i kamienistych dróżkach. Dopadł mnie przeszywający ból głowy. Tego samego dnia pokonaliśmy morze raz jeszcze. Tym razem z góry. Gdzieś w dole majaczyły szery archipelagu sztokholmskiego, jasne skałki, sosny. Przypomniałam sobie, jak bardzo rozpierała mnie duma, bo nigdy nie dostałam zadyszki, bo wychodząc na fiński brzeg, miałam normalny puls. Nienawidzę słabości, ani u siebie, ani u innych. Jak ten piorunujący ból głowy, którego nigdy nie mogę się pozbyć. Jestem pierwszą osobą, która przepłynęła wody między Szwecją a Finlandią. Kilka dni temu znów odezwał się znajomy redaktor. Tym razem z propozycją wywiadu dla „Gazety Sportowej”. Umówiliśmy się w restauracji przy kąpielisku, w osiedlu starych drewnianych willi. Pędziłam tam na rowerze przez miasto tonące w kwiatach. Kwitły wiśnie i bzy. Mogłabym żyć wyłącznie tymi chwilami uwagi, uwagi, którą poświęcali mi zupełnie obcy ludzie. Ciągle nierozwiązany problem sfinansowania Kanału. Myślałam, że dla pogromczyni Kattegatu i Morza Alandzkiego znalezienie pieniędzy na kolejne przedsięwzięcie będzie czymś dziecinnie łatwym. Ale głową muru nie przebijesz. Nikt nie chciał na mnie postawić. Oprócz Marguerite, która ciągle nalega ze swoją propozycją. Ale takie rozwiązanie wydaje mi się coraz bardziej nie do przyjęcia. Redaktor okazał mi zainteresowanie i szacunek. Patrzył na mnie z takim uwielbieniem, że znów zaczęłam się rozwodzić na temat planów związanych z Kanałem. I hops! Obiecał mi, że zrobi wszystko, by moja próba doszła do skutku. Długo rozmawialiśmy, a im więcej mówiłam, tym bardziej byłam przekonana. Wracałam do domu jak na skrzydłach. Czułam się niezwyciężona. Nareszcie pojawił się ktoś - oprócz Marguerite - kto we mnie uwierzył. * * * Wczoraj wieczorem siedziałyśmy u Carli na werandzie i popijałyśmy porto. Marguerite nie mogła sobie znaleźć miejsca, chodziła tam i z powrotem, odwracała się do nas plecami, wpatrzona w statki. Nie potrafiła mi wybaczyć, że nie przyjęłam jej pieniędzy. Kiedy zostałyśmy same, próbowałam udobruchać ją pocałunkiem, ale zaraz mi się wymknęła. Nie chciała zrozumieć zasadniczej różnicy między nią a redaktorem Eidmarkiem. Eidmark zadzwonił ponownie i oznajmił, że wszystko gotowe. Głównymi gwarantami są „Gazeta Sportowa”, Banankompaniet i Grona Lund. Dodatkowym sponsorem jest koncern Sandrew, a także dzienniki „Arbetet” i „Góteborgs-Posten”. Kiedy opowiedziałam o tym Marguerite, przez jej twarz przemknął cień, ale równie szybko jak się pojawił, tak szybko zniknął. I bez wahania wzięła mnie w swoje ramiona. - Sally - powiedziała. - Sally, moje serce. Przepłyniesz dla mnie Kanał? Jeszcze raz dla mnie zabłyśniesz? Zrobię to dla Marguerite. Dla jej chłodnej sylwetki. Dla płowych warkoczy na jej plecach pokonam kanał La Manche. * * * Wczoraj byłyśmy w kąpielisku z zimną wodą, zupełnie same, tylko Marguerite i ja. Nie miałyśmy wiele do powiedzenia, pływałyśmy oddalone od siebie, w milczeniu. Słońce prześwitywało przez szczeliny drewnianych ścian, tonęłyśmy w zielonej poświacie. Jak gdyby powiało między nami chłodem, nie wiem, czy ciągle jeszcze chodziło o te nieszczęsne pieniądze, czy o coś innego. W końcu odważyłam się do niej podpłynąć. Zmiękła dopiero wtedy, gdy zaczęłam całować jej szyję, piersi, zaróżowione policzki. I przyciągnęła mnie do siebie. Popołudniami trzyma mnie mocno w swych ramionach. Marguerite. W zielonkawej ciemności kąpieliska. I czyni mnie niezwyciężoną. Wypełnia mroczną, życiodajną energią, bez której nie potrafiłabym istnieć. Kimże byłabym bez Marguerite? Dover, dzień dwudziesty piąty Gwiazda w pękniętym szkle okularów. Wypływam daleko w morze. Pada deszcz, plaża zieje pustką. Oprócz mnie są tu jeszcze chłopiec-topielec i jego matka. Chłopiec siedzi w płaszczu nieprzemakalnym i pomarańczowej zydwestce i od czasu do czasu macha ręką do pływającej wzdłuż brzegu mamy. Wychodzę z wody i zaczynam się z nim bawić. Po chwili wyrasta przede mną kobieta, przepraszając, że znów zostawiła syna bez opieki. Proponuję, że zajmę się chłopcem, zachęcam ją do dalszego treningu. Nie może przyjąć takiej pomocy, mówi, zasłaniając usta dłonią. Bierze chłopca za rękę i opuszcza plażę. Mały odwraca się i macha do mnie na pożegnanie. Przedwczoraj wysłałam list. Zapytałam o pamiętnik i o ciebie. Adres: Kolgrand 5, Helsingborg. Musiałyście się poznać w Chicago. Właśnie tam musiałaś dostać od niej pamiętnik. Ona na pewno ma już ponad dziewięćdziesiąt lat. Poprosiłam o jak najszybszą odpowiedź. Konferencja w Chicago o Gertrudę Ederle, pierwszej pogromczyni Kanału. W grupie ludzi żegnających Sally na plaży w Dover stoi Gertrudę. Od czasu porażki w Kattegacie Sally nie chce, żeby na jej cześć wznosić radosne okrzyki. Gertrudę jest zupełnie głucha, żrąco słona woda Kanału uszkodziła delikatne przewody słuchowe. Zanim Sally wejdzie do wody, uścisną sobie dłonie. Czy poprosiłaś Sally, żeby wtedy przyjechała do Dover? Dover, dzień dwudziesty szósty Nieba nad Dover. Błękitne, czarne, płonące niczym skrzydła flaminga. Nieba nabrzmiałe deszczem, twarz jak woda, twarz chłopca nabrzmiałego łzami. Błyszczące w piasku kamienie. Wracamy do hotelu, w rękach trzymam ubranie płetwonurka. Słyszę obrzydliwy dźwięk zasysanej wody, mrocznych słonych wirów, nie znoszę tego odgłosu. Walczysz z pływami. Samotnie. Wspomnienia: 1. Wybierasz się nad jezioro. Uwieszam się na twoich ramionach. 2. Wybierasz się na pływalnię. Proszę cię, żebyś została w domu. 3- Czytasz o Sally. Chcę, żebyś czytała na głos. 4. Zamykasz się na klucz na poddaszu. Uwieszam się na klamce. 5. Wybierasz się nad jezioro. Przytrzymuję twoje ręce. 6. Wybierasz się do miasta, poprosiłaś o chwilę samotności. Majaczę w gorączce, żebyś ze mną została. 7. Wybierasz się nad jezioro. Okularki pływackie na szyi, rozwiane włosy. Szczęśliwa. Uwieszam się na twoich ramionach, płaczę, kiedy odchodzisz. Okularki pływackie na szyi, rozwiane włosy. Szczęśliwa. Dzisiaj na morzu jest mlecznobiało. I bezptasznie. Kiedy widoczność się pogarsza, mewy odlatują w kierunku lądu. Zanurzam i unoszę wiosła zdecydowanymi ruchami, dość szybko uczę się wiosłować tak, żeby nie zataczając kółek, przeć do przodu. H wierci się niespokojnie, spogląda cały czas za siebie, szukając wzrokiem jachtu, uśmiecha się niepewnie, gdy dostrzega, że go obserwuję. Tak bardzo, żebyśmy razem przeżyli przygodę, żebym znów uwielbiała go jak dawniej, zanim wyruszyliśmy w wymarzoną podróż, zanim nadeszły dni smagane wiatrem. Uspokajam jego obawy uśmiechem. - Teraz jesteśmy sami. Tylko ty i ja. Wypłowiałe do białości, potargane słoną wodą włosy. Patrzy na mnie z tą jasnością w oczach. - Taaak - odpowiada poważnie i sięga po lalkę, która leży w tobołku za jego plecami. Przyciskając ją do piersi, bada mnie wzrokiem. - Myślisz, że Superman umiałby nas tutaj znaleźć? - Nie. - Może szuka kogoś innego? - Możliwe. Nieustannie wypatruje czegoś we mgle. Wędkowanie nie nastręcza żadnych trudności. Ryby biorą jak nigdy, nazbierało się ich w łodzi o wiele więcej, niż potrzebujemy. Uczę go, jak je zabijać. Z początku broni się, ale gdy ma wybierać między uśmiercaniem a patroszeniem, woli to pierwsze. - Jesteś już duży - mówię - i tak czy owak musisz się nauczyć zabijać. Superman zabija. H przełyka nerwowo ślinę, ale posłusznie tłucze kamieniem złowione przeze mnie stworzenia. Pokazuję mu, co się dzieje po rozcięciu brzucha, jak z wnętrza wypływają niewielkie srebrne rybki. - Popatrz - mówię - ona też nie była lepsza, też zabijała. H wybiera najmniejszą i przygląda się jej uważnie. - To przecież dzidziuś - przemawia czule i zamyka ją delikatnie w dłoni. A po chwili przenika mnie hardym spojrzeniem, jak gdybym pragnęła śmierci tego maluszka. Zasypiam na tyle czujnie, że mam H na oku. Widzę, jak trzymając swoją lalkę, wychyla się za burtę. Cały czas towarzyszy mi jego mamrotanie, wiem, że jest tuż obok. Gdyby zamilkł, od razu poderwałabym się na nogi. Ale dopóki go słyszę, dopóty mogę drzemać. Jest zupełnie bezwietrznie, powoli przerzedza się mgła. - Kiedy będzie noc? - pyta piskliwszym i jaśniejszym niż zwykle głosem. Mówi tak, gdy imituje lalkę-staruszkę. Jeszcze przed chwilą była statkiem płynącym obok naszej szalupy, ale teraz znów zamienia się w gderającą kobiecinę. - Już niedługo - odpowiada głosem ciemniejszym niż własny. - Będziemy spać w szalupie? - pyta ten piskliwy. - Jasne, że tak. Ciemniejszy jest twardy i zdecydowany. Dialog urywa się i słyszę nadlatujące mewy. Wracają, bo zniknęła mgła. Mrużę oczy. H też je usłyszał, znieruchomiał, bez słowa patrzy w niebo, białe skrzydła, wrzaski. -Nadchodzą - szepcze, odwracając się do mnie. Znów ma rozpromienioną twarz. - Jesteście głodni? - nawołuje Wiktor. Budzę się i siadam w szalupie. Znika światło ze snu. Spadająca gwiazda, noc w Kanale, lampy nawigacyjne w mroku. Ciemnoczerwony kadłub, Wiktor podnoszący żagle. Zmierzcha, Wiktor stoi w kąpielówkach przy maszcie. Patrzy w naszą stronę, mrużąc oczy, znów zapomniał o swoich okularach. H rzuca mi pytające spojrzenie, odwracam się, nic nie rozumiem. Wiosłowałam jak najęta, a gdy mgła opadła, okazało się, że tkwimy w tym samym miejscu. Nie da się ukryć, wiosłowałam w kółko. - Za chwilę będzie kolacja. - Jestem okropnie głodny - zdąży powiedzieć H, zanim zmierzę go piorunującym wzrokiem. - Chociaż... przecież mamy pełno własnych ryb - dodaje trochę ciszej, spuszczając oczy. Chwytam gwałtownie za wiosła i uderzając mocno w wodę, podpływam do jachtu. H błądzi spojrzeniem między mną a Wiktorem. - Przestań się gapić - syczę wściekła - wiedziałam, że dostaniesz cykora. H otwiera usta, ale ja jestem szybsza. - Ani mi się waż! Jesteśmy przy jachcie, H z rękami w górze stoi na ławeczce szalupy i czeka, aż Wiktor wciągnie go na pokład. Trzmielowaty kapok, wzniesione ufnie ramiona i zupełny brak świadomości, że jedną radosną odpowiedzią zepsuł wszystko. Gdyby siedział cicho, mogłabym chwycić za wiosła i najzwyczajniej w świecie stamtąd odpłynąć. Moglibyśmy udawać, że nic nie słyszymy, moglibyśmy udawać, że Wiktora po prostu nie ma. A teraz Wiktor unosi H w powietrze i zdążę jeszcze zobaczyć trzęsące się w tenisówkach nogi. Z jaką łatwością H wpada w sidła właściciela Victory. A kilka atlantyckich dni temu. Czerwony płaszcz kąpielowy, papieros w ustach. Wstajesz, odkładasz książkę, machasz do mnie ręką. - Pomóc ci? Tak jak H pozwalam się bezwolnie wciągnąć na jacht. Twoje dłonie są chłodne, wilgotne poły płaszcza skrywają mnie niczym namiot. Dover, dzień dwudziesty siódmy Blade słońce, chmary wczasowiczów. Dzisiaj znów tutaj przyszli. Najpierw zobaczyłam tylko chłopca. Opasłe ciało trzmiela, nogi jak patyki, biegnąc do wody, nieomalże frunął przez plażę. Zahamował nad brzegiem, spojrzał za siebie. Kąpielowicze podnieśli wzrok ze swoich ręczników. Pomachałam mu ręką. Matka stoi wyczekująco przy szklanej kawiarni. Przysłania dłonią oczy, na głowie ma biały, nieznany mi kapelusz. Wchodzę z chłopcem do wody, widzę, jak co chwilę odwraca się, szukając wzrokiem mamy. Gwiazda na szkle, pożyczam mu pęknięte okularki, jego oczy są czerwone od soli. Ciągle obok siebie, niesieni pływem oddalamy się od machającej do nas od czasu do czasu kobiety. Gdy wychodzimy na brzeg, chłopiec od razu biegnie do mamy. A ona bierze go za rękę i bez słowa opuszczają plażę. Sto lat temu. Morze jest nieskończone. Warkot silnika w łodzi kościelnej, deszczowe zbiorowisko ludzi. Od płaczu babci marszczy się tafla wody. H wrzuca do morza kostium Supermana, najwspanialszą rzecz pod słońcem, to dla ciebie, żebyś mogła się bronić. Wiktor wrzuca kilka złocieni i wasze obrączki. Ktoś inny pokrywa wszystko białymi różami. Czuję szarpnięcie linki i podnoszę oczy znad gazety. To sygnał, że H chce wejść do środka. Całymi dniami przesiaduje w morzu i przez maskę ogląda życie pod wodą, widać tylko plecy kapoka, fajkę do nurkowania i rozciągniętą między nim a łodzią linkę. Linka jest po to, żeby przy wietrznej pogodzie fale nie zniosły H zbyt daleko. To dziwne, że tutaj morze nie napawa go lękiem. W domu stal bojaźliwie na brzegu i wchodził do wody tylko wtedy, gdy ktoś go Bral na barana, ale tutaj jest inaczej, tutaj morze pełni rolę salonu i placu zabaw. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tutaj nic go nie przeraża, ani ryby, ani obce odgłosy, ani ciemność. Odkąd zniknęłaś, nie mam odwagi wypływać sama w morze. Boję się, że podpłyniesz do mnie od spodu i pociągniesz na dno, do szkieletów waleni i do tego smutnego zawodzącego odgłosu skargi. A przecież właśnie chyba na to czeka H, przesiadując całymi dniami w wodzie. Składam gazetę i holuję H do jachtu. Niewielka osa z nadmuchiwaną poduszką i rękawkami do pływania. Wypłowiałe włosy i żółte, bąbelkowate muskuły na chudziutkich ramionach. Ciągnę za linkę również wtedy, gdy wsparty nogami o kadłub wspina się pionowo na pokład. - Superman potrafi chodzić po ścianie jak mucha. Tak jak ja. To stara dyskusja, H nigdy nie nauczy się rozróżniać supermanów od spidermanów. - Po ścianie potrafi chodzić Spiderman. Nie Superman. - A właśnie, że nie. - Ależ tak, mówię ci. Musisz się nauczyć czytać. - Jestem głodny - odpowiada, plując słoną wodą. - No to zjedz sobie coś - mówię tym ostrym, nielubianym przez niego tonem. Ściąga maskę do nurkowania i zaczyna rozsupływać sznureczki kapoka, na ramionach ciągle ma nadmuchane rękawki, zaglądam do gazety, udając, że czytam. Litery rozpływają się w kroplach skapującej z H słonej wody, odsuwam się trochę i odwracam do niego plecami. - Długo mnie nie było? Nie odpowiadam. Patrzę, jak jego chude nogi porosłe jasnym meszkiem suną po pokładzie. Robi kilka kroków w moim kierunku, żeby zajrzeć mi w twarz. Paluszki, paznokcie, te śmiesznie małe stopy, i pomyśleć, że z niego ciągle taki dzieciak i że w ogóle nie rośnie. W przeciwieństwie do mnie. Czasami wydaje mi się, że rosnę dwa razy szybciej niż on. Przerzucam kolejną stronę, żeby zrozumiał, że czytam. - Wiesz, chyba widziałem tego wieloryba, którego mi pokazywałaś w książce. Wypowiada te wszystkie słowa jednym tchem. Po chwili. - Jak długo mnie nie było? Kuca obok mnie, przekręca głowę i patrzy mi prosto w twarz. I ten jego uśmiech, przerwa między zębami, promieniujące oczy, ciekawska buzia, ile pytań może zmieścić się w jego ustach? - Może jakiś kwadrans - mówię, chociaż wiem, że upłynęło kilka godzin. Upały i muchy. Przestało wiać i stoimy w miejscu. Znikające z nieba obłoki obnażyły wściekłe sierpniowe słońce. Na jachcie zaczyna cuchnąć śmietnikiem, nie da się schłodzić żywności, jesteśmy lepcy i śmierdzimy, cała nasza trójka. To jest podróż przez Atlantyk, podróż marzeń. Niemiłosierny upał, ptaki, które poznikały, wieczny plusk wody o kadłub. Nie mijamy żadnych statków, tak daleko nie zapuszcza się nikt oprócz nas. W końcu się poddaję. - Zrobię coś do jedzenia. Wstaję, chcę mu ściągnąć rękawki i kapok. - No chodź, pomogę ci. I kiedy stoję przed nim, rozwiązując wstążeczki kapoka, widzę, jak kładzie na moim brzuchu pomarszczone wodą dłonie. Tak po prostu. Jak to on. Zatopiony w myślach przesuwa machinalnie ręce po stalowej skórze, która już niczego nie czuje. Oprócz palącego słońca. Ukryte pod kamizelką plecy są pokryte różowymi ranami. Wodą flamingów. - Niewielu ma tyle odwagi, żeby przepłynąć Atlantyk tak jak my. Wiktor ma na sobie slipki i białą koszulę owiniętą wokół głowy, i nieustannie powtarza to samo zdanie. Niewielu ma tyle odwagi co my. - Kiedy dopłyniemy? Wyciera pot z oczu. - Nie cel jest najważniejszy, tutaj chodzi o przygodę, o samą podróż. O pobyt na morzu. - Ale my już nie chcemy. - Przecież jest nam tutaj dobrze, jesteśmy wolni. Twój brat polubił morze. Na H nie można liczyć, jemu się wydaje, że jesteśmy tutaj od zawsze. Pływa nawet we śnie, a gdy w końcu zasypia w szalupie, po jego twarzy skaczą plamki słońca. Rozpięliśmy nad nim dach z prześcieradła, żeby mógł odpoczywać w cieniu, ale promienie słońca wkradają się wszędzie. - Naprawdę musimy do tej Ameryki? - Musimy - odpowiada Wiktor i wyciera oczy rąbkiem koszuli, próbując jednocześnie otworzyć nożem konserwę. Stało się coś, co absolutnie nie miało się prawa stać - zginęły wszystkie otwieracze do konserw. Zaprzepaściliśmy - Uważaj na otwieracz, dobrze? Tylko nie zawierusz otwieracza, dobrze? - najważniejszą ze wszystkich rzeczy w podróży. Nie udała nam się ta podróż, zgubiliśmy to, co absolutnie najważniejsze, i dlatego już nic nie funkcjonuje jak powinno. Tak mówi Wiktor. - Gdyby nie ten cholerny otwieracz do konserw! H jest w wodzie, ja stoję z podbierakiem obok Wiktora i przyglądam się konserwie, którą trzyma w dłoni, patrzę na jego spalone słońcem plecy, na uparty kark. Stojąc tak bezczynnie, przeszkadzam mu w koncentracji. - Nie znajdziesz sobie jakiegoś zajęcia? - Nie ma tutaj dużo do roboty. A poza tym wcale nie chcemy płynąć do Ameryki. - Sami nie wiecie, czego chcecie. - Chcemy do domu. - Chłopcu podoba się na morzu. - Wcale nie. On nienawidzi tej wody. Wiktor wykrzykuje w morze. - Serduszko moje, prawda, że lubisz być na morzu! H macha rączką ociekającą słoną wodą. - Morze jest najlepsze. Patrzcie, jak nurkuję. Zniknęły wrzaskliwe mewy. Teraz, gdy ich nie ma, zaczyna nam ich brakować. Bez mew jest tak potwornie cicho. Nie pomaga wrzucanie do wody odpadków. Nie pomaga wyrzucane przez H jedzenie. Bez mew czas stoi w miejscu, nie wiem, od ilu dni nie słyszeliśmy ich krzyku, od ilu dni wokół Victory panuje cisza. - Jak długo jeszcze będziemy płynąć? - Najważniejsza jest sama podróż. Nie cel podróży. - Chcemy jechać do domu. - Nie marudź, pomóż mi przy żaglu. H chce wyjść z wody. Uczepieni relingu supermani i Spiderman wspinają się jak muchy. Wyciągam do niego rękę. Promienieje całym sobą. - Zanurkowałem pod jachtem, bez fajki. - Aha. - Naprawdę? I właśnie wtedy, gdy jest już prawie u celu, puszczam chłopca. - Jak tak bardzo kochasz ocean, to możesz w nim zostać. Ciągle na Victory. Bezptaszne niebo. H wałęsa się po pokładzie. W twoim płaszczu kąpielowym. Powłóczy nim jak trenem. Nasza mała królowa. Nocami śpi w twoich pachnących słoną wodą sukienkach, płacze słoną wodą w kwiaty z materiału. - Nie pal tyle. To niebezpieczne - poucza. - Aha. - Można od tego umrzeć. Zaciągam się głęboko papierosem. Ostry i ciemny dym wypełnia mi gardło. Łzawią oczy, szczypie w płucach. - Znam jednego, co umarł - mówi. - Ach tak. Ja znam wiele osób, które umarły. Robi jeszcze jedną rundkę w twoim płaszczu. Z wędką w ręce. Zarzuca ją do wody, zarzuca raz jeszcze, czeka. Taka mała morska królowa krocząca w płaszczu kąpielowym nasączonym słoną wodą. Odwraca się do mnie. Morze połyskuje w żyłce. Obłoki są ciężkie, białe. - Nie zapominaj, że masz tylko dwanaście lat. - Prawie trzynaście. - Pomyśl o tym. - Nie zapominaj, że ty masz tylko pięć i nie umiesz ani czytać, ani pływać. I dopalam brązową cygaretkę, i śmieję się ponad morzem, i wyśmiewam całe morze. I śmieję się z H, który nagle jawi mi się jako malutki morski policjant. Który nadzoruje i ciska gromy. I myśli, że wszystko da się skontrolować. Że da się decydować o morzu, o ludziach, atlantyckich nocach. - Z czego tak rechoczesz? Wędka wypada mu z ręki i zaplątuje się w reling. Później. Staje z twarzą obok mojej, z wyzywającymi piegami i wysuniętą do przodu szczęką. Zaciska pięść pod moją brodą. Jak gdyby chciał uderzyć. Wpatruje się we mnie jak zdechła ryba. Przestaję się śmiać i go odpycham. Traci równowagę i uderza głową o pokład. Rozchylają się poły płaszcza. Odchodzę, gdy zaczyna płakać. Później leżę w koi, między wybrzuszonymi od słonej wody gazetami, z radiem przy uchu. Biała pustość, mgła w oczach. H szaleje na górze z Wiktorem. Wrzeszczy na całe gardło. - Mamo! Mamo! Mamusiu! Nigdy nie wykrzykuje w morze czegoś innego. Po co mu ta cała nauka mówienia, gdy w gruncie rzeczy liczy się tylko jedno jedyne słowo: „mama”. I to nieustanne marudzenie, kontrolowanie. Nie palić, nie śmiać się, nie nic. - Ona ma na imię Ellen - wyszeptuję w prześcieradło. H nie rozumie. Decyzja należy do morza. Nie ma czego kontrolować. Będzie tak, jak ma być. O wszystkim decyduje morze. Wiktor pociesza go cukrem i nauką wędkowania. Pływy. Upływ czasu. Jesteśmy na ulicy Rajskiej, w innej epoce. Siedzę na schodach i obserwuję was w ogrodzie. H wydmuchującego mydlane bańki jak komiksowe dymki, stojącego przy plocie Wiktora, który pali papierosa i rozmawia z sąsiadem o pielęgnacji kwiatów. I ciebie, w czepku kąpielowym, z ręcznikiem i okularkami na szyi. Światło jest matowe, cienie długie. Spoglądasz na mnie i różowe niebo nad nami zaczyna płonąć żółtym blaskiem. To zanieczyszczenia. Najpiękniejsze nieba są tylko zanieczyszczeniami. Trujące gazy w atmosferze, brudne parujące jeziora. - Znikam na chwilkę. - Dobrze. - Tylko na krótki trening. - Dobrze. - Wiesz, że zawsze wracam. - Wiem. - Wymyślisz coś dla H? - Jedź już. I odjeżdżasz na rowerze. Z rozwianymi włosami, z radością w słodkowodnych oczach. Mydło mieni się w powietrzu. H zieje bańkami, w których zawarł wszystkie pytania: Dokąd pojechała? Kiedy wróci? Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? Opary nad wodami. Te wszystkie nieba, które przychodziły i odchodziły. Różowe - to nieba pływackie. Szare - to nieba w domu, z kubkiem herbaty i podróżą do Ameryki. Gra w karty i plany w świetle lampy kuchennej. Twoje odpływające przez okno spojrzenie, gdy zaczynasz się nudzić. Wabią cię opary znad słodkich wód. Marzenia o Kanale. Wiktor krąży po ogrodzie, robiąc coś to tu, to tam. H krąży bez sensu i celu. Chłopiec z mydlanymi bańkami, chłopiec na polowaniu. Zawsze z kimś na oku. Zawsze w poszukiwaniu czegoś albo kogoś. Nigdy nie do końca zadowolony, nigdy spokojny, dopóki nie wpadnie w czyjeś objęcia. -C o teraz będzie? Biegnie w obłoku mydlanych baniek, z maską do nurkowania na głowie. - Nic nie będzie. Bańki są przeźroczyste, w kolorach tęczy, pachną płynem do zmywania naczyń. - Jak to? - Tak to! Posiedzimy tutaj i nie będziemy robić nic. Hamuje gwałtownie na żwirowej alejce. - Nic - powtarza, mlaskając wargami, jak gdyby smakował słowo. „Nic”. To jak słowo „sam”. W jego świecie równie obce i groźne. „Sam” jest równoznaczne ze śmiercią, tak uważa H. „Sam” to wysiadywanie na brzegu i krzyk rozpaczy nad wodą, bo akurat wtedy nikogo tam nie ma. „Sam” to płacz, bo nie ma nikogo, kto poniósłby go przez życie. A teraz siedzi na schodach pod gołym niebem i ostrożnie dmucha w ociekający mydlaną wodą pręcik. Przysuwając się trochę bliżej do mnie, wysuwa się z tej znienawidzonej samotności. Żeby tylko jak zawsze wcisnąć się między ciała innych. Tak blisko, jak to tylko możliwe, znieść każdą odległość, każdy cień. Z ust wymyka mu się kolejna bańka, spod maski - szybkie spojrzenie. - Czy to też się liczy jako nic? - Jeżeli się nudzisz, to tak. I tylko wtedy. Nudzisz się? - Nie. Z tobą nigdy nie jest nudno. - Jeżeli tak, to musisz sobie znaleźć inne zajęcie. Niebo zdążyło zajść granatową czernią, gdy pojawiasz się na zgrzytającym rowerze. Z mokrą głową, pachnąca jeziorem i dymem z papierosów. Czekamy we trójkę na kamiennych schodach. Bańki się skończyły, a Wiktor opielił wszystkie grządki. Wstaje na twój widok, całuje cię we włosy, znów zaczyna o podróży. - Kochanie, przyszła mi na myśl jedna rzecz, jeżeli chodzi o Victory... Przerywasz mu, wtrącając coś nieobecnym głosem, spryskujesz nas jeziorną wodą. Z twoich jasnych mokrych warkoczy. - Jakoś sobie poradzimy. H śmieje się i parska, prosząc, żebyś zmoczyła nas raz jeszcze. Przypominam sobie, jak kiedyś przez całą drogę do domu trzymałaś w ustach łyk wody z jeziora, tylko dlatego, że chciałam od ciebie dostać łyk wody z jeziora. Miałam wtedy gorączkę i nie mogłam z tobą pojechać. To musiało być przed erą zanieczyszczeń i ścieków. Wiktor: - Nic nie wskazuje na to, że dasz radę. Ty: - Nic nie wskazuje na to, że nie dam rady. H z jeziorną wodą na twarzy nie protestuje, gdy Wiktor wnosi go po schodach do domu. Z jego ust wylatują teraz bańki słów, bańki mydlane już dawno umarły na żwirowej alejce: Jaka podróż? Gdzie mamy jechać? Kiedy pojedziemy? Ja też? Wchodzisz ostatnia, gasisz lampkę nocną. Ty. Moja. Lampa nawigacyjna. Słońce jest większe niż zwykle, bliżej nas, jego promienie kłują bardziej natarczywie. Nasze cienie znikają. Za dnia kambuza nagrzewa się jak piekarnik, a kontakt z blachą pokładową grozi śmiercią. Muszę nauczyć H, że nie wolno mu tam chodzić. Nie mamy innego zajęcia, prawie całymi dniami kąpiemy się w morzu. Jest słone i chłodne, tylko w wodzie można wytrzymać upał. Próbuję nauczyć H pływać bez rękawków. Słucha z uwagą i ćwiczy odpowiednie ruchy na pokładzie. Idzie mu całkiem dobrze, ale w wodzie traci odwagę. - Jutro je ściągnę, obiecuję. Jutro na pewno je ściągnę. - Nie ma sprawy. Głaszczę go po głowie. - I tak uważam, że jesteś dzielny. Jak na pięciolatka. Twarz H rozjaśnia się radością. - A ja myślę, że to ty jesteś dzielna. Jesteś jak Superman. Najlepsza ze wszystkich. Lubię cię najbardziej, najbardziej... I wiesz... Z tego podniecenia zaczyna się jąkać. - I wie-wie-wiesz... jesteś najlepsza! - No dobra - wzdycham. Powietrze na rufie jest lepkie i gorące. Już od rana wszędzie roi się od much. Najpierw nie rozumiem, co to jest. Te czarne plamy na żaglu i coś ciemnego pod spodem rozpiętego płótna. - Popatrz - wykrzykuje H - ktoś tutaj był i pomalował nasze rzeczy. Wygląda na zadowolonego, może mu się wydaje, że ten ktoś przyszedł, żeby nas zabrać do domu. Wiktor guzdrze się pod pokładem. Przeciągam dłonią po żaglu i dopiero wtedy pojmuję, że domniemana farba to muchy. Jest ich tak dużo, że tworzą czarne płaszczyzny. I kiedy przeciągam dłonią po żaglu, czuję na niej musze ciała, czarna plama znika, a powietrze gęstnieje od owadów. Duszny odór śmieci. - Osy! H pędzi w stronę szalupy ratunkowej. Przyglądam się swojej dłoni, mam wrażenie, że od dotyku tylu much jest lepka i trująca, wycieram ją o piżamę. - Chodź - mówię do H, idąc wzdłuż relingu. - Pryskamy, mam gdzieś ten cholerny jacht. I żądny przygody, biegnie za mną, wsiada do szalupy, po chwili spuszczamy się na wodę Atlantyku. W szalupie powinno być jeszcze upalniej, ponieważ nie mamy tu żadnej osłony przed słońcem, ale czujemy więcej chłodu i mniej lepkości. I nawet jeżeli tutaj też są muchy - gdy oddalamy się od jachtu, towarzyszy nam niewielki obłoczek - to jest ich stosunkowo niewiele. No i ten zapach. Smród nadpsutego jedzenia i rzygowin. Zostawiamy za sobą. - Skąd się wzięły te osy? - pyta H, wyprostowany i wpatrzony w ruchy moich ramion. Spodnie od piżamy pociemniały od sików. - Załóż kamizelkę - nakazuję. - A poza tym to nie były osy, tylko muchy. Nie odpowiada. Wciąga kapok i siedząc bez słowa, wpatruje się w morze. Po długiej chwili milczenia, kiedy Victory zdążył skurczyć się do niewielkiej ciemnej bryłki o białych skrzydłach, H musi w końcu zadać to pytanie. - Słuchaj no ty. Dokąd płyniemy? I pełen nadziei wbija we mnie spojrzenie, świecą mu oczy, jest tylko jedna odpowiedź. - Po przygodę. Piracką przygodę. A później... Waham się przez moment, przez kilka sekund słychać tylko plusk wioseł i chrzęszczącą o kadłub wodę. - ...a później będziemy jej szukać. Wypowiadając te słowa, patrzę uważnie na H. Mrocznieje odrobinę przy brwiach, ale po chwili - i za to go lubię, że rozumie, że rozumie naprawdę - rozjaśnia się z wolna. - A kogo? - pyta, śmiejąc się mlecznymi zębami, a ich blask rozprasza mroczność brwi - kogo będziemy szukać? H śpi na dnie szalupy, a ja wiosłuję. Rozpięłam nad nim kawałek żagla i teraz leży w cieniu. Lubię takie samotne wiosłowanie, silne ruchy ramion rozcinające powierzchnię, spływające z piór krople wody. Słońce chowa się za linią morza, jeszcze trochę powiosłuję i zanim zapadnie ciemność, położę się obok H. Żagle naszego jachtu zniknęły dawno temu, czasami myślę o Wiktorze, co teraz robi, czy w ogóle zauważył, że nas nie ma, czy jak zwykle siedzi uczepiony żagla. Nie wiem, w którym kierunku płyniemy, ale myślę, że prędzej czy później dotrzemy do Ameryki, a w najgorszym razie, jeżeli posuwamy się w przeciwną stronę, wrócimy do Hiszpanii. To może oczywiście potrwać, ale nic nie szkodzi, mamy podbierak i kuchenkę turystyczną. Z podbierakiem poradzimy sobie bez otwieracza do konserw i bez samych konserw. - Opowiedzieć ci o Sally? - pytam H, gdy otwiera oczy. Śmieje się, klęcząc na dnie szalupy. Głowę wspiera na relingu. - Nieeee... - Jasne, że tak. To bardzo ważna starsza pani. Udaje, że wije się jak niewielki węgorz. - Nie chcesz posłuchać o tym, jak pływała, i pływała, i zdobyła wszystkie możliwe nagrody? Nie chcesz posłuchać o wszystkich ważnych datach i o wszystkich nudziarach i nudziarzach, którzy jej towarzyszyli? - Nieee! Wierci się i robi głupie miny. - A co powiesz na Supermana? Chcesz o nim po słuchać? Jego twarz jest jak woda, widać w niej każdą, nawet najbardziej subtelną zmianę. Duszę w sobie mimowolny uśmiech. - Łiiiii! - wykrzykuje, wstając tak gwałtownie, że sza lupa przechyla się niebezpiecznie na boki. Nie mogę się powstrzymać od śmiechu. - No to usiądź spokojnie i słuchaj. Jak wywrócisz łódkę, to nic ci nie opowiem. Albo zacznę opowiadać o Sally. Twarz jak woda. Trudno zrozumieć, gdzie się podział czas. Jesteśmy sami w szalupie, morze wokół nas nie ma końca, słońce wścieka się na niebie, a ja nieustannie mam przed sobą H. Jego uszy, piegi i te jasne oczy. Twarz przejrzysta jak woda. Moja twarz jest inna, po mnie nigdy nic nie widać. Jego jest przeźroczysta. Teraz w masce do nurkowania i z fajką, przewieszony przez burtę, ogląda przesuwający się pod nim Atlantyk. Nie przestaję wiosłować. Czasami coś do mnie mówi, zapominając, że przez tę niewielką czarną rurkę nic nie słychać. Dzisiaj nie ma na sobie kapoka, nikt z nas już nie zakłada żadnych kamizelek. Od tej pamiętnej nocy, jasnej od błyskawic, mokrej od deszczu. Siedzimy w naszej szalupce i czekamy, aż ktoś nas znajdzie, albo aż w końcu ukaże się Ameryka. Noc jasna od błyskawic. Już przed południem światło robi się dziwnie mleczne, a nad horyzontem zawisają ostre chmury o czarnych krawędziach. Cały czas wiosłuję, H siedzi naprzeciwko mnie. Plecami do chmur, skoncentrowany na ruchach wioślarki. - Jesteś silna - mówi, słysząc to, chcę wiosłować jeszcze szybciej. Jego oczy wodzą za piórami wioseł i mięśniami moich ramion. Bo te ostatnie urosły w czasie podróży, wszystko we mnie urosło w czasie tej podróży. - A może to właśnie ty jesteś Supermanem? Przecież nikt nie wie, kim on naprawdę jest. Potakuję głową i jeszcze bardziej zdecydowanie zanurzam wiosła w wodzie. Za plecami H chmury zbijają się w ciemną masę i odcinają ostro od białego nieba. Nadchodzi burza. Żółtawobiała poświata, H patrzy na mnie z niekłamanym podziwem. Tym swoim ufnym spojrzeniem, nie mam pojęcia, skąd się ono u niego wzięło. To spojrzenie przeniesie go przez wszystko. Cokolwiek się zdarzy. Po jakimś czasie, czas tutaj dłuży się niesamowicie, siedzimy pod strugami deszczu. Z początku jest cudownie, nareszcie dotyka nas wytęskniony chłód, ale wkrótce zaczynamy marznąć. Niebo jest szaroczarne, przewalająca się nad horyzontem burza nadciąga w naszym kierunku. Przed sobą mam ogromne oczy H i jego drżące nogi. I zapach sików. Siedzimy pod kawałkiem żagla, który już od dawna nie chroni od deszczu, przytulam się do H, żeby go choć odrobinę ogrzać. Mnie też robi się cieplej, bo wokół nas jest teraz tylko mokro i zimno. Tygodniami ten nieznośny upał i naraz dziurawe niebo i chłód. Zapomniałam, że na Atlantyku może być zimno, a u Wiktora zapomnieliśmy nieprzemakalnych rzeczy. Ogrzewamy się nawzajem, jestem dla H ochroną od deszczu, dodatkowym pancerzem, zimowym płaszczem. I gdyby nie ten intensywny zapach sików i ciągłe drżenie ciała, i to, że nie może go opanować. - Rozluźnij się - mówię doświadczonym głosem. - Jak się rozluźnisz, to przestaniesz marznąć. A później. Spadające do morza błyskawice celują prosto w nas. Na krótką chwilę wszystko robi się mlecznobiałe, znika światło dnia i horyzont, ciemne fale w oddali potężnieją. A szalupa zaczyna napełniać się wodą, szalupa, która miała nas uratować. I gdzieś w środku zaczynam rozumieć - ja, chodząca nadzieja, która nigdy nie straci wiary, nigdy się nie podda, nigdy nie da za wygraną, najsilniejsza z nas, Superman - zaczynam rozumieć, że nie dam rady, że musimy ponieść porażkę. Nagle zdaję sobie sprawę, że morze jest silniejsze od człowieka, zawsze było silniejsze, bardziej agresywne i bardziej zdecydowane. Że morze już zdecydowało nas pochłonąć i że nie potrafię temu zapobiec. Ono po prostu podejmuje decyzję i już. Zapach sików i drżenie, niebo jest białe, wokół nas syczy morze, cała odpowiedzialność spoczywa teraz na mnie. - Słuchaj - szepczę, albo krzyczę mu do ucha, bo wiatr jest wściekły, choć z jakąś nutą skargi i jęczącym zawodzeniem. - Chodź - mówię głośniej, wciągając go na kolana. Blada od błysków twarz i spokojne ciemne oczy, jakże odmienne od tych zazwyczaj jasnych i rozbieganych. - Teraz pójdziemy do niej. Świadomie używam miękkiego tonu, żeby H nie zaczął protestować, wiem, że nie lubi mnie szorstkiej i stanowczej. Mówię raz jeszcze: teraz pójdziemy do niej na dno, ona tam na nas czeka, ale twarz jak woda nie reaguje, tylko oczy - spokojne i ciemne - niespiesznie odbijają moje w świetle błyskawic. Przyciskam go do siebie, a to jest brzeg szalupy i coraz większy przechył, ogłuszający ryk wiatru i przerażająco białe błyskawice. To krawędź szalupy, krawędź świata. Uspokaja mnie mroczność i opieszałość jego oczu. Przyciskam go jeszcze mocniej do siebie, piersi i żeber. Usta we włosach, mokre słone strąki, zapach sików i biegnący przez zagon ziemniaków H. Płonące uszy, uśmiech mlecznych zębów, nogi jak zapałki. Biegnie w moją stronę, ramiona wystają mu z tułowia jak skrzydła samolotu, i to jest pierś Supermana mleczny brzuch piegi. Jeden niewielki ruch, wystarczy po prostu wśliznąć się do wody, w ryczącą ciemność, wypaść bezwładnie przez krawędź, z H w ramionach. Przyciskam go mocno do siebie i nic nas nie powstrzymuje, i nikt. Wokół jedynie mroczny chłód, ciemność. Pędzimy do wody. H dobiega pierwszy, już wtedy był ode mnie szybszy, nie wiem, jak później, moje nogi są dziwnie ciężkie i niepewne. H wybiega na drogę, płonie przedwiośnie, w powietrzu czuć zapach dymu, gdy wrócimy do domu, będzie już po wszystkim, piorun uderzył, dąb zginął w płomieniach. Właśnie tak. Kiedy przybiegamy, niczego już nie ma. Pochylasz się nad nami, nad H w granatowej pikowanej kurtce. Przytrzymujesz go, gdy chce pobiec bez szalika, ściągasz swój własny i owijasz dokładnie jego szyję. A ja? Czekałam niecierpliwie, trochę dalej iskrzyła się woda. Puszczały lody. No puść go, myślę. No puść go, mówię. Puszczasz i znikasz. Jasne włosy opadające cieniem na twarz. Twoje dłonie, tak bardzo pragnące nas zatrzymać. A my biegniemy ku migotliwej białości, ku mleku, ku mlecznym niebom. Łapczywe mleczne dzieci. Latawcowe dzieci, to my. H wybiega na drogę przede mną, ściąga szalik, zrzuca czapkę i pędzi do końca, do samego brzegu. Biegnę za nim, połyskują jarzębiny, przeskakuję przez szalik, ale zatrzymuję się przy czapce i ją podnoszę. Przed sobą widzę wodę i uszy. Niewielkie czerwone skrzydełka po obu stronach głowy, zaczerwienione chłodem, przeźroczyste w promieniach słońca. I teraz też tam biegnie. Po żwirze, w czasie burzy i w świetle błyskawic. Wokół niego płoną drzewa, między drzewami słychać twój ciemny głos. A później znikasz. Nieodwołalnie. Spala się dąb. A woda jest tylko mlecznobiałą nieprzeniknioną błoną. (bez daty, nieostemplowana) Podają tutaj fusy w maleńkich filiżankach, ciemne i zawiesiste. W górach szczekają psy, wszędzie roi się od świetlików, słychać cykady. Dzisiaj czytałam w gazecie o Antarktydzie. Z Ziemi Ognistej (południowe Chile) odchodzą statki do zachodniej Antarktydy. Cena biletu jest całkiem przystępna, nie ma zbyt wielu chętnych. Cieśnina Drake’a należy do najniebezpieczniejszych obszarów żeglarskich na świecie. Jesienią fale sztormowe zmieniają się w drapacze chmur. Pewna ekspedycja przemierzająca lody między Antarktydą zachodnią i wschodnią nie zdążyła wrócić przed nadejściem wiosny. Przyjmuje się, że uczestnicy wyprawy dryfowali długo na ogromnych krach, że żywili się ptakami morskimi, i że w końcu, gdy ogromne góry lodu stopniały, zginęli w wodzie. Jest takie miejsce, w którym Morze Drake’a przechodzi w Ocean Lodowaty. W ciągu zaledwie kilku godzin temperatura dramatycznie spada. Niebo zmienia kolor, morze nabiera przejrzystości i zaczyna błyszczeć, pojawia się lód. Podobno najpierw jako lśniące kryształki w wodzie, później jako bryły lodowych gór, potężne i świetliste. LA CORUŃA, 21 LIPCA 1983 Jutro opuszczamy wybrzeże. Następnym miejscem, w którym zobaczymy ląd, będzie Ameryka, Nowy Jork. Pojechałam tam kiedyś sama. Do Chicago, na konferencję o długich dystansach, które przeszły do historii. Oczekiwałam wtedy ciebie, lecieliśmy przez Grenlandię, białą wyspę. Pamiętam jasnozieloną wodę z niebieskawobiałymi smugami kry. I twoje nieustanne ruchy, nigdy nie spałaś, pomyślałam, że tak właśnie wygląda dla ciebie świat w otaczających cię wodach. Istniałaś we mnie spowita w czerwone błony, ciągle ślepa. Pomyślałam, że jeszcze nigdy nic nie widziałaś, a już marzyłaś o miejscach, które kiedyś chciałabyś odwiedzić. Wyspy z lodu i falujące zielono morze. Byłam przekonana, że twoja obecność czyni mnie piękniejszą. Moja Misieńka Polarna. Ameryka, Nowy Jork. Europa jest taka brzydka, te jej plaże upstrzone tysiącami parasoli, te porty i niezliczona liczba białych domków. Tęsknię za prawdziwym miastem z wieżowcami, chcę, żeby drapały chmury, tęsknię za wonią spalin, śpieszącymi między samochodami ludźmi. Górą śmieci, żebrakami. Lubiłam ten czas, kiedy byłaś moją Ślepą Misieńka Polarną. Kiedy razem płynęłyśmy w przestworzach. Przez okno samolotu widziałam otulające ziemię powłoki atmosfery, chroniące cię błony płodowe. Kiedy przyszłaś na świat, wszystko się zmieniło, twoje oczy, wpatrzone we mnie, żarliwie, nieprzerwanie. Ale podobały mi się twoje dłonie jak meduzy, lubiłam patrzeć, jak je otwierasz i zaciskasz, lubiłam, gdy mnie trzymały. Ellen LA CORUNA, 22 LIPCA 1983, PO POŁUDNIU Wkrótce wyruszamy. Wiktor majstruje przy żaglach, powiedziałam dzieciom, żeby się wybiegały. Siedzę w Snack Michel nad szklaneczką campari z sokiem pomarańczowym. Sally też była na tej konferencji. W Chicago. Może zapomniałam o tym napisać. Leciwa dama w garsonce, zapięta pod samą szyję, z upiętym nisko ciężkim siwym kokiem. Nie miałam odwagi jej zagadnąć. Ale w przerwach zawsze trzymałam się w pobliżu. Ciągle miała silne ramiona pływaczki i szerokie barki. Od czasu do czasu rzucała mi spojrzenie, najprawdopodobniej czuła na sobie mój wlepiony w nią wzrok. Miała stalowe, jasne oczy. Promieniowała czymś nieokreślonym. Naprawdę wierzyłam, że dam radę. Ale powinnam była więcej trenować i nie powinnam poddać się prądom, mogłam odpoczywać, czekając, aż ustaną fale. Sally leżała bez ruchu tysiąc metrów od brzegu, przez prawie cztery godziny. Woda w Kanale, nigdy jej nie zapomnę. Pamiętam wasze twarze nad krawędzią łodzi, oświetlone lampami nawigacyjnymi. A ty wychylona do połowy przez reling, cały czas z czymś dla mnie w ręce. Bananem, miętusem, butelką z herbatą. I chłopiec powłóczący rękami. I jego piegi, i świetlista jasna czupryna. Wasze twarze są niczym lampy, reflektory, latarnie morskie, które poprowadzą mnie przez ciemność. Twarz Wiktora cały czas pokrywa mrok. Tego dnia wszystko spowiła mgła, a kiedy później opadła, niebo zrobiło się stalowe. W tak głębokim odcieniu szarości, aż nierzeczywiste. PAMIĘTNIK Nad Kanałem, 1939 Za oknem morze uderza rytmicznie o brzeg, leżę pod kołdrą w pokoju hotelowym, przyjechaliśmy do Dover wczoraj wieczorem. Redaktor i Mr Temme zasiedzieli się w barze, ale ja muszę wypocząć przed jutrem. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Londynie, kupiłam sobie okulary pływackie z prawdziwego zdarzenia. Bez nich mogłoby się dla mnie w Kanale źle skończyć. W samochodzie miałam czas na dyskretne obserwowanie redaktora. Udając, że śpię, od czasu do czasu zerkałam na niego z boku. Wydaje mi się, że nie uszło to jego uwagi, bo kilka razy odwracał głowę i przyglądał mi się badawczo. Siedzieliśmy razem na werandzie hotelowej, zapatrzeni w wody Kanału, światło wlewało się do lampek z koniakiem, wiatr sypał piaskiem w oczy i przepędzał obłoki po niebie. Mężczyźni wznieśli za mnie toast, doprawdy, trudno mi pojąć, że Mr Temme przepłynął Kanał, bo mimo swej tężyzny i stanowczości sprawia wrażenie człowieka delikatnego, wręcz słabeusza. Boję się, że zawiodę całe towarzystwo, za takie nakłady muszę się przecież jakoś odwdzięczyć. Z aeroplanu widziałam dzisiaj swoje przyszłe pole działania. Pod nami, lśniąc lodowatym błękitem, królował Kanał. Teraz już nie ma drogi odwrotu, muszę temu podołać. * * * Dzisiaj zapoznałam się z Kanałem bliżej. Weszłam do niego z plaży w Dover. Powietrze było chłodne, światło oślepiająco białe. Woda miała zaledwie trzynaście stopni, a ja uparłam się, żeby zanurkować bez okularów. Z powodu okropnego zasolenia już po kilku minutach trudno było płynąć dalej. Ucierpiały nie tylko oczy, ale i gardło, i śluzówka nosa. Wychodząc na brzeg na chwiejnych nogach, po raz pierwszy nabrałam prawdziwego respektu dla Kanału. 2ebrani na plaży rybacy pomachali mi na powitanie. Śmiertelny cios numer dwa, nie wiem, dlaczego nie doinformowałam się przed wyjazdem. Wykalkulowałam sobie, że wystartuję podczas odpływu po stronie francuskiej. Pomyślałam, że odpływ mi pomoże, że będzie mnie popychał przez stosunkowo spokojne wody, prosto na drugi brzeg. Ależ się rozczarowałam! Szybko nam wyjaśniono, że przypływy i odpływy powstają równolegle przy obu brzegach, i nigdy nie poruszają się dokładnie ku środkowi, co znacznie utrudnia zadanie. Ale to cała ja - nie przyswoiwszy sobie podstawowych faktów, od razu rozgłaszam na lewo i na prawo, że ze wszystkim sobie poradzę. Dzisiaj wydarzyło się coś niesłychanego: gdy wchodziłam do wody, obok mnie przeszła Gertrudę Ederle. Po prostu nagle pojawiła się na plaży, spacerując wolno wzdłuż brzegu. Od razu ją rozpoznałam ze zdjęć. Na jej widok zaczerwieniły mi się uszy. The Queen of Seas. Uścisnęłyśmy sobie dłonie i stałyśmy dłuższą chwilę w milczeniu. Podarowała mi kilka muszelek, które znalazła nad wodą. A później odeszła tak nagle, jak się pojawiła. Patrzyłam za nią, aż zniknęła, nie miałam pewności, czy to nie był sen, stałam na plaży zupełnie sama, nie odważyłam się opowiedzieć o tym swoim towarzyszom. Piekielnie słona woda przyprawia mnie o mdłości, zaczynam tracić cierpliwość. Zrozumiałam, że prądy po obu stronach Kanału będą pracować na moją niekorzyść. Dłuży mi się to wyczekiwanie. Staram się nie przemęczać, start może nastąpić równie dobrze jutro, jak każdego innego dnia. Już dwa razy obejrzeliśmy wszystkie programy kinematografu. Trenuję codziennie, później opalam się na plaży. Redaktor czyta wiadomości ze szwedzkich gazet, słuchamy muzyki z przenośnego radia „Philips”. Wczoraj po wyjściu z wody spotkałam dwóch chłopców, wyglądali na prawdziwych obdartusów. Uratowali moje pantofle przed nadchodzącym właśnie przypływem i ostrzegli mnie, że od słonej wody mogę dostać bąbli. Po południu tego samego dnia, gdy graliśmy na plaży w karty, podeszła do nas nieznajoma. Powiedziała, że kiedyś też była pływaczką, i pozwoliła swemu synowi, który miał może ponad rok, podarować mi błyszczący grosik na szczęście. Później długo o niej myślałam. Twarz tej kobiety, ba! całą jej postać przygniatał jakiś ciężar, zastanawiałam się, czy nie chodzi o chłopca, którego trzymała na ręku, czy to nie dla niego zrezygnowała z kariery pływackiej. Przysięgłam sobie wtedy na plaży: nigdy nie dopuszczę do tego, żeby jakiś człowiek tak bezgranicznie mnie pochłonął. Zawsze napawały mnie odrazą kobiety z małymi dziećmi. Widuję je w Helsingborgu, bezczynne, o napuchniętych piersiach, obsiadujące chmarami parkowe ławki, każda ze swoim wózkiem. Kiedy światło w parku znika, jak na dany sygnał idą do domu, do swoich mężów, przygotować im kolację, jak gdyby nie miały w życiu innego celu. Spacerując z Carla, podśmiewam się z ich lśniących twarzy i pyszałkowatych min. A tematy ich rozmów! Jak gdyby głośno myślały, nie zważając na obecność innych. Obrusy i srebra stołowe, koszty elektryczności i ciągłe szczebiotanie z dziećmi, to wszystko brzmi sztucznie i fałszywie. Nie cierpię tych napuchniętych, produkujących dzieci kobiet (Carla jest tu wyjątkiem), staram się trzymać od nich z daleka. Zawsze unikałam ich towarzystwa. Gertrudę Ederle dzisiaj znów odwiedziła mnie na plaży. Podarowała mi swój strój, w którym przepłynęła Kanał. Miała ze sobą młodego mężczyznę, tłumacza języka migowego. Powiedziała, że ten strój przyniesie mi szczęście. Zaczynam się obawiać, że powoli zupełnie stracę rozum, dzisiaj też nie miałam odwagi opowiedzieć nikomu o tym spotkaniu, chociaż Eidmark stał niespecjalnie daleko ode mnie. * * * Te wszystkie dni spędzone na zalanych oślepiającym światłem plażach. To one tak na mnie działają, inaczej coś takiego nigdy by się nie wydarzyło. Kanał i ciągnące się w nieskończoność piaszczyste krajobrazy wprawiają mnie w iście szampański nastrój. Że nie wspomnę o poświęcanej mi uwadze. Wczoraj pojawiły się pierwsze gazety. Nie tylko angielskie, ale też z zagranicy. Nigdy nie przypuszczałam, że przepłynięcie Kanału wzbudzi tak wielki zainteresowanie. Gdziekolwiek idę, podążają za mną ze swoimi aparatami na statywach. I te zadawane przez nich pytania, czy jest coś wspanialszego niż mówienie o sobie, zupełnie bez zahamowań? Zazwyczaj posługuję się dość łamaną angielszczyzną, ale tutaj, nad Kanałem słowa same napływają mi do ust. No więc wpadliśmy sobie z redaktorem w objęcia, choć miałam nadzieję, że to się nigdy nie zdarzy. To było przedwczoraj, po moim pierwszym porządnym treningu. Wcześniej pływałam jedynie wzdłuż brzegu w basenie portowym. Po treningu, który okazał się triumfem - gdy tylko weszłam do wody, pierzchły wszelkie wątpliwości, znów mogłam zaufać ciału, ciału, które zmuszone do wysiłku funkcjonuje jak maszyna - po treningu szliśmy wzdłuż brzegu, redaktor i ja. Nieustannie mi schlebiał, chwalił za szaleńcze tempo. Kiedy usiedliśmy na skraju plaży, musnął dłonią moje ramię. Przeszyta falą ciepła chciałam odwzajemnić jego gest, ale siedziałam jak skamieniała. Dotknął mojej szyi i głaskał ją tak długo, aż stężała mi twarz. I posiadłam go gwałtownie, unicestwiając w uścisku, morze opływało nas rytmiczną falą. Dochodząc, uczepił się moich ramion jak tonący. Wiatr sypał piaskiem w oczy, leżeliśmy jeszcze długo, nie przejmując się tym, że ktoś nas może zobaczyć. W ustach miałam smak soli, a na sobie przemoczoną sukienkę. Dopiero kiedy słaniając się na nogach, weszłam do pokoju hotelowego, zdałam sobie sprawę, że właśnie sprzedałam się Eidmarkowi w ten sam sposób, którego usilnie odmawiałam Marguerite. Uległam jego owłosionej piersi i gąszczowi włosów na brzuchu. Uwielbiam dotyk ciemności i szorstkość na białej skórze, to budzi we mnie szaloną żądzę. Marguerite będzie mną pogardzała, gdy się o tym dowie. Powoli przyzwyczajam się do tej okrutnie słonej wody. W Dover Marguerite schodzi na dalszy plan, czuję do niej osobliwy dystans, właściwie jedyną sprawą, na której mi zależy, jest Kanał. Mr Temme powiada, że pokonanie Kanału to dla pływaka najtrudniejsze wyzwanie, nie licząc oczywiście zakończonego sukcesem spływu Niagarą. * * * Przyjechały dzisiaj. Przed spotkaniem w westybulu hotelowym ze zdenerwowania pociły mi się dłonie, nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Od razu wzięłam je ze sobą nad wodę, gdzie czekała na nas reszta towarzystwa. Marguerite trzymała się na uboczu, pomyśleć - ta, która zawsze gada jak najęta. Zauważyłam, że obserwuje mnie bacznie, nawet gdy rozmawia z innymi. Było w niej coś wyczekującego, ale chyba i ja przyjęłam taką postawę. Podobnie jak ja nie tknęła podanego do kawy alkoholu, a ja nie piłam tylko dlatego, że w każdej chwili może nadejść sygnał do startu. W towarzystwie Eidmarka i całej reszty byłyśmy sobie prawie obce. Przynajmniej pod wieczór miałyśmy czas, żeby spotkać się we trójkę na tarasie. Carla kipiała energią, pobyt w Anglii to dla niej okazja do uwolnienia się na kilka dni od córki, uwieszonej u jej szyi niczym niewielki krab. Krabik grożący całkowitym zduszeniem radości życia, tak powiedziała. Marguerite siedziała zamyślona i milcząca, narzekała na uciążliwy piasek w oczach. Ale kiedy postanowiłyśmy pobiec na wyścigi do Kanału, znów wstąpiło w nią życie. Słońce chyliło się ku zachodowi, byłyśmy na plaży same, rybacy zdążyli spakować swoje rzeczy i pójść do domu. Wbiegłyśmy nagie do lodowatej wody, śmiałam się serdecznie, gdy zszokowane komentowały jej słoność. Patrząc na Marguerite w wodzie, pomyślałam, że nic już nie ma dla mnie znaczenia. Ona jest najcudowniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam, ze swymi boleśnie pięknymi włosami w kolorze miodu, swym ciężkim triumfalnym ciałem, swym białym chartem. Ale gdy stałyśmy w wodzie, odniosłam wrażenie, że wszystko ode mnie odpływa. Carla i Marguerite zniknęły w świetle, jak gdyby ktoś odciągnął je z zasięgu mojego wzroku. Widziałam jedynie Kanał, rozciągający się majestatycznie przez piaskowy krajobraz. Tylko Kanał i kredowobiałe skały Dover. Kiedy prawie usnęła w moich ramionach - słychać było tylko szum wentylatorów i przytłumione odgłosy morza - ktoś zapukał do drzwi. Poczułam, jak zastygła w bezruchu, a usłyszawszy głos redaktora, Sally, czy mogę wejść?, odwróciła się do mnie plecami. Leżałam długo ze wzrokiem wbitym w sufit i miałam wrażenie, że mnie tutaj już właściwie nie ma. Nigdy nie potrafiłabym wytłumaczyć Marguerite, że nie istnieje dla mnie ktoś jeszcze mniej znaczący niż redaktor Eidmark. I nawet nie o to chodziło. Chodziło o coś innego, o to, że skurczyło się moje pole widzenia, nie byłam pewna, czy uda mi się to zmienić. * * * Przedwczoraj wiatr w końcu ustał. Była idealna pogoda, niezmącony spokój, ciepło, na niebie ani jednej chmurki. Wyruszyliśmy nocą, leżałam na dziobie i próbowałam zasnąć na dmuchanym materacu. Kiedy wstałam, wiatr przybrał na sile. Ciemnozielona woda fosforyzowała, ale Kanał wokół nas był wzburzony. Mr Temme uśmiechnął się zjadliwie, widząc moje rozczarowanie. - Dopuszczenie jej do startu dziś w nocy mija się z celem - powiedział - ona nie ma żadnych szans! Redaktor i ja odbyliśmy wczoraj poważną dyskusję z Mr Temme, Briskiem Rayem i Mr Hollowayem. Zgodziliśmy się co do tego, że wykorzystamy pierwszą nadarzającą się okazję, nie stać nas na wyczekiwanie idealnej pogody. W końcu nadęty i aż do przesady skrupulatny Mr Temme oświadczył, że w takim razie będziemy działać na własne ryzyko. Nie omieszkał podkreślić, że zanim mu się powiodło, podejmował sześć prób przez sześć kolejnych lat. I poradził mi jak najbardziej stanowczo, żebym „wracała do domu i spróbowała ponownie w przyszłym roku. Doprowadził mnie tym do wściekłości, naprawdę nie jestem tutaj po to, żeby sobie trochę powczasować, a potem pojechać do domu. W godzinę później Mr Temme opuścił Dover i kredowo-białe skały. Ucieszyłam się z jego wyjazdu. Czarnowidz wieszczący nieszczęścia. Rozumiem, że obawia się o swój prestiż organizatora, rozumiem, że pragnie należeć do tej ekskluzywnej grupy pogromców Kanału. Nic na to nie poradzę, ale kiedy zniknął, spuściłam trochę z tonu. Bolało niczym wypalone w ciele piętno - jeszcze jedna osoba, która we mnie nie wierzy. * * * Ostatnie dni zmieniły Dover. Wszyscy mówią o wojnie, wczoraj całe rzesze letników opuściły kurort. Nasz hotel wypełnił się żołnierzami piechoty morskiej. Na ulicach roi się od nich, piaszczysta plaża leży w zapomnieniu. Szwedzki Konsulat Generalny wzywa przebywających w Anglii Szwedów do powrotu. Marguerite i Carla ciągle wspominają o wyjeździe. Chciałabym mieć na tyle siły, żeby je przekonać, to przecież dla Marguerite forsuję całe to przedsięwzięcie, a mimo to jestem za słaba, żeby ją zatrzymać. Niezłomnie wierna swoim zasadom nigdy nie przebaczyłaby mi sprzedania się redaktorowi, nigdy nie zrozumiałaby, dlaczego traktuję ich inaczej. A co najgorsze - Marguerite jest zbyt dumna, żeby cokolwiek skomentować. Chłodna i wyniosła nieustannie wyślizguje się z moich rąk. Wylegując się na plaży, czytamy w prasie o wojnie. Nie potrafię skoncentrować się na wiadomościach ze świata, jedyne, na czym mi zależy, to Kanał. Kiedy Marguerite i Carla przechadzają się wzdłuż brzegu, pozwalam redaktorowi trzymać mnie za rękę. Nic nie ma znaczenia, oślepiają mnie wapienne skały i ostre światło znad wody. Jedyne, co mnie nie przeraża, to Kanał. Przychodzi do mnie w ciemności. Kiedy gaśnie lampka nocna przenosi się na moją stronę łóżka. Trzymam ją w ramionach. Przez otwarte okno dochodzą odgłosy ulicy, śmiechy żołnierzy i dziewcząt z Dover, huk fal. Trzymam ją w ramionach. Gruba szklana szyba znika sprzed moich oczu o zmroku. Stworzona światłem Kanału przesłania je całymi dniami. Dopiero wieczór przywraca mi wzrok. Jej twarz ginie w cieniu żaluzji, wyobrażam sobie, że zapamiętuję się w pożądaniu. Trzymam ją w ramionach. Nad ranem wychodzę z pokoju. Uchylone okno zamyka się i otwiera z trzaskiem, jeszcze jeden dzień bez odpowiednich warunków. Zaplątana w prześcieradło Marguerite udaje, że śpi. Światło w ustach ma smak soli i białości. Morze jest ciągle wzburzone, boję się, że całe towarzystwo ogarnie zwątpienie, że zostanę tutaj sama, boję się, że wybuchnie wojna, że żołnierze zmuszą nas do powrotu, zanim zdążę podjąć próbę. Pływam trochę w zatoce kąpielowej, nie ma tutaj żywej duszy, zniknęli nawet rybacy. Przyzwyczaiłam się do słoności, już mi tak nie przeszkadza. Na brzegu czeka na mnie Eidmark. Pociemniały od słońca, w lśniącym bielą kaszkiecie i rozpiętej koszuli. Biorę go za rękę i wyciągam na przechadzkę po plaży. Gdy skręcamy w stronę wydm, dostrzegam spacerujące ramię w ramię Marguerite i Carlę. Ostre światło jest jak mgła, udaję, że ich nie widzę. Ze wzrokiem utkwionym w wapienne kamienie pozwalam redaktorowi na pieszczoty. A później tracę skały z oczu i czuję go w sobie. Całuję jego czarne włosy, sukienka znów przemaka od piasku. Trzymam w ustach jego koszulę. Piasek jest ciemny od deszczu. Od naszego powrotu Marguerite wpatruje się uparcie w skały i unika mojego wzroku. Zaczynam jeszcze jeden trening wzdłuż brzegu. Coraz dalej mi do ludzi, z którymi tu przyjechałam. I nie pomaga żadna cielesna bliskość, nie pomaga nic, jedyne, o co dbam, to Kanał. I tylko dlatego chciałabym, żeby ktoś tutaj ze mną został. Znów otwarto nadbrzeżną restaurację. Wczoraj spędziłyśmy tu cały dzień. Żołnierze siedzą uwieszeni u baru, a ulicami przetaczają się opancerzone pojazdy. Najbardziej zaniepokojona jest Carla, odpowiedzialna za szczęśliwy powrót do domu, do córki. Za dnia Marguerite odwraca się ode mnie, rozmawia głównie z nieznajomymi, żołnierze oblegają ją na każdym kroku. Obserwując Marguerite z niewielkiej odległości, widzę ją taką jak w domu, w oczywisty sposób w centrum każdego towarzystwa. Gestykuluje żywo, by podkreślić wagę swych słów. I zawsze wspomni a to o wyścigach konnych, a to o czymś, co odnosi się do jej osobistych triumfów. Gdy tylko pojawię się w pobliżu, milknie i wbija wzrok w kredowe skały. Razem z Carla pali cygaretki i nie stroni od mocnych trunków. Nagle mają ze sobą bardzo dużo wspólnego, co wyklucza mnie z ich towarzystwa. Nieustanne ekscesy z żołnierzami przenoszą punkt ciężkości ze mnie na Marguerite. Pewnie skończy się tak, że gazety będą z nią przeprowadzały wywiady. Teraz nawet i mnie zaczyna ogarniać niepokój. Jak gdyby projekt nie był wystarczająco niemożliwy, dzisiaj przychodzi Brockman i oznajmia, że angielskie Ministerstwo Marynarki Wojennej żąda zwrotu swoich łodzi. Dzień zachodzi czernią, biegam jak opętana między telefonem a resztą towarzystwa. W końcu załatwimy to za pomocą niewielkiej łapówki. Nie protestuję, gdy płaci ją Marguerite, nie mam teraz innego wyjścia. Nie chodzi o jakąś astronomiczną sumę, ale w dalszym ciągu są to pieniądze, których nie posiadam. Coraz bardziej oślepia mnie tutejsze światło, jak gdyby całkowicie chciało mnie rozpuścić. Moja Marguerite, jedyna, która naprawdę się liczy. Gdyby nie Kanał. * * * Postanowiliśmy spróbować dzisiaj w nocy. O dziesiątej wieczorem przyszedł Obree z ostatnią prognozą pogody. Wiatr uspokoił się znacznie. Za kilka minut muszę wyjść. Marguerite nie popłynie łodzią, będzie czekała na mnie na brzegu, przekonałam ją, żeby została do mojego powrotu. Carla - coraz bardziej przejęta, wzywana rodzicielską odpowiedzialnością wyjechała dzisiaj po południu. Kiedy żegnała się ze mną, wyglądała na zrozpaczoną. Wszystko to robię dla Marguerite, a ona nie potrafi się razem ze mną cieszyć. Po wyjeździe Carli wyszła z restauracji z jakimś żołnierzem i od tej pory jej nie widziałam. Nie przejmuję się tym, że przebywa z mężczyzną, wiem, że robi to wyłącznie dla zwrócenia uwagi. Boli mnie natomiast, że przez te kilka ważnych dni nie potrafi stać u mojego boku. Prawda jest taka, że odczuwam coś w rodzaju ulgi. Nareszcie mogę myśleć tylko o Kanale, nareszcie mogę całkowicie poddać się jego czarodziejskiemu światłu. Muszę pozbierać swoje rzeczy, pora ruszać. Miałam odpoczywać do drugiej, ale zasiedziałam się przy oknie, słuchając odgłosów nocy. W ciemności nie widać Kanału, ale cały czas go słychać; jak głośno oddycha, jak sycząc, ima się brzegów. Słyszę potężne serce Kanału, wiem, że na mnie czeka. Nadmorska promenada jest oświetlona całą noc. Skręcając ku plaży, widzę mroczne cienie między drzewami. Za kwadrans trzecia wypływamy z portu w Dover ku francuskiemu brzegowi. Noc jest bezgwiezdna i bezwietrzna, kładę się na materacu i od razu zapadam w sen. Gdy otwieram oczy, jesteśmy po drugiej stronie. Zakotwiczamy łódź, razem z Eidmarkiem i doktorem Rayem przesiadam się do niewielkiej łódki. Prądy przybrzeżne są tak silne, że mamy kłopoty z dotarciem do brzegu. Pośpiesznie nacieram się lanoliną. Żeby mnie nie zawstydzać, mężczyźni odwracają głowy. Jest za dwanaście szósta, wchodzę do wody, nawet przez ułamek sekundy nie przychodzi mi na myśl, że to wszystko może się nie udać. Tylko lekka martwa fala, zaczynam płynąć. Kochanie, teraz pokonam Kanał. Słońce przebija się przez ciężką zasłonę chmur, zbity w maleńkie grudki tłuszcz zaczyna schodzić z ramion i barków. Okulary pływackie też nie funkcjonują jak należy, słona woda wżera się w oczy. W oddali widać dwa większe okręty wojenne, moja załoga informuje, że czarny jest rosyjski, a szary - amerykański. Osobliwe, jak mało mnie to wszystko obchodzi, ta cała zbliżająca się wielkimi krokami wojna. Okularki znowu zaparowały, mam zasolone usta. Czarna smuga na horyzoncie. Po pięciu godzinach w oddali majaczy angielski brzeg. We mgle słyszę zagrzewające do walki okrzyki z przepływających obok statków. - Jesteśmy prawie w połowie - wykrzykuje Eidmark. Załoga wskakuje do wody, a z radia grzmią żołnierskie pieśni, na razie wszystko idzie ponad wszelkie oczekiwania, po drugiej stronie czeka na mnie Marguerite. Język jest biały i spuchnięty od słonej wody. Przez dłuższą chwilę dokuczają mi skurcze nóg, nie daję nic po sobie poznać, mija nas kolejny pas mgły. Gdy mgła rzednie, na horyzoncie wyraźnie widzę zarys wapiennych skał w Dover, czuję radosny przypływ gorąca między udami. Wygląda na to, że mam dobry czas, jest szansa na pobicie rekordu Ederle, mogę pobić wszystkich pogromców Kanału! W zielonkawej toni pławią się białe meduzy, przez dłuższą chwilę muszę nurkować, żeby nie zderzyć się z dryfującymi resztkami wraków, pod wodą panuje fabryczny huk, słupy światła przecinają głębię. Bolą mnie plecy, ale i ten nieustanny ból jest tylko czymś stłumionym i odległym. Płynę niczym mechanizm zegara. Słońce znów zaszło za chmury i nadchodzi odpływ. Obree ocenia odległość do Dover na tysiąc pięćset metrów, ale wygląda na to, że stoję w miejscu. Parowy towarowiec przepływa obok w zbyt szybkim tempie. Zdążę tylko zobaczyć stojących na mostku kapitańskim oficerów, machają do nas białymi czapkami - za chwilę pochłonie mnie fala dziobowa. Pod wodą huczą motory statku, tracę oddech od wtłaczanej do płuc słonej wody. Mija wieczność, zanim znów wypłynę na powierzchnię, widzę, jak lśni wysoko nade mną. Białe bąble powietrza, siła prądów, poczucie nierzeczywistości i ta nagła pewność. Gdyby przyszło mi wybierać między utonięciem a wyłowieniem przez ratowników w ten najbardziej zawstydzający sposób... już dawno temu podjęłam decyzję. Ileż razy myślałam o tym, co czuła Ederle, gdy trener nakazał ratownikom wskoczyć po nią do wody. Jeżeli pojawi się widmo porażki: zawracam i zamiast do przodu płynę z powrotem. Do środka, do serca Kanału. Dzisiaj znów była na plaży, teraz wiem na pewno, że to ona. Rozpoznało ją wiele innych osób. Mężczyźni kłaniali się z szacunkiem, a ona rysowała w powietrzu znaki migowe dla swego tłumacza. Jej włosy powiewały na wietrze, w pomarszczonej twarzy zapisał się niejeden smutek. Słona woda, która zniszczyła jej słuch, późniejsze lata w wózku inwalidzkim. Wchodząc do Kanału, odwróciłam się kilka razy i pomachałam jej na pożegnanie. Gertrudę Queen of the Seas, nigdy nie przypuszczałam, że spotkamy się na plaży w Dover. Tak naprawdę chyba nigdy w to wszystko nie wierzyłam. Najważniejsze, żeby ktoś wierzył w ciebie. A kto - to już nie ma większego znaczenia. Wapienne skały lśnią w oddali. Minęło jedenaście godzin, liczyłam na to, że o tej porze będę dopływała do celu, ale odpływ cały czas ściąga mnie coraz dalej od Dover. Proszę o mleko kokosowe, ale okazuje się, że zdążyło skwaśnieć, i obchodzę się smakiem. Do drugiego brzegu jest tysiąc pięćset metrów, informują mnie ponownie. Nie mogę się ruszyć z miejsca, pocę się mimo zimnej wody. Niewielki parowiec przecina naszą trasę. Straciłam szansę na pobicie rekordu Ederle. Zapada zmrok, nad nami huśta się szyderczo uśmiechnięty księżyc. Odpływ wciąga mnie nieubłaganie w środek Kanału. * * * Fosforyzująca woda. Ciemnozielona. Nagle robi się cieplejsza i zaczyna śmierdzieć zgniłym morszczynem. Zapalona właśnie ślepa latarka ma wskazywać mi drogę, przez zaparowane okulary prawie nic nie widzę. A w górze świeci księżyc, zdrajca! The Spring Tide, to jego sprawka. Woda nabiera srebrnobiałego blasku, potęgując wrażenie, że mrok wyrasta z morza. Rozumiem, że wyciągają liny ratownicze, widzę redaktora, zamienia się miejscem z ratownikiem, wiedziałam, że mi nie wierzyli, mają taki sam angielski temperament, to osobliwe słowo trying. Słyszę, jak Eidmark wydaje rozkaz użycia liny z parcianym pasem. A przecież ja nie próbuję, ja zdobywam Kanał. Jeszcze osiemset metrów, powierzchnia mieni się bielą. Na brzegu czeka moja ukochana. Jeszcze tylko osiemdziesiąt metrów, ale niewidoczna siła nieustannie ściąga mnie ku morzu, jakże łatwo byłoby się teraz poddać... Wykrzykują coś, wskazując rozpalone na brzegu ognisko. Pracuję w jednostajnym takcie kraula. Ocean Prince zarzuca kotwice, Eidmark i ktoś jeszcze towarzyszy mi w niewielkiej łódce, nie mam siły, żeby dociekać, o kogo chodzi. Jest tu głęboko na osiem sążni. Dopóki nie dotknę dna, nie mam odwagi pomyśleć, że naprawdę jestem u celu. Czuję skurcze w ramionach i po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, żeby się poddać. Po raz pierwszy nie tyle stoję w miejscu, co posuwam się do tyłu, ku środkowi Kanału. Jak gdybym nie miała szans na wygraną w walce ze wściekłą i pewną siebie bestią, bo bestia jest znacznie silniejsza i o wiele bardziej nieprzejednana. Przez chwilę miałam wrażenie, że lada moment odpadną mi ramiona. Pomyślałam o obietnicy złożonej przez Gertrudę Ederle - dopóki będę mogła poruszyć choć jednym palcem u nogi, dopóty się nie poddam. W chwilę później, przy kolejnym ruchu ramion moja dłoń napełnia się drobnymi kamyczkami. *** Na brzegu czekają na mnie tylko trzy osoby. Nieznajomy mężczyzna i nadbiegający właśnie dziewczynka i chłopiec. Plaża jest pusta i nieprzystępna. Mężczyzna rozpalił niewielkie ognisko, żeby oświetlić mi drogę. Ściskają moje dłonie, wycieram dyskretnie powieki, słona woda wylewa się z nosa, wylewa się strumieniami z oczu, gdyby ktoś zapytał, zawsze mogę powiedzieć, że to z powodu lanoliny. Nie widzę nigdzie Marguerite. Od soli pobolewa mnie gardło. Ktoś, nie pamiętam kto, przekazuje mi wiadomość od Marguerite. Kartka wypada z ręki, po chwili na plażę wylęgają tłumy, głównie żołnierze, ściskają mi dłonie, całują twarz. Marguerite rozpływa się w świetle dnia. Wiadomość o tym, że dopłynęłam, rozeszła się wzdłuż brzegu lotem błyskawicy. Przez kilka kolejnych dni odpoczywamy z Eidmarkiem na plaży w Dover. Światło Kanału zmatowiało, mogę teraz myśleć jaśniej. Hitler wkroczył do Polski, na brzegu leżą martwe meduzy. Telegrafuję kilka razy do Marguerite, ale nie dostaję odpowiedzi. W dalszym ciągu roi się w Dover od żołnierzy piechoty morskiej. W czwartek lądujemy na lotnisku Bulltofta. Czeka na mnie wierny kilkutysięczny tłum. Odjeżdżam stamtąd samochodem ozdobionym girlandami kwiatów. Trzydzieści tysięcy ludzi wiwatuje na moją cześć na ulicach miasta. Z okien i balkonów, z fabryk i latarń spadają na mnie kwiaty. W tym ludzkim mrowiu szukam Marguerite. Kiedy wczesnym rankiem wracam do domu, czeka na mnie od niej prezent. Niewielka drewniana rzeźba na niebieskiej podstawce. Pływaczka, która właśnie zamierza wskoczyć do morza. Przywodzi mi na myśl Gertrudę Ederle z czasów jej młodości. Ostry zarys nosa i wystające spod czepka, ciemne włosy, myślę, że to ona. Jeden jedyny raz próbuję nawiązać kontakt z Marguerite, ale odprawia mnie z kwitkiem. Czekam na nią po skończonych zawodach jeździeckich, na jej widok uginają mi się kolana, serce wali jak szalone. Marguerite udaje, że mnie nie widzi, chociaż u boku przyjaciółki kroczy prosto w moją stronę. List, który dostałam w Dover, zaraz po wyjściu na ląd. Przeczytałam go pospiesznie, zanim wypadł mi z rąk, ale pamiętam każde słowo, w tym typowym dla niej, żrąco cynicznym tonie. Dear Sally, nie muszę tutaj zostać, żeby się przekonać o Twoim zwycięstwie. Nigdy nie wątpiłam w to, że potrafisz pokonać Kanał, podobnie jak nigdy nie wątpiłam, że potrafisz pokonać i zdruzgotać każdego, o ile tylko podejmiesz takie postanowienie. Życzę powodzenia w przyszłych przedsięwzięciach, jakkolwiek nie wygląda na to, żebyś mnie w nich uwzględniała. Marguerite Postawiłam drewnianą figurkę w oknie swojego pokoju. Nocą zapalam obok niej świecę. W środku panuje zupełna ciemność, jedyną widoczną rzeczą jest dumna pływaczka Marguerite. Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że w Dover widziałam zaledwie sylwetkę Marguerite. Nigdy nie widziałam dokładnie jej ukrytej w cieniu twarzy. Ilekroć na nią patrzyłam, raziło mnie słońce. Gdy myślę teraz o Marguerite, widzę, jak przemierza plażę w Dover w swoich twardych butach do jazdy konnej. Trochę dalej majaczy jasna plama, to jej chart, obłoki kładą się biało nad ich głowami. I moment, w którym mnie dostrzegają. Bezpowrotny, marzycielski. Straciłam to, co najważniejsze, straciłam moją drogą Marguerite, ale nie żałuję. Gdyby ktoś zawrócił czas i dał mi ponowną szansę, bez wątpienia raz jeszcze wybrałabym Kanał. Raz jeszcze chciałabym go przepłynąć, ciągle chciałabym pobić rekord świata. Ostatnie cztery godziny prawie w ogóle się nie poruszałam. Przez pływy. Nigdy nie przyszło mi przez myśl, żeby się poddać. To nie leży w mojej naturze. Płynęłam w pozycji stojącej i ssałam cukierki miętowe. Od czasu do czasu dopadały mnie zimne prądy podwodne, koncentrowałam się na jasnym punkcie w górze, to chyba był jakiś dach. Później nadleciały ptaki morskie i zaczęły kołować nad łodzią. W Kattegacie było inaczej. Silna fala, lodowata woda, obcy chłopiec, niepokój o Marguerite, moja własna niepewność. Kiedy wchodziłam do łodzi, trzęsły mi się nogi. Nie chciałam, żeby ktoś to zobaczył, opatuliłam się kocem. Piekło mnie w środku. Niepowodzenie. Tym razem czekam, drętwieją mi nogi i palce, ale przez długie chwile leżę na wodzie, czasami mam wrażenie, że mogłabym zasnąć. Tym razem nic mnie nie wiąże, wszystko, co kiedyś było ważne, zniknęło z mojego pola widzenia. Pozostało jedynie światło Kanału, fosforescencja. Moje zesztywniałe pośladki są zimne jak lód, całe szczęście, że nie mam wrażliwych dróg moczowych. Cale szczęście, że nie zawracam sobie głowy drobiazgami. Kiedy w końcu mogę wyjść na ląd, jest prawie dziewiąta wieczór. Piętnaście godzin i dwadzieścia dwie minuty. Miałam nadzieję na czas poniżej piętnastu, miałam nadzieję, że pobiję rekord Gertrudę Ederle. Wojna wisiała na włosku, gdyby nie pływy, to całość byłaby drobnostką. Bagatelką. Bagatelka, powiedziała Carla o porodzie. Tylko dwanaście minut. Kiedy przyjechali do szpitala, miała już całkowicie rozwartą szyjkę. Bo przepłynięcie Kanału to trochę jak cięższy poród. Dover, dzień dwudziesty ósmy Ciemne i mokre niebo wisi nad miastem, insekty nadwodne pikują ku ziemi. Jestem na plaży zupełnie sama. Wzburzony Kanał ryczy, skrzekacz drze się wniebogłosy. Ten przeklęty, cholerny Kanał, cóż w nim szczególnego? Atlantycka noc. Na otwartym morzu nigdy nie jest zupełnie ciemno. Leżymy w kojach, śnimy o Ameryce. Siedzisz samotnie na pokładzie, nie śpisz. Pogrążona w myślach. Porażka. Nie potrafisz sobie z nią poradzić. Latawcowe dzieci, kochają cię za bardzo. Czy płaczesz? Czy myślisz o mnie - chociaż przez sekundę - gdy odpływasz w siną dal? Niemrawe światło słońca ponad parasolami, kołyszące się przez plażę wielbłądy. Kobiety w długich, zakurzonych sukniach sprzedają pomarańcze, banany i olejek do opalania, nie widać ich zasłoniętych chustami twarzy. Zeszliśmy na ląd w północnej Afryce, jesteśmy w Maroku. Po tych wszystkich dniach spędzonych na jachcie nareszcie zeszliśmy na ląd. Gdy Wiktor w końcu odnajdzie nas w szalupie, wszystko potoczy się bardzo szybko. Zmieni zdanie, zmieni kurs i popłynie ku najbliższemu północnoafrykańskiemu portowi. Opuszczamy ciebie i otwarte morze. Schodzimy na ląd. H cieszy się z plaży i morza, biega za latawcami i piszczy z radości, gdy próbują go zatopić fale. Miasteczko jest małe i spoczywa w dolinie okolonej wysokimi górami. Zewsząd otaczają nas granitowe skały o pokrytych śniegiem szczytach. Wiktor tłumaczy, że kiedyś miasto leżało o wiele wyżej, na samej górze, i wskazuje na widniejący tam napis po arabsku. Oświetla was boskie oblicze. Gdy przyszło trzęsienie ziemi, miasto runęło w dolinę, na brzeg morza, z domów zostały same gruzy, a ludzie poumierali. Wiktor opowiada nam tę historię każdego dnia, my za każdym razem udajemy, że nigdy wcześniej jej nie słyszeliśmy. Czas płynie, woda jest różowa jak pierze długonogich ptaków. Nad flamingową wodą powinny unosić się flamingi. Białe i błyszczące morze wdziera się głęboko w ląd. Żeby nie dosięgły nas fale, w niektóre dni rozkładamy koce prawie przy samej restauracji. Wieje silny wiatr i oprócz nas rzadko pojawiają się na plaży turyści. Tylko pojedyncze chusty, mężczyźni prowadzący wielbłądy i włóczące się za nimi brudne psy. Wiktor leży zapatrzony w piasek i pali swoje ciemne papierosy. H mówi przez nos, spod koca wystaje zaledwie kosmyk włosów. H bawi się na skraju plaży, nosi tam i z powrotem wiadereczka z wodą, buduje zamki z piasku, cały czas podmywane przez fale. Nie chce przyjąć do wiadomości, że powinien budować trochę dalej od brzegu. Prawie nieustannie otaczają go chusty, usiłują sprzedać pomarańcze i pączki. A on przyjmuje wszystko, chociaż mu tłumaczyliśmy, że nie powinien, i później przychodzą do nas, żądając zapłaty. Wokół niego chusty, wyciągnięte ręce z cukrem, owocami i olejkami, a on ciągle buduje swoje nieudaczne zamki i czasami sprawia wrażenie, jak gdyby w ogóle nie dostrzegał stojących obok i nagabujących go kobiet. Ale one szybko się nauczyły, że H nie odmawia i chętnie zjada obrane i podetknięte mu pod nos banany i pomarańcze. Kobiety zostawiają swoje torby i kartony z owocami przy małym nieudaczniku i przychodzą do Wiktora po pieniądze. H stoi obok nieustannie niszczonego zamku - dlaczego nigdy się nie nauczy? - jak gdyby nie słyszał, co do niego mówię. A Wiktor milczy i chowając się za ciemnym szkłem okularów, rozdziela pieniądze wśród sprzedawców, gdy tylko o to poproszą. Popołudniami jeżdżę na wielbłądzie na sam koniec plaży, gdzie za murem i drutem kolczastym leży letnia rezydencja marokańskiej królowej. A Wiktor płaci bez szemrania, dostajemy wszystko, czego zapragniemy. W jego portfelu leżą niespożytkowane amerykańskie pieniądze. Jest różowo-pochmurnie, wiatr sypie piaskiem w oczy, przykryci kocami odpoczywamy na leżakach. H próbuje się bawić, ale narzeka na wszechobecny piasek. Wieje nieustannie, nie ma jak się schronić. Wiktor leży zapatrzony w morze. Widzę, jak w jego czarnych okularach odbija się woda, bawełniano-spienione fale, słoneczne plamki. Nie ma jak się schronić przed piaskiem. Głód daje się H we znaki, ten chłopiec mógłby jeść bez przerwy. Oranżada, pomarańcze i orzeszki ziemne. Spoglądam na niego, właśnie zsunął się z krzesła i rozmawia z siedzącymi pod stołem kotami. Włosy sterczą na wszystkie strony, prawie zupełnie białe od słońca, nowe piegi wtapiają się w stare. Jest taki malutki z tymi swoimi zaczerwienionymi ramionami. - Hej, ty - mówię - chodź! Przejdziemy się trochę. Tak bardzo cieszy się z propozycji, że mam ochotę zmienić zdanie. Oczy rozjaśniają mu całą twarz i w sekundę później stoi przy moim leżaku i przebiera nogami. Jego spocone dłonie, jasne żebrzące oczy. Nad plażą powiewają dzisiaj czarne flagi, to znaczy, że kąpiel jest wzbroniona, ale i tak się kąpiemy. Lodowata woda kłuje nas w łydki. Fale próbują mnie porwać, ale poruszam się ostrożnie na palcach i podskakuję za każdym razem, gdy nadchodzi nowa. H rzuca się w fale zupełnie bez pomyślunku. Widzę jego chude ciałko pod wodą, gdy myślę o nim teraz: wyglądał wówczas jak młoda foczka. Delikatna i zwinna. Chociaż tam i wtedy irytowała mnie jego gapowatość i dziecinne zachowanie, i to, że nigdy nie potrafił się zamknąć, i ciągle o coś marudził. Schylam się i wyciągam go z fali. Splątany supełek ramion i nóg, mokrych włosów i uszu. Gdy trzymając go w ramionach, brodzę ku brzegowi, zamienia się w przyssaną do mnie ośmiornicę. Słyszę tłukące się w jego piersi serce. Gdzieś tam w falach dopadł go strach, gdzieś tam uświadomił sobie, że prądy są od niego silniejsze. Wynoszę go na brzeg. Piasek jest białoszary i rozciąga się szeroko niczym pustynia. Lśniące morze, a później już tylko piasek. H mamrocze mi coś do ucha, ciągle jeszcze trzęsie się z zimna i ze strachu. Nagle oślepia mnie słońce, plaża jest tylko plamistą mgiełką, idę ku słońcu. Latawce na niebie, zdecydowany głos H i jego ośmiornicze ramiona. - Widziałem ją... pod wodą... jak wypłynąłem tak daleko... i wtedy zobaczyłem... ją... I mówi dalej, jego głos jest jasny, a oddech ciepły. - Miała na sobie żółte bikini... właśnie to żółte... włosy... pomachała mi, a później ty mnie wyciągnęłaś... ona wcale nie była daleko... miała taką łódkę, co na nas czekała... z tym... no... Supermanem... Wskazuje na górę. - Ale chyba ci tego nie pozwiedzała? Przecież nie można rozmawiać pod wodą - mówię, brnąc przez piasek w stronę kawiarni, gdzie czeka Wiktor. - Nigdy mi nie wierzysz. Mówi coraz bardziej zrzędliwym głosem i w końcu wybucha płaczem. I wyjątkowo wcale mnie to nie drażni. Czuję jego mokrą, ciepłą głowę i szybkie bicie serca. To tylko mój niczemu nie winien braciszek. To tylko oślepiające nas słońce i uciekające niebem latawce. To tylko piasek, wszystko jest tutaj piaskiem, nie ma się przed nim jak schronić, przyciskam H jeszcze mocniej do piersi i niosę go przez nadmorską promenadę. Zanim dojdziemy do kawiarni, zdąży zasnąć. Stoję otoczona falami. Rwące prądy chłostają mnie po nogach, na wietrze łopoczą czarno flagi ostrzegawcze. H w moich ramionach jest zimnym węgorzem, który chce wrócić do morza, wśliznąć się w fale w poszukiwaniu ciebie, z nadzieją, że jesteśmy w wodzie tylko po to, żeby zabrać cię do domu. Czarne flagi na plaży, nie wypuszczam go z rąk. Prądy zmieniają się tak szybko. Jak dzisiaj. Dopiero co unosiliśmy się spokojnie na falach, a teraz trudno utrzymać równowagę. Przyciskam go do siebie mocno. Połyskująca bielą skóra. Widziałam ją pod wodą. Widziałam, jak wciągają go prądy. Mogłam go tam zostawić, ale nie zostawiłam. Nie pozwolę, żeby przyszedł do ciebie sam, beze mnie. Udaję, że chcę go wypuścić, ale w ostatniej chwili wyławiam z wody. W ostatniej sekundzie. Ratuję go. Powierzchnia błyszczy różowo, ludzie z podwiniętymi nogawkami brodzą w wodzie, chociaż parasole posrebrzył szron. Całymi dniami przesiadujemy w kawiarniach i patrzymy na morze. Na stołach: lepkie obrusy z ceraty w różyczki i plastikowe kwiaty w niewielkich doniczkach. Piję teraz kawę, H żłopie oranżadę, ale ja zamawiam kawę, jak Wiktor. Jest gorzka i ciemna i po chwili wywołuje w głowie kompletną pustkę. Do szklaneczki kawy zawsze dostajemy podłużne i żółtawe kawałki cukru. Wokół nas brzęczą muchy, z fabryki ryb dochodzi ostry zapach. Wokół nas: czerwone murowane domy i śniadoskórzy ludzie. Koty chowają się pod stołami. Nie lubię ich. Czasami prosimy kelnerów, żeby je przegonili. Niektóre mają wyżarte uszy i różowe rany w plamistej sierści. wielbiciel kotów ani na chwilę nie odrywa od nich oczu. Kiedy wydaje mu się, że nikt nie widzi, próbuje je dokarmiać. I ludzie w kawiarniach są tacy dziwni, kudłaci i z długimi brodami. Obieżyświaty, mówi Wiktor. Podobają mi się jedynie kelnerzy w swoich czarnych garniturach. I jeszcze ta biała miejscowość turystyczna, którą opuściliśmy kilka tygodni temu. Sabie d’Or. Złoty Piasek. Tak nazywa się plaża w Tarazouk, miasteczku, w którym teraz mieszkamy. Nie ma tutaj prawie żadnych turystów. Zaledwie kilku białych mężczyzn o twarzach pokrytych mrocznym cieniem. Na każdym kroku widać biedę, domy nie są białe - jak w miejscowości turystycznej - tylko czerwone, a spotykane w uliczkach dzieci - wychudzone i brudne. W wynajmowanym przez nas pokoju jest tylko jedno posłanie, łoże małżeńskie, w którym śpimy wszyscy troje. W miejscowości turystycznej mieliśmy osobne łóżka. Pościel jest żółta i śmierdzi. W samochodzie, w drodze do domu na ulicę Rajską. 0 wiele później. Niespokojne ręce H, jego wilgotny oddech. Kiedy nie zadaje pytań, oddycha tak głośno, że nie potrafię się na niczym skupić. Siedzi z tyłu, w stroju Supermana, i ten jego Superman strasznie ględzi. Cały przód z czerwoną naszywką jest mokry od śliny. Bo nieustannie paplający H ślini się teraz coraz bardziej. 1 znów zaczął ssać kciuk, chociaż już dawno temu skończył pięć lat. I ten oddech. Od niedawna czuję z jego ust taki dorosły, cierpki zapach, że czasami muszę odwracać głowę. H przestał ssać kciuk, gdy miał trzy lata, ale bąbelek został mu na zawsze. W nagrodę dostał strój Supermana, z którego dość szybko wyrósł. Teraz, gdy siedzimy w samochodzie, widać wyraźnie, że strój jest stanowczo za mały, rękawy za krótkie, nogawki za ciasne, a spomiędzy bluzy i spodni wystaje goły brzuch. Woda różowa jak flamingi. Zapachy uliczne: śmieci, kadzidełka, nieświeże ryby. I śniade dzieci pędzące gdzieś z tornistrami. Wszyscy mają tutaj taką ciemną karnację, a przecież nie są czarni, jak wyobrażałam sobie mieszkańców Afryki. Mężczyźni noszą cień zarostu, a dzieci z bliska pachną rybami. Wyciągając długie nogi w biegu między lepiankami, na nasz widok hamują, dotykają naszych włosów, wybuchają śmiechem. Chcą rozmawiać i bawić się z H, ale odciągam go w drugą stronę. Przerażają mnie ich umorusane i roześmiane twarze. Z fabryki ryb bucha czarny dym. Siedzimy na plaży pod parasolami. Sabie d’Or. Piasek jest biały i aksamitny. Cofająca się woda odsłania mnóstwo kamieni, o które H cały czas się potyka. Nigdy nie patrzy pod nogi. Tak wyraźnie lśnią w słońcu, a on i tak wpada prosto na nie, niezdara ciamajda, nigdy się nie nauczy. Raz po raz obijane palce są coraz bardziej pokaleczone. A on skacze na jednej nodze i wrzeszczy, i nie pomyśli ani przez sekundę, po prostu biegnie dalej przed siebie. Wieczorem przemywamy mu rany czymś w rodzaju spirytusu salicylowego i przyklejamy nowe plastry. Jest taki delikatny, H o papierowych uszach, szklanych palcach i ze łzami znaczącymi jasne smużki na twarzy. Czarne flagi na plaży, kąpiemy się mimo zakazu. Nurkuję z fajką, nie spuszczając z oka H, szukam ryb, które mogłabym złowić podbierakiem, ale ryby nie podpływają tak blisko brzegu, odstraszane falami i kwaśnym zapachem z fabryki. Na jachcie było lepiej, tutaj w ogóle nie mam szczęścia do ryb. Chcę wejść do wody z podbierakiem i próbuję strząsnąć z siebie H, ale przyssał się jak magnes, z pokrwawionymi palcami i bąblami na uszach. Wokół nas krążą muchy, odganiam ich tłuste ciała. - Poczekaj tutaj - mówię - zamknij oczy i zacznij liczyć, wtedy na pewno przejdzie. I przestanie boleć. Zamyka posłusznie oczy, a ja wbiegam do wody. Niosą mnie lekkie nogi, pod stopami zgrzyta piasek. Tutaj maska do nurkowania jest moim okiem, podbierak - moją bronią, trzymam go przed sobą, wypływając na głębinę. H stoi na brzegu i liczy, nie umie liczyć nawet do dwudziestu, więc powtarza wielokrotnie te same cyfry. A Wiktor ciągle leży i chowając się za ciemnymi okularami, myśli o morzu. Parasole znów pokrył szron, siedzimy w restauracji w Tarazouk. Fale obijają się o brzeg, moje ubrania przesiąknęły zapachem słonej wody. Wiktor zamawia dla nas ryby. Mają być świeże, poprosiliśmy o takie prosto z morza. Ciemne, słone zwierzęta z Atlantyku. Wzbudzają w nas śmiech, gdy tak leżą i wybałuszają wypalone ślepia. Śmiejemy się jednocześnie wszyscy troje, pierwszy raz odkąd zeszliśmy na ląd, i pomagam H wybrać ości. Mięso ryb pod osmoloną skórą jest gładkie i białe. Wiktor spogląda radośnie zza swojej porcji i właśnie w tym momencie mam wrażenie, że wszystko będzie dobrze, że wyjechaliśmy tylko na krótkie wakacje, że na jakiś czas zrezygnowaliśmy ze zwykłego życia na ulicy Rajskiej. - No to co, wracamy do domu? - pyta, wskazując szerokim gestem góry. Chociaż słyszałam to wcześniej, od słów i zamaszystego ruchu ręki robi mi się ciepło, bo teraz towarzyszy im uśmiech, uśmiech zwiastujący koniec tej wiecznej tułaczki. Wszystko jaśnieje od słów Wiktora: morze w oddali, twarze kelnerów, błyszcząca skóra ryb. Atlantyckie fale. Silne ramiona u brzegów oceanu. Mroczny, ssący dźwięk wody powracającej do morza. Siedzimy w restauracji położonej wysoko nad skałami. Pod nami woda niestrudzenie chwyta za brzegi. Siedzimy tutaj, nie czekając na nic - to zawrót głowy, to zawracanie głowy i szachrajstwo. Pod nami oceany, czas i stanowczość całej tej błyszczącej niebieskości, błyszczącej białawo zieleni i ssącej czerni. To przepaść. Nie wpadamy w nią. Nie wpadam. H - wielbiciel kotów myśli, że potrafi ukradkiem rzucać ulubieńcom kawałki ryb. Już go wcześniej ostrzegałam, ale i tak zawsze chce dokarmiać właśnie tego kota. Zawsze białego bez uszu, z żałosnymi resztkami sierści. Zamiast uszu ma przepastne krwawe dziury, znów porozdrapywał sobie rany. Bez uszu wygląda niebezpiecznie, oczy w jego kociej twarzy robią się ogromne i mroczne. Wiktor siedzi zapatrzony w morze, które tak bardzo pokochał. H rzuca kotom kawałki ryb. - Jest takie cudowne - mówi Wiktor do morza. Dochodzący z fabryki odór przybiera nagle tak bardzo na sile, że ogarniają mnie mdłości. - Przestań, idioto! Syczę w stronę H. - Daj mu spokój, powiedziałam. To cholerne kocisko jest zawszone, niebezpieczne, a w dodatku i tak niedługo zdechnie. Nie rozumiesz tego? Ma parchy i wściekliznę, zarazi cię i ty też umrzesz. - Wcale że nieeeeeee - protestuje, ale przestaje mu rzucać rybę. - Jeszcze nigdy nie widziałam takiego brudnego i ohydnego kocura. Chyba ci odbiło. Jak ten kot ci się podoba, to sam jesteś taki obrzydliwy. Mówię donośnie i wyraźnie, ale H udaje, że mnie nie słyszy. Siedzi pochylony nad resztkami jedzenia i grzebie palcami w rybiej skórce. Czekam, aż zacznie płakać. Wiktor marzy o morzu. Drzewa błyszczą intensywnie, kelnerzy rozkładają parasole w oczekiwaniu na deszcz, który nigdy nie nadejdzie, jasnowłosa kobieta znika pośród skał. To są zaledwie sekundy, to tylko kilkusekundowa słabość morza - gdy rzuca się ku skałom i zmiażdżone, jeszcze raz spływa w głębię. W ciemności. To są zaledwie sekundy ciemnych okularów i jasnych warkoczy. Ellen. Zrywam się z krzesła, H krzyczy, moje ramię przelatuje mu przed twarzą, myśli, że chcę go uderzyć. Biały kot czmycha po kamiennych płytach, w dół, ku morzu, potykając się, biegnę za zwierzakiem. - Myślałem, że chcesz go zabić. Gdy wracam, H stoi boso na murku i wita mnie radosną twarzą i bardziej niż zwykle rozcapierzonymi włosami. Kot Bezuszasty siedzi obok sandałów H i wbija we mnie swoje ślepia. - Weźmiemy go ze sobą do domu. Wiktor tak powie dział. Jak pobiegłaś. Siadam przy nim i patrzę na skały. Są czerwone, jak miasto. Na kilku z nich ktoś napisał białą farbą po arabsku. Oświetla was boskie oblicze. Warkocze zniknęły, ale ciągle jeszcze płoną mi w głowie, a jeśli się mylę? A jeśli cię nie poznałam? Ten brzydki uśmiech, ten obcy język, może to ty nie chciałaś mnie rozpoznać? H chodzi po murku jak po linie, za nim kot. Teraz, gdy nie mamy dla niego więcej jedzenia, jest jakby spokojniejszy, mniej zdesperowany. - Kogo goniłaś? - Tak sobie tylko pobiegłam - mówię. - Ścigamy się do wody? I zostawiamy za sobą skały i krzaki. Białe włosy błyszczą w słońcu. Kot przeskakuje z kamienia na kamień, cały czas obok nas, ale już mnie nie obchodzi. Byle H go nie dotykał. W oddali widać morze. Dover, dzień trzydziesty Umowy, zakłady, spadające gwiazdy. Nie mam siły o tym myśleć, chcę stąd wyjechać. Kanał jest jasny i oślepiający. Stanowczy. Morze podejmuje decyzje. Ludzie podejmują decyzje. Dzieci o pajęczych nogach brodzą po płyciźnie. Jest odpływ, błękitne niebo. Kilku wczasowiczów jeździ na nartach wodnych, wyglądają jak ociężałe owady zataczające ogromne koła na gładkiej powierzchni. Wczoraj Kanał napawał grozą, dzisiaj to woda jak każda inna, jasna i oślepiająca, o lekkim zapachu morszczynu i ropy. Jest tu dzisiaj chłopiec-topielec ze swoją mamą. Już nikt się na nich nie gapi, może dlatego, że przyjechali nowi turyści, a może po prostu zapomniano o wypadku. A jednak kobieta nie ma odwagi na samotne pływanie. Siedzą obydwoje na ręczniku z dala od brzegu i przyglądają się kąpiącym. Chłopiec cały czas trzyma się w jej pobliżu. Gdy wchodzi do wody, żeby napełnić wiaderko albo podnieść muszelkę - robi to błyskawicznie. Pozostaje jedna rzecz. Pokój hotelowy w Dover po twojej porażce. Blade słońce, samotny chłopiec Supermana, ślepe dziecko. Szachrajska gwiazda płynąca przez noc. Twoje pierwsze lato w morzu. Noc w Kanale. Wychodzę sama z hotelu, zostawiam was pogrążonych we śnie, pływam przy brzegu w porannym świetle, nie chcę ciepła pokoju. To Pokój Porażki. Meduzy łaskoczą moje ciało, woda jest lodowata i słona. Pływam tak jak ty, tam i z powrotem wzdłuż brzegu, spowita w mdłe i zimne światło słońca. Myślę o Ameryce. Na niebie bledną gwiazdy. Kiedy wracam, lustro hotelowe czerwieni się krwią. Na balkonie stoi H, woła mnie przewieszony przez barierkę, krzyczy tak przejmująco, że pękają nie tylko uszy, ale i on sam. Rodziców nie ma. Wbiegam po schodach i próbuję go uciszyć. W łóżku hotelowym. Otwarte drzwi na balkon. Superman ma zmoczoną pierś i otwarte usta, pachnie mlekiem i czymś jeszcze, czymś obcym i mrocznym. Oczy błyszczą gorączką. Zagłębiamy się w łóżku. Trzymam go za rękę. Obejmuję jego brzuch, twardy i ciepły. I jego usta. Mam później ich ślady na szyi. Przeźroczyste przeguby rąk ze smużkami krwi. Gdy wracasz, jesteś blada jak ściana, machasz do mnie przeźroczystą dłonią, obandażowanymi przegubami i idziesz spać. Wciskam się za tobą do łóżka. Za chwilę przychodzi H. Twoje włosy pachną intensywnie wiatrem i papierosami. Cukrem, solą i szpitalem. Karuzela z duszkami kręci się jak gdyby poruszona niewidzialną ręką. Pogromczyni Kanału w żółtym czepku i zamglone światło lampy nawigacyjnej. Gdy jesteś już po angielskiej stronie, ale jeszcze nieświadoma prądów, które za chwilę nadejdą, na horyzoncie spada gwiazda. Dostrzegam ją jednocześnie z Wiktorem. - Pomyśl sobie jakieś życzenie - mówi do mnie, kładąc palec na ustach. Woda jest czarna, słychać tylko oddech H i pluskanie przy kadłubie łodzi. Widzę cię w wodzie, zapatrzoną jak zawsze w morze, i życzenie przeszywa mi głowę niczym strzał, wbrew mojej woli. Gwiazda spada dla mnie i Wiktora. A życzenie. Jest mocne i pewne, słowa wyraźne i jasne jak czepek pływacki, spada jak gwiazda przez moje ciało życzą sobie żeby ci się nie udało Ostatnia noc w Tarazouk. Jutro w końcu zrobimy użytek z naszych biletów lotniczych. Wiktor przestał wpatrywać się w morze i tym razem odebrał bilety, zamiast jak zwykle zrezygnować z nich w ostatniej chwili, nie mam pojęcia, jak długo byliśmy na tutejszych plażach. Znów patrzy nam w oczy i poczuwa się do odpowiedzialności, ale nie dba o chore koty, uśmiecha się niejasno, gdy H pyta, czy może je brać na ręce. W ostatnią noc przed wyjazdem budzi mnie jakiś jękliwy odgłos. To na pewno nie jest płacz H śpiącego z ręką na twarzy, z otwartymi ustami i ze zwisającą z łóżka nogą. Od czasu do czasu sennymi marzeniami drgają mu palce. Leży pod łóżkiem, w plecaku. Ten biały Bezuszasty Z Ranami. H ściągnął plecak sznurkiem i zaciągnął dokładnie rzemyki. Rozluźniam je, kot wylatuje jak pocisk i drapie mnie po twarzy. I zanim zniknie na balkonie, poczuję jeszcze jego zapach. Śmierdzi rybą i kocimi sikami. Rano na widok pustego plecaka H wybucha płaczem, ale nie odzywa się ani słowem. A w jego ustach pojawia się nowy zapach, kwaskowaty dorosły smak, nie mający nic z bieli i mleczności. Siedzę na balkonie i czekam, aż Wiktor skończy się pakować. Nie śpieszy mu się. Długie chwile. Siedzę na łożu małżeńskim i oddaję się myślom. Godzinami. Wiktor szuka okularów przeciwsłonecznych, które cały czas ma na czole. Palę podebranego mu ciemnego papierosa. Fale uderzają o brzeg. Niebo jest zamglone, wszystko przenika wilgoć. Nasze ubrania i twarze, i pościel hotelową. Myślę o morzu. O tym, jak podejmuje decyzje. Jak ludzie podejmują decyzje. Myślę o tobie. H ciągnie mnie za rękę. Świeżo umyty w świeżo wypranym stroju Supermana, pachnie mydłem. - Jedziemy? - Za chwilę. - Gdzie teraz jesteśmy? - Już mówiłam. W Maroku. W Afryce. - A gdzie teraz pojedziemy? - Nie pytaj tyle. - I love you. - Dobra, dobra - wzdycham, odpychając go lekko. Dmucham mu w twarz dymem z papierosa, dmucham na morski widoczek. Dmucham na fabrykę ryb. Na wszystko. Dover, dzień trzydziesty pierwszy Jest noc, świadoma swoich powinności latarnia morska migocze monotonnie, słyszę brzęczenie owadów. Ze skropionych benzyną gazet robię na plaży niewielkie ognisko. Palenie dzienników to potworność, palenie twoich słów to potworność. Miałam zamiar oddać ten pamiętnik właścicielce. Widokówki? Trudno mi z nimi wytrzymać. Rzeczy z twojej torby podróżnej - chyba po prostu je rozdam. Postanowiłam, że wracam do domu. Zdecydowałam się po przeczytaniu notatki o Sally. Hapy Sally nie żyje. Dowiedziałam się o tym z gazety porannej. Zmarła w Lund we wtorek (15 czerwca 2001) w wieku dziewięćdziesięciu lat. Zaledwie kilka linijek. Pewnie dostanę z powrotem wysłany do niej list. Kiedy wyszła na ląd w Dover. Przeżyła chwilę triumfu. I porażki. Ktoś rozpala ognisko na plaży, ludzie ściskają jej dłonie. Fosforescencja, wapienne skały, smak zwycięstwa w ustach. Pomagają jej zetrzeć lanolinę. Wiadomość od Marguerite wypada z pamięci. Później. Happy Sally wychodzi za mąż (nie za redaktora Eidmarka), rodzi syna. Po wojnie raz jeszcze przepływa Kanał. Czy Marguerite naprawdę wypada z pamięci? Inna pływaczka. O ramionach pełnych latawcowych dzieci. Dover, dzień trzydziesty drugi Białe niebo. Upał. Jestem tutaj od przeszło miesiąca. Sezon turystyczny w Dover rozkręcił się na dobre. Parasole zawładnęły plażą. Opuszczam Anglię, opuszczam Kanał. Oddałam klucze w recepcji, pożegnałam się z kelnerami w szklanej kawiarni. Wyjeżdżam bez pożegnania z chłopcem-topielcem. Siedzę na walizce na przystanku autobusowym. Niebo nad Dover błyszczy bielą, światło drga niespokojnie. Plaża wypełnia się amatorami kąpieli słonecznych. Właśnie nadciąga przypływ. Kąpielowicze przenoszą się coraz dalej w głąb plaży. Wypatruję chłopca-topielca i jego mamy, nie widziałam ich od kilku dni. Za chwilę przyjedzie autobus, za parę godzin mam samolot. Z zatoki dochodzi warkot motorówek, Kanał śpiewa pieśń flaminga, skrzekacz nie przestaje zrzędzić: A gdyby ci się udało? A gdyby ci się udało? A gdyby ci się udało? Wiem. Takie myślenie nie ma sensu. I tak nigdy się nie dowiem. Odpłynęłaś. Albo utonęłaś. Z nieba nad Dover spadła gwiazda, a ja, nie namyślając się, wypowiedziałam życzenie. Życie po prostu się zdarza. Jest jak kwiaty. Jak słońce. Jak zapadająca po dniu noc. ATLANTYK, OTWARTE MORZE, DESZCZ (nigdy niewysłana, Wiktor znalazł ją w trakcie porządków na jachcie) Ameryka. Lepka i gorąca, z parującym asfaltem. Ale w hotelach mają klimatyzację. Na pewno wam się spodoba. Domy drapiące niebo, pamiętacie, jak o tym rozmawialiśmy? Że pojedziemy do miasta, w którym domy dotykają nieba. Jest potwornie gorąco, noce w kambuzie są nie do wytrzymania. Podążają za nami czarne chmary much, nie cierpię ich. Nie cierpię całej tej podróży. On o tym wie, a mimo to ciągle się do mnie uśmiecha. Ten jego jasny uśmiech! Dopóki się uśmiecham, dopóty nic się nie stanie - wiem, że tak myśli. Widzę was na ulicach Nowego Jorku, biegacie między domami w sierpniowym słońcu. Wiktor nakupi wam masę rzeczy, pokaże wara to miasto, zabierze was do wnętrz drapaczy chmur. To będzie wasze miasto. Cały czas o niej myślę, o Sally, zasypiam z nią i budzę się z jej imieniem na ustach. A czasami, na granicy snu i jawy, opuszczam swoje ciało i nawiedzam jej ciało-motor. Znów stoję na brzegu w Dover i czekam, aż zmierzą siłę prądów. Czuję spadające na mnie niebo, patrzę na przywiązaną do sznurka puszkę, na jej taniec w wodzie. Widzę szczupły kark redaktora Kidmarka, dochodzi do mnie zapach lanoliny i właśnie wtedy, właśnie w tym momencie - wszystko |jest tak, jak powinno było być. twoja Ellen @