Frances Hodgson Burnet: Tajemnica dworu Storyham Fnmces HodgsonBurnettT^JJlSi? [MB^w STORNHAMprzełożyła Ewa Oświęcimskanooas ORBIS. Tytuł oryginałuTHE SHUTTLEPrzekład i opracowanie literackieEwa OświęcimskaCopyright for the Polish edition andtranslationby Wydawnictwo Novus OrbisGdańsk 1995^WProjekt graficznyseriiProjekt okładki i stron tytułowychGrażyna GrzebińskaRedaktorElżbieta WąsiewskaRedaktor techniczny Krystyna ŁączekWydanie i. Gdańsk1995ISBN 83-85560-34-3 yAkc. ^/^Skład '^ff==i^ Gdańsk, tel. (0-58) 47-64-44DRUK lOPRAWAZakłady Graficzne w Gdańskufax (058) 32-58-43Rodzina VanderpoelówLosy takich amerykańskich rodzinjak Vanderpoelowie tworzyłyhistorię Stanów Zjednoczonych. Pierwszy z Vanderpoelów, Reuben,skupował skóry dzikich zwierząt od okolicznych Indiana/stawiając sięprzytym niezwykłą chytrościąi pomysłowością. Handlował zresztąwszystkim, co dało siękupić tanio, asprzedać drogo. Poślubił córkęskąpego sklepikarza, który właśnie wyemigrował z małego miasteczkaw północnej Anglii. Panna owa wzbudziła szczery podziwReubena,gdy w mroźny, wietrzny dzień na środku ulicy zdjęła halkę, byprzehandlowaćją na błyskotkę zdobiącą pewną Indiankę, zaktórą innaznów indiańska dama była skłonnarozstać się z cennym futrem. Przyszła pani Vanderpoel była równie zachwycająca jak jej mąż. Wspólnymi siłami zbili majątek, który półtora wieku później, skrzętniepomnażany przez następnepokolenia, stanowił przedmiotpodziwuiplotek całego Nowego Jorku. Pierwszy Vanderpoel przekazał cnotę zachłanności spadkobiercom. Sam niepotrafił czytać ani pisać, lecz jego synposiadł już tęumiejętność, zaś wnuk był całkiem nieźle wykształconym dżentelmenem jak na człowieka, który zajmował się wyłącznierobieniem pieniędzy. W trzecim pokoleniu zmieniłsię nakorzyść wygląd, szczególnieprzedstawicielek płci pięknej rodziny. Czwarty Vanderpoelmiał jedyniedwie córki. Wychowały się w zbudowanej za bajońskie sumy rezydencji rodzinnej położonej w eleganckiejdzielnicy Nowego Jorku. Gazetyprześcigały się w szczegółach, opisując kosztownemeble i tkaniny,którymi upiększono buduary i sypialnie panienek. Wanna panny Rozalii wykuta była z marmuru sprowadzonego aż zCarrary; do kąpieliużywała soli o zapachu bladoniebieskiego irysa florenckiego. Te orazinneszczególiki z życia panien Vanderpoel umilały życie czytelnikomnowojorskichgazet. Kiedy Rozalia wkraczaławdziewiętnastąwiosnę, do Nowego JorkuRozdział I. ^przybył sir Nigel Anstruthers. Był jednymz tychangielskich arystokratów, dla których pobyt na ziemiojczystej stał się zbyt kłopotliwy,dlatego zapragnął poszukać szczęścia gdzie indziej. Stare nazwisko,opowieści o zamkach i rezydencjach, w których bywał, o polowaniachwjakich brał udział, otoczyłyjego postać romantyczną mgiełką. W owejepoce przeciętny Amerykanin niezdawał sobie zupełnie sprawy ztego, iż owe zamki i rezydencje miały przypaść wudzialestarszym braciom, arystokratyczna rodzina wcale nie kwapiła się do bliższej znajomościz tłumami ubogich krewnych, a sezon londyński, polowania i wyścigi stanowiły rozrywkę wyłącznie bogatych członkówfamilii. Sir Nigel nim jeszcze opuścił ojczystą ziemię, miał wyjątkowonieprzyjemnąrozmowęze swącioteczną babką, żoną anglikańskiegobiskupa. Ulubionymzajęciem tejbardzo niesympatycznejdamy o grubo ciosanej twarzy, było wtrącanie się w sprawy bliźnich. Ochrypły głosdodawał jej uwagom zgryźliwości. - Nie mampojęcia, czego szukaszw Ameryce - zauważyła kostycznie. -Nie stać cię nawet na zapłacenie krawca,atym bardziej napodróżedla przyjemności. Nie zamierzamy, animójmąż, ani ja,finansować cię i mamynadzieję, żesię tego po nas nie spodziewasz. Radziłabym ci zatrzymać się w Nowym Jorku. Słyszałam,że córkikupców nowojorskich wprostociekają złotem, a bardzo im pochlebiająalianse z naszą sferą. Zawsze możeszmimochodem zauważyć, żemasz w rodzinie markizę. Nie musisz dodawać, że uważała twego ojcaza szubrawca, matkę zaawanturnicę i nigdy nawet niezostałeśdo niejzaproszony. Możesz również przypadkowo wtrącić wrozmowie, żemasz wrodzinie biskupa. Pałac. nawet pałac biskupi. powinien naAmerykanach zrobić wystarczająco silne wrażenie. Pewnie pomyślą,że to pałac królewski - dodała z pogardliwym śmiechem. Sir Nigel poczerwieniał i spojrzał nanią wściekłym wzrokiem. - Jak na dobrze urodzoną kobietę -zauważył późniejw rozmowiez matką - ciotkaMarianna jest najbardziej ordynarną, starą babą, jakązdarzyło mi się spotkać. Zachowuje się jak straganiarka. Uwaga ta byław pełni usprawiedliwiona, lecz należydodać, że jegowłasne zachowanie niebyłolepsze, zaś opoglądach i moralnościtegopana możnabyło rzecto samo. Oczywiście Rozalia Vanderpoel niemiałao tympojęcia. Była ładnym, rozpieszczonym,delikatnym stworzonkiem. Od dzieciństwa66Iotaczało ją uwielbienie, a każde życzenie było natychmiast spełniane. Świat Rozalii wypełnialidobroduszni, hojni przyjaciele i krewni, którzypodziwiali jej toalety i radowali się dziewczęcymi triumfami. Kiedywreszciezaczęła bywać, swój pierwszy sezon spędziłafruwającz jednego balu nadrugi. Miała szczupłą figurkę, małedłonie i stopy, talięjak osa,a jasne włosy delikatnością przypominały puch. Nie była zbytmądra, lecz łagodna iniewinna,wprost urzekaładziecięcą prostotą. Władczy charakter sir Nigela ogromnie jej imponował, a on sam niezmiernie się jej spodobał. Ośmioletnia siostra Bettina miała silniejszy charakteri nie tak podatną na wpływynaturę. Długonoga,zmocno zarysowanąbródką,o szaroniebieskich, ocienionych czarnymirzęsami ślepkach, zwykłaspoglądać wszystkimprosto w oczy. Kształciła się wniewiarygodniedrogiej szkole, gdzie pobierało naukę grono równie bogatych panienek. Od pierwszej chwili nie znosiła sir Nigela, abędąc amerykańskimdzieckiem nie zawahała sięprzed wyrażeniem swej opinii. - Jest wstrętny. Nienawidzę go. Zadziera tylko nosai jest zadowolony, że się go boisz. Nigel znał dotychczastylkoangielskie dziewczynki, spędzającedzieciństwo z dala od rodziców i widywane od czasudo czasu naspacerach w towarzystwie guwernantek. Irytowała gosmarkula, którawkraczałado salonu, kiedy jej przyszła na toochota i wtrącała siędorozmowydorosłych. - Wy, amerykańskie dzieciaki, jesteście zbyt zuchwałe - oświadczył któregoś razu,gdy Bettybez ogródek wypowiedziała swoje zdanie. -Gdybyś była moją siostrą imieszkała nadworze w Stornham,nosiłabyśfartuszeki siedziała wklasie ucząc się lekcji. Nikt niewidywał mojej siostry, Emilii, gdy byław twoim wieku. - Aleja nie jestem pana siostrą, Emilią-odpaliłabezczelnie Betty. -i prawdęmówiąc, cieszy mnie to. Nigel poczerwieniał gwałtownie i zaśmiał się nieprzyjemnie. - Myślę, że też mogę sobie pogratulować z tego powodu -oświadczył szyderczo. -Gdybym miała być czyjąkolwiek siostrą-odparłarozjuszonaBetty - to w każdym razie nie chciałabymbyć siostrą pana. - Betty, niebądź niegrzeczna -wtrąciła sięRozalia z wymuszonym śmiechem. -Przyszła do ciebie Mina Thalberg. Idź się zniąprzywitać. KiedyBettina wymaszerowała z salonu z podniesionągłową, Rozalia uśmiechnęła siępojednawczo. - Proszę nie mieć jej tego zazłe - rzekła. -To naprawdęwspaniałedziecko, ale bardzo szybko wpadaw złość. Za chwilę jejto minie. - Nikt bynie zniósł czegoś takiego wAnglii - zauważył Nigel. -Ona jest piekielnie rozpuszczona. Kiedy Betty usłyszała o zaręczynachsiostry,przez chwilę milczaławosłupieniu, po czymwybuchnęła płaczem. -No wiesz, Betty! - wykrzyknęła Rozalia. -Jesteś najdziwniejszymstworzeniem, jakie w życiu widziałam. Bettinawytarła gwałtownie oczy chusteczką. - On ciebie skrzywdzi - powiedziała. -Zniszczycię. Wiem to. Wolałabym sama umrzeć. Po czym wypadła jak burza z pokoju i nigdy więcejnie powiedziałaani słowa natentemat. Nie potrafiła wytłumaczyćswej niechęci aniprzeczuwanych nieszczęść. Niepotrafiła wyjaśnić tego nawet samejsobie. Rozdział IIBrak zrozumieniaChociaż Amerykanie ogólnie uważani byli za ludzi interesów,w pewnejfinansowej dziedziniesir Nigel Anstruthers musiał uznać ichza wyjątkowo tępych. W doskonale oczywistej i prostej sprawie określenia fortunyjaką dysponowałajego córka, Reuben Vanderpoelwydawał sięwręcz niedorozwinięty. Zdawał się nie rozumieć sprawoczywistych. W końcu dobrzeurodzony mężczyzna nie przepływaAtlantyku i nie poślubia córki nowojorskiego milionera, jeśli niespodziewasię osiągnąć z tego powodu jakiegośzysku. WAngliisprawyte traktowano znacznie rozsądniej. Majątek żony, podobnie jakonasama, stanowiłwłasność męża. Nigelw najmniejszym stopniu nie pragnął mieć żony inic bygo niezmusiłodo przedsięwzięcia tak desperackiegokroku, gdyby nieto, żepo prostu musiał wten czyinnysposób zdobyć pieniądze. On i matkaod lat żyliz trudem wiążąc koniec z końcem. LadyAnstruthers mieszkała w wiejskiej posiadłości, skąpiąc sobie wszystkiego, lecz wobecświata prezentowałanieugięte stanowisko. Była wystarczająco niesympatyczna, byw krótkim czasie ograniczyćznajomości doniezbędnego minimum. Raz do roku składali jej wizytę pastorz żoną, czyktóryś z sąsiadów, ale tobyło wszystko. Krawcowa przerabiaław nieskończoność jej stare suknie. Lady Anstruthers uważała, że z racjiurodzenia przysługujejej prawo bycia arogancką i nieuprzejmą. i oczywiście, niewiele osób uważała za równe sobie. Chociaż skąpiła sobie wszystkiego, sirNigel musiał odpowiedniopokazać sięw Londynie. Przez kilka latzapraszano go do domów i napolowania, lecz po pewnymczasie zaproszenia przestały nadchodzići młody człowiek został zapomniany. Wówczas wyniośle traktowaniprzezniegokupcy zaczęli upominać się o nie zapłacone rachunki. W klubienikt sięnie cieszył na jego widok,a raczejwyglądałona to,iż inni członkowie go unikali. Sytuacja w StornhamCourt była równieprzygnębiająca. Lady Anstruthers przedstawiała ją bez ogródek, gdyczasami okoliczności zmuszały synadozłożenia wizyty w rodzinnejposiadłości. Nie mieli grosza, dzierżawcy uciekaliz walących się chałup, pensje służących i rachunki nie opłacane były od lat. - Przedstawiasz sytuację tak,że gorzejnie można- warczałNigel ponuro. -Po prostu podaję fakty - odpowiadała ze zgryźliwym spokojem. Mężczyzna,który nie ma zaco utrzymać swej posiadłości, zapłacićkrawca, czynszuza mieszkaniew Londynie, doprowadzony jest doostateczności. Nigel Anstruthers pożyczyłnieco grosza, przybył doNowego Jorku i zaczął się zalecać do głupiutkiej Rozalii Vanderpoel. Lecz sardoniczna uciecha przeradzała sięw oburzoną irytację,w miarę jakprzekonywał się, iż w kwestii małżeństwa Amerykanienaiwnie sądzą, że strony zainteresowane kierują się głównie uczuciem. Mężczyzna żeni się wyłącznie z miłości, adelikatność nie pozwala mupytać rodziców ukochanej,jakieodszkodowanie zamierzająmu wręczyć za utratę wolności. Milionerzy niechcieli finansowaćswych zięciów, a ichcórki nie pojmowały,że mężczyzna powinien byćsowicie opłacony za pełnienie obowiązków męża. Jeżeli bogaci ojcowieasygnowali jakieś fundusze,przekazywali je bezpośredniocórkom, które dysponowały nimiwedle swejwoli. Oczywiście w tym. ostatnimprzypadku sir Nigel uparcie dowodził, iż wola żonywinnazgadzać się z woląmęża. Tym niemniej powolistawałosiędlańoczywiste,że nie wszystko pójdzie tak, jakto sobie obmyślił, kiedyzaczął starać się o rękę różanolicej, lalkowatej Rozalii. Gdyby zażądałod przyszłego teścia zabezpieczenia finansowego, wzbudziłby tylkojego podejrzliwość. A wcale nie pragnął, by ktokolwiek przyglądał sięjego przeszłości, czy to pod kątem finansów, czy też stylubycia. Miałdość nieprzyjaciół,którzy z radością udzieliliby o nim informacji,a lepiej, abypozostały one w cieniu. Zawsze znajdą się ludzie gotowiwtykać nos w nie swoje sprawy. - i uważają,że jestem doszaleństwa zakochany w tej wdzięczącejsię, amerykańskiej dzierlatce! Dowszystkich diabłów! - parsknął pogardliwym śmiechem bardzo przypominającym dźwięk, który wyrwałsię zust jego ciotki pod koniec ich ostatniejrozmowy. Kiedy jednak powrócił do hotelu,z zimnąkrwią przemyślałcałąsprawę odpoczątku. Wszystko musi . być załatwionejak najprędzej. Nietrudno będzie mu później pokierować nieśmiałą dziewczyną, takjak zechce. Od początku ichznajomości Rozalia uznawała jegowyższość. Rumieniła się ze wstydu, ilekroć zwrócił uwagę na popełnionyprzez nią błąd. Mógł ją wkażdej chwili zmrozić idoprowadzić dorozpaczy wyniosłym milczeniem. Kiedy już będzie żonaty, z łatwościązdoła urządzić wszystko po swojej myśli, wjedynie słuszny sposób. Gdybyżenił się zmądrzejsząkobietą, trudniej byłobymu ją ujarzmić. Rozalię wystarczyło zaskoczyć lub wystraszyć oskarżeniami,szyderstwemczy posępną minąi już była tak oszołomiona, że nic niepojmowała. W końcumoże się to wszystko skończy lepiej niż przypuszczał. Pomyśleć tylko,co by było, gdyby toBettina, a nie Rozalia byłana wydaniu! W pełni doceniając szczęście, iżnie stara sięo Bettinę,powędrował dalej w ponurej zadumie. RozdziałIIIMłoda Lady AnstruthersWeselu młodejpary towarzyszył niewiarygodny rozgłos. PannaVanderpoel sprawiła sobie przeróżne wspaniałestroje, a klejnoty kupiła u Tiffany'ego. Niezliczone kufry z wyprawą płynęły wrazz niąprzezAtlantyk. Gdy statek odbijał od nabrzeża, zdawało się onobarwnym, ukwieconym ogrodem,bodo ostatniego miejscawypełniałaje rodzina,przyjaciele i znajomi, przybyli by ją pożegnać. Śmiejąc sięi machającchusteczkami życzyli jej szczęścia. Sir Nigel stał u boku Rozalii, bardzo niezadowolony z tego rozgardiaszu. - Jakiż piekielny hałas robią ci Amerykanie - zauważył, nim jeszcze oddalilisięna tyle, bynikt ich nie usłyszał. -Naprawdę odpocznę,kiedy wreszcie znajdę się w kraju,w którym kobiety nie śmiejąsię takgłośno. Młoda lady Anstruthers miała sporo okazji poznania prawdziwegocharakteru męża, jeszcze zanim dopłynęlido Anglii. Któregoś dnia spoczywała na leżaku, a Nigel spacerował po pokładzie z wyrazem niepojętej dlaniej, pochmurnej urazy na twarzy. Biedna dziewczyna nie byładość mądra,by zostawić go w spokoju. - Co się stało, kochanie? -spytaławsuwając małą rączkęw jegodłoń. Lecz wiedziała, żepostąpiła nietaktownie, gdy odburknął chłodno. - Nic. -Chyba jesteś nieszczęśliwy. Czasami wydajesz się taki. takiinny. - Mam swoje powody dozmartwień - odparł sztywno, najwyraźniejdając jej do zrozumienia, że pozwalasobie na zbyt wiele. Właśniebowiem bezzachwytu rozważał swoją obecnąsytuację. Oto zwaliłsobie na głowę kłopot w postaci amerykańskiej żony i powracał dokraju bez żadnej korzyści, jakąmu tomałżeństwo powinno przynieść. Rozalia posiadała co prawda majątek, leczon nie miał nad nimżadnej11. kontroli. Nie dopuściłby dotego, gdyby nie znajdował się w taktrudnejsytuacji finansowej,ale nie mógł sobie pozwolić na żądania. Oczywiście lepiejbyło mieć majętną, głupią,łagodną i bezwolną żonę,niż żyćbez groszaprzyduszy, i pouszy w długach. Irytowało go jednakniewymownie, gdyRozalia nie pojmowała, iż jedynie naturalnym i słusznym rozwiązaniemtej sytuacji byłoby powierzenie majątku mężowi. Wielokrotniepróbował tę sprawę odpowiednionaświetlić, lecz dosłownieplątał się w słowach, gdy nic nie pojmując patrzyła naniegozaniepokojonymi, naiwnymi,niebieskimi oczami. Rozalia byłazdumiona,żenie zachwycał się jej wytwornymi toaletami. - Kobiety amerykańskie wiecznie się przebierają i za wiele myśląo szmatkach- zauważył sympatyczniezaraz na początku podróży. -Wyrzucasz na stroje więcej, niż towypada dobrze urodzonejdamie. - Och, Nigel! -zawołała przygnębiona. - Przykromi, ale to prawda -dodał wyniośle. Siedziaławłaśniew luksusowej kabinie, okryta szlafroczkiem obszytym kaskadami koroneki haftowanych wstążek, a Hanna, jej wierna pokojówka czesała długie włosy swej pani szczotką z monogramemwysadzanym klejnotami. Rozalia wyglądałanaprawdę uroczo. LeczNigel Anstruthers niezamierzał jej tego przyznać. Wciągnął głębokopowietrze i zauważył zobrzydzeniem. - Te perfumy dosłownie mnieduszą. Wtakich sprawach kobietapowinna byćbardziej dyskretna. - Och, Nigel! -zawołała poruszona Rozalia. -Hanno, zawołajstewarda, żeby otworzył okno. Czy naprawdę są tak silne? - dopytywałasięniespokojnie, gdy Hannawyszła. -To okropne. Aleto tylkoirys florencki. Nie wiedziałam,że Hanna zapakowała saszetki z perfumami dokufrów. - Moja droga Rozalio - zauważył Nigel jednymruchem rękiwskazując zarówno ją jak i kufry. -Po prostutowszystkojest zbyt krzykliwe. - Wszystko. co? - nie mogła złapaćtchu Rozalia. - Tekoronki, kokardki, złote przybory toaletowe i flakony perfumwysadzaneklejnotami. -Przecież to. to prezenty ślubne. OdTiffany'ego. Wszyscy uważali, że sąśliczne. 12- Pasujądo toaletki Francuzki z półświatka. Czuję się, jakbymtrafił do apartamentu jakiejśfrancuskiejsubretki. Rozalia zaczerwieniła się,po czym wybuchnęła płaczem. Usiłowała to jednak ukryć, gdyż właśnie wróciła Hanna. Pochyliłagłowęi ukradkiem ocierała oczy, podczas gdy pokojówka kończyła jej toaletę. Może Nigel powinien ożenićsię z kimś mądrzejszymod niej. Możego jużznudziła. Ilekroć dochodziła do tego punktu wrozmyślaniach,łzy zaćmiewały jej wzrok iogarniała ją fala tęsknoty za domem. Czasamizmęczona płaczem usypiała. Nim dobili do brzegów Anglii była już tak rozstrojonaudawaniem,że nic sięnie zmieniło, iż z trudem nad sobą panowała. Lecz noweprzeżycia londyńskie sprawiły, że poczuła się lepiej, anawetmiałanadzieję, iżjejobawy są tylko wytworem wyobraźni. Ten nawrótnadziei uczynił ją na powrót beztroską iradosną. Niemogła się powstrzymać od okrzyków zachwytu, gdy jechali powozem ulicami Londynu. Nie zdawała sobie sprawyz tego, iż jej niewinna nieznajomośćwszystkiego, co on znał od dzieciństwa;okrzyki podziwu, ilekroć mijalijakiś pomnik, sprawiały, iż czuł się, jakby zabrałna przejażdżkę pokojówkę. Zanim udalisię doStornhamCourt,spędzili kilka dni w Londynie. Sir Nigel nie zamierzał objawiać swej obecności światu, lecz fatalnymzbiegiem okoliczności niektórzy jego wierzyciele odkryli, iż przybył doojczyzny i to zamerykańską żoną. Towystarczyło, by uznali, iż nadeszławłaściwachwila, aby przesłać mu nie zapłacone rachunki. W tejkwestii podzielali oni bowiem proste rozumowanieNigela; nieświadomi,iż można by je uznać za grubiańskie. Mężczyzna pogrążony pouszy w długach z całą pewnością miał nadzieję, iż jego wierzycielispłaci młoda dama, którą poślubił. Z każdą pocztą napływały liczne rachunki, czasami z załączonymlistema czasami zdecydowany przedstawiciel firmy domagał się posłuchania, co niezmiernieirytowało Nigela. Zczasemzapewnezdołaodpowiednio wytresowaćRozalię,bypojęła, naczym polegają jejobowiązki, ale potrzebowałna to czasu. Była takprostodusznie głupia,że wprost wychodził z siebie wściekły na los,któryzmusił godotegomałżeństwa. Prawdęmówiąc Rozalianigdy dotąd nie zetknęła się zczymśtakimjak niezapłacony rachunek. CórkiReubenaVanderpoela nigdy niemiały do czynieniaz rozzłoszczonymi kupcami. Kiedy przybywały do. ,sklepów, witano je znieukrywanym zachwytem. Najmniejszeich życzenie było natychmiast spełniane, a wszystko, czymsklep dysponował, byłodo wglądu. Mogły kupić, cochciały iza ile chciały. GdybyNigel był miłym, młodym, kochającymmężem i wyznał żonieprawdę, rzuciłaby mu się na szyję i błagała, by wziął jej pieniądze nazaspokojenie wierzycieli. Napisałabynatychmiastdo ojca i o więcej,gdybyokazało się to konieczne, wiedząc, iżbyjejnie odmówił. LeczNigel kochał tylko własną osobę i nie zamierzał żoniewyjaśnić, żeoszukał jąz czystej próżności, że jegopozycja i majątek nic nieznaczą i wrzeczywistości jest nędzarzem tonącym w długach. Chciał,bypieniądze wręczono mu jakonależną dań, którą byłby łaskawprzyjąć. W końcu po co się żenił? Brak zrozumienia tej oczywistejprawdy przez Rozalię tylko podniecał jego wściekłość. Biedna Rozalia wzoremnowo przybyłych Amerykanek radośniewędrowała odsklepu do sklepu, sprawiając sobiecoraz to nowetoalety, atakże kupującświecidełka i prezenty dla przyjaciół i rodziny. Ilekroć dostarczano do hotelu nowe zakupy, Nigel wpadał w corazwiększązłość. Że też ta głupia kobieta robiła, co chciała ze swymi pieniędzmi, a onnie mógłjej tegozakazać! - Wydajesz mnóstwo pieniędzy - zauważył oskarżycielskim tonemktóregoś ranka. Rozalia zerknęła znad koronkowej falbanki, którą jej właśnie dostarczono inerwowo sięroześmiała,niepewna, czy zdoła go tymułagodzić. - Naprawdę? Chyba wszyscy Amerykanie wydająmnóstwo pieniędzy. - Twoje pieniądze winny znajdować się wodpowiednich rękachi być właściwie wykorzystywane - dodał z chłodną precyzją. -Gdybyśbyła Angielką,twoim majątkiem zarządzałby mąż. - Naprawdę? Prostoduszna,łagodna tępota żony doprowadzała godo obłędu. Spojrzała mu w oczy z zakłopotaniem. - Ale takchybanie postępująmężczyźni w Ameryce. Aprzynajmniej mili mężczyźni. Słyszałam, żeczasami mąż pozostaje na utrzymaniu żony, choćmógłby pracować,ale to zdarzasię bardzorzadko iwszyscy nim pogardzają. Oczywiście,gdy mąż zachoruje, wówczasnie odmówi przyjęcia pieniędzy odkogoś, kto go kocha ipragniemu pomóc. 14- Pragnie mupomóc - powtórzyłszyderczosir Nigel międzyjednym a drugim zaciągnięciem siędymem cygara. - Kobieta bynajmniej nie "pomaga" mężowi, gdy przekazuje mu swójmajątek. Spełniatylko swójobowiązek istawia się nawłaściwym miejscu w stosunkudo niego. Prawo dawno ustaliło te sprawy. - Naprawdę? -wyjąkała Rozalia. Czuła, żeznowu go obraziła. Następnegodniawyjeżdżali do Stornham Court. Sir Nigel pogrążony był w grobowym nastroju. Czytał "Timesa" i nie zwracał najmniejszej uwagi na żonę. Podczas postojupociągu wysiadł na chwilę,odwiedził bufet na stacji, po czym usadowiłsię w wagonie do drzemki,Nie wyglądał bynajmniej pociągająco. Jego twarz o ciężkich rysachpoczerwieniała na skutek kilku pośpieszniewypitychkieliszków whiskyz wodą sodową. Tęsknota za domemogarnęła Rozalię z taką siłą, że nie zmrużyłaoka poprzedniej nocy. Obudziłasięnieszczęśliwa,zdenerwowana, żemąż zapewne zauważy jej stan, a z pewnościąnie pragnie,by takzaprezentowała się w Stornham Court. Cudowny,zielony krajobrazrozpościerał sięz okien wagonui Rozaliaczuła,żeażdławi ją myśl,jak byłabyszczęśliwa, gdyby nie strach i przygnębienie. Oby mogłasię tylko obudzić z tego koszmaru! Leczto nie był sen,a naprzeciw niej siedział on. Ścisnęła małe,drżącedłonie. Szczęśliwe, beztroskie lata odeszłyna zawsze. To nieRozalia Vanderpoel przyciskała bladą twarzyczkę doszyby, spoglądającna znikające drzewa, to żonaNigela Anstruthersa. Spojrzała ukradkiem na męża i z pośpiechemodwróciła wzrok. Kochany Nowy Jorkbył oddalonyo tysiące mil, a Nigelbył przeraźliwie blisko. i wyglądałohydnie. Nie zauważyła dotąd,że jego rysy są tak toporne, skóragruba i szorstka, a wyraz twarzyzdradza tyle złości. Wkrótce pociągzatrzymałsię na wiejskiej,obrośniętej dzikimiróżami stacyjcew Stornham Court, gdzie wmalutkim ogródku rosłyróżeililie. Dobroduszny i rumiany zawiadowca obnażył głowę i pośpieszył otworzyć drzwiczki wagonu. Ogromnie spodobał sięRozalii. Z uśmiechem odpowiedziała na ukłon, a także pozdrowiła jegożonęi,córeczki dygające przy furtce ogródka. Zerknęła naNigela, by sprawdzić, czy pochwalajej zachowanie. Na twarzymęża nie było uśmiechu. Zawiadowca, któryznał go oddziecka, pozwolił sobie na pełne szacunku powitanie. 15.- Jeśli wolno mitopowiedzieć,jestem szczęśliwy widzącjaśniepana ijaśnie panią w domu -powiedział. Sir Nigel odpowiedział pomrukiem, unoszącrękę napowitanie. - Jak sięmasz, Wells -odparł i podszedł do lokaja stojącego przypowozieze StornhamCourt. Pozostawiona samej sobie młodaLady Anstruthers błagalnieuśmiechnęła siędożyczliwego człowieka. Już, już otworzyłausta, bypowiedzieć coś miłego, lecz aż podskoczyła słysząc, jak Nigel besztastangreta. - Diabelnie zła decyzja, żeby wziąć coś takiego - usłyszała. -i zawsze tak zwami jest. Podeszłado powozu speszona niewiedzą, czy czynidobrze, czyźle. Nie nauczyła sięjeszcze, że kiedy mążbył w złym humorze,cokolwiek byuczyniła,okaże się niewłaściwe. Przysłana kareta nie byłaaninowa,ani elegancka. Nigel wpadłw furię,ponieważ powóz nie był dość obszerny, by zabraćcały bagaż. - Bardzo przepraszam, jaśniepanie- tłumaczył się zdenerwowany stangret, raz po razunosząc dłoń do czapki. -Bardzo mi przykro. W drugim powozie pękły sprężyny imyślałem. -Myślałeś! - przerwał mu wścieklesir Nigel. -Nie masz prawamyśleć,do diabła! Niktci nie płaci za myślenie, tylko za pracę. Wszystkie bagażepowinny zostać zabrane. gdzie jest twoja pokojówka? - zwrócił się znienacka do żony. Rozalia spojrzała w stronęsłużącej, która wychodziła z poczekalni. - Hanno- zawołałanieśmiało. -Rzuć teprzeklęte pakunki - rozkazałpokojówce sir Nigel-i pokaż Jamesowi, którez bagaży jaśniepanipotrzebuje tego wieczoru. Tylkoszybko, i nie wybierz pół tuzina, bo tyle się nie zmieści. Hanna zdawała się wystraszona. Niktjej dotądtak nie traktował. Złożyłaniesione pakunki w powozie i pośpieszyłaza lokajem do stertybagażu. Nigel dalej pieklił sięnastangreta. Sprężyny powozu niemiałyprawa pęknąć akurat wtedy, kiedy spodziewano się przybycia pana. Jego wściekłośćtylko podnieciły nieśmiałe tłumaczenia stangreta,którymi usiłował ukryć fakt, iż w Stornham Court wszystko byłow mniejszym lub większym stopniu zniszczone. Wreszcie jednak mężczyzna na koźle pochylił się i powiedział przyciszonym głosem. - Powóz był niedo użytku od dawna,jaśnie panie. Naprawabyłaby droga, a jaśnie pani myślała, że lepiej będzie. 16Sir Nigel pobladł. - Zamknijsię - rozkazałkrótko. Stangret poczerwieniał, uniósł dłońdo czapki, zagryzłwargi i usiadłsztywno. Speszonyzawiadowca chyłkiem się oddalił udając, że nic niesłyszy. Lecz Rozalia wiedziała, żesłyszał wszystko, podobnie jakpozostali pasażerowie pociągu,wsiadający do swych dwukółek. Awantura trwała dalej. Nikt niezwracałna Rozalię najmniejszejuwagi. - Och, nie przejmuj się tym,Nigel - spróbowała się wtrącić. -Przecieżto nie maznaczenia. Nigel obrócił się do niej z wyrazemwyniosłego oburzenia na twarzy. - Jeśli pozwolisz, uznam,żeto jednak ma znaczenie - rzekł. -Diabelnie istotneznaczenie. Bądź takdobra i zajmij swojemiejscewpowozie. Podszedł do powozu i niezbyt grzecznie pomógł jejwsiąść. Usiadłaztrudem łapiąc oddech. Przemówił do niej, jakby była służącą,któranazbyt wielesobie pozwoliła. Wreszcie skończyłtyradę,usiadł w powozie, po czymzwrócił siędo żony wyniośle. - Jeśli mogę cię prosić na przyszłość, bądźtakuprzejma iniewtrącaj się, kiedy udzielam nagany służbie - zauważył. -Nie zamierzałamsię wtrącać - przeprosiła Rozalia z drżeniemw głosie. - Nie mam pojęcia, co zamierzałaś. Wiemnatomiast, cozrobiłaś- brzmiała odpowiedź. - Wy, kobiety amerykańskie, bardzo lubiciewtykaćnosw nie swoje sprawy. Anglik potrafimyślećbez pomocyżony. W jej oczach pojawiły się łzy. -i skończ z tymi histeriami - zauważył czule. -Nie mamochotyprzedstawić cięmatce zalaną łzami. Otarła pośpiesznie oczy iprzez chwilę siedziała w kącie powozumilcząc. On miał rację. Nie powinna się przejmować drobiazgami. Musiwyglądać pogodnie. Odzyskała równowagę i spróbowała raz jeszcze. - Angielska wieś jesttaka piękna- zauważyła, kiedy byłajużpewna, że jejgłos nie zadrży. -i tak mi się podobają żywopłotyiteśliczne, małe, kryte czerwonądachówką chatki. nie (odpowiedział, tylkospoglądał przed siebie pogardliwie, i"- 'i. -Krajobraz jest tak malowniczy i tak niepodobny do amerykańskiego, nie? - mówiła dalej. Odwróciłpowoli głowę,jakby pozwoliła sobie przeszkodzić muw rozmyślaniach. -Co? - wycedził. Tegobyło za wiele. Odwaga ją opuściła. - Powiedziałam tylko, że te chatki są bardzoładne-zająknęłasięniepewnie. -i że niczego takiegoniema w Ameryce. - A skończyłaś swą uwagę dodając "nie" - zniżył się do jej poziomu małżonek. -Nie ma takiego zwrotuw językuangielskim. Proszęcię, abyśbyła takmiła i wyłączyła z konwersacji wszelkie amerykanizmy, gdy przebywasz wtowarzystwie osób dobrze urodzonych. To niewypada. - Nie zauważyłam, że tak powiedziałam -odparła Rozaliasłabymgłosem. -i w tym problem-odparł. - Tynie zauważyłaś, ale ludziewykształceni zauważą. Wjechali do następnej wioski. Porośniętatrawą drogawiła sięwśród pokrytych czerwoną dachówką chatek. Zaczęły bić dzwony,a naich dźwięk z chatek wyszli wieśniacy. Mężczyźni dotykali dłoniączapek, dzieci dygały. Sir Nigelzdobył się na tyle, by się wyprostowaći odpowiedzieć na powitania sztywnym, pół-wojskowym ukłonem. Rozalia spojrzała nań pytająco. - Czy oni. czy ja mam też? - wyjąkała. -Odpowiedz uprzejmiena ich powitania - pouczył ją Nigel, jakbybyła dzieckiem. - Taki jest obyczaj. Kłaniała sięwięc próbując zdobyć sięnauśmiech. Wjechaliw starodrzew wspaniałegoparku, gdzie porosłe paprociami doliny przechodziły wszerokie połacie murawy. Rozległy,starydwórz cegły miał wielewieżyczek i facjatek i wyglądał równie malowniczo. Rozalia jeszcze niewiedziała, że tego rodzajubudowle sąuosobieniem piękna od zewnątrz, leczniewygody i ruiny odwewnątrz. Walące się kominy i pokruszone dachówki, po których wspina siębluszcz, stanowią ucztę litylko dla romantycznejduszy. Drżącai niepewna wysiadła z karety. Przytłoczyła jąniezłomnamina lokaja, którypotraktował ją,jakby była paczką i totaką, którejodniesienie nie wchodzi w zakres jego obowiązków. Weszła po18kamiennych schodach i przekroczywszy ponury próg zobaczyła wielki,obdrapanyhali. Stali tamustawieniw szeregu pozostali służący. Z pokoju przyległegodo halluwyszła stara, szpetna dama. Trzymałasię bardzo sztywno, leczowa postawa, która w zamierzeniumiałabyć majestatyczna, była tylko nieprzyjazna. Miała obwisły podbródek i dziwnie przypominała Nigela. Przypominała go równieżniezadowolonym wyrazem twarzy. Była to wdowa, lady Anstruthers. Odpoczątku przeciwstawiała się pomysłowi wzięcia za żonę Amerykanki,chociaż z drugiej stronyzamierzała w pełni wykorzystać wszelkie praktyczne korzyści, jakieby się dzięki temu nadarzyły. - A więc, Nigel - powiedziała niskim głosem. -Jesteśnareszcie. Był to niewątpliwie fakt nie do zaprzeczenia. Wystawiła policzekdopocałunku,aponieważ to samouczynił syn, ich powitania niedałobysię określić jako wylewnego. - Czy to jest twoja żona? -spytałapodając Rozalii kościstą rękę. Ponieważ nie zaprzeczyłz oburzeniem, dodała:- Jak się masz? Rozalia wymruczała odpowiedź, starając się nie zwracać uwagi naściśnięte gardło. Lecz zbyt długo trzymała swąrozpacz nawodzy. Awantura na stacji, pełneurazy uwagimęża dzwony we wsi, któreprzypomniały jej ostatni,szczęśliwy dzień w domu iwreszcie topowitaniematki i syna. dwóch lodowatych, odrażającychistot, które z niechęcią potarły się policzkami. to wszystko doprowadziło ją doatakuhisterii. Wybuchnęła dzikim śmiechem. - Och! -krzyknęłaprzerażona czując, że traci panowanie nadsobą. - Och! Jak.jak. Po czym zauważając wściekłość Nigela,złe oczy jego matki i zdumionespojrzenia służących, rzuciłasię naszyję pokojówce iwybuchnęła łkaniem. - Zabierz mnie stąd! -płakała. -Och, zabierzmnie, Hanno! Och,mamo. mamo! - Zaprowadź swą panią na górędo jej pokoju i spryskaj twarzwodą - rozkazałsirNigel. -Idźcie do siebie - rzucił służącym. i kiedynowąLady Anstruthersna wpół prowadzono, na wpół wleczonoposchodach, ujął matkę załokieć, wprowadził do przyległegopokoju izamknął za sobą drzwi. Tam dopiero spojrzeli sobie woczydysząc z wściekłości. Pierwszaprzemówiła matka, ajej głos i wygląd wyrażały szyderstwo,19. niechęć i zjadliwą rezygnację wobecgroteskowego losu, jaki im przypadł wudziale. - A więc - powiedziała jaśniepani. -A więc (oprzywiozłeśzAmeryki! Rozdział IVPomyłka listonoszaW miarę jak mijałytygodnie, niezmierzone połacieAtlantyku corazbardziejoddalały Rozalię od wesołego, hałaśliwego Nowego Jorku,którywe wspomnieniachzdawał jej się rajem. W Stornham Court nie przestawał padaćdeszcz. Kiedy budziła sięrano, deszcz albo lał strumieniami, albo też kropił beznadziejnymkapuśniaczkiem. Rzadko po błękitnym, bezchmurnym niebie przechadzałysię wełniste obłoczki, a i te chwile uchodziły w zapomnienie nawidok kolejnej, nadpływającej deszczowejchmury. We wszystkich angielskich romansach jakie zdarzyło się Rozaliiprzeczytać, wrezydencjachtakich jakta bawili wiecznie weseli goście,odbywały się bezustannie przyjęcia, polowaniai amatorskie przedstawienia teatralne. Tymczasem tutaj nigdy nieprzybywaligoście,a zresztąna dworze w Stornham nie było stosownych pokoi gościnnych. Niezliczone sypialnienie nadawały się do użytku. Stare dywany i zasłony były w strzępach,meble poniszczone, kominki nie ciągnęły,a łóżka rozpadałysię pod dotknięciem ręki. Wmiarę jak wlokłysię tygodnie, dwór odwiedziłoco prawda parugości. Niektórzyznich nosili imponujące tytuły, na skutek czego Rozalia nerwowo przystrajała się wtoalety zupełnie nie pasujące dookazji. Pragnęła sprawić tym przyjemnośćmężowi iokazać siętakelegancką, jak to tylko możliwe. W rezultacie spoglądano na nią alboz otwartą niechęcią, albo teżkrytykowano ją później jako "bardzoamerykańską",lub też "przesadnie wystrojoną". Dzień w dzień naśniadanie podawano gotowane jajka, grzankii smażony bekon. Sir Nigel zjadał śniadanie zagłębiony w gazecie. 20Jegomatka z wyniosłą miną pełną niechęcizarówno dojedzenia jaki towarzystwa,jakie jej przypadło w udziale, zasiadała po prawej ręceRozalii. Swoje miejsceu szczytustołuprzekazała synowej podczasstarannie wyreżyserowanej sceny. Nie omieszkaławówczas wyrazićcałej swejurazy zdetronizowanej królowej, a takżepogardy jaką żywidla mezaliansów. - Teraz ty zasiadasz u szczytu stołutwego męża- zaznaczyławówczas pompatycznie. -Kobieta, która poświęciła mu całe sweżycie, musi ustąpić miejscatej, którą poślubił. Jeśli będziesz miałasyna, teżustąpisz miejsca jego żonie. Skorojuż Nigelożenił się z tobą,ma prawo oczekiwać,że spróbujesz pojąć,czego oczekuje się odkobiety ztwoją pozycją. - Siadaj, Rozalio - rzekłNigel. -Oczywiście, żezajmujesz miejsce uszczytu stołu i zpewnością musisz nauczyć się tego,czegooczekuje sięod mojej żony. Ale nie opowiadaj bzdur,matko, jakobyśpoświęciłaswe życie synowi. Widywaliśmy się tak rzadko, jakto tylkobyło możliwe,i nigdy się ze sobą niezgadzaliśmy. Żona pastorazłożyłaceremonialną wizytę nowej lady Anstruthersi odkryła,że młoda pani miała otwarteserce i sakiewkę dlawszelkiejnędzy. Tamgdzie rodowita Angielka wręczyłaby pół korony,Rozaliaz pełną nieświadomościądawała suwereny. Pastorowa poczułasiędziękitemu znacznie ważniejsza. Teraz kiedy obiecywała biedakomwstawić się za nimi u młodej lady Anstruthers, parafianie pozdrawialijazwielkim szacunkiem. Lecz to bynajmniej niepolepszyło sytuacji sirNigela,który osobiście życzył sobie zupełnie czegoś innego. Rozaliaposłusznie próbowała nauczyć się wszystkiego, co jej przykazywał, lecz nie miałapojęcia,że właśnieuległość i nieśmiałość stanowią jej piętę Achillesa. Nigel wraz z matką świetniesię bawili jej kosztem. Wiedzieli,żemogąpowiedzieć, cozechcą inajwyżej doprowadzajądo płaczu,po którymnastąpią przeprosiny za niewłaściwezachowanie. Delikatna,bezwolnadziewczyna często płakała w samotności, leczpisząc domatki, obawiałasię wyjawić,jakbardzo jest nieszczęśliwa. Zresztą Nigel stanowczo sprzeciwiałsię temu, by wiecznie pisałalistydo rodzinylub też ichoczekiwała. Jego matka wpełni podzielałate poglądy. - Wyszłaś za mąż za Anglika - oświadczyła staradama. -Tymsamymuczyniłaś mego syna niezdolnym do poślubieniaAngielki. 21.Możesz więc przynajmniej Nowy Jorki jego Dziewięćdziesiątą Dziewiątą Aleję pozostawić po drugiej stronieoceanu, zamiast wywlekaćjąprzykażdejrozmowie. Gdyby Rozalia była angielską dziewczyną,sprawy finansowe zostałyby załatwionewjedynie słuszny dla Nigela sposób jeszcze przedzawarciemmałżeństwa, i na tym właśnie polegał problem. StaraladyAnstruthers wierzyćnie chciała, że ojcowie w Ameryce sątak sentymentalnymi idiotami,by nie znaćswych obowiązkówwobec dobrzeurodzonych zięciów. - Kiedy urodzisz syna - oświadczyła surowo stara damaw dziesięćdni poprzybyciu Rozalii - mam nadzieję, że cośzostanie wreszciezrobione dla Nigela i majątku. Życie wwielkim domu nieprzypominałow niczym luksusów rodzinnej rezydencji przyPiątej Alei. Nawetjeśli dzień był chłodny i ponury,nigdynie zapalano ognia na kominku. Raz tylko Rozaliapoprosiłao rozpalenie ogniaw jej sypialni. Stara lady Anstruthers zbeształa jąza to srogo. - Przypuszczam, że w Ameryce palicie nawet w środku lipca. Zwyczajne marnotrawstwo i pobłażaniewłasnym słabostkom! DlategoAmerykanki są stare i pomarszczone, mając ledwie lat dwadzieścia. Nic dziwnego, skoro opychająsię słodyczamii smakołykamii nigdynie wychodzą naświeże powietrze. Rozalia nie przypominała sobie chwilowo żadnej pomarszczoneji zasuszonej dwudziestoletniej staruszki, alejak zwykle oblała sięrumieńcemi zaczęła sięjąkać. - W Nowym Jorku nigdy nie jesttak zimnow lipcu, żeby trzebabyło rozpalaćna kominku - odparła - ale rozpalamyogień, ilekroćsprawia nam toprzyjemność i nie uważamy tego za rozrzutność. -W takim razie węgielmusitam być tańszy niż w Anglii- podsumowała jaśnie pani. -Kiedy będziesz miała córkę,mam nadzieję żenie wychowasz jej nasposób amerykański. Rozalianie czułasię najlepieji w mokre, chłodne dni trzęsła sięz zimna. Często płakała, a samotność doskwierałajej tak bardzo, żeczasamichadzała do domku pastorostwa,żebypo prostu znaleźć sięw czyimś towarzystwie. Pastorowa przy herbatce zabawiała ją opowieściami o lokalnych tragediach, aRozaliaopróżniała swą sakiewkętrochę pocieszona tym,żesama zdołała kogośw biedzie pocieszyć. - Przypuszczam,że zaspokajasz swąpróżność, kiedy bawisz się22w panią dobrodziejkę - zaszydził któregoś dnia Nigel zasłyszawszy wewsi o jej dobrych uczynkach. -Nigdy. nigdy o tym nie myślałam - wyjąkała. - Pastorowapowiedziała mi,że oni są tacybiedni. -Rozrzucasz pieniądze jak dziecko -zaznaczyła jej teściowa. -Szkoda doprawdy, że nie oddałaś zarządu swego majątku w ręcekogoś rozsądnego. Nie mogła się zdobyćna opisywanie tych faktów. Jejbiednelistydo domu były powściągliwe, chłodne i sztywne; zupełnie do niej niepodobne. Rodzina z bólem sercapodejrzewała, iż miłość Rozaliiochłodłana skutekjejwejścia w arystokratyczne środowisko. Ponieważ Nigel niechętnie odnosił siędo pisania listów, Rozalia wysyłała jeteż coraz rzadziej. Uważał on pozatym, że ma pełne prawo przejmowaćlisty z Nowego Jorku, a to celem sprawdzenia, czy nie zawierająsłów krytykipod jego adresem, cozdradziłoby jakieś niedyskrecjeżony. Niczego takiego nie odkrył, lecz najwyraźniej pani Vanderpoelbardzo martwiła sięo córkę, gdyżzadawaław listach szereg zaniepokojonych pytań. Nigel zniszczyłte listy, skutkiem czego owe pytaniazostały nieświadomie zignorowane. Wielce zasmuciło to matkę Rozalii. Przypuszczała, iż córka wten sposób dała jej do zrozumienia, bynie wtrącała się w jej sprawy osobiste. - Czuję, że Rozalia przestałanas kochać -wyszlochała. -Nigdybymnie uwierzyła, że jest do tegozdolna. Zawsze była takim uczuciowym dzieckiem. - Nie wierzęw to -ostro orzekła Betty. -Rozalia nigdynie stałabysię zarozumiała i paskudna. To ten wstrętny Nigel. Zamiarem sir Nigela było ograniczyć do minimum kontakty międzyPiątąAleją a dworemw Stornham. Między innymi, niezamierzał gościćwdomu chmaryamerykańskich krewnych,ilekroć przyszłoby imdo głowy przekroczyćAtlantyk. Postanowił temu zapobiec. Od czasudoczasusam pisywał listy doVanderpoelów, doskonale zdając sobiesprawę,jak uczynićje uprzejmie odstręczającymi. Tym sposobemkilkakrotniezapobiegł ich zamiaromodwiedzenia Rozalii. Otwierał,czytał, po czymzaklejał wszystkie listy, zarówno te wysyłane z Nowego Jorku, jak ite pisane do Nowego Jorku. Pani Vanderpoel czuła sięzraniona, gdyż Rozalia słowem nie odpowiedziała na propozycję jejprzyjazdu. Rozalia zaś niepojmowała, dlaczegonikt o przyjeździe niepisze. 23.- Nie pojmuję, dlaczego oni nawetnie myślą o złożeniu tu wizyty- zauważyła płaczliwie któregoś dnia. - Kiedyśtylena tentematmówili. -Oni? - wykrzyknęła staralady Anstruthers. -A kogóż masznamyśli? - Mamę, tatusia, Betty ikilku krewnych. Jej teściowa spojrzałana nią przez lorgnon. - Wszystkichkrewnych? -dopytywała się. - Nie ma ich tak wielu -odparła Rozalia. -Zawsze jestich zbyt wielu, gdyodwiedzają młodą, zamężnąkobietę -zauważyła niewzruszeniestara dama. Nigel rzucił okiem znad "Timesa". - Mogę ci odrazu powiedzieć, że nic z tego nie będzie - rzucił. -Dlaczego. dlaczego? - wykrzyknęła oszołomiona Rozalia. -Bo Amerykanie nie mają czego szukaćwtowarzystwie angielskiej arystokracji- zauważył lekceważąco. -Aleprzecież tylu ich przyjeżdża, i wszyscy Amerykanie tak lubiąLondyn. - Naprawdę? -wycedził sir Nigel. -Obawiam się,że to uczucienie jest odwzajemnione. Rozalia obróciła sięna pięcieiwybiegła z pokoju, żebynie wybuchnąć płaczem. Dzień był wilgotny i chłodny. Włożyła kapelusz iposzła alejkąw stronęzagajnika. Tam, w gęstych paprociachskuliłasię na porosłym mchem pniu i złożywszy głowęna rękachrozpłakała się żałośnie. Minąłmiesiąc. Któregoś dnia pastorowa przybiegła do niej z kolejnymnieszczęściem. Podczas burzyspłonął dom i zabudowania gospodarskie jednego z parafian. Ogień rozprzestrzenił się za szybkoi gospodarz nie zdołał nicuratować. Ubezpieczenie wygasłodzieńprzed pożarem. Biedak był zrujnowany, a jego żonę i sześciorodziatek czekała nędza. Kiedy Rozalia weszła naplebanię, biedna kobieta z niemowlęciemna ręku szlochała w sieni. Dwojedrobnychdziatek, uczepionych jejspódnicy,płakało rozpaczliwie. - Tak ciężko pracowaliśmy, proszęjaśnie pani. Tatuśbył takiwytrwały, wstawał o świtaniu, kładł się spać późno w nocy. Może towola Boża, jeślitak panimówi, ale jesteśmyporządnymi ludźmi24i zawsze chodziliśmy do kościoła. i tatuśnie zasłużyłna to. napewno nie zasłużył. - Proszęposłuchać, nieszczęśliwa kobieto- rzekła Rozalia współczując jej całymsercem - Teraz wypisuję wam czekna sto funtów,a kiedy mąż zacznie odbudowywać gospodarstwo, dostanie jeszczetrochę. Kobieta zatchnęła się z wrażeniai pobladłajak płótno. Była wystraszona;jaśniepani chybastraciłarozum. Pastorowa też zbielała natwarzy. - Lady Anstruthers wyjąkała. -Lady Anstruthers. to zawiele. SirNigel. - Za wiele? -wykrzyknęła Rozalia. -Przecież ciludzie wszystkostracili! Spłonęły nawet stogi siana i bydło, nie mówiąc o ich domu. Daję o połowę za mało! PaniBrent zaprowadziła ją dogabinetu pastora ipróbowała wytłumaczyć,że takich rzeczynie robisię w Anglii. - Pomyśląsobie, że jaśniepani zrobi dla nichwszystko. -i zrobię to - zapewniła Rozalia - skoro mampieniądze, aoni sąw biedzie. - Obawiamsię, że jeśli jaśnie paninie przedstawi tej sprawymężowi i teściowej,będą bardzo urażeni. -Mieliby prawo być urażeni, gdybym wydawała ich pieniądze -niewinnie odparła Rozalia. - i nigdy bymczegoś takiegonie zrobiła. Tonie byłoby w porządku. - Będą źli na mnie - niezdarnie tłumaczyła się pastorowa. Tadziwna,głupiutkadziewczyna niczego niepojmowała. Niejednokrotniemówiła mężowi,że młodalady Anstruthers nie ma pojęciao swejpozycji i zachowuje się poniżej swej godności. Rozalia obiecała spytać męża o radę. Właśniewychodziła, kiedypastorowa przypomniała sobiepewnąsprawę. - Przez tę całą historię kompletniezapomniałam, że chłopak listonoszaprzez pomyłkę zostawił umniez ranną pocztą list do pani. Wyjątkowo nierozważnie zjego strony. Porozmawiam o tym z jegoojcem. W końcu to może byćważna wiadomość. Rozaliaaż krzyknęła ze zdumienia. List zaadresowany był rękąojca. - Tood taty! Astempel pocztowyjestz Hawru. Co to znaczy? 25.Ręka jej tak drżała, że z trudem otworzyłakopertę, oddarła przytym narożnik listu. Pełna nadzieiotarła łzyi czytała. Kochana córeczkoWyglądana to, że mamywyjątkowego pecha i nie zdołamy sięz tobązobaczyć. Bardzo tego pragnęliśmy itwojamatka ciężkotoprzeżyła, szczególnie żenie czuje się najlepiejpo przebytej chorobie. Nie bardzo pojmujemy, jakmogłaś niewiedzieć, że chorowałana dyfteryt, kiedy byliśmy w Paryżu. Nieodpisałaś na list Betty. Może go jakimś cudemnie dostałaś. Czasamipoczta zawodzi;zresztą twojej matce wydaje się, że kilka jej listów też zaginęło. Takmyśli, gdyż nie odpowiedziałaś najejpytania. Odwieźliśmy Bettydo francuskiej szkoty i mieliśmynadziejęzobaczyć ciebie. Leczmatka zachorowała na dyfteryt, a brak twoich listów tylko pogłębiłjej tęsknotę do domu. Zdecydowaliśmy się płynąć do domu następnym parowcem. Byłem w Londynie, żeby się dowiedzieć, co uciebie i zaraz pierwszego dniaspotkałemna Bond Streettwego męża. Powiedział, że jesteś na przyjęciu w jakimś szkockimzamku,czujesz sięznakomicie i świetniesię bawisz. Właśnie szykował się,bydo ciebiedołączyć. Przykromi, córeczko, że tak się ułożyło, iżniemogliśmy się zobaczyć. Już tak dawno od nasodjechałaś. Leczcieszę się, że czujesz się dobrze i wrosłaś w tutejszeżycie. Mamaprzesyła wyrazy miłości i prosi, byś opisała jej swojeżycie i rozrywki. Z nadzieją, że następnym razem będziemy mieli więcejszczęściaTwójkochający ojciec,Reuben i. VanderpoelRozalia śpieszyła aleją, kurczowo zaciskając list w ręce. Potykającsię wbiegła poschodach i przecięłaogromną, mrocznąsień,po czymz pobladłą, zmienionątwarzą wpadłado bawialni. Zaskoczonateściowa odwróciła się doniej ze złością. - Gdzie jest Nigel? Gdzie jest Nigel? - krzyknęła gorączkowoRozalia. -Co, na Boga, sobie myślisz, taksię zachowując? W tej chwili sięwytłumacz! -zażądała stara dama. - Gdzie jest Nigel? Nigel! - odchodziłaod zmysłów dziewczyna. -Muszę się znimzobaczyć! Muszę! 26- Zupełnie oszalałaś - rozłościłasię stara kobieta. - Należałobyzałożyćcikaftan bezpieczeństwai oblać zimną wodą. Wtym momencie drzwi się otworzyły i do pokoju wpadł Nigelw stroju do jazdy konnej. Był w furii. Przypadkowo usłyszał o pożarzei stufuntowym czeku. Skoczył więc natychmiast na konia i przycwałował dodomu. - Twojażona kompletnie zwariowała! -krzyknęłajego matka. Rozalia zatoczyła się w jego kierunku. Uniosłarękę, w którejwciążkurczowo zaciskała list i potrząsnęła nim. - Moi rodzice tubyli! Mojamama byłachora! Chcieli mnie zobaczyć! Wiedziałeś otym i zataiłeś to przede mną! Powiedziałeś, żewyjechałamdo Szkocji. że się tam świetnie bawię. kiedy ja tuumierałam z tęsknoty za domem! Przezciebie myślą, że już ich niekocham! Dlaczego wyrządziłeś mi taką krzywdę? Patrzył na nią gorejącymi oczyma. - Ponieważnie zamierzam ich tu gościć - odparłkrótko. -Oni tu przyjadą! - krzyknęła drżącym, dzikimgłosem. -Przyjadą do mnie. To moi rodzice i chcę ich zobaczyć. Chwyciłjej ramięw żelaznyuścisk. - Nic z tego - odparł przez zaciśnięte zęby. -Zrobisz to,cocirozkażę i będziesz sięzachowywać jak przystało na uczciwą,zamężną kobietę. Nauczyszsię słuchać męża,spełniać jegożyczenia ipanować nad swoimi diabelnymi, amerykańskimi histeriami. - Oni odjechali! -płakała Rozalia. -Wyrzuciłeś ich! - Przestań urządzaćtu sceny! -rozkazał Nigel, gwałtownie niąpotrząsając. -Nie zniosę, żebymnie znieważano w obecności służby. - Zatkaj jejusta! -zawołała jego matka. -Przecieżusłyszą jąwszystkie pomywaczki. - Nie uspokoję się! -wołała biednadziewczyna. -Dlaczegozabrałeś mnie z Nowego Jorku. byłam tam taka szczęśliwa. Wszyscymnie lubili. Kochałam wszystkich ludzi. Miałam wszystko, i nikt się tamnade mną. nie znęcał. Nigel zacisnął uchwyt najejramieniui brutalnie nią potrząsnął,ażwłosyRozalii rozsypały się zakrywając zalaną łzami twarzyczkę. - Niepo to cięwziąłemza żonę, żebyś mogła tu się popisywać,rozdając wieśniakom stufuntowe czeki! Żebyś zdobyła pozycję jaśniepani imogła robić zemnie idiotę! - Zrujnowałaśgo! -wybuchnęłajego matka. -Przez ciebie nie27. mógłożenić się z Angielką, która by rozumiała, iż jej obowiązkiemjestdać mu coś w zamian za nazwisko i opiekę. Rozalii zakręciłosię w głowie. Ze wzrastającą rozpaczą spoglądałato na męża, tona teściową. Zachwiała się i w ostatniej chwili chwyciłazaoparcie krzesła. - Nigdy nie pojmowałam. wiedziałam,że nienawidziciemnie zacoś. ale nie pojmowałam, że to z powodu pieniędzy. Roześmiała się dziko, choćgłos jejdrżał. - Dałabym je wam. iojciecbywamdał. gdybyście bylidla mniedobrzy! Śmiejąc się i płacząc na przemian,wybuchnęła tracąc nad sobązupełnie panowanie. - Myślałam,żejesteście tacy arystokratyczni. Nigdy bym nie śmiała tego nawet pomyśleć! Myślałam,że angielski dżentelmen. i pomyśleć,że to wszystko, ponieważ nie dałam wam pieniędzy. zwyczajnych dolarów i centów. Sir Nigel uderzył jągwałtownie w twarz,aż sięzatoczyła. Śmiejącsię dzikoRozalia uniosładrżącą rękę ku twarzy. - Nie powinieneś byłmnie uderzyć! -zawołała. - Nie wiesz, jakcenna jestem. Być może -wrzasnęła zszaleństwem w głosie - będę miała syna! Tu nogi odmówiły jejposłuszeństwaiosunęłasię, dygocąc nacałym ciele. Upadając uderzyła głową o wystający kant dębowej komody i straciła przytomność. Po obu stronach AtlantykuZ upływem lat związki zAmerykankamiprzestały byćjuż nowinkąw Europiea jednak dwunastoletniaBettina niezmieniłazdania natemat małżeństwa Rozalii. Lubiłasłuchać opowieści o malowniczychdworach,takich jak Stornham i ożyciu, jakie wiedzie arystokracja. Zauważyła przecież, że w kilku wypadkach małżeństwa Amerykanekz członkami arystokracji nie układały się zbyt pomyślnie,a nawet28kończyły się katastrofą. Nie pojmowała wszystkichszczegółów dostarczanych radośnie przezgazety,lecz rozumiała, że niejedna zmłodychkobiet, którymdotychczas zazdroszczono, odkryła poniewczasie, żeubiła wyjątkowo zły interes. Często rozmyślała nad małżeństwemRozalii. Po pierwszym półroczulisty Rozalii stawały się coraz rzadszei coraz bardziej zdawkowe. Krótkie i nieczęste wieściprzesyłane przezsir Nigela, zdradzały taknikłą chęć utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z rodziną żony,żepowoli obraz Rozalii zaczął się zacieraćw ichpamięci. Wydawało się to niepojęte, lecz niktz rodzinynigdy nieodwiedziłdworu w Stornham. Próbowano kilkakrotnie złożyć tam wizytę, lecz każdorazowo z różnychprzyczyn do niej nie doszło. A tolady Anstruthers wyjechała, ato najwyraźniej nie dostałalistu, a to jejdzieci zachorowały na szkarlatynę i lekarzzabroniłwstępunawetkrewnym,którzy nie obawialisięzarażenia. -Gdyby mieszkała wNowym Jorku, a jej dzieci byłychore, nachwilę bym ichnie odstąpiła - powtarzała pani Vanderpoel ze łzamiwoczach. - Rozaliabardzo się zmieniła. Jej listy są zupełnie inne. Chyba jużnasnie kocha. Bettyw tajemnicygłęboko to przeżywała. Nie wierzyła, by Rozaliawstydziła się swej rodziny. Jednocześniejednak przypomniała sobie,żeKlaraNewell, jejszkolnakoleżanka, bardzozobojętniaławobecrodziny, kiedy poślubiła niemieckiego, uczonego arystokratę. Było tojedno z udanych małżeństw. Po kilku latach Klara spoglądała z góryna Nowojorczyków, swoichrodziców uważała za niewychowanych,pozbawionych dystynkcjigburów, siostrze zaś miała za złe niestosowne stroje i maniery. - Ale Klara zawsze była zarozumiała- rozmyślała Betty. -Zawsze traktowałaludziz góry. Rozaliabyła miła iłagodna. Sama przyznawała,że nie ma za groszrozumu, aleza to miała serce. Po upływie następnych kilkulatnikt już nieplanował wizyt w Stornham. Rozalia została przedstawiona u dworu,miała trojedzieci,a stara lady Anstruthersumarła. Raz tylko Rozalia napisała doojca, prosząc odużą kwotę pieniędzy;zamierzała spłacić długi ciążące namajątku. Dodała parę wzruszających słów o swym synu, który z czasem odziedziczy posiadłość:Jest delikatnymchłopcem, ojcze. Niechciałabym,aby majątekprzeszedł naniegoobdłużony. 29.Ojciec przesłał żądaną sumę, gdyż wydawała się bardzojej potrzebować. Odpisała dziękujączwdzięcznościąza okazaną wielkoduszność,lecz bardzo ogólnikowo wyrażając nadzieję na zobaczenie się w nieokreślonej przyszłości. W tym czasie rodzicezawieźli Bettinę do Francji i umieścili napensji. Bettyniewiele wiedziała o świecie,któryotaczałNowy Jork. Mieszkała na Piątej Alei,chodziła do szkoły w pobliżu, bawiła sięw ParkuCentralnym i tam wożono ją na spacery. Gorące miesiące lataspędzała w Hudson lub naLong Island. - Ta mała Bettyto mądre dziecko - mawiałajej rodzina. -Wydajesię wiedzieć, coludziesąwarci, bez względu na to, co osobieopowiadają. Wefrancuskiej szkolebyłajedyną Amerykanką. Nie zostałabyprzyjęta, gdyby nie majątek Vanderpoelów. Przełożona pensji byławielceniespokojna,czy przykład Bettyniepodziała niewłaściwienapozostałepensjonarki, które nie byłyprzyzwyczajonedo swobodnegowypowiadania opiniiani do takiegoż zachowania. Pierwsze miesiącew szkole były dla Betty okropne. Przebywała pod stałym nadzoremsióstr, których zadaniem było niby ćwiczyć francuskąkonwersację,lecz owe rozmowy stanowiły tylko przykrywkędo wykładów etyki,moralności idobregowychowania. O pewnych sprawach było nieelegancko mówić; tylko ludzie z nizinrozmawiali na takie tematy. Pewnych rzeczy niewypadało robić; taki czynrównałsię zbrodni. Należałounikaćpewnych ruchów, wyrazów twarzy, poglądów, jak unika sięzarazy. A wszystkie te rzeczyw jej ukochanym Nowym Jorku uznawano za nieszkodliwe i nienaganne. Była upokorzona i wściekła; czułasiętak, jakby wszystkie te przyjazne uwagiwypowiadane nienagannąfrancuszczyzną wymierzone były przeciw jejNowemu Jorkowi. Jejojciec, matka,krewni i przyjaciele mówili izachowywali się w sposób,którego powinnaunikać jak ognia. Inne pensjonarki równieżnieświadomie wypowiadały przykre uwagi,które były dla Betty niezłą nauką. Nieuważały one bynajmniejNowego Jorku za pępek świata, lecz Paryż, Berlin, Madryt, Londyn czyRzym. Prawdę mówiąc,w ogóle nie zauważały istnienia Nowego Jorku. Oczywiście, niktnie przeczył, że istnieje on na mapie, ale na tymkoniec. Niektóre dziewczętabyły przekonane, że poulicach NowegoJorku przechadzają się wspanialiwodzowie indiańscy w pióropuszach;30przypuszczały też, że czerń włosów Bettypochodzi w prostej linii odjakiejś pięknej indiańskiejksiężniczki. Betty najpierw wpadław furię, potemzaczytywała się w książkach,których długiespisy zamawiaław listach do ojca. - Betty ma głębokie poważaniedla solidnych faktów -oświadczyłjej ojciec. -Ta zaletabyłabyna wagę złotau mężczyzny. Pokilku miesiącachprzełożona uznała, że nowa pensjonarka niewymaga już nadzoru. Uczyłasię z łapczywą zachłannością. Wszystkoją interesowało. Rodzina pobłażała jej oryginalnym kaprysom. W końcu, dlaczegoby nie? Co prawda, większość pensjonarek wolała spędzać wakacje w Europie,leczBetty postanowiła co drugi rok przyjeżdżać do Ameryki. Lubiła podróże i zmianę otoczenia. - Dzięki temu mamszansęwięcej zobaczyć - tłumaczyła ojcu. Poamerykańskich wakacjach wracała do Francji, Niemiec czy Włoch,pełna ochoty do zwiedzaniaromantycznych i starożytnych miejsc. Pokilku latach spędzonychwe francuskiej szkole prży Masztomej poprosiła, by przeniesiono ją do Niemiec. - Powolistaję się Francuzką- pisała do ojca. -Któregoś rankapomyślałam, że chętniewstąpiłabymdoklasztoru,a kiedyś prawiezgodziłam się zpewną koleżanką, która złościła się, że jej brat zakochał się dziewczynie z Kalifornii. Lepiej zabierz mnie stąd ipoślij doszkoły w Niemczech. ReubenVanderpoel tylko roześmiałsię. Znakomicie rozumieli sięz Betty;spełnił więcjej życzenie. Już w pierwszych latach pobytu weFrancji Betty zauważyła, iż Amerykapostrzegana jestgłównie jakomiejsce, dokąd, kiedy jużgorzej być nie może, emigrują najbiedniejsiwieśniacy stłoczeni w czwartej klasie statków pasażerskich. Całkiemnieźle wykształceni ludzie wypowiadali się, iż ktoś "pojechałdo Ameryki",jakbynie dostrzegali żadnej różnicy między Brazyliąa StanamiZjednoczonymi. - Zastanawiamsię, czy spotkałaśmojego kuzynaGastona- spytała kiedyś Betty francuska koleżanka. -Roztrwoniłcały mająteki pojechał do Ameryki. - Do Nowego Jorku? -spytała Betty. - Chyba nie. To miasto nazywa się Concepcion. - To jestw Chile- zauważyła Bettypogardliwie. Wyciągnęłaatlasi odnalazła Concepcion. - To miasto znajduje się tysiące mil od Nowego Jorku. 31.Ponieważczęstorozmyślała oRozalii, zuwagą przysłuchiwała się,ilekroćomawiano małżeństwa, które Amerykanki zawierałyz obcokrajowcami. Związkite rzadko były szczęśliwe i zazwyczajtylko jednastrona była zaangażowanauczuciowo. Ów kuzyn Gaston przywiózł doFrancji żonę i dziękijej fortunieodremontował i wyposażył na nowoswójzrujnowany zamek. Jego żona na szczęście nie była takmłoda,by szukać wtym związku uczucia. Byłato praktyczna, tolerancyjnaAmerykanka, której ogromnie przypadło do gustu życie na francuskiejwsi. Poza tym wiedziałajak pokierować swym beztroskim,dobrodusznym małżonkiem. Byłoto zgodne małżeństwo, lecz kiedy o nim rozmawiano, zawszezaznaczano, że to nie było to, czego Gaston mógłoczekiwać. - Ona jest wspaniała i bardzo mu pomogła -opowiadała przyjaciółka Betty. -Lubimy ją, ale ona nie jest. nie jest. - itu przerwałaspostrzegając, żepopełniła nietakt. -Czymona nie jest? - spytała Betty. -Och, to tak trudno wytłumaczyć Amerykanom, i to w końcu niejej wina. Ale ona. nienależy dojego sfery. - Skoro muto nieodpowiada - zauważyła chłodnoBetty- dlaczego pozwala się jej utrzymywać? Jej przyjaciółkatylko sięzaczerwieniła. - To nie to - oświadczyła. -Gaston naprawdę ją bardzo lubi. Onago bawi, a poza tym samprzyznaje, że jest od niego stokroć mądrzejsza. Lecz zdarzałysię małżeństwa znaczniegorsze. Gazety angielskiei francuskie bynajmniej nierozwodziły się nad nimi tak entuzjastyczniejaknowojorskie. Raczejomawiały je w krótkich wzmiankach i w sposób daleki od szacunku. W rozmowach współziomków świeżo upieczenimężowie obgadywani byli zupełnie bez respektu. Okazywało sięzawsze, że do stópołtarza przywiodły ich głęboko uzasadnionepowody. Przeważnie majątek był obdłuźony, podobnie jak i oni sami, zaśich charakterowi też dałoby się sporo zarzucić. Czasami nikt ich niechciał znać zpowodu mniejszych iwiększych skandali, jakichbylibohaterami. Często hulaszczoroztrwonili cały majątek. Nim doszła do lat dziewiętnastu,Bettina często rumieniła się,słysząc komentarze na temat małżeństw,nad którymi jej rodacyrozpływali się z zachwytu. - Był już najwyższy czas, żeby Ludlow ożenił się z bogatądziewczyną-usłyszała pewnego razu. -Odkąd doszedł domajątku,nic tylkotrwonił32lgo na konie i kobiety, i tak splajtował po dziesięciu latach. Ładnądziewczynę poślubił. Amerykankę z kupą pieniędzy. Nie znalazłbychętnej po tej stronie oceanu. Dlaangielskich dziedziczek nie był dośćdobry. Bettina powtórzyła tę historięojcuprzy najbliższym spotkaniu. "W wieku lat dziewiętnastu była wysoką,urodziwą dziewczyną o melodyjnym głosie. - A my tutajsię puszymy, że ktoś zza oceanu docenił pięknoi mądrość amerykańskich dziewcząt. -Nie, Betty - odparł jejojciec. - Wielu z nasjuż przestało siępuszyć. Nie jesteśmy jużtak naiwnijak wtedy, kiedy Rozalia wychodziła za mąż. Westchnął i potarł czoło ołówkiem. - Tak, nietak naiwni - powtórzył ze smutkiem. Bettinapodeszła bliżej,objęła goi ucałowała pomarszczony policzek. - Czy myślałeś ostatnio o Rozalii? -spytała. - Tak - odparł. -Wszystko, co rani twoją matkę, rani i mnie. Czasami płacze przezsen,akiedy ją budzę, mówi, że we śnie jąwidziała. - Ja też myślałam o Rozalii - wyznała Betty. -Takwiele się słyszyo tychmałżeństwach. Byłamakuratw niemieckiej szkole, kiedy nadeszły wieści o ślubie Anny Butterfieldzbaronem von Steindahl. Najpierw wysłuchałam, cosię na ten temat mówiłow szkole,a potemprzeczytałam przysłane przez mamę nowojorskie gazety. Roześmiała się, lecz śmiechtennie był dziewczęcobeztroski. - Tak, to się źle skończyło- zgodził się ojciec. Później inaszegazety nabrałyrozumu. - Wiesz,tato - zaczęłaBetty - Zawszemówiłeś, że mam dobrągłowę do interesów. -Tak. Jak na dziewczynę jesteś wyjątkowo zrównoważona-przyznał. - Tak mi się wydaje, że te małżeństwa powinny być traktowanejako interes, a nie są. Gdybytaki ktoś zjawiłsięw Ameryce ipowiedziałbogatej dziewczynie: "Ja i mójtytuł są na sprzedaż", a ona by gopoślubiła, nie mogłabysię skarżyć, że została oszukana. Przysiadła obok ojca. Podparładłoniąpodbródeki twardooświadczyła:- SkoroAmerykanki sąpozbawionegodnościi nikczemne,niech dostaną to, za co zapłaciły, wrazz potwierdzeniem zapłaty. 3 - Tajemnica dworu. 33.Rzekła to bez uśmiechu. Pan Vanderpoelzaś westchnął ciężko. Obawiał się bardzo,że Rozalianie otrzymała tego, za co zapłaciła. - Tak się zastanawiam, Betty - celowo zmienił temat- czy zdajeszsobie sprawę z tego,jaka jesteś śliczna? -Chyba tak. No i jestem wysoka, ato terazwmodzie. Zaczasówwiktoriańskich królowawprowadziła modę na "małe,kochane kobietki"^ale te czasy już minęły. - Niedługo będziesz miała pełno adoratorów, i cóżwtedy poczniesz? -Co pocznę? - rzekła cichym, melodyjnym głosem. -Mam pewnepostanowienie. Nie zamierzam nic kupować zresztek po arystokracji. Niesprawiedliwy dar losuBettina otrzymała od losu ten nadzwyczajny dar, któryzwie sięurodą. Już w wieku latszesnastu przypominała długonogą nimfę. Lekkai zwinna, poruszałasię z nieopisanym wdziękiem, Wykrój jej usti kształt delikatnego noska składały się na doskonały profil. Głębokibłękit roześmianych,dumnych oczu ocieniały czarne, długie rzęsy,a kruczoczarne loki okalały śliczną twarzyczkę. Po ukończeniuszkół powróciła do Nowego Jorku, po czym zajęłasię nią matka. Wprowadzeniew wielki świat najpiękniejszej debiutantkiroku nadało nowy sens życiu paniVanderpoel. Z przejęciem zajmowała sięskompletowaniem wspaniałej garderoby córki. Widząc jak jestotoczona i adorowana, przypominała sobie te dawne, szczęśliwe czasy, gdy szczupła, drobniutka Rozalia tańczyła po raz pierwszy na balurozrywana przez setki adoratorów. - Ciekawa jestem, jak onateraz wygląda? -wymknęłojej sięmimowolnie któregoś dnia. -Była takadrobniutka, ale bardzo ładna. Czy tedwanaście lat bardzoją zmieniło? Betty obróciła się gwałtownie. - Mamo - powiedziała. -Niedługo zamierzam to sprawdzić. 34Rozdział VI- Chceszzobaczyć Rozalię! - wykrzyknęła pani Vanderpoel. -Tak. Mam swój plan. Nigdy o nim nie mówiłam, ale obmyślałamgo, odkąd skończyłam piętnaście lat. Ucałowała serdecznie matkę. Na twarzyjej malowało się zdecydowanie. - Nie będziemyteraz otym mówić - rzekła. -Muszę jeszcze paręrzeczy przemyśleć. Wyszłazpokoju,a pani Vanderpoel usiadła irozpłakała się, jakzwykle, gdy ktośwspomniałRozalię. Na jej biureczkustałokilkafotografii. Jedna przedstawiała Rozalię jako małą, długowłosą dziewczynkę, drugamłodą lady Anstruthers w ślubnej sukni, na trzeciej zaśprezentował się sir Nigel. - Nigdy nie zdołałamgo polubić -powiedziała do siebie, spoglądając na fotografię zięcia. -Ale Rozalia chyba go kocha,skoro jesttak szczęśliwa,że zapomniałaorodzinie. Był tam jeszcze obrazek, przesłany przez Rozalię w liście, w którym prosiła ojcao pieniądze;mała akwarela przedstawiająca głowęchłopcao szczególnym, zbyt dojrzałym jak nadziecko, wyrazie brzydkiej twarzy. Jedyniejego usta były piękne; zarazem czułe i patetyczne. - Nie jest ładnym dzieckiem -westchnęła paniYapderpoel. -Zawsze myślałam,że Rozaliabędzie miałaśliczne dzieci. Ughtredbardziej przypomina ojca niż matkę. Wieczorem powtórzyła mężowisłowaBetty. - Jak myślisz, co miała na myśli? -Zazwyczaj wszystko, coBetty wymyśli, ma ręce i nogi - odparł. - Niedługomi o tym na pewno powie, ale sam się nie będę dopytywał. Widocznie jeszcze cośprzemyśliwuje. i rzeczywiście Betty starała się dowiedzieć jeszcze paru drobiazgów. Od dawna, ilekroć zdarzała się okazja poznania Anglików,dopytywała się o sir Nigela. Lecz pensjonarce nie bardzo wypadało zadawać pewne pytania. Kiedyś spotkała Angielkę, daleką jego znajomą;daleką,gdyż damata bynajmniej niepragnęła pogłębiaćtej znajomości. Była ciotką jednej z koleżanek Betty i nie zdawała sobie sprawy,że Bettina jest powinowatą sir Nigela. Betty zrozumiała, iżjej szwagieruważany jest za łajdaka,który od czasu swego małżeństwa z bogatą,lecz głupią Amerykanką najwyraźniej madość pieniędzy na hulankii kobiety. Jego żona mieszkała cały czas na wsi, prawdopodobnie na35. życzenie swego męża, albo też dlatego, że wolała przebywać w Stornham. Poza tym nic o niejniewiedziano. - Jest raczejgłupiutka,a sir Nigel z pewnością potrafił sobie jąpodporządkować - dodałaowa dama. Betty przypomniała sobieRozalię taką, jaką pamiętała z dzieciństwa - uległą i wrażliwą. - Niemiała ani silnej woli, anirozumu- mówiła sobie. -Takiczłowiek jak sirNigel mógł ją urobić według swej woli. Co on jej zrobił? Jednego była pewna;oddzielenie Rozalii odrodzinybyło jegodziełem. Teraz już pojmowała swoją antypatię zdzieciństwa; pamiętała też wyraz twarzyNigela, który wzbudzał jej odrazę. wyraztwarzyinteligentnego, złośliwego brutala. - Nienawidził nas wszystkich. Nie zamierzałpoślubie utrzymywaćznajomości z nami, ani niezamierzał pozwolić na toRozalii. PaniVanderpoelprzechowywała każdy list córkii jej męża. Któregoś ranka Bettina poprosiłaonie. Usiadła przed kominkiem i przeczytała je od deskido deski. Listy Nigela były formalne, nudne i wypranez ludzkich uczuć. - Wysłał je,byśmynie mogli powiedzieć, że nigdy nic nie napisał- pomyślała Betty. Pierwszelisty Rozaliibyły czułe, lecz nieśmiałe. Początkowonajwyraźniej starała się ukryć tęsknotę za domem. Później listy jej stałysię krótszei bardziej powściągliwe. W jednym z nich pisała patetycznie:Nie umiempisać listów. Zawsze pragnę podrzeć to, co napisałam,bo nigdy nie potrafię wypowiedzieć tego, co leży mi na sercu. Pani Vanderpoel musiała płakać nad tym listem, gdyżna papierzewyraźnie widać było śladyłez. Berty dostrzegła to i jakiś czas siedziałanieruchomo,wpatrzona w ogień. Tego wieczora, gdy wróciły zbalu,namówiła matkę, by poszła jużspać. - Aja porozmawiamzojcem i spytam go o coś- wyjaśniła. Mimo późnej pory ojciecjeszcze pracował. Uśmiechnąłsię, gdyweszła do jego gabinetu. Zawsze był radwidząc Betty. Uśmiechnęłasię w odpowiedzi i podchodząc bliżej zasiadła wwielkim fotelu. Obramowana koronką balowa narzutka zsunęła sięzjejramionz cichym szelestem. - Czy nie przeszkadzam, tatusiu? -spytała pieszczotliwie. -Chciałampowiedzieć ci, co zamierzam zrobić. Zacisnęła dłoń na jego ręce. 36- To znaczy,co chcę zrobić, jeśli mnie wesprzesz - dokończyła. -Cozamierzasz,Betty? - spytał z wielkim zainteresowaniem. Obie ręcezacisnęłana jego dłoni. Odwzajemnił uścisk. - W następnym miesiącu Worthingtonowie płyną do Anglii - wyjaśniła. -Chciałabymjechać razem z nimi. Pani Worthington jest takmiła, że zaopiekowałaby się mną, dopóki nie znajdziemy się w Londynie. Reuben Vanderpoelporuszył się niespokojnie. Oczy obojga spotkały się. Zrozumiał, co zamierzała. - A stamtądudasz się na dwór w Stornham! -wykrzyknął. - i zobaczę Rozalię - dodałapochylając się w jegostronę. -Zobaczę ją. - Uważasz, że w tymcosię stało, nie było jejwiny? -spytał. Cośw jego spojrzeniu dodałojej odwagi. -Zawsze byłam pewna,że tenrozłam spowodował Nigel. - Myślisz, żebył dlaniej niedobry? -Zamierzamto sprawdzić -odparła. - Betty, przedstaw mi swój plan. -To będzie jak spowiedź - powiedziała. - Widzisztato,obmyślałam to od lat. Nic nie mówiłam, bo byłamtylkodzieckiem, aosąddziecka zazwyczajnie jest wiele wart. Lecz przez te wszystkie latazbierałam informacje i przygotowywałamsię, by gdydorosnę. uratować Rozalię. - Przypuszczałem, że czasami o niej rozmyślasz swoim zwyczajem - rzekłojciec. -Lecz nigdy bymniezgadł, że twojeplany są takkonkretne. Zawszebyłaśsolidną i lojalną dziewczynką,a tę sprawępotraktowałaś jak interes, który do czasu lepiej zostawić w tajemnicy. Przyjrzyjmy się więctemu bliżej. Być może Rozalia wcale nie potrzebuje ratunku. Może mimo wszystko jest zadowoloną, dystyngowanądamą i kocha swego męża. Co wtedy? - Jeśli tak będzie, zachowam się odpowiednio. jak gdybymniczego innego nieoczekiwała. Złożę jej krótką wizytę i odjadę. LadyCecylia Orme, czarująca dama, którą poznałam we Florencji, zapraszała mniedo Londynu. Pojadę więcdo niej. Ale najpierw muszę ujrzećRozalię-zobaczyć ją. Reuben Vanderpoelprzez chwilę milczał. - Nie pragniesz, by towarzyszyła ci matka? -spytał wreszcie. 37.- Myślę, że lepiej nie - odparła. - Gdybycośposzłonie takjaktrzeba, sprawiłoby to jejprzykrość. -Tak - zgodził się -a poza tym nie potrafiłabyukryć swych uczuć. Od razuwszystkoby sięwydało. Spoglądał w zamyśleniu na dywan, poczym uniósł wzrok. - Czego sięspodziewaszw najgorszym wypadku? -spytałwreszcie. - Czegoś,co wymagałoby szybkiego załatwienia iścisłej obserwacji? -Nie wiem, czego oczekiwać - odparła. - Wiemy tylko tyle, żeRozalia nas kochała, apo ślubieprzestała nas kochać. Anie była taka,prawda, ojcze? - Tak, niebyła taka - powiedział impulsywnie. Przypomniał sobieRozalię jeszczew krótkiej sukience; śliczną, uśmiechniętą, przylepną,o gorącym serduszku. - Przecież to było najbardziej kochające dziecko, jakie znałem! -wykrzyknął. - Była znacznie bardziej czuła, niż ty,Betty - dodał z uśmiechem. Bettinauśmiechnęła się wodpowiedzi i ucałowałajego rękę. - Gdyby była inna,nie przejęłabym siętak zmianą, jaka w niejzaszła - rzekła. -Uważam, że ludzie przez całe życie tak bardzosięnie zmieniają. Ato, co sięz nią stało, tak bardzo nie przypominałodawnej Rozalii,żemusi być po temu jakaś przyczyna. - Myślisz, że nie dopuszczonodo naszejwizyty? -Jestem tego tak pewna, że nie zamierzam zaanonsować mojej. - Masz rację, Betty - zgodził się. -JeśliNigel zapobiegłnaszej wizycie uprzednio, uczyniłby to i tym razem. Gdy dotrę do Londynu, spróbuję siędowiedzieć,czy Rozalii? jestw Stornham. Kiedysię upewnię, pojadę tam idopiero wtedy sięprzedstawię. JeślisirNigel spotka mnie u bram parkui rozkaże swymgajowym, by mnie wyprowadzili poza granice jego posiadłości, przynajmniej będziemy wiedzieli, że istnieją przyczyny, dla których nieżyczy sobie utrzymywać normalnych stosunków towarzyskich. Czujęsięjak detektywi to mnie bawi i podnieca. Roześmiała się i błysnęła oczami. - Czy pragniesz,ojcze, bym pojechała? -Tak - odparł. - Ufam, Betty, że tegodokonasz. Gdybyś byłamężczyzną igrała na giełdzie, zawszewyszłabyś na swoje. Nie dajeszsię wyprowadzić zrównowagi. Bettina podniosła narzutkęi przewiesiła przez ramię. Uśmiechnęłasię, kapryśnie muskając palcami koronkową falbankę. 38- W dzisiejszychczasachwiele dziewcząt potrafiłobytego dokonać. Słabapłeć się zmieniła. Być może to skutek nowych romansów. Jużminęły czasy, kiedy heroina "zalewałasię łzami". Odkryła bowiem,że nic jej to nie daje. Cokolwiek zauważęw Stornham,ani nie będęszlochać, ani nie załamię bezradnie rąk. W końcu istnieje telegraf. Może todlatego bohaterki romansów tak się zmieniły. Kiedy miały dodyspozycjitylko karetę,by uciec od swych prześladowców, a telegrafujeszcze nie wymyślono, mogły tylko bezradniezałamywaćręce. Na pokładzies/s MeridianyW piękny, wiosenny poranek olbrzymi liniowiec s/sMeridiana byłgotówdorejsu w stronę WyspBrytyjskich. Młody mężczyzna, jedenz pasażerów drugiej klasy wychylał sięprzezreling iz niezbytpogodnym wyrazem twarzy spoglądał obojętnie na kłębiący się na nabrzeżutłum. Wysoki i potężnie zbudowany nosiłsię dystyngowanie; twarzmiał wyrazistąo kwadratowej szczęce, oczyrdzawe,a ciemnorudewłosy krótko ostrzyżone. Należał do mężczyzn, za którymi ludzieoglądają się nie wiedząc nawet dlaczego. Spoglądał na ciężko ilżej wyładowane powozy, zajeżdżająceprzedwielki, zbudowany jak barak budynek, gdzie pozbywały sięswegoładunku; słyszał dyspozycje i rozkazy; widział, jak skrzyniei belewciągano na pokład, po czym z brzękiemłańcuchów i maszynerii spuszczano do ładowni. Lecz to wszystko pozostawało w hałaśliwym tle; sam zagłębionybył w ponurych myślach. Wracał do ojczyznypokonany. Opuścił Anglię przed dwoma laty z mocnym postanowieniem zbicia majątku, lecz siły natury połączonez jegodotychczasowym wykształceniem i trybem życia pobiły go w ostatecznym rachunku. Straciłdwa lata życia i wszystkiepieniądze. Wracał, skąd przybyłczując, że los potraktował go niełaskawie,choć na to niezasłużył. Parowiecdysponował luksusowowyposażonymi kabinamipierwszej klasy. Tamże śpieszyli potrapie gońcy niosąc koszyki ipudełka39Rozdział VII. pełne kwiatówi owoców,które roznosili do kabin czekający stewardzi. Były topożegnalne prezenty odprowadzających. Salter,bowiem takbrzmiało nazwisko pasażera drugiej klasy,widział już taką procesję gońców, gdy wypływał z Liverpool. Leczwówczas nie było takiej obfitości kwiatów i owoców. Nowojorczycy jakzwykle występowali z przepychem. Na liście pasażerów widniały nazwiska multimilionerów, udających się do Londynu na wakacje. Dwaj stewardzi stojący nieopodal, właśnie w związku z powyższym,wyrażali nadzieję na hojne napiwki pod koniec rejsu. - Płyną Worthingtonowie, Hiramowie i rodzina Johna WilliamaSpaytera. -Oni umieją podróżować. Wiedzą, czego chcą; mająsporożyczeń,ale też płacą za to. - Tak. To nie podróżujące nauczycielki, które oszczędzają nakażdym drobiazgu. Z Worthingtonami płynie panna Vanderpoel. Manajlepszą kabinę. Pewnie wróci z jakimś księciem. Ile milionówmaVanderpoel? - Ile milionów? Ile setek milionów! - odpowiedział pierwszy rozkoszując się olbrzymią,choć nieznaną mu liczbą. -Pływałem już kilkakrotnie z panną Vanderpoel, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Wiecznie pisząo niej w gazetach. A pieniędzy madosyć,żeby kupićsobie pół tuzinaksiążąt. -Niektórym Nowojorczykomto się nie spodoba - rzekł drugi. - Zawiele pieniędzy wyciekaz tego kraju. Jej apartament pełen jest najdroższych różJacqueminot, a pudełkależą jeszcze przed drzwiami. Salter nie usłyszał więcej, gdyż opowieści o milionachzirytowałygo iodszedł dalej. Wiedział,ile kosztują różeJacqueminot i zupełnienie był oczarowanyani uspokojony wizją dziewczyny,której apartament zapchany jest owymikwiatami. - Och, do diabła! -powiedział sobie. -Jakież to prostackie. Rozprostował ramiona i z rękami w kieszeniach wytartegopłaszcza zaczął się przechadzaćpo pokładzie wygłaszając monolog. - Mogę być żebrakiem- mówił - ibardzo możliwe, że nigdysięnie ożenię, ale niech mnie diabli, jeślinie ożenię się z Angielką. Wgruncie rzeczy jednak był przekonany, iż nigdy nie poświęciswego życia jakiejkolwiek kobiecie, a to dlatego,że małą miał nadzieję, by jej osoba warta byłaaż tyle. Na nabrzeżu kłębiły się coraz większe tłumy. Zapół godzinyparowiecmiał odbić. Jedniposzukiwali przyjaciół, inni pisali pożegnalne40telegramy. W większości pasażerowie bylijuż na pokładzie, niektórzyjednak wraz z odprowadzającymi ich tłumami znajomych ikrewnychwłaśnie wchodzili potrapie. Salter właśnie obserwował, jak zwielką troskliwością wnoszono napokład kobietę w fotelu inwalidzkim, gdy uwagę jego przyciągnął odgłos kopyt końskichiturkotkół. Zajechały dwaduże i eleganckiepowozy zaprzężone w rosłe, lśniące koniebrzęczące srebrnąuprzężą. - To pewnie ci Worthingtonowie - pomyślał Salter. -Atamłodadama jest bez wątpieniaową multimilionerką. Zachowuje się-dumałsardonicznie -jakby wiedziała, że zapieniądzemoże mieć wszystko. Nieograniczonydochód z pewnością wyrabiawe właścicielucoś w rodzaju przekonania o wysokiej randze społecznej. Z czystej ciekawościprzeszedł w inne miejsce, skąd mógł obserwować pokład spacerowy. Pojawialisię tam przybywającypasażerowie. Zobaczył ich. Uderzyłogo, że zachowywali się tak, jakby przybylinie na pokład statku, lecz do znanego sobie hotelu. Prawdopodobniepływali tym parowcem wielokrotnie. Stewardzi witali ich uniżenie. Panna Vanderpoelskinęła na jednegoz tych, których rozmowy niechcącywysłuchał. Uśmiechnęła się jak do starego znajomego i coś powiedziała. Spojrzeniemomiotła pokład, wskazując zaciszne miejsce, gdzienajwyraźniej życzyła sobie,by ustawić jej leżak, co teżnatychmiastuczyniono. Wkrótce pojawiła się elegancka pokojówka w czerni, zaktórą steward niósłpoduszkii wspaniałe futrzane okrycia. Ułożyłajena leżaku, zaś panna Vanderpoeldołączyła do reszty towarzystwa,jeszcze kogoś niecierpliwie oczekując. Zabrzmiał pierwszy dzwonek. Stewardziprzeszli po pokładzie wołając: "Wszyscyodprowadzający proszeni są o opuszczenie statku! ".Zaczęły się pożegnalneuściski. Tłum powoli schodził ze statku. Niektórzy zodprowadzających mieli zaczerwienione oczy, niektórzyśmiali się. Z nabrzeżaprzekazywano ostatnieserdeczności. Worthingtonowie nadal stali przytrapie i spoglądali z rozczarowaniem. Ktoś, kogo oczekiwali, nieprzybył. PannaVanderpoel zdawałasię najbardziejzawiedziona. Wychylała się przez relingi wciąż jeszczewypatrywała. W tym momencie usłyszano odgłos kopyt i turkot kół. Zpowozu wysiadła pośpiesznie starsza kobieta zmałym chłopcem. Śliczny,pucułowaty malec w marynarskim ubranku był bliski łez. W rączkach ściskałwspaniale osiodłanego pluszowegoosiołka. 41.To ich właśnie tak niecierpliwie oczekiwała panna Vanderpoel. Niestety,za późnobyłona pożegnania,gdyż właśnie wciągano trap. - Tomeczku! Tomeczku! - zawołała żarliwie. -Tutaj jestem. Możemytak sobie powiedzieć: "Do widzenia". Malec rozpłakałsię żałośnie. - Betty! Betty! - szlochał - Tak bardzo chciałem cię pocałować! Nie baczącnalicznych widzów, Betty wyciągnęła dońramionai przesłała mupocałunek. - Możemy się stąd pocałować,Tomeczku - krzyknęła. -Naprawdę. Pocałuj mnie, a ja pocałujęciebie. Tomek uniósł wramionach wspaniałego osiołka. - AleBetty! -zawołał. -Przyniosłemdla ciebie mojego osiołka. Chciałem dać cigo w prezencie,bo ci się podobał. Panna Vanderpoel wychyliła się izwróciła do starszej kobiety,która towarzyszyła malcowi. - Matyldo - powiedziała. -Proszę, zapakuj prezentodTomkai przyślijmigo! Bardzo bym chciała go mieć. Szczęśliwyuśmiech rozjaśnił małątwarzyczkę. Statek jużodbijał. PannaVanderpoel wychyliła się mocniej. - Niedługo wrócę, Tomeczku! -1 zawszepozostaniemy przyjaciółmi. - Tak chciałem cię pocałować na pożegnanie, Betty - zawołałmalec wyciągając ramiona. Pasażer drugiej klasyJak na tę porę roku pogoda byłapiękna, więcchoć wciągupierwszych dwóch dnina pokładzie zabrakło kilku pasażerów, późniejwszystkie leżaki były już zajęte, a po pokładzie spacerowymprzechadzały siętłumy. Gracze usiłowali zarzucićpierścień nadrążek albo teżrzucalikrążkami woznaczone cyframi pola, stewardzi regularnie podawalibulion z biszkoptami,a wszędzierzucały się woczy koloroweokładki książek. Pasażerowie drugiej klasy też czuli się nieźle, zaś42w trzeciej iczwartejklasiepozwalano sobie nawet na żarty w grupieprzyjaciół. Worthingtonowie niecierpieli wcalena chorobę morską, ajakodoświadczeni wojażerowie, mieli ustalone obyczaje. Wcześnie ranopannaVanderpoe! odbywałaspacer, a kiedy już morski wiatr dodałkolorujej policzkom, w zacisznym kąciku okrywała sięwspaniałymczarnym lisem i sięgałapo książkę lubteż rozmawiała zprzyjaciółmi. Salter, choć znudzony izniechęconydo życia, często jej się przyglądał. Gdyby nie epizod z malcem, zdecydowanie by jej nielubił. Leczspodobała musię historia z osiołkiem. Jak praktycznie poleciła wówczas guwernantce, by natychmiast przesłała jej zabawkę, dzięki czemudała chłopcu do zrozumienia,że bardzoceni jego prezent. W dodatku, w ogóle nie zwracała uwagi na nas wszystkich, rozmyślał. Zachowywałasię jaknajmilsza, dobrodusznaniańka czy kochająca dzieciakawieśniaczka. Betty niespokojnie rozmyślała o tym, co jączeka, kiedy już sięznajdzie podrugiej stronie Atlantyku. - Zamierzasz udać się do S. tornham natychmiast po przybyciu namiejsce? - spytała pani Worthington na dwa dni przed końcem rejsu. -Jak szczęśliwi muszą być lady Anstruthers i sir Nigel, żewreszcieciebie zobaczą. -Wprost nie potrafię wypowiedzieć, jak bardzotęsknię zatąchwilą - odparłaBetty. Wspartana poduszkachspoczywała na leżaku w zacisznymkąciku. Nie byłojej wesoło. Zastanawiała się, na ile uda jejsię zrealizowaćswoje plany. Pani Worthington nawet nie zdawała sobie sprawy z tego,że wizyta w Stornham Court nie została zapowiedziana. Panna Wanderpoelnie uważała za koniecznejej tego wyjaśniać. Pożegna poprostu przyjaciółi uda się do swej siostry, do wiejskiejposiadłości jejmęża, położonej niedaleko Londynu. Ojciec postara się załatwićzdziennikarzami, by jej zamiary nie zostały zaanonsowane w kronicetowarzyskiej. - Co powie Rozalia,kiedy mnie zobaczy? Co ja jejpowiem? Każdafala przybliża nasdo siebie - rozmyślała Betty. Przedostatniego dniapodróży statekotoczyła mgła, więc pasażerowie wcześniej zeszli pod pokład. Worthingtonowiechwilę rozmawiali,lecz wkrótce poszlispać. Bettina jednak była niespokojna. Odesławszy43. pokojówkę spacerowała nerwowo po kabinie. W końcu usiadła i dokończyłalist do ojca:W miarę jak przybliżam się do Anglii, czuję rosnące podniecenie. Kilka razy dzisiaj stanął mi przed oczami obraz Rozalii takiej,jakąwidziałam po raz ostatni na nowojorskim nabrzeżu. Ona iNigelstalioparci o reling na górnym pokładzie. Była taka delikatna ipowiewna;przypominała śliczną, zapłakaną pensjonarkę, kiedy śmiejąc się ipłacząc jednocześnie przesyłała nam oburączpocałunki. Ja też gorzkopłakałam, choć starałam się toukryć,lecz ilekroćprzeniosłam wzrokz Rozalii na toporną twarz Nigela, zaczynałam szlochać od nowa. Nawet kiedy się uśmiechał, sprawiał wrażenie pogardliwego brutala. Od tej chwili minęło dwanaście lat. Tak się zastanawiam. co odkryję. Przerwała, ręką podparła brodęi chwilę rozmyślała. Nagle przerażona skoczyła na równe nogi. Ciszęnocną rozdarły głośne okrzyki,tupot stóp i zmienioneodgłosy pracy maszyn. Po chwili gwałtownywstrząs, który zdawałsię wynosić statek w powietrze,rzucił nią o przeciwległą ścianę kabiny. Wydawało się, że nastąpił koniec świata. Chociaż upadłanastertę okryć i poduszek i nawet sięnie skaleczyła,nagle znalazła się w środku koszmaru. Ponad szum fal wybijałsię rykmaszyn oraz rozpaczliwe, szaleńcze, przerażone krzyki kobiet i dzieci. - Wpadliśmyna coś - pomyślała z sercem wgardle. Przez ściankędziałową słyszała pandemonium, jakie wybuchłow sąsiadującej kabinie Worthingtonów. Przezgłowę przelatywały jejsetki absurdalnych myśli. Może właśnie toną! Teraz już wiedziała, cosię wówczas dzieje! Oto na środku Atlantyku tonie ona,Betty Vanderpoel! Chwyciła futro, a oczyma duszy ujrzała nagłówki gazet oznajmiających katastrofę. Oczywiście ze wzmianką ojej milionach. - Muszę sięuspokoić - powiedziała na głos. Zapięłafutro i zacisnęła zęby, żeby powstrzymaćje od szczękania. - Biedny tatuś. biedny tatuś! Doprowadzające do obłędudźwiękidochodziły zewsząd. Hałasuderzającychfal,wykrzykiwanych rozkazów, nierównej i wysilonej pracymaszyn. - Co się stało? -Musiałasię tego dowiedzieć. Pasażerowieszaleliw kabinach, stewardziochrypłymizestrachu głosami usiłowali ichuspokoić. Jeśli zdarzyło się najgorsze,za kilka chwil wszyscy będąwalczyć o życie. Musi wyjść na pokład i zobaczyć,co sięstało! 44Była pierwszą kobietą, która pojawiła się na pokładzie, choć nakorytarzu potykała sięo półubrane, przerażone istoty. - Co się stało? -krzyczały. -Mój Boże! Co się stało? Gdzie jestkapitan? Czy już toniemy? Do łodzi! Dołodzi! Nie było sensu zatrzymywać przebiegających marynarzy. Nawet jejnie zauważali, atym bardziej niesłyszeli! Dojrzała mężczyznę, któryniemógł być marynarzem, skorostał spokojnie. Zbliżyłasię do niego,szczęśliwa,że już nie dzwoni zębami. - Co się stało? -spytała. Obrócił się i spojrzałprosto na nią. Był torudowłosy pasażerdrugiej klasy. - We mgle zderzył się z namifrachtowiec - odparł. -Jakie sązniszczenia? - Właśnie próbują to ustalić. Stoję tu,bo może cośusłyszę. Niemasensu kogokolwiek pytać. Czy jest pani bardzo wystraszona? Tupnęła nogą. - Nienawidzę tego. nienawidzę! - machnęła ręką na czarne,wzburzone morze. -Znaleźć się tam. tonąć! Ale chcęcoś robić! Odwróciłasię,lecz uchwycił jej rękę. - Proszę chwilę poczekać -rzekł. -Czujętosamoco pani, alemożemy przynajmniej nie wpadać wpanikę. Możemy spróbowaćuspokoić pasażerów. Kiedy tylko usłyszę jakieś informacje, przyjdę dokabiny pani przyjaciół. Następnie wrócę do kabin drugiej klasy. Panimoże uspokoić ludzi po tej stronie, ja po drugiej. To wszystko. - Dziękuję panu. Muszę przekazać tę informację Worthingtonom. Idę dosalonów pierwszej klasy- mówiąc to Betty już śpieszyłapotrapie. Znalazła się w środku tłumu. Ludzie wpadalina siebie, usiłowaliubrać się w pierwszą rzecz, jaka im wpadła w ręce, podnosili sięiupadalikrzycząc rozpaczliwie. Bettina stanęła nieruchomo i potrząsnęła histeryzującąkobietą,która właśnie nanią wpadła. - Wracam z pokładu -oznajmiła. -Zderzyłsię z namifrachtowiec. Nikt nie miałczasu udzielić mi jakiejś informacji. Alena wszelkiwypadek należywłożyć nasiebie ciepłe ubrania oraz założyć pasyratunkowe. Wszyscyzwrócili sięku niejz pytaniami. 45.- Nic więcejnie wiem. pozatym,żez pewnością należy włożyćubrania ipasy. - Słusznie,panno Vanderpoei -zauważył jakiśmłody człowieknerwowosalutując. -Przestań się drzeć - bezlitośnie zwróciła się tymczasem Bettydo wrzeszczącej kobiety. - Głupotąjesthałasować. Im głośniej będziesz krzyczeć, tym mniej maszszans na ratunek. Jak ktokolwiek mazachować zdrowe zmysły pośród wrzeszczących, rozhisteryzowanychkobiet? Pojawienie sięniedosiężnej pannyVanderpoei, która w dodatkuswym autorytetem zmusiła ludzi do zaprzestania krzyków,wywarłoogromne wrażenie na tłumie. Widząc, żesię uspokoili, Bettina udałasię do kabinyWorthingtonów. Blanka i Maria, oszalałez przerażenia,biegały rozpaczliwie z kąta w kąt, chwytającna przemian pasy ratunkowe, buty, kasetki z biżuterią iciepłe okrycia. Łkały i krzyczały. - Co zrobimy z mamą! Betty przypomniały się dawne, szkolne dni. Chwyciła Blankę zaramię i potrząsnęłanią. - Nie bądź oślicą! -krzyknęłaostro. -Ubierz się. Tu są twojeubrania. Mario, ubierz się natychmiast. Może wcale nie jesteśmyw niebezpieczeństwie. - Naprawdętak myślisz! Och, Betty! - załkały unisono. -Och, comy zrobimy z mamą! - Gdzie jest mama? -Zemdlała. Luiza. Nim jeszcze skończyłymówić, Betty wpadła do kabiny pani Worthington. Biedna kobieta zemdlała, aupadając skaleczyła sięwpoliczek. Leżałana podłodze w nocnej koszuli, a z rany sączyła się krew. PokojówkaLuiza załamywała ręce, lecznicpoza tym nie robiła. - Jeśli w tej chwili nie przyniesiesz brandy- oświadczyła jej ostropiękna panna Vanderpoei - natręci uszu. Możeszbyćtegopewna. Wyglądała na zdolną do spełnienia tejpogróżki, a pokojówkaz wrażenia natychmiast otrzeźwiała. Zazwyczajpanna Vanderpoeizachowywała się wyjątkowo uprzejmie wobecpodwładnych. Betty wlała brandy w usta pani Worthington, po czym podetknęłajej pod nos sole trzeźwiące. Kobieta odzyskałaprzytomność inatychmiastzaczęła łkać rozpaczliwie. W tym momencie Betty usłyszałazamieszanie i okrzyki wsąsiedniej kabinie. Słychać było męski głos. 46Bettypobiegła. Półubrane dziewczęta krzyczały. Rudy pasażer drugiejklasy stał w progu. - Obiecałem pannie Vanderpoei. -mówił właśnie, kiedy weszłaBetty. Odwrócił się doniej. - Przyszedłemzawiadomić, że nie ma najmniejszego bezpośredniegozagrożenia. Frachtowiec jest znacznie bardziejuszkodzony. - Czy jest pan pewien? -wydyszałaBlanka łapiącgoza rękaw. - Tak - odparł. -Czy mogę w czymśpani pomóc? -spytałBettiny, którawłaśnie zamierzała coś powiedzieć. - Czy byłby pantak dobry i pomógł mi przenieść panią Worthington do jej koi, po czym sprowadził tu lekarza? Bez słowa przeszedłdo sąsiadującejkabiny. Kilkoma słowamiuspokoił panią Worthington, po czym bez wysiłku uniósł ją i położyłnakoi. - Och, dziękuję panu, bardzo dziękuję - słabymgłosem powiedziała paniWorthington. -Czyjest pan zupełniepewien,że nie maniebezpieczeństwa, panie. - Salter-dokończył za nią. -Jest pani zupełnie bezpieczna. Statek został tylkolekko uszkodzony. - Jak to miłoz panastrony, że nas pan o tym zawiadomił - dodałabiednadama drżącym głosem. -Tobyłstrasznywstrząs. Zostaliśmysobieprzedstawieniwprzerażającej sytuacji. Chyba. chyba dotychczas nie spotkaliśmy się? - Nie- odparł Salter. -Podróżuję drugą klasą. - Och. dziękuję raz jeszcze. To było tak miło z pana strony -zająknęła się, nie wiedząc co rzec. Wychodząc zkabiny Salter zwrócił się do Betty. - Przyślęlekarza,jeżeli zdołam go odnaleźć. Myślę, że pani również dobrze by zrobiło nieco brandy. W każdym raziemnie na pewno. -To dziwne, jak człowiek nawet nie zauważa, żepłyną z namipasażerowie drugiej klasy - zauważyłasłabym głosem pani Worthington. - Ato był taki sympatyczny i porządny mężczyzna, i nawet miałpewne maniery. Rozdział IXLady Jane GreyWydawałosię wręcz śmieszne, że tak straszne przeżycie już poparu dniach wywoływało jedynie żarty. Ale w końcu się okazało, żenawet statek, zktórym sięzderzyli,nie został poważnieuszkodzony. - Aprzecież- jak zauważył jeden z pasażerów, kiedy już znaleźlisię przynabrzeżu w Liverpool - mogliśmy znaleźć się nadnie oceanu. Wyobrażam sobie te nagłówki w gazetach: "Utonęła pannaVanderpoel". - Byłam tak nieuprzejma wobecLuizy, kiedy zobaczyłam, że tylkozałamuje ręce i nicnie robi. Byłam wręczniegrzeczna wobec Blanki-wyznała Betty. - Prawdę mówiąc, zachowałam się wówczas grubiańsko wobecmnóstwa osób; aż wstyd mi się przyznać. -Mnie nazwałaś oślicą - powiedziała Blanka - ale nie mogłaśzrobić niclepszego. Tak mnie wystraszyłaś, że wreszcie włożyłambuty,zamiast próbować wyszczotkować nimi włosy. Ależ byłam zaskoczona,kiedy weszłaś do kabiny. jedyna osoba nie doprowadzona zestrachudo kompletnego zidioceniatakjakmy. - Mamrotałyśmy histerycznie, kiedy wszedłten rudowłosy mężczyzna- dodała Maria. -Złapałyśmy goza rękaw i cośbez sensugadałyśmy. Gdzie on sięteraz podział,Betty? Może rozchorował sięprzez nas. Nie widziałyśmy go od tamtej chwili. - Myślę, że jestw pomieszczeniach drugiej klasy - odparła Bettina. -Ja gorównież niewidziałam. - Wdowód uznania powinnyśmy mu wręczyć świadectwoz wyrazami wdzięczności- zauważyłaBlanka. -Był równie nieuprzejmyi rozsądny jak ty, Betty. Rudowłosy pasażer nie pojawił sięjednak więcej. Wolał pozostaćw swojej kabinie. Prawdę mówiąc, im bliżej ojczystych brzegów sięznajdował, tym bardziej pogarszał mu się humor. Luiza rozpoznała gow wagonie trzeciej klasy, którym sama jechała do Londynu. Nie zmieniłnawetubrania, a wielka spoczywająca na półce waliza, robiła wrażenie48bardzostarej i zniszczonej. Niewiasta byłanawet ciekawa, czy zwrócisię do niej, by spytać ozdrowiejej pani. Wkrótce zdała sobiejednaksprawę,że nie należyon do ludzi, którzy próbują nawiązać znajomośćz osobami stojącymina wyższym szczebludrabiny społecznej poprzeztowarzyskie pogawędki z ich pokojówkami. Kiedy pociąg zwolnił istanął na stacji, rudowłosy pasażerwstał,sięgnął po walizę i opuścił wagon. Ignorując bagażowegopodszedłdonajbliższej dorożkii kazał się zawieźć na Charing Cross. Worthingtonowie zajęli wspaniały, nowoczesnyapartamentw londyńskim hotelu. Z okien swych pokoi Bettina mogłapodziwiać nadbrzeżnybulwar i szeroki mulisty nurt Tamizy wolno przepływającejpodmostamii niosącej na swym grzbiecie barki, małe parowce i wszelkieinnejednostki pływające. Gdyby zawiązały sięnormalnerodzinne stosunki pomiędzy dworem w Stornham, a nowojorską rodziną Rozalii, Bettina z pewnościąwcześniej poznałaby przybraną ojczyznęsiostry. Spędzałaby tutajniejedne wakacje. Jednak gdytak się sprawymiały, Bettina w swymdziecięcym uporzepostanowiła nie odwiedzać Anglii, póki nie będziena tyle dorosła, by urzeczywistnić swój od dawna obmyślany romantyczny plan. Była zdecydowana,że do Anglii przybędziedopiero wówczas, gdy będzie mogłazobaczyć Rozalię. Następnego dnia rankiempani Worthington weszła do jej apartamentu izastała Betty wyglądającą przez okno;przyglądała się w skupieniu Tamizie, nabrzeżu,dorożkom. Obróciła się kuprzybyłejzuśmiechem. - Tak sięcieszę,że dotychczas znałam towszystko tylkoz książek! Podoba mi się nawet, że pada,a płaszcze dorożkarzy są mokrei lśniące od deszczu. - Ciekawajestem, co powie ladyAnstruthers, kiedy cię zobaczy,Betty. Jak wyglądałaś, kiedy wychodziła za mąż? - Miałam ledwieosiem lat. Byłam niegrzeczna, długonoga i okropnie pyskata. - Słyszałam, że nieznosiłaś swego szwagra; podobnosprzeciwiałaś się małżeństwu siostry. -Proszę sobie wyobrazić bezczelnąośmiolatkę "nie zgadzającąsię"na małżeństwo swojej dorosłejsiostry! Ale byłam dotego zdolna! W tamtychczasachnikt nas nie wychowywał, wszystko nam byłowolno inawet pozwalano nam wtrącać się do rozmów dorosłych. 4- Tajemnica dworu. 49v.- Nie miałaś specjalnegoszacunku dlasir Nigela? -Powinnambyć przynajmniej na tyle dobrzewychowana, bytrzymać język za zębami. Właśnie terazrozmyślam nadstosownymi przeprosinami,kiedy gozobaczę; pewnie okażesię przemiłym, godnymszacunku, pełnym ogłady dżentelmenem. Wspomina mniezapewnezezgrozą. - Chciałabym być przy tym obecna - zauważyła pani Worthington. -A więc jedzieszjutrodo Stornham? - Tak. Natychmiast po przyjeździe napiszępani o wszystkim. -Nagle zmieniła temat i dodała unoszącdelikatną brew:- Szkoda tylko, że niemam dośćczasu, żebyzwiedzić Tower. Pani Worthington przez chwilę nie wiedziała, coo tym myśleć. - Tower? WLondynie? Ależ, kochana Betty? Bettina roześmiała siędźwięcznie. - Och! Bo paninie pojmujemojego punktu widzenia! Najbardziejcieszy mnie moja własna radość z poznaniatych miejsc. Czuję się jakpierwsi Amerykanie w Londynie trzydzieści lat temu, urzeczeni tym,jakbardzo przechodnie przypominająbohaterów zpowieści Dickensa. Proszęsobie wyobrazić, co moglimyśleć, kiedy stali w Whitehalldokładnie tam, gdzie stał szafot i gdzie król Karol i wypowiedział swojeostatnie słowo: "Pamiętaj. "- Nie chcesz chyba powiedzieć. - pojmowałapowolipani Worthington. -Ależ tak! Zachowałam sobie Anglię, jak smakosze zachowują napóźniej butelkę starego wina. Pani na przykładuważa, że zwiedzanieTower to świąteczna rozrywka dla pokojówek. Ale ja cała drżę na myślotym - dodała ze śmiechem. - Jakaż głęboka była w szkole przepaśćmiędzy postacią historyczną, aprawdziwym, żywym człowiekiem! Jakaż odległa wydawałasię wówczas lady Jane Grey, jakmało człowiekaobchodziła jej tragedia! A wczoraj, kiedy przejeżdżaliśmy mostem Waterloo,dojrzałam w przelocie więzienie Tower i oczyma duszy zobaczyłam kamienne stopnie i kwadratowypodwórzec; i to jak we wczesny, chłodnyporanek wyprowadzają podobną doRozalii drobną, szczupłą, bezbronną dziewczynę. Nie miała przy sobie nikogo bliskiego, niktnie śmiał się nadnią użalić, kiedy spoglądałazrozpaczonymi, łagodnymi, cierpliwymi oczami. Może spojrzałapobożnie w niebo, bo tylkoono wyglądało, jakby jej współczuło, gdy zbliżała się do katowskiego50pnia. Drżącym głosem przeprosiła zakapturzonego kata i "powierzywszy swą duszę Bogu" złożyła głowę na pniu. Czy zastałam Lady Anstruthers? Następnego dnia Betty przybyła na stację CharingCross i wsiadłado pociągu, podczas gdypokojówkakupowała jej biletdo Stornham. Kiedy pociąg ruszył iminął przedmieścia oraz podlondyńskie miasteczka, Bettina oddała się rozkoszy oglądaniawidoków,które znała oddawna, choć tylko z książeki obrazów. Widziała szerokie,dębowe,bukowe i głogowe żywopłoty strzegące pól, naktórych pasły się stadaowieczmłodymi; malownicze, spiczaste daszki na ceglanych suszarniach chmielu stojących wcieniu drzew opodal gospodarstw;starechałupki okolone pełnymi kwiatów ogródkami. Falującepola porośnięte kępami drzew, czasami rozrośniętych wzagajniki, przypominały jejmalarstwo Constable'a. Rosła kobieta, obok której dreptały na tłustychnóżkach dzieci oraz kręciły się zwierzęta gospodarskie, rzucała ziarnokurom z drewnianegocebrzyka i wyglądała, jakby wyszła prosto zobrazu Morlanda. Wreszcie pociągzwolnił biegu i zatrzymał się na wiejskiej stacyjce,tej samej, która przywitała Lady Anstruthersprzed dwunastulaty. Nicsię tu nie zmieniło. Zawiadowca, tęższy i bardziejrumiany niżniegdyś,z szacunkiem powitałdamę, będącą jedyną pasażerkąpierwszej klasy. Przypuszczał, że jest gościem któregoś zokolicznych dworów, leczpod stacjąnie oczekiwałna nią żaden powóz. Stała tam jednokonkazgospody "Pod koroną" i młoda dama podeszła do niej. Nie towarzyszyła jej nawet pokojówka; Bettina zostawiła ją w mieście, by obecność kogośobcegonie krępowała jej w razie ewentualnych komplikacji. - Jak daleko stąddo dworu wStornham? -spytała zawiadowcy. - Pięć mil, proszę jaśniepani - odparłz szacunkiem dotykającręką czapki. 51.Bettina czułarosnące podniecenie, gdy powóz wjechał do Stornham. Wiele chałupchyliło sięku upadkowi, woknach niepowstawianonowychszyb, w płotach świeciły szczerbyi najwyraźniejnikt nie myślało wiosennym bieleniu. Nie mam pojęcia o obowiązkach angielskich ziemian, pomyślaławyglądajączokna powozu, leczgdybym była na miejscu Rozalii,towszystko wyglądałoby inaczej. Brama wjazdowa doparku otaczającego dwór,była również w ruinie; romboidalneszybki wstróżówce zostaływytłuczone;bluszcz pokrywał wszystko splątaną masą. Oj, nie wygląda to obiecująco, pomyślała Betty. Szczęśliwi ludziedbają, by posiadłość nie popadała wruinę. Droga wiłasię pośród gęstej murawy, pod drzewami rosły kępyżarnowca, janowca i orlicy, lecz całe piękno natury nie potrafiło uśmierzyć nagłej obawy, jaka ją ogarnęła. Prawie wolałaby, by woźnicazwolnił;chciała mieć więcejczasu na przemyślenie wszystkiego odnowa. Wjechaliw dolinkę, gdzie zieleniłosięsamotne jeziorko. Wysokapaproć porastała tu gęsto pobocze, a promienie słońcaprzedarły sięakurat przez chmurę i listowiedrzew irozjaśniły świat. Poza zasięgiem promienisłonecznych pozostały jednak stojącenad jeziorkiem dwiefigurkiludzkie-zaniedbanej, drobnej niewiastyoraz garbatego chłopca. Kobieta trzymała w ręku parę piórek paproci,chłopieczaś siedział obok, opierającpodbródek na dłoniach. W rękuzaciskał kij. -Zatrzymaj sięna chwilę-poleciła Bettina woźnicy. - Chciałabym o coś zapytać tę kobietę. Pomyślała, żemoże zdoła siędowiedzieć, czyRozalia przebywaobecnie w Stornham. Korzystniebyłoby wiedzieć to z góry. Wychyliłasię więci spytała:-Najmocniejprzepraszam. Zastanawiamsię, czy nie wie pani. Kobieta podeszłabliżej wolnym krokiem i spojrzałabez zainteresowania. - O co pani pytała? Betty wychyliła się bardziej i powtórzyła. - Czymoże mi pani powiedzieć. -zaczęła inagleurwała. Poczuła,że dławi ją w gardle, kiedy spojrzała na wyblakłą, wymizerowaną52twarz, cienkie, bezbarwne, zniszczonewłosy, nietwarzowo sczesanez czoła i policzków. Jej serce biło mocno. Zacisnęładłoń na drzwiczkach powozui zaczęła znowu. - Czy możepani. mi powiedzieć. czy lady Anstruthers jestw domu? Niewiastaodparła apatycznie, spoglądając na nią ze zdziwieniem:- To ja jestem lady Anstruthers. Bettinaotworzyładrzwiczki i wyskoczyła zpowoziku. - Jedź do dworu - rozkazałazaskoczonemu woźnicy. Kiedy sięoddalił,spytała przyciszonym, prawie wystraszonym głosem:-Czyty jesteś Rozalią? Wynędzniała istota spojrzała na nią z przestrachem. - Rozalio! -zawołałaBettinaz wymuszonym,bolesnymuśmiechem. Objęła ją ramionami, przytuliła do serca i gorąco pocałowała. -To ja, Betty! Popatrzna mnie, Rozalio! To ja, Betty. Nie pamiętaszmnie? LadyAnstruthers z trudem złapałaoddech, poczym wybuchnęłasłabym, histerycznym śmiechem. Nagle chwyciłaBettinę zaramięi przez chwilę wpatrywała się w niądzikim wzrokiem. - Betty! -krzyknęła. -Nie! Nie!Nie! Nie uwierzę w to! Niemogę! To nie możebyć mała Betty! Zaczęła drżeć na całym ciele. Zwróciła siędo chłopca, który uniósłszy głowę spoglądałzaskoczony. - Ughtred! Ughtred! Chodź tutaj! Ona mówi. onamówi. Nagle opadła nakępę wrzosów, szczupłymirękamizakryła twarzi zaczęła łkaćrozpaczliwie. - Och, Betty! -wyszlochała. -To tak dawno. takdaleko. Nigdynie przyjechałaś. nikt. nigdy. nie przyjechał! Garbaty chłopiec podszedł bliżej. Utykałipodpierałsię kijem. Przemówił czule niejak dziecko, lecz jak dorosły. - Nie płacz, mamo. Nie denerwujsię, cokolwiek się stało. - Totak dawno. tak daleko! - szlochała Rozalia z trudem łapiącoddech. -i nigdy nie przyjechaliście! Betty opadłaobok niej na kolana i objęła ją czule. - Ależ właśnie przyjechałam - oświadczyładźwięcznym głosem. 53.-i Nowy Jork wcale niejesttak daleko. Ojciec dostanietelegramw dwie godziny. Spojrzała na zegarek. - Jeśli teraz zatelegrafowałabyśdo mamy, miałabyś odpowiedźprzed piątą po południu. Rozaliadrgnęła i roześmiała się jeszczebardziej histerycznie. Kurczowo chwyciła rękę Betty i uniosła oczy na cudownego gościa. - To musisz być ty, Betty! -zawołała. -Ta twoja pewność siebie! To tak bardzo ciebie przypomina. Och, Betty, kochanaBetty! Wstrząsana łkaniem opadła na kępę wrzosów. Wyglądałajak kupkanędznychszmatek, bezradnawswej patetycznej, błagającej o litość rozpaczy. - Zaraz. będzie mi lepiej -wyjąkała. - To nic takiego. Ughtred,wytłumacz jej. - Mama źle się czuje - powiedział chłopiec dorosłymtonem. -Jest bardzo słaba inie panuje nad sobą. Przyniosę trochęwodyz jeziorka. -Pozwól mi to zrobić - rzekła Betty i pobiegła jak strzała. Po chwilibyłaz powrotem. Chłopiec czulenacierał i klepał ręce matki. - W każdym razie - zauważył, jakby uspokojony jakąś myślą -ojca nie ma wdomu. Myślałam,żewszyscyo mnie zapomnieliPo jakimś czasiezaczęli się zbieraćdo domu. Pół godziny jakiespędzili nad jeziorkiem pozwoliłoBettiniezrozumieć, że rozmawiazzupełnie odmienioną Rozalią, niepodobną do tej,którą niegdyś znałai kochała. Wyglądała na wręcz wystraszoną zamieszaniem, jakie robiła. Oddzielonabyła od nich wysokimmurem lat; a dla Rozalii lata te trwałydłużej niż dla nich. Odległość, jaka ich dzieliła,w świadomościladyAnstruthers stała się nie do pokonania; Nowy Jork był tak daleko,że544wydawałsięjedyniemarzeniem sennym. Każda myślo rodzinie wywoływała jedynie płacz. Bettina pojęła, że nie wolno jejgwałtemwyciągać siostry zwięzienia;czyniącto wywlokłaby istotę nawykłąprzez lata do mroku prosto wsłoneczny żar. Nie mogła jej równieżnarzucać się ze swą impulsywną, uczuciową naturą, gdyż Rozaliazdawała sięjej nie pojmować. Wszelkie gwałtowne objawy uczućsprawiały, iż kuliła się wystraszona. - Gdzie są twoje córeczki? -spytałaBettina. - Umarły - odparła Rozalia nie okazując wzruszenia. Obie umarły,nim osiągnęłyrok życia. Został tylko Ughtred. Betty zerknęła na chłopca i zobaczyła, że się zaczerwienił. Wiedziona instynktem położyła mu rękęna ramieniu. - Mam nadzieję, że mnie polubisz- rzekła. Aż podskoczył, kiedy pojął, że zwróciła się do niego, ale speszonynic nie odpowiedział. Zarumienił siętylko jeszczebardziej. Zachowywałsię jak chłopiec nie przywykły dotowarzyskichgrzeczności;onieśmielały go tylko. Nagle Bettinastanęła, spoglądając w zachwycie na olbrzymie,łączące się nad alejąkonary drzew; tylko gdzieniegdzie prześwitywałpomiędzy nimibłękit nieba. Kawkidźwięcznie pokrzykiwały w locie,nurkującwsoczystej zieleni. Rozalia zatrzymała się również, nie pojmując jednak, cosiostrę takzachwyciło. Najwyraźniej nic ztegopięknajużdo niej nie docierało. - Na co tak patrzysz, Betty? -spytała- Na to wszystko - odparła. - Jesttakie piękne. -Podoba jejsię - odważyłsię odezwaćUghtred, po czym schowałsięspeszony za matkę. -Dwór jest zarazza aleją- powiedziała Rozalia. Trzy minuty późniejzobaczyli go w całej okazałości. Betty zatrzymała się, by napawaćsię jego widokiem. - Teżjej się podoba -zauważył Ughtred i choć powiedział tobojaźliwie, czułosię, że jejzachwytsprawił mu przyjemność. -Naprawdę? - spytała Rozalia uśmiechającsię boleśnie. Betty roześmiała się. - Wygląda zbyt malowniczo, by mógł być prawdziwy - odrzekła. -i ja taksobiepomyślałam, kiedy zobaczyłam go poraz pierwszy- wyznałaRozalia. - A teraz już tak nie uważasz? 55.- Widzisz - zabrzmiała niepewna odpowiedź. - Nigel uważa,żenie ma się cozachwycać ruiną. -A więcdlaczego pozwalasz mu popaść w ruinę? - spytała szybko Betty, starając się mówić bezstronnie. -Nie mamydość pieniędzy, żeby utrzymać dwór - odparła z rezygnacją Rozalia. Wchodzili właśnie po niskich,szerokich, omszałych stopniach. Popękana balustrada prawie ginęła pod splotami, nigdy nie przycinanego bluszczu. Nierównepłyty tarasu, doktóregowiodłystopnie,również byłypopękane,a spomiędzy flizów wyrastały urocze kępkimchu. Bluszcz spowijał dachówki oraz porastał ściany rezydencji. Odniepamiętnych czasów nikt gonie przycinał i teraz przypominał raczejrozrosłe drzewo niż pnącze. Wkroczyli do rozległejsieniwyłożonejczarnym, rzeźbionym dębem. W okiennych wykuszach były siedziska,pod ścianą antyczna ława ze schowkiem; przed wygasłym kominkiem-masywny stół. Lecz na ścianach w miejscach gdzie niegdyś wisiałyobrazy, pozostały wyblakłe prostokąty, akamienną posadzkę okrywałjedynie wypłowiały dywanik oraz zniszczona skóra tygrysia o prawiewyłysiałym łbie, której brakowało jednego szklanego oka. - Topierwszy angielski dwór jaki oglądam -westchnęła z rozkoyszą Betty. -Tak się cieszę, Rozalio. tak się cieszę, że to twój don^Położyłaręce na szczupłych ramionach siostry - a czyniąc towyraźnieczuła podskórą kości - ipochyliła się, by ją pocałować. Tenzupełnie naturalnygest wywołałłzy w oczachRozalii,a Ughtred, którysiedziałwoknie,naten widok ponownie się zarumienił i nerwowoporuszył. - Och, Betty! -zawołała speszona Rozalia. -Jesteś tak pięknai. tak obca. że aż się ciebie boję. Bettyzaśmiała się wesoło i lekko niąpotrząsnęła. - To nie potrwa długo - powiedziała. -Niebędęsięwydawałaobcapo kilku tygodniach, jeśli pozwolisz mi zostać tak długo. - Pozwolić tobie zostać! Pozwolić! - zduszonym głosem zawołałaRozalia,opadła na ławęi zalała się łzami. Słowa Ughtreda dowodziły, że zdarzało sięto często. - Niepłacz, mamo - powiedział. -Tyle razy jużo tym mówiliśmy. Tojejnerwy- zwróciłsię do Bettiny. - Oboje wiemy, że łzy tylkopogarszająsytuację, ale mama po prostu niepotrafi się powstrzymaćod płaczu. 56Bettyprzysiadłana ławie i otoczyła biednąRozalięramionami. - Nieprzejmuj się -powiedziała silącsię na śmiech. -Samaczuję się tak, jakbym miała się zarazrozpłakać. Aprzecież mammocne nerwy. - Tak! -zgodziłasię Rozalia ocierając oczyipróbując się opanować. -Ty jesteśsilna. Aleja jestem tak osłabiona. Och, Betty,obawiam się, że to nie jestwłaściwe powitanie. Widzisz, boję się,żeuznaszto za tak odmienne od. Nowego Jorku. - Wolę,że tak jest - rzekła Betty. -Ale. ale.ja nie tomiałam namyśli-Rozaliabezradniezwróciła się do chłopca. Bettinę boleśnieuderzyło, że sprawiała wrażenie ogłupiałej. - Ughtred, powiedz jej - dodała i zwiesiła głowę. Ughtred natychmiastzeskoczył z okna i przykuśtykał do nich. Jego. brzydkatwarz zdradzała, iżz niedziecięcą siłą próbujesię opanować. - Chodzijej o to - wytłumaczył niezgrabnie- że nie wie,jak paniąumieścić, żebybyło pani wygodnie. Wszystkie pokojesątak zaniedbane. wszystko jest zaniedbane. Może pani niezechce zostać, gdy tozobaczy. - Nie zdołasz pokazać mi czegoś,co by mnie wystraszyło -odparła Betty. -Przyjechałami zamierzamtu zostać,Rozalio,i wszystkosię da urządzić, tak jaktrzeba. Nieprawdaż? Lady Anstruthers drgnęła iobróciła kuniej wzrok. Znała tysiące' powodów,dla którychnic sięnie da urządzić takjaktrzeba. Beztroskawzmianka, że te wszystkie przyczynydadzą się usunąć machnięciemręki, sprawiła,iż znowu się rozpłakała. - Och, Betty, Betty -zatkała - Mówisz, jakbyś mogła wszystko. Betty pochyliła sięi pozorniebeztroskoucałowała siostrę raz jeszcze,próbując nie zdradzićprzepełniającej jej serce miłości i współczucia. - Mówię tak jakBetty- powiedziała. -Zapomniałaś już jakajestem. Przez te wszystkie lata czekałam na tę chwilę. Zaplanowałamsobie,że przyjadę dociebie, kiedy miałam jedenaście lat. i oto siedzimy tu razem. -Nie zapomniałaś mnie? Nie zapomniałaś? - wyjąkała Rozalia. -Och! A ja myślałam, że wszyscyo mnie zapomnieli! Zupełnie! Zakryła twarz dłońmi iznowuzaczęła tkać. KilkagodzinpóźniejBettina stała pośrodku swej sypialni. Byłasama. Rozgorączkowana Rozalia przyprowadziła ją tu przepraszającnerwowo i patetycznie,że pokój gościnny w niczym nie będzie przypominał jej sypialniw Nowym Jorku. Widać było, że sypialnia zostałaprzygotowanana przyjęcie gościa wpośpiechu, a wielemebliprzeniesiono z innych pokoi. Pomieszczenie było obszerne, kwadratowe, o niskim suficie. Ścianywyłożono jasnym drewnem, które gdzieniegdzie popękało ze starości,a farba zżółkła i odpadała. Większą część jednej ze ścian zajmowałowykuszowe okno o wielu szybkach, wktórymurządzono wygodnesiedzisko. Siedząctam można było wyglądać na otoczone ceglanymimurami ogrody i park. Bettina chwilę stała przed oknem,po czymusiadła i zadumałasię głęboko. Wiele tubyło dozrobienia. To pewne. Poprzez łukowate przejściew rozrośniętym laurowymżywopłocie widziała, w jaką dżunglę zamienił się ogród. Ścieżkibyły zarośnięte, strzyżone krzewydawno zapomniały o nadanych im kształtach. Z chwastów wychylały szafranowegłówki żonkilepochylane wiatrem. Wparku wołała kukułka. Pogrążyła sięw myślach. - Zarównozdrowie Rozalii, jak i duch są załamane. Jej urodazwiędła. Jest wciąż wystraszona niby maltretowane dziecko. Prawiestraciła rozum. Dosłownie nie wiem, copocząć. Muszę pozwolić Rozalii, by powiedziała mi tylko tyle, ile sama zechce. Póki nie zobaczęNigela,niedowiem się, jakją traktował. Rozalia o nic już nie dba,nawet o siebie. Co ja mamnapisać mamie? Wiedziała, że wobec ojca może byćszczera. Może opisać muwszystko iwyjaśnić swe wahania i powściągliwośćwdziałaniu. Rozważny i kochający, zawsze przyjmiejej racje. Pojmie, żebezradnośćibojaźliwość Rozaliiuniemożliwiają wszelkiezdecydowane działania. 58RozdziałXIIUghtredOjciec nie tylko kochał Rozalię, lecz wiedział również,jak delikatnąi łagodnąbyła istotą. Zdawał sobie sprawę z tego, jakłatwoją byłozniewolić. Tych wszystkich informacji trzeba byłooszczędzić matce. Właściwie niewiele można jej byłopowiedzieć. Bettina dłuższą chwilę tarłaręką czoło rozmyślając, co może jej napisać. Prawdę mówiąc niewiele,dopóki wszystkiego się nie uporządkuje. Jakiekolwiek działania podejmą z ojcem, musząpozostać one tajemnicą dla matki. Zamartwiałabysię na śmierć, a poza tym nie zatrzymałaby tych wieścidla siebie. Opisze jej więc piękno rozległego dworu, atakże rozpisze sięnad tymielementami życia Rozalii,które nie wzbudząobaw matki. Przedewszystkimzaś sama Rozaliamusi zacząć pisać listy,sprawiającewrażenie zupełnieswobodnych. Jej rozmyślania przerwałociche pukanie. Podbiegła do drzwi myśląc, żeto siostra. Lecz to nie była ona. Poddrzwiamistał wspierającsięnakulachUghtred. - Czy mogę wejść? -spytał zwracając ku niej swą przedwcześniedojrzałą twarzyczkę. Nie spodziewała siętejwizyty,lecz postarała się nieokazaćzaskoczenia. - Tak. Oczywiście - odparła. Wszedł do środka, po czym zwróciłsię do niej. - Proszę zamknąć drzwi naklucz. Uczyniłato i podążyła za kuśtykającąpostacią. - Czego się obawiasz? -spytała. - Kiedy rozmawiamy z mamą - odrzekł - zawsze wybieramy miejsce, gdzie niktnas nie dojrzy ani nie usłyszy. Tylko wtedy jesteśmybezpieczni. - Bezpieczniprzed czym? Utkwił w niej oczy i odpowiedział posępnie:-Bezpieczniprzedludźmi, którzy podsłuchają i przekażą, że rozmawialiśmy. Na jego dziwnej twarzy pojawił się cień prośby; tak bardzo pragnął,nie okazać się dzieckiem. Betty zapragnęła nagleprzyklęknąć i objąćgo ramieniem, lecz wiedziała,że nie przywykł do takich czułości. Sprawiał wrażenieistotymającej się stale nabaczności, potrafiącej sięprzystosować do każdej sytuacji z rozwagą i powściągliwością. 59.- Usiądź, Ughtred - powiedziała, a kiedy to uczynił, przysiadłaobok, lecz nie za blisko. Opierającpodbródek na oparciu kuli,spoglądałnaniąz niemymsprzeciwem wobec swego posłannictwa. - Zawsze muszę to robić - powiedział. -A niejestemaninatylemądry, ani dorosły. Mamdopiero jedenaście lat. Wzmianka owieku nie była usprawiedliwieniem,tylko stwierdzeniem ograniczeń,jakie stawia przed człowiekiem bariera lat. Byłtofakt;mimo to musiałuczynić wszystko co w jego mocy. - Comasz na myśli? -Zawsze muszę ułatwiaćmamie życie. wyjaśniać wszystko,kiedy nie potrafi sama tego wytłumaczyć. Dzisiaj muszę powiedziećto,co ona boi sięwyznać sama. Powiedziałem jej, że trzeba to powiedzieć. Bardzo się wystraszyła, alewiem, że musi to pani wiedzieć. - Tak,muszę - zgodziła się Betty. -Taksię cieszę, że Rozaliamoże na tobiepolegać. Kula zgrzytnęłaopodłogę, lecz oczychłopca zaprzeczyły, jakobyich nagłe lśnienie spowodowane było powstrzymywaną emocją. - Wiem, że jestem dziwnyi zachowuję się jak starzec - rzekł. -Mama czasami płacze z tego powodu. Ale nic na tonie możnaporadzić. To dlatego, że mama nigdy nie miała kogo innego do pomocy,tylko mnie. Byłem jeszcze mały,kiedy zorientowałem się, jakbardzojest wystraszona i nieszczęśliwa. Po jego atakach wściekłości - dodałniewymieniając żadnegoimienia - przybiegała do pokoju dziecinnego, chwytała mnie w ramiona i ukrywała twarz w moimfartuszku. Czasamiaż zatykała sobie usta, żeby nie płakać głośno. Raz.miałemwtedy niecałe siedemlat. wbiegłem doich pokoju zkrzykiem i próbowałem walczyć w jej obronie. On właśnie wychodził,miał w rękuszpicrutę, chwycił mniei bił. póki się nie zmęczył. Bettyskoczyłana równe nogi. - Co! Co! Co! - krzyknęła. Skinął tylko głową, lecz twarz mu pobladła. - Oczywiściepowiedział, że byłem bezczelny i musiałmnie ukarać- dodał. -Że to mama mnie nauczyła amerykańskiej bezczelności. Tobyłogorsze dlaniej, niżdla mnie. Padła wtedy na kolanai krzyczałajak szalona, że da mu to, czegochciał, byle przestał mnie bić. - Poczekaj -powiedziała Betty łapiąc gwałtownieoddech. -Mówiąc "on" masz na myśli sir Nigela? lon czegoś chciałod matki? 60Przytaknął. - Powiedz mi - zażądała. -Czy kiedykolwiek ją uderzył? - Raz - odparł Ughtredpowoli. -Jeszcze zanimsię urodziłem. Uderzył ją, a onaupadła. Dlategojestemtaki. - Tu dotknął swegokrzywego ramienia. Bettynagle obróciła się twarzą do okna, a ręce trzymała zaciśnięteza plecami próbując sięopanować. - Muszę zachować spokój- mówiła sobie. -Muszę. Nieświadomie wypowiedziała te słowa na głos, aUghtred usłyszałją i odparł pośpiesznie. - Tak - przytaknął. -Wszyscy musimy zachowaćspokój, cokolwiek się zdarzy. To właśnie mamachciała pani przekazać. Ona się boi. Samanieośmieliłaby się. Betty zwróciła siędo niego,prostując się na całą swą wysokość. - Boisię? Nie śmie? Zobaczysz, żeto się teraz skończy. Możnamnóstwo spraw załatwić już teraz. Poczerwieniałz emocji. - Mama właśniesię bała, że to pani powie-powiedział pośpiesznie,a ręce mudrżały. -Prawie wychodzi z siebie,bo wie, że onpostąpi tak,żeby pani myślała, że to ona paniąwypędza. - Boi siętego? -wykrzyknęła Betty. - Bo on to by zrobił! Zrobiłby,gdyby nie została pani ostrzeżona. - To znaczy, żeon jest kłamcą? -Betty jasnookreśliła sytuację. W przedwcześnie dojrzałych oczach chłopca zalśniła bezradnawściekłość, głosmu drżał. tak jakby szaleńczo się cieszył,że powiedziała tesłowa na głos. - Tak, jest kłamcą. kłamcą! - wrzasnąłcienkim głosem. -Jestkłamcą, tyranem i tchórzem. Byłby. byłby i mordercą. gdybytylkośmiał. ale się boi. Ukrył twarz w ramionachi wybuchnąłpłaczem. Terazjuż Bettywiedziała,że możepodejść bliżej. Uklękła obok i objęła go. - Ughtred - powiedziała. -Płacz,jeśli musisz. Sama bym płakałana twoim miejscu. Ale zapewniam cię,że to wszystko możnazmienić. i tosię zmieni. Zdawał się małym chłopcem, kiedywyciągnął do niej rękęi powiedział łkając:- Mama. mówiła. że pani dopieroprzyjechałaz Ameryki. i myśli, że tu też można wszystko zmienić. anic pani nie rozumie. On61. będzie łgał. będzie opowiadał kłamstwa, których pani nie zniesie. Mama załamywała ręce z rozpaczy myśląc otym. Niechce, żeby onpaniąskrzywdziłdlatego, że chciała panijej pomóc. Nagle przerwałi zacisnął dłoń naramieniu Betty. - Ciociu Betty! Ciociu Betty! Cokolwiek się stanie, cokolwiek onopowieo mamie, musiszwiedzieć, że to kłamstwo. Teraz kiedy tuprzyjechałaś, kiedy mama cięzobaczyła, umarłaby, gdybyś odjechałamyśląc, że to ona cię wypędziła. - Nigdy taknie pomyślę - odparła powoli. -Ughtred,czy chceszmiprzez to powiedzieć, że przedewszystkim nie wolno mi okazać, żeprzyjechałamtupomóc wam, bo wtedyon sprawi,że będziemy cierpieli. aRozalia najbardziej? - Tak, onznajdzie na to sposób. Zawszeznajdował. Albo będzietak nieuprzejmy, że ciocia będziemusiała odjechać, albo zmusi mamę,żeby była nieuprzejma, albo napisze kłamliwy list do dziadka. CiociuBetty, mama przecież jeszcze nie całkiem wierzy, że tu jesteśnapra. -wdę. Jeśli nie mówi cina razie wszystkiego,nie miejjej tegoza złe. Znowuwyglądał prawie jak dziecko, kiedy patrzył na nią zprośbąw oczach, by zrozumiała tępowikłaną sytuację. - Ciociu, czymożesz zaczekać. aż mama się do ciebie przyzwyczai? - To znaczy,przyzwyczai do myśli, że jest ktoś na tym świecie,kto jej możepomóc? -rzekła powoli. -Tak, oczywiście. Czy ktokolwiek próbowałjejpomóc? - Raz czy dwa razy ludzie widząc,cotu siędzieje, współczuli jej. Ale potembyłojeszcze gorzej, bo on imcoś o mamienaopowiadał. - Ja nie będę próbować, Ughtred- powiedziała Betty, a w jejszarych oczach zalśniła stal. -Ateraz chciałabym cię o coś zapytać. Długo rozmawiali idowiedziałasię od niego osprawach,którychinaczejnigdynie poznałaby. Wydawało się nieprawdopodobne, byjeden zły człowiek zdołał tak zniewolić idoprowadzić do stanu bezsilnego poddaństwa wszystkichdomowników. Takie rzeczyzdarzały sięw dawnych czasach,nie w cywilizowanym współczesnymświecie. Prawiewierzyć nie chciała,że ledwie tydzień temujej stopa stanęłana angielskiej ziemi. Czuła się tak, jakby zostałaprzeniesiona domrocznego średniowiecza. - Kiedy jest zły, czym to tłumaczy? -spytała Ughtredanasamympoczątku. -W końcumusi jakoś uzasadniać swój zły humor. 62- Kiedy wpada wewściekłość,twierdzi,że matka postępuje głupioi prostacko, a ja jestem źle wychowany. Alewiemy,że chodzi zawszeo pieniądze. Gdyby mógł,zabiłbynas swoją złością. - Rozumiem -powiedziała Betty. -To się zaczęło wtedy, kiedy uderzył mamępo razpierwszy. Powiedział wówczas, żeto nieuczciwe,żeby zamężna kobieta miaławłasne pieniądze. Zmusił mamę, żeby oddałamu prawie wszystko; boona wciąż stara się trochę zachować dla mnie. Próbował ją namówić,żebypoprosiładziadka o więcej, ale mama nie chciała,i nie zgadzasię oddać mu tej resztki, którą zachowała dla mnie. Betty dowiedziała się, że po długiej i ciężkiej chorobie, na którąRozaliazapadła po urodzeniuUghtreda, powstała z łoża boleści skrajnie załamana, zarówno duchowo, jak i fizycznie. Ughtred dodał, żematkanicz tego okresunie pamięta. Miesiącami siedziała wokniepatrząc pustymspojrzeniem i próbując przypomnieć sobie coś strasznego, co się zdarzyło. Chciała napisać o tym matce, jeślinadejdziedzień, gdybędzie to mogła uczynić. Nigdy nie przypomniała sobieszczegółów owego zdarzenia, a Nigel twierdził, że wspominapo prostu swojemajaczenia z okresu choroby. Podobno wcześniej obraziłajego matkę ijego samego, leczwielkodusznie wybaczyli nieszczęsnej,kiedy zdali sobie sprawę, cobyło przyczyną takiego zachowania. Przez długi czas była zbyt osłabiona,by niewierzyćw jego słowa,później jednak już wiedziała, że kłamie,choć nie potrafiła zaprzeczyćjego twierdzeniom. Odszukała wpamięci potwornie scenę, podczasktórej wszyscy troje obrzucali sięoskarżeniami,a"onaśmiała sięi dziko wrzeszczała; to wówczasmąż ją uderzył. To wiedziała napewno. Chorowała przez cały rok, włosy jejwypadły, cera zwiędłaizamieniła się w starą, bojaźliwą kobietę. Młodość minęła i zatonęłabezpowrotnie w przeszłości. Jej rzeczywistością stał się tylko Nigel,dwór w Stornham i ułomny synek. Ucieszyła się, kiedy teściowa umarła, a mążzaczął spędzaćwiększość czasuw Londynie lub nakontynencie, zostawiając ją samą zUghtredem. Kiedy oświadczył, żemusiużyć jej pieniędzy na remont majątku, zgodziła siębez słowa,bodziękitemu trzymał się z dalaod domu. Wiedziała, że anigrosza z tego nieprzeznaczyłna dom,lecz nie mogła temu zaradzić i było jej to obojętne. Pragnęła tylko, by zostawił jąsamą z Ughtredem. Resztki własnejwoli objawiała tylko w obronie dziecka. Poza tym nigdy nie zgodziłasię ponownie prosić ojca o pieniądze. 63.^- Myślała,że rodzice przestali ją kochać. zapomnieli oniej,a kochają jużtylko ciebie - tłumaczył Ughtred. - Opowiadała mio tobie. Mówiła, że jesteś taka mądra i ładna. Czasamipłakała, że niechce waszej wizyty, bynie ukazaćwam, jaka się stała brzydka,chudai pożółkła. Kiedy byłem mały, opowiadała mi historie o Nowym Jorkui Piątej Alei. Myślałem, że to są tylko bajki. Betty pojęłateraz wiele rzeczy. Zrozumiała,że Rozalia wzdraga sięna samąmyśl, o jakimkolwiek działaniu mającym na celu jej ratunek. Może nawet modli się oto, by zostawiono ją napowrót w spokoju,zatrwożona, że próba uratowania przyniesie tylkodalsze cierpienia,których jużniezdoła znieść. - Będzie musiałapowoli dociebie przywyknąć- powtarzałUghtred. -Będzie musiała powoliprzyzwyczaić się do myśleniao różnychsprawach. - Będę ostrożna-zapewniła go Betty. -Niesprawię jej kłopotu. Przecież nie poto tu przyjechałam. Jedna z nowojorskichsukniSchodząc na obiad Betty zobaczyła dwór ogołoconyz wszelkichrzeczy, które można było sprzedać. Piękne,stare domostwo byłow ruinie. Służący w spłowiałej liberii otworzyłprzednią drzwi bawialni. Nie byłtolokaj pozostały z czasów dawnej świetności,lecz niezgrabnypachołek, nie przywykły do spełnianiatakichobowiązków. Betty podejrzewała, że na tę okazję odwołano go z ogrodu. Bawialnia była równie zaniedbana jakreszta domostwa. W dawnychczasach,. być może wpoczątkach małżeństwa rodziców Nigela,ściany pokryto tu biało-złotą, wzorzystą tapetą oraz ustawiono okutebrązem krzesła, stołyi kanapy. Część znich, najwyraźniej nie nadającą się do naprawy,usuniętoz pokoju. Resztę mebli, o zmatowiałychbrązach i wytartej tapicerce, ustawiono tu i ówdzie na olbrzymim dywanie, któregowzorzyste medaliony zblakły prawie do niepoznaki. 64Rozdział XIIILady Anstruthers, nieśmiała i zagubiona, nerwowo obwodziłapalcemornamentna stoliku. Niemodny iposzarzały ze starościstrójwieczorowy z przejrzystej gazy, niegdyś pastelowo błękitny, opadałz jej wychudłych ramion. Był to strój dziewczęcy,zupełnie nie pasującydomizernej kobieciny; zresztą Rozalia znakomicie zdawała sobieztego sprawę. -Poznajesz tę suknię, Betty? - spytałazwyrazem niepewnościnadrobnej twarzyczce. -To jedna z tych,które kupiłamjeszczewNowym Jorku. Włożyłam ją,bo. - zająknęła się. -Bo chciałaś mi jąprzypomnieć - dokończyła gładko Betty. JeśliRozaliapragnęłasię usprawiedliwić, ułatwi jej. Może gdyby nie ta gotowość przyjęcia każdego słowa, Rozaliapróbowałaby dalejgrać swoją smutnąfarsę. Lecznagle się poddała. - Włożyłam tę, gdyż nie miałam innej- powiedziała po prostu. -Nigdy niemiewamygości i od dawna jużnie musiałamprzebierać sięw strójwieczorowy, pozatym nic innego mi nie zostało. Ta jestw lepszym stanieniż pozostałe. Kiedyś była ładna - zaśmiała się cicho- całych dwanaście lat temu. Jak telata się ciągnęły! Czybyłam. czybyłam wtedyładna, Betty? - To wcale nie było tak dawno- powiedziała Betty biorąc ją zarękęi prowadząc do kanapy - Usiądźmy i porozmawiajmy o tych czasach. -Niema wiele do opowiadania. Dom tak wygląda-tu ruchem rękiogarnęłapokój - Jatak. i Ughtred tak. -Więc porozmawiajmy o Anglii - Betty z pozorną beztroską przerzuciła sięna innytemat. Na policzkach Rozaliiwykwitłniezdrowy rumieniec; jej spłowiałeoczy spoglądały z natężeniem. - Porozmawiajmyo Ameryce - powiedziałagorączkowochwytając wychudzonądłoniąręlę Betty. -Czy Nowy Jorkwciąż jest. - Wciąż jest - odparła Betty z uroczym uśmiechem, który utworzyłna policzku śliczny dołeczek. ljestznacznie bliżejAngliiniż niegdyś. - Bliżej! -Rozalia na chwilę straciła oddech, a jej dłoń zacisnęłasię kurczowo. - O Boże! Betty nachyliła się ku niejgwałtowniei pocałowała ją w policzek,gdyż tylko tak mogła ukryć wyrazswych oczu. Zaczęła wesołopaplać,śmiejąc się co chwila. 655 - Tajemnica dworu. -Jest całkiemblisko - powtórzyła. - Niewiesz o tym? Amerykaniezjeżdżają tu tysiącami każdego roku. Interesy, wakacje, odpoczynek. Tak bardzopragnęławyrwać Rozalięz ponurej rzeczywistości. Lady Anstruthers spojrzała na niąprawie pogodnymi oczyma. Niewszystko pojmowała, lecz czuła się znacznie pocieszona. - Wiem, że czasami przyjeżdżają wcelach matrymonialnych -rzekła. -Nowaksiężna Downes jest Amerykanką. Ma dwa milionyfuntówmajątku. - Jeślipragnie odnowić posiadłość męża idodać splendorustaremu nazwisku - rzekła Betty wzruszając lekko ramionami- czemunie? Tylko, czy teninteres został zawarty uczciwie? Lady Anstruthers spróbowała podciągnąć rękawy i poprawić gazowystanik zsuwający się z jej wychudzonego ciała. Spojrzała na Bettyna wpół ze strachemiuwielbieniem. - Och, Betty. jesteśtaka ładna. i takamądrai inna. -Nerwowozatrzepotałarękami. - Czy mogłabyś stanąć, tak bym zobaczyła, jakajesteś wysoka? Bettypowstała prezentując się w całej urodzie smukłej sylwetkii wspaniałych kształtów. Rozalia przejęta złożyła ręcenakolanach. - Och, tak! -zawołała z zachwytem. -Wyglądaszrównie wspaniale, jak wówczas, gdy zobaczyłam cię po raz pierwszyw parku. Prawie się ciebiewystraszyłam. - Dlatego,że tak wspaniale wyglądałam? -spytała Betty. -A więcnie będę odtąd wyglądać wspaniale. - To nieważne, że ja uważam cięza piękną, aleinni ludzieteżtakmyślą. Czyna miejscutejksiężny odnowiłabyś posiadłość męża? -spytała wahająco. Czarne brwi Betty ściągnęły się na gładkim czole. - Nie - odparła. -Nie? - Jak miałby mi właściciel owejrezydencji udowodnić, że szczerzemnie kocha? Jak miałabymprzekonać jego, że warto mniekochać iżenie jestem tylko ambitną idiotką? Za wiele tu przeciwności. - Przeciwności? -powtórzyła Rozalia. - Nie twierdzę, że jestem sprawiedliwa- odparłaBetty. -Dumniludzie często niesąsprawiedliwi. Lecz oboje zamało wiedzielibyśmyo sobie. - Widzisz mnie teraz. zaczęła Rozalia swym apatycznym tonem,66lecz w tym momencie zaanonsowanoobiad, więc powstała z kanapy,cozaoszczędziło Betty koniecznościwymyśleniana poczekaniu stosownej odpowiedzi. Z całą pewnością teraz, kiedy już zobaczyła Rozalię, była ostatnią osobą, która byzamierzałaodbudować jakąkolwiekmężowską rezydencję. Jadalnia pyszniłasię wspaniałąboazerią, ogromnym kominkiemi kilkomarodzinnymi portretami. Posiłeknie był wystawny i podano gona pospolitymserwisie stołowym. Drobna figurkalady Anstrutherswyglądała na jeszcze mniejszą w masywnym krześle o wysokim oparciu. Rozalia próbowała prowadzić rozmowę, lecz co kilkaminut zapominała sięi milkławpatrzona bezwiednie w twarz siostry. Ughtredrównież nie spuszczał pytających oczuz Betty. Nawet lokaj w zniszczonej liberii nie był na tyle wyszkolony, by wiedzieć, że nie powiniengapić się nagościa. Przy stole toczyła się banalna rozmowa. Betty dowiedziałasię,żesir Nigel jest na kontynencie; często tamzresztą wyjeżdżał. Nikt niewiedział, kiedy zamierzapowrócić, ani czy powróci jeszcze tego lata. Najwyraźniej niktnie śmiał go o to spytaći nikt nie miał do tego prawa. Po obiedzie wyszli nataraspospacerować po omszałychkamiennych płytach i posłuchać śpiewu słowików. Bettina oparła sięo balustradę, chłonąc piękno wiosennego wieczoru, Rozalia zaś dalej próbowała prowadzićtowarzyską rozmowę. - Nie mamy tu nadzwyczajnego sąsiedztwa-powiedziała; - Jesteś przyzwyczajonado weselszych miejsc, Betty. -i dlategomamwrażenie, że polubię to miejsce. Nie sądzę, bymożna mnie nazwać wesołą osobą i nienawidzę wesołych miejsc. - Ale przyzwyczaiłaś się. -wykrztusiła niepewnie Rozalia. - Przyzwyczaiłam się, pragnąc przyjechać kiedyś do ciebie-rzekła stanowczo Betty. -i oto jestem. Rozalia dotknęłajej sukni. - Wciążnie mogę w touwierzyć! Nie mogę wto uwierzyć! wyszeptała. - Uwierzysz - powiedziała Betty otaczając ręką Rozalii swą kibić,a zarazemobejmując ją ramieniem. -Opowiedz, jakich macietusąsiadów. - Nie mamyich wcale - odparła Rozalia. -Dwory są zbyt oddalone. Najbliższyjestpołożony sześćmil stąd i w dodatku wcalesię nieliczy. 67.- Dlaczego? -Mieszka tam tylko zbiedniały właściciel. To wielka rezydencja. alezrujnowana. - A jak się nazywa? -Mount Dunstan. Obecnylord objął majętność ledwie trzy latatemu. Nigel jednak niechce go znać. W ogóle młody lord nie jestlubiany. Apoza tym wyjechał. - Dokąd? -Nikt niema pojęcia. Do Australii albo gdzie indziej. Miał dziwnepomysły. Od dwóch pokoleń Mount Dunstanowie byliokropnymiludźmi. Ojciec obecnego lorda miał opinię złośliwego szaleńca, podobnie jak starszy syn. Obecnylord jestmłodszym synem i nie maniczego oprócz długów. Na pewno czuje się persona non grata i możedlatego jest nieuprzejmyi kłótliwy. Jego ojciec i starszy bratbylibohaterami tylu skandali,że nikt ich nie zapraszał. - A czy nowegolorda zapraszają? -Nie. On by chyba nawet nie skorzystał z zaproszenia. A pozatym odjechał wkrótce po tym,jak odziedziczył tytuł. -Czy jegorezydencja jest piękna? -Jestotoczona wspaniałymparkiem, w którym żeruje stado jeleni. Niegdyś słynęła z pięknych ogrodów. Sam domteż jestwart obejrzenia. przynajmniej z zewnątrz. - A więc pojadęi obejrzę go - rzekła Betty. -Powóz jest zepsuty. Została tylko dwukółka Ughtreda. - Jestemdobrympiechurem- powiedziałaBetty. -Naprawdę? Ale to przecież dwanaście mil w obie strony. Kiedyjeszcze mieszkałam wNowym Jorku, ludzie tyle nie spacerowali,przynajmniej nie dziewczęta. - Ale teraz dziewczęta już to robią -odparłaBetty. -Nauczyłysięw Anglii. Betty pozwoliłasiostrze mówić, o czymchciała. Rozalia jednak całyczaszachowywała się tak, jakby obawiała się, że ją podsłuchują. Milkła wpół zdania rzucając spłoszone spojrzenia naboki, jakbyspodziewała się, iż z cienia wynurzy się ktoś straszliwy. Kiedy udawały się do swoichsypialni, pożegnalny uścisk Rozaliibył wręcz konwulsyjny; spróbowała toobrócić wżart. - Takmocno cię uścisnęłam, żeby się przekonać, że naprawdę68istniejeszinie rozwiejeszsię nagle-powiedziała. -Mam nadzieję,że będziesz tu jutrorano. - Teraz kiedy już tu przyjechałam, nigdy stąd naprawdę nie wyjadę- odparłaBetty. -i nie znalazłam siętylko w twoim domu. Znalazłamsię na powrót w twoim życiu. Kiedy dotarładosypialni,zamknęła drzwi na klucz i zasiadładopisania listu. Jasnoi szczegółowo opisała ojcuwszystko,co zaszło. Ona się mnie obawia,i to jest pierwsza i najważniejsza przeszkoda. Rozaliaboisię, że zrobięcoś, co tylkododa jej zmartwień. Takdługo żyła zniewolona,że zapomniała o istnieniu ludzi, którzy niemająsię czego obawiać. Dawne życie wydaje się jej tylko snem. Muszęwpoić Rozaliiprzekonanie, że może mi zaufać; nie zamierzam wykonywać bezużytecznych gestów i nie powinna się tego obawiać. Wstała od stołu i zaczęła spacerować popokoju, byrozładowaćnapięcie. Ogarnąłają bowiemznienacka fala gniewu na Nigela. Przyłożyłachłodneręce do rozpalonych policzków i zaśmiała się cicho. - Jestem zła jak chrzan -powiedziałana głos. -Czujęgniewimuszę goopanować. Wściekłość nie jestwiele warta. Byłoby luksusem pozwolićsobie na atak wściekłości. Lecz takie pobłażanie dlawłasnych słabostek nic by mi niedałona przyszłość. Podobnie mógł powiedzieć pierwszyReuben Vanderpoel, odrzucając jakąś lśniącą, lecz bezużytecznąbroń. W ogrodachNastępnego dnia wyszła na kamienny taras,aby pospacerowaćwświeżym, porannym powietrzu, posłuchać śpiewuptaków ipopatrzeć na zroszoną trawęi kwiaty. Przez chwilę przysłuchiwała sięnawoływaniu kukułek. Poprzedniegodnia po raz pierwszy usłyszałakukanie i odtąd ten odgłos na zawsze miał jejprzypominać wiosnęwAnglii. 69.Przeszła doogrodów. Grządkii ścieżki zarosły chwastami, leczgdzieniegdzie przez gęstwę zielska przebijały się silniejsze, wiosennekwiaty. Wzdłuż murów rozpięte były drzewa owocowe, niektóre okrytejuż pąkami. W jednym miejscu mur pochylił sięze starości grożąc, iżw każdej chwili runie i pogrzebie przypiętą doń brzoskwinię. Winnymmiejscu dojrzała dziuręw ogrodzeniu, anajwyraźniejten jego odcineknie zawalił się w ostatnich dniach; sterta cegieł na grządce porośniętajuż była zielenią, a drzewko owocowe, którerunęło wrazz murem,zdążyło wypuścić młode pędy. Wędrowała szerokimi alejkamii wąskimiścieżynkami,czasamipoddrzewami, czasami pośródkrzewów. Wreszciezeszła po omszonych,popękanych stopniach do niższej części ogrodów. W zniszczonychdonicach, po których wspinały się śliczne, dzikiepnącza, rosłychwastyzamiast kwiatów. Wjednym z ogrodów warzywnychnatknęła się napracującegostarego ogrodnika. Słysząc, że nadchodzi, powstał i dotknąłz szacunkiem czoła. Był tak zdumiony jej widokiem,iżpoczuła się zobowiązanado usprawiedliwienia swej obecności. - Dzieńdobry - powiedziała. -Jestem pannaVanderpoel, siostrawaszej pani. Przyjechałam wczoraj wieczorem. Chciałabym zwiedzićogrody. Rozejrzał się wokoło bez zachwytu, a nawet zzakłopotaniem. - Nie ma tu wiele dooglądania, panienko - powiedział. -Powinnobyć, ale nie ma. Żeby roślinyrosły, muszą dostać pożywienie i trzebakoło nich chodzić. Do roboty jestem jeno jai ogrodniczek, a tu nawetpięciuludzinie wystarczyłoby. - Ailu trzeba? -spytała praktycznieBetty. Wkońcu nie zjawiła siętu tylko po to, bypodziwiać krople rosy na trawie. - Ośmiu, czy dziesięciu ludzi zdołałoby doprowadzićogrody dojakiego takiego ładui utrzymać je w tym stanie. To wielka posiadłość,panienko. Betty rozejrzała się wokół, podobniejakuprzednio ogrodnik, choćz mniejszym zniechęceniem. - To piękne miejsce - zauważyła. -Sama widzę, że powinno tupracować więcej ludzi. - Nikt nie ma tylu wrogów- dodał staruszek - co ogrodnik. Larwyimszyce,posucha i wilgoć, przymrozkiipleśń. A jeszcze trzeba daćziemi to, bez czego nic nie urodzi. Ajeśli nie mam jej czego dać,nie70mam ludziani narzędzi, to nibyjak rośliny mająprzeżyć, atymbardziejkwitnąć i owocować? - Niewielewiemo ogrodach- wyznałapanna Vanderpoel - aletylerozumiem. Zapach zroszonej,świeżej ziemi przesycałpowietrze. Bettyniewiele wiedziałaoogrodnictwie, lecz nie mogła pozwolić, by owo piękno,którego była świadkiem, obumarło. Po prostu niemogła. - Jak sięnazywacie? -spytała. - Kedgers, panienko. Jestem tudopiero niecałyrok. Wziętomnie,bo jestem już stary i nie mogę żądaćwielkiej pensji. - Czy macie tyle czasu, by oprowadzićmniepo ogrodzie i wszystko pokazać? Razemobeszli znajdującesięw opłakanym staniecieplarniewinogron i kwiatów, szopy z doniczkami i inspekty. Betty widziała popękane szybki, popróchniałe ławki, zapadnięte, przeciekające dachy. Spytała o stanaparaturyogrzewającej cieplarnie i chciała ją obejrzeć. Wypytałasię, czy w Stornham znalazłoby się robotników i iletrzebaby im zapłacić. - Tak jakby - zauważył w duchu Kedgers- postąpił sam sir Nigel. To znaczy, tak jakby powinien postąpić sir Nigel, ale jakoś tego nierobi. Wrócili dozwalonego muru. - To piękny, stary mur - powiedziała Bettina. -lpowinienzostaćodbudowany ze starejcegły. Nowa cegła zepsułaby cały efekt. - Część cegieł popękała izmurszała - zauważył Kedgerspodnosząckawałek. -Może dałoby się gdzieśkupić starącegłę? - spytała młodadama. -Chyba w Anglii można ją dostać, jeśli tylko ma się pieniądze. Kedgerspodrapałsię frasobliwie po głowie i spojrzałna panienkęz pełnym szacunku zdumieniem. Kto zamierzał za wszystko zapłacići kto miał to załatwiać? Niebardzo to pojmował. Kiedy Betty odeszła, odprowadził jąwzrokiem,aż zniknęła muz oczu w porośniętej bluszczem furtce, prowadzącej do ogrodów warzywnych. Nie pojmował tego, lecz czuł sięszczęśliwy. Zdarzyło sięcoś nowego. Na chwilę przerwał pracę i zuśmiechem poskrobał siępo głowie, poczym powrócił do okopywania sadzonek kapusty. - Słowo honoru - mruczałpod nosem. -Co za fajna, szczera,młodakobita. Gdybyto ona tu była panią, wszystko inaczej bywyglądało. 71.i sir Nigelby musiał się inaczejzachowywać. alboktośby mu zrobiłniezłą awanturę. W drodzepowrotnej Betty zaszła jeszczena podwórzec stajenny. Brama powozowni była otwarta, aw środkustało parę zepsutychpowozów; lando, któremu brakowało koła i zniszczony,niemodnyfaeton. W jednym z boksów stajni zwieszał łeb sędziwy kucyk. Pozostałeboksy były puste. - To chyba wszystko,co tu zostało- pomyślała. -Stajniesąrównie zaniedbane jakogrody. Lady AnstruthersiUghtred czekali na tarasie z wyrazem tłumionejciekawości na twarzach. Rozalia lekko się zarumieniła i ucałowała jąserdecznie. - Ależ ty wyglądasz! Sama niewiem jak to opisać, Bettyl - wykrzyknęła. Dołeczki w policzkach Bettypogłębiłysię, a jej oczy uśmiechnęłysiędo siostry. - To wszystko dzięki cudownemu porankowi. itwoim ogrodom -odparła. -Spacerowałam po nich. - Kiedyś chybabyły piękne - zauważyła Rozalia niechętnie. -Dalej są piękne. Nie widziałam takpięknychogrodów, wkażdymrazie nie w Ameryce. - Nie pamiętamtakich ogrodów w Ameryce - przyznałaRozaliaz oporami -ale wszystko w nich byłotakiezadbane i pogodne. inowe. Nie śmiej się, Betty. Zaczęłam lubićnowe rzeczy. Gdybyśprzez ostatnich dwanaście lat oglądała wyłącznie rozpadającesięruiny, też byś lubiła coś nowego. - Nie powinno się im pozwolić popaśćw ruinę -powiedziała Betty. Tylkozadając pytaniamogła sprawdzić, czy Rozalia jest gotowa udzielićodpowiedzi. Spytała więcz prostotą:- A dlaczego natopozwoliłaś? Lady Anstruthers odwróciłaoczy, lecz czyniąc to zawadziła wzrokiem o Ughtreda. - Ja? -powiedziała. -Tyle innych rzeczy było do zrobienia. A utrzymanietego wszystkiego kosztowałoby mnóstwo pieniędzy. -Ale należało tozrobić. choćby z myślą o Ughtredzie - odparłaBetty. - Wiem- zająknęła się Rozalia. -Alenicnie mogęnato poradzić. - Możesz -odparła Betty. Objęła siostrę ramieniem i obie weszły72do domu. -Kiedyprzyzwyczaisz siędomnie imoich pośpiesznych,amerykańskichmetod, pokażę ci, comożna nato poradzić. Beztroska z jaką wypowiedziała tesłowa wywarła dziwne wrażeniena Rozalii. Taka niewymuszona gotowość czynienia rzeczy niezwykłych, znienacka otwierałaprzedniąświat niesłychanych możliwości. - Dwanaście lat odzwyczajałam się odciebie. iczuję, że następnych dwanaściebędę się przyzwyczajać -powiedziała. - Zajmie ci to najwyżejdwanaście tygodni - odparła Betty. Mount DunstanNiewiarygodną szybkość z jakąrozchodzą się wieścipo sennej wsiangielskiej, można porównać jedynie z tajemnymi sposobamiprzekazywania informacji przez ludy pierwotne. To, oczym rozmawianojednegodnia w czterech ścianachdworu, już następnego, przyśniadaniu, stanowi przedmiot rozważań w okolicznych chatach, naplebanii, na poczcie,w sklepiku i w kuźni. Kiedy pannaVanderpoel szła przez Stornham,czuła doskonale, żejest obiektem żywego zainteresowania wieśniaków. Gdy przechodziła,w oknachpojawiały się twarze, kobiety podchodziły do drzwi,mężczyźni w karczmie "Pod Zegarem" porzucali kufle z piwem i stawali na progu, a dziecidygały w furtkach. Nawet sklepikarka wypadłazza lady,pod pozorem,że musi podnieść z ziemi dziecko, byle tylkorzucićokiemna przybyłą z Ameryki siostrę jaśnie pani. Jedenz malców przebiegając przez drogę, wywróciłsię prosto podnogi Betty. Już,już miał się rozwrzeszczeć, gdy oniemiał z wrażenia;młoda damapochyliła sięnad nim, podniosła go i otrzepałamufartuszek. - Niepłacz. Nic ci się nie stało - powiedziała z uśmiechem,którypogłębiłdołeczki w jej policzkach, po czym włożyław małą łapkępensa na otarciełez iposzła dalej. Wkrótcedotarłado głównej drogi, jeszcze z czasów rzymskich. Przyjemnie było iść po jej wygodnej, wygładzonejprzez wieki73. nawierzchni, leczniebawem zboczyłana ścieżki wiodące na skróty doMount Dunstan. Doszła do wsi nieco większej niż Stornham, lecz równiezaniedbanej. Zarazza nią natrafiła na bramę do parku; otwierała się na wspaniałą aleję starodrzewu. Aleja była nie zamieciona i zaniedbana; tui ówdzieleżały na niej gałęzie obłamane podczasburzy. Bettyposzładalej drogą wokół parku. Był przepiękny; położony pośród lasów pełnych paproci i króliczych nor, o wzgórzach porośniętych miękkątrawą,z cienistymi jeziorkami w dolinkach. Na jednym z nich Betty dojrzałanawet majestatyczne łabędzie o wygiętychszyjach. Czarodziejskieświatła i cienie i pełna zadumy cisza, jaka tampanowała, sprawiały,żenawet dźwięk jej kroków zdawał się niena miejscu. W chwilę potem dojrzała,jak wysoka orlica chwieje sięna wszystkie strony; jakieś zwierzęwolno torowało sobie pośród niej drogę. Prosto na nią wyszedł jeleńo rozłożystym porożu; przystanął i z majestatycznym spokojem spoglądał bez trwogilśniącymi, wilgotnymi ślepiami. Betty zdążyłazauważyć, że omszałe ogrodzenie wokół parkugdzieniegdzie się zawaliło, a druciana siatkamająca zatrzymać jelenie, właściwie przestała pełnić swą funkcję. Dotądnie dostrzegławięcejzwierzyny płowej, leczteraz zauważyła na polanceza rogaczem całe stado; jelenie pasły się lub spoglądały w jej kierunku zuniesionymiłbami; łaniestały nieco z dala, część z nich z młodymi u boku. Zaś ten,którego zauważyła uprzednio,właśnie wyszedł przez dziuręwogrodzeniuistał na środkudrogi. - Ucieknie z parku! Co za skandal! - powiedziała Betty i zmarszczyła czoło zatroskana. Przy najlepszych chęciach nie zdołałabyzapędzić jelenia zpowrotem. Rozejrzała się wokoło, lecz na drodze nie było żywego ducha. - To nie mój interes, ale nie mogę pozwolić, żeby uciekł. Nawetniemam pojęcia, comugrozi w tym wypadku-pomyślała. Nagle w dali dojrzała rosłego mężczyznęw zniszczonym strojui getrach, ze strzelbą na ramieniu. Wyglądał nagajowego. Kiedywychynął z lasu,Betty wiedziała, żego dogoni, jeśli przez wąską furtkęwejdzie do parku i szybko za nim pobiegnie. Gajowy szedł ociężałymkrokiem, ze spuszczoną głowąi zwieszonymi ramionami; na pewno niebył w najlepszymhumorze. Bettyobserwowała go uważnie iprzypuszczała,że w ogóle był ponurym człowiekiem, a tobyła w dodatku jednaz gorszych godzin w jego życiu. 74- poczekajcie chwilę, proszę! - zawołała dźwięcznym głosem,kiedy znalazła sięw jegopobliżu. -Chciałabym wam coś powiedzieć,człowieku. Obrócił sięzaskoczony i niezbyt zadowolony. Ponieważ słońceświeciłomu prosto w oczy, zmarszczył brwi. Przez chwilę nie widziałdokładnie,kto się zbliża, lecz zareagowałna rozkazujący ton, który gonachwilę oderwał od czarnejrozpaczy. Kiedypo chwili poznał dziewczynę, uczyniłruch, jakby chciał zdjąćkapelusz, lecznatychmiastpoprawił się i jak przystało na gajowego, dotknął rękąkrawędzi daszka. - Och, panna Vanderpoel! Proszęmi wybaczyć - rzekł krótko. Bettinastała przez chwilęzdumiona. Był to czerwonowłosy pasażerdrugiej klasyz "Meridiany"! Niewydawał się zresztą zachwycony; Betty zaś zbyt była zaskoczona, by zdaćsobiesprawę, że wcale niemartwisięz powodu tegospotkania. - Jak się macie? -powiedziała czując, że brzmi to banalnie, lecznie bardzo wiedziała,co innego mogłaby rzec. -Chciałam wampowiedzieć,że jedenz jeleni wydostał się na drogę przez dziuręw ogrodzeniu. -Do licha! - powiedział gajowy po cichu, głośno zaśdodał: -Dziękuję. -To wspaniałe zwierzę - mówiła Bettydalej. - Nie wiedziałam, cozrobić. Ucieszyłam się, jak waszobaczyłam. - Dziękuję- powtórzył i wielkimi krokami poszedł w stronędrogi. Jeleń stałtam wciąż, jakby się zastanawiał, czy maochotę udać siędokądkolwiek,czy teżnie. Bettyszła wolniej spoglądajączzainteresowaniem,ciekawacogajowy przedsięweźmie. Usłyszała, jak zaczął cichutko, melodyjniepogwizdywać. Jeleń obrócił rogaty łeb, po czym ruszył w jego kierunku. Bez wątpienianie razjuż przychodził na to przyjacielskie gwizdanie. Podszedł blisko i węsząc wyciągnął delikatne chrapy, a mężczy. zna wydobyłsmakołyk zkieszeni obszarpanejkurtki ipoczęstował go. Potempodszedłdo dziurywogrodzeniui przyciągnął dosiebie zerwane druty wiążąc je. - Potrafi coś zrobić - pomyślała Betty. -1 zwierzętago znają. Niejest taki zły, na jakiego wygląda. Przez chwilęzwlekałaz odejściem, po czym podeszła do wąskiejj? furtki. Mężczyzna zerknął na nią. 75.- Nie widzę pani powozu - powiedział. - Jestchyba zazakrętem. -Przyszłam tu pieszo. Usłyszałamo Mount Dunstan i zapragnęłam je zobaczyć. Włożył resztki drutu do kieszeni. - Niewiele da się ujrzeć z drogi - rzekł. -Czy chciałaby paniobejrzeć go zbliska? Mówił uprzejmie, lecz w sposóbzupełnie niestosowny dla służącego. Nie dodał "panienko",ani niedotknął ręką czapki. Betty zawahałasię chwilę. - Czypaństwo są wdomu? -spytała. - Nie ma tu państwa. jesttylko jaśnie pan. Ale.chwilowo nieobecny. - A czy nie miałby nic przeciwko wchodzeniu na teren jego posiadłości? -Nie, jeśliwchodząludzie godni szacunku i nie pozwalają sobiena zbyt wiele. - Jestem osobą godną szacunku i nie uczynię czegoś niewłaściwego - zapewniłapannaVanderpoel nieco wyniośle. Spędziławystarczająco wielelat nakontynencie europejskim by wiedzieć, że tensłużący nie zachowujesię tak, jakpowinien. Być możeza długomieszkał w Ameryce i zapomniał, jakie zachowanie przystoijego klasie. Zarazem jednak zafrapowałają emanująca z niego nieokrzesanasiła. Jej niechęć wynikała raczej z przekonania, że służący, który niezachowuje sięjak przystało, nie wykonuje należycie swojego zadania. - Jeśli jesteście pewni, żelord Mount Dunstannie będzie miałnicprzeciwko mojej wizycie, chętniezwiedziłabym ogrodyi dom - powiedziała. -Czy obowiązki wam nieprzeszkodzą oprowadzić mnie? - Nie - odparł, poczym po raz pierwszy ponurododał- panienko. -Interesuje mnie ta posiadłość, bo nieznam takich miejsc. Nigdydotądnie byłamw Anglii -tłumaczyła. - Nie ma wielutakichmiejsc - odparł. -A przynajmniej nie takstarych, wspaniałych i takbardzo zrujnowanych. Nawet Stornham niejest tak zaniedbane. - Jest, jest -rzekłapanna Vanderpoel. -Mieszkam tam. zmojąsiostrą, lady Anstruthers. - Bardzoprzepraszam. panienko - powiedział i tym razem jużdotknąłręką czapki. Zaprowadziłją najpierwdolasu, z którego się uprzednio wynurzył. 76- Najpierw pokażę pani pewną rzecz - wytłumaczył. - Proszępatrzeć tylkopodnogi, pókinie powiem, że możepani unieść wzrok. Chociaż rozkaz był dziwaczny,Betty usłuchała. Prowadził ją wąskąścieżynką,wijącąsię między drzewami. Przez gałęzie prześwitywałozłocistozielone światło i zewsząd dochodził śpiew ptaków. Po kilkuminutach przystanął. - Teraz proszę spojrzeć - powiedział. Wydała okrzyk zachwytu. Staławczarodziejskiej dolinie, porośniętejgęsto paprociami. W pewnych odstępach rosły tu olbrzymie, staredębyo potężnych, sękatychkonarach i omszałych korzeniach. -Nie ma piękniejszego widoku- powiedział mężczyznacicho. -W całej Anglii - dodał. Betty odwróciłasię, by na niego spojrzeć, bo mówił niezwykłymtonem jak na służącego. Wspierając sięna strzelbie chłonął wzrokiemwspaniały widok z dziwnym wyrazem surowej twarzy. - Kochacieten widok? -spytała. - Tak - przyznał niechętnie. Była poruszona. - Czy długo jesteście tu gajowym? -Nie. zaledwie odkilku lat. Ale to miejsce znam od dziecka. - Czy Lord Mount Dunstan też kochaten widok? -Na swój sposób. tak.Najwyraźniej nie miał ochotyrozmawiać o swym chlebodawcy. Byćmoże nieżył znimna najlepszej stopie. Poprowadził jądalej nic niemówiąc. W ogóle byłraczej mało rozmowny, i ani razunie wspomniał,że się już kiedyś spotkali. Lecz drogi, jakimiją wiódł, uczyniły ten dzieńniezapomnianym. Wędrowali alejkami, pomiędzy splątanymi,pokrytymi kwieciem krzewami,pod koronami kwitnących kasztanowców i lip, przez gęstwinęobsypanych pączkami głogówi dżunglę zaniedbanychrododendronów,poprzez zatopione ogrody otoczonemurami, przez tarasyo popękanych kamiennych balustradach, na których leżały powalone marmurowe Flory i Diany, wokół obrośniętych mchem fontann, tryskających wodą w uroczych zakątkach. Pędy okrytych pąkami róż zarosływykruszające sięłuki. Wszędzie panowała cisza i nie było żywegoducha. Sami zresztą też tej ciszy nie zakłócali. Gajowy znał drogę napamięć, a Betty podążała za nim nic nie mówiąc, bynie zerwaćpajęczej nitki czarów, jakie się wokół roztaczały. Cóż zresztąmożna77. było powiedzieć obcemu człowiekowi o chylącymsię ku upadkowi,ginącym pięknie. - Och,gdyby tonależało do mnie! Gdybyto należało do mnie! -przemówiła cicho westchnąwszy z zachwytem, niepomna,że obok stałktoś,kto ją słyszał. W późniejszych latach wspomnieniatych chwilprzypominałyjejmarzenia senne. Poczucie nierealnościpogłębiało sięjeszcze z powodu milczenia, jakie często zapadało między nią, a przewodnikiem. Wreszcieprzeszli przez ukrytą wbluszczu furtkę na trawnik, po czymwspięli się na schody, skąd między drzewami można było dojrzećdwór. Jego widok stanowił dopełnieniecudownegokrajobrazu. Majestatyczną budowlę z szarego kamienia obrastał bluszcz. Setka okieno zamkniętych okiennicach wpatrywała się w przybysza; tylko kilka naparterze było otwartych. Nigdzie nie dostrzegało się śladu życia. Podobniejakpodległa mu ziemia, dom trwał opuszczonyi martwy. - Och! -westchnęła Betty. Jej towarzysz, wspartyna strzelbie, spoglądał na domostwo wzrokiem pełnym melancholijnej miłości. - Część dworu zbudowano jeszcze przed najazdemWilhelmaZdobywcy i już wtedynależał do Mount Dunstanów. -Teraz zostałtylko jeden! - zawołała. -A dom tak wygląda! - Przezostatnie sto lat Mount Dunstanowie byli złymi ludźmi -pozwolił sobie na krytykę gajowy. -Złymi ludźmi. Nie powinien tak się wypowiadać na temat rodziny chlebodawcyi panna Vanderpoelnie zamierzała go do tego zachęcać, odpowiadając na tę niestosowną uwagę. Zachowała więc milczenie i wyprostowanawyniośledalej wpatrywała sięw rzędy oślepłych okien. Oboje milczeli,a w końcuBetty otrząsnęła się z zadumy. Miałaprzed sobąsześć mil i musiała już wracać. - Jestem wam bardzo zobowiązana - zaczęła. Ogarnęłojądziwneuczucie, choćw normalnych warunkach nie wahałaby sięani chwili. Zajęła temu człowiekowi czas, był w końcutylko pracownikiem i niepowinnasobie wyobrażać, że spędził tęgodzinkę dla własnej przyjemności. Wiedziała,co powinna zrobić. Dlaczego więc zawahała sięwobec tego niezbyt uprzejmego i zbyt pewnego siebieczłowieka? Poczuła się zirytowanawłasnym zażenowaniem izdecydowanym ruchem sięgnęła do sakiewki przy pasku. - Jestem wam bardzo zobowiązana, człowieku- powtórzyła. -78Poświęciliście mi mnóstwo czasu. Tak dobrze znacieto miejsce,że toprzyjemność być przezwas oprowadzaną. Nigdy dotąd nie widziałamczegoś tak pięknego. i taksmutnego. Dziękuję bardzo. dziękuję. -i wcisnęła mu w dłoń złote półsuwerena. Jego palce zacisnęły się namonecie. Niepojmowała, dlaczegoprzyjęła ten gest z ulgą. Coś nadal ją niepokoiło, choć powtarzałasobie, że takie niezdecydowanie jest bezsensowne. Przez chwilęzastanawiałasię, czy nie oczekiwałwyższej zapłaty. Otworzył bowiemdłoń i wpatrywał się w pół suwerena z ponurą determinacją. - Dziękuję, panienko-powiedziałwreszcie idotknął ręką czapki,tak jak tego oczekiwała. Nie wydawałsię jednakwdzięczny. Zaczął wkładaćmonetę dogórnej kieszenisztruksowej marynarki, nagle jednakprzerwał tę czynność, jakby podjął ostateczną decyzję. Z tym samym ponurym wyrazem twarzy zwrócił jej monetę. -Niech to diabli! - powiedział. -Nie mogę tego wziąć. Pewniepowinienem powiedziećod razu. Nie bylibyśmy teraz w tak niezręcznejsytuacji. To ja właśniejestemtym nieszczęśnikiem. MountDunstan,do usług. Zapadła nieunikniona chwila milczenia, i to raczej długa. WreszcieBetty wzięłapół suwerena i włożyła z powrotem do sakiewki,lecz kuprzewrotnemuzadowoleniu mężczyzny zdawała siębardziej zaniepokojona,niżzmieszana. - Tak. Powinien mi pan od razupowiedzieć,lordzie Mount Dunstan - rzekła. Lekko wzruszył ramionami. - Dlaczego niemiałaby mnie pani wziąć za gajowego? Przekroczyła pani Atlantykz niegodnymuwagi typem, oddzielona od niegobarierą pierwszej klasy. Napotyka go potempani na terenie szlacheckiej posiadłości w obszarpanym sztruksowym ubraniu, w getrach, zestrzelbąna ramieniu,z chmurną miną na ponurej twarzy, lz czegoniby miała pani wysnuć wniosek, że tolord wewłasnej osobie? Nie mapowodu do zażenowania. - Nie jestemzażenowana - powiedziała Betty. -To mi się podoba - burknął. -Cieszę się - oświadczyła najbardziej aksamitnym, miękkimgłosem - że się to panu podoba. Spojrzelisobie prosto w oczy. Coś się wówczaszdarzyłoi tego79. późniejsze wydarzenianie zdołały zniszczyć. Lecz żadne znich wówczas nie zdawało sobie z tego sprawy. Mount Dunstan lekko zmarszczył brwi. - Proszę o wybaczenie - powiedział. -Ma panirację. To comówiłem, zabrzmiało diabelnie protekcjonalnie. Nareszcie Betty miała okazję, by musię dokładnie przyjrzeć. Brązowe oczy spoglądały spodśmiało zarysowanych,gęstych brwi. Rysytwarzy były regularne i wyraziste. Okazała budowa ciała zdawała sięświadczyć o silemięśni. Z pewnością potrafiłby wymachiwać bojowymtoporem, gdyby żył w dawnychczasach,i nieźle prezentowałby sięw zbroi. Chociaż wcale tak źle nie wyglądał w sztruksowym ubraniui getrach. - Jestemnędznym sobkiem -powiedział. -Łaziłem po parku,doprowadzony prawie do szaleństwa ponurymi myślami, a kiedypaniwzięła mnie za gajowego,pomyślałem sobie: "Czemu nie? " Gdybymbyłbogaty, zatrzymałbymte półsuwerena. -Wcale by mi się tonie spodobało,gdy odkryłabym prawdę -oświadczyła panna Vanderpoel. - Tak,niesądzę, aby się to pani podobało. Ale cóż by mnietoobchodziło. Spoglądał prostona Betty i oceniał ją podobnie jak onajego. Nieprzeoczył barwypoliczków, aniliniipodbródkaczy ramion, ani gęstejfali włosów. Już poprzednio zauważył, że jej oczy zazwyczaj szarobłękitne,czasami roztapiały się w odcieńbłękitnych dzwonków. Właśnietakie zapamiętał,kiedy cicho zawołała, niepomna jego obecności:"Och , gdyby tobyło moje! Gdybyto byłomoje! "Nie lubił amerykańskich milionerekale choć nie mógł powiedzieć,że polubiłtę, toprzecież pragnął, by jeszcze nie odchodziła. Ona zaśwcale tego nie chciała. Spoglądała na trawę poruszaną lekkim wiatrem, na słońce coraz bardziej złociste im bliżej zachodui na wydłużające się cienie. Zazwyczaj niezadawała pytań, lecz tym razem touczyniła. - Czy niepodobało siępanu w Ameryce? -Nienawidziłem Ameryki! Nienawidziłem! Pojechałem tamwierząc, żesilny i pełen dobrych chęci mężczyzna, nawet bezdoświadczenia, nawet bez dużego kapitału, może zrobić majątek prowadząc owczą farmę. Tymczasem wiatry, niepogody orazzaraza80szybkomnie załatwiły. Straciłemwszystko, co miałem, a nie było tegowielei wróciłem,żeby zacząć od zera - tutaj! - Ale co zacząć? -spytałaBetty. Trochę tarozmowa byłaniezwykła z punktu widzenia konwenansów, leczczuli siętak, jakby znalisięod lat. - Jestpani Amerykanką, więc możepani mój zamysł nie wyda siętak szalonyjak innym. Zacząć odbudowywać to,co budowano przezwieki i co odwieków chyliło się ku upadkowi. - To byłoby wspaniale - powiedziała z namysłemi ponieważ myślta jąporuszyła, oczy jejprzybrały znowu odcień dzwoneczków. Niepatrzyłajednak na niego, lecz napasące się jelenie iłanie. - Od czego pan zacznie? -spytaławreszcie spojrzawszy na niegoi myśląco Stornham. Zaśmiał się krótko. - To prawdziwie po amerykańsku-powiedział. -Amerykaniewciążjeszcze są napoczątku swej historii i żyją zgodnie z duchemczasu. Ja opowiadam pani mój szalony kaprys,a tymczasem paniuważajego realizację za całkiemmożliwą i pyta: "Od czego panzacznie? "-Od czegoś trzebazacząć - odparta Betty. - Prawdę mówiąc tojedynysposób zrobienia czegokolwiek. Nie przyznał, żemu się tospodobało, leczczuł to w głębi serca. Jejsłowa byłyjak dotknięcie ostrogi. - To dobra myśl - zauważył. -Aodczego paniby zaczęła? Odparła całkiem poważnie, chociaż pewniewiększośćdziewczątobróciłaby to wżart. - Trzeba zacząćod ogrodzeń -powiedziała. -Nie sądzi pan? - Topraktyczne. -i od tego zacznęw Stornham - dodała w zamyśleniu. - Chce pani odbudować Stornham? -A czyż mogę tego niezrobić? Nie jest takogromny ani wspaniałyjakpańska posiadłość, lecz trochęjąprzypomina. A kiedyśbędzienależał dosyna mojej siostry. Tak, muszę to zrobić. - Chyba tak- odparł z nieświadomymodcieniem niechęci wgłosie. -Chyba tak. Zresztą myślę, że jestem nastawiona wyjątkowohandlowo w tej kwestii. Moja natura poprostu buntuje się, kiedycokolwiek traci na wartości. - i dlategozacznie pani odbudowę? 6- Tajemnica dworu. 61.- Częściowo dlatego. a częściowo z innej przyczyny. -Wyciągnęładoniego rękę. - Proszę popatrzećjak się cienie wydłużyły. Muszęjużiść. Dziękuję, lordzie Mount Dunstan,za pokazanie mi swej posiadłości i dziękuję, że mnie pan wyprowadził z błędu. Otworzył przed niąfurtkęi uniósł kapelusza. Musiał przyznaćz pewnymioporami,że wciąż jeszcze pragnął, by nieodchodziła. Dłuższąchwilę spoglądał za jej oddalającą się sylwetką, ostro odcinającą sięw świetle zachodzącego słońca. Betty nie zdążyła przemyśleć wszystkiego w drodze powrotnej dodomu, choćdrogata wcalenie była krótka. W myślachraz jeszczewędrowała z małomównymprzewodnikiem leśnymi ścieżkami,zwiedzała ogrody i spoglądała na setki ślepych okienw wielkiej fasadziedomu. Nie obdarzyłamężczyzny więcejniż przelotnym spojrzeniem,póki niepowiedział jej swegonazwiska. Zbyt przejęło ją i wzruszyłopiękno, które oglądała. Po czasie zastanawiała się, czy gdyby bardziejna niego zwracała uwagę, wyczytałaby więcej z jego twarzy. Niesądziła. Był tak powściągliwy. Pewnie coś legło mu kamieniem naduszy. Wspaniała przeszłość musiała mu być bliska, nawet jeśli przezcałe życie spoglądał tylko na pogłębiającą się ruinę:upadekdomui nazwiska. Kiedy dotarła do Stornham, resztki słońca złociłyszare płyty tarasui dodawały soczystości zieleni chwastów wyrastającychz pęknięć międzyflizami. LadyAnstrutherssiedziała na tarasie w dziwacznej, muślinowejsukience; postarała się też ułożyć nagłowie jakąś fryzuręz rzadkich włosów. W każdym razie nie były jużściągniętedo tyłu. Niebyła już tak mizerna, a może nawet wyglądała trochę ładniej. Bettyprzysiadłana poręczy balustrady i lekkimi palcamiwzburzyła trochęfryzurę siostry. 82Rozdział XVISzczególne wydarzenie-O,takjest lepiej. Gdybyś wczoraj miała takułożone włosy,poznałabym cię od razu -zauważyła. - Naprawdę, Betty? Jeśli tylkomogę, staramsię nie patrzeć w lustro,ale kiedy już spojrzę, nie poznaję siebie. Twarz, która spoglądana mnie wyblakłymioczami, nie należydo Rozalii. Ale, oczywiście,każdy się starzeje. - Niew dzisiejszych czasach! Ludziewłaśnie odkrywają jak odmłodnieć. Lady Anstruthers powstałaspoglądając na Betty -mała, patetyczna figurka w wypłowiałej muślinowej sukience, o bladej twarzyczceioczach; na jej policzkach pogłębiałsię rumieniec. - Och, Betty! -powiedziała. -Nie wiem, co jest takiego w tobie,alewierzę,że możesz uczynić wszystko. Cokolwiek mówisz, wydajesię prawdą. Gdybyś powiedziała coś najbardziej szalonego i tak bymci uwierzyła. Betty również powstałaz wyrazem wyjątkowej powagi w oczach. - i możesz miwierzyć -powiedziała. -Tobie niepowiem nigdyniczego, co nie byłoby prawdą. - Ufamci - odparłaRozalia, a ustajej zadrżały. -Takbardzociwierzę. '- Przeszłam się do Mount Dunstan -opowiadała Betty później. -Naprawdę? - spytała Rozalia. -Do MountDunstan} zpowrotem? - Tak i zwiedziłamjeszcze park iogrody. Rozaliaspojrzała niepewnie. - Nie obawiałaś się, że kogoś tam spotkasz? -Ależspotkałam kogoś. Z początku myślałam, żeto gajowy,aleokazało się, żeto sam lord Mount Dunstan. Rozalii słowa uwięzływ gardle. - i co uczynił? -wykrzyknęła. -Czy był zły, widząc obcą osobę? Mówisię,że jest tak drażliwy i nieuprzejmy. - Też bym łatwowpadała w gniew, gdybym była na jego miejscu-odparła Berty. -Dośćma kłopotów, bynie być whumorze. Wkońcu,coto za los dla mężczyzny o takim poczuciu godności! Jakież głupieizbrodnicze było ostatnie pokolenie Mount Dunstanów! Zastanawiamsię, jak do tego doszło. Lecz on jest inny. zupełnie inny. i to widać. Gdybydano mu szansę. niewielkąszansę. odbudowałby wszystkonanowo. i nie mam tu na myśli tylko posiadłości, ale wszystko,co sięmieści w słowie "dom". 83.- Potrzebowałby mnóstwa pieniędzy -westchnęła lady Anstruthers. Betty pokiwała głową, spoglądającw zadumie na park. - Tak, potrzebowałby pieniędzy - zgodziła się. -A niema nic - dodała Rozalia. -Nic a nic. - Skądśje zdobędzie -odparła Betty wciąż głęboko zamyślona. -Jakoś jezdobędzie albo wykopie, albo ktoś mu jezostawi. W końcunaświecie jest mnóstwo pieniędzy; ktośtaksilny powinien je dostać. ldostanie. -Och, Betty! - powiedziałatylko Rozalia. -Och, Betty. - Samazobaczysz - dodała Betty. -To się stanie. MyśliladyAnstruthers nigdy nie podążające nazbyt skomplikowanym torem, znalazły proste rozwiązanie. - Może ożeni się z Amerykanką - powiedziała i westchnęła. -Nie wyłącznie wtym celu - odparła Bettina z roztargnieniem. Rozalia się roześmiała. - Czy uczyni to przypadkiem, czy wbrew swojej woli? -spytała. Betty też się uśmiechnęła. - Byćmoże- powiedziała. -NiektórzyAnglicy raczej nielubiąAmerykanek. Podejrzewam, że on jest jednymz nich. Najwyraźniejlady Anstruthers w tym momencie uznała, że musiprzechylićsię przezbalustradę, by zerwać młody listek, czy cokolwiekinnego,gdyż odwracając twarz od siostry spytała:- Czy. kiedy zamierzasznapisać do rodziców? - Jużnapisałam - odparta Betty spokojnym tonem. -Przecieżmamaliczy dni. - Mama! -Rozalia złapała powietrze. -Mama! - odwróciła znowutwarz. -Co jej napisałaś? Betty podeszła bliżej i stanęłau jej boku. - Napisałam jej, że posiadłość jest przepiękna, Ughtreduwielbiacię ponadwszystko. kochasz nasbardzo ibardzo tęsknisz za Nowym Jorkiem. Wyraz ogromnej ulgipojawił się na biednej twarzyczce. SerceBettyścisnęło się współczuciem. Rozaliaspojrzała na nią kochającymi oczami. - Mogłam się domyślić -powiedziała. -Mogłam się domyślić. żenapiszesztylko to, co można. Nigdy nie uczyniłabyśinaczej, Betty. Siostra pochyliła się nad niąwspółczująco. 84- Cokolwiek sięzdarzy -przemówiła - musimy uważać, by niesprawićbólu mamie. Jest zbyt łagodna. zbytdobra. zbyt czuła. - Taką ją pamiętam - powiedziała przerywanymgłosem Rozalia. -Trzymałamnie na kolanach, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Och,uścisk jej miękkich, ciepłych ramion! Tak za nimtęsknię. - lonateż tęskni - odparła Betty. -i pamięta ciebietaką, jakąbyłaś, kiedy trzymała cię w ramionach. - Ale gdyby zobaczyła mnie. jak teraz wyglądam! Czasami nawetsię cieszyłam, że nigdy mnie nie zobaczy. - Zobaczy - rzekła Betty chłodnym tonem. -Ale nim się to stanie,sprawię,żezaczniesz z powrotemprzypominać siebie. Wychudłarączka Rozalii zacisnęła się kurczowo na urwanychlistkach;po chwili jednak otworzyładłoń i pozwoliła im opaśćnakamienne płyty. - Nigdy się niezobaczymy. To niemożliwe - powiedziała. - A naświecienie ma już czarodziejskiej magii, Betty. Niemożesz. - Mogę - przerwała Betty. -A to cozwano magią, w dzisiejszychczasach jest tylko prawem natury i porządkiemrzeczy. Musimyo tymporozmawiać. Rozaliapobladła. - O czym? -spytała nerwowo przyciszonym głosem, a Betty spostrzegła, jak obejrzała się ukradkiem na okna bawialni. Wzięła siostrę za rękę i poprowadziładokrzesła, po czym samausiadła oboki spojrzała jej prostow oczy. - Nie bój się - powiedziała. -Zapewniam cię,że nie musisz siębać. Nie żyjemyw średniowieczu. Nawet w Stornham jest policjant,a jesteśmy o czterygodziny drogi odLondynu, gdzie są ich tysiące. Rozaliaspróbowała sięroześmiać, lecz niezbytjej się to udało. Okryła się rumieńcem. - Nie wiem, dlaczego jestem takanerwowa - powiedziała. -Togłupioz mojej strony. Wciąż byłazbyt wystraszona,by kurczowo nie trzymać się jakichśzastrzeżeń, lecz Bettywiedziała, że to minie. Uczyniła,co mogła najmądrzejszego, czyli wypowiedziałauwagę bez związku zczymkolwiek. - Chciałabym, żebyś obeszła ze mnąposiadłość i wszystko mipokazała. Nie możemy pozwolić, żeby mury, cieplarnie ibudynki gospodarcze zawaliłysię ze starości. - Co? -zawołałaRozalia. -Już je widziałaś? - Popatrzyła na85. Betty zdumionym wzrokiem. - Jak praktycznie. ijak po amerykańskupostępujesz,Betty! - Żezauważam zawalony mur, kiedy muszę przeleźć przez stertęcegieł? -spytała Betty. Rozalia wciąż się w nią wpatrywała. - O czym myślisz? -spytała. - Myślę, że to wszystkojest zbyt piękne. zbyt piękneizbytcenne, byzgodzićsię na upadektego piękna i utratę jego wartości -odparła Bettyz uśmiechem. - Tobyłoby po prostu wyrzucanie pieniędzy. -Och! - zawołałaRozalia - Jakaż ty jesteś mądra! lwyglądaszjakoś inaczej. - Głupio? -spytała Betty,a dołeczkijejsiępogłębiły w uśmiechu. - Muszę coś z tymzrobić. -Tylko nie próbuj się zmieniać -powiedziała Rozalia. - To dziękitemu wyglądasz tak. cudownie. Lecz zazwyczaj kobiety. dziewczyny. - zająknęła się Betty. -Och, zostałam przeszkolona - zaśmiała sięserdecznie Betty. -Jestem rozpuszczoną córką genialnego biznesmena. To ma swojeplusy. Mogłam się w końcu przysłuchiwać temu, co tata mówił. Nawetwiem conieco o giełdzie. Nie na tyle, żebyzaszkodziło to memurozumowi, ale zupełnie wystarczająco. Alenajlepiejwiem - tu przestałasię śmiać, a jej oczy zmieniły wyraz - że błędemjest nie uważaćurody za kapitał. albo szczęścia. a obu za największy majątek, jakiczłowiekmoże posiąść. Ato wszystko - tu ogarnęła ruchem rękiStornham - jest tak piękne, że powinno dawać szczęście, a więctrzeba o to zadbać. W końcu to twój dom i Ughtreda. -To domNigela -przerwała Rozalia. -Stornham jestdziedziczony w ramach majoratu, prawda? Nigelnie może go sprzedać? - Gdyby mógł,niesiedziałybyśmy tutaj - odparła smutnie Rozalia. -W takim razie nie może sprzeciwić się, że uratuje sięgo od ruiny? - Sprzeciwi się wydawaniu pieniędzy na coś, o co nie dba-powiedziałaLady Anstruthers przyciszonym głosem ijak zawsze, gdymówiłao mężu, obejrzała się ukradkiem. -Idę do mojego pokoju zdjąć kapelusz -powiedziała Betty. -Pójdziesz ze mną? Idąc po schodach rozmawiałyo codziennych sprawach; następnie86przeszły długim krużgankiem,aż wreszcie dotarłydopokojugościnnego. Kiedy tam weszły, Betty zamknęła drzwinaklucz, zdjęła kapeluszi odłożyła. Wreszcie usiadła i powiedziała:-Teraz nikt nasnie usłyszy i nikt tu nie wejdzie. A nawet gdybyktoś mógł to uczynić,niemusisz się już lękać. Opowiedz mi, co byłoprzyczyną choroby, na którązapadłaś po urodzeniu Ughtreda. - Jak zgadłaś, że to się wtedyzdarzyło? -szepnęła Rozaliazdławionym głosem. - Bo to byłdla nich odpowiedni moment - odparła Betty. -Skrajniewyczerpana, sama byłaś jeszczedzieckiem, a na dodatek czułaś siębeznadziejnie odcięta od tych, którzy cię kochali. - Na zawsze! Na zawsze! - głos Rozalii załamał sięcichymjękiem. -Tak właśnie się czułam. że nikt na świecie mi nie pomoże. Nieśmiałamo tym napisać. Zagroził mi, żedo tego nie dopuści. niezniesie żadnych histerycznych skarg. a jego matka zaświadczy, iżzachowywał się wobec mnie nieskazitelnie. Tylko ona była w pokoju,kiedy. kiedy. - Kiedy? -podjęłaBetty. Rozalię przeszedłdreszcz. Pochyliła się i chwyciła rękę Bettyw drżące dłonie. - On mnieuderzył! Powiedział, że nic takiego się nie zdarzyło. ale to się zdarzyło, Betty! Tojedno pamiętam dokładnie. Powiedział,że majaczyłam w ataku histerii, że wyrywałam się im, kiedypróbowalimnie uspokoić i niedopuścić, by usłyszała mnie służba. Potem któregoś strasznego dnia przyprowadził matkę do mojego pokoju. Stanęlinade mną, leżącą włożu,a ona wbiła wemnie wzrok i powiedziała,że. jako Angielka i osoba godna szacunku. powie ludziom, iż to mójrozpuszczony, amerykański temperament spowodował całe nieszczęście. Że byłam znudzonażyciem na wsi i pragnęłam rozrywki. Próbowałam odpowiedzieć, ale mi nie pozwolili, a kiedy zaczęłam trząść sięna całym ciele, powiedzieli, że znowudoprowadzam siędo atakuhisterii. Powtórzylito doktorowi ion im uwierzył. Betty pogłaskała wychudzonedłonie. - Rozumiem. Powiedz mi resztę - powiedziała. Rozaliaopuściła głowę. - Przyszedł do mnie, kiedy czułam się najbardziejosamotnionai umierałamz tęsknoty za domem, a nerwy miałamtak roztrzęsione,że niemogłam słowa powiedzieć bez płaczu. To było rankiem ponie87. przespanej nocy. Wydawał się milszy. Od dwóch dni go nie widziałami już myślałam, że tak mnie zostawili, żebym umarła w samotności. i że mamanigdy się otym nie dowie. Powiedział, żeprzemyślałwszystko. Że nie jesteśmy się w stanie zrozumieć, gdyżpochodzimyz innych krajów i wychowano nas w odmienny sposób. -tu urwała. - lże jeśli zrozumiesz jego sytuację i rozważysz ją, możeciejeszcze oboje być szczęśliwi - dokończyła spokojnie Betty. Rozalia spojrzała na nią zezdumieniem. - Skąd to wiesz? -wykrzyknęła. - Bo już to słyszałam. To starasztuczka. A ponieważ wydawał siętak miły, spróbowałaś go zrozumieć. icoś podpisałaś. - Naprawdę pragnęłam go zrozumieć, i chciałam mu zaufać. Wkońcu co za różnica, które z nas mapieniądze, jeśli się kochamyi jesteśmyszczęśliwi? Opowiedziałmi wszystko o majątku,jak ogromnychwymagapieniędzy, o swym pechu i związanychz tym długach,których nie zdołał uniknąć. A ja wtedy zgodziłam się, że uczynięwszystko. bylebyśmy tylko byliszczęśliwi jak mama i tata. Wtedymniepocałował, a ja podpisałam dokument. - i co potem? -Następnego dnia pojechałdo Londynu,a stamtąd do Paryża. Powiedział,że musi tam jechać w interesach. Nie było go miesiąc. Alenie minął tydzień,gdy staralady Anstruthers zaczęła się niecierpliwići złościć, a któregośrazuwpadła w furię ipowiedziała, że jestemidiotką i gdybym tylko była Angielką, miałabym jakąś kontrolę nad mężem,który by mnie szanował. Po krótkim czasie odkryłam, co uczyniłam. - Podpisałaś dokument - podpowiedziała Betty -który dawał mukontrolę nadtwoimi pieniędzmi? Smutno przytaknęła. - i odtąd robił, co chciał nie wydającgroszanaStornham. Arazkazałci napisaćdo ojcaz prośbą o pieniądze? - Zrobiłam to jeden jedyny raz. lnigdy więcej, chociaż próbowałmnie do tego zmusić. Zawszetłumaczył, że dzięki temu uratuję Stornham dla Ughtreda. - Nic nie odbierzeUghtredowitejposiadłości. Odziedziczy ją,nawet jeśli będzie to ruina. - Powiedział, że są pewne kwestieprawne, którychi tak nie zrozumiem. lże właśnienaichwyjaśnienie wydaje te pieniądze. - Gdzie? 88- Tego. niemówił. Gdybym o to spytała, od razu dałbymi dozrozumienia, żebymlepiej tego nieczyniła. Mówił,żei tak nic z tegonie zrozumiem, i miał rację. Nigdy mi na to nie pozwalał. a ja niejestemtakajak ty, Betty. -Kiedy podpisywałaś dokument, nie zdawałaś sobie sprawy z tego,że nie zdołasz jużtego przekreślić? Nie wiedziałaś, że zmuszonabędziesz ponieść konsekwencje? - Zniczego nie zdawałam sobie sprawy. Wiedziałamtylko, żeumrę, jeśli będę żyć, jak dotąd żyłam. czując, że oni mnie nienawidzą. i byłamtakzadowolona i wdzięczna, że jest dla mniemilszy. To takjakbym znajdowała się na kole tortur, aon nagle odkręcił śruby. byłam gotowauczynić wszystko, wszystko. bylemnie tylko zdjąłz tego koła! Och, Betty, wiesz, żegdybytylko był dla mnie milszy. troszeczkę milszy. zawsze bymgo słuchała i dałabymmuwszystko. Betty siedziała zadumana wpatrując się w wymizerowanątwarzyczkę siostry. Myślała, że trzeba będzie odtworzyć nanowo nie tylkociało, aleiduszę Rozalii. Choć może. jeśli zdołaożywić ciało, duszasama wróci dożycia? - Niewiesz, gdzieteraz przebywa? -spytała nagłos. - Nigdy dokładnie nie wiedziałam -odparła Rozalia. -Był tuprzezkilkadni na tydzień przed twoim przyjazdem. Mówił, że wyjeżdża zagranicę. Może zjawić się jutro, a może nie usłyszymyo nim przez półroku. i teraz mamtakąnadzieję. -Dlaczego akurat teraz? - spytałaBetty. Lady Anstruthersokryła się rumieńcem. - Z powodu. ciebie - powiedziała nieśmiało i niezgrabnie. - Niewiem, co by wówczas uczynił. Nie mam pojęcia,co by powiedział. - Domnie? -rzekła Betty. - To bybyło na pewno coś nierozsądnego i złego. Zpewnością,Betty. - Ciekawa jestem, coby to było? -spytała Betty melodyjnymgłosem. - Całymilatamiwas okłamywał, byle tylkotrzymać mnie z dala. Gdyby się terazzjawił, wiedziałby, że wszystkowyszłonajaw. Powiedziałby, że naopowiadałam bzdur. Byłby wściekły, gdyż zobaczyłaś jaktu wyglądai wiesz, że pieniądze, o które prosiłam ojca, nie zostaływydane namajątek, i on. Betty, on by próbował zmusić cię doodjazdu. 89.-Ciekawajestem,co byzrobił? - powtórzyła Betty melodyjnie. Zdawała się bardzozainteresowana iwcale nie przestraszona. - Coś chytrego. Coś,czego nikt się nie spodziewa. Może zachowałby się tak grubiańsko, że nie zdołałabyś tego znieść. A może byłbyuprzejmy udając, że cieszysię twoją wizytą. Lepiejgdyby był nieuprzejmy,bo to by oznaczało,że nic nie uknuł. W przeciwnym raziemielibyśmy paskudną intrygę, przed którą nie zdołałabyś się obronić. -Czy możesz mi powiedzieć - spytała Betty wolno, gdyż z oczymautkwionymi we wzór dywanu coś sobie przemyśliwała - co takiegouczynił tobie, czegosię niespodziewałaś? Uniosła oczyi zobaczyła, żetwarz Rozalii oblewa ciemny rumieniec. - Było. tyle. dziwnych zdarzeń - wyjąkała niepewnie. Betty była już pewna, że zdarzyło się coś, o czym Rozalia lękałasię mówić. Jeżeli chciaładowiedziećsię czegokolwiek,musiała odrazu przejść dorzeczy. - Spróbuj przypomnieć sobiejedno z tych zdarzeń - powiedziała. Lady Anstruthers poruszyła się nerwowo. ;^- Rozalio - zwróciła siędo niej spokojnym tonemBetty - zdarzyłosię coś szczególnego. i wolałabymusłyszeć tood ciebie, nie od niego. Rozalia zacisnęła drżącedłonie napodołku. - Przezcała lata tym mnie szantażował - wyszeptała beztchu. -Groził, żenapiszeo tymdorodziców,i że może tego użyć jakodowodu. przy rozwodzie. Mówił, że w Amerycesądy faworyzują kobiety,ale wAnglii wciąż jeszczedecydujące słowo mamężczyzna. i obroni sięprzed moimioskarżeniami. Absurdalność oskarżeniatej drobnej, wymizerowanejistoty ozłeprowadzenie się, wywołałabyuśmiech na ustach Betty,gdybybyław odpowiednim nastroju. - O co cię oskarżał? -Tego się właśnie. nie spodziewałam-odparła żałosnym tonem. Betty ujęła jej biedne, drżące ręce. - Nieobawiaj się opowiedzieć mi tej historii. Poznał cię na tyledobrze bywiedzieć, czym sterroryzujecię najskuteczniej. A ja znamcię tak dobrze,że pojmuję, jak tego dokonał. Czy zrobił to wtedy, kiedynapisałaśdo ojca prosząc o pieniądze? Rozalia wykrzyknęła. - Skąd to wiesz? Przypominasz zupełnie prawnika. Skąd towiesz? 90Jaka była prostoduszna! Jakłatwomogła stać się ofiarą! Każdymsłowem nieświadomie potwierdzała jejpodejrzenia. - Domyśliłamsię - wyjaśniła - On mnie zainteresował. Domyślamsię, żeilekroć potrzebował pieniędzy, znajdował jakiś powód do skargina ciebie. Z opuszczonągłową Rozalia opowiedziała całą historię. -Tak, to sięzdarzyło tuż przed tym, nimzmusił mnie do poproszenia ojcao pieniądze. Naszpastor zachorował imusiałwyjechać napół roku. Duchowny, który przybył na zastępstwo, był młodym,miłymi łagodnymczłowiekiem. Pragnął pomagaćludziom. Razem znimprzybyła jego matka; była taka sama jak on. Bardzo się kochalii bylibardzobiedni. Nazywał się Ffolliott. Lubiłamsłuchać jego kazań;wspierały mniena duchu. Nigel zauważyłto i kiedy pastor nasodwiedził, był dla niego bardziej uprzejmy, niż dla panaBrenta. Wydawał sięprawiegolubić. Nawet zaprosił go parę razy na obiad. A po obiedziewychodziłz jadalni i zostawiał nassamych. Och,Betty! W owym czasie byłam taka nieszczęśliwa; czasami myślałam, że oszaleję. Próbowałam się modlić i nie mogłam. - Tak, tak- powiedziałaBetty uspokajająco. -Myślałam,żegdybym miała choćjedną przyjazną duszę, czułabymsię lepiej. Powiedziałam to kiedyś Nigelowi. Wzruszył tylko ramionami i wykpiłmnie. Ale później wiedziałam, żezapamiętał moje słowa. Któregoś wieczoru zaprosił pastora naobiadi namówiłgo, żeby wypowiedział się na tematyreligijne. Och, Betty! Byłam przerażona,kiedyzaczął go namawiać. Wiedziałam, że czyni to dla jakiejś podłej przyczyny. Znałam ten wyraz oczu ipaskudny, przymilnyuśmieszek z jakimprzyjmował jego wypowiedzi. Kiedy w końcu powiedział: "Gdybyzechciał pan dopomóc mej biednej żonie i podnieść ją na duchu", zaczęłampojmować, co chciał w tej rozmowie osiągnąć. Sprawiłto słowamirzuconymi tu i ówdzie od niechceniapodczas rozmowy. Wyglądałamna głupią, samolubną,amerykańską dziewczynę, powstrzymaną w jejwulgarnych upodobaniach, która nie mogącrobić, co jej pospolitadusza zapragnie,pozuje na męczennicę. Kiedyś rzucił zdawkowo:"Obawiam się, że amerykańskiekobiety są raczej rozpuszczone". A innym znów razem powiedziałtolerancyjnie: "Biedny mężczyznarozczarowuje amerykańską dziewczynę. Tam niewierzą w połączenietytułu i braku szczęścia". Nieśmiałam siębronić. Nie jestemna to dośćmądra. Chciał, by pastor pomyślał, że wyszłam zamąż przekonana91. o bogactwie i wielkości sir Nigela, a teraz rozczarowana zachowujęsię jak dokuczliwa sekutnica. Próbowałamnieokazać, że mnie rani,lecz ręce mi drżały,a w gardle rosła kula. Kiedy wreszcie przeszedłdo bawialni i zostawiłnas samych,modliłam się tylko, żebysię nierozpłakać. Przerwała na chwilę i z trudem przełknęła ślinę. Betty wciążtrzymałajej ręce w mocnym uścisku. - Przez chwilę siedziałam wmilczeniu,próbując skupić myśl nainnymtemacie. kościele czy wiosce. Ale miałam tak zdławionegardło,że nie mogłam przemówić. Nagle pastor powstał. Chociaż nie śmiałamunieść oczu, wiedziałam że stoi przed kominkiem, całkiem blisko. i wiesz,co powiedział głosem cichym i łagodnym? Nigdy, przenigdynie zapomnęjego słów. - Bóg pani pomoże. Uczyni to. - Tak jakby to byłaprawda, Betty! Jakbybył Bóg. i...jakbyniezapomniał o mnie. Sama nie wiem, comyślałam,lecz chwyciłam jegorękaw, a kiedy spojrzałam mu wtwarz, zobaczyłam w jego dobrychoczach, że. Bóg jeden wie jak. rozumie moje nieszczęście i niemuszę wcale tłumaczyć,że mójmąż opowiadał kłamstwa. - Czy mówiłaścoś do niego? -spytała spokojnie Betty. - On mówiłdo mnie. Nierozmawialiśmy nawet o sir Nigelu. Niktdo mnie nigdy tak nie mówił jak on. Napełnił mnie nadzieją. Płakałam,leczjuż uspokojona, a kiedy sir Nigel powróciłdo jadalni, nie czułamjuż obawy, choćpatrzyłna mnie szyderczo. - Czy coś powiedział potem? -Zaśmiał się cynicznie i rzekł:"Widzę, żeszukasz pocieszeniaw religii. Nerwowekobiety lubią spowiedników. Nie mam nic przeciwkotemu, żebyś się spowiadała,jeśli tylko będzieszwyznawać swojegrzeszki,a nie moje". - ltak sięto zaczęło - podsumowała Betty. -A skończyłosięowym niespodziewanym zdarzeniem. Czyopowiesz mi o tym? - Nikt tegoniepodejrzewał - wyrwałosię Rozalii. -Całymi tygodniami zachowywał się jak inni ludzie. Spędzałczas w Stornhampolując. Mówił, że nawet nieźle się bawi nawsi. Zachęcał mnie dowizyt na plebanii, zapraszał Ffolliottów tutaj. Powiedział, że matkapastora jest prawdziwą damą, a jej towarzystwo dobrze mirobi. i żepowinnam zainteresować się dobroczynnością. Raz czydwa razynawet przekazałmi wiadomość od pastora. 92To była takżałośnie prosta historyjka. Nieświadoma niczego, prowadzona krok po krokuw pułapkę ofiara, której aranżowano okazje,zostawiano sam nasam, urządzanospotkania we dworze, na plebanii,w kościele i w wiosce, podczas gdy myśliwy tylkoczekał na odpowiednimoment. Po raz pierwszy od chwili wygnania Rozalia czuła, że wolnojej mieć przyjaciela. choć obawiała się zarazem, że każdej chwili sirNigelmoże jej tego zabronić. - Nigdy nie rozmawialiśmy oNigelu - opowiadała wykręcającpalce - Ale czułam, że żyję na nowo. Mówił mi oKimś, kto spogląda namniei nigdy mnie nie opuści. Nauczyłam się wto wierzyć. Czasamikiedy szłam przez lasna plebanię, zatrzymywałam się między drzewami,spoglądałamna niebo prześwitujące między wierzchołkami iwsłuchiwałamsię w nigdynie cichnącyszelest liści, któryzdawał się mówićcoś do mnie. Składałam ręce i szeptałam: "Tak, tak, będę". Podczasposiłków mąż spoglądał na mnie z dziwnym uśmieszkiem, a raz powiedział: "Stajesz się coraz młodsza i ładniejsza, moja droga,i cera cisię poprawiła. Rady naszego przyjaciela są naprawdę zbawienne". Zdenerwowałabym się, gdyby nie to, żepowiedział to prawie dobrodusznie, a byłamna tyle głupia by wierzyć,żepoprawa mojego wygląduchoć trochę goobchodzi. Rzeczywiście czułamsię lepiej. Ale nietrwało to długo. - Tego się obawiałam - wtrąciła Betty. -Zachorowała pewna staruszka mieszkająca w pobliżulasku Bartyon. Pastor prosił, bymją odwiedzała, więc chadzałam tam często. Bardzocierpiała i ogromnie się donas przywiązała. Podnosił ją naduchu i pokrzepiał takjak mnie. Czasami,kiedy go odwoływały obowiązki, prosił, bym to ja zaszła do chorej. Któregoś dnianapisałw pośpiechu, że biedaczka umiera i pytał, czy nie poszłabym tamnatychmiast razem z nim. Wiedziałam, że oszczędzi to nam czasu,jeśli spotkamysię na leśnejścieżce, którąszło się do chatki naskróty. Skreśliłam więcparę słówi przekazałam je przez posłańca. Napisałamtam: "Proszę nieprzychodzić po mniedo domu. Spotkamy się w laskuBartyon. "Beznadziejniemachnęła drobną, wychudłąręką imówiła dalej. - Tak, właśnie tak. Nikt by w to nie uwierzył. To jestwłaśnienajgorsze, że kiedy opowiadamo jegointrygach, wszyscy myślą, żekłamię. Mam czasami wrażenie, żesama bym w nie nie uwierzyła,gdybymnie byłaich świadkiem. Spotkał posłańca i odebrał mój list. 93.Wrócił do domu i wpadł dopokoju, gdzie właśnie przebierałamsię, bypośpieszyć na umówione spotkanie. Na chwilęprzerwała,próbującodzyskaćdech. - Zamknął drzwi za sobą i podszedł domniezlistem wręku. Natwarzymiał wyraz, którymnie zawsze przerażał. Otworzył list i wygładziłpapier. Spytał: "Co to ma być? ", a wtedy zbladłam i zaczęłam siętrząść, choć niewiedziałamjeszcze, co nastąpi. - Czy to mój list do pastora? -spytałam. - Tak, to twój list do pastora- odparł i przeczytał go na głos -"Proszęnie przychodzić po mniedo domu. Spotkamysię wlaskuBartyon. " Miły liścik od żonki, której spowiednik nie jest dość ostrożny,gdy otrzymuje listy od kobiet. -Kiedytak postępuje, możesz być pewna, żezaplanował wszystko od A doZ. że nic nie zdołasz zrobić. Wiedziałamto i wówczas,gdy blada jak ściana odpowiedziałam:-Pisałam w pośpiechu, bo pani Farne jest umierająca. Mamyrazem doniej iść. Napisałam, że gospotkamw lasku, żebyoszczędzićmu czasu. Zaśmiał sięcicho i ohydniei wskazał nalist. - Bez wątpienia,i nie mam wątpliwości, że osoby postronne teżw touwierzą przeczytawszy ten liścik. To bardzo prawdopodobne. - Ale przecież ty w to wierzysz - powiedziałam. -Wiesz, że toprawda. Nikt niebyłby tak głupi. i podły, by. -i tu załamałam sięi wybuchnęłam:- Co masz na myśli? Comoże ktokolwiek innegoo tym myśleć? Czułamsię jakby ogarniał mnieobłęd. Chwycił mój nadgarsteki potrząsnął mną. - Nie myśl,że zrobisz ze mnie idiotę - powiedział. -Obserwowałemwszystkood początku. Kiedy po raz pierwszy zostawiłem wassamych, po powrocie zastałem cię bardzo poruszoną. Czy myślisz,żetwoje głupawe wdzięczenie sięi uróżowane policzki nie zwróciły mojejuwagi? Wręcz odwrotnie. Czekałem na tę chwilę i doczekałem się. "Proszę nieprzychodzić po mnie do domu. Spotkamy się w lesie". Nie spodziewałam się tego. Niebyło sensu zaprzeczać i tłumaczyć. Wiedziałam, że sam nie wierzy w to, co mówi,ale wpadł w furię,oskarżał mnie o straszne rzeczy i obrzucał okropnymiwyzwiskami takgłośno, by wszyscy usłyszeli. Wreszcie wpadłam wosłupienie i zaczęłam się słaniać nanogach. Chociaż wiedziałam, że musi byćpo temu94przyczyna, nie pojmowałam jaka. Powiedział wreszcie, że teraz udajesię do pastora:"Spotkam go w lesiei zaniosę mu twójlist. "- Betty, tobyło takhaniebne iniegodziwe,że padłamna kolanai zawołałam:"Och, nie rób tego! Błagam cię, Nigel. On jest dżentelmenem i duchownym. Jeśli tego nie zrobisz, uczynię wszystko. cozechcesz", lw tym momencie przypomniałam sobie jakpróbowałmniezmusić, bym napisałalist do ojca z prośbą o pieniądze. Więc zawołałam łapiąc go za płaszcz i zatrzymując z całej siły: "Napiszę doojca,jak mnieprosiłeś. Zrobię wszystko". - i taka była przyczyna całej tej intrygi - podsumowała Betty,aoczy jej płonęły. -Taki był początek, środek i koniec. Co wówczaspowiedział? - Udał, że wpada w jeszczewiększy gniew. Powiedział: "Nieobrażaj mnie próbą przekupstwa przy pomocy twych wulgarnych pieniędzy! " Ale stopniowo stał się bardziej ponury niż gniewny i chociażwłożył list do kieszeni, nie poszedłdo pastora. Aja.napisałam doojca. - Pamiętamtenlist -rzekła Betty. -Czy kiedykolwiekrozmawiałaśjeszcze zwielebnym Ffolliottem? - Odgadł, co się stało. widziałamto wjego dobrych oczach, kiedymijał mnie bez słowa. Przypuszczam, że wieśniacyo wszystkim wiedzieli. Któryś ze służących na pewno usłyszałwrzaski Nigela. Pastorodszedł kilkatygodni później. Na dzień przed jego odjazdem, szłamprzez lasi na obrzeżu spotkaliśmysię. Przystanął na chwilę. naprawdę tylko na chwilę. uniósł kapelusza i powiedziałtak jak pierwszegodnia: "Bóg pani pomoże. Uczynito. "Wyraz dziwnej, nieziemskiej radościrozświetlił jej twarz. - i tomusi być prawdą. Przysłał przecież ciebie, Betty. To było takdawno. żeczasami zapominałam o jego słowach. Ale ty przybyłaś. - Tak,przybyłam - odparła Betty. Pocałowała Rozalię łagodnie,jakby pocieszała biednedziecko. Musiała jeszcze zadać kilka pytań. To zdarzenie używane było jako narzędzie szantażu przez lata. Zawsze spełniało swąrolę. Nad stęsknionąza domem istotązawszewisiała groźba, iżrodzice, za którymijej serce tak tęskniło, dowiedząsię o jej hańbie. Jakmiała się wytłumaczyć? Miał w ręku tennieszczęsny list. Był jej mężem. Byłbezlitosny i wiarygodny. Nie śmiała napisać o wszystkim otwarcie. Niemiała nikogo, ktoby zaświadczył o jej niewinności. Odkryła zresztą,że ze spokojem przekazywał95. odpowiednio spreparowane informacje służącym i wieśniakom. KiedyBrentowie powrócili na plebanię,zauważyłaz przerażeniem, że zjakichś przyczyn traktowali ją ze sztywną uprzejmością i spoglądaliniepewnie, ilekroć usłyszeliwzmiankę oFłolliottach. - Lękam się, lady Anstruthers, że wybranie na to miejsce wielebnegoFtolliottabyło wielkim błędem- powiedziała któregoś razupastorowa. Lady Anstruthers nie ośmieliłasięo nic pytać. Poczuła, jak oblewasię rumieńcemi wiedziała, że wygląda na winną. Sir Nigel wówczasjuż doszedł do stanu,w którym wypowiadając się o wielebnym Rolliotcie, określał go jako "jejkochanek". - Rozalio- powiedziała Bettypatrząc prosto w bladą twarzyczkę-powiedz mijedno. Czy nigdy nie myślałaś, żeby od niego odejść,dotrzeć jakoś do ojca, wysłaćmu telegram, list, cokolwiek? Na zmizerowanejtwarzypojawiłsięsłaby,żałosny uśmiech, którywszystkowyjaśniał. - Moja kochana - odparła. -Jeślijesteś silna i piękna, bogatai elegancko ubranai ludzie cięsłuchają,możesz wtedycoś zdziałać. Ale kto w Anglii uwierzy zaniedbanej, wynędzniałej, wystraszonej kobiecinie,która uciekłaod męża. Szczególnie jeśli on samopowie, żejest ona szaloną,złą historyczką? Zawsze winna jestzaniedbana,mizerna kobieta. Z początku myślałam tylko o ucieczce. Raz nawetposzłam pieszo wstraszliwie gorący dzień nastację kolejową, i właśnie kiedy wsiadałam do wagonutrzeciej klasy, przyjechał Nigel, złapałmnie i wyprowadził z wagonu. Zemdlałam, a kiedy wróciłam do przytomności, jechałam powozem, a on siedział naprzeciwko. Powiedział:"Ty idiotko! Trzeba by mądrzejszej kobiety,żeby to przeprowadzić. "Już wiedziałam, że to prawda. - Towcale nie jest prawda - oświadczyła Betty, skoczyła na równenogii w milczeniu długo spoglądała w dal. -Jakiżon był głupi'. - powiedziała w końcu. -i jaki nikczemny! Lecz nikczemnik zawsze jestgłupcem. Ujęła twarz Rozalii w dłonie i ucałowała ją gorąco. - Przy pomocy chytrejsztuczki zabrano cipieniądze. Nieważne,co znimi zrobiono. Teraz tepieniądzesą już Nigela. Ale nie jesteśmybezradne, bowiem w naszych rękach pozostaje najcenniejsza rzecz. Chodź, Rozalio, przejdziemy się podomu. Od czegoś trzeba zacząć. 96Firma prawniczaTowlinson SheppardRazemzwiedziłyod dawna zamknięte i opuszczone skrzydła dworu pozostawionena łasce pogody i czasu. Z dachupospadały dachówki,a przez szpary przeciekaławoda tworząc zacieki na ścianach,sufitach iboazeriach. Wiatry i deszcze,które przedostawały siędośrodka przez wytłuczoneszyby, poniszczyły meble i zasłony; wszystkobyło wilgotne i zapleśniałe. Przechodziły korytarzami, natrafiając naliczne schodkiwiodące do nieznanych fragmentów domu. Gdzieniegdzie nawet dębowa podłoga zbutwiała. Pokoje, małe i wielkie mogłybyć piękne i wygodne, gdyby nie zaniedbano ich tak straszliwie. Niewiele w nich było mebli, a niektórecałkiem ogołocono. Betty zastanawiała się, iletrzeba czasu, by doprowadzić ogromne domostwo dotakiej ruiny. - Chyba kiedyś te wszystkie pokojebyły umeblowane - zauważyła. -Kiedy tu przybyłam, już były zamknięte-odpowiedziała Rozalia. - Myślę, że to, co możnabyło sprzedać, zostało sprzedane. Kiedy jakiśmebel zniszczył się, wymieniano gona inny, przyniesiony z któregośpokoju. Nikt o to zresztą nie dbał. Nigel nienawidzi Stornham. Nazywaje szczurzą norą. W ogóle nie znosiwsi, a już szczególnie nienawidzisiedzieć tutaj. Po krótkim czasie wiedziałam, że lepiejnie namawiaćgo na wydawaniepieniędzy na dom. - Wiele byich tu trzeba - zauważyła Betty rozglądającsiędokoła. Stała właśniepośrodku pokoju, którego ściany obite były materiąo ledwie jużwidocznym oliwkowozielonymwzorku bukiecików. Wilgoćzniszczyła ją tak, że gdzieniegdzie materiałzwisał w strzępach. W kącie pokoju stała oryginalna kanapka ohaftowanym obiciu. Akurat gdyBetty tam spoglądała,spod zniszczonych frędzli wyskoczyła myszka,popatrzyła zalękniona na niespodziewanych gościi uciekła z powrotem. Jedno skrzydło oknaotworzyło się nagle na pękniętym zawiasie,7 - Tajemnica dworu. 97.a silna odnoga bluszczunatychmiast skorzystałaz okazji i wślizgnęłasię do środka, zasypującszeroki parapet liśćmii rozpoczynającwędrówkę po boazerii. Przez otwarteoknorozpostarł się cudowny widoknafalujące woddali łąki i grubekonary rosnących pod murem drzew. - To Różany Buduar- powiedziałalady Anstruthers z nikłymuśmiechem. -Wszystkie pokojemają nazwy. Kiedy je usłyszałam poraz pierwszy,wydawały mi siętak zachwycające. PokójAdamaszkowy. Pokój Gobelinowy. Pokójo Białej Boazerii. Pokój Jaśnie Pani. Ale tak mi się zrobiło smutno, kiedy je zobaczyłam. - Wartobyłoby sprawić,by wyglądały tak,jak powinny - zauważyła Bettywzadumie. Zwiedziły ze czterdzieści pokoi; otworzyłyi zamknęłyniezliczonedrzwi; odryglowały mnóstwo okiennic, a wpuszczone słońce oświetliłokurz, pleśńipajęczyny. Wreszcie zeszły do suteren i piwnic. Betty nigdy dotądnie widziałaogromnej, wyłożonej flizami kuchni ani sieni o łukowatym sklepieniu,kamiennych korytarzy,spiżarni i mleczarni. Klatki schodowe i niezliczone pomieszczenia o potężnych murach w niczym nieprzypominałynowoczesnych, amerykańskich pomieszczeńgospodarczych. W olbrzymiej kuchni starsza niewiasta wałkowała właśnieciasto. Zobaczywszy gości dygnęła ipopatrzyłaz ciekawością widoczną naszerokiejtwarzy. Od lat jużpozbawiona podkuchennej, wysyłała nagóręniezbytapetyczne posiłki, lecz dotychczas lady Anstruthers niezawitała w jej królestwie. Betty rozejrzała siębacznie dokoła. - Jakież to ogromne pomieszczenie - zauważyła. -Co zagrubemury! Jakież ogromne pieczyste mieściłosię na takim rożnie! Podeszła bliżejdo olbrzymiego, staroświeckiego paleniska. - Ludzienie byli praktyczni w czasach, kiedy budowano coś takiego - powiedziała. -Przecieżw tympiecu marnujesię mnóstwowęgla. Nieprawdaż? - spojrzałapytającona kucharkę. -Odpowiada wamgotowanie na tej kuchni? - Wieczniecoś jest z nią nie tak, panienko - odparłapaniNoakes. -A w ogólew dzisiejszychczasach nikt czegoś podobnego nie używa. - Nowłaśnie- potwierdziła Betty. Kiedy zakończyły pielgrzymkę po domu,Betty przeszła donastępnego tematu. - Jaką firmę prawniczą zatrudnia Nigel? -spytała. 98Od kilku pokoleń znanai ceniona firma panów Towlinsona i Shepparda zajmowała się sprawamiStornham. LadyAnstruthers niewieleonich wiedziała,lecz najwyraźniej nie aprobowali oni postępowaniaswego klienta, bowiem sir Nigelwpadałwe wściekłość, ilekroć o nichwspomniał. Rozalia rozumiała tylko, że niewyrażali zgody na sprzedażróżnych rzeczy,ani na zaciąganie pożyczek na hipotekęStornham. - Myślę,że pojedziemy doLondynu i skonsultujemy się z nimi -zaproponowała Berty. Rozalia przeraziła się. Po co mają konsultować się z prawnikami? O czymtu można mówić? Betty wyjaśniła, że będzietocoś w rodzaju ceremonialnej wizyty,a w pewnymstopniu i środekostrożności. Skoronie możnaskontaktować sięzNigelem,gdyż nie pozostawił informacji, dokąd sięudaje,ostrożność każe skonsultować się zrodzinnąfirmą prawniczą w sprawie koniecznych remontów. Jeślifirma zaaprobuje ich zamiary, Nigelniebędzie mógł później mieć pretensji, ani twierdzić, żepod jegonieobecność rozporządzano majątkiem wbrewjego woli. Ich postępowanie będzie więc w równej mierze właściwe,co praktyczne. Bettyczuła zresztą, że tak właśnie postąpiłby ojciec. Nie można zaskarżyćdziałańpodjętych za zgodą i wiedzą rodzinnej firmy prawniczej. - Apoza tym musimy jeszcze załatwićw Londynie parę spraw. Musimy zrobić zakupy i pójść do teatrów. Dobrzeci tozrobi, Rozalio. - Nie mam co na siebie włożyć, poza tymi łachmanami- odparłaladyAnstruthers, okrywając się rumieńcem. -A więc, zanim wyruszymy, zamówimy w którymś ze sklepównowe stroje. Magia nazwiskauosabiającego olbrzymimajątek rzeczywiściemogła nie tylko sprowadzić do Stornham zawartość każdego sklepu,ale i obsługę, gotową na każde skinienie. Nazwisko Vanderpoel oznaczało w Londynie niewyczerpane bogactwa. Nie byłowięc nicprostszego, jakposłać pougrzecznione panny sklepowe i przeróżneartykuły. Bezustanneprzypominanie opotędze pieniądza, stanowiło pierwszy stopień w odbudowaniu złamanego ducha Rozalii. Ta magiadziałała jak lekarstwo i choć ona sama nie zdawała sobiez tegosprawy, Betty obserwowała postępy siostry z wielkimzainteresowaniem. Rozalii sprawiałoprzyjemność nawet asystowanie przy rozpakowywaniu 99. nowojorskich kufrów Betty,które przywiozła wezwana z Londynu pokojówka. Służąca rozwijała, warstwapo warstwie kolorowe szmatki, a Rozalia patrzyła nato z rozbudzonym, prawdziwie kobiecym zainteresowaniem. StrojeBetty zamawiane były bez liczenia się zceną, wykonane z cudownych materiałów i bezcennych koronek. PrzypominałyRozalii jej dawne dni. Żadna myśl o oszczędności nieograniczyła czasu, jaki hafciarkaspędziła nad pozornie prostą, lnianą suknią, czy żakietem. Nic niewstrzymało dłoni dzierżącej nożyczki, kiedy wycinała koronkę zdobiącą aplikacje i przejrzyste falbanki absolutnie cudownej balowej sukienki. - Jak mi to przypomina dawne czasy- westchnęła Rozalia ruchemręki ogarniającwszystkie fatałaszki. -i pomyśleć, że i dla mniekiedyśwszystko. było takie. Podeszła i miękko, pieszczotliwie zaczęła dotykać strojów Betty. Metki znanych firmna wstążkach odkapeluszy i kołnierzykach sukniprzypomniały jej dawnozapomniany hałas zgiełkliwych aleinowojorskich. Następnego dnia mieszkańcy wioski usłyszeli,że jaśnie paniz siostrą wyjechały doLondynu, zaś znana firma prawnicza Towlinson Sheppard przyjęła wizytę,która stała sięsensacją w tym szacownymprzybytku prawa. Panna Vanderpoel zresztą uprzedziła firmę listem,iż prosi ospotkanie. Oczywiście prawnicy tej rangi nie mogli niewiedzieć, kto kryje się za nazwiskiem Vanderpoel. Wiedzieli to znakomicie. Kiedy ichklient poślubił jedną z córek Reubena Vanderpoela,mieli wrażenie, że zarówno on jak i majątek zaczną dobrze prosperować. Prywatnie natomiast uważali, iż wiedzapana Vanderpoela o zięciu musi być bardzo ograniczona,zaś Amerykanie mają wyjątkowoswobodne poglądy na obowiązki ojcowskie. Firma była wysoce szanowana,stara, konserwatywna o raczej ograniczonych poglądach nainne nacje niż angielska. Ani nie rozumieli, ani nie pragnęli zrozumiećAmerykanów. Natomiast w pełni rozumieli sir Nigela, choć opinię o nimzachowali dla siebie. Gdyby sirNigel poprosił jednegoz nich orękęcórki, odmówiliby prosto z mostu przyjęcia tego honoru. Pan Towlinson,kiedy doszły go wieści o małżeństwie, w zaufaniu przyznał sięswemu partnerowi, że gdyby to on byłszczęśliwym ojcem,prędzejwolałby córkę widzieć w grobie. Po zawarciu małżeństwa sytuacja sięskomplikowała. Zaczęły siękłopoty z sir Nigelem, który najwyraźniej100był rozczarowany. Amerykański potentatfinansowy okazał się na tyleprzebiegły, bymajątek lady Anstruthers pozostawić do jejwyłącznejdyspozycji. Lecz kiedy pan Towlinson odwiedził Stornhami odkrył, żemałżonka sir Nigelato delikatna, naiwna istota, której główną cechąjest rosnąca bojaźliwość, powrócił doLondynu z najgorszymiprzeczuciami. Wiedział, co się stanie,jeśli amerykańska rodzina jej nie ochroni, lecz obawiał się również, że sir Nigel postara się zapobiectemu,jeśli tylko zdoła. Z czasem okazałosię, że rodzina jej nie ochroniła. albo teżzostała chytrzeutrzymana nadystans. Długa iciężka chorobazałamała młodą lady Anstruthers i odcięła ją od świata. Wówczas panTowlinson wiedziałjuż napewno, że jego podejrzenia lada chwila siępotwierdzą. Niedoświadczona dziewczyna została sterroryzowanai zmuszona oddać majątekdo wyłącznej dyspozycji męża. Wszystko to. cała ta afera była wyjątkowo niesmaczna. W ręcesir Nigela dostałysięogromne pieniądze, lecznic z tejfortuny nie wydał na odbudowanieposiadłości, którą kiedyś odziedziczy jego ułomny syn. Wszelkie porady prawników i ich pełne godności protestykończyły się tylko wyjątkowo nieprzyjemnymi awanturami. Panowie Towlinson Sheppardniemogli wkońcu przekroczyć pewnej granicy. Sposób w jaki wydawanopieniądze byłpo prostu skandaliczny. Istniałysekrety, które szacownafirma znała tylko z plotek; szalone gry hazardowe, które mogły sięskończyć tylko zupełną ruiną i były sprawy,którymi żaden porządnyczłowiek nie chciałby się zajmować. Bez wątpienia rodzina lady Anstruthers, oburzonai zniechęcona, zarzuciła całą tę sprawę. Smutneto dla biednej kobiety, ale z drugiej strony zupełnie naturalne. A teraz pojawia się panna Vanderpoeli życzysobiespotkaniawprzedstawicielamifirmy Towlinson Sheppard. Najwyraźniej rodzina niedała za wygraną. Czy owa panna jest starszą, czymłodsząsiostrą lady Anstruthers? Czyjest, energiczną damą o dokuczliwym,typowym dlaAmerykanek charakterze, czy młodą, oburzoną, kompletnienieżyciową dziewczyną,którabędzie bezsensownie żądać wyjaśnieńtego stanu rzeczy, za który niesą w najmniejszym stopniu odpowiedzialni? Pan Sheppard akuratzostał odwołany w ważnej sprawie do Northamptonshire, tak więc pan Towlinson przyjął Betty. Panna Vanderpoel wyjaśniłabez zbędnych frazesów, żelady Anstruthers nie zna miejsca pobytu swego męża, więc przyszło jej dogłowy, że może firma otrzymała w tej kwestii jakieś świeże informacje. 101.Bezosobowepostawienie sprawy panTowlinson uznał za wyjątkowotaktowne;ani nie zawierałopotępienia sirNigela, ani też nie przymuszało staregoprawnikadowyrażeniatakowego. Panna Vanderpoelpowstrzymała się nawet odtwierdzenia,iż sytuacja jest cokolwieknietypowa, w czym mogłaby się zawieraćkrytyka. Pan Towlinsonw głębi duszy przyznał, żepanna Vanderpoel odznacza się wyjątkowym taktem i mądrością. W końcu niewiele młodych dam zdaje sobiesprawę z tego, że prawnik nie może wypowiadać się wiążąco, póki nierozezna się w sytuacji. Aw jegodługiej praktyce zdarzały się czarujące, wzburzoneklientki, które spodziewały się po nim, że natychmiaststanie poich stronie. Panna Vanderpoel najwidoczniej nie oczekiwała czegoś takiego. Wyjaśniała dalej, co ją przywiodło. Otóż dwórwStornhamwrazzzabudowaniami tracina wartości popadając w ruinę. Należałobynatychmiast rozpocząć prace remontowe. W końcu jest to sprawawygody jej siostry oraz przyszłości siostrzeńca. Im prędzej powstrzyma się proces,niszczenia, tym lepiej dla stron zainteresowanych itymmniejszy koszt remontu. Korzystniej więc byłoby zacząć go teraz, niżw nieokreślonejprzyszłości. Skoro nie są w stanie skonsultować sięz sir Nigelem, wydało jej się słuszne poprosić o poradę firmę, która odwielupokoleń zajmuje się rodowym majątkiem. Skoronie planuje siężadnych przebudowani a remont może tylko podwyższyć wartość majątku, czy istnieją jakieś przeciwwskazania do natychmiastowego jegorozpoczęcia? Twarz pana Towlinsona przybrała wyraz spokojnego,praktycznegonamysłu. - Zdaje pani sobie sprawę, panno Vanderpoel, że obecny dochódmajątkuniewystarczy na planowany remont? -Tak, oczywiście. Koszty zamierza pokryćmój ojciec. - To wyjątkowo wielkodusznie ze strony pana Vanderpoela -odparł pan Towlinson. -Wartość posiadłości znaczniewzrośnie. Panna Vanderpoel wyjaśniła, że nie sprzyjające okoliczności uniemożliwiały ojcu złożenie wizyty w Stornham, wzwiązku z czym niezdawałsobie sprawyz opłakanego stanu, w jakim znajdujesię mają' tek. A łatwo przecieżmożna było temu zapobiec. Nie dodała jakietoniesprzyjające okoliczności dotychczas stały ojcu na przeszkodzie,leczpan Towlinson czuł,że sam się domyśla. W każdym razie, jeśli102tylko panowie Towlinson Sheppardnie widzą przeszkód innych niżbrak pieniędzy,stan rzeczy można łatwo naprawić. Pan Towlinsonoświadczył,że nie widzi żadnych prawnychprzeszkód. Niegdyś posiadłość była wspaniała, jednak wciągu ostatnichsześćdziesięciu lat ogromnie podupadła. Przyznał jednocześniez godną miną,że od czasu małżeństwa sir Nigela nie było właściwieprzyczyny, dla której dwórmiał dalej popadać w ruinę. Firma prawnicza wielokrotniezwracałauwagę sirNigelowi, że pieniądzenie powinny być wydawane na sprawy nie związane zremontem posiadłości,która kiedyś przypadnie jegosynowi. Przy dysponowaniu majątkiemlady Anstruthers, przede wszystkim powinnosię brać pod uwagęzapewnienieprzyszłości dziecku. Rozumiał już w pełni, żenie musi obawiać sięwyrażaniajakichkolwiek opinii w rozmowie z tą młodą damą. Tak jakion, zdawałasobiesprawęz wymagań jego zawodu. Na długoprzed końcem spotkania,znali swoje poglądy. Pan Towlinsonodkrył,że choć młoda dama niewidziała sir Nigela od wielu lat,tym niemniej wzdumiewającym stopniuznała jego charakter i to właśniespowodowało, że podjęła obecnykrok. Mogła sobie nie zdawaćsprawy, z czym będzie musiała walczyć,leczkonsultacjaz prawnikiemdawała zarówno jej, jaki lady Anstruthers ochronę prawną. - Skoro, jak panimówi, nie sąplanowane żadne przebudowy,którym mógłbysię sprzeciwić właściciel i skoroladyAnstruthers jestmatką przyszłego dziedzica, a jejojciec zamierza pokryć wszelkiekoszty, nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby sprzeciwić się restauracji posiadłości. Gdyby touczynił, potępiłabygo opinia publiczna, copostawiłobygo w bardzoniekorzystnym świetle. - Po czym całkiemświadomie dodał, w pełni zdającsobie sprawę, żewłaśnie staje poczyjejśstronie, a co gorsza, że czynito z dużą ochotą - sir Nigelbardzonie lubi stawiać sięw niekorzystnym świetle. publicznie. - Dziękuję panu - powiedziała pannaVanderpoel. -Pragnęłamsię tylkoupewnić, czynieświadomienie naruszam jakiegoś angielskiegoprawa. Rozdział XVIIIPiętnastyhrabia Mount DunstanJakub HubertJan Fergus Saltyre - piętnasty hrabia MountDunstan,"Kuba Salter", jakzwali go sąsiedzi na amerykańskiej farmie,rudowłosy pasażer drugiej klasy na "Meridianie" siedział przy okniewielkiejbiblioteki swegozniszczonego dworu i wpatrywałsię uporczywie wpiękny krajobraz. Z tego oknaroztaczał się najwspanialszywidok w Anglii. Przez całe dzieciństwo mógł go oglądać od ranadonocy z okienpokoju dziecinnegona pierwszym piętrze. Kiedyśniańka zabrała godo parkuw Londynie. Nagle z bramywyjechał powóz z eskortą, wszyscy zaczęlisię tłoczyć,a jemu kazanozdjąć czapkę i stać zodkrytą głową, dopóki powóz nieprzejechał. Siedziała w nim królowa. Dowiedziałsię później, że JejKrólewskaWysokośćrównież miała dzieci-małych książąt i małe księżniczki. Dlaczego nie przypominał innych małych chłopców? Jego niańkaniebyła zbytmiłą osobą. Wysoka, z kwaśnym wyrazem twarzy, nosiła siędumnie, gdyż uważała, że należy jej sięlepsza służba niż w domuo takiej reputacji. Poza tym nie płacono jej zbyt regularnie. Nie lubiłlondyńskiego, ponurego domu Mount Dunstanówo zniszczonymi ogołoconym zzabawek pokoju dziecinnym, z któregonawetnie było widoku na stajniekrólewskie. Cieszył się, że rzadkozabieranogodo Londynu. Nigdy nie mieliwielu gości, ani w Londynie, ani nawsi, więc nie znał innych małych chłopców. Poza tym. z jakiejśtajemniczejprzyczyny. ludzie nie pozwalali swoim dzieciom bawić sięz nim. Miał ledwie sześć lat, a już to wiedział. Kiedy chodził z niańkąpoogrodach w Kensington i widział bawiącesię pod opieką dzieci,wściekleciągnął opiekunkę w przeciwną stronę. Udawał, że nie zależymu na żadnychdziecięcychzabawach iodmówiłby, gdyby nawetgodo nich zaproszono. Kiedy niańka odeszła, znalazłszy sobie służbę u lepszych państwa,104jejmiejsce zajmowałyszybko zmieniające się, niekompetentne opiekunki, którym można było sporo zarzucić. Jego ojciec,czternasty hrabia Mount Dunstanz rozbrajającąszczerością dzień wdzień przeklinał przodków za brak pieniędzy. Jednak nigdynie wracałdo faktu, że w młodości poślubił pannę zesporym majątkiem, który, gdyby nie zostałbezsensownie przepuszczony, mógłuratowaćposiadłość. Żona umarła pourodzeniu trzeciegosyna; dziesięć lat pourodzeniu drugiego, którego jednak straciłapodczas epidemii szkarlatyny. Jakub Hubert Fergus Saltyre niewieleo niej wiedział, a właściwie dowiedział się oistnieniu matki tylko dziękitemu, że w galerii wisiał jej portret. Była to wysoka i szczupła osoba,o nerwowejtwarzy otoczonej loczkami; na szyi miała perły. Niezbytmusię podobała, a wiadomość, że jest jegomatką zupełnie go nie poruszyła. Nie była zresztą zbyt sympatyczna, w głowiemiała pusto, łatwosię irytowała i bardzo lubiłaświatowe rozrywki. Nawet gdyby żyła, nieczułby się mniej samotny. Ojciec zajęty swoimi sprawami, nie zamierzał troszczyć się o niechciane, zbędne dziecko. Starszy syn, lordTenham, któryosiągnął przedwczesną i zdegenerowaną dojrzałość nadługo, nim najmłodszy ujrzał światłodzienne, spoglądał nasmarkaczaz nieukrywanąniechęcią. Co prawda, najgorszym nieszczęściem, jakie mogłoby przytrafić się dziecku, byłaby przyjaźń z młodym degeneratem. Nigdy nie zapomniał, jak ojciec i starszy brat przybyli do MountDunstan w środku nocy. Zamknęlisię razem izdenerwowaniobrzucalisię wyzwiskami. Pamiętał, jak pojawili się poważni prawnicyrodziny,którzy mimo starańnie potrafili ukryć wstrętu, jakim napawała ich tacała sprawa. We wsi wrzałood plotek, a ciekawe twarze spoglądałyprzez szyby,ilekroć pojawił sięna drodze choćby dworski służący. Służbaszeptem obgadywała państwa,trącając się znacząco łokciami,mrugając oczami i chichocząc. Wreszcie nastąpiły desperackie przygotowania do ucieczki, która mogła być w każdej chwili udaremnionaprzezpolicję. Ojciec ibrat ukrywali się po nocach w obawie, że następnyhaniebny, kompromitujący krok będzie spóźniony; upokorzenisamą myślą o tym, jak to ludzie będą z nich szydzić, gdy dowiedzą się,żesą jużpo drugiej stroniekanałuLa Manche, dokąd nie sięgałoangielskie prawo. Paręlat później LordTenhamzmarł wPort Saidzie,zstąpiwszyna samo dno rozpusty. Jegoojciec żyłdłużej. na tyle długo, by105. doprowadzić się niemal dostanu zidiocenia. Zmarł nagle wParyżu. Posiadłość odziedziczył Mount Dunstan, który spędził dzieciństwoimłodość w cieniuzłej sławy dorosłych członków rodziny. Bliżej znał go jeden człowiek; był teżjego jedynym przyjacielem odpiętnastego rokużycia. Wielebny LewisPenzance, biednyichorowityuczony,właśnie wówczas został pastorem w Dunstan. Tylko ktoś takbiedny i pogrążony w księgach mógł przyjąćto stanowisko. Pastorpragnął jedynie czystego, wiejskiego powietrza dla swych chorychpłuc, dachu nad głowąi miejsca,gdzie mógłby zagłębić się w księgachi rękopisach. Urodzony mnich i kawaler, w dawnych wiekach spędziłbyżycie spokojnie w murach klasztoru czytając, pisząc gotykiemi iluminując mszały. Lecz i na plebani! wiódł życie bardzo zbliżonedo klasztornego. W wielkiej bibliotece Mount Dunstan połowa półek była już ogołocona zksiążek. Jednak druga połowa dźwigała wspaniałe woluminy,choćnie utrzymywanew porządku, oddane na pastwę kurzu iniszczącegodziałania czasu. Wielebny Lewis Penzance dotarł do tychskarbów. Otrzymałwyrażone obojętnym tonem pozwolenie, by zabawiałsię wedle swej woli, próbującwprowadzićw bibliotece ład i katalogujączbiory. Godziny tam spędzone, stanowiły najpiękniejsze chwile jegożycia. Tutaj też któregoś dnia natknąłsię na nieokrzesanego chłopakao głębokoosadzonych oczach i rudej,zmierzwionej czuprynie. Chłopiecczytał właśniestarą księgęi najwyraźniej niezamierzał przerwaćtego zajęcia. Wstał jednak, choć niezbyt chętnie i odpowiedział nasłowa przywitania i przyjazne pytaniapastora. Tak, był najmłodszymsynem. Nie miałnic do roboty, a lubił bibliotekę. Często tu przychodziłiczytał. Księgę, wktórej był właśnie pogrążony, lubił najbardziej. Opowiadała bowiem ojego przodkach. i tak zaczęła sięta niezwykła przyjaźń. Po jakimś czasiePenzancei chłopiec spędzali większość dnia w bibliotece. Wielebny był z naturymolem książkowym, a chłopiec nade wszystko pragnął się uczyć. Czytającstare księgi i rękopisy zdobyłszczególną wiedzę. Razembobrowali po półkach i zapomnianych kątach. Wiele zimowychwieczorówspędzili przewracając pergaminowe karty i czytając orycerzach, opatach, bardach, wiecznie ze sobą wojujących feudalnych panach, oblężeniach i bitwach, jeńcach i torturach. Kiedywybuchł hańbiący skandal, ojciec ani brat nie pożegnali się106z chłopcem. Zresztą wcale nie pragnęli go widzieć; prawdę mówiącnienawidzili jego płomiennych, potępiających oczu. Chłopieczamknął się wówczasw bibliotecei pókisprawa nie przyschła, nie opuszczał domu nawet dla krótkiego spaceru. - Nie ma już naszejrodziny! -krzyczał. -Wszyscy wymarli! i jarazem z nimi! Niktporządny nie poda już miręki! Oto, co oznacza byćostatnim Mount Dunstanem. WielebnyPenzanceczuł, że chłopiecsię załamał. Usiadł w krześleo wysokim oparciu i chude dłonie zacisnął na poręczach. Przez jakiśczas spoglądałna Jakuba Huberta Jana Fergusa Saltyre, który milczącwpatrywał sięw deszcz za oknem. Wreszcie przemówił:- Na lordzie Tenham niekończą się Mount Dunstanowie. Znowu zapadła cisza. Chłopiec anidrgnął, aniprzemówił, a kiedyodszedłwreszcie od okna, wziął do ręki księgę i zaczął ją czytać. Więcej nie poruszali tegotematu. Kiedy czternasty hrabia zmarł w Paryżu,a Saltyrezostał dziedzicem, któregoś dnia znowuzasiedli w bibliotece. Spędzili ten dzień naciężkiejpracy. Rano konno objechali posiadłość, po południu zaśprzeglądali mapy,plany, rachunkii dzierżawy. Wieczorem byli bardzozmęczeni i w niezbyt różowych humorach. - Przed laty powiedziałeś mi dziwną rzecz- rzekł lord MountDunstan. -Akuratmisięto przypomniało. - Tak - odparłwielebny Penzance, awspomnienie tej chwili wypłynęło z podświadomości. -Teraz wydaje się, żeto było przeczucie. Ale przecież twój brat nie byłostatnim Mount Dunstanem. - Właściwie w ogóle nigdy nie był Mount Dunstanem - dodałmłody lord. -Bo to janim jestem! ljajestem ostatni! Penzance patrzył na niegooczami człowieka, który tylko obserwujeżycie, nie biorąc w nim udziału. Wreszciepotrząsnął przecząco głową. - Nie. Nie sądzę. Niejesteś ostatni. Uwierz mi. Mount Dunstan stanąłnieruchomoi w milczeniu patrzył muprostow oczy. Leczstarym zwyczajem więcej natentemat nie mówili. Tylko Penzance wiedział, poco młody lord udał się do Ameryki. Nawetrodzinni prawnicy, którzyodradzali wyjazdmłodzieńcowi,wiedzieli tylko, że ten Mount Dunstan,zamiast jak jego antenaciroztrwonićmizerny dochód w Monte Carlo, Paryżu, czyKairze, woli goprzepuścić w nowocześniejszym miejscu. Toteż ze wzruszeniem107. ramioni ponurym wyrazem twarzy opuszczali siedzibę Mount Dunstanów. Młodego lorda popowrociezAmeryki, powitałPenzance i starałsię odwrócić jegomyśli od zmartwień. Opowiadał wiejskie ploteczki. Żona TomaBensona uszczęśliwiła gotrojaczkami; w wiosce panujewielkie podniecenie,botrzeba teraz podjąć krokiw celu uzyskaniatrzech gwinei nagrody,jakie królowa przyznajeza ten wyczyn. Dziewięćdziesięcioletni Benny Bates natomiastchciał się po raz piątyożenić i rozgniewał się okrutnie, gdy władze parafialnego przytułku,wktórym bezwątpienia ladachwila poszukaschronienia, nie wyraziłyzgody na ten krok. Wielebny Lewis musiał znim przeprowadzić poważną rozmowę. - Pastor- oświadczył mu nawstępie rozzłoszczony i uparty staruszek - nie ma prawa odmówić mi udzielenia ślubu. Podobnepostępowanie może sprawić,że popadnę w rozpustę. Mount Dunstan przypomniałsobie, jakBenny z twarzą niczympomarszczonejabłuszko dreptał wiejską drogą, wspierając się nasękatymkosturku i uśmiechnął się mimo woli. Lecz uśmiech zniknął z jego twarzy,gdy wielebny Penzance opowiadał o przyjęciuw oddalonym o dwanaściemil zamku Dunholm. Dziedzic tejposiadłości byłwspaniałym panem. On i zmarły lord Dunstan urodzili sięjednego roku i odziedziczyli tytuły niemalw jednymczasie. Leczw kilkalatpóźniej stosunki między dworami zostałyzerwane. Widząc,że tentemat jest nie w smak młodemu lordowi, Penzanceprzerzucił sięna inny. - Na dworze w Stomham mają niespodziewanego gościa;przybyła tam siostra ladyAnstruthers. -Płynąłem znią razem przezAtlantyk - odparłMount Dunstan. - To ciekawe! Alenie wiedziałeś, że jedzie tutaj? - Wiedziałem tyle,że zajmowała apartament pierwszej klasy,ajejojciec jest milionerem. Podczas zderzeniazamieniliśmy kilka słów. Nie czułsię jednak usposobiony, by opowiedzieć pastorowi o ichdrugimspotkaniu. - Sir NigelAnstruthers ostatnionieczęsto bywa w Stornham. -Jestna Riwierze - powiedział sucho Mount Dunstan. - Z panią,w którejjest zadurzony. Niewróci tak prędko. 108Wiosna naBondStreetWizytaw Londynie dobrze wpłynęła na stan zdrowia i ducha Rozalii. Betty wynajęła apartamenty wewspaniałym, nowoczesnym hotelu. Elegancki kryty powozik zabierał je do sklepów, których wszelkiedobra kusząco przedstawiano lady Anstruthers. Gotowe nakażdeskinienieekspedientkiwyciągały, jedna przez drugą, najpiękniejszestroje. Proszono, by oceniła jak pięknie leżą, podczas gdy ich doskonałość prawie przyprawiała ją olęk. Dopasowywanoje do jej wychudzonego ciała i zachęcano, by doceniła swą figurę. - To cudownie,że jaśnie pani jest taka szczupła - mówiłysprytneekspedientki. Jednak odkryły wkrótce,że z uwagami powinny zwracaćsię do panny Vanderpoel, chociaż jest młodszai nie posiada tytułu. Lady Anstruthers nie miałanajmniejszego pojęcia, co powinna nosić,natomiastjej siostra wiedziała to doskonalei delikatnie sugerowaławybór. Pozatym wybierała rzeczy w znakomitymguście, azarazemnie tak krzykliwe, by zaćmić bezbarwną urodę Rozalii. - Jakcudowny jestten wiosenny poranek na BondStreet - zauważyła Rozalia,gdyjechałypowozikiemdo hotelu. -Możesz się zemnie śmiać, Betty, aletu jest bardziejwiosennie niż na wsi. Betty zaśmiała się. - Masz rację! Ludziespacerują w słońcu. Przechodzące kobietymają kwiaty na kapeluszach, a mężczyźni wbutonierkach. A spójrztylko na okna wystawowe! Pełno na nichbieli i różów i żółcii błękitów- przypominają grządki hiacyntów i żonkili. - Jestcośw powietrzu- westchnęła uszczęśliwiona Rozalia. -Podobnieczułam sięjadąc kwietniowym rankiem Piątą Aleją. Zaczęła się wychylać z powozu, z wielką ciekawościąoglądającprzechodniów i wystawy. Jej zachowanie tak bardzo odbiegało oddotychczasowej apatii, że Betty czuła się głęboko poruszona. TwarzRozalii ożywiła się,a nawet trochę zarumieniła. Kilka razy nawet109. dziewczęco zachichotała. Po raz pierwszy zdarzyło jej sięto, gdydostrzegła dziesiątego typowego Amerykanina spacerującego z pogodną zadumą na twarzy, a w dodatku ukradkiemżującego tabakę. - Kocham go po prostu, Betty! -zawołała. -Nie da sięgo pomylićzkiminnym. -Nie- zgodziłasię uszczęśliwionaBetty. -Choćbyś go zobaczyłazabalsamowanego w piramidach. Rozalia wróciła do hotelu rozradowanaiz takim apetytem, żeUghtred nie mógł oderwaćod niej oczu. - Mamo - powiedział. -Wyglądasz zupełnie inaczej, i bardzodobrze. Ale nie tylko dlatego, że masznowy strój i fryzurę. Nowafryzura bardzo zmieniła jejwygląd, aświeżo zaangażowanapokojówka najwyraźniej doskonale znałaswe obowiązki. Zresztą wielerazywzywano jądo układania fryzury z włosów znacznie trudniejszychdoułożenianiż jej nowej pani. Teraz już nie były ściągniętedo tyłu,a uczyniono z nimi cuda. Na twarzyRozalii pojawił się uśmiech, kiedyspojrzała naswoje odbicie w lustrze. - Chciałabyś, bymwyglądała jak wtedy,kiedy mama widziała mniepo raz ostatni. Ciekawa jestem, czy zdołasz tego dokonać. - Nie traćmy nadziei- zaśmiała się Betty. -Poczekajmy,a zobaczymy. Rozsądniej było na razie nie przyjmować aniteż składać wizyt. Jeszcze nie nadszedł na to czas. Rozaliakuliła się nasamą wzmiankęo takiej ewentualności. Kiedy będzie silniejsza,kiedy przyzwyczaisiędo tej myśli, może zmieni zdanie. Terazjednak największą radośćsprawiało jejodwiedzanie sklepów,jeżdżenie powozem izamawianieczegodusza zapragnie. Co się zmieniło w Stornham? Betty nie mogłajuż dłużej znieść towarzyskiego odosobnieniaLondynu, więc wróciły do Stornham. A poparudniach w wiosce zatrzęsło się od nowych wieści. Jaśnie pani z siostrą powróciły,anajwyraźniej ich wizyta w Londyniesprawiła wielezmian na dworze. Ospałasadzawka wiejskich plotek niemal zmieniła się w gejzer. Wrazzjaśnie panią przybyła jej osobista pokojówka, a przecież jaśnie paniodlat takowejniemiała! Poza tym lady Anstruthers zasiadała do stołuw nowychstrojach i z włosami elegancko ułożonymi tak jak inne damy. Wyglądałateż całkiem inaczej, była nieco zarumieniona, a w dodatkuz jej twarzy prawie zniknąłwyraz lęku. Nawet najlepszy umysł musiałpojąć,że cośsię zaczęłodziać. Wioskanie pamiętała też okresu takiegodobrobytu, jaki teraznastał. Już ojciec sir Nigela nie dbało nią, a od kiedy rządyprzejąłNigel, wieśniacy znalitylko jego złe humoryi obojętność. Gospodarstwa były źlezarządzane,ludzieniemieli roboty, nie było żadnychzamówień z dworudla rzemieślników. Dwór nie potrzebował żadnychpowozów ani koni, nie zamierzałprzyjmować gości aniwydawaćpieniędzy. Dachy przeciekały, podłogi murszały, strop kościółka sięwalił, a pastor niemiałgrosza przy duszy na wsparcie biednych swejparafii. Starzy, chorzy wieśniacy lądowali w przytułku, a kiedy tamumierali, grzebano ich ze skąpych funduszy parafialnych. Jaśnie paninieodwiedziłażadnej chaty, odkąd urodziła syna. Aż tu nagle to, co dzień w dzień zdarzało się w innych, szczęśliwszych wioskach,zaczęło siędziać i wStornham. Któregoś ranka stolarz Buttle zobaczył naprogu swego warsztatuwysoką, młodą damę. - Czy towasz warsztat? -spytała. - Tak, proszę pani - odparł Buttle pośpiesznieunosząc dłoń doczoła. -Jestem JózefButtle,proszę jaśnie pani. 111.-Jestem panna Vanderpoel - oświadczyła dama rezygnującz tytułu. - Czy jesteście zajęci? Chciałabym z wami porozmawiać. Nikt nie był"zajęty" w Stornham od lat; takie szczęście im sięnietrafiało. LeczButtlenawet sięnieuśmiechnął, kiedyoświadczył, żejest do usług, po czymz szacunkiempodsunął jej krzesło. Widział, jakomiotła spojrzeniem warsztat. - Chciałabym omówićz wami parę robót, które trzebarozpocząćwe dworze -wyjaśniła z miejsca. -Chciałabym wiedzieć, comożnawykonaćwłasnymi siłami. Ilu ludzi macie do dyspozycji? - Ilu miałludzi? -Buttle wahał sięmiędzy uczuciem wdzięcznościza przypuszczenie, iż zatrudnia jakichś "ludzi", aniechęcią, gdyżmusiał rozwiać to wyobrażenie. - Jestem tylko ja i SimSoames, panienko - odparł. -Tylkomydwaj. - Skąd można wziąć więcej ludzi? -spytała panna Vanderpoel. Stary Buttle poczuł się wstrząśnięty. Założenie, że on iSim Soames nie wystarczą do wykonania robót, na które możepozwolićsobiedwór, było niesłychane. - Ja i Simzawszewykonywaliśmy to, co było trzeba - wyjąkał. -Niewiele tego było. - Teraz jest sporo do zrobienia -zauważyła pannaVanderpoel,lustrując gobacznymi oczyma. -A jeśli tylko można,trzeba towszystko wykonać własnymi siłami. Mamwrażenie, żewieśniacy w Stornham potrzebująpracy, nieprawdaż? - Oj, potrzebują, panienko. jeślitylko mogąliczyć na uczciwązapłatę. jeślimogą być jej pewni. Zrozumiała, lnie uważała jego słów za obraźliwe. Jego uwagawskazywała raczej na zdrowyrozsądek. Wszelkie dotychczasoweroboty jakie wykonywał dla dworu, nie zostały zapłacone. Nawet rachunki zaczęły już rozpadać się ze starości. W pełni pojmowała brakentuzjazmu wobec perspektywy robót dla dworu. -Każda robota zostanie opłacona - powiedziała. - Wypłaty będądokonywane pod koniec tygodnia. Ludzie mogą być tego pewni. Jasamabędę za to odpowiedzialna. - Dziękuję,panienko - powiedział Buttle. Wyjęła notatnik i położyła na szorstkiej powierzchni stołu. - Zapisałam tu parę spraw i wykonałam parę rysunków - powiedziała. -Musimy je razem przestudiować. 112Stary Buttlebył wstrząśnięty do głębi. Ilość robót przekraczała jegonajśmielsze wyobrażenia. Jeślitylko dostanie tę robotę. jeśli zdołająwykonać. jeślimu za nią zapłacą. będzie zabezpieczony finansowona resztę życia. Gdyby to jaśnie paniprzybyła i złożyła takie zamówienie, podejrzewałby, że biedactwo straciło rozum. Jednak ta młodadama nie wydawała się szalona. - Nie ma dość mężczyzn wwiosce, by wykonać te roboty w ciąguroku, panienko- westchnął wreszcie rozczarowany. Przezchwilę siedziała zamyślonautkwiwszy oczyw jego twarzy. - Czy moglibyście - powiedziała z namysłem - wynająć ludziz innych wiosek inadzorowaćich? Wten sposób Fobota będzie przechodziła przezwaszeręce, aStornham tylkonatym zyska. Wynajęciludzie będąmieszkać w wiosce itutaj wydadzą część zarobionychpieniędzy, a wy dostaniecie zapłatę za cały kontrakt. Stary Buttle poczerwieniał zwrażenia. Od lat z trudem utrzymywałswą rodzinę z takich robótjak wbicie gwoździa tu czy tam, zatkaniedziury w dachu,zrobienie półki dokuchni na plebanii lub naprawieniepłotu, lnagle ma najmować robotników i wykonywać kontrakt! - Panienko - wyznał - nigdy nie robiliśmy dużych robót,ani ja,aniSim Soames. Może nie nadajemy siędo tego. ale to by był dlanasmajątek. Przeglądając papiery, zaznaczała coś ołówkiem. - To wyście wykonali w zeszłym roku naprawy w tym małymdomku w Tidhurst? -spytała. Nawet o tymwiedziała! Tak,mieli to szczęście! Akurat dwóchstolarzy z Tidhurst, którzy mieszkalidrzwi w drzwi, zachorowało jednocześnie na tyfus,a on i Sim musielidokończyć ichrobotę. Naprawdę starali sięzrobić, co mogli. ,- Tak, panienko-odparł. -Tak słyszałam,kiedy o was wypytywałam. Pojechałam do Tidhursti bardzo mi się wasza robota podobała. Jeśli to wykonaliście,mogę liczyć,że iw Stornham dobrze zrobicieswoje. Chcę,żeby teprace wykonał ktoś z naszejwioski. Zgłoście się we dworze w Stornham jutro o dziesiątej rano i razem wszystko obejrzymy - dodała. - Dowidzenia, Buttle. -i poszła. W karczmie "Pod Zegarem",dokąd wpadł naswój codzienny kufelek piwa, spotkał już siodlarza Foxa i kowala Treada, a każdy miałpodobną historię doopowiedzenia. Młoda damazedworuprzyszła do8 - Tajemnicadworu. 113.nich ze swymnotatnikiem izłożyła zamówienia. Mieli naprawić i wypolerować uprzęże, doprowadzić do stanu używalności lando i faeton,a dwukółkapaniczamiała być pomalowana oraz dostać noweresory. Nie minęły nawetdwadzieścia cztery godziny, kiedyzdarzył sięjeszcze bardziejniespodziewany wypadek. Oddawna zaległedworskie rachunki zostały popłacone. Joe Buttle prawie oszalał ze szczęścia, kiedy otrzymał swoje trzydzieści siedem funtów, piętnaście szylingóworazdziesięć i pół pensa, co do których stracił już wszelkąnadziejętrzy latatemu. Podobnie było z innymi. Wiele wieśniaczekpopłakało się, kiedy mąż przynosił dodomu niespodziewaną fortunę. Gdybyotrzymywalrte pieniądze kapaniną, dawno by je wydali;terazzaś oznaczały buty, halki, herbatę i cukier izapewniały na jakiś czaspoczucie dobrobytu. Roboty na dworze Stornham posuwały siępowoli, choćzdecydowanie. PannaVanderpoelprawie codziennie zjawiała sięna miejscupracy i chyba dzięki temu dodatkowemu bodźcowi robotnicy pracowaliszybciej. Często pannie Vanderpoel towarzyszyła jaśnie pani, którawyglądała już o wiele lepiej; na twarzy jej na stałe zagościły rumieńce. Wydawało się,że nie jestjuż tak speszona, nieśmiała i wylękniona jakniegdyś. Śmiejącsię słuchałapaplaniny siostry, a rozmawiającz robotnikamipatrzyła im prosto w twarz. Tym, którego najbardziej uszczęśliwiłoprzybycie pannyVanderpoel, był stary,zgorzkniały Kedgers. W młodości pracował jakopomocnikogrodnika w wielkiej rezydencji,aponieważ lubił swe zajęcie, nauczyłsię tam więcej niżinni. Wyszkolonygłówny ogrodnik dysponował tamcałąarmią pomocników, którzy wykonywalijegodyspozycje, pracującw szklarniach zwinoroślami, brzoskwiniami i cudownymi tropikalnymiroślinami. Niełatwo było wyróżnić się tam niewykształconemu i nieśmiałemu pomocnikowi. Despotyczny główny ogrodnik napełniał go114Rozdział XXIStary ogrodnikpełnym szacunku lękiem. Kedgers wykonywał tylko jego rozkazyiuczył się, uczył się i jeszcze raz uczył. Uradowany zarazem, że owoposłuszeństwo zapewniamu cotygodniową wypłatę. - To był wspaniałyczłowiek. panTimson. oj, tak - opowiadałpannie Vanderpoel. - Taki już był. Wszyściutko wiedział o krzewachi kwiatach i warzywach. Wszyściutko. Miał wielką bibliotekęogrodniczych książek i czytał te księgi dniami i nocami, i panowie do niegoprzychodzili. Stary markiz godzinami spacerował z nim pocieplarniachi ogrodach. Jeślitylko człowiek zrobił dokładnie to, co pan Timsonpolecił, wszystko było wporządku, alenie daj Panie, nie zrobićczegoś. wylatywał człowiek z pracy, ani się obejrzał. Pracowałem tamodkąd skończyłem dwadzieścia lat. Kiedym doszedł do czterdziestki,panu Timsonowi się zmarło, a nowy ogrodnik miał inne pomysły. Wszystkich naspowyrzucał. Ludzie mówili, że był zazdrosny o panaTimsona. - To musiało być dla was przykre;w końcu mieliścieżonę i dziecinautrzymaniu - zauważyła panna Vanderpoel. -Osiem gąb do wykarmienia - odparłKedgers. - Człowiekwtakiej sytuacji nie może siąść i czekać nalepsze jutro. Musiałem przyjąćpierwsze miejsce, jakie midano. A nie było najlepsze. Biedna plebania, wielka rodzina inie zawiele miejsca na te wszystkie warzywa,jakie chcieli: kapustę, ziemniaki, fasolę i brokuły. Na kwiaty nie starczałojuż ani miejsca, ani czasu. Mogłem o nichtylko marzyć. A ja. lubiłemkwiaty. Lubiłem sobie wśród nich żyć. Dostałem od panaTimsona parę starych książek o kwiatach, kiedy jaśnie pan przysłałmunowe. i sam kilkakupiłem. chociaż Bogiem a prawdą. nie stać mniena to było. 2 biednejplebani! przeniósł się do ogrodnika-handlarza. Bardziejmu się tam spodobało, bo choć robotabyła ciężka i zdawała sięnigdynie kończyć, przecież pracował wśród kwiatów. Ciągłe zmiany temperatury, gdy wychodził z cieplarni nachłód, przyprawiły go o reumatyzm. A potem było coraz gorzej. Zaczętogo traktować jak niedołęgę. Dostawał niższą pensję,ale pracować musiałtak ciężkojak dotąd,choć niby uważano nową pracę za lżejszą. Aż na koniec trafił dowielkich, zaniedbanych ogrodów Stornham. - Czego by tusię niedało zrobić,panienko. Jak cudnieby tu mogłobyć. Całe hrabstwobysię zjeżdżało oglądać ogrody. gdyby tylko żyłpanTimson. 115.-A gdybyście dostali pomocników i mogli zamówić wszystko copotrzebne? - spytałapanna Vanderpoel nieobowiązująco -wiedzielibyście co zrobić? -Pewnie, panienko - poczerwieniał z emocjiKedgers. - Gdybytylko wzbogacić ziemię, wszystko by tu rosło. Starczy miejsca dlakażdej roślinki. Jest cień dla takich, które lubią cień i są słonecznemiejscadlatych, które muszą rosnąć w cieple. Och,ile razy,kiedy byłomi smutno,chodziłem po ogrodach i myślałem sobie, jak bymjeurządził, i od razu mibyło lepiej. Same lilie kwitłyby tu masami od lipcado października. Czy widziała kiedy panienka Lilium Giganteum? Przecie to rośnie prawie cztery metry w górę, a kwiaty przypominają wielkie,śnieżnobiałe trąby. A zapach! Roznosi się po całym ogrodzie. A jest tu takiemiejsce, gdzie człowiekbywchodziłna nieznienackai nie wierzył własnym oczom. -A więc wyhodujcie je, Kedgers - powiedziała pannaVanderpoel. - Nigdyich nie widziałam. imuszę je kiedyś zobaczyć. Kedgers chrząknął z dezaprobatą. - Chybasię trochępośpieszyłem, panienko - powiedział. -To bykosztowało masę pieniędzy. - Możecie kupić wszystko, co niezbędne - rzekła na to pannaVanderpoel. -Oczywiście rachunki będąkontrolowane,ale możeciezamawiać wszystko, co potrzebne dlaogrodu. - Panienko - zawahałsię stary ogrodnik, speszony tym, że musimłodejdamiezwrócić uwagę na jej ignorancję. -Panienko,czy panienkochce mieć tylko Lilium Giganteum. czy inne kwiaty też? - Chciałabym ujrzeć to miejsce takim,jakim wyje widzicie. Alejeszcze otym porozmawiamy,-To znaczy, że będzie więcej roboty w ogrodzie. i że ktoś takijak panTimson musijąnadzorować. -Przecieżnie zapomnieliścietego,czegośde się tam nauczyli. Mając pomocników, sami zrobicie wszystko. - To znaczy, panienko,że panienka mi zaufa. takjak bym byłpanem Timsonem? - Ależtak. Jeślikiedykolwiek będziecie potrzebować kogoś takiego jak pan Timson, znajdziemygo, oczywiście. Ale naprawdę niesądzę, byście go potrzebowali. Zbyt kochacie tę robotę. Miałdostać wyższą pensję. W końcu liczyły się jego doświadczenia, a nie lata. Miał dostać jedną ze stróżówek na mieszkanie. Trzeba116wyremontowaćteż cieplarnie, a więcmusi mieć narzędzia,sadzonki,krzewy,a nawet książki. - Naprawdę panienka mi zaufa? -nie wierząc własnymuszom,wciąż pytał na nowo. -Że wszystkobędzie jak trzeba? Ja nie byłemnawet drugim, ani trzecimogrodniczkiem pod rządami pana Timsona. alechoćto może niewypada tak mówić. nigdy niemarnowałemokazji,żeby się czegoś nowego nauczyć, i tonie tylko o liliach. o różnych kwiatach wiem tyle, jakby to byłymoje własne, rodzonedzieci! Okrzewachi kwietnychgrządkach! Słowo honoru, żeby panienka wiedziała,co można zrobićchoćby z takich ostróżek, dzwonków, orlików i maczków ,które kwitnąw każdym wiejskim ogródku! A jeszcze te,którewyrastająz cebulek, noi roczne roślinki! Asameróże, panienko. pan Timsonhodował je w kępach i w dywanachkwiatowych. pięły się po drzewachijak wodospady spływały pomurach. wiedział,co lubią, a one rosły jak szalone. Lecz muszą byćodpowiednio nawożone. a już najbardziej róże. Kiedysię już je zasili,totylko patrzeć. ledwo się człowiek spostrzeże,a już sięgają dachui kwitną dwarazy w roku. - Nierosłam w angielskim ogrodzie, ale ten chciałabym zobaczyćw całej jego krasie. Kedgers pożegnał się z panienką przepełniony uczuciemwdzięczności. Czy miał w to wszystkowierzyć? Po paru krokach odwrócił sięjednak i dotykając ręką czapki powtórzył:- Alepanienka rozumie, że ja nie byłem nawetdrugimczy trzecimogrodniczkiem u pana Timsona? Nie oszukuję panienki,prawda? - Można wam zaufać - powtórzyła panna Vanderpoel. -Po pierwsze dlatego, że kochacie roślinki, a po drugie, ze względu napanaTimsona. Rozdział XXIIJeden z listów pana VanderpoelaSekretarz pana Vanderpoela każdego dnia rano układał natacysterty korespondencji do swego szefa. Doskonale wiedział, żepierwszeństwo mają listy od pannyVanderpoel. Tak było zawsze, jeszczepodczas pobytu panienkiwefrancuskiej szkole. Kiedy pojechała z wizytą do siostry, listy od niej przychodziły niemal zkażdą pocztą. Każdyparowiec przywoził grubą kopertę, którą sekretarz od razu umieszczałna widocznym miejscu. Upalnym porankiem wczesnego lata sekretarz odkrył w poczcie ażtrzy listy odpanny Vanderpoel, w tymdwa w dużych kopertach,najwyraźniej zawierałydokumenty. Z atencją umieścił je tam gdziezawsze. Tego ranka pan Vanderpoelspóźnił się nieco. Latem wypoczywał w swym wiejskimdomu, a tego dniamusiał jeszcze uspokoićżonę zdenerwowaną przypadkowąuwagą, wypowiedzianą przez młodądamę poślubioną Anglikowi, która przybyła do Ameryki odwiedzićmatkę. Ową damę, obecnie lady Bowen, a niegdyśMillyJones, paniVanderpoel spotkała napopołudniowymprzyjęciu. - Panna Vanderpoelnajwyraźniejświetnie się bawi nadworzew Stomham- zauważyła Lady Bowen, kiedy już wymieniłypowitalnefrazesy. -Spotkałam w ambasadzie panią Worthington i powiedziałami, że panicórka poprostu zagrzebała się nawsi. Ale chyba wtajemnicy przyjechała do Londynuna zakupy, bo widziałamją któregośdniana Picadilly ijestem prawie pewna, że w powozie siedziała również lady Anstruthers. Serce paniVanderpoelzabiło mocniej. - Byłaś jeszcze takamłoda,kiedy Rozalia wyszłaza mąż. Przypuszczam, że nie pamiętasz jej twarzy. - Och, nie! -zaprotestowałagwałtownie Milly. -Doskonale jąpamiętam. Była prześliczna, miała cudne rumieńce, faliste włosy118i wyglądała na bardzo szczęśliwą. Modliłam się co dzień, by kiedydorosnę,mieć taką cerę i włosy jak ona. Dobra, macierzyńska twarzpani Vanderpoel sposępniała. - i jesteś pewna, że ją rozpoznałaś? Nocóż, podwunastulatachkażdy się zmienia- powiedziałaniepewnym głosem. Milly dostrzegła, że popełniłanietakt. Prawdę mówiąc, dopiero poczasie domyśliłasię, kto towarzyszył pannie Vanderpoel. - Ale ich powózmijał mnie z dośćdaleka i wcalesięnie spodziewałam ich zobaczyć - próbowała sięwycofać. -LadyAnstrutherswyglądaładość mizernie. Słyszałam, że jest raczej chorowita. Jąkając sięi plącząc w słowach próbowałagwałtownie zmienićtemat. Zaczęłaopowiadać oBetty; jakwszyscy chcieliby ją zobaczyć,odkąd jej pobyt w Anglii zostałogłoszony w kronikach towarzyskich. Z pewnością przybędzie jeszcze do Londynu. Choć z drugiej strony,już w tym roku za późnona przedstawienie jej u dworu. A kiedyzostanie przedstawiona? lczy prezentacji dokona lady Anstruthers? PaniVanderpoel nie zdołała już z niej wyciągnąćani słowa na tematRozalii i przyczyny, dla której taktrudno ją było rozpoznać. W rezultacie nie spała zbytdobrze, a następnego ranka z lękiempowtórzyłatęrozmowę mężowi. Ufała mu takbezgranicznie, że łatwo zdołał ją uspokoić. Kiedywsiadał do pociągu, uśmiechałasię znowu. Łagodnie i rozsądnie wytłumaczył wszystko żonie. PrzecieżBetty też pisała, że Rozalia jestraczej delikatnego zdrowia, niezbyt dba osiebie, ale wszystko idzie kulepszemu. Sama Rozalia dodała w liścieżartobliwie:"Betty mówi, że niejestem dość tęga jak na matronę angielską. Zatoteraz piję mnóstwo mleka,a w dodatku jem śniadanie w łóżku. i mambraćmasaże, żeby tylko jązadowolić. Jeszcze kiedy byładzieckiem, wszyscy jej słuchali, a teraz kiedy wyrosła i jesttaka piękna, nikt nie śmiałbysię jej przeciwstawić. Och, mamo! Takajestemszczęśliwa, że jest tu ze mną! "Przeczytawszy to razjeszcze,pani Vanderpoel uspokoiła sięzupełnie. Usiadła w nasłonecznionym oknie zwszystkimi listami nakolanach i zapomniała o MillyBowen. Kiedy panVanderpoel wszedł do swego gabinetu, uśmiechnął sięnawidok listów zaadresowanych znajomąręką. Zasiadł,by przeczytaćje odrazu, a wmiarę czytania wydawał się corazbardziej zainteresowany. 119.- Podjęła się ciężkiego zadania - mówił do siebie. - AleBettymożna zaufać, że wypełni jedo końca. Znakomicie łączyuczuciezrozsądkiemi niepozwala,by jedno drugiemu wchodziłowparadę. i to naprawdę niezły interes, skoromajątek odziedziczy synRozalii. Naprawdę dobry interes. A oto copisałaBetty:"Gdybyś zobaczył ten podupadający dwór, wioskę, kościół,wieśniaków! Wszystko jest wspaniałe! Gdybyś nie mógł tego uratować,chyba rozpłynąłbyś się wełzach. Kamienny kościół z kwadratowąwieżą zbudowano jeszczeprzed najazdem Wilhelma Zdobywcy i chociaż dach się wali, postoi jeszcze parę wieków. Ale dwórbez remontuwkrótce już niebędzie nadawał się do zamieszkania. Nieo to chodzi,że runie jutro albo pojutrze, ależe teraz trudno w nim mieszkać. i wprostoburzające, jakwieśniacy żyją w swoich chałupach. Nie wiem,kiedy ci biedni ludzie stracili wszelką nadzieję, że ktoś coś dla nichzrobi. Raczej z natury niewielesię spodziewają i takie podejście dożycia jestnaprawdę ciekawe. Ten spokój ducha musiały wytworzyćwiekinie spełnionych oczekiwań. Kiedy idę przez wioskę, w oknachpojawiają się twarze, a na progach domków stają wieśniacy. Bo chociaż jestem Amerykanką, ale zawsze "z krwijaśnie pani", a jaśnie panijestmatką ich przyszłegopana, a więc tym samym jestem trochęodpowiedzialna za ich cieknącedachy, nie przeczyszczone kominy,połamane płoty, spróchniałe podłogii wszelkie inne niewygody. Tak towłaśnie wygląda i wiesz, tato, podobami się. Może nie byłoby tak,gdybym była na miejscu Rozalii, ale czujęsię jak stary patriarcha. Szkoda, że się nie urodziłam wedworze. Tak bymchciała, żeby przymoimurodzeniu biły dzwonyna starej, normańskiej dzwonnicy wołającdo mnie: "Witaj,przybyszu, życzymy ci długiego życia! " Tym niemniej,choć mojemu urodzeniu towarzyszył pewnie tylko hałas na Piątej Alei,coś im jednak daję. "Reszta listu zawierała szczegóły zamierzonych napraw. Wielkiekoperty mieściłydane i rysunki dachów, okien, podłóg, ogrodzeniawokół parku, ogrodów, cieplarni, szop na narzędzia i sadzonki, murówwokół ogrodów, bram, boazerii i murarki. A także informacje o płacachstolarza,rymarza,kowala,ogrodnika i innych robotników. Odpowiedź ojca byłaniemal równie długajak list Betty i pełna120aprobaty,przyjacielskich porad igłębokiego zainteresowania. Żadenporuszonyprzez nią temat nie zostałpominięty. Gdybyś była chłopakiem,acieszęsię,że nim nie jesteś. w końcumężczyzna woli mieć córkę. pozwoliłbym ci grać na giełdzie. Byłobybardzo interesujące zobaczyć, jak sobie radzisz. Zabrałaś siędoczegoś zupełnie nowego. To bardziej romantyczne niż giełda, alechyba wiem, co cię tak porusza. Nawet gdybynie dotyczyło toprzyszłości Rozalii i Ughtreda. ciekaw jestem,co zdołałabyś zrobić. Zostawiam wszystko w twoichrękach, Rozalię też, a pamiętaj, że tym samym i matkę. Twoje listy sprawiłydużo dobrego. Wygląda jużnaszczęśliwszą i młodszą i czeka niecierpliwie dnia, kiedy Rozalia z synkiemnas odwiedzą, alboteż my pojedziemydo Stornham. Niech Bógją błogosławi; jest tak kochająca i ufna, że łatwo utrzymać ją z dala odzłych wieści. Nikt nigdy nie traktował jejźle i wie, że jąkocham, takwięckiedy opowiadam jej, że wszystko jest w porządku,nawet w tonie wątpi. Myślę, że odbudowując dwór, doprowadzisz też Rozaliędo takiegostanu, że jejwidokniesprawi matce bólu; a wiesz, żeoczym innymnie marzę. Rozdział XXIIINa scenę wkracza G. SeldenNarozkołysanej gałązce młodego drzewkaw pobliżu okalającegopark żywopłotu zaśpiewałrudzik. Mount Dunstan przystanął zasłuchany. Przedchwilą przestał kropić deszczyk, a słońce przebiło się przezchmury, wywołując kaskadę radosnychptasich trelów. Pokryte kroplami rosy trawyi paprocielśniły młodą zielenią,świeże listeczki nadrzewach zdawały się rozwijaćw oczach, abogata, wilgotna ziemiapachniała oszołamiające. Jaskrawo ubarwiony w strój godowy rudzikpochylił dziobek aż do rdzawej piersi, nastroszył piórka iwydymającgardziołko zaśpiewał krótką, wesołą, śliczną melodyjkę. Wyczuwałosię w niej zuchowatość, szelmowskie propozycje i wabiącą nutkę. 121.Najwyraźniej tepienia zaadresowane były do niewidzialnej pannyrudzikówny. Zamilkł na chwilę i nasłuchiwał z łebkiemprzechylonymnabok, bacznie spoglądając lśniącymi, czarnymi oczkami. Po czymwydął gardziołko i wydobyłnastępnemisterne dźwięki, wktórychbrzmiała jużnutka nalegania. Zamilkł i czekał, po czymznowu z wielkąpewnością siebie zaśpiewał. Tym razem, z krzaka rosnącego w pobliżu drogi, nadeszłaoczekiwana, śpiewna odpowiedź. Mount Dunstanroześmiał się, ajego śmiechowi wtórował inny, dochodzący z poboczagościńca po drugiej stronie żywopłotu. Usłyszał też, jak ktośpowiedziałdo siebie nosowym głosem:-Złapałasię,nie ma co do tego wątpliwości. Ale teraz dobrzebyśzrobił, gdybyś się pośpieszył,panie rudzik. Mount Dunstan roześmiał sięponownie. Słyszał takąwymowępodczas pobytu w Stanach. Po drugiej stronie ogrodzenia bez najmniejszej wątpliwości siedział Amerykanin. Młody lordoparłszysię ręką nazłamanym słupku ogrodzenia,przeskoczyłpłot. Na brzegudrogi w trawie leżał rower, a na poboczupod żywopłotem, jakby schronił się tamprzed niedawnym deszczem,siedział młody mężczyzna w tanim strojurowerzysty. Miał sympatyczne, wyraziste rysy, czapkę zsuniętą z czoła i beztroskie, chłopięceoczy. Aż podskoczył, kiedy niespodziewanie ktoś się przednim zjawił,więc Mount Dunstan powiedział uspokajająco:- Dzień dobry. Obawiam się, że zaskoczyłem pana. - Dobry- zabrzmiała odpowiedź. -Nieźlemnie ruszyło, kiedywyskoczyłmi panprzed nosem. Skąd się panwziął? Musiał pan staćtuż zamną. - i takbyło- wyjaśnił Mount Dunstan. -Stałem podrugiej stronieżywopłotu i słuchałemśpiewu rudzika. Młody człowiek roześmiał się z głębiserca. - To było dobre, nie? Aleśpiewał! To angielski rudzik; amerykańskie są ze dwa, albo i trzy razy większe. Ale spodobałmi się. Do takichświatnależy. - Jest pan Amerykaninem? -Jasne- skinął głową. - Zwiedzam sobie ten kraj na rowerze. Moja zmarłababkastądpochodziła. W kółko opowiadała o wsi angielskiej i jakietu wszystko zielone, i że wszędzie są żywopłoty, a nieparkany. Mówiła,że nic nie dorówna starej Anglii. Jak na razie,w kwestii dróg i żywopłotów, zgadzam się znią. 122Spojrzał przyjaźniena stojącego przed nimmężczyznęo posępnejtwarzy. - Coś nie tak? Coś nie wyszło? Jakby człowiek biłgłową o mur,co? - spytał z dobroduszną życzliwością. Mount Dunstan uśmiechnął się mimo woli. - Nieźle to pan określił. -Bezrobotny? - Raczej robotajaką mam, przerasta moje możliwości. Brakujemigotówki. - Uśmiechnął się przypominając sobie inne amerykańskiewyrażenie. -W sumie jestem do tyłu. - O, nie- zauważyłmłody człowiek żartobliwie. -Wkońcu jeszczenie wyciągnąłeś kopyt. Dopierojak ktoś nie żyje od miesiąca, wiadomoże nic go dobrego nie czeka. A skąd siętu wziąłeś? Łazikujesz? Jesteśwędrownym aktorem? - Nie - odparł nieco sztywno. -Nazywam sięMount Dunstan, a taposiadłość - dodał ruchem ręki ogarniając park-należy do mnie. Tymniemniej jestemna dnie. Selden poczuł się zdegustowany. Oto okazał człowiekowi trochęsympatii, a tenwypróbowuje na nimangielskiepoczucie humoru. Podniósł się i postawiłrower na drodze. - A ja jestem księciem Walii, jeżeli o tochodzi - zauważył. -lmatka oczekuje mniena lunchu w pałacu Windsor. Tak więc, dozobaczenia,jaśnie panie. - lwsiadłna rower. Mount Dunstan poczuł się nieswojo. - To nie był żart - powiedział chłodno. -Nietak łatwo mnie nabrać, jaksię wydaje- oznajmił młodyczłowiek. Mount Dunstanstracił cierpliwość i wybuchnął. - A niech to diabli! Niejestemtakim głupcem, na jakiegowyglądam. Musiałbym być kompletnym osłem, żebyopowiadać podobnieidiotyczne kawały. Mówiłem prawdę. A zresztą może pan sobieiść. iniech diabli panaporwą. Seldenpatrzyłz uwagą. Facetmówił szczerą prawdę. To rzeczywiście była jego posiadłość. A on musi być tym hrabią,o którym słyszałplotki w przydrożnej karczmie, gdzie zatrzymał się nakufelek piwa. Zeskoczyłz rowerui pchającgo ruszył z powrotem. - W porządku - powiedział speszony -Przepraszam, jeśli toprawda, i nie twierdzę, że pankłamał. 123.- Dziękuję- odparłoschle MountDunstan. - Nieczujęsię urażony. Nie ma najmniejszego powodu,bym nie był uważanyza zwykłegoczłowieka. Kilka tygodni temu wzięto mnie za gajowego. Rozzłościłemsię, bo nie uwierzył pan moim słowom. alew sumie, dlaczego miałpanmi wierzyć? Po czym dodał po krótkiej przerwie. - Prawdę mówiąc,chwilę przedtem, nim dosiadł pan swegoroweru, zamierzałem zaprosić pana na lunch. Selden dotknął czapki i odchrząknął speszony. - Nie spodziewałem się tego - rzekł. -Jestem okropniezakurzony. Nie obejdzie się bez szorowania i wyszczotkowania ubrania. szczególnie jeśliobecne będą damy. Podczas gdySelden usiłował doprowadzić swój wygląddo porządku, Mount Dunstan natknął się na pastora wbibliotece i wszystko muwytłumaczył. Po lunchu we trzech zasiedli do herbaty przy otwartych oknachwbibliotece i napawali się widokiem ogrodu. Wszędziekwitły kwiaty,śpiewałyiświergotałyrudziki, mysikróliki i kosy. Cienie już sięwydłużały, a słońce chyliło ku zachodowi, kiedy odprowadzaligościa alejąaż do wielkiej bramy. Właśnie uścisnęli sobie ręce na pożegnanie, gdyna drodze dał się słyszeć tętent kopyt. - Jakiśjeździec się zbliża -zauważył wielebny Penzance. Ledwo powiedziałte słowa, kiedy zza zakrętu wynurzyła sięsylwetkarasowegokasztana o jedwabistej skórze, któregodosiadała młodadama. Towarzyszył jej konno pachołek. Kiedy ich mijała, Mount Dunstan uniósł kapelusza. W odpowiedzi na twarzy damy pojawiły siędołeczki w uśmiechu. -To panna Vanderpoel -wyjaśnił cichopastorowi. - SiostraladyAnstruthers. -Wielebny pastor przyjął tę wiadomość ze szczerąprzyjemnością. -Naprawdę! - wykrzyknął. -Jaka piękna! Seldenodwrócił się z wyrazemzdumieniana twarzy. - Panna Vanderpoel- wybuchnął. -Córka Reubena Vanderpoela! Ta, która przyjechała odwiedzić swojąsiostrę? Tojest ona. na pewno? - Na pewno - odparł zogniem Mount Dunstan. -Lady Anstruthersmieszka w Stornham, o jakieś sześć mil stąd. Selden wciąż oszołomionywsiadł na roweri ruszył. 124- Awięc, panowie, do widzeniakiedy zbliżał się już do zakrętu. dzięki raz jeszcze- zawołał,Rasowykasztan byłjednym znowo zakupionychkoni, jakieterazstały w stajniach Stornham. Poza nim znajdowałysiętam: para zaprzęgowa do landa, kilka wierzchowców, parę ładnych, młodych kucydofaetonu i dwukółkioraz jeden pod wierzch dla panicza. Stajniezostały wyporządzone, a chłopcy stajenni i masztalerze utrzymywaliwszystko w takim porządku, o jakim odlat tu nie słyszano. W ciągutygodnia przekonali się, że tejroboty nie można wykonać za dobrze. Wwozowni stały nowe powozy. Przybyłyz Londynu wkrótce po powrocie lady Anstruthersz siostrą. Zakapturzone i okryte derkami konie,zwielkim staraniem przyprowadzili chłopcy stajenni. Były to pieczołowiciedobrane,rasowe, piękne zwierzęta. Kiedy prowadzone do dworskich stajnitanecznym krokiem kroczyły ogniście przezwieś, wywołałyprawdziwą sensację. Ten kto je wybrał, znał swojerzemiosło. Równieżstare powozy zostały wyremontowane przez wioskowego kowala kujego chwale. Porządnie też wykonał swą robotę rymarz Fox. Zresztą zarazdostali następne zlecenia. Trzebabyło wyreperowaćnarzędzia, taczki, walce do trawników, różne przedmioty gospodarstwa domowego,wyposażenie stajni, jak również mnóstwo sprzętóww chatach. Należało też wyremontować dach kościoła. Więcej byłoroboty niż rąkw wiosce, więc z konieczności sprowadzonostolarzy,murarzy, malarzy, sztukatorów i tapicerów z sąsiednich wsi. Wszystkonadzorowali Joe Buttle i Sim Soames. Oni sami wspaniale wyremontowalibramę wjazdową i stróżówki. Wprost wierzyć sięnie chciało, żetylezrobiono. Nagły dobrobytożywiające wpłynął na wieśniaków. Niktjuż nie wracał z roboty powłócząc nogami; zaniedbane dotychczaskobiety starały się też ogarnąć. Cieknące dachy zostały wyreperowane,okna naprawione, w małej pralni wymieniono stary kocioł do gotowania125Rozdział XXIVZmiany w Stornham. bielizny, kominy przeczyszczono, ściany pokryto nową, kwiecistą tapetą, domypobielono. Niby niewiele, a przecież efektbyłwielki. Bettyczasami wpadała do chat, by poznać ich mieszkańców. Jej pierwszawizyta spowodowała ogromną konsternację. Wystraszone wieśniaczkipatrzyły posępnie, dzieci kurczowo trzymały sięichspódnic i ze strachu nie mogły wykrztusić ani słowa. Lecz wkrótce wszystko się jakośpotoczyło swoją drogą; wieśniaczki odzyskały głos,dzieci zaczęły sięuśmiechać. Wystarczyło,że Betty pogłaskała kociaka Janeczki czypoklepała kundelka Tomcia. - Nie gaście fajki -powiedziałastaremu dziadkowiDoby'emu,kiedy widząc jaw progu, z szacunkiem uniósł się z krzesłakołokominka. -Przecież dopiero ją zapaliliście. Nie musicie marnowaćtytoniutylko dlatego, że przyszłam z wizytą. Zdziecinniały staruszek zachichotał szurającnogami. Na jakie żarty pozwalasobie z nim taka wielka dama! i zobaczyła, że dopiero cozapaliłfajkę! Czasami jaśnie państwo stroją sobie żarty z człowieka. Ale bałsię dalej palić, bo żona wnuka ze zmarszczonymi brwiamipotrząsała przeczącogłową. Betty jednak podeszła bliżej i położyła mu rękę na ramieniu. - Usiądźcie - powiedziała. -A ja siądęobok was. Poczym podała mu paczkę tytoniu oraz śliczną, żółtoczerwonąpuszkędo jegoprzechowywania. RadośćDoby'ego była takwielka, żeledwo zdołałte skarby utrzymać wdrżących rękach. - Ojej! Ojej! Coś takiego! Dzięki. dzięki, jaśniepani - chichotałmrugającpowiekamii spoglądając nanią z wdzięcznością przez łzy. - Ma prawie sto lat,a każdy tydzień przeżył, harując od ranadonocyzaszesnaście szylingów- opowiadałapóźniej siostrze. -Przecieżkażdy żyje tylko raz, a całe jego życie takminęło. Jest już bliskikońca, a potychwszystkich latach została mu w ręku tylko stara fajka. Nigdybymsię nie zgodziła, żebystracił swoją codzienną fajeczkę. i kupię mu nową. ltak uczyniła. Kupiła tak wspaniałą fajkę, że ściągała onado chatkistaruszka tylugości,ilu ludzi. żyło wwiosce. A każdy pragnął wziąć tenskarbw ręce i zastanawiał się, ile też mogła kosztować. Starannie jąobejrzawszy, z nabożeństwem wręczali zpowrotem właścicielowi. A jeszczewiększy szacunek dziadek wzbudził, kiedy się dowiedziano,że ma dostawać tytoń dokońca swych dni. Od tej chwili stary Doby stałsię kimś, a jego życie znacznie się urozmaiciło. W końcu mężczyzna,126który posiada taką fajkęi nieograniczonedostawy tytoniu, zawszemoże liczyć na wizytę przyjaciół, którzy wpadną na fajeczkę i wymieniąparę żarcików. Pozatymbezpłatnafajeczkamaswoją wartość. - Teraz żyje mu się wesoło -opowiadała Betty siostrze po jednejze swych wizyt. -Już czujesięmłodziej. Muszęzamówić dla niegonowybiały kubrak, żebymiał wczym przyjmowaćgości. Ktoś muwczoraj przyniósł stare "Ilustrowane WieściLondyńskie". Będziemy cotydzień przesyłać staruszkowi ilustrowane magazyny. Krzesło Doby'ego przesuniętospod kominkado okna i tutaj siedział całymi dniami, wyglądając na wiejską drogę. Palił fajeczkę,oglądał żurnale idrzemał, anowa fajka i puszka z tytoniem zawszeleżały przed nim na parapecie. Każdyturkot kół lub odgłos krokówsprawiały, żetwarz musię rozpromieniała, a jeśli dojrzał Betty, dreptałdo drzwi, stawałw progu i pozdrawiał jądotykając łysiny pokręconąwiekiem ręką. Żona pastora, pani Brent,która od czasupożaru w gospodarstwieJohna Wilsona nie śmiała przedstawiać na dworze w Stornham żadnychtragedii parafialnych, nabrała znowu śmiałości. Rzadkie, formalnewizyty we dworzeprzysporzyłyjej wielkiej powagi, odkąd przybyłatu panna Vanderpoel. Ogromnieją zresztą podziwiała. - Wydaje się pani tak mało amerykańska - zauważyłakiedyśtaktownie, wdzięcząc się przesadnie. -Naprawdę? A jak wygląda typowaAmerykanka? Wkońcu niąjestem, jak pani wie. - Z trudem mogę wto uwierzyć - zabrzmiała słodka odpowiedź. -Proszę spróbować- odparła krótko Betty, apastorowa poczuła,że chyba z pannąVanderpoel nie pójdzie jej tak gładko. - Chciała przez topowiedzieć, że nie mamnosowej wymowy, niegadam głośno i bez przerwy z ogromnym ożywieniem - opowiadałapóźniejsiostrze. -Mam cichą nadzieję, że nietylkotym odznaczająsię amerykańskiekobiety. Chociaż z drugiej strony,kimże onajest,żeby uszczęśliwiaćmnieinformacją,że zdaję sięniepochodzićz własnegokraju. Rozaliaroześmiałasię, a Betty spojrzała na nią pytająco. - Powiedziałaś to zupełnie jak Angielka-wyjaśniła Rozalia. Pastorowa przybyła do Betty, gdyż nie chciała trudzić tą sprawąkochanej lady Anstmthers. Co prawdawyglądałaonaznacznielepiej,lecz tak długo chorowała, że nikt nie śmie jej trapić wiejskimi kłopotami. 127.Nie dodała, że po prostu zgłasza siębezpośrednio do kwatery głównej. Otóż oboje z mężembardzo sięmartwią pewną upartą staruszką,paniąWelden, która mieszka wmalutkiej chatce. Ma już osiemdziesiąttrzylata,jest otoczoną ogólnymszacunkiem wdową i wychowała dziesięcioro dzieci. Dziecidawno podrosły i rozbiegły się po świecie,a pani Welden nie maz czego żyć. Nikt nie wie, jak sobie dotąd radziłai naprawdę lepiejby jej byłow przytułku w Brexley, gdzieby o niąprzynajmniej zadbano. Jednak pani Welden uparła się, że tam niepójdzie i nie sposób ją przekonać. Prosi tylkoo szylinga tygodniowozfunduszy parafialnych, a jakoś sobie poradzi. Lecz przecież niemogąna to przystać, bo wtedy nigdy niezgodzi się pójść do przytułku. Bettyzrozumiała, że ów szyling tygodniowo wyczerpiemożliwościparafialne, azarazem sprawi, że paniWelden pogrążonaw luksusachwypowie walkę przeznaczeniu. Poza tym krnąbrnośćstarych osób niepowinna być wspomagana beztroskim rozdawaniemszylingów. Wiedząc,że panna Vanderpoelostatnio zyskałasobie wielki autorytet u ludzi, pastorowa wyraziła nadzieję,że złożywszy wizytę starejwdowie, zdoła ją przekonać. O ileż przyjemniej by było - zaznaczyłaz westchnieniem - gdyby starzy ludzie z własnej woli godzili się naprzytułek. -Czy bardzo by to zakłóciło dotychczasową politykę parafii, gdybym zaopiekowała się panią Welden osobiście? - spytała Betty. -Doprowadziłaby pani do tego, że i inni spodziewaliby się tegosamego - odparła pastorowa. -Pójdę i zobaczęsię zpanią Welden-obiecała Betty. Łatwo odnalazła chatkę starej wdowy przy porośniętej trawąścieżce, odchodzącejod głównej drogi. Maleńki frontowy ogródek odgradzałod dróżki niski żywopłot. Nieco zwichrowana wiklinowa furteczkaw żywopłociewiodła do chatki. W ogródku mieściło się ledwie paręstarych krzaków róż ijeden krzak fuksji. Woknie przesłoniętym białymi,muślinowymi zazdrostkamistało parę doniczek czerwono kwitnącego geranium. - Gdybyta malutka, biedna chałupinka stała w amerykańskiejwiosce- myślałasobie Betty - byłabyzaniedbana i ohydna, a wefrontowym ogródku leżałoby tylko pełno puszek. Zapukała do drzwi. Otworzyła jej dobrze siętrzymająca,wielceszacowna staruszka w porządnej perkalowej sukni i w czepku nagłowie. Na widok gościa rozpromieniła się i dygnęła. 128- Dzień dobry, pani Welden. JestemsiostrąladyAnstruthers. Chciałabym złożyć pani wizytę. - Dziękuję, panienko, jestem wielcezobowiązana. Proszę wejśći rozgościć się-zaprosiła wesoło staruszka. Betty nie dostrzegała wstarej kobiecieśladu zniedołężnienia. Maleńki frontowy pokoik był czyściutki. Stół, pokryty bawełnianym obrusem w niebieską kratkę, wąska sofka i dwaczy trzy krzesła ledwo sięw nim mieściły. Na ścianie wisiało kilka kolorowanych rycin ioprawionych fotografii, a na stolewidniałaBiblia, brązowykamionkowy czajniczek i talerzyk. - Żona TomaWooda, moja najbliższa sąsiadka,dała mi szczyptęherbaty iwłaśnie ja sobie zaparzyłam i popijałam. Pan Kedgers wynajął Toma do pracwdworskimogrodzie,panienko. Staruszka była przemiła. Nie narzekałainajwyraźniejcieszyła sięogromnie wizytą Betty. Otomłoda dama z "Hameryki", która jak dotądnieodwiedziła żadnego zjej sąsiadów, nagle składa wizytę właśniejej! To samo wystarczyło, by ją uradować, nawet gdyby nie miałaz natury wesołego usposobienia. Z początku Betty niewiedziała, jak przystąpić dorzeczy. Lecz pokilku minutach rozmowy pojęła, że osobiste sprawy poddanychsirNigelasą też sprawami jego krewnych. PaniWelden zprzyjemnościąwgłębiła sięw opowieść oswym długim życiu. O czasach,kiedy byłapomocnicą kucharkina plebanii, w oddalonej o dwadzieścia mil wiosce; omałżeństwie z młodym parobkiem; otym jaki był "stateczny"i jak dobrze im się żyło razem, choć co rokprzychodziło na świat nowedziecko. Dziesięcioro ich było i musiała wstawać o świtaniui ciężkopracować, żeby tę gromadkę wykarmić i utrzymać, i wszystko byłodobrze, póki mąż nagle nie dostał udaru słonecznego i nieumarł. Dziedzic wyrzuciłich zchatki i dał ją następnemu parobkowi. Po czymnastąpiły lata, kiedypracowałai pracowała, a dzieci rosły,chorowałyna odrę,ospę i szkarlatynę. Niektóre umierały i chowano je na parafialnym cmentarzyku. Troje zabrała szkarlatyna, jedno suchoty, a dwoje inne przypadłości. Tylkoczworo osiągnęło wiekdojrzały. Jedenz synów wyjechałdo Australii, ale nigdy nie lubiłpisać i po roku lubdwóchzamilkł. Dwie córki wyszły za mąż, lecz nieżyłoim siędobrze. Ledwie byływ stanie wyżywić siebie i hurmę dzieciaków. A drugi synnigdy nie był tak stateczny jakjego ojciec. Pojechał do Londynu i słuchonim zaginął. 9 - Tajemnica dworu. 129.- Więcej jest sensu w powiedzeniu, że "Da Bóg dzieci,todai nadzieci", niż wielu myśli - powiedziała wkońcu wesoło. Płaciłaszylinga itrzy pensy czynszuza swojąchatkęito byłnajwiększy wydatek. Najwyraźniej mogła sięobyć bez jedzenia czyogrzewania,ale czynsz musiała zapłacić. - Czasami ztym zalegam- wyznała żałośnie. -A potem taktrudno to wyrównać. Jej chatka stała wrzędzie innych domków i często mogłazarobićparę groszypomagając sąsiadkom. Czasem trzeba było popilnowaćdzieci, czasem ktośsię przeprowadzał, aobłożne choroby i porody teżsię zdarzałyistanowiły jej jedyną rozrywkę. - Kiedy kobieta rodzi po raz pierwszy i jest w strachu, daję jejfiliżankę herbaty irozweselam żarcikami. Ostatnio powiedziałamżonieKarola Jenkinsa,która mieszkadrzwiw drzwi ze mną: "Uspokój się,dziewczyno, przecie to się zdarzaod Adama i Ewy i wiele z nas,kobiet, to przeżyło". A urodziła ładnego chłopaka, panienko i wstała nanogi, nim miesiąc minął. Płacono jej sześćpensów, rzadziej szylinga, a czasem dawanoherbatę, bochenek świeżoupieczonego chleba,torebkę cukrualboi odzienie,które jeszcze się nadawało do noszenia. Za to była wolna,mogła sobie hodować tych parę kwiatkóww ogródku i pogawędzićprzy niskimżywopłocie zsąsiadką. - A teraz chcą mnie zabrać do przytułku -doszła wreszciedodręczącego ją problemu. -i mówią,że tam sięmnązaopiekują. Alejanie chcętam iść,panienko. Wolę zostać w swoim własnym domku. Wychodzić lubprzychodzić, kiedy zechcę. Dobiegamosiemdziesięciutrzech lat i długo nie pożyję. Dostawałam szylinga tygodniowo z parafii,ale teraz mi go zabrali. Spojrzała na Betty znieśmiałymuśmiechem. - Może panienka nie rozumie, co to znaczy. Może panienka myśli,że tonictakiego. - Rozumiem - odparła Betty uśmiechając się dzielniew odpowiedzi, choć wgardle ją ściskało. -Wszystko rozumiem. - i nie ma panienka nic przeciwko temu, żenie chcę tam iść? -Nie - zabrzmiała odpowiedź. - Nicanic. Betty zaczęła zadawać pytania. Jak wiele herbaty, cukru, mydła,świeczek, chleba,masła, bekonu potrzebuje pani Welden tygodniowo? 130Ciężkobyło to ustalić,jako że przez całeżycie pani Welden raczejobliczała, jak mało jej wystarczyabyprzeżyć. Kiedy Bettyzaproponowała półlubćwierćkilo herbaty stara kobietauśmiechnęła się nad taką rozrzutnością. - Ochnie, niech panienkępan Bóg błogosławi! Nigdy bymtegonie zużyła. Ćwierć funta będzie aż nadto. Pani Welden miała namyśli "najlepszą" herbatę. funtza dwaszylingi. Ćwierćfunta będzie więckosztować sześć pensów. Funtcukru kosztujecztery pensy, a paniWelden potrzebujepół funta tygodniowo(szalona rozrzutność za dwa pensy). Ćwierć kilo masła,"dobrego masłaprosto z maślnicy" to pięćpensów. Mydło,świeczki,bekon, chleb, węgiel, drewno w ilościach pożądanych przez paniąWelden kosztować mogą wrazz czynszemoszałamiającą sumęośmiu, amoże nawetdziesięciu szylingów. - Z ostrożną rozrzutnością może wydamdwa dolary tygodniowo,pogrążając jąw szalonych luksusach - podsumowała Betty w duchu. -Proszę nie obawiać się przytułku - powiedziałana pożegnaniestojąc w proguchatki. - Te wszystkie rzeczy,które zapisałam, będąprzysyłane w każdą sobotę, i zapłacę teżczynsz. -Ależ. panienko! - rzekła zdumiona pani Welden. -To za dużo,panienko. Przecież pięćdziesiąt kilo węgla kosztuje osiemnaściepensów! - Nic nieszkodzi - odparłauspokajająco panna Vanderpoel. -Jakoś sobie damyradę. Proszętrzymać się ciepło,a czasami pozwolęsobie wpaść do panina herbatkę i sprawdzić, czy jest dobra. - Ojej! Sama nie wiemco powiedzieć, panienko. Przecieżtozałatwia wszystko. dosłownie wszystko. Nie mogę w to uwierzyć. Zupełniejakbym odziedziczyła majątek. Kiedy wiklinowafurtka zatrzasnęła się, pani Welden długostałai patrzyła zamłodą damą,po czym pobiegła opowiedziećnowinęsąsiadce. W dzisiejszych czasachżenimy się z nimi, mój chłopcze! Lord Dunholm przechadzał sięwłaśnie po tarasiez najstarszymsynem, lordem Westholtem, Palili poobiednie cygara. Ciszę otaczającą park izamek przerywały czasamioddalone szczeknięcia psapasterskiego, zaganiającego owce do zagrody, melodyjne beczeniaowiec, czy płaczliwe jagniąt. Obaj panowie byli wielkimi przyjaciółmi. Starszy przekroczył właśniesześćdziesiątkę; był rosły iprzystojny. Młodszymiał lat trzydzieści trzy i bardzo przypominałojca. - Widziałeśją? -pytał go właśnie ojciec. - Tylko zdaleka. WiozłaLady Anstruthers na spacerpotorfowiskach. Dobrze powozi, a. -i tu zaśmiał się, strzepując popiółz cygara- tyłjej głowy i ramionaładnie się prezentowały. -Tak,amerykańskie młodedamy stanowią obecnie czynnik, z którym bez wątpienia należy się liczyć - zauważył lord Dunholm. - Teraznawet zaczynamy się z nimi żenić, mójchłopcze! Słowa te wypowiedział tonemtak pełnym niepokoju, że lordWestholt wbrew woli wybuchnął śmiechem,ajego ojciec pochwili muzawtórował. Wszelkieodwiedziny między Dunholm a Stornham były dotychczasrzadkie i formalne. Swego czasu złożyli w Stornham wizytę w związkuz małżeństwem sir Nigela. Powrócili zniej mającw pamięcidziecinnąbuzię, wystraszone oczy iwspaniałą suknię ladyAnstruthers. OdtądlordDunholm czuł dla małżonki sąsiada głębokie współczucie. Jednakmłoda kobieta przezwiele latchorowała i nie mogła składać wizyt. DoDunholm docierałytylko wieści o jej pogarszającym sięzdrowiu orazpostępującej ruinie posiadłości. - Cóż, więzymiędzy rodzinami odlat były zerwane, toteż wizytasiostry zapowiada się ciekawie - zauważył lordDunholm. -Wyglądato na pojednanie, i skoro mówisz, żesiostra jest zupełnie niezwykła. 132- Z tego co słyszałem,byłabyniezwykła,nawet gdyby urodziła sięi wychowała wAnglii. Tymczasem ta Amerykanka przybyła w odwiedziny do siostry i natychmiast zabrała się doratowania zaniedbanejposiadłości! W końcu. mógłby ktoś spytać. cóż ona o tym wie? Alenajwyraźniej wie sporo, i nierobi błędów, nawet w kontaktachz ludźmi. Stara się zapewnić każdemupracę. A w rezultacie wieśniacy. usposobieni sąwobec niej entuzjastycznie. Lord Dunholm roześmiał się i zaciągnął cygarem. - Tomądre z jej strony! ljakieżpraktyczne! - Pewien szczegół, z historii o nowej,wspaniałej fajce z piankimorskiej staregoDoby'ego, bardzomi się spodobał - dodał lordWestholt. -Zdołałajakoś mu przekazać, nieraniąc uczuć ani teżpesząc starego, że jeśli woli dalej palić swoją starą fajkęz korzeniawrzośca, naprawdęmożeto zrobić,a nową fajkę traktować jako cośw rodzaju trofeum. Jak to zdołała powiedzieć, żestaruszek nie poczułsię speszony i niewdzięczny, pojęcia niemam. i teraz stary Dobyszczęśliwie sypia z nowąfajką, alepali ją tylko w niedziele. siedzącw oknie i wypuszczającwielkie kłęby dymu,kiedy sąsiedzi wracająz kościoła. Jakim cudem tadziewczyna domyśliła się, żestaruszekw głębi serca woli swoją starą fajkę? - Rzeczywiście, mądra z niej dziewczyna- przyznał Lord Dunholm. -Chciałbym jąpoznaćbliżej. Musimy tampojechać i złożyćwizytę. Prawdęmówiąc szczęśliwie się składa, że akurat Anstruthersanie ma w domu. - Mnie też tocieszy - odparłsyn. -Ciekawe, jak im się ułożywspółżycie, kiedy wróci. To nieprzyjemny typ. W Kilka dni później pastorową wracającą od paniKarolowej Jenkinsminął powóz w barwach Dunholmów. LordDunhoim wrazz małżonkąi synem jechali złożyć wizytę w Stornham. Pani Brent umyślnie zwolniła kroku, by wymienić powitalneukłony z tak ważnymi personami. W końcu byli hrabiowie i hrabiowie,alewśród nich Dunholmowie stanowili prawdziwą śmietankę towarzyską. Jednocześniedo wsi wjechał rowerzysta, zatrzymałsię przed karczmą "PodZegarem" izsiadł z roweru, akurat gdyzbliżałasię tam133. pastorowa. Spostrzegłszy,że wciąż spogląda za powozem, uniósłczapki i spytałuprzejmie:- To jest Stornham, prawda? -Tak, mójczłowieku - odparła wyniośle. - Dziękuję. Czy w tym powoziejechała starsza siostra pannyVanderpoel? - Panny Vanderpoel. -zawahała się pastorowa. -To znaczymacie na myśli lady Anstruthers? - Zapomniałem, jaksię nazywa. Ale wiem, że starsza siostrapanny Vanderpoel, córki ReubenaVanderpoela, mieszkaw Stornham. - Młodszasiostra lady Anstruthersw istocie nazywa się Vanderpoel i mieszka w Stornham - odparła pani Brent i nie mogłasię powstrzymać od spytania: - A czemu o to pytacie? -Bo chciałbym jązobaczyć. Jestem Amerykaninem. Pastorowa odkaszlnęła, żeby ukryć okrzyk zdumienia. Wiele słyszała o demokratycznych,amerykańskich obyczajach. Wielka szkoda,żenie wypadało jej zadawać więcejpytań. - W powozie siedziała hrabina Dunholm - odparła pompatycznie. -Jechali właśnie złożyć wizytę pannieVanderpoel. - A więcpanna Vanderpoel tam jest. Toświetnie. Dziękuję pani-rzekł i unosząc znów czapki, wszedł do piwiarni. oG^Oo-cDunholmówpodczas rzadkich wizytna dworze wStornhamanonsowałzazwyczaj niewyszkolony służący w wytartejliberii. Tym jednakrazemdrzwi otworzył wysoki lokaj, odpowiednio odziany i bezwątpienia znający swe obowiązki. Hali wejściowy również zmienił się nie dopoznania. Podobne zmianymożna było dostrzec w bawialni, a i biednalady Anstruthers wyglądała zupełnie inaczej. W jej wypadku możezmianabyła najmniej dostrzegalna, ale śliczna suknia, zręcznie ułożone włosy i lśniące oczy, nie mówiąco zaczątkachrumieńców przypomniały gościom, że przecież ma onadopiero trzydzieścidwalata,aniegdyś była ładną, małą kobietką. Natomiast bezżadnej wątpliwości jej siostra była pięknością. LordDunholm powitałją z uśmiechem, a ona odwzajemniła się tym samym,spoglądając pogodniebłękitnymi oczami. Rozmowa potoczyła siębeznajmniejszych trudności, odmiennie niż w dawnych czasach, kiedy tozapadałyczęsto chwile żenującejciszy. Lady Dunholm, takjak jej mąż,134była zachwycona nową sąsiadką. Natomiast, jakzauważy^jggo ojciecmłody lord Westholtodkrył tunawet więcej skarbów, niż^ie spodzie^wał. Spotkania tego rodzaju niesą zazwyczajinteresujące, gcz niedałosięnic złego powiedzieć o tej wizycie. Podczas spaceru po ogrodach Betty opowiedziała lordowi Dunholmowi historię Kedgersą i pokazałagdzie wybrali miejsce na olbrzymie lilie o śnieżnobiałych kielichachWysłuchał z wielką ciekawością i wyraził nadzieję, że spodobaieisię zamekw Dunholm, jako że jest to również wspaniałastarożytnasiedziba, pełna przeróżnych ciekawychzakątków. Natomiast jeślichodzi o reliktyprzeszłości, niektóresąraczej wstrząsające-na przykładlochy, czyszubienicznewzgórze. Na nim w zamierzchłych czasach stała ich własna szubienica. - Przypuszczam - dodał- że każda szanująca się rodzina w dawnych czasach wśród innych urządzeń gospodarskich miała szubienicena którejwieszanoco bardziej irytujących poddanych. wówczasarystokracja traktowana była zszacunkiem -zakończył uiśmiechającsię z humorem. - W czasach kiedy człowiek pojawiałsię Poprzedzanyuzbrojoną po zęby służbą, a wzapasie miał jeszcze i lochy pokornyszacunek poddanych był sprawąoczywistą. Kiedy możnabyło powiesić służącego na prywatnej szubienicy lubodrąbać mu dłor^ za niesubordynację czybrak szacunku; posłuszeństwo i szacunek rała Teraz jako najwyższą karę możemyim dać najwyżej miesięczne wymówienie. Lord Dunholm przyłączył się do żonyi razem podeszli do Rozaliiktóra po chwiliprawie wesoło zaczęła opowiadać o swoim wizyciew Londynie. LordWestholtteraz towarzyszył Betty. Uznała, że jest prawierówniesympatyczny jak jego ojciec. Ojcem byławręczOczarowanaSyn odziedziczył po nimdobrą prezencję, dobrodusznośc;, poczuciehumoru. Tak, otrzymał już w kolebce to, czego innym OdmówionoMyślała o Mount Dunstanie, więc spytała:- Czyzna pan lordaMountDunstana? Westholtlekkosię zawahał. - i tak. inie-odparłwreszcie. -Nikt go dobrze nie zna Czypanigo spotkała? - spytałzaskoczony. -Był pasażerem na statku, którym płynęłam ostatnio pr^ Atlantyk135. Poznałam go podczas wypadku, jaki miał tam miejsce. A późniejspotkałamponownie,lecz niemiałam pojęcia, kimjest. Lord Westholt wahał się zmieszany. Najwyraźniejmłoda damanicnie wiedziała o Mount Dunstanach. Zresztą od kogo miała usłyszećo skandalu, który wymazał ich imię z uczciwego towarzystwa. - To było raczejodważne z jego strony, żepojechał do Ameryki,by zbić tam fortunę - opowiadała melodyjnym głosem Betty. -Wkońcudla mężczyzny z jego sfery decyzja by zostaćfarmerem, oznaczaprawdziwą determinację. - Nic o tym nie wiedziałem - odparłlord Westholt. -Powszechnieuważano, że wyjechał do Ameryki, by się tam zabawić. - Nic podobnego - zaprzeczyła Bettystanowczo. -Hodowla owiecrzadko stanowi rozrywkę. -Tu zamilkła dostrzegłszy naśrodku aleiskuloną postać mężczyzny, a obokporzucony rower. - Czy ten człowiek jest ranny? -zawołała. -Chyba tak. Podeszli bliżej. Rowerzysta uniósłku nimbladą, nieprzytomnątwarz; z rany na czoleciekła strużka krwi. Zdawał sięnie bardzowiedzieć,co czyni. - Obawiamsię,że jest pan ranny-powiedziała Betty. Przyklęknęłaprzy leżącymi wyciągając chusteczkę otarła mu krew z twarzy. W tym czasie nadeszła reszta towarzystwa. Lord Westholt rzuciwszy okiem na rower zrozumiał, co się stało. - Łańcuch sięzerwał, gdy zjeżdżał z góry, a kiedyrunął na ziemię,uderzył głowąoten kamień - Tu dotknął stopą sporego głazu, którymusiał spaść z wozu wiozącego budulec. Na szczęście nie znajdowali się daleko oddomu, więc Westholtpośpiesznie wezwałsłużących ipostał po doktora. Lord Dunholmpomógł pannie Vanderpoel ułożyć mężczyznę wygodnie na ziemi. - Obawiam się - rzekł - żema złamanąnogę. Co z nimzrobimy? Bettyspojrzała na siostrę. - Czy zgodziłabyśsię, by na jakiś czas zamieszkał we dworze,Rozalio? -spytała. -Właściwie nic innegoniemożemyzrobić. - Tak, oczywiście - odparła lady Anstruthers. -Jakmożna tegobiedaka gdzieś odsyłać! Niech go zaniosą do domu. Przybyływkrótce doktor oznajmił, że młody człowiek ma lekkiwstrząs mózgu i złamaną nogę. Jeżeli,za zgodąlady Anstruthers,mógłby pozostać namiejscu, byłoby to najsłuszniejsze z punktu widzenia136lekarza. Tak więc Selden został umieszczony w gościnnej sypialni,której okna wychodziły na wspaniałe trawniki i park. Kiedy powóz uwożący Dunhoimów, jechałjuż aleją,przez kilkaminutpanowało w nim pełne zadumy milczenie. Wreszcie przerwałaje lady Dunholm. - Tak - powiedziała stanowczo - to bardzo miła dziewczyna. Na twarzy lorda Dunholma pojawił się uśmiech. - To jestwłaściwe słowo - zgodził się. -Dziękuję, Eleonoro, żedostarczyłaś mi tego wczesnowiktoriańskiego określenia. Bardzo gopotrzebowałem. Ta dziewczyna jest mądra i piękna. Majeszcze mnóstwo innychzalet. ale poza tym jestbardzo miłą dziewczyną. Mówiącszczerze zakochałem się w niej. - Jeśli mogę coś dodać - wtrąciłsię Westholt - ja też. lto wręczfatalnie. - A, to już - zauważyłjego ojciec znamysłem - poważniejszasprawa. Rozdział XXVIJak cudownie być Tobą! Kiedy dwa dni później Selden odzyskał przytomność, jego oczyprzez dłuższą chwilę wpatrywały się zdumione w baldachim. Nogęmiałzabandażowanąi niemógł nią poruszyć. Ostatnie co pamiętał,tozjazd ocienioną drzewami aleją,i. nic więcej. Czuł się wtedy znakomicie. Czy naprawdę leży w łożu z baldachimem? Tak, bez wątpienia. Zresztą resztę sypialni urządzono w podobnym stylu. W tym momenciedrzwi sięuchyliły idopokoju weszła młodadama. -Jak ma się pacjent? - spytała pielęgniarki. -Lepiej, panienko - odparła niewiasta. Betty zbliżyła siędołoża i pochyliła nad zdezorientowanym młodym człowiekiem. 137.-Mam nadzieję, żeczujesię pan już lepiej. Czy możepan mówić? - spytała. -Wszystko wporządku,dzięki- odparł- Ale chciałbym się dowiedzieć, gdzie jestem iskąd się tuwziąłem. To by mnieznacznieuspokoiło. - Miałpan wypadek - odparła Betty zuśmiechem. -Zerwałsięłańcuchw rowerze,kiedyzjeżdżał pan aleją. Znaleźliśmy pana nieprzytomnego. Znajduje się panteraz we dworze w Stornham. Minęło kilkadni. PannaVanderpoel codziennie wpadała, dowiedziećsię o stan pacjenta. Któregoś dnia pielęgniarkawyznała, żeniepokoją jągorączkowe majaczenia chorego. - Mamrocze cośo lordzie Mount Dunstanie i wielebnym pastorze. Tak jakby ich znał. Następnego ranka chory był zamyślony, akiedy Betty spytała goo przyczynę zadumy, odpowiedźrzuciła światło na tę zagadkę. - Właśnie sobie myślałem olordzie Mount Dunstan i pastorzePenzance. jak porządnie mnie potraktowali. niemówiłem jeszczechyba o tym? - To tłumaczy pańskie słowa, które powtórzyła pielęgniarka. Kiedymajaczyłpan w gorączce,częstosłyszała tenazwiska. Zastanawiałyśmy się, co się za tym kryje. - Chciałbym sięo cośzapytać, jeślimi wolno, panno Vanderpoel. To jest tak. Widzi pani, ciludzie potraktowali mnie wyjątkowo porządnie. To znaczy mam na myśli lorda Mount Dunstana i wielebnegoPenzance. Nigdy bymsię tego nie spodziewał. Nigdydotąd nie widziałem lorda na oczy, a tymbardziej z żadnym nie gadałem, aletennaprawdę jest wporządku. mówię o Mount Dunstanie. No a ten drugi. czyli stary pastor. nikt mi dotąd tak nie przypadłdo serca. Wystarczy, żezałoży okulary i popatrzy naczłowieka, takżyczliwiei z ciekawością! No, a jakon mówi. jednym słowem, bardzo go polubiłem. A obajmówili przy pożegnaniu, że chętnie by mnie jeszczezobaczyli. Awięc właśnie o to chodzi, pannoVanderpoel,czy to niebędzie zbyt śmiałe, gdybym do nich napisałi poprosił, żebywpadlimnie zobaczyć, jeśli niesprawi im to za dużo kłopotu? Nie chciałbymokazać się zuchwałym. a może i tak nie przyjadą. więc, czy mogłabymi pani doradzić w tej sprawie, panno Vanderpoel? Beltyprzypomniała sobie ów wieczór,kiedy przy pożegnaniu rozmawiali z Mount Dunstanem, a cienie stawały się coraz dłuższe. Niewiele o nim wiedziała, ale przypuszczała, że wpadnie odwiedzićniefortunnego rowerzystę. Nie znałastarego pastora,ale po tym cousłyszała, czuła,że pragnęłaby go również zobaczyć. - Myślę, że możepan napisać kilka słów - powiedziała. -i przypuszczam, żewpadnąz wizytą. - Naprawdę? Awięc zrobię to. Wielebym dał, żeby ich znowuspotkać. Mówiępani, oniobaj. to jest to. rozdział XXVIISamo życieNastępnego ranka, idącna plebaniętużpowizycie listonosza,Mount Dunstan wpadł napastora, którywłaśnie zdążał do niego. Każdy z nich dzierżył w ręku list;spojrzeli na siebie z uśmiechem. - Od Seldena- rzekł Mount Dunstan. -Atwój? - Od Seldena - odparł pastor. -Biedak miałpecha. Chociażzdrugiej strony. czy to aby na pewno pech? On taknie uważa. - Też mi to pisze -dodał Mount Dunstan. -i zgadzam się z nimw pełni. Wielebny Penzance odczytał swójlist na głos. Drogi Panie,Chciałbym zawiadomić, że kiedy zjeżdżałemz górki w parkuStornham, rower się wywrócił,a ja rozbiłem sobie głowęi złamałem nogę. Jako że jestem z dalekaod mamusi,byłbymw niezłychtarapatach,gdyby nieuprzejmość pannyVanderpoel ijej siostry,lady Anstruthers. Zajęły się mną, jak gdybym był conajmniejksięciem'Albertem Edwardemi miał atak wyprostka (przepraszam,jeśli napisałem to nieprawidłowo). Dostałem doktora i pielęgniarkę. SzanownyPanie, spytałem pannę Vanderpoel, czy nie wlezę z kopytami wpańskie sprawy, jeśli napiszę do Pana ispytam, czy nieznalazłby Pan chwiliczasu, hymnie odwiedzić. Bardzo by mnietoucieszyło. G. Selden- Słowo honoru - skomentował pastor z przyjaznymentuzjazmem. - Polubiłem tegochłopaka. Nie chce "włazićz kopytami"nieproszony! To ładnie z jego strony, i jakie to obrazowe! - Pojedziemyodwiedzić goteraz? -spytał Mount Dunstan. -Godzinka z tym młodym człowiekiem i panną Vanderpoel dobrze namzrobi. - Bez wątpienia- zgodził się pastor. -A więc jedźmy. Mamnadzieję, że nie proszeni"nie wleziemy z kopytami"do salonu ladyAnstruthers zbytwcześnie. Ale w końcu choregomożna odwiedzaćo każdej porze i ladyAnstruthers nam to wybaczy. Ruszyli za niecałą godzinę. Śmiejącsięrozmawiali, a kopyta koniwybijały wesołyrytm na gościńcu. Kiedy przejeżdżali przez Stornham,dostrzegli tu wiele zmian. Nie było ani jednej wytłuczonej szybkiw oknie, ani jednej dziury w płocie, czy wiklinowej furtki zwisającej najednym zawiasie, ogródki odfrontu przybrały nowąpostać, w oknachpojawiły sięfiranki, a naparapetach stały doniczki z kwitnącymi roślinami. Gdyzajechaliprzed dwór, panna Vanderpoel właśnie schodziłauśmiechnięta ze schodów. Wyraźnie ucieszyła się z gości. - Jak tomiło, że panowieprzyjechali - mówiła, gdy idąc przez sieńzdążali do bawialni. -Właśnie zapewniałam chorego, że panowie goodwiedzą. Zastanawiał się, czynie pozwoliłsobie nazbyt wielkąśmiałość. - Jednym słowem,czy "nieproszony nie wlazł zkopytami" -zauważył wielebnyPenzance. -Myślę, że takto ujął. - W samejrzeczy. Obawiał się również, że zapraszanie panówbyło z jego strony zuchwałością. - My również- zaznaczyłpastor z rozbawieniem - obawialiśmysię, że wleziemy tu nie proszeni z kopytami. Roześmiali się serdecznie, a doich radości dołączyła się przybyławłaśnie ladyAnstruthers. Razem udali się do pokojuchorego. Po jakimś czasieBetty i Mount Dunstan zostawili Seldena naprzyjaznej pogawędce z pastorem. Mount Dunstan poprosiłbowiem,by pokazała mu ogrody. Pragnął zobaczyć te wszystkie cuda, o których tyle słyszał. 140Zaniedbane trawniki zostały skoszone, przystrzyżonei wyrównanei teraz rozpościerały się wokółjak zielonyaksamit; gazony otaczających je kwiatów skrzyły się kolorami. Betty machnęła ręką, ogarniając te wszystkie śliczności. - W swojej ignorancji sądziłam,że przyjdzie mi czekać na kwiatydo następnego roku; zupełnie nie pomyślałam, że można kupićsadzonki od ogrodników ipielęgnując je doprowadzić do zakwitnięcia. Ilerazy widziałam jakKedgers, pobladły z niepokoju obserwował świeżoprzesadzone roślinki,które zdawały się nieprzyjmować. Ale w końcuzawszeunosiły pąkiku słońcu. Nigdynie miałam ogrodu. Ten też niejestmój, ale żyję nim. razem zKedgersem. Przeszli przez ogrody kwiatowe i warzywne,obejrzeli niegdyś zwalone mury, terazodbudowane przyużyciu starej cegły. Odwiedziliszklarnie itam natknęli się na Kedgersa, zatopionego w pracy,leczuszczęśliwionego zpowodu gości, przed którymi mógł siępochwalićswymiskarbami. Kiedy opowiadał o kwiatach, oczy staregoczłowiekanie opuszczały ani na moment twarzy Betty. - Tenjuż nabrałtrochę siły,panienko - zauważył, gdy mijalikwitnące cudo. -Dobrzemu zrobiła nowa ziemia; ma teraz dużolepszykolor. Betty pochylała sięnadkwiatami,jakby tobyły jej własne dziecii czule dotykaładelikatnymi paluszkamilistków. MountDunstan widząc to, zrobił krokwjej kierunku. Pierwszy razw życiupoczuł zwykłąradość nie zatrutą żadną goryczą. Stary Doby, przesiadującycałymi dniamiw oknie z fajką w zębachi gazetą na kolanie, zaczął nagle uważać życie za serię niespodzianek. i cieszył się, że okno jego chatki wychodzi na wiejską drogę. Przeztylelatwolałswój cichykątprzykominku, gdzie zawsze mógłsięogrzać wpatrzonyw żar itańczące płomyki. Wówczas zdawały się141RozdziałXXVIII, Nowepodejście. jedynymi rzeczami wartymi oglądania; jedynymi rzeczami żywymi. Języki płomienia były błękitne u podstawy, a złote u szczytu i wesołofalując wgryzały się w bryłki węgla, którewkrótce rozżarzały się i pryskały iskrami. Z tegowidoku czerpał rozrywkę i zadowolenie. Nic pozatym nie działo się w wiosce ciekawego. Znał każdego jej mieszkańca,a jedyne co mógł usłyszeć to starehistorie o ogłupiającejpracy i ciężkich czasach. Teraz jednakwolał siedzieć przy oknie. Drogąprzejeżdżałyzaładowane wozy, a woźnice pogwizdującprowadzili konie przy pysku. Widziało się też nowe twarze robotników najętych do pracy we dworze. czasamibezczelnych młodzików, którzy żartowali zładnymidziewczętami i pokrzykiwali, jeśliktóraś przypadkiem znajdowałasięw pobliżu furtki. Stary Doby chichotał, wspominając dawne czasy,kiedy to i on był takimmłokosem i taksamo flirtował z dziewczętami. Tak, tak, mój Boże! Byłwtedytakimśmiałkiem, że trudnoze świecąznaleźćdrugiegopodobnego! Co kilka dni wolno jechałydo dworuciężko ładowne, okryte furgonyz Londynu. Przyjemnie było zgadywać,co tam w nich może się znajdywać. A piękne rzeczyzamawiano teraz dla dworu! Puste pokojepowoli wypełniały cudowne meblei inne wspaniałości. Dwór zaczynałprzypominać nawet Westerbridge,a przynajmniej tak mówiły kobiety. Zresztą warto było się teraz przysłuchiwać ichrozmowom, bojuż nieopowiadały tylko okokluszu czy zdartych butach dzieci. Od nichtostaryDobydowiadywałsię wszystkiego. Gościńcem przejeżdżały również eleganckie powozy zaprzęgniętewpiękne konie o dzwoniącej srebremuprzęży; na koźle zawszesiedział rosły stangret, a obok niego lokaj. Takich widoków Stornhamdawno nie oglądało. Stary Doby chichotał i zacierał ręce. - Kiedy zobaczyli jąraz, na pewno zjawią się poraz drugi -powtarzałdrżącymgłosem i codzień wyglądał niecierpliwie, czy niejadągościedo dworu. Jeśli mijał dzieńczy dwa, aniktnie przejeżdżajchmurzyłsię i oburzał czując, że zaniedbująpanienkę Betty. - Nikogo dzisiaj, nikogo wczoraj. Co za ludzje żyjąw naszychczasach! Odwiedziła goteż stara pani Welden, żeby obejrzeć fajkę, poczymzaczęła wpadaćprawie co dzień na pogawędkę. W porównaniu z nimbyłaprawie młoda,a poza tym przynosiłamu smakowiteploteczki142i sam się przy niej czuł odmłodzony. Jegofajka i jej cotygodniowedostawy żywności stanowiły niewyczerpany temat rozmów. Kiedy jakcorokuzaczęły się przyjęcia w ogrodach, staryDobyuszczęśliwiony dzień po dniuobserwował, jak jaśnie pani zsiostrą,w barwnych toaletach, przejeżdżały koło jego domku. Któregoś dnia, gdy zdążałyna takie garden party,zatrzymały nachwilę powóz przed chatką staruszka i Betty wpadła go odwiedzić. Miała suknię wkolorze bladobłękitnego powoju, a w ręku trzymałakilkakwiatów i książkę. Dobywstał idotknął zszacunkiem czoła,a pani Welden dygnęła. Oboje spoglądali na nią z uwielbieniem. - Opowiadałam wamkiedyśo Wenecji. To właśnie książka z obrazkami o tym mieście zbudowanym na wodzie, gdzie zamiast ulic sąkanały. Możecie jąsobie razem obejrzeć- położyła książkę i kwiatyobok niego. - Jadę do zamkuw Dunholm na przyjęcie. Któregoś dniawpadnę i opowiem o tym. Oboje stali w oknieoczarowani, kiedy wąską dróżką szła do powozu pomiędzy rabatkami pachnącego groszku idzwoneczków. - Wiesz, tak naprawdę, to odwiedziłamich, żeby pokazaćmójstrój-powiedziałasiostrze,kiedy ruszyły dalej. -Wnuczkadziadka Doby'egomówiła mi, że on i pani Welden kłócą się, w jakich kolorachzwykłam chodzić. Kiedy odkładałam książkę na stoliczek, czułam, jakstaruszek drżącą ręką dotknął rękawa mejsukni. Myślał, że tego niezauważyłam. Na przyjęciach też stanowiła przedmiotżywego zainteresowania. Wysoka dziewczyna o smukłej szyi, wspaniałejcerze, gęstych, kruczoczarnych włosach odcinała się ostro na tle wyblakłych angielskichblondynek. Rozalia obserwowałają z czułością, wspominając dziewięcioletnią, długonogą, nieposkromionązłośnicę. Zawsze była indywidualnością, nawetw czasach dzieciństwa. Na przyjęciu w zamku Dunholm budziłapowszechne zainteresowanie, lcóż w tym dziwnego -mówili sobie goście. - W końcu,nicbardziej stosownego dla lordaWestholt. Łączyw sobie szlachectwo z majątkiem. Natomiast bogactwo Vanderpoelów ustawiich w szeregach arystokracji. Oboje, lordi lady Dunholm, zdają się bardzolubić pannę Vanderpoel i chętniez nią gawędzą. - Takieokazjestanowią jakbytowarzyskispis ludnościhrabstwa-opowiadałjej lordDunholm. -Zapraszamy wszystkich sąsiadów,a oni nas. To taki przyjacielski obowiązek. 143.-Ale nie widzę tulorda Mount Dunstana - zauważyła Betty. - Czyzostał zaproszony? Nie ukrywała wcale, że jest nim zainteresowana, i że go wygląda. Lord Dunholmchwilę sięwahał, podobnie jak jego syn, kiedy pannaVanderpoel wymieniła zakazane nazwisko. Leczspojrzał na nią poojcowsku i zdecydowałsiępodjąć temat. - Moja kochana,młoda damo - spytał. -Czyoczekiwałaś, żegotuspotkasz? - Tak, chyba tak-odparła Betty z wolna. -Prawdę mówiącmiałam nadzieję. - Naprawdę! Czy ten młody człowiek panią interesuje? - Znam go bardzo mało. Ale interesuje mnie. i powiem panudlaczego. Zatrzymała się w pobliżu ławeczki pod drzewem i usiedli tam oboje. Opisała obrazoworudowłosego pasażera "Meridiany", nieokrzesanego i ponurego, aż do chwili,kiedy stojąc twarzą w twarz wiedzieli,że jeżeli dojdzie do najgorszego, będą mogli polegać tylko na sobie. Potem już się niepojawił i toteż jejsię spodobało. Kiedyopowiadała,jak wzięłago za gajowego, kiedy oprowadzał ją poswych ukochanychzakątkach, lordDunholmsłuchałz wielkim zajęciem i zmienionymwyrazem twarzy. - Bardzo mnie to zainteresowało, gdyż rzuciła panizupełnienoweświatłona tęhistorię - powiedział w końcu. -Uprzedzenia wobec lorda Mount Dunstana musząbyć gorzkąpigułką doprzełknięcia dla mężczyzny takdumnego jak on. Czy totylko uprzedzenia? Co takiego właściwie uczynił? Lord Dunholm chwilę milczał. - Prawdę mówiąc zastanawiam sięwłaśnie -powiedziałwreszciewolno - czy to słuszne uprzedzenie. Nigdy nie słyszałem, aby onosobiście cokolwiek uczynił. poza tym,że chodził ponury i był synemswegoojca i bratem swego brata. - i pojechał do Ameryki - dodałaBetty. -Tego mógłbysobieoszczędzić. ale nie możnAgo czynićodpowiedzialnym za rodzinę. Jeśli tojest wszystko. uprzedzenienie jest słuszne. - Nie, nie jest- zgodził się lord Dunholm. -i czujęsię winny, boje podzielałem, i to pani, panno Vanderpoel, sprawiła, że przemyślałemtę kwestię na nowo. 144 Rozdział XXIXWątekG. SeldenaLord Mount Dunstan ipastor Penzance odwiedzalichorego co kilkadni,dzięki czemu między dworami nawiązane zostałybliższe stosunki,niż byłoby to możliwe w normalnymukładzie rzeczy. Selden ogromnieprzywiązałsię do pastora, pokochał go z całego serca. Godzinamigawędzili, a w tym czasie MountDunstan przebywał w towarzystwieBetty. Spacerowali po ogrodach, przesiadywali w cieniudrzew, rozmawiając i poznając się coraz bliżej. Któregoś popołudnia ladyAnstruthers zjawiła się w ogrodach, wiodąc za sobą lordaDunholma i lorda Westholta. Podczasgdy lordWestholtdołączył do pastora i Seldena, lord Dunholmzaczął rozmawiać z MountDunstanem. Sytuacja była raczej delikatna. Przypadkowe spotkanie sąsiada, którego z różnych przyczyn nie spotykało sięod dzieciństwa oraz próba puszczeniatych latw niepamięć, wymagałynie ladataktu. Jednak lordDunholm potrafił się znaleźć w każdejsytuacji. Zdawałsię nie pamiętać o czymkolwiek pozatym, że zamłodych lat znał ojca Mount Dunstana; z zainteresowaniem dopytywałsięteż o podróż młodego człowieka do Stanów. Tego dnialekarz oznajmił, iż Selden może pierwszy raz wstać. Pastor zaproponował, aby próba została przeprowadzonanatychmiast. - Oczywiście - powiedział Mount Dunstan. -Proszę mipozwolićsobiepomóc. Podszedł bliżej, a wówczas pełen dobrej woli Westholtstanął podrugiej stronie inwalidzkiegofotela. Wspierając Seldenaz obu stron,pomoglimustanąć na nogach. - Dziękujępanom bardzo. Wszystko w porządku! zawołałzaczerwieniony zwrażenia pacjent. - Mogę stać o własnychsiłach. Dziękuję bardzo. 10 - Tajemnica dworu. 145.Wspierającsię na ramieniu Mount Dunstana,zrobił kilka kroków. Najwyraźniej niedługo już miał być inwalidą. Widząc to pastor zaprosiłgo natydzień w gościnę na plebani! , jaktylko będzie mu wolno podróżować. Lord Dunholm i MountDunstan sporo tego popołudnia rozmawiali. Za przyjaznąuprzejmością starszego człowieka ukrywała się chęćbliższego poznania młodego mężczyzny. Zanim się rozstali, to cousłyszał,otworzyło mu oczynajegoprzeszłość. Tegożwieczoru ojciec isyn długo rozmawiali wpalarni zamkuDunholm o tym przypadkowym spotkaniu. Być może jednak źle osądzali Mount Dunstana. Co prawda ciężko poznać człowieka w ciągujednego popołudnia, alemieli wrażenie, że się co do niego nie pomylili. - Jesteśmyraczejkonserwatywni w swoich uprzedzeniach - zauważył w końcu Westholt. -i wcale nie wbija mnie w dumę,że uważamy swoje poglądy zaoczywiste i jedynie słuszne - podsumowałjegoojciec. -lwarto chybazauważyć- dodał wyjmując cygaro zust, uśmiechając sięistrzepującpopiółdopopielniczki - że gdyby nie panna Vanderpoel, nigdy byśmynawet nie pomyśleli, że postępujemy niesprawiedliwie. A tak się zawsze szczyciliśmyswoją bezstronnością. PóźnympopołudniemBetty wyszła na kamienny, kwadratowy taras, zktórego rozpościerał się widok na ogrody. Wtapiały się w zieleńotaczającego jezewsząd parku,kwieciścierozpościerającego się ażpohoryzont. Betty spoglądała na nie w zadumie. Bez wątpienia Kedgers zdziałałcuda. Mógł być dumny z równo przystrzyżonychtrawników i usianychlazurowym, purpurowym iśnieżnobiałymkwieciem gazonów. Nad nimi146Rozdział XXXPowrótgórowaływyższe rośliny zwieszając różnokolorowe pąki. Tylko wytężona praca,pełna poświęcenia i modlitwy, mogła sprawić takie cuda. Zabiedzone dotychczas rośliny zachęciłdodalszego życia, a nowozakupione posadził w wilgotnej i bogatejziemi pieczołowicie przygotowanej na ich przyjęcie. Troszczącsię o nie inie spuszczając ich anina chwilę z oka sprawił, że nawet niezauważyły przesadzenia. Niewiele by zdziałał bez pomocy, lecz przydzielonychmuogrodniczkówpotrafił natchnąć częścią własnych ambicjii poświęcenia. W rezultacieBetty miała przed oczami widok, który nawet osoby znające się naogrodach, jak na przykład lord Dunholm, wprawiał w zdumienie. -Skoro dano mi szansę, są i kwiaty -odparł z głębi serca Kedgers, kiedy Betty dla zachętypowtórzyła mu pochwałę lorda Dunholma. - Żadna z tychroślineknieczekała na wodę czypożywienie,żadna nie skarżysię, że rośnie w niewłaściwym dla niej miejscui niedostaje tego, doczego jest przyzwyczajona. Nie muszączekać nadeszcz, bo je podlewamy z konewek a i pogoda, dzięki Bogu, jest imżyczliwa. Betty zeszła schodami do ścieżkiwędrującejpomiędzy kwiatowymigrządkami,rozglądającsię wokół z przyjemnością. Wrażenie zaniedbaniaiopuszczenia zniknęło bez śladu. Buttle iTim Soames otrzymali przywileje równeKedgersowi. - To wszystko musibyć wykonane szybko -powiedziała im pannaVanderpoel. -Jeśli nie starczy dziesięciuludzi, trzeba nająć dwudziestu, jednym słowem tylu, ilu wykonatęrobotę prędko. Najważniejszyjest czas i to czas macie oszczędzać. Czas był ważniejszy odpieniędzy. Dotychczasowe doświadczeniestolarza było wręcz odwrotne; czasnic nieznaczył, skoro nie dostawało się zań zapłaty. Skoro jednak czas zaczął oznaczać pieniądze,sytuacja całkowicie się zmieniła. Dotychczas mógł wbić parę gwoździ,pójść sobie, wrócić i robić swojedalej. Teraz jednak, odkąd płaconomu od godziny, zaraz by spytano, gdzie to zabawił tyle czasu. Nikt niemógł się obijać i robotnicy szybko zdali sobie z tego sprawę. Tak więci tuwiele dokonano. Betty obeszła wszystkie roboty z uczuciem głębokiego zadowolenia. Posiadłość była nie do poznania. Remontowanocieplarnie,budynki gospodarcze, stajnie. Wszędzie wrzała robota. W samym dworze również pracowali malarze, tapicerzy,sztukatorzyi stolarze, lecz większość robót wykonywano na zewnątrzbudynków. Na podwórcu przed stajnią pracowali parobcy, a towarzyszący jej147. w przejażdżkachstajennywidząc Betty zasalutował. Zajrzała i do koni. Kiedy wchodziła do ich boksów, uskakiwały na bok robiąc jejmiejscei rżały cichopełne uzasadnionej nadziei,że dostaną cukier i chleb. Przysmaki te spoczywały w szafce czekającjejwizyty. Głaskałaaksamitne chrapyipoklepywała gładkie boki rozmawiając chwilę z Masonem. Następnie nogi same poniosły ją do parku. Spacer poparkubyłzawsze przyjemnością. Wędrowałagłęboko zamyślona. cienista, zielona cisza wprost ją przyciągała. Letni wietrzyk delikatnie poświstywałw gałęziach lekko nimi poruszając,aleja pocętkowana była plamkamisłońca, a zewsząd rozlegały się ptasie śpiewy i nawoływania. Szła cała w bieli, od delikatnego pantofelka począwszy,a naopuszczonej parasolce skończywszy. Albosatysfakcja z dokonanegodzieła, albo cudowny nastrójletniego dnia,albo własne myśli sprawiły,że jej twarzpromieniała; wargi były jeszczeczerwieńsze, policzkibardziej zarumienione, a oczy lśniły błękitem. Przystanęła by rzucić okiem na nadchodzącego alejąnieznajomego mężczyznę. Nie wyglądał na robotnika. Wszyscy pozatymprzyjeżdżalikonno lub powozem; ten człowiek zaśszedł pieszo. Nie stary i niemłody, nie był zbyt atrakcyjny. Cośjednaksprawiło, żespoglądała nańz ciekawością,w miarę jak się zbliżał. Mężczyzna również rozglądał sięwokółzdziwiony i zezmarszczoną gniewnie brwią. Już kiedyprzechodził przez wieś, dostrzegł tamnieoczekiwane zmiany; kiedy dotarł dostróżówki i ze znanychtylkosobie powodów odesłał dwukółkę zestacji, zauważył idealny stanbramy i stróżówki. Aleja wjazdowa oczyszczonabyła zchwastów idoprowadzona do porządku,oba skrzydła bramy nowe isolidne. Idącdalej aleją dostrzegł o jakieś sto metrów wysoką dziewczynę w bieli,która baczniego obserwowała. Rzeczy nieoczekiwane zawszegoirytowały. Wystarczająco go rozgniewało, że posiadłość, która wkońcu była jego własnością, zmieniłasię do niepoznaki. Poza tym ostatniomiał nieprzyjemne przejścia, po których czuł się oszukany i ośmieszony. Tylko kobieta może tak oszukać i ośmieszyć mężczyznę. Gorzkąpociechą była nadzieja, żezaraz wyładuje złość, jaka gorozsadzałana innej kobiecie, która nie ośmieli się miećmu tegoza złe. - Co się tu dzieje,u diabła -mamrotałna widok nieznajomejdziewczyny. -Czyżbyśmy zrobili wdomu przyjęcie? -Po czym, kiedynieco sięprzybliżył, dodał półgłosem: - Niech to diabli! Co za figura! Bettyrównież dostrzegła go wyraźniej. Z pewnością znała skądśtętwarz, chociaż minione latapogrubiły izmieniły itak toporne rysy. Nagle przypomniałasobie ten wyraz oczu. wyraz, którego tak nienawidziła wdzieciństwie. Nigel Anstruthers powrócił z prywatnych wakacji. Spokojnie postąpiła parę kroków w jego stronę. Spojrzelisobieprosto woczy. Po nocy czy dwóch spędzonych wLondynie, jego oczynabiegły krwią, a ich wyrazbynajmniej nie byłprzyjazny. Onteż przemówił pierwszy i być może niebył nawet świadomyokrzyku, jakimu sięwyrwał. Ale on też właśnie zorientowałsię, kogoma przed sobą. Te oczy widział ostatni raz dwanaście lattemu wtwarzy paskudnego,długonogiego dzieciaka. A jego osobistanienawiśćdo smarkuli była, jaksądził, absolutnie usprawiedliwiona, i oto teoczyspoglądały naniego z twarzymłodej piękności. bo bezwątpienia tobyła piękność. - Do diabła! -wykrzyknął. -To Betty! - Tak - odparłaz uprzejmym uśmiechem. -Towłaśnie ona. Mamnadzieję, że ma się pandobrze. i wyciągnęłarękę. "Śliczną rączkę" -powiedział sam do siebie ujmując ją. "i co zaoczy ocienione wspaniałymi rzęsami! Czy nie są nieco szelmowskie? "Miał tęnadzieję,skoro znalazła siętutaj w taki sposób. "Ale,u wszystkich diabłów, comiała znaczyćjej wizyta? " Nie brakowało mu przebiegłości, byw tej sytuacji zadać to pytanie. Leczwgniewie mógł tylkopopełnićjakieśpożałowania godne błędy. Chociaż zaskoczonyi niezadowolony, przecież nie wpadałwfurię. Zresztąte rzęsy i figurapoprawiły mu humor. Jakkolwiek i pocokolwiek przybyła, warto byłonaniej zawiesić oko. - Skąd mogłemsię spodziewać, że zastanę tu taką wspaniałąistotę? -oświadczył z przyjazną ironią. -Nie zasługujęna takieszczęście. - Tobardzo uprzejmie z pana strony - odparła Betty. Myślał pośpiesznie, jednocześnie niespuszczając z niej oka. Prawdęmówiąc wiele miał do przemyślenia w tak niespodziewanej sytuacji. - Wybaczy mipani, że taksięjej przypatruję? -dodał z "ohydnym,obleśnym uśmieszkiem", jakby określiła go Rozalia. -Kiedywidziałempanią ostatnio, była panidziewięcioletnim, zawziętym, amerykańskim149. dzieckiem. Użyłem słowa "zawziętym", gdyżjeśliwolno mi to powiedzieć, była w pani pewna "zaciętość". - Pobierałamodtąd nauki wprzeróżnychszkołach,by to ukryć -odparłaz uśmiechemBetty. -Czy mogę spytać,kiedy pani przybyła? -Wkrótce po tym, jak wyjechałpan za granicę. - Rozalia nie zawiadomiła mnie opani przyjeździe. -Nie znała pańskiego adresu. Zapomniałpan go zostawić. Zrobił błąd izdał sobie z tegosprawę, lecz ona anisłowemniezdradziła, żeto zauważyła. Umilkłna chwilę, wciąż jąobserwująci myślącintensywnie. Przypomniał sobiewyremontowane okna,dachyi płoty na wsi, bramę wjazdową istróżówkę. Kto, u diabła, tego wszystkiego dokonał? Jak mogła w towszystko być zamieszana zwykła,ładna dziewczyna? A przecież bez wątpienia tu stała. -Kiedy przejeżdżałem przez moją wieś - podjął rozmowę. -dostrzegłem w niej mnóstwo zmian. Myślę, że potrafi mi pani je wytłumaczyć. - Mam nadzieję, żetezmiany są po pana myśli? -Całkiem. całkiem - warknął. - Chociażmuszę przyznać, żetrochę mnie zdumiewają. Jestem zięciemamerykańskiego multimilionera, ale nie stać mnie na takieremonty. Nie mógł się powstrzymać i nie dodać tej małej złośliwości. Leczpo raz drugi spostrzegł, że zrobił głupstwo. Zresztą jej bezosobowaodpowiedźw niczym go nie objaśniła. - Niestety,nie byliśmy w stanie się z panem skontaktować. Aleponieważ najlepiej było zacząć remont odrazu, zasięgnęliśmyporadyw spółce panów Towlinson Sheppard. -My? - powtórzył. - Czymam przyjemność - mówił dalej lekkowykrzywiając usta - gościć w Stornham również pana Vanderpoela? -Nie. jeszcze nie. Jednak skoro ja byłam na miejscu, spotkałamsię z prawnikiemi poprosiłam o poradę i zgodę na remont. zamiastmego ojca. Gdyby dowiedział się,jakbardzo pilny jest remont, uczyniłby to dawno z myślą o Ughtredzie. Mówiłabezosobowymtonem osoby, która podajeoczywiste faktyi niewidzi potrzebyich objaśniania. -Czy mam przez to rozumieć, że pan Vanderpoel wynajął kogośdo kierowania i nadzorowania robotami? -spytał. 150- To wcale niejest takietrudne. Trzeba było tylko nająć robotników' echowychnadzorców. Na jegotwarzy pojawił się dziwny wyraz. - Słowo honoru, to zupełnie nowypomysł - powiedział. -Czy to"^żliwe. jak pani widzi, wiem co nieco o Ameryce. czyto możliwe,że to pani winienem podziękować za te wszystkiecudowne zmiany? - Niemusi pan midziękować - powiedziała wolno, gdyżpogrążona była w myślach. -Poprostunie mogłam siępowstrzymać, by tego"1%zrobić. Chciała, by wszystko stało się dlańjasne, zanim spotka Rozalię. ^edziała, że zaskoczenie zpowodu jego pojawieniasię może pozba"""ćRozalię przytomności umysłu. A instynkt mówił jej, żeta cechajest"^jbardziej potrzebna w rozmowach z lordem Anstruthersern. -Opowiem panu o wszystkim -zaproponowała. - Możemypospa^rować sobie, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Nie miał. Chciał usłyszeć całą historię i to nie od swej nerwowej,9\jpiej żony,która ze strachu o wszystkim zapomni. Chciałwiedzieć,"^ czym stoi. jakie są zamiary jego teścia. a przedewszystkim jakies^ mocnei słabestrony gościa. To było w jego interesie. Dziewczyna"Powiadając nieświadomie odkryje, na ile próżności, uczuć, czy brakuoświadczenia może uniej liczyć, gdy przyjdzie sięz nią w przyszłościPorachować. Przysłuchiwał się przyglądając sięjednocześniejej oczom i figurę. Dzięki temu nie wpadł w furięsłysząc, jak olbrzymie wydatkiostały poniesione, które nic, ale tonic niedadzą jemu osobiście,"^itomiast wszystko synowi w przyszłości. Nie mógł nawet nic sprze^ć, ani zaciągać pożyczek na to konto. Posiadłość zostaładoprowa^ona do stanu świetności, jakiej nie znało ani jego pokolenie, aniPokolenie jego ojca. Ponieważ jednak nienawidził wiejskiegożycia, nie będzie czerpał korzyści z tych luksusów, lecz jego żona i syn. Pozatym ci ludzie. to znaczyta dziewczyna. byli na tyle przebiegli, byPostawić się w sytuacji,której nie mógłpodważyć nie tracąc twarzy. Opinia publiczna orzekła,że obsypanogo dobrodziejstwami iuczynio^o najbardziejwłaściwą rzecz we właściwy sposób, w dodatku za zgodą' wiedzą rodzinnych prawników. Wizytaw spółceTowlinson Sheppard^yłamistrzowskim pociągnięciem. Musiałodzyskać panowanienad sobą,^ięc zerknął na jej rzęsy. To był zupełnie nowy typ dziewczyny, a dla^gorozwiązłych gustów każda nowość stanowiławielkąpodnietę. 151.Prawdę mówiąc nie był pewien, czyjej uroku nie podnosił smak dawnejniechęci. W równym stopniugo odrzucała, co pociągała. Uosobiałasobą to, czego nienawidził. Przede wszystkim potęgęfinansową, któranie lęka się żadnegomężczyzny, choćby był w najgorszym humorze. Sam pożądał tej potęgi, lecz nie miał nadziei najejzdobycie, a złośćiszyderstwa nie odgrywałytu najmniejszej roli. Zdał sobierównieżsprawę, żejej umiejętność panowania nad sobą i przedsiębiorczośćnie będą łatwedo pokonania. Należał do tych niedobitków mężczyzn,którzy wierzą, że kobiety nie są zaradne, bowiem gdyby były,niedałoby się ich opanować. Przetrawiając temyśli, szedłu jej boku z miłym uśmiechem przysłuchującsię i rozmawiając. - Proszę mi wybaczyć to głupie zdumienie- powiedział. -W końcuto naturalne. unowo przybyłego. Na coBetty odparła z uroczym uśmiechem:- To było naprawdę wysoce niefortunne, że nawet pańscy prawnicy nieznaliadresu, pod którym pan przebywał. 'Cs^OoKiedy wreszciespacerując, zawrócili wstronę domu, przeddrzwiwłaśnie zajechałpowóz. Betty dostrzegła, że jej towarzysz uniósłbrwi. Lady Anstruthers powracała z przejażdżki. Lokaj zeskoczyłzkozła,a dwóch pokojowców stanęło u dołuschodów. Lady Anstrutherszeszła po schodkach powozu śmiejącsię, gdyż rozmawiała właśnie z Ughtredem, który jej towarzyszyłpodczas spaceru. W jasnej, perłowoszarej sukni, z różową parasolką,któraożywiała jej cerę, wyglądała bardzo korzystnie. Sir Nigelstanął, po czym przyłożył monokl do oka. - Czy to moja żona? -spytał. -Doprawdy! Zupełnie przypominami się Nowy Jork. Z miłym uśmiechem pospieszył kupowozowi. Zawszelubił Rozalięzaskakiwać. Oczywisty rezultat mile łechtał jego poczucie władzy. Idąca za nim Bettywidziała wszystko. Pierwszydostrzegł go Ughtred i cicho, pośpiesznie powiedział domatki:- Mamo! łon jego głosu wystarczył. Zaskoczona Rozalia gwałtowniesięodwróciła. Różowa parasolka przestała dodawać jej kolorów. Prawdę152mówiąc parasolka opadła na bok, a Rozalia stała znieruchomą,pobladłą twarzą. - Mojadroga Rozalio - powiedziałNigel podchodząc bliżej. -Niewydajesz się zadowolona z tego, że mnie widzisz. Pochylił sięipocałował ją nibyoddanymąż. Wiedząc,coto oznaczałoiwidząc twarz Rozaliibiernie poddającej się tej pieszczocie,Bettyzamarła. Po małżeńskimprzywitaniu Nigel obrócił się w stronęUghtreda. - Wyglądasz wyjątkowo dobrze -powiedział. Betty podeszła bliżej. - Spotkaliśmy się w parku, Rozalio - wyjaśniła. -Gawędzimy jużdobrepół godziny. Atmosfera ostatnich trzech miesięcy bardzo uzdrowiła zszarpanenerwy lady Anstruthers. Jakoś udało jej sięodzyskać panowanie nadsobą. Nigelrównież tozauważył, gdywreszcie przemówiła. - Byłam zaskoczona, gdyżnie spodziewałam się ciebie-wyjaśniła spokojnym głosem. -Myślałam, że wciążprzebywasz na Riwierze. Mam nadzieję,że podróż do domu miałeś przyjemną. - Miałem wyjątkowo przyjemną niespodziankę, spotykając tu twojąsiostrę - odparł. Po czymweszli do domu. -oG^Oo-=W drodzedo bawialni Nigel rozglądałsię wokół zciekawością. Wwiosce poczynionozmiany nalepsze,leczznaczniewięcejzrobionotutaj. Mając wpamięci wyleniałyłeb tygrysa i wytarte dywany, sir Nigeltylko unosił brwi w zdumieniu. Zostawił dom wruinie, a zastał gourządzonym gustowniei luksusowo. Może by go to i ucieszyło, gdybynie towarzyszące okoliczności. W obecnej sytuacji wolałby, żeby raczej zrobionomniej i gorzej. Tymczasemwszystko wykonane byłofachowo i w znakomitymguście. Został obrabowanynawet z przyjemności wypowiedzenia paru wyniosłych,szyderczych komentarzy. Bawialnię urządzono czarująco i wypełniono kwiatami. Bettyz Rozalią stały przy otwartym oknie. Bez wątpienia ramiona jego żonynabierały zpowrotem kształtów. W każdym zaś razie kości już tak niesterczały. Lecz po co spoglądać na ramiona żony, kiedy można sycićwzrok aksamitną bielą skóry jej towarzyszki. - Proszęmiwierzyć - zauważył zbliżając się - że jestem naprawdęzaskoczony. Właśnie przed chwilą spojrzałem przez oknonaogrody. 153.-Towszystko zasługa Betty -powiedziała Rozalia. -Toteż ani przez chwilęniepodejrzewałem o to ciebie, mojadroga - oświadczyłzuśmiechem. - Kiedy tylko dostrzegłem Bettystojącą walei,domyśliłem się,żetoona naprawiła kominy w wiejskichchatach i zawiesiła nowąbramę. Nie mógłoderwać od niej oczu. - Zżalem wspominam, że kiedyś byliśmy nieprzyjaciółmi -zauważył. -Obawiamsię, że byliśmy - brzmiała beznamiętna odpowiedźBetty. - Jestem pewien, że stałosię to z mojej winy. Błagam,by paniotymzapomniała. Skoro to pani dokonała tych cudów, czymoże mniepani jutro oprowadzićpo posiadłości iwszystko pokazać? KiedyBetty znalazła się w sypialni, zwolniła jak najprędzej pokojówkę iczekała na Rozalię. Nie miała dotąd okazji porozmawiać z niąsam na sami pewna była,że Rozalia do niejwstąpi. Pojakiejśpółgodzinie usłyszała pukanie. Tak, to była Rozalia. Niedawny rumieniec zniknął z jej twarzyi wyglądała na zgnębioną. Podeszłado Betty, ciężko usiadław fotelui ukryła twarz w dłoniach. - Tak mi przykro,Betty -wyszeptała. -Ale to nic nieda. - Conicnie da? -spytała Betty- Nic. Te lata sprawiły, że jestem tchórzem. Chyba zawsze takabyłam, alew Nowym Jorku nigdy nie musiałam się niczego bać. - A czego sięboisz teraz? -Sama niewiem. i tojest najgorsze. Boję sięjego. po prostujego. wyrazu oczu. tego, co knuje w skrytości. Cała moja siłaznika,kiedy onjest wpobliżu. - Coci powiedział? -spytała Betty. - Przyszedł do mojej garderoby, usiadł i mówił. Rozglądał siędokołaiudawał, że wszystko podziwia. Ale chociaż nie szydził, jegooczy robiłyto za niego. Mówił o tobie. Że jesteś bardzo mądra. Niewiem, jak on to zrobił, ale zdołał mi przekazać, że to poniżającei przebiegłe byćmądrą kobietą. Insynuował takie rzeczy, że robiło misięgorąco. Wyciągnęłarękę ichwyciładłoń siostry. - Betty, Betty- powiedziała błagalnym tonem. -Nie rozzłość go,proszę cię. 154-Nie zamierzamzaczynać od rozgniewania sir Nigela -oświadczyła Betty. - i niesądzę, aby on pragnąłmnie rozgniewać. Przynajmniej na początku. - Nie, on tego nie zrobi! -zawołałaRozalia. Ale pamiętasz, coci powiedziałam,kiedy po razpierwszy o nim mówiłyśmy? -A czy pamiętasz- brzmiała odpowiedź Betty - coci powiedziałam, kiedy po raz pierwszy spotkałyśmy się wparku? Gdybyśmy terazzatelegrafowały do Nowego Jorku, otrzymałybyśmy odpowiedźwkilkagodzin. - On niepozwoliłby nam na to - powiedziała Rozalia. -Zdołałbynas powstrzymać. tak jak skończył z moimi listami do mamy. albojakzapobiegłmojej ucieczce. Och, Betty, ja go znam, a ty nie. - Poznam golepiejpo kilkudniach, i muszę to zrobić. Muszęnauczyć się gowyczuwać. Powiedział coś więcej, prawda, Rozalio? Co to było? - Poczekał, ażwyjdzie pokojówka - wyznała niezbyt chętnie Rozalia. -Po czym samwstał, ale nim wyszedł, położył ręcena oparciumego krzesła i powiedział przyciszonym,dziwnym głosem: "Nie próbujmnie oszukać, moja panienko i przestrzeż przed tym twoją siostrzyczkę. Obiebędziecie miałypowody,żeby tegożałować". Mówiła jak zahipnotyzowana i Betty to zauważyła. - Tak,jeśli ja jestem mądrą kobietą -powiedziała wreszcie. -Onjest bezwątpienia mądrymmężczyzną. Zauważył, żewładza wymykamu się z rąk. Więc zablefował. Sir Nigel nie zaprosił żony,by imtowarzyszyła, kiedy po śniadaniuprzypomniał Betty obietnicę oprowadzenia go po posiadłości. Wolałprzypatrzeć się swej szwagierce bez przeszkód. Żaden szczegół nie uszedłjego uwagi. Miałbystre oczy ibyłcałkiem praktyczny, jeśli to było wjego interesie. Teraz zaś musiał155RozdziałXXXISpacer. rozważyć, co zyska lub straci na skutek wizytysiostry żony. Niezamierzał nic stracić. jeśli tylko zdoła temu zapobiec. ani zosobistejwładzy ani z ewentualnych zysków. A mógł tego dokonać tylko dowiadując się dokładnie, zkim ma do czynienia. Betty stanowiła podstawowy element wtej zagadce, a zauważył, iż niełatwo ją rozgryźć. Jegoosobiste poglądy podpowiadały mu dwie, czy trzy metody zdominowania kobiety. Można ją było uwieść, obsypywać pochlebstwami,tyranizować lub dręczyć wyniosłą obojętnością. Jeślizdołał jakąś w sobierozkochać, zawsze mógł liczyć nato, że w tenczy w inny sposóbzmusi ją do uległości. Kobieta winna służyć mężczyźnie. Mimo żeRozalia była małą idiotką, przecieżokazała się w końcu pożyteczna. Zapewniła mu parę lat spokojnej egzystencji. Nie byłajednak wystarczająco użyteczna i czasami zastanawiał się, czy słusznie odseparował ją od rodziny. Może więcej byzyskał, gdyby zezwolił na ich wizytyi pod ich obecność udawał oddanego męża. Oczywiście,byłoby tostrasznie męczące, ale w końcu nie siedzieliby wStornham wiecznie. Jednak dwanaście lat temu niewiele wiedziałoAmerykanach, a pozatymlubił wpadać w złość i okazywać światu swój zły humor. Częstozaznaczałzpełną tolerancjilubością, jaki to ma choleryczny temperament idodawał,iżjest to jednaz cech prawdziwego mężczyzny. Luksus wpadania wfurię,ilekroć miał na toochotę, tymrazem zostałmu odebrany. Spoglądając naidącą obok wysoką dziewczynę domyślał się, że chwilowo musi trochę nad sobą panować. Wszystko, codotąd uczyniła, wskazywało na wielką rozwagęz jej strony. Jeślizamierzał się z nią porachować, musitrochę popracować nad metodami. To nie była Rozalia,na którą wystarczyło kiwnąćpalcem. Eksperymentalnie popróbował tego i owegopodczas spaceru. Najpierw z dystyngowanym patosemnapomknął o Ughtredzie. Betty zapewne może sobiewyobrazić - zaznaczył delikatnie -jaksmuci i rozczarowuje goposiadanie ułomnego syna. Z dystyngowanąrezerwą zdołał przekazać, że niekontrolowane ataki histerii Rozaliistanowiły przyczynę tego nieszczęścia. Oczywiście, była wówczasmłoda i rozpuszczona, a poza tym nigdy nie umiałanad sobą panować,biedactwo. Betty zdawała sobie sprawę, żemusi milczeć, jeśli chce ochronićsiostrę. Nie wolno jejbyłoani zaprzeczyć,ani się spierać. Jeśli to uczyni, Rozalia poniesie konsekwencje tego kroku. Poza tympodejrzewała,156że Nigel próbował tym sposobem dowiedzieć się, ile odkryła i jakie jestjej stanowisko w tej sprawie. Niedała się sprowokować. Mimo żebacznie ją obserwował, przypuszczająciż wysłuchała na tentemat płaczliwych opowieści Rozalii. Nawetsięnie zarumieniła. Był zdumiony. Czyżby Rozalia nauczyła siętrzymaćjęzyk zazębami? - Bardzo polubiłam Ughtreda - usłyszał tylko. -- Od razu sięzaprzyjaźniliśmy. Kiedybędzie starszy i silniejszy, kalectwo niebędzietak widoczne. Tomądry chłopiec. - Będziemądry, jeśli choć trochę będzie przypominać. -Tuzamilkł nagle i wzruszył ramionami. - Zamierzałem wypowiedzieć banał. Proszę o wybaczenie. Zapomniałem, że nie rozmawiam z angielską dziewczyną. To było tak głupie,że obróciła się, by naniego spojrzeć. Leczodpowiedziała z uśmiechem. - Proszę nie pozbawiać mnie komplementutylko dlatego, że jestem Amerykanką. Bardzo je lubię i od razu je odwzajemniam. - Jestpani bardzośmiała -odparł patrząc jejprosto w oczy. -Wprost cudownie śmiała. Amerykanki chybatakie są, jak przypuszczam. - Młoda diablica - mówił jednocześnie sobie w duchu. -Przepiękna młoda diablica! Zbiła mnie ztropu. Czuł się coraz bardziej nią oczarowany i togodenerwowało. Dziewczyna, która potrafiłago doprowadzić do takiego stanu, byłaniebezpiecznym przeciwnikiem. Nawet jakoprzyjaciółka stanowiłabyzagrożenie, gdyż tracąc dla niej głowę, zapomniałby o ostrożności,której nigdy dosyć w kontaktach z kobietami; zapomniałby, że to onma trzymać wodze w ręku. Przeszli ogrody,zwiedzili szklarnie, stajnie,a on wciąż nie dostrzegł w niej żadnej kobiecej słabostki. Nie byłaaniołem, lecz niemógłdostrzec w jejzbroiżadnegosłabego punktu. -Nie przestajemnie to wszystko zdumiewać - zauważył. -Chociaż nie powinienembyć zdumiony czymkolwiek, co pochodzi zpanikraju, i mimo pani oporów,nie przestanę pani uważać zamoją dobrodziejkę. Prawdę mówiąc, zawsze mówiłem Rozalii, że gdyby napisałado ojca, z pewnością też by touczynił. - Rozalia raz napisała, jakzapewne panpamięta -odparła Betty. -Doprawdy? - zauważył uprzejmie iwymijająco. -Obawiam się,157. że o tym nie wiedziałem. Mojabiednażonama własne poglądy w kwestii dysponowaniaswoim majątkiem. A więc Betty miała uwierzyć, żeRozalia schowała gdzieś pieniądzeprzesłane naremont i z samego skąpstwa pozwoliła, by przyszłaposiadłość jej synapopadła w ruinę. Gdyby nie wzgląd na Rozalię mogłaby teraz stanąć, popatrzeć muprosto w oczy ipowiedzieć:"To wszystko kłamstwo. Znamprawdę. "Sir Nigel dalejmówił. - Oczywiście, muszę pani podziękować nie tylko zarozbudzeniew Rozalii zainteresowania własnym wyglądem, ale i towarzystwem. Niektóre kobiety, kiedy już młodość jestza nimi i wyjdą za mąż, zdająsię tracić wszelkie zainteresowanie przyjaciółmi. Przez całe lata Rozaliaoddawała sięz rozkoszą chorowaniu. Kiedypani domu jestwiecznie ponura, omdlewającai nie składa wizyt, sąsiedzi w końcu sięzniechęcają. Jeśli tylko Rozalia coś opowiadała,jego towarzyszka z pewnościąokaże teraz oburzenie. Gdybytylko zdołałjądoprowadzić do wybuchu! - W pełni topojmuję -odparła Betty. -i to naprawdę wielkieszczęście widzieć, jak co dzieńsiostra czujesię lepiej. Wielerazyzabierała mnie na wizyty i sąsiedzizdają sięjuż wiedzieć, iżsą milewidziani w Stornham. - Jestpani urocza - odparł-z tym "zabierała mnie na wizyty". Kiedy przejrzałemwspaniałyzbiór kart wizytowych na tacy w hallu,zaparłomi dech z wrażenia. NawetDunholmowie przypomnielisobieo naszym istnieniu. Lecz czarujące Amerykanki. panitypu. wzbudzają przyjazne uczucia. - Jestem bez wątpienia bardzo miła - powiedziała Betty. Nigel się zaczerwienił. Ogarniałago wściekłość, że trzymano go nadystansz taką łatwością,a przecież zmusił się do kontynuowania tychżartobliwych uprzejmości. - Nie, nie jest pani - odparł. -Nie? - powtórzyła zniedowierzaniem unosząc brwi. -Jest pani czarująca i mądra,ale podejrzewam,że jest panirównież złośnicą. Ale niewątpliwie ma pani dość bystrości, by pojąćjaką stanowi pani atrakcjędlaokreślonychludzi. W tym momencie zdałsobiesprawę, że trafił wsłaby punkt. Zarumieniła się lekko. Bez wątpienia była bystra. - Wyznaję jednak -mówił dalej wesoło - żemimo znajomości158obyczajówludzi pewnego typu, zdumiałamnie jedna z kart. Chociażz drugiejznówstrony- tu wzruszyłramionami - powinienem byćmniej tym zaskoczony,niż znajdującpozostałe karty. Lecz to wyjąt^owa bezczelność. Typ musi być zdesperowany. - Mówi pan o. -zaczęłaBetty. - O Mount Dunstanie! Niech todiabli, co za bezczelności . oświadczył, nibyz jednej strony ubawiony, a z drugiej pełen odrazy. Podczas spaceru Betty cojakiś czas schylałasię, by zery/akwiatek i teraz trzymała już w ręku luźną wiązankę. W tym momencizatrzymała się isięgnęła po łodyżkębladobłękitnego dzwonka,gczdała sobienagle sprawę,że uczyniłato tylko poto, by pokryć zmieszanie. Uczucie to naszło ją zupełnieniespodziewanie. Nigel mirację. Była złośnicą. Wpadła teraz w taką złość, że policzki pokryły srumieńcem, oczybłyszczały, zaś serce biło mocno. Całe jej opanownie prysnęło. Ale musiała nad sobą zapanować. bo chodziłoo tewłaśnie mężczyznę. którego obrażano. Powolnym ruchem ur-wejedną, drugą, trzecią i czwartą łodyżkę z dzwoneczkami, ażwreszcsię wyprostowała. Nigel Anstruthers dalej mówił pełnym odrazy,przyciszonyiri gsem. - Z pewnością tenczłowiek może wystąpić z szeregu walczącaopani względy. Bobędzie sporo walki, moja droga Betty. i wy, Arrykanki, dobrze o tym wiecie. Ale że mężczyzna, którynawet nie mzaofiarować kobiecie uczciwego nazwiska. który został wykluczz porządnegotowarzystwa. pozwala sobie pretendować do ręNależałby mu się kopniak za tę niesłychaną bezczelność. Betty troskliwie układałakwiaty w bukiecie. Nie było żadnegowodu, dla któregomiałaby bronićlorda MountDunstana. On aarrpewno tego od niejnie oczekiwał. W jej obecności zachowywałraczej powściągliwie. Ale mogła przynajmniej wyrazić swoje zdań- Chwilowo-zauważyła -żaden pretendent do mojejrękisięzjawił. natomiastlord MountDunstanjestwyjątkowosilny mężczyzną,- Chce paniprzez to powiedzieć,że trudno byłoby wymierzyćkopniaka? Czy też stajepani w jego obronie? Mamnadzieję, żeCzymam przez to rozumieć,żeRozalia przyjmowałago tutaj? - ccelowo. -Tak. - i pani przyjmowała go również. podobnie jak lorda Westholta? - Oczywiście. -A więc muszę tę sprawę przedyskutować z Rozalią. Toniejestkwestia, którąmógłbym omówić z panią. - Czy chce panprzez topowiedzieć, że wywrze pan wpływ na jejdecyzję? -W Anglii,moja droga panienko, doobowiązkówpanadomuwciążjeszcze należy ochrona reputacji kobiet wjego rodzinie. Podnieobecnośćpaniojca, póki przebywa pani pod moim dachem, niemogę pozwolić, by narażała pani swoje dobre imię. W końcu jestempani szwagrem ito upoważnia mniedo obrony. -Dziękuję panu - rzekła Betty. -Jest panimłoda,obdarzona wyjątkową urodą, bogatai samowolna. Takadziewczyna jak pani albo wyjdzie za mąż za kogoś niezwykłego, albo popełnimezalians. Ani młode Amerykanki, ani młodziAnglicynie są już tak bezinteresowni, jak to bywało niegdyś. Każdenauczyło się dostrzegać, co druga stronama do zaofiarowania. - To prawda -zauważyła Betty. -Pani ma mnóstwo do zaofiarowania, więcwinna pani otrzymaćofertę wartą akceptacji. Zadłużony majątek iokryty niesławątytuł. tonie dlapani. - Bardzo rozsądniepan to wyłuszczył - zauważyła znowu Betty. Sir Nigel zaśmiał sięcicho. - Prawdę mówiąc. imam nadzieję, żenie zrozumie panimoichsłów opacznie. paniwydaje mi sięosobą praktyczną. - Bo nią jestem- zgodziła się Betty. -Takwłaśnie myślałem - odparłobserwując ją spodopuszczonych powiek, gdyż miałnadzieję, że zirytuje ją na tyle, by wreszciestraciła panowanie nad sobą. - Nie wydaje mi siępani jedną z dziewcząt,które popełniają niefortunnemałżeństwa. Jest pani współczesną,nowojorską pięknością. a nie wczesnowiktoriańską sentymentalnądziewoją. Tym miał nadzieję ją poruszyć. Jeżeli zdoła tejpięknej, ognistejdziewczynie wpoić przekonanie, że ktokolwiek się do niejzaleca, czynitak z niskich pobudek, znęcony jejfortuną,to mu chwilowo wystarczy. - Kiedy wyjdzie pani za mąż. -zaczął. Uniosła lekko głowę,lecz dokończyła zdanie za niego, a oczy jejsięśmiały. 160- Kiedy wyjdęza mąż, z pewnościąotrzymam sporo w zamian zato, co sama ofiaruję. - Jeśli tawymiana ma być równa,musi panisporo zażądać -dodał. -i dlatego musi byćpanichroniona przed takimitypamijakMount Dunstan. - Jeśli będzie tokonieczne, chyba samabędę w stanie się obronić-odparła. -Och! - zauważył z żalem. -Obawiam się, że panią zirytowałem. i że potrzebuje pani większej obrony,niż to się pani wydaje. Jeśliw jej żyłach płynie prawdziwa krew,niezdoła znieść tej uwagi. Lecz przyjęła to z chłodnym uśmieszkiem,który zirytowałgo, alei wzbudziłw nim podziw. Na chwilę zamilkła, po czymodparła równieżz żalem. -Uraził pan mą próżnośćuważając, iż moi wielbiciele niebędąkochalimniebezinteresownie. Spod opuszczonych powiek spojrzał wjej ocienione gęstymi rzęsamioczy. - Powinni panią kochać dla niej samej - odparł cicho. -Jest panidiabelnie atrakcyjną dziewczyną. - Och, Betty - błagała ją Rozalia. -Nierozzłośćgo. nie rozzłośćgo tylko. Takwięc Betty wzruszyła lekko ramionami i pozostawiła jego słowabezodpowiedzi. - Może wrócimy już do domu? -zaproponowała. -Rozalia na pewno pragnie usłyszeć, że wszelkie zmiany są po pańskiejmyśli. :Q^S3o=Wjaki sposób Nigelprzekazał Rozalii swoją aprobatę, Betty nieusłyszała. W każdym razie nietego ranka. Chociaż na zewnątrz byłaopanowana,przecieżczuła,że musichoć chwilę pobyć wsamotności. - Muszęnapisać kilka listów, którepowinny zdążyć na najbliższystatek pocztowy - powiedziałai poszłado swegopokoju. Kiedy zasiadłaprzy biureczku, wzięła do ręki pióro,lecz w następnej chwili odłożyła je i odsunęła papier listowy. Zauważyła, żerękajej drży. - Nie mogępozwolić sobie na wpadaniew złość. alboktóregośdnia przestanę nad sobą panować właśnie wtedy, kiedy będzie tobardzopotrzebne - szeptała. - Jestem wściekła. po prostu wściekła. 16111 - Tajemnica dworu. - lzakryła twarz rękami. Jejdziecięcanienawiść do Nigela buchnęłapełnym ogniem. W tym co mówił, było cośodrażającego i to tylkodlatego, żeon to mówił. Gdybyusłyszała te słowa od kogo innego,niewpadłaby w ażtaką furię. Skoro jednak nie wzbudziłyjej gniewu słowaskierowaneprzeciwrodzinie, dlaczego doprowadziły ją do szaleństwazłośliwości skierowane przeciw komuś niemal obcemu? Przecież widywała lorda Westholta częściej. A czy ogarnąłby ją takigniew, gdybyto o niego chodziło? Nie -odpowiedziałasobie szczerze. Rozdział XXXIIWielki balCoroczny wielkibal nazamku Dunholm byłjednymz największychwydarzeńtowarzyskich w okolicy. Urządzano go wówczas,gdy w rezydencji przebywali dystyngowani goście i chociaż wsąsiedztwie wydawano iinne bale, przecież ten byłnajbardziej uroczysty. Najważniejsigoście byli znakomitymi personami, amożliwość ichspotkaniaprzykilku okazjach wielce pochlebiałapozostałym zaproszonym. Zaproszenie oznaczało, że jest się znakomitością, znaną pięknością, kimśogólnieszanowanym, alboteż kimś niezmiernie ważnym. Nigel Anstruthers nigdy nie był zapraszany natę uroczystość, którąnie zaproszeniszyderczonazywali Wielką Paradą Grubych Ryb. W ogóle dwór w Stornhamnie miałnajlepszej opinii w sąsiedztwie;nikt nie tęsknił za towarzystwem starej lady Anstruthersnawet zaczasów jej młodości; a niezbyt lubiany młody, gniewny człowiek , którynajwyraźniejna własne życzenie pakował się w kłopoty,niestanowiłpożądanego dodatku do żadnego towarzystwa. DziewiętnastoletniNigel odkrył, że bardzomuodpowiada towarzystwo starego lorda MountDunstan i jego starszego syna, lorda Tenham. Sam tak rzadko bywał wdomu, żenawet gdyby ktokolwiekpożądał jegotowarzystwa, to by się nie doczekał. Tymsamym ilekroćw gazetach pisano oWielkiej Paradzie Grubych Ryb. choć oczywiście pod zupełnie innym tytułem. we wzmiance o tych,którzy162zaszczycili ówbal swą obecnością, nigdy nie znalazło się nazwisko sirNigela Anstruthersa. W kilka dnipopowrocie do domu pan na Stornhamze zdumieniemobracał na wszystkie strony kartę zzaproszeniem;kilkakrotniemusiałją przeczytać, nim wreszcie przemówił. -Myślę,że zdajesz sobie sprawę, coonooznacza -powiedziałdo Rozalii,jako że tylkoona była obecna. - To chyba oznacza, że jesteśmyzaproszeni nabal do zamkuw Dunholm, czyżnie? Sir Nigel rzucił kartęna stół. - To oznacza, żeBetty zostanie zaproszonado każdego domu,w którym jest kawaler do wzięcia. -Zapraszają ją, bo jest śliczna i mądra. Zaprosilibyją, nawetgdyby niemiała groszaprzy duszy- oświadczyła śmiało Rozalia. Naprawdę zaczynała być odważna. Jeszczekilka miesięcytemu nigdyby się nie ośmieliła powiedzieć czegoś podobnego. - Mylisz się- oświadczył Nigel. -W okolicyjest wiele ładnychdziewcząt, którymi piesz kulawą nogą się nie zainteresuje. Alepolowanie się rozpoczęło, gdy tylkopojawiłasię jedna z amerykańskichfortun na horyzoncie. Oczywistość tegofaktu napawamniewstrętem. To po prostuwulgarne. tak jak cały twój Nowy Jork. To co zdarzyło sięwówczas, wprawiło Nigela w prawdziwe zdumienie; zresztą w niemniejsze wprawiło Rozalię. Kiedyusłyszaławłasnesłowa,pomyślała, że chyba oszalała. - Wolałabym - oświadczyła wyraźnie -abyś wmojej obecnościnie wypowiadał sięw ten sposóbo Nowym Jorku. -Co! - zawołał Anstruthers spoglądając nanią z szyderczą pogardą. - Tomoje rodzinne miasto -dodała. -Nie uchodzi, abym słuchałalekceważących wypowiedzi najego temat. - Twoje rodzinne miasto! Nie zwróciło naciebie najmniejszej uwagiprzez dwanaście lat! Twoja własnarodzina opuściła cię, jakbyśbyłatrędowata. - Aleteraz mnie odnaleźli - odparła Rozalia wciąż zdumionawłasną śmiałościąiucząc się zarazem zupełnie nowych rzeczy. Podszedł bliżeji stanął znią twarząw twarz. - Posłuchaj, Rozalio - powiedział. -Nauczyłaśsię tej pozyodsiostry. Lecz ona jestmłoda i piękna; ty nie. Ludzie zniosąwieleod163. nie), czego nie zniosą od ciebie. Sam to wytrzymuję, bobawi mnie, jakta dziewczyna się puszy. Lecz uciebie ta poza jestwręcz śmiesznai niemam zamiarujej znosić. ani chwili dłużę). Mowętę wygłosił w niezbyt fortunnym momencie, gdyż właśniew tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Betty z zaproszeniem w ręku. Szybkoobrócił sięku nie) wzruszająclekko ramionami. - Właśnie żonazaszczyciłamnie małą awanturą - wyjaśnił. -Zdolna jest w tej dziedziniewprost niesłychanie, choć na zewnątrzniczymnie zdradzatej cechycharakteru. Betty usiadła w wygodnym fotelu obitym adamaszkiem. Na twarzyjejgościł wyrazzadumy. - Czy właśnie przerwałamożywioną dyskusję? -spytała. -W takim razie muszę odejść i pozostawić was, byście jejdokończyli. Mówiłeś,że czegoś nie zniesiesz. Jakimiż środkami zapobiegawczymidysponuje mężczyzna,kiedy czegoś "nie zamierza dłużej znosić"? Słowa tezabrzmiały tak ostatecznie i tragicznie. tak jakbyś groziłokropnymi rzeczami. jakbyśmy żyli w średniowieczu. Jakież środkimożna przedsięwziąć w dzisiejszych, nudnych czasachprawa, porządku. i policji? -Czy to żarty w amerykańskim stylu? - warknął niechętnie Nigel,zdając sobie sprawę ztego, żenie zabrzmiałoto tak wyniośle, jakzamierzał. Uśmiech Betty był szczery i pozbawiony stronniczości. - Och, nic podobnego - odparła. -To tylko niezbyt malowniczyrezultatkobiecej znajomości prawa. Pozatym tak sobiewłaśnie rozmyślałam, że obecnie człowiek jest bardzoograniczony w swoichmożliwościach. choć z drugiej strony dzięki prawu wszystko stałosiętak uproszczone. - Uproszczone! -powtórzył z niechęcią. - O tak. Gdyby Rozaliamiała gwałtownycharakter, nie mogłabyciebiepobić. nawetgdyby była nato dość silna. bo mogły śzadzwonić po kogo trzeba i kazaćją aresztować,i ty też nie mógłbyś jejmaltretować z tych samychwzględów. Policjancicałkowicieodzierająnaszeczasy z egzotyki, nieprawdaż? Zwykłe, pospolite prawo zakłada, iż niktnie może byćzmuszony do współżycia zosobą, która jestmu wstrętna lub też zachowujesię brutalnie. Możesz odejść od Rozalii- dodałasłodko się uśmiechając -kiedy zechcesz. i dokądzechcesz. 164- Zdajesz się zapominać - odparł z trudem, przemawiając z wyniosłym lekceważeniem - że kiedymężczyznaopuszczaswą żonę lubona jego, na nią zazwyczaj spada odium ludzkiej opinii. -Czyż nastąpiłoby to napewnow tych okolicznościach? - Będąc diabelniesprytną dziewczyną, wiesz doskonale, że tak-gwałtownie machnął ręką- i wiesz, że mówię prawdę. Kobiety, któreopuszczająswych mężów,niecieszą się w Anglii popularnością. - Niedługo mieszkam w Anglii,lecz uderzyła mniepowszechnośćrozsądnej zasady fair playpanująca wśród ludzi, którzysię tu liczą, naprzykład Dunholmów. Poza tym wAmerycetomężczyźni, odktórychkobiety muszą uciec, nie są zbyt lubiani. Zasada fair play jest najbardziej angielską cnotą, jaką posiadają Amerykanie. Przywieźli ją pierwsikoloniści. razem z rodzinnymi meblami, jakiewiduje sięw starychdomach Wirginii. - Alefakt pozostaje faktem - odparł Nigel śmiejąc się nieprzyjemnie - fakt pozostaje faktem, moja droga panno. -Faktem jest - powiedziałałagodnie i bez uprzedzeń Betty - żejeżelimąż lubżona są źle traktowani. naprawdę maltretowani. w jakimśmomencie przestają dbać o to, coludzie powiedzą. ipragnąjedynie jak najprędzej uciec od tej potworności, która jest udziałemjednego lub drugiego. Niebem jest nadzieja, że nigdywięcejniezobaczą ani nie usłysząwspółmałżonka i nic pozatym się nie liczy. Ale zawsze można ustalićkwestie sporne eksperymentując. Przypuśćmy, że opuściszRozalię,a wówczas zobaczymy, czy sąsiedzi przestaną jąprzyjmować. Roześmiał się nieprzyjemnie. - Jak długo mieszkasz razem z nią, nie zdarzy się tona pewno. Dość jest młodych arystokratów bezgrosza przyduszy zarówno w tymjak i w sąsiednich hrabstwach. Chyba niepodejrzewasz, że MountDunstannie będziejej przyjmował? Przezchwilę zamyślona Betty spoglądała nadywan, po czymuniosła kuniemu oczy. - Niesądzę -odpowiedziała. -Ale spytam go o to. Zaskoczony pomyślał, że naprawdę jest do tego zdolna. - No, no -burknął pojednawczo. -Dośćtych żartów. Nie zrobiszchyba czegoś tak idiotycznego. Nieomawia się rodzinnych kłopotówz sąsiadami. Betty spojrzała na niegochłodno i z zaskoczeniem. 165. a wielkim. którą posiadała istota,mieszkająca z nimpod jednym dachem, doprowadzała Nigela do furii. Nie mógł znieść tej myśli, a nieumiejętność zapanowania nad złościąsprawiała,iżraz poraz strzelał głupstwa. Pięknośći fortunęBettytraktował w pewnym sensie jak swojąwłasność. Była w końcu jegoszwagierką, mieszkała pod jegodachem i miał prawo decydować, ktomoże, akto niemoże ubiegać się o jej rękę. Prawdęmówiąc, milełechtała jego próżność rola mężczyznyodpowiedzialnego za tędziewczynę. Stawiało go to w bardzo dystyngowanej pozycji, której nigdydotąd nie osiągnął, choć niby szydził z jej braku. Teraz nikt go już nielekceważył. Czasami jednak, gdy spoglądał na Betty, oblewał go war,gdyż powoli docierało do niego, że sam nie jestjuż młody, nigdy niebył przystojny, a wszelkie szansę na powodzenie u niej zaprzepaściłdwanaście lat temu żeniąc sięz Rozalią! Gdyby był poczekał. gdybyzrobił cokolwiek innego. może trochęsprytnego aktorstwa wpowiązaniu z potęgą jego dominującej osobowościdałoby mu jakąś szansę. Nawetten szubrawiec Mount Dunstan miał nadnim przewagę. Przynajmniej był młody iwolny. silny i zdrowy. Bowiem Nigel musiałprzyznać z gorzką niechęcią, że sam nigdy nie byłszczególnie zdrowy. choć ostatnio bardzo to ukrywał. Nienawidził Mount Dunstana tym bardziej, im bardziej onim myślał. Nie byłaby to może wielka przyjemność dla normalnegoczłowieka. Onjednak znajdowałw niej nie tylko upodobanie, lecz i powód do przewagi, gdy rozpływał się nadupadkiem dworu Mount Dunstan opowiadając malownicze anegdotkio beznadziejnej sytuacji i niepopularności młodego lorda. W jakimśmomencie pozwoliłsobie nawet zaznaczyć,że przydałabymusię naiwna, młoda i majętna damaz Ameryki,którabyłabyna tylełatwowierna,by nie dać się zniechęcić tym, cooczywiste. Sam Mount Dunstan wiedział to najlepiej. Powiedział tochłodno, jak gdyby nigdy nic. Jeśli ten typ starał się przypodobać Betty,lepiejby ktoś jej to wszystko,niby przypadkiem, uświadomił. Kiedypanna Vanderpoel wsparta na ramieniu sir Nigela wkraczałado sali balowejzamku w Dunholm, wywołała wielkie wrażenie. Mnóstwo głów pochyliło się kusobie wymieniając uwagina jej temat. Zachowywała się tak godnie,jakby eskortował jąnajbardziej dystyngowany i szanowanyz krewnych,a nie mężczyzna owątpliwej reputacji,któregoniechciał znać nikt uczciwy. A przecieżmusiała doskonale167. - Nie przypuszczałam, że omawiamy sprawy rodzinne - zauważyła. - Gdzież tu widzisz osobiste kłopoty? Przez chwilęspoglądał na niąwzrokiem, który jej sięwcale niespodobał, a wyraz oczu zmienił mu się na jeszczemniej przyjemny. - Niech to diabli - wymamrotał. -Chciałbymtak panować nadsobą, jak tosięudaje tobie. -Odwrócił sięna pięciei z godnościąwymaszerowałz pokoju. Rozalia nie powiedziałaanisłowa. Siedziała zrękami splecionymina podołku i wyglądała przez okno. Na początkutej rozmowy prawiezdrętwiałazestrachu. W głębi duszy krzyczała: "Nie doprowadzaj godo złości, Betty, proszę! "Lecz wjakimśmomencie już uspokojonazaczęła przysłuchiwać siędyskusji. Zdałasobie bowiem sprawę,żeNigel uważnie słucha tego, co Betty ma do powiedzenia. Zrozumiała,choć dotąd nie śmiaław to wierzyć, że te oklepane informacje byłynajprawdziwszew świecie. Istnieje prawo,które ją chroni. Gdyby Bettynie mówiła prawdy, Nigel dawno by jejprzerwał. Zachowywał sięwyniośle i lekceważąco, lecz nie mógł zaprzeczyć jej słowom. - Betty - powiedziała,kiedy siostra do niej podeszła - Słuchałamkażdego twego słowa i dobrzemi to zrobiło. -Oczywiste fakty trafiają wsedno jak kule. jeśli tylko ktośmadobreoko - odparłaBetty. - Najprzebieglejsi ludzie niezdołają ichuniknąć. oG^OoW okresie jakiupłynąłmiędzy otrzymaniem zaproszenia, a wielkimbalem, pewna rzeczstała siędlaBetty oczywista. Mimo szczerejchęciudawania przezjakiś czasprzyjaznych uczuć, Nigel nie zdołałukryćniezrozumiałej niechęci wobec Mount Dunstana. Nie zdołał nawetpominąć tego tematu milczeniem. Dopiero parę słów Rozalii natematniegdysiejszej przyjaźni między sir Nigelem a lordem Tenham częściowo wytłumaczyło tęantypatię. Prawda była taka,iż młody"Gbur" jakgo nazywali brat i ojciec, uniesiony gniewem pozwolił sobie kiedyśpowiedzieć im prosto w oczy, co myśli o machinacjach sir Nigelai lorda Tenhama, których obaj panowie bynajmniej nie pragnęli ujawniać przed światem. Szydercze uwagi młodego człowieka na temat ichrozrywek uznaliza wyjątkową bezczelność, która zasługiwałaby nawychłostanie, gdyby młodzieniecnie był tak muskularny i rosły. Tak toukładała się ich znajomość w owych czasach. i sama myśl, że ów166"Gbur" miałbysięteraz ubiegać o fortunę, którą posiadała istota,mieszkająca z nim podjednym dachem, doprowadzała Nigela dofurii. Nie mógł znieśćtej myśli, anieumiejętność zapanowania nad złościąsprawiała,iżraz po raz strzelałgłupstwa. Pięknośći fortunęBettytraktował w pewnym sensie jak swojąwłasność. Była w końcu jegoszwagierką, mieszkała pod jegodachem i miał prawo decydować,ktomoże, akto nie może ubiegać się o jejrękę. Prawdęmówiąc, milełechtała jego próżność rola mężczyznyodpowiedzialnego za tę dziewczynę. Stawiało go to w bardzo dystyngowanej pozycji, której nigdydotąd nie osiągnął,choć niby szydził z jejbraku. Teraz nikt go już nielekceważył. Czasami jednak, gdy spoglądał na Betty, oblewał go war,gdyż powoli docierało do niego, że sam niejest już młody, nigdy niebył przystojny, a wszelkie szansę na powodzenie u niej zaprzepaściłdwanaście lat temu żeniąc się z Rozalią! Gdyby był poczekał. gdybyzrobił cokolwiek innego. może trochęsprytnego aktorstwa wpowiązaniu z potęgą jego dominującej osobowościdałoby mu jakąś szansę. Nawetten szubrawiec Mount Dunstan miał nadnim przewagę. Przynajmniej był młody iwolny. silny i zdrowy. Bowiem Nigel musiałprzyznać z gorzką niechęcią, że sam nigdy nie byłszczególnie zdrowy. choć ostatnio bardzo to ukrywał. Nienawidził Mount Dunstana tym bardziej, im bardziej onim myślał. Nie byłaby to może wielka przyjemność dla normalnegoczłowieka. Onjednak znajdowałw niej nie tylko upodobanie, lecz i powód do przewagi, gdy rozpływał się nadupadkiem dworu Mount Dunstan opowiadając malownicze anegdotkio beznadziejnej sytuacji i niepopularności młodego lorda. W jakimśmomencie pozwoliłsobie nawet zaznaczyć,że przydałabymusię naiwna, młoda i majętna damaz Ameryki,którabyłabyna tylełatwowierna,by nie dać się zniechęcić tym, cooczywiste. Sam Mount Dunstan wiedział to najlepiej. Powiedział tochłodno, jak gdyby nigdy nic. Jeśli ten typ starał się przypodobać Betty,lepiejby ktoś jej to wszystko,niby przypadkiem, uświadomił. Kiedypanna Vanderpoel wsparta na ramieniu sir Nigela wkraczałado sali balowejzamku w Dunholm, wywołała wielkie wrażenie. Mnóstwo głów pochyliło się kusobie wymieniając uwagina jej temat. Zachowywała się tak godnie,jakby eskortował jąnajbardziej dystyngowany i szanowanyz krewnych,a nie mężczyzna owątpliwej reputacji,któregoniechciał znać nikt uczciwy. A przecieżmusiała doskonale167. zdawać sobie sprawę z sytuacji, jaką zastała na dworze w Stornham. Widziałaprzecież, żezdrowie jej siostry zostało zrujnowane, ona samapozbawiona podstawowych środków do życia, a majątekroztrwoniony. Mogła z tego wyciągnąć tylkojeden wniosek. A jednak niepowiedziałana ten temat ani jednegosłowa. Taka powściągliwość była zdumiewająca umłodej dziewczyny. Niektórzy obecni chętnieby wysłuchali, coma dopowiedzenia na ten temat, a nawet sami dodaliparę słów krytykiod siebie. Lecz próba pociągnięcia panny Vanderpoel zajęzyk, niezdała się na nic. Jedna z obecnych dam nawet zaznaczyła kwaśno, żezbyt wielka powściągliwość graniczy ze skrytością, anie jest to pożądana cnota u młodych panienek. Sytuacjaw Stornham była tematem większości prowadzonych rozmów; towarzystwowręcz wyczekiwało, kiedypojawi sięlord Anstruthers wraz z małżonką i szwagierką. W końcu każdy z obecnych wiedział doskonale, gdzie bawił sir Nigel przez ostatnich kilka miesięcy,póki hiszpańskatancerka nieporzuciła go dlamłodszego i bogatszegomężczyzny, i dobrze mu tak, zasłużył sobiena to. Gdyby nie pannaVanderpoel, nie byliby teraz zmuszeni udawać,że nicnie wiedząc tymhaniebnym incydencie. Prawdę mówiąc, gdyby nie pannaVanderpoel,sir Nigel nie otrzymałby w ogóle zaproszenia na bal. a biedna ladyAnstruthersspędziłaby ten czas w domu. zapewne złożona chorobą,z której tak cudownieozdrowiała, odkąd przybyła jej siostra. Odmłodniała i wyładniała,a jej stroje doprawdy są piękne. To wszystkobyłozdumiewające. Betty, Rozalia i Nigel doskonale zdawali sobiesprawę z tego, żegościebez żenadyim sięprzypatrują. Spoglądano na sirNigela, leczjużpo chwili spojrzeniaobecnychprzyciągała urodziwa panna Vanderpoel. Zresztą tylkoze względu na nią Nigel stałsię obiektem takiegozainteresowania. Dunholmowie niemogli zaprosić Rozalii z siostrąpomijając sir Nigela. Gdyby tylkomogli, z pewnościąby go nie zaprosili. Czy nie była zaambarasowana tym, że musiała pojawić się w jegotowarzystwie? W każdym razie nie rzucało się tow oczy. Zachowywała się tak,jakby jej towarzysz byłczłowiekiem bez skazy. Przynajmniej więc tegowieczoru musieligo traktować jakrównego sobie. Nigel równieżto zauważył, leczwytłumaczył po swojemu. Sprytnadziewczyna sama wie dobrze, że lepiej, aby niktmu nie nadepnął na168odcisk, bo może się to źle skończyć. Lepiejniewzbudzaćjego gniewui traktować go z szacunkiem. Przyjęcie byłowspaniałe. Nigel widział wokół wszystkich szanowanychludzi z okolicy. Niektórych nigdy nie miał okazji poznać, innidawnoprzestali poznawać jego. Kilku uniosło lorgnon czymonokl dooka, kiedy przechodzili mimo, pytając półgłosem,kimjest mężczyznatowarzyszącypannie Vanderpoel. Nigelzdawał sobie z tego sprawęi szydził z nich w duchu, lecz jednocześnie obdarzał wszystkich najuprzejmiejszym uśmiechem. Dama będącanajważniejszym gościem, znajdowała sięwłaśnienakońcu sali,zatopiona w rozmowie z jakimś rosłym mężczyzną. Kiedygoście ze Stornham mijając damę, złożylijej ukłon, ów mężczyznaobrócił się,aNigel rozpoznał go; wówczas uprzejmy uśmiech zamarłnajego wargach. - Na miłośćboską, jakimcudem dostał się tutajMount Dunstan? -wyrwało musię mimowolnie. - Czyż nie byłoby to zbyt śmiałe przypuszczenie - zauważyłaBetty odpowiadając zarazem na ukłon wspaniałej damy w czarnejaksamitnej sukniz diademem we włosach - żezjawił się tuzaproszony? Najwyraźniej Bettyznalazłauznanie woczach wielkiej damy, którakrólewskim gestem przywołała ją do siebie. Zachowanie pannyVanderpoel cechowała łagodna uległość iszacunek dla wieku i dostojeństwa. Konserwatywnej i dość feudalnej w swych poglądach starej damie wielce to odpowiadało. W dzisiejszychzepsutych czasachprzyjemnie było porozmawiać z ładną panną, z taką uwagą przysłuchującąsię każdemujejsłowu jak doskonała damado towarzystwa. Nawetz aprobatą poklepała dłoń Betty. Owa wielce majętna dama była tolady Alanby z Dole, a jej pałac byłjednym z najbardziejstarożytnychi wspaniałych w całej Anglii. -Tak się cieszęwidząctupaniądzisiaj- powiedziała. - Takładnie pani wygląda. Ale to naturalne. Betty poprosiła o pozwolenie,by mogłaprzedstawićswąsiostręi szwagra. Lady Alanby byławobec nich uprzejma, lecz witając Nigelaobdarzyła go dość niechętnym spojrzeniem przez złote pince-nez. - Janey i Mary - zwróciła się do dwóch dziewcząt siedzących obokniej. -Bądźcie takmiłei ustąpcieswoichkrzeseł ladyAnstruthersi pannie Vanderpoel,169. Panny Jane i Mary Lithcom, którymi rządziła od dzieciństwa, ustąpiły z miłym uśmiechem. Byłyto niezbytładneani posażne,choćherbowe panienki. Naturaobdarzyła Janeolbrzymimi błękitnymi oczami; dziewczyna westchnąwszy przesiadła się o kilkakrzeseł dalej. - To naprawdę niesprawiedliwe -wyszeptałado siostry - że tadziewczyna jest tak urodziwa. Powinna miećzadarty nos. - Dziękuję ci bardzo- odparłaszeptem Mary. -W końcujamamzadarty nos i nic, czymbym mogła tozrównoważyć. - Och, nie mam na myślitakiego ładnego,zadartego noska jaktwój - powiedziała Jane. -Mamnamyślibrzydki nochal. Oczywiście,lady Alanby chciałaby pannę Vanderpoel dlaTommy'ego. - Leczmówiąc tobynajmniej nie zrezygnowała ze swoich skrywanych zamiarów. -Co ona, czykto inny miałby robić z Tommy'm, pojęcianie mam-odparła pogardliwie Mary. - Aja mam - powiedziała z uporem Jane. -Kiedy miałam osiemlat,pierwszy raz zagrałamz nim w kryki eta i bardzo go wówczaspolubiłam, i dalej go lubię. To okropne - wybuchnęła stłumionymszeptem - cotakiedziewczętajak my musząprzecierpieć. Młoda ladyMary spojrzała na nią z ciekawością. - Jane, czy tycierpisz zpowodu Tommy'ego? -Tak. Och, cozapytanie w sali balowej! Chcesz,żebym wybuchnęłapłaczem? - Nie - odparła Mary - Lepiej popatrz na księcia, i jak ta grubadama dyga przed nim. Patrzprzed siebie i mrugaj oczami. Lady Alanby rozmawiała właśnie o Mount Dunstanie. - Lord Dunholm dał namprzykład. Jako mój staryprzyjaciel rozmawiał ze mną o tej sprawie. A przemyślał ją dokładnie. Jest przekonany, że lord Mount Dunstancierpiza grzechy ojców i bardzo godenerwuje taka niesprawiedliwość. - Czy lord Dunholm naprawdę jest tego pewien? -wtrąciłsir Nigeluprzejmie. Stara dama rzuciła mu niechętne spojrzenie. - Całkowicie - odparła. -Musiał się upewnić, nim przedsięwziąłdalsze kroki. - Aha -zauważył Nigel. -Swego czasu znałem lorda Tenhama. Spojrzenie lady Alanby stało się lodowate. Uniosła pince-nez do170oczu i popatrzyła na niego wyniośle. Czasaminie miała najmniejszychoporów, bypotraktować pewnych ludzi tak, jak na to zasługują. - Przykro mito słyszeć - zauważyła. -Nikt nigdy nie wyrażałżadnych wątpliwości w kwestiiTenhama. lzazwyczaj onimnie mówimy. - Nie przypuszczam, by mówionoolordzie MountDunstan, gdybywszystkoo nimwiedziano- upierał sięNigel. Wówczas zdarzyła się rzecz niesłychana. Lady Alanby spoglądałana niego przez chwilę,po czym nie udzieliła mużadnej odpowiedzi. Opuściła pince-nez i zwróciła się doBetty. Równie dobrze mogłapokazaćmu plecy i Nigel, mimoże wciąż się uprzejmie uśmiechał,w głębi duchaklął jak szewc. - Nie powinienem mówić oTenhamie -myślał. -Zachowałem sięjak skończony głupiec. Wkrótce potempannaVanderpoeldygnięciem pożegnała ladyAlanby,wywołując tym ponowne komentarze i spojrzenia gości. Nicniezwykłego, że ich wzrokprzyciągaładziewczyna, która dysponującprawiekrólewskąfortuną, wdodatku obdarzona była taką urodą i dystynkcją. - Doprawdy, jest porywająca - powiedziała lady Alanby - i bawisię takjjak powinna młoda istota w jej wieku. To przyjemność patrzećna dziewczynę, która mawtańcugwiaździste oczy i rumieńce natwarzy. Wygląda młodo i zdrowo. Właśniew tym momencie panna Vanderpoel tańczyła z jej wnukiem Tommy'm,utytułowanym młodzieńcembez grosza przyduszy. Był miłym, szczerym, ociężałym chłopcem. Kochał proste, wiejskieżycie,lubił włóczyć się zestrzelbą na ramieniu, żyć za pan bratz sąsiadamii godzinami gawędzić zludźmi, którzy opowiadali łatwedo zrozumienia dowcipyi gotowi byli śmiać się, kiedy i onsię na jakizdobył. Lubił dziewczęta, a szczególnie Jane Lithcom, lecz tej słabościnie pochwalałajegodostojna babka. Tańczył więc z panną Vanderpoel, co jakiś czas zerkając zza jej ramienia w ogromne, nieszczęśliwebłękitne oczy, których właścicielka podpierała ścianę. Sama Betty wogóle nie myślała o Tommy'm. Podczas tego wspaniałego wieczoru czuła, że coś się z nią dzieje. Kiedy tylko wkroczyłado sali balowej, odrazu rozpoznała mężczyznę rozmawiającego z ladyAlanby; wiedziała kim jest, nim jeszcze ukłonił się i odszedł. Kiedygo zobaczyła, serce jejzabiło z radości. Cokolwiekdotyczyło jego,171. dotyczyło i jej. Ilekroć Nigelszydził z lorda MountDunstan, wpadaławe wściekłość. Kiedy lord Dunholm zaofiarował mu swą przyjaźńi gościnę, była mu nieskończenie wdzięczna. Cieszyła ją sama jegoobecność i zupełnie nad tym uczuciem niepanowała. Nigdy nic podobnego nie odczuwała. Nie widziała Mount Dunstana od powrotu Nigela. i oto był tutaj, aświat od razu nabrałkolorów tylko dlatego, żeprzebywali pod tym samym dachem. Podszedł do nichi wypowiedziałparę uprzejmychsłów, lecz po chwili opuściłich towarzystwo. Zastanawiała się,czy nie uczynił tego, gdyż Nigel wyjątkowo nachalnie jejwówczas nadskakiwał. Później patrzyła jaktańczył, rozmawiał, byłprzedstawiany innym gościom; gospodarze z niezmiernym taktem rozciągalinad nim kuratelę. Reszta gości poszła za ich przykładem. Niktnie wspominał przeszłości. Wszystko zaczęło się tego wieczoru. LadyAlanby rozmawiała z nim dłuższą chwilę, a nawet przywołałaTommy'ego, aby obaj panowie mogli się poznać. Betty miałanadzieję, żepo jakimś czasie MountDunstan podejdziei poprosi ją do tańca, lecznie czyniłtego, a ona tańczyła itańczyłaz innymi. Westholt zaprosił jąnie raz. DlaczegoMount Dunstan niepodchodził? Kilkakrotnie wirowaliw tańcu obok siebie, a kiedy tosięzdarzało, ich oczy niby przypadkowo się spotykały. Nie zdarzyłosię im nicnowegoi niezwykłego; uczucie jakie ichogarnęłobyło starejak świat i stanowiło prawo natury. Ogarniało jużosobykrólewskiejkrwi i pomywaczki, stajennych i damy do towarzystwa. Podobnie ogarnęło tych dwoje, przyciągając ich ku sobiez dwóch stronkuli ziemskiej. A oni czując je, zadygotali przestraszeniizdumieni. -Chciałbym -myślał Mount Dunstan podczas tego wieczoru -aby jej oczy niebyły tak wyraziste. aby tak mnie nie przyciągały. Tracę głowę. - Lepiej by było- myślała jednocześnie Berty - gdybym tak bardzonie pragnęła, aby podszedł i poprosił mnie do tańca. aby nietrzymałsięz dala ode mnie. On to robi z jakiegoś powodu. Ale jakiego? Muzyka harmonijnie kołysała tancerzami. Sir Nigel z obowiązkuodtańczył lansjera z żoną, po czym raz zatańczył ze swą pięknąszwagierką. Na nowo rozkwitła uroda lady Anstruthers sprawiła,że niebrakowało jejpartnerów; była lekka w tańcu, atańczyławręcz znakomicie. Wszyscystarali się prześcigać w uprzejmości dla niej; a stare,172dostojne damy,którepodziwiały Betty, były w rozmowiez nią bardzołaskawe. Partnerzy zaśprawili jej niewinne komplementy. Rozalia napotykając spojrzenie Betty, z drżeniem w głosie roześmiała się. - To sen - powiedziała. -Nie, tylko obudziłaś się ze snu - odparła Betty. Ktoś zdążałku nim z przeciwległegokrańca sali i widząc goRozalia uśmiechnęła sięna powitanie. - Jestem pewna, że lord Mount Dunstan pragniezaprosić cię dotańca, Betty. Dlaczegoz nimdotądnie tańczyłaś? - Bo mnienie zaprosił- odparła Betty. -To jedynaprzyczyna. - Lord Dunholm i lord Westholtzłożyli wizytę w MountDunstanw kilkadni po spotkaniuu nas - powiedziałapółgłosem Rozalia. -Pragnęli go bliżej poznać. A potem się okazało, że bardzo przypadlisobie do gustu. Mówiła mi otym lady Dunholm. Mount Dunstan rzeczywiście szedł ku nim. Nie użył ceremonialnego zwrotu,kiedy spytał cichym głosem:- Czy zatańczypani ze mną? -Tak - odparła. LordDunholm zgodziłsiępóźniej z żoną,że takdobranapara nietańczyładotąd wichsali balowej. Wszystkie oczy zwróciły się kunim. - Tańczącstanowią zdumiewający widok -zauważyła lady Alanby. -On jest bez wątpienia znakomicie zbudowanym mężczyzną, onazaś jest równie wspaniałą dziewczyną. Wszyscy powinni tak wyglądać. Mam wrażenie, żetakwłaśnie wyglądali Adam i Ewa, tylko że nie mielidobregocharakteru. Tacała historia z jabłkiemjest wręczgłupia. Zawszeuważałam,żegdyby Ewa żyła w dzisiejszych czasach, narobiłaby strasznych długów u krawcowej i bałaby się przyznać mężowi. i te wspaniałe krucze lokipannyVanderpoel bardzo ładniewyglądająnatle ciemnorudych włosów Mount Dunstana. -Taksię cieszę, że z nim tańczę - myślaław tym czasie Betty. -Że jestem bliskoniego. - Czy będzie pani tańczyć ze mną do samegokońca - spytałMount Dunstan. -Doostatniejnutki? - Tak - odparła Betty. Powiedział to cichym, spokojnym głosem. takim głosem,jaki oddziela mężczyznę i kobietęodreszty tłumu. Nie mówił nicwięcej,niczegonie tłumaczył. Cudowna muzyka, rozświetlona sala balowa,173. kolorowy, lśniący klejnotami tłum wokół, piękne twarze, odurzającyzapach kwiatów, obecność gości krwi królewskiej i towarzyszący imceremoniał. wszystkoto zdawało się naturalnym tłem dlatego, coczuli. nic nawzajem nie wiedząc o swoichuczuciach. A oto co myślał młody mężczyzna:-A więc przez to większość mężczyzn przechodzi kilka razyw życiu. Wystarczający powód dla wszelkich zbrodni i wielkich czynów. Co za niepokój i coza radość! Z trudem to znoszę, aprzecieżpotrafiłbym zabić siebie i ją na samą myśl, że mógłbym tego nieprzeżyć. Gdyby touczucie przyszło do mnie wcześniej, czy byłoby miznimłatwiej? Nie sądzę. Zawsze byłoby mi ciężko. Gdybymmiał terazdwadzieścialat, nie umiałbym powstrzymać się od wyznaniaprzepełniającegomnie uczucia, anie wiedziałbym zarazem, żeto tylko prawonatury. Tylko! Dobry Boże, jakim jestem głupcem! Ponieważ totylkoprawo natury, a więc nie zdołam od niegouciec ibędę musiał tak żyćdo końca zzaciśniętymi zębami, bo niewolno minicjejpowiedzieć. Jakiż onama gładki, aksamitnypoliczek! A tencieńjaki rzucają jejrzęsy! Kiedyobracamysię w tańcu, jej szczupłe,silne ciałomieści sięwzakolumego ramienia. Bardzo możliwe, żewłaśniewtedy Nigel Anstruthers, który śledziłichbaczniezazdrosnymioczyma, zaczął gniewnie marszczyć brwi. Wcale mu się toniepodobało. Instynktmężczyzny mówił mu, żecośsięświęci. Niechętnie myślało jakimkolwiek mężczyźnie tańczącymz Betty. lecz tu nie chodziło o jakiegokolwiek mężczyznę, leczo człowieka, którego nienawidził. - Niedopuszczę do tego- mówił do siebie. -Nie dopuszczę. Muzykato głośniej, to ciszej falowała kołysząc tancerzami, a oniharmonijniepłynęli i wirowali pośród innychpar, już to uśmiechniętychi milczących, już to wypowiadających szeptem słowa nie przeznaczone dlauszu niepowołanych. Betty mówiła sobiew duchu: -"O jaką dziwną rzecz mnie poprosił. To dziwne, że tak mało rozmawiamy. Nigdy nicniebędęonimwiedziała. Gdy chodzi o niego, nie mam w ogólerozumu. tylko to głupieuczucie,które zupełnie nie jest do mnie podobne. Nie jestem już BettyVanderpoel. i chciałabym tak tańczyć i tańczyć. bez końca. doostatniej nutki, tak jakpowiedział. " Spłonęła rumieńcem, a w chwilę potemsilne ramięmocniej zacisnęło174się na jejtalii. tylkoprzezchwilę. przez jedną jedyną chwilę. Niewiedziała, że Mount Dunstan dostrzegł ówrumieniec, ajego ramięzupełnie bezwiednie zareagowało. Przeraził sięwłasnego uczynku,który go zarazem rozgniewał. Stał się sztywny i chłodny. - Onnie wiedział, co czyni - pojęłaBetty. -Muzykasię kończy- powiedział Mount Dunstan. - Znamtegowalca. Możemy raz jeszczeprzetańczyćwokół sali, nim zabrzmi końcowyakord. Mieliśmy tańczyć do ostatniej nutki - dodał sztywno i Bettysię roześmiała. - Do ostatniej -zgodziła się. Zabrzmiała niecożwawsza muzyka i zaczęli wirować w szybszymtempie. i jeszczeszybciej. ijeszcze. aż harmonijnie zabrzmiałyostatnie nuty iwalc sięskończył. - Dziękuję pani- powiedział MountDunstan. -Będę miałcowspominać - dodał z lekka sardonicznym tonem. - Tak-przyznała uprzejmieBetty. -Och,nie pani. Tylko ja. Dotądnigdy nie tańczyłem walca. Betty rzuciła mu zaciekawione spojrzenie. - Nietańczyłem walca w takiejsytuacji - wyjaśnił. -Uczyłem siętańca w wyjątkowo ohydnejszkole dla chłopców we Francji. Nie cierpiałem tego. A później stylmojego życia umożliwił mi dotrzymanieprzysięgizłożonej samemu sobie w wieku lat dwunastu; żenigdywięcej nie zatańczę, jeśli nie będętegopragnął. Ajuż szczególnie, żenigdy,przenigdy niezatańczę walca, dopóki nie zostaną spełnionepewne warunki. Bo lubiłem walca. ale nie w szkole. Byłem upartym,nieznośnym dzieciakiem. Nawetsamego siebie nie lubiłem. Betty odzyskała panowanie nad sobą. - Ufam - zauważyła - że mogę się w sekrecie uważać za jedenzespełnionych warunków, i proszę nie rozwiewać mych nadziei zbytbrutalnie. -Nie uczynię tego - odparł. - Prawdę mówiąc jest pani kilkomazowych warunków. -Oddycham z ulgą na te słowa - odparła. Taka gra słowna byłabezpieczna. Dziękiniej zelżało uczucienapięcia; mogli teraz spokojnie podejść do oczekującychsir Nigelai lady Anstruthers. W saliwyczuwało sięlekkie poruszenie. Królewskigość opuszczał już zamek i wkrótceresztazaproszonych również175. poczęła zbierać się do odwrotu. Gościeze Stornhamwyruszyli jakojedni z pierwszych,gdyż mieli daleką drogę do domu. Kiedy lady Anstruthers wraz z siostrą wyszły już w płaszczachz garderoby,zauważyły żesir Nigelz uprzejmą obojętnościąrozmawia z Mount Dunstanem, który również zbierał się do odjazdu. SamMount Dunstan nie sprawiałwrażeniaprzyjaznegoi niewielemówił,lecz najwyraźniejnie przeszkadzało to sirNigelowi. - A więcteraz, kiedyjuż nie wypierasię pan świata-mówił, gdypodeszłybliżej - mam nadzieję, że zobaczymypana w Stornham. Mount Dunstan podziękowałmuzdawkowo. Kiedyich karoca oddalała się, Nigel wychyliłsię, bywyjrzeć oknem,po czym prychnął śmiechem. - MountDunstan nie rozgrywa tego właściwie - zauważył. Zirytacją stwierdził, że Bettyani Rozalia nie spytały go, co ma na myśli, leczniepowstrzymanytemperament zmusił go, by wytłumaczyć tonawetbez zachęty. - Powinien "stać nieruchomo ze złożonymi ramionami", albocośwtym rodzaju i "odprowadzaćspojrzeniem jej powóz, póki niezginąłmu zoczu". -A nie uczynił tego? - spytała Betty. -Odwróciłsię na pięcie, jaktylko drzwi się zamknęły. -Ludzie nie powinni taksię zachowywać -odparła. Na to dictum nie znalazł odpowiedzi. Bal na zamkuw Dunholm nieco zmienił poglądy sir Nigela na wielespraw; zresztą nie tylko bal. Przedewszystkim zupełnie nowa atmosfera panująca w Stornham, elegancja i luksusowy komfort, jaki tamzapanował, dostojeństwo jego nowejpozycji,sprawiły,że łatwiej mubyło zdobyć się na pozory uprzejmości. Przyjemnie byłodosiadać176Rozdział XXXIIIDla LadyJanedobregowierzchowca lub też w eleganckim faetonie czy powozieobjeżdżać okolicę, przyjmując grzeczne pozdrowieniaod ludzi, którzyledwie rok temu mijali go z ostentacyjną obojętnością. Wszystko tomile łechtało wygłodzoną próżnośćdziedzica Stornham. Oczywiściepieniądze, którym to zawdzięczał, powinien mieć do swojej wyłącznejdyspozycji, a teść-dorobkiewicz najlepiej by zrobił, spełniając ten obowiązekwobec swego zięcia,lecz skorotego nie uczynił. Na raziebawiło go, że są w takpięknych rączkach. W pierwszej chwilimyślało Betty tylko jako o "wyjątkowo urodziwejdziewczynie" i nie wahał się przed budującąmyślą o małymromansie. Według niego była w wieku,kiedydziewczęta mają skłonności doflirtów, a dotychczasowe doświadczenia to potwierdzały. Epizodz Riwierymocno zranił jego wrodzonąpróżność, którą chętnie by uleczyłjakąś nową przygodą. Życie źle się z nim obeszło,bowiem wpadłw ręce kobiety traktującejgo jak bezużyteczną, zepsutą zabawkę,której dni są policzone; hiszpańska tancerka nie zamierzała tracić naniegowdzięku i urody. Chorobę utrzymywał wsekrecie pragnąc o niej zapomnieć;nawetstarał się w nią nie wierzyć, lecz powracała w koszmarach. Budziłsięwtedy drżąc, cały oblany zimnym potem. Zawsze potwornie bał sięśmierci ibólu, aból go nie opuszczał, kiedy leżał złożony niemocąw willi nad morzem Śródziemnym. Słyszał w ogrodzie przyciszonegłosy i śmiechy hiszpańskiej tancerkii zdrowego, silnego, młodegogłupca, który ją teraz adorował. Kiedy napotkał Betty w alei i minęłapierwsza złość, obudziło sięw nimperwersyjne zainteresowanie dziewczyną. Prawie roześmiał sięnagłos czując, jak niezwykła i zaskakująca jest ta sytuacja. Że teżźlewychowana, bezczelnie gapiącasię na niegonowojorska smarkata,wyrosła na coś takiego! Żaden mężczyzna niezgadnie, w co może sięprzemienić taki podlotek. Jego nie za dobry stan zdrowia pogłębiałtylko jej atrakcyjność. Byłajak ognista, młodabogini zdrowia i życia,której sprężysty chód ożywiał mężczyznę. Mimo błysków jakie czasempojawiały sięw jej oczach,przecież ani nachwilę nie straciła nad sobąpanowania, co tylko dodawało smaku wysiłkom,by ją jednak zdenerwować. Jeśli nie ulegnie,z przyjemnością kiedyś wyrówna z nią rachunki. aranżującprzeróżne nieprzyjemne sytuacje. Sama zdecydujesię wówczas na ucieczkę. jeśli oczywiście w jakimśmomencie będziechciał sięjej stąd pozbyć. Chwilowo wcale tego nie pragnął. Chciał się12 -Tajemnicadworu. 177.natomiast dowiedzieć, co zamierza. a prawdęmówiąc,ukręcićtymzamierzeniom łeb. Bawiło go, że Mount Dunstan jest jednym z jejadoratorów. Dla osób pewnego typu prawdziwą przyjemność stanowimożliwość wyrównania rachunków z wrogiem. Za podstawową zasadęswego życiaNigel uważałzawsze konieczność rozprawienia sięz ludźmi, którym zdarzyło sięmu narazić lub którzygo nie lubili. Ulubioną zaś rozrywką byłowymyślanieintryg prowadzących do tegocelu. Zawsze zamierzał spłacić dług zaciągnięty niegdyś wobecMountDunstana. Nie zapomniał owego epizodu, owej miłej wiejskiejdziewczyny, z którą tak dobrzeim szło z Tenhamem, pókiten rozwścieczonymłody dureń nie nakrył ich grożąc, że obu złoi skórę. Po czym pomaszerował do rodziców dziewki, powiedział wszystko pastorowi i wyskrobał, Bógraczy wiedzieć skąd, dość pieniędzy, aby wszystkichwysłać do Ameryki,gdzie im się nieźle odtąd powodzi. Potraktował gojak uczniaka i głupca i on miałby to przebaczyć? Był więc zachwyconywidząc,żeMount Dunstan wpadłteraz z uszami. W końcu niewiele byzdziałał, gdyby nie miał okazji go spotykać, natomiastw tej sytuacji,niebiosa już mu ześlą odpowiednią okazję. Odkryjewkrótce, czegoprzeciwnik pragnie najbardziej ibędzie wiedział, czego gopozbawić. Czuł, że łatwo mu to przyjdzie. Takiuparty, wyniosłyczart na pewnoukrywa za maską dumy rozmaite słabości. Już na baludostrzegł, że dziewczyna wywarłana nimogromnewrażenie i to nie tylko urodą i fortuną. Cośwniej takiego było. choćsam nie wiedział co. Obserwował bacznie, jak traktowali ją Dunholmowie, dostrzegł i spojrzenierzucone przez królewskiegogościa, którypo prezentacji rozmawiał z nią dłuższą chwilę. Zauważył obracającesię na widok Bettygłowy i usłyszał opinie, wymieniane na jej temat. Szczególnie zaś zwróciłuwagę nazachowanie dostojnych starszychdam. Wszelkie bariery społeczne zostały uniesione, a te złowrogie,surowe, stare kocice były nią wprost zachwycone; nawetją polubiły. Jej triumf, rosnące podekscytowanie, kiedy spoglądał, jak zarumieniona lekko wiruje w tańcu, podziałały na niego w sposób, który gouszczęśliwił. Czuł, że gwałtowniepragnie przepchnąć się przez tentłumśmiejących się i przechwalających młodych głupców, wyłudzićlubzabrać przyrzeczone im tańce i samemu chwycićdziewczynę w objęcia. Tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz ogarnęło gotak przyjemneszaleństwo. Doskwierała mu nawet obawa, iż jest już na nie za stary. Lecz oto szaleństwo sprawiło, że poczułsięznowu młody. Nicgo178tak nie złościło w MountDunstanie jak to, że jest młody, silny i urodziwy. Ogarniały go wciążzmienne nastroje. - Czyż nie jest ci żal chorego i zgnębionego mężczyzny? -spytałktóregośdniaBetty. -Czy też raczej nim gardzisz? - Współczuję mu. -A więc współczuj mi. Wyszedłwłaśnie z domu, a dojrzawszy ją siedzącą na trawiepodrozłożystym drzewem, położyłsię obokna pledzie z rękami pod głową. - Czy jesteś chory? -Doznałem niebezpiecznego upadku, kiedy byłem na Riwierze -skłamał. - Nadwerężyłem jakiś muskuł, czycoś takiego ina skutektego kuleję. Czasami bardzomnie boli noga. - Tak miprzykro - powiedziała Betty. -Naprawdę. Jeśli kobietę zdoła się skłonić do współczucia,łatwiej niąpóźniejpokierować. Możnarozpływać się nad swoimismutkami, jeśli jestsłabai niezbyt mądra lub teższczerzeżałować swychbłędówi win,jeślijestsilna. Tak, to nie byłzłypoczątek. Spoglądał nanią zamyślony. - Tak, potrafisz współczuć - zdecydował w duchu. Przezdłuższąchwilę w zadumiepatrzył na widok rozpościerający sięprzednimi. Należało wytworzyćwrażenie pełnego godności milczenia. - Czy wiesz, Betty- powiedział w końcu - żemasz na mniewyjątkowy wpływ? Akurat zajęta była uzupełnianiemjednego ze staroświeckich haftówRozalii. Położyła go płaskona kolanie, by przyjrzećsię rezultatowiswych wysiłków. - Dobry czyzły? -spytała z lekkimroztargnieniem. Obrócił kuniej twarz. tym razem szybko. - ljeden i drugi - odparł. -i jedeni drugi. Powiedziałtoz żarem, którym miał nadzieję jązaskoczyć. Lecznajwyraźniej musię to nie udało. - Nie podoba mi się to- odparła z beztroskim spokojem. -Gdybyśpowiedział, żepod moimwpływem nabierasz cech anielskich, czułabym się mile pochlebiona i pękałabym z dumy. Ale ta odpowiedź mnienie satysfakcjonuje. Zakłóca moje zarozumiałewyobrażenie, że jestem wszechmocną, dobroczynną potęgą. Chciałoby się widzieć siebiejako kogoś takiego. 179.- No tak. Dziękuję-odparł sztywno, lekko się czerwieniąc. - Poprostumi niewierzysz. Miała na niego taki wpływ, że przezchwilę prawie wierzył, żeuprzednio mówił szczerze. Pragnął,by wiedziała, coczuje. Powinnabyćdo głębi poruszona, a może nawet milepołechtanawiedząc, żenaruszyła jego spokój. - Byłaś wrogo nastawiona wobec mnie jako dziecko - dodał. -i nicsię niezmieniło. Nie graszze mną uczciwie. A mogłabyś. -Wymawiając ostatnie zdanie, załamał nieco głos. Tak, to było dobrzepowiedziane. Poczucie beznadziejności zazwyczaj wzruszakobietę. - A co byś uważał za uczciwą grę? -spytała. - Gdybyś słuchałamoich słów bez uprzedzeń. gdybyś pozwoliławyjaśnić, jak do tego doszło, że wydaję cisię. łajdakiem. bonie mamwątpliwości, że tak byśmnie nazwała. i głupcem. -Ręką wykonałniecierpliwy gest. na myśl o samym sobie, o swym losie,o dokuczliwym pechu, który czynił go jeszcze większym grzesznikiem. - Nie powinieneśtak przesadzać-. odparła z ostrożnąuprzejmością. - Nie zaprzeczam, że moją słabą stronąjest diabelski temperament. Ale to dziedziczna cecha. - Och! -powiedziała Betty. -Te wybuchowetemperamenty. ilesię o nich naczytałam w powieściach. i niktnie jest temu winienpozadawno zmarłymi przodkami. Jakie to łatwe. Możnarobić wszystko,czego dusza zapragnie. a potem surowo potępić antenatów. Betty, wodrażający dlaniego a zarazem podniecający sposób,pozbawiała Nigela luksusu, do którego przyzwyczajony był całe życie. Skoro niesprawiedliwy los nieobdarzyłmężczyzny majątkiem, urodąlub geniuszem, to przynajmniej pozwalał mu doprowadzać do obłędutych, którzynie śmieli mu się sprzeciwić. Dzięki temu przynajmniejliczono się z nim. Jeśli umiejętność oczarowania otoczenia daje człowiekowi władzę, nie mniejsządaje umiejętnośćupokorzania i udaremniania cudzych zamiarów. Ale wobec Betty temetody nie skutkowały. Czuł siętak, jakby bezwysiłku złapała w locie skierowanądo siebie strzałę, odłamała i odrzuciła grot, w dodatku nie komentując wydarzenia ani jednym słowem. - Myślę, że zasłużyłem na takie słowazagłupiąprośbę o współczucie- odparł. -Więcej tego nie uczynię. 180Jeśli należałado kobiet, które można delikatnie sprowokować doodpowiedzi, teraz będziemusiała się odezwać. LeczBetty pominęłajego słowa milczeniem, pozwalając im uleciećw powietrze. - Czy nieraczyłabyś mipowiedzieć, dlaczego postanowiłaś złożyćwizytę w Anglii właśnie tego roku? -spytałjak gdyby nigdy nic podłuższej chwili milczenia. Otwartość tego pytanianie zdawałasię czynić na niej większegowrażenia. Prawdę mówiącnawet nie żałowała, że o to zapytał. Położyła robótkę na kolanach i wygodniejzasiadła w wiklinowym fotelu,kładąc dłonie naporęczach. Spojrzała na niego szczerym i pozbawionym uprzedzeń wzrokiem. - Przyjechałam odwiedzić Rozalię. Zawsze ją bardzo kochaliśmy. i nigdynieuwierzyłam, że przestała nas kochać. Wiedziałam, że kiedyją wreszcie zobaczę, dowiem sięcałej prawdy. - A kiedy jązobaczyłaś,oczywiście uznałaś, że zachowałemsię,by użyć moich własnychsłów, jak łajdak igłupiec. -Tobez wątpienia bardzo nieuprzejmie twierdzić, że ktoś zachował sięjak głupiec. ale jeśli wybaczysz mimoje słowa. właśnie tomnie uderzyło w twoim zachowaniu. Czyż nie wiesz- dodała z umiarem, który głębokogo poruszył - że gdybyś tylko traktowałRozalięuprzejmie, gdybyśuczynił ją szczęśliwą, mógłbyśmieć wszystko,czego byś pragnął. i tobez kłopotów? Tobył niepodważalny fakt. Umiała trafić w sedno. Z żywąniechęciązaczął się skłaniać ku myśli, żebyćmoże ma rację. Podejrzewał,że i w następnych słowachznajdzie się ziarnkoprawdy. - Ona podzieliłabykażde twojepragnienie i nieprosiłaby prawieo nic w zamian. Nie prosiłaby o tyle, oile ja bym poprosiła na jejmiejscu. Niebyłeś praktyczny. - Zamilkła na chwilę głęboko zamyślona. -Zapłaciłeś zbyt wysoką cenęza pozwalanie sobie na wybuchyodziedziczonego po przodkach temperamentu. Luksus stanowiłowłaśnieto, że nie pragnąłeś ichnawet opanować. Ale w sumie to była złainwestycja. - Ujęłaś todość handlowo -zauważył zimno. -To ciekawe, alewiększośćspraw można tak ująć. Zawsze cośdaje stratę lub zysk. czy ktośto widzi, czy nie. Zyskiem jest szczęściei przyjaźń, radośćżycia i ludzka aprobata. Oczywiście, jeśli temperament zapewnia nam wszystko, czego pragniemy, niemożemy swejdecyzji uznać za stratę. 181.- Aleuważasz,że mój niewiele midałw tej kwestii? -Nie wiem. Tylko ty to wiesz. - No tak- odparł zjadliwie. -Jakto przyjemnie, kiedy możnakopaćnogami, rozwalać wszystko wokółwiedząc, że ludzie wolątrzymać sięod ciebie z daleka. Wzruszyła lekko ramionami. - Więc może teninteres ci się jednak opłacił. -Nie! - odparł znienacka z wściekłością. -Do diabła, nie! Nieodpowiedziała anisłowem. - Co zamierzasz teraz zrobić? -spytał równie otwarcie jak uprzednio. Wiedział, że zrozumie, co miał na myśli. - Niewiele. Dopilnować, by Rozalianiebyła jużwięcej nieszczęśliwa. A da się temu zapobiec. Byłapo prostuzaniedbana. podobniejak ten dom. Teraz już ma się lepiej, i wie, że ktośo nią zadba. - Znamją lepiej niż ty -odparł ze śmiechem. -Nie uciekniestąd. Zbytboi się skandalu. tego, co bym wówczas opowiedział. A sporomiałbym do powiedzenia. Mogę sprawić, że się będzie trzęsła zestrachu jak osika. Betty patrzyła na niego dłuższą chwilę; wiedział,że go spokojnieocenia. bez uprzedzeń,lecz ustalając jego możliwości. - Właśnie pozwoliłeśtemperamentowi wziąć górę nadrozumem -zauważyła wreszcie,a jej spokojna ocena byłaprawie bezosobowa. -To było głupie z twojej strony. Wiedziałto sam w chwilę po tym, jak słowa wymknęły mu się z ust. Ale natura,którejcałe życiedawałfolgę, pozwalając by wiodłago,dokądchciała,tymrazem wyprowadziła go w pole. i to właśnie mówiłymuzaciekawione oczyBetty. Uważał, że najlepiej zrobi pokrywająckontuzjęśmiechem. - Nie patrz tak na mnie - rzucił. -Tak jakbyśzauważyła, że dwadodać dwa równa się cztery. - Żadne moje uprzedzenienie sprawi, że będzie się równać pięćlub sześć. albo trzy ipół - odpowiedziała. - Żadne uprzedzenie"moje. ani twoje. Rozważała właśnie cechy jego usposobienia orazrzeczywistąsiłę,jaką dysponowała,gdyby doszło do kłopotóww związku z Rozalią. Zgadł to i sam pogrążyłsię wrozmyślaniach. Leczwięcejjuż naten tematnie mówili, szczególnie, że musieli wstaći powitać gości. Rozalia właśnieszłaku nim w towarzystwie lady Alanbyi sir Thomasa. 182ySirNigel wyszedł im naprzeciw, udając uprzejmego gospodarza. Przywitałlady Alanbyi zaprowadził do najwygodniejszego, ocienionegofotela. Dama uznała jego zachowanie za tak powściągliwe, że ażrzuciła mu spojrzeniepełne zaciekawienia. Dla jej dalekowzrocznegoj doświadczonego umysłu było to zachowanie kogoś, kto "coś knuf. Czego zamierzał dokonać sir Nigel? Bez wątpienia rzucał cojakiś czasdziwnespojrzenia wstronę panny Vanderpoel. Czyżby wprostpodnosem swej głupiej żony zakochał się w jejsiostrze? Nie mogła jednak obdarzyć go wyłączną uwagą, gdyżpragnęłaobserwować swego wnuka. a doprawdy, to było denerwujące. właśnie, gdy podanoherbatę, a Tommy nieco się ożywił podając chleb,masłoikanapki zrzeżuchą. Któż to się pojawił? Obiepanny Lithcomeskortowane przez swoją ciotkę, panią Manners, u której zresztąmieszkały. Gdyby dość zasobni wujostwo nie przyjęliubogich i osierocę- -nychdziewcząt, musiałyby pójść do przytułkulub pracować w sklepie;nie były bowiem na tyle wykształcone, by zostaćguwernantkami. Mary z zadartymnoskiem wyglądała tak jakzawsze,lecz Janemiała na sobie nowąsukienkę równie błękitną jak jejwielkie, łagodneoczy. Byłanieco blada i smutna, dziękiczemu zdawała się ładniejszaniż zazwyczaj. Charakteryzowałająwiotka szczupłość iwątła podlotkowatość, a w powiewnej muślinowejsukience przewiązanej w pasiekolorowymi wstążkami czyniła spustoszenie w sercu krzepkiego mężczyzny, którego główną cechę stanowił brak przezorności. Lady Alanby dostrzegła, że Tommy ażpodskoczył, kiedy dostrzegłtrzy paniezdążające trawnikiemw ich kierunku. Pośpieszniesię opanował, poczym zaczerwienionypo uszy i zażenowanyprzywitał się znowoprzybyłymi, potrząsając dziwnie ich dłońmi, jakby jego łokieć zostałunieruchomiony. Niezgrabnie zaczął podawać chleb i masło, a przerwawszyuprzednią rozmowę z pannąVanderpoel, popadł w głębokiemilczenie. Bo cóż miałmówić? - pytał sam siebie. -Panna Vanderpoelbyła niewątpliwieszalenie ładną dziewczyną, alejak naniego, była zamądra;musiałstrasznie się wysilać,gdy z nią rozmawiał. A pozatymnie wyobrażał sobie, żeby człowiek mógłw jej obecności rozciągnąćsięna trawie z fajką w zębach; kiedy ta trawa pachnie sianem, a błękitnieba rozciąga się jak okiemsięgnąć, i żeby przytym oboje byliszczęśliwi, choć milczący. Zniektórymi dziewczętami można było tosobiewyobrazić. prawdę mówiąc wyobrażał to sobie, budząc się183. wczesnym letnim rankiem;kiedy leżał w cudownej ciszy, słuchającśpiewu ptaków. Lady Jane była dobrze wychowanąpanienką, więc starałasięzerkać natrawęalbo naLady /^. nstruthers, albo na pannęVanderpoel,leczco chwila coś zmuszałoją do spoglądania winnymkierunku. A zaktórymśrazem,kiedy jej się to przydarzyło. ito zupełnie wbrew jejwoli. z przerażeniem dostrzegła, że ladyAlanby właśnie patrzy na niąprzezpince-nez. Lady Alanby nie miała najwyższego zdaniao pani Manners,zaśpaniMannersaż zaniemówiła na skutek połączenianiechęci i lęku,jakiminapawała jąobecnośćLadyAlanby. Rozmowa sięrwała i gdybynie wysiłki Betty, zapadłoby niezręczne milczenie. Betty rozmawiałazlady Alanbyi paniąMannersjednocześnie i w końcu doszło do tego,iż obie damy zaczęły ze sobą gawędzić. Kiedypo herbacie wszyscywstali od stołu, by przejść siępoogrodzie, szłapomiędzy obiemapaniami, usiłującw nich rozbudzić zainteresowanie ogrodnictwem,które stanowipodstawowe zajęciekażdej szanującej się, normalnejdamy na wsi. Wreszcie doprowadziła do tego,że przepaść pomiędzynimi chwilowo zostałazasypana. Wówczas spokojnie przekazała obiepanie lady Anstruthers, która,jak ze zdumieniem zauważył sir Nigel,przyjęłaten obowiązek bez najmniejszegozmieszania. Obolałyna duchu Tommy z największym zdumieniem odkrył, żew kilkaminutpóźniej znalazł się w laurowej alejce sam na sam z JaneLithcom. A stało sięto tak. Pod koniec tej alejkirozpościerał sięprzepiękny widok na okolicę i tam właśnie przyprowadziła go pannaVanderpoel. Nigel marudziłz tyłu z pannami Jane i Mary. KiedypannaVanderpoelskręciła wlaurowąścieżkę, przystanęłana chwilę,byzerwać błękitny kwiatuszek zkępki przełącznika rosnącej u podnóżamuru. - Oczy lady Jane są dokładnietego samego koloru - powiedziała. -O, tak - odparłprzyglądając się ślicznemu kwiatuszkowi w jejdłoni. Poczymdodał z bijącym sercem. - Większośćludzi uważa, żenie jest ładna,ale ja - oświadczył z desperacją -ja uważam, że jest. -Nagle przestał dbać o pozory. -i ja też tak uważam- zgodziła siępanna Vanderpoel. Dołączyłareszta towarzystwa i Betty zatrzymała się na chwilę,byporozmawiać, akiedy ruszyła znowu, szłaz Mary i Nigelem, gdytymczasem Tommy znalazł się u boku Jane. Jakimś cudem pozostali184kręciliw boczną ścieżkę, a oni szlicoraz wolniej iwolniej, aż stanęliosłonięcizielonymi ścianami żywopłotu. Jane cofnęłasię nieco,unosząc nerwowo jakieś listki. Sir Tommy dostrzegł, że muślinna jej piersipodnosi się w przyspieszonym oddechu. - Och, moja mała Jane! -wyszeptał drżącymi wargami. Na tesłowajej wielkie oczy wypełniłysię łzami. Kilka lśniących kropelekzrosiło miękki,lazurowy muślin. - Och,Tommy - poddała się - Niema sensuo tym mówić. -Nie wolno cimyśleć. niewolno. o czymś takim - zażądałdrżącymgłosem, a ponieważ nie mógł się powstrzymać, podszedłbliżej. Choć niewiedział, jak to stosownie powiedzieć, pragnął jejprzekazać, że niewolno podejrzewać go ouczucie do pięknej, wysokiej,posażnej panny, w którejobjęciapchała go jego szacowna babka. - Nic takiego niemyślę! -zawołała Jane. -Lecz onajest wszystkim,a ja niczym. Tylkospójrz nanią. a potem na mnie. -Będę przyglądał się tobie,jakdługo mi na to pozwolisz- wyjąkałTommyzdławionym głosem. Był zarazem chłopcemi mężczyzną; położył dłonie na jejramionach i zatopił tęsknespojrzenie woczachzalanych łzami. Tymczasem pozostawionesamym sobiew innymzakątkuogroduMary i pannaVanderpoel rozmawiały z dziwną zażyłością. Sir Nigelbowiem dotrzymywałtowarzystwaLady Alanby. - Czy długo jużznasz sir Thomasa? -spytała poprostu Betty. - Od dzieciństwa. Janeprzypomniała mi podczas balu na zamkuwDunholm, że jakoośmioletnia dziewczynka grałaznim wkrykieta. - i zawsze się lubili? -zauważyłapanna Vanderpoel. Mary spojrzała w jej stronę, a kiedy ich oczy się spotkały, doznałaolśnienia. - Och! Więc to zauważyłaś! - wybuchnęła. -i celowo zostawiłaśich samych! - Tak. Kiedy dwoje ludzi tak bardzo pragnie. tak bardzo lubi byćrazem - powiedziała powoli, rozważając każde słowo - wydaje się, żecały świat powinien się sprzysiąc, by im w tym pomóc. nikt niemaprawa ich rozdzielać. Marynie mogła oderwaćod niej zafascynowanego wzroku. Niemyśląc co czyni, chwyciłają za rękę. - Nigdy dotądnie przeżywałamtego co Jane - wyznała. -i nie185. pojmuję, jak może być tak głupią. ale my siętak bardzo kochamy. możedlatego, żemamy już tylko siebie, i chyba nie ma sensu sprzeciwiać się temu uczuciu. To tylko zabija jejmłodość. Jeśli tahistoriaskończy się nieszczęśliwie, wyjdziezniejjak po ciężkiej chorobie. Będziewybladłą starą panną,z widokami na przeżycie wielu okropnych lat. Jej oczy będąwyglądać jak ugotowany agrest, bo wypłaczeznich cały kolor. Och!Widzę, że to rozumiesz! Jeszczeniedomówiła tych słów, kiedyręce panny Vanderpoelzacisnęłysię na jej dłoniach. - Rozumiem! Jeszcze jak rozumiem! Czy to z powodu lady Alanbby? - zaryzykowała następne pytanie. -Tak. Tommy zostaniebez grosza przy duszy, jeśli nie zostawimu swego majątku. A nieuczyni tego,jeśli ją rozgniewa. Babka mabardzo twardy charakter. Przepisze pieniądze na jakiegoś okropnegokuzyna, jeśli wpadniew złość. A Tommy nie jest zbyt mądry, i nigdynie zdołałbysię sam utrzymać. Tak samo Jane. Więc nigdy nie będąmogli siępobrać. Nie mogą zbuntować się wobec rodziny i wziąćślubu; takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach. - Czy lady Alanby lubiła kiedyś Jane? -spytałapanna Vanderpoel, jakbyrozważając wszelkieza i przeciw. - Tak. Jane była jejfaworytką. Nigdy nielubiła mnie. Za tołagodność,posłuszeństwo i uległość Jane zawsze jejsię podobały. Janeurodziła się jako słodkie,kochającenic. Lady Alanby nie mogłajej więcznienawidzieć nawet teraz. Po prostu spycha ją ze swej drogi. - Zpowodu. Mary nim odpowiedziała,parsknęła lekko zawstydzonym śmieszkiem. - Z powodu ciebie. -Ponieważ ona myśli. - Nie bardzo pojmuję, jak może przypuszczać, że Tommy majakiekolwiek szansę. Nie sądzę, by tak uważała. lecz nigdymu niewybaczy, jeśliprzynajmniejniespróbuje. - Tobardzo praktyczne z jej strony - zauważyła Betty. Maryzaśmiała się. - Mówimy o amerykańskimzmyśle praktycznym - odparła - aleniewielu Anglików jest marzącymi idealistami. Wszyscywiedzą, żew przyszłym roku wyjedziesz do Londynu, zostaniesz przedstawionau dworu i z pewnością olśnisz wszystkich. Lady Alanby wie, że186wówczas Tommy niebędzie miał już żadnej nadziei. Byłobygłupotąsiętego spodziewać. Więc musi spróbować szczęścia teraz. Ich oczy znów się spotkały. Panna Vanderpoelnie wydawała sięani wstrząśnięta, ani rozzłoszczona, lecz przez jej twarz przemknąłcień smutku. - A więc póki sir Thomas niesprawdzi, jakie ma u mnieszansę. Lady Jane będzie nieszczęśliwa? - Jeśli tego nieuczyni, nigdy nie otrzyma wybaczenia. Jego babkaprzeprowadzała swąwolęprzez całe życie. - Alew końcu bardzo możliwe, że gdy jazniknę z horyzontu,znajdzie sięktośinny? Mary potrząsnęła głową. - Takie panny nawydaniu jak ty pojawiają sięraz w życiu. Mamdwadzieścia sześć lat ikogoś takiegowidzę pierwszy raz. - A on będzie bezpiecznytylko, jeśli. Mary przytaknęła. - Tak. jeśli - zgodziła się. - To głupie. iokropne. ale tak tojest. Panna Vanderpoelprzez chwilę wpatrywała się w trawę rosnącąu jejstóp, poczym najwyraźniejpodjęła decyzję. - CzyTommy lubi ciebie? Potrafiszsię znim dogadać? - spytała. -Tak. -A więc idź do niego i powiedz, że jeśliprzyjdzie tui zada mitopytanie, otrzyma zdecydowaną odpowiedź. która usatysfakcjonujelady Alanby. Lady Mary z trudem złapałaoddech. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką kiedykolwiekspotkałam! -zawołała. -Ale żebyś wiedziała, co myślę o tobie wzwiązkuz Jane! - W oczachjej pojawiły się łzy. -Tosamo czuję, kiedy myślęo mojej siostrze - odparła pannaVanderpoel. - Rozalia i Jane są bardzo do siebie podobne. Naprzemianblednąci oblewając się czerwienią Tommy zmierzałku Betty, czując się jak młodzieniec zdążający prosto w paszczę lwa. Prawdę mówiąc czułsię przytłoczony przerastającą jego możliwościniezwykłą sytuacją. Ogarniała gona przemian radość i trwoga. Wysoka, dumna nimfa leśna czekająca nań pod drzewem skinęłaprzywołujące itylko dzięki temu nieopuściła go resztkaodwagi inie187. uciekł w popłochu. Bettypodeszła bliżej i podała mu rękę; prawdęmówiącprzytrzymała spokojnie jegodłoń. - To wszystkodla lady Jane - przypomniała. -To,co czynimy,dziękitemuniejest ani śmieszne, ani niestosowne. Jej oczy- dodałaz miękkim śmiechem -są koloru przełącznika i tak spoglądają. jakbyprosiły, by jej nie skrzywdzić. Uklęknął i schylającgłowę ucałował jejdłoń z uwielbieniem. - Gdyby Jane nie była Jane, a pan sobą- dodała Betty - to byłbynajbardziej bezczelny i odrażający uczynek, jaki ośmieliłby się uczynićmężczyzna. -Lecz nie jest. Nie zabrała dłoni i spojrzałanań pokrzepiająco. - Awięc przybyłpan,by prosić mnie. -Czy zechciałaby paniwyjść zamnie za mąż, panno Vanderpoel- dokończył, ponownie schylając się nadjej dłonią. - Błagam o wybaczenie. Mój Boże, błagam. - Wdzięczna jestem za zaszczyt, jakim mnie pan obdarzył - odparła. -Bardzo pana lubię. tym bardziejteraz. lecz nie mogę panapoślubić. Nie byłby panze mną szczęśliwyani jabym nie byłaz panemszczęśliwa. Prawda jest taka - tu się na chwilę zamyśliła -żekażde z nas w rzeczywistości należy do kogo innego,lkażde z naso tym wie. - NiechBóg paniąbłogosławi -powiedział. -Myślę, żewiedząco wszystkim, o czym może wiedzieć kobieta. dalej jest pani aniołem. Ten wybuchelokwencji przyjęławnajwdzięczniejszy sposób, śmiejąc się uroczo. - To co powiedziałam,jest mojąostateczną decyzją. gdyby ladyAlanby się o todopytywała. - Po czym dodałapośpiesznie: - Ktoś tunadchodzi. Byłazadowolona widząc, że nie zerwał się na równe nogi,leczpowstał z chłopięcą godnością i raz jeszcze pochylił się nad jej ręką. Sir Nigel właśnie prowadził wich kierunku Lady Alanby, paniąMannersiswą żonę. Kiedy Betty napotkała jegospojrzenie, zrozumiała, że celowo tu nadszedł,gdyż bawiło go nakrycieich na gorącymuczynku. - Niezamierzałem bynajmniej przeszkadzać sir Thomasowiw składaniu hołdów - zauważyłpodczas obiadu. -Proszę przyjąćwyrazy żalu. 188- Tonaprawdę nie miałoznaczenia - odpartaBetty. sooo^Oo-o- Muszę przyznać,Thomas, żejestemzadowolona. Nie wyglądałeś na skończonego głupca, kiedy na nasz widok wstawałeś z kolan -zauważyła lady Alanby, gdy powóz unosił ichprzez wioskę Stornham. - Też jestem zsiebie zadowolony - odparł Tommy. -Co tam robiliście? Nawet jeśli prosiłeśją o rękę, nie musiałeś ażtak daleko się posuwać. Nie jesteśmy w siedemnastym wieku. Tommy oblał sięrumieńcem. - Nawet niezamierzałem tegouczynić. Lecz nie mogłem siępowstrzymać. Byłatak miła. Ta dziewczyna jest aniołem. Powiedziałem jej to. - Bardzo właściwyi odpowiedni sposób zwracania siędo kobiety-zauważyła staruszka przyglądając musiębacznie. -Czy byłaaniołem tak dalece, by obiecać, że zaciebiewyjdzie? Z niepojętych przyczynTommy odważył się spojrzeć babce prostow oczy, zupełnie jakby byłmężczyzną, a nie wystraszonymciamajdą. -Nie chciała mnie - odparł. - Ale i takto wiedziałem. Dlaczegomiałaby chcieć? Uczyniłem, czego babcia się po mniespodziewała,aonapowiedziałato, czego się teżspodziewałem. Mogła mi dać ostrąodprawę, a przecież odmówiła w tak miły sposób. tak pełen zrozumienia. że sam nie wiem, kiedy przyklęknąłem i ucałowałem jej dłoń. Stara damaprzez chwilęspoglądała przezokno powozu. - No cóż, zrobiłeś, co mogłeś najlepszego -podsumowaławreszcie kwestię - jeśli przyklęknąłeś niechcący. Byłoby niewybaczalne,gdybyś uczynił to celowo. Dwórw Stornham podjął tradycyjne obowiązki towarzyskie; zgodnie z niepisanymprawem sir Nigel i lady Anstruthers wydali przyjęcienawolnym powietrzu. Ciekawość, jaką wciążwzbudzała panna Vanderpoel oraz zmiany zaszłe w zrujnowanej posiadłości sprawiły, iż jeślitylko zaproszony byłzdrów na ciele i umyśle, ani myślałodmówić. Takwięc przyjęcie się odbyło inie można go byłookreślić inaczej niż jakosukces towarzyski. Zazwyczaj przyjęcia tego rodzaju tak często siępowtarzają, że stająsię dość nudne. Na tę jednak okazjęsprowadzonoorkiestrę, która grała do tańca, a takżedano kilka przedstawień w otoczonymzielenią specjalnie wzniesionymmałym teatrzyku. Stanowiłymiłe urozmaicenie rozmów i zakąsek. Zresztą Anstruthersowie niepoprzestali na tym. We dworzew Stornham dawano uroczyste obiady, które również ściągały masęgości, asami goście przyczyniali się do powodzenia owych przyjęć. - Wpadłem dziś z wizytą doMount Dunstana - oznajmił Nigelktóregoś wieczora, tuż przed pierwszym z proszonychobiadów. -Mógł tego oczekiwać, skoro zamierzamy go zaprosić. Życzęsobietegozresztą. Dunholmowie tak dalece przywrócili go do łask, że żadneprzyjęcie nie wydajesię sukcesem, jeśli jego tam nie ma. Mount Dunstan został więc zaproszony na gardenparty i pojawiłsięna nim, lecz Betty prawie go nie widziała. Łatwoprzegapić gościa,gdyprzyjęcie urządzono na wolnym powietrzu. Była oczywiścieogromnie zajęta, pomagając Rozaliiw podejmowaniu gości, lecz wiedziała,że gdyby on tego pragnął, spotkalibysię. Z jakichś powodów niepragnął. czuła to wyraźnie. Tak więcspacerowała, grała, tańczyłai rozmawiała zWestholtem, młodym Alanby'm i z innymi. - Nie chce ze mną rozmawiać,i zrobi wszystko, abytego uniknąć-powiedziała sobiew duchu. Dostrzegłanatomiast, iż asystował nie przyzwyczajonejdo takich190RozdziałXXXIVCzerwony Godwynatencji Mary Lithcom. Razem spacerowali, tańczyli i siedzącoboksiebie, oglądali przedstawienie w teatrzyku. Lady Mary, choć uszczęśliwiona, nie pojmowała, czemu zawdzięcza jego towarzystwo. Bettyrównież zastanawiała się, oczymmogą rozmawiać, nie podejrzewając, że to ona jest głównym tematem. - Czy widujepan często pannę Vanderpoel? -rozpoczęła Mary. - Dość często, podobnie jak pani. Brzydka buzia lady Maryokryła się zadumą. - Czy pan zauważył, że przyjęcia stały się zupełnieinne, odkądpanna Vanderpoel bierzew nich udział? MountDunstan parsknął drwiącym śmieszkiem. - Jane i ja,odkąd ukończyłyśmyszkoły, bywałyśmy na wszystkichprzyjęciach w promieniu dwudziestu mil. lszczerze mówiąc byłyśmynimi bardzoznudzone. Lecz tegolata, ilekroć przebieramy się, by udaćsięna któreś, mówimy sobie:"Całe szczęście, że ona tam będziei zobaczymy, jak jest ubrana, a poza tym popatrzymy, jak się ludzie doniej wdzięczą i posłuchamy, kto się doniej zaleca i za kogo mawyjść". Ale itak nie wyjdzie za mąż za nikogo stąd-dodała lekko zadzierającnosek. - Wkońcu, któż z naszych stronjestdość dobry? Mount Dunstan znowu parsknął śmiechem. - A skąd paniwie, że ja nie jestem pretendentem doręki pannyVanderpoel? -spytał ogarniętywisielczymhumoremna myśl o własnej bezczelności. Tylko onsam wiedział, jak bardzo to pytanietrąciłocynizmem. Lady Jane spojrzała nań spokojnie. - Wiem. Apoza tymprzypadkiemdowiedziałam się, że jest panprzeciwnikiem mariaży dlapieniędzy z Amerykankami. Jest pan takbrytyjski, że nawet gdybymi otym nie powiedziano, domyśliłabym sięsama. Zresztą panna Vanderpoel wie o tym. - Naprawdę? -Lady Alanby rozmawiała zsirNigelem isłyszałam jak Nigel jejtopowiedział. - Dokładnie ten rodzaj informacji, jaką skłonnyjestprzekazać -skomentował Mount Dunstan. Porzucił temat,jakbyten niewart byłkontynuowania i przeszedłna inny. - Kiedy mówiła pani, żewśródobecnych nikt nie jestgodny rękipanny Vanderpoel,zapomniała panio lordzieWestholt. 191.-Tak, toprawda. Ale -dodałaze śmiechem - można by przypuszczać, że dopiero książękrwi będzie jej godny. - Myśli pani,że ona pragnie księcia? -spytałobojętnie. - Ona? Ona w ogóle o tym nie myśli. Interesuje się tylko ladyAnstruthers, Ughtredem,pracami wedworze i w wiosce,i jest naprawdę miła. Proszę tylko na nią popatrzeć! W głębiduchaMount Dunstan mówił właśnie: - Dziękuję bardzo,przecieżnanią patrzę. -i zacisnął zęby. LeczMary naprawdę przejęłasię tematem i mówiła dalejnie bacząc na towarzysza. - Sądzę,że buntuje się pan naniesprawiedliwośćlosu. Bo to jestniesprawiedliwe. Sama jej prawie nienawidziłam, aż do chwili, gdypewnegodnia uczyniła coś tak czarująco uwzględniającego cudzeuczucia, tak miłego i pełnego zrozumienia, że skończyłam z nienawiścią. A poza tym, to co uczyniła, było mądre i śmiałe. WkrótcepotemMountDunstan porzuciwszy towarzystwo MaryLithcomzdecydował się namały, samotny spacer. Dopełnił już wszelkich męskich obowiązków. Zabawiałrozmową młode i stare damy,tańczył, zwiedzał ogrody, cieplarnie i brał udział w rozrywkach. Dojrzałdo chwili samotności. Skręcił wokolonąlaurowym żywopłotem alejkę,doszedł do jej końca i w zadumie spojrzał nawidok, jaki się stądrozpościerał. i któż był jej godzien? Nie był wnastroju, którypozwoliłby muspokojnie uznać,że ma choćjedną szansęna tysiąc. A przecież budziłsię co dzień nękany nieznośnątęsknotą i ta sama tęsknota układałago do snu wieczorem. Pragnął jąwidzieć, słyszeć, oddychaćtymsamym powietrzem. Czyż miał więc stanąć przednią i powiedzieć jakbezradny żebrak: - Podarujmi swą urodę, wdzięk i życie, a przy okazjiwesprzyj finansowo, nakarm,, odzieji załataj dachnad mą głową. - O,nie! Jeśli ma go pamiętać,niech pamięta mężczyznę! Nie upadnietaknisko! Zauważył przesuwającą się nad żywopłotem barwną plamę; byłato różowa parasolka. Wiedział, do kogo należyispodziewał się,żelada chwila usłyszyinne głosy i dojrzy inne parasolki. Lecz nic siętakiego nie zdarzyło, acudowne zjawisko najwyraźniej zbliżałosię. - Cosię za mną dzieje? -myślałwowejchwili. -Jest minaprzemian gorąco i zimno, a sercebije, jakby miało wyskoczyć z piersi. Mądrzej bym zrobiłodchodzącstąd, aletego nie uczynię. Zostanę,192zresztą jużdawno pożegnałem się zrozsądkiem. Chyba tak samoczuje się koń, który niedajesię wyprowadzić zpłonącejstajni. Spostrzegłszy go, Bettyodruchowo przystanęła,po czym wolnopodeszła bliżej. - Ktoś mógłbypomyśleć, że specjalnie przyszłamtu pana odszukać - powiedziała. -Powinien pan właśnie komuś pokazywać tenwidok. podobnie jak ja. - Więc może podziwiajmygo razem? -zaproponował. - Dobrze - odparta i przysiadła na ustawionej tukamiennej ławeczce. -Trochę jestem zmęczona. na tyle,by pragnąć chwili samotności. Wymknęłam się zostawiająctam biedną Rozalię,by samazabawiała pół hrabstwa. Ale zarazwrócę do swych obowiązków. Siedziała spoglądając napiękny pejzaż, lecz w jej umyśle panowałchaos. Mount Dunstan nie podziwiał wcale krajobrazu. Nie spuszczałz Betty oka myśląc, co by jej terazpowiedział, gdyby znajdował sięwsytuacji Westholta. Choć był dość śmiały, wiedział przecież, że niktnie może być pewien. nawet jeśli wolno mu wypowiedzieć najskrytszepragnienia. że zdobędzie istotę,której pożąda. Westholt i inni mielito szczęście, że wolno im było wykorzystać tę jedną szansę na tysiąc. Wiedział,żesam by z niejtak łatwo niezrezygnował. Przypomniałamusięhistoriamałżeństwajego przodka, niejakiego CzerwonegoGodwyna. Roześmiał się mimowolnie. Panna Vanderpoel spojrzała nań. - Proszę mi opowiedzieć tozdarzenie, skoro jest tak zabawne-poprosiła. -Zastanawiam się, czy panią również rozbawi - odparł. - Czy lubipani szalone romanse? -Bardzo. -Mój przodek. zwany Czerwonym Godwynem. był barbarzyńcązupełnie w moim guście. Zdarzyło mu się zakochać w urodziwej córce,azarazem spadkobierczyni jego najzawziętszego wroga. W owychczasach,jeśli ktoś czegoś pragnął, brał topór i włócznię, siadał na końi o to walczył. -Jakaż to prosta i ponętna metoda - zauważyła Betty. - Jak byłojej naimię? -Oparła sięswobodnie o poręcz ławeczki, a różowy cieńrzucany przez parasolkę dodałjej policzkom rumieńców. Ciszę ichzakątka potęgowała jeszcze oddalona muzyka, dochodząca z ogrodów. Przezchwilę z uśmiechem spoglądali sobie dzielnie w oczy, po13 - Tajemnicadworu. 193.czym ich spojrzeniasię splotły. takjak było tojużraz w parku MountDunstana. i przez dłuższą chwilętrzymały się na uwięzi. -Zwała się Alyso Niebieskich OczachKoloru Morza. Betty próbowała wyrwać się zmocy jego wzroku, lecz nie zdołała. - Czasami morzejest szare - zauważyła. -Jej oczybyły koloru morza,kiedy świeci słońce, a górąpłynąbiałe, puchate obłoki. Byłyroziskrzone i przypominałyzatopionedzwoneczki. - "Zatopione dzwoneczki" brzmią czarująco- szepnęła Betty. -Oczy miała. czarujące - powiedział. - i na tym polegał jejdiabelskiurok. przepraszam za wyrażenie. - Nigdy niemiałam nic przeciwkodiabłu - zauważyła Betty. -Jesttoenergiczna, ciężko pracującaistota i sama obsmarowuje się uczciwiena czarno. Proszę mówić, co było dalej. - Czerwony Godwynpo krwawych walkach zdobyłnieprzyjacielskizamek. Gdybyśmy żyli w podobnie nieskomplikowanych czasach, taksamo zdobyłbym zamek wDunholm. No i poza tymzdobył Alyso Błękitnych Oczachi uczyniłją swojąbranką. - Takie wypadki spowodowały, iż zaczął się ruch sufrażystek -zauważyładelikatnie panna Vanderpoel. -Nasz dzikus był albo sentymentalny, albo był epikurejczykiemlub też łączył w sobie obie te cnoty. Bynajmniej nie maltretował damyswegoserca. Zamknął jaw wieży, której okno wychodziło nazamkowydziedziniec idawszy jej trzy dninawypłakanie się, rozpoczął barbarzyńskiezaloty. Przyodział się wytwornie i rozkazał, by ją przyprowadzono przed jego oblicze. Zasiadł napodwyższeniu wsali bankietowej, a dwór otaczał go kołem. Zaczęłasię uczta. Stoły jęczały podciężarem złotych talerzyi dzbanów. Minstrele śpiewali i grali. Przepych był wprost niesłychany. - i dzisiaj to się tak odbywa - zauważyła panna Vanderpoel. -WLondynie,wNowym Jorku i winnych miejscach też. - Następnegodnia zabrałjąwraz z całym dworem, by pokazaćswe ziemie. Kiedy powróciłado wieży, wiedziała już,jak potężnymi wielkimjest panem. Odpoczywała w spokoju, ausługiwałojej wielesłużących, lecz nie miała żadnych rozrywek; mogła jedyniespoglądaćnapodwórzec. A tam Czerwony Godwyn urządzał gry oraz turnieje,więcmusiała dostrzec, że jest większy, silniejszy iwspanialszy niż194jakikolwiek inny mężczyzna. Nawetnie spojrzał w jej okno. Lecz codziennie posyłałcenny dar. - A jak długo totrwało? -Trzy miesiące. Pod koniec tego okresu znów zaprosił jąna ucztę. Oznajmił, że bramy są otwarte, most zwodzony opuszczony, a drużynaczeka, by jąodprowadzić na ziemie jej ojca, jeśli tylko sobie tegożyczy. - i co zrobiła? -Długopatrzyła na niego. bardzo długo. Wreszcie odwróciła siędumnie,aw jejbłękitnych oczach koloru morskiej wody widać było łzyismutek i gniew, które spostrzegłszy. - Ach, więc zobaczył je? -Tak. Chwycił jąwobjęciai przytuliłdopiersi wołając,by ksiądzjeszcze w tejgodzinie połączył ichślubem. Cytuję tylko kronikę. Miałempiętnaście lat, gdy po raz pierwszy czytałem tę historię. - Bardzo porywająca -wyznałaBetty. -A Czerwony Godwynstosował zupełnie współczesne metody. Choćudawalispokój i beztroskę, otaczała ich jakaś magia, którasprawiała, że zachowalisię sztywno i niezgrabnie. Kiedy jedno trzymasię z dala od drugiego naskutekdecyzji, okoliczności czy złego losu,taki czar zaciera resztki jasności widzenia. - Muszę jużiść - powiedziałaBetty wstając. -Czy będzie mipantowarzyszył i dodawał ducha? Bardzo mi się spodobał Czerwony Godwyn. Tak więc NigelAnstruthers dostrzegł ich, kiedy ramię przyramieniuszli przez trawnik. 195.PrzypływNie bacząc naswą przewrażliwioną dumę, mógł wyznać wszystko,co leżało mu naduszytylko jednemu człowiekowi. Był nim pastorPenzance, a wyznanie nastąpiłow dzień po opowiedzeniu historiio Czerwonym Godwynie. W głębokim milczeniu jechali razemdo domu, obaj pogrążeniw myślach. Pastor dumał nad tym, że teraz, kiedy wreszcie przekroczyłsześćdziesiątkę, osiągnął spokój w pewności, iżból i głód wcześniejszych lat już go nie dosięgną. Lecz bolała go rozterka mężczyzny,którego z biegiem lat bardzo pokochał. Najwyraźniej Mount Dunstanogromnie cierpiał. Pastor zastanawiałsię, czy coś na ten temat powie;miał nadzieję, że to uczyni. Niedlatego, by mógłgo pocieszyć, leczuważał, że lepiejbędzie,jeśli młody człowiek wyzna swecierpienia,niżby miał dalej trwać w zaciętymmilczeniu. - Zostań u mniena noc- zaproponował Mount Dunstan, gdyjechali już aleją wiodącą dodomu. -Chciałbym, żebyśtowarzyszył miprzyobiedzie, a potem moglibyśmy sobie usiąśćprzy kominku i pogadać. Ostatnio niesypiamzbyt dobrze. Często razem wieczerzali, a pastor nieraz już korzystał z gościnyMount Dunstana i dotrzymywał mu towarzystwa. Czasami czytali, czasamiprzeglądali rachunki,rozmawialio gospodarce lub rozważaliprzyszłe wydatki. Sypialnia zwana pokojem kapelana zawsze czekaław gotowości. W dawnychczasach mieszkał w niejdomowy kapelan,który jadał na szarymkońcu i odchodził od stołu przed podaniemdeseru. Tego wieczora spożywali posiłek w milczeniu, po czymprzeszli do biblioteki. Olbrzymie pomieszczenienigdy nie było dobrzeoświetlone, a dalekie zakątki, do którychniedocierało światło przyćmionychlamp,tonęły w ciemnościach. Mount Dunstan stał jakiś czas przed kominkiem ćmiąc fajkę, która nie mogłasięnawet równać ze wspaniałą,196niedzielną fajką starego Doby'ego. Wreszcie postawił filiżankę kawy nagzymsie kominka i zaczął przemierzać bibliotekęmiarowym krokiem,już tozanurzając się w cień, już to pojawiając się w marnym świetle. - Znasz -powiedział wreszcie- moje poglądyna większośćspraw, i wiesz, co teraz czuję. -Chyba tak. - Wiesz, że Anglików, którzy sprzedają siebie, swoje domostwaiwłasną krew bogatym cudzoziemkom uważam za pół-mężczyzn. Pamiętasz chyba, jakigniewmnie kiedyś ogarniałna samą myśl o tym. i przysiągłem. -Wiem, co przysiągłeś - powiedział pastor. Mount Dunstan potrząsnął głową jakbyk, który lada chwilazaatakuje wroga. - Pamiętasz, jak uważałem, że mam prawo takich ludzi mieć załajdaków? Jak szydziłem ztakich kobietwprzekonaniu, żesąpoprostutowarem na sprzedaż? Sądziłem, że niegodnesą nawetmejpogardy. Zazwyczajnieprzeklinam,ale wtedy pozwoliłem sobie naużycie wulgarnych słów. - Pamiętam. Mount Dunstan odrzucił głowę i roześmiał sięgłośnoi szorstko. Wyszedł z cienia i stanął. - A teraz- powiedział - zakochałem się. takjak każdy lunatyk. i tow córce Reubena Vanderpoela. Sam widzisz. w co ja się wpakowałem! -Wydajemi się - odparł pastor - żebyłotoprawie nieuniknione. -Wydaje misię,żepodobneuczuciemusi dotknąćkażdegomężczyznę. Kiedy widzę, jak inni na nią spoglądają, krew się we mnieburzy i czuję trwogę. - Podszedł do kominkai drżącą ręką odłożyłfajkę na gzyms. -Obracająckarty KsięgiŻycia, natrafiłem na KsięgęObjawień. - To prawda - zgodził się Penzance. -Póki człeknie przeczyta tej księgi, jest niedorozwiniętym głupcem - ciągnął MountDunstan. - A kiedy jużją przeczyta, staje się. przynajmniej najakiś czas. szaleńcem, który wariuje na wolności lubza kratami w kaftanie bezpieczeństwa. Tak, tak. Mam tego pecha,że musiałem sam założyć sobie kaftan! Czypojmujesz, co czujeczłowiek, który nie może powiedzieć jednego słowa dziewczynie, niewyznając jej tymswej miłości? Opowiedziałempannie Vanderpoel197. historię Czerwonego Godwyna i Alys o Błękitnych Oczach Koloru Morskiej Wody. Nie wypowiedziałemjednego słowa, któreby powiązało tęhistorię ze mną, lecz przez cały czas modliłem się w głębi duszy, bytak myślała onas dwojgu. Widziałem ją w mych ramionach, apo jejrzęsach spływały łzy Alys. Wyznałem jejmiłość,choć ona o tym niewiedziała. - Jesteśpewien, że nie byłatego świadoma? -zauważył pastor. - Jesteś mężczyznąo bardzo silnej osobowości. Zust Mount Dunstanawyrwał się urywany śmiech. Głowę złożył naramionach opartych o gzyms kominka. - Och,mój Boże! -powiedział. Lecz natychmiast uniósł głowę. -Przecież to jakaś niepojęta tajemnica. oto fala przypływuwznosi sięku niebiosom,po czym wali na mą bezradną głowę. A przecieżmówią, że tak łatwo temu zapobiec, że w końcu wezbrana fala sięcofnie. Tak często to słyszałem, iż musi być . w tym ziarno prawdy. Zadwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści latuczucie to zapewne mnieopuści. Ale przedtem muszę przeżyćte wszystkie lata. A głównącechą megoszaleństwajest święte przekonanie, że będzie ono trwałowiecznie. -Mów dalej - powiedział pastor, gdyż Mount Dunstan zamilkłnagle zagryzając wargę. - Powiedz wszystko, co leży ci na sercu. Tonajlepsze, co możeszzrobić. Sam nigdy tego nie przechodziłem,leczrozumiem jakie to zdumiewające uczucie. Widziałemjak przychodzii odchodzi. - Czy potrafisz sobie wyobrazić - wyznał MountDunstan. -Najpotworniejszą rzeczą. póki ono jeszcze trwa. jestciągła obawa, żeuczucie mogłoby mniekiedyś opuścić? Niech się dzieje,co chce, bylenie to, żelata jezmienią, a śmierć zakończy! Tylkowieczność zdajesię zapewniaćim dość przestrzeni. Wiem to wszystko. leczniewierzę. To uczucie odebrało mi rozum. - Żaden naukowiec nie odkrył, dlaczego tak się dzieje -zgodziłsię pastor. -W Księdze Objawień przeczytałem, jak życie może być cudowne! -Mount Dunstan zaciskał, po czymrozprostowywał dłonie, a jegooczybłyszczały gorączkowo. - Cudowne. to jest właściwe słowo. Byćjej równym. ująć dłonie i wyznać miłość. kiedy jej oczy byłyby miwzajemne. Och, wiedziałbym to! Przyprowadzić jątutaj. urządzić domjak niegdyś. żyć z nią. a słońce zachodziłoby i wschodziło. ipory198roku postępowałyby jednaza drugą, a każda wypełniona radością. Toona jest radością. nawetjej esencją. Sam widzisz, co się ze mnądzieje! - Tak - zgodziłsię pastor. -Ale tominie. inietakjak się tegoobawiasz - dodał w odpowiedzi na gwałtowne, niecierpliwepotrząśnięcie głową. - Nie tak. Któregoś dnia. lub nocy. będziecie staliturazem i wtedyjej powiesz. tak jak powiedziałeś przed chwiląmnie. Wiem, żetak będzie. - Co! -krzyknąłMount Dunstan. Lecz słowa zostały wypowiedziane przez pastora ztaką pewnościąsiebie, że ażpobladł. Z takim samym przekonaniem pastormówiłdalej. -Spędziłem moje spokojne życie, rozmyślając nadsiłami,którychnie potrafimywyjaśnić. nad przyczynami, którychwidzimytylko skutki. Uważam, że siła,jaka z ciebie emanuje,zmiecie wszelkie przeszkody z twojej ścieżki. Uważam,że kobieta, której wbrew własnej woliwyznałeś swą miłość, nie może być tego nieświadoma. Nie wiesz, jakaw tobie drzemie siła. Anija tegonie wiem, ani ona, lecz nie pojmującjej, przecież ją czujemy. Sam mówisz, że ona jestjak życie,i toteżprawda. A oboje sięprzyciągacie jako dwie potężne natury. Powstałz krzesła, podszedł do Mount Dunstana i położył rękęnajego ramieniu, ajego piękna, stara twarz jaśniała radością. - Wierzę,że tak jest. Wasze ciałai dusze przyciągają się. Poruszają siępo swoich torach jak gwiazdy. W czasie gdy mówił, Mount Dunstannie spuszczałgo z oczu. Wreszciewzrok jego przesunął się na gzyms kominka. Machinalnieujął fajkę, po czym znówją odłożył. Był jeszcze bledszy, leczniewymówiłanisłowa. - Uważasz, że przyczyny, dla których trzymasz się zdala od niej,sąkwestią męskiejgodności- głospastora dochodził jakby z wielkiejodległości. -Ale w rzeczywistości tokwestia męskiej dumy. adumanie jest największą siłą na świecie. choć to sobiewyobraża. Myślisz,że nie możesz doniej pójść. tak jak szczęśliwsi od ciebie mogą. Uważasz,że nic nie zmusi cię do wyznania jej miłości. Spytaj samegosiebie,dlaczego. Dlatego że wierzysz,iż obnażywszyswojeserce,znajdzieszsięwupokarzającejpozycji człowieka, który dla niej i dlaświatajestnikim. - Bezczelnym, nachalnymnikczemnikiem -wtrącił Mount Dunstanzawzięcie. -1 wulgarnym. Kimś, kto sobie wyobraża, że jego żebracza199. fortunajest coś warta. Co człowiek, którego nawet nazwisko jestsplamione, może dać kobiecie? Ręka pastorawciąż jeszcze spoczywała na jego ramieniu; długopatrzył na Mount Dunstana. - Twoja duma- powiedział wreszcie. -Twójupór iwyniosła,uparta determinacja; wszystko to ugnie się podsiłąuczucia. Czoło MountDunstana zalał rumieniec. Oparłłokcie na gzymsiekominka i wsparł czoło na zaciśniętych pięściach. Ogarnęła godzikazawziętość. - Nie! -zawołałgwałtownie. -Na Boga,nie! - Mówisz tak - odparł starszymężczyzna- bo jeszcze nie jesteśu kresu wytrzymałości. Chociażnieszczęśliwy,nie jesteś jeszczedośćnieszczęśliwy. Z was dwojga, siebie kochasz bardziej. swojądumęi upór. - Tak - wycedził przez zaciśnięte zęby. -Myślę,że zachowałemjeszcze strzępy szacunku. iuczucia. dla mej dumy. ObyBóg mi jąpozostawił! Pastoraogarnął podniosły nastrój. - Ty przyciągasz ją, a ona ciebie -powtórzył. -Byćmoże nawetprzyciągaciesięprzez morza. Będziecie stali tu razem i sam jejtopowiesz. dokładniew tym miejscu. Mount Dunstan poruszył sięgwałtownie i zaśmiał szorstko. Ramieniem wykonał zamaszysty, niepewnygest. - Och, dajspokój -powiedział. -Gadasz jak prorok. Rozejrzyj siętylko wokół. Miałbym ją tu przyprowadzić! - Ona nie będzie o to dbać. Dlaczegomiałabysiętymprzejmować? - Ona! Sprowadzić jej życie do tego! A może uważasz, że jejfortuna sprawi, że i to wnętrze będzie jej godne. amężczyzna będziewstanie to znieść? - Nie będziesz i o to dbał. Zapomnisz, żekiedykolwiek żyliściechoć godzinę osobno. ,^ Mówił głęboko poruszony i z wielkimprzekonaniem. Mount Dunstan wziął pospiesznie fajkę i drżącymi palcami zaczął ją napełniaćtytoniem. Wreszcie zapalił, po czym bez słowa, z namarszczoną brwiąi zębami zaciśniętymi na bursztynowym ustniku zaczął przemierzaćpokój. 200Obudził się o świcie. Oczymaduszy wciąż oglądałnęcący obrazgłębokiego, czystego jeziorka w głębi parku. Od dawna już nie tęskniłza jegowidokiem, lecz teraz widział ciemnybłękit wody, przeświecający pomiędzykamiennymi płytami i zielonymi trzcinami, otoczonygęstwiną drzew ikrzewów. Skoczył z łóżka i po chwili szybkim krokiemzdążał parkiem zręcznikiem zarzuconym na ramię, głową uniesioną,pijącświeżośćrannego powietrza przesyconego rosą, zapachem traw,liści i roślin. Zewsządsłychać było radosneświergoty i trele. Królikikicały pośród trawiastych pagórków, a kiedy nadchodził, zmykały doswych nor łyskając białymi ogonkami i wywołując tym jego przyjaznyśmiech. Pasące się jelenie unosiły ukoronowane rogami głowy, a małejelonki o cętkowanych bokach spoglądały na niego ogromnymi, świetlistymi ślepiami bez strachu, mimo że na jego widok wracały bliżejmatek. Spod jego stóp porwał się skowronek, więc przystanąłi chwilęmu sięprzysłuchiwał. Wreszcie,kiedyów śpiew zapadł w jegoduszęjak deszcz klejnotów,ruszył dalej uśmiechając się. Wiedział, że nigdyjeszcze nieczuł tego pełnego wigoru, beztroskiego stanu ducha. Takjakby ktoś wymiótł wokół niegowielką, czystą przestrzeń, w którejnareszcie mógł głęboko odetchnąć i cieszyć się najprostszymi daramiżycia. Owo jeziorko stanowiłonajwiększą radość jego smutnego dzieciństwa. Nikt już niepamiętał, który z dawno zmarłychMount Dunstanówje założył. Najstarsi wieśniacy powiadali,że było tu od zawsze,nawetza czasów ich ojców. Starał się utrzymaćje w jak najlepszym stanie. W ciemnobłękitnej, krystalicznej głębiodbijały się roślinyobrastającebrzegi oraz rosnące wokół krzewy i drzewa. Okalający trawnikbyłgęsty jak aksamiti zielony, a do świetlistej toni wiodło kilka kamiennych schodów. Przylatywały tu ptaki, bysię napić, wykąpać orazwymuskać swoje piórka. Wiedział, żew krzewachbyło mnóstwogniazd. często i słowiki je zakładały, z początkiemczerwca wypełniającwieczorny mroklub pełnię księżyca swym śpiewem. Czasamiuszedł tam zbłąkany jelonek i wetknąwszy delikatny nos w wodę piłchwilę i szedłdalej jakby wiedząc, że znalazł się na cudzym terenie. Cudownie byłorozebrać się i wskoczyćgłową naprzód w szafirowąwodę. Pływał chwilę, dając się unosić wodzie i spoglądając w błękitnieba. Przysłuchiwał się ptakomi wdychał pełną piersią ranne powietrze. Czuł się silniejszy, a krewpłynęła mu szybciejw żyłach. ZPojemnością myślał,żeczekago długaprzechadzka do jednego201. z dzierżawców, z którym chciał porozmawiać otegorocznych zbiorachchmielu. Zauważył, że z radością myśliteżo innychcodziennychsprawach. takich, jakimizajmował się dotychczas, bo musiał. gdyżniestać go było nadoświadczonego rządcę. Był swoim własnymrządcą, swym własnym sługą i jak często myślał nieudolnym gospodarzem na wygłodzonych ziemiach. Lecz tegoranka owa ziemia niezdawała się już wygłodzona i nie wiadomo jak,obudziła sięw nim iskranadziei. PrzydrodzeDobrze mu zrobiło śniadanie i rozmowaz pastorem. Z niespodziewanąprzyjemnością omawiałtegoroczne zbiory chmielu i napływ sezonowychrobotników z Londynu. Jeszcze wczoraj na samą myślotym ogarnęłoby go zniechęcenie. W dawnych czasach wspaniałeplantacje chmielu wMount Dunstan stanowiły obfite źródło dochodóworaz przedmiot podziwu całegohrabstwa. Zaniedbanie i chude lata sprawiły, żeMount Dunstan do cna straciło reputację. Z roku na roknajmowanowciąż mniejszą liczbę corazgorszychrobotników. Dotychczas Mount Dunstan uważał tę pracę zastratę czasu i pieniędzy. Owego ranka, z jakichś niepojętychprzyczyn,wszystko widział w całkowicie nowym świetle. Czy dokładneprzestudiowanie problemu i oddanie na chmiel wszelkich dostępnych środkównie poprawiłoby sytuacji? Warto byłoby się nad tym zastanowić. - Pójdę i porozmawiamz Bolterem - oświadczył pastorowi podkoniec śniadania. Bolterbyłfarmerem, którego wysiłki by związaćkoniec z końcem często graniczyły z cudem. Dzierżawy, którychwłaściciele z brakupieniędzy alboprzez zaniedbanie nie łożą nautrzymanie i naprawębudynków gospodarczych, zazwyczaj wpadają w ręcepechowców tudzież ludzi nieuczciwych. Przedsiębiorczy i prosperującygospodarze nie dzierżawią ziem od niedbałych i skąpych właścicieli. Tak więc wiele gospodarstw w majątku Mount Dunstana stało 202 odłogiem. dzierżawcy nieczęsto płacili rentę, niezbytchętnie pracowalialbo też nie odznaczali się uczciwością. Marnowalilub sprzedawali nawóz, który powinna otrzymać ziemia, zaniedbywaligospodarstwo zmniejszając jego wartość. Mount Dunstan wiedziałjednak, że jeśli wyrzuci Thorna lub Fittle'a z farmy Pod Mounfem lubz DębowegoWzgórza, farmy te będą wiele lat świecić pustkami, nimktoś je wydzierżawi. Sam Bolter, gdyby nie jego ubóstwo, byłby dobrym dzierżawcą. Jednak miałdziś sporykłopot, bo choć zbiorychmielu zapowiadały siędobrze, byłytrudności z najmem zbieraczy. Poprzedniego roku nie zapłacił umówionego wynagrodzenia i terazniemiał większej szansy zdobycia dobrych robotników. Hordy mężczyzn, kobiet i dzieci, które każdego roku nawiedzająhrabstwa, gdzie uprawia się chmiel, znająsię świetnie nawzajem. Wiedzą też doskonale, w której posiadłości można dobrze zarobić,a w której nie. Wiedzą, gdzie warunkimieszkaniowe będą znośne,a gdziemuszą samisobie radzić. Najczęściej mają swego "kapitana",którykażdego roku zbieragrupę i zajmuje się jej interesami orazrozmowamiz właścicielem. Czasami tensam "kapitan" rok po rokuprzyprowadza tych samych zbieraczy dodanej posiadłości, aż w końcu samczuje się niemal jak oficjalista. Podczasciężkich, mglistych zimwlondyńskich zaułkach East Endu zbieracze marzą oletnich tygodniach, które spędząna wolnym powietrzu wzdłuż długich aleiwysokichtyk, uwieńczonych pnączami chmielu o cierpko pachnącychszyszkach. Dzieci bawią sięw "zbieranie chmielu" w nędznych pokoikachi ruderach, opowiadając sobie o dniach, kiedy słońce jasno świeciło,ptakiśpiewały, a kwiaty wżywopłotachsłodko pachniały, i o innychdniach, kiedy deszcz zamieniał miękkąziemię w błoto. Jak radośniebyło wieść takiecygańskieżycie! Mount Dunstan oddzieciństwa lubił zbiory chmielu. Zawsze gocieszyło, kiedy coroku na drogach pojawiali się pierwsi najemnicy. Podrodze do Boltera spotkał kilku. Byli to zwykli włóczędzy. Dalej zobaczyłcałą ich grupę, która niezwykłym zachowaniem wzbudziła jegowielkie zainteresowanie. Była to typowa rodzinanędzarzy, obdartych,brudnych i znużonych długądrogą. Powinnibyć zniechęceni i ponury. Tymczasem panowała wśródnich wielka radość. Obserwowałchwilęprzygarbionego ojca i piątkę dziatek, z których jedno było ledwie niemowlęciem wiszącym w brudnej chuście u piersi matki. Dwastare wózki załadowali tobołkami igarnkami. Najstarsze z dzieci,203. siedmioletnia dziewczynka, właśnie rozpakowywała rzeczy, opiekującsięzarazem dwojgiem młodszych, z których żadne jeszcze zadobrzenie stałonanogach. Sześcioletnichłopczyk z wielką radością pomagałojcu rozpalić ogniskoprzy drodze. Matka siedziała na trawie karmiącniemowlę z radosnym i oszołomionym wyrazem twarzy. Nawetojciecsię uśmiechał,jakby spotkało go wyjątkoweszczęście, a dwoje najmłodszych piszcząc z radości tarzało siępo trawie. Zazwyczaj takierodziny siedziały apatycznie przy drodze i spożywały nędzny posiłek. Kiedy Mount Dunstan podszedł, zauważył, że ubokuniewiastystoikosz pełen żywności oraz bańka z mlekiem. Gdybyto byłzwykły dzień, przeszedłby obok bez słowa, lecz naskuteknowegostanu ducha przystanąłi zagadał. - Przybyliście nazbiory chmielu? -spytał. Mężczyzna z szacunkiem dotknął ręką czołanieświadomy, żeuśmiech wciąż nie schodzi mu z twarzy. - Tak, panie - odparł. -Ile macie drogi za sobą? - Dobre pięćdziesiąt mil, panie. Sporo czasu nam to zajęło. Byliśmy nieźle skonani, kiedy zatrzymaliśmy się tutaj. Ale mieliśmy kupęszczęścia - dodał z szerokim uśmiechem. - Cieszy mnieto - powiedziałMount Dunstan. Przypływowegoszczęścia najwyraźniej mocno ichpodniecił. Kobieciedrżały wargii trząsł się podbródek, kiedy dodała:- Prawie w to sami niewierzymy, panie. Dopierocowyszłamzprzytułku. po urodzeniu tego tutaj - wskazała na ssąceniemowlę- Jeszcze nie czułam siędośćdobrze natakądrogę. Zatrzymaliśmysię bo prawie zemdlałam. - Wyglądała, jakby miała wyciągnąć kopyta, taka byłablada -dodałmężczyzna. -i w tej samej chwili - mówiła dalej niewiasta - nadjechała młodapani na koniu, a kiedymnie zobaczyła, wstrzymała konia i zsiadła. - Migiemzeskoczyła - wtrącił znowu mężczyzna. -Jakby byłażołnierzem. Oddaławodze stajennemu i podeszła. - i przyklęknęła przy mnie- opowiadała dalej kobieta. -i pyta:"Co się stało? W czymmogę pomóc? "A po dwóch minutachwiedziałajuż wszystko iposłała na farmępo trochę wódki i jedzenie. - Tukobietawskazała brodą na stojący koszze skarbami. -i jeszcze dałamu -i tu wskazała głową w stronę męża - dośćpieniędzy,byśmyjakoś204nrzeżyli,P01^ niewydobrzeję. i tak towszystko rychłozrobiła. takrychło - tu potarła czoło ręką - żegdyby nieten kosz - dodałanerwowym, prawie histerycznym śmiechem - myślałabym, żetosen. - To bardzodobra młodapani -powiedział Mount Dunstan. -Mieliście szczęście. Dał dzieciakom kilka miedziaków i poszedł dalej. Dobrze mu byłona sercu igłowę trzymał uniesioną. - Przechodziła tędy - szeptał. -Tędy przechodziła. Wiedział, że znajdzieją na farmie Boltera i tak się stało. Szczupłaiprosta jakmłoda brzózka,zaróżowiona odjazdy w rannym powietrzu,siedziała w czarnej amazonce na wybielonym, ceglanym gankurozmawiając z Bolterem. - Piłam właśnieszklankę mleka i usiłowałam sięczegośdowiedzieć o zbiorach chmielu-powiedziała podającmurękę bez rękawiczki. -Dotąd nigdy nie widziałam plantacji chmielu ani najemników. Pokilku słowach Bolter z szacunkiem usunął sięw cień i zostawiłich samych. - Taki dziś cudowny dzień, że chciałam pobyć jak najdłużej podgołym niebem. jak najdalej się przejechać -wyjaśniła. - Apo drodzeprzyglądałam się chmielnikom. Obserwowałam je pilnie całe lato, odchwili gdy pierwsze listki zaczęły się piąć wyżej i wyżej, owijając sięwokół wysokich tyk, aż dotarły do szczytu i przerosły go. Jakby sięprzechwalały,że gdyby tylko lato potrwało nieco dłużej, dotarłybydonieba. A teraz proszę tylko na nie spojrzeć! To już istna dżungla, pełnacienistych, zielonych ścieżekprzykrytych liściastymi kopułami. - Awięcjuż ito pani widziała - odparł. -Niedalekostądprzydrodze minąłem grupę ludzi, których pani uratowała. Domyśliłem się,że to pani,choć biedacynawet nie znalinazwiska swej dobrodziejki. Przez chwilę się wahała, po czym przystanęła i podjęła ze ścieżkigarść pełną żwiru. Jej oczy były pochmurne. - Proszępopatrzeć - powiedziała. -Nic nie mają. Amy tyleimdajemy. - lodrzuciła ziemię. -Ci biedacy tak nie uważali. -Nie, Bogu dzięki, nie. Aledla nas to tylko luksus pobłażaniawłasnymzachciankomiuspokojeniesumienia. Czyż niewie pan? -205. dodałaz drżeniem wgłosie,które go zaskoczyło - że tacy ludziesiedzą przy drodze na całym świecie? - Tak. Na całym świecie. Lecz pani zatrzymała się przy nich. - Chociażtyle mogłamzrobić. "Jesteście silnymi osobowościami i przyciągaciesię wzajemnie" -Mount Dunstan przypomniał sobie słowa pastora. - "Być może nawetprzyciągacie siępoprzez morza. Któż to może wiedzieć? "i otozaszedłszy przypadkowo doBoltera zastał ją tam. Ona zaś jadąc konno, nieświadomie wybierała ścieżki wiodące wtęstronę, jakbyodpowiadającna jego wezwanie. Nasamąmyśl otymoblała się rumieńcem. - Nigdy dotąd nie widziałam suszarni chmielu - powiedziała. -Bolterzamierzał mi ją właśnie pokazać i wszystko wyjaśnić. - Czy mogę pani również towarzyszyć? -spytał MountDunstan. Odwczorajzaszła w nim zmiana. Od wczorajszegodnia, kiedy toopowiedziałjej historię Czerwonego Godwyna, jaśniał w jego oczachnowy blask. Zastanawiała się, coto oznacza. Razem obeszli całegospodarstwo oprowadzani przez Boltera. Zajrzeli do wielkich, okrągłych pieców, gdzie suszono chmiel i do pomieszczeń, wktórychgoprzechowywano. Mówił przeważnie Bolter, lecz Mount Dunstan znał tesprawy doskonale i czasami dorzucał swoje uwagi. - Wówczas wyczućjuż można w powietrzu świeżą słodycz wczesnej jesieni- opowiadał. -Słońcewpadające przez tomałe okienkorozświetla bladozłote sterty cierpko pachnącegochmielu i ten zapachaż oszałamia. - Przyjadę więc,by to wszystko zobaczyć - odparła. Oglądali gospodarstwoi rozmawiali o nim, lecz każde z nichmiałoświadomośćobecności drugiegoi żadne zdanie nie było zdawkowe. Cokolwiek powiedzieli,miało to związek zich uczuciem,a jego intensywność zdawała sięprzyczyną wszystkiego. Zresztą słowa niewieleznaczyły, kiedy sam dźwięk głosusprawiał im niepojętą radość. - Już wczorajrano odczułam takąświeżąsłodycz w powietrzu -zauważyła Betty. -A wieńce jagódekprzestępuw żywopłocie zaczęłysię jużtu i ówdzieczerwienić. Owocki dzikiej róży i głoguteż się powolipokrywają szkarłatem. - i takie ich mnóstwo- zauważyłMount Dunstan. -Nie minie kilkatygodni, a będą wyglądać jak pęki czerwonych korali. Anajpiękniejwyglądają, gdyzaświeci słońce. 206Cóż było takiego w owejrozmowie, by przyciągnąć tych dwoje kusobie, wypełnić ranne powietrze samym życiem,sprawić, że światsięim zatracił? Czuli się już takpodczas tańca w sali balowej na zamkuDunholm. Kiedytak stali w wąskichchmielowych alejkach,rozmawiając tylko o rozmieszczeniukoszy i zbieraniuchmielu,zdawało się im,że w promieniu setek mil nie mażywego ducha. Po raz pierwszyuderzyła ją uroda Mount Dunstana. Sam jego chód i postawasprawiałyjej przyjemność. Kiedy obróciłnanią złotobrązowe oczy, nagle zdałasobie sprawę,żepodoba jej się ich kolor, kształt, siła spojrzenia. Natomiast on po razdwudziesty był poruszonytym, jak hojnie obdarowała ją natura. Czyż byłakiedy kobieta tak godna pożądania? Niebaczącna jejfortunęi cały Nowy Jork, pragnąłtylko wziąćją w ramiona iszeptać w jejśliczne uszkosłodkie głupstewka,przysięgi i błagania. Gdy tak szlirazem, Betty wiedziała już napewno, że bardzo sięzmieniłodpoprzedniego dnia, i że cokolwiek czuł, nigdy jej tegoniewyzna. Zresztąjak mógł touczynić? Na jegomiejscu też by nic niepowiedziała. Był zbyt silnyi dumny, bystać się dla niejciężarem. Nawet tajego cecha ogromnie jej się spodobała. - Czywiepani- zauważył Mount Dunstan - że czasami cudowniesię pani rumieni? -Mam nadzieję, że nie przejdzie mi to w nawyk - odparła. - Kiedyktoś myślio czymś cudownym,powinien toskromnie zachować dlasiebie. Co było warte wspomnieniaw tej godzinie, którą spędzili razem? Było totylko przypadkowe spotkanie, leczkażde z nich coś drugiemuofiarowało i czegośsię nauczyło,a uroktej chwili zapadł głęboko w ichdusze. Wreszcie znów siedziała w siodle i kierowała się w stronę drogi. - Mieliśmy piękny ranek- powiedział Mount Dunstan. -Myślałem,że możesię w tym roku choć raz spotkamy. Teraz będę zajęty zbioramichmielu, apanibez wątpienia wyjedzie. Czy udaje się pani tej zimy naRiwierę czy doNowego Jorku? - Nie wiem jeszcze. Alepoczekam przynajmniej,aż zaczerwieniąsięgłogi- odparła, zaś w głębi duszy pomyślała: "Zamierza trzymaćsię z dala ode mnie. Niezobaczę gowięcej. "Kiedy odjechała, Mount Dunstandłuższą chwilę stał nieruchomo. Niedaleko bramy do głównej drogi biegła wąskaścieżka. Gdy galopowała207. wtym kierunku, wyjechał stamtąd młody, wytwornie odziany mężczyzna na rasowym wierzchowcu. Osadził konia przed pannąVanderpoeli nawet ze swego miejsca MountDunstan dostrzegł zachwyconyuśmiech, z jakim jąprzywitałunosząckapelusza. Był to lord Westholt. Cóżbardziejnaturalnego niż to, że poprzywitaniu jechali dalej razem? Przez prawie trzy milemieli wspólną drogę do domów. W mgnieniu oka Mount Dunstanpojął prostą rzecz. Zniknął całypodniosły nastrój poranka. Było już po wszystkimi wiedział to doskonale. Radosne przebudzenie ipierwsze godziny dnia, sprężystośćkroków, oznaczałytylko jedno. W jakiśniepojęty sposób przepowiednia pastora zmieniła się w rzeczywistość. Tylko tak mógł tłumaczyćswoją nieuzasadnioną radość i nadzieję. Gdybypastor miał 'rację,miałby prawo tak sięczuć. Ba, miałby prawoczuć się nawetlepiej! Aletak naprawdę był dalej tylko biedakiem, takim samym przydrożnymnędzarzem jak ci wszyscy rozsiani wzdłuż dróg "na całym świecie",i tobył fakt, choć brzmiał niezmiernie poetycko. Wciąż słysząc odległy tętent kopyt na drodze odwrócił się, byporozmawiać z Bolterem,Zamknięte korytarzeKiedy ktoś spędza wszystkie dni swegożycia samjeden w ogromnym domostwie,może toprzyprawić go o melancholię. Wie,że zazamkniętymi drzwiami są setki ciemnych pokoi, natyka się na opuszczone schody, na korytarze, którymi od dawna nikt nie przechodził. Z portretów spoglądają tak dziwnie, jakby widziały rzeczy, którychśmiertelnik nie dostrzeże, oczy dawno zmarłychmężczyzn i kobiet. Mount Dunstan sypiał wogromnym łożuz kolumnami. W tejoddalonejkomnacie mógł umrzećlub zostać zamordowany, nim zdołałby przywołać z sutereny parę służących. Kiedypóźno wieczorem przygotowywał siędo snuprzy migotliwych świecach,wokół panowała martwaciszagrobowca; a noc jest groźniejsza w swej ciszy od dnia. Czasami208Rozdział XXXVIIprawie wierzył we własne fantazje, że wokół bezszelestnie krążyły 'istoty, którewcalenie pragnęły pozostaćw świecie zmarłych. Sam jewybierał zportretów rodzinnej galerii. śliczne, beztroskie, kapryśnekobiety. i pełnokrwistych, śmiałych, awanturniczych mężczyzn. Wyobrażał sobie, że nienawidzą kamiennych sarkofagów i poprzezszarąmgł przedzierają sięku światu, wktórympragnęłykochać, rozmawiaćj stać sięwidzialne. Nie miałyciała ani głosu, a zamknięte drzwi niepoddawały się ich rękom. Lecz i tak wracały. wciąż wracały, i czasami można było usłyszeć w korytarzuszmer, szelest czy skrzypnięcie;czasami też czuł,że za drzwiamiktoś czeka. - Może odeszliz tego świata, będącwtakim stanie jak ja - mówiłktórejś ciemnej nocy,wpatrując się wpodłogę. -Jeślimężczyznaodszedł z tego świata, choć nieprzeżyłnaprawdę ani dnia, to wróci. Sam bym wrócił, na Boga! Człowiek nie powinien być zabieranyw takiej chwili! Samotność nie stanowiła dla niego żadnejnowości, a w ostatnichmiesiącach jakby się pogłębiła. Stało sięto dlatego, choć sam o tymnie wiedział,żebliskie mu ciałoi dusza byływ zasięgu ramion. a przecież nie do zdobycia. Kiedy schodziłrano na śniadanie, zasiadałdo stołu, przy którym dwudziestubiesiadników gawędziło niegdyśwesoło. Jeślinie przebywałna świeżym powietrzu, dnispędzałpomiędzy jadalnią a biblioteką. Ponieważnie stać go było na służących,wiele pokoi trzeba było zamknąć. Czasami melancholijnie wizytowałwspaniałe apartamenty. Był ostatnim z Mount Dunstanów i nigdy jużnie ujrzy dworu w dawnej świetności, lecz mógł przynajmniej dopilnować, by na skutek zaniedbanianie popadł zbyt prędko w ruinę. Zawszemógł załatać tu przeciekające okno, ówdzie przybić gwóźdź, jeszczegdzie indziej wstawić podporę. - Dlakogo ja się tym zajmuję? -mówił dopastora. -Chybadlasiebie. bo nie mogę postąpićinaczej. Tomiejsce przypominamiwspaniałego, starego wojownika, który doszedł końca swych dni. Wytrwał wbojach przez wieki, lecz teraz umiera, i tylko ja mu zostałem. Tak więcłatam, co mogę. Późnym wieczorem owego dnia,kiedyto panna Vanderpoel odjechała z farmy Bolteraw towarzystwielorda Westholta, zzahoryzontuwyłoniła się ciemnopurpurowa chmura i zasłoniła błękit nieba. Był toten rodzajchmur,których nikt nie pomyli z innymi, nawetjeśli rzadko20914-Tajemnica dworu. ogląda chmury. Tak więclady Anstruthers ze zdziwieniem zauważyła, że jejmąż dosiadakonia i odjeżdża prosto w nadchodzącą burzę. - Nigel zmoknie do nitki-powiedziała dosiostry. -Nie pojmuję,dlaczego jedzie akurat teraz. Lepiej by zrobił, gdyby poczekał z tymdo jutra. Lecz Nigelbynajmniej taknie uważał. Wszystkie okoliczności precyzyjnie skalkulował. Nie był wtak dobrych stosunkach z Mount Dunstanem,by wpaść doniego z nie zapowiadanąwizytą. Natomiast jeślibędzie przejeżdżałtamtędy wówczas, gdywybuchnie burza,cóżnaturalniejszego niż poprosić o schronienie? Mount Dunstan był w bibliotece. Siedział właśnieićmił fajkę obserwując,jak czarnachmura toczy się po niebie i zasłania czysty błękit. Kiedy pierwsze porywywichurywstrząsnęły gałęziami drzew, z przyjemnością patrzył na wielkie krople deszczu. To była wspaniała burzaz porządnymi grzmotami i błyskawicami. Gdy kolejny grzmot przetoczył się po niebie, zdumiony usłyszał kołataniedo drzwi. Któż to sięzjawiałw takiej chwili? Po chwili służący zaanonsował sir Nigela Anstruthersa. Przybyły wyjaśnił, że akurat jechał przez wioskę, gdyoberwała się chmura, więc postanowił przeczekać ulewę u sąsiada. Mount Dunstan przywitał go uprzejmie. Nie widział powodu do radości,lecz mógł wkońcu znieść jego obecność. Whisky z wodą sodowąicygaro pomogąjakośprzetrwać tę godzinę. Rozmowasię niekleiła, toteżNigel sam ją poprowadził, gdy tylkosię rozgościł. - Jaka to kiedyś byławspaniała posiadłość! Setkirazyją podziwiałem. Drugiej takiej nie było w całym hrabstwie albo i w Anglii. - Przynajmniejznajdowała się w lepszym stanie,mam nadzieję -zauważył Mount Dunstan. Zapadło milczenie. Deszczlał się strumieniami, a porywy wiatrumiotały nim o szyby. - Ta posiadłość wymaga. dziedziczki - zauważył wreszcie Nigeltonem znawcy. - Chyba słyszałem, że zgodnie zpańskimi poglądaminie powinna być Amerykanką. Mount Dunstan nie uśmiechnął się. - Kiedy wreszcie zostanę przyparty do muru - odparł -mogę niebyćtak kapryśny w kwestii narodowości. Nigel Anstruthers przybrał ton niedbałej otwartości, z jakąprzyjaźnie i poufalerozmawiamężczyzna z mężczyzną. 210- Mamdoświadczenia z pierwszejręki zestudiów nad amerykańskimi dziedziczkami, przebywającymi pod moim dachem. Wiedzą one,czego chcąi potrafią to zdobyć. - Roześmiał się krótkoi strzepnąłpopiół z cygara dostojącej obok popielniczki z brązu. -Jeszcze nietakdawno trudno byłoby dziewczynie szczerze powiedzieć: "Kiedybędę wychodzić za mąż,zażądam czegoś w zamian za to, co daję. "- Nie ma wielu panien, któretyle mają do ofiarowania -odparłchłodnym tonem Mount Dunstan. -To prawda - odparł Nigel lekko wzruszywszy ramionami. - Więcuważapan, żemężczyzna powinien być zadowolony biorąc takądziewczynę. nawet jeśli niejest zbudowana jak Diana i nie ma oczukoloru morza. Tak, na Boga - dodał cicho, mrużąc oczy- ta bestia jesturodziwa. MountDunstannie próbował zaprzeczyć i Anstruthers znów sięroześmiał. - i zna wartośćswej urody. Tointeresujące. Odziedziczyła dalekowzroczność kupieckiego umysłu, i wcale temu nie przeczy. Potrafiteż z zimną krwią i spokojem czekaćna najlepszą ofertę. i najwyraźniej jużod dziecka uczyłasię francuskich, niemieckichi włoskich koniugacji, mającna oku swą przyszłość. Mount Dunstan spoczywał rozciągnięty niedbale w fotelu. Roześmiał się, pozorniezgadzając sięz rozmówcą. W głębi duszy mówiłsobie, że Nigel jestkłamcą, który kłamie zawsze, cokolwiek powie. Jednak zbezsilną furią stwierdzał,że owe kłamstwa coś robiąz jegoduszą. napełniają ją jadem, zacieniają chmurami. Ta sztuczka byłaaż za łatwa z mężczyzną, który kochał, lecz nie miał żadnej nadziei. Dlajakiejś niepojętejprzyczyny cywilizacja uznała wielkie uczucie zarzecz nieprzyzwoitą, do której żaden dobrze wychowany człowiek niepowinien się przyznawać. Musiał więc udawać, że pełne jadu słowaniedosięgły go, musiał siedzieć i słuchać i służyć gościną,podczasgdy gość odgadując co sięz nim dzieje, ranił go z wyrafinowanymokrucieństwem. Mount Dunstan poczęstował gościa cygarem i ruchem rękizachęciłdo skosztowania whisky. - To wszystkobyło do przewidzenia - mówił dalej Nigel. -Jestw tym otwartym oblężeniu amerykańskiej dziewczyny pewien cynizm. Mam wrażenie, że nie ma młodzika, który by nie spróbowałtu szczęścia. Z wielką satysfakcjądojrzałem nawet Tommy'ego Alanby, jak się211. podnosił z kolan w różanym ogrodzie. Jego okrzyczaneuczucie dlaJane Lithcom zostało chwilowo zawieszone na kołku. Deszcz spływał po oknach. Nigelspojrzałniedbale na miotanywiatrem ogród i ciągnąłdalej. - Bawi się dziewczynaświetnie, i dlaczego by nie? Ma duchałowczym'. Nie sądzę, by swym ofiarom prawiła głupstewka o przyjaźni. Wie,że zawszedostanie to, czego pragnie. Taka dziewczyna musi byćnieco arogancka. A nie jest w końcu święta. Jest kobietąi ma cośw oczach. Przyznam, że niechciałbym znaleźć się w skórze tegogłupca, który się w niej zakocha do szaleństwa, mając za nic jejmiliony. Mount Dunstantylko wzruszył ramionami. - Zachowałby się równie idiotycznie, jakprzybysz z czasów starożytnych. lnawet by gonie zrozumiała. Choć nie sądzę - dodał Nigelrównieżwzruszając ramionami -by jej nie zainteresował. Alboby goszczególnie zniechęcała. Będzieza nim wodzić oczami. bez złośliwości czyjakichkolwiek zamiarów. alenic nie pojmie. Taka nowojorska piękność zna tylko cenę rzeczy. Był zsiebie całkiem zadowolony. Powoli wyrównywał zBetty rachunki. A jeśli ten zamknięty w sobie typ ma gdzieś słaby punkt, dałmu do myślenia, i cokolwiek sobie myślał w głębi ducha, będzie musiałdalej trzymać gębę na kłódkę. Najlepsze było to, żemówił muróżnerzeczy właściwie bez słów, zmuszając swego słuchacza,by samwyciągnąłwnioski. - Niezmiernie uderzyły mniejej handlowe umiejętności -zauważyłpo chwili zadumy i uśmiechnął się zjadliwie. -To doprawdy oszołamiaczłowieka. Jestteż w tympewien smaczek. Kiedy my,Anglicy, prowadzimy interesy zAmerykanami, nie rozpoznajemy terenu, aprzecieżFrancuzi zwą nas narodem sklepikarzy. Odnoszę wrażenie,że amerykańskie kobiety rejestrująkażdy dom, w którym goszcząi każdegomężczyznę, którego spotkają. Któregoś dnia słyszałem, jak rozmawiała z moją żonąo pańskim domu. Zupełniejakbyw nim mieszkała! Mówiła o zamkniętych okiennicach, o żałosnym stanie ogrodów,ozrujnowanych fontannach i arkadach. Najwyraźniej ubolewała nadruiną rzeczy, które stanowią kapitał. Podobnie bezwątpienia zinwentaryzowała zamek w Dunholm. Zawsze to szansa dla Westholta. Ale i takna nic się nie zdecyduje, póki w przyszłym roku nie zostanie przedstawiona. na tomogę przysiąc. Tak więc czekam przyszłego roku. To212będzie warte oglądania. Wykorzysta też moją żonę. Siostra, którawyszła za mąż za Anglika i spędziła przynajmniej kilka lat w Anglii, znajuż tutejszezwyczaje. Kiedy Betty zostanieprzedstawiona. wywołasensację. A potem. -zawahał się i uśmiechnął ironicznie. - A potem- zakończył MountDunstan - choćby potop. -Dokładnie. Potop, który zbija panny z nóg. ale jej nie zbije. Będzie twardo stała i niespuści zoka niczego, co przepłynie. Mount Dunstanprzyjął wyzwanie. Miałjuż dość gadaniatego typa. - A sporo tamtego będzie-zauważył. -Będą ważne personyi małe płotki, przepych i próżność, błyskotki i rzeczywielkiejwagi. - A kiedy dostrzeże coś, czego pragnie - ciągnął Anstruthers -nadstawi rękę wiedząc, że samo do niej przyjdzie. Tym, co utonęło,niebędzie zaprzątać sobie głowy. W jakimś momencie popełniłembłąd sugerującjej, iż będzie wymagać ochrony przed natrętami. takjakbybyła angielską dziewczyną. To był głupikrok. - Ponieważ? -Mount Dunstan na chwilę stracił głowę. Jakby nazłość Anstrutherszamilkł. Wkrótce dodał:- Odparła, że jeśli będzie to konieczne, sama zdoła się obronić. Mówiła chłodno i szczerze. Żadnych tam książęcych min. po prostubyła pewna, że wskaże każdemu jegomiejsce. W takiej sytuacji mężczyzna w rodzinieczujesię wręcz głupio. -A kiedymężczyznajest na właściwym miejscu? - Trzeba przyznać, żeMount Dunstanzdołał odpowiedzieć tak, jakby tylko bawiła go gra słów. -Jakiż mężczyzna chce, by mu przypominano, gdzie jestjego miejsce? Żaden. Każdemu wydaje się, żeinne miejsce jestznacznie bardziej nęcące. - Ona towie. nawetjeśli inni nieza bardzo. Przypuszczam, żemojemiejsce jest na dworze w Stornham, gdzie powinienem się zachowywać jak porządnyszwagier pięknej Amerykanki. No a pańskie. tutaj. wśród tych zapomnianych korytarzy ipozamykanych pokoi. Sporoichmusi być w takim domu. Czy nie zdajesię panu czasami, żejest on cokolwiek dla pana za duży? - Zawsze- odparłMountDunstan. Nie dodałnic więcej i spojrzałswymi złotobrązowymioczami prostow umykające oczy Nigela. Tenostatnibawił siędotąd świetnie,leczwciąż było mu mało. Jego ofiara dotąd jeszczenie wzdrygnęła się'z bólu. Możew ogóletego nie potrafiła. Anstruthers zastanawiał sięchwilę, jak dalekomoże się posunąć. Spróbował. 213.- Podoba jej się pańska posiadłość, choć oczywiście ubolewa nadjej ruiną,jak każda praktyczna Amerykanka. To, co podupadazbrakupieniędzy, podczasgdy ktokolwiek, kto jestkimkolwiek ma ichtakwiele. z zasady zasługuje na pogardę. Wychodzipo prostu z obiegu. Ale posiadłość jejsię spodobała. - Nie spuszczał oka zMount Dunstana i był pewien, że nareszcie go dostał. -Gdyby był pan księciemi miał pięćdziesiąttysięcydochodu rocznie - ciągnąłzpaskudnym,fałszywym śmieszkiem - na Boga, sądzę, że by wzięła MountDunstan. i panateż w dodatku. Mount Dunstan powstał. W swym tweedowym ubraniuwydawał sięogromny. potężny. i niebezpieczny. Anstruthers wcale by się niezdziwił, gdyby bez uprzedzenia dostałwtwarz, został pobity alboskopany. Nie bardzo by mu sięto podobało, alewcale by go niezdziwiło. Instynktownienapiął swe niezbyt mocne mięśnie. Lecz nictakiego sięnie zdarzyło. Przez dwie, trzy sekundy Mount Dunstan stałbez ruchu i spoglądał na niegoz góry. Wreszcie podszedł do wielkiegokominka i stanąłdo niegoplecami. - Nie lubi jej pan- zauważył obojętnie,jakby stwierdzał fakt. -Więcdlaczego pano niej mówi? Umknął. umknął mu całkiem. Anstruthers poczerwieniałapoplektycznie. Mógł powiedzieć jużtylko jedną rzecz. czy było to głupie czy nie. Później mógł zawszetemu zaprzeczyć. ale w tej chwili dał się ponieść swemu diabelskiemu temperamentowi. - Nielubię jej? -wykrzyknął z szatańskimgrymasem. -Doprawdy? Nie jestem starą babą. Jestem mężczyzną. jak inni. i przypadkiem lubię ją. aż za bardzo! Zapadła krótka chwila ciszy. Przerwał ją Mount Dunstan. - W takimrazie - zauważył - lepiej wyjechać do kraju, któregoklimat bardziej by panu odpowiadał. Bomam wrażenie,że angielski. chwilowo. niezbyt. - Zostanę tu - odparł Anstruthers lekko schrypniętym głosem, cozmusiło go doodchrząknięcia. -Zostanę tu,gdzie jest ona. Przynajmniej będęmiał tę satysfakcję. Jej to nie przeszkadza. Jestemtylkohulaszczym, podstarzałym szwagrem, a onapotrafi sama się obronić. Tak jak mówiłem, jest wniej duch łowczyni. - Posłuchaj pan - powiedział bezpośpiechu MountDunstan z lodowatą uprzejmością. -Jeśli toprawda, lepiej o tym nie mówić. 214- Lepiejdla mnie. czy dla niej? - spytał znaczącoNigel. Mount Dunstan myślał chwilęnad odpowiedzią. - Wyznaję - rzekł powoli, po czym rzucił - Wyznaję, żenawet nieprzyszłoby mi do głowy poprosić pana, by uczynił pan coś lubsięodczegoś powstrzymał dla jej dobra. -Dziękuję. Być może mapan rację. Człowiekuczy się, że musisamchronić własnąskórę. Ani Janie będę mówił. anipan. Tyle wiem. Głupio, że sięz tym wyrwałem. No, jużpo burzy. Muszę jechać dodomu. - Anstruthers powstał z uśmiechem. -Takie plotkio niestosownych zalotach jakiegoś adoratora o zaszarganej reputacji zupełniezburzyłyby jejplany wejścia w wielki świat. To doprawdy niesprawiedliwe,że zawszecierpi reputacja kobiety. - Chyba że -zauważył uprzejmieMount Dunstan- znajdziesięjakiś prymitywny brutal,który połamie owemumężczyźnie o złejreputacjiwszystkiegnaty. -Bardziej by się to spodobało gazeciarzom niżjej - odparł Nigel. - Niezbytlubi dziennikarzy. Zbyt lekceważąco wypowiadająsięo multimilionerachiczłonkach ich rodzin. Nieskrywana nienawiść, która wciąż czaiła się w ichoczach, miałaswą praprzyczynę w uczuciu równym potęgą żywiołom. Na szczęściew tym momencie się rozstali. Podano sir Nigelowi konia. - Popełniłem błąd mówiąc to, comówiłem - powiedział jeszczeprzed odjazdem. -Powinienem byługryźć się w język. Ale mieszkamz nią podjednymdachem, lw każdym razie tego przywileju nie dzielize mną żaden mężczyzna. Odjechał pospiesznie swoją drogą, a kopyta końskierozchlapywały kałuże. Prawdę mówiąc nie był wcale pewien,czy popełnił błąd, a wpewnejchwili nawet o to nie dbał. Na jego twarzy pojawił się paskudnyuśmieszek, gdy pomyślał o upartej,dumnejbestii, którą właśnie opuściłzamkniętą wśród posępnych korytarzy i opuszczonychpokoi. Nieuścisnęli sobie rąkani przy powitaniu, aniprzypożegnaniu. To byłodziwne. tawrogość jaką odczuwałwobecdrugiego mężczyzny, kiedyjakaś kobieta doprowadziła godo obłędu, ljakie to zabawne,że potych wszystkich latachdoobłędu doprowadziła go mała, bezczelna,dzika Betty. Rozdział XXXVIIINa bagnachTorfowiskapokrytesoczystą zielenią wygrzewały się w jesiennymsłońcu, owceszczypały z zadowoleniem trawę albo leżały jedna obokdrugiejprzeżuwając. W rowach odwadniających odbijało się niebo,nadając wodzie błękitny kolor,czućbyło zapach morza, astada siewek wzbijały się w powietrze złagodnym wołaniem. Spacerującaz psem Bettyminęła czaplęstojącą nad brzegiem sadzawki. Odkąd zobaczyła torfowiska poraz pierwszy, byłanimi zafascynowana. We wszystkie strony rozciągała się wydana na pastwęsłońcai wiatru płaska równina,na której jak okiem sięgnąć pasły siętysiącebiałych owiec. Sitowie o przeróżnych odcieniach iroślinybagiennegęsto obrastały brzegi wodnych pasemek. To pięknobyło jedynewswoim rodzaju, zupełnie odmienne od porośniętego lasem pagórkowatego krajobrazu. Kiedy jechałosię starą rzymską drogą prowa. dzącąaż do Londynu, poobu jej stronach widziało się łąki, gospodarstwa, chaty i chmielniki, ale w oddali rozciągałysię kuszące ciszązłotoszare torfowiska. - Jeszcze się nie zdarzyło, bym idąc drogą nie zapragnęłachoćprzez chwilę tampospacerować. Rozpościerając się pod błękitnymniebem lubniskimi, szarymi chmurami, trzymają cały świat nadystanssamąciszą i przestrzenią wiedząc o czymś, o czym my nie mamypojęcia. Tak bym chciała kiedyśodkryć, co to takiego. Takkiedyś, powiedziała do Mount Dunstana. Często potem chodziła tamtylko z psem u boku, bo potrzebowałaciszy iprzestrzeni, by spokojnieprzemyśleć swojesprawy. Odkądsięgałapamięcią,życie płynęło jej wartkoi przyjemnie. Dopiero teraz zdała sobie sprawę ztego,jak bardzo musiała byćszczęśliwa, skoronie pragnęła innego życia, niż to, które wiodła. Pozanamiętnym, dziecięcymprotestem wobec małżeństwa Rozalii nigdynie czuła się zraniona wswych uczuciach. Nigdy nikt jejnie skrzywdził216i nigdy niczego jej nie odmówiono. Ojciecczasami głośno się zdumiewał,że siędotąd, jak tonastolatka, nie zakochała. Mając logicznyumysł irozwinięty zmysłobserwacji, Bettysamadostrzegła,co się z nią działotego lata i jesieni. Początkowoniezdawała sobie sprawy,że pogoda jej ducha została zmącona. Sądziła,że ta kwestia po prostu ogromnie jązainteresowała i dlatego nieprzestaje o niej myśleć. Że specjalnieinteresuje się tym, co z pewnością zaciekawiłoby i jejojca. Lecz owego poranka, kiedy musiała taićfurię wywołaną szyderstwami sir Nigela, nagle pojęła, co jąogarnęło. Z dnia na dzień uczucie potęgowałosię. Zniecierpliwiona zauważyła,że nic dotychczas nie pojmowała, obserwując je niegdyś uinnychkobiet. Każdego dnia uczucie narastało jak fala przypływu. W pierwszej chwili duma sprawiła, że próbowała się przeciw niemu zbuntować. Za wiele widziała takich sytuacjii słyszała naich temat mnóstwoopowieści. Ludzie nabrali już doświadczenia wszydzeniuz miłości. A więcjeśli tylko da im powód, będą i z niejdrwić. Przypominała sobiewłasne dawnepoglądynabezsensowność uczucia, na to jak nieuchronnie, jak zasłużenie prowadzi dokatastrofy. Teraz i siebie widziała oczami owych mężczyzn i kobiet, którzy, podobnie jak ona,każdego dnia coraz bardziej pogrążali się w morzunamiętności. Dlanichradością był widok jednej jedynej twarzyi możliwość słuchanianajsłodszego głosu. Człowiek w takiej chwili jest tak dalekood rzeczywistości,że świat niewiele możemu powiedzieć. "Idąc ścieżką wśródrozlewisk przemyśliwaławłaśnie, jak to sięzaczęło. Terazspoglądała w przeszłośćz lekkim, nieco gorzkimuśmiechem. Szła prosto przedsiebie, a mastyf, Roland, kroczył u jejboku. Wreszcie przysiadła na pagórku, oparła podbródek naręcei spoglądała spod przymkniętych powiek na nieporuszone, milczącepiękno. Pies przysiadł oboki złożył łebna ogromnych łapach. Próbowała samasobie wszystko wyjaśnić i cokolwiek zaplanować wykorzystując tę resztę rozsądku, jaka jej została. Trochę zagubiona, zaczęłaspoglądać nadawną Betty Vanderpoel jak na zupełnie nieświadomą,zarozumiałąmłodą kobietę, która nagle uwikłała się w kłopotydo tegostopnia, że wie już nawet, co to jest rozpacz. - Nie kupięnic z resztek po książętach - przypominała sobiewłasne słowa. Dlatego jej uśmiech byłzaprawiony goryczą. A co mazrobićteraz, kiedy owa resztka po książętachmatakże uprzedzeniaw tejkwestii? 217.- Gdybynawet kochał mnie. kochałdo szaleństwa- powiedziała,a policzki jej zalałyrumieńce - i tak bynie przyszedł, i dlatego jeszczewięcej dla mnie znaczy. jeszcze więcej! i każdego dnia bardziej gokocham, i tak wyglądasytuacja. Roland uniósł rasowy łebi spojrzałnaniąpytająco. Poklepała gozczułością. - Nie chcemnie- powiedziała. -Nie chce. -Lekko się uśmiechnęła, lecz w chwilę potem potrząsnęła dumniegłową, po czymspojrzała zdumiona naspódnicę, na którąz jejrzęs spadły dwie przejrzystekrople. Nie byłto wcale przypadek, żeodwielu tygodnigo nie widziała. Nawet niepróbowała siebie o tym przekonywać. Dwukrotnie zapraszany doStornham odmówił. A raz jechał konno drogą i nie zatrzymałsię, by jąpozdrowić. Cokolwiek czuł, najwyraźniej trzymał się razpowziętej decyzji. Jeżeli onaterazodjedzie, jużgo więcej nie spotka. Ich drogirozejdą się na zawsze. Nigdy nie usłyszy, po jakim czasie załamałsię. Jeślinie nastanie jakiś cud. a jakiegoż cudu mógł się spodziewać. ruina majątku jest nieunikniona. Z domu zostaną tylko kamienie,ogrody zamienią się w dziką dżunglę, tarasy i fontanny porośniętewszędobylskimzielskiem skruszeją, pochylonemury runą. Miną lata,a wraz z nimi minie jego młodość. Postarzeje się obserwując, jak towszystko co ukochał, rozpada się i ginie. Jakie to dziwne, że naoceanie czasu spotkałysię dwa istnieniai nic z tego nie wynikło. zupełnienic! Ona odpłynie jakstatek załadowany skarbami, żywnościąi lekami,który obojętnieminął głodującego rozbitka w łodzi. - Aprzecież nie mogę mu nic powiedzieć - ciągnęła głaszczącpsisko. -Nie mogę. lw tym szkopuł. Poza tym, że los postawił jąw sytuacjibez wyjścia, dodatkowognębiłoją inne zmartwienie. Krokpo kroku, bez jakichkolwiek przeszkód,Nigel Anstrutherszdołał wyrobić sobie szczególną pozycję w jejżyciu. Zaczęło się to odwyjątkowo osobistego sposobu,wjaki się do niejzwracał. Bardzo jejsię to nie podobało, ale otwarcie tego nieokazywała. W końcu będącnieproszonym gościem,nie mogłaprotestować przeciw jego przyjaznemuzachowaniu,uprzejmości i atencji, z jaką ją traktował. Próbowała temu przeciwdziałać szczerością wypowiedzi, obojętnym traktowaniem nachalnego nadskakiwania. Czuła sięjak wpajęczej sieci,218a pająk zarzucał coraz to nowe,lekkie, prawie niezauważalne nici. Wiedziała, że w pierwszych latachmałżeństwa Nigel w głębisercamiał wielkie pretensje do świata o brak zaproszeń,naskutek czegogrubiańsko odrzucał i te nieliczne, które otrzymywał. Odkąd jednakpowrócił do Stornhami zastał tam Betty,nie odrzucał żadnego zaproszenia iosobiścietowarzyszył wszędzie żoniei szwagierce. Cóż mogło być bardziej stosownego. cóżbardziej niestosownego, jak wieczneprzesiadywanie wdomu? A przecież w każdym momencie, kiedyw trójkę wracali późnym wieczorem w zamkniętym powozie, a on siedział naprzeciwniej wciemności, mówił. dotykał, otulając ją płaszczem lub otwierając czy zamykając okno. Betty czuła, że subtelnielecz bez ustanku przekonuje ją, iżmiędzy nimiistnieje jakieś porozumienie, które oboje chytrzeukrywają przed Rozalią i całymświatem. Kiedykonno jeździła po okolicy, miał zwyczaj pojawiania się najakimś zakręcie i dołączania do towarzystwa. Jechał przy tym zbytblisko i stwarzał pozory, że są zatopieni w poufnej rozmowie. Któregośrazu, kiedy akuratbezczelnie z czułościąsięku niej pochylił, minął ichpowóz Dunholmów, a lady Dunholm jadąca z przyjaciółką, starała sięnie okazać zaskoczenia. Lady Alanby, która spotkała ich w podobnychokolicznościach, z otwartą dezaprobatą uniosła do oczu lorgnon. Mogła podziwiać urodziwą amerykańską dziewczynę, lecz jej przychylnośćnie przetrwa głupiego flirtu owej pannyze szwagrem-hulaką. KiedyBetty spacerowała po parku czy ścieżkach, zbyt często spotykałaNigela, który akurat w tym samym czasie również wybrał się na przechadzkę, a wiedziała, że nie uda jej się go pozbyć. W obecności ludzitrzymał się bliskoniej lub przynajmniej wzasięgu wzroku, ailekroćobróciłagłowę, dostrzegała wpatrzone w siebie oczy. Miał też zwyczajzjawiania się u jej boku,by przyciszonym głosemcoś do niej powiedzieć, co sprawiało, że pozostali czuli się wykluczeni z towarzystwa. Widziałajak w tej sytuacji,wpoczuciu,żeprzeszkadzają, mężczyźnii kobiety wymieniali speszone spojrzenia. Przy jednejz takich okazji,kiedy Nigeluczynił to w obecności lady Alanby, uśmiechającsię żartobliwie, Betty odpowiedziałamu głośno: - Nie zaskakuj mnie mówiącprzyciszonymgłosem,Nigelu. Mogłabym łatwo się wystraszyć. a ladyAlanby pomyśli, że coś knujemy. Przez chwilębył zaskoczony. Cieszył siędotąd uważając, że nieznajdzie żadnego sposobu, by sięprzed nim bronić, chybaże urządzigłupią scenę. Zaczerwienił sięi wycofał mówiąc: - Proszę o wybaczenie,219. moja kochana Betty - tonem urażonego wielbiciela. Na skutek tegowydarzenia dziewczynaodkryła nieprzyjemną prawdę. żepewnesytuacje stają się jeszcze bardziejniewytłumaczalne, kiedy próbuje sięje wyjaśnić. Wiedziała również, żeNigel doskonale zdaje sobie z tegosprawę, jak również z tego, że wyprowadził ją w pole swym pełnymurazy wycofaniem się. Nie mogłaprzecież powiedzieć lady Alanby:"Mójszwagier, pod któregodachem przebywamli tylkoze względunamą siostrę,próbuje sprawić, by uwierzyła pani, żez nim flirtuję. " Takiesłowa byłyby szaleństwem. Natomiast teraz lady Alanby widząc wyniosły odwrót Nigela,obdarzyła ją mało życzliwym spojrzeniem. Kiedy później Betty zdecydowanie ichłodno powiedziała mu, coo tym myśli, roześmiał siętylko. - Moja kochana dziewczyno - odparł. -Obserwuję cięz wielkimzainteresowaniem, a kiedy mam szansęcoś cipowiedzieć, zniżamgłos, jak czynią wszyscy mężczyźni, którzy z tobąrozmawiają. Aczynię to,bo jesteś wyjątkowo powabną młodąkobietą. o czym zresztądoskonale sama wiesz. Ate uwagi, że nie masz o tympojęcia, czyniącię tylko jeszcze bardziej ponętną, i cóż zamierzaszuczynić, jeślinadal będę cię prześladował? Czychcesz opuścićnas. i zostawićbiedną Rozalięsamą, by zamieniła sięznóww kupkę starych szmatek? Na Boga, nie czyń tego! Jakznakomiciewiedział, co mówi. Lecz odpowiedziała dzielnie. - Nie. Nie zamierzam odjeżdżać. Przez chwilę na nią spoglądał. W jego oczach kryłosię zaciekawienie. -Nie myśl tylko, żepozwolę mej żonie odjechać z tobą do NowegoJorku - powiedziałwreszcie. - Jest równie odniego daleka jak wtedy,kiedy przyjechała do Stornham po raz pierwszy, i powiedziałem jej to. Dzisiajmężczyzna nie może jużprzywiązać żonydo nogi od łóżka,lecz może sprawić, że jej wysiłki by goopuścić, będą miałybardzonieprzyjemny skutek. W takiej sytuacji uczciwakobieta wolijuż zostaćw domu,bez względunato,co jątu czeka. Widziałem to dośćczęsto,by "miećto jak wbanku", używając amerykańskiego określenia. - Czy przypominasz sobie, co kiedyś powiedziałam? -zapytałaBetty. -Jeśli kobieta jest tylkoźletraktowaną własnością, nadejdziedzień, gdynic nie będzie miało dlaniej znaczenia. nic poza uwolnieniem się od życia, którejest jej wstrętne. - Tak - odparł. -Dla ciebie nic by nie miało znaczenia poza. 220przepraszam za wyrażenie. tą szatańską,upartą dumą. Ale Rozaliajest inna. Dlaniej wszystko się liczy, lsama to odkryjesz, moja miła. Miał przynajmniejczęściowo rację,co odkryła, kiedy tegoż wieczoru przyszła doniej Rozalia zalana łzami. - Tonie twoja wina, Betty - wyjąkała. -1 niemyśl, że takuważam. Aleprzyszedłdomnie w tym swoim wisielczym humorze. Sądzi, żewracając doAmeryki, zechcesz wziąć mnie ze sobą, Betty, nie wolnoci myśleć o mnie! Lepiejbędzie, jeśli odjedziesz. W każdym raziewidziałam cię znowu, i miałamcię tutaj. choć przez chwilę. Będzieszbezpieczniejszaw domu z tatusiem i mamą. Betty położyła jej rękę na ramieniu i spojrzała zdziwiona. - O co chodzi,Rozalio? -spytała. -Co on ci zrobił. że taksięzachowujesz? - Sama nie wiem. ale przy nim myślę, żena świecie niema nicpróczzła i kłamstwa, których nic nie zwalczy. To wszystko,co onopowiada o ludziach. o mężczyznach i kobietach. nie mogłabymtego nawet powtórzyć. napawa mnie wstrętem. A kiedy próbuję zaprzeczyć, śmieje sięze mnie. -Czy mówił coś na mój temat? - spytała Betty bardzo łagodnie. Nagle Rozalia zarzuciłajej ramionana szyję. - Betty, kochanie! -zawołała. -Jedź do domu! jedź do domu. Nie wolno ci tu zostać. - Kiedy zechcę wrócić do domu, wrócisz ze mną- odparłaBetty. -Nie pojadę domamy bez ciebie. Nim powiedziały sobie dobranoc, dowiedziała się wielu rzeczy. Przede wszystkim Nigel przygotował się na różneokoliczności, podobnie jak ci, którzy oblegają miasto. Zbyt długo przebywał sam na samz karafkąwhisky, na skutek czego możeinie stałsię zbyt gadatliwy,lecz przynajmniejnie był tak sprytny jak zazwyczaj. Po alkoholupozwalał sobie na perfidne złośliwości i zwykle tracił wszelkiumiar. Takwięc wyznał więcej, niżpragnął. Nie pozwoli żonie nawet na wizytęw Nowym Jorku;niepozwolisię ośmieszyć. Mężczyzna, który niepanujenad swą żoną, jest głupcem i zasługuje jedynie na szyderstwo. Skoro zaś Ughtredi jego przyszły mająteknaglezainteresowały dziadka, niezamierzał również tracić kontroli nad chłopcem. Ughtred możesię zabawiać do woliw Stornham, jako że posiadłość doprowadzonazostała do stanu używalności istary Vanderpoelzadba, by taka została. On sam postanowił częściej zapraszać ludzi,którzy go bawią,221. a wielu jest takich. ZaśRozaliama zostać tu i przyjmować jego gości. i jeśli wyobraża sobie, żemały epizodz Ffolliottem został zapomniany,dawno się takniemyliła. Wiedział, gdziemłody pastor przebywa ijakpoważneponiesie konsekwencje, jeśliówskandal zostanie rozdmuchany. Zadał sobie ten trud, by zdobyć jegoadres. Młodyczłowiekotrzymałostatnio bardzo dobre stanowisko oddiuka Broadmorland,największego purytanina w Anglii. Stał się nim już na początku swychmęskich lat na skutek lekkomyślnego zachowania swej żony, z którąsię potem rozwiódł. Nigel zachichotał opowiadając, jak to owamłodażonka nagle popadła w niewysłowioną pobożność, spowodowanąprzez lokalnego pastora. Zupełnie podobny przypadek. w rezultacienakryto ich. ateraz chodzą plotki, iż razemprowadzą pensjonatgdzieś w Australii. Jedno słówko szepnięte staremu diukowipodziałajak zapałka wrzucona do baryłki z prochem i skończy karierę Ffolliotta. Nie będzie torównież najlepszareklama dla Betty, która mabyćprzedstawiona na dworze. Napewno też wiadomość ta nie sprawiprzyjemności matce Rozalii, kobiecie prymitywnie pojmującej kwestięzasad. Uśmiechnął się ohydnie, wyjmując z kieszeni kopertę zawierającą list Rozalii do Ffolliotta: "Nie przychodź do domu. Spotkamy sięw lasku Bartyon". Niewieletrzeba, by przekonać ludzi, jeśli tylko człowiek przygotuje wszystkozawczasu. Tacy Brentowie na przykład nigdynielubiliani Rozalii, ani Betty i nigdy też nie zapomnieli podejrzanegozachowania owegolocum tenens. Naglezmienił wyraztwarzy, usiadł śmiejąc się,przyciągnął dosiebieRozalię, posadził na kolanie i pocałował. tak, pocałował i poprosił, by nie zachowywała się jak idiotka. Przecież nic złego się niestanie,jeśli tylko zachowa się odpowiednio. Betty bardzojej pomogła;znowu jest młodai śliczna. Czasami wyglądawręcz na dziecko, bonareszczie utyłaiładnie się ubiera. A jeślichce mu zrobićprzyjemność,niech go uściska i pocałuje, tak jak on. -i dlatego takpobladłaś? - spytała Betty. -Tak. Jest w nim coś, co sprawia, że krew mistygnie w żyłach -odparła Rozalia cicho, lecz po chwiliwybuchnęła. - Czyżnie widzisz,że jeśli nieuczynię wszystkiego, by był ze mnie zadowolony. to takjakbym zamordowała pastora Ffolliotta. jakbym zamordowała jegomatkę i moją też. i Ughtreda, bo przecież chłopiec umrze ze wstydui na skutek rozłączenia ze mną. Tak bardzo siękochamy. Czypojmujesz to? 222- Naturalnie - odparła Betty. - i w pełnirozumiem, że nie chceszratowaćsiebie, wydając napastwę niewinnego człowieka, który cipomógł. Przyznaję, że muszę mieć trochę czasu, by to wszystkoprzemyśleć. Ale, Rozalio - dodała z mocą- zapewniam cię,że istniejedroga ucieczki. istnieje na pewno! Nadchodzi koniec rozpaczy. i tonie skończy się tak, jak on myśli. -Zawszewierzyłaś. - zaczęła Rozalia. -Wiem - przerwała Betty. -Wiempoprostu, żezło nie może trwaćwiecznie. Zło samo się zabija. Wiem i już! Nie przeciągcy strunyO tych iparu innych sprawach rozmyślałakorzystając z chwilisamotności. Wzrokiem błądziła po moczarach, ledwie zauważającleżąceczy pasące się owce lub pokrzykujące siewki. Na tak wiele przeszkódnatrafiła, że musiała się chwilę zastanowić. Dotrzymała obietnicy złożonej w dzieciństwie. Przybyła do Rozalii. Znalazłają równie prostoduszną i kochającą jak niegdyś. Najbardziej bolesne sprawy ukryłaprzed matką aż do chwili, gdy sytuacja nieco się polepszy. PaniąVanderpoel niewstrząśnie już widok Rozalii. Na szczęście lady Anstruthersbyłajeszcze dość młoda, by szybko, psychicznie jak ifizycznie, zareagować na miłość,sympatycznetowarzystwo, wszelkie wygodyi nowo obudzone zainteresowania. Gdyby nie sprzeciw Nigelajuż można by jązabrać z wizytądo rodziców i wytęsknionego NowegoJorku lub teżzaprosić rodziców, by złożyli wizytę w Stornham. Wreszcie nawiązałyby się normalne stosunki między ich domami. Niestetybyło to wykluczone, gdyż Nigel popełnił kilkabłędów taktycznych jużna początku swego małżeństwa. Mściwy i perwersyjny egoizm, jakinimpowodował,sprawił, żekilka uczynków kosztowało go zbytdrogo,co zresztą sam spostrzegł, jeszcze nim Betty powiedziałamu towprost. Tych uczynków nie dałosię już wymazać ani naprawić, więc223Rozdział XXXIX. pozostało mu tylko śmiało przedstawiać je jako rezultat słusznychdecyzji, z których nie widział powodu siętłumaczyć. Miał nadzieję,żewystarczy arogancka wyniosłość, z jaką się nosił, by tej kwestii nieporuszano. To wszystko Betty odgadła,lecz nie zdawała sobiezupełnie sprawy ztego, iż owa buta stawała się mało skuteczna z powoduuczuć związanych znią samą. Uczucie to było dlań równie nieznośne,co przemożne. Rozdzierany niechęcią i podziwem pilnie obserwowałszwagierkę. Dla rozrywki motał z początku małe intrygi, dzięki którymmógł sięjej wrazie potrzeby pozbyć. Nieprzewidywał, żeowładnienimowo szaleństwo, któreogarnia zazwyczaj tylko młodych mężczyzn. Nie przewidywałw ogóle niczego poza ekscytującą prywatnąrozrywką, która osłodzi mu nudę cnotliwego życia na wsi. Wbrew jegochęciom, zdarzenia potoczyły się odmiennym torem. Po raz pierwszydostrzegł to na balu w zamku Dunholm. Znienawidził młodych i wolnychmężczyzn, którzy szarmancko adorowali nową piękność. Zaskoczyła go niechęć,jaką darzył MountDunstana. Choć ten zoczywistychprzyczyn niemiał tu żadnych szans, przecież wzbudzał w nim instynktowną wściekłość. Na dłuższą metę musiał zresztą poczynić wieleustępstw wobec samego siebie. Nie można bezkarnie mieszkać podjednym dachem z tak cudownąistotą o promiennychoczach, wspaniałej sylwetce i wdzięcznych ruchach a zarazem tak niedostępną. Ostatnimiczasy z przerażeniem zauważył, że choćniegdyś igrał z myślą,że może jej się wkażdej chwili pozbyć, przecież doszedł do stanu,w którymsama myśl o wyjeździe Betty doprowadzała go do obłędu. Czasami aż dygotał ze zdenerwowania, podobnie jak podczas owejchoroby naRiwierze. Tego wszystkiego Betty mogła się tylko domyślać po zachowaniuNigela, które i przedtembyło jejwystarczająco wstrętne. Gdyby nieRozalia, wyjechałaby wciągu godziny doNowego Jorku. A gdybyzdecydowała się pozostać w Anglii, otoczyłaby się ludźmi, przeciwktórym Nigel niemógłby nic wskórać. Gdyby była sama, mogłaby tylkosięuśmiechnąć i odwrócić do niego plecami. Ale przybyła tu,bychronić Rozalię. Czuła się jak kobieta, która pozostaje przymężu, bynieopuszczaćdziecka. Ta myśl przypomniała jej Ughtreda. O nimrównież musiałamyśleć. Jego miłość i wiara w nią były głębokie i silne. Potrzebowałczułościi dzięki codziennym rozmowom i przejażdżkomstawał się każdego dnia silniejszy. Ani ona, ani Rozalianie mogły224chłopca opuścić, a dopóki Nigel będzie panem sytuacji, prawo zawszeprzyznamu syna. - Wsądzie trzeba udowodnić oskarżenie- zaznaczyłniedbaleprzy jakiejś okazji. -Ato naprawdę trudno. Ludzie tracą głowę i zaczynają się kłócić, po czym okazuje się, że niczego nie są w stanieudowodnić. Gdybymbył łajdakiem - dodał z uprzejmym uśmiechem -a nie człowiekiem bez skazy- czyniłbym tylko takie łajdactwa, którenie pozostawiłybypo sobie głupichdowodów rzeczowych. Odkąd powrócił do Stornham,pozornie prowadził siębezzarzutu,co go początkowo szalenie bawiło; późniejzachowywał się tak dalej,zauważywszyjakie to użyteczne w obecnej sytuacji. Cokolwiek w końcusię zdarzy, korzystniej byłow małym wiejskim światku zachowaćpozory cnotliwości. Dla rozrywki chodziłnawet dokościoła i od czasudo czasu składał przyjacielskie wizytyna plebanii. Przy takich okazjachwyrażał mimochodemżal, iż na skutekdotychczasowych domowychniewygódtak dużo czasu spędzał pozamajątkiem. Wiedział, że byłwprost wzruszający, gdy z przejęciem poruszał problem przyszłościswego syna, a szczególnie konieczność trzymania go jak najdalej odhisterycznych scen. Podczas owych dwunastulat dobrze pilnował, bynie wyszedł na jaw najmniejszy skrawek dowodu rzeczowego. O tym wszystkim Betty myślała, rozstrząsając sytuację punktpopunkcie. Jak miała się bronić? Niewiarygodne, ale znalazła się w sytuacji,wktórej wszelkie działanie byłozakazane! Co mogła zrobić? Wzywającojca, pomogłaby sobie, lecz kosztem Rozalii, Ughtreda, czyFfolliotta, przed którymwreszcie otworzyła się ścieżka wiodącadobezpieczeństwai szacunku. Skandalzrujnowałby świeżo odzyskanezdrowie Rozalii oraz szczęście i nadzieje matki. Wszystko co zbudowała, mogło być w jednej chwilizburzone. Takie myślinie dawały Bettyspokoju; czułasię jaksilna istota, której spętanoręce i nogi. Nie oczekiwałatego, co nastąpiło. Roland postawił uszy, a w gardle narósł mu warkot, który ustał, gdy rozpoznał zbliżającego się mężczyznę. Rozpoznała go iBetty. Był to sirNigel. Ponuryi blady, zbliżałsięociężałym krokiem. Odkrył,gdzie się ukryła i prawdopodobniezostawił konia gdzieś wpobliżu, a resztę drogi przebyłpieszo naskróty. Kiedy podszedł bliżej, Betty porwała się na równenogi. - Moja kochanadzieweczko - zauważył - nie zrywaj się, jakbyś15-Tajemnicadworu. 225.zamierzała stąd uciec. Kosztowało mnie sporowysiłku, by cięodnaleźć. - Ale nie będziepana nic kosztowało, by mnie zgubić -odparłabeztrosko. -Bozamierzam odejść. Stał od niejoniecały jard i dyszał rozzłoszczony. Oparł się nalasce, ajego wzrok wyrażał coś więcej niż tylko zły humor. - Uważaj no! -wybuchnął. -Dlaczego tak źle mnie traktujesz? Betty poczułanie strach lecz wstręt, aserce zabiło jej mocniej. Otojakimi metodami i humorami poskramiał Rozalię! Podniósł głos, ażdwóch mężczyzn w oddaliciekawie spojrzało w ich stronę. - Dlaczego zadajesz mitak bezsensowne pytanie? -spytała. - Nie jestbezsensowne- odparł. -Mówię ofaktach i zamierzamwreszcie dowiedzieć się czegośkonkretnego. Zamiast odpowiedzi przez chwilę mierzyła go wzrokiem, po czymodwróciła się plecami i odeszła. Ruszyłza nią i wkrótce ją dogonił. - Będę citowarzyszył ipowiem, co zamierzałem powiedzieć-oświadczył z uporem. -Jeśliprzyspieszyszkroku, zrobięto również. Nie wyobrażam sobie, byś miała z krzykiem uciekać przede mną. Niezbyt by ciodpowiadałozostaćuratowaną przez tych dwóch, którzynasobserwują. Wyjaśniłbym im sytuację w sposób, któryani w tobie,ani w Rozalii nie wzbudziłby zachwytu. O, właśnie! Wiedziałem, żewzmianka o Rozalii cię powstrzyma. Dobry Boże! Chciałbym być słabym głupcem, którego taka wspaniała istota chroni zawszelką cenę. Uspokoiłasię całym wysiłkiem woli. - Czy zechcesz mi wyjaśnić -odparła przystając - o co ci chodzi? -Chcęz tobą porozmawiać. Chcę powiedzieć ci parę prawd,których na pewnowolisz wysłuchać tutaj, niż nadrodze, gdzie jestpełno przechodniów. czy w Stornham,gdzie podsłuchują służący,a Rozalia wpada w histerię. Niepobiegniesz przezmoczary wrzeszcząc, bowtedy jazrobiętosamo i oboje będziemy wyjątkowogłupiowyglądać. Mamy tu dość nędzne drzewko. Czy zechcesztu przysiąść. dladobra Rozalii? - Nie - odparła Betty. -Ale wysłucham,co masz do powiedzenia,bo rzeczywiście chciałabymcięwreszcie zrozumieć. Zaś na początekjaci cośpowiem. - Przystanęła poddrzewem i oparła się plecamio pień. -Obserwuję cię pilnie. Przez całeżycie liczyłeś, że przeprowadzisz swoją wolę,gdyż ludzie. a szczególnie kobiety. obawiająsię scen publicznych. To prawda, ale nie zawsze. - Jej szeroko226otwarte, wbite w niego oczymiały w tej chwili połysk stali. -Bo naprzykładmożeszmi urządzićawanturę, gdziekolwiek zechcesz. naBond Street. na Picadilly. naschodach pałacu Buckingham, kiedybędę wysiadać z powozu i udawać się do salonów. i nic na tym niezyskasz. zupełnienic. Możesz być tego pewnym. Popatrzył na niązafascynowany,po czym zust wyrwał mu sięochrypły półśmiech. - Jesteśtakdiabetnie ładną kobitką, żenic pozatymsięnie liczy. Niech mnie diabli! - Podszedłjeszcze bliżej iwybuchnął:- Czyż nie widzisz,że robiszze mną, co zechcesz? Jesteś zbytpiękna,by mężczyzna mógł ci sięprzeciwstawić. Straciłem dla ciebiegłowę i diabli mnie biorą, i to właśnie chciałem cipowiedzieć. Zapadła nachwilę cisza, wktórej słychaćbyło tylko jego przyśpieszonyoddech. Pobladłjeszczebardziej. - i przyszedłeś, by mi to powiedzieć? -spytała Betty. - Tak. zanim doprowadziszmniedo gorszych rzeczy. - Czyśty zupełnie zwariował? -spytała. - Nie całkiem - odparł. -W trzech czwartych. aleprzestałempanować nad sobą, a to jest najlepszy dowód szaleństwa. Gdyby niewzgląd na Rozalię, przeciwstawiłabyś mi się. Ale tego nie uczynisz, naBoga! Doszedłem dostanu, w którym użyję na ciebie każdego sposobu, jaki mi nawinie się pod rękę. czy to będzie Rozalia, Ughtred,Ffolliott. czywy wszyscyrazem! Wiedziała, jaka jest silna. i co mogłaby mupowiedzieć i uczynić. gdybynie wspomnienie przerażonej twarzyczkisiostry wołającej: "Niewolno ci myśleć o mnie, Betty, jedź do domu. do domu! " Odparła więcz zaciekawioną powściągliwością. -Czy wiesz - oświadczyła - że przemawiasz do mnie jak czarnycharakter wmelodramacie? - Jest w tympewien plus - odparł z ohydnym uśmieszkiem. -Jeślipowtórzyszmoje słowa, ludzieuznają je za histeryczne wymysły. Oni niewierzą, żeby w dzisiejszych czasach istniały melodramaty. Cyniczna wiedza Nigela zdradzaładoświadczenie. Musiałasiępozbierać, by odpowiedzieć spokojnie. - To prawda - zauważyła,- Myślę, że teraz już rozumiem. -Nie, nie rozumiesz! - wybuchnął. -Całe życie spędziłaś nazłotym piedestale, awszyscy wokół ci się kłaniali. Uważasz, żejesteśnietykalna, bo zawsze zdołasz się wykupić zwszelkich kłopotów. Ale227. kiedyśdostrzeżesz, że z tej sytuacjinie zdołasz się wyłgać pieniędzmi. a raczej, że nie zdołasz wyłgać z niej Rozalii. -Nawet nie będę próbowała. Mów dalej - zauważyła Betty. - Toczegonie rozumiem, musisz mi wytłumaczyć, i żadnych niedomówień! -Dobry Boże,jaką ty jesteś kobietą! - zawołał z goryczą. Sprawiała, że przy niej czuł się stary i zużyty, a to go jeszcze bardziejrozwścieczało. - Chyba mnie nienawidzisz! -ryknął. - i mogę za topodziękować swojejżonie! -Straciłnadsobą panowanie. - Dlaczegonie możesz się wobec mnie zachowywać porządnie? Gdybyś to zrobiła, Rozalia mogłaby odejść, dokąd zechce. Gdybyśchociaż patrzyłana mnie jak na innych mężczyzn. W twoich oczach, gdy na mniespoglądasz, zawsze czai się taki wyraz, jakbyś z zainteresowaniemobserwowaładziką bestię, i nie wyobrażaj sobie, że jesteś poskramiaczką dzikich zwierząt. Mnie nieujarzmisz. Przysięgam ci, że sama niewiesz, z czymigrasz. Przysięgam, żejeśli dalej będzieszze mną takpostępowała, pociągnę was obiedopiekieł, nawet jeśli samemu przyjdzie mi tamsięstoczyć. Zresztą niemam wiele do stracenia. Za to tyi twoja siostra. wszystko. - Mów dalej - mruknęła Betty. -Dalej! Tak, powiemwszystko. Rozalię i Ffolfiotta mam w garści. A jeślichodzi o ciebie. czy wiesz, żeludzie zaczynają i na twój tematplotkować? Plotki łatwo rozdmuchać na wsi,gdzie wszyscy są takznudzeni, że plotkują, by nie umrzeć z nudów. Zawszeuważano mnieza łajdaka. A oto cały czas widuje się mnie w towarzystwie mej szwagierki. Wiecznie się przy niejkręcę, razem z nią jeżdżę nakonneprzejażdżki, razemz nią chodzę na spacerki. Amerykańska dziewczyna nie przypomina angielskich; jest przyzwyczajona, żez małżeńskąceremonią można nieco pożonglować. A ludzie sąuprzedzeni dotakich panienek, szczególnie gdy są zbyt bogatei urodziwe, i nie patrztak namnie! -wrzasnął ostro. - Nie mamzamiaru tegoznosić! Dziewczyna spoglądała nań z wyrazem twarzy, którego nienawidził. osoby normalnej, która badawczo obserwuje szaleńca. - Czywiesz, że chyba zwariowałeś? -spytała zespokojną ciekawością. Nagle usiadł na niskimpagórku, a kiedy dotknął chusteczką czoła,dostrzegła, że drżymuręka. - Tak- odparł ciężko dysząc - ale strzeż się mojego szaleństwa! Zamierzam uczynić wszystko,copowiedziałem. 228rr- Szkodzisz sobie, wprawiając się w taki stan - zauważyła zna; cząco. -Szkodzisz sobiefizycznie. Już nie raz to zauważyłam. i Gwałtowniepobladł i porwał się na równenogi. Przez chwilę wy' glądał, jakby zamierzał ją uderzyć. Uniósł ramię. i je opuścił. -Ty diablico! - sapnął. -Liczysz na to? Wyszła zcienia drzewa i stanęła przed nim. - Posłuchaj - powiedziała. -Wyznałeś, żeknujesz melodramatyczne intrygi, którymi zamierzasz splamićmoje dobre imię. To bzdura. ' Więcej o tym nie mówmy. Grozisz,żezłamieszRozalii serce i zabierzeszjej dziecko. Grozisz również, że zranisz boleśniemoją matkęprzyśpieszając jejśmierć oraz że zrobisz, co będziesz mógł,by zrujnować uczciwego człowieka. - i na Boga, zrobięto! -wrzasnął. -Nie zdołaszmnie powstrzymać, jeśli. - Niewiem, czy zdołam, czy nie,chociaż możesz być pewien, żespróbuję -przerwałamu. -Ale nietozamierzałam powiedzieć. -Zrobiła jeszcze krokwjego kierunku,a jej wzrokprzez chwilę trzymałgo na uwięzi. Była dziwnie poważna. - Nigel, wierzę w pewne rzeczy,w którety nie wierzysz. Wierzę, że złe myśli przynoszą zło tym, którzynimi igrają, lto nie jest mój wymysł. Jest takiestare wschodnie przysłowie: "Przekleństwa jak kurczęta wracają dodomu na grzędę,by tamrosnąć. " Przekleństwa spadają nagłowę przeklinającego, i wierzęrównież,że zło nie tknie dobrego człowieka. Dla ciebie totylko przesąd, z którego możesz się śmiać. To kwestiaopinii. Ale . nieidź dalejtą drogą. Zatrzymaj się i przemyśl tojeszcze raz. Patrzył naniąz wściekłością. próbował sięzaśmiać, lecz niezdołał, bo jej spojrzenie było dziwnie potężne i milczące. - Myślisz, że zdołaszmniezaczarować - zaszydził sardonicznie. -Nie, bynajmniej - odparła. - Niezdołałabym,nawet gdybymchciała. To nie moja sprawa, tylko twoja. i nie ma tunic tajemniczego. Nieprzeciągajstruny. Ostrzegam cię. Przemyśl to jeszcze raz. Nie mówiąc nic więcej odwróciła się iodeszła lekkim krokiem. Tymrazem nie próbowałjej dogonić. Czuł sięnieco słabo. możedlatego,że to co powiedziała, przypomniało mu dawne koszmary senne. Dostrzegła to,czego miał nadzieję, nikt poza nim nie zauważył. Przezchwilę spoglądał zaoddalającąsię sylwetką, po czym znienacka usiadłna pagórku w pobliżu drzewa. 229.- O, niech ją diabli! - powiedziałwspierając wjjgotne czołonarękach. -Niech diabli porwą cały świat;ocs^OoKiedy Betty zpsem dotarła doStornham,wiklinowa dwukółkaz plebani! stała na podjeździe. Drzwibawialni były otwarte, a paniBrent stała w progu,żegnającsię z Lady Anstrutehrs. Najwyraźniej niezłożyła przypadkowej wizyty. Tyle zrozumiała Betty zpowagi jej obejścia. Rozalia przywołała Betty, kiedytylko ją dojrzała. - Proszę, wejdźnachwilkę. Kiedy Betty weszła, zarówno jej siostra, jak i pani Brent spojrzałynaniąpytająco. - Wydaje się pani nieco blada izmęczona,panno Vanderpoel -zauważyła pośpiesznie pani Brent, jakby starając się wyprzedzić Rozalię. -Mam nadzieję, żeniejest panichora. Potrzebujemy wszystkichsił, jakie możemy zebrać. Przyniosłam niezmiernie bolesne wieści. Pośród zbieraczy chmieluw MountDunstan wybuchła epidemiatyfusui to w wyjątkowo złośliwej postaci. Któryśz tych biedaków musiał jużbyć chory, kiedy przybył z Londynu. Zeszłejnocy zmarło troje ludzi. -CRozdziatXLTyfusTwarz Nigela nie wróżyła nic dobrego,kiedy zasiadałdo obiadu. Dwaj lokaje spojrzeli posobie, a kamerdyner ukradkiem wysunął dolnąwargę z dezaprobatą. Każdy ze służących zdążył poznaćobjawy pańskiego złego humoru, kiedy to żadna służba niezadowalała sir Nigela,a każde słowo czy uczynek wywoływały jego krytykę. Na twarzy ladyAnstruthersnieświadomie zagościł błagalnywyraz; co chwilaukradkiem spoglądała na siostrę, kiedy tylko Betty nie patrzyła w jej kierunku. Póki lokaje nie sprzątnęli ze stołu pozupie, sir Nigel udzielał230jedynie krótkich odpowiedzi na wszelkie pytania. Byłato jegoulubionai prostametoda, dzięki którejmógł sobie pozwolić na zły humora zarazemsprawić, że Rozalia czuła się temuwinną. - Mount Dunstan jestw diabelnie nieprzyjemnej sytuacji - przyznał wreszciełaskawie. -Nie chciałbym znaleźć się w jego skórze. Powrócił do domudopiero późno po południu, lecz zasłyszawszyw wiosce o wybuchu zarazy zebrał interesujące goinformacje. - Masz na myśli przypadki tyfusupośród zbieraczy chmielu? -zauważyła ladyAnstruthers. - Pastorowa obawia się, że to bardzopoważne. -Bez wątpienia wybuchłatamzaraza - odparł. - W tak potworniniezdrowym miejscujak wioska Dunstan, biedacybędą padać jakmuchy. -Codlanich uczynią władzehrabstwa? - spytała Betty. Rzucił nanią porozumiewawcze, paskudne spojrzenie i roześmiałsię pogardliwie. - Uczynią? Tak zwani "opiekunowie" wystraszeni naśmierć, zaaferowani będą siękrzątać i zawracaćgłowę jak stare baby. Zapowiedzą, że zbadają sprawę i postarają sięzapewnić opiekę iochronę, leczw rzeczywistości będą się trzymać z dala od wszystkiego. A zaraza sięrozniesie. Na ile można to przewidzieć, nie widzę powodu, dla któregow wiosce miałby zostać jeden żywyczłowiek. Bez wątpienia MountDunstan rozsądnie dat już stamtąd drapaka. - Myślę, że wręcz odwrotnie, pozostałna miejscu i robi, co może-oświadczyła Betty. Nigel wzruszył tylko ramionami. - Doprawdy? Przekonasz się, żejamam rację. - PaniBrent mówiła mi -wtrąciła się pośpiesznieRozalia -żechaty zbieraczy są wprost wokropnym stanie, tak zrujnowane,żedeszcz leje siędośrodka. Chorzy niemają dachunad głową, a lordMount Dunstan niema pieniędzy, by zapewnić im właściwą opiekę. - Ale itak to uczyni. zcałąpewnością - wycedziła przezzaciśniętezębyBetty, unosząc dumniegłowę. Rozaliarzuciłajej zdumionespojrzenie, jakby zaczynała czegośsiędomyślać. Po chwili przypadkowo spojrzała na męża i wstrzymałazprzerażenia dech. Najego twarzy pojawiłsię wyraz wściekłości,której sięsam po sobienie spodziewałi wcale nie pragnął ujawnić. Podłuższej chwili milczenia opanował się z wysiłkiem. 231.- Ten człowiek ma na ciebie ogromny wpływ - zwrócił siędo Bettytak głośno, bybyła pewna, żesłużbausłyszała jego słowa. Właśnielokaje podawali owoce. Znowu zapanowało milczenie, aż w końcu Bettyodrywając paręgron od kiści cieplarnianych winogron,odparła równiegłośnoiwyraźnie. - Madość silną osobowość, bywywrzeć wpływ na każdego. Myślę, że sam to zauważyłeś. To człowiek,który nie ulegnie losowi. W końcu i jemu sięposzczęści. -Ten typ doskonale wie, gdzie leży owo szczęście - odparł Nigel. - i capnie wszystko, cotylko mu się nawinie pod rękę. -A dlaczegóż by nie? -zauważyła Betty bezstronnie. - Nikomu nie wolno zbliżać się do Mount Dunstan- oświadczył. -Nie pozwolęna żadne ryzyko. - Obrócił się do lokaja. -Jenkins,powiedzsłużbie, że takiewydałem rozkazy. Po obiedzie na chwilę zasiedział się nadwinem, po czym dołączyłdopań w bawialni. Skierował swekroki wstronę Betty. Był w takimstanie,że nie potrafił trzymać się od niej z dala, lecz musiał wynaleźćjakiś powód zbliżenia. - Rozkazy,które wydałemsłużbie obowiązująrównieżciebie. Wiem, że bardzolubisz jeździć konno w tamtym kierunku. Leczjakdługo przebywasz pod mym dachem, jesteś pod moją opieką. - Ten nakaz jest niepotrzebny -odparła Betty. -Minęły jużczasy,kiedy biegłosię dozłożonego chorobąprzyjaciela, by wygładzić mupoduszki i podać niewłaściwe lekarstwo. Jeśli nie jest się wykwalifikowaną pielęgniarką, rozsądniej nie plątaćsię podnogami. Nachylił się nad nią i zniżył głos,chociaż lady Anstrutherssiedziałaz dala udając, że czyta. - Nie uważajmnieza głupca, który niczego się nie domyśla. Doskonale nad sobąpanujesz, ale w oczachzakochanej kobiety kryjesię szczególny wyraz. Stał przed kominkiem. Betty obróciła się lekko ispojrzała mu śmiało w oczy. - Jeśli w moichoczach kryje się cośtakiego. to bardzodobrze -powiedziała. - Nie starałabymsię ukryć tego,nawet gdybym mogła. Azresztą masz rację, nie mogłabym tego ukryć, nawet gdybymchciała. oczywiście, jeśli cokolwiek kryjesię wmoich oczach. Tak więc,jeśli się kryje. niech tam zostanie. 232- Myślisz,że mu pomożesz- ciągnąłdalej poruszony do głębi. -Wybacz, że zrobiętę uwagę, lecz cokolwiek uczynię,na pewnonie będzie to dotyczyło ciebie - dodała. Kiedy jednak późniejznalazła sięsama w sypialni, z lustra spojrzała naniąblada twarz o ściągniętych brwiach. - Gdybym nawet mogłajutro zabrać Rozalię i Ughtredado Nowego Jorku -rozmyślała- przecież nie zdołałabym stąd odjechać. Zbytbym cierpiała. Rwąca tęsknota sprawiała jej prawie fizyczny ból. Żadnesłowo anispojrzenieMount Dunstana nie dowodziły,że myślało niej, a przecieżnie mogłaznieść myśli, iżw tej czarnej dla niego godzinie byli takoddaleni, jakby dzielił ich cały świat. Swego czasu widziała ceglane budy, w których na wiązkachsłomyczy siana sypiali ludzie najęci dozbierania chmielu. Pókipogodabyłapiękna, robotnicy mieli się nieźle, a jedzenie gotowalisobie pocygańskuprzy ognisku. Lecz kiedy nastawała plucha, deszcz lał się strumieniami przez nieszczelnedachy mocząc biedaków do suchej nitki. Najgorsze przepowiednie pastorowej isirNigela mogły okazać sięprawdziwe. Chorzy natyfus bez właściwej opieki, wyżywienia i dachunadgłową nie mieli żadnej szansy. A Mount Dunstan, który czuł się zanich odpowiedzialny, był bezradny. Wświetle tej tragedii wczorajszewydarzenia na bagnach zdawały się nieważne. W końcu jakież znaczenie miał wobec tej tragedii takiidiotyczny melodramat. Niespokojnie powstała z krzesła i zaczęła chodzićtam i z powrotem. Czasami zatrzymywałasięi niewidzące oczy wbijała wdywan. - Nic nie ma dla mnie znaczenia poza tą jedną rzeczą. pozanim-przyznała wreszcie na głos. - i pewnie tak tozawsze bywa. Rozalia,Ughtred, nawet rodzice wydają się mniej ważni. To zbyt silne. - słowapadały wolno - to najsilniejsza rzecz naświecie. Uniosła twarz,a w kącikach jej ust pogłębiłysię dołeczki, kiedy sięsmutno uśmiechnęła. - Czasami czujęsię godnapogardy. bo możemusię narzucam. Ale nawet w tym wypadku mogła mu pomóc. Podeszładosekretarzyka,usiadłazamyślona, po czym zaczęłapisać. Trzy czy cztery listyzaadresowane były doLondynu,jeden do pastora Penzance. =xC5^0o. Mount Dunstanszedł z pastorem przez wioskę w stronę plebani! Właśnieodwiedzili chaty zbieraczy, byzobaczyć jak sięmają chorzy. Drzwi iokna w wiosce były zatrzaśniętena głucho, a czasami przezszybki wyglądały wystraszone twarze. - Są przerażeni - zauważył Mount Dunstan-1 dla bezpieczeństwaduszą sięw środku, byle tylko nie wpuścić choćby powiewu świeżegopowietrza. Cośtrzeba z tymzrobić. Zauważył oczy wieśniaczki wpatrzone w niego ponad muślinowązazdrostką iskinął na niąwładczo. Podeszładodrzwi izawahałasięw progunerwowo dygając. Mount Dunstan zawołał do niejzza żywopłotu. - Niemusi pani tu podchodzić,paniBinner. Może panizostaćnaprogu. Czy przestrzega pani reguł podanych przez Opiekunów? - Tak, jaśnie panie. Tak, jaśnie panie - odparła dygając. - Wasze zdrowie zależy głównie od was samych - dodał. -Musicie utrzymywać wasz domi dzieci w większej czystości niż dotychczasi używaćtego odkażającego środka, który przysłałem. Trzymać sięz dala odchatek robotnikówiwietrzyć dom. Jeśli nie będziecie tegorobić,przyjdę i sam tozrobię. Duchota jestrówna zarazie. Zrozumieliście? - Tak, panie. Dziękuję, panie. - A więc idź i otwórz okna zaraz, i przekażsąsiadom, by zrobili tosamo. Jeśli ktokolwiek zachoruje, daj miod razu znać. Razemz pastorem postaramy się zrobić, co się da. Ciekawość przemogła strachi otworzyłysiędrzwi w innych chatach. Mount Dunstan przeszedł sięwzdłuż ich rzędu pogadujączwieśniakami. Padały lękliwe pytania. Chłopiwidzieliz ulgą, że nie bał sięzarazy,a zresztą sam jego widok podtrzymywałich na duchu. - Mówili ludzie,że waszamiłość odjeżdża - zauważyła rozdrażnionym głosem gruba wieśniaczka z tłustym dzieciakiem na ręku. Byłato matrona o zdecydowanychpoglądach, która jak wszyscy uważała,że Mount Dunstan nie będzie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności za nich. - Zostaję tutaj - odparł młody pan. -Tu jest mojemiejsce. Uwierzyli mu, chociaż był Mount Dunstanem. Nie możnarzec, żegopolubili, lecz stopniowo zaczęło świtaćim w głowach, że możnapolegaćnasłowie lorda, chociażjego sposób bycia nie byłzbytujmujący i nie miał grosza przy duszy, by wspomócich, czy posiadłość. 234Kiedy poszedł dalej, oknapozostałyotwarte, aw kilku chatachzaczętoszorowanie. Mount Dunstanbyłzrozpaczony. W budach zbieraczy dwóch chorych leżało nieruchomo na słomie, a dwie kobietyi dziecko miały sięgorzej. Wdodatkureszta chorych była bezradna. Spora liczba robotników, widząc co się święci, pozbierała manatki i wraz z rodzinamiuciekła, gdzie pieprzrośnie. Pozostali najsłabsi lub najmniej ostrożnialbo ci, którym zachorowałktoś z rodziny. Stary wioskowy doktor, któryspędził nienaganne życie, pomagając przychodzić na świat małymwieśniakom, lecząc ich zkokluszu czy odrylub też ich rodzicówzreumatyzmu, przez siedemdziesiąt pięć lat nie stanął wobec takiejtragedii; był przerażony i wpadł w popłoch. Stosował metody dobre zaczasów swejmłodości. Charakteryzowała je głównie skłonność doprzepisywaniakalomelu przy każdej okazji. Potrzeba było kogośmłodszego i silniejszego, no i oczywiście lepiej wykwalifikowanego. Lecznawet najlepszy lekarz niezapewni chorymschronienia i żywności,a wobec tego cała jego wiedza znaczyła tyle co nic. Od trzechtygodniniespadła ani kropla deszczu, ale pogoda nie utrzymasię już długo. Błękit nieba powoli zaciemniały szarechmury. Pastorz niepokojem zadarł głowę. - Kiedyzacznie lać, będzie to istny potop i nieprędko sięskończy- zauważył. -Tak - zgodziłsię Mount Dunstan. Leżał bezsennie wnocy irozmyślał. Musiał coś zrobić. Lecz co? Następnegodnia wracali z pastorem zchat, gdzie leżeliumarli. Przechodzili przez parkiwtedy błysnęła między drzewamiogromna,biała, ślepa fasada dworu. Mount Dunstan zatrzymałprzyjaciela, kładąc mudłoń na ramieniu. - Spójrz! -zawołał. -Przecież tamjest pełno pokoi, do którychnie dotrze deszcz! Na twarzypastora pojawił się wyraz zaskoczenia. - A po coci one? -spytał. - Na szpital - odparł Mount Dunstankrótko. -Tyle mogędać tymbiedakom. dach nad głową. - Tozupełnie niezwykły pomysł - zauważył pastor. -Wcale nietaki niezwykły, kiedysię pomyśli, że moirobotnicymają umierać pod płotem, bo nie dałem im wsparcia. We dworzeniezagrozi im niepogoda. Trzeba przenieść tuchorych. 235.Pastor milczał przez chwilę, po czym jegotwarz pojaśniała. - Maszrację,Fergus-oświadczył. -Całkowitąrację. - Chodźmy do twegogabinetu i zaplanujmy,jak tego dokonać. Szli w stronę plebani! , a Mount Dunstan opowiadał. -Kiedy leżę bezsennie w nocy,zawsze myślę ojednym. To wiążesięz córką Reubena Vanderpoela. Zresztą samsię tegochyba domyślasz. Gdybyś kiedykolwiek walczył z obłąkaną namiętnością. - Powtarzam, że to uczucie niejest obłąkane - wtrącił pastor zestoickim spokojem. -Dziękuję ci. bez względu nato,czy maszrację, czy myliszsię- odparłMountDunstan krocząc u jego boku. - Awięc, kiedy leżębezsennie, jest mi ona tak bliska jak mój oddech. Kiedy myślę o różnych rzeczach, zastanawiam się, czyona podziela moje zapatrywania. Jej życie jesttakie czynne. Ostatniejnocy spytałem siebie:"Co byzrobiłana moim miejscu? " Nie wstrzymałaby jejobawa przedobmowączy towarzyskie konwenanse. Rozejrzałaby się wokół i uczyniłato conajsłuszniejsze. Rozmyślałem nad tym bezowocnie, póki nie pomyślałem o domu. Oto stoi. pusty i bezużyteczny. Gdybynależał do niej,a ona znalazła się w moim położeniu, postąpiłabytaksamo. Tak więczdecydowałem się. - lsłusznie uczyniłeś - powtórzył pastor. Spędzili godzinkę w bibliotece naplebani), uzgadniając szczegółyprzeistoczenia wielkiejsalibalowejwoddział szpitalny. Trzeba byłoprzenieść meble z nieużywanych sypialni i jakoś załatwić transportpacjentów. Lecz kiedy już wszystko uzgodnili, spojrzeli po sobie myśląc o tym samym. Mount Dunstan pierwszy wypowiedział tę myśl. - O ile wiem,podczas tyfusu najistotniejsza jest fachowa opiekapielęgniarska i właściwe żywienie. Kobieta, której mąż umarł dziś rano,opowiadała mi, że czuł się lepiej tej nocyi poprosił o coś do jedzenia. Dała mu pajdę chlebaz plastremzimnego bekonu, bo wyznał, że nato ma największą ochotę. Niemogłem jejpowiedzieć, gdysiedziałatam szlochając, żeprawdopodobnie go zabiła. Kiedy będziemy jużmieli pacjentów w szpitalu, co damyim do jedzenia iskąd mamywiedzieć, jak ich pielęgnować? Oni samitegonie wiedzą,a kobietyzewsi boją się zarazy. Lecznim jeszczeopuściliplebanię, ten problem został rozwiązanyprzezlist panny Vanderpoel. Kiedy przyniesiono go pastorowi,ten właśnie trudziłsię nacT236rachunkami. Był bardzo zmęczony. Otworzył kopertę i przeczytał listzpowagą, po czym z rozjaśnioną twarząpodał go Mount Dunstanowi. - Tak, ona jest czynną istotą. Usłyszałaoepidemii ipostąpiławybitnie praktycznie. i wprost cudownie. -Czy niemasz nic przeciwko, bym ten list zatrzymał? - spytałMount Dunstan. -Oczywiście -odparł pastor. - Wart jesttego. List był krótki. Panna Vanderpoel usłyszała o wybuchu epidemiiwśród zbieraczy chmielu i prosi, by mogła być użyteczna i pomóccierpiącym. Przypadkowo wie,jakiej pomocy wymagają chorzy, więczamówiła w Londyniewszelkie niezbędne artykuły, które zostaną natychmiast dostarczone. Napisała również do Londynu, by przysłanopielęgniarki, jakożeich obecność jestniezbędna,i bardzo prosi pastora, by zgłaszał jej wszelkie dalsze potrzeby. - Napisz,proszę,że jesteśmy jejogromnie wdzięczni - powiedziałMount Dunstan. -i że bardziejnampomogła, niż przypuszcza. - A dlaczego nie odpowiesz jej sam? -zasugerowałpastor. Ale Mount Dunstan potrząsnął tylko głową. - Nie - powiedział krótko. -Nie. W sali balowejChociaż wioskaDunstan była odcięta odświata, jakimś tajemnymsposobem wszelkie wieści stamtąd docierały do sąsiednich wsi nawetw promieniu dwudziestu mil. Okoliczni wieśniacy wraz zzamkniętymitamnieszczęśnikami naprzemian cierpieli, obawiali się i karmili nadzieją. Nie za dużą, gdyż wiejskie umysły raczejskłaniały się kubeznadziei, pasąc sięwizją nadchodzącej klęski, kiedy to wszyscyw MountDunstanpadną jak muchy. Z przejęciemprzysłuchiwalisięw karczmie "Pod Zegarem"opowieściom kowala ze Stornham, któryusłyszawszy wmłodości relacje owielkiej zarazie wLondynie, terazmógł ichoświecić w tej kwestii. 237.W okolicznych rezydencjachwiele teżmówiono o Mount Dunstanie. Gdybybył bardziejpopularny, przedstawianobygo jakobohatera,ale i tak stanowił ulubiony przedmiot rozmów. Chorych przewożonododworu iukładano na łóżkachw sali balowej. Z Londynu przybyły pielęgniarki i przysłano wszelkieartykuły pierwszejpotrzeby;poza tymdwóch młodych, energicznych lekarzy zastąpiło starego, wystraszonego iprzemęczonegodoktora Fenwicka,który położył siędo łóżkaz ciężkim atakiem bronchitu. Nie wiedziano, skąd pochodziły pieniądze nato wszystko. Dlaprostych konserwatystów idea użyczeniadomubrudnym, najętymszumowinom z Londynu, złożonym tyfusem,zdawała się zbyt radykalna. W końcu Mount Dunstan mógłchybawymyśleć coś mniej ekstrawaganckiego. Czy wobec tego precedensuteraz już każdy z nich ma zamienić swoją rezydencję w szpital, gdybyzaraza dotarłai dojego włości? Wielu ludzi jednak odniosło się dotejdecyzji MountDunstana z sympatią. Podczas obiadu piękna pannaVanderpoel przysłuchiwała się dyskusji na ten tematz tak promiennymi oczyma, że stary Lord Dunholm, któryogromnie ją podziwiał,pozwolił sobie spytać ojej poglądyw tej kwestii. Nie wahała sięani chwili. - Ogromniemi się to podoba - powiedziała głośno. -Bardziej niżcokolwiek, o czym dotąd usłyszałam. - Mnie również - dodałakrótko lady Alanby. -Sama bym się nigdynato nie zdobyła. ale podobami się to ogromnie. - Wiem, że napewno by się pani zdobyła, lady Alanby -oświadczyła Betty. -Podobnie jak pan,lordzieDunholom. - Tak mi się tospodobało, żenapiszę do MountDunstana pytając,czymógłbym być w czymśpomocny - odparł lord Dunholm. Bettyucieszyła się niezmiernie. Tylko wrodzonyrefleks uchronił jąodpodziękowania mu,jakby ta sprawajej dotyczyła. JeśliMuntDunstan z takim oporemprzyjmował wszelką pomoc, chociaż bardzojej potrzebował, możeopór jego zelżeje, gdy jej oferta będzietylkojedną zwielu. - Wydaje mi się towręcz obowiązkiem - wtrąciła lady Alanby. -Sama też do niego napiszę. Najwyraźniejnależydo nowej rasy MountDunstanów. Mam tylko nadzieję, że niezarazi się tyfusem i nie umrze. Powinien ożenić sięz jakąś miłą,dobrze wychowaną panienką i odbudować tę rodzinę. - Nie uda mu się to,jeśli bardziej o siebie nie zadba. Dwa dni temu238minął mniena drodze, pędząc jak szalony. Wyglądabardzo źle. twarzmapożółkłą, zapadniętąi wyniszczoną. Nigdy nie prowadził życia,które przygotowałobygo do walkiz zarazą. Jeślizłapie tyfus, koniecz nim - zauważył Nigel Anstruthers,pochylając się do przodu zeswego miejsca przy stole. - Wybaczy pan- zauważył spokojnielord Dunholm. -Ale bezstronne wyniki badań wskazują, że jegodotychczasowe życie byłonienaganne. Jak to zauważyłalady Alanby,należy do nowego szczepuMount Dunstanów. - Bezwątpienia ma panrację - zgodziłsięNigeluprzejmie. -Tymniemniej wyglądałźle. - Jeśli o tochodzi - zauważyła lady Alanby do siedzącego oboklordaDunholma - sir Nigel sam wygląda, jakbygo męczyła jakaśchoroba, a bezstronneśledztwo nie wykazałoby, żejegoprzeszłośćnie maztymnic wspólnego. Betty zastanawiałasię, czy szwagierskłamał. Najbezpieczniej byłobyprzyjąć, że tak. Lecz tyfus szalał, a wiedziała, że Mount Dunstanwalczy znim wkładając w tocałe serce iwszystkie siły. Jednak młoda,niezamężna dama nie mogła niespokojnie dopytywać się o stan zdrowia mężczyzny, który nigdy niezdradził, że się nią interesuje. Musiałaczekać na jakąś okazję, która dostarczy pożądanych wieści. ooG^OoPomimo wysiłków młodychlekarzyi fachowych pielęgniarek tyfuswciąż się rozprzestrzeniał wśród źle odżywionych iniezadbanychzbieraczy. W sali balowejsłychaćbyło jękii majaczenia. Namalowanana wysokim sklepieniubogini Terpsychora spoglądałaze zdumieniemnaniespokojne ręce iwyniszczone twarze, które czasami za przysuniętym do łóżka parawanem opuszczała gorączka, po czym bladłyi ogarniał je wieczny spokój. Lecz przynajmniej nikt nie umarł z brakuopieki i schronienia. Codziennie nadchodziłypakiz Londynu. LordDunholm przysłał hojny czek, podobnie jak lady Alanby; pannaVanderpoel wywiedziawszy się dokładnie, co jest potrzebne, przysyłałanajbardziej niezbędnerzeczy. "Wielkodusznie pisała pani, bym prosił o to, cobędzie potrzebne"- pisał doniej pastor Penzancez wyrazamiwdzięczności. "Mojadroga i uprzejmamłoda damo, dzięki paniprzesyłkomniczego jużnam239. nie brakuje. Nasi młodzi, pełni entuzjazmu lekarze są zachwyceni,mając dosłownie wszystko doswej dyspozycji. "Każdego ranka, kiedy nadchodziły codzienne dostawy, Mount Dunstan czuł się tak, jakbyotrzymał odBetty dobre wieści. Tak jakwieśniacy zaczęli na nim polegać, podobnie onumacniałna duchu pacjentówsali balowej. Któregoś ranka młody doktorThwaitezwrócił się do niego przyciszonymgłosem. - Leży tuza parawanemmłody wieśniak, z którymjestźle. Dziś-nad ranem miał krwotok wewnętrznyi stracił wszelką nadzieję. Mażonę itroje dzieci. Robimy, co możemy, lecz on przestał walczyćo życie. Ma pan wyjątkowy wpływ na tych ludzi, lordzie Mount Dunstan. Ilekroćźle się czują, dopytują,kiedy pan wróci, a ten człowiek. nazywa sięPatton. pytałsię o pana kilkakrotnie. Słowo daję, że tylkopan zdołałby gojeszcze natchnąć ochotą do walki. MountDunstan wszedł za parawan, gdzie na łożu spoczywał dyszący z trudem mężczyzna. Oczymiał przymknięte, twarz pobladłą,a nozdrza zapadałymu się zkażdym oddechem. Pielęgniarka właśnieobłożyła go nową porcją butelek z gorącą wodą. Nagle powiekichorego uniosłysię, a niespokojny, błagalny wzrokzatopiłw Mount Dunstanie. - To ja, Patton. Niemusisz mówić - powiedział młodylord. Ale chorychciałcoś powiedzieć. Otostało przed nimuosobieniesiły, której pożądała jegotonąca dusza. - Marnieze mną. niedługo już pociągnę, jaśnie panie- wydyszał. Mount Dunstanpoprosił pielęgniarkę okrzesło. Usiadł obok łożai ujął bezkrwistądłoń. - Nie -oświadczył. -Napewno nie umrzesz. Nie ma mowy. Jużja tego dopilnuję. Biedakuśmiechnął się blado. Naszły go niejasne wspomnieniakazań ulicznych kaznodziejów ipobożne banały. - Wotaboska - wyszeptał. -Nic podobnego. WoląBoga jest, byś się zebrał w sobie. Mężczyznaz żonąi trojgiem dziecinie ma prawa umierać. W oczach choregobłysnął promyk nadziei. Wkońcubył jeszczeprawiechłopcem, ożenił się mając lat siedemnaście,a każdegorokuprzybywało w chałupie po dzieciaku. - To. dobra. dziewczyna. 240- Pamiętaj o tym i walcz z choróbskiem -rzekłMountDunstan. -powtarzaj tosobie,ilekroć poczujesz się gorzej. Trzymaj się tej myślikurczowo. Posiedzę tuprzytobie dzień i noc, jeśli będzie trzeba. Doktor ipielęgniarkipowiedząmi, co robić. Masz już cieplejsze dłonie. Zamknij teraz oczy. Nie opuścił biedaka wcześniej, niżw środku nocy, Lecz najgorszejużminęło. UratowawszyPattona musiał ratować iinnych. Ilekroć komuśwzmagałasię gorączka, wierzył, żetylko Mount Dunstan może mupomóc. Pacjenci majacząc wzywali go. Wymęczone twarze rozjaśniałysię najego widok. - Pierwszy raz wżyciu coś znaczę dla innych. Pierwszy raz wżyciu obdarzono mnie uczuciem, oczywiściepoza tobą,pastorze. Ciludziemniepotrzebują i czująsię lepiej, kiedy jestem z nimi. To cośzupełnie nowego i dobrze torobi mojej skołatanejduszy - zauważył. Rozdział XLIISzansaBetty wieleczasu spędzała spacerując z psempo torfowiskach. Odczasu doczasu miała wieści od pastora Penzance, lecz listy te byłyz konieczności krótkie; przez długi czasmusiała polegać na plotkach. Niemal wojskowynadzórwprowadzony we włościach przez lordaMount Dunstana, zapobiegłrozprzestrzenianiu się zarazy. Jego energia wprawiła w szczery podziw wystraszonych opiekunówhrabstwa;ów szacunek zaczęło podzielaćwielu sąsiadów. Ktoś, kto potrafiłtakszybko podejmowaćwłaściwe decyzje, a zarazem poważnie traktowałobowiązki, od którychwielu wolałoby sięuchylić, znajdując wystarczające usprawiedliwienie, zasługiwałna uznanie. Lord Dunholm wyjawiałswoje poglądy jasno, zaś lady Alanbyz Dole, ilekroć znalazła sięw towarzystwie, zwykła z podziwem opowiadać o Mount Dunstanie. W tensposób ostatecznie obroniła dobre imię młodegoczłowieka, jako16 - Tajemnica dworu. 241. żejej słowo wiele znaczyło w hrabstwie. Zaczęto przyjmowaćzaniepodważalnyfakt, iż stanowi on nową rasę MountDunstanów. Wszystkie te wieścidocierały do Betty i sprawiały, że czuławtedyjego bliskość. Podobnieodczuwał ją on, kiedy codziennie nadchodziływysyłane na jej polecenie dostawy z Londynu. Czasami gdy siedziałanawzgórku, chociaż wzrok miała utkwionyw żółknące rośliny, ptakii wodę, to naprawdę przesuwały się przed oczami jejduszy zupełnieinne obrazy. Nadchodził czas, kiedy coś w jejżyciu musiałosię zmienić. Częstopytała sama siebie,czytwarz Nigela jest jeszcze obliczem normalnegoczłowieka, który potrafi nad sobą panować. Częstokroć nachodziły jąw tej kwestii poważnewątpliwości. Postarzał się, policzki miał zapadnięte, a w spojrzeniu nieustanny niepokój. Czasami, niby przypadkiem, szedł za nią jak cień z pokoju do pokoju, po czym siadał,niespuszczającz niej przygnębionegowzroku. Trwało to takdługo, żemusiał to robić nieświadomie. Wreszcie,jakby wracał do przytomności,ze stłumionym okrzykiem zrywałsięz miejsca i wychodził majestatycznie z pokoju. Wiele godzin spędzał na koniu lub w powozie; równiewiele desperacko przewędrowałpoparku i ogrodach. Pewnego razuudał siędo Londynu i pokilku dniach powrócił. Wyglądał jeszczemizerniej niż poprzednio; w oczach pojawił mu się wyraz ściganegozwierzęcia. Udał siębowiem z wizytą do znanego lekarza,po czympróbowałzatracić się w hulankach. Odkrył jednak,żenie odnajduje jużsmaku owych rozkoszy, które niegdyś takodpowiadały jego epikurejskiemu podniebieniu. Cały wysiłek poszedł na marne, z powrotem wróciłykoszmary. Znówmusiał spojrzeć prosto w oczy zbliżającemu się końcowi. Podczas pobytu w Londynie spotkałTeresitę. W pierwszej chwiliwystraszyła się zmianą, jakąw nim dostrzegła, a wreszcie powiedziałamuparę słów prawdy, za które chętnie skręciłbyjej kark. -Postarzałeś się - oznajmiła z obcym akcentem, który niegdyśznajdował tak zabawnym, lecz który teraz tylko dodawałjej słowomjadu. - i coś cię gryzie. Kochaszsię w jakiejś pięknotce, a ona nawetna ciebienie spojrzy. Widziałam tonieraz, i z tego powodu tak wyglądasz. przez twoje złe myśli. Dobrze ci tak. Masz obłąkane oczy. Sam czasami podejrzewał,że tak jesti przeklinał, że niepotrafi nadsobą zapanować. Wiedział, że furie szalejące wnimsągorsze odobłędu. Nie potrafiłich powstrzymać i to go przerażało. Powoli zaczynałpodejrzewać,żeto dlatego, iż nigdy nie próbowałnad sobą242zapanować. Jednaktakie przypuszczenie bynajmniej gonieuspokojało. Nerwy miał wstrzępach. Pił mnóstwo whisky w dzień,by jakośsiętrzymać, a i wiele razy podczas bezsennych nocy wstawał,by nalaćsobie kieliszekw nadziei, że w końcu upije się i zaśnie. Namiętnośćpaliła go jak ogieńna równi z nienawiścią i pragnieniem zemsty, żądzązapanowania i udowodnienia, że jest górą. - Mój Boże - powtarzał sobie powielokroć. -Chciałbymjądopaśćparęwiekówtemu. Kobiety znaływówczas swoje miejsce. Rozgorączkowany wyobrażał sobie, co by wówczas uczynił. z kompletnie bezradną wobec jegoszaleństwa. wgrubych murach,gdzieby ją torturował, poniżałi zadawał różne męki. Powróciłdo Stornham w humorze, który wdawnych czasach przyprawiał Rozalięi Ughtreda o drżenie, a służącychrozpraszał po dworze z bladymi, posępnymitwarzami. Obecność Betty pohamowała tęwściekłość, co jejzresztąz szyderstwem w głosiewypomniał. - Niezłeby siętu piekło rozpętało, gdyby nie ty! Na Jowisza,trzymasz mnie w cuglach! Nie mogę sobie na nic pozwolić, póki mnieobserwujesz. Samwiedział, że coś się wkrótcemusi zdarzyć. Betty nie zostaniewStornharn na zawsze i nie zostawi tam Rozalii czyUghtreda. Tozupełnie w jej stylu trzymać język za zębami, pókinie wprowadziw czyn swych diabelskich planów. W listach zapewne przygotowałaojca na każdą okoliczność. Mógł tylko domyślać się, co knuje. W Ameryce niezbyt przejmowano się nierozerwalnością związku małżeńskiego. Bez wątpienia będą dążyli do rozwodu i przyznania im opiekinaddzieckiem. Dziwił się nieco, że tak długo z tymzwlekali. Była wtymtypowa amerykańska przebiegłość. Przybyła prostodo Stornham,byprzyjrzeć się sytuacji na miejscu i uporządkowaćmajątek. Nie wierzyłani chwilę, że Betty mogła touczynić, bo tak ją wychowano i taki miałacharakter. Uważał, że wszystko tozostało zgóry zaplanowane iprzeprowadzone w twardym, handlowym stylu jak każdy inny interes. Dowściekłości doprowadzała gomyśl, że na zimno skalkulowali sobie, iżon, jako dziedzic majoratu w niczym im nie zagrażał. Nie był już młody,więc nieuważali go za nieprzezwyciężoną przeszkodę dlaswychplanów. Niemógłunicestwić tego, co już dokonano. Pewnie sądzili, iżdługoniepociągnie i wówczas majątek odziedziczy Ughtred, a caławulgarna rodzinka osiądziew Stornham, udając jaśnie urodzonych. Jeślibyspróbowali przeprowadzić rozwódlub separację. da im się we243. znaki, nim się sprawa skończy. Będą żałować,że kiedykolwiek jąruszyli. Dobry prawnik zdoła już doprowadzić Rozalię do tego, byw charakterze świadkapowiedziała wszystko, co on zechce. Już choćby przez to, żebędzie wyglądała zarazem chytrze i świętoszkowato,nastawi do siebie nieprzychylnie każdy sąd, złożony w końcuz mężczyzn. To,że sam ukrywał aferę z Ffolliottem dla dobraswego wrażliwego synka i tak już okaleczonego na skutek matczynych atakówhisterii tużprzed jego urodzeniem, też zrobi dobre wrażenie w sądzie. A potem mogą dostać swójrozwód, zapłacą muza to. Jednak,nawetjeślidotego dojdzie, co z nimbędzie potem? Gdyby nie ten diabelnybrak szczęścia w lokowaniu pieniędzy, mógłby żyć samodzielnie. Aletak, pewnie stary Vanderpoel na życzenie Rozalii zapewnimu jakąśnędzną pensyjkę, za którąbędą się spodziewali,że pokornie dożyjeswych dni. Jeśli dalej będzie mieszkał na wsi, palnie sobie w łeb. Kiedywpadałw depresję, wyobrażał sobie, jak starzejący się i zaniedbanyprzeprowadzasięz jednego taniego miasta na kontynencie do drugiego, wszędzie wypraszanyz klubów, niechętnie widziany nawet przeztakie Teresity, odcięty od swej sfery z braku pieniędzy i na skutekopowieści rozpowiadanychprzez przyjaciół żony. Zazgrzytał zębami,kiedy pomyślało Betty. Nie zobaczy jej już nigdy w życiu. Tego niemógł znieść. - Cozamierzasz zrobić? -spytał któregoś wieczoru,kiedy przezchwilębyli sami. -Widzę po twoichoczach, że coś knujesz. Od dłuższej chwili baczniesię jej przyglądałzzagazety,gdyzksiążką na kolanach zatonęła w myślach. Jej odpowiedź sprawiła, żeporuszyłsię niespokojnie. - Zamierzam zaprosić ojca do Anglii. Awięc tak zamierzałago zaskoczyć. Roześmiałsię bezczelnie. - Tutaj? -Za twoją zgodą. - Moją? Czy amerykański teść potrzebuje mojejzgody? - Aczy jest jakiś powód, dla którego wolałbyś, by nie przyjeżdżał? Porwałsię zfotelai podszedł do niej. - Tak. Twoje zaproszenie będzie równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. - Wcale nie musi tak być. Dlaczego? - W tym wypadku będzie. Alewybór należydo ciebie. Pewnie -244dał z fałszywą brawurą - jesteś przygotowana na konsekwencjetego kroku. Ale coz Rozalią i twą matką? - Mój ojciec jestbiznesmenem i zdaje sobiesprawę, co możnazrobić, i co warto zrobić - odparła, jakby nie usłyszała jego groźby. -Ale-dodała powoli - Zdecydowałam się. zanimnapiszędo ojca. tobie coś powiedzieć. zadaćcijedno pytanie. Wykonał żartobliwie sentymentalnygest. - Chcesz prosić, bym oszczędził mą żonę pamiętając, iż jestmatką mego dziecka? Pominęłajego słowa milczeniem. - Chciałam zapytać, czy nie ma sposobu,by temu całemu nieszczęściu położyć kres w jakiś przyzwoity sposób? -Jedynym przyzwoitym sposobem byłoby zostawić wszystko takjak jest. PozwolićRozalii, by okazywałami szacunek należny mężowii wtensposób udowodniła,żejest uczciwą kobietą. Majątek zostałdoprowadzony do porządku. Nie dokonano tego dla megodobra i niemampieniędzy, by goutrzymać w takim stanie. A więc należałobywyposażyć Rozalię w pieniądze na tencel. Wmiaręjak mówił, zdał sobie sprawę, że wystawił się na żenującykomentarz. Zaraz mu wypomni, iż Rozalia, kiedywychodziła za niego,miała majątek. Lecz Betty nie poruszyła tegotematu. Nigdy nie mówiłatego, czego się po niej spodziewał. - Przecieżnie chcesz Rozaliiza żonę. Lecz mógłbyśją traktowaćuprzejmie, nawet jej nie kochając. Mógłbyś zapewnić jej przywileje,z jakichkorzystają inne żony. Nie musisz jej rozdzielać z rodziną. Mógłbyś pozwolić na odwiedziny ojca i matki lub byona do nich odczasu do czasu pojechała. Nie zgodziłbyś sięna taki układ? Żyłabysobie spokojnie na swój własny,prostysposób. Jest tak delikatnai pełna pokory, że o nic więcej niepoprosi. - Jest idiotką! -wrzasnął z wściekłością. -Idiotką! Zostanie tunamiejscu i zrobi, cojejkażę. - Wiesz,jaka była, kiedy się znią żeniłeś. Była prosta i dziewczęcai wcale nie udawała, że jest kim innym. Zdecydowałeś się jąpoślubić i zabrać ludziom, którzyją kochali. Złamałeś jejserce i ducha. Zabiłbyśją, gdybym się na czas nie zjawiła. - Jeszczezdążę tozrobić,jeśliją zostawisz -zagroził. -Mówisz jak panfeudalny, w którego rękach spoczywa prawo245. życiai śmierci. Ale todawne czasy. Niemożesz skrzywdzić nikogo,kto maprzyjaciół. i uniknąćkary. Wybuchnął z niepohamowaną wściekłością. - O co ciw końcu chodzi? Wstałaz krzesła z zamiarem opuszczenia pokoju, lecz na chwilęprzystanęłaz otwartą książką w dłoni. - Tak. Popełniłam chybabłąd. Ale chciałam się upewnić. - Wczym? -Nie mogłam tegonie sprawdzić. Niechciałamwierzyć,że możeistnieć człowiek,w którymniedrzemie choćbyjednauczciwa myśl. Wydawało mi się to nieludzkie. Nozdrza mu pobielały z wściekłości. - A więc wreszcie spotkałaś takiego! -wrzasnął. -Masz złośliwyozór, na Boga! Ale ja też cię mogęparu rzeczy nauczyć, mojapanno. i zanimz tobą skończę, zrobię to! Rzucił się nafotel i wybuchnął głośnym rechotem, kiedy wychodziła, lecz widział,że jego buta i tyrania, chociaż tak dobrze mu służyłycałe życie, natę dziewczynę nie działają. Wiedział również,żeotodawała mu szansęna nowe życie i gdyby był innymczłowiekiem,mógłbyją przyjąć. Nadeszłychłody i zarówno w hallu, jak w sypialniachpłonął ogieńna kominkach. Lady Anstruthersczęsto przesiadywała przed kominkiem w zamyśleniuwpatrując się w żarzące węgle. Tak też ją zastałaktóregoś dnia Betty. Rozaliauniosła głowę i spojrzała na siostrę pytająco. - Chcesz mi cośpowiedzieć? -spytała. Woczach jejmignąłniepokój. Betty przysiadła obok i wzięła ją za rękę. Wiedziała, że musiprzygotować Rozalię na każdą okoliczność, a nadeszła chwila,kiedy246Rozdział XLIIIPoddrzwiaminie mogła już dłużej trzymać jej w niewiedzy wobec spraw, które trudnoująć wsłowa. - Tak. Chciałam ci powiedzieć, co zamierzam. Chyba napiszę doojca i poproszę, by przyjechał. Rozalia pobladła i choćotworzyłausta, nie wydostał się znichżaden dźwięk. - Nie bój się - próbowała uspokoić jąBetty. -Myślę,żeto jedynewyjście. - Wiem! Wiem! Betty mówiła dalej, mocniej ścisnąwszy rękę siostry. - Kiedy tu przybyłam, byłaśzbyt słaba,by choćby pomyśleć o walce. Zdawałam sobie z tegosprawę. Gdybym nie dała ci czasu, umarłabyś, a pewnie zabiłoby toimamę. Musiałam czekać, aż się wzmocnisz i chłodno rozważać wszelkie za i przeciw. i - Czasami próbowałam zgadywać. -zaczęła Rozalia. - Teraz mogę już wszystko powiedzieć. Nie znałam Nigela, a czułam, że powinnam gopoznać bliżej. Chciałam się przekonać, czynienawiść, jaką wobec niego czułamjako dziecko, niebyła nieuzasadnionym uprzedzeniem. Wyobrażałam nawet sobie, że kiedy po powrocie odnajdzie swoją posiadłość odrestaurowaną, zacznie cię traktować uprzejmieizachowywaćsię przyzwoicie. Gdyby przyjął takąlinię postępowania, wiem, że ojciec zadbałby o wasze utrzymanie,choć oczywiście nie dałby muwięcej okazji do roztrwonienia twegomajątku. Lecz w miarę upływu czasu przekonywałam się, że błądziłamlicząc na rozsądny kompromis. Nawet gdyby dostał wolną rękę w dysponowaniutwoim majątkiem, nie zmieniłby swego zachowania. A teraz w dodatku. -zawahałasię niepewna jakich słów użyć. Jak miałapowiedzieć Rozalii,że nie mogła dalej biernie przyglądać się sytuacji. - Jest powód. -zaczęła. Kujej zdumieniu i uldze Rozaliadokończyłaza niąz bolesnąodwagą, jaką odczuwa nawet słaba istota, jeślikogośkocha. Jej bladątwarzyczkę okrył rumieniec. Ucałowała rękę Betty. - Nie musisz minic mówić -przerwała. -Samato powiem. Istniejepowód, dlaktórego dłużej nie możesztuzostać. i dla którego dłużejtu niezostaniesz. Dlatego właśnie błagałam cię, byś odjechała. Musiszodjechać,nawet jeśli zostanę tu sama. - Dziękuję ci, Rozalio. bardzo cidziękuję - odparła wzruszonaBetty. - Ale nie zostawię cię samej. Musisz odjechać zemną. Nie ma247. innego wyjścia. Oczywiście on spróbuje nam to utrudnić, ale jakośdamy sobie radę. Ojciec spojrzy na tę sytuacjęz męskiegopunktuwidzenia. Nigel wie, że łatwo jest podejść kobietę. Ale niech spróbujezapanować nad obytym z prawem biznesmenem. Poza tym ojcu niegrozi, żebędzie go adorował. Nigeluważa, żezaproszenie ojca będziewypowiedzeniem mu wojny. - Czy to powiedział? -spytałabez tchu Rozalia. - Tak. Odparłam,żeto wcale nie musi być równoznaczne. Alenawet mnienie słuchał. - i jesteś pewna, że ojciec przyjedzie? -Oczywiście. Za tydzień lub dwa będzie tutaj. Wargi Rozalii zadrżały, aoczy z wyrazem niemego błagania uniosły sięku siostrze. - Będziesz dzielna? Nie poddasz się, Rozalio? - Muszę byćdzielna. Już jestemzdrowa. Niemogę cię zawieść. i nie zawiodę, Betty, ale. Zsunęła się napodłogęi ze szlochem ukryła twarzna kolanachsiostry. Betty nachyliła się, objęła trzęsące się ramionkabłagając siostrę,byprzemówiła. Czy było jeszcze coś, o czym nie wiedziała? - Och, tak. Powinnam była toopowiedzieć dawno temu, ale byłamtak zawstydzona i wystraszona. Przez towszystko stawało się jeszczegorsze. Bałamsię, że niezrozumieszmnie i uznasz, że byłam podła. po prostupodła. Tym razembladość okryła twarz Betty. Aletylko przytuliła mocniejsiostrę i ucałowała w policzek,- Czego się tak bałaśi wstydziłaś? Nie musiszsię niczegowstydzić. Niemożesz nicprzede mną ukrywać, cokolwiek by tobyło. Jawszystko zrozumiem. - Wiem, żenie powinnam. teraz,kiedy jest już po wszystkimi tatuś przyjeżdża. To..dotyczypana Ffolliotta. - Pana Ffolliotta? -powtórzyła Betty przytłumionym głosem. Rozalia uniosła zrozpaczoną, dziecięcą twarzyczkę. Nie próbowałanic ukrywać. Wystarczyło jedno jej spojrzenie, by Betty się uspokoiła. Serce przestało jej bić przyśpieszonym rytmem. - Powiedz, kochanie- wyszeptała. -Pan Ffolliott nic otym nie wie. a janie mogłamna to nicporadzić. Był dlamnie tak dobry, kiedy umierałamz braku życzliwości. 248Nie wiesz, jak tojest, kiedy wśrodkusamotności i rozpaczy naglewyciągasię do ciebie pomocna dłoń. Zanim odszedł. och, Betty, wiemże tookropne, skorobyłam zamężna. bardzo go pokochałam i dalejgo kocham. Nic nato nie mogę poradzić. Betty czule ucałowała siostrę,pełna współczucia. Biedna, prostodusznaRozalia! A więc fala przypływu ją też zbiła z nóg i uniosła nagłębokie morze, zdalaodbrzegu. -Nie bój się - powiedziała. - Mogłabyś siębać tylko. gdybyśjemuto powiedziała. - Nigdy się tego nie dowie. nigdy. Kiedyś w środkunocy-wyszeptała z udrękąwgłosie Rozalia - obudził mnie dziwny płacz, a tojasamapłakałam. bo we śnie zdałam sobie sprawę,żeminą latai kiedyś on odejdzie ztego świata. i ja także, i nigdy sięnie dowie,że go kochałam. nawet nie będzie tego wiedział. UściskBetty zelżał i dłuższą chwilęsiedziała w milczeniu wpatrując się przed siebieniewidzącymioczyma. - Tak - powiedziała wreszciemimowolnie. -Też wiem, jak tojest. Wiem. Lady Anstruthersodchyliła się nieco, by spojrzeć jej w twarz. - Też to wiesz? Ty? -wyszeptała. - Betty? Lecz Betty dłuższą chwilęnie odpowiadała. - Betty - wyszeptała Rozalia. -Czy tywiesz, co powiedziałaś? Śliczne oczy obróciły się wreszcie w jej stronę,a kąciki ust drgnęływ niepewnym uśmiechu. - Tak. Nie chciałamo tym mówić, ale to prawda. Teżznam touczucie,i nie pytajmnie skąd. Rozaliaotoczyła jejkibić i pochyliła głowę. - Ty! -i przerwała. -Nie, nie będę cię wypytywać. Ale terazniebędę się już czuć tak zawstydzona. Teraz zrozumiesz, dlaczego sięrozpłakałam. Po prostu nie mogłam znieść myśli o tym, co się stanie,gdy uciekniemy. Uratujeszmnie, lecz Nigel zemści się na nim. i to jabędę przyczyną jego hańby. tylko dlatego, że kiedyś był dla mniedobry. tylkodobry. A kiedy ojciecprzyjedzie, wszystko się zacznie! -niemalhisterycznie załamała ręce. - Sza! Taki człowiek nie może zostać skrzywdzony, nawet przezNigela. Musiznaleźć się jakieśwyjście. - Betty - powiedziała cicho Rozalia po dłuższej chwili. -Muszę cijeszcze coś powiedzieć. Nie myślałam, żeośmielę się powiedziećto249. komukolwiek. Drżę na samą myśl o tym. Byłytakie dni, kiedy czułam,że nie ma dla mnie żadnej nadziei. i wtedy wiedziałam, co czułykobiety, które zamordowały kogoś. podpełzając we śniedo ofiaryi uderzając. O, tak! - jakby niewiedząc coczyni, trzykrotnie wbiłaniewidzialny sztylet w wyimaginowanego wroga. Było totak przerażające, żeBetty chwyciła rękę siostry w pół gestu. - Nie! Nie!- krzyknęła. -Mojekochane biedactwo! Nie!Lady Anstruthers ocknęła się i spojrzała na nią wstrząśnięta. ZnówbyłaRozalią. Kurczowozacisnęła ręce na sukni Betty, żałosna izdyszana. - Nie! Nie!Kiedy w nocy nachodziły mnie takiemyśli. zawszewnocy. wstawałam z łóżka i modliłamsię,żeby nigdy jużnie wróciłyi żeby mi je wybaczono. Straszne było nawetto, że tak dobrzejerozumiałam. - Na jejtwarzy pojawiłsięzgnębiony, smutny uśmiech. -Niemiałam dość odwagi, by to uczynić. Nigdy bym nie zdołała tegouczynić. ale myślałam o tym. Ta myśl zostawiła mi na duszy czarnąplamę. -ocs^OoBetty długow nocypisałalist. Przez jakiś czas karmiłam się nadzieją, że sama zdołamwszystko załatwić nie kłopocząc ciebie, tato. Że dasię sprawydoprowadzić domożliwego stanu. Zresztą wiedziałam, że w głębiduszy Rozalia modli się o to samo. Jeszczenie skończyła dwudziestu lat, kiedy utraciła wszelką nadzieję naszczęście. Zwykły świętyspokój zdawałby się jejrajem na ziemi,byle tylko wolno jejbyło odczasu do czasuodwiedzić tych, których kocha. Teraz,kiedy utraciłam nadzieję. matkę głupich jak wiadomo. i niemogę dłużejzostać w Stornham, Rozalia pozostanie bez żadnej ochrony. Ajejsytuacja będzie gorsza niż dotychczas,bo Nigel nie zapomni, żepróbowaliśmy ją bezskutecznie wyrwać z jego szponów. Gdybymbyła mężczyzną albo gdybym była starsza, niemusiałabym stądodjeżdżać, ale wtej sytuacji powinieneśsię zjawić i wziąć sprawęw swoje ręce. Rozmawiałaz Rozalią jeszcze długo po północy, po czym zasiadłado listu; takwięckończyła go już o świcie. Podeszła dookna i wyjrzała250uchylającstory, poczym otworzyła oknona świeżość poranka. W słabymświetlewyłaniały się niewyraźne sylwetki drzew i krzewów. Ladachwila miałyobudzić się ptaki, by pierwszymisennymićwierknięciamizakłócićnieziemskąciszę. Jakież to było piękne! Jak cudownie byłobytu żyć, gdyby to był ukochanydom. Aleniedługo już to wszystko będziesnem,który Rozalia wspomni z przerażeniem. W miarę upływu latnieszczęsne dziecięce wspomnienia Ughtredaprzyćmią się, a kiedywreszcieodziedziczy Stornham, wrócitu i być może spojrzy na swedziedzictwoszczęśliwszymi oczyma. Betty zaczęła sobie wyobrażaćpodróż. Rozalia otuloną pledem w leżaku. spoglądająca szczęśliwymi oczami na biegnące fale. - Będzie szczęśliwa - myślała. -A ja nie. Wciągnęła rześkie powietrze i nieświadomie obróciłasię w stronę,gdzie za falującymi polami, za drzewami, stał wielki biały dom o przyćmionych światłach w sali balowej. - Nie wiem, jak to się mogło mi przytrafić! -powiedziała nagłos. - Przecież to niemożliwe. -i uniosładumnie głowę nawetniepytającsamej siebie,cowjej upartejnaturzetak zdecydowanie rzuciło rękawicę losowi. W rannej ciszy dźwiękisąwyraźniejsze i bardziej znaczące nawetniż w środku nocy. Kiedy podchodziła do okna wydawało sięjej, żesłyszy coś na korytarzu pod drzwiami swej sypialni. Potemzapanowałacisza. Jednak po chwili ów dźwięk się powtórzył. odgłoscichych,szurających kroków. Stanęła na środku pokoju i czekała. Tak, z pewnością coś sięruszało. Zbliżyła się do drzwi. Powłóczące nogizawahały się. po czym przystanęły. Czy to Rozalia? W pierwszej chwilizamierzała otworzyć, lecz po zastanowieniu przerażona zatrzymałasię w pół kroku. Ktoś dotknął klamki i bardzoostrożnie ją nacisnął. Niebyło to przyjemne. Usłyszała stłumione, mimowolne przekleństwo. Odwróciłasię i nie tłumiąc kroków przeszła przez pokój pełnaodrazy. Wiedziałaktostoi po drugiej stronie równiedobrzejakby otworzyła owedrzwi. Wynędzniały, z rozgorączkowanymi bezsennością oczami i pogryzionymi wargami stał tam Nigel Anstruthers. Chociaż wreszcie pojęła, w jakpotwornej znalazła sięsytuacji,w rzeczywistości byłaona jeszcze gorsza, niż sądziła. ŻałobnydzwonNastępnego ranka Nigel nie pojawiłsię rano przy stole. Zjadłśniadanie we własnympokoju. Wszyscy już wiedzieli, że wyjeżdża,ajegosłużący właśnie pakuje kufry. Jaka była przyczyna tej nagłejpodróży, nie wiedział niktpoza lady Anstruthers,do którejgotowalniwszedł bez ostrzeżenia, gdy jąwłaśnie opuszczała. Stanąwszyz nim twarzą wtwarz Rozalia cofnęła się wystraszona. Spoglądałnaniąrozgorączkowanymi, zaczerwienionymi oczami kogoś, kto ma za sobą wiele bezsennych nocy. - Jesteś chory! -zawołała mimowolnie. -Wyglądasz, jakbyś niespał. - Wielkie dzięki. Zawsze potrafisz dodać ducha człowiekowi. Rzeczywiście ostatnio nie sypiam - odparł. - Wyjeżdżam dla poratowaniazdrowia. Azresztą możeszwiedzieć po co. Zamierzam odnaleźć staregoBroadmorlanda. Chcę wiedzieć, gdzie przebywa, na wypadek,gdybym musiał go wkrótce odwiedzić. Pozatym muszę dowiedzieć sięparu nieistotnych szczegółów na temat Ffolliotta. Skoro przyjeżdżatwój ojciec, lepiej bym potrafił uzasadnić swoje stanowisko. Możesz toprzekazać Betty. Do widzenia. - Nie czekając na odpowiedź,obróciłsię na pięciei wyszedł. Bettyrównież byłazmieniona. Jakiś cień chmurzył jej twarz. Dopókilokaje usługiwaliprzy stole, siostry wymieniały banały o pogodziei omawiały sąsiedzkie sprawy. Po śniadaniuobie przeszły do salonu. Betty zarzuciła Rozalii ręcena szyję i ucałowała ją serdecznie. - Wiem, że Nigel niespodziewanie wyjechał - powiedziała. -Aledokąd? - Przyszedł do mojej gotowalni -powiedziałaRozalia z pozornymspokojem. -oznajmił, że zamierza sprawdzić, gdzie obecnie przebywastary diuk Broadmorland. - Jest w tymjakiś podstęp - zauważyła Bettyi - W końcu nie ma252tak dobrych stosunków z diukiem, by ten goprzyjmował nie zapowiedzianego. Będziemusiał wymyślićjakiś sprytny powód. Zastanawiamsię, czy zdołatego dokonać? - Zdoła - odparta Rozalia. -Zawszebył w tej dziedzinie zdolny. Zawahała się,leczpo chwili dodała - Powiedziałmirównież, żezamierzaodkryć parę informacjina temat panaFfolliotta, "nieistotnychszczegółów", jak je określił, tak aby być na wszystko gotowym, kiedytata przyjedzie, i polecił mi,bym przekazała to tobie. - Naigrawał się ze mnie. ale to ostrzeżenie- powiedziała Bettyw głębokiejzadumie. - Jesteśmy jak owedamy, które pozostałysamei mają bronić oblężonego zamku, lonwłaśnie chciał,byśmy się takpoczuły. -Mocniej przytuliła do siebiesiostrę. - Najważniejsze, żejesteśmy razem, i nie zawiedziemy siebie. Wytrzymamy to oblężenie,póki tata nie przyjedzie. - Napisałaśdoniego? -Tak, długi list. Chciałam, żeby go otrzymał, nim wyruszy. Mógłbyprzedsięwziąć jakieś kroki przed opuszczeniem Nowego Jorku, zasięgnąć porady zaufanego prawnika no i przygotować mamę na nadchodzące zdarzenia. Wie wszystko, lecz nie znaszczegółów, a zwłaszcza ostatnich wypadków. Niczego, co powinien wiedzieć, nie zataiłam przednim. Zamierzam sama wysłać ten list. i nadam telegramprosząc, by do nasprzyjechał, kiedy już otrzyma i przemyślimój list. Rozaliabyła wyjątkowo spokojna. Kiedy Bettyprzygotowywała siędo wyjścia, siostra położyła rękę najej ramieniu. - Przez tyle lat byłam taksłabai poniewierana, że nie byłobynaturalne, byś mi całkowicie zaufała. Ale niezawiodęcię, Betty. napewno. Nadchodziła zima; ostatnie jesienne dni były krótkie ipochmurne,wiatr poodzierał liście z drzew i porozrzucał je po parku iścieżkach,gdzieleżały kolorowe i szeleszczącez każdym podmuchem. Osypanejagodamigirlandy przestępu wiły się po ogołoconych z liści żywopłotach, tu i ówdzie świecąc jeszcze czerwienią i czekając, aż mrozypomarszczą je ipoczernią. Słońce pojawiało się z rzadka i nie było jużzłote lecz bursztynowe. Mijając bramę Betty wspominałaówpierwszyporanek, kiedyszławioskową uliczką pomiędzynieregularnymirzędami krytychdachówkąchałup otoczonych zaniedbanymi ogródkami. Wówczassłońcejasnoświeciło, a powietrze pachniało wiosną. Teraz przez gęste kratki253. okienek widziała w chatkachpalący sięogień. Jakiś zgięty wpółstaruszek, wspartyna dwóch kijach, miał szyję okutaną wełnianym, rudymszalikiem. Spostrzegłszy Betty zatrzymał się, przełożyłkij do drugiejrękii wolną dłoń uniósłsztywno do czoła. Jego twarz rozpromieniłasię, gdy Betty stanęła i przemówiła. - Dzień dobry, Marlow. Jak tamwasz reumatyzm? Byłnieco głuchy i raczej zgadywał, co się do niego mówi. Domyśliłsię jednak, że siostra jaśniepanina pewno nie zapomniałao jegoreumatyzmie, któryto temat zaprzątał obecnie jego myśli. - Dzień dobry, panienko. dzień dobry -odparł piskliwym,załamującym się głosem staruszek. - Lada dzień będziemy mieli zimę,a słoty nie są dobre na reumatyzm. Nie chodzę już tak żwawo. Wielcepaniencedziękuję za te ciepłe rzeczy, które panienka przysłała. O, tana ten przykład -z dumą, choć niezdarnie sięgnął do szalika - to jestdobra rzecz na słotnedni, kiedy człowieknie jest już pierwszej młodości. - Zadbam o wszystkich, którymbrakuje pieniędzy na opał. Niezmarznątej zimy obiecała Betty,starając sięmówić na tyległośno,by zrozumiał. - Nie musicieobawiać się mrozów. Szurając niezdarnie kijami, raz jeszcze dotknął ręką czoła, spoglądając na siostrę jaśniepani z uwielbieniem. - To będzie coś nowego dla wioski - zachichotał. -Zupełnienowego. Dziękuję, panienko. Dziękuję. Skinęła mu głową z uśmiechem i poszła dalej. Słyszała^że mruczałi chichotałdo siebie rozradowany,kuśtykając swojądrogą. Jak łatwebyły dobre uczynki. kilka wozów węgla iszczap, kilkakołder i sztukciepłej odzieży. Jak niewiele ją to kosztowało. W ten prostysposóbpotrafiła zamienić wieśniakom ponurązimę w miłą porę roku. Spracowani staruszkowie mogli zamknąć drzwi chatek i przysunąwszysię doognia ogrzać stare kościprzy kominku. Porozmawiała chwilę z pocztmistrzem, który urzędowałw małymsklepiku,gdzie z powały zwisały szynki ipołcie bekonu, a półki zapchane były belami flaneli, perkalowymi sukienkami, żywnością i słojami pełnymi cukierków. Sklepik panaTewsonastanowił centralnypunktwioski zarówno w sensie handlowymjak i towarzyskim. Pocztmistrz wtajemniczony był w sercowe kłopoty wsaystkichmieszkańców. Jakimś tajemnym sposobem wiedział doskonale, kto zapadł nazdrowiu, komu się polepszyło i kto ladachwila "wyciągniekopyta". Znał254nieporozumienia pomiędzy pastorem,a członkamikomitetu parafialnego. Wieści o zarazie panującej w Dunstan potrafił zrelacjonować odpierwszejdo ostatniej chwili. Pan Tewson ucieszył się nawidok Bettyi to nietylko dlatego,że od czasu jej przybycia z dworuw Stornhamregularnie nadchodziły do jego sklepiku duże zamówienia, a coważniejsze natychmiastzanie płacono, lecz i dlatego, że sama jej obecność ożywiała atmosferę. Tegoranka miał dla niejwiele ciekawychwieści i niezwlekajączaczął je przekazywać. - Doktor Fenwick ma sięcorazgorzej, co panience na pewnoprzykro słyszeć. Zamartwiał się okropnie tą zarazą iprzyplątało sięzapalenie oskrzeli. A to już staruszek. PannaVanderpoel, słyszącto,była bardzo zmartwiona. Oczywiście spytała i o inne wieści z Dunstan i Mount. Epidemia powoli wygasała, aczasamiwidywano wparku lub wiosce bladych ozdrowieńców. Jaśnie pan wciążsię opiekował chorymi i robił co mógł,póki nie będądość silni, by wrócić do swych domów. - Ale zawsze zaznacza, że to paniencepowinni dziękować. -To niesprawiedliwe - powiedziała panna Vanderpoel. - On i pastor walczyli na miejscu. Ja ichtylko zaopatrywałamw amunicję. Ludzie już nie myślą o nimtak, jak choćby rok temu - zauważyłpocztmistrz z zadowoloną miną. - Oj,źle wtedymyśleli,szczególniewielcypaństwo. Wszystkosię jakimś cudem zmieniło. Gdyby zdarzyłomu się teraz zachorować, ludzie bardzoby się zmartwili. - Mamnadzieję, że nic mu nie grozi - zauważyła panna Vanderpoel. Pan Tewson zniżyłswójgłos konfidencjonalnie. Tobyła najważniejsza wiadomość. - A więc, panienko -wyznał. -Słyszałem, że od jakiegoś czasuźle wygląda. Powiedzianomi w tajemnicy,bo doktorzy i pastorniechcą, żeby się to rozniosło międzyludźmi, że od dobrego tygodniaczuje siętakkiepsko, że nigdzienie wychodzi. - Och! -wykrzyknęła panna Vanderpoel stłumionym głosem. -Mam nadzieję, że to nic poważnego - dodała. - Każdy ma takąnadzieję. -Tak, panienko - zgodził się pocztmistrz, zwinnie obwiązując dlaniejsznurkiem paczkę. - Byłaby to smutna nagroda za wszystko co255. zrobił, gdyby stracił przezto życie. Smutnanagroda! A ludzie bardzogopolubili. "Nigdzienie wychodzi" mogło oznaczać wiele i mało. Mogło oznaczać chwilowe przemęczeniealbo śmiertelną chorobę. Aby się uspokoić, Bettyspojrzała na pasące się stado owiec, nad którymi z wrzaskiem uniosło się stado kawek. Myśli jej ciążyłyi coraz trudniej byłonad nimizapanować. Nie wolnomyśleć, że zdarzy się najgorsze. poprostu nie wolno. Zawsze przestrzegała tej zasady. Mogła jedynienapisaćlistdo pastora. To wszystko. Mogła spacerować tam i z powrotem po ścieżkach i rozmyślać. czy leży tam umierający? A jeślinadejdzie dzień, w którym wykopią mu grób, opuszczą trumnę naposkrzypującychsznurach, poczym przysypią nieruchome ciało grudami gliniastej ziemi? Aon nigdy jej nie powie, że raduje go przychylność jej serca. Usłyszałaz dziwnąwyrazistością brzmienie dzwonużałobnego. Zastanawiała się, dla kogo dzwoni. Czy ojciec zauważy,żecoś się z nią stało? Tak, na pewno. Kocha ją, więc to dostrzeże. Usiądąrazem w jakimś cichym pokojui opowie mu o tym, co ją spotkało. Zrozumie to. może nawet lepiej niż ona sama. Stanęła w pół kroku. Zaciśnięte naniesionej paczce dłonie miałalodowate. Nie wolno jejo tym myśleć. Odwróciłasię ipospieszyła dochaty pani Welden. Na tyłach domku pani Welden szopana węgiel była pełna. Dziękitemu wypolerowany i czyściutki kominek w bawialnijarzył się ogniem. Siedział przy nim staryDoby, który akurat wpadł z sąsiedzką wizytą,a pani Welden w wykrochmalonym czepku i fartuszku, w czerwonymszaluotulającym ramiona odczytywała mu na głos podpisy pod ilustracjami koronowanych główw czasopismach. To zajęcie jednakzostało im przerwane na chwilęprzed przybyciem panny Vanderpoel. Pani Bester, sąsiadka mieszkająca obok,wpadła bez tchu z najmłodszym dzieciakiem na ręku. Przerwała w półsłowa,kiedy weszłaBetty, i dygnęła, a stary Doby wstał i przyłożyłdłoń do czoła. - Panienka będzie wiedziała- powiedział. -Państwozawszewszystko wiedzą najpierw. - Co się stało? PaniBester niespodziewanie zalała się łzami. - Zachorował - wyszlochała. -Złapał tęzarazę. Już sięgo nie daodratować. oj,nie da. 256Betty spokojniepołożyła na stole przykrytym obrusemw niebieskobiałą kratkę paczuszkęze szpulkami nicii kłębkami wełny. - Kogo odratować? -spytała. - Jaśnie pana. aon przecie dopiero co uratował od śmierciwszystkich ludzi z Dunstan. i sam sięteraz położył! -To Tom przyniósł tę wieść, panienko, a on jest jednym z dzwonników. Usłyszał o tym odJema Wesgate'a, a ten znowu dowiedział sięna farmie Toomy'ego. Ukrywalitęwiadomość wMount, bo chorzy takpolegali na jaśnie panu, żedoktorzy bali sięo tym powiedzieć. Mówililudziom, że jaśnie pan wyjechałdo Londynu iwróci za dzień lub dwa. A Tom jeszcze powiedział,panienko, że wszyscy dowiemy się,kiedyjaśnie pan umrze, bo usłyszymy dzwon. Dzwonnicy z okolicznych wsi;. z Yangford,Meltham i Dunholm chcąsiędziś umówić co dotego. Spotkali się właśniew karczmie "Pod Zegarem" i ustalili, że dla człowieka, którytakim pomógł,będą dzwonićtak, jakbypochodził z krwikrólewskiej. Zaczną bić wdzwony, gdy tylkousłyszą o tym,panienko. O Boże,wspomóż! -zawołała wybuchając łkaniem. -To nie jest w porządku, tak nie powinno być. Kiedy usłyszymy dzwon, panienko,on. - Niemów tego! -powiedziała gwałtownie panna Vanderpoel. Usiadła i oparłszy łokciena stole zakryła twarz rękami. Nic niepowiedziała. W tym maleńkim pokoiku, w towarzystwie dwojga kochających ją staruszków niczego nie musiała tłumaczyć. Siedziała zupełnie nieruchomo. Pani Welden zerknęła na nią, po czym wiedzionaintuicją łagodnie wypchnęła paniąBester z malcem do kuchenki. NasłuchiwanieW drodze powrotnejdodomu oczy Betty widziały tylkobiały pasdrogi wijący się pod stopami. Uniosłaje dopierowówczas, gdymijałakrytą daszkiem bramę cmentarną. Spojrzałana kwadratową, kamienną wieżę, z której dźwiękdzwonów wzywał wieśniakówna msze,25717 - Tajemnica dworu. radośnie oznajmiał o ślubach lub też żałobnie i powoli o pogrzebach. Zadrżałai jak dziecko powiedziała błagalnie:- Och, nie dzwoń! Nie wolno! Ogarnęło ją przerażenie, a serce zabiło boleśnie. Teraz godzina zagodzinąbędzie czekać, nasłuchując z trwogą każdego dźwięku. Niezdoła uciec od tej myśli. Nawet zajęta rozmową wytężać będzie słuch. Najmniejszy dźwięk napełni jąprzerażeniem. Kiedy uśnie. jeślizdołazmrużyćoczy. nawet wtedy będzie nasłuchiwać. nawetwtedy. Jeślizabrzmi dzwon. cały świat zamrze. Jeśli tylko zacznie bić. Na podjeździe przeddworem stał powozik z plebani! , tak jak wówczas gdy wróciła zprzechadzki po torfowiskach. Ilekroć pastorowausłyszała jakąś nową wiadomość, nie mogła się anichwili powstrzymać, by jej natychmiast nie przekazać lady Anstruthers. Właśniesiedziała z Rozaliąw bawialni,z emfazą rozwodząc sięnadnajnowszymi wieściami. Zdołała nawet doprowadzić swą chusteczkę do stanu pewnej wilgotności. Jednak chusteczka Rozaliibyłasucha. Zresztą nawet jejnie wyciągnęła, bo słuchała w milczeniuz oczymapełnymi łez, które nawidok siostry potoczyłysię bezsilniepopoliczkach. -Betty! - zawołała podbiegając doniej. -Chyba jużsłyszałaś? - W wiosce. Tak, słyszałam - odparła Betty. Przywitawszy pastorową podprowadziła Rozaliędokrzesła i siadła obok. Nie miała prawademonstrować nadmiernego wzruszenia. Niedano jej żadnego powodu do okazywania rozpaczy. W obecnościpastorowej mogła objawićtylkowspółczucie isympatię,tak jak czyniąznajomi wpodobnychokolicznościach. -Powinnyśmy pamiętać,że polegamy tylko na przesadzonychpogłoskach-oznajmiła. - Lord Mount Dunstan zaprowadziłw swejwiosce prawie stan wyjątkowy, kiedy ogłaszał kwarantannę. Nikt niema prawa jejopuszczać, a więc znikądnie ma bezpośredniego dopływuinformacji. Nie ma pewności,że wieści jakie stamtąd przeciekają,są prawdziwe. Pastorowa spojrzałana Betty z podziwem;zresztą miała zwyczajtak spoglądać na wszystkich, których Opatrzność postawiła ponadnią. - Jak to rozsądnie z pani strony, pannoVanderpoel! -zawołałaz uwielbieniem. -Jak słusznie zachować spokój i myśleć logicznie,gdywszyscy są zrozpaczeni! i mapani rację, że wieśniacy uwielbiająprzesadzać. Może więc sytuacjanie przedstawia się tak tragicznie, jak258mówią. Nie powinnam od razu uwierzyć w najgorsze. Alepo prostuzałamałamnie wiadomość o dzwonnikach. byłamtym wprostwstrząśnięta. - O dzwonnikach? -niepewnie zająknęła się lady Anstruthers. - Tak. Przyszli poprosić męża, by pozwolono im uderzyć w dzwony, gdy zabrzmią te w Dunstan. Rodzina jednego zdzwonników mieszka w pobliżu kościoła, więc kiedy usłyszą dzwony, wyśląktóregośz chłopców,by pobiegłprzez pola do Stornham i przekazał wiadomość. To byłodoprawdywzruszające,panno Vanderpoel. Naswójchłopski sposób czują, że lorda Mount Dunstana nie traktowano sprawiedliwie w przeszłości. Uważają go za bohatera i męczennika. albożołnierza, który poległw bitwie. - Który może polec wbitwie -ostro skorygowała pannaVanderpoel. -Który może. którymoże-poprawiłasię^ pastorowapospiesznie. - Oby niebiosa okazały nam łaskę ito najgorsze się nie stało. Ale nawieść odzwonnikach poczułam się tak, jakby już było po wszystkim. Podziwiam, panrroYandterpoel, że jestpani tak roztropna i. spokojna. - To niezwykle wzruszające zauważyłalady Anstruthers z oczami pełnymi łez. -luczucia wieśniaków są szczere. To doprawdyokrutne, że ludzie byli dla niego nieuprzejmi! - wybuchnęła. -Byłzupełnie sam w tymwielkim, pustym domu. całkiem opuszczony. A terazumiera. Umieraw samotności. Betty głęboko odetchnęła. Przezchwilęoczyma duszy widziałaogromną salębalową, której sam rozmiar sprawiał, żeczłowiek czułsię drobiną. i pastora Penzancepochylonego nad łożem. Ztrudemoderwała się od tej myśli. - Nie! -zawołała stłumionym głosem. -Teraz jest już otoczonymiłością. Wieśniacy ici biedacy, których wyratował i dzwonnicy. Ichwspółczujące myśli są przy nim. Zresztą na pewno odbierai naszemyśli. Jego duszana pewno nie jest opuszczona. Kilkaminut wcześniej pastorowa mówiła sobiew duchu: "Onadoprawdy nie ma za groszserca". Teraz jednak spojrzała na pannęVanderpoel zezdumieniem,- Jest tylko jedna rzecz, którą wieśniacy mogą dla niego zrobić -mówiładalej Betty. - Tylkojedna, i my też możemyto uczynić. Dzwonjeszcze niezacząłbić. Jest msza zatych, którzy są. w niebezpieczeństwie. Jeśli pastor wezwie wszystkich do kościoła,uklękniemy. 259.ibędziemy błagać Pana, by naswysłuchał. Jestem pewna,żepastorzgodzi sięna to. a ludzie dołączą modlitwy zcałegoserca. Pastorowabyła wstrząśnięta. - Kochana panno Vanderpoel! -zawołała. -To doprawdy wzruszające! Ponadto mądre i właściwe. Natychmiast jadę do wioski. Pastor jesttak samowzruszony jak ja. Lecz pani myśli o wszystkim. Mszaza chorych i umierających. Jak stosownie! Czując, że dodanoznaczenia jej, pastorowi i plebanii, pospieszyładopowoziku. Jeszczewhallu z czułością uścisnęła dłoń Betty. - Nie potrafię wypowiedzieć, jak bardzo jestem poruszona - powiedziała półgłosem. -Prawdę mówiącnie miałam pojęcia, żejestpani tak pobożna, moja kochana. Betty odparła z surową uprzejmością. - Kiedy nadchodzi wielki ból i strach, chybawszyscy stająsiępobożni. przynajmniej trochę. Jeśli to jest właściwe słowo. oca^ooNatę mszę nie biły dzwony. Lecz nie minęłagodzina, kiedy ludziezaczęliściągać do kościoła. Niktnawet nie przyodział się świątecznie. Kobiety zdjąwszy tylko fartuchy pospiesznie odwinęły rękawy, po czymzałożyły codzienneczepki i szale. Mężczyźni szli tak, jak wróciliz pola. Dzieci biegły wfartuszkach. Wszyscy bez chwili wahania rzucili robotęiwmilczeniuśpieszyli do kościoła. Betty, która udałasię na mszęz Rozalią, była poruszona, gdyż zebrało się więcej ludziniż zazwyczajw niedzielę. To niebyło tylko z obowiązku. Natwarzachwieśniakówmalowało się wzruszenie,niewiasty ocierały łzy, a dzieci wyglądały nastrwożone. Wszyscy podążali tak, jakby nie było chwili do stracenia. jakby musieli zanieśćswe błagania bez chwili zwłoki. StaryDobykuśtykał podpierany z jednejstrony przez wnuczkę, az drugiejprzezpanią Welden. Wlókłsię też o kijach Marlow. W starych, kamiennychścianach świątynizesztywniałe kolanazgięłysię, a twarze zasłoniły spracowane dłonie. Pastor uniósł pochyloną głowęi rozpoczęła się msza. Tu i ówdzie słychać było łkania. Rozalia i Betty zajęły miejsca w rodzinnych stallach. Lady Anstrutherssłuchała mszywbojaźni i zoczyma pełnymi łez. Klęcząca u jej bokuBettyzłożyła głowęnaramionach i zatopiła się w modlitwie. - Boże wniebiosach! -wołała z głębi duszy. -Nie pozwól muumrzeć. "Proście w moim imieniu, a będzie wamdane" mówił260Chrystus. Nie pozwólmu więc umrzeć! Jesteś panemświata. wszystkich jego potęg. wysłuchaj nas. Jeśli ta straszna rzecz ograbi mniez wiary, błagam. wybacz mi, nie licz mi tego zagrzech. Ty gostworzyłeś. Cierpiał w opuszczeniui samotności. To jeszczenie czas,by odszedł. Nie zaznał żadnych radości w życiu. Niepozwól muumrzeć. Może to nie jest modlitwa,lecz majaczenie szaleńca. Wybaczmi! i nie pozwól mu umrzeć! Wiedziała, żejejmyśli kłębią się obłędnie,a ich nurt uniósł jąwdziwną, wielką ciszę. Nie słyszała słów pastora, ani modlitw ludzi. Niebyła nawet w kościele. Zostałaporwana w ciemność i ciszę nocy,gdzie nie było żywejduszy pozajej własną. Powtarzała wciążte samesłowa błagając o zmiłowanie. Nagle jej myśli zostały zahamowane. Bez ostrzeżenianadeszłafala trwogi. Ciemność się jeszcze pogłębiła. Z przerażeniazaparłojej dech. Coś się do niej zbliżyło. Wielkiemilczenie ogarnęło ją swymi skrzydłami. Czekała. tylko czekała. Niewiedziała, ile minęło czasu, nim poczuła, że wracaz wielkiej ciszypełnej duchów. i znowu słyszy modlitwy w kościele. -Ojcze nasz - zaczęła sięmodlić. Wokół rozlegały się szurania stóp, gdyż ludzie powoli idostojniewychodzili zkościoła. Gdzieniegdzie słychać było stłumione łkania. Rozalia dotknęła ją delikatnie, a Betty wstałai wyszła za nią. Starszasiostra włożyła rękę podjej ramię i tak złączone wróciły dodomu. Od czasu do czasu Rozalia spoglądała naBetty pytająco. Alenic nie mówiła. Na dębowymstole w hallu spoczywał list od pastora Penzance. Byłkrótki, pospieszny ipełen obaw. Plotki dotyczące choroby Mount Dunstana mówiły prawdę. Wyszłorównież najaw, że starano się ukryć tęwiadomość przed wieśniakami. Objawy nie sątypowe,alemłodzilekarze są zaniepokojeni. W takich wypadkach najgorsze objawy mogą pojawić się znienacka. Nikt niewie nic pewnego. Pastor był pełenzłych przeczuć, które rozpaczliwieusiłował złagodzić. Lecz Bettyprawie widziała jego dystyngowaną, starą, zrozpaczoną twarz. Pomiędzylinijkami mogła wyczućnie ujęte w słowa przerażenie. Czuła, że przewidując najgorsze, starałsię ją na to przygotować. "Od miesięcy żył w wielkim napięciu" - kończyłlist. "Zaczęło siętonadługo przed wybuchemepidemii. Nie jestem dość silny,by znieśćokrucieństwo tego ciosu. i nigdy gonie kochałem tak jak teraz". Betty zabrałaten list do swej sypialni, gdzie przeczytała go kilka261. razy. Wiedziała sporo o tyfusie i jego objawach. Nawet jejwiedzalaikapodpowiadałamyśli, w które wolała sięniezagłębiać. Złożyła listi odsunęła go. - Nie wolno mio tym myśleć. Muszęcoś robić. Może ustrzeżemnie to od bezustannego nasłuchiwania - powiedziała na głos. Rozejrzała się wokół. Na jej biureczku leżał notes. Otworzyła go. Zawierał spis sadzonek,nasion kwiatów, cebulek i krzewów ozdobnych. Każda lista posiadała wyjaśniającą notkę. - Tak- powiedziała. -Pójdęi porozmawiamz Kedgersem. Tobyła dobra, zdrowarobota. Z przyjemnością wdychała zapachżyznej, wilgotnej, pulchnej ziemi. Razem wędrowaliz jednegokońcaogrodu w drugi, stawali przedkępami krzewów ifragmentami murów. Tutajplanowali masę szafirowo kwitnących roślin, ówdzie niską rabatęw bieli i bladym złocie. Na uschłe drzewo powinna się wspinać pnącaróża izakryć je powodzią kwiecia. Ten fragment murów gdzieniedochodziłchłodny wiatr, będziedobry dlaciepłolubnej Marechal Niel. - Musicie sięopiekować kwiatami. nawet, jeśli mnie tu wprzyszłym roku nie będzie -powiedziała panna Vanderpoel. Na zaabsorbowanejtwarzy Kedgersapojawiłosię przerażenie. - Panienki tu niebędzie? -zawołał. -Toż roślinkinie będą chciałyrosnąć! - zamilkł i poczerwieniał. Adyć toprawda - powtórzyłmiętosząc kapelusz, ze wzrokiem wbitym wżwirowaną ścieżkę. - Alenie mamycoliczyć na to, że panienka tu zostanie. Nie robiła wrażenia oburzonej, aleteż w ogóle wyglądała dziś naodmienioną - myślał sobieKedgers. Gdyby to była innamłoda dama,podejrzewałby, że boli jągłowaalbo się czymśsmuci. Spędziłaz nimgodzinę czy dwie i razem zaplanowali wszystko nanadchodzący rok. Ale cośpanienkę wyraźniegnębiło. Od czasu doczasu zatrzymywała się znienacka i stojąc nieruchomo czegoś nasłuchiwała. - Czy panienka coś słyszy? -spytał raz,gdy jej twarz znowuprzybrała tenwyraz. - Nie -odparła ipociągnęłago dalej. Jakbynie chciała, byusłyszałto, co miałonastąpić. Kiedy odeszła do domu, Kedgersspoglądał za nią, pókinie zniknęła za drzwiami prowadzącymi na taras. Zaniepokojonyzagryzłwargę. Wreszcie coś sobie przypomniał i odetchnąłz ulgą. Przypomniałsobie mszę. 262- A! To gnębi panienkę. zupełniezrozumiałe. po tym, jak pomagała jaśnie panui wszystkimw Dunstan. - Zagryzł znowu wargęi pokiwał głową w zadumie. -Tak! Tak!- doszedłdowniosku. -Towielka pani. tak jakbysię urodziła w cywilizowanym świecie. Przez resztędnia pytające spojrzenie Rozalii powoli sięzmieniało. Zaczęła patrzeć na siostręz obawą. Berty zdawała sięnieobecnaduchem. Nie zachowywała się tak jak zazwyczaj. Wynajdywała sobiecoraz nowezajęcia, jakby nie mogłaani na chwilę przestać działać. To nie byłajej Betty! Lady Anstruthers obserwowała ją bacznie, ażpowoli do jej serca zaczęły napływać strach i boleść. Oddalała natrętną myśl od siebie. To nie mogło się zdarzyć jej wspaniałej Betty! Popołudniu Bettygodzinę spędziła robiącnotatki, po czym zajrzałado stajni, odwiedziła konie, porozmawiała ze stangretem. Bardzouprzejmie pogawędziła też z nieśmiałym i wystraszonym nowym chłopcemstajennym. Znała jego matkę, niewiastęobciążoną liczną rodziną i sama przyjęła chłopca na to miejsce, by mógł się wyszkolić podokiem wszechwładnego panaBuckhama, stangreta i masztalerzawStornham. Powiedziała chłopcu parę słów pociechy, po czym wstawiła się za nimu pana Buckhama. Następnie przeszła się po parku,lecz nie na długo ją to zajęło. Kiedy wróciła, Rozaliaczekała już nanią. - Chcęwybrać się na przejażdżkę -powiedziała. -Jestem takaniespokojna. Pojechałabyś ze mną, Betty? Tak, mogła zniąpojechać. Buckham wyprowadził lando zaprzężone w parę rosłych koni i powóz potoczyłsię aleją w stronę białego,gładkiego gościńca otoczonego milamiogołoconego z liści żywopłotu. Pojechały daleko. aż za torfowiska. Czasami powóz skręcał w boczne drogi, gdzieżywopłotsię zacieśniał z obu stron. Mijały gospodarstwa irozrzucone pojedynczo chaty. Betty cieszyła się,że ma drobniutką Rozalię koło siebie. W jakiejś chwili siostraprzysunęła się bliżeji ujęła jej dłoń. Zazwyczajtakieprzejażdżki mijaływ milczeniu,lecz tym razemRozalianie przestawałamówić. o Ughtredzie, o Nigelu, Dunholmach,Nowym Jorku, o tacie i mamie. -Chyba dlatego jestem dziś taka gadatliwa, bo czuję sięnieswojo- tłumaczyła przepraszającymtonem. - Nie chcę siedzieć cicho i myśleć. oprzyjeździe taty. Nie masz nicprzeciwko temu,że tak mówięi mówię, Betty? 263.- Nie - odparłaBetty. - Todobrze robi tobie i mnie. -i uścisnęłysobie ręce. Lecz Rozalia mówiła nie tylko dlatego, że była niespokojna, niechciała milczeć i rozmyślać. leczponieważnie chciała, by Betty toczyniła. Całyczas starała się odepchąćod siebie pewną myśl. Wieczór spędziłyrazem w bibliotece. Betty długo w noc czytała nagłos. pragnęła się zmęczyć aż do zobojętnienia. Kiedy wreszcie powiedziałysobie dobranoc, Rozalia uścisnęłaBetty z taką desperacją, jaką odczuwała w wieczór po jej przybyciu. Ucałowała ją po wielokroć,po czym zwiesiłagłowę ipróbowała sięwytłumaczyć. - Wybacz mi,że jestem taka. nerwowa. Wstydzę się mojegozachowania. Może z czasem przestanę być takimtchórzem. Lecznie dodała, że to nie osiebietak się boi. Serce jej powolimroziło przeczucie, które skrywała udając tchórzliwą trusię. Kiedyjuż ułożyła się w łóżku, nie mogła zasnąć. Nie mogła oderwać myśli od Betty. Obudziła się świtaniem,wystraszona jednymz sennychkoszmarów. Wstała izarzuciła peniuar, po czymprzeszłado sypialni siostry, bo dłużej nie mogła znieść odosobnienia. Drzwi do sypialniBetty niebyły zamknięte. Delikatnie ujęłaklamkęi otworzyła je. Jedno z okien było otwarte i wlewało się przez nie szareświatło poranka. Bettystała w pobliżu. Była w koszuli nocnej, a ciężki,ciemny warkoczzwieszał się jej przez ramię. Biele i czernie kontrastowały w jej postaci. Na szarym tle brzasku wyglądałajak niedostępnyduch. Lady Anstruthers czując ucisk w piersi, przysunęła siębliżej. - Obudził mnie świt - powiedziała. -A ja czekałam, aż nadejdzie - odparła Betty. -Zapowiada sięponury, chmurnydzień. Rozdział XLVINie mam nic po nim na pamiątkęJak Betty przepowiedziała, był toponuryi chmurnydzień. Naniebiezbierałysię ciężkie,deszczowe chmury, a chłodne, wilgotnepowietrze przenikało nawskroś. Był to jeden z tychjesiennych, typowoangielskich dni, które mówią tylko o przemijaniu, a zapominają o przyszłorocznej wiośnie czylecie. Niebo było szare, podobnie jakdrzewa,a opadłe liście leżaływ mokrych stertach; blask słoneczny czy ptasiśpiew jakby nigdy nieistniały. W taką pogodę posępne myśli, wyrzutysumienia iobawy osaczajączłowieka. Wtakich godzinach człowieknie ma nawet cienia nadziei. Betty zeszłana śniadanie w krótkiej sukni i obcisłymkapeluszu. Miałateż na nogach mocnetrzewiki, jakby wybierała się na długispacer. - Zamierzamodwiedzić ludzi we wsi- powiedziała. -Zabiorękoszyk z łakociami. Dzieciaki Stourtonapotrzebujądobrego jedzeniapoprzebytejodrze. Wyglądałybardzo mizernie, kiedy je wczorajwidziałam bawiące się na gościńcu. - Och, mój Boże-odparłaRozalia. -Kucharka zaraz przygotujekoszyk, dobry rosół z kurczaka, galaretkę i inne pożywne rzeczy. Jennings - zwróciłasię do lokaja - wiesz,czego życzy sobie pannaVanderpoel, więcproszę, przekaż topani Noales. - Tak, proszę jaśnie pani- Jennings podobnie jak kucharka doskonale wiedział, o jaki koszyk chodzi. Wsuterenie wszyscypodziwialidziałalność panny Vanderpoel. lnikt nie miał nic przeciwko przygotowywaniu koszyków z jedzeniem. Jakośzawsze zdołali tego dokonać,nawet jeślirozkaz nadchodził o nieprawdopodobnej porze. Betty siedziała w milczeniu, patrząc naparkową jesienną szarość. - Czyty czegoś nasłuchujesz,Betty? -spytała z wahaniem Rozalia. -Bo takierobisz wrażenie. Betty ocknęła się z zamyślenia. 265.-Doprawdy? - powiedziała. -Tak, chyba nasłuchuję. czegoś. Rozalia niezadawała dalszych pytań. Bała się, że sama znaodpowiedź. Bettyodwiedziła tego ranka nie tylkoStourtonów. Szła od chaty dochaty, składając wizyty starym i młodymmieszkańcom wsi, jeśli tylkowymagalipociechy i wspomożenia. Kiedy tak wędrowała szarą drogąipo szarych ścieżkach, mgła zaciskała sięwokółniej wilgotną obręczą. Nie szła wcale sama. Razem znią, jak szare duchy, wędrowały trwogai niepokój. W pewnym momencie stanęła nieruchomo na bocznej ścieżynce i ukryta twarz w rękach. Próbowała wypełnić działaniem każdąchwilę tego poranka i wędrowała, pókisię nie zmęczyła. Zanim udałasię do domu, wstąpiła jeszcze na pocztę, a pan Tewson przywitał jąz powagą na twarzy. Nie czekał nawet na pytania. - Jak na razie nie nadeszły jeszcze żadnewieści, panienko-powiedział. -Pewnie są zapracowani w takiej okropnej chwili,że niemają czasu na przekazywanie wiadomości. Kiedy ludzietrwają przyłożu umierającego,czas dlanich staje. W południe rozsiąpił się kapuśniaczek, jakby zamierzałdźdżyć bezkońca. Tworzył drobniutką mgiełkę, która pokryła wilgocią nagie konary drzew. Wkrótceteż zaczęłyociekać wodą. - Wędrowałaś całe rano i na pewnosię zmęczyłaś, kochanie-powiedziała Rozalia. -Nie chciałabyśniecoodpocząć w sypialni? Tak,zrobi to. Ranną pocztą przyszły nowe książki z Londynu, więcje przy okazji przejrzy. Przezchwilę opowiadała o swoich wiejskichodwiedzinach. Podszedł Ughtred, ująłjej rękę i pogładził. Uśmiechnęłasię doniego serdecznie. tym uśmiechem,który kochał. Poklepał rękęciotki, spoglądając na nią ze smutną zadumą. Nagle uniósł jej dłońi ucałował. - Takcię kocham,ciociuBetty! -zawołał. -Oboje z mamą takbardzo ciebie kochamy. A z jakiegoś powodu dzisiaj kocham cię bardziej niż kiedykolwiek. Takciebie kocham, że prawiepłaczę. Nachyliłasię i objąwszy go ucałowała gorąco. Odchyliłnieco głowęi spoglądał w błękit jej oczu. - Kocham twojeoczy, ciociu Betty- powiedział. -Każdyjekocha. Ale co sięz nimi dzieje? Przecież nie płaczesz, prawda? - Nie, ani trochę - odparła i uśmiechnęła się. prawiesię roześmiała. Ucałowawszygo raz jeszcze, wzięła książkii udała sięna górę. 266Kiedy znalazłasię sama,nie położyła sięani nie zajrzała doIksiążek. Siadła na krześleprzy okniei patrzyła w deszcz. Niczego nieda się porównać zpowolną jesienną faląulewy. Chociażdeszczpadałmiękko iw ciszy, wkrótce park ociekał wodą. Drzewa wyciągały konaryjak błagające ręce,brązowe grządki były rozmyte. Ten sam deszcz lałw Mount Dunstan. na opuszczone wielkie domostwo. nawioskę. na groby i stare grobowce na cmentarzu, które powoli zapadały sięw zimną, mokrąglinę. Wzdrygnęłasię gwałtownie. Dlaczego otympomyślała? Nie będzie nasłuchiwać, pomyśli o NowymJorku,o hałaśliwychulicach i wesołym gwarze,jaki tam panował. o ojcu i mamie. Próbowałasobie przypomnieć oknawystawowe, tłumy przechodniówtłoczących się w wielkich, wahadłowych, szklanych drzwiach. Próbowała sobie na siłę wyobrazić, jak jadą powozem razem z mamą i uszczęśliwioną Rozalią, pokazująjej wszystkie nowości. Jednak myśli niemogły oderwać się od deszczu i wilgotnej,zimnej,gliniastej ziemi. Wstałai z jej ust wyrwało siębolesnewestchnienie. Długie zwierciadło osadzone pomiędzy dwoma oknami na chwilę pokazało młodąistotę o uniesionych rozpaczliwie ramionach. Czy tobyła rzeczywiścieona. Betty Vanderpoel? - Co człowiek ma robić - zapytała głośno -kiedy świat mu sięskończy? Co ma robić? Przezcałe swojeżycie zawsze byławstanie coś uczynić. Teraznie zostało jejjuż nicdo zrobienia. Zadzwoniła po pokojówkę. Dziewczynawkrótce się zjawiła. - Zawiadom ludzi wstajni, żeby mi osiodłaliChilde Harolda. lniechcę, by towarzyszył mi Mason. Pojadę sama. - Tak,panienko - odparłapokojówka zbyt dobrze wyszkolona, byokazać zdumienie. Kiedyprzekazała już dyspozycje dostajni, powróciła, by pomóc swej pani przebraćsięw amazonkę. Właśnie podziwiała swe dzieło poprawiając już tylkowelon, kiedyBetty zesztywniała ipowoli odwróciła się w stronę okna wychodzącego na park. Przezchwilę nasłuchiwała czegoś z tak wielkim napięciem,że prawie przestała oddychać. Pokojówka nadstawiła uszu. PannaVanderpoel bardzo powoli wstała zkrzesła. i równie mechanicznymruchem zrobiła krok naprzód. Znów przystanęła i nasłuchiwała. - Otwórz to okno,proszę - poprosiłamartwym głosem. Przez kilkachwil obie stały milcząc. Kiedywreszcie panna Vanderpoel przemówiła,sprawiała takie wrażenie,jakby mówiła przez sen. 267.- To dzwonnicy - powiedziała. - To żałobny dzwon. Pokojówka miała miękkie serce i czułą kobiecą naturę. Wiele mówiło się o chorobie lorda Mount Dunstan w pokojach służby. Zapomniała zupełnie o tym, co przystoi pokojówce. - Och, panienko! -zaszlochała. -Umarł! Taki dobry pan. i odszedł z tego świata. Och, panienko, proszę mi wybaczyć! - i zalanałzami wybiegłaz pokoju. Rozaliasiedziała w salonie, próbując zająć się robótką. Napisałalist do matki, trochę pohaftowała,poczym zaczęła czytać. Co robiłateraz Betty. o czym myślała? Książka opadła na podołek. Rozaliazasłoniła twarz rękamii wyszeptała rozpaczliwą, krótką modlitwę. Odkąd poślubiła Nigela, życie było dla niej pełną samotności męką. Przywykła do tejsytuacji, lecznie mogłaznieść myśli, że takisam losprzypadnie wudziale Betty. Nie!TylkonieBetty! Zatonęła w żałosnychrozmyślaniach. Sama niewiedziała, ile czasu minęło. Skulona siedziała w fotelu ztwarzą ukrytą w rękach. Nie mogła nawet patrzeć nadeszcz imgłę. Och, gdyby tylko była znimi mama! Gdyby mogła z niąporozmawiać! Łzy zaczęłyjej znowu płynąć strumieniami. Usłyszała,że drzwi się otwarły. - Jeśli można, proszę jaśnie pani. błagamowybaczenie -wybełkotał Jennings widząc, jak wzdrygnąwszysię odkryła twarz. - Co sięstało? Stary lokaj był poważny. - Jaśnie pani siedzi po tej stronie domu, więcpomyśleliśmy, żepewniejaśniepani nie usłyszała, jako że okna są zamknięte, a napewnoby chciała się dowiedzieć. Lady Anstruthers drżącymi rękami ścisnęłaporęcze fotela. - Dowiedzieć. Oczym? - Słychać dzwon żałobny, proszę jaśnie pani. Właśnie przed chwilą zaczął bić. To za lorda Dunstana. Tam na dolewszyscy popłakaliśmy się jak bobry. Otworzył okno. Rozaliawstała. Jennings cicho stąpając wyszedłz pokoju. Powolny,ciężkidźwięk niósł się wwilgotnym powietrzu. Zadrżała. Wreszcie odwróciła się, czującże musi to zrobić. W progunieruchomo268stała Betty w amazonce. Martwymi oczami spoglądała w milczeniu nasiostrę. Rozalia przywarła do niej szlochając głośno. - Och, moje kochanie. moja najukochańsza Betty! Samanic niewiem. i nie będę się pytać. ale powiedz coś. choćby jedno słóweczko. moja najdroższa! Bettyzamknęła drzwi za sobą. - Mała, dobrasiostrzyczko - powiedziała. -Właśnie dlatego przyszłam. bo my takbardzo się kochamy. Nie musisz pytać, samawszystko powiem. Tendzwon bije mężczyźnie, dzięki któremu. pojęłam. Nigdy nie wyznał mi uczucia, anijednym słowem, ani jednymspojrzeniem, tak bym miałaco wspominać. A teraz. Och, posłuchaj! Nasłuchuję tak odwczorajszegoporanka. - Nie słuchaj tego! -zawołała Rozalia z bólem. -Zatkaj uszy! - Nie chcę. Całanieżyczliwośći niedola już dla niego minęły. Powinnam Bogu za to dziękować. ale niemogę. i będę słuchać! Będętosłyszeć dokońca moich dni. Łkając Rozaliaprzytuliła jąkołyszącw ramionach. - MojaBetty - powtarzała. -Moja Betty. -Lecznie mogła wykrztusićnic więcej. A zresztąco jeszcze można było powiedzieć? WreszcieBetty wysunęła się z jej ramion, a Rozaliadopiero zauważyła, że maonana sobiekostium do konnejjazdy. - Kochanie - wyszeptała. -Cozamierzasz zrobić? - Chciałamsięprzejechać. Muszę coś zrobić. To będziedługajazda. i szybka. Nie próbuj mnie zatrzymywać,Rozalio. Przecieżrozumiesz. - Tak - zgodziłasię Rozalia zagryzając wargę i patrząc naniąwielkimi, przestraszonymi oczami. Pogłaskała Betty poramieniui dodała: -Nie starałabym się ciebie powstrzymać od czegokolwiek,czegozapragniesz. Na chwilę przywarła do niej kurczowo, po czympozwoliła Bettyodejść. Stajenny już czekał, trzymając wierzchowca za uzdę, kiedy Bettyschodziła poszerokich schodach. Na jegotwarzy również widać byłoślady tłumionych emocji. Stał z odkrytą głową,z oczami wbitymiw żwirowy podjazd i słuchał ciężkich uderzeń dzwonu, tak jakby brał udziałw jakiejśceremonii. 269.W milczeniu pomógłBetty dosiąśćwierzchowca, po czym oddałjejwodze i spytałlekko ochrypłymgłosem:-Powiedzianomi, że panienkanieżyczysobie, bymjej towarzyszył? Czy dobrze zrozumiałem? - Tak. Chcę być sama. - Tak, panienko. Dziękuję, panienko. Koń był wznakomitej formie. Uniósłwysoko głowę z rozdętymichrapami i parsknął,po czym ruszył tanecznymkrokiem. Mason patrzył za nimi, kiedy oddalali się aleją- Zobaczyłjeszczejak stróżkadygnąwszy otworzyła przed panną Vanderpoeł bramę, po czynrrwróciłpowolnymkrokiem do stajni. Dłuższy czas spędził wsiodłami, wpatrującsię w podłogę, podczas gdydzwon wciąż bił ibił. Stróżkadostrzegła czerwone oczyBetty. Pomyślała sobie: Jeszcze rok temu ludzie uważali go za czarną owcę; Uwierzyliby w każdezło, które bymu ktoprzypisał. A teraz wszędzietylko słychać płacz. Aon leży niemy i głuchy. Betty niechciałaprzejeżdżać przez wieś, więc skierowała koniaw boczną drogę prowadzącą przez bagna, gdzie mogła znaleźćustronnemiejsce. Co chwila chwytała ze szlochem powietrze. Kropledeszczu opadałyna nią, na żywopłoty i trawiaste zbocza; drzewaotoczone mgiełką przypominały czekające na nią duchy. Odgłos końskich kopyt brzmiał głucho i samotnie. Zaczęłoją ogarniać dziwne przeczucie,które z każdą chwilą stawało się bardziej natarczywe. Nie próbowała zresztą nawet z nimwalczyć. Ci którzy leżą cisi iniemi,ciza którymi ludzie płaczą. gdzieżsą w takiej chwili. Jak dalekood nas odchodzą? Czysłyszą nasi widzą? Jeśli sięich głośno błaga, czy nas słuchają? Czy wyruszająw długą podróż, gdy tylko dusza opuści ich ciało? Przecież ten mężczyzna istniał, więc kto ośmieli się powiedzieć,że gojuż niema? Jegosiła, spojrzenie brązowych oczu,głęboki timbre głosu. gdzie sięterazpodziały? Zdawało się, że ściga ją odgłos kopyt Childe Harolda, gdymijała w pędziezagajniki, żywopłoty i rozmokłe pola. Gdyby tylkomogła opuścićciało. Uniosła rękę do czoła. Przecież to niepojęte, żejuż nic więcej się nie zdarzy. Gdzie onjest teraz? Opętała ją tamyśl. Pędziłagościńcem, bocznymi dróżkami i ścieżkamiprzez moczary. Kopyta Childe Harolda wtórowały tejmyśli równymrytmem. Nie słyszała nic więcej. Niewiedziała, dokąd zdążai wcale jej to nie interesowało. Skręcała w każdą ścieżkę, która270sprawiaławrażenieopuszczonej,o nic nie dbając wybierała drogę nachybił trafił. Nie wiedziała nawet, jak daleko odjechała od domu. Gdzie on jestteraz? O tejgodzinie. wtej właśnie chwili? Czy maświadomość deszczu, szarości świata, jego opuszczenia? Razwstrzymała konia, by spojrzeć na rozległe pustkowie. Uniosłagłowę chcąc popatrzeć na nisko zwieszające się chmury,na czołgającą się mgłę, na mokrątrawę. Wydawało jejsię, że w takim miejscumoże błąkać się dusza, którawłaśnie opuściła ciało, gdyż sama niewie,dokąd ma się udać. - Jeśli jesteś tu, zbliż sięi posłuchaj- powiedziała na głos, międzyjednym a drugim szlochem - To, co ci dałam, byłodla ciebie niczym. ale zabrałeś to wszystkoz sobą. Może wiesz to ibez moich słów. Leczchcę, byświedział. Kochałam ciebie. Tak bym chciała, żebyś ity mniekochał. Targanabólem niedo zniesienia dziewczynanie widziałanawetmijanego w galopie krajobrazu, nie pamiętała, co czyni. Nie miałapojęcia, jak długo trwa ta szalonajazda ani jak bardzo oddaliła się oddomu. Kiedy ta myśl dotarławreszcie doniej, miała wrażenie, żejedzieod wielu godzin; mogła równiedobrze przekroczyć już granice hrabstwa. Dawnozostawiła za sobą wszelkie znajome miejsca. Jadącw gęstej mgle sama przypominała błąkającego się ducha. Lecz gdzieon był teraz? Później nie potrafiła sobie przypomnieć, co się zniądziało. Wreszcie jednak do niej zaczęło docierać, że zajeżdża konia i biedak zarazpadnie ze zmęczenia. Nie miała pojęcia,że galopowałaklucząc pościeżkach wiodących przez wrzosowiska, po wielokroć skręcając w tesame dróżki. Chociaż koń słynął zpewnego chodu, potykał się jużzeznużenia. Być może towłaśniesprowadziło ją zpowrotemna ziemięi sprawiło, że rozejrzała się wokół niecoprzytomniej. Była w jakimś271Rozdział XLVIIDogodna chwila. opuszczonym miejscu, na skraju torfowisk, a wieczór już się zbliżał. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Obok stromej, zarośniętej trawąścieżki stała opuszczona, na pół zrujnowana chałupa. Za nią tonąłwdeszczu zagajnik, na którego ciemnym tle ostrosię odcinała. Przegniła strzecha pełna była dziur, a ściany chyliłysię niebezpiecznie. Mały ogródek zarosły chwasty,tu i ówdzie szybki w oknachbyły powybijane, adziury pozatykano szmatami. Byłoto ponure i odpychającemiejsce. Patrzyłana nie chmurnymi oczami, a w głowie wciążkołatała jej tasama myśl. Nie widziała zbyt wyraźnie, nietylkoz powodu mgły, lecziwyczerpania,jakie ją wreszcie ogarnęło. Zresztą prawie nic niewzięła do ust wostatniej dobie. Była zmoczona do suchej nitki, a amazonka oblepiała jej ciało. Dygotała z zimnai drżącymi rękami z trudemutrzymywała wodze. Nigdy dotąd nie zemdlała inie zamierzała zemdleć teraz. w końcu w dzisiejszych czasach kobiety tego nie robią. ale musiała podjechać do chałupy i zsiąść zkonia, by choć chwilęodpocząć poddachem. Z komina nie unosił siędym, alezpewnościąktoś tumieszkał. Spyta więc, gdzie się znalazła ipoprosi o łykwodydla siebie i konia. Biedny zwierzak! Jak bez serca go potraktowała,zatopionaw czarnej rozpaczy. Byłmokry od deszczu i zlany potem. Z nozdrzybuchała mupara i drżał na całymciele. Przemówiła do niegoi ruszył naprzód. Ledwie dwieście jardów dzieliło ich od chaty. Wreszcie skręciła w śliską, kamienistąścieżkę, ltu drżący zwyczerpaniakoń, nie prowadzony pewną ręką, poślizgnął się na kamieniu, potknąłi nie podtrzymany przez jeźdźca, runął. Na szczęście nie zwalił sięcatym ciężarem na Betty. Zdołała się podnieść, nim upokorzony wierzchowiec zaczął wierzgać, w daremnej próbie powstania na równenogi. Kiedy się podniosła, przeszył ją okrutny ból. Zachwiałasięi w ostatniej chwilichwyciłaszczebel połamanej furtki. Kiedy gwałtownie wyrywałasię spod ciężaru wierzchowca, musiała skręcić kostkę. Wreszcie ból sięnieco uspokoił. Spojrzała wstronę chałupy. Z bliższej odległości sprawiała wrażenie kompletnej ruiny. Drzwi wisiały nawyrwanych zawiasach. Chałupa była cicha i wymarła. W normalnymnastroju spodobałaby się Betty tajemniczość scenerii i zaraz by zaczęła planować, jak się wydostać z kłopotliwej sytuacji. Teraz jednak niebyła w stanie zdobyć się na żaden wysiłek umysłowy. Zwykła ciekawość świata opuściła ją całkowicie. Mogła znajdować się i odwadzieścia mil od Stornham, ale nawet to jej nie obchodziło. Pomimo272okulawionej nogiChildeHarold znowu próbował wstać i jegodeterminacja wzruszyła Betty. Koń był zbyt dumny, by leżeć w błocie. Kuśtykając podeszłado wierzchowca i próbowała pomóc mu, ciągnąc zawodze. Nie był mocno okaleczony, ale najwyraźniej bardzo cierpiał. - Biedaczysko,to wszystkomojawina - powiedziała, kiedy nareszcie zdołał się unieść. -Sama nie wiedziałam, co czynię,mójbiedaku! Obróciłnanią aksamitneokoi dotknął miękkimi chrapami, jakby jejprzebaczał. Był doszczętnie wyczerpany. Ustając co chwila, obojeprzekuśtykali ostatnich parę krokówdo połamanej furtki, w pobliżuktórej Betty uwiązała wierzchowca do gałęzi głogu. Stanął z opuszczonym łbem okaleczoną nogą nie tykając ziemi. Pchnęłafurtkę, przeszła ceglaną ścieżką, po czym przezzwisającena wyłamanym zawiasie drzwi weszła do chaty. Znalazłszy sięw środku w milczeniu rozejrzała się wokół. Jeśli na dworzebyło cicho i samotnie, wewnątrz tej chałupy panowała ciszai samotnośćśmierci. Dawnonikt tu nie mieszkał,jedynie czasem koczowalitu Cyganie lubwłóczędzy. Na paleniskuleżały poczerniałe węgle, w kącie wiązkasiana, służąca niegdyś do spania. Beczkę po gwoździach i drewnianąskrzynkę jakiś wędrowiec przysunąłdo wielkiego kominka, by się przynim ogrzać. Betty rzuciła na to okiem i usiadła na skrzynce. Głowajej opadła,azaciśniętedłonie zwisły bezwładnie między kolanami. Oczy utkwiław ceglanej podłodze. - Gdzie on teraz jest? -wyrwałjejsię głośny szept, głuchyi mechaniczny odciągłegopowtarzania. -Gdzie on teraz jest? Siedziałabez ruchu, podczasgdy szara mgła z bagien wczołgiwałasię przez drzwiiowijaławokółjej stóp. Siedziałatakdługo. zatopiona wponurej zadumie. oCS^Oo-cTymczasem drogą przejeżdżał mężczyznao zirytowanej,pochmurnej twarzy. Jechał konno, gdyż jazda pociągiem oznaczałabyniekończące się przystanki, przesiadki i powolne posuwanie się naprzód,nie do zniesienia dla kogoś, kto niemiał cierpliwości na zbyciu. Jazdata sprawiłabymu nawet przyjemność, gdyby nie mglisty,siąpiącykapuśniaczek. Poza tym skręcił w niewłaściwym miejscu, gdyżnie znał18 - Tajemnica dworu. 273.drogi. Ostatni drogowskazjednak objaśnił go w tej kwestii wystarczająco, więc nie czuł się jużzagubiony. Niech diabli wezmąten deszcz! Najlepsza droga byłabyw tych warunkachśliska, zaś mgła sprawiała,żeczłowiek tracił humor i ducha. taka pogoda potrafiłabyzepsućhumor, nawet gdybygomiał. A prawdę mówiąc nie miał najmniejszegopowodu do radości. właściwie to nigdy nie miał powodu. a zwłaszcza teraz,kiedy. Cosię działoz jego koniem? Zaniepokojonezwierzę uniosło łeb,wietrząc czyjąś obecność. Zwierzęta często mająszósty zmysł. a szczególnie konie. Co bydlaka ugryzło, że nastawił uszy do przodui parsknął? Czy coś usłyszał? Tak, najwyraźniej. Nagle głośno i radośnie zarżał,zwracając łeb w stronę kamienistej dróżki, do której sięwłaśnie zbliżali. Natychmiast z pobliża opuszczonej chałupy, widocznej zza żywopłotu, doszło ich smutne rżenie wodpowiedzi. - Co to za koń? -zastanowił się NigelAnstruthers wstrzymującwierzchowca na skrzyżowaniu z boczną ścieżką ibadając ją wzrokiem. -Ładna bestia. Z damskim siodłem na grzbiecie! -dodał gwałtownie. - Czeka na kogoś. Co robitu kobieta o tej porze? Czyżbyschadzka? Dobre miejsce. Przerwał nagle i podjechał bliżej. - Niechmnie diabli, jeślito nieChilde Harold! -wybuchnął. Upewniwszy się zeskoczył z siodła,uwiązał konia i ruszył do drzwi. Stanął w progui spojrzał. Co zaokropna nora! i w takim miejscusiedzi ona. sama. osiemnaście czy dwadzieścia mil od domu. nawywróconej skrzynce przedzimnym paleniskiem. Zaciśnięte dłoniezwisają między kolanami, twarzmaponurą,niewidzące oczywbitew podłogę. - Gdzie onjest teraz? -usłyszał, jakszepcze dosiebie cichoi niesamowicie. -Gdzie on jest teraz? Nigel przekroczył próg istanąłtużprzed nią. Uśmiechnął się krzywoinieprzyjemnie, kiedy usłyszał nieświadomie wypowiedzianesłowa. - Moja miłapanno - zauważył. -Niemam pojęcia,gdzie on jest. ale to oczywiste, że powinien być tutaj, skoro z czystej uprzejmościpodjęłaś się tak kłopotliwegozadania. Szczęśliwie dla ciebie znalazłemsię tu przed nim. Co to wszystko ma znaczyć? - wybuchnąłwładczo. Sprowadził ją gwałtownie na ziemię. Wyprostowałasię i z odrazą 274rozpoznała, ktoprzed nią stoi. Nie dał jej zresztączasu na odpowiedź. Ogarnęłago furia zranionejmęskiej próżności. - Ty! Trzeba byćkimśtakim jak ty, żeby ukryć się w podobnymmiejscu, jak brudna, cygańskadziewka! Trzebabyć amerykańskąmilionerką,rzymską cesarzową lub którąś z księżnych Karola II, byupaść taknisko. Ty, z twoją manią wielkości, wiecznie napiedestale! Ty,która dajesz mężczyźnie szansę, byodpokutował za grzechyirozpoczął nowe życie! Niech todiabli! - gorączkował się - Co sobiewyobrażasz siedząc wtakim chlewie. wtaką pogodę. o tejporze! Tak się podniecił,żeruszył naprzód, byzłapać ją za ramię i wściekle potrząsnąć. Lecz ona już powstała, cofnęła się i oparła onarożnik przykominie,tak by móc stać mimo skręconej kostki. W jej twarzynie została anikropla krwi, aoczy zdawałysię olbrzymie. Dobrze jej zrobiło przybycieNigela, chociaż sama o tymnie wiedziała. Dziękitemuwróciła z dalekiej, pozaziemskiejwędrówki. Cała jej dziecięca nienawiść wybuchłana nowo. Nigdy nikogo tak nie nienawidziła. Wyziębła krew zaczęłaraźniej krążyć w jej żyłach. - Milcz! -powiedziaławyraźnym, dźwięcznym głosem. -i bądźtak uprzejmy trzymać się ode mnie z dala. Jeśli mnietkniesz. uderzęcię szpicrutąw twarz! Wybuchnąłplugawym śmiechem, gdyż znienackaprzyszła mu dogłowy pewna myśl. - A zrób to! -zawołał. -Z przyjemnością zaniosę twój znak doStornham. i powiem ludziom, w jakich okolicznościach go dostałem. Wiem, dlakogo tu przyjechałaś. Tylkotakie typy mogą prosić kobietyo podobnąprzysługę. Łajdak śmiał cięwpędzić w kłopoty. Miałaśsiętu spotkać z Mount Dunstanem. ale cię zawiódł! Betty stała i patrzyłana niego, kryjąc za plecami szpicrutę. Wiedziała,żewkażdej chwili możeskoczyći próbować ją wyrwać. Jakążmarną była bronią! Kiedy uderzy, tylko go tymrozwścieczy. Cierpiałaokrutnie stojąc na zranionej nodze. A przecież nawet gdyby nie miałaskręconej nogi. nawet gdyby mogła uciec. jejwierzchowiecbyłranny. Nigel Anstruthersobserwowałją bacznie. Dostrzegł jej ubłoconykostiumi w oczach zapaliłomu się dziwneświatło. - Spadłaśz konia! -wykrzyknął. -Okulałaś! - Po czym dodał275. szybko:- i dlatego Childe Harold dygocze i stoi na trzech nogach! Dolicha! Po czym usiadł na beczce iwybuchnął rechotem. Śmiał się dobrąchwilę, ale nawet przez moment niespuszczał z niej oczu. - Jesteś wnajgorszej sytuacji, wjakiejtylko może się znaleźćmłodadama - zauważył,kiedywreszcie zamilkł. -Przyjechałaś do tejbrudnej nory, by spotkać sięz mężczyzną, który uznał, że bezpieczniejbędzienie zjawić się na schadzce. Koń pod tobą sięzwalił i okaleczyłsiebie i ciebie. Jesteś o dwadzieścia milod domu w opuszczonej chałupie stojącej przy drodze,którą nikt nie jeździ nawet wdobrą pogodę. Boisz sięjak diabli idałaśmi doręki nawet lepszą historyjkę doopowiadania, niż twoja siostrzyczka. Do licha! Jego twarz przybrała ohydny wyraz. Całasytuacja i bezradnośćdziewczynytylko go podniecały. - Nie- odparłatrzymając jego oczy na wodzy,jakby był dzikimzwierzęciem. -Nieboję się. Twarz mupoczerwieniała. - Dobra,jeśli nie chcesz, nie musiszmi tegomówić. Ten rodzajobronynie na wieleci się przyda. Od pewnego czasu patrzyłaś na mniez góry. Myślisz, że nie cieszy mnie ta sytuacja? - Nie potrafię sobie wyobrazićnikogo, kto by się radował niąbardziej - zauważyła zuchwale. Wiedziała, żego prowokuje, ale powiedziałabyto nawet, gdyby trzymał jej sztylet na gardle. Wstał i przyciągnął rozchwierutane drzwi tak, by dałysię zamknąć,poczymje zaryglował. - Zarazzaprowadzę konie do obórki - wyjaśnił. -Gdybym zostawił je na dworze, ktośmógłby zwrócić na nieuwagę. Nie mamochoty,bymi przeszkodził jakiś szukający schronienia włóczęga. Nigdy dotądnie byłem z tobą samna sam. Usiadłznowu i objął rękami kolana. - i nigdy niewydawałaś mi się tak interesująca - dodał zagryzającdolną wargę z cyniczną radością. -Dzisiejsze przeżycia mocnocięwzburzyły i doprawdy dodały ci jeszczeurody. zresztą zupełnie niepotrzebnie. Mam wrażenie, żepogrążyłaś się w rozpaczyi płakałaś. Twoje oczy przypominają jezioratez. Możeija sprawię, że zapłaczesz,moja kochana Betty. - Nie,nieuda ci sięto. 276^- Nie kuś mnie. Kobiety zawsze zalewają się łzami, kiedymężczyźni je krzywdzą. Złoszczą się ipłaczą. - Ja niezamierzam. -Większość kobiet już dawnotonęłaby we łzach. Ale to mnie tylkobardziej podnieca. Będziesz pysznić się do końca. Dzięki tobie jestempełen energii. Pół godziny temu wlokłemsię drogą zmordowany i znudzony do ostateczności. A teraz. -roześmiał się zachwycony -NaJowisza! Takie rzeczy nie zdarzająsię raczej w dzisiejszych czasach! Nie mamy jużtakiego szczęścia. Otocofnęliśmy się opięć wieków. -Jego śmiech urwałsię nagle. Zbliżył swą przekrwioną twarz do twarzyBetty. - Jesteś zamknięta tu jak w feudalnym zamku, a twój stary wrógnareszcie uzyskał szansę. Myślisz może, na Boga, żenie zamierzamjej wykorzystać? Cytująctwoje własne słowa: "Masz to jak wbanku,że wykorzystam". Potrząsnął jąza ramię. - Nie sądziłaśpewnie, że kiedyś policzęsię z tobą? Nie wzdrygnęła się, choćźrenicejej oczu pociemniały. Czynaprawdę towszystko jej się przytrafiło? ta najokropniejsza rzecz? Nagleogarnęło ją dziwne uczucie i bladą twarz okrył rumieniec. Wyglądałatak niesamowicie, że Anstruthers lekko sięcofnął. - Nie boję się ciebie - powiedziała wyraźnym, pewnym głosem. -Nieboję się. Ktoś jest przymnie i w potrzebie stanie między nami. ktoś,kto dzisiaj umarł. Zamilkł ze zdziwienia, ale po chwili odzyskał równowagę. - Umarłdzisiaj! To niedawno - zaszydził. - Posłuchajmy, kto totaki? -Mount Dunstan- odparła. - Biłyżałobne dzwony, kiedy wyjeżdżałam z domu. Nie mogłam znieść ichdźwięku. bo go kochałam. Miałeśrację, kiedyto mówiłeś. Kochałam go,chociaż on o tym nigdysię niedowiedział, i zawsze będę gokochać. Ale teraz ono tym jużwie. Ci,którzyumarli nie mogą odejść, kiedyto ich trzyma. Muszązostać. Może być tutaj,ponieważ go kochałam. Wzywam go - podniosła nieco głos i zawołała:- Wzywam go,by stanął między nami. Cofnąłsięi mierzył jązłym, a zarazem zachwyconym wzrokiem. - Co! Ale masz temperament! To właśnie podejrzewałem, kiedytylkocię zobaczyłem. Dobrze go ukrywałaś. Teraz,wbrew woli zdradziłaś się. Dobry Boże! Co zaszczęście! Podszedł do drzwii otworzyłje. 277.- Jestem zupełnie współczesnym człowiekiem i mam zamiar nacieszyć się tą sytuacją do końca. A najbardziej podoba misię jejmelodramatyczność. wszczególności w powiązaniuz Piątą Avenue. Jestem w pełniprzekonany, żenigdy nie piśniesz na ten tematanisłówka. Jako mądra, młoda dama zdajesz sobie doskonalesprawę,żeto nawet bardziej w twoiminteresie,niż w moim. Wyprostowałasię dumnie. - Ten, którego wezwałam, będzieprzy mnie i stanie między nami- odparła. Chociaż stare i spróchniałe, drzwi były ciężkie imasywne. Kosztowało gosporo wysiłku, nim jeotworzył. - Idę po konie- wyjaśnił, po czymz powrotem przyciągnął drzwiizatrzasnąłzasobą. -Myślę, że mogęcię tu zostawić,i tak sięstądnie ruszysz. Kiedy usłyszała oddalające się kroki, przez chwilętrwała w zdumieniu nadtym, jak dalece niepojmował jejnatury. - On myśli, że tu zostanę. Myśli, że będęczekać, aż wróci-wyszeptała wpustkę ponuregownętrza. Zanim jeszcze się zjawił, poluzowała but. Teraznachyliła się i dotknęła stopy. - Gdybym była w domu, z pewnością uważałabym, że kroku niepostąpię, ale w tej sytuacji to zrobię. zrobię. i wytrzymam ból. Wtakich chatach zawszezmałej, brukowanej cegłąkuchni, gdziestoi kocioł dogotowania bielizny, prowadzi tylne wyjście. Dojdzietami zatrzaśnie za sobądrzwi. A potem ktoś już jej podpowie, co ma dalejrobić. ktoś jąpoprowadzi. Spróbowała stanąć naokaleczonej stopie, nie obciążającjej zbytnio. Okrutny ból sprawił, że zachwiała się zaciskając zęby. - To tylko pierwszy krok. alechoćbymmiała umrzeć, umrę nadworze. Po drugim itrzecim kroku zlanabyła zimnym potem,ale próbowałasobie wmówić,że czwartykrok niebył już taki straszny. Sprężonazbólu mamrotała coś do siebie, kiedy stawiała piąty i szósty. i jużbyław kuchence na tyłach chałupy. -Ojcze - powiedziała. - Ojcze,myśl o mnie teraz. myśl o mnie! Rozalio, módl się, bym wróciłado domu. Ty..który umarłeś,bądźprzymnie! Jeśli jejojciec jeszcze kiedyś przytuliją dosiebie. jeślikiedykolwiek278obudzisię z tego koszmaru. nigdy nie wrócimyślą do tej chwilipamięć o niej zostanie zatymi żelaznymi drzwiami. Ból przeszywał ją przy każdym kroku i czołomiałazroszonepotem,nim dotarłado małych drzwiczek. Czybyły przymknięte,czy zaryglowane? Delikatnie położyła dłońna ryglu i bez szmeru uniosła go. Dzięki Bogu, drzwi zostawiono otwarte. Uchyliła jeiprześlizgnęła sięw szary cień zmroku. Dzięki Bogu i za to, że zapadłjuż zmierzch. Rozpłaszczyłasięprzyścianie i nasłuchiwała. Nigel miał kłopotyz Childe Haroldem, który oburzony brutalnym traktowaniem,parskałi cofał się pod niecierpliwą ręką mężczyzny. Dobrykoń! Mogła jeszczedostrzec zarys drzew pobliskiego zagajnika. Jeślitylko zdoła się tamdostać. choćby miała sięczołgać. W tym momencie przebiegła jejprzez głowę myśl, że Nigel tam właśnie z pewnością będzie jejszukał. -Ojcze, co mamzrobić! - błagała w duchu, jakby mógł ją usłyszeć. Bała się,żepowiedziała to na głos, lecz w tym momencie przeszyłają myśl, która była odpowiedzią. Nigel będzie przekonany, że od razuspróbuje oddalić się od chałupy. Jeśliwięc zostanie w pobliżu. gdzieśniedaleko. a on pobiegnie jejszukać w zagajniku. możezdoła sięgdzieś ukryć,nim wróci zaniechawszy poszukiwań. Rozalia na pewnosięo nią niepokoi imodli w jej intencji. A modlitwysię liczyły. chociażz drugiej strony przecież wczorajtak wszyscy się modlili. - Gdybymnie byłataka silna, zemdlałabym - myślała. -Alezawszebyłam silna. Ten sławny francuski doktor. zapomniałam jaksię nazywał, powiedział,żedzięki mejbudowie, zniosę wszystko. Takimi myślami starała się podnieść w sobie ducha. Dwukrotniegwałtownie poruszyła stopą,gdyżilekroć ból ustawał, zaczynała podejrzewać, że śni koszmar. że nie musi się ukrywać, bo totylko sen,z któregosięzaraz ocknie. - Wkoszmarnym śnie nie czujesię bólu. Ateraz mnieboli,więctonaprawdę się dzieje, i muszęgdzieśsię ukryć. Dokąd miała pójść? Nie rozglądała się dokoła, gdytu przyjechała. Półprzytomnym okiemrzuciłana zagajnik. Słyszała jakNigel klnie nakonie. Przyprowadził jużChildeHarolda do szopy, ale najwyraźniejniemiał do czego go uwiązać. A musiał jeszcze iść po swojego wierzchowca. Powinna znaleźć schronienie, zanim on skończy to zajęcie. Jak szybko nadchodził zmrok! Dzięki Bogu! Co to był za ciemnyprzedmiot, który ledwie dostrzegała w cieniu żywopłotu? Spiczastyjak279. wąski namiot. Serce zaczęło jej bić jak młotem, kiedy sobie przypomniała. To było coś wrodzaju szałasu, który zazwyczajbudowanoz tyczek chmielowych, kiedy już było po zbiorach. Jeśli tylkoznajdziedość miejsca między szałasem a żywopłotem. choćby niewiele. tyle,by zdołała tam kucnąć. Nigel pieklił się właśnie, gdyżChilde Haroldwierzgał i parskał. Z wahaniem postąpiła naprzód zaciskając zęby. Bólbył niedo zniesienia. W oczach jejsię ćmiło, więc nie zauważyła nieconiższejod żywopłotu sterty tyczekzłożonychpoziomo obok szałasu. Jeszcze tylko parę kroków. Na pewno nieśniła. weśnie czuje siętylko strach, nigdy ból. - Ty, który dzisiaj umarłeś -wymamrotała. Zbyt późno dostrzegła tyczki. Jedna z nich stoczyłasię i leżała naziemi. Nadepnęła nanią i upadłanastertę,a kiedy instynktownieusiłowała odzyskaćrównowagę, ześlizgnęła się iprzewróciła na wąską, trawiastą przestrzeń koło żywopłotu. Sławny francuski doktor myliłsię jednak. Po razpierwszy wżyciu poczuła, że spada wciemność bezdna. a to właśnie zdarza się tym, którzy tracą przytomność. ocs^Oo-cKiedy wreszcie ocknęła się,nie mogła nic dostrzec, gdyżpo jedne}stronie miała stertę tyczek, apo drugiej dawno niestrzyżonyżywopłot,któregogałęzie tworzyły nad niąokap. Czy wreszcie się obudziłazkoszmaru? Nie, ból budził się wraz z nią, a w dodatku słyszała jakieściche dźwięki. Nie mogła być długonieprzytomna, gdyż usłyszałapośpieszne kroki na drewnianychschodkach do sypialni na górce. Uwiązawszykonie Nigel powrócił dochaty, a odkrywszy jej ucieczkę,zaczął jej szukać. Jego rozzłoszczony głos pobrzmiewał głucho w pustcepokoików. - Betty, nie wygłupiaj się! Ostrożnie wczołgała się jeszcze głębiej, sprawdzając, czy jakaśczęść jej stroju nie jestwidoczna z zewnątrz. Rozrośnięty żywopłot byłjej jedynym ratunkiem. Gdyby nawetw dzień zobaczyła to miejsce,nigdy by nieprzypuszczała, że można siętuukryć. Kiedyśczytałaopowieść kobiety, która uciekającprzed mordercą,kryłasięw coraz tonowych miejscach,czasami chowającsię zaścianami lub krzewami, to znów leżącpłasko w wysokiej trawie, innymrazem brodząc po pas w strumieniu. Wreszcie odkryła jakąś marnąkryjówkę, w której drżąc, spędziła wiele godzin,póki jej wróg nie280zaniechałprzeszukiwaniaokolicy. Wówczas ta historia nie wydawałasię jejrzeczywista, aprzecież w podobnej sytuacji teraz się znalazła! Wstrzymałaoddech, bo Nigel wypadł zchaty. Usłyszałajego krokina ceglanej ścieżce, a potem na dróżce wiodącej do furtki. Szedłw stronędrogi i odgłos kroków na chwilę ucichł w oddali. Po chwiliusłyszałajak wraca. był już na dróżce. na ceglanej ścieżce. Stałnasłuchując i namyślając się. Coś wymamrotał,poczym do Bettydotarł trzask zapalanejzapałki. Kroki zmierzały w stronęogródka natyłach chałupy; następnie poszedł wkierunku zagajnika. Tak jak myślała, przypuszczał, że tam się ukryła. Nieznajdzie jej kryjówki. A może wreszciezmęczy się i dostrzeżetragiczną głupotę swego postępowania. Może uzna, że bezpieczniej udać się do Stornham wymyśliwszyprzedtem jakąś bajeczkę. Gdyby tylko się na to zdecydował, byłabybezpieczna. Takieprzypuszczenie tak bardzo odpowiadało charakterowi Nigela, że ośmieliła się mieć nadzieję. Ale jeśli nie zaniechaposzukiwań, będzie tu leżała choćby do rana. Muszą w końcuw dzieńprzejeżdżać tą drogąchłopskie wozy, akiedy usłyszy skrzyp kół,wyczołga się ze swej kryjówki izawoła tak, że choćby przejeżdżającybył głuchy,usłyszy. Pod żywopłotembyło więcej miejsca,niż przypuszczała. Mogła nawet usiąśćobjąwszy rękami kolana i schyliwszynisko głowę. Nasłuchiwała pilnie każdego dźwięku, nawetszmeruwiatru w trawach porastających torfowiska. Zmieniała pozycję stopniowoi powoli i właśnie przycupnęła bezruchu, kiedy usłyszała, że Nigel wraca. Deptał poniskich krzakachporzeczekiagrestów. Wstrzymałaoddechiprzycisnęła rękę doboku w obawie, że słychać uderzenia jej serca. Mężczyzna szedłniepewnie z miejsca namiejsce, potykając się co krok. Doszły jąjego gniewne przekleństwa. Wreszcie był tak blisko, że słyszała wyraźniesapanie. W chwilępóźniejprzemówiłpodnosząc głos. Odetchnęła z ulgą; nie zgadł jakjest blisko. - Moja kochanaBetty -powiedział. -Masz piekielną odwagę, aleta sytuacjaprzerasta cię. Nie macię na drodze i przeszukałem zagajnik. Prosta logika wskazuje, że jesteś gdzieś niedaleko. Równiedobrze możesz więc się poddać. Na pewno wyjdziesz na tym lepiej. - Ty, który umarłeśdzisiaj. nie opuszczaj mnie - błagała Bettyw duchu. Wtuliła twarzw kolana. - Nie mam zbytmiłego charakteru, jak dobrze wiesz, a powoli281. diabli mnie biorą. Wiatrniedługorozwieje mgłę i wzejdzie księżyc. Znajdę ciebie,moja miła, wpółgodziny. i wtedy wyrównamyrachunki. Uciekając nie upuściła szpicruty i teraz zacisnęłająmocno. Kiedyw świetle księżyca Nigel dostrzeżestertę chmielowych tyczek i podejrzewając, żesiętam ukryła, zacznie je odrzucać na bok, znajdziejeszcze dość siły, by uderzyć go po oczach. bezlitośnie uderzyć. Nastała chwila ciszy, poczym trzasnęła zapałkai poczuła zapachznakomitego cygara. - Zamierzam wypalić cygarko i chwilkę pospacerować. ale w pobliżu, takżeby wszystko widzieć i słyszeć. Podejrzewam, że mnie całyczas obserwujeszi zastanawiaszsię, co się stanie, kiedycięwreszcieznajdę. Opowiem ci. Nie masz skłonności do histerii, ale tym razemwpadnieszw nią. i nikt cię nie usłyszy. Spacerowałotoczony dymem cygara. Dostrzegła, zresztą nie poraz pierwszy, że lekko powłóczy jednąnogą. Zastanawiała się dlaczego. Wiatr rozwiewał mgłę i nieco się rozjaśniło. Księżyc był dopierona nowiu,ale i tak dawał sporo światła. Lecz górna część żywopłoturozrośniętągęstwiną zwieszała się nad stertą tyczek. Tylkozgadywała jego ruchy, sądząc po odgłosiekroków. Szukał jejtam,gdziebyłocoświdać. Wszedłdo szopy, obszedł ją wokół,zajrzałdo komórki na węgiel iraz jeszcze sprawdził małą kuchenkę na tyłachchałupy. Wreszciepodszedł bliżej. tak blisko, że gdyby się schylił,mogłaby wyciągnąćdłoń i dotknąć go. Stał nieruchomo, aż wreszciecofnął się okrok, chwilę milczał, poczym wybuchnął śmiechem. - A więc tu się ukrywasz? -zawołał. -Że też taka duża dziewczyna zdołała się wcisnąć do takiej dziury! Na czołoBertywystąpiły zimnei gorącekrople potu,aż powilgotniały jejwłosy. Zacisnęła rękę na szpicrucie. - Wychodź,mojakochana! -zawołał zachęcająco. -Nie jestjużtak wcześnie. Czy wolisz, bymci pomógł? Serce jej nachwilęprzestało bić. Stałobokszałasu z tyczek. Myślał, że tam sięukryła. Nawet niespojrzał na jej kryjówkę podżywopłotem. Wiedziała, że schyliłsięi wsunął rękę do szałasu, gdyż dosadnieijasno wyraził rozsadzającą go wściekłość. Nic go niedoprowadzałorównie skuteczniedo furii jak sytuacja, w której robiłzsiebie idiotę. Obróciłsię na pięcie i szybkimkrokiem poszedł wstronę chałupy. Minuty wlokłysię jakgodziny, więc myślała, żenie byłogo długo,282ale wrzeczywistości był nieobecny nie dłużej niż dwadzieścia minut. Wszedłbowiem do chałupy, zasiadł na skrzynceprzed zimnym paleniskiemi przemyślał parę spraw. Wreszcie wstał i udał się do szopy,w której uwiązał konie. Berty czuła, żelada chwilamoże znowuzemdleć. Nie miało tozresztąwiększegoznaczenia, skoro osobanieprzytomna zachowujesię cicho. Usłyszała, jak Nigel wyprowadza jednegokonia. Co to maznaczyć? Czy znużył go pościgi zmęczony oraz zniechęcony odjeżdżał czując może, że zagrał idiotyczną rolę iwystawił się napośmiewisko? To do niego podobne. Usłyszała zbliżające się kroki,lecznie podszedłjuż tak blisko jakuprzednio. Stał w odległości kilkujardów. Przemówił też zupełnieinnym tonem. - Betty -powiedział cynicznie. -Nie będę już cię tropił. Koniecpościgu. Dostałem to, co chciałem. Może to był głupi dowcip i zadaleko posunięty. Ale chciałem ci tylko udowodnić, żesą okoliczności,które mogąokazać się nie do przezwyciężenia nawet dla młodejdamyz Nowego Jorku. Co też i uczyniłem. Czy naprawdę przypuszczasz, żejestem takim głupcem, by wydać się napastwę prawa? Odjeżdżami przyślę ci pomocz najbliższego napotkanego po drodze domostwa. Zostawiłemci zapałki i kilkaszczap na kominku. Bądź rozsądną dziewczyną. Pokuśtykaj dochałupy i rozpal sobie ogień, jak tylko usłyszysz,że odjeżdżam. Musisz byćprzemarznięta do kości. A teraz jadę. Przeszedł przez ogródek,dalej ceglaną ścieżką,dosiadł konia i odrazu puścił się galopem. - Klak, klak, klak. -dochodziły coraz dalszei dalsze odgłosy kopyt. aż zanikły w oddali. Kiedy pojęła,że to prawda,uczucieulgi było tak silne,iż oddaliłoniebezpieczeństwo omdlenia. Z głuchym szlochemoparła się o sprężystąpoduszkę gałęzi. Kiedy zmieniła pozycję, przeszył ją ostry ból. W napięciu i trwodze prawie o nimzapomniała. Nie czułanawet chłodu, gdyżżywopłot i barykadatyczek chroniły ją od deszczu i wiatru. Z tejsamej przyczyny trawa,na którejsiedziała, nie była wilgotna. Przyszło jej do głowy, że mogłaby nawet położyćsięi zasnąć. Leczszybko zebrała rozproszone myśli. Odjechał imiała chwilę oddechu. ale co dalej? Niepróbowała opuścić kryjówki pamiętając dziwne rzeczy, które odkryłabacznie goobserwując oraztrwogę,w jakiej żyłaRozalia. 283.- Niktnie wie,coon teraz knuje; ja się stądnie ruszę - wycedziłaprzezzęby. - Nie, nawet nie drgnę. Siedziała w bezruchu, a bólwczołgiwałsię zpowrotemdociała,zaś trwoga do duszy. Czasami znużona głowaopadała na kolanai oszołomionadziewczynazapadała wpółdrzemkę. Z jednejz nich obudziła się drgnąwszy gwałtownie, gdyż usłyszałalekkie trzaśniecie furtki. Potem nastąpiła chwilamartwej ciszy. Zaskoczył ją stłumiony trzaskotwieranej furtki. nie uczynił tego wiatr, leczktoś ostrożnie ją poruszył, i ten ktoś zamierzając beszelestniezbliżyćsię do chałupy, stał teraz i czekał. Mogła to być tylko jedna osoba. Mgłę rozproszył jużwiatr,a księżyc świeciłcoraz jaśniej. Uniosła dłońi ostrożnie uchyliła kilka gałązek,by wyjrzeć. Miała rację decydując się nie opuszczaćkryjówki. NigelAnstrutherspowrócił. Po chwili zboczył i unikającceglanej ścieżki, przekradł siętrawnikiem do drzwichaty. Jego pozorny odjazdmiał ją zwabić, azapałki ikilka szczapek zostawił,abypo powrocie wiedzieć dokładnie,gdzie jestBetty. To było całkiem w jego stylu. Koń został na drodze. Czassamotnościdobrze jej zrobił. Opanowała nawet niepohamowane drżenie. Nagle usłyszałanowy dźwięk. Coś ciężko stąpałowogródku. jakieś zwierzę. Chrzęst gryzionej trawy, parsknięcie i odgłos kuśtykającychkopyt uświadomiły jej, że to Childe Harold zdołałrozluźnić wodze iwyszedł z szopy. Sama bliskość konia dawała jejpoczuciepewnegobezpieczeństwa. Potykając sięwykuśtykał przed chałupę, nim Nigel go usłyszał. Mężczyznawyszedł w jeszcze gorszym humorzeniż uprzednio. Lecznie powinienlekceważyćzłegohumoru Childe Harolda. Koń szarpnąłłbem, tak machając wodzami,że Nigel nie zdołał ich chwycić. Zwierzęparsknęło i stanęło dęba wierzgając kopytami. - Dobry konik! -wyszeptała Betty. -Nie pozwól,by cię złapał. Jeślitylko wierzchowiec tu zostanie, na pewno zwróci uwagępierwszego przechodnia. Modliła się o to w duchu. A koń walczyłokazując paskudny charakter, którego dotąd nie podejrzewała. Parskał, rzucał łbem,wierzgał kopytami. Jakby wiedział,co czyni i celowo starał się zyskać na czasie. Nagle,w środku zmagań Nigel Anstrutherspotknął się, upadł, poczym uwalany błotem wstał przeklinając. Teraz stał sapiąc z wysiłku. tak cicho jak wtedy,gdy zdradziecko przekradałsię przez furtkę. Czynasłuchiwał? Czego nasłuchiwał? Może poruszyła się, a on to284usłyszał? Nie,to był inny odgłos. Z daleka dolatywał szybko zbliżającysię tętent kopyt galopującegodrogą konia. Ktokolwiek tak gnał, miniew pędzie to miejsce. Daj Boże, by nie minął zbytszybko;obyusłyszałjej krzyk! Bo musi go zawołać. Ale jeśli jej nie usłyszy i pogalopujedalej, a ona zdradzi swą kryjówkę, będzie zgubiona. Stłumiła jęk zagryzając wargę. - Ty, który dzisiaj umarłeś. teraz! Kopyta słychać byłocoraz bliżej. Cały czas Childe Haroldcofał sięi wierzgał, a zwietrzywszyinnego konia, zarżał głośno i przenikliwie. Jeździec zwolnił;był już blisko ścieżki. Skręciłwnią i wstrzymał konia. Teraz musi krzyknąć. Lecznim zebrała siły, jeździec zeskoczył z koniai wkroczył do ogródka. Przemówił głośnym, władczym głosem:- Co pan tu robi? i co się stało z wierzchowcem panny Vanderpoel? Znowuogarnęło jąuczucie, że się zapada w niezgłębioną ciemność. Chociaż chwyciła gałąź głogowego żywopłotu, by kłującekolce utrzymały ją na powierzchni. - To ty! -zawołał Nigel Anstruthers. -Ty!- powtórzył, poczymwybuchnąłśmiechem. - Gdzie ona jest? -spytałwściekle przybysz. -Lady Anstruthersjest przerażona. Szukamy jej od wielu godzin. Przed chwilą powiedziano mi, że ktoś ją widział w tych stronach. Gdziejest panna Vanderpoel,odpowiedz! To był silny, rozzłoszczony, ziemski głos. nic zmelodramatu. anize snu. Głos,który znała; jego dźwięk sprawił, że serceskoczyło Bettydo gardła;zaczęładrżeć ipoczuła krople potu na czole. Coś tutajmusiało być snem. Dzika, samotna jazda. żałobne bicie dzwonu. gdyż rozkazujący głos należałdo mężczyzny, dla którego bił dzwon. Nigel odzyskał już równowagę. Oczywiście, zdawałsobie sprawę,że znowu dał się wystrychnąć na dudka i znalazł sięwsytuacji nie dopozazdroszczenia. Ale nie zdarzyło się tomupo raz pierwszy wżyciui miał bogate doświadczenie, jak bezczelnościąwyłgać się od odpowiedzialności. - Mój kochany Mount Dunstanie -odparł z pełną tolerancji irytacją. -Właśnie tracę czasz powodu damskich histerii. Usłyszałażałobny dzwoni uciekła przekonana, że umarłeś, przy okazji straciwszy dlaciebie głowę. Wpadłem na nią przypadkiem, kiedy prawie zajeździłakonia na śmierć i oboje sięzwalili naziemię. Niech diabli wezmądamskie fanaberie! Nie mogę z nią dojść do ładu. Kiedy zostawiłem ją285. na chwilę samą, uciekła i gdzieś się ukryła. Alboczeka przyczajonaw pobliżu, albo powlokła się na torfowiska. Chciałbym,żeby któraśznowojorskich milionerektak zechciała stracićgłowę dla pańskiegopokornego sługi. - To wszystko kłamstwa - odparł Mount Dunstan. -Każde pańskiesłowo! Obrócił się gwałtownieusłyszawszy jakiś dźwięk iw świetle księżycadojrzał zbliżającą się postać, która wyglądała, jakby powstałaz grobu. Szybkimkrokiem podszedł do niej. Betty wciąż jeszcze zaciskała kurczowo szpicrutę. Twarzjej miała wyraz istoty ściganej, o dzikim spojrzeniu. Podtrzymał ją troskliwie i poczuł, jak zaciskapalce nawelwetowym rękawie kurtki. Samo dotknięcie sprawiło, że poczuła sięsilna i spokojna. - Tak, to kłamstwa, lordzie Mount Dunstan - wydyszała. -Powiedział, że "wyrówna zemnąrachunki". Że nie zdołamstąd uciec,a niktmnie nie usłyszy, gdy będę wołać opomoc. Ukrywałam się jakściganezwierzę - jej drżący głos załamałsię imocniej zacisnęła palce najegorękawie. - A więc pan żyje. żyje! - zawołała ze słodką gwałtownością. -Ale przecieżdzwon bił naprawdę! Kiedy ukrywałam się w ciemności, wzywałam pana. wzywałam tego, który umarł dzisiaj. abyobronił mnie! Mężczyzna zadrżał. - Żyłem ijak pani widzi, usłyszałem wezwanie i przybyłem - odparł schrypniętym głosem. ChwyciłBettyw ramiona i zaniósł do chaty. Policzkiem czuła cudowną szorstkość kurtki. Położył jąna wiązce siana i zwróciłsię dowyjścia. - Proszęsię stąd nieruszać-powiedział. -Wrócę tu. Jest panibezpieczna. Gdybybyło więcej światła, dostrzegłaby że szczękę wysunął niczym buldog, a w jego oczach czai się gniewny błysk budzącygrozę. Ale chociaż nic nie dostrzegła, przecież to wyczuła, a ostatnie godzinywyleczyły ją z łagodności. Nigel Anstruthers dyskretnie odczekawszyaż oboje znikną w chacie i czując, że byłbygłupcem, gdyby jak najszybciej nie opuściłmiejsca, w którympanuje tak ciężka atmosfera,zdążał w stronę dróżkii właśnieprzekraczał furtkę, kiedy usłyszał za sobą ciężkie kroki, a naramieniu poczuł twardy uścisk. 286- Pański koń pasie się tam, gdzie go pan zostawił, alepan siętamnie udaje -powiedział ktoś znacząco. - Pan pójdzie ze mną. Anstruthers próbował wmówićsobie,że niezbladł, a ten człowieknie popełni nicszalonego. - Nie bądź pan takimcholernym idiotą! -wrzasnął próbując sięwyrwać. Muskularną rękę najego ramieniu wsparła druga,która uchwyciłakołnierz Nigela. Potykającysięlord Anstruthers był wleczony przezagrestowe krzaki do wozowni. Betty słyszała odgłosy szturchańców,przemieszane z wrzaskami i przekleństwami. Childe Harold na chwilęprzestał pogryzać trawę, uniósł łeb ispojrzał na gwałtowne zachowanie dwóch mężczyzn, po czymparsknął lekko irozdął czerwone nozdrza. Był podekscytowany jak bojowy koń, któryzwietrzył bitwę i przelewanąkrew. Kiedy wreszcie Mount Dunstan dowlókł swego jeńca do wozowni,Anstruthers zwrócił kuniemu poczerwieniałą, upiornątwarz. - Jesteś ode mnie dwa razy silniejszy i dwa razymłodszy, szatańska bestio! -wychrypiał z pianąnaustach, dodającparęprzekleństw. - To ma znaczenie w kontaktach między mężczyzną a mężczyzną, nie między przestępcą a jego katem - odpalił MountDunstan. Ciężka szpicruta śmignęła w powietrzuprzecinając ubranie i bieliznę z taką siłą, jakby zamierzałaprzeciąćmięśnie i dojść do kości. - Na Boga! -wijąc się wrzasnął Nigel. -Nie rób tego więcej! Niechciędiabli! - wrzasnął, gdy odpowiedziało mu następne uderzenie. inastępne. Nie ma sensuopisywać dalszegociągu. Przezotwarte drzwi Bettysłyszała strasznedźwięki, którewiele razy przypominały wycie psa. Kiedy było już po wszystkim, jeden z mężczyzn z ubraniem pociętymna strzępy, wpodartej bieliźnie, leżał w kącieszopy jakzwiniętyrobak, szlochając iczkając zarazem. Drugibeztchui blady, ale dziwnieopanowany, stałnad nim. - Nie będzie pan dziś potrzebował konia, gdyż i tak go pan niedosiądzie - powiedział. -Założę musiodłopannyVanderpoel iwrócęz nią doStornham. Jeżeli uważa pan,że stłukłem gonaśmierć, mylisię pan. Wyliżesię pan z tego. Proszę tym niemniej zapamiętać,żejeślikiedykolwiek otworzy pan swoją paskudną gębę, by opowiadaćkłamstwadotyczące lady Anstruthers lubjej siostry, zrobięzpanem to287. samo, tym razem publicznie. na schodachwiodących do pańskiegoklubu. lecz jeszcze staranniej. Wkrótce potemwszedł do chaty, podszedł do leżącej Betty i stanąłpatrząc na nią. - Chybasłyszałam, jak pies wyje - powiedziała. -Tak, słyszała pani wycie psa -odparł. Nic więcej niepowiedział,a ona nie pytała. Wiedziała,co uczynił. Nastała długa, dziwna, pełnanapięciacisza. Księżycświeciłcorazjaśniej. Początkowo nie próbowała nawet wstać, lecz tylkoleżałaspokojnie i spoglądała na mężczyznę spod długich, wywiniętychrzęs,podczas gdy on zatonął wzrokiem w jej oczach. Trwało to dobrąchwilę, aż wreszcie Mount Dunstan odwrócił się pośpiesznie i westchnąwszy ciężko, podszedł do kominka. Nie mógł tego znieść; wjejoczach zdawał się odczytywać tęsknepytanie. DlaczegourodaBettytakdo niego przemawiała? Przecieżniebyła bałamutna. Może sama nie wiedziała, jakąjej wzrok miałsiłę. Czasami miał wrażenie, żepiękne kobiety zupełnie sobiez tego niezdawały sprawy. Nim ją powstrzymał, wstała, po czym oparła się odrzwi, całaskąpana w świetle księżyca. Obojebyli bladzi, ajej ogromneoczy nieopuszczały jego twarzy, takgo przyciągając, że niemógł siętemuoprzeć. - Proszę posłuchać! -wybuchnął nagle. -Pastor Penzance powiedział mi. ostrzegł mnie. że kiedyś nadejdzie chwila,która będziesilniejsza niż. niż wszystko w świecie, i ona nadeszła. Proszę pozwolić zawieźćsię dodomu. - Silniejsza niżco? -spytała powoli, blednąc jeszcze bardziej. Próbowałsię wyswobodzić zmocy ogarniającego go uczucia i walcząc z nim odparł gwałtownie:- Niż skrupuły, siła, nawet męski upóri uczciwa duma. -Czy jest pan dumny? - spytałaszeptem złamanymgłosem. -Jajuż nie. odkąd czekałam nażałobny dzwon. odkądusłyszałam, jakbije. Potem świat opustoszał. i niebyło już na nim ani uczciwej dumy,ani czego innego. Nic mi nie zostało. Byłam najpokorniejszą, złamanąistotą na ziemi. - Pani! -wyszeptał. -Proszę mi uwierzyć, że zaraz oszaleję. może tosięwłaśnie dzieje. Panibyła złamanaipokorna. paniświatbył pusty! Ponieważ. 288- Proszę na mnie popatrzeć, lordzie Mount Dunstan- powiedziałanajsłodszym głosem. - Proszę namnie popatrzeć. Chwycił jej wyciągnięte ręce iwejrzał w piękne, namiętne oczy. Nadeszła fala przypływui porwała ich naswym grzbiecie. Z gwałtownymszlochem przytulił ją dobijącego gwałtownieserca. Stali kołysząc się wobjęciach. Nad torfowiskami rozśpiewał sięwiatr. Na dworze w Stornhami na zamku BroadmorlandRześki wiatr wymiótł z nieba ciężkie chmury; młody księżyc popłynąłpo granatowym niebie. Nocnepowietrze byłokrystalicznie czyste. Na chwilę oderwali się od siebie. Patrzyliwskupieniu. Wszystko byłotak cudowniewielkie, że prawie czulitrwogę. - Zbyt długo walczyłem. Wyczerpałemsiłę i teraz drżę jak chłopiec. Nie tak zabiegał o względy umiłowanej kobiety Czerwony Godwyn. Wybacz mi - powiedział wreszcie MountDunstan. - Czy zdajesz sobie sprawę - wyszeptały śliczne wargi -że przezdługi, długi czas byłeś dla mnie nieuprzejmy? Był to typowoludzkiodruch,żenatychmiastogarnął ją ramieniemi zbliżając wargi do jej policzka odparł:- Nieuprzejmy! Nieuprzejmy! O niebiańska kobieca słodyczy takich słów. niebiańska słodyczy! - mówił cicho i namiętnie. -A przecież byłem tylko jednym z tych, których"spotyka sięprzy drogachnacałym świecie", zaniedbanym, wściekłym żebrakiem, który nie miałnawetprawa prosićciebie o kromkę suchegochleba. - Wszystko było nie tak. nie tak! - wyszeptała, aonodpowiedziałjejnajczulszymii najgorętszymi wyznaniami i prośbami, których takbardzopragnęła. Teraz słuchała,a łkanie jej tłumił cudownie szorstkiwelwet jego kurtki. Przezjakiś czas żadne znichnie pamiętało o skręconej kostce, bojeszcze inne uczucia poza strachem uśmierzają ból. 19 - Tajemnica dworu. 289.Należałobypochwalić Mount Dunstana,gdyż pierwszyto sobieprzypomniał. - Założę twoje siodło na konia Anstruthersaalbo na mojegowierzchowca i posadzę cięna nimdelikatnie. Jakieś dwie mile stądjestgospodarstwo. Tam zrobimyprzerwę, abyś coś wypiła i zjadła. Możenawet dobrze byci zrobiło, gdybyśgodzinę czydwie tamodpoczęła,a tymczasem posłałbym lady Anstruthers wiadomość. - Godzę się na wszystko, co radzisz - odparła. -Ale błagamcię,byś mnie bezzwłokizabrał do Rozalii. Muszęją zobaczyć. - Mam wrażenie, żeteż powinienem ją zobaczyć - powiedział. -Przecież gdybynie ona. niech ją Bóg błogosławi! - dodał po chwilimilczenia. Betty zdałasobie sprawę, że musiałozdarzyć sięcoś, co obudziłow nimwiele ciepłych uczućdla jej siostry. Ale dopiero kiedy już cośpodjadła na farmie i razem jechali do domu, usłyszała odMountDunstanadokładną relację. - Moje wyzdrowienie można uważać za istny cud- opowiadał. -Z pewnością było wtym coś dziwnego. Tyle wiem, choć tego niepojmuję. - Wychyliłsię idotknął jej ręki. -Jadę tu, u twego bokui wierzę, że to tysprowadziłaś mnie zpowrotem. - Próbowałam! Próbowałam! Z całej siły próbowałam. -Kiedy zobaczyłem się dzisiaj ztwoją siostrą, tak myślałem. Alenieod pierwszej chwili. Nie zachorowałem na tyfus jakgłosiłyplotki,ale tym niemniej byłem ciężko choryi zarówno lekarze, jak ipastor bylibardzo zaniepokojeni. Zbyt długo walczyłem, aż wreszcie poddałemsię,jak ci chorzybiedacy w sali balowej. Gdybym rzeczywiście miałtyfus, byłoby już po mnie. Wiedziałem, że takabyła opinialekarzyi zewstydem przyznaję, że ucieszyłemsię. Ale wczorajrano, kiedy właśniez chorobliwą radością i wielką ulgą myślałem o śmierci. cośdo mniedotarło. jakbywezwanie, bym dźwignął się. Obróciła się wsiodle i słuchała z rozwartymi wargami. - Nie pojmowałem, cosię ze mną dzieje, lecz czułem, że wracami zaczynam tęsknić za tobą. Stopniowo ogarnęło mniesilne poczucietwej bliskościi chociaż nie mogłemusłyszećgłosu, przecież wołałaśmnie. To nie mogło być prawdziwe. ale było. i dlatego nie pozwoliłem sobie na śmierć. -Wołałam ciebie! Klęczałam w kościele, błagająco wybaczenie,bo były to szalone modlitwy. Powtarzałamwciąż te same słowa raz290po raz. Wieśniacy też klęczeli. Przybiegli tłumnie do kościoła, rzucającswą robotę. Jesteś ichbohaterem, więc modlili się żarliwie. Spoglądał w zadumie. Życie nienauczyło go mistycyzmu tak jakpastora Penzance. i czuł się zakłopotany tajemnicą. -Zostałem przeciągnięty na tę stronę. Po południu zasnąłemi spałem zdrowo aż do rana. Kiedy się obudziłem, zdałem sobiesprawę, że jestem zdrowy. Lekarze nie mogli się nadziwić, kiedy donich przemówiłem. Wkrótcepotem zmarł stary doktorFenwick, a kiedyo tym usłyszałem, kazałem bić w dzwony. Dźwięk dotarł na farmęWeavera, a skoro wszyscy wpodnieceniu oczekiwali mej śmierci, wytłumaczyli to sobie poswojemu i posłali do Stomham chłopaka z wieścią. Moja najdroższa! - zawołał. Pochyliła głowę i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. - A przecież mogło się to nie zdarzyć! -zadrżała. -Nie mogęznieść tej myśli. że przecież mogło się to niezdarzyć! - Zatrzymajna chwilę konia - powiedział wstrzymując własnego,po czym ze ściśniętym gardłem i rozpalonymi oczami przytulił ją próbując uspokoić. -Zapomnisz o tym - zauważył. - To nic takiego- odparta wracając do równowagi. -Tylkoprzypomniały mi sięowe strasznegodziny. Opowiedz, co było dalej. - Nie mieliśmy pojęcia, co się stało, póki nie przybył posłaniecz Dole zkondolencjami. Dopiero wówczas pojęliśmy,cosię zdarzyłoi wtedy ogarnęło mnie cośnakształt gorączki. Musiałem natychmiastciebiezobaczyć i chociaż doktorzy odradzali ten krok, nie ośmielili sięmnie powstrzymać. Jeszcze dzień wcześniej nigdy by nieprzypuszczali, żena własnych nogach wyjdęz pokoju. Wzywałaś mniei chociaż sobie z tego nie zdawałem sprawy, duszą iciałem odpowiadałemna twe wezwanie. Pastor wiedział, że choć to szaleństwo,przecieżmusiałem jechać. Kiedy jechałem przez Stornham, niejedna kobietana mój widok wrzasnęła,jakby zobaczyłaupiora. Niezdołam wymazaćzpamięci twarzy twejsiostry. Sama ci opowie, co sobie wtedy powiedzieliśmy. Wypadłem z dworu wStornham na pół szalony mając wpamięci to, co mi powiedziała w pierwszej chwili, kiedy jeszcze nad sobąniepanowała. Lady Anstrutherscałą noc nie kładła się spać, tylko chodziłaz jednego pokoju do drugiego. Wreszcie pojawili się o świcie, jadąc291. razem aleją. Jeden zogrodniczków, który właśnie szedł przez parkw pobliżu domu, rzuciwszyokiem na jeźdźców popędził trawnikiem,przeciął dziedziniec i wpadł dopokojów służby. Wiadomości w jednejchwili rozeszłysię podomu iRozalia jak pocisk wypadła na schody,kiedy właśnie wstrzymali konie. Próbowała coś powiedzieć,lecz niemogła. Mount Dunstanostrożnie zdjął Betty z siodła. - Childe Harold upadł iskręciłam nogęw kostce - powiedziałaBettystarającsięzachować spokój. -Wiedziałam, żeon cięznajdzie! - odparła Rozaliasłabym głosem. -Wiedziałam, że jąpan znajdzie! - dodała patrząc nańzoddaniem. Byłaby pełna obawy o to, co zdradziła w pierwszych słowach szalonej rozmowy, jaką odbyli wczoraj, gdyby niejeden rzut oka naich. twarze. Wiedziała, że jakimścudemgłęboka przepaść została przekroczona. Jak to sięstało, niemiało dla niej najmniejszego znaczenia. Przytuliła się doBetty. Po dłuższej chwili pełnegoszacunkuwyczekiwania wystąpił Jennings irzekł przyciszonym głosem:- Proszę jaśnie pani, mało kto spał dziś we wsi. Obiecałem, żedam im znać,za pani pozwoleniem. Jeśli podniosę flagę. bo oni wciążtego wyglądają,więc się od razu dowiedzą. - Wciągaj flagę,Jennings - odparła lady Anstruthers. -i to zaraz. Kiedypłótno zatrzepotałonawieży w porannym wietrze, wiejskiedzieciaki rozbiegły się z wrzaskiem,kobiety i mężczyźni pojawili sięw progudomów, akilku nawetrzuciłoczapki w górę. Zaś czekającyod wielu godzin stary Doby i pani Welden, uchwycili się za ręcei zaczęlipłakać. Skandal, jaki zdarzyłsię na zamku Broadmorlandczterdzieści lattemu, uczyniwszy sporo szumu podczas jednego sezonu, dawno pogrzebała lawina nowszych wypadków. Tylko jeden człowieko nim niezapomniał, a był nim diuk Broadmorland. Tylkow jegopamięci tamtozdarzenie pozostało wciążohydnie świeże. Był wówczas jeszcze młodym i bardzo zakochanym człowiekiem. Przez wielemiesięcymyślałnawet, że cała ta sprawa skończy się jego śmiercią, chociażodznaczałsię raczej silną budową ciała i absolutnym zdrowiem. Był miłym, serdecznym młodzieńcem,którywiódł nieskazitelne życie. Nieuważanogo jednak za specjalnie błyskotliwego. Nie bardzo potrafiłwyrazić swójsąd o tym, co przystoi człowiekowi jego rangi. Kiedy już zdał sobie292sprawę, żenieumrzez upokorzenia ihańby, myślał,że zostanieuznany za łatwowiernego głupca, a niekiedy był bliski szaleństwa. Nękały gowspomnieniauroczej Edyty (tak brzmiało imię jego żony),jej śmiechu i codziennych dziewczęcychmodlitw. Uważałswoją żonęza anioła. A tymczasem. cały czas. Ale wszystko mija. Odtamtego incydentunajczęściej mieszkał nazamkuBroadmorland. Mówiono, że stał się bardzo religijny, co nie byłoprawdą. Po prostu doszedł downiosku, że religia dobrze robi większości ludzi, w związku z czym zwracał baczną uwagę na swekościołyiszkoły orazbył niezwyklerygorystyczny przydoborze wikariuszy. Dźwigał już siedemdziesiątkęna karku i starzałsię wsposób bardzo despotyczny i wyniosły. Zrobił,comógł, by zapomnieć ożonie,która zresztąwkrótce zmarła wAustralii,nie mogąc znieść doli fałszywejżony wikarego. Jej śmierć zupełnie do niegonie dotarła. Czasamiwidział we śnie, jak żona modli się na głos klęcząc przyłóżku; budziłsięwówczas i płakał. Bez litości tępiłwszelką niemoralność czynawet lekkomyślność u swych poddanych. Nieprzyjmował do wiadomości żadnych okoliczności łagodzących; z zasady nie godził się naoczyszczenie kogokolwiek z zarzucanych muwin. Do wściekłości doprowadzałygo flirtujące mężatkii świat uznał, że diukpowoli popadaw monomanię. Nigel Anstruthers spotkał go raz czy dwarazy; z początku niezmiernie go ta postać bawiła, i to do tego stopnia, żechytrze prowokował diuka do głoszenia poglądów. Jednak zasłyszawszy o nimto i owoBroadmorlandniezbyt byłzachwycony znajomością, mimo uprzejmości jakimi Anstruthers godarzył i przekonania, że w pełni podziela jegostanowisko. Kiedy zmarł stary pastor z Broadmorland, miejsce to zająłFfolliott. SirNigel,kiedy tylko wiadomość ta do niego dotarła, natychmiast pojął, jak poręczne narzędzie ma pod ręką, jeśli tylko okoliczności będą wymagałyjego użycia. Tu jednakże całkiem się pomylił. Mniej więcejw owej chwili, kiedy nawieży dworu w Stornhampowiała flaga, opuszczoną drogą przejeżdżał wóz. Zatrzymał goidącytamtędy włóczęga. Przynajmniej tak go ocenił woźnica, gdyżubraniemężczyzny było w strzępach. W związku z tym zbył wędrowca grubiańskim chrząknięciem,lecz w chwilę potem aż podskoczył, gdyżzauważył, że mężczyzna miał na sobie podarty i ubłocony strój dojazdy konnej i choć wyglądał okropnie, przecież zwrócił się do niegowładczymtonem jak dżentelmen donajemnika. 293.- Jakdalekostąd do Medham? - spytał. -Blisko cztery mile, proszę jaśnie pana -odparł. - Wiozętamziemniaki na jarmark. -Chcę się tam dostać. Miałem wypadek. Koń misię wystraszył,kiedy mu wzleciał bażant przed nosem. Zrzucił mnie w żywopłoti uciekł. Jestem w takimstanie, żemuszę dostać się do miasta,byodwiedzićlekarza. Możecie mnie podwieźć? - Tak, proszępana, jasne - odparł furmanrobiąc miejsce oboksiebie. -Strasznie pan poraniony- zauważył ze współczuciem, kiedypasażer krzywiąc się i przeklinając wspiął się na kozioł. - Raczej tak- odparł. -Ale kości sącałe. - Trzeba by zabandażować tęranę napoliczku i szyi, proszępana. -Wylądowałem w głogu - wyjaśniłkrótko. Najwyraźniejnie życzyłsobie żadnego współczucia. Prawdę mówiąc woźnica wkrótce doszedł do wniosku, że wiezie wyjątkowo nieprzyjemnego typa, bez względu na to, czy byłon dżentelmenem, czynie. Trzęsący się wózek bez wątpienia nie byłnajwygodniejszymmiejscem dla poranionego i wyczerpanego człowieka. Sir Nigel siedziałzaciskając zęby i próbując jakoś zachować równowagę. Corazbardziej bladł, a na twarzy pojawił mu się wyraz, który wręcz wystraszył furmana. Toteż bardzo był zadowolony, kiedy zostawiłswegopasażera w gospodzie. Czuł,że uczciwiezarobił wręczone przezpodróżnego pół suwerena. Cztery dni przeleżał Anstruthersw gospodzie. Widywał gotylkoczłowiek, któryzanosił mu jedzenie. Nie wezwałdoktora, gdyż wcalenie pragnąłgo widzieć. Natomiast posłał po lekarstwa, jakie byłypotrzebne zrzuconemu przez konia jeźdźcowi. Niczego bliżej nie wyjaśnił poza mruknięciem, że mężczyzna jest idiotą, jeśli rusza sięgdziekolwiek na nerwowym wierzchowcu, wymagającym ostrego nadzoru. Cokolwiek się stało, sam jest sobie winien. Całymi godzinami wpatrywał sięw bielone belkistropu lub teżw błękitne róże natapecie. Nie były to miłegodziny i niewarto nadnimi się rozwodzić. Zresztą nawet nie ból fizyczny byłnajgorszy. Nasamą myśl otysiącu innych spraw,pienił się imamrotał szalone słowa. Lecz kiedy myślał o diuku, czuł, iż nie jesttojeszcze koniec gry. Pókiczłowiek ma wręku takąbroń, nawet jeśli nie ocalisiebie,zawszezdoła przy jej pomocy zapłacić zaswoje, a może nawet wyrównać294rachunki z nieprzyjaciółmi. Zanurzycały klan Vanderpoelów wtakimbagnie,że nigdy się nie oczyszczą, choćby zdołaliprzy pomocyswychpieniędzy wyjść ztego cało. Dopilnuje tego, a potem wyjedzie do Indii,PołudniowejAfryki, Australii, czy gdzie indziej. Jednak najbardziej gonękało wspomnienie Betty Vanderpoel. Rankiempiątego dniadiuk Broadmorland otrzymałlist, który odczytał z niepokojem i ciekawością. Jakiś Nigel Anstruthers, któregopodobno znał, przebywał w sąsiedztwie i pragnął się z nim widziećwsprawach parafialnych. Nie było tojasne postawienie sprawy, podobniejak niejasnebyło wspomnienie owegomężczyzny. Jeśli dobrzepamiętał, spotkał go na dworze gdzieś w hrabstwieSomerset i dowiedział się wówczas, iż jest toznajomy najstarszegosyna pana domu,człowieka nie cieszącego się najlepszą reputacją, i cóż taki typ ma dopowiedzenia na temat spraw parafialnych? Diuk chwilę się zastanawiał, po czym rygorystyczne sumienie kazało mujednak wyznaczyćowemu człowiekowi półgodzinne posłuchanie. Wygląd intruza wstrząsnął diukiem. Przedewszystkim gość byłwtakim stanie zdrowia, że powinien jeszczetrochęczasu spędzićw łóżku. Najwyraźniej trzymałsię na nogach tylko wysiłkiemwoli. Wielokrotnienogi siępodnimuginały. Ostatni razdiuk widziałgo roktemu w hrabstwie Somerset, leczgość postarzał się bardziej niż o rok. Policzeki szyjęNigela znaczyła paskudna szrama, która doprawdy niedodawałamu urody. Nie wzbudził też nadmiernego zachwytu wswym gospodarzu; prawdęmówiąc raczej go odpychałnienormalnym zachowaniem, któreusiłował pokryć grzecznymi manierami. GdyAnstrutherszajął krzesło,diuk zasiadł lustrując go lodowatymi oczyma osadzonymi głęboko poobu stronach ogromnego nosa i ocienionymi krzaczastymi, białymibrwiami. Nigel Anstruthers zdawał sobie sprawę, żeniełatwo przyjdziezacząćrozmowęze starym głupcem. - Obawiam się, żejest pan chory - zaczął diuk uprzejmie i wyniośle. -Mężczyzna zawszeczujesiętrochęnieswojo,kiedymusi przyznać,że pozwolił koniowi zrzucić sięw krzaki. Była to zresztą mojawina. Zupełnie zapomniałem, że dosiadam znarowionej bestii, a właśnierozmyślałem nadwyjątkowo bolesną i pochłaniającą mnie sprawą. Doznałemzadrapań i potłuczeń, lecz to wszystko. - A co powiedziałdoktor? 295.- Że miałem szczęście nieskręciwszy karku. -Możedobrze panuzrobi szklaneczka wina - dodał diuk dotykając dzwonka. - Niewydajesię, by stać pana byłona jakikolwiekwysiłek. Nigel Anstruthers byłwyczerpany. Zmuszał się do myślenia i wielokrotnieprzyłapywał się na tym,że zapominał,o czym chciałmówić. Oblewałsię na przemian żarem i chłodem i widział,że ręcemu drżą,kiedy mówi. Ale miał desperacką nadzieję, że w tymwypadku okazywanie zdenerwowania wyjdzie mu na dobre. - Rzeczywiście nie stać mnie na żaden wysiłek- zaczął powoli -Lecz mężczyzna nie może leżeć w łóżku, kiedy pewnesprawy pozostają nie załatwione. mężczyzna niemoże. Diuk wyprostował się zaskoczonyi zaciekawiony. Czyten człowiekzwariował? Nawet na to wyglądał, kiedy jegozdziczała twarz oblewałasiępotem iprzybierała niesamowitywyraz. - Przybyłemdo pana, gdyż jest pan jedynymczłowiekiem, który złatwością zrozumie pewną sprawę, od latprzezemnie ukrywaną. Diuk poczułnarastającą irytację. Niech licho weźmie durnia! Cóżonsobie wyobraża przybierając poufały ton w rozmowie z człowiekiem,którego nic nieobchodząjego problemy? - Pan wybaczy - odparł wyciągającwładczymgestemrękę. -Czyzamierza pan uczynić tu jakieś wyznanie? Niezbyt mi się topodoba. Proszę zrozumieć, osobistezwierzenianie mają nic wspólnegozesprawami parafii. - To akurat ma - Nigel Anstruthers zdałsobiesprawę, że nieprzedstawia kwestii takgładko, jak by należało, ale zapomniał, cosobieumyślił. -Jest to w tymsamym stopniu sprawaparafialna -dodałtracąc zupełniegłowę i jąkając się - cosprawa pańskiejżony. Czerwonyzgniewu diukporwał się na równe nogijak młodzieniec. - Jak pan śmie! -wrzasnął. -Bezczelny łajdak! Wdarł się pan tutaji ośmielił. - Potrząsnął zaciśniętą pięścią. Nigel Anstruthers stanąłna trzęsących się nogach. Chętnie też bywrzasnął, ale nie mógł,choćpróbował. Usłyszał swój własny łamiącysięgłos. - Tak, śmiem to uczynić! Ja..pańska. moja własna. moja. Chyląc się i potykając zatoczył się w stronę krzesła, które przedchwiląopuścił i runął. Starydiukspoglądał zdumiony i wściekły. Coten człowiek wyprawia? Czy robi miny do niego? Czyto lunatyk? Lecz296poczucie odrazy zmieniło sięw przerażenie, kiedy jegogość skręcanykonwulsjami, z poczerwieniałą i wykrzywioną twarzą, zsunął się bezradnie napodłogę i tak pozostał. Panu Vanderpoelowi w jego podróży doAnglii towarzyszyłażona. Owa dama o pogodnej twarzy, która, jak wiedziano, jedziedo córki,stanowiła tematwielurozmów, ukradkowychspojrzeń i zazdrosnychuwag. Spacerowała po pokładzie wsparta oramię męża lub też odpoczywała na leżakuotulona w cudowne futra. Stopniowo wostatnichmiesiącach dowiedziała się wieluszczegółów dotyczącychmałżeństwastarszejcórki. Były to bolesne prawdy, lecz usłyszała je w takzłagodzonej wersji, że zdołała to znieść, szczególnie że jednak Rozalianie zapomniała ich,nieprzestała ich kochać ani tęsknić za domem. - Całe nasze życie pragnąłem,Anno, chronićcię przed sprawami,którymi nie należy obciążaćkobiet - mówił jej mąż. -Obiecałemtosobie jeszcze kiedy byłaś dziewczyną. Wiem, że zdołałabyś znieśćprawdę, gdybym potrzebował twego wsparcia,leczzawsze byłaśogromniewrażliwa, podobnie jak Rozalia, a pragnąłem byś nie cierpiała, kiedynie miałoto sensu. Anstruthers okazał się łajdakiem,a dziewczęta wszelkich narodów już dawniej poślubiały szubrawców. Gdy będzieszmiała Rozalię z powrotem w domu iprzekonaszsię, żenic jej nie grozi, możecie sobie wszystkodokładnieopowiedzieć. Dotej chwili niebędziemysięwdawać w szczegóły. Wiem,że mi ufasz;obiecuję, iż lada dzień uściskasz Rozalię. Być możetrzeba będziepowalczyć, ale w kraju tak praworządnym jak Anglia może to sięskończyć tylko w jeden sposób. Anstruthersa nie nazwałbym w ogóleAnglikiem. Takich mężczyzn częściej spotyka się w paru innychmiejscach. - Tu jego przystojna, przebiegła, stara twarz rozjaśniła sięuśmiechem. -Moja śliczna Betty oszczędziła nam masę kłopotuwykonując swój stary plan odnalezienia siostry - zakończył. 297Rozdział XLIXSprawy pierwotne. Jeszcze nim wylądowali, podjęli decyzję, że pani Vanderpoel zamieszka wwygodnym londyńskim hotelu, po czym jej mąż pojedziesamdo Stornham. Jeśli tylko sir Nigel da się przekonać logicznym argumentom, Rozalia, jej dzieckoi Betty natychmiastprzyjadądo Londynu. - Zresztą jeślilogikado niego nie dotrze - dodałpan Vanderpoelz chłodnym spokojem-Też przyjadą do Londynu, mojakochana. Jego żonazarzuciła mu ręce naszyję i ucałowała, gdyż wiedziała,że tak właśnie będzie. Zawsze go ogromniepodziwiała. Lecz kiedyna pokładzie zjawił się pilot i w ogólnym rozgwarzei bałaganie zaczęto rozdawać pocztę,pośród wielu listów i telegramówotrzymał pan Vanderpoel jeden, który sprawił, że dłuższą chwilędumałtrwając w bezruchu. do tego stopnia, że współpasażerowie zaczęlisię trącać łokciami i szeptać. Przeczytał ów list dwu lub trzykrotnie, poczym go złożył, wsunął do koperty i zpoważną twarzą udał się dosalonu żony. - Reuben! -zawołałarzuciwszynaniego okiem. -Czy dostałeśjakieśzłe wieści? Och,nie! Podszedł i usiadł obokniej ujmując jej rękę. - Nie obawiaj się, kochanaAnno - powiedział. -Właśnie przypomniał mi się biblijny wers o tym,że zemstanie należydo człowieka. Nigela Anstruthersa tknąłatakparaliżu i to nie pierwszy. Nawetjeślipoleży parę miesięcy rozmyślająco zemście, nie zdoła jej dokonać. Jest skończony. Jadąc pośpiesznympociągiem, oglądał krajobrazoczyma Betty,mimoże lato już minęło. Ach,ta jego wspaniała Betty! Serce biło mumocno namyśl, że ladachwila zobaczy jąi uściska. Nareszcie będziebezpieczna. Zadrżał na myśl o losie jedynego mężczyzny, który jąusiłował skrzywdzić. Pociąg zgłośnymsapaniemzwalniał biegu, po czym zatrzymał sięna małej, wiejskiej stacyjce. Pan Vanderpoeldostrzegł, że przed stacjąoczekiwał powóz,a stangret w długim płaszczu pilnie wypatrywał,w którymoknie dostrzeże gościa. Dwóch lub trzech wieśniakówrównież spoglądało z ciekawością. W końcu pociągiem tym przyjeżdżałzLondynu ojciec panny Vanderpoel. Zawiadowca ruszył, byotworzyćdrzwiczki wagonu, ai stangret pospieszył w tymkierunku,lecz wysokaśliczna panna w szarej sukni była na peronie, nim jeszczepan Vanderpoel zdążył wysiąść z pociągu. Zdawała się nie widzieć nikogo298poza nim, chyba nawet zapomniała o obecności rosłego mężczyzny,który jejtowarzyszył. Kiedy Reuben Vanderpoelobjął Betty, ta zarzuciłamuramiona naszyjęi ucałowała go z całej siły. - Moja cudowna Betty! Moja,śliczna dziewczynka! - wysapał. -Tato! Tato! - zawołała ize wzruszenia ucałowałajego szerokąpierś okrytą płaszczem. Wiedział, kim jest jej towarzysz, zanimodwróciła się, by goprzedstawić. - To lordMount Dunstan, tato - powiedziała. -Odkąd przywieziono Nigeladodomu, bardzo nam pomaga. ReubenVanderpoel spojrzał głębokow oczy mężczyźnie, uścisnąłmu serdecznie prawicę,po czym powiedział sobie w duchu:- Tak,jest przy nim bezpieczna. Można mu zaufać. W kilka dni potem pani Vanderpoel równieżjechała pociągiem doStornham, lecznic po drodze nie widziała,gdyż siedząc wobłożonympoduszkami kąciku przedziału cały czas odmawiaładziękczynne modlitwy. Jej żarliwe prośby wkońcu zostały wysłuchane; mogła nareszciezobaczyć Rozalię icokolwiek się potem zdarzy, nigdyjuż, przenigdysię z nią nie rozstawać. Prosiła teżBoga o wybaczenie, gdyżniepotrafiłasię zdobyć na żal, kiedymyślałao chorobie zięcia. Zresztą,gdyby go nawet żałowała, to nie mogła sięzdobyć na życzenie mupowrotudozdrowia. Wyznała to swemumężowize łzami wniewinnychoczach, lecz on tylko pogładził jej policzek. - Moja kochana - powiedział - gdyby wściekły tygrys biegałnawolności, krzywdząc porządnych ludzi albo i nieporządnych. nie czułabyś sięw obowiązku, by go żałować, gdybyatakując ich nadziałsięna żelazny płot. Niemiej do siebieo to żalu. Ustalono, że jej pierwsze spotkanie z Rozaliąodbędzie siębezświadków. - Tak dawno się nie widziałyście - powiedziała Betty,kiedy natychmiast po przyjeździewiodła matkę do salonu, gdzie czekała pobladłazewzruszenia Rozalia. Wreszcie drzwisię otwarły i matkazcórkąpadłysobie w ramiona. Pan Vanderpoel wiele rozmawiał z lordem Mount Dunstanem. - Taksię zastanawiam -powiedziałw trakciejednejz dyskusji299. panVanderpoel - czymój świat pociąga pana w tym samym stopniu,co pańskiświat mnie. Oczywiście z pańskiego punktuwidzeniawydajesię towręcz nieprawdopodobne, ale może obmyślanie finansowychplanów wyrabia wyobraźnię. Wiele też razem spacerowali po okolicy. A kiedy na dworze w Mount Dunstan skończyła się epidemia, a tylko kilku rekonwalescentówbłąkało się jeszcze powielkiejsali balowej, razem też przechadzali siępo majątku. Jego opuszczone piękno głęboko przemawiało do panaVanderpoela i sprawiało mu wiele radości. LeczMount Dunstan uparcie je ignorował i wolał spoglądać na rzeczy mniej przyjemne. - Musi panzobaczyćnajgorsze -mówił. -Musi pan zrozumieć,że nie mogę przybraćdobrejminy dozłej gry, bo niemamnic dozaofiarowania, bonie mam nic. Gdybynie wszechmocne uczucie, które ogarnęło go z taką siłą,odrazą napełniałybygo te dni, kiedy uparcie i dumnie ukazywał swojeogołocone ziemie. Leczgodziny spędzonez Betty pozwoliły mu pojąć,żenie duma i upór są najważniejsze, amożnanawet o nich zapomnieć w pewnychokolicznościach. Za wiele się zdarzyło, by zostałachoćodrobina miejsca na marności tego świata. W jego oczach, takjak i woczach Betty, pojawił się niezwykły ognik, który wszystkichwzruszał. Adziało się toniezależnie od tego, czyprzebywali razem,czy zdala odsiebie. Pan Vanderpoel poznał pastoraPenzance i ogromniego polubił. Wiele godzin spędzalirazem, prowadzącinteresujące rozmowy. Pewnego dniaspoglądali za dwiema wysokimi sylwetkami, spacerującymi po bezlistnej alei w jasnyzimowy dzień. Wówczaspastorpowiedziałz zadumanym uśmiechem. - Jest wświecie ogromna pierwotna siła, która czasami. choćniezbyt często. objawia sięw dwojgu ludziach. Lecz kiedy już zaistnieje,lepiejnie stawać jej na drodze, bo możnaichzaszczuć naśmierć,ltowłaśnie omal nie zdarzyło się tym dwojgu. Gdyby byliwędrownymidruciarzami, poszliby dalej razem, nie przejmując się ubóstwem. Tak -dodał po chwili. - Będzie żyłai wypełni życie mężczyznycudownym szczęściem. urodzą się im wspaniałe dzieci, a pośródnich będą i tacy, którzy pociągnądalej historię. Przez jakiśczas NigelAnstruthersleżałw swoim pokoju otoczonywszelką opieką iluksusem,jakietylko mogły mu zapewnić nieograniczone pieniądze i wiedza medyczna. Większość czasu był nieprzytomny,niekiedy jednak pielęgniarki ilekarze dostrzegali w jego zapadniętychoczach złość iwidzieli,że próbuje coś wykrztusić. Lecz nigdy tegoniezdołał dokonać, gdyż któregoś dnia, właśniegdy znów próbował cośpowiedzieć, nadszedł następny atak, po którymwkrótce zmarł. ^-Rodzina Vanderpoelów. 5Brak zrozumienia . 8Młoda Lady Anstruthers . 11Pomyłka listonosza . 20Po obu stronach Atlantyku . 28Niesprawiedliwydar losu. ,^ .. 34Na pokładzie s/s Meridiany . 39Pasażer drugiej klasy . 42Lady Jane Grey . 48Czy zastałamLady Anstruthers? 51Myślałam, żewszyscy o mnie zapomnieli . 54Ughtred . 58Jedna znowojorskichsukni . 64W ogrodach . 69Mount Dunstan . 73Szczególne wydarzenie . 82Firma prawnicza Towlinson Sheppard . 97Piętnasty hrabia Mount Dunstan . 104Wiosna naBond Street . 109Co sięzmieniło w Stornham? 111Stary ogrodnik. 114Jedenz listów pana Vanderpoela. 118Na scenę wkracza G. Selden . 121Zmiany wStornham. 125W dzisiejszych czasach żenimy sięznimi, mój chłopcze! 132Jak cudownie być Tobą! 137Samo życie . 139SpisrozdziałówNowepodejście . Wątek G. Seldena . Powrót . Spacer. Wielki bal . Dla Lady Jane. CzerwonyGodwyn . Przypływ . Przy drodze . Zamknięte korytarze . Na bagnach . Nie przeciągaj struny . Tyfus . W sali balowej. Szansa. Pod drzwiami . Żałobny dzwon . Nasłuchiwanie. Nie mam nic po nim napamiątkę. Dogodnachwila . Na dworze w Stornham i na zamku BroadmorlandSprawy pierwotne . Sprzedaż książek Wydawnictwa NOVUS ORBIS prowadziINTERNOYATORWarszawa, ul. Postępu 2,tel. /fax 43-04-20.