Maria Józefacka to conajpiękniejsze Powieść dla młodzieży. Okładka, karta tytułowailustracjeZOFIA KOPEL SZULC Rozdzialpierwszy RedaktorHALINA SZAL Red 'klor technicznyMAREK ŁOŚ ^^ ISBN 83-222-0078-1 Copyrighl by WydawnictwoLiibtlsltie 1977 Wnlawniciwo Lubelskie Lublin 1983 Wydanie 11. Nakład50000+150 ey. Ark. .!. l. :.7?. \rk. druk. l.1.75. Oddano do składania l(rudniaIfKI r . podpinanodo druku Myc/mu IW r. Unik iikrńc/onn i\ -nc/niliW) r (cna /l 52. Lubelskie Zakłady Graficzne im. PKWN. Lublin, ul. Unicka 4. Żarn. nr 2449/81. R-2 Po tamtej stroniejeziora huknął strzał. Potem drugi. Trzeci. Następne. Przez chwilę czujnie nadsłuchiwał. Zsunął się z drzewa, na którymsiedział wygodnie rozparty w rozwidleniu gałęzi. Widok stądbył na całejezioro. Brzegsię w tym miejscu podnosił, porastał go las dochodzącyniemal do samej wody. Krępe, niewysokie sosny o rosochatych konarach. Igliwieich ciemne,jedwabiste połyskiwało wilgocią. Twardy grunt rychłoustępował miejsca terenom podmokłym. Zbitymgąszczem splatały się tuszare graby, zielonawe olchy, dołemszła kotłowanina burych, odartych zliści zarośli, ostrężyn, kostropatych wiechci zeschniętych traw, niekiedydzika róża błysnęła z daleka czerwienią owoców. Teraz już na dobre rozchybotało się pod stopami. Obuwie zagłębiałosięw miękkie,sprężyste podłoże. Niekiedy z cmoknięciem otwierało się grzęzawisko, czasem przeskakiwałponad smugą wody z kępy na kępę, wypatrując gdzie suszej. Roztrącałwikliny, chaszcze, jakiezastępowały mu drogę, uchylał sięprzed smagnięciem gałęzi, przedzierał się przezplątaninę wybujałych zielsk,czepiały się odzieży jakieś nie do nazwanianasiona, perkate, kolczastegałki, kłębki zmechaconego puchu, kawałki zrudziałych badyli. i Znów strzał. Niemalnad samą głową szum skrzydeł, krzyk ptactwa. Śpieszył się. Las i późniejsze zagaję pozostały w tyle. Jużtylkogdzieniegdzie położyły się kępy zarośli, tu. i ówdzie sterczały wybujałe,cienkie brzózki, z których skapywały żółtejak wosk liście. Zatrzymała gościana szuwarów. Otoczył sypki, płochliwy szelest. Zagwizdał. Cicho, ostrzegawczo. Nadsłuchiwał. Gdzieś w pobliżu zapluskała woda, zaszeleściło. Ktoś brnął przezszuwary milczkiem, chybko parł naprzód. Chłopak wszedł w wodę niemal po kolana. Kity trzcin rozchyliły sięraptownie, ukazał się kudłaty, bury pies. W pysku niósł kaczkę. Odebrał od psazdobycz, wrzucił do parcianegoworka, jaki niósł naramieniu. Za ścianątrzcin posłyszeli zbliżające się głosy. Przytaili się obajw zmowie, ciszkiem. Brunatna,caław szramach i zadrapaniach rękaoparłasię na łbiezwierzęcia. Tutaj spadły odezwał sięktoś niewidoczny całkiem blisko. Nie widać burknął drugi. Szkoda czasu. Przecież na własneoczy widziałem. To właź i szukaj zniecierpliwił się tamten. Chlupot. Pies drgnął, zjeżyła mu się sierść na grzbiecie. Opalona dłońzacisnęła się na jego pysku, przezornie tłumiąc warknięcie. Nadsłuchiwali,gotowi w każdej chwili czmychnąć. I tak byli u siebie. Kto by ichzłapał! Szukaj wiatru w polu. Grząsko odezwał się ktoś niepewnie. Odpowiedziało mu niezrozumiałe mruknięcie. Wiosła naparły na wodę,plusk zaczął się powoli oddalać. Chłopakspojrzałna niebo. Koloru Worka, nisko nawisłe nad ziemią,ciężkieod nadciągającej słoty. Nocka też jużniedaleko. Zdecydował, żeczas wracać. Pies jeszcze buszował w szuwarach. Gwizdnął na niego izarzuciwszy parciankę na ramię ruszył z powrotem. Kiedy dotarłdo sosen, obejrzał się na jezioro. Nibyznał je na pamięć, anapatrzyćsięnie mógł. Jakby w nimzatajone było czarne światłopołyskiwało smolistą, gładką, nieprzejrzaną tonią. Pasmotrzcin srebrniejące, kiedysię z wiatrem odchylało, matowe i znów połyskliwe. Torfowiska szarozielone, na którychwypukłe odznaczały się kępy riakrapiane jesiennym złotem, rudzizną, brunatnym, aksamitnym nalotem. W poprzek jeziora zdążała łódka, znacząc dwie rozbiegające sięzmarszczki na gładziźnie wody. Wieś tambyła, dokąd płynęli myśliwi. Drewniany pomost świecił z daleka świeżym drewnem, dalej parking, parękopiastych, nastroszonych chałupi klocki wyciągniętychw sznur, nowych,murowanych domów, wznoszonych snadź z myślą o turystach. Chłopak rzucił parciany worek, zbiegł do wody, abyobmyć oblepionebłotem gumowce. Posłyszał warknięcie psa. Odwróciłsię. Jakiś obcy stał pośród sosenek i niezdarnie oganiał się kijem. Pies atakował w milczeniu, ślepia płonęłyczerwonym światłem, wyszczerzone kły nie wróżyły nic dobrego. Zostaw! Nawykły słuchać tego głosu pies natychmiast przylgnął do ziemi. Obcyrezygnowałoporniej, ze złością zamachnął się na zwierzę. Chłopakwyszarpnął mu kij zręki, odrzucił na bok. Tylko spokojnie. Czegosię wtrącasz? schyliłsię znowu pokij,ale tamtenprzydeptał go butem; był znacznie szybszy od obcego. Nie pozwolębić mojego psa. Rzucił się na mnie. To dziwne,bo on nigdypierwszy nie zaczepia. W pobliżu leżał worek. Rozwiązany. Ach, tak! Więcpies po prostubronił własności. A jakim prawem tamten wtyka nos w cudze sprawy. Czego węszysz? To byłprawie rówieśnik. Może nieco młodszy, ale za to bardziejwyrośnięty. Na witaminkach chowany,miastowy laluś. Teportki pewniezagraniczne; jakto ogląda rozdarcie, nawłasnej skórze mniej by mu chybazależało. Rabuś mutrochę przefasonował nogawkę, pomyślał ze złośliwąuciechą. Zajrzałem z ciekawości. Nic więcej. Widziałem, jak wracałeś znadjeziora ztym kundlem. Nie twój interes. / Jakkradniesz, to powinieneś się lepiej pilnować. Spraliby ci tyłek,gdyby widzieli. Spurpurowiał. Ja nie złodziej. Rabuś podejmuje tylko to, co by się zmarnowało. Nikomunie robię szkody. Aha, takuważasz. A ten '^ając w worku to też z wody? Ciekawe. A może sam ci wskoczył? Chętnie uwierzę, czemu nie. Tylko,widzisz, nie jestem taki frajer, żebym nie wiedział, jak wyglądają wnyki. O,proszę. Oddaj! Sczepili się. Za chwilę już się tarzalipo ziemi. Pies tylko nato czekał,włączył się do walki. Zabierz tego bydlaka sieknął obcy. We dwóch najednego? Auuu! Zabierz go, powiadam! A będziesz pyszczył? Idź w czorty. Nic mnie to nie obchodzi. Rabuś, leżeć! Zbierali się, otrzepywali. Spojrzeli nasiebie i naraz obaj wybuchnęliśmiechem. Pies chyłkiem ciągnął worek w krzaki. Rabuś, oddaj. Nie trzeba, piesku. No,dobry pies, dobry. Ależ mu imię wymyśliłeś! A co, może nie pasuje? Źle mu z oczu patrzy. A naprawdę jest najłagodniejszy pod słońcem. Tylko minęma taką wojowniczą. Już ja tam wjego łagodność nie wierzę. Skąd się wziąłeśna tym odludziu? Tutaj nikt nie chodzi. Przyszedłem. O, stamtąd machnął dłonią w kierunku wsi. Sam jesteś? Nie, ze starym. O, już dopływają. Z myśliwymi? Aco, masz pietra? Nie powiem, przecież obiecałem. Możesz sobie mówić. Mnie tam wszystko jedno -- powiedziałnapozór niedbale. Zaczekają na ciebie? Na pewno pożeglują teraz do gospody i prędkonie wylezą. Zdążę. Ale to kawał drogitak naokoło. Przeprowadzęcię zdecydował, podnosząc worek. Co z tymzrobisz? spytał z ciekawością obcyi? Sprzedam. % ^ Dużo ci dadzą? :^ / Nie twoja głowa. Mnie się każdy gysz przyda. , Ciułasz? Na co? Chciałbym stądwyjechać. Zaczepić się gdzieś w mieście. Źle ci tutaj? Źleto może i nie. Ale dobrzeteż nie. Warto coś nowego zobaczyć. Popróbować. A ty skąd jesteś? ZLublina. Dobrze ci spojrzał z zazdrością. Tamten wydął wargi, ale nie powiedziałnic. Może i ja bym też na początek pojechał do Lublina rozgadał się,całkiem zbywszy nieufności. Żeby to znaleźć jakąś pracę. Na budowiealbo gdzie. A tu nie masz co robić? '"w Iii tam skrzywiłsię. Gospodarki tyle, co kot napłakał, a nasdo miski kupa. Sześcioro rodzeństwa. Masz pojęcie? A japomiędzy niminajstarszy. Już nam ciasno. Poszedłbym, może im będzie lżej. Tylko że^trzeba parę groszy przynajmniej na początek, inaczej nie da rady. Ty,słuchaj, jaksię nazywasz? Paweł. Paweł Janicki -,- dodał jakby niechętnie. A ty? Staszek. A na nazwiskojak? ';'Zaśmiał się. ,'-? ,?' Lipka. U nas we wsi same Lipkisiedzą. Znająsię. ^iedzą wszystkoo sobie. Czasemto się czuję, jakbym był goły. Bez jedj^ćj nitki, jednejsprawy na własność, -'i O tym twoimprocederze wskazał na parciankę też wiedzą? Jakżezdziwił się. Wuj ode mnie zwierzynę kupuje. Psiegroszeniby, ale zbyt zapewniony. A on ma stale kupców. Zmiastai. w ogóle urwał, pojąwszy widocznie, że się zanadto zagalopowałw tej szczerości. Paweł gojakby prowokował. Dużoty tam podłapiesz powiedział lekceważąco. Staszkowi zęby zalśniływ szerokim uśmiechu. ' Akurat, będę ci się, myślisz, spowiadał. Gdyby się twój tatodowiedział. Ja munie powtórzę. ' To się tylko tak mówi. Słowo. Szli przez chwilęw milczeniu, wreszcie Staszek zerknął z ukosa natowarzysza i zagadnął: Ty po co z nimi przyjechałeś? Strzelbynie masz? Nie dadzą skrzywił się Paweł. Jeszcze mi lat brakuje, wiesz? Zresztą nawet gdybym mógł, to i tak bym nie polował. Mnie to niebawi. A cociębawi? Tak po prawdzie nic. Zalewasz. Niby dlaczego? Spotkaliśmy się,rozejdziemy,nic o mnienie wiesz. Więcej nie przyjadę. Mówią, żetu pięknie. Jezioro, las. Widziałem lepsze rzeczy. Na przykład? w W lecie byliśmy w Bułgarii. Swoim samochodem dodał od niechcenia. Staszek gwizdnął,aż Rabuś nastawił uszu. I jak tam w tej Bułgarii? Opowiedz. Paweł zdawałsię nieco zaskoczony tym żądaniem. No, rozumiesz,gorąco, upał. Długo by trzeba gadać. Przywiozłem całą furę zdjęć i widokówek. Staszek nie dawałsię zbyć byle czym,więc chciał, nie chciał, coś tamwystękał. Wyszliznówna moczary. Rozmowa się urwała, trzeba byłopatrzeć pod nogi, bagno kusiło, wciągało. Staszekprowadził z nieomylnąpewnością,jakby ten zawiłykurs z kępy na kępę łączyła bita droga. Ty tutaj chyba każde drzewko znasz pochwalił Paweł. Nochyba. Jakże to tak po świecie na ślepo łazić? Życiaszkoda. Paweł zmilczał. A tyco? zagadnął go Staszek przezramię. Przebrnęliwłaśnie błotnistą strugę. Rabuś przystanąłi chłeptałleniwie sączącą się wodę. Co ja? nie zrozumiał pytania Paweł. No co robisz na tym świecie? Dobrewrażenie? Nie pozwalaj sobie za wiele. Spytać nie wolno? Uczę się mruknął. Czego? Wszystkiego po trochu. Jak to w szkole. Znaczysię: do szkoły uczęszczasz? upewnił się Staszek. Ubawiło go tosformułowanie z takim namaszczeniem wypowiedziane. Uczęszczam potwierdził zpowagą, Do jakiej? Doogólniaka. Aha. A potem? Coś ty się mnie uczepiłjak rzep psiego ogona? Potem,potem. Zobaczy się. Stary załatwi jakieś studia. Mnie tam wszystko jedno, co będę robił. Byle tbrsiaki leciały. Forsy potrzeba, pewnie. Bez tego dalekosię nie ujedzie. A jak już uzbierasz dosyć, toco? A bo ja wiem. Dajże ty mi święty spokój. To pewnie zechcę jeszcze więcej. Wiesz, Paweł powiedział Staszek zostaw ty mi swój adres. 10 Jeżeli będę kiedy w Lublinie, to do ciebie wpadnę, dobra? Może ty albotwójtato pomoglibyściemi się gdzie zaczepić. Ja się nie boję żadnej roboty. Paweł zagryzł wargi. Nie w smak mu to poszło. Aległupio odmawiać. Wymienili adresy. Paweł niedbale schował wymięty karteluszek do kieszeni. A co zrobisz zpsem? spytał. Zostawisz gotutaj? Jeszcze czego? zaperzył się Staszek. Żeby mi go struli? Zabiorę. Ciekawe, co mu dasz żreć. Już on na siebie zapracuje. Niebójsię. W mieście zajęcynie ma i kaczki też nie złapie. Chyba, żechcesz znim sztuki pokazywać. ^ Ja się na błazna nie zamierzam wynajmować Staszek poczerwieniał. Ina chleb od ciebie nie będę wołał ani dla psa, ani dla siebie. Niemasz się o co obrażać. Pożegnali się jednak chłodno. Staszek chyba żałował swojej poprzedniejprośby-Paweł zakłopotany i nadętypobiegł w stronę gospody, jakby siępaliło. Staszekprzystanął opodal domku kempingowego, z któregopłatami obłaziła żółta farba, i spozierał w ślad za nim. Pies trącił go łbem wkolano. Chłopiec rzucił na niego okiem, westchnął, pokręcił głową. Brązowe ślepia wpatrywałysię weńz uwagą, zwierzę zdawało sięodgadywać myśli. Paweł tymczasem minął zaparkowanego przed gospodą wiśniowegofiata. Spojrzał na zegarek. Najdalejza pół godziny powinni stąd ruszać,jeżeli mają przed nocą zdążyć do Lublina. Stanął w progui zakręciło musię w głowie od skwaśniałego odoru piwa i potu. Tłoczno tu byłoizgiełkliwie. Zagadnął kelnerkę o myśliwych. Wskazałasąsiedni pokój. Tamjuż na dobre kurzyło się z głów, kielichy krążyły gęsto. A, jesteśnareszcie. Gdzieżeś się wałęsał? Stul gębę, Janicki powiedział starszy mężczyzna o czerwonejtwarzy i byczym karku. Ty używasz, dajżeichłopakowi trochęswobody. Masz, Paweł,napij się nalał kieliszek. Paweł przełknął. Zapiekło go w gardle,obrzydliwość, ale trzymał fason. Jak się udało? Twój stary to fuszer. Stale pudłował. Ja mam sześć, Antek cztery. Nie pudiowałem zaperzył się Janicki. Spadły gdzieśwtrzciny,nie mogłem podjąć. Mówiłem, że potrzebny pies. To go sobiekup. Stać cię. 11 -.^SP^(--. Akurat mi w głowie takie zabawy. Wiesz,ileroboty z psem. Niech syn chowa. Ten gówniarz? Lepiej, żeby nauki pilnował. Tuman zniegowyrośnie. Dureń. Stale przychodzą wezwania ze szkoły. I jeździsz? Nie mam czasu. Matka niech pilnuje. Ale ona do tego zdatna zaklął. Nieszkodzi, nieszkodzi' łagodził Juraś, coraz bardziej czerwonyna gębie. Młodość maswoje prawa. Wszyscy kiedyś byliśmy wjegowiekui wiemy, jak to jest. No to pod tę maturę. Paweł. Ja w jegcwieku. bełkotliwie podjął Janicki. Co tu dużogadać. Wojnamłodość zabrała. Własnych piersi człowiek nadstawiał,żeby tacyjakten tutaj wskazałna Pawła mogli teraz puchemporastać. Juraś wybuchnął śmiechem. Nie przefasonujesz się na bohatera, Janicki. Jeszcze są tacy, którzypamiętają, jak z Niemcami handlowałeś. Żyć trzeba. Nikt nie jest święty. Handel nie handel, człowiek sięnarażał. Może iracja wtrącił pan Antek. Czasy byłyniebezpieczne. Kto na swojej skórze doświadczył, ten wie. Nie tak w książkachopisują zwrócił się do Pawła bardziej pokazowe, wspaniale. Mójojciecteż nie inaczej majątku się dorabiał bełkotał Janicki Jeszcze w tamtą wojnę załatwiał dostawy dla wojska. Siano, furaż,jakpopadło. Nie było czasu na naukę, życie uczyło, los język mu sięcoraz bardziej plątał. Paweł skrzywił ironiczniewargi. Po tym dziadku sława została nienajlepsza. Skąpiec, chytrus, mawiali ludzie. Nieużyty, dodawali inni. Niezdarzyło się, żeby komu pomógł, o swoje zabiegał,owszem, Ożenił siępowtórnie,bogato, z wdową,wniosła mu majątek, a jakże. Chłopaka zdomu przegnała, to było chyba w trzydziestym ósmym, ojciec nie lubił legowspominać, miał w życiorysie takieciemne miejsca, z których się niezwierzał, których nikt nie znał. Pawłowi zrobiło się go niecożal. Całe życiedobijał się o tę forsę i co mu z tego, staryjuż jest teraz dopierospostrzegł zmarszczkiwokół oczu, bruzdy koło ust. Powiodło ci się, Janicki podchwytliwie powiedział Juraś. Samochód, dom, zagraniczne wycieczki. Mówią, żena złocie siedzisz. / Co komu do tego! rąbnął pięścią w stół. 13. Bo to, wiecie. pan Antek przechylił się przez stół, coś szeptał. Pawełujrzał, jak ojcu twarz stężała,',oczyzrobiły się naraz uważne,przenikliwe. Wstał, chwycił pana Antka za rękaw. Zamówimy jeszcze z pół metra, co? Suszy mnie i pociągnął go dobufetu. Juraś zachichotał. Co jest grane? spytałPaweł. ' Juraś oblizał wargi. Małe, zalanesadłem oczka uśmiechały się złośliwie. Coś tam w trawie piszczypowiedział. Szumeksię robi wokółsłodkiej kampanii. Brali podobno ludzi na spytki. Różnie gadają. Wieszco, synku zniżyłkonfidencjonalnie głos lepiejsię tym nie interesuj. Czasem wygodniejnic nie widzieć ani słyszeć. To coś poważnego? Życia nie znasz? Co w nim jest poważne? Wszystkogłupota i tyle splunął. Ale twój starymocno wsiodle siedzi i nie dasię wykopsać. Niebój się. Ja sięnie boję powiedział Paweł. Ale chciałbymwiedzieć. Ot, uparty przeciągnął Juraś. A ja ci już mówił, synek, w lewopatrz. Ciebie to nie dotyczy zakończył spiesznie, bo oto nadciągali tamciz nowym zapasem paliwa. Poprowadzisz wóz. Paweł powiedział ojciec. My, rozumiesz,nie tego. Raz się żyje, nie? Dorośniesz, to sam zobaczysz, jak to jest. Późno już, trzeba wracać. Widzisz, że pełnabutelka na stole. Nie zostawimy tak sierotki. Coza różnica godzinę wcześniej, godzinę później zaoponował Juraś. Ciekaw był widocznie wymiany zdań przy bufecie, bo zagadywałi tak, isiak. Paweł zasunął się w kąt i stamtądprzysłuchiwał rozmowie. Nudziło go izłościło, żemusiał tu z nimi siedzieć. W ogóleniemiał ochotyna tęeskapadę. Wiedział dobrze, jak się skończy. Nie nowina mu toi hiedziwota. Przywykł. Wolałby z chłopakami iść do kina. Albo nadyskotekę. Staryjednak za darmo forsy nie dawał. Kazał, trzebabyło jechać. Obiecałkupić kamerę. Przyda się. Żeby nie ta szkółka! Ale stary się zawziął. Albodo szkoły, albo do robotyod tego niebyło odwołania. Ostatecznie wogólniakuPawłowi szło nie najgorzej. Na państwowe stopnie i tak sięzarobi, wystarczy posłuchać tego, co na lekcjach, tumanem nie był. Czasempodpowiedzieli, czasem się odwaliło od kolegi za parę dych jakośleciało,i zawszeweselej niż gdzieś na wsi, w Gościeradowie, siedzieć. 14 Kumpli miał tajnych. Zgrywusy. Jak się wzięli za tego młodego nauczycielaodhistorii! Jest nadzieja,że do wakacji gowykończą. Sam złoży podanie oprzeniesienie. Chciał koleżeńskich układów, proszę bardzo, kazał się tykać,czemunie. Teraz już mogli sobie na to pozwolić, żeby nim jawniepomiatać. Ale frajer! ...poważnie myślisz wyjechać? dobiegł gostrzępekrozmowy. Tociekawe. Nastawił uszu. A co mi tam machnął ręką stary Janicki. Jaksięułoży, toczemu nie. Gdzie forsa tam ojczyzna. Rodzinę byśsprowadził? To zależy. Chłopak swoje lata ma, niech o sobie myśli. Ja w jegowieku. Staraśpiewka. Paweł znów się wyłączył z nasłuchu. Znał tę historię. Odkilkulat się wałkowało. Stary nie mógłsię zdecydować. Ściągał go jakiśjego znajomek do RFN. Zarobkimiały tam byćze względu na brak siłyroboczej niesłychanie wysokie. W czasie okupacji bylivolksdeutsche, ateraz są volkswagendeutsche zaśmiał się Juraś. Na volkswagena zarobisz. Nawet jeżeli tobie samemu się nie uda, to chłopaka pchnij. Niechsię po świecierozejrzy. Zamykamylokal oznajmiła korpulentna kelnerka. Przyniosłam rachunek. Co wy w tej dziurze z kurami chodzicie spać? Janicki, płacisz? Panijeszcze policzypiwko, weźmiemy na drogę. Ty, Antoś, co tobie? Masz cilos! Usnął! Antoś, boża krówko, obudźsię, jedziemy do domu. Wytoczyli się wreszcie z knajpy, upchnęli w. fiacie. Paweł głębokoodetchnął wilgocią, zapachem bliskiejwody, butwiejących liści. Zacinałostry kapuśniaczek. Ciemno choć oko wykol. Wyłączył światła, powoli ruszył zmiejsca. Czuł się trochę niepewnie,szumiało mu we łbie. Wprawdzie nie pił wiele, ale. Czy ty. Paweł, zakonduktem jedziesz? Wyłaź,ja poprowadzę. Daj chłopakowi spokój, Janicki. Niech jedzie, jak uważa. Dla twojejprzyjemności nie chcę w rowie leżeć. Siedź, pijanico, i nierozrabiaj. Kto pijanica? Ja?Powtórz to jeszcze raz. Cicho, cicho. Masz, napij się piwka, to się uspokoiszWerwowy sięzrobiłeś taki, że strach z tobą rozmawiać. To pewnie ztychburakówci namózg padło. Janicki zagulgotał, coś tam jeszcze gadał, ale go widocznieświeże 15. i-BBy" powietrze rozebrało i sen zmorzył, bo rychło zachrapal;tsWkrótce zawtórowali mu towarzysze. Paweł odetchnął z ulgą, że się ta rozmowa skończyła. Czułsięupokorzony, było mu jakbywstyd, chociaż nie potrafiłby określićprzyczyn. Niby normalka. Przywykł. Inni, których znał, postępowali imówili podobnie. Chybaże takiełajzy jak ten szkolny historyk. Takimdawało się w kość, żeby siedzieli cicho. Łajzy. Ufni i potulni. Zawszeskorzy do wyciągnięciaręki, czy trzeba, czy nie trzeba. Zasługiwali nakocówę, uch, jeszcze jak. Kocówę danoWieśkowi. Koleganiby. Też ofiara. 'Samsię napraszał. Słusznie dostał. Paweł gowprawdzie wybroniłspoconego jak mysz,zmiętoszonego. Podobno Wiesiek miał wadę serca czycoś w tym rodzaju. Takiegozszargaćto żadna zabawa. Nawet nie umiał siębić. Pawłato znudziło, dlatego przerwał, nie z żadnej litości, skąd. Chłopakom się naraził, wściekali siępotem na niego. Wkurzyłogo to. Trochę im na złość oznajmił, że Wieśka bierze na siebie i spierze każdego,kto go palcem ruszy. Taki kaprys, nie? Boczyli się,ale mores znali. Przestali gamoniowi dokuczać. Patrzylijak na powietrze, nie istniałdlanich. A ten ciapul nie miał niclepszego do roboty, niż przywiązać się doPawła. Ubrdał sobie, żeto przyjaźń. Pawła aż muliło odtej serdecznościi rozmazania. Traktował Wieśka jak niewolnika. Skoro sięofiara naprasza, niech służy. Droga była wąska, wyboista. Doływ asfalcie pełne wody, wjeżdżał wnie wzniecając bryzgi błota. Nawetgo to bawiło. Reflektorywyławiały zciemności wiechcie drzew, tu iówdzie zwisały jeszcze brunatnymi strzępaminieliczne liście. Po obu stronach szosy ciągnęłysię pola,płaskie, rozmiękłe,przygotowane pod zimę, podzaspy, ciężkie, zamknięte w sobie. Zabudowania, wsie, jakie mijali, też już były ciemne, uśpione. Nawetpies nie zaszczekał. Paweł przebijał się przez noc iprzez, tę uporczywąmżawkę, a jakby się nie posuwał, jakby się kręciłw miejscu. Ogarnął goniczym nie dający się wytłumaczyć lęk. Może się już nigdy stąd niewydostanę, pomyślał. Obrócił się do towarzyszy, ale ci spali pokotem; Mimo ichobecności był sam. Poczuł suchość w gardle. Spiłem się czy jak,; pomyślał. Nigdy mi się to dotąd nie przytrafiało. ;' Skrzyżowanie. Żółty drogowskaz. Lublin 56 kilometrów. Przeczytałi odetchnął z ulgą. Przyśpieszył. Naraz na skraju szosy,prawie tuż przed maską zobaczył leżącegoczłowieka. Zahamował tak gwałtownie, że pobudzili się jego pasażerowie. ' Zdumiałeś, Paweł? Jak jedziesz? Uważaj! 16 ,W; Co się stało? Człowiek na drodze. Chyba jakiśwypadek. Co typleciesz? Faktycznie, leży. O, tam. Paweł otworzył drzwiczki, byłjuż jedną nogąna zewnątrz, kiedy ojciecprzytrzymał go za rękaw. Co robisz? Pójdę, zobaczę. Może trzeba pomóc. Zgłupiałeś? Pewnie go ktoś potrącił i zwaląna nas. Jedź dalej, niechsobie leży. A jeżeli jest ranny? Co cię to obchodzi. Nie twojasprawa. Zostaw, Pawełek poparł go Juraś. Z milicją nigdyniewiadomo, jeszcze się przyczepią, chociaż my Bogu ducha winni. Zobaczą,żepopiliśmy, będą nieprzyjemności. Ale jakże tak człowieka zostawić? Niepodskakuj,jedź, mówię twardo powiedział ojciec. Truposzczakowi nicnie pomożesz. Pawełek, a rannego kto innyzgarnie. Ludzie tędy częstojeżdżą. Ich kłopot,nie nasz. Czuł, że ich nie przekona. Ruszył z ociąganiem. Mijając zobaczył nogiw gumowych buciorach, wetknięte do środkasukienne spodnie. Resztatułowia ginęła wcieniu. Obok kątem oka dostrzegł połyskmetalu. Naskraju rowu utknął zwichrowany rower. Gdyby przynajmniej ten człowieknie leżał tak na szosie,pomyślał. Nogi może mu obciąć, jeżeli kierowcaw czas nie zahamuje. Niech siędzieje, co chce. Stanął, zanim go zdążyli zatrzymać, wyskoczył. Przebiegł kilkadziesiątmetrów, pochylił się nad leżącym. Ujął go za rękę. Przebiegł go dreszcz. Lodowato zimna. Bał siędotknąć twarzy. Bałsię. Odciągnął te bezwładnenogi na skraj rowu. Wracał pędem, nie oglądając się za siebie. Dureń powiedział Janicki. ^l1^;"'. 1;; Juraś się nie odzywa). ,?^;" ; "? ; Paweł czuł się podle. Tchórz, nędzny tchórz, powtarzał wmyślach. A comiałem zrobić? Tamci są przeciw mnie,próbował się sam przed sobąusprawiedliwić. Ale banda! I lo niby porządni ludzie. Na stanowiskach,odpowiedzialni, godni zaufania. Poprostu nie lubią kłopotów. Może to irozsądne. Po co się narażać? Tylko. Gdybym jatam leżał i zdychał, też by się Tnie zatrzymali? Pojechaliby dalej. Znów poczułzimny dreszcz wzdłuż- ^-' ^ \ kręgosłupa Wyobraził sobie, jakleży bezwładny, półprzytomny w błocie, 77. pod tym lodowatym deszczem. Każdego przecieżmoże spotkać to same I jeżeli go wtedy ominą. Był roztrzęsiony, przestał panować nad wozem. Parę razy zbyt ostrościąłzakręt, ledwie zdołał jakoś wyhamować. Zwolnił. Deszcz się nasilał,strugi wody zalewałyszyby. Wycieraczki pracowały miarowo,ale i takciężko mu było prowadzić. Odetchnął zulgą, kiedy wjechali do Lublina. Zatrzymał się przed hotelem. Pan Antek chwiał się na nogach,Janickiciągnąłgo za sobą jak tłumok. Juraś spiesznie wyjmował z bagażnika ubite ptactwo. Zejdź ojcu z oczu, Pawelek, radzę ci. Wyśpisię, tomu złość minie. No, trzymaj się. Paweł posłuchał rady. Zatrzasnął drzwiczki i nie oglądając się, ruszył przed siebie. Nie miał ochoty wracaćna stancję. Gospodyni nie przebieraław słowach. Nie darowałaby mu, gdyby się teraz po nocy wtarabanił. Wolał uniknąć awantury. Szedł bez celu pustymi o tej porze ulicami. Deszcz nie zachęcał dospaceru. Naciągnął kaptur wiatrówki, wbił ręce w kieszenie. Ciekawe, czytamtego ktoś podniósł z drogi? A może on jeszcze żył? Czy nie wykończysię na tym zimnie? Przystanął przed księgarnią. Kolorowe okładkiksiążek. Ich tyiuły nic mu jednak nie mówiły. Telewizja, kino to co innego, było sięna co pogapić, zapominało się po godzinie, jakoś czas leciał. Książki goniecierpliwiły. Zmuszały do zastanawiania się, dlaczego tak, a nie inaczej,zresztą to łgarstwa, w życiu wszystko działo się na innych zasadach. Wsunął rękę głębiej do kieszeni. Coś brzęknęło. Kluczyki od wozu? Zapomniałoddać. Powinien je zostawić w recepcji. Stary się wścieknie, skoro ich rano nie znajdzie. ' Zawrócił i naraz aż zagwizdał zaskoczonynowympomysłem. Właściwiedlaczego by nie! Stary się nie dowie. Benzyny jeszcze wystarczy naparęgodzin. Potem odstawi wóz na miejsce i w porządku. Przytulniej będzie niż tutaj na tymdeszczu. Zanimwsiadł do fiata, najpierw się bacznie rozejrzał dookoła. Ani żywej duszy. Skręcił w pierwszą przecznicęrad,że mu się tak gracko udało. Nigdy dotąd nie miał tego wozu tylkodlasiebie. Stary był o niego zazdrosny jak o dziewczynę. Paweł rozparłsię wygodnie. Gdyby nie ta parszywa pogoda,mógłbyskoczyć gdzieś dalej, ale w tejsytuacji to żadna zabawa. Lepiej się pokręcićpomieście. Może zajrzeć na dworzec i podebrać kogoś na łebka? W kolejce podgęstym deszczem przedreptywał znogi na nogę wcale 18 liczny tłumek podróżnych. Taksówki kursowały niezbyt często, ludzieniecierpliwilisię, psioczyli. Paweł zatrzymał sięna parkingu, opuścił okienko, wyjrzał. Dziewczynaw czerwonych spodniach podbiegła ku niemu. Zabierze mnie pan na LSM? Otaksowałją spojrzeniem. Niczego sobie. Co za to dostanę? Wszystko, czego pan zechce roześmiała siętylko proszę mniewpuścić, bo mi sięleje za kołnierz. Przecież pani ma parasolkępowiedział przekornie, ale otworzyłdrzwiczki. Czuł siępanemsytuacji. Bawiło go to. Zbliżyła się kobieta z dzieckiem rozkapryszonym,markotnym,zaspanym. Może naKalinowszczyznę? W przeciwnym kierunku odparła za Pawła dziewczyna iwsunąwszy się na miejsce obokniego zatrzasnęła drzwiczki. Nie opędziłby się panod pasażerów. Kobieta cofnęła się z wyrazem zawodu w oczach. Paweł nawet miałochotę ją zawołać, ostatecznie wszystko mu jedno,skoczyliby najpierw na Kalinę, ten brzdąc był całkiem wypompowany, to widać, ale zrobiło mu sięwstyd przed dziewczyną, więc ostro ruszył z miejsca. Z nieba mipan spadł miauknęła. Mam szczęście. Na imię mi Paweł. Beata. Dokąd lecimy? Na Wajdeloty. Ładne masz imię. Paweł. To twój wóz? Mój. Ściągnęła czapkę, puszystą, z jakiegoś cieniowanego moheru. Szal takisam, długi chyba naparę metrów miała okręcony wokół szyi. Czarnagrzywkarówno przycięta nadczołem,duże, ciemne oczy, drwiącyuśmieszek wkącikach warg. Zapalisz? Nie smakowały mu papierosy, nie palił, ale nijak siębyło przyznać. Dziewczyna imponowała mu swobodą bycia, pewnością siebie. Potwierdził. Zapaliła, wsunęła mu do ust papierosa, przeciągnęła palcami popoliczku. Po co przyjechałeś o tej porze na dworzec? Terazżaden pociąg stądnie odchodzi. 19. Czekałem na ciebie. Roześmiała się, rada z odpowiedzi. Fajna babka, pomyślał. Będzie sięczym pochwalić przed kolegami. Żaden z nich jeszcze nieustrzelił takiej kici. A ty? Nie widzisz? Wracam. A skąd? Ze stolicy. Pobieram tam lekcje rysunku. Korepetycje jak wolisz. Starym się ubrdało, że mnie poślą na architekturę. Załatwiają na prawo ilewo,szalenie tym przejęci. Mnie to nawetbawi, więc nie protestuję. Co tydzień jeżdżę. O której ten pociąg wychodzi z Warszawy? Strasznie długie tetwoje lekcje. Parsknęła śmiechem. Po północy. Masz rację, ale trzeba korzystać z okazji. Nie boisz się tak samapo nocy? Przecież nie jestem sama. Teraz i tutaj. A tam? Tym bardziej. Poczuł się urażony. Jednocześnie, zaciekawiony, chciałsię czegoś więcej o niej dowiedzieć. Zwolnił. Zawsze tak wolno jeździsz? spytała. To się bardzo chwali, taka ostrożność. Pierwszy raz jadę z kimś tak przezornym. Wściekły dodał gazu. Uważaj,czerwone światło poczuł jej rękę na kolanie. Kierownicaskoczyła mu wrękach. Przelecieli'przez skrzyżowanie tużprzedmaskąnadjeżdżającego stara. Pawłowi ścierpła skóra. Ładnie powiedziała Beata. 'Nie mógł się zorientować, co przeważało w jej głosie aprobata czydrwina. Nie dane mu jednak było zastanawiać się zbyt długo. Oparła ramięza jegoplecami. Chętnie się jeszcze kiedyś z tobą przejadę. Jak na ciebie mówią? Zwyczajnie. Paweł. To ja będę niezwyczajnie, naprzykład: Pablo. Podoba ci się, Pablo? Zresztączychcesz, czy nie chcesz, tak musi być. Przyjedziesz kiedy po mnie? Jak sobie życzysz odparł. Dobrze mito wyszło, pomyślał zsatysfakcją. Niech jej się nie zdaje, że mi na niej zależy. Życzęsobie powiedziała i dodała po chwili: Właściwiewcalenie mam ochoty wracać do domu. Czeka ktośna ciebie? Nie wiem odparła zdziwiona. Chyba nie. A ty gdziemieszkasz? Na stancji i po sekundzie namysłu dodał: Imam jędzęgospodynię. Aha. To szkoda. Z szerokiej arterii skręciłpod górę. Spiętrzyłysię wokoło ciemnezwaliska bloków. Gdzieś tutaj mieszkasz? Tak, zatrzymaj się koło kiosku. Przyjedziesz po mnie, Pablo? Oczywiście jaktylko skombinuję wóz, pomyślał. Staremunieprędko przytrafi się znowutakie całkowite zaćmienie. Tu masz adres wyciągnęła szminkę, namazała na szybie. Aterazzapłata, szybko. Co? nie zrozumiał. Odrzuciłagłowę w tył, znówsię roześmiała. Nie masz ochotypocałować? Nieudawaj. Przyzwolenie, zachęta? Poczuł na wargach smak szminki, zobaczył zbliska sztywną szczotkę rzęs z grubo nawożonym tuszem, że też jej się nierozmazał na takim deszczu, . pomyślał zniejakimzdziwieniem. A taszminka, tuj, jakbym zakopcony rondel całował. Beata już znikła, a on jeszcze siedział, teraz dopiero zamroczony,podniecony. Zamroczony jestem tobą, to nawet efektowne, muszę jejtoszepnąć następnym razem. Trzeba sobie przygotować parę powiedzonek,żeby mnie znów czym nie ustrzeliła. Strasznie drze nosa. I zachowuje sięjak stara. Amoże kłamie? Niby szkoła, niby architektura, ale coś mi tu nieklapuje. Zresztą to nie maznaczenia. Nic mnie nie obchodzi jej intymnyświat. Ładna jest, tb wystarczy. Tylkojak wycyganię wóz od starego? Przecież mu nie powiem prawdy. A może uderzyćdo matuli? Też nanic. Ona tak zajęta sobą, że jej stale przeszkadzam. Wolałaby, żebym w ogólenieistniał. Po co jejpsuć dobre samopoczucie. Jakośwybrnę dumał,zjeżdżając w stronę śródmieścia. Postawił wózna bocznej ulicy, kluczyki rzucił przed hotelem. Starypomyśli,że zgubił, a wóz i tak znajdą. Pójdzie to na rachunek jakichśnieznanych sprawców,myślał rad z siebie. Na progu swego mieszkaniaspotkał gospodynię szykującą się natarg. Wyrecytował jej ułożoną 21. naprędce historyjkę, że ojciec wywichnął nogę na polowaniu i że musiał gowozić do pogotowia, tam gips mu zakładali, okropność. Potem odstawiłojczulkado Gościeradowa, w pielesze rodzinne,skąd oto wraca pierwszymporannymautobusemi tak go to wyczerpało, że chyba dzisiaj nie pójdziedo szkoły. Rad był nawet z siebie, bo mu ta opowieść wyszła niezwykledramatycznie, ale gospodyni wysłuchała jej z kamiennątwarzą i czuło się,żenie wierzy ani jednemusłowu. I po coja siętak fatyguję,pomyślał zgoryczą. Wyświęciłaby mnie z chałupy, gdybynie czuła tatusiowej forsy. Ale na pewno przy najbliższejokazji poskarży. Niechtam. Przebierał się w suche ubranie, kiedy naraz złapał się za głowę. AdresBeaty! Co za bałwan z niego! Tam na szybie! Może jeszcze zdąży zetrzeć. Ba, ale to odwewnętrznej strony. Choroba, ale wdepnął. Co za idiotka! Chciała się popisać oryginalnością. Masz diable kaftan. Stary, jeżeli siędowie, nie przepuści. Lepiejmu się nie pchać w oczy, zejść z pola widzenia. Ogarnął się ipierwszy razw życiu wyrwałdo szkoły, jakby się paliło. Koło południa wywołano go z klasy. Wyskoczył nakorytarz izdrętwiał. Dyro, obok niego stary. Szedł sobiewolniutko i kombinował gorączkowo, co powiedziećnaswoje usprawiedliwienie. Ale w końcu cóż się takiego stało? Przecieżtegowozunie zjadłem,tylko go pożyczyłem. Dyro zakładał mowę ouczciwości i podobnych duperelach. Stary kręciłna palcu kluczyki. Czekał. Żeby tylko niespytało Beatę, przemknęło przezgłowę Pawła. Bo wtedy leżę i kwiczę. Dyro skończył. Popatrzył, pokiwał głową i wyszedł zostawiając ichsamych. Przecież mnie nie zleje,myślał Paweł, niechby tylko palec na mniezakrzywił, nie zdzierżę i oddam. Oddam, bo. Ojciec wstał, podszedł do niego. Ujrzał przekrwione oczy,zaciętość,może nawet nienawiść w tejtwarzy. Zaskoczyło go to, zastopowało. Stalitak bez słowa, mierząc się przez chwilęoczyma. - Stary Janickipodniósł rękę. Paweł się mimo woli cofnął,przykurczył, gest urwałsię wpołowie. Żeby mi to było ostatni raz! Rozumiesz! Bo zapomnę o tym, że miałem kiedyśsyna. Wyszedł. Paweł czuł, jak mu coś twardego, ostrego podłazi do gardła, dławił się,zabrakło mu tchu. Serce? To przecież nadobrą sprawę tylko mięsień, nicwięcej. Kawał mięsa. Człowiek też jest tylko takim kawałem mięsa. Worem 22 mięsa. Te same prawa, które rządzą zwierzętami. W końcunic nowego, wkońcu zwyczajna historia. Więc dlaczego tak boli? To jednak zupełnieco innego: domyślać się, a usłyszeć, potwierdzonegłośno, bez osłonek. Przecieżwiedziałem,pomyślałz rozpaczą, wiedziałem. Ale czy musiał mi to tak jasno? Zatakigłupi wyskok bez znaczenia? Amoże dopełniła się między nami miara? Dlaczego on mnie nienawidzi? Przecież ja nic. Co ja takiego zrobiłem? Wróciłprzybitydo klasy, przesiedział jakoś te parę godzin, przylazłotępiały dodomu, rzucił się na łóżko. W miejsce żalu podnosił się w nimgłuchy bunt. Awięc tak, dobrze. I on też zapomni, że miał rodziców. Skorosamido tego dążą, w porządku. Jeszcze zobaczą, jeszcze pożałują. Pukanie do drzwi. Do pokojuwszedł Heniek. Cześć, stary. Powiedziała mi twoja straż przyboczna, żeś wrócił, towalęjak w dym. Słuchaj, poradź mi. Ale co ztobą? Minę masz nietęgą. Choryjesteś? Nic takiego odparł Paweł,dźwigając się z łóżka. Chyba siętrochę zaziębiłem wczoraj. Głupstwo. Siadaj. Co ci się tam urodziło? Wyobraź sobie, ciotkę zabrali do szpitala. Stwierdzili otwartągruźlicę. Jeździłem tam wczoraj. Całkiem się załamała- Jeżeli sięnawet ztego wykaraska, to i tak czeka ją długie leczenie. Nie mampojęcia, corobić? A czy to twoja sprawa? Od tego jest szpital, lekarze. Ona sięzamartwia o gospodarstwo. Wiesz: inwentarz, ogród,pole. Pole można wydzierżawić, inwentarz sprzedać. Dla niej to koniec, zrozum. Niebędzie miała do czego wracać. A co cię to obchodzi? Przecieżonanawet nie jest twoją krewną. Przyszywana ciotka. Wychowywała mnie tyle latpowiedział cicho Heniek. I zatruwałażycie. No, i czego ona od ciebie chce? Uczysz się,maszstypendium, słyszałem, że nawet korepetycje dajesz. Chciałem być samodzielny. I jesteś. Prawie. No to nie zawracaj głowy. Każdyniech sobie sam radzi. Ona nie maprawa od ciebie niczego wymagać. Onanie wymaga. Paweł,to nie o to chodzi. Więc gadajżepoludzku. 23. Pomyślałem sobie, że ja tam może wrócę, żeby to gospodarstwo jakoś utrzymać. I być darmowym parobkiem! Małośsię nim nabył? Heniek poczerwieniał. Pawełpoznał, że przeciągnąłstrunę. A co z twojąnauką? zagadnął. Tak się rwałeś do technikum,tyle sobie obiecywałeś. Heniek zwiesił głowę. No właśnie. Szkoda zrezygnować. Po co się zastanawiasz? Byłbyś ostatni frajer, gdybyś teraz szkołę rzucał. W Kraśniku podobno otworzyli zaoczne. Mógłbym dojeżdżać. Już sobie wszystko ułożyłeś? No to zrobisz, jakuważasz. Ciekawe,na co ci potrzebna moja rada? Bo do ciebie gadać, to jakgrocho ścianę. Posłuchaj, poproś twojego ojca, żeby mi pomógł przenieść się do tejszkoły, dobrze? On ma tyleznajomości. A mnie, widzisz, szkoda byłobycały rok stracić. Powieszojcu? Nie burknął Paweł. Zapadło milczenie. Paweł czuł, że powiniensię jakoś wytłumaczyć, wkońcu znali się tyle lat, nie można chłopaka odprawić z kwitkiem. Zdrugiej strony to było ponad jego siły. Po dzisiejszej rozmowie? Nigdy. No trudno powiedział Heniek. Jakoś sobie dam radę. Zobaczę. Nie złość się. On mnie jeszcze przeprasza, zamiast mi dać w zęby. To niedo zniesienia. Odwal się mruknął. Heniekbębnił palcami po stole. Patrzył na Pawła z uwagą, z namysłem,Pawłowi dolegałten przenikliwy, uparty wzrok. Po co on tu przylazł,właśnie teraz. Ten rosły, ciemnowłosy chłopak od dawna okazywał mużyczl'wość. Może on jeden. Wszyscyinni mieli w tym interes. Heniekżadnego. Jakże mu teraz zawadzał. Przyjaźń? Po co człowiekowi przyjaźń? To tylko wymysł. Powiedzieć mu, żeby się wynosił? Nic z tego. Heniek się tak łatwo nie zraża. Cosię z tobądzieje. Paweł? Bał się tego pytania. Bał się własnej szczerości. Niechciał być szczery,nie chciał się nikomu zwierzać. Wszyscy są podli i on teżbędzie podły. Tylko Heniek trzymasięjak pijanypłotu. Znudzi mu się. Już mówiłem. Zaziębiłem się. Gadaj to komu innemu. Jakieś kłopoty? W szkole? 24. Szkołę mam w pięcie. Heniek wpatrywał się w niego z troską. Wygląda, jakby już wiedziałdokładnie, o co chodzi, pomyślał z przerażeniem Paweł. Jeżeli zacznieotymgadać, to go strzelę w gębę. Ale Heniek zmienił temat. Nieoczekiwanie, jakby nigdynic. Dostałem list od Wojtka powiedział wyciągając z kieszenikopertę. Może skoczyłbyśz nami na ferie do Zakopanego? A ja tam po co? Dostaliśmy zaproszenie. Weselisko się szykuje. Pamiętasz, opowiadałem cio Bronce. Taka młodalekarka, góralkaz pochodzenia. Gdybyśją znał, mówię ci! To co, może bym się zakochał? Henrykauraził ten lekceważący ton. Wygłupy schowaj dla kogo innego. Jak niezechcesz, tonie. Nasznurku cię nie będę ciągnął. Ale cieszylibyśmysię, gdybyś się wybrał znami. Moglibyśmy razem pojeździć na nartach, poszaleć. Jeszcze sięnamyśl. Rozdział drugi Do Zakopanego dobili jeszcze za dnia. Góry były przymglone, dalekie. Ich pobielone czuby stapiały się z bladawym niebem. Głębokie, niebieskiecienie kładłysię na śniegu, który łagodził kontury, wyciszał kontrasty, zacierał ostrość rzeźby. Jechali zatłoczonym autobusem, pachniałotłuszczem, owczą wełną, kiełbasą, jałowcem. Na zakrętach autobus mocno zarzucał, ciżba zpiskiem, żartami, przygadywaniem pokotem nachylała się na bok, potemznów chwila równowagi i kolejny wiraż. Zamarznięte szyby liliowiały podzachód. Wojtek wychuchiwał okienko wszronie, żeby przecież coś zobaczyć, pokazywał ztryumfemPawłowi a to świerkowąłapę pod okiścią,a to jar zasnuty po wręby białą poduchą, a to poczerniałą ze starościchałupę, z siwą niską gontów i wiankiem świetlistych sopli u okapu. Pawełprzyglądał się, milczał. Nie drwił swoimzwyczajem, nie szydził, tylkoniekiedy jakby z tajonym zdziwieniem spozierał naotaczających go ludzi. Matka Wojtka przytuliła się doramienia męża. Zajrzał jejz bliska woczy. Tych dwoje nie potrzebowało wielu słów, aby się rozumieć. ' Wojtek, który akurat odwrócił się do rodziców, ułowił ten gest ispojrzenie i poczuł jakby lekkie ukłucie wsercu. Pozmieniało się cośw tychukładach, do którychprzywykł, wyobrażając sobie,żenigdy nie ulegnązmianie. Sam o tym nie wiedząc, wyrósł i oni mu też dawali dozrozumienia, że już jest dorosły. Dystans między nim a rodzicami nieco sięzwiększył, oni sami zaś stali się sobie jakby jeszcze bliżsi. Matka zarzuciładawnąopiekuńczość, wyczuwał, że liczy na jego samodzielność, wiedział,że mu ufa, i to gozobowiązywało. Ojciec natomiast przypatrywał mu się zuwagą, nazbyt krytycznie, zdaniem Wojtka, co go nieco peszyło,odbierałopewność siebie,więc często wycofywał się, poprawiał, zmieniał. Scepty26 , cyzm ojcabył niekiedy przykry,aleWojtek przyznawał lojalnie, że dającmu prawo dobłędu,ojciecczynił go za te błędy odpowiedzialnym. uwrażliwiał na skutkiwłasnego postępowania, kazał zastanawiać się,przewidywać. Buntował się niekiedy, że stawiają mu oboje zbytwielkiewymagania, że zbyt wiele oczekują od niego, chcąc, aby sam dowszystkiego dochodził, że niestosują żadnych ułatwień jednocześniewiedział, że możenanich liczyć. Nie wyręczali go, byliz nim. A jednak. Toszalenie wygodnie, kiedy za nas ktośdecyduje. Szkoda, że się z tegowyrasta. Trąciła go w plecy. Szykujcienogi, chłopaki. Będziemy przezte śniegi dymać ażnaOrnak. Okazuje się, że nie doceniała gościnności pana Walerego. U wylotuKościeliskiej konie już czekały. Od sanek biegł ku nimJasiek. Ściskalisię,grzmocili po plecach z czystej uciechy. Heniek głaskał łeb Maćka. Końzachrapał leciutko. Miękkie wargi chwyciły pieszczącą dłoń. Kiedy wreszciewszyscy upchnęli sięw sankachi konie ruszyły w głąbdoliny, Jasiek,półobrócony na koźle, wszystkie nowiny jednym tchemrozpowiadał. Droga zleciała im w mgnieniu oka. Za Pisaną wysiedli,żebykoniom ulżyć. Chłopcy zJaśkiem popychali sanki po stromiźnie. RodziceWojtka przyzostali nieco w tyle. Matka zaczęłaszeptać ojcucoś, co tylkodla niego było przeznaczone. Brnęliw niegłębokim śniegu. Skorupa, z wierzchu zakrzepła, pryskałapod naciskiembutów z chrzęstem, jakby kto sznury szklanych paciorkówprzesypywał, spodem zazgrzytał czasem kamień,dobiegało ich człapaniekoni, zresztą ciszą była tak wielka, jak gdyby wszystko wokoło zastygło woczekiwaniu, w napięciu. Jakoś minieswojo otrząsnął się Wojtek. Kiedy potok gada,zupełnie inaczej. Teraz tak uroczyście. Nie zastanawiaj się, tylkowyciągaj nożyskapoganiał goJasiek. Muszę dziś jeszcze wracać na dół. A to co? Ktośidzie naprzeciw! Teodor! Cześć, chłopaki. Miłka jest z wami? Albo to one z Bronką nie mająroboty? Jutro je zobaczysz. Niemartwsię, doczekasz się i ty. Gdzieś to się obracał,że przez tyle czasu niezajrzałeś do nas? Dużo by gadać. Praca, kłopoty. Nie wiesz, jak to jest? 27. Na Ornaku do późnej nocy ciągnęły się rozmowy. Pospali sięjak susły. Rankiem przecierając oczy Wojtek polazł szukać rodziców. Pan Walerymachnął ręką. Z godzinę temu wyszli. Radźcie sobie sami, bo ja nie mam czasu. Musieli się tym zadowolić. Na zewnątrzblask aż oślepiał, odbity od oszronionych zboczy Ornaku. Zręby się wyrównały, rozpadliny wypełniły, zamilkł pyrkocący po głazachpotoczek. Wzięli deski, poszlitrochę potrenować. Wojtkowi jakoś nie szło. Porównymjako tako,ale przy pierwszej próbie zjazdu wyłożył sięjak długi,Poplątały mu się ręce, nogi, deski. Wyglądał takpociesznie, żeparsknęliśmiechem, kiedyprzylecieli go zbierać. Nie zdzierżył. Rozeźlony trzepnął Heńka w kark. Heniek zachybotałsię, nie zdołał złapać równowagi i potoczył sięw dół. Pogubił kijki, daremnie usiłowałsię zatrzymać, sunął z ekspresowąszybkością, a towarzysze zarykiwalisię ze śmiechu. Na skraju lasu pojawiła się smukła sylwetka. Narciarzspostrzegłszy,cosię dzieje, ruszył na ratunek. Kto by tam jednak przyhamował rozpędzonegoHenia. Rymnąłwreszcie jak długi na środku polanki niemal u stópprzybysza. Ładne rzeczy posłyszał wesoły głos nad sobą. Jeżeli wszyscydrużbowie Bronki taksobie pokiereszują gęby, to wstyd was na weselupokazać. Miłka! No już,nie klęcz przede mną. Wstawaj. Skąd się tu wzięłaś? Bronka zadzwoniła na Ornak, żeby'się upewnić, czy jużwszyscyjesteście, aja się tak za wami stęskniłam, że natychmiast przypięłam deski iprzybiegłam. (Jhm, za nami, chciałbym w to uwierzyć mruknął Wojtek. Cześć, stary koniu. Też podrapany? Pięknie! Żadna dziewczyna zwami niezechce tańczyć, chybaże ja się ulituję. A ktotam trzeci? spytała przysłaniając oczy dłonią. Paweł. Nasz kolega z Lublina. Po twarzyczce Miłki przemknął cień. Pochyliła się, zaczęła rękawicąotrzepywaćspodnie. Muszę jeszcze zajrzeć do schroniska. Może trzeba wczym pomóc. To idziemy z tobą. Paweł! huknął Heniek. Paweł! 28 Zjechał do nich. Z ciekawością przyglądał się Miłce. Wydała mu siętaka niepodobnado dziewczyn, jakie znał. Inny sposób bycia, inny styl. Owłaśnie. Ta dziewczyna miała styl, swójwłasny, niepowtarzalny. Znał inne,o wiele od niejładniejsze, choćby Beata czy Kryśka, z którą tańczył naandrzejkach. Ale w żadnączłowiek nie miał ochoty tak sięwpatrywać. Ata. Chciało się być przy niej, wpobliżu. W schroniskuz punktu zapędzono ich do roboty. Potem gdzieśstraciliMiłkę z oczu,okazało się, że odjechała. Wrócił Teodor z rodzicamiWojtkai zaraz już była pora ochędożyć się odświętniei pędzić do Kościeliska. Bronka wymarzyłasobie weselisko staroświeckie, góralskie, paradne. Orszaksię uskładał w kilkanaście sań. Gwar, pisk. Trzeba było zważać nadzieciaki,które pchały się, żeby się napodziwiać uprzęży,nabijanejmiedzianymi blaszkami, zdobnejw kłaczki szkarłatnej-wełny, napatrzyćstrojom kwiecistym, barwnym, żeby się nasłuchać piskliwej muzyki,żwawej nuty, jaką wygrywano w saniach mknących u czoła pochodu. Heńkowiutkwiła w pamięci rozjaśniona radością twarz pani młodej,uśmiech w oczach młodego. Oboje zdawalisię nie dostrzegać aniciżbywokół nich, aniprzepychu krajobrazu, który w blaskach zachodzącegosłońca zdawał się mienić wszystkimi barwami. Wracali popod tenzachód ku chałupie Szymona. Witanoich tamchlebem isolą. Pochylilisię oboje, chleb ucałowali. Pawłowi przemknął w pamięci niedawny obraz: stosy pieczywawyrzucanego codziennie zeszkolnych koszy na śmieci. Ledwienadgryzionealbo i wcale nie tknięte bułki,grube pajdy, misterne skibki, przemieszane zbrudem, z odpadkami,ze śmieciami. I nagle teraz. Czegoś się tak zagapił? - trącił go Wojtek. Szybciej, bo muzykidla nas zabraknie. Starczy dla wszystkich roześmiał się z boku Jasiek. Byścietylko nóg nie pogubili. Nie było kiedy ani witać się, anisłowa z kimzamienić. Nie podpieranościan, bawionosię ochoczo, całym sercem. Aż i czas się zatracił, i niewiadomo kiedy przygasł krótki dzień lutowy, zmącił się, spopielał, zapadłw noc. Po paru godzinach Jasiekwymknął się na podwórze, abytchuzaczerpnąć. Wciągnął powietrze eleboko w płuca. Aż zabolało i uderzyłodo głowy jak alkohol. Ziemia siaław poświacie, blask bił od niej. Miesiąc pełni dochodził,pozłocisty, ogromny. Jednak niebo wokół niego było -zmącone, mgławe. 29. Dołem, skrajem widnokręgu, z rzadka wybłyskiwały gwiazdy. Grań Tatrczerniała surowym,drapieżnym konturem. Tutaj, bliżej, wszystkie pochyłości, plaśnie, polany, skąd do cna wymiotło przygarście sypkiego śniegu,lśniły jak polerowane. Tak byłzasłuchany, że podeszli go z tyłu nieoczekiwanie. Ażsięzatrząsł, kiedypoczuł naramieniu dłoń Wojtka. Heniek zakpił,aby jakośzagadać ową piękność, owe wzruszenie. Pięty ci przymarzną. Zapomniałeś o swoich obowiązkach? Tam siębabywydzierają, żeby Bronkęw łapy dostać. Ja bym nie dał. Lecę poderwał się Jasiek, zmieszany, żego tak przyłapano. Nadrabiając miną, nakazał: Zbierzcie chłopaków i zajmijcie siękońmi,żeby wszystko było gotowe. Ja się tamuwinę raz-dwa i zawróciłdochałupy. Jarzyłasię przednim wszystkimi oknami, złotawym,ciepłym światłem. Otoczyły go zmieszane tony instrumentów, gwar ciżby. Przepychałsięwśród gości,rozglądając się za młodymi. Mała Hanka od Wetulówwyskoczyła z kąta izby. Ogromnie lubił tę dziewuszkę. Przylepna nadpodziw. Zapytała,wspinając się na palcei zadzierając ku niemu główkę: Zaśpiewasz dla mnie? Roześmiał się, chwycił małą na ręce, przed muzyką stanął, tupnął, kudziewczętom okiem błysnął i huknął na całegardło: Cesała się grzebieniem,cesala się scotką,smarowała miodemgębę, zęby miałasłodką. Muzykanci podchwycili nutę, znowuporwano się do tańca. Jasiekpocałował Hanusię, postawił ją naziemi ibiegł do sąsiedniej izby. ' Jasiek zapiszczała mała. Jasiek, mam ci cośrzec. No to gadaj warciutko, bo nie mamczasu. Chciałabym być młodą panią. Będziesz, słowo dajęobiecał jej z powagą i odwróciłsię. Znowuza nim zapiszczało. A czegotam? Jasiek, straśnie cię lubię,wiesz? Ożeniszsię ze mną? Ino mi urośnij, bo cię nie będę cale życiepod pachą nosił. Niewidziałaś pani młodej? Do kuchni pośli. 30 Młodzi przycupnęliw kącie obok Szymona. Wyglądał krzepko, jakbymu latubyło, jakby od samej radości odmlodniał. Szymonowa ukradkiemocierała oczy. Andrzej otoczył żonę ramieniem, słuchali oboje, coimSzymonpt^wił. Jak spod ziemi wyrósł przed nimi Jasiek. Pochyliłsię,pocałowałdziadka w rękę. Dziadku, -darujcie. Muszę wam zabrać panią młodą, bo kobiety sięniecierpliwią. Mało mnienie oskubały. Szymon uśmiechnął się do Bronki. Pora ci już, dziecko, pod czepeczek iść. Samatego chciałaś. No tochybaj! Zaroiło się od chłopaków, uprowadzili Bronkę. Obstąpiły ją dziewczyny. Zatupotały drobno stopy obute w kierpce, zamigotało gorącościąkorali, prababkowskichjeszcze,z należytą dumą noszonych, zaszumiało,zakwieciło się od barwistych spódnic, od gorsetów wyszywanych cekinami. ' Z drugiej strony izby przybliżały się gospodynie, godnie przyodziane, wserdakach, szalach frędzlistych,pękate, zapaśne,zasobne. Wirujący krąg taneczników znieruchomiał, na jedenoddech zapadłacisza i zaraz rozległ się czupurny głos Jaśka: Oj, nie wydommłodej pani,oj, nie wydom,nie wydom. Znów zatupotało, rozszumiałosię w izbie. Wiekowa chałupa, któraniejednązawieruchę przetrzymała,niejednej naremnicy się oparła zadygotała w posadach. Stary dom, któryswoim mieszkańcom wiernietowarzyszył w dolach iniedolach,chronił, osłaniał terazjakby nie umiałzdzierżeć rozpierającej go radości. Huczał i drżał od wesela. Na dobrą,najlepszą wróżkę. Tymczasem na podwórzu w żółtawym świetle padającym z okienuwijało się gorączkowo kilkunastuwyrostków. Wyprowadzali co tchukonie, zaprzęgali je do niskichsaneczek, zwanychkumoterkami, szybkich,zwrotnych i pakownych, tak jednak skonstruowanych, że łatwo z nichpasażera zgubić i niechaj się potem, niezdara, do rana z zaspy gramoli. Konie się niepokoiły, wierzgały, stawały dęba. Płoszył je niezwyczajnyruch i hałas, napodwórzu kipiało jak w garnku. Tymczasem w izbiekobiety zawiodły już tryumfalną, drwiącą nutę: 31. Nie bedzies już, dziewce,po muzykach lotać,siednies se ku piecustare portki lolać. Śmiech buchnął głośny, aż się echo poniosło od lasu. Przeddomwypadł Jasieki natychmiast objął komendę. Kuba, tutaj, tutaj! Wojtek, trzymajże konie. Uważaj,jak trzymasz! Nie pchać się! Spokojnie! Ledwie ich jakoś uładził, w izbach się zakotłowało, wybiegli młodzi. Jasiekprzytrzymał konie, podczas gdy Andrzej otulałżonę baranicą. Zapalono pochodnie. Cała polana rozjarzyła się rojem migotliwych,czerwonych punktów. Z chałupy wybiegały umówione wcześniej pary, ktożyw dopadał sanek, sadowiłsię, zajmowano miejsca byle prędzej. Jasiek dopilnował, aby państwu młodym nikt drogi niezajechał, wraziłAndrzejowi lejce w garść, a sam pobiegł szukać Miłki. Wypatrzył ją,odsunął Józka Słodyczkę, który sięobok kręcił. Z sąsiednich sanekuśmiechała się matka Wojtka. Paweł już siedział na koźle,tylko Heniekjeszcze marudził, ażgo Jasiek, drżąc z niecierpliwości, przynaglił, a Wojtekza kołnierz złapał i wciągnął do środka. Zaśpiewałapod płozami sanna. Świergot wyślizganychjak lustro kolein zbiegających ku tonącym wmroku dolinom. Sypki chrzęst grudek śniegu tryskających spod końskichkopyt. Tiurlikanie dzwonkówprzy paradnej uprzęży. Nawoływania. Śmiech. Pochodnie ciągnęły za sobą warkocziskier. Sanki wyśmigały jaremwzdłuż zbocza. Zrazubór ich obstąpił, przygłuszył gwar dobiegający zcoraz odleglejszej chałupy Szymona. Drzewa wpobok drogi splątały się. rzekłbyś, w nieprzebyte gąszcze. Mrok siętuzachylił gęsty, zwarty, mknęlipośród nocyjakby tunelem. Podprowadziła ich ta droga na skrajwyniosłości, a tu jużotworzyła się przed nimi przestrzeń, jak okiem sięgnąćtonąca wniepewnej, migotliwej poświacie, w głuchnącym w ciemnościoddaleniu, skąd coraz rzadziej, w coraz większych odstępach wybłyskiwaly ogniki pochodni. Tutaj dopiero poczulinapór wiatru. Mieli go naprzeciw, pomykali najego spotkanie. Zawarła się wokół nich ciszatak wielka, że kołataniewłasnego serca wydawałosię rozgłośne jakbicie młota. Miłka siedząca obok Jaśka odwróciła się do dziewczyn i ćwierkały jakstadko wróbli. Jaśka ogarniała złość. Po coich tu tyle wlazło? Skrzeczą, 32 jakby miały o czym. Nie chciałsię przyznać, że wolałbyMiłkę tylko dlasiebie. A tak? Niby była blisko, a co mu z tego? Przepłoszyć by trochę tesroki- Kohi nawet niemusiał ponaglać. Rozpędzone rwały z kopyta. Nieznaczny ruch lejcami i saniezatoczyły łuk w lewo,w prawo, rozhuśtałysięjak wahadło. Zaraz podniósłsię krzyk,protesty i połajanki. Co tywyprawiasz! Jasiek! Zwariował! Oczu nie masz? Konie trzymaj! Ani dbał o to wymyślanie, ani go obeszło. Zresztąnie osiągnąłzamierzonegoskutku. Miłka niefrasobliwie siedziała nadal w tej samejpozie. Nawet- się nie raczyła przytrzymać. Sanek czy bodaj niezawodnegomęskiegoramienia. Jakbynie zdarzyło się nic szczególnego. Bez wrażenia. A konie się rzeczywiście rozbiegały. Głupia! Wyleci i będzie kłopot. Zasępiony, zły ściągał lejce z całej siły. Z wielkim trzaskaniem z batawymijałygo kolejne sanie. Dobiegł gotryumfalnygłos Wojtka: A co? Kto pierwszy. Jasiek zaciął zęby ze złości. Aha! Byłbyś ty pierwszy, gdyby nie ona. Paskudne dziewczynisko. Jakby odgadła jego wymyślania, bo przewinęłasię obok niego i nurknęła w zapełnione sanki. Rozległy się piski, śmieszki. Obejrzał się. Oparta na samej krawędzi, zawieszona w powietrzu. Gdybysię chociaż uśmiechnęła, darowałby jej wszystko. Ale ona ani spojrzy. Udaje, że jąnic nie obchodzi jego osoba. Posprzeczali się trochę, prawda. Właściwie niebyłato kłótnia. Coś tam półżartem powiedział na Teodora. Az niejzaraz sopel lodowy się zrobił. Ażsię w sobie skurczył odjej chłoduczy od ściągnięcia brwi. Wiedział, że ją zabolała jego bezmyślna uwaga. Odwołałby,gdyby mógł. Ale ona zakręciła się napięcie i poszła, a potemjuż igadać nie było jak. Józek się podwinął i dobrze, że mu tych sanekustąpił, nie starczyłoczasu, nie zdążyła się już przesiąść. Inaczej pewnie nie chciałaby z nimjechać. Harda sztuka. Gdziesię jeszcze dzisiaj takie rodzą! Dziw! Jasiek widno oczu z tyłudostał, że się tak cięgiem obziera. Z Jaśka furman jak z drąga cholewa. Ana okochłop do rzeczy. E, ino taki duży wyrósł. Ale mleko pod nosem. Widzicie! A ja myślałam, że to wąsy. Markotny cościtaki, nic nie gada. Pewnikiem w nocy nie dospał. 33. A co ci się śniło? Powiedz, Jasiu, nie wstydź się. Wzruszył ramionami, udając,że go te przycinki niewiele obchodzą. Alepiekło żywym ogniem, zwłaszcza że to wszystko słyszała Miłka. I anisłowa. Jakby w ogóle nie istniał. Zsunęli się stromizną, przemknęli pośródzabudowań, rozwarło sięprzed nimi ujście doliny. Jeszcze chwila i na drodze poprzez KiręMiętusią zakręcającej ku Starym Kościeliskom rozwinął się wąż pochodni. Sanki śmigały zwilcząchyżością i gdyby nie dzwonków brzęk szklany, cosięw przelocie osypywał, można ich było wziąć za orszak zjaw. Rychłozaczerniły się przed nimistromeurwiska BramyKraszewskiego. Mrok sięwokół zagęścił smolisty, konie stąpały wolniej, rozważniej. Ponad milczącym w dolepotokiem, pod ciężkimi nawisami śniegu to znikały, toukazywały się płomyki pochodni. Wojtkaponosiła radość, której źródełdaremnie próbowałby się doszukać. Skąd się to brało? Z intensywności chwili właśnie przeżywanej,z niezwykłości tej nocy, z pewności, że doswoich jest tak blisko, wystarczy rękąsięgnąć. Aby jakoś wyładować uczucia rozpierające mu piersi, zeskoczył z sanekibrnął obok. Najchętniej wytarzałby sięw tym śniegu,nabierał pełnegarście, ciskał je, rozrzucał. Posłyszał niedaleko oddech. Odwrócił się. Paweł? Był zdziwiony. Dałtemu wyraz. Paweł się jakby nieco stropił. Hej! Chcecie tu nocować? doganiał ich Jasiek. A to i jasię przejdę mimo protestów dziewczyn Miłka zeskoczyłado nich. Baba z wozu, koniomlżej, prawda, Jasiek? Nie posądzałem cię o takązłośliwość. Taksię chłopakcieszył, żepojedzie z tobą. Mała strata, krótki żal. Nie lubisz go? Dlaczego? Wojtek, daj mi spokój. Lubię. Pewnie że lubię. Ale tozobowiązuje,wiesz? Przyjaźń wyklucza bezmyślność. Nie można bezkarnie szarpaćdrugiegoczłowieka tylko dlatego, że przyjaciel i że nam nie odda. Ująłjej dłoń w grubej, wełnianej rękawicy. Zrobiło mu się przykro i zanią,i za Jaśka. Słowo czasem dotkliwiej zrani niż ostrze noża. Też prawda. Na Pisanej było niewielejaśniej. Księżyc przesłoniła szarawa opona,spochmurniałe niebo ciężko nawisło nad górami. Powymijały ich kumoterki, gdzieś daleko na przedzie pochodu brzęczałdzwonek u sań nowożeńców. Dogonił ich jeszcze jedenwędrowiec. Przygarbiony jakby,z rękomazałożonymi do tyłu sunąłprzed siebie długimi krokami. Wojtek obejrzał się 35 raz i drugi, odciągnął Pawła na bok, pokazywał zarys Raptawicy, coś tamprawił o Mylnej Grocie. Nie przypuszczałem, że cię tu zastanę powiedział Teodor. Trudno się spotkać,prawda? głos Milki jak zawsze był spokojny. Takiezamieszanie. Kiedy wracasz? Jutrorano. Wyrwałem się z pracy zaledwie na jedendzień. Szli dalej w milczeniu, tylko śnieg chrzęścił pod stopami. Teodor czułsię dziwnieonieśmielony, zmieszany. Skąd, dlaczego? Przecież to ta samaMiłka, wspaniałykumpel tatrzańskich i narciarskich wypadów. Lubili się,mieli sobie zawsze tyle do powiedzenia. A teraz tak trudno było zacząć znią rozmowę. To prawda, nie widzielisię blisko pół roku, pracapochłaniała go bez reszty, przyszły sukcesy, stał się modny, poszukiwany. Kroiły się dalekie wojaże, możliwość fajnegoreporterskiego zwiadu. Czymógł otym kiedykolwiekzamarzyć? A światokazywał się jeszczeciekawszy, niż sobie wyobrażał. Żył coraz intensywniej, czuł się z każdymdniem mądrzejszy, bogatszy. Dziewczyna, która teraz szła obok, była tylko kroplą w morzu, prawda,że sympatyczną kropelką, ale bez znaczenia. Ot, mógłbyjej opowiedziećchoćby otej ostatniej egzotycznej wyprawie, ale nie wiedział, czy ją tozainteresuje. Trudno odgadnąć, co ona czuje, co myśli. Właściwie. Aleprzecież nic jejnie obiecywał,nie miał wobec niej żadnych zobowiązań. Było im kiedyś miło z sobą, ale mało to miłych ludzi spotyka się i żegna? Czasem na zawsze. Chybasobie nie wyobrażała. Lubił ją, to prawda. Alenie chciał, nie mógł się wiązać. Zwłaszcza teraz, kiedy. -Ze zdziwieniemposłyszał własny głos: No, jak ci się żyje? Nieźle odparła. Terazsię wyprowadzę odBronki,nie chcęimzawadzać. Przez dwalata to byłmój dom. Będziesz miała własny. Wyjdziesz za mąż. Możliwe. Tymczasemo tym nie myślę. A o czym myślisz? pochylił się, próbując zajrzeć wjej oczy. Lubiłte oczy, takie przejrzyste, takie pełne wyrazu. Ale tu pod skałami panował cień. Chciałabympowtórnie zdawać na studia. Tylko nie wiem, czysię uda. Próbować warto. Znowu naASP? Tak. I to w dodatku na kierunektkanin artystycznych. Chyba strasznie trudno się dostać. 36 Też sobie wymyśliłaś. Zaczęłam się już trochę przygotowywać. Pokazanomi pewnetechniki. Zrobiłam kilkanaście prac. Mówią, że dobre. Ja, oczywiście, mamco do tego wątpliwości. Kiedy ich nie miałaś? Odkądcię znam, pełna jesteś niepokoju. Chyba to już się nie da zmienić. A dlaczego miałoby sięzmieniać? Właściwie racja. Dlaczego? On kiedyś też się łamał, niecierpliwił,buntował. Teraz, odkąd złapał wiatr, szło wszystko jak z płatka. Chybanawet zbyt gładko. Zamiast kamienistej ścieżki wielopasmowa autostrada. Szybkość, od którejkręci sięw głowie. Tematy, ludzie, zdarzenia. Coraz dalej, coraz ciekawiej. Możei ta dziewczyna coś tam zsiebiewyprzedzić. Chociaż. Co ona ma do powiedzenia. Miłe stworzenie,bardzo miłe. Jakoś jej trzeba okazać sympatię. Muszęci się zwierzyć. Podziałało. Natychmiastzwróciła ku niemu oczy. Proponują mi rocznestypendium do Stanów. Mógłbym się sporonauczyć, sporo zwiedzić, zobaczyć. To jestkrajtak oszałamiającychkontrastów. Widać już było ogromne ognisko płonące na polanie. Czemu nic niemówisz? Nie cieszysz się? Pomyśl, takaokazja! To sięjuż może nie powtórzyć. Przyślę ci kartę zPosągiem Wolności. To na pewno wspaniała okazja powiedziała powoli i z namysłemMiłka. Oczywiście, powienieneś pojechać. Cieszę się, naturalnie, takAle pisać nie musisz,bonie wiem, czy mnie twoja karta tutajzastanie. Niechżeci się dobrze wiedzie wewszystkim,Teo. Chodźmy prędzej, botrzeba im tam pomóc, zobaczyć, czypoczęstunek dlagości gotowy. No,ścigamy się. Goń mnie i puściła się pędem. Nieco oszołomiony pobiegł za nią,ale przed schroniskiem otoczył gotłum gości, podwinął się jakiś znajomy, który chciał zamienić z nim paręsłów, potem w tańcu jeszcze kilka razy Miłka mignęła mu z daleka, ale niebyło już kiedy dokończyć rozmowy. Wojtek wymknął się gościom; narzuciwszy kurtkę na ramiona, wybiegłze schroniska. Oparło ścianę. Za plecami huczała zabawa,przemykałycienie zaoszroniałymiszybami. Gorąco mu było. Czy tojeszcze od tańca? Chyba halny nadciąga, pomyślał. Tutaj w kotlinie nieczuło się wichru,któryna otwartych przestrzeniach tamował im dechw piersi. Chociaż. Nadsłuchiwał. 37. Z głębi lasu dochodziły głuche uderzenia. Osuwały sięśniegowe czapyze smreków. Drzewa się prostowały, prężyły gałęzie. Ponad borem wstawałłopot jakbywielkich skrzydeł. Gdzieś górąprzeciągał wicher krótkim,raptownym tchnieniem namawiał, obiecywał, wołał. Potem milkł. Czekał. W ciszy, która teraz zapadła,Wojtek dosłuchiwałsię odpowiedzi. Spod szklistej pokrywy, spomiędzy ciężkich nawisów, które grudzień, styczeńusypał, z kotłów skalnych zasuniętych w cień najdalszy, spod zlodowaciałych wodospadów, gdzie znieruchomiały wrzeciona potoków z całychgór szedł stłumiony, rosnący pomruk. Pękały niewidzialne nity, wydawałosię, że wystarczygłębiej odetchnąć, aby strząsnąć dławiącą, ciężką skorupę. I wówczas znów nadleciał wiatr. Szorstki, naglący, niecierpliwy. 'Rozkołysał poszum w świerkach. Nie szum okrzyk. Miłka w pokoju na piętrze zapatrzyła się wzamarznięte szyby. Pojaśniały lekko,błękitnawo. Dzień siępoczynał. Bronka wypytywała,rodziców Wojtka oszansę dostania się na ASP. Pani się tym bardziej przejmuje niż przyszła studentkazauważył pan Michał. Na policzki Milki wypłynął rumieniec. Milczała. Myśmy prawie jaksiostry przyszła jej w sukurs Bronka. Dotego stopnia, że aż się trochębojępuszczać ją między obcych. Da sobie radę. Z pewnością. Tylko. jest zbyt wrażliwa,na początku może jej być ciężko. Miłka objęła Bronkę. Daj spokój,kochanie. Wszędzie są ludzie. Jakoś przywyknę. Będziemi was brak, ale to przecież nie na wieki. Będę przyjeżdżała do was. A listyto także rodzaj obecności. Prawda? Sęk w czym innym. Boję się wystartować. Dlaczego? niebieskie oczy spoglądały uważnie, życzliwie. Miałam dwa lata przerwy. Uczę się wprawdzie, ale sama czuję, że toza mało. Powinnamsię lepiej przygotować, aletrochę mi brakuje ,wskazówek. Żeby ktoś nadał kierunek. Żebym wiedziała, czego od siebiewymagać. No i ta stała niepewność,czy to, co robię, jest cokolwiek warte. Nie dowiesz się, dopóki nie zrealizujesz. Wtedy zaczniesz próbować od nowa. Zdaję sobie z tego sprawę, aie zastanawiamsię niekiedy: może szkoda 38 czasu? A jeśli to tylko zawracanie głowy, mój wymysł? Tutaj pracuję, mambliskich ludzi, mogłabym wrosnąć. Matka Wojtka odsunęła się do tyłu,przechyliła głowę, między brwiamizarysowała się zmarszczka. Kiedy cię słucham powiedziała wydaje mi się, jakbym słyszałastale jedną strunę. Pozwól wybrzmieć innym w tobieutajonym, którychsama nie znasz. A jeżeli tam niema nicwięcej? uśmiechnęłasię gorzko Miłka. Jeżeli to jest wszystko, na co mnie stać? Takiejpewnościnikt ci nie da. No to lepiej siedziećcicho. I zmarnować to, co w tobie niepowtarzalne, jedyne? Odsunąć wsferę możliwości,prawdopodobieństw, gdybania? Cofnąć się, zanim sięzaczęło? Więc czego ode mnie chcecie? wybuchnęła Miłka. Żebympojechała do Łodzi? Dobrze, pojadę. Mam sięściąć, to się zetnę. Niepierwszyzna mi. Ale nie mówciepotem,że wam sprawiłam zawód. Miłko! z wyrzutem zawołała Bronka. "Miłko, Miłko". Ty maszpewność. Stawiasz ludzi na nogi. Leczysz. To" są rezultaty sprawdzalne. A te moje przędze na co komu? Jakiz nichpożytek? Może na radość podsunął łagodnie pan Michał. Milkazamilkła. Jeszcze rumieńce przelatywały jejpo twarzy, ale jużopanowała zdenerwowanie. Dobrze powiedziała. Spróbuję. Matka Wojtka dotknęła ramieniamęża. Michale, a gdyby takzwrócić się do profesora Deresławskiego? Onmógłbydziewczynie poradzić, prawda? Skinął głową. Na pewno nie odmówi. Tonasz przyjaciel zwrócił się do Miłki. Już na emeryturze, ale wychował kilka wspaniałych talentów. Nazwisko chyba nie jestci obce. I ja miałabym. miałabym u niego. Miłce zabrakło tchu. A czemuż by nie? pan Michałuśmiechnął sięprzyjaźnie. Przyjedź do nas poparła go żona. Omówimyz nim tęsprawę. Chcesz? Zgadzasz się? Ja nie wiem. nie wiem, jak państwu dziękować. ja.. jąkałaoszołomiona. 39. Wybuchnęli śmiechem. Zdasz, topodziękujesz. Do egzaminów jeszcze parę miesięcy, możesz się równie dobrze przygotowywać w Warszawie, jak tutaj. A skoropojedziesz do Łodzi, wszyscy będziemy trzymali za ciebie kciuki. Tak się cieszę. Takbardzo się cieszępowiedziała Milka i naraz jej usta zaczęły drgać, rozpłakała się. Rozdział trzeci Wychudłeręce pokryte skórą jakpergamin. Zawęźlającesię na nichwypukłe żyły. Ręce pełne wyrazu. Obdarzone własnym życiem. Miłkaprzypatrywała się im równie uważnie, jakobrazom,rzeźbom, przedmiotom, o których mówił profesor: Przed tygodniem Wojtek po raz pierwszy przyprowadził tu Miłkę,miałniby zaraz wracać, wciągnęło go to, dosiedział do końca. I tak już zostało. Przychodzili odtąd zawszerazem. Jakie to proste powiedziała z podziwem Miłka. Ironicznywyraz łagodnych zawszeoczu. A przecież prostota niepowinna powodować uproszczeń. Lapidarność nie musi być jednoznaczna. Teraz jeszcze podziwiaszpomysłowość,sposób prawda? Ale sztuka tonie jest system sposobów. Wynika z głębiwewnętrznych doświadczeń, zeskupienia. - Ujawnia, bo przecież niepokazuje od razu, sprzeczności, nawarstwiający sięspór artysty. Z sobą,z rzeczywistością. Amnie się tam podoba, kiedy mi się ktoś podoba przekorniezacytował Wojtek, Profesor uśmiechnął się. Od pierwszego wejrzenia? I nigdy nie zmieniasz zdania? \ Częstoroześmiał się Wojtek. Na drugi raz bywa zupełnieinaczej. Czasem aż nie do wiary. I właśnietę złożoność widzenia trzeba przekazaćdziełu. Popatrzciena to. Na okładce altumu nazwisko: Chagall. Małe miasteczka,koślawedomki, drobne figurki, zagubione w codzienności i rozświetlone, zwyczajne' fantastyczne. wat niby jednostajny, a jednocześnieprzewrotny,niepokojący, pełei zasadzek, niebezpieczeństw, niespodzianek. 41. Miłka z zapałem powiedziała: W czasie mojego poprzedniego pobytu w Warszawie widziałam maleńką wystawę Chagalla w Muzeum Narodowym. Wracałam kilkarazy,nie mogłam się z nią rozstać. Zachwyciła mnie baśniowość, fantastyka,czyja wiem. To był świat taki niepodobny do tego, w którym wówczas żyłam. A teraz. Teraz wydajemi się, że widzęto pierwszyraz. Odbieram zupełnie inaczej. Dlaczego? Zostawił ich pytających, niepewnych. Nie wyręczał, nie dawałgotowych odpowiedź. Może tak właśnie trzeba? Wracali kanionem Mokotowskiej jeszcze pochłonięci tą rozmową,wątpliwościami, które nasuwały się po raz pierwszy; niecierpliwili się, już oczekując na następne spotkanie. Na placu Trzech Krzyży Wojtek przystanął. Wietrzył jak pies gończy, aż Miłka się roześmiała. Czujesz? powiedziałWojtek. Wiosna w powietrzu, i Oszalałeś! Dopiero koniec lutego. Nie szkodzi upierał się. Tutaj zimabyła prawie bezśnieżna,dopiero w Tatrachzobaczyłem zaspy. Chodźmy nad Wisłę. Przekonaszsię. Ściągnął czapkę, leciał z gołą głową, uszczęśliwiony, ludziesię oglądali. Pobiegła za nim. Kiepskiwariat! Ciągnął ją za rękę, pokrzykiwał. Skręcili w Aleje, minęli szary masyw muzeum, prześliznęli się jak przez uchoigielne przez wąskie bramkiozdobnych przybudówek na moście,znaleźli się nad Wisłą. Połyskiwałametalicznie,po obu jejstronach mieniły się pasma świateł, od wodyciągnęło wilgocią, tu już wyraźnie czuło się zapach zbliżającej się wiosny. Stali oparci o balustradę,zapatrzeni. Za plecami jazgot przelatującychpojazdów,szum opon, ryk motorów, klekotżelastwa, łoskot i pobrzękiwanie wozów tramwajowych. W tym zgiełku i pośpiechu tylko Wisła wydawała się spokojna i nieruchoma. Pójdziemy przez Pragę zaproponował Wojtek. Mieliśmy przygotować kolację przypomniała Miłka. Oni dzisiaj późno wrócą. Więc akurat zdążymy. Chodź. Trzeba się nacieszyć tą chwilą. Przeszli most, zbiegli krętym rozjazdem obok misy Stadionu wzdłużtorów kolejowych. Miłka zdała się całkowicie na Wojtka, straciłaorientację w niezbyt dobrze znanej dzielnicy. 42 Skręcili podwiadukt, zagłębilisię w plątaninę uliczek. Krowia. panieńska. Blaszana, Olszowa, Dębowa. Gęsta zabudowa, niekiedyobdrapane tynki, ciasny sklepik pełen wszelakiegodobra, zniszczonychodnik, kępakrzewów w ogrodzie przedniewysokim domkiem. I otoznów prostopadłościany bloków, arteria tętniąca życiem, naprzeciw neonogrodu zoologicznego, zwarte szeregi drzew, zarośli i dalej, za rzeką,oprawione w noc, połyskujące światłami, najśliczniejsze widziane chybawłaśnie stąd Stare Miasto. Aco, możeżałujesz spaceru? spytał Wojtek. Nie odpowiedziała,wystarczyło spojrzeć w jejoczy. Trzymając się zaręce jak spiskowcy biegli przez most, przybliżał się pałac Pod Blachą iczerwonawy, zwalisty korpus Zamku. Metaliczny, miarowy głoszegara. Minęła dziesiąta. Prędko, schodami pod górę, przeskakiwali po dwastopnie, już i plac, i Piwna o krok. Jeszczechwilę przystanąć, popatrzeć. Nie zamieniłbym się z nikim. Ja chyba też. No, nareszcie zawołał ktoś przewieszonyprzez poręcz nadrugimpiętrze. Już ze dwie godziny tu sterczę. Chałupazamknięta na trzyspusty, ani widu, anisłychu. Heniek, stary koniu! Wojtekuściskał przyjaciela. Skądmogliśmy wiedzieć! Rodzice dzisiaj do późnej nocy w pracy, amy z Miłkalataliśmy po mieście, bonam zapachniało wiosną. Przepraszam cię, stary. Właź, rozbierz się. Zaraz ci naszykujemy coś do jedzenia. Głodny jesteś? No, pewnie. I zmarzłeś chyba. Nie mogłeśgdzieś zaczekać? A gdzie? Ja to mieścisko znam ledwo,ledwo. Ale niespodzianka! Trzeba było napisać,że się wybierasz doWarszawy. Wyskoczylibyśmy po ciebie na dworzec. Ja sam nie wiedziałem. Zdecydowałem się w pięć minut. To ei się rzadkozdarza,fakt. Skwaszonyjakiś jesteś. Czy przez toczekanie? Wojtek, 'dajże chłopakowi odsapnąć. Przestań go tarmosić. Chodźciedo kuchni. Zaraz coś przypichcę. O raju. Co takiego? Masła zapomnieliśmy kupić. I cukru. Delikatesy jeszcze czynne. Zaraz przyniosę poderwał się Wojtek. Po minucie dzwonek do drzwi. Tak szybko? I dlaczego dzwoni? Przecież ma klucze zdziwiła sięMiłka. 43. Otworzyła. W progu stal nieznajomy. Dobry wieczór. Bardzo przepraszam, czy zastałem pana Michała? Ojca. To jest. Nie, nie ma go jeszcze. Powinienniebawem wrócić. Pozwoli pani, żezaczekam? Spojrzała wymownie na zegarek. Po całymdniu na pewno wrócązmęczeni. A tu jeszczeniezapowiedziany gość. Ale facet sterczał jak przymurowany. Proszę niezbyt gościnnie towypadło. Zadudniły schody. Wpadł Wojtek. Kolejka była. Nie mogłem wcześniej. Oskar ryknął z uciechą irzucił się przybyszowi w ramiona zostawiając zakupy na pastwę losu. Miłka pozbierałapaczki iwycofałasię do kuchni. Zza drzwi dobiegałypomruki, okrzyki, klepanie siępo plecach. Wojtek był najwidoczniej wsiódmym niebie. Pojawił się wreszcie w kuchni ciągnąc za sobąnowoprzybyłego. Poznajcie się. To jest Oskar. Miłka. Heniek. Jednym słowem, sami swoi zaśmiał sięOskar. Głos miał głęboki,ciepły. A pani nie chciała wpuścić mnie do domu dodał z wyrzutem. Ładnie tak? Skąd mogłam wiedzieć? Miłka zarumieniła się z samej irytacji. Przecież pierwszy raz pana widzę. Nigdy pan u nas nie bywał. Nigdy, toznaczyw lutym uzupełnił Wojtek. Przecież ondopiero cowrócił. Kiedy przyjechałeś? Skończyliście już czy jeszcze tam jedziesz? Skończyliśmy. Co za harówa! Wczoraj wieczoremtelefonowałem, ale niktnie odbierał. Całą paką byliśmy we Współczesnym. Wróciliśmy nocką ciemną,bo to się potem jeszczełaziło tam i sam. Ojciec nasprzepędził przezPoleMokotowskie. Miłka tam nigdy nie była. Chcieliśmy pokazać. Dużo pani zobaczyła nocką ciemną? Dosyć. Nie wiedziała, czemu jego sposób bycia tak ją denerwował. Oskarusadowił się na wolnymstołku pod oknem. Będzie coś dobrego? Przydasię,bom głodny jak wilk. Miłka, nadąsana, szykowała kanapki. Wojtek pętał się jej pod ręką iprzeszkadzał, usiłując pomóc. W trakcie tego oczywiście mełł ozorem bez ustanku jak młynek do kawy. Jak wam poszło? Zadowolony jesteś? 44 Raczej tak. To są ciekawe sprawy, chociaż cholernie skomplikowane. Musieliśmy wnikać i wodcieniepolityczne, i w potrzeby gospodarki. handlu, komunikacji. Trzebasię było ponadto bawić w przewidywanie,rzecz jasna naukowo udokumentowane, aby zaprogramować czas przyszłytego akwenu. Takich rzeczy nie robisię tylko na dziś, ale zawsze i napojutrze, no nie? Właśnie. A Jeżeli do tego wszystkiego dorzucićzagadnienia ochrony naturalnegośrodowiska, bo naukowcy biją naalarm. Podkształciłem się i w tym, chociaż to niff-mojabranża. Siedzicie jak na tureckim kazaniu powiedział Wojtek. Rozjaśnięwam te zagadki. Oskar należydo grupy ekspertów, którzyprzygotowują międzynarodową konwencję w sprawie Bałtyku. Pan jest marynarzem? niewinnie zdziwiła się Miłka. Nigdybym nie przypuszczała. i ma pani świętą rację skrzywił się pociesznie. Animajtek, anikapitan,ani inny bohater. Najzwyklejszy szczur lądowy. Beznadziejnahistoria! Straciłem ostatnią szansę u pani. Nie wdawaj się w sprzeczkę z Oskarem ostrzegał Wojtek boprzegrasz. Jako prawnik najprostszą sprawę potrafi tak zasupłać, że nawetty, Penelopo,nie dojdziesz do ładu. Auuuzawył, bo mu na łeb spadła mokra ścierka. Proszę, jak człowieka traktują w tym domu poskarżyłsię. Co tutajtak głośno? do kuchni zajrzała matka. Misiek! poderwał się Wojtek i cmoknął jąw policzek. Kiedyścieweszli? Nie zauważyłem. Za to ciebie słychaćażna Zapiecku odezwał się ojciec. Ludzieprzystają, zadzierają głowy, pchają się na schody, bo myślą, że to jakaś nowa atrakcja turystyczna. Oskar! Witaj w domu. Jak wamposzło? Oskar! Pokaż się. Pomizerniałeś. ucałował rękę matki, która zczułością dotknęła jego policzka. Wobec przyjazduOskara wszystko zeszło na drugi plan. Oskaropowiadał, żartował, przekomarzał się z Miłka iWojtkiem. Wyniósł sięwreszcie dobrze po północy,obiecując, że przyjdzie na obiad. Chłopcy rozlokowali się w dużym pokoju, gdzie sypiałWojtek odPrzyjazdu Miłki, której ustąpiłswoją ciupkę. Teraz z kolei pościelił dla Henryka tapczan, a sam nadmuchiwał materac. Poklepał go, sprawdzając,ezy już dość. Zmęczonyjesteś? Minę masz jakąś nietęgą i przez cały wieczór45. siedziałeś naburmuszony. Możesz jutro się wysypiać, jak długo będziesz miał ochotę. Choćby do południa. ^ Nie darady! Jutro wracam. Terazwszystko na mojej głowie. ^ Widzę, widzę,jakci puchnie. Nie powiem, że tego chciałeś i że siępchasz do roboty samochcąc. Uparty zawsze byłeśjak osiołi nictu ttie wskóram. Jak tam ciotka? Przysyła mi gromkie listy. Wczoraj napisała, żebym, brońBoże, niezapomniał o pomidorach. Luty, atej w głowie pomidory! Chybajuż sięlepiej czuje, bo przedwyjazdem takabyła osowiała, niczym się nieinteresowała, a teraz co drugi dzień mam list z dyspozycjami. Wykonujesz? Eee tam. Chybabym wyłysiał od skrobania się po głowie. Jednoprzeczy drugiemu. Ale cieszę się, że jej wraca dawnaenergia. Gdzie ona terazjest? W Kowarach. Sanatorium gdzieś w Karkonoszach. Długo tam będzie? Rok na pewno. Rokniewoli dla ciebie, biedaczysko. Nie użalajsię nade mną, bo nie trzeba. Samzdecydowałem, niktmnie nie namawiał. Więc to już nie jest niewola,tylko własna ochota. Zresztą lubię wieś. I ludzie tacy życzliwi. Nie ma dnia, żeby nie zajrzał ktośod sąsiadów, żebynie spytali, jak żyjęalbo czy nie trzebaw'czymś pomóc, poradzić. Heniek, a coz nauką? Dasz radę? Co ma być. W przyszłym tygodniu kazali się zgłosić. Pytasz, czydam radę? Ja tam nie widzę przeszkód. Zawszebyłeś korba z matmy. Ale to mniecieszy, że zgodzili się naprzeniesienie. A Paweł mi podpadł, jak nie wiem co, że ci odmówił pomocy. Obeszłosiębez lego. Okazuje się, że nawet lepiej samemu próbować, zamiast szukać okrężnych dróg,protekcji, znajomości. Słuchaj,Wojtek, ja tu dzisiaj jestem poniekąd właśnie w sprawiePawła. Po co ty się jeszcze w to mieszasz? Wdepniesz, mówię ci. Obserwowałem go trochę tamw Tatrach. Łaził jak mrukjaki, na ludzispode łba spoglądał. Nawetsię dziwiłem, że przyjechał. Łaskę komu zrobiłczy co? Co ten idiota sobie myśli? Nie bzdycz. Nieznasz go. Ty niby znasz. Adwokatsię znalazł. Poczekaj, jeszcze się sparzysz. 46 ^/^. , ' ../-^^ Heniek westchnął. Wojtek popatrzył na niego, otworzył usta, jakbyjeszcze chciał coś rzec. Rozmyślił się, wydął wargi, pokręcił się,wreszciewybuchnął: No, gadajże! Cierpliwości do ciebie nie mam. Stary Janicki siedzi. Co?! Bzdura! Skąd wiesz? Od Pawła? Heniek wyciągnął z kieszenikurtki poskładaną w kilkoro gazetę. Rozłożył ją, wskazał Wojtkowi artykuł. Wojtek zerknął na datę: sprzedtygodnia. Pośpiesznie przeleciał tekst oczyma. W miarę jakczytał, twarzmu pochmurniała. Takie buty mruknął. Zwinął gazetę, nadal trzymał ją w ręceuderzając nią miarowo o drugą dłoń. Podniósł oczy na przyjaciela. A coz Pawłem? Jak onto przyjął? Widziałeś się nim? Chciałem Heniek skinął głową. Teraz mi trochę trudniej,odkądwyniosłem się z Lublina. Mówią,że jego matka wyjechała zGościeradowa nastałe. Zachodziłem tam parę razy, ale dom stoi pusty. Ludzie gadają, że miała zamiar rzucić męża. Podobno związałasię z kiminnym. Trudno dojść, ile wtym prawdy. Uu, tosię chłopakowi naskładało. Jego stary. Żebychociaż matka,a tak to będzie sam. Trzepnie goto nielicho. On już od dawna nie miał żadnych złudzeń. Wiedział,że ta rodzinasię nie utrzyma. Zrozum, tych ludzi nic z sobąnie łączyło. Nic? No.. może forsa. Wspólne interesy. Z tego źródła? Wojtek uderzył rulonem po kolanie. Z tego czy z innego, boja wiem. Łapówki, kradzież, spekulanctwo Wojtek pokręcił głową. Alesię ubrał. Zauważyłeś, jaki tytuł? Buraczane eldorado. Ludzie gadają, że tamsię obłowiono na dwa miliony złotych zgórą. Nie przypuszczałem, że stary Janicki takigłupi. Czego mubrakowało? Po cosię w ten zakichany interes pchał? Albo on jeden? Celiniak, Stawecki. zaczął wyliczać na palcach. Kiedy mupalców zabrakło, spojrzałpytająco. Mamzdjąć buty i ciągnąćto dalej? Parsknęli niewesołym śmiechem. Wojtek potrząsnął głową. Jakoś niemieściłosię to w jego mózgownicy, że ludzie, których znał na co dzień, 47. których się uważało za przyzwoitych, uczciwych, porządnych okazali sięzwykłymi złodziejami. Przecież trudno toinaczej nazwać. Trzeba pogadać z Pawłem. Próbowałem. W ubiegłą niedzielę pojechałem do Lublina. Poszedłemdo gospodyni, u której mieszkał. Już go nie zastałem. Wyprowadził się. Nie podała ci adresu? Wiesz, jakmnie przyjęła? Jak w pysk dał. Wyzwała odwałkoni,nierobów, darmozjadów i zatrzasnęła drzwi przed nosem. Paweł znią miałna pieńku, teraz się odgrywa. Byłeśu niego w szkole? W niedzielę? Racja. Też wpadłem naten pomysł,więc pojechałem jeszcze w tygodniu. I co? Anic. Chała. Dzień wcześniej jego matka odebrała papiery zeszkoły. Ogłosiła tam wszem iwobec,że zabiera syna do siebie. Wojtek odetchnął z ulgą. No widzisz. I po kłopocie. Guzik prawda. Nie wrócili do Gościeradowa. Specjalnie chodziłem. E, to niczego nie dowodzi. Sam rozumiesz. Wstyd się ludziomnaoczy pokazać i tak dalej. Siedzą gdzieś w Lublinie i czekają narozprawę. Głupio tylko ztąszkołą. W końcu, cóż Paweł winien,że jego tatuś narozrabiał. Heniek wysłuchał gouważnie. Pokręcił jednakgłową z powątpiewaniem. Dałbym dużo, żeby byłotak, jak mówisz. Ale widzisz,ja znam tękobietę. No,matkę Pawła. Janicką. I grosza bym nie dał. Ona Pawła napewno gdzieś spławi. To nie jest człowiek. Jakby ci topowiedzieć. Jabymjejnawet psa nie powierzył. Taka nieużyta? Herod-baba? Ale skąd. Przymilna. Skłonna do wzruszeń. Egzaltowana. Wszystkotam jest ładniutkie, słodziutkie. No to o co chodzi? A,nic. Obym się mylił. Heniek, nie przesadzaj. W końcuurodziła go. Wychowała. Nie kracz bez powodu. Nie każdą, co urodzi, można nazwać matką powiedział Heniek, aWojtek naraz przypomniał sobie, że przecież i przyjaciel miał jakąś matkę, 48 która go jeszcze jako niemowlaka czym prędzej oddała do domu dziecka,zęby nie komplikować sobie życia. Bywai tak. Zrobiło mu się przykro. , Pawełda sobie radę odezwał się pocieszająco. Nie. jest już przecież dzieckiem. Chciałbym się jednak z nim zobaczyć powiedział zuporem"Henryk. Agdyby tak poszukać goprzez biuro meldunkowe? On sięnie będzie meldował. Tak mnie dręczy pewna myśl. Spaćprzez to nie mogę. Wiesz, Wojtek, boję się, że on. zniżył głos do szeptu. Nie pleć Wojtek wydawałsięteraz równie zaniepokojony. Zawsze będzie czas się martwić. Ale zgadzam się z tobąMasz rację,za wszelką cenę musimy go odnaleźć. Pogadam z rodzicami. Chciałbympojechać z tobą do Lublina. Może we dwóch prędzej coś wskóramy? Paweł? zdziwiła sięślicznotka, która otworzyła imdrzwi. Niewyglądała na matkę prawie dorosłego syna. Miękki, różowy szlafroczekobszyty mnóstwem koronek otulał wiotką figurę. Głowa tonęła wpowodziblond loczków, drobneusta były kapryśnie wygięte jak u rozpieszczonegodziecka. Adres pani Janickiej zdobyli dopieropo południu, kiedy w ostatecznejdesperacji, wyczerpawszy wszelkie sposoby, na próżno rozpytując znajomych, dotarli wreszcie do wychowawczyni Pawła. Wahała się przez chwilę. Wyłożyli swoje racje. Tak, rozumiem, ale. Proszono mnie o zachowanie ścisłej tajemnicy mówiła nauczycielka. Tej pani to będzie nie narękę, podobnoobawiasię skandalu, ciekawości ludzkiej. Ta pani ma już właściwie nowąrodzinę i w tej sytuacji Paweł zdaje sięjej zawadzać. Czyja wiem. To wogóle dziwna historia. Poco ona go odbierała ze szkoły? Gdyby przedtemtrafiłana mnie. może spróbowałabym jej to jakoś wyperswadować,wpłynąćna jejdecyzję. Ale ona powędrowała prosto do dyrektora. Ujęłago, bo jakże inaczej,swoją rzekomą bezradnością, słodyczą, bezbronnością. Wyskarżyła mu sięoczywiście na swoje nieudane małżeństwo. Uznał,że jestniewinną ofiarą, że ogromnie przeżywa tę całą historię i że dobrzebędzie, jeśli syn zostanie teraz przy niej. Uważał, że i Pawłowi dobrze tozrobi, jeżeli zajmiesięmatką, otoczy jąopieką. Chociaż, jaksię zdaje, tapani znakomicie potrafi dbać o siebie. Szkoda mi chłopca. Nie mówcie mi o Pawle. Ja już przebolałam. Ślicznotkapodniosła na nich oczy z niemym wyrzutem. Koledzy jej syna bylistanowczo nieodpowiednio wychowani. Nie powinnidomagać się takobcesowo widzenia zPawłem. Bezserca ta młodzież. Powiedziałam mu: "Ach, Pawle, jak możeszsprawiać mi taką przykrość! " Niewyobrażaciesobie, jaki on jest. Wykapany ojciec. Podły. Krnąbrny. Nieposłuszny. Awanturował się. Krzyczał. Nie zwracał uwagi na to, że akurat byłamprzeziębiona i że mnie zawsze wtedy boli głowa. Stał tutaj,gdzie wy,iżądał,tak, miał czelność żądać,żebymwyszukała adwokatadla jego ojca. Po tym wszystkim co ja przeżyłamu jego boku? Po tym jak mnietraktowano, dręczono zazdrością? A czy to moja wina, że siępodobam? Jego ojciec toprostak bez wychowaniai brutal. Śmiał kontrolować mojewydatki, dokuczał mi na każdym kroku. Wszyscy o tym wiedzieli iwspółczuli mi,że musiałam to znosić. A teraznawet syn zwracasię przeciwmnie! Przecież to absurd, żeby stawiać mi takiewymagania. Oczywiście żeodmówiłam. Nie wyobrażam sobie, żebym mogłainaczej postąpić. Chociażjeszcze nie przeprowadziliśmy rozwodu, ale to postanowione,a ta sprawajeszcze przyśpieszyła moją decyzję. Paweł o tym wiedział, więc jak mógłzwracać się domnie z taką propozycją! Połowa majątku należydo mnie,nikt nie ma prawarościć sobie żadnych pretensji. Wszystko rejentalniepotwierdzone. To ja potrzebuję teraz adwokata, żebybronił moichinteresów. Ludzie są tacy zachłanni otarłaoczy brzeżkiem chusteczkiOczy byłynadal bezbłędnie iprześlicznie podkreślone tuszem, wymodelowane pastelami. Heniek podniósłsię z krzesła. Więc nie chce nampani powiedzieć, gdzie on teraz może być? Nie mam pojęcia rozłożyła ręce bezradnym ruchem. Zadzwoniłcichuteńko złoty wisiorek u bransoletki. On mi nigdy nie mówi, dokądidzie. Niezastanawia się, że mogłabym się denerwować. W końcuprzestałam sięinteresować. Jest już prawie dorosły. Tej babynawet trzęsienie ziemi niewytrąci z równowagi, zawszewyjdzie naswoje zaopiniował na schodach Wojtek. Widziałeś, jakiesobie przyjemne gniazdkouwiła? I z mety pozbyła się Pawła. Wiedziałem, że tak będzie zamruczał Heniek. Miałeś rację. Pół dnia zmarnowaliśmy. Co teraz? Może on się u jakiegoś kolegi zamelinował? Szkoda,że niespytaliśmy wychowawczyni, z kim się przyjaźnił. To by namcoś dało. Żebywreszciezłapać trop! 50 Spróbujmy z nią pogadać jeszcze raz. Chyba nasnie wyrzuci, że jejzawracamy głowę. A jeżeli spyta o Janicką? Powiemy prawdę. Nie ma powodu ukrywać. Wychowawczyni zmartwiła się, ale nie wyglądała nazaskoczoną. Widywała już różne mamusie iukładność pani Janickiej nie wywiodła jejwpole. Wysłuchała chłopców i zamyśliła się głęboko. Z kim się przyjaźnił? Doprawdy,trudno powiedzieć. W szkolechyba nie miał naprawdęserdecznych znajomości. To nie takie proste. Owszem,był towarzyski, chodził na prywatki do Beresów, bo ich prawiewszyscy odwiedzają. Należał do kółka fotoamatorów. Aha, prawda,patronował trochę Wieśkowi Ślęzakowi. Ale to nie była przyjaźń. Onchłopakaraczej wykorzystywał i zarazem lekceważył. Wątpię, aby się terazdo niego zwrócił z prośbą o pomoc. Inny świat. Spytajcie Beresa. Tozgrana paczka. Powinni o nim coś wiedzieć. Beres ryknął wielkim śmiechem. Kogoszukacie? Janickiego? Komedia. Słyszałem, że jego starywdepnął w jakieś świństwo, ale się tym bliżej nie interesowałem. Owszem,Janicki tu bywał, wesołykumpel, nie mieliśmy nic dosiebie. Żadnychrachunków. Czy się z kimś przyjaźnił? Harcerzyki, słowo daję. Wiem, zktórymi dziewczynami chodził, zkim w karty grał,z kim na wycieczkijeździł. Ze wszystkimi. Ale to nic nie znaczy. Spytajcie milicji, ja nie jestemizbąwytrzeźwień. Zamknij się! powiedział Heniek. Jak nie masz nic dopowiedzenia, to stul pysk i nie gadaj. I ludzinie obrażaj. Wyszli, trzaskając drzwiami. I co teraz? Wojtek wzruszył ramionami. Lichowie. Cudacznie to wygląda. Był, nie ma,wszystko jedno. Przecież nie żył na pustyni! To niemożliwe. Poprostu nie potrafimy szukać,nie wiemy, dokądsię zwrócić. Ale on na pewno orientuje się, gdziejesteśmy. Jeżelibędziemy mu potrzebni, to się odezwie. Musimy cierpliwieczekać. Sądzisz? Nie ma innego wyjścia. Próbowali jeszcze rozpytywać różnychkolegów Pawła. Ci jednakniewiele umieli dorzucić. Poza godzinami wspólnej nauki, poza jakąśzabawą czy zbiorowym wypadem nic ich nie łączyło. O sobie nie lubił 51. mówić, o jego rodzicach też nic nie wiedzieli. Ich to zresztą małoobchodziło. Zajęcibyli własnym bujnym życiem. Teraz niektórzy zezdziwieniem, niektórzy może z tajoną satysfakcją przyjęli wiadomość oaferze buraczanej. Intrygowała ich, interesowali się sensacyjną stronąsprawy. Zresztą. Mało to słyszałosię na co dzień oprzeróżnychkombinatorach? W domu u niejednegoz nichteż ubijano niezupełniezgodne z prawem interesy. Żyć trzeba, znali oddzieciństwa tę dewizę. Wieczorem Wojtek rozstawał się zHenrykiem na dworcu kolejowym. Jeden odjeżdżał do Kraśnika, drugi czekałna ostatnipociąg do Warszawy. Stalina peroniemarkotni, zniechęceni, kiedynaraz Wojtek chwycił Heńka za ramię. Tam, popatrz! Czy to nie Paweł? Gdzie? Na tamtym peronie! W brązowej kurtce. Widzisz, odwrócił się. Sylwetkapodobna, ale. Co on by tu robił? Nie marudź. Lecimy. Może go jeszcze uda sięzłapać. Kiedyzdyszani wynurzyli się z tunelu,chłopaka w brązowej kurtce nigdzie hie było widać. Daremnie rozglądali się, wypytywali podróżnych. Przepadł jak kamień w wodę. Rozdziałczwarty Który to już dzień wałęsał się tak bez celu? Policzył i aż zdumiał się, żeto lak niewiele. W ciągu zaledwie parutygodni wszystko w jego życiu uległo radykalnejzmianie. Czy to możliwe, że właśnie on. Paweł,nie miałsię gdzie podziać, dokąd iść? Kiedy z daleka zobaczył znajomą twarz, czym prędzej wchodził donajbliższej bramy albo przebiegał na drugą stronę ulicy, żeby uniknąćrozmów, ciekawskich spojrzeń, wypytywań, komentarzy. Nie mógł tegoznieść. Narastała w nim głuchanienawiść do wszystkich ludzi, wydawałomu się, że ma wypisane na czole, kim jest, że to przyciąga uwagęprzechodniów,że każdy sięna niego gapi. Czuł na sobie natrętnespojrzenia; kiedy zatrzymał się na przystanku,miał wrażenie, że ludziezniżając głos szeptali właśnie o aferze buraczanej, porozumiewawczokiwając głowami. Bał się, że zaraz ktoś podejdzie,zaczepi go, spyta, jak to właściwiebyło, jakdo tego doszło: "przecież jesteś synemjednego z nich". Bał się. Zapiął szczelnie podbrodąbrązową kurtkę. Dokuczało mu zimno,brały dreszcze. Tego-tylko brakuje, pomyślał, żebym się teraz rozłożył nagrypę. Głowę miałrozpaloną, głodny był. Nie chciał wracać do matki. Nie mógł. Nieprzeszłoby muto przezgardło, żeby się do niej zwrócić po tym wszystkim, co mu powiedziała. Podniósł dłoń do twarzy. Jeszczego dotejpory palił policzek, dławiłopoczucie wstydu. Gospodyni,u której wynajmował pokój,zażądała, żeby się natychmiastwyprowadził. "Syna kryminalisty trzymać nie będę". Co jej tam nagadał,już niepamiętał. Myślał, żebabę paraliżtrzaśnie. Twarz jej spurpurowiała, oczy wylazły na wierzch. A niech sięzatchnie, myślał z mściwością. Ale53. skoro odzyskała oddech, dopieroż podniosła wrzask. Aż się ludzie zbiegli. Wywaliła na schody rzeczy Pawia,zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Zbierałswoje manalki, garść łachów, rozsypaneksiążki, aparat fotograficzny, który cisnęła z taką furią, jakby chciała go rozbić w drobny mak. Futerał był gruby, aparat ocalał z pogromu. Sprzedał go dwa dni temuw komisie. Zawiózł całydobytek do matki. Znał adres, uważał, że ma prawo; w końcugdzie miał się podziać. Udręka tych kilku dni. Dość. Wolę zdechnąć z głodu, niż ją o pomoc prosić, pomyślał, nie wiadomo który to już raz. Ale co będzie, kiedy się forsa wyczerpie? Skąpił teraz,niechętniewydawał nawet paręgroszy na jedzenie. Nigdy dotychczas nie posądzałsiebie o oszczędność. Pieniądze otrzymywane od starego przeciekały muprzez palce, nie zastanawiałsię nad tym nigdy, uważał, że tak powinno być. Bawił się i on, i innina jego koszt, miał gest, lubili go zato. Lubili? Tylkobezzłudzeń. Wygodnie im było z nim. Teraz. Zrobili sobie ubawz tejsprawy, podpytywali go podstępnie, wyciągali na słówka,trąbili po całejszkole,pogłoski dochodziły do Pawłarozdęte, kłamliwe. Wierutne bzdury. Ale przecież kolporterów stugębnej famy trudnouciszyć, jakże mógł siębronić. Z ust do ust podawane ploty zmęczyły go do granic wytrzymałości,czuł się jak zaszczute zwierzę. Nie ufałnikomu. Za to jedno wdzięcznybyłmatce, że odebrałajego papiery, że się już tam nie musiał pokazywać. Tłumaczyła wychowawczyni: "bo dla pnie, proszę pani, dobro dziecka jestnajważniejsze. To mój jedyny cel w życiu. " Jak szybko jedyny cel okazał sięzawadą, uciążliwymbalastem. I tak zgrabnie potrafiła się go pozbyć. Ostatnią noc spędził w nawpółrozwalonej szopie na przedmieściu. Nie chciał tam wracać. Postanowił pójść nadworzec. Ruch, tylupasażerów. Nie będzie zwracał niczyjej uwagi. W poczekalni zawsze cieplej, jakoś dotrwa do rana. A rano. Trzeba się namyślić, co dalej. Zatrzymał się na chwilę na placu przed dworcem. Na postoju taksówekzakręcona podwójnie kolejka. Parę miesięcy temu poderwał tu Beatę. Ustawykrzywiłmu zjadliwy grymas. Kiedyś przypadkiem czekając na zmianęświateł zobaczył nadjeżdżającego fiata. Za kierownicą siedział jegostary,obok Beata,mizdrzącasię przymilnie. Było jej widocznie wszystko jedno, zkim jedzie. Człowiekstanowił jedynie dodatek do samochodu. Może to iracja. Wyjaśniła się tajemnica,od kogo stary dowiedział się takprędko otamtym nocnym wypadzie. Sypnęła Pawła, zresztą czemu nie. I on ją 54 przecież też okłamał, twierdząc, że wóz należy doniego. At, przeszło,poszło,po co wspominać. Przestudiował bardzo uważnie rozkład jazdy, obejrzał dokładniewystawę kiosku, poinformował się w okienku o wszystkich możliwychpołączeniach do Bytowa, nie wiadomo dlaczego akurat Bytów wpadł mudo głowy; kupił w bufecie dwie bułki i połknął je w paru kęsach, wreszciewcisnął się na jedno z niewielu wolnych miejsc w poczekalni pomiędzyopasłą wiejską babinę czujnie strzegącą dwóch kobiałek i rozwalonego,chrapiącego, pijanego faceta. Na dworze panowała przenikliwa wilgoć, zwyczajna przedwiosennapapranina, trochę deszczu, trochę błota. Tutaj parowało ubranie, cuchnęłotłuszczem i brudem, skwaśniałym odorem potu. Setkistóp tętniły opodal,właśnie podstawiono pociągdo Szczecinaprzez Łódź, Poznań. Każdy siędokądś śpieszył, każdy miał jakiś cel. Jeżeli sobie człowiek taki cel upatrzy,niezwraca uwagi na otoczenie,na przeszkody, jakie przednim wyrastają,na to, że jest popychany, potrącany. Jego myśli, jego dążenia są z tą jednąsprawą związane. A ja, pomyślał Paweł, ciskamną jak pustą butelką narzece,aż się gdzieśroztrzaska albo zatonie. Jedenlos. Paweł przymknąłoczy, podkulił nogi pod ławkę, żeby komuś niezawadzały, zgarbił się, postawił kołnierz. Próbował się zdrzemnąć, ale kołoniegotłum przewalał się, huczał. Pod powiekami przesuwały się dziwaczneobrazy, skłębione,splecione cielska niesamowitych potworów, oślizgłe,wijące sięw ciasnych zwojach, wyciągające setki macek,aby pochwycić,oplatać. Brunatny głowonóg uparcie musię przyglądał błyszczącymi spodciemnego kaptura ślepiami. Dołem skradało się coś niewidzialnego, czyjeśporuszeniawyczuć tylko było można; czyjaś dławiąca, natrętna obecność. Zbudził się zlany zimnym potem. Prosto. w twarz wionął muostry zapach piwska. Ryży facet o skudlonejbrodzie najbezczelnięi zaglądał mu w gębę. Paweł nie -był pewien, czysprytne palce przed chwilą nieobszukały mu kieszeni. Resztka jegonędznych zasobów. Wsunął rękę, aby odnaleźć cienki zwitek. Był. Obmacujące spojrzenie cofnęło sięprzed jego wzrokiem. Facet odsunąłsię, pomedytował, pozezował jeszcze ukradkiem na Pawła,pogmerał zapazuchą, wyciągnął zmiętoszoną paczkę sportów, podsunął chłopcu. PawełPotrząsnął głową. Facet wydłubał papierosa, wsadził go w gębę, poszukał zapałek, nie znalazł, wstał i nieco chwiejnym krokiem pożeglowałdo kiosku. Paweł nawet sięza nim nie obejrzał. Siedział nadal skulony, ale już 55. czujny, i przyglądał się ludziom przycupniętym i drzemiącym na ławkach. Za ścianądudniły perony,głos z megafonu co chwilę coś obwieszczał,niekiedy parę osób podrywało się z miejsc, biegło do wyjścia i znowuogarniała ludzi drętwota, jałowe jakby na nic czekanie. Ugrzązłem na dobre, pomyślałPaweł. Przecieżniechodzi tylko o kilkagodzin spędzonychna dworcu dziś, może jutro i pojutrze. Dużo gorsze jestto, że i moje życie stało się jakby taką poczekalnią, z tym,że ja nie mampewności, czy mój pociąg kiedykolwiek odejdzie. Ogarnęła go nieprzeparta ochota, żeby prysnąć stąd jak najdalej,gdziekolwiek w Polskę. Wszędzie ostatecznie żyć można,poszuka innychmiejsc, innych ludzi. Pieniądze jakoś spróbujezarobić, skombinować. Alenazwiska przecież nie odmieni, ani teraźniejszości, ani pamięci. Będziewyszukiwał w gazetach informacji o procesie, myślał o tym, że jego stary. Przecież się go wyparł, przecież nie bylisobie bliscy; Pawełdoił z niegoforsę, to mu wystarczało. Dlaczego właśnie terazczuje sięz tymczłowiekiem związany bardziejniż kiedykolwiek? Ani się nie dziwił, anipotępiał,przyjął do wiadomości fakt, właściwie bez zaskoczenia. Wstrząsnęłanim możenie tyle cała ta plugawa, złodziejska afera, całe to mamękombinatorstwo, które teraz wyszło najaw ile nagła zmiana, któraodjęła jego staremu to wszystko, zczegobył tak cholernie dumny. Po-lecia-ło. Warto się tak starać, tak zabiegać? I gdzież ta jego pewność siebie,przekonanie,że odkrył własną receptęna sukces życiowy, powodzenie,karierę. Czym sięokazała ta kariera, ten sukces? Wydało mu się, jakby z ojca paskudnie los zadrwił. Szło mu przecieżjakz płatka, utwierdzał się w słuszności swoich posunięć i naraz dym,plewy. Okpiony, oszukany. I co go czekało? Co teraz? Skoro nawet wyjdziepo wyroku, co się staniez tym człowiekiem? Jak on będzie mógł dalej żyć? Bez stanowiska, bezznaczenia, bezpieniędzy? Beznadziejne to wszystko. Ojciec nie miał dokąd wracać. I on. Paweł, nie mógł nawet marzyć, żezdoła staremu choćby jakiś kąt zapewnić. Przecież uboższy był teraz odżebraka. Całkiem bez przydziału. Stan nieokreślony, stan nieważkości. Poprzedni zamysł, żeby gdzieś wyjechać, jak nagle przyszedł, tak się irozpłynął. Ogarnęłogo zmęczenie. Właściwie po co? I co to zmieni? Będęnadal wlókł za sobą ten bagaż, jakim jest moje niezbyt udane, niezbytpotrzebne, a raczej nikomu niepotrzebne życie. Rodzina? Czysty śmiech. Przyjaźń? Dmuchnąć i rozlatuje się wszystko. Koledzy? Okazało się, ile ichobchodzi. Jak przeszłoroczny śnieg. Sprawiedliwie przyznać trzeba, że jegoteż ichlos nie wzruszał. No cóż. Jak Kuba Bogu, tak BógKubie. Szkoła? 56 Cóż daje nauka? Wiedzę o tym jak żyć? Nieprawda. Gdyby ludziew szkolezdobywali tę umiejętność, potrafiliby chyba lepiej świat urządzić. Na comusię teraz przyda książkowa uczoność? Kto mu poradzi, jak postępować? Podręczniki? Nie ma takiego. Autorzy się mądrzą,wymyślają co chwilę cośinnego, a człowiekowiżyć coraz ciężej. Ilu to ludzi na świecie zdychacodziennie z głodu? Cóżz tego, że jakieś tam FAO sporządza raporty. Raport sobie, a głód sobie. A jednocześnietylu innych ażrozpiera. Małoim, chcieliby wszystko zeżreć, wszystkiego się nachapać. Podły świat. Istnamenażeria. Zdałoby się raz ztym skończyć. Po co się męczyć. Wbił zaciśnięte dłonie głęboko w kieszenie. ot,szyny niedaleko. ot,pójdzie. Ukłuło go coś ostregotak boleśnie, że syknął. Wyciągnąłzkieszeni i przez chwilę przyglądał się dwom długim gwoździom, u góryskręconym w pętelkę isczepionym zesobą. Zupełnie o nich zapomniał. Dostał jeodpewnego starego człowieka, miał zamiarwyrzucić, potemwyleciało mu z głowy. I właśnie teraz. Staruszekmieszkałw tym samymbloku cojędzagospodyni. Kiedyś go Paweł przydybał leżącego naschodach. Dźwigał kartofle z piwnicy, wiadrowyśliznęło się mu z palców,może go tenciężar ściągnąłi nie umiał już odzyskać równowagi, dośćżepoleciał na sam dół. Paweł go zbierał, staruszeknajbardziej troszczyłsięote ziemniaki,czyjuż wszystkie. Pawełwściekły na siebie wrzucał je dokubła, dziewczynana niego czekała,obiecywał sobie wielemiłychchwil, atu się napatoczył ten dziadowina: o, o, tam jeszcze, itamw kącie skrzeczał. Zaniosę panu,powiedziałwtedy Paweł, dobrze,że się nic złegoniestało, trzeba uważać na przyszłość. Z dziadunia był wędrowniczek,Paweł musiał dopilnować,żeby znów co nie zmalował. Stanęła między nimicicha umowa. Paweł latał i do sklepu,i do piwnicy, zawracanie głowy ztym wszystkim, ale nawet bawiła go ta sytuacja. To było w zeszłym roku. Po powrocie do szkoły już niezastał staruszka, w jego mieszkaniu urzędowała jakaś rodzina z chmarą dzieciaków, Paweł patrzył na nichspode łba. Te gwoździe dostał kiedyś wiosną. Dziadek wyczyniałprzeróżnełamigłówki z drutu, z gwoździ, ze sznurka. Nawet sprytne, trzeba to przyznać. Ile mu uciechysprawiało, kiedy Pawełsię biedziłi złościłnadrozwiązaniemkolejnej zagadki. Tak,to chyba tuż przed wyjazdempodarowano mu te gwoździe na^"ge, na pamiątkę. Posłyszał znów cichuśki, jakby zdarty, skrzekliwy ascco głos: "Byle patałach nie będzie miał do tego cierpliwości. Zobaczę,ileś wart. " 57. Rozdzielić te gwoździe? To musiało być zupełnie proste. Pawełmachinalnie zacząłpróbować. Tak i siak. Niewychodziło. Zniechęcony,chciał już wyrzucić je do kosza, ale znów posłyszał ten głos: "Bylepatałach. " Cierpliwość? Nudna cecha. Nie lepiej to szast, prast i z głowy? Wstyd jednak rezygnować zaraznawstępie. Takie głupstwo. Jeżeli sięnawet przed drobiazgiem cofa, to iwłasnych splątanychspraw nierozwikła. Cofa się, nie potrafi, skomli jakszczeniak, kiedy muktoś na łapęnastąpił. Zdjęła gowściekłość nasamego siebie. Miał pretensje do ludzi, acóż on? Cacuś, jedynaczek. Pępowina, z której ciągnął wszelkie pożytki,uschła, odpadła, a on biada nad sobą. Jesteś skończony dureń, Janicki skomentował w duchu. Weź się w garść i niechże ci dusza przestanieskomleć. Pokaż wszystkim, co potrafisz, pokaż, ile jesteś wart. Czy taka z ciebie szmata, żesiępoddasz? Schował sczepione gwoździe do kieszeni. Na drwinę z siebie samego? Sobie na złość? Możejednak kiedyś uda mu sięje rozdzielić. Spojrzał nazegar. Wlokły się te godziny. Postanowiłprzejść się poperonach, odpędzić w tensposób sennośći zmęczenie. : Owionął go przejmującyziąb. Wilgoćjakmokra ścierka przylgnęładotwarzy. Perony opustoszały. W kiepsko oświetlonym tunelu żółtawekafelki jak w pisuarach, zapachy podobne. Brudnawo tu było, niechlujnie. Wyszedł na peron. Kilku facetów ćmiło papierosy, parę kobiet kręciłosię tam i sam, zadzwonił wózek bagażowy. Usunął się z drogi. Na oporowymczekał już pociąg doWarszawy. Przez oświetloneoknawychylali się ludzie, rozmawiali z odprowadzającymi. Inni podróżni dopiero nadciągali od strony dworca. Przyglądał się im ospale, leniwie, kiedynaraz w zimnymblasku jarzeniówki dostrzegł dwóch chłopców rozmawiających z ożywieniem. Cofnął się, przetarł oczy. Nie, wzrok go nie mylił. Heniek z Wojtkiem! Ogarnęłago panika. Nie chciał ich widzieć. Akurat ci,których się tutaj mógł najmniej spodziewać. Heniek powinien siedzieć w Gościeradowie. Wojtek w Warszawie. Jaki czort ich tu przyniósł? Wtedy po wyprawiewTatry rozstali się chłodno. Nie umiał, nie chciał się do nich dopasować. Drażniło goich dobre samopoczucie,może im zazdrościł. Chociażnibyczego? Heńka na gospodarstwie czekały ciężkie chwile, dobrze o tymwiedział. Wojtek. Wielkie mi co. Jego starzy okazali się całkiemzwyczajni. Nie zaimponowali Pawłowi. Unikał ich, rozmowa, w którą paręrazy usiłowali go wciągnąć, wyraźnie się nie kleiła, nie mieli zresztą kiedy' gadać. Żałował polem, że w ogóle pojechał. 58 A teraz. żeby mnie tylko niespostrzegli. Trzeba się gdzieś skryć. przeczekać. Gwałtowny ruch Wojtka, ten półpowitalny gest. A więc gozobaczył. Poznał. Paweł zbiegł do tunelu. Błyskawiczna refleksja: jeżeli będą mnie szukali,tutaj możemy się spotkać. Wyjście do miasta? Tak, tonajpewniejsze. Dopadł schodów. Rwał z kopyta, roztrącając ludzi, posłyszał kilka"' soczystych uwag, niewielego to obeszło. Skręcił w najbliższą przecznicę,przystanął za kioskiem, wyzierał ostrożnie. Przeczekał tak pięć,dziesięćminut. Mijający go przechodnie przyglądali się podejrzliwie chłopakowi,który tak pilnowałzamkniętego już o tejporze kiosku. Paweł nie zwracałjednakna nich uwagi. Wreszcie upewnił się, że udało mu się zmylić kolegów,że nikt go tutajnie znajdzie. Ruszył wolno ulicą przed siebie. Sam nie wiedział, dlaczegoczuł się rozczarowany. Przecież uciekł, przecież nie chciał z nimirozmawiać. A jednakjakby tobyło dobrze im właśniepowiedzieć owszystkim. Może by go nie wyśmieli. Możei współczucia nie dosłuchałbysię w ich głosie. Może ta rozmowa okazałaby się dokładnie taka, jakiejpotrzebował: rzeczowa. I życzliwa. Poczuł się jak zbłąkany pies. Aż piszczę, żeby należeć do kogoś, żebystać się czyjąś własnością, pomyślał i uśmiechnął się gorzko. Nigdy się taknadsobą niezastanawiałem. Zdajesię,że już mnieuwiera własna osoba. Wpadłeś w nieodpowiednie towarzystwo, Pawełku. Gdybymmógł,przepędziłbym tego Janickiego na cztery wiatry. Gdybym umiał się odsiebie uwolnić. I od tych myśli. Minąwszy plac Bychawski wędrował prosto przed siebie, kiedy jednakzamigotałyprzed nim czerwone światła, bezmyślnie skręcił w prawo. Most. Pod spodem oleista breja w kanale. Cuchnęło stamtąd z głębi. Cofnął się zewstrętem. Zawrócił. Przeszedł most na Bystrzycy. Nieskończenie długa i nudnawydała się mu ta ulica, gdy taksię wlókł, zanim na koniecpodniosłysięnad nim szare iglice: wieżekatedry i Trynitarska, zanim otworzyła sięperspektywa na Królewską i podświetlony ratusz. Panował tu mimospóźnionej pory znaczny ruch. Paweł bał się ciżby, miałjej dość. Odruchowo skręcił w Podwale. Uliczka łagodniesprowadzała w dółokrążając staromiejskie wzgórze. Wąziutki chodnik biegł tylko po jednejbronie wzdłuż szeregu niewysokich, ciasno stłoczonych, następującychsobie na pięty domków. Po lewej, zaraz za katedrą, rozciągała się stromaskarpa porośnięta zbitąplątaniną krzewów, bezlistnych teraz i sterczących 59. jak drapaki. Rozwalone, zrujnowane schodki pełne niezdecydowaniaurywały się w połowie. Wyżej ginęła w cieniuścieżynka, ot,dzikie przejście przedeptane na skróty. Na szczyciewzniesienia czerniałybryły gmachów. Ponad dziedzińcem, którego jeden bok otwierał się na owąskarpę, chybotało się żółtawe,niepewne światło latarni. Przesłaniałyje gałęzie poruszanewiatrem, toteżwokoło rozbiegały się ruchliwe, fantastyczne cienie, tańczyły po ścianie naprzeciw. Paweł wiedział,że z owego dziedzińca wchodzi się do teatru lalkowego, Z dzieciństwa zapamiętał to miejsce tylu wzruszeń. Wówczas jeszczepotrafiłprzejmować się losami wyimaginowanych postaci. Teraz? Zadarł głowę. Minąłjuż kolejny zakręt. Gąszcz otulającypodnóżewzniesienia stawał się tu jeszcze bujniejszy, cienie jeszcze bardziejtajemnicze. Stare drzewa o wygiętych konarach,o powykrzywianychpniach wspinały się po stromiżnie, zdając się wśród swych koron unosićlekką jak gołąb, w załomie murów przywarła sylwetkę dominikańskiegokościoła. Stamtąd z wysoka jakże inna musiałabyć perspektywa. Domeczkiwzdłuż chodnikaustąpiły miejscaogrodom. Za pordzewiałąsiatką najeżały się zarośla bzu i jaśminu, pień brzozy nachylał się naduliczką. Paweł nieśmiało położył dłoń na jasnej korze. Przypomniał mu sięGościeradów, dzieciństwo. Jeszcze sięwtedy nie zastanawiał, nie rozmyślał,nie przymierzał do otaczającego świata. Awantury w domu,wrzaski, stałepretensje. Uciekał odnich, było dokąd uciec, po całych dniach latał zchłopakami, we wsi mieli go za łobuza,rozwydrzeńcadużo sobie z tego robił! Dopieroteraz. Dłoń natrafiła na drucianą siatkę. 'Cofnął się. Z żalem popatrzył na drzewko. Sprawiało wrażenie, jakbywspinało się na palce, daremnieusiłując przeskoczyćogrodzenie. Uwięzionetu jest nazawsze, pomyślałPaweł. I z jakiej racji? Drzewom jednak ciężej niż człowiekowi. Posłyszał basowy, głęboki dźwięk zegara. Policzyłuderzenia. Dwunasta. Jeszcze tyle godzin musiminąć, zanim nastanie dzień. Tam w górzezgasło światełko w jednymz okien. Wyobraził sobie zaciszny pokój,odchyloną kołdrę, wygodne posłanie. Ogarnął go gniew. Z jakiej racji jego właśnie lego pozbawiono? Co on winien? Ciemneszyby lśniły matowo. Domy stałyzbite wciasną gromadę, wstępujące ku górze, wsparte o siebie. Widział zębatą linię dachów,nieoczekiwane uskokimurów, załamania, występy. Znał toprzecieżdoskonale, przychodził tu,nawet mu się podobało. Dlaczego teraz nagle 60 zrobiło mu się tak nieswojo? Rozejrzałsię wokół, przełknął ślinę. Podspojrzeniami tych matowych, połyskujących niejasnookien czuł się jakzwierzę w cyrku, na pustej arenie wobec tłumu gapiów. Serce zaczęło mułomotać, nie mógł tego dłużej znieść. Pobiegł przedsiebie, jakby go ktościgał. Minął wiadukt, któryłączył; Stare Miasto z Zamkiem, zagłębił się w cień zakrzewionej alejki. Tu i ówdzie świeciłyszaro jak oparzeliny płaty śniegu. Zrujnowanymi! schodami wspiął sięna wzgórze zamkowe. Odetchnął. Otworzyła się przed nim wolnaprzestrzeń. Dwie latarnie paliłysię przed bramą. Resztę unieszkodliwilimiejscowichuligani. Paweł nie bał się mroku. Bał się osaczenia. W tym miejscuczuł się panem udzielnym. Nikt go tutaj niemógłdosięgnąć. Na sąsiednim wzniesieniu czerniały zabudowania Starego Miasta. Widziane stąd, przestałygo niepokoić. Zły byłteraz na samego siebie. Coza bzdury,wpadać w taki popłoch tylko dlatego, że. W dole pusty jakwymiótł plac ujęty w półkole grzecznych, bliźniaczo do siebie podobnychkamieniczek. Opodaltarg zwysepkami opuszczonycho tej porzestraganów, dworzec autobusowy, szara łuska kopuły cerkiewnej. Wyżejznów pagór z bielejącym na nimkościołem. Niedalekostojące na sztorcharmonie wieżowców. Zdusić by taką harmoszkę, dopierożbyłby zgrzyt,pomyślałPaweł. I naraz przypomniał sobieWieśka. Przecież on tu gdzieś wpobliżu mieszkał. Na Kalinowszczyźnie. Gdybym miał adres. Przecieżtamkiedyś byłem. Warto spróbować. Wiesiek przynajmniej nie zadajeżadnych pytań. Mógłbymsię u niego zatrzymać. Chociaż naparę dni,potem się coś wykombinuje. Wyspać się nareszcie jakczłowiek! Tak, zWieśkiem możnapertraktować. Zmusić go nawet. Jego starzy. No,zobaczymy, coś się wymyśli. Żeby tylko tanoc prędzej minęła. Zziąbł setnie, ruszył więc znowu naprzód. Powałęsał sięwokół dworca,przycupnął na chwilę na ławce, ale ujrzawszy z daleka milicjantazmierzającego w tę stronę,poderwał się iczmychnąłjak zając. Naspotkanie z władzą nie miał najmniejszej ochoty. Powędrował ulicą Szkolną. Znowu wlazł między bloki. Tylu tu ludzimieszkało, a dlaniego nie było miejsca. Na klatce schodowej jednakzawsze cieplej, pocieszył się. Spróbuję. Drzwi ustąpiły. Bezmyślnie, ze zwieszoną głową wspinał siępo schodach czującnarastającew nim otępienie i znużenie. Dotarł na któreś tam piętro. Przystanął. Obok znajdowałysię drzwiwindy. Pokręcił gałką. Nie ustąpiły. Nacisnął czerwony guzik. Zapaliłosię 61. światełko. Czekał. Podjechała winda. Wszedł do środka, wybrał najwyższepiętro. Ol, dla zabawy. Winda ruszyła. Zatrzymała się z cichym trzaskiem,Paweł oparł się o ścianę, przymknął oczy. Przespać się choćby trochę. Rano pójdzie do Wieśka. Zwinął się w kłębek na podłodze. Prawienatychmiast zapadł w sen. Obudził się przerażony. Tuż nad głową posłyszał dzwonek. Natarczywy, alarmujący. Chciał się dźwignąć. Cały był ścierpnięty. Podniósłsięwreszcie na czworaki, wstał przytrzymując się ściany, nogipod nimdrżały łeb ciążył, jakby weń ołowiu nalano. Dzwonek wciąż się pieklił. Paweł,uprzytomniwszy sobie, gdzie sięznajduje, poczuł się jak mysz w pułapce, otworzył drzwiczki windy,wyskoczyłna zewnątrz. Winda natychmiast ruszyła. Nie oglądając się za siebie począłzbiegać po schodach. Rad był, że tanoc jakoś minęła. Bolały go wszystkie gnaty. Miał dosyć takich doświadczeń. Teraz jak najprędzej musi rozmówić się zWieśkiem. Odnalazł ten dom na Okrzei. Zatrzymał się przed listą lokatorów,zastanawiając się, czy tojednak nie będzie w sąsiedniej klatce, kiedy zasobą usłyszał rozwlekły głos Wieśka: Paweł! A ty tu skąd? Obejrzałsię. Wiesiek wracał ze sklepu. Tachałw siatce butelkę z mlekiem, pieczywo,jakieśtorby. Paweł przełknąłślinę. Muszę z tobą pogadać. Odnieś te manele i przyjdź do mnie. Ale nie wiem, czy matka. Powiedziałem,żebyś tu zaraz przyszedł. Wiesiek kiwnął głową, pobiegł po schodach. Za pięć minutbył zpowrotem. ; Zmyśliłem, że zostawiłem portmonetkę w sklepie poinformowałzdyszanymszeptem. Oco chodzi? Paweł, dlaczegoty do szkoły. Tak się złożyło uciął. Siła wyższa. Opowiem ci kiedyindziej. ; Teraz niema czasu. Słuchaj, musisz mnie przenocować. Noc, dwie. DaszM-adę? Ojciec w delegacji. Za trzy dni wraca. Dojego powrotu czemunie? -Tylko mamie będę musiał coś powiedzieć. Ona się zgodzi. Paweł, ale samrozumiesz. Dobra Paweł skinął głową. Powiedz, że przyjechałem ze wsi,bo. dajmy na to,matka jest tuw szpitalu. I niemamsię gdziepodziać. 63. Ale przecież ona cię pozna. Tyle jej o tobieopowiadałem. Miałeś oczym. Pewnie, że miałem. Nikt inny nie był dla mnie taki dobry jak ty. Pawłowi coś podlazło pod gardło. Obrzydliwe. W czas się pohamował,żeby nie splunąć. Dobry. On i dobroć. Ale zgrywa. Nietruj. Raczej rusz głową. Wymyślcoś. I ona jednak wie, że ty już ze mną nie chodzisz do szkoły -kontynuował Wiesiek, przejęty i ciągle jakby oszołomiony. Ito już zdążyłeś wyśpiewać? Głupol. Paweł, nie gniewaj się, cała klasao niczym innym nie mówi. Tylko o sprawie Janickiego? Zamknijsię. Przestań! Paweł był wściekły. I ten też! Gdybygo nie potrzebował, stłukłby goteraz na pieczeńrzymską. Taki mazgaj. Ciamajda. Gamoń. I on się miesza w te sprawy! Wiesiek, przerażony, wpatrywał sięw niego szeroko otwartymi, błagalnymi oczami. Nie chciał go . przecież urazić. Uważał Pawła zaprzyjaciela. Cóż ontakiego powiedział? Ależ to nie twoja wina. zaczął. Paweł zacisnął zęby. Odwrócił się na pięcie, jakbyzamierzał odejść. Wiesiek chwycił go za ramię. Paweł,tak nie można! Dobrze, wymyślę coś. Tylko wiesz, przyjdź lepiejwieczorem. Przygotuję mamę. Będę na ciebie czekał. W szkole ani pary z gęby surowo przykazał Paweł. Rozumiesz? Dobrze pokornie zgodziłsię Wiesiek. Znów cały dzień na nogach. Włóczęgapo mieście, zazwyczaj takinteresująca, sprawiająca tyle frajdy, jeżeli szło się z kumplem, gadało,wstępowało tu i ówdzie, teraz taka bezcelowa, ot, dla zabicia czasu wyczerpywała bez reszty. Dwa razy wchodził do baru. Nie mógł się najeść, czuł sięwygłodzony. Przesiedział parę godzin wkinie. Przespał zresztąpołowę filmu, nie był wstanie uważać, co się dzieje na ekranie. Przygodywyimaginowanych postaci nie zainteresowały gow najmniejszymstopniu. Poszedł do MPiK-u. Z dziką przyjemnością zagłębił się wfotelu, przejrzał parę gazet, straciłwątek. Poczuł, jak go ktoś szarpie za ramię. Wystraszony, skoczył na równe nogi. Tutaj spać nie wolnoblondyneczka w kolorowej, pracowicie wyszydelkowanejchuście patrzyła na niego z wyrzutem. 64 Coś tam bąknął niby nausprawiedliwienie,spojrzał na nią nieżyczliwie,odwiesił gazety, wyszedł na ulicę. Pokręcił się koło Cepelii, obejrzał jeszcze paręwystaw,wreszcie osądził,że pora już wrócić doWieśka. Zdecydowanybył na wszystko. Nawet na to, żeby powiedziećprawdę. Niemiał zamiaru spędzać następnej nocy wwindzie. W twarzyWieśka, który otworzył mu drzwi, dostrzegł coś jakzawstydzenie, wahanie. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym,ponieważ za plecami Wieśka stała jużjego matka. PaniŚlęzakowa odsunęłasyna na bok,przygarnęła Pawła do siebie. Chodź, chodź. Wiesiek mi mówił o tobie. Po to są ludzie,żebysobie pomagali. Męża niema w domu, ale napewno się zgodzi, kiedy siędowie o wszystkim. Jakiś ty przemarznięty. Ściągaj tę kurtkę, zarazdostanieszcoś gorącego. Wiesiek, daj mu swoje kapcie. u nas ciepło, tozarazsię rozgrzejesz. Herbaty z malinami i podpierzynę. Aha, noumyć siętrzeba. Ciapa Wiesiek, że cię rano nie zaprosił. Trzeba przecież wyrozumiećdrugiego. Jak tam matka? Lepiej? No widzisz. Jeszcze wszystko będziedobrze. Wiesiek, nie zamęczaj go pytaniami, już ja się sama z nimrozmówię. Lekcje zrobiłeś? A matematyka? Korepetycji ci nie dam, bo nasna tonie stać. Musisz się sampostarać. Lubiszjajecznicę. Paweł? Nasmaźyłam z kiełbasą. Jedz, niekrępuj się. Zmęczony jesteś? I ja takmyślę. Zaraz się położysz. A masz codo spania? Wjednej koszuliprzyjechałeś? No, no,te chłopaki o niczym nie pomyślą. Dostaniesz piżamęWieśka, chociaż nie wiem, czysię zmieścisz, w ramionachjesteśszerszy. Może dam cikurtkę męża. Chcesz jeszcze herbaty? Wiesiek. Oszołomiony tympotokiem słów odpowiadał monosylabami, jadł, piłizastanawiał się, jaką historyjkę zmyślił Wiesiek. Więc jednak szpital. Trzeba mieć wobec tego odpowiednio zatroskaną minę. Nie przyjdzie muto z trudnością. Najedzony, umyty z lubością wyciągnął się w czystej pościeli. Jeżeli takbędzie dalej, można- żyć. Następnego dnia obudził się koło dziesiątej. Poderwał się nieco 2111'eszany. Pani Ślęzakowa, posłyszawszy ruch, natychmiast wetknęłagłowę w drzwi. Już nie śpisz? Niechciałam ciębudzić, myślę, niech sobie śpi, Mordowany taki. Wiesiek w szkole. Zaraz dostaniesz śniadanie, wtedysobie pogadamy. Nie tęsknił za tą rozmową, ale co byłorobić. To co najpilniejsze 65. Pochylony nad kuchennym stołem wsuwał pośpiesznie, co przed nim postawiono, isłuchał pani Ślęzakowej. Ja bynajmniej uważam, żepójdziesz do pracy. Poproszę męża, żeby ci coś wynalazł. Wyglądasz na schwał, jak się weźmiesz, na siebie zarobisz. Ile masz lat? Totak jak mój Wiesiek, amyślałam, żeś starszy. On takiwątły,dlatego młodziej wygląda. O matkę się nie martw, nie z takich rzeczyludziewychodzili. Ja na jej miejscu tak bym nie postąpiła. Mającdziecko. Dla dziecka żyć potrzeba. W niedzielę pójdę ją odwiedzić, to jej może coprzetłumaczę. Skóra na Pawle ścierpła. Jeszczetylko tego brakowało. I co ten Wiesiek nazmyślał? Pod pozorem wizyty w szpitalu wymknął się z domu. Zaczekałby na Wieśka przed szkołą, alebał się, że mu się napatoczą jacyśznajomi. Pętał sięwięc po osiedlu i czyhałna kolegę. Dopadł Wieśkaniemal przed samą bramą. Zawlókł go na schodki do piwnicy, ucapił za guzik i pytał pośpiesznie. Coś ty, durniu jeden, naopowiadałswojej matce? Pociłemsię jak mysz. Wiesiek otworzył szeroko oczy. Tak jak kazałeś. Powiedziałem, że matkę masz w szpitalu,bo się truła załamanatą całą aferą i ledwie ją odratowali, a tyodchodziłeś odzmysłów z rozpaczy. Bardzo się tym przejęła, nawet się popłakała. Nie rozumiem, oco masz do mnie pretensje. Idiota zasyczal Paweł. Historia jak z telewizji. Proszki nasenne, trucie się. Czyś tyna głowę upadł? Ona chce tam iść ze mną irozmawiać z moją matką. Kogo jejpokażę? Aleśmnie wrobił. Przecieżsię to wszystko wyda. Przed niedzielą niepójdzie, bo jejwytłumaczymy, żetam nie wpuszczają. A potem coś sięnowego wymyśli. Może mamusię helikopterem przewiozą do innego miasta na płukanie żołądka? Bałwan. Nie martw się. Paweł potulnie powtarzałWiesiek strapiony, że tak narozrabiał. Paweł zaklął przez zęby i puścił chłopaka. Szedł za nim jak na ścięcie. Musiałzdać pani Ślęzakowej obszerną relację ze stanu zdrowia swojejrodzicielki. Czuł, że jeżeli to dłużejpotrwa, dostanie kręćka. Narazzbytwysokazdała mu się cena, jaką płacił za dach nad głową i za życzliwośćtych dwojga. O tyle dokuczliwą, że bezinteresowną. Nie miał im się czymodwzajemnić. Nieczuł nawet odrobiny wdzięczności. Było muz nimiźle, 66 krępowałago ta sytuacja, z trudem tłumił narastającą wnim złość,brnąccoraz głębiej wkłamstwa. Trzeciego dniawieczorem wrócił Ślezak. Paweł już leżał w łóżku,udając, że śpi. Zza przymkniętychdrzwi dobiegała go ściszona rozmowa. Słyszał tłumaczenia Ślęzakowej, jej krzątaninę. Facet odzywał sięopryskliwie, zły był, może zmęczony. Opowiadała o Pawle. Chłopak^wysłuchał całej tej rzewnej opowieści, czerwieniąc się ze wstydu. Wsadził w gębę róg kołdry, gryzł jąi żuł, żebynie krzyczeć, żeby nie wyrżnąć im całejprawdy w oczy. Dopieroż mieliby miny! I co ty,myślisz trzymać tego darmozjada? On nieszczęśliwy. Jemu trzeba pomóc. A mnie kto pomagał? Na cudze bachory będę robił? Niedoczekanie. Powiedz mu, żeby się jutro wyniósł. U mniedla takich nie ma miejsca. Nie gorączkuj się, mówię tobie. Gdzie on się podzieje, chudzina? To niechpłaci. Kiedy on i pieniędzy nie posiada. Mówięci,jaki wybiedzony. Ażstrach. Serce się kraje. Niechci się kraje, kiedy głupie. Powiedziałem raz! Widzieć go tu niechcę. Sam mu to wygarnę usłyszał szurgot odsuwanego krzesła. Zostaw, ja cię proszę. Noc przecież. Co sąsiedzi pomyślą? Na, masz,napij się. Jutro go wyprawię, no. Paweł leżał znieruchomiały, z twarząwbitą w poduszkę. Ot, i urwałosię. Powinien sobie sam pójść, nie czekać, ażgowyrzucą. Nie miałsiły. Przybłąkał się jak kundel,chciał już tutaj zostać. Co z nim będzie, cobędzie. Trwało todosyć długo, nareszcie odgłosy w sąsiednim pokojuprzycichły,gospodarz zachrapał. Wtedyna posłaniu obok Pawła zaszeleściło. Wiesiekwstał, przydreptał. Paweł, śpisz? pochylił się nad nim. Leżał z kamienną twarzą, z zamkniętymi oczyma. Nie potrzebowałWieśka aninikogo. Potrzebny mu był ciepły kąt i coś do żarcia, nic więcej. Czego ten znów chce. Głosgamoniowidygotał, jeszczesię gotów,rozpłakać. Paweł, obudź się. Czego? Słyszałeś? Wiesiek przysiadł nabrzegu posłania. Paweł przypodoiósłsię na łokciu. No toco? Wielkie rzeczy. Dureń jest twój stary, wiesz? I cham. 67. Ty na ojca nic nie mów Wiesiek zesztywniał. Jemuw życiubyło ciężko, wszystkiego się z matką od zera dorabiali. On nawet pomoże, tylko. Tylko, żeby go to nic nie kosztowałozgryźliwie uśmiechnął się Paweł. Nie bój się, niemam zamiaru was objadać. Nie o tochodzi. Wiesiek zagryzł wargi. Naprawdęten idiota zdawał się bliski płaczu. Musisz zrozumieć. Matce będzie ciężko ci to powiedzieć. Polubiła cię. Przesadyzm. Ja tam w żadne lubienie nie wierzę. Kiedy naprawdę. Idź się powieś razem zeswoją prawdą. Paweł! No co: Paweł! przedrzeźniał. No co? Wyjdę z samego rana,z nikim się żegnał nie będę. Wyjdziemy razemzdecydował Wiesiek. Masz. Co to? Klucz. Od naszejaltany na działce, wiesz? Ojciec tam teraz nie zagląda, jeszcze za wcześnie. Znajdziesz za półką łóżko polowe, możnarozłożyć. W lecie toja tam spałem. Weź, Paweł. Pokażę ci jutro,gdzie to jest. Z wahaniemwziął klucz. Ostatecznie lepsze to niż tułaniesię i wycieranie klatek schodowych. Spał w windzie, może spać w altanie. Chybasię to jakoś zorganizuje, urządzi. Zobaczysię. Był rad. Aleniezdobył sięna to, żeby podziękować Wieśkowi. Schował klucz podpoduszkę iodwrócił siędo ściany. Rozdziałpiąty W Łazienkach przygrzewało jaskrawe marcowesłońce. Wystawiano kuniemu twarze, cieszono się nim. Przed Starą Pomarańczamią wszystkieławki były zajęte. Tu w tym osłoniętym, zacisznym miejscu przypiekałochyba najbardziej. W wózkach posapywałaprzyszłośćnarodu, staruszkowie przechodzili bokiem drobnymi, ostrożnymi krokami, młode parypomykały ustronnymi alejkami. Zbiegli krętą dróżką z wysokiej skarpyod Belwederu. Wrony podniskim, bladawym niebem polatywały z donośnym wrzaskiem. Czerwonawa glinka lepiła się do kozaczków. Miłka przystanęła. Na pobliskimkrzewie iskierkipąków u samych koniuszków świeciły jasną zielenią. Ucałowała delikatniejedną z gałązek. Towarzyszący jej chłopcy parsknęli śmiechem. Takie badyle tomają szczęście westchnął obłudnie Oskar. Nosisz ten wisiorekod Teodora,pokaż? droczył się z niąWojtek. Noszę, abo co? odparła zaczepnie. Nic, chciałem wiedzieć. Ładnie ci w nim. Oskar wyprzedził ich trochę, pierwszy stanął na mostku. Czekał nanich. Niewysoki, płowy, szarooki. Właściwie niepozorny. Jak to się działo,że kiedy zaczynał mówić, przykuwał uwagę słuchaczy? Umiał im narzucićswoje zdanie, swójpunkt widzenia. Przy tymznał się na rzeczy. Orientowałsię w wielu dziedzinach, zdążył już zwiedzić kawał świata, przeczytał chyba^łe góry książek. Nie wychylał się z tąwiedzą, ale gdy byłotrzeba, robiłzniej użytek. Miłka przyznawała to z niechętnym podziwem. Właściwie nieumiałaby odpowiedzieć, dlaczego nielubi Oskara. To zresztą może niezbyttrafne określenie. Drażnił ją, irytował. Na lubienieczy nielubienie było 69. jeszcze zbyt wcześnie. Za mało sięznali. Bywał wprawdzie częstym gościemna Piwnej, ale akurat o takiej porze, kiedy Miłka przesiadywała uprofesora. Wracała z głowąpełną jeszcze tamtych spraw, nowychpomysłów i wątpliwości, rozmowa schodziła natematy, które najwidoczniej Oskara niewiele obchodziły, spoglądał na zegarek, żegnał się,tłumacząc, że ma jeszcze jakieś pilne zajęcia. Dziś Wojtek prawie siląwyciągnął go na spacer do Łazienek,jak dotąd jednak rozmowa nie bardzosię kleiła. Miłka podejrzewała, że pod pierwszym lepszym pretekstemOskar zostawi ich iucieknie. Nie wyglądało na to, żeby czuł się znimi dobrze Wojtek naraz zamachałramionami jak wiatrak, dając komuś znaki. Miłka odwróciła się zaciekawiona. Pędziło ku nim na wyścigi dwoje dzieci. Za nimi biegła dziewczyna. Długie, prawie białe włosy przesłaniały jejtwarz,odgarniała je niecierpliwym ruchem. Wojtek skoczyłnaprzeciw. Dzieciaki uwiesiły się go, piszcząc, pokrzykując. 'Śmiał się, chłopakowiściągnął z głowy czapkę, wytarmosił go,dziewuszkę pociągnął za warkocz dyndający na plecach. Poznajcie się wysapał wreszcie. To jestMaciek, a to Agata. W sumie: tarpany. Gośka! wrzasnęła wniebogłosy Agata. Popatrz, kaczki! I już leciała do wody, ledwie ją Wojtek wostatniej chwili ucapił. Wezmę za łeb i zaprowadzę do domu zagroził. Pokazała mu język, ale przestała się szarpać. Jej brat uczepił się jak rzep drugiej ręki Wojtka: Chodź do kaczek! Chodź! Dziękuję, że ich zatrzymałeś mówiła jasnowłosadziewczynawitając się z Wojtkiem. Wytrzymać zniminie można. Już was nigdzie nie zabiorę. Agata nadęła się. Skośne,'zielonkawe oczy świeciły drwiąco. Miłka niedałaby trzech groszy zato, czy ten szkrab nie wodzi wszystkich za nos. Jak się cieszę z tego spotkania mówił Wojtek, a rozradowanamina w pełni potwierdzała jego słowa. Małgosiu, to jest Miłka, o którejci opowiadałem. Pamiętasz? Ona teraz u nas mieszka. Dlaczego niezadzwonisz, niewpadniesz? Wybierałem się do ciebie, ale tak jakoś zeszło. Mamusia jest wsanatorium. Musiałam pomoc tacie i zająć się tymiłobuzami. Nie maszpojęcia, co się w domu dzieje. Oskar podszedł, przywitał się zMałgosią. Wydawała się nieco 70 onieśmielona. Szła obok Wojtka i zdawała sprawozdanie z różnychdrobnych i ważnych wydarzeń. Słuchał jej z przejęciem. Miłka przyglądałasię z boku dziewczynie. Miła,okrągła buzia, trochę zadarty nosek,piegi,szarozieloneoczy. Nie takie ciekawskie, szpileczkowate jak u Agaty, alepodobieństwo między siostrami duże. Tylko Maciek miał czarne jak węgieloczyska, co przy jasnej czuprynie zwracało uwagę. Dzieciaki byłysympatyczne, chociaż rozbisurmanione bez reszty. Miłka patrzyła na Wojtka i uśmiechała się w duchu. Ech,ten Wojtek. Sympatyczna rodzina posłyszała oboksiebiegłos Oskara. Chłopak zrównał się znią, szli teraz o kilka kroków za Wojtkiem iMałgosią. Ich ojciec jest nauczycielem, rodem gdzieśz kresów. Duszaczłowiek, serce na dłoni,wyrozumiały, pobłażliwy. Może dlatego niepotrafiutrzymać tej trójkiw ryzach: Matkę mająchorowitą, częstowyjeżdża nakurację, wtedy cały dom zostajena głowie Małgosi. Ale onajest bardzo samodzielna. Nie wygląda na to. Pierwsze wrażenie nie zawsze bywa prawdziwepowiedział Oskar" i coś w jego głosie zastanowiło Miłkę. Spojrzała na niego uważniej. Patrzyłgdzieś daleko, na drzewa okalające staw. Zwróciła więcznowu uwagęnaMałgosię. Jak ona ładnie chodzi, pomyślała, prawie jakby się poruszała tańcząc. Ruchy ma takiemiękkie,łagodne. Troszkęleniwe. To dziwne, ale czuję sięprzy niej jak dzika, burakotka. Dachówczara. Miałabym ochotę zrobić cośtej dziewczynie naprzekór. Właściwie dlaczego? Niesłychane, jak dalecemoje własne usposobienie zależy od innych ludzi, od ich obecności. Dlaczego teraz udaję przed Oskarem,że nie interesuje mnie to. co mówi. Wcale nie jestem dobra. Siedzi we mnie jakiś czort i utrudnia życie. Chciałabym, żeby toczyło się zwyczajnie, jak u innych. A zaskakuję samasiebie. Zachciankami, wrażeniami, tym, że wobecróżnych ludzi bywamróżna. A jeśli gram? Skąd misię to bierze. Mówiono mi, że podobna jestemdo matki. Może naprawdę tkwi we mnie coś z aktorki. Kim jestem? Jakajestem? Chciałabym-towiedzieć. Gdybym została z matką. Mogłam przecieżzostać. Zadbaliby o mnie. Na swój sposób, ale byzadbali. Umożliwiliby studiaw szkole dramatycznej. Gdybym się chciałapodporządkować i gdyby mi zależało. Ale wystraszyłam się, uciekłam. Zdychałam z rozpaczy iwyczerpania, potem uroiłam sobie jakieś uczucie,Pierwsze,więc oczywiście mocne i jedyne,wbiłam je sobie w łeb, po prostudlatego,żebym miała po co żyć. Trzeba to sobie samej szczerze powiedzieć. 77. Czy ja kiedykolwiek naprawdę kochałam Teodora? Bronka twierdzi, żezbyt łatwo z iriego zrezygnowałam, że nie starałam się do niego trafić. Bo jawiem? Nie próbowałam zatrzymać, fakt. Aleco warte takie przywiązaniedo siebie kogoś jak psana sznurku. Był, poszedł, to i dobrze. Jeżeli międzyludźmi nie ma czegoś do głębi przejmującego, prawdziwego, żadneprzywiązania, żadne zobowiązania tego nie zastąpią. A czy w ogóle coś takmocnego istnieje w człowieku? Czy zdarza się naprawdę? A jeśli totylkowymysł? Inie warto czekać? Byłam. Byłam szczęśliwa w obecnościTeodora. Wydawało mi się,żetak już zostanie nazawsze, że należymy dosiebie, że to się nie zmieni. Zmieniłosięi to jak szybko. Ale czy powinnamtego żałować? Może nawet pożenilibyśmy się i byłoby nam dobrze. Tyleosób żyje w ten sposób itoim wystarcza. Dlaczegonie miałobywystarczaćnam? Na co ja właściwie czekałam? W kącie stawu, na grubej lodowej tafli uwijały się stada dzikich kaczek. Nikt ich tutajniepłoszył, nie przeszkadzał. Ptaki wiedziały, że tychgapiównaokoło nie trzeba się bać. Rozzuchwalone podchodziły całkiem blisko,łapczywie łykając rzucane im kawałki bulki. Niektóre kaczki były małe,pasiaste, z dwiema ciemnymi cętkami na skrzydłach. Łby kaczorówpołyskiwały ciemną zielenią, fioletem, granatem. Agata i Maciek przycupnęli na samym brzegu i popiskując z uciechy, ilekroć jakiś ptak siędo nich przybliżył, ciskali mu bułkę. Bliżej pałacu Na Wodzie tafla stawu była już wolna od lodu, brunatna. Powoli, dostojnie przepływałytamtędy łabędzie. Co onarobi, zobaczcie powiedziała Małgosia. Nadwodą stała kobiecinaniemłoda już, w wyszarzałejjesionce. Miałasporą nylonową torbę. W jednej ręce trzymała kij rozwidlonyna końcu. Przyciągała nim puch łabędzi, który unosił się na wodzie i gnany prądemprzybliżałdo brzegu. Torba byłajuż prawie zapełniona. Pochłonięta tymzajęciem kobieta nie zwracała uwagi na otoczenie, na tłumy wystrojonychludzi, od których dziwacznie odbijała ta jej wypełzła chustka na głowie i lichy płaszcz. Żyć trzeba powiedział Oskar obojętnie. Chodźcie na schody koło pałacu. Tamwięcej słońca. Udaje czy taki jest, zastanawiała się Miłka. Przedpałacem Małgosia poczęła siężegnać. Już? Dlaczego tak prędko? Wojtek był rozczarowany. Gośka, jeszcze trochę dopraszali się malcy. Ciekawe, kto załatwi sprawunki. 72 Chodźmy razem zaproponowała Miłka. My teżjeszczemusimy kupić parę rzeczy. To ja się już pożegnam powiedział Oskar. Chybasię poczułzbędny. Może obrażony. Wpadnij dzisiaj wieczorem zapraszał go Wojtek. OjciecchciałŁ tobą przedyskutować pewną kwestię ekonomiczną. --. Niech pan przyjdzie, koniecznie poparła go Miłka, może znówsobie samej na przekór. Popatrzył na nią, zmarszczył brwi. Skoro pani zaprasza, przyjdę powiedział i już go nie było. Gośka, ty się kochasz w tym miglancu? z ciekawością zapytałaAgata. Wojtek parsknąłśmiechem. Małgosia się zaczerwieniła. Co ci przyszło do głowy? Niby to nie pytałaś kiedyś tatusia, dlaczego pan Oskar się nie ożenił. Słyszeliśmy oboje z Maćkiem, prawda,Maciek? Aha Maciek z przejęciem podrzucał na czubkutrzewika okrągłykamyk. W lej chwili nic innego go nie interesowało. No więc? spytała Agata dociekliwie. Też macie pomysły! Zapytałam, bo on zawsze taki poważny,zamyślony. Jakby się niczymnie umiał cieszyć. E, tam zaprzeczył Wojtek. Nie zauważyłem. Bo ty na to nie zwracasz uwagi. Wy, mężczyźni. Teraz dla odmiany Miłka rozchichotała się do rozpuku. Wojtek wypiąłpierś, pomacał się pod nosem; uparcie twierdził, że mu się puszcza zarost. To już nawet weszło do domowego słownika i kiedy gochcieli podrażnić,pytali, jakmu wschodzi albojak mu się puszcza. Wojtekzmierzył Miłkę spojrzeniem nie wróżącym nic dobrego. Może masz rację, Małgochna przyznał łaskawie pochwilinamysłu. On się niekiedydziwaczniezachowuje. Gdybyś się z nim ożeniła Agata podskakiwała na jednej nodze to mieszkałabyś gdzie indziej, prawda? I tylko odwiedzałabyś nasco tydzień z mężem i zdziećmi. Jezus Maria jęknęła Małgosia. Mógłbym wtedy puszczać okręty w wannie przybliżył sięzainteresowany tą perspektywąMaciek. Tato by mi nie zabraniał. A ja przeniosłabym się do twojego pokoju i nareszcie zbudowałabym sobienamiot. 73. A ja? upomniał się Maciek. Pozwoliłabym ci wleźć do środka łaskawie odparła Agata. Tu was boli. Hę, hę, hę Wojtek nie mógł stłumić wesołości. Chcą się ciebie jak najszybciej pozbyć. Małgochna. Zanim wyjdę za mąż,to wam jeszcze spuszczę tęgie lanie -zapowiedziała Małgosia. Rozbiegli się przed nią zpiskiem. Wróciłazdyszana. Malcy stroili miny zza ławki, czując się całkiembezpiecznie. Wojtekich stamtąd wydłubał, tajemniczo z nimi naszeptując. Zmalują coś razem pokiwała głową Małgosia. Żeby mamusiajuż wróciła, bo ja tracę głowę. Pani nie ma pojęcia. Żadna pani zaoponowała Miłka. Wiesz, jak mi na imię. Sztama została zawarta. Zanimje dopędził Wojtek, zdążyły już sobieopowiedzieć wszystko albo prawie wszystko. Wpadnijkiedyś donas razem z Wojtkiemzapraszała Małgosia. Dopóki mama nie wróci, to ja się nigdzie ruszyć nie mogę. Gdzie mieszkasz? Na Karolkowej. Wojtek świetnie zna drogę. Już jago dopilnuję. Zresztą,wiesz, gdybyś chciała, tomogłabymzajrzećdo ciebie niekiedy i pomócci w domu. Mam sporo wolnego czasu. Nie boiszsię egzaminów? Mówił mi Wojtek. Jeszcze jak roześmiała się Miłka. Ale nie mogę się bać anizakuwać bez przerwy. Mniesamej to dobrze zrobi. Zgadzasz się? No pewnie. Pojechali autobusem do Sezamu, porobili sprawunki. Nie chciało im sięjednak rozstawać. Wędrowali więcdalej, ustaliwszy, że pożegnają się dopiero przy Trasie. Przystanęli przed ZURT-em. Najnowsze typy aparatów radiowych,coraz mniejsze, coraz poręczniejsze. Z dostawkami stereo. Maciek rozpłaszczył nos o szybę. Jakie drogie. A myśmy z Agatąmogli kupić tranzystor za dwieście złotych. Bujasz. Ty, Gośka, nigdy mi nie wierzysz. Alejak zbierzemyte dwiestówy. to nam będziesz zazdrościć. Mamy już osiemnaście złotych za butelki z powagą oznajmiła Agata. To wam niedużo brakuje roześmiał się Wojtek. Maciek, zanim 74 nabędziesz to cudo, zajrzyj najpierw do środka. Bo może tam w obudowiebiałe myszki siedzą, skoroto takie tanie. Wcale nie zaperzył się Maciek. On nam poznajomościzaproponował. I bardzo potrzebował pieniędzy. Mówił nawet, żebyśmysobie pożyczyli od tatusia, boto namsię i tak zwróci, a tatuś będzie zadowolony. Ale Gośka zamknęła szufladę na klucz. Mama nigdy niezamyka. Ojcuchcieliście podebrać zawołała Małgosia. Czego się tak drzesz? zareplikowała z oburzeniem Agata. Zakogo ty nas masz? Nie podebrać,tylko pożyczyć. Tatusia akurat niebyło wdomu, a tu się trafia taka okazja. Ile razy rozmawiali z mamusią, żeprzydałoby się nowe radio. Nasz pionier już tylko trzeszczy jak dziadek doorzechów. Chcieliśmy im zrobić niespodziankę. Na powrót mamusi. Na pewno by się ucieszyli. A pieniądzebyśmy zwrócili. Ty zawsze jesteś, niesprawiedliwa. Ojciec sobie łamie głowę, jak koniecz końcemzwiązać, żeby nam nie zabrakło do pierwszego, a wam w głowach tiubździurozgniewanabyła nie na żarty. Małgorzata,tra-ta-ta-ta przedrzeźniał ją Maciek. On miał rację, że nas prosił, żebyśmy ci nic nie mówili z gorycząstwierdziła Agata. On? Co za "on"? Niech ja się wreszciedowiem! Nie denerwujsię Wojtek wziąłją za rękę. Przecież nic złegonie zrobili. Do tej pory. Dlatego, że nie zdążyli. A kto zaręczy, że za tydzień niesprzedadzą fortepianu zapaczkę gumy do żucia? Maciek już takprzehandlował swój rower. Ledwiego odzyskaliśmy. Tamten chłopak nic nie rozumiał, bo powiadał, że sięuczciwie zamienili kuzadowoleniuMaćka. Tam było dziesięć smaków z żalem stwierdził Maciek. A jazdążyłem popróbowaćtylko jeden. Rower i tak się już dla mnie nie nadaje,bo za mały. Ja chciałbym dostaćprawdziwąwyści^ówkę. Gwiazdkę z nieba, kafel z pieca i co jeszcze? Mówcie zaraz, ktowam zamierzał opylić ten tranzystor? No i czego, 1czego? Janusz. Janusz przeciągle powiedziałaMałgosia. Odkądto^ontranzystorami handluje? Może mu wujek dał? 75. Wujek dałby mu, ale pasem, gdyby się dowiedział, że on was w takie rzeczywciąga. W jakie rzeczy? z ciekawością spytał Maciek, Agata przysunęłasię bliżej, żeby nie uronić ani jednego słowa. Małgosia machnęła ręką. Dajcie mi spokój i żeby więcej o tym mowy nie było. Bo napiszę domamusi. Myślicie, że się ucieszy? Oj Maciek wyglądał na speszonego. Nie masz o czym pisać? Mamusia sobie zacznie wyobrażać nie wiadomo co, przelękniesię izdenerwuje. Jeszcze jej to zaszkodzi. A widzisz? To co my powiemy Januszowi, jak przyjdzie z tym radiem? zmartwiłasię Agata. Odeślijcie go do mnie. Już ja z nim pogadam. Aleon nie zechce z tobą rozmawiać. On mówi, że ty jesteś. Jaka, Maciek? Staromodna wyrecytował braciszek. Małgosia zaczerwieniła się, nie wiadomo, czyze złości, czy z tłumionego śmiechu. Wojtek rozłożył ręce. No, proszę. Nowe oblicze Małgorzaty. Wiesz, Małgochna, w tymcośjestprzypatrywał jej się z uwagą. Strąciła mu czapkę, wytarmosiła płową czuprynę. Miłka zaśmiewała sięnieprzytomnie, malcy doskakiwaliz obu stron. Dała ci bobu zewspółczuciem zauważył Maciek. Poddajesz się? Małgosiapociągnęła za odstające ucho. Aj, co mam robić. Jaka drapieżnica! Drapieżnica to od drapania? -1L zainteresowała się A'gata. Nie, od drapieżników. Lwy,tygrysy, inne takie. Drapią, łapią,zagryzają. Okropność! rzeczowo wyjaśniła Miłka. Drapać toona potrafi, ale nie zagryza ujął się za siostrą Maciek. Nie wiadomo,do czego się jeszcze okażezdolna mruknąłWojtek, otrzepując sponiewieranączapkę. Biedny Janusz. I ty się nad nim użalasz? Od wszystkich nic innego nie słyszę tylko: biedny Janusz. Gdybyposzedł do roboty, przestałby być biedny. Sam sobie winien. Kto to taki? spytała z ciekawością Miłka. /Brat cioteczny wyjaśniła Małgosia. Mamusi siostrazmarłaprzyjego urodzeniu. A wujekstrasznie zatyrany. Więc babcia go wzięła na 76 wychowanie. On jest odemnie pięć lat starszy. I zawsze wszyscy w kółko: biedny Janusz. Nad nami nikt się nie litował. Byłjeszcze w podstawowej,kiedy babcia doszła do wniosku, że go nauczyciele prześladują. No bo takizdolny, a same dwójeprzynosił. Nic innego tylko uprzedzili się do dziecka. Tatuś tłumaczył, prosił, mówił, że Januszkowiwarto dobraćsiędo skóry,bo sterroryzował cały dom. No to wtedy: huzia na tatę! Nawetmamusiauważała, że dla Januszka trzeba być wyrozumiałym,że się gow ten sposób pozyska. Uznali, że jest za wątły, posłali gona całyrok doRabki. Wujek należy do ludzi zamożnych, ma własne ogrodnictwo podWarszawą, zaharowywał się, żeby Januszkowi na niczym nie zbywało. Wreszcie przenieśli go do innej szkoły, ale ta mu znowu nie odpowiadała,no bo wszędzie uczyć się trzeba; potemdo jeszcze innej. Tatuś już sięprzestałwtrącać, bo co powiedział wtej materii, to źle było,babcia to sobiebrała bardzo doserca, aże schorowana, więc należało ją oszczędzać. Januszz trudem skończył podstawową. Zaczętoszukać odpowiedniej szkołyśredniej. Były kłopoty z egzaminem, z przyjęciem. Wujek jakoś tozałatwił. Nie nadługo. Januszek pouczęszczał parę miesięcy i przestał. Babciaumarła; mówiono, że tak się tymprzejął, że ontaki wrażliwy, że musiodpocząć. Odpoczywał, ajakże, chybyze dwa lata, aż dorósł do wojska. Co to się wtedy działo! Histeryzował, płakał, groził wujkowi samobójstwem. Wujek prawie od zmysłów odchodził. Tatuś był zdania, że jedynie wojsko może chłopaka jeszcze uratować, żetam mógłby znormalnieć. Ale tatusia niktniesłuchał. Janusz przestał u nasbywać, bo stwierdził, że miewa ciągłe przykrości z naszej strony. Wujek teżsię odnas odsunął,mamusia to bardzo przeżywała, bo to przecieżnajbliższa rodzina. No i uprosiła, żeby się tatuś już nigdy do wychowaniaJanuszka nie mieszał. Tatuś jej to przyobiecał. Zresztą niktgo już teraz ozdanie nie pyta. Wujek jakoś Janusza wyreklamowałz wojska, niby go tamprzyjęlido szkoły zawodowej. Podejrzewam, że jego głównym zawodem sąkarcięta, ale to nie moja sprawa. Nie widzieliśmysię już dosyćdawno,kiedyś odwiedził nas wujek i opowiadał, jak mu ciężko samemu tyraćnadH zieleniną, a nie może dostać nikogo do roboty, szuka ludzi; widziałam,2^ tatuś miał już na końcu języka pytanie, dlaczego syn mu nie pomoże, ale Milczał, a wujek wyżalił się i odjechał. A terazsię dowiaduję, że ten laluśybija interesy zmoimi osiołkami. Tylko nie osiołki obrazili się. - Bardzo sympatyczne stworzenia pocieszyła ich Miłka. 77. Niech się nie przezywa. Jej się zdaje, że jak starsza, to już jej wolno"? Żmija! , Coraz lepiej zaśmiała się Małgosia. Bęcwałki, żegnać się; Prujemy do domciu. A za tydzień spotykamy sięw zoo. Dobrze? Zakrzyczeli zuciechą. Uczepili się Wojtka jak dwie pijawki. My się musimy spotkać wcześniej powiedziała Małgosia. Obiecaliście nas odwiedzić. Przyjdziemy. Na pewno. Jeszcze wsadzili ich do zatłoczonego autobusu. Wojtekdowcipkował,że malców trzeba upychać kolanem. Pomachali na pożegnanie zabawnym,rozpłaszczonym na szybie noskom. Wojtek odwrócił się, nieznacznie westchnął. Miłka roześmiała się. Spojrzał spode łba. Co cię tak ubawiło? Twoja mina. Oskarchyba ma rywala. W czym? nie zrozumiał. W ubieganiu się o względy Małgosi. Jak sądzisz, czy Agata i Maciek cię zaakceptują? Gdybyś nie była dziewczyną powiedział srogo zlałbym cięjakamen w pacierzu. O, jadowita! Codo Oskara, tojestem spokojny. To raczej ty miej się na baczności. Ja? teraz z kolei zmieszała się Miłka. - Nierozumiem? Miałem cię za bystrzejszą. Ale tochyba prawda dowiedziona, że zakochani tracą rozum. Nie jestem zakochana. W nikim, O, jak stanowczo! Toszkoda. Bo ja myślałem. Bronka odesłała ciwczoraj jakieś listy, prawda? Zdaje się, że był tam jeden z amerykańskimi znaczkami? Był. i co z tego? Teodorbardzo tęskni? Za czym? Nobo ja wiem. Przecież nie za mną. Tak w ogóle. Takw ogóle to pisał, że wybiera się w przyszłym miesiącu do Meksyku. Odczep się, dobrze? Nieużyta jesteś. Myślałem, że chociażznaczki dlaMaćka dostanę, żeby się wkupić w jego laski. Dammu sama. Zresztą wszystkomi jedno. 78 Miłka! Zaczekaj. Przecież chyba niezrobiłem ci przykrości. Ot,zwykłe żarty. Ładne mi żarty. Nie gniewaj się. Jużnigdy nie będę obiecałtaki skruszony, takizabawny w tej skrusze, że gniew jej zelżał. Pamiętajsobie. Ale nie podejrzewałam, że z ciebie taki ciekawski iżewypatrzyłeś list od Teodora. Zauważyłem, jak biegasz do skrzynki co dzień i wracasz zawiedziona. Wczoraj jużnie biegałaś, to znaczy,że dostałaśto, na czym ci zależało. i przypadkiem zauważyłem znaczki. No, niech cibędzie. To zresztą żadna tajemnica. I tak bym cipowiedziała. Uhm. Co mówisz? Nic, nic. Wojtek, to i ty mi zdradź sekret. Do czego ci była potrzebnamaszyna Miśka? Z taką furią wczoraj tłukłeś w klawisze, że myślałam, że jąwkawałki rozwalisz. Wojtek się zmieszał. Stropił. A nikomu nie powiesz? Słowo? Zacząłempisać powieść. Rozdział szósty Zachrobotało w drzwiach. Ktoś poruszyłdelikatnie klamką. Niezareagował. Przyszedł i pójdzie, pomyślał leniwie. Przybysz byłjednak uparty. Zastukał. Raz. Drugi. Paweł! Otwórz! To ja! rozległ się głosWieśka. Niech sobie postoi, skrzywił się mściwie. Zmarznie, to mu się odechce. Po co on tu przyszedł? Znówbędzienade mną biadolił, namawiał. Kaznodzieja sięznalazł. Paweł! Przecież wiem, że tam jesteś. Nie udawaj. Muszę z tobą pomówić. Nie odejdę stąd. Otwieraj! Ale namolny mruknął. Nowłaź skrzypnęły drzwi. Błysk latarki. W jej świetle zagracone wnętrze altany. Narzędzia, jakieśstare skrzynki. Legowisko,jakie umościł sobie nowy lokator. Łóżkopolowe zasłane stertą starychgazet, Wieśkowy koc. Brązowa kurtka. Nie zimno ci? , Przywykłem. Przyniosłem ci sweter. Weź. Mnie na razie nie jest potrzebny. Wziąłbezsłowa. Obok Wiesiek położył paczkę. Co tu masz? Trochę jedzenia. Chleb,ser, dwa kotlety. Dokarmiasznieroba z ironią zauważył Paweł. "Gdyby toszanownytatuś widział! Złoiłbyci skórę. Wiesiek nie odpowiedziałna te zaczepki. Paweł go wduchu zaczynałpodziwiać. Chłopak,któregozawsze uważał za ślamazarę i mięczaka,okazywał nieoczekiwany hart ducha. Obelgi Pawła przyjmował z niezmąconym spokojem. Jak tomożliwe, zastanawiał się Paweł. Gdyby do mniektoś się odzywał w ten sposób, to albo bym strzelił w pysk, żeby się nogami 80 nakrył, albo wypiąłbymsię i poszedł w siną dal. A ten przyłazi. Chybamu imponuję czy co u licha. Może liczy na to, że mnie do siebie przywiąże. Notosię przeliczy. Rozmawiałem o tobie z wychowawczynią powiedział Wiesiek. Paweł podskoczył jakoparzony. Co takiego! Jak śmiałeś? Sama mnie zaczepiła, czy czegoś o tobie nie wienPodobno ktoś cięszukał. Ona też się zaniepokoiła. Jużwie,że nie mię zkasz z matką. Od kogo wie? Odciebie? Ja ci ten jęzor. Nie wiem od kogo. Pytała chłopaków. Beres zaczął się wygłupiać,jak toon. Co takiego mówił? zainteresował się Paweł. Nie ma sensu powtarzać. Gadaj! O szczegółach tej. tej afery. Naprawdę nic ciekawego. Dla kogonieciekawe to nieciekawe. Mów. Ja.. nie wyobrażałem sobie, że to były tak wielkie nadużycia. Łapówki podobno szły w dziesiątki tysięcy. Beres żartował, że teraz tylkoryby nie biorą. Klasaryczała ześmiechu. Mów dalej dziwny skurczzwierał szczęki. Nabieranoplantatorów. Fałszowano wykazy, ustalano lipną klasyfikację. Na wagę posyłano zamiast buraków ciężarówki pełne ziemi igliny. Potem wykazywanoco innego. I to przez tyle lat. Tyle lat, pomyślał Paweł, i ja o niczym nie wiedziałem. Interes byłśmierdzący, alepo pieniążkach tego nie znać. Wycieczki zagraniczne,fiat,strumień forsy. Ludzie staremu zazdrościli, że się umiał urządzić. A terazsię odsuwają, żeby się nie skrupiło na nich. Ilu to z nim kombinowało? Samprzecież nie dałby rady. ... podobnomasaludzi. Niby, że ręka rękę myje. Komu sięniepodobało, to go wykańczali raz-dwa. Miejsca nie zagrzał. Ale ponieważzwęszyli duże możliwości,żeby się obłowić, więc przeważnie każdy siedziałcicho i tylko pilnował, żeby się mu jak najwięcej do rąk przylepiło. Kombinatorów nie brak. I takich, że z brata skórę by zdarli i sprzedali. Gdyby tak każdyciągnął dla siebie, myślał Paweł, rozdrapaliby cały ten kraj. Tu skubnąć, tam urwać. Ale czy to mojasprawa? Widocznie takmusi być. Takie jest życie. Dom wGościeradowie pewniewam zabiorą mówił dalej Wiesiek. Pod powiekami zobaczył ten dom, w którym sięwychował. Świerk za 81. oknem, na który przybiegały wiewiórki huśtające się na jego gałęziach,gruszę w sadzie, własny kąt. Pozostałjednakobojętny. Cóż, cztery ścianyjak każde inne. Kiedyś był na tyle naiwny, że z zazdrością słuchałopowiadań kolegów o ich domach, ichrodzicach, o szarych godzinachzwierzeń, o wspólnych żartach, przekomarzaniu się, psikusach płatanychsobie nawzajem. Potem przyjrzał się z bliska tej czy innejrodzinie i doszedłdo wniosku, że zasadniczo nie różnisię tak bardzo od jego własnej. Widocznie to tylko na zewnątrz, na pokaz jest picglanc, pasta buwi iżelatyna, osądził. Dlaczegomiałby żałować tego domu? Jego dewizą wyrytana pułapie, dewizą wpajanąmu od dzieciństwa powinno być: "Nic darmo". No i słusznie. Teraz dom płacił za właściciela. ... więc musiałem jej powiedzieć, żebyłeś u nas ciągnął dalejbeznamiętnymgłosem Wiesiek i wtedy ona poprosiła, żebymna ciebiewpłynął. Że możesz wrócić do szkoły. Ona ci załatwi internat. i kto za to będzie płacił? Ona? Podobno są jakieś przepisy. Siadam na wszystkie przepisy, rozumiesz? Nie będę chodził do budy, bo mi się nie podoba. Mojamatka też uważa, że powinieneś wrócićnie dawał się zbić z tropu Wiesiek. Pawłowi twarz się skurczyła. Dobrze, że kolega tego nie widział, ale wyczuł wrogość chłopakai zamilkł. Już ze wszystkimi ustaliłeś moją przyszłość,tak? glos Pawła byłświszczący, dobywał się z trudem z gardła. Jakimprawem, jeśli możnawiedzieć? Prosiłem cięo opiekę? Nie przypominam sobie. Twoja matka jestjak kwoka. Wszystkich chciałaby zebrać pod skrzydła. Ze mną sięto nie uda. Ty na matkę nic nie mów wykrztusił Wiesiek, podnosząc się z miejsca. Paweł pojął,że przeciągnął strunę. Ostatecznie co ten głupekwinien. Chciał jak najlepiej. To przez zazdrość, stary roześmiałsię z przymusem. Mnie tam nigdy nikt nie utulał, wiesz? Dlatego taki wyrosłem. Mnie porodziłapapuga, wiesz? Skrzeczy i mizdrzy się, do niczego innego nie jest zdolna. Paweł! Przestraszyłeś się? Ty tego nie zrozumiesz,stary. Z innejjesteśmy gliny. 82 Paweł powiedział Wiesiek z wahaniem ja nie mogę, żebyś tytak. Z tymsię nie da żyć. Askąd wiesz,stary, że ja mam jeszczeochotę ciągnąćto parszyweżycie? Znudziło mi się, jeśli chcesz wiedzieć. Paweł! zamknąłmu usta dłonią, opasał ramieniem. Wyswobodziłsię ztego uścisku, odsunął. No, dobra powiedział niechętnie, Jeszczezaczekam. Zobaczę,czyje będzie na wierzchu. Coś ty? SkubaniecL. Plecami Wieśkawstrząsał tłumiony szloch. Pawła znów ogarnęławściekłość. Przestań się trząść, do jasnej! Co za glista! Mięczak. To ty jesteś mięczak, nie ja nieoczekiwanie zaoponował Wiesiek. Wyprostował się, Pawełczułna twarzy jego gorący oddech. Ja nierezygnuję. Myślisz, że mi lekko? Może tobie nigdy nie było tak ciężko jakmnie. I też mógłbym machnąć ręką. Nie mam mocnych nerwów, tak. Anitakich barówjak ty. Ale uważam, że mężczyzna nie wycofuje się z gry. Ażycie to gra. Ty zaraz na początku rzucaszkarty. Zraniły go te słowa. Siedzieliw milczeniu. Pojął, że Wiesiek ma rację. Że ten pogardzany mięczak okazał się silniejszy od niego. Było mu wstyd. No to cześć podniósł się Wiesiek. Zrobisz, jak będzieszuważał. Masz się do kogo zwrócić. Wybieraj. Ja tam nic o tobie więcejwiedzieć nie chcę. Nie sypnę,gdzie jesteś, możesz sobie tu siedzieć choćbydo sądnego dnia. Alewięcej już do ciebienie przyjdę. Radź sobie sam. Pamiętaj, że są ludzie, którzy chcieli ci podać rękę. Nie mam zamiaru im wtym przeszkadzać anitym bardziej oszukiwać ich. Dobra, dobra. Przestań mnie nudzić. Trzasnęłydrzwialtany. Jeszcze przez chwilę słyszał oddalające siękroki, potem i to ucichło. Paweł poczuł,że nie zniesie ciszy, jakaterazzapadła. Trzeba gdzieś iść, uwolnić się od myśli, od tego niepokoju, jaki wnim narastał. Ze Slawina, gdzie znajdowały się działki,do miasta był sporykawałdrogi. Popadywało. Śnieg z deszczem, lodowate krupy. A jużwyglądało naw, że wiosna. Ładna wiosna. Zatulil się szczelniejw kurtkę. Mijał niewielkie posesjew ogródkach, schludne, zadbane. Po lewejszarzały zaroślaogrodu botanicznego. Schodził ku wąskiej strudze, potemdroga wspinała się na pagórek, znów zbiegała wdół. Z dalekasterczałyświetlone bloki osiedla Słowackiego. Skręcił w tamtą stronę. Ot, tak^bie, bez żadnych szczególnych zamiarów. Za kolorowymi zasłonami 83. paliły się światła. Toczyły się tam jakieś rozmowy, z których byłwyłączony, tętniło życie, do jakiego nie miał prawa. Bezmyślnie wszedł do jednego z budynków. Klatka schodowa przypominała trochę szubienicę, wysterczały na zewnątrz jakoweś wiązadła nibyku ozdobie, jakieś przegrody. Ktoś zbiegał zeschodów. Głośna rozmowa. To go nieco stropiło. Zobaczył przed sobą zejście do piwnicy. Skoczył tam,żeby przeczekać. Drzwi były lekkouchylone. Pchnął je. Ustąpiły. Znalazłsię w wąskim korytarzu. Po obydwu stronach szereg drzwi. Naniektórychkłódki. Przespacerował korytarzykiem do końca. Wracał. Tamci już chybaposzli, trzeba się stąd wydostać. Przystanął. Jaka śmieszna kłódeczka. Jakteż toto się zamyka? Wygląda jakzabawka. Że też ludziom się wydaje, żetakie cośzabezpiecza. Może zrobić kawał. ' Poszperał w kieszeni, wyciągnął kawałek drutu. Pomajstrował trochęprzy kłódce. Cichy trzask. No właśnie. Piwnica stała otworem. Zajrzeć? Ciekawe, co też tam trzymają? Może podwędzić coś dla draki i potempodrzucić? Pchnął drzwi, zapalił światło. Piwnica była nieduża. Naokoło ścian stały półki, na których znajdowało się kilkadziesiąt słoików. Kompoty, powidła. Paweł poczuł, jak muślinkanapływa do ust. Ostatecznie tyle tu tego, że nawet gdyby zabrałparę,pewnie nikt tego nie zauważy. W kącie walał się materac. Stary,zdezelowany. Jakże jednak przydałby mu się tam na działce. Tutajnikomu na nic nie był potrzebny. Zwinąłmaterac,zapakował kilka twistów, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ani żywego ducha. Wymknął sięcichaczem. Po godzinie w swojej altanie zajadał się domowymi kompotami. Jakżemu smakowały. Palce lizać. No i cóż takiego? Krzywdy wielkiej nikomu niezrobił, a sam skorzystał. Jak sięma głowę na karku, to żyć można. Zwaliłw kąt stare gazety,które służyły mu za posłanie, umościł się na materacu,owinął Wioskowymkocem i zachrapal w najlepsze. Rano kiedy przetarł oczy i wyściubił nos zaltany, zobaczył ku swemuzdumieniu śnieg. Z nieba bez przerwy sypały się delikatniuśkie, zwiewnepłatki, przykrywając wczesną, zieleniejącą jużtui ówdzie trawę. Nabrałgarśćśniegu, wytarł sobie twarz i znów zaszył się w altanie. Chwalił sobieswojązapobiegliwość. Zostałymu jeszcze dwa słoiki, co razem z tymjedzeniem, jakie mu Wiesiek przyniósł, złożyło się na niezłe śniadanieWieczorem postanowił uzupełnić swoje zapasy. 84 Odtąd mu to weszłow przyzwyczajenie. Za grosze,jakie mujeszczepozostały, kupował chleb, nicwięcej. Z domowych, kiepsko zazwyczaj zabezpieczonych piwnic zabierał soki, kompoty, powidła, zapasy. Rozzuchwalił się. Zaczął odwiedzać sklepy. Obserwował zwyczaje personelu. Jeszcze siętrochę bał, jeszcze się wahał. Dotychczasowe powodzenie korciło. UpatrzyłsobiePDT na miejsce kolejnej wyprawy. Mógł ją doskonale zaplanować. Miał całkowity spokój. Wiesiek przestał przyłazić. Może liczył, że kiedyPawłowi skończąsię pieniądze i zgłodnieje,sam do niego przyjdzie. Aguzik, myślał Paweł. Ale do altany co noc wracał jak zwierz do nory. Przywykł. Oswoił się. Nawet mu się ta sytuacja zaczynała podobać. Tego wieczorukręcił się koło stoiska z dywanami. Niewyglądał nanabywcę,najwyżej na gapia, toteż sprzedawczyni nie zwracała na niego specjalnej uwagi. Dywan nieszpilka, łatwo się gona plecachnie wyniesie, była spokojna. Korzystając, że odeszła do sąsiedniego stoiska. Paweł szybko wsunął sięzarozwieszone kobierce. Jedenz nich był szczególnie wielki. Koniecleżałzwinięty w grubyrulon na podłodze. Pawłowi zaświtał w głowie szalonykoncept. Odkręcił rulon, położył się na skraju, obrócił parę razy zamotując się w dywan Liczył na to, żesprzedawczyni przenigdy nie zajrzy dośrodka. Pocomiałaby zaglądać. Leżało mu się luksusowo. Dywanbyłmiękki, strzyżony. Trochę gokręciłw nosie zapach, bał się kichnąć. Gdyby mnie tak Wiesiek ujrzał terazw charakterze mumii,uśmiechnąłsię do siebie, dopieroż byłobygadania. Jeszcze z pół godzimy słyszałkrzątanie, głosy, potem i to ucichło. Wolałsięjednak upewnić, że może działać swobodnie, toteżleżał jeszcze czasjakiś. Wreszcie ostrożnie odkręcił sięz dywanu. Siedziałprzez chwilęnadsłuchując, ale żaden dźwięknie mącił ciszy. Wstał, wyjrzał zzaparawanu, jaki go osłaniał. Nikogusieńko. Wiedział wprawdzie, że na parterze pilnuje tego sezamunocny strażnik. Tutaj jednak na piętrze czuł się swobodnie. Rozpoczął działanie od dokładnychoględzin kas. Przeważnie świeciły pustkami. No cóż, trudno. Byłna towłaściwie przygotowany. W stoisku ze sprzętem sportowym wybrał sobie piękny, solidny plecak i,^drując od stoiskado stoiska napełniał go tymi towarami, które wydały^ ^u się szczególnie atrakcyjne i które, jak sądził, łatwo opylić. NajcenniejJS2e drobiazgi ulokowano naparterze. Szkoda. Ale i ten łup,jaki tu znalazł, nie był do pogardzenia. Kilka koszul i swetrów, dwie futrzane czapki,kołnierz z lisa. Obłowił się też przy stoiskuz zabawkami. Kilka modelisamochodów, dwie lalki; lekko licząc parękół. Na targu pójdą jak ^voda. Wypenetrowai wcześniej, gdzieznajduje się piorunochron. Terazzarzuciwszy plecak, wydostał się nazewnątrz. Spojrzał w dół. Dwa piętrajak obszył. Trochę mu sięzakręciło wgłowie. Parę razyodetchnął głęboko. Nie było na co czekać. Zaczął sięspuszczać na dół ostrożnie,powoli. Załamanie muru. Tworzył on jakby okap czy nawis nad całym parterem iotaczał dom towarowy. W pobliżu stały pojemnikina śmieci. Paweł wycelował. Skoczył na jeden z nich. Piekielny hałas. Umarłegoby obudził. Pojemnik przewrócił się, łomocąc blachą o bruk. Paweł rwał z kopyta. Naprzeciw zabudowaniateatru. Na jego tyłach bynajmniej niereprezentacyjnych tuliły się jakoweśgaraże, przybudówki, szpetne budki. Znał teprzejścia, obmyślał sobiewcześniej trasę ucieczki. Teraz zaszył się tutaj, czekając, aż się uspokoirwetes, jakiego narobił. Bowiem, rzecz jasna, kłusem przybiegł wartownik. Po chwili pojawił sięmilicjant, para spóźnionych przechodniów. Wspólnie debatowali nad przyczyną hałasu. Musi to pies gonił kotasuponował wartownik. I tak się szelmy ścigali, ażesię pojemnik wywalił. Musi pies. Milicjant bez przekonania kiwałgłową, obejrzał dokładnie otoczenieśmietników, skontrolował wejścia do PDT-u. Wszystkobyłow największym porządku. Skoro się oddalili. Paweł wysunął się ze schowka. Zachowując ostrożność ruszył w stronę Sławina. Oglądał się za siebie, sprawdzał, czyktoś nieidzie za nim. Ale miasto było ciche i uśpione. Zaledwie parupijaczków,którzy wytoczyli się z jakichśimienin i objąwszy się ramionami, podśpiewywali na najbliższym przystanku. Paweł, którego rozpierało poczucie wygranej,raźnym krokiem zmierzał na sweleże. Odczekał potem parę dni i zaczął swoje łupy opylać po cenachniezwykle przystępnych. Nic dziwnego, że cieszyłysię powodzeniem. Zwłaszcza zabawkipo prostu wyrywano mu z rąk. Za takiesame w pobliskim sklepie płacić trzeba było dwarazy drożej. Nie wierzył własnym oczom, kiedy przeliczał pieniądze. Więc to takłatwo do nich dojść? Po prostu leżą na ulicy. A on, frajer, łamał sobie głowę. Teraz już wie, jak postępować. Na pewien czas jednak spasował. Od czasudo czasu wyprawiał się n8 któreś osiedle podomowe przetwory z piwnicy. Łaziłteż trochę po mieście i obmyślał następny^kok. O włamaniu do PDT-u lokalna prasazaniemówiła. Amoże nic o tym niewiedzieli? Może niktsię nie zorientowałi przyschło? Potem pójdzie nakarb manka którejś ze sprzedawczyń. Ludzio czystych rękach sięnie spotyka, był teraz święcie o tym przekonany. Jeżeli ktoś nie kradnie, to widocznie brakuje mu okazji. On też do tej poryjej nie miał i dlatego postępował jak ryta wozowa. Teraz zmądrzał. Stopniowo zaczął rozgrzeszać swojego tatęz dotychczasowego postępowania. Kto na jego miejscu by się oparł? Pieniądze same lazły do rąk. Czyto było do pogardzenia? Wiadomo, że forsa w życiu najważniejsza. Tylkoszkoda, że sięstaruszek nie zabezpieczył. Ale ryzyko też ma swojąwartość. Tak rozumując zagospodarował się w altanie na dobre. Owa śnieżnanoc, w czasie którejpierwszy raz zakradł się do cudzej piwnicy, już się niepowtórzyła. Przelatywały deszczyki coraz cieplejsze, trawa poczynała sięzielenić, rozwijały się liście, ziemia pachniała wilgocią i świeżością, czekałana ziarno. Pojawili sięna działkach pierwsi ich użytkownicy. Pawła to zaskoczyło, kiedy pewnego ranka usłyszał na zewnątrz głosy. Dotychczas nikt tu nie zaglądał. Teraz jego spokójzostał zburzony. Ludziekrzątali się do późnego wieczora,siedział jaklis w jamie, przeklinając ichwszystkich. Odebrali mu swobodę działania. Zapewne i Ślęzakowieniedługo się pojawią. Trzeba wkrótce zwijać manatki. A szkoda. Rozejrzałsię po altanie. Z rozmachem ją sobie urządził. Rupiecie zwalił w kąt, zakryłje kolorowym pasiakiem, którego się dorobił. Nawet małe radio tranzystorowe umilało czas. Żal się tego wyzbyć na rzecz jakichś cudzych kątów. Wyniesiesię gdzieś na wieś, do gospodarza. Żeby tylkonie kazalisięmeldować. Swoje nieliczne dokumenty miał wprawdzie przy sobie,ale niechciał jako Janicki zanadto leźć ludziom w oczy. Jeszcze ktoś objawinadmierną ciekawość, skąd się wztąi^kto zaez. Trochę na przekór tym dumaniem ruszył domiasta jak wilk dozagrody. Zapuściłsię w labirynt osiedla Mickiewiczowskiego. Podobałomu się tutaj. Rozrosłe drzewa, starannie utrzymane żywopłoty, pełnoustronnych placyków, zakątków nadminiaturową sadzaweczką, ogródkówskalnych. Parterowe balkony jakby zapraszały przechodnia,żeby zajrzałdo środka. I tym razem dostanie siędo piwnicy nie przedstawiałonajmniejszegoproblemu. Doszedł już zresztądo wprawy, z najbardziej zaciętą kłódkąradził sobie w niecałą minutę. Ludziska strzegli tych piwnic, że pożal sięBoże. Jakby imnie przyszło na myśl, że na tymbrzydkim świecie może się 87. znaleźć ktoś tak niegrzeczny, aby zaopiekować się ich dobytkiem. Powinnibyli, w przekonaniu Pawła, odpokutować zatę naiwność. Piwnica, w której się znalazł, musiała należećdo najzamożniejszych zzamożnych w tej dzielnicy biedoty nie uświadczył. Damskieciuchy leżącew kącie były w dobrym gatunku i wcale nie zniszczone. Niejeden komisprzyjąłby je chętnie. Kolekcjabutów i bucików. Zażywne mieszczańskiekomody na wysoki połysk. Nadtłuczona porcelana. Ładna, o, bardzoładna. Niestety,zapasów żadnych tutajnie było. Paweł zawiedziony zbierałsię do odwrotu i jeszczeprzeglądał odzież w nadziei,żesprzeda paręlepszych sztuki zwrócą mu się koszty wyprawy, jak ironicznie pomyślał. Wtem za swoimi plecami posłyszałszmer. Odwrócił się. I zdębiał. , Jeżeli pan handluje starzyzną posłyszał drwiący glos to proszęzamną na górę. Chętnie jeszcze cośpanu dołożęi dam paręgroszy zafatygę, że uwolnił mniepan od zbędnych rzeczy. Znał tengłos. Czarna grzywka nad czołem, ogromne,ciemne oczy. Beata. Stał przytulając dopiersi wełnianą spódnicę w kratę i nieco podniszczony kołnierz z nutrii. Zapadłby się pod ziemię ze wstydu. Że to właśnieBeata! Gdybyktokolwiek inny. A może kogoś poprosić, żeby panu pomógł? drwiła dalej. Cisnąć jej te łachy na łeb. Uciec, zanimrozpozna. Za późno. Zdaje się, że my się znamy,Pablo. Szmatywyleciały mu z rąk. Było mu na przemiangorąco i zimno. Nic niemówisz? Jakiś ty nieuprzejmy. Nawetsięze mną nieprzywitasz. A ja tak na ciebie czekałam. Naniego? Twój papa mi o tobie opowiadał, że jesteś strasznynicpoń. Czy toprawda? No zirytowała się długo tak masz zamiar stać i gapić się namnie? Przepraszam bąknął. Chciał ją wyminąć. Iść stąd. Zagrodziła mudrogę. O, za pozwoleniem. Jesteś na moim terytorium i wyjdziesz stąddopiero wtedy, kiedy ja się zgodzę. Po co ci te odpadki, te starocie. Gadaj! Milczał. Na opak wytłumaczyła sobie jego zmieszanie. Więc tak z tobą krucho? szepnęła jakbydo siebie. Czytałam wprasie,jakże, cały Lublin zachłystuje się tą aferą, jakby nie mieli 88 ' ciekawszych spraw. Mnie to nie obchodzi. Ale jakto się stało, żezostałeśna lodzie, że zmuszony jesteś w ten sposób. Wcale nie jestem zmuszony, chciał wykrzyknąć w głos. Robię to, co mi się podoba, na ubaw. Czego się do mnie wtrącasz? Ale nie mógłwykrztusićani słowa. Beata w zamyśleniu przygryzła wargi. Zabrałabym cię dosiebie powiedziała ale niemam w tymdomu dosyć swobody. Stale się ktośmiesza w moje sprawy: Nawetgosposiamnie szpieguje. Nie mogę się z nikimumówić,bo go zaraz obwąchują, czyim pasuje, czy nie. Najważniejsze,że mnie pasuje. Ale zaczekaj, mampomysł. Zaprowadzę cię do mojego kumpla. O nic cię nie będzie pytał, zniczego nie musisz się tłumaczyć. Zaczekaj,Pablo. Skoczę się tylkoprzebrać. I wyjdź stąd. Jeszczecię kto zobaczy i będziesz miał nieprzyjemności. Słyszałam ostatnio wielemrożącychkrew w żyłach historyjek ookradzionych piwnicach. Jakaś epidemia czyco? zaśmiała się znów rozbawiona, bez cienia wątpliwości, żejej decyzja będzie przyjęta zzachwytem. Wyciągnęła go wpiwnicy, cmoknęła w policzek, krzyknęła: zaczekajprzed domem, i poleciała. Stał niecoogłupiały, machinalnieotarł policzek i zastanawiał się, czy onazadzwoni po milicję, sprowadzi sąsiadów, czymówiła prawdę i czy przyjdzie sama. Nadbiegła. Szybko to poszło, prawda, Pablo? dopominała się opochwały. Powiedziałam, że wyskoczę do koleżanki po zadania z fizyki. Na wszelkiwypadek zadzwonię do Iwony od Karola, żeby potwierdziła. Oni mniezaczęli bardzo kontrolować. Jakby sobie niezdawalisprawy, że ja jużoddawna robięto, na co mam ochotę. No, lecimy. Weźmiemy taryfę, boKarol mieszkaaż na Węglinie. Ja płacę. Dawał sobą powodować. Posłusznie wsiadł za niądo taksówki. Zadawał sobie ustawicznie pytanie, o co jej chodzi. Bo że jest tospontaniczna i bezinteresownapomoc, nie wierzył ani przez chwilę. Przydałjejsię w jakichś prywatnych rozliczeniach. Spadł z nieba. Ona mu zresztątez;. Gdyby miało się okazać prawdą mieszkanie u Karola, mógł spokojniezwinąć majdan na Sławinie. Akurat pilnie się nad tym zastanawiał. Pochyliła się do taksówkarza, trąciła go w ramię. , Niech pan tutaj stanie. Skoczę jednak do Iwony. Tak będzie Poręczniej niżdzwonić. Zaczekaj na mnie, zaraz wracam. 89. Czekał. Taksówkarz odwrócił głowę, przyglądał mu się. Pawła to pozłościło. Podobam się panu? spytałimpertynencko. Taksiarz spojrzał na niego,jak patrzy mężczyzna na szczeniaka, iodwrócił się. Pawła ogarnęła wściekłość. Wysiadł. Trzasnął drzwiczkami specjalnie mocno, aż szyby zadrżały. Synek wychylił siętaksiarz ty mi nie podskakuj i humorów niepokazuj. Jeżelico uszkodzisz, to do najbliższego komisariatu nie takdaleko. Darmo cię odstawię. Tam już się tobą zajmą i nadrobią brakiwwychowaniu. Chętnieim pomogę. Pasek przy spodniach noszę. O, widzisz? Nie będzie mnie pan uczył odszczeknął Paweł. Życie nauczy. I na chojraków są sposoby,nie bój się. Już niejednegotakiego widziałem. Przyglądałem się, bo mi cię było szkoda. Cholerniejesteś zielony. Ale jak w tobietyle złości,to jechał cię sęk. A kiedybędzieszw błocie gnił,to sobie przypomnij, co cimówiłem. Wyszła Beata. Nie mogłeś czekać w wozie? Jaki niecierpliwy? zaśmiała się, uznając toza komplement dla siebie. Ta dziewczyna uważała najwidoczniej, że świat sięwokół niej kręci. Niewarto było tłumaczyć. Zmilczał. Podała adres. Kierowca ruszył tak gwałtownie, że aż szarpnęło. Beataznów zachichotała i ulokowałanogi tak, że zgrabnekolana znalazły się niemal przed nosem Pawła. Szczebiotałaprzez całą drogę. Mizdrząc się do taksówkarza, którymilczał podobnie jak Paweł, uregulowała rachunek i prowadziła Pawławąską alejką między tujami do okazałej piętrowej willi. Otworzył im chłopak niezbyt wysoki, niezbyt szczupły, wrozchełstanej, czerwonej koszuli. Beata. Fajnie! Wskakuj. Kogo holujesz za sobą? Mój dobry, znajomy, Pablo. Poznajcie się. Przedstawiła ich. Paweł coś bąknął niewyraźnie. Beatanatychmiastzaczęła molestowaćKarola, aby przyjął chłopaka do siebie. Karol nawetnie mrugnął. Rozparł się napoduchach, które leżały podścianą, pociągną! łyk ze stojącej obok szklanki. Przyglądał sięPawłowi niedbalespod przymrużonych powiek. Jasne, możesz zostać,skoro ona tego chce. Co ty,od Makarenki? -' zainteresował się. Paweł nie zrozumiał. 90 Nie,nie z domu poprawczegozaśmiała się Beata. Chłopakmiał niefart ostatnio, starzy przestali go podkarmiać. Aha zrozumiał Karol. Chcesz ich postraszyć i wybyłeś zchałupy. Niezła metoda. Czasemskutkuje. Zastanawiałem się i janadczymś takim. Moje nietoperze dotąd siedziały cicho, nic ich nieobchodziłem i nagle zaczynają się ruszać. Coś im się nie podoba. Mnie się też niewszystko w nichpodoba,a muszę to znosić. Tylelat westchnął. Nie błaznuj, chłopak sięzrazi powiedziała Beata. Przecieżstudiujesz. Takie tam i studia wykrzywiłsię pociesznie. Wyglądamnatakiego,co w książkach ryje? Ale zaświadczenie jest,od woja chroni i jakośsię żyje. Onicałkiem dostali kręćkaz tymwojskiem. Jakby im kto chciałdzieckopożreć. Mówięwam, komedia. Wielu sięmiga powiedziała obojętnie Beata. Starzy przeważnie łudzą się, że za wątłe z was chłopięta do wojska ito dlatego. Poza tymubrdali sobie, że przeznaczono was do wyższych zadań. Nie wieszprzypadkiem, Karol, do jakich? Wiem. Zatankujesz coś na drogę? Chyba mi nie każą chuchnąć. Zresztą przegryzękawą. Co tammasz? Jest calvados, winiak, pliska podeszli razerP do sowiciewypełnionej szafki. Pawłarównież uraczono hojnie. Pił łapczywie, zagryzając słonymipaluszkami. Byłwygłodzony,bo w dzień nic nie jadł przez działkowiczów,a potem napatoczyła się Beata. W pewnym momencie film mu się urwał. Nawet niewiedział,kiedywyszła. Obudził się na wersalce pod pledem. Jasno już było. Dźwignąłsię i natychmiast zjękiem opadł na poduszkę. Wydawało mu się, jakby mu po łbie jeździła stara ciężarówka wypełnionażelastwem, które turlało się, hurkotało, zgrzytało. W ustach czuł ohydnysmak. Rwało gow brzuchu. Jestem ciężko chory, pomyślał z niepokojem. Przywabiony jego sieknięciem pojawił się Karol. Cześć. No jak tam? Zaszkodziło ci? Nie wiedzieliśmy, żeś takiświeży, trzeba było powiedzieć. Ciągnąłeś jak stary, a poterfi z miejscacięścięło. Miałem kłopot, zanimcię wytłumaczyłem, że zachorzałeś na grypę. Oszczędziło ci to ceremonii powitalnej. Stara tak sięprzejęła, że dałaasprocol i kazała, żebyś połknął, jak się przebudzisz. Możesz sobie zażyć. Na kacateż toniekiedy skutkuje. Gdzie jest łazienka? jęknął Paweł. 91. Z korytarza na lewo. Ale cię spariodla Karola były tonajwidoczniej objawy normalne i dobrze znane. W tym trybie, na wariackich papierach, czyli symulując to uporczywągrypę, to jakieś zawikłane po niej komplikacje, przezimował Paweł prawiedwa tygodnie, przez ten czas nie ruszając się z domu. Zastanawiał się, wjaki sposób zwinąć majdanna Sławinie, z drugiej stronyczuł niewytłumaczalny lęk. Wolał się ludziom tymczasem na oczy nie pokazywać. Trop sięurywał, nikt nie wiedział ojegowyczynach poza Beatą, którą, jak podejrzewał, bawiła rola, całkiem dla niej nowa, opiekunki ubogich. Byłoto upokarzające,ale jednak wolał, aby uważała go za nieszczęśnikapotrąconego przez los niż zapospolitego złodziejaszka. Karol, wypełniając zalecenia Beaty, oznajmił rodzicom, że kolegapochodzi z niezamożnej rodziny,więc nie może sobie pozwolić na stancję,a w internacie nie ma warunków do nauki. Zgodzili się go zatrzymać,zachwyceni dobrymsercem swego potomka. Zresztą zabiegani, zatyrani,wierzylimu ślepo, licząc też na jego przyszłąniebywałą karierę koniecznie w handlu zagranicznym. Karol dotej pory odgrywał przed nimi z powodzeniem rolę genialnegowrażliwca, krzywdzonego permanentnieprzez otoczenie, które łącznie zgronem nauczycielskimnie dorastało mu do pięt. Rodzice, którzywykaraskali sięo własnych siłach zjakiejś zabitej deskami dziury podHrubieszowem i którym do tej pory zapierał dech ten raptowny awans, nietaili, że są głupsi od syna. Nie mieli przecież takiegowykształcenia ani wswoim czasie takichwarunków. Karol imponował imbezwzględniebłyskotliwością, inteligencją, oglądał przecież stale telewizję, zawsze był wewszystkim zorientowany, potrafił todowcipnie skomentować. Przy tymrzeczywiście gust miał nie najgorszy. Ubierał się starannie, ściśle wedługmody młodzieżowej, ale nie w łachmaniarskim czysportowym wydaniu bowiem to, jak twierdził, nie było w jego stylu. Przeciwnie jakieśaksamitne wdzianka, koronkowe koszule, łańcuszki, wisiorki. Urodą mógłsię poszczycić niemal dziewczęcą: delikatne rysy, blada cera. Długie włosywe wdzięcznych skrętach spadałyna ramiona, w ogóle cacko, nie chłopak. Kiedy jednak czuł się swobodnie we własnym towarzystwie, kiedy niepotrzebował udawać, pojawiał się najego twarzygrymas znudzenia, anaustpąkowiuzakwitały słowa, jakich nie powstydziłabysię najbardziejzapijaczona morda. Pawełrychło rozeznał się w tychdwu, jakże różnych obliczach Karola. Podziwiał zresztą u niego swobodę bycia, łatwość,z jaką tenprzeskakiwał 92 z jednej roli w drugą. W ich środowisku było toniemal regułą, podstawązachowań. Towarzystwo, w jakim się Karolobracał i które sprowadzał dodomu nieraz na kilka dni podczas nieobecnościrodziców, często wyjeżdżających z racji swej pracy terenowej,okazało się niesłychanie malownicze iurozmaicone. Można się byłonapatrzeć i nasłuchać. Wśróddziewczyn rejwiodła Beata. Inne wyglądałyprzy niej jak podskubane gęsi. Opakowanie ważniejsze jest od zawartości stwierdził kiedyśKarol. Pawła uderzyła trafność tej wypowiedzi. Racja, ludzie wszystkokupią, byle pudełkobyło dość atrakcyjne. A jeżeli się natną i na drugi raz. Bagatela,wystarczy dostatecznie często zmieniać opakowania, nie przyzwyczajać się dojednej skóry, do jednego styluczy typu zachowań. Uważał się teraz za mądrego, dobrze osadzonegow życiu. Wiedział wprawdzie,że musi coś ze sobą zrobić, że sytuacji, w jakiej się znalazł, nie da sięprzeciągnąć w nieskończoność,ale odsuwał odsiebie te myśli jaknajdalej. Pierwszy raz od dawna było mu stosunkowo nieźle. Zaaklimatyzował się,czuł sięniczym nie skrępowany. Zaaprobowano gotakim, jakim był, jakiim się wydawał. Odpowiadała mu taka akceptacja bez żadnych warunków,żadnychpowinności, żadnych nakazów czy rygorów. Chciał, abyto trwałojak najdłużej. To się wydarzyło w połowie marca. Radiodonosiło ohalnym wTatrach i sztormachna Bałtyku. Wiały ostre, dokuczliwe wiatry. Przeciągały siąpliwe, zaciekłe deszcze, nocami ściskał przymrozek. Całe towarzystwo (niektórzy wyszli wcześniej, zostało ich pięcioro)rozsiadło się w pokoju na dole, na kolorowych poduchach rozrzuconych,jak popadnie. Było fajnie i wesoło, dopóki. Ale po tamtymniefortunnymdoświadczeniu Pawełunikał wódki. Otrząsał się na samo wspomnienie. Niemógł się przekonać, markował picie,chyłkiem pozbywając się zawartościkieliszka. Jako jedynytrzeźwy w tej gromadce czul się nieco. dziwnie. Ale należało trzymać fason i nie ujawniać (zapewne głupich) zahamowań. Oblewali sukces Roberta, któremujakiś bardzo długii zawiły wierszpuściła miejscowa gazeta. Oto jakz poetyklasowegonarodził się poeta światowy. No to podprzyszłe honoraria! Robek, przeczytajjeszcze coś dopominały się dziewczyny. Poeta odczytał sumiennie pięćwierszy. Więcej, więcej zapiszczała Bożena obejmującgo za szyję. Na razie napisałem tylko tyle oświadczył Robek. Musiciezaczekać. 93. ""PrwlF^" Paweł ryknął śmiechem. Co ci tak wesoło? Może i i ja zacznę pisać wiersze. Całkiem fajne zajęcie. Posłuchajcie: Pijawka mojego ciała przyssała się do. Brawo powiedziała Beata, wychylając jednym haustem zawartośćkieliszka i podsuwając Karolowi, aby go napełnił. Karoluśmiechał sięironicznie, Robeksiedział nadęty, Bożena przytulonadoniego, ogłupiaławodziła okrągłymi oczyma od jednego poety do drugiego. ... do cienia rzeczywistości wyrykiwał Paweł z odpowiedniągestykulacją. Kelnerka wyłysiały anioł niosła mi bukiet jarzyn oraz. Ha, ha, ha śmiała się Beata. Nadmojąlewąnogawkąpowiewał kopemik mikolaj. Ha, ha, ha! Spróbujwysłać, może kupią doradziłKarol. Ileś ty, Robek, zato dostał? Ze dwie stówy? Coś ty obruszył się zapytany. Więcej. Wyślę, zobaczycie, że wyślę. Robert, konkurencja ci rośnie, uważaj! Wykończę go oznajmił Robert zbłyskiem w oku. Przejechałabym się zamiasto zakaprysiła Beata. Masz forsę? Dzisiaj Robek funduje. Wyżłopaliściecałe honorarium obraził się. Co wy sobie myślicie? Skąd mam czerpać? Bożena, jak? U mnie też kiepsko. Staruszkówcoraz trudniej doić. - Nie pleć. Masz w tym wprawę. Wyglądam na dójkę? kokieteryjnie spojrzałana Pawła. Absolutnie. Takim tonem to rzucił, że nie wiedziała, czy obrazić się, czy ucieszyć. Zpomyślunkiemu niej nie byłonajlepiej. Na wszelki wypadek udała, że niesłyszy,i zaczęła się znowu łasić do Roberta. Dlaczego dotychczas nie kupiliście samochodu? Skandal! już na dworze napadła Beatana Karola. Starzy twierdzą, że się nie opłaci. Niech nie jeżdżą. Tobiesię przyda. Podobno nie mogą sobie na to pozwolić. Na wsi,co było do 94 sprzedania, to już opylili. Pobudowalisięprzecież, a pensje nie takie znówzawrotne. Niech wezmą na raty. Też darmo nie dają. Trzeba płacić. Podłapią nadliczbówki,fuchę wzruszyła ramionami. Wszyscytak robią. Nie znasz mojego starego. On i tak przesiaduje w przedsiębiorstwiepo godzinach, jeździ w teren, chociażmu nikt nie każe,bo mu się wydaje, że się zawali, jeżelinie dopilnuje. Iza to wszystko nawet grosza dodatkowonie bierze. Ideolog psia. Fajny wózek, nie? , Dacia. Owszem, owszem. Wóz stałzaparkowany w bocznejuliczce. Naokoło żywopłoty. Uporczywy deszczyk rozpylony w gęstą mgłę tamował oddech. Pawełjużmiał dać hasło do powrotu, ale tamci zajęci byli samochodem. Przejechałabym się wdzięczyła siędo RobertaBożena. Zróbcoś. Daj spokój powstrzymywał go Karol. Cośty, frajer? Zobaczę, może się uda. Po chwilisamochód stał otworem. Specjalista gwizdnąłprzez zęby Karol. Nie wiedziałem, żeśtaki cwany. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda. Robert byłnajwidoczniej dumny z siebie. Wskakujcie zapraszał dziewczyny. Przez chwilęsię wahały. Jeżeli ktoś zobaczy? Banialuki Karol też nabrał ochoty na przejażdżkę. Ten wóznieraz parkuje tutaj przezcałą noc. Przejedziemy się i odstawimygo zPowrotem. Nikt nie będzie wiedział. Ładujemysię zdecydowała Beata. Robek prowadzi, ja kołoniego. Pomieścicie się chyba tam z tyłu? Bożena była najwyraźniej zawiedziona. Ale nie śmiała się sprzeciwiaćBeacie. Upchnęlisię w samochodzie. Robek dopasował kluczyki. Miał cały pęk. Kolekcjoner syknął Karol i pokręcił głową. Paweł przyglądał siętemu wszystkiemu trochę jak widz w teatrze na niezbyt ciekawymprzedstawieniu. Obojętny, na zewnątrz spraw, któretoczyły się bez jego udziału. 95. Robek uruchomił wóz z dużą wprawą. Światła powiedział Karol. Zaraz, odjadę trochę dalej. To na wszelkiwypadek, lepiej się nikomunie pchać w oczy. ^Skręcili na kraśnicką szosę. Robert zwrócił się do swej sąsiadki: Dokąd jaśnie pani rozkaże? Beata zachwycona sobą i rolą, jaka jej przypadła zarządziła: Pchamy się do Kazimierza. Głupiobyłoby kręcić się po mieście. Tak daleko? zafrasowałasię Bożena. O której my wrócimy? Mogę miećnieprzyjemności. To wysiadaj. Wolna droga. Nikt cię nie będzie zatrzymywał! Prawda, Robek? Beatatryumfowała. Bożenie puściły się łzy z oczu. Tak się boisz nietoperzy? zagadnął Karol. Dlaczego akurat nietoperze? zainteresował się Paweł. Bo to ślepe, głuche i czepia się wyjaśnił Karol. Nieszkodliwe w gruncie rzeczystworzenia. No to jak? spytał Robert. Ostatecznie jedziesz z nami czy nie? Jadę pociągała nosem Bożena. Ruszyli. Fajnie się jechało. Ruch na drodze był niewielki. Beata naprzednim siedzeniu obokRoberta rozrabiała w najlepsze. Czułasię w swoimżywiole. Dowcipkowała, gadała, zainicjowała śpiewanie piosenek. Karolobjął Bożenę wpół. Nie zaprotestowała. Cośtam do siebie zaczęli szeptać. Paweł siedział z brzegu, wciśnięty między gruchającą parę a drzwiczki. Przedsobą miałBeatę, jejkrucze włosy, jasny kark wynurzający się zgłębokiego dekoltu czarnego, obcisłego sweterka. Udawał, że nie zwraca nanią uwagi, ale mimo woli obserwowałkażdy jej ruch. Zaczęłoto go denerwować. Właściwie dlaczego. Kątem oka ułowił znajomy gest. LewarękaBeaty pieszczotliwym ruchem oparła się na kolanie Roberta. Nieznaczne drgnięcie kierownicy i samochód zatoczył się. Pisk wystraszonejBożeny: Beata! Też sobie porę wybrałaś! Taksamo dobra,jak każda inna Beata odwróciła się, zalśniły białe zęby. Alestrachajło rzuciłapogardliwie. Nie widziałaś,jakRobek fenomenalnie wylawirował? Prawdziwa rozkosz patrzeć, jak on prowadzi. Robert roześmiał się zwycięsko i objął Beatę ramieniem. 96 Uważaj rzucił Karol. Jeszcze nas gdzie wygruzisz przez teamory. Jak chcecie,to wysiądźcie i sami kończcie w rowie. Ja nie reflektuję. Ani japisnęła Bożena. Paweł milczał. Durnie. Wydaje im się, że są już tacy dorośli, azachowują się. no cóż, nie lepiej od starychuśmiechnął się z goryczą. Znowu poczułsię zbędny, niepotrzebny. Możewmówił sobie, udawał,że mu dobrze. Co tu ukrywać, był dla nichpiątym kołemu wozu. Beataniezwracała na niego najmniejszej uwagi. Pośród bezlistnych gałęzi zamigotały światełka Nałęczowa. Rozsypałysię jak koraliki ze sznurka. Garść jedna,druga i przejechawszy paręwzniesień pozostawili senne miasteczko za sobą. Mgła zbijała się przed nimi w corazgęściejszy tuman, kłębiła się, wświatłach reflektorów zdawały się pełzać nierealne, fantastyczne stwory,wśród których przebijali się naprzód. Dodaj gazu powiedziała Beata. Wleczemy się jak zapogrzebem. Nie lubiętakiej jazdy. To nudne. Robert, mówię ci, dociśnij dodechy. Droga pusta. Robek chciał jej się przypodobać. Przyśpieszył. Wspaniale! krzyknęła. To mi się podoba. Szybciej! Beata, zlituj się! krzyknęła Bożena. Ja się boję! Tosię bój. Co cię napadło? Spiłaśsię? Jeszcze jak! Beata znów pokazała zęby. Ale już mamochotęna Ciąg dalszy. W Kazimierzu trzebakoniecznie zatankować jakieś paliwo. Mam znajomych. Ucieszą się, jak nas zobaczą. Nie bądź głupia. Odstajesz icałą zabawę psujesz. Odkąd tę zrobiłaś się taka cnotka? Ona jestcałkiemdenna,prawda, Robek? Robert przytakiwał skwapliwie. On byteraz potwierdził każde słowoBeaty. Szybciej, skarbie. Pisk opon,Ścięli zakręt. Bożena krzyknęła. Beatanajwidoczniej wspanialesię bawiła jejprzestrachem. Upatrzyła ją sobiena ofiarę, umyślnie ją teraz drażniła. Bożena, corazbardziejwytrącona z równowagi, zaczęła płakać. Karol,zniechęcony, odsunął się od niej. Paweł siedział pochylony doprzodu,dłonie ściskał kolanami. Corazinniej podobała musię ta zabawa. Robert wprawdzie prowadziłdobrze, aleszołomionybył Beatą i skłonny wypełniać jej najbardziej idiotyczne - To conajpicknicjae 97. zachcianki. Zresztą przedtem nie wylewał za kołnierz i Paweł nie byłpewien, czy chłopak zdobędzie się na refleks w jakiejś bardziej skomplikowanej sytuacji. W dodatku nawierzchnia śliska. Przy tej szybkości. Robert! odezwałsię. Przyhamuj! Ślisko. Sam wiem, co mam robić. ^ Niepodskakuj! To może być niebezpieczne. ';"" Boisz się? spytała z drwiną Beata. Ty też? Noto wysiadaj zBożeną i szorujcie piechty. Dla tchórzy tu nie mamiejsca. Ty!Licz sięze słowami! Paweł chwycił ją mocno za ramię, potrząsnął. Wyrwała mu się. Rzucasz się! Znajda! Złodziej! Z bruku cię zabrałam. Może nie? Powinieneś mi za to butylizać! Uderzył. Dłonią napłask. Chwyciła się za policzek. Oczy jejzaświeciły jak użbika. Karol szarpał Pawła za rękę. Dlaczego ją bijesz? Dziewczynę? Dziewczyna? Paweł przez zaciśnięte zęby dorzucił grube słowo. Nie krępował się. Niech wie, co o niej myśli. Bydlak! zawyła Beata. Wyrzućcie go. Natychmiast. Robert zatrzymałwóz. No, jazda! Tutaj? W szczerym polu? zaprotestowała Bożena. Nikt nie liczył się zjej zdaniem. Właśnie! Dobrze mu tak! darłasięBeata. Puśćcie mnie, to mujeszcze na pożegnanie coś dołożę! Elegancka dziewczyna w mgnieniuoka zmieniłasię w rozżartą harpię. Bożena i Karol trzymali ją za ręce. Wiła się jak wściekła. Robert rozdrażniony i zły, szykowałsię, żeby wysiąść i wywlec Pawiaza kark. Nie będę się z nimi szarpał, pomyślał Paweł. Trudno. Koniec. Otworzył drzwiczki. Wyskoczył. Stanął na poboczu drogi w ciemności. Sekundęto trwało, mimo woli skulił ramiona. Lęk? Nie. Złość. Jedźcie na złamanie karku! wykrzyknął i trzasnął drzwiczkami. Beata coś odparła. Przez sekundę widział ruch warg. Nie dosłyszał. Robert ostro ruszył. Samochód był zrywny. Jeszcze tylko przez chwilępołyskiwało światło, aż zamazał je mrok, pochłonęła mgła. Został sam na szosie. Wahałsię przez chwilę, namyślając się, co robić. 98 Zatrzęsłynim dreszcze. Zimno. Podniósł kołnierz kurtki. Przeciągnął rękąpo włosach. Czapkę zostawił w domu Karola. Nie miał się tam chybapoco pokazywać. Beata nie daruje. ' Zawrócił. Wszystko jedno, trzeba siędostać do Lublina. Nie będzie tu! przecież wiekował na tej pustej szosie. Może trafi się jakaśokazja? Chociaż. O tej porze? Zrobiło się już bardzo późno. Cholera, przecież niebędę stał i marzł czekając na zmiłowanie, przekonywał sam siebie. Zdecydował się iść. Trafi sięcoś czy nie, zawsze to bliżej. Może szkoda,żesię takuniosłem. Ale ona nie ma prawa w ten sposób o mnie mówić. Pijana? No to co? Niechpilnuje jęzora. Uderzyłem. Facetowi teżdałbym w . zęby. A czy ona coś lepszego? To i dostała. Przecież nie za mocno. Niezabolało ją tak bardzo. Niech ma nauczkę na przyszłość. Niechnieszczeka. Dziewczyna! Ładna mi dziewczyna! One wszystkie takie. Popisująsię, że w niczym nam nie ustępują. Piją, klną, świńtuszą. A tknąć takąpalcem, to zarazsię robi z niej delikatna istota. Przypomina sobie wtedy, żejest kobietą. Że się niątrzebaopiekować, ochraniać. Byłobyco ochraniać! Jeszcze nie zgłupiałem. Mury taką można rozwalać. Kawał baby, a cackajsię z nią jak z porcelaną. Łagodna, czuła? Czy w ogóle są takie? Łgarstwo ityle. Żadna nie zasługuje na to, żeby ją szanować. A człowiek by chciałprzecież. Żeby przynajmniej ktoś jeden był na świecie, kogo możnaszanować. Janicki, jesteś błazen! Wyminęło go kilka samochodów,ale żaden się nie zatrzymał. Poświeciły jakby na drwinę i poleciałynawet nie zwalniając. Dochodziłjużdo pierwszychzabudowań Nałęczowa, kiedy naprzeciw siebie ujrzał wóz milicyjny pędzący na pełnym gazie. Uskoczyłna bok. Zaraz potem karetkana sygnale. Obejrzał sięz ciekawością. Jakiś wypadek? No tak, nie dziwota,nawierzchnia naprawdę śliska. A do tamtych idiotów to nie docierało. Niechcieli mi przyznać racji. Gdyeś tam jużhulają w Kazimierzu. Wrócąpewnie nad ranem. Ciekawe, czy będzie granda o ten samochód. Pożyczylisobie nibytylko na trochę, ale jeżeli właściciel ichdorwie,może się takwkurzyć, że aż pierze poleci. Karola starzy będą oczyma za to świecili, boBeata na pewno jakoś się z tego wykręci. Ona taka cwana, tylko innychwrabia. Teżtalent. Trochę mi szkoda tej smarkuli, Bożeny. Ścierkę zniej^obią. Beata już teraz traktuje ją nie jak człowieka. Może i mnie tobekało. No to i dobrze, że się skończyło. Nie chciałbym, żeby Beatapróbowała ze mną, kto mocniejszy. Wrócę do altany, zabiorę, co jest do^brania, ihajda w świat, trzeba uciekaćz tego zapowietrzonego miasta. 99. Może gdzieś na wieś. Do Gościeradowa? Zanic. Tam, gdzie mnie nikt nie zna, nie pamięta. Schodziłz pochyłości Armatniej Góry ku skrzyżowaniu. Klejkie błocko pod stopami połyskiwało w świetle jarzeniówek. Pusto. Żywego ducha. Któż bysię tu nocą szwendał. Pozezowałna mleczarenkę przycupniętą naskraju. Przydałby się po tym marszu kubek gorącego mleka. Możesz sobie pomarzyć, Janicki, ironizował, iNocóż, zimno tak stać na tym" skrzyżowaniu. Nic tu nie wystoicie; Janicki, najwyżej zapalenie płuc. Trudno,trzeba się przespacerować nadworzec kolejowy. Jedyna nadzieja, że się tam w cieple przeczeka donajbliższego pociągu. Co robiliby bezdomni ludzie, gdyby nie byłodworców? Zaczynam się przywiązywać. Jeszcze z tego wszystkiego zostanękolejarzem. Wsiądę sobie na lokomotywęi tyle mnie będą widzieli. Zresztąnie rozrzewniajcie się, Janicki, nikt na was nie czekai nikt za wami niepłacze. A swoją drogą to zastanawiające. Ostatecznie przez te kilkanaścielat znało się tego i owego, nawet sporo w sumie ludzi, i nie zostało z tegonic. Ani w sercu, ani nawet w pamięci. Jakieś takiemałoważneznajomości, które wystarczy razna rok skwitować kartką z pozdrowieniami. Albo ito nie. Ludzie się wcale wzajemnie nie potrzebują, to tylkowspólnyinteres każe im żyćw stadzie. Skąd wobectego bierze się toidiotyczne, bezsensowne pragnienie, żeby właśnie -ktoś był blisko. Nasz, zwłasnejwoli, zwłasnego wyboru. Cierpliwy. Rozumiejący. Znajdujący czasdla ciebie, kiedy się może nawet niezdobędziesz,aby do niego ludzkiesłowo wykrztusić,kiedy nie potrafisz. Aha, masz ci los, przystańsobiewynalazłem. Wcale nie. Żadnasielanka. Potrzebny jest taki człowiek, żebysię z nim czasem i pokłócić. Mocno. Serdecznie. Żeby się wyjaśniło,gdzie racja, gdzie prawda. Dziewczyna. Wspomniał Beatę i znowu poczułsię nieswojo. Może. Może torzeczywiście moja wina. Możenie nadaję się do towarzystwa. Może mielirację. W takim razie. To byłojuż całkiembeznadziejne. Żadnychwidoków. Choroba, pomyślał, skończyć z tym raz. I w tym momencieznów dotknął głęboko w kieszeni sczepionych gwoździ, których nie udałomusię rozdzielić, iposłyszał tamten zardzewiały, cichutki głos, mówiący ołatwiżnie. Zaciął zęby. On im jeszcze wszystkim pokaże. Przestaną sięzniego nabijać. Wiedział już, jak sobie radzić. Skończyło sięłażenie dopiwnic po soki i kompoty. Teraz będzie brał tylko to, co warte jest grubąforsę. Jak się pozłoci, to i przyjaciół znajdzie. Nikt się go nawet niespyta, zjakiego to źródła. Trzeba tylko zatrzeć ślady w altanie. Że teżbył taki głupi 100 i zaniedbał to. Poczuł sięna moment kim innym. Kimś całkowiciebezpiecznym. Ot, i przeliczył się. No cóż, teraz już nie pójdzie na ślepo zakażdym, kto do niego rękę wyciągnie. Taka wiedza też coś warta. Wśródwzgórz pachnących zbutwiałymi liśćmi i przeprowadzką, wśródzarośli majaczących w cieniu, opasłych igruzłowatych pni wierzb, wśródrozkisłychpól, od których jak od przelotu wron zaciągało smutkiem doszedł wreszcie do nałęczowskiego dworca. Jakiż mu się wydał jasny iprzytulny. Sprawdził narozkładzie jazdy, że najbliższy pociąg ma dopieroprzed czwartą, porównałz zegarem. Kupa czasu. Nie szkodzi. Poczeka. Przysiadł na obitej zieloną ceratą ławce. Z peronu weszło dwóch kolejarzy. Starszyotrząsnął się: Ale ziąb. Z Puław telefonowali? Aha. Od nichteż karetka pojechała. Psiakrew zaklął młodszy, o poczciwych, jakby zaspanych, niecowyłupiastych oczach. Ile tamjuż ofiar było. Powinni zakręt naprostować. W tym ćmoku tojeszcze gorzej. Na pewno pod gazem byli. Kto tam pruje po tych zakrętach z takąszybkością! W kawałki wózposzedł. Co to było? Fiat? Podobno dacia. Ofiary są? Dwoje podobno na miejscu. Reszta nie wiem. Ale teżpewnie niema' co zbierać. Będzie w gazetach. Oczywiście. Ej, ci ludzie. Opamiętania nie mają. Dorwie się takidosamochodu, to już go rozpiera. Aby szybciej. Do czego się tak śpieszą? Dla rodzin to okropne. A pewnie. Mówili mi ci z Puław, tyłkom dobrze nie wyrozumiał, żetoszczeniaki prawie. Daj takiemu wóz do ręki! - Istary głupstwo zrobi. Ale głupków na drogę nie powinno się puszczać. Niedość że samimogą karknadkręcić, to i zagrażają innym. Dobrze,że nie za dnia. Tamruch sporyna tej trasie. Strach pomyśleć. W dzień to by się może nie zdarzyło. To ilu tamw końcubyło tychmłodzików? Czwórka. Dwie dziewuchy, dwóchchłopaków. Tak rąbnęli, że 101. drzewo wbiło się w środek wozu. Masakra. Nie mogli ich stamtądwyciągnąć. Oddalili się. Paweł powoli podniósł rękę do czoła. To.. niemożliwe. Lepki strachpodłaziłmu dogardła. Jeszcze nie wierzył. Chciał się przekonać, że to, cosłyszał, to prawda. Kolejarze już znikli. Pobiegłbyza nimi. Poderwał się,cały zlany zimnym potem. Nogi siępod nim uginały, sercewaliło jakmłotem. Zabrakło muodwagi iść, pytać. Rozdział siódmy Nie mógłsobie znaleźć miejsca. Nastał już dawno dzień, południe, a onwałęsał się po stacji, jakby obawiał się wyjść gdzieś dalej. Oczekiwałwiadomości, a jednocześniezdawał sięich unikać. Łapczywie rzucił sięnanowy numer "Sztandaru", ale tam jeszcze nie było żadnychinformacji. Kręcił sięwokół kolejarzy, podsłuchiwał rozmowy, spłoszony baczniejszymspojrzeniem uciekał jak zbity pies. Zresztą nikt się nim nie interesował,ludzie pochłonięci byli własnymi sprawami. Przychodziły i odjeżdżałypociągi, przybywalinowi podróżni, pasażerowiezdrożeni i zaaferowani śpieszyli do domów, grupa młodzieży szkolnejwyruszyła na wycieczkę, towarzyszyły temu wszystkiemu rzeczowe komunikaty przez megafon, informacje krzyżowały się w locie, padały strzępkizd'ań pożegnalnych: ,,. napisz, koniecznie", wymieniano uściski ipocałunki, potemznów do nadejścia kolejnego pociągu nastawa! względnySpokój. Paweł przytaił się w stercie drewna. Obokleżały pryzmywęglapoznaczone wapnem. Wspiął sięnieco wyżej, oparł plecami o sagi, którezasłaniamy go od podmuchów wiatru. Po niedawnej plusze wyjrzałosłońce,przygrzewało. Zdawało mu się, że tutaj pozbędzie się nareszcie nocnychprzywidzeń. Może towszystkookaże sięnieporozumieniem, jakąś wielkąpomyłką, może tamci sąjuż dawno w Lublinie i śmieją się zniego,że zostałna lodzie. Beata go na pewno nie oszczędza. Strzępi sobie jęzor, ile wlezie. Opowiadaze szczegółami dzieje ich znajomości. A jest czego słuchać. Oszukiwał siętymi myślami podjudzając w sobie gniew i rozżalenie,tłumaczyłsobie na próżno, że nicgota całapaczka nie obchodzi, alepodświadomie dręczyła go niemal pewność, żegdybypostępował inaczej,mógłby zapobiec wypadkowi, że nie uchronił tamtych, żewyniósł tylko Ec103. swoją skórę, że nieszczęście jest nieodwracalne, że się już nigdy z tego nicpozbiera. Widocznie musiało się stać,co się stało, pomyślał. Wszystko,czego dotknę, rozsypuje mi się w rękach. Los? Ale czy nie maw tymrównież mojejwiny. Ostrzegałem? To za mało. Nie umiałem ichprzekonać, wpłynąć na nich. Czymi na tym cokolwiek zależało? Na ichbezpieczeństwie? Wcale o tym nie myślałem. Chodziło mio siebie. Więc ocomam pretensję? Przecież żyję. I oni mogliby żyć także, gdybym. Czykiedykolwiek obchodziło mnie coś naprawdę? Kiedyś na WiślepomogłemHenrykowi uratować tonącego malca. Ale wtedyteż chodziło mi przedewszystkim o własną skórę. Dopiero skoro zobaczyłem, że Heniek. Niemogłem inaczej. Ale to onmnie pociągnął. Więc widocznie potrzebuję,żeby ktoś innyzamnie decydował. To co robię sam, jest nic niewarte. Tymrazem przesądziła sprawę Beata. I znów ustąpiłem. Może stąd się bierzetagorycz. I poczucie przegranej. Warknięcie. Otworzył oczy, zobaczył wyszczerzone kły. Chciał uskoczyć, polanausunęły mu się spod nógi runął w dół. O, rany! posłyszał nad sobą zdumiony głos. Aleśmy sięodnaleźli! Rabuś,zostaw, to stary znajomy. Patrzył w obcątwarz. Nie poznawał. Co tak zbaraniałeś? Nie spodziewałeś się mnie tutaj? Kiedy ja nie wiem. , Nie poznajesz? A może Rabusia sobieprzypomnisz? On dewyniuchałjak wtedy nad jeziorem. Masz szczęście, że ja nie sokista, bobymcię za kudły wziął, że sobie coś przywłaszczasz. No co tu robisz, gadaj? Napociągczekam. A cóż to, w poczekalni niewygodnie? Tutajlepiej, na świeżym powietrzu, na słonku. Widzicie go,jaki marzyciel. Ej, coś ty mi się, bratku, nie podobasz. Nietęgą masz minę. Nad jeziorem byłeśchojrak,do bicia się rwałeś,a terazcoś cienko śpiewasz, chuda fara. Chłopak znad jeziora, wypłynęło dawne wspomnienie. Zapiekła pamięćczegoś bezpowrotnie utraconego. Ja, widzisz, przyjechałem do Lublina za tobą, jak było umówione,gadał tamten ale już i miejsce po tobie ostygło, a ta hrabinia, u którejmieszkałeś, wcale ze mną rozmawiać nie chciała na twój temat. Chyba nieprzepada za tobą. Yhm. 104 Yhm, co znaczy "yhm"? przedrzeźniałgo Staszek. No, coś tytaki niemowa? Język połknąłeś? Paweł zaczerpnął tchu. Nie mógł pozbierać myśli, w głowie czułabsolutną pustkę. Cośjednak trzeba było powiedzieć, tamten stał jak katnad grzeszną duszą i domagał, się odpowiedzi. Opodal przekrzywił łeb iwywaliwszy jęzordyszał Rabuś. Skąd się tutaj wziąłeś? wykrztusił wreszcie. Po prawdzieto ja o to pytałem wcześniej, ale niech ci będzie. Wyrwałem się wświat, rozumiesz? Uzbierałem trochę forsy, to mi matkazachorzała, wszystko poszło na leczenie. Ale przynajmniej ojciec długównie zaciągał. Wynająłem się dodrwali,całą zimę siekiery z rąkniewypuszczałem. Ty wiesz,jakato robota? Ale i zarobek fest. Zostawiłemojcom połowę, widzę, matka zdrowsza, słonko coraz bystrzej świeci,wiosna. Powiadam im, rozejrzę się, może gdzie sobie znajdę miejsce. Rozsiadłsię na sagachobok Pawła, wyciągnął z kieszeni pajdę chleba zkiełbasą i przegryzając mówił dalej: Przyznam cisię, że trochęna ciebie liczyłem. Ot, bylesię zaczepić,potem to już bym sobie dał radę. Ciebie nie znalazłem, trochę przepytywałem,opowiadali różnehece, trudno byłowszystkiemu wierzyć. Pokręciłemsię tu i ówdzie, podwinął mi się kolejarz, dowiadywałem się orobotę,wiesz? No więc spytał, czy nie poszedłbym do rozładowywaniawęgla wNałęczowie. Akurat mieli spiętrzenie dostaw. Czemu nie, mówię, za jednomi: tu czy tam. Rzucił psu kawałek chleba. Rabuś połknął w locie,oblizałsięi dalej siedział zapatrzony w swego pana. Pawłem przestałsięinteresować. Facet podlegał ochronie, skoro jego panraczył z nimrozmawiać. Naharować siętrzeba, nie powiem, chociaż zarobek, lepszyniż u wujaWładzia. Ale tam nogi same człowieka nosiły, a tu maszerujesz,gdzie ci każą. Więc coty robisz właściwie? Przecież powiedziałem. Węgiel rozładowuję. Węgiel? Co się tak dziwisz? Myślałeś, że sam do pieca wlezie? Nie, brachu,potrzeba właśnie takichmorusów jak ty czy ja. Ja? A co? Słabowity jesteś? Bary jak u tura. Ślipie podbite, owszem,widaćgdzieś zabalowałeś. Ja to nie mam teraz nawet czasu o zabawiepomyśleć. Harówa i tyle. Ale powiedziałem sobie, że odkuyęsię i pójdędalpi. Na jednym miejscu człowiekjak kamieńmchem porasta. Nie 105. uważasz? Sięgnął, wyjął drugą kromę. Paweł patrzył na nią zdojmującym uczuciem głodu. Staszek widaćzauważył to, bo przełamałchleb, podał chłopakowi: Na, jedz. Paweł przełknął ślinę. Odmówić? Nie jest przecież tym ryżym kudła,żeby jadł,co mu rzucą. Alenie pora unosić się honorem. Wziął. Staszek jadłi przyglądał mu się uważnie. Spostrzegawcze oczyzanotowały każdy szczegół, wnioski łatwo było wysnuć. Pod wozem, widzę, jesteś? A może sięmylę? Paweł miał pełne usta. Pokręcił więc tylko głową, rad, że nie musiodpowiadać. Nie chcesz gadać, to nie powiedział Staszek. Twoja sprawa. Amoże byłoby lepiej, gdybyś się tak nie nadymał. Spróbowałbym cipomóc. Ten obieżyświat jemu? Staszek tymczasem sięgnął do kieszeni na piersiach, wyciągnąłzapuszczoną gazetę. Wręczył Pawłowi. Może tonieprawda? powiedział. Czego to ludzie nie wymyślą. Ale nazwisko to samo. Zgadza się? Pawłowizrobiło się ciemno w oczach. Więc wszyscy wiedzieli? Reportaż"napisany był z zacięciem, barwnie. Autor dokładnie zapoznał się zeszczegółami afery. Przytacza) fakty, liczby. Staszek odebrał mugazetę, złożył starannie,schował. Paweł bał się muspojrzećw oczy. TymczasemStaszek podniósłsię, otrzepał. Wydawało się,że się śpieszył,że nie przykłada szczególnej wagi do sprawPawła. Ani go topodnieca, ani ciekawi. A Paweł właśnie tego bał się najbardziej. Wypytywania. Współczucia. Nic z tych'rzeczy. Gdybyś chciał ze mnąpogadać,to przyjdź wieczorem do dróżnika. Dopytasz się łatwo. Ja mam tam kąt u kolejarzy. Znajdzie się, jeśli trzeba, idla ciebie miejsce. No to namnie pora. Gwizdnął na psa i odszedł. Dużo miał czasudonamysłu. Parę razy już-już zdecydowany byłwyjechać. I nie mógł. Po południu w "Kurierze" ukazała się relacja zwypadku pod Kazimierzem. Czytał, litery skakały mu przed oczyma. Zdjęcie rozbitego, pogruchotanego samochodu. Bożenai Karol jeszczeżyli. Nie odzyskaliprzytomności. Stan beznadziejny informowałreporter. Przyczyny: alkohol, nadmierna szybkość. Zwykła sprawa. A Beatai Robert. 106 Wieczorem Paweł przyszedł do domku dróżnika. Staszka jeszcze niebyło. Kolejarz przyjął go jak Staszkowego kumpla. Od razu nastawiłczajnik, powyciągałjakieś zapasy, traktował go jak dawno oczekiwanegogościa. Łazęga z tego Stacha gadał. Na robotę zawzięty,przecieżwiem, jak potem gnatybolą, a onzamiastprzyjść, wypocząć, to jeszczegdzieś lata. No cóż, młodość. Człowiek sam inny nie był. Stukniętychłopak,ale serce złote. Gadam, synku, gdyby ojciecna ciebie pasa nieżałował, zmądrzałbyś. A ten mi na to, że mu jeszcze rozumu i dla drugichwystarczy. Igadaj znim. Ale jak mi kobietazachorowała, a ja akuratnasłużbie byłem, to i lekarza sprowadził, i do szpitala odwiózł, i domuprzypilnował jak własnego. Szkoda,jeżeli sobie stąd pójdzie. Mówię ja mu,gdzie ci będzie tak dobrze jak tutaj? Miej trochę pomyślunku. Zarobisz,odłożysz sobie na zapas jak z wojska wrócisz i zechcesz się żenić. To mipowiedział, że dlaniego żonajeszcze nie urosła. Nie powiem, dziewuchy sięza nim oglądają, onteż nie odtego, całą noc potrafi przetańczyćwNałęczowie, a rano jakby nigdy nic do roboty staje. Aleustatkować się niemyśli. Oj, coś go długo nie widać. Paweł słuchał tego gadania jakbyz zazdrością. Kolejarz co i rusz topodchodził do okna, wydawało się, że czeka niecierpliwie, jakby pragnąłprzed Staszkiemwypowiedziećwłasne swoje sprawy. Ja nikomu niebyłemnigdy potrzebny w ten sposób, pomyślał Paweł. A przecież nie uważał sięza gorszego niż taki Staszek. Czego mu nie dostawało? Najpierw Rabuś wpadł do izby, otrzepał się z wilgoci i przysiadłszy podpiecem jął zawzięcie wytrząsać pchły z kudłów. Kolejarz porwał na niegościerkę. Pies spojrzał zezem, jakby mówił: "nie zawracaj głowy", i dalej sięczochrał. Rabuś, nie strasz pcheł powiedział Staszek wchodząc doizby. A, Paweł! Dobrze, żeś przyszedł, bo koguta w prezencie dostałem i wedwóchbyśmy mu nie poradzili. Zajęli się gotowaniem, kolejarz opowiadał Staszkowi o perypetiach zniejakim Łaskim, Staszekdowcipkował, Rabuśbacznie śledził przygotowania do uczty, tylko Paweł siedział milkliwy, ale zarazem wdzięcznyStaszkowi, że nie pyta o nic, nie każe mu gadać. Bo i cóż miał powiedzieć,o co prosić? Prośba zresztą nie przeszłabymu przez gardło. To jutro stajemy razem do roboty, tak? zagadnął nieoczekiwanieStaszek. Paweł aż podskoczył. Kolejarz przyjrzał się chłopcu znad opuszczonych okularów. 108 Da sobie radę zadecydował. Jak tu wszedł, to najpierwzdawałomi się, że mizerota, a teraz, jakem się przyjrzał, widzę, że tylkozabiedzony jakiś. To ci przejdzie, zobaczysz. Możecie obaj mieszkać umnie, a jak moją wypiszą ze szpitala, topomyślimy,co dalej robić. Nie muszę wracać do Lublina, odetchnął zulgą Paweł. Nie ja będęopowiadał rodzicom Karola,jak dotego doszło. Mamto już poza sobą. Pokazali mu łóżko. Ledwie sięjakoś ochlapał, rzucił się na posłanie ispał jak zabity. Obudził go Staszek szarpiąc za ramięi poganiając, żebysię nie spóźnili. Potem już dni potoczyły się, jeden dodrugiego podobny. Pawłowi porobiły się pęcherzena rękach, wracałniekiedy takutrudzony, że walił się na łóżko jak kłoda. Sczerniał, wychudł jeszczebardziej, ale mięśnie miał jak postronki. Odeszły gosenne przywidzenia,niepokoje,majaki. Pojął, że trzeba i można żyć. Zrozumiałteż, żechybanigdy już nie zechce powtórzyć dotychczasowych doświadczeń. Kiedyposłyszał przypadkiemimiękogoś z tamtej czwórki, wciąż jeszczesercepodłaziło mu do pardta da/ety pr/yniosly oschłą wzmiankę, że pozostałych ofiar wypadku również nie udało się uratować. Więc i oni. Gdybymógł cofnąć czas! Nie było takiej ceny, jakiej by niezapłacił,żeby tamtozażegnać. Za późno. I nie w tych układach. Musiałby samprzemienić sięnajpierw w kogoś zupełnie innego, kto nie szuka poza sobą oparcia i wie,czego chce. Jakże głupio postępował dotychczas! Ale była to jedynarefleksja,' na jaką tymczasem sięzdobył. Nieoczekiwanie buntować zacząłsięStaszek. Beznadziejna robota! wykrzyknął kiedyś. Zostali sami. Paweł palił w piecu, nie chciało ciągnąć. Kominbył jużstary, groził zawaleniem. Dymiło jak wszyscydiabli,dym walił na izbę. Paweł kaszlał, odwracał głowę. Nie od razu też dotarłdo niego senswypowiedzi Staszka. Niby że co? Ja mam dosyć powtórzył Staszek. Na początektrochę sięodłożyło. Pociągniemy do końca tygodnia i zwijamy manatki. Pawła zatkało. Przycupnął na piętach, przez chwilę przyglądał sięStaszkowi, potem powoliodwrócił się i zaczął znów grzebać w piecu. Nieodparł anisłowa. Co za mumia zdenerwował sięStaszek. Możebyś sięraczyłodezwać. Pytam, czy zostajesz tutaj, czy idziesz ze mną? Z tobą? Ą 109. A co? Rabuś ci śmierdzi? Gadajwprost. Idziesz? Zarobiłem dotąd ledwie kilkaset złotych mruknął Paweł. Tyte co nic. Nie będę cię obżerał. Głupstwomachnął ręką. Zarobić wszędzie można. Ty,niebożę, jesteś ni z pierza,ni z mięsa. Delikaeik. Niby taki kozak, ajakprzyjdzie codoczego dudy wmiech. Na królewicza cię chowali? Wcale nie chowaliburknął Paweł. Chowałemsię sam. Ale papu dawali. A teraz pieszczoszkowi ręce opadają, kiedysamemu trzeba się zakrzątnąć. Nie gadaj bronił się Paweł, ale jużbez dawnej złości. Samnajlepiej wiedział, że nie zniósłby samotności, nie mógłby się obejść bezkogoś bliskiego, choćby ten ktoś jak Staszek stale łajał i pędzał do robotyjak burą sukę. Nie boję się, pomyślałPaweł, że zdechnę z głodu. Jużpotrafię inaczej, nie tylko na gotowe. Jak to dobrze, że onnie wie nic omoich wyczynach. O pedecie, o kompotach z piwnic. Inigdy na toniewpadnie. Bo to jużsię nie powtórzy. A z tym, co było, nie chcę mieć nicwspólnego. Nigdy więcej w ten sposób. Więc nie o głód chodzi. Nie zginę. Ale'nie mogę byćsam. Nie wiem, czy zależy mi akurat na Staszku. Niemam pojęcia, czy go lubię, czynie. Raczejnie. Czy uważam go zaprzyjaciela? Teżchyba nie. Zarozumiały, rządzi się, nie liczy z innymi, zemną. Tyle czasu przebywamy razem,a nawet się nie zainteresował moimżyciem, nawet nie pytał. Byłem mu za to wdzięczny, alemógłbyjednakobjawić większą ciekawość. To niekonsekwentne, ale chciałbym sięupewnić, żego cokolwiek obchodzę. A może jego równieżani ziębi, anigrzeje moja obecność. Wszystko tojednak pestka, bo kiedy zasypiam isłyszę obok siebie oddech w ciemności, czuję się bezpieczny. Nie muszęmyśleć otamtym. O Beacie, o Robercie, Karolu, Bożenie. Jego oddechuspokaja, dodaje otuchy. Ubezpiecza. Nie mógłbym się tegowyrzec. Nie,za żadne skarby. Pójdę z nim. Oczywiście, że pójdę. Inny wydawałeśsię tam nad jeziorem. Nie sądziłem, że takiz ciebiemięczak. Niebyłem taki. Dostałemw kość. Każdemu życie daje w kość, braciszku. Nikt się nie uchowa,choćbysię czuł nie wiadomo jak pewnysiebie. Nie ma takiego wsparcia, żebyuchroniłoprzed życiem. Aniforsa, ani znajomości. Chyba to,co samludziom przynosisz. To czasem trzyma. Cosię takwymądrzasz? Kto by pomyślał! Ho,ho,z góry patrzysz na mnie. A niby co tywiesz na mójtemat? 770 Tyle, co ci sam powiedziałem. Nie masz pojęcia o życiu. Szczeniak z ciebiei'' tyle. Ile jesteś ode mnie starszy? Rok? Kilkanaście miesięcy? To niepowód, żeby się na palce wspinać, ktowyżej dostanie. Nie o to chodzi, staruszku. Rzeczniew metryce. Ty jesteśode mniemłodszy o miarę. wytrwałości,żeby dociągnąćdo tego punktu, jaki sobiew życiu wyznaczysz. Przyglądam ci się już dość długo i zastanawiamsię,czyty w ogóle potrafisz sobie taki cel wytyczyć? Obojętne jaki, choćbynajmniejszy. I mam trochę wątpliwości. Więc pewnie jeszcze długo, długobędziesz ode mnie młodszy. To się zobaczy, to się jeszcze okaże zaperzył się Paweł. Ijabym tak umiał,gdyby. Zawahałsię. Tak po prawdzie musiał przyznaćStaszkowi rację. Czybyło cokolwiek, na czym mogło mu bez reszty zależeć,do czegochciałby się myślą i sercem przywiązać, o czym bymógłzamarzyć. Ot, uczepił się tego Staszka jakrzep psiego ogona, chowałsię zajego spokojem, optymizmem, zdrowym rozsądkiem,zadufkostwem nawet. Czy kiedykolwiekokażesię zdolny do tego, abyżyć na własny rachunek? A może stało się z nim to, co Karol swego czasuprorokował: zostało tylkoopakowanie, treść się ulotniła, daremnie jej szukać. Opakowanie nadającesię naśmietnik,nieprzydatne. Staszek patrzył na niego wyczekująco, po czym pokiwał głową, jakbywiedział, że tak będzie. I wówczas Pawełnieoczekiwanie dla siebiesamego powiedział muowszystkim. O tułaniu się po cudzych kątach,o beznadziejności, osposobach dorabiania, o czepianiu się byle pozorów, o kłamstwach naprawo i lewo,byle nie stracić fasonu, o paczce Karola i Beaty, o kłótni nadrodze, wreszcie o tym wypadku. Słyszałempowiedział Staszek. Jakże by nie. Głośnoo tymbyło. Nie skojarzyłem twego pojawienia się tutaj z tą sprawą. Anotak. Totwoja dziewczyna, ta Beata? Skąd cito przyszło do głowy? Mówiłeś oniej w taki sposób. A jeżelito prawda? Może gdyby ona nie zginęła, wszystkopotoczyłobysię inaczej. Wróciłby do Lublina. Pogodzilibysię. Nadal grzązłby w tym. niechceniu, poczuciu bezsilności, w złudnych próbach związaniaswychlosów zcudzym. Ale Beaty nie było. Głowa do góry, chłopie powiedziałStaszek. Jeszcze tym razem ci się upiekło. Znienawidzę go, jeżeli będzie mnie w ten sposób pocieszał, znienawidzę,jeżeli będzie o niej mówił, znienawidzę. Posłuchaj,Paweł, musisz się usamodzielnić. Przestań się podpierać,spróbuj chodzić sam, żyć sam. Zobaczysz, że to do udźwignięcia. I nierozczulaj się nad sobą. To obrzydliwe. Rozejrzyj się po świecie, przypatrzludziom. Niektórymo wieleciężej niż tobie. Rozwaliłbymmu ten ciasny, głupi łeb. Co za prymityw. Byle w brzuchumiał pełno, to mu wystarcza do szczęścia. Niczymsię nie różni od Rabusia. Taki sam kundel. Zarobiłeś? Forsę masz? Na życie ci starczy? Widzisz więc, żeto możliwe, zależy tylko od ciebie. Teraz spróbujmyśleć we własnym imieniu. Właśnie myślę. Jakim prawem ty mnie pouczasz? Gdybym umiałci towykrzyczeć prostow tę zadowoloną gębę? Nadętypyszałek. I takie nic,takie. takie zero. Kłusownik, kombinator. Może i tenwęgiel gdzie nalewo spuszcza, kto go tam wie? Za co on tego koguta dostał? W prezencie? Zadarmo ludzienic niedają. Staszekobrócił się na wyrku, roześmiał. Zdaje się, żew piecudo reszty wygasło. Ech, ty ofermo! Nawet dotakiej prostejroboty nie potrafisz sięzabrać. Zginąłbyś bezemnie. Odsunął Pawia, wygarnął nadpalonedrewno, zręcznie rozpalałpo razwtóry. Piec się zakrztusił dymem raz i drugi, nagle zaczął ciągnąć. Staszekdołożył węgla, przymknąłdrzwiczki i poszedł do miednicy umyć ręce. Rabuś wylazł spod łóżka i przeciągnął się, ziewającszeroko i pokazującżółtawekły. Wkrótce pojawił się ich gospodarz. Już z daleka wymachiwał zawiniątkiem. Przypatrz się, Staszek, Witkowscy placek upiekli dla ciebie. Oni sąci tacy wdzięczniza pomoc, że ozłociliby cię, gdyby mogli. Ależestaruszkowie złotem nie śmierdzą, więc dają z serca,na co ich stać. Nie ma o czym mówić machnąłręką Staszek. Ale placek sięprzyda, czemu nie. Ależpachnie. Paweł, trzymaj. Tak, tak, Rabuś i tydostaniesz, tylko mi się tu nie kręć. Leżeć i czekać,ażna psa przyjdzie kolej. Sprawiedliwie obdzielił wszystkich, nakońcu isamz apetytemspałaszował swoją porcję. Kolejarz zmartwił się,kiedy posłyszał onieodwołalnej decyzji Staszka. Nie zatrzymywał go jednak, uważałwidocznie, że tak być musi. że chłopak wie,co robi. Pawła już nikt niepytał o zdanie. 772 Do późnej nocy toczyły siędebaty. Staszka korciło wielkie miasto,zamarzyła musięWarszawa. Choćby się na budowie gdzie zaczepić. Potem to już pójdzie. W Warszawie o mieszkanie ciężko studziłjego zapędy kolejarz. Staszek przypomniał sobie, że dziewczyna z ich wsi wyszła za mąż doPiaseczna. Niby pamiętał adres. Liczył na pomoc swojaków. Pawła tonapawało zdumieniem. Nie przychodziłomu dotąd do głowy, że faktpochodzenia z tejsamej miejscowości stwarzapomiędzy ludźmi jakiekolwiek więzy, że do czegoś zobowiązuje. Ano, przyszłość pokaże. Staszek byłniesłychanie pewien swego. A ty zwrócił się do Pawła znasz może kogo w tamtychstronach? Nawetw samej Warszawie pochwaliłsię Paweł. Niech Staszeksobie niemyśli, że tylko on coś znaczy. I Paweł sroce spodogona niewypadł. Mam kolegę powiedziałniedbale. Niedawno razemjeździliśmy w Tatry. To fajnie ucieszył się Staszek. Wyprany był całkowicie z zawiści. Wszystkopojmował po prostu i bez zbędnychzawikłań. Poszorujemydo niego, niechsobie łamie głowę, co z nami zrobić. Ja już postanowiłem,że przez tydzień nic tylko zwiedzammiasto. Jeszcze stolicy nigdy niewidziałem. Należy się. A ty. Paweł,co? Znasz dobrze Warszawę? Oczywiście. To i po kłopocie. Posłużysz za przewodnika. Rabusia wykąpiemy,żeby wyglądał przyzwoicie. Pokaż się, Rabuś. Utytłałeś się jak świnka. Czego się gapisz, głupi? Jedzieszw reprezentacji, rozumiesz? Jak myślicie,może mu trochę ostrzyc te kudły? Niezawadzi przyświadczył kolejarz. No to ciach. Gdzienożyczki? Rabuś, nie wierć się? Daj spokój. Zrobisz z niego potwora. Pleciesz. To bardzo przystojny pies. Rabuś, łapa. Rozpoczęły się postrzyżyny. Rezultatyprzeszły najśmielsze oczekiwania. Pies wykąpany i ostrzyżony, wdodatku wystraszony, nigdy bowiem wżyciu nie przechodził podobnych zabiegów kosmetycznych, wyrwałsięwreszcie z rąk pana i otrzepał. Wyglądał niesamowicie. Dotychczassplątane kudły przesłaniały jego niezbyt foremną sylwetkę. Długie, cienkiełapy, na których osadzona był krepytułów, wyraźnie mu teraz zawadzały. Obejrzałsię do tyłu za siebie z niedowierzaniem i obrzydzeniem, poczymzaszył się pod łóżko tak głęboko, że nawet Staszekw żaden sposób nie ^o co najpiękniejsze 113. potrafił go stamtąd wydobyć. Machnąłw końcu ręką na psie fochy. Za topoczął się pilnieprzyglądać Pawłowi. Poirytowałoto tego ostatniego. Czego się takgapisz? Zastanawiam się Staszek poskrobał się za uchem czy i nam nieprzydałyby się postrzyżyny. Ty, bracie,niedługo będziesz mógł warkoczykizaplatać. Paweł poczerwieniał. Jeszcze tylko tego brakowało. Długie włosystanowiły jedyną pamiątkę przeszłości, kiedy jeszcze w szkole wojował o tęmalowniczą, kołtuniastą fryzurę. Nie miał zamiaru wyzbywać się jej dlaprzyjemności Staszka. Obsmyczygo jak tego kundla. O, nie! Odwal się! I łapy przy sobie! Jak misię spodoba, to sam sięostrzygę,ale nikomu nic do tego. W porządku. Nie unoś się powiedział Staszek. Ale umyj łeb, bojuż chyba z pół roku te kłaki mydłai wody nie widziały izajeżdżaodciebiejak od starego kożucha. Pawełudał,że nie słyszy. Nazajutrz jednak, zanim sięStaszek pojawił. Paweł był już wypucowany, wyszorowany i włosy miał zaczesane gładko w tył głowy. Staszekledwiewszedł, spojrzał, ale chyba nic nie zauważył, bo pozostawił faktbez komentarza. Za to zwalił na podłogę dwa bardzoporządne plecaki. Okazyjnie kupiłem oznajmił. Teraz już tylko spakować się i wdrogę. Załatwiłemz Murawskim, żenas wezmą do lokomotywy. Nic nasnie będzie kosztowało, a narano staniemy w Warszawie. Pies im nie zawadza? Wielkieco! Mogę go trzymać. Chyba nie powinien się awanturować, wcale nie jest taki bojący. Naciągałczystą koszulę. Paweł z podziwempatrzył na toaletowezabiegi Staszka. Nie przyszło mi to do głowy, żeś taki elegant powiedział wreszcie. Czy to na cześć tej babki wPiasecznie? 'Staszek się nieco jakby zmieszał. Kryśka, nie powiem, sympatyczna, ale gdzie tambym się dlaniejstroił. To, rozumiesz, chłopie, dla Warszawy. Od małego o niej czytałem, zawsze bardzo chciałempojechać, nie układało się. Kiedyś nawet zorganizowalinam wycieczkę szkolną, cieszyłemsię jak wariat, szczeniak jeszcze byłem. Ztej radościpolazłem na dach wróble łapać. No inie wiem, co sięstało, nogami się omskła i poleciałem na zbity pysk. Gębę mizszywali,o, widzisz, śladjest pokazałbliznę na brodzie alei tak bym jechał,tylko żekulasa 114 złamałem, w gips wsadzili, ryczałem jak wół, myśleli, że z tegobólu,a mnienaprawdę chodziło tylko o zmarnowaną wycieczkę. Ty sobie. Paweł, niewyobrażasz, ileto dla mnie znaczy. Bywałyjesteś, pamiętam, jakmi oBułgarii jeszcze nad jeziorem opowiadałeś. Warszawa dla ciebie nienowina, a dla mnie to wielkie święto. Możesz się śmiać, jak chcesz zakończył i poszedł czyścić buty. Ale Pawłowinie było dośmiechu. Pokręcił głową i po zastanowieniunaciągnął jedyny porządny sweter, jeszcze po Karolu. Wymieniali sięrzeczami. Wtedy gdy go wyrzucono na drodze, ubrany był akurat w tenciuch. Zresztą wjednym swetrze, w jednejkoszulizostał. Potem zpierwszejwypłaty obsprawił się trochę, sweter zwinął, zamierzał sięgo pozbyć, niechciał nosić. Terazpostanowił uczynićwyjątek. Po chwili jednak pożałował. Znów opadły go czarne myśli. Ściągnąłby tenłach, ale byłoponiewczasie, bo Staszekjuż się żegnał z gospodarzem. Wycałowalisię,wyklepalipo plecach. I Paweł, chciał nie chciał, nadstawił pyska. Poczuł na policzku szorstkie dotknięcie, kolejarz zarost miał jak szczecina, i już byliza progiem. Pochłonęła ich noc, pochmurna,bez blasku. Zalśniły pod latarniamiszyny. Towarowystałjuż posapując na drugim torze, maszynistawychylony niemal do połowy rozmawiał z tym samym starym kolejarzem,którego Paweł zapamiętał z pierwszego dnia swojego tutaj pobytu. Staszek ^podszedł do nich,przywitał się. Paweł i Rabuś roztropnietrzymali się niecoz tyłu. Pies przytulił się do kolan Pawła, drżał. Pawełpierwszy raz poczuł takie dotknięcie pełne zaufania, apelujące do jegobliskości. Schylił się ipoklepał psa po szurpatym łbie. Starszy kolejarz zaśmiał się basowo, uderzył Staszka po ramieniu. Staszekodwrócił się, kiwnął: Chodźcie. Paweł pierwszy raz wżyciu znalazł się w lokomotywie. Upałpanowałtutaj nieopisany. Momentalnie ściągnął sweter, najchętniej zdjąłby ikoszulę, ale Staszeknadal jakby nigdy niezadawał szyku, trzeba się byłodo niego dostosować. Rabuś przycupnął u ich stóp ziejąc ciężko iwywalając różowy ozór. Podróżwlokła się bez końca. Przetrzymywano ich parę razy przedsemaforem, musieliprzepuszczać inne pociągi. Doczłapali do WarszawyJuż dobrze za dnia. Staszek ściskał wylewnie dłoń pana maszynisty, obiecywali sobie nawzajem, że się koniecznie muszą spotkać i nagadać. Paweł, któremu pod 4 115. koniec podróży ze zmęczenia już się oczy kleiły, rozziewany wciągał napowrót żółty sweter. Wyskoczyli wreszcie z plecakami, Staszekz Rabusiem w objęciach. Pieswyrwał mu się i poleciał, jakby nie wierząc własnemu szczęściu, że ma podłapąstały grunt. Popatrzylina siebie. Skończyła się gala. Ubrudzenibylijak nieboskie stworzenia. Paweł z niejakimociąganiemprowadził całąekipę na Piwną. Staszkowi zrzedła mina. Tak się cieszył,tyle sobie obiecywał. Terazledwie, ledwie okiem łypnął na Starówkę,kiedy ku niej szli mostemodpraskiego brzegu. Zaraz potem wbił oczy w chodnik i milczał zawzięcie. A dzień wstawał piękny, przedwiosenny. Różowawe, delikatne światłootaczało Mariensztat. W górze jaśniała sylwetka kościoła Świętej Anny. Dalej rumieniły się dachówki kamienicy Johna. Prześwit placuZamkowegozielonkawy w tej chwili, kreską kolumny przecięty, i dalejczerwień. odbudowywanego Zamku, niezliczone wieże kościołów, kamieniczkizstępujące ku Wiśle, szeroka arteria, którą wzdłuż rzeki mknęły samochody. Z każdym krokiem jednak i w Pawlerosła niepewność. Jak ichprzyjmą? Co powiedzieć Wojtkowi? Czy on orientuje się we wszystkim? Otamtej aferze najprawdopodobniej słyszał, późniejszych wydarzeń nieskojarzy z osobą Pawła. To i lepiej. Możeuda się jakoś zakręcić,wytłumaczyć. W końcunie przychodzą prosić o żadną darowiznę. Obejrzał się na Staszka. Brudny, usmolony wchodził podgórę, jakby go naraz cała werwaopuściła. Nieoczekiwanie Paweł poczuł się tym, odktórego zawisłopowodzenie wyprawy i losy tegoniewielkiego zespołu. Stał się ważnyi co tu dużo gadać znakomicie wpłynęło to na jegowłasne samopoczucie. W innym wypadku zapewne wahałby się, zastanawiał, możeznów by sięspłoszył, wolał uniknąć spotkania z ludźmi, którzy znali go w innej losówkolei. Ale teraz za nic nie zostawiłby Staszka. Wybiła siódma. Staszek podniósłgłowę, zatrzymał się na skraju placuonieśmielony, całkiemzagubiony. Paweł nie dał mu czasudo namysłu,ponaglił go. Chodźmy, nie wiadomo, naktórą Wojtek gania do szkoły. Musimygojeszcze chwycić w chałupie. Wtarabanili się na schody. Paweł nacisnął dzwonek. Staszek skromnie trzymał się za jegoplecami. Otworzyła matka Wojtka. Otworzyła i. nie poznała. Cofnęła się, oczy 116 jej się uśmiechały jak zawsze, ale było w nichi zdumienie. Dokorytarzawyjrzał Wojtek. Naciągał koszulę, już jedną rękę miał w rękawie. Spojrzał. Paweł! Padli sobie w ramiona. Reszta świadków przyglądała się wskupieniu tej scenie. Puśćże chłopaka, niech i ja gopowitam powiedziała wreszciematka. Z łazienki wyjrzała Miłkaz grzebieniemwdłoni. Włosy miałarozpuszczone. Lśniące i gładkie spływały jej na ramiona. Paweł ucieszyła się. Wszyscy na ciebie tak długo czekaliśmy. Czekaliście? wytrzeszczył oczy. Jasne odparła swobodnie. Wojtek z Henrykiem specjalniejeździli do Lublina. Nie moglicię nigdzie odszukać. Heniek chodził jakstruty. Ale myśmy wiedzieli, myśmy wierzyli, że ty się do nas odezwiesz. Ijesteś. Jak to dobrze. Bąknął coś ni w pięć,ni w dziewięć i usunąłsię na bok,aby zrobićmiejsce Staszkowi, któryteraz witał się, przedstawiał, przepraszał zaRabusia, rozpowiadał o celu ich wizyty. Ten nie zapominał językaw gębie. Natomiast Paweł wciąż jeszcze rozważał słowa Miłki, doświadczającpierwszy raz w życiu dziwnego, zupełnieobcego sobie uczucia. Nie umiałgo nazwać. Czekali? Na niego? Rozdział ósmy Autobus trząsł, podskakiwał na wybojach, zarzucał. Ścisk był taki, żepalca nie wetkniesz. Pawełi Staszek w kącie zastawili sobą Rabusia, któryoburzony, że go ustrojono w kaganiec, szamotał się. Nie zwracali na niego uwagi. Sami z trudem utrzymywali jaką taką równowagę. Porabyłapopołudniowa, ludzie po pracy wracali do podwarszawskichosiedli. Podrodze chyba nieco się rozluźni. Za Wilanowem otoczyłyich płaskie przestrzenie,zieleniejące już; gdzieniegdzie świeciły lustra wody odbijając bladawe niebo. Opodal nadrowami rózgi wierzb, obsypane koćkami. Niektóre żółciłysię, prószyłyjasnym pyłkiem. Zaraz teżustawiły sięwzdłuż drogi parkany, niektóre z desek byle jakposklecanych, niektórez kolorowej, drucianej siatki, niektóre ze sztachetrówno w szeregu jak kompania honorowa wyciągniętych. Pozaniminiekiedyza pasemkiem ogrodu, czasem tuż przyulicy biegły schludnedomki, domiszcza pobudowane byle jak zna^przedziwniejszychmateriałów, murowane bliźniaki i obokwrastające w ziemię, pochylone ze starości,z dachem zawadiacko przekrzywionym na bakier klitki podmiejskie,dziwnym trafem ocalałe z okresu wojny, która zniszczyła tyle świetniejszych budowli. Powsin, Jeziorna. Na obdrapanych, zaniedbanychprzystankach wysypywała się ciżba ludzi, tłum nowych wsiadał,trzeba byłopilnowaćRabusia, aby nie wyskoczył, miał już bowiemnajwyraźniejdosyć tej jazdy. Zaczynał się buntować, powarkiwał, wreszcie Staszek krzyknął na niegoostroi pies zamilkł, pokornie pozwalając się szturchać. Parę standardowych pawilonów. Domksiążki, dom handlowy. Ochłapskwereczka wciśnięty pomiędzy kiosk z gazetami i zakład pogrzebowy. 118 Ul Stacja benzynowa z daleka połyskująca świeżąfarbą. Most na rzece oleistei brudno rozlanej. Autobussię zatrzymał. Tutaj wsiadało wielu pasażerów. Przystanek Na Grapie odczytał Paweł. Przed nimi osiedle nowoczesnychbloków. Wszystkie jednakowe, szarawe, przypominające obskurne klocki. Zwolniło się miejsce,usiedli. Rabuś uradowany wcisnął się pod siedzenie,między stopami Staszka ulokował łeb, podnosił go niekiedy i zwracałwzrok na chłopców, jakby pytał,czy daleko jeszcze. Wjechali w zadrzewione, parkowe uliczki Konstancina. Puszyste gałęziesosen pyszniłysię ciemną zielenią długich igieł. Inne drzewa stały jeszcze bez liści, całe w brązach i brunatnościach, ale już obsypane grubymi,wilgotnymipąkami. Mimo ogólnej staranności i schludności widać było, jak bardzo zaniedbane są niektóre budynki. Liszajowateściany, obłupane tynki, dachłatany jaki czym popadło, rozchwierutane balustradki ozdobnychniegdyśganków, okno w połowie zabite dyktąw miejsce strzaskanej szyby, przeddomem tu i ówdzie rozdeptany trawnik. Na zakręcie wyrosłaceglasta,przysadzista sylwetka kościoła zniewysoką wieżyczką,wprędce skryły ją bujne, rozłożyste drzewa. Tu już isosen było coraz więcej, aż sięwzdłuż drogi rozpostarł las. Ależ tu piachy powiedział Staszek,odwracającgłowę od okna. W naszych stronach lasy bogatsze. Tutaj drzewiny ledwo zipią. A mnie się tu podobaodpowiedział Paweł. Na jasnych,żółtawych piachach tesosny zdawały się jedna przez drugą wyśmigać kusłońcu. Jakże tu w lecie musiało pachnieć upałem, igliwiem, macierzanką. Dobrzebyłoby wejść pomiędzy te sosny, położyć się w piachu, na wznak, zrękamipod głową, patrzeć wniebo, słuchać wrzawy ptaków. Nowy zakręt,znowu domy w ogrodach, nieco piękniejsze, możestaranniej utrzymane. Widać było wyraźnie, jak się te ogrody kurczyły; wmiarę jak przybliżało się miasteczko, działki rosły w cenie,budowano sięcoraz gęściej, drzewa musiały ustąpić placu budynkom. Wreszcie prosta jak strzelił ulica. Piaseczno. Nawet spora mieścina łaskawie przyznał Staszek,rozglądającsiędookoła. Można by się tu fajnie urządzić. I do Warszawyblisko. Dobrze byłoby jednak trochę pomieszkać zauważył Paweł. Już się robi. SzukamyKryśki. Rabuś, daj łeb. Teraz już można muzdjąć tenkaganiec, nie? Niebawem wyszło na jaw, że adres Staszkowcj znajomej palcem nawodzie pisany. Chłopakzapamiętał, że wyszła zamąż za miejscowego /!/ 119. fryzjera o nazwisku Malinowski. Okazałosię jednak rychło, że wPiasecznie zakładów fryzjerskich nie brakuje. Poczęli chodzić od jednegododrugiego. Staszkowi zrzedła nieco mina. Paweł śmiał się wkułak. Zatrzecim razemłysawy jegomość, który z powodu zbyt wysokiego czołastanowił antyreklamę zakładu, podrapał się za uchem, jakby coś sobieprzypominając. Malinowski! A jakże. Słyszałem. Czy to on przypadkowoniepracujeza pocztą? Tak, na pewno tam. Łatwo się dopytacie, bo dalej jużżadnego zakładu nie ma. Uczynniępodprowadził ich do drzwi,pokazywał kierunek. Pójdziecie prosto, potem koło cmentarza i wpierwszą na lewo. Do baraku. Tonie jest taki renomowany zakład jak nasz dodał z nieukrywaną pychą. Posłuszni jego wskazówkom ruszyli naprzód. Kawałek ulicybyłwielkomiejski, ajakże: kilkupiętrowe bloki z obszernymi balkonami, dołemszerokieokna wystawowe. Szyk i elegancja. Elegancja skończyła się zaskwerem kołopogotowia. Domorosłe, własnym sumptem klecone chałupiny, parterowe rudery, ciasnawe warsztatyza koślawymi drzwiami przesłoniętymi misternie wystrzyżoną z bibułki firaneczką. W oknach wazonki zkwiatami, nawet to ładnie wyglądało, wesoło. Iczystość wszędzienienaganna. Ale Staszek coraz bardziej spuszczałz tonu,oglądał sięparęrazy na Pawła,niby chciał coś rzec, ale widząc minę kolegi, zagryzał wargi ileciałnaprzód, jakby się paliło. Ciekawe, jakon tu długo wytrzyma, dumał Paweł. W Nałęczowie sięnudził. Tutaj chyba nie jest weselej. Dotarli wreszciedo owego baraczku, przed którym chybotał siępordzewiały szyld: Fryzjer. Staszek rozejrzałsię niepewnie pociemnawymwnętrzu pachnącym piwem i lakierem do włosów. Pulchnyblondynpodszedł do niego na paluszkach, tanecznym krokiem. Strzyżonko? zanim się Staszek opamiętał, już go zamotano wbiałą pelerynkę i uprzejmie popchnięto na fotel. Wyrwałsię przerażony. Nie, dziękuję. My winnej sprawie. Szukamy pana Malinowskiego. Podobno pracuje tutaj i my właśnie. Słucham, panowie sobieżyczą? My z panem Malinowskim. Nowięc słucham blondyn okazywał anielską cierpliwość. Staszekosłupiał. Przyglądał się pulchnemu podejrzliwie. Niemożliwe! Pan jest mężemKrysi? 720 Jakiej Krysi? począł się denerwować blondyn. Aktualnie nieznam żadnej Krysi i komunikuję, że pozostaję w stanie bezżennym. Staszek zwrócił naPawła wzrok zranionej sarny. Paweł postąpiłkrokdo przodu. Widocznie jakieś nieporozumienie. Mój kolega szukaznajomej, która wyszła za mąż za fryzjera Malinowskiego z Piaseczna. To bardzopilnasprawa. Aha blondynowi jakby ulżyło, pokiwał głową. Nastu jest, kilku Malinowskich. Ja samznam dwóch, Genek pracuje w Chylicach. Ajak tamtemu na imię? Kiedyż bo zapomniałem. O właśnie. To rzeczywiście kłopot. Ale dobrze, że przyszliście do,mnie, bo ja znam prawie pół Piaseczna. Zastanówmy sięrad był! widocznie,że trafia się taka rozrywka wnieciekawym, ślamazarnym dniu. '. Rozsiadł się na fotelu i rozstawiwszy palce wyliczał: Bolesław chyba nie,! bo mógłby być pańskim dziadkiem. Genek żonaty,dwoje dzieci, ale jegoślubna ma na imię Barbara, byłem u niej na imieninach, bardzo dobrąśliwowicę postawiła. Zbyszek? Bo ja wiem, skąd on sobie żonęprzywiózł? i Czarna taka, chuda, piegowata. ;To na pewno ona wykrzyknął radośnie Staszek. Tak,tak,Zbyszekna niego wołali, teraz sobie przypominam. Żeby nie doszło dojakichś nieporozumień blondyn ostrzegawczopodniósłpalecbo ktoś może pomyśleć,że wy w sprawiealimentów iwcale nie zechce rozmawiać. Nie każdy bywa kulturalnynadął się. Czywie pan, gdzie ten Zbyszek pracuje? Staszkowi znówzaświtała nadzieja. Musicie się cofnąć. Koło Domu Kultury, przy skwerze. Ludziepokażą. A z jaką właściwiesprawą wyście tu przyjechali? uważał,żeskoro wpadli wjego pajęczynę, to z nich przynajmniej wydusi jakieśpożywne plotki. Ale Staszek jużbył za progiem. Przyjdziemykiedyś,to panu opowiemy zawołał. Teraz namsię bardzośpieszy. Zawrócili ostrym^ kłusem tą samą drogą, którą przyszli. Za skweremrzeczywiście znajdował się salon fryzjerski. Nadrzwiach groźna wywieszka: Psów wprowadzać nie wolno. Staszek wcisnął Pawłowi smycz doręki. Zaczekaj na mnie. Rozmowa się przeciągała. Może znowujakaś pomyłka, dumał Pawełłażąc tam i sam wokół skweru. Zorientował siępo chwili, że go ktoś 727. obserwuje. Chłopak, chyba piętnastoletni, chudy, z długim nosem. Łapytrzymał w kieszeniach, cośtam w nich miętosił. Przyglądał się Pawłowijakby z wahaniem, po czym przybliżył się ostrożnie i ruchem głowywskazując Rabusia zapytał: Gryzie? Zależy kogo odparł Paweł zminą właściciela. A co,masz ochotę spróbować? Mowa tamten uznał to za żart i nawiązanie komitywy; Wyciągnął łapę z kieszeni i podsuwając Pawłowi pod nos niewielkąpaczuszkęzapytał ściszonym głosem: Widziałeś takie żyletki? Zagraniczne. Chciałbyś? Darmo dajesz? zagadnął Paweł. Hi, hi, hi. Alezgrywny! Pół darmo. wymienił cenę. Paweł przecząco pokręcił głową. Jak dla ciebie, to opuszczę kusił. Paweł znów potrząsnął głową. Chłopak nie ustępował. Ty zaszeptał a maszynkę dogolenia wziąłbyś? Jakbratuoddam. Stówa i po krzyku. Grzech z takiej okazji nie skorzystać. Nie golęsię mruknął Paweł. Zapuszczam. Rozumiesz? A terazspływaj, ale już, bo jak cię pies za portki weźmie, to ci się handelkuodechce. Ojcu ściągnąłeśz łazienki? Więcodnieś i więcej nie ryzykuj. Bojak cię jeszcze raz spotkam w tymfachu, to nogi z tyłka powyrywam. Długonosy skrzywiłsię paskudnie,wymamrotałjakąś obelgę, ale czującwidocznie respekt może nie tyle przed Pawłem, co przed Rabusiem, którypo postrzyżynach, usmoleniu i niedawnych ablucjach wyglądał zgolądemonicznie zmył się bez dalszych komentarzy. Paweł przespacerował się raz i drugi. Ni czorta. Cosię dzieje z tymStaszkiem? Zajrzałby tam,ale co z Rabusiem? Nie było go gdzieuwiązać. Zza rogu wyszły dwie Cyganki w pstrych spódnicach, w jaskrawychchustkach. Młodszazalotnie uśmiechnęłasię do Pawła: ' Powróżyć? Speszony zagryzłwargi. Tego tylko jeszcze brakowało. Wszyscy się do niego czepiają. Nie odburknął. Nie mam pieniędzy. Za darmopowróżę. Pokaż rękę. Rabuś zmarszczył nos. Warknął. Cyganka uśmiechnęła się i do niego. Bestia; przykrzywił łeb,przysiadł na ogonie przyglądając się jej zciekawością. 722 Paweł niechętnie podał rękę. Umorusana, z niedawnymi odciskami odłopaty. Dużo ona ztego wyczyta,pomyślał drwiąco. Nabieranie gości. Cyganka spojrzała na niego bystro. Oczy jak u Beatyczarne zdawały się bez dna. Trudnobyło odgadnąć ich wyraz. Przychylność czy szyderstwo? Spotkasz dzisiajswój los powiedziała. Wszystko się jeszczeważy, wszystko jest możliwe. Możesz się stracić. I wygrać możesz. Nigdy nie zapominaj o tym, czego do tej pory doświadczyłeś. Bądź mądry. Swójlos trzymasz wewłasnych rękach. Niewiele z tego wiem skrzywił się Paweł. Przyjdzie czas,to zrozumiesz. Jeszcze wtym roku. Może byćkoniec z tobą, a może. Szkoda mi ciebie. Masz sięgnęła do kieszeni,podała Pawłowi stary, wytarty pieniążek miedziany. W środku byłwywiercony otwór. Masz powtórzyła. Zawieśsobie to na szyi. Może nie zginiesz. A jeżeli wyjdziesz cało z tego, co cię czeka, towtedy. wtedy powtórzyła wzamyśleniu oddaj gotemu, kto tego będzienajbardziej potrzebował. I zostań przy nim. Przy kim? Nic nie rozumiem. Będziesz wiedział. No, maszwcisnęła mu w rękę pieniążek iodbiegła do drugiej Cyganki. Stałobracając monetęw dłoni. To ci dopiero historia. Zresztą, co miszkodzi, pomyślał. Wynalazłw kieszeni tasiemkę, nanizałpieniążek,związał supeł. To się dopiero Staszek zacznie ze mnie nabijać. Chyba munic nie powiem. Może kiedyś. Głupie to, ale tak jakoś szczerzedarowane. Zostawię sobie choćby na pamiątkę. Jak te dwa gwoździe od mojegostarowiny. Niektóre przedmioty, na pozór drobne, nic nie znaczące, są taksilnie związane z właścielem,że przekazują jego intencje. Ta dziewczyna była mi życzliwa. Niemampojęcia dlaczego. Ale chciałbymją zapamiętać. Wsunął monetę zakoszulę. W drzwiach zakładu ukazał się nareszcie Staszek i jakiś drugi czarniawytypek. Rabuś pisnął i pociągnąłPawła naprzód. Pawełwołał Staszek hurra! Zbyszek zabiera nasteraz do siebie. Trochę to trwało, bo sięmusiał zwolnić u szefa. Zmarzłeś,co? Nieprzecz. Rabuś, spokój! Kryśkasię uciesze. Okropnie tęskni za tą waszą pipidówką. Przynajmniej rozpyla się o wszystko. Co się komuurodziło, kto się spalił,kto ożenił. Tylko nie żadna pipidówka obruszył sięStaszek. Wieś123. porządna, jak się patrzy, niewiele mniejsza od tego waszego Piaseczna. To się rozumie Zbyszek puścił oko do Pawia. Każdaliszkaswój ogon chwali. Chodźcie, chodźcie. Aha, to ten pies. No trudno. Może spać w chlewiku zezwolił łaskawie. Prędzej ty pójdziesz do chlewika burknął Staszek pod nosem, tak że tylkoPaweł to dosłyszał. Zbyszek prowadził i z zawodowego widać nawyku gadał bez przerwy. Przyjęto ich serdecznie. Nakarmiono,napojono, usłano sienniki,koce ipoduchyna werandzie. Bóg raczy wiedzieć czemu zwanej bedoarkiem. Pawła śmieszyła ta nazwa,starał się jednak tego nie okazywać, wdzięczny tym obcym ludziom za gościnę. Malinowscy pomogli chłopcom równieżw staraniacho pracę. Wcalenie było z tym łatwo. Zaledwiepodstawowe wykształcenie obydwóch niestanowiło najlepszej rekomendacji. Z poręczenia Zbyszka trafili jednak doprywatnego warsztatu, którysię szumnie reklamował jako "Mechanikapojazdowa. Naprawa silników i karoserii". Szef miał rękę twardą i łeb nie od parady. Zwąchał pismonosem, żechłopakom zależy na tym, żeby się zaczepić. Wprawdzie ocenił bary Pawłai zręczne ruchy Staszka,ale nie zamierzałzdradzaćswojej aprobaty. Małoletnizagrymasił. No dobrze, na razie przyjmęwas nanaukę. Damwam wikti pokoik przy garażu. Płacićtymczasem niebędę. Potem to zależy. O ileokażecie się pracowici i zdatni do roboty, to możenawet coś odpalę. Co od klientów zarobicie, wasze. No, zgoda? Staszek bez wahania klepnął w wyciągniętą dłoń. W pokoiku za garażem była toobskurna nora, bez okna, zagraconai brudna Paweł nasiadł na kolegę. , Czyś ty zwariował? Godziszsię na takiewarunki? Przecież to zdzierstwo. Wyzysk. Gadasz jak plakat. Długo tak możesz? zainteresował się Staszek. Nie błaznuj. Ja się za bezdurnonie godzę. Głupiś. Na początek miejsce dosyć wygodne. Stary nas nie zatrudnina innych warunkach,bo mógłby mieć kłopoty z urzędem podatkowym. Co mnie jego kłopoty. Głupiś powtórzył Staszek. Samochodziarze grosza nie skąpią. Klient sam wie, co robić, jeśli chce mieć wszystko na ostatni guzik. Nie martw się,nie zginiemy. Ja do ludzi łapy nie wyciągnę. Napiwków nie wezmę. Nie będęsię upadlał. 124 Ooo, jaki delikatny! To ja wezmę za ciebie i za siebie pocieszył goStaszek. Skoro ci to nie w smak, to już się poświęcę. Przecież takizwyczaj, coś ty, zksiężyca spadłeś? Jakie upodlenie? Za darmo nie biorę, awiadomo,że na swoje wyjść każdy musi. Nie histeryzuj. Rozejrzymy się,przepytamy w miasteczku. Jak nam się nie spodoba, tokto nam broni zwinąć żagle? A tu i dla Rabusia miejsce jest, inikt się go nie będzieczepiał. Ty przez wzgląd naniego gotów jesteś sobieżycie komplikować. Jak się ma stworzenie, to trzeba sięo nie troszczyć. Takie już prawo,Paweł,nieporadzisz. Gdybyś miał kogoś swojego, bliskiego,zrozumiałbyś. Ale dosyć gadania,bierzemy się za te brudy. Trzeba tu wyporządzić. Poskładaj to żelastwo, a ja postaramsię o kubeł gorącej wody z ługiem. Tego szefniepożałuje. Po paru godzinach pomieszczenie świeciło czystością, nadwóchsiennikach leżała świeża pościel, a przed drzwiami w smudze słońcarozwalał się Rabuś rad z życia i z siebie. Paweł mimo początkowych oporów przyznać musiał, że praca nie byłanajgorsza. Znałsię nieźle na samochodachi teraz ta wiedzamu sięprzydała. Szef rychło tozauważył i cackał się z Pawłem wedle określeniaStaszka "jak ześmierdzącym jajkiem". Ale obydwajna tym dobrzewychodzili. Jedzenia mieli pod dostatkiem, trafiały się też dni, kiedy robotybyło na pięć minut. Podskoczyli razi drugi do Warszawy, Staszek pozaliczał co słynniejszeobiekty izaspokoił swój głód zwiedzania, umówili się wreszcie na wspólnąwycieczkęw lasychojnowskie, o których Wojtek wyrażał się z wielkimentuzjazmem. Mieli wyruszyć razem z Piaseczna, dokąd znajomi z Piwnejprzyjechali raniuteńko autobusem. Staszek, Paweł i Rabuś witali ich na przystanku. Wyskoczył Wojtek. Ten zawsze musi być pierwszy. Wysiadła Miłka wdżinsach i błękitnej kurtce, za nią płowa dziewczyna z dołeczkami napoliczkach, uśmiechniętaod ucha do ucha, piegowaty dzissięciolatek,któr" zaraz zaprzyjaźnił się z Rabusiem, maławarkoczykowa dziewuszka obystrych ślepkach uczepiła się ręki siostry. Co, jeszcze ktoś? Niewysokifacet stanął obokMiłki. Szpetul, pomyślał Paweł. Ale ciekawa gęba. I teoczy. Jakby przewiercały człowieka na wylot. Uczyniło mu się nieswojo. Oskar nam się naraił na przewodnika trajkotał Wojtek. Doskonalezna te strony,a zresztą Misiek mówi, że mu dobrze zrobi, jeżelisię przewietrzy, bo do reszty zapleśnieje wtych swoich szpargałach. 725. Przeszli mostek na Jeziornej, minęli stację doświadczalną. Łęginadrzecznezieleniły się bujnie, że . , ogromne mlecze otwierały płatki dosłońca. Było jeszcze wcześnie. Wodasrebrzyła się i mieniła drobną falą podukośnymi promieniami. Wilgotna ziemia pachniała świeżością, źdźbłemtrawy,pierwszym liściem. Do lasu mieli niezbyt daleko. Piaszczysta droga wiodła zrazu wśródwierzb rozrosłych, pękatych jak kumoszki zdążające na targ, rozkolebanych wesołym, ciepłym wiatrem. Zielonawe, długiewitki obsypane były puszystymi baziami. Zobaczcie, jakie śliczne! cieszyła się Małgosia. Zerwać ci? zaofiarował się Wojtek. Niech rosną powstrzymała go. Szkoda cokolwiek stąd ująć. Niech tojuż zostanie takie, jakie jest, wychylone w wiosnę, rozkwitające. Rabuś, ciągle jeszcze nieufny, dał się w końcu Maćkowi przekabacić. Dołączyła do nich Agata. Tak wyrywali naprzód, że ledwie za nimi nadążano. Weszli międzybrzozy. Przejrzyście tu było i cicho. Cienkie, czarnocętkowane pnie pochyliły się nad drogą. Młoda, drżąca zieleń niby stadotrzepoczących motyli otaczała koronę każdego drzewa. Droga prosta jakstrzelił zatapiała się w tych brzeźniakach, za słońcem pniezdawały się różowieć, jasno, jaśniusieńko. Gdzieniegdzie stały kępy modrzewi jeszczenastroszonych zimowo, alejuż wypuszczających kitki jedwabistych igieł, delikatnych jakpiórko ptasie. Jak wam się żyje? dopytywał'się Wojtek. Możliwie odpowiedział Staszek, - Stary nas wprawdzie nie, rozpieszcza, ale jakoś wytrzymujemy. Prawda, Paweł? Yhm. Ale skoro nic wam nie płaci. Jedzenia mamypotąd. Za kołnierz się nie leje. Dobre i to. Znudzinam się, to pójdziemy dalej. Latem warto dojunaków przystać. Jakmyślicie? ; Wiecie z namysłem ozwała się Małgosia a gdyby oni tak poszlipracować uwujka? Byłobyim z pewnością lepiej. To jest myśl! Zależy ostrożnie powiedział Staszek, któremu się niezbytuśmiechało, aby go ktoś kontrolował i ograniczał swobodę. Co tam jestdo roboty? 226 Zielenina. Wujek na tym kokosy robi. Ale to ustawicznie trzebapodlewać, rozsadzać, przesadzać. Niemówiąc o takichdrobiazgach jakpielenie czypalenie w piecu, żeby się zmarzlaki nocą nie pozaziębiały. Mnie by sięto nawet podobało nieoczekiwanie odezwał sięPaweł,którego, jak dotąd,nikt o zdanie nie pytał. Staszek pozezował naniego, ale Małgosia, zwróciwszy się do chłopca,mówiła -z ożywieniem: Wujkowi strasznie ciężko samemu to obrabiać, a nigdzieniemożenikogo nająć. Byłby wam taki wdzięczny. I na pewno dobrze by zapłacił. I mieszkalibyście porządnie, bo wujekma spory dom. I Rabusiowi byłobydobrze. Ten ostatni argument przeważył. Ostatecznie można zobaczyć, pogadać wspaniałomyślnie zgodziłsię Staszek. Ślubu z tym samochodziarzem nie braliśmy. Tylko siędziwię, że Paweł. Bo właśnie jemu robota tam szła jak z płatka. Jato jużczasem myślałem, że sięnie nadaję. Za to on zawsze wiedziałco i jak. Tutajprzy badylach to chyba z kolei ja byłbym do przodu. Zęby; na tym zjadłem,można powiedzieć. Toteżsięi nie bardzo palę. Jak się całeżycie człowiek grzebał w ziemi, to chciałby raz nareszcie robićco innego. Ale czemu by nie popróbować, skoro Paweł siętakdo tego podpala. Gdybyście zechcieli wstąpić, to właściwie nam podrodze zaproponowała Małgosia. Wujek mieszka w Skolimowie. Oskar chybapotrafi nas tam zaprowadzić. Jasne. Wysoka, rozłożysta sosna świeciła z dalekażółtą korą jak gromnica. Górowała nad całą okolicą. Rabuś z głośnym ujadaniem wysforował się naprzód. Zającazobaczył? On na zwierzynę nie szczeka obruszył się Staszek. Myślicie, żetaki dyeń? Specjalnieprzyuczony? zainteresował się Oskar. Staszek spojrzał ukosem. Zmieszał się. Nie odparł nic. Pawłowiprzypomniało się ichpierwsze spotkanie. Uśmiechnął się ukradkiem. Pieszazwyczaj poruszał się niemal bezgłośnie, możnago było wziąć za psiegoducha. A teraz jazgotał jak oszalały, sierść zjeżyłamu się na grzbiecie. Wdodatku bez żadnej widomej przyczynytego wzburzenia. Staszek uspokajałpsisko. Z daleka dobiegły ich okrzyki. Maciek iAgata machając rękamiprzynaglali do pośpiechu. Podbiegli do nich. 727. Zobaczcie! Co to? szeptała Agata uczepiwszy się ręki starszejsiostry. Maciek chciał złapać pasikonika. I on mu tutajuciekł,i schowałsię. Izobaczyliśmy ten kamień. Co to znaczy? Coto może być? Pośród gwiaździście rozbiegających się dróg leżał kamień. Na nimwyryte było oko w trójkącieotoczonympromieniami. Jawiem! Ja wiem! krzyczał Maciek. To oko lasu. Nie zawracaj głowy. I przestań się zachowywać jak dzikolud. O, tuwidaćjakiś napis. Trochę zatarty. Paweł,odsłoń. Paweł odczytał głośno: 1892-1923. Tu czuwa duchmój. Wiktor Stephan 1865-1923. Nic nie rozumiem. Trzymający się dotychczas nieco na uboczu Oskar powiedział: To był tutejszy leśnik. Stephan. Podobno uważał,że nie mapiękniejszego miejsca na świecie ponad te bory. Spędziłtu całe życie iprosił, aby go tutaj pochowano. Więc to jest mogiła? Niezupełnie. Przepisy zabraniały. Leży zatem na miejscowymcmentarzu. Ten głaz to rodzaj pomnika. A znak? To jest OkoOpatrzności. Myślicie, że on tu naprawdę czuwa? zapytał Macieki obejrzał sięza siebie. Pomiarkował się i dodał: E, ja tam w takiebujdy nie wierzę. To dobre dlamałychdzieci. Kto wieodezwała się Miłka. Jeżeli człowiek doczegośprzywiążesię całym sercem,to rzeczywiście coś z niego już tam zostanie. Przecieżżycie to jakby tworzenie. Z zamysłu powstają rzeczy realne. Konkrety. Ja wierzę, że na przykładbudowle, wznoszonew trudzie całegożycia, zachowują coś z osobowości swych twórców, a potem domowników,użytkowników. Tak samo wiersze. Żyją własnym, odrębnym życiem. "Ta kartka wieki tu będzie płakała. I łez jej stanie" zadeklamował Wojtek patrząc na nią przekornie. Nie zmieszała się. I niby ten leśnik zasadził tutaj to wszystko? z powątpiewaniem spytała Agata. Oskar pociągnął ją za rozwichrzoną kitkę, w którą już dawno zamienił się grzeczny warkoczyk. Onsię lasemopiekował, rozumiesz? Chronił najstarsze drzewa,abyśmy mogli cieszyć się ich urodą, sadził młodniki, które są już teraz 128 dużym lasem o tam,spojrzyj. Wierzył, żeci, którzy przyjdą tupo nim,nie będą gorsi. A może się mylił? Przylecą na wycieczkę, rozpalą ognisko,wyrżną parę drzewek, podepczą, poniszczą. Auuu! wrzasnęła,wyrwała mu się i uciekła. Zostaw małą Miłkawzięła goza rękę. Ona jeszczezdąży dotej wiedzy dorosnąć. Zobaczysz. Tymczasem widzę, jak wedwójkę z Maćkiem oblegają wiewiórkę,która im uciekła na sosnę. Rabuś też ją sumiennie oszczekał, na co odpowiedziała z wysokościwzgardliwymprychaniem. Ruszyli w dalszą drogę pomiędzy rosnącymi napiachachniewielkimi zagajnikami sosnowymi. Staszekdocenił pewność, zjaką ich Oskar prowadził. Sam włóczykij,lubił tę żyłkę u innych. Dobrą orientację w terenie. Umiejętnośćradzenia sobie w każdej sytuacji. Chciałjakoś wyrazićOskarowiuznanie. Prowadzisz,jakbyś był u siebie. W Oskar się zaśmiał. Krótkim,urywanym, niewesołym śmiechem. Wychowałem się w tych stronach. A nawet dodałmożnapowiedzieć, że się tu urodziłem. Po raz drugi. Coon plecie? Agata szarpnęła siostrę za rękaw. Można sięurodzićkilka razy? Nie przeszkadzaj, Agato. Nieznasz się na tym. Ty tak zawsze rozżaliła się. Myślałam, że jesteś z Warszawy? Miłka spojrzała naniego zciekawością. Odpowiedział jejbez uśmiechu. Tak naprawdęto nawet się nie domyślam, skąd jestem. Znalazłmnie, zagłodzonego i półżywego dzieciaka ojciec Wojtka. Sam byłwtedyzaledwie kilkunastoletnimchłopcem. Dogasało powstanie wWarszawie. Rodzice chyba zginęli. Nic o nich nie wiem. Michał zabrałmnie z u^cy, czepiałem się gruzów,nie mógłmnie oderwać. Nabijali się zniegokoledzy, że dzieciaka sobie w fartuchu przyniósł jak panna. O ile goznam, to si? niewiele przejmował tymi docinkami. Ledwie mnie odchuchał. ,potem jakimś cudem, z narażeniem własnego życia,przemyciłdoKonstancina. Tutajsię w czasie wojny znajdował dom dlamałych dzieci,sierot wojennych. Ośrodek ten w końcu lipca ewakuowano do ZalesiaGórnego. Poinformowanoo tym Michała dopiero na miejscu. Musieliśmysię tam dostać jak najprędzej. Przedzieraliśmy się przez lasy, w kierunkuprzeciwnym niż ten,w którym teraz idziemy. Michał dźwigał dzieciaka tona ręku, to na barana. Dotarł. Zarejestrował mnie i wrócił do miasta. Wiem, że się potem znalazł w obozie w Pruszkowie, skąd uciekł. I przyszedł doZalesia. Po mnie. Ojciec stracił bliskich wpowstaniupowiedział cicho Wojtek. Zostałeś mu wtedy tylko ty. Ja to rozumiem. Sam bezdomny, troszczył sięo kogoś jeszcze słabszego, jeszcze dotkliwiej osieroconego. On jak mimówił miał przynajmniej za sobą kilka lat bardzo szczęśliwego dzieciństwa. Tobie zabrakłonawet takich wspomnień. I nicz tych czasów nie zapamiętałeś? To Miłka. Pobladła, z przejęciempatrzyła w twarz Oskara. Spojrzał na nią. Potrząsnąłgłową. Niewiele. Nic, co by się mogło liczyć. Niebo całeczerwone. Nieustanny huk. Przez wiele lat budziłem się w środku nocy całyzlanypotem,zdawało mi się, że znowu słyszę ten straszny huk. Ale jak panMichał odchował takiego malucha? dla Małgosi towłaśnie stanowiło zagadkę. My jesteśmy znacznie starsi. Mamusia sięnami zajmuje. A jednak tatuś mówi, że sobie rady dać nie może. To zupełnie coinnegozaoponował Wojtek. Musieli jakośwyżyć, nie? Ojciec się wtedy wynajmował doróżnych robót. Ile miał lat? Czternaście. Po wyzwoleniu i po tym najcięższym okresie, kiedy totrzeba się było życiapazurami trzymać, przyszedł czas na naukę. Michał zamieszkał w internacie, musieliśmy się rozstać wpadłWojtkowi w słowo Oskar. Umieścił mnie wtedy w sierocińcu. To były' ponure lata. Tejuż zapamiętałem. Ale dzięki Michałowi znalazłem się i takw lepszym położeniu niż reszta dzieciarni. 'Przyjeżdżał do Konstancina,ilekroć mógł. Czuł się moim opiekunem. Możebratem. Chodziliśmy razemna dalekie wędrówki. Dlatego znam tutaj każdy kąt. Dla ojca twoja obecność też znaczyła bardzo wielewtrąciłWojtek. Mówił mi, że gdyby niety, to z początku zwłaszcza nie miałby dla kogo żyć. Byliśmy więc sobie potrzebni nawzajem ' powiedział wzamyśleniu Oskar. Chyba tak właśniepowinno być, tak jestnajlepiej. Długo się tułaliście? Miłka delikatnie dotknęła jego dłoni. Długo. Michał rozpoczął studia. Dysponował ciasną klitką wewspólnym mieszkaniu. Teraz to może sobie trudno ludziom wyobrazić. Tęciasnotę i prowizorkę lat powojennych. Ale żył9 się. Tylko żeczłowiekstale marzył o własnych czterech ścianach. Michał też. Zwłaszcza że jeszczena studiach poznał twoją matkę. 130 Nie byłeśchyba zazdrosny? Byłem szczęśliwy. Najpierw się trochę obawiałem, owszem. Alekiedyprzyszli domnie oboje,kiedy spędziliśmy pierwszy dzień razem. Zresztą Wojtek wie najlepiej. Gdybymnawet dla Michała po całym świecieszukał czegoś najcenniejszego,nie znalazłbym nic innego. Ale nie mogłemsię przecieżpętać w ich życiu. O ile wiem, chcieli, żebyś z nimizamieszkał. Ale ja nie chciałem. Dziwak, prawda? Zresztąsam w tym czasiezacząłem naukę. Jakoś się ułożyło. Paweł przyzostał nieco w tyle. Umyślnie zwolnił kroku. Próbowałsobieto wszystko jakoś uporządkować w głowie. Nie bardzo rozumiał. Po jakielicho czternastoletni chłopak, sam,bez rodziny, bierze sobie na karkniemowlaka? Owszem, nie pozwolił zdechnąćna ulicy. To w porządku. Zabrał? Też dobrze. Alemógł oddać i nie troszczyć się więcej. Ostatecznie itak dzieciak pozostał w sierocińcu. Więc po co? Co nakazuje człowiekowiuplatać sięw cudze życie, i to wcale nie w jakąśprzygodę, nadzwyczajność,ale w taki zasmarkany los? Tamte sprawy, o których mówił Oskar, to nie,byłyjakieś rzewne wspominki. Wszystko osadzone w konkretach. Dotykalne. Wędrowali oto tą samą okolicą, nad którą trwała wtedy wysoka,letniapogoda, potrafił sobie wyobrazićtamto osierocone dziecko; musiałonielicho ciążyć czternastolatkowi. Taki kawał drogi. I strach. Ile to latminęło od tej pory? Trzydzieści? Szmat czasu, aleprzecież nie wieki. To cosię wówczas wydarzyło, ukształtowało życieOskara. A jakiż on był jeszczemłody. Tak niewiele czasu potrzeba, aby się świat całkowicie odmienił? Więcto, czegodoświadczył on sam, nie było aż tak niecodzienne wobecprzeżyć innych ludzi? A wydawało się mu, że takibezmiar. Iże tylko jemuprzydarzają się tak wyjątkoweciosy. Takwielkie cierpienia. Czymże to sięokazało wobec relacji Oskara? Pan Michał też z pewnościąniejedenrazgłodował, ale chyba nieroztkliwiał się jak Paweł nadsobą. No iwydźwignąłsię nawet z takiego losu. Kochają go, szanują. A ja? Pawłowiprzypomniały sięograbiane piwniczki, skok na PDT. Gdybyż to wymazaćz pamięci. Odwrócić czas. Gdyby. Ale oto będzie musiał wlec za sobąwspomnienie, dotkliwsze niż Oskar jak długo,przez ile lat? Kilkanaście? Kilkadziesiąt? Do starości? Poczuł przerażenie. Postępował piaszczystądrogąza tamtymi, którzy już pewnie gadali oczyminnym, patrzył wziemię i widział koleiny, którenie zmieniły od latswego biegu, wyciśnięte tym samym trybem przez setki kół i cierpliwedreptanie mierzynków. Spoglądałna drzewa, które też od lat tu rosły i też 131. mogły pamiętać. Ziemia była ta sama, a ludzie? Czy pamięć jestdoprawdy tak krótka, że nie sięga poza własny los, choćby najtragiczniejszy? Jeżeli na sobie skupia się całą uwagę,człowiek wówczas ślepnie, jegożycie staje się jak zeschły liść, odpada od wspólnego losu, wspólnegodrzewa. Chyba dopiero wówczas,kiedy sięzrozumie, w jakiej mierze jestsię tylko cząstką całości,dola człowiecza nabiera właściwegowymiaru iprawdziwego znaczenia. Nie można byćoddzielnym konarem. Taki albozgnije, albo uschnie zdatny najwyżej na spalenie. Być po prostu gałęzią, wktórej jak wtej oto, trzymanej w dłoni, krążą nowe soki, jedną z wielurówieśnych, spośród starszych i młodszych, jednakowo ważnych, jednako zajmujących. Stał pod przydrożnym drzewem. Patrzyłw górę. Misternasiatka splątana ciemnym konturem niby bez ładu i składu, ale podporządkowanawłasnej celowości,własnym zadaniom. Pod stopami wyczuwało siękorzeniesięgające daleko w głąb. Jakie soki czerpać z tej ziemi, żeby w niątak wrosnąć, tak się zakorzenić przeciw wszystkim nawałnicom? A on? Byłprzecież dotąd jak kłębek ostu pędzony z miejsca namiejsce przez bylekaprys losu, byle przypadek. A może jednak. Może nie zdawał sobiedotąd sprawyz tego, żena miejsce dawnegoporządku, jaki rozsypałsię wdrzazgi, weszło nowe, rosło. A myślałem, że już nic sensownego w życiu niezbuduję. Czy tylko ślepy instynkt trzyma człowiekana ziemi, czy coś więcej? Gałęzie pięły się ku górze, ku słońcu, szły jedne za drugimi coraz wyżej, rozrastała się korona drzewa. Gniazdo! zachwyt w głosie Maćka. Jak je wypatrzyłeś? Chcesz,polezę i zobaczę, czy już są młode? ściągał buty. Ani się waż Małgosia złapała go za kark. Paweł wzruszył ramionami. Są ciekawsze rzeczy niż gniazda. Gdybyś mi ich nie spłoszył, tobym ci powiedział. Powiedz, powiedz Maciek wywinął sięz rąk Małgosi. Musisz się zachowywać bardzo cicho powiedział Paweł tajemniczo. Może jeszcze przyjdzie. Ale co? Zobaczysz. Reszta czekałana nich. Milceświeciły oczy, mówiła zzapałem. Chciałabym utkać coś podobnego, jak to, co siędziejetutaj. Tu się nicnie dziejezaprotestował zdumionyStaszek. ' 7 32 Myślisz o krajobrazie? zapytał Oskar. Jakiś gobelin, tak? Niezupełnie. Miłka zawahała się. Sama jeszcze nie wiem. Nieczujecie,jakie to wszystko silne? To, co nas otacza. Osnowapowinna byćszara, zwięzła, szorstka. W supłach, zawęźleniach, zgrubieniach. Ta szarośćto miejscami już zieleń, jasna, półprzejrzysta, miejscami jeszczerdzawajak. Noz czym wamsię ta rdzawość kojarzy? Krew podpowiedział Wojtek. Zeschłe liście, listopad to Oskar. Konie, kasztanki wyciągniętejak struna, roztrącające kopytamigrudy ziemi to znowu Wojtek. Ogień w piecu. Zimą mruknął Paweł. Lis wykrzyknęła Agata i obejrzeli się wszyscy. , Gdzie? dopadł do niej Maciek. Zmieszała się. Miało być rudepowiedziała obrażona. : Miłka się roześmiała. Pomogliście mi. Bo to wszystko oczywiściepowinno być tą tkaninązapowiedziane. I więcej, znacznie więcej, żeby każdy na własny sposóbmógł odczytać. Acałość suplasta, chropawa, buntującasiępod palcami. Tkanina,o jaką można poranićdłonie do krwi iktóra jednocześniebudziłaby taką radośćw sercu jak tenlas, droga. Oskar ukradkiem spojrzał na nią. Małgosia, widząc to, uśmiechnęła sięi odciągnąwszy Wojtka na stronę coś mu zaczęła naszeptywać. Grunt się podnosił. Piaszczyste garby las porastał. Weszli pomiędzywydmy. Przez cienki nalot gleby, pokrytej pożółkłą, szczeciniastą trawą,przeświecał piach. Nic tu więcej nie chciałorosnąć, tylko te krępe sosny opniach jak świece kościelne kapiące woskiem i ciemnozielone, spiczastejałowce. Niektóre z nich były rozłożyste,krzaczaste, inne, ledwie od ziemiodrosłe, a już zadziorne stroszyły krótkie, twardeigły, błyskały nieufnieczarnym oczkiem, zachowaną przez zimę jagodą. Były w nich i pajęczeopc^ędy, szarawe namoty, i Rozlepiane,skudłacone przeszłoroczne puchyjesiennych nasion,i nawet skądś z wiatrem przypalętane zeschłe liście. Jałowce zdawały się sterczeć czujnie,nieufne,gotowe w mgnieniu oka czmychnąć w rozsypce, przyczajone, ale niez tchórzostwa,rade osaczyć, dzikie. Ale gorąco stęknąłStaszek. Tepiachy nagrzewają się jakpatelnia. W naszychstronach lasy całkiem inne. Tam zawsze zaciągawilgocią, podszycie gęste, nie jak tutaj łyso. Łagodnie tam, po mchachstąpasz by po pierzynie. I przeciągłość taka jest w okolicy iw mowie nawet. 133. I leniwość taka. Jak już cię ogarnie, to i przez cały dzień z lasu nosa niewystawisz. Siądziesz sobie i naptakipopatrujeszalbo ryby łowisz, co ciwięcej do szczęścia trzeba? A tutaj jakoś tak, bo ja wiem, niecierpliwie. Przecież się ze swoich lasów wydobyłeś na świat zaśmiałsięWojtek. Lubił przekomarzać sięze Staszkiem. Za dużo nas było wchałupie, za ciasno,a ja nie kukułka. Zrobiłemmiejsce młodszym. A już skrzydła rozwinąwszy,co mnie za różnica,naktórej gałęzi przysiąść. Atakiczasem żal. Oskar wskazał piaszczyste wydmy, którewłaśnie mijali. Tutaj hitlerowcy rozstrzeliwaliludzi z okolicznych miejscowości. Tysiące. Ślady starannie zacierano. Po wojnie zabrano stąd kości iprzewieziono na cmentarz do Kampinosu. Ot, a taksię zachwycaliście tą ziemią z gniewem powiedziałStaszek. Gdzie stąpniesz, to się o czyjąś mogiłępotkniesz. Już mitodojadło. Dajcie spokój. Ja tamtych czasówniepamiętam i wiedzieć niechcę. Poco mi to. Możeczasem i lepiej potknąć się i nabićguza powiedział Pawełtrochę sobie i jemu na złość niż łazić po świecie jak krowa, przekonana,że na tym pastwisku ważne jest tylko żarcie. Patrzcie go,jaki mądry. Co ty mnie do krowy przyrównujesz? Może nie ciebie, ale takich, którym się uprzykrzyło. Pamięć,wspominki. Nie będę co pięć minut świeczki palił. Onitego od ciebie nie potrzebują. Naprawdę powiedział łagodnieOskar. Staszek umilkł. Przecięła im drogę asfaltowa szosa. Dokąd ona prowadzi? Do Góry Kalwarii. Warto się tam kiedyś wybrać. Ale to zajęłobycały dzień. Świetnie. Trzeba zaplanować. Słuchaj, wolelibyśmy nie iść poasfalcie. Przyjemniej mieć szczerąziemię pod stopą. Jasne. Zaraz skręcimy wlas. Gościniec z zagajników wyprowadził ich na przestrzeń szeroką, polarówninne, wśródktórych czerniały chałupy. Czarnów powiedział Oskar. Byliśmy tu kiedyśz Michałem. Bieda aż piszczy, grunty marne. Ale ludzie się tej ziemi trzymająjak skarbujakiego. 134 " Może wstąpimy? spytała Miłka. Napiłabym się mleka. Przyjęli tę propozycję z entuzjazmem. Wieś istotnie okazałasięniebogata, wiele chałup stało luzem bez ogrodzeń czy parkanów, tylkochuderlawe, sterczące jak szczotka zarośla bzówwyznaczały linię opłotków. Poproszę o parę gałęzi powiedziałWojtek, Możesię w domuprędzej rozwiną. Matka jakieś czary z tymi gałęziskami wyprawia. Wszystko jej rozkwita. Pozwolenie uzyskał bez trudu. Narwał całą naręcz. Przyjedźcie, jak zakwitnie zapraszałniski, szpakowaty mężczyzna. Pachnie, ażsię w głowie kręci. Na co wamte szłyki? Zobaczy pan, że się rozwiną zapewniał Wojtek. Gospodyni rozkładałaręce. Nie ma mleka. Wszystko mi wypili. Może u sąsiadów. Zajrzędonich. Wróciła po chwili z garnuszkiem. Nie chciała przyjąć zapłaty. My przecieżnie po prośbie ujął się honorem Staszek. Nie szkodzi. Gość w dom. uśmiechnęła się do nich. Niechżewam będzie na zdrowie. Podziękowali serdecznie, obiecując, że jeszcze kiedyś wpadną ipowiedzą, jak spisał się bez. Na skraju boru, w który ponownie zagłębiała się droga, obejrzeli sięjeszczeraz na gościnną wieś. Leżała przed nimi nieobronna, jak narozwartej dłoni. Otaczały ją białepiaski wydm zwieńczone granatowymniemal lasem. Ciężko się tu ludziom żyje powiedział Staszek. Sklepbylejaki,dzieciakom do szkoły daleko, w zimie można się urwać, taka nuda. Dlaczego? zaoponował Wojtek. Mnie się tutaj -podoba. Bo nie musisz mieszkać nastałe. Dałbyśdyla poparu tygodniach. Kto wie? W końcu domiasta nie tak daleko. Można za pół godzinydojechać, a tamjest wszystko, czego duszazapragnie. A tutaj przynajmniej czyste niebo nad głową poparła goMilka. Niekiedy marzę sobie o takim dachu własnym,ponad którymbyłyby już tylko gwiazdy. Człowiekowi trudno dogodzić prychnął Oskar. Zawsze musisobie ponarzekać. Ostatecznie jesteście młodzi, możeciejeszcze osiągnąć towszystko, co sobie wymarzycie. Osobiście uważam, że w młodości to jestnajprzyjemniejsze, że się ciągle maprzed sobą możliwość wyboru. 135. I pomyłki. Dziękuję, postoję zniecierpliwił się Wojtek. A wolałbyś tak sobie wygodnie, siłą ciążenia? Urodziłem się,wychowałem, tutaj zostanę, a na innych niechaj za to spada odpowiedzialność? Nie ma tak dobrze. Za każdą decyzję, za każdy wybór człowiekodpowiada. Klituś-bajduś. Jeden rodzi się koczownikiem, a drugi jak kotprzywiązuje siędo miejsca. Po codebatować! Lepiej postępować zgodnie zwłasnym usposobieniem. Niekiedy miejsce odpycha powiedział Paweł. Przypomniał sobiejarzącesię ślepia lubelskich wieżowców,trasę swoich codziennychwędrówek, w czasie których czuł się pośród ludzi tak absolutnie samotny,jakby go w ogóle nie było; nie istniał dla nikogo. Związało musię, chybana zawsze, tamto miasto z jałową tułaczką, z niewiarą w czyjąkolwiekżyczliwość, tak niezbędną do życia, z własnym poharataniem. Nawet jeżeli się przeżyło coś bardzo przykrego, trudnego doudźwignięcia, taka wiedza również nas bogaci. Chybastajemysię wtedywrażliwsi, dostrzegamy podobne ciężary u innych, obok których przechodzilibyśmy obojętnie. To też jest wartość Miłka zwróciła nań oczy. Paweł otrząsnął się. Czy ona czyta w moich myślach, zadawał sobiepytanie. Gdybyśmy zabierali zesobą w drogę sameciepłe, przyjemnewspomnienia powiedziała Małgosiamogłobysię zdarzyć, żezostawilibyśmy niezbędną umiejętność. Własne cierpienie czy troskaprzypominają latarkę w mroku. Pozwalają lepiej widzieć. Drugiegoczłowieka. Pod warunkiem, że nie świecą ci prosto woczy. I znajdują siętrochędalej odezwał sięWojtek. Racja potwierdził Oskar. Z dystansu lepiejocenia sięprzeszkody. Przestają nas urażać. Pozostajewiedza o nich. I mądrość. Ładna perspektywazaśmiałsię Wojtek. Więcjeżeli komuśżyje się łatwo i przyjemnie, nie ma szansy być mądrym? Komu się żyje łatwo? Tobie? O sobie nie mówię. Właściwie dlaczego? Wychowanyna bananach,od początkuurządzony w życiu. Zdaj teraz rachunek powiedział Oskar półżartem,pół serio. Odczep się, dobrze? Zdążę to uczynić przez następnedziesięciolecia. Teraz jestem na wycieczce. Wesoło mi. 136 Piaszczysta dróżka wywiodła ich ponownie między polauprawne. Naskraju lasu stał samotnie zrujnowany budynek, istna rudera. Sprawiałwprawdzie wrażenie zamieszkałego, ale jego gospodarze chyba niezbyt sięon troszczyli. Staszek trącił Pawła w bok. Przydałaby sięnam takachałupa, co? W tobie, Staszek,jednak gospodarska natura. Zobaczysz, jeszczegdzieś osiądziesz, zapuścisz korzenie i jużcię nic nie ruszy z jniejsca. Jeszcze czas, jeszcze nie wieczór zaśmiał się. To mi przypomina, że porana obiaddawno minęła zatroskałasię Małgosia. Nie jesteście głodni? Okropnie ćwierknęła Agata. Daleko stąd do Skolimowa? Wytrzymasz pocieszył ją Oskar. Ale trzebanam przyśpieszyć,bo u wujkaMałgositeż pewnie trochę czasu zejdzie, a ja na piątą muszę być wmieście. Teraz już im się droga dłużyła. Mijali wierzby nad rowem, w którym ciemniała woda. Wiotkie witki niemal jej dotykały. Rabuś wlazł tam i taplałsię jak głupi. Znowu parę chałup. Słomiane strzechy pokrywał zielonkawy nalotmchu. Podwórkawokół nich były rozdeptane, błotniste. Chałupy przytykałydo rzadkich zagajników. Karłowate sosenki kurczowo przywarły dopiachów. W wężowych skrętach wiły się obnażone przez wiatr korzeniejałowca. Stoki wydmbyły gładkie, zwiewało z nich piasek. Pozornie uległy,ulotny. A jednakuporczywy w powrotach. Ciężko z nim walczyć. Pawełpomyślał o tych wszystkich,którzy od lat oswajali tę urodziwą, alenieurodzajną ziemię. Ciekawe, czy Miłka potrafi to również zamknąćw tej swojej tkaninie. Chybaniemożliwe. Kotlina. Połysk wody w zakolu brzóz. Płochliwe drzewa. Wyglądają,jakby się zrywały do lotu. Nie ma w nich uporujak w sosnach. Sąśmiglejsze,cieńsze, bardziej podatne. W przeciwieństwie do tamtych,zwartych z ziemią, te zdawały się czerpać soki żywotnez nieba bladobłękitnego zanurzone w nim siecią gałęzi. Agata, która z Maćkiem biegła naprzód,zatrzymałasięjakby speszona. Obok ścieżkispłachetekświeżo zoranego pola, dalej za niskim murkiem gęstwina krzyży. To Skolimów powiedziała Małgosia. Pamiętam tęścieżkę. Więc kończy się wycieczka, zdziwił się w duchu Paweł. Jakto szybko zleciało. Trochę jakby pożałował. -\. Rozdział dziewiąty Paweł, jak ci tam? Zaraz kończę. Wyprostował się, otarł łokciem czoło, bo dłoniemiał jak święta ziemia. No, no powiedział pan Słomczyński, wuj Małgosi, któryzatrzymałsię obok Pawła ,i oglądał rezultaty jego pracy, a mimopowściągliwości tego pomruku raczej niż odezwania Paweł posłyszał w jegogłosie taki ton, że poczuł nagle dumę. Samwiedział, że wyszłodobrze, alejednakcieszył się, że ktoś to zauważył. Szykowali następną partię goździków. Uwijali się, odbiorca już czekał. Trzeba było uważać na długie, kruche łodygi, które mogły sięnadłamać odsamego ciężaru grubych pąków. W sąsiedniej szklarnikwitły gerbery. Tam Paweł chyba najbardziej lubiłpracować, bo właśnie tam po raz pierwszy przeżył w tak intensywnysposób uczuciedumy, radości czy jak to zwać. Akurat mijał tydzień, jakdobili interesu zpanem Słomczyńskimi sprowadzilisię do Skolimowa. Przez parę dni oswajali się z tąrobotą. Nawef Staszekspuścił ztonuiwyznał, że nie miał pojęcia, że z badylami tyle ceregieli. Szklarnie, inspekty,tunele z folii. Od rana donocy było co robić. Kontrolowali temperaturę,nasłonecznienie,wilgotność, doglądali młodych sadzonek, wyręczając panaSłomczyńskiego palilina zmianę pod kotłem centralnego ogrzewania. Wdzień już co prawda słonko świeciło bystro, jak powiadał Staszek, alenocązdarzały się przymrozki, nie wolno było dopuścić, aby rośliny odczuły tegwałtowne zmiany. Staszek, na wsi chowany, lekceważącosię wyrażał otakiej zapobiegliwości, nie miał do tego nabożeństwa. Paweł; dla któregosprawyte stanowiły jednak nowość, bałsię strzelić jakąś gafę, toteż pilnieuważał, dopytywał sięo wskazówki i pięć razy upewniał się, czy dobrze. 138 Tego dnia zbudził się przerażony, bo mu się naraz wydało, że jedno zokien w szklarni, gdzie rosły gerbery, zostało na noc otwarte. A panSłomczyńskispecjalnie ich prosił,żebyprzypilnowali tejuprawy, bo kwiatynie znosiły chłodu, Paweł wskoczył w spodnie, wbiegu już naciągał kurtkę, leciał jakpodsmalony. Na miejscu rozejrzał się. Odetchnął z ulgą. Zamknięte,Wszystko wporządku. I nagle oniemiał. Przez skośny,'szklany dach przesiewał się migotliwy blask słońca, które^dopiero co wzeszło. W tym świetje rozkwitały dziesiątki różnobarwnych,promienistych kwiatów. Jasne, kremowe i ciemne,szkarłatne,pomarańczowe, żółte jak słonecznik, różowe i amarantowe, koloru kości słoniowej iceglaste mieniły się wielością odcieni, których nawet by nazwać niepotrafił. Wszystkie zdawały się do niego uśmiechać. Chciało musię klaskać w dłonie,śmiać się. Pierwszy razbył świadkiemczegoś takiego. Oto nagroda za całą troskliwość, z jaką się pochylał nadszarozielonymijeszczewczoraj rzędami roślin. Kwiaty odpłaciły muznawiązką poprzedniestarania. Jakoś tak z dnia na dzień poczuł się odpowiedzialny za to wszystkozielone, co u pana Słomczyńskiego rosło, rozwijało się, kwitło, dojrzewało. Z niecierpliwością czekałna przyszłeowoce. Ogrodnictwo, które Staszkowiwydawało się zbyt duże(marudził, że tyle tu dreptania),Paweł rad byjeszcze powiększyć. Marzył mu się sad odmian niskopiennych, owocującyco roku, gałęzie oblepione pachnącym owocem. Kiedyśnawet napomknąłcośna ten temat panu Slomczyńskiemu,który rozłożył ręce. Kochanieńki, gdzież ja bymdał radę temu wszystkiemu. Już i takmi ciężko. Ledwie uciągnę. Ot, spadliście mi jak z nieba, niewiem,jak sięwam za wszystko wywdzięczę. Aleprzecież totylko chwilowe. Młodzijesteście, życie przed wami, uczyć się trzeba,sam was będę namawiał. No, ajak tu znowu sam zostanę, niepodołam, nie ma mowy. Jużi takchciałemzlikwidować kwiaty, niechby chociaż warzywa. Przez ten rok przy waszejpomocy jeszcze utrzymam, potem trzeba oczym innym pomyśleć. Ot,może icałegospodarstwo sprzedam. Lata już nie te, a syn tunie przyjdzie,jego to nie interesuje,on patrzy czego innego ludzi, kontaktów,znajomości. Zdolny taki,trudno, żeby przez całe życie tak jak ja z nosemprzygrzędach siedział. Paweł zmilczał, chociaż na temat zdolnościJanuszkamiał już niecowyrobionezdanie. Dotychczas jednak nie doszło między nimi do wyraźnejkonfrontacji. Synal ogrodnika przyjął ich obecność obojętnie, może z 739. pewnym niedowierzaniem, jakby przypuszczał, że długo tu nie wytrzymają,do roboty się nie mieszał, mijali się na schodach, czasem spotykali przyposiłkach i to wszystko. Staszek odebrał to nieco inaczej. Ten goguś nie jestzachwycony, żeśmy się tuzjawili. Dlaczego? obruszył sięPaweł. Odwalamy całą robotę, rączeksobie nie musi brudzić. Powinienbyć rad. Powinien. Ale nie jest. Oj,coś mi się zdaje. No co takiego? E,nic. Poczekamy, zobaczymy,co to za ziółko. Nie chciał gadać. Ale Paweł zauważył, że pilnie obserwował Janusza. Ten ostatni chyba teżto wyczuł, bo starannie schodził Staszkowi z drogi. Do czasu. Właśnie pan Siomczyński odjechałszarą nyską ztransportem goździków, a chłopcy zabierali się do zadań wyznaczonych na dzisiejszeprzedpołudnie, kiedy posłyszeliwarczenie, a potem basowe naszczekiwanieRabusia. Zostawili go wylegującego się na ganku, czuł się tu jużcałkiemdomowym psem, objął w niepodzielne władanie willę i ogród przyjmującna siebie zarazem ochronę tych włościprzed każdym obcym, toteż awantura,której odgłosy dobiegały aż tutaj, musiała być spowodowana przez ważnewydarzenia. Ktoś się zakradł? Wszystkomożliwe. Wiedziano przecież, że panSłomczyóski do biednych nie należy. Może zwęszono okazję. Biegli na pomoc. Staszek z gracką. Paweł chwycił szpadel. Skręcili zawęgłem i oniemieli. W rogu dziedzińca, obok rozrosłego krzewu jaśminuRabuś szalał ze złości i rzucał się na Janusza,który dzierżył w dłoni solidnyfurmański bat. Psu się już widać nieźle dostało. Ślepia miałprzekrwione,toczył pianę z pyska. Ziemiaobok krzaków była rozryta i skopana, aż sięPawełzdziwił. , Staszek podbiegł, pochwycił Janusza z tyłu,wyrwał mu z ręki bicz,zfurią połamał na kolanie w drobne kawałki i cisnął jeprecz. Rabuś,spostrzegłszy pana, uspokoiłsię i przywarował, chociaż drżał cały jak wfebrze. Janusz, blady, z twarzą taką, jakby samchciał kąsać,zwrócił się doStaszka. Do wieczora tegopsa ma tutaj nie być! A to niby dlaczego? spytał Staszek. Paweł podszedł do niego,wziął zaramię. Daj spokój. Staszek obrzucił go wrogim spojrzeniem, stanąłna rozstawionychnogach przed Januszem i powtórzył: 140 Dlaczego? Bo jest niebezpieczny. Napadł na mnie. Zresztą, co tu długotłumaczyć. Tak ma być i już. Powoli, łaskawco. Ten pies nie atakuje bez potrzeby. Musiałeśgo zaczepić. Czy zaczepiłem, czy nie,to moja sprawa. Niekoniecznie. Dopóki ja tu będę, dopóty zostanie i ten pies. Jasne? Możeszsięwynosić. Nikt cię nie trzyma. Wolna droga. Energicznie powiedziane. Proszę! Ale widzisz, baranku, ja się nie dociebie godziłem, tylko do twojego taty, i on w tym wypadku zadecyduje. Ojciec zrobi, co ja zechcę. Takiś tego pewny? I będzie się nosem podpierał, botobie robotaśmierdzi, tak? Zobaczymy, aniołku. A tymczasem po dobroci ci radzę,łapkitrzymaj przy sobie i mojego psanie ruszaj,boci parę ząbków poleci imógłbyś trochę zbrzydnąć. Grozisz mi? Ty przybłędo! Ty.. chamie jeden! Staszekpodszedłi trzasnął go w pysk. Na odlew. Mocno. Tamten aż się zatoczył. Chcesz jeszcze,czy ci wystarczy? zapytał Staszek. Tamten zacisnął pięści. Pawełmyślał, że rzuci się na Staszka. Stał zboku iprzyglądał się, co z tego wyniknie. Janusz jednak stchórzył. Pawełwyraźniewidział, jak telepie nimzłość. Ale ten typ umiał sięwyładowywaćtylko na słabszych od siebie. Teraz bał się zaryzykować. Wychrypiał: Poczekaj, powiem wszystko ojcu! A mów sobie lekceważąco rzucił Staszek. Ja cię ostrzegałem ijeszcze raz powtarzam: trzymaj się lepiej zdaleka. A otym,czy tu zostanę,czy nie, kto inny zadecyduje,nie taki trzęsiportek. Splunął mu pod nogii zawróciłna pięcie. Niepotrzebnie znim zadarłeś monitował go Paweł. A co? Mam pozwolić,żeby mi łobuz stworzenie katował? Rabuś nie takie znówniewiniątko. Może i skoczył. Pierwszy na pewno nie. Musiała byćprzyczyna. I ja się dowiem aka. A jeżeli nas stary wyleje? Niech wylewa. Dużezmartwienie. Pójdziemy dalej. Fajnie namtu, nie"uważasz? I stary całkiem do rzeczy. I owszem. Nawet go już zdążyłem polubić. Jednego tylko nie 141. rozumiem, w kogo się ten wyrodek wdał. Rodzina porządna, uMałgośkiteż wszyscy na medal, a tu się taki bydlak przygodził. Może nie lubi psów. To jeszcze nie powód, żeby go tak od czciiwiary odsądzać. Onnikogo nie lubi. Przypatrz musię bliżej. Jak on tego ojcatraktuje. Jakostatniepomiotło. Takie byczysko i nic nie robi, żąda,żebygo utrzymywano. Na jakieś zajęcia chodzi. Przecież była nawet mowa o tym, że sięuczy. I sam widziałem, jak z teczką kołopołudnia znika na ładnych paręgodzin. Myślisz, że zaniewidziałem? Też przyuważyłem. Alemi coś nieklapowało. Taki jestem brzydki i na wiarę u mnie nic nie ma. Muszędotknąć, zobaczyć. Niewierny Tomcio, hę? No i parędni temu, kiedyś tysię tam ztą zieleniną szarpał, poszedłem sobie na spacerek. W godzinachpracy, owszem. Ale nikt nic nie spostrzegł. Ja tak tylkoz ciekawości. Popatrzyłem sobie, gdzie nasz Januszęk te swoje zajęcia odbywa. I jużwiem. No gdzie? W "Świerkowej". To knajpa dla lepszych gości. Wystrój nibyregionalny, nie powiem, podobało mi się. W bufecie węgorz w galarecie iinne frykasy. Żyć, nie umierać. Wchodziłeś tam? Owszem. Przepuściłem Januszka i poczekałemsobie, aż wyszedł. Ładnie tam naokoło, lasek suchusieóki. Wyleżałemsię, dotleniłem. Trwałoto co nieco, ale dla mnie to nie nowina. Albo to razzasadzaliśmy się zRabusiem na zwierzynę? Czasem i całą nockę człek zarwał. A tu te paręgodzin. Wreszcie Janusz się zmył z jednym takim kiziorem, co zurodykubek w kubek na wykidajłę mi pasował. Otrzepałem ubranko i wlazłemdo knajpy jak lord. Zapytałem o przyjaciela mego serdecznego,kumpla odkołyski, o Januszka Słomczyńskiego. I dowiedziałem się, że co dzień bywa,owszem, mniej więcej o tej samejporze, ale że przedchwileczką wyszedł. Ach, jak mi było żal. Nawet miałem muzostawić liścik miłosny w szatni,ale się rozmyśliłem i zapowiedziałem, że jeszcze wstąpię. Jak myślisz,ucieszyłby się, gdyby mnietam zobaczył? Więc on starego nabiera? Dziwiszsię? Stary się o to sam prosi. Tak mu ufa. Ludziesię psują,jak żadne oko na nich niepatrzy. Szkoda migo. Taki porządny. 747 I głupi. Ot, co zrobisz. Za głupotę płacić trzeba. Żeby nie. był takiżyczliwy,wszystko biorący na siebie, cały ciężar i cały kłopot, może bychłopaka nie zmarnował. A tak. Powiesz mu? A mnie po co w rodzinne sprawy się wtrącać? Przyjechaliśmy,pojedziemy, a jak im tak dobrze zesobą, to niechi będzie. Tylko niepozwolę, żeby siędrań na mnie miotał. Niechspróbuje, tomordęskuję naperłowo. A może jemu powiedzieć? Zreflektujesię. W cuda wierzysz? Bo ja nie. Jeżeli zasmakował w takim życiu, to gonie przerobisz. A wroga sobie napytasz i po co? Niech się z daleka trzyma,to siędo niego nie będę wtrącał. Tylkojeszcze z samej ciekawościsprawdzę,o coim z Rabusiem poszło. Jak sprawdzisz? Mrugnął tajemniczo. Mam swoje sposoby. I natym stanęło. Potem każdy zajął się swoją pracą. Pawłowiwyleciałoby tow ogóle z głowy, gdyby nie dalszy rozwój wydarzeń. Później, kiedy sobie towszystkousiłował ułożyć wpamięci, zastanawiałsię, czy sprawy nie potoczyłyby się inaczej, gdyby nie ten przypadek. Wieczór już był. Staszek leżał na brzuchu, czytając gazetę i. bosą stopągłaszcząc Rabusia. Rabuś pomrukiwał z uciechy i wywróciwszy się nagrzbiet powiewał w powietrzuwszystkimi czterema łapami. Popatrz, Paweł, nie głupi on? Stary pies, a łasi się jak szczeniak. Nojuż, możebędzie dosyć. Nie? To panSłomczyńskiprosił, żebyśmy Rabusiatrzymali stalewpokoju? Tak. Nie chciałem go denerwować, więcsię zgodziłem. I tak psiskoma dosyć ruchu,po całych dniach razem z nami. Aco mi tam! Tooczywiście robota tego obiboka. Stary nie miał do ciebiepretensji? Jeszcze mnie przeprosił za synka. Chyba mu siędrań nie przyznał,że w gębę dostał. Wstydmu było. Zreferowałem staremusprawę delikatnie,co i jak, iprosiłem, żebyzdecydował, czy mamy zabierać manatki, czy teżpodreguluje Januszka. On się chybawystraszył. Jasne. Odwalamy tu kawałroboty. I dochody mu się zwiększyły, i nie musi rezygnować z tych upraw,które ma. Widać, żeaż piszczy, żeby gospodarstwo rozwijać, aledobrechęci nie wystarczą, siły trzeba też. I to dużo. Więcmi przyrzekł, żepouczy. tę swoją obiecującą latorośl. Ma się do nas nie wtrącać. Ontakinerwowytłumaczył. Łatwowierni ci ludzie, jak pragnę zdrowia. Ja bym mu tenerwy raz-dwa kijem wypłoszył, a rodzony ojciec boi się tknąć, żeby nieuszkodzić. Biciemwszystkiegonie załatwisz. Jasne. Mnie mój tato tylko raz w życiu skórę złoił,kiedy matceodpysknąlem,że czegoś tam nie zrobię. Dokładnie prał. Ojciec w każdejrobocie solidny. Trzy dnina tyłku nie usiadłem. I towiesz,Paweł,bezżadnej złości czy obrazy. Rozumiałem sam, że należało się. Matkę, ojca,człowieka każdego uszanować trzeba, jeżeli chcesz, żeby ciebie szanowano. Takie prawo. A jeżeli. szanować się nie da? Najpierwrozeznaćsię musisz. Czy faktycznie tak jest, czy ci siętylko wydaje. Bo to różnica. Pókiśdzieciak, to tyle wiesz, co i zjesz. A ipóźniej to siętrzeba nieraz dobrze nagłowić, aby zrozumieć,co w drugimczłowieku utajone, nie dopowiedziane. Człowiek każdy to jak las. Niby goznasz, ścieżkąprzeszedłeś wzdłuż i wszerz, niby ci to nienowina, a jak sięprzyjrzeć,to zawsze coś nowego wyrosło, odmieniło się, niekiedy nie dowiary. A jeżeli dotarłeś tylko do skraju lasu,dalej się nie przedostałeś? Więc jakim prawem sąd o całości wydajesz? To już lepiej powiedz swoje,jeżeli jest takapotrzeba, i czekaj. Właśnie uszanuj. Paweł podniósł się ociężale. Stanął przy oknie. Myślało słowachStaszka. Zadziwiał go ten chłopak. Wydawał się znany na pamięć, własny,a potrafił z czymś takim wyskoczyć,żeczłowiekowi w pięty poszło. Więcmoże toi racja, co on mówił? Wobec tego. Co myśleć o ludziach, którychoceniał dotąd jednoznacznie, szybko, rad ze Iwej przenikliwościi bystrości. A jeżeli mylne były teoceny? Psu na budę się zdały niepodważalne niegdyśopinie. Trzebaby wszystko zacząć od początku. Z tym poczuciem, że sięnigdy nie będzie wiedziało na pewno i do końca. Że każdy człowiek jest tajemnicą. Tajemnicę szanować? Głupstwo! Szanuje się przecież za coś. Pokój dostali na pięterku, od strony ulicy. Pan Słomczyńskiz synemzajmowali cały parter. Tu na górce znajdowało się jeszcze pomieszczenie nanasionai niewielki stryszek. Na dole kołofurtki paliła się latarnia. Pozostała część ulicy była skąpooświetlona. Dom stał nieco na uboczu, dalej znajdowało się kilkazapuszczonych parcel, odgrodzonych od siebie siatką, żywopłotem. ^ Staszek zaświecił nocną lampkę obok łóżka. Stało ono w niszy, podskośnympułapem. Reszta pokoju tonęła w półmroku. 144 Paweł naraz pochylił się naprzód i rozpłaszczyłnos na szybie. Co tam takiego zobaczyłeś? zapytał leniwie Staszek, przeciągającsię. Rabuś zeskoczył z łóżka istał kręcąc ogonem. Liczył może na małyspacer przed snem. Staszek właściwie nie byłod tego. Już spuszczał nogi napodłogę. Ja tego typkaznam wycedził Paweł przez zęby. Głowę bymdał. Ale skąd? Ktotaki? zainteresował się Staszek, podchodzącdo okna. Widzisz? Stoi tam przy furtce i dzwoni. Niech sobie dzwoni. Starypojechał do Warszawy. Mówił, że wrócinajwcześniej na jedenastą. On chybanie do starego. Do Januszka,myślisz? Tociekawe. Nasz czaruś jakąś cizię holowałdziś na motorze. Jeżeli wybrali się na danse, to teżtakprędko nie wrócą. O, skubany, dzwoni i dzwoni jak do straży ogniowej. Idź ty. Paweł,pogadaj z nim, dowiedz się,czego chce. - Może to i racja mruknął Paweł i pobiegł galopem. Kiedy będzie? Za jakieś dwie godziny? Nie wiem,czy wtedy będęmógł. broda mu się trzęsła, wyglądał,jakby się miał za chwilęrozpłakać. Dlaczego on jest taki wystraszony, zastanawiał sięPaweł. I gdzieja go, - do jasnej Anielki, spotkałem? Wydatne usta. długi,cienki nos. Okulary. Chłopaczyna na oko zpiętnaście lat, nie więcej. Co Janusz miałwspólnego z tym dzieciuchem? Może cośprzekazać? Chętnie mu powiem. Nie paliłsię zbytniodotego, ale korciło go, żeby dowiedzieć się, czego chce ten chłopak. Tamten jakby się nagle zdecydował. Sięgnął za pazuchę, wyciągnąłzwykłą, niebieską kopertę. Zaklejona. Bez adresu. Trzymaj powiedział. Oddaj mu to. Koniecznie jeszcze dziświeczór. To bardzo pilne. Nie zapomnisz? Nie, skądże. Zaprzeczył, corazbardziej zdziwiony. Będziewiedział od kogo? Powiedz mu, żeTasiemka. Jaka znów tasiemka? zniecierpliwił się Paweł. Oni mnie tak nazywają. Jemu to wystarczy. Powiedz, że nie mogłeminaczej. Powiesz? Dobra. 10 To co najpiękniejsze 145. Tamten nie czekał. Zawrócił,jakby go ziemia w podeszwy parzyła. Jeszcze Paweł furtki dobrzenie zamknął, kiedy po długonosym ślad ostygł. Długi nos? Ależtak. To on nagabywał Pawła w Piasecznie, proponując mukorzystnekupno. Zmieniły go okulary. Parę tygodni temu z pewnością ichjeszcze nie nosił. Ale że on z koleiPawła nie poznał. Rozmawiałz nim jakgdyby nigdy nic. A przecieżdostał wówczas takąodprawę. Szedł powoli po schodach trzymając w ręceniebieską kopertę. Zpokoiku nagórze wyjrzał zaciekawiony Staszek. No i o czym z nim tak długo konferowałeś? Coontam z Januszkiem kręci? A licho go wie. Staszek, ja tego typka spotkałem kiedyś w Piasecznie. Staszek zlekceważył tę wiadomość,zainteresowała gonatomiast koperta. Co tam masz? Prosił, żeby oddaćtemu gogusiowi. Dawaj. Chyba nie masz zamiaruotwierać? To granda! Delikacik! No, może masz rację. Jechał go sęki jego sekrety. Niebędę zaglądał dośrodka, ale tak z ciekawości warto się przyjrzeć. Nic niewywnioskujesz. Zwykła koperta. Nic nie napisano, prześwietlićsię nie da. Prześwietlić możenie, ale na dotyk też coś sprawdzimy. Ot, już na przykładwiem,że nie jest to żaden list miłosny. To są albo zdjęcia, albo. albo forsa. Rzeczywiście pod palcami wyczuwało Się dość twardy i gruby plik. Definitywnie jednak nie umieli rozstrzygnąć,co to jest. Ha, trudno powiedział Staszek. Oddasz muto w tajemnicy przede mną. Jak to? Takto. My się z nimnie kochamy, ale do ciebie on nicniema. Daj mu nawet do zrozumienia, że jestem uciążliwym towarzyszem iże niekiedymasz mnie dość. Może cisięz czegoś zwierzy. Takigłupi to nie jest. fr Kto wie. Zresztą widzi misię, że intrygant. A jeślipolezie na haczyk, żeby nas pokłócić? Z przyjemnościązrobiłby mi jakieś świństwo, gdyby tylko nadarzyła się okazja igdyby przede mną nie tchórzył. Spróbuj podprowadzić. 146 Nie pleć. Niechcę mieć z nim nic wspólnego. I tobieto naco? Zostaw, Staszek, nie masensu. Jeszcze ci nie powiedziałem, o co poszło Rabusiowi? A wiesz? Mowa. Pod jaśminem była skrytka. Rabuś coś wyniuchał i zacząłkopać. Kto go tam wie zresztą, czy do skrytki, czy za kretem. AlekiedyJanuszzobaczył,że schowek w niebezpieczeństwie,chwycił zabat ipróbował Rabusia odgonić. Wtedy pies się musiał bronić. Mówisz, jakbyśto wszystko widział. Skąd wiesz? Łeb niby od parady noszę? Niedoceniasz mnie. Wiedziałem, że im ocoś poszło. Wybrałem się tam rozejrzeć trochę. Pamiętasz, że kiedyprzybiegliśmy Rabusiowi na ratunek, ziemia naokoło była rozryta irozgrzebana? No a jakemposzedł z wieczora, zastałem wszystko równiusieńko zagrabione i nawet nawóz podsypany, chociaż tam go wcale niepotrzeba. Pytam, kto to zrobił? To jeszczeniedowód. Mało ci? No więc wyobraź sobie, że zadałem sobie trud i zpowrotem dokładnie sam towszystko rozkopałem w porze spokojnej,kiedy byłem pewien, że mnie nikt nie zobaczy. Zresztąmiejsce dobrzewybrane, bo naokoło krzaki i ani z domu, ani z ulicy nie widać, co się tamdzieje. No i cóżeś znalazł? Gadaj wreszcie. Terazcię ponosi. A na początku nie wierzyłeś. Piękny schowek. Podwarstwą ziemi zobaczyłem pokrywę drewnianą, niby klapę. Ma nawetmetalowekółko dla wygody, żeby łatwiejbyło otwierać. Zajrzałeś? A jakże. ??? Z cegieł murowany schowek. Duży. Metr na metr i z pół metra wgłąb. Nie wytrzeszczajsię na mnie. Nicci o tym nie mówiłem, bo. Niby poco. Schowek byłpusty. Nie mampojęcia, co on tam przechowywał. Wkażdym razie skrzętnie to usunął. Może dopiero zamierzał skrytkęwykorzystać? Licho wie. A może to wcale nie on, tylko pan Słomczyński. Nie gadajbzdur. Po co mu schowek? Boja wiem? Różne rzeczy ludzietrzymają iwolą, żeby nikt się niedomyślał. Sądzisz, że Janusz sam wymurowałbycoś takiego? Ej , nie. To już ma parę dziesiątków lat. Pocegłachwidać. Może i 147. racja. Ale że on w tym palce maczał i zląkł się, żeby Rabuś nie wytropił, zato głowę daję. Ja w każdymrazie ułożyłem wszystko, jak było, zagrabiłem,przysypałem i czekam, co dalej. Rób,jak uważasz,Paweł, ale na twoimmiejscu, to ja bym nie przepuściłokazji, żeby tego gnojka trochę podkręcić. Niech farbę puści. Ciekawi mnie, co on knuje. Spróbować mogę. Ale czy co z tego wyjdzie? Czyhał zatem na Janusza w ciemnym korytarzyku. Janusz wrócił kołopółnocy lekko zawiany. Spostrzegł Pawła i nastroszył się. Czego? Paweł rozglądającsię naokoło, nieco przesadnie,aletak,żebytamtento zauważył,powiedziałkonspiracyjnymszeptem: ^ Był Tasiemka. Jaka tasiemka? Coś ci się zasupłało, chłopczyku? zakpił Janusz,ale w zmętniałych od alkoholu oczach błysnęło coś czujnie. Tutaj nie mogę. Sam rozumiesz sieknął Paweł, nadalpilnie sięrozglądając. Nie chciałbym, żeby się Staszek zwiedział dodałznacząco. Chwyciło. Janusz uśmiechnął się krzywo. Masz znim krzyż pański, co? Rozumiem. Nie wiem wprawdzie, ococi chodzi, ale jak już tu jesteś, to możemy wejść do mnie. Wyciągnąłklucz, otwierałswój pokój. Paweł pierwszy raz przestępował te progi. Obejrzał się naokoło zciekawością. Pięknie tu było, musiał przyznać. Chłoptaś miał gust. Naścianie kolekcja starej broni. Stylowe meble, futrzaki. A w pokojach panaSłomczyńskiego sterane graty, na stole cerata, tapczan z wyłażącymisprężynami. Widocznie ojciec nie myślał o sobie, synek natomiastzaspokajał potrzebyi to wcale nie byle jakie. Na stoliku pod oknemleżałjapoński aparat fotograficzny. Cacko. Paweł nie zdołał w porę opanowaćzachwytu. Janusz, który gośledziłbacznie, wziął aparacik w rękę ipodrzucając go niedbale, spytał: Podoba ci się? Cudo. Chciałbyśmieć taki? Spojrzał z niedowierzeniem. Kpi czyo drogę pyta? To przecież kosztujemajątek. Zresztą jest nie do zdobycia. Trzeba się po komisach uganiać,a i tam nie zawsze siępokazują takie rarytasy. Bo mógłbyś, gdybyś miał ochotę powiedziałJanusz. Ciflkawe, wjaki sposób? ' 149. i Może ci coś poradzę. Jeżelinaturalnie będziemy w przyjaźni i niepolecisz z jęzorem do tego. Staszka. Już ci mówiłem, że ja teżwolałbym, żebysię do mnie nie wtrącał. E, mówić to sięmówi różne rzeczy. Pokłóciliście się, to sięiprzeprosicie. Paweł milczał. No ico z tą tasiemką? zmieniłtemat Janusz, rzucając się na fotel. Paweł stał nadal. Prosił, żeby ci oddaćPaweł sięgnąłdo kieszeni. Janusz wziął kopertę, obejrzał, potemcisnął na stółi wycedził przezzęby. Idiota. Nie zanosiłosię na to, aby chciał w obecności Pawia zapoznać się zzawartością przesyłki. Zresztą chyba doskonale orientowałsię, co tam jest. Paweł rozczarowany przestępował z nogi na nogę. Jegomisja się skończyła,wiedziałtyle,co i przedtem, więcej tu nie wystoi. Ruszył kudrzwiom. Czekaj! zatrzymał go Janusz. Nalał sobie wody sodowej, wypiłchciwie. Czekaj! powtórzył. Jeżeli ty naprawdę nie kombinujesz ztym chamem. Pawła kolnęło gdzieśpod sercem. Jakim prawemten bydlakwyzywaStaszka. Sam jest cham. Głupi, podły cham. Powinien mu to powiedziećteraz. Stał jednakw milczeniu. ...to może miałbym dla ciebie robotę ciągnął Janusz już teraznajzupełniej swobodnie. Nieduża, niekłopotliwa, a uskładałbyś sobie,powiedzmy, na taki aparacik. Chcesz? Paweł przełknął ślinę. To, co myślał,absolutnienie nadawało się dopowtórzenia. Co miałbym robić? Och, nic wielkiego. Na początek zawiózłbyś paczkę. DoRembertowa. Wiesz, gdzie to jest? Dokładnie ciwytłumaczę. Oddasz paczkę i tyle. Niewielka fatyga. Załatwiłbym to sam, ale mam tyle zajęć. Łże pomyślał Paweł. Wco on mniepakuje? Staszekmiał rację, żetucoś śmierdzi. Nie powinienem sięmoże w to mieszać. Alemuszę wiedzieć. No co? Zgadzaszsię? Janusz obserwował go z niejakimrozbawieniem w oczach. Paweł przysiągłby jednak, że był w nich równieżcień okrucieństwa. A może to przewrażliwienie? Może coś sobie ubrdał ipłoszy się niepotrzebnie? Dobrze powiedział. " 150 Rozdziałdziesiąty Mozoliła się nad kartonem. Kolejnyszkic okazał się do niczego. Pofrunął na podłogę w ślad za poprzednimi. Zajrzał Wojtek, popatrzył na papierzyska. Pokiwał głową. - Nie . starczyłoby mi cierpliwości. Akurat. Nie mógłbyś się uwolnić, gdyby ci jakiś problem czypomysł spokoju nie dawał. To najgorszy przymus, bowewnętrzny. Próbujesz taki siak. Nie idzie. Wtedy ogarniacię prawdziwa furia. Wiesz,że krążysznaokoło, że już niedaleko. I naraz okazuje się to tak proste,cudownie jasne. Ale po krótkiejradości, żeznalazłeś rozwiązanie, zaczynacię znów drążyć niepokój, rodzą się nowe projekty, nowe, coraz ciekawszezadania. Korci krok następny. Uch, to wciąga. A coz twoją powieścią? Pisałeś jak furiat przezparę dni, teraz jakoś przycichło. Latem zrobię z niej ogniskomachnął ręką. Nie szkoda ci? A tam, takie bzdury. Dasz przeczytać? Jeszcze czego! Żebyś się nabijała? Ojcu pokazałem. I co? Porobił uwagi na marginesach. Położył. I nic nie gada. Przecież samnie będę zaczynał. Widocznie nie ma o czym mówić. Słomiany ogień. Niby to ciebie nieciągnęło się za łeb na studia? obruszył się. Ateraz się wymądrzasz. Do tejporysiedziałabyś w Zakopanem. I robiła to samo, tylko pewnie gorzej. To przecieżna jedno wychodzi,nie? A studia? Tak, rzeczywiście, potrzeba mi było dopingu i tego, żeby ktośbliski uwierzył w moje możliwości. Ty masz wokół siebie wielu takich ludzi. 151. Toteż boję się, żeby ich nie zawieść. Z tego strachu wolę nic nierobić zaśmiał się. Dokąd lecisz? Do Małgośki. Trzeba tarpanyprzewietrzyć, bo dom rozniosą. Pójdziesz ze mną? Widzisz przecież, że jestemzajęta. Aha, i Oskar zapowiedział się na dziś wieczór. Bardzosłusznie,czekaj na niego. Wojtek. Jesteś bezczelny. A co ja takiego powiedziałem? Byłoby coś złego w tym, gdybyś naniego czekała? Nie rozumiem. Misiek do tej poryoczy sobie za tatąwypatruje i dobrze. To co innego. Nie widzę różnicy. Biedny Oskar. Nikt nigdy na niego nie czekał i tynie chcesz. Jak tak dalejpójdzie, to on całkiem napsy zejdzie, zobaczysz. Ponura przepowiednia powiedział Oskar wchodząc do pokoju. Ładnie mi życzysz. Ładnie,nieładnie, ale dobrze odparł nie zmieszany Wojtek. Jakeś wlazł? Normalnie. Drzwi otwarte, poco dzwonić. Dokądsię wybierasz? Do Małgosi. Muszę się, biedny, wszystkim z tego tłumaczyć. Właśnie przed chwilą błagałemMiłkę, żeby została i umożliwiła sam nasam szelmowsko puścił do niej oko. Milczała speszona. Trzeba Wojtkowi pójść na rękę zaśmiał się Oskar. Kłaniaj sięodemnie Małgorzacie i jej mamie. Nie omieszkam. Onitam wszyscy przepadają za tobą. Wiesz,że temałe tarpany postanowiły cię osiodłać, to jest, tfti,przepraszam: ożenić. Coty na to? Nie znajdą takiej ryzykantki. Dziewczynysą odważniejsze, niż ci się zdaje. Prawda, Miłko? Dlaczego mnie o to pytasz? Zapytaj Małgosi. Kiedy ona postępuje dokładnie taksamojak ty. Śmieje się i nic niechce gadać. Myślałem, żeod ciebie się czegoś dowiem. Nie licz na to. Trudno, pogodzę się zlosem. Nie żegnam się,bb mi się widzi, że cięjeszcze tu zastanę. No to na razie. Oskar pochylił sięnadMiłką i z zainteresowaniem przeglądał szkice. Co to za dzieło? 752 Pamiętasz, wtedy na wycieczcezamarzyła mi się pewna tkanina. Właśnie próbuję ją zaprojektować. Ale wciąż mi się wymyka. Pamiętam. Oskar skinął głową. Miała się nazywać "Mazowsze". Tego nie można opowiedzieć, prawda? Że lasek, piasek, trochębrzasku i recytacja losów. Ilu? Jakich? Powinno to być wyrażone przezznakczytelny, rozpoznawalny od początku. A zarazem,żebynie okazał sięjednoznaczny, tylko na teraz. Och, sama nie wiem. To rzeczywiście dość niejasne, co mówisz,ale chybarozumiem,o coidzie, spróbujmy to rozsupłaćpo kolei. Warstwy, które nakładają się nasiebie. Głębokiebruzdy. A to? Rozdarcie? Krzyk, który nacicha? Rana,która się zabliźnia? Jest już wtym projekcie wzrastanie, jest siła witalna. Ale to jeszczeza mało. Sama wiesz najlepiej. O toci chodziło? Przecież nie o odbitkę,pejzażyk. Zaśmiał się serdecznie, na całe gardło. Wyglądasz,jakbyś chciała gryźći drapać. Pokaż te pazury. Tymczasem schowane. Ale pamiętaj, że w każdym człowieku jestczułastruna, której może lepiej nie tykać. A skoro dotknąć,toniekiedy tak pięknie dźwięczy. Ale jużcichosiedzę. Cieszę się, Miłko, że nad tym pracujesz. I że to robisz w tensposób. Takauwikłana. Tak niecierpliwie. I widzę już, jakie to będzie. Wierne. Dobrze,że nie powiedziałeś: ładne. Wierność bywapięknością. Nie wiesz o tym? Nieprzegadam cię. Jedyna pociecha znów się zaśmiał. I takjuż pokotem przedtobą leżę. Akurat. Wcale to niepodobne do ciebie. No właśnie. Sam się sobie nadziwićnie mogę. Przyjrzała mu się i powiedziała niemiłosiernie: Nic ci nie będzie. Obiecujesz? Bo już się bardzo wystraszyłem. Ha, ha, ha. Lubiła jego śmiech. Mimo woli sama zaczynała się uśmiechać iogarniała jąniewytłumaczalna radość. Wszelkie troski uchodziły z pamięci,zostawiając cudowne uczucie lekkości, stawać się mogły rzeczy niemożliwe,pomyślane było dostępne. I teraz z tym uśmiechem pochyliła się znównad kartonem,znowu pochłonięta swoim szkicem'. Tak będzie lepiej, prawda? 153. Skinął głową. Zerknęła na niego, naraz czegoś speszona odwróciła się izaczęła porządkować papiery. Może napiłbyś się herbaty? Zaraz nastawię. Powstrzymał ją ruchem ręki. Dziękuję. Później. Wiesz, przyszedłem tu dzisiaj specjalniedo ciebie. Chciałbym cię o cośprosić. Słucham. Ale przestańsię krzątać. Usiądź, proszę. Trochę mi nijak. Czymogłabyś ze mną pojechać do pewnej starej kobiety. Właściwie to głupota, ale ja ciągle jeszcze szukam, jeszcze nietracęnadziei, że się czegoś dowiem o moich. Wprawdzieto już tyle lat,alektowie. Michał zapamiętał gruzy na Hożej, z którychmnie wtedy wyniósł. Próbowaliśmy odnaleźć mieszkańców okolicznych domów. Rozmiotłoludzi po świecie; dokądja nie jeździłem! A za każdym razemcoraz ciężejmi było wracać tak z niczym. Wkońcu nibymachnąłem ręką na towszystko, zaniechałem. Ale z myśli wyrzucićnie umiem. I, wyobraź sobie,niedawno ktoś mi przypadkowo wskazał adres pani Marcińskiej, dawnejdozorczyni w jednej z tych kamienic. Mieszka u rodziny na wsi. Ktoś jątam odwiedził, zbierając materiały z okresu okupacji. Bardzo jużpodobnozniedołężniaia, ale umysł zachowała sprawny, zapamiętała masę szczegółów. Czytałem jej relację i zauważyłem numer domu, w którym mieszkała. To właśnie tam. Wiem, że to trochę niedorzeczność, żebyliczyćnajejpomoc, ale nie chciałbym zaniechać nawet najmniejszejszansy,najsłabszego tropu. Może akurat. Wybierałem się jużod paru tygodni,aleodkładałem to z dnia nadzień. Było mi trudno, bo skoro pomyślę sobie, żeto może znów nanic. Zaniechałbym, ale jakoś szkoda. Dlatego proszę,żebyś mitowarzyszyła. Uważaj to po prostu za wycieczkę. Będziemiraźniej uśmiechnął się trochę kpiąco. Pojadę, skoro sobie życzysz. Bardzo chętnie, naprawdę. Ale. Oskar, czy ty sądzisz, że oni jeszcze żyją? Nie wiem powiedział cicho. - A czy jest sens rozdrapywać to, co się zabliźniło? Sięgać takdalekow przeszłość? Jeżelisię rozczarujesz. Wstał, przeszedł się parę razy po pokoju. Wy, dziewczyny,ujmujeciewszystkow kategoriach uczuciowych. Że ja z sentymentu. Możei tak, ale nie tylko. Przecież zdajęsobie sprawęz tego,że tamte prochy może już dawno wiatr rozwiał, może są w tym 154 chlebie, który biorędo ręki,może. Ale zrozum mnie zależy po prostu natym, żeby wiedzieć. Mamdo tegoprawo. Skoroo czymś nie wiesz,to takjakby nie istniało, prawda? Niechże ich los przynajmniej w mojej pamięcizostanie. Popatrz, ile jest rodzin, dla których taka pamięć stanowirodzajdługu,^ zobowiązania, bo ja wiem. Zaplatają się ogniwa. To człowiekaobliguje do pewnej kontynuacji, do przejęcia pałeczki w sztafecie. Czy tysobie zdajesz sprawę z tego, jaki to potężny motornapędowy,jakie źródłoenergii? Drzewo, żeby się umocniło,rozrosło, musi korzeniami sięgaćdaleko w głąb, w przeszłość. Tak samo naród, jeżeli ma być mocnymnarodem. I nawet taki zwyczajnyczłowiek jak ja. Każdemuz nasopróczwłasnego doświadczenia potrzebna jest jeszcze tradycja, jaką przynosizsobą na świat. Świadomość tego, co w niejwspólne, co łączy, wiążezinnymi losami. Inaczej jest sięnikim. Miłka położyła rękę na jego dłoni. Zobaczył oboksiebie jej rozchyloneusta, pociemniałe z przejęcia oczy. Pojadę ztobą powiedziała. Znów jednak parę dni im zeszło, kwiecieńbył już w pełni, kiedy znaleźlisięw Piasecznie, gdziemieli się przesiąść do Grójca. Pani Marcińskaprzebywała bowiem w zapadłejwioscejeszczeza Grójcem położonej. Czekali na autobus oparcio balustradę. Poranne słońce przygrzewało dośćmocno. Miłka wystawiała ku niemu twarzyczkę, mrużąc śmiesznie swojewąskie, nieco skośne oczy. Jak ten czas leci. Zdaje się, że to tak niedawno, kiedy stądwyruszaliśmy na wycieczkę z Pawłem i Staszkiem, a mówiłami Małgosia,żeonijuż na dobre zadomowieni w Skolimowie. Chciałabym, żebyim sięjakoś ułożyło. Szkoda mi zwłaszcza Pawła. Wydajeci się, że taki wrażliwy i nieprzystosowany, prawda? AStaszekenergiczny i samodzielny? Może się mylę, alechyba jest dokładniena odwrót. Co ty mówisz? sprzeciwiła się Miłka,Przecież na pierwszyrzut oka widać, kto u nich rządzi. Władza to częstosprawa pozorów zaśmiał się Oskar. Staszektroska się, zabiega, tego drugiegoo nic głowa nie zaboli. On miprzypomina, wiesz, kamień polny. Obtoczony i bez wyrazu. Za to Staszekcały jest w zadrach. Łatwogo zranić i łatwosię do niego o coś przyczepić. Chyba to nie takie proste. Tego nietwierdzę. I obym się mylił. Nie znoszęw ludziachjemiołowatości. Przylgnie issie. Żyje cudzym życiem, na cudzy rachunek. 155. Trochę się przyglądałem im obydwóm. Czy zauważyłaś w Pawlechwilamijakby wrogość wobec Stacha? O co on ma do niego żal? Oilewiem, o nic. Staszek znalazł sięprzy nim w sytuacji,powiedzmy,podbramkowej. Potem już zostali razem. Długiwdzięcznościniekiedy człowiekowi ciążą nie do zniesienia. Zwłaszcza kiedy 'nie ma ich czym spłacić. Ten Paweł się za Staszkiemnie obejrzy, kiedy muchłopak przestanie być potrzebny w charakterze towarzysza czy opiekuna. Zwiąże się z kiminnym, znów zacznie ciągnąć soki. Anie wiem,czy Staszek potrafi to zrozumieć,czy go to zbyt boleśnie nie zrani. W taki sposóbo tym mówisz. Jesteśbez serca! Ależ, Miłko! No bosam powiedz. Gdyby tobyła prawda. Co wtedy wartetakie życie jakPawła? Tego rodzaju pytania majądla człowieka znaczenie dopiero wchwili, kiedy je sobie sam zacznie stawiać. A wątpię, czy Paweł kiedykolwiek do tego dorośnie. To są wykręty. Wcalenie. Posłuchaj. Wszystko zależy od punktu widzenia. Naprzykład ty. Chwilami jesteśdenerwująca. Nie obrażaj się, ale tak toodbieram. Ja nie lubię siędziwić, może raczej: byćzadziwianym, a przytobie dziwięsięnieustannie. Takie ze mnie dziwadło? Proszę! Ładnie ci, kiedy się złościsz. Tak zabawnie wtedy marszczysz nos. O, ita kreskamiędzybrwiami. Pokornie przepraszam, ale cośmi się zdaje,że oczy sąpełne śmiechu. No, właśnie. I jak się nie dziwić. Miłka się roześmiała. O tomu właśnie chodziło. Podjąłprzerwanywątek. O czym to ja mówiłem? Aha, że się wciąż dziwię. Gdzie ty się takauchowałaś! No, powiedz. Niejesteś zawistna, już sprawdziłem. Wiesz, jakato rzadkość? Oczywiście, że nie masz pojęcia. Coś ty w życiuwidziała! Jesteś otwarta. Jak źródło. Nastawiona na to, żeby dawać. Nie przywiązujeszdo siebie żadnymi sztuczkami, pewnie nawet nie znasz takich sztuczek,co? O, jak to się dziwi? Bardzosłusznie. Powinnaś się zaniepokoić. A terazwsiadamy, bo akuratpodstawili nasz autobus. Wsiedli, znalazłosięmiejsce nawet przy oknie. Autobusisko grzmiało,ryczało, trzęsło, stary to był gruchoti podróżniczuli się tam jak grochnaprzetaku. Miłka nie zwracała na to uwagi. Rozważając słowa Oskara,potrząsnęła głową. 756 Posłuchaj. Co takiego? nachylił się kuniej, więc mówiła zustami prawieprzy jego uchu, żeby do niego poprzez szum i zgrzyty wszystko dokładniedotarło. Ja wcale nie jestem taka, jak sobie wyobrażasz. Jeszcze nie takdawno byłam dzika, nieufna, najeżona. Miałam zresztą powody. Ale kiedyznalazłam się wśród zwyczajnych, dobrych i mądrych ludzi, opadły zemnie tamte uprzedzenia. Przestałam na innych wilkiempatrzeć. Nauczyłam sięich lubić albo przynajmniej staram sięzrozumieć. Kiedyś samasobiewydawałam się nie do zniesienia, ale teraz osobę pod tytułem"Miłka" nawet lubię. I tak jest znacznie lepiej. Chciałabym, żeby innym teżbyło zemnąnieźle. Nie zawsze mi towychodzi. Aleci, którymzaufałam,potrafiąto zrozumieć, więcjeszcze zawsze mogę się poprawić, zmienić. Toteż próbuję, szukam, staram się. I towszystko. Tylko tyle powtórzyłprzeciągle Oskar. Znów się zmieszała podspojrzeniem tych oczu. Właściwie. Jego jednego z całego otoczenia ztrudem zaakceptowała. Czuła się przynim niezbyt pewnie. I teraz. Byłabyś pewnie całkiem nieszczęśliwa, gdybyś nie miała się z kimdzielić, prawda? I stąd twoja sztuka się bierze, i twoje układy zludźmi, itwoje pomyłki. Kto zawoła inie zawoła,już lecisz. Jeszcze się nigdy nienacięłaś? Nie okazałosię przypadkiem, że to, co masz do zaofiarowania,jest zbędne? Niewykpiono cię? Owszem. Ale to nie ma znaczenia. No właśniepokiwał głową. Wybryk natury. Inni wolą brać, jącieszy, jeśli może rozdawać. Pełnymi garściami. Nie skąpić siebie. Co zaszalony nadmiar w tobie kipi! Czułabyś sięnaprawdęnieswojo, gdybymiało być inaczej. Ale ty nigdy nie będziesz nieszczęśliwa. Taksądzisz? Przyrzekam. Zostało to powiedziane tak solennie, że jejnagletchu zabrakło. Oskar uśmiechnął się łobuzersko i wskazał grupę drzew,obsypanychjasnymi kwiatami. Jednak, żeby to wszystko miało sens, musisz sięjeszcze nauczyćprzyjmować. Niech iczłowiekobok ciebie ucieszy się, że ma coś dozaofiarowania. Widzisz te drzewa? Daję cije. Jak to mówią: na zawsze. Kiedyś,być może, siwiuteńkajak gołąbek będziesz przejeżdżała tędy jakoznakomita artystka w sławie i wchwale, zobaczysz ten sad i pomyślisz: otowiśnie, które zakwitają tylko dla mnie, ponieważ dostałam je od Oskara. Roześmielisię obydwoje. 757. Droga była rzeczywiście prześliczna. Kręta, wąska, staroświecka. Niekiedy wpadała w cieniste tunele popod splątanymi gałęźmi drzewrosnących po obu jej stronach. To znówprzecinałapola równinne, dalekie,falujące wschodzącym, maleńkim jeszcze zbożem. Chwilami zagłębiali się wtrzepotliwy zagajnik młodych brzóz po kolana stojących w wodzie, wktórej jakby się słońce rozprysło kwitły kaczeńce ogromne, nalaneciężkim złotem, i gdzie lśniły krągłe blaszki liści. Mienił się brunatnynurtstrugi, ślizgały się po niej migotliwe załyski, kładły sięplamy cieni odrozchwianych gałązek, na jednejz nich ptak przysiadł, rozhuśtał się i znówi on, i gałąź w locie, w pełnym świetle. Wieś. Weranda ozdobnej niegdyś willi, wyłamana balustrada. Zatartynapis na blaszanej, pogiętej tabliczce: Jazgarzew. Tak niedaleko od Warszawy i takie to zapuszczone powiedziałaMiłka. Znam o wielenudniejsze okolice, alezadbane, wypucowane, ażmiło patrzeć. Dlaczego tutaj taka prowizorka? Niestety, to rezultat bliskiego sąsiedztwa stolicy. Mieszkańcy nietraktują widocznie tych okolic jako swego miejscana ziemi. Nie dbają. Czekają na okazję przeprowadzki. Z jednej strony:szkoda, z drugiej: tochyba dobrze, że przynajmniej tu nie zaczęła się jeszcze radosna twórczośćtych naszych strasznych drobnomieszczan, którzyPolskęwzdłużi wszerzzabudowują klockami paskudnych, chociaż dostatnich chałup. Może testrony doczekająsię, że będą je zagospodarowywać ludzie z wyobraźnią. I zakochani wMazowszu. Trzeba mądrze kochać, żeby niezniszczyć. Ani przyrody,ani człowieka. Prawda? Współżyć to przecież nieznaczy przefasonowywać na swojekopyto. Przede wszystkim trzebazrozumieć. I pozwolić być sobą. Tylko że to prawie niemożliwe. Pokręcił głową. Ho, ho. Nie wiedziała, czy to podziw, czy kpina. Komu innemu może kazałabysiętłumaczyć, Oskara wolała nie zaczepiać. PrzedTarczynem wybiegła im naprzeciw długa, prosta aleja. Gałęziedrzew,pod którymi jechali, tworzyłygęste sklepienie pełne zwiewnychświatełi pierzchliwych cieni. Latem musiał tu panować zielonkawy chłód,teraz było ono półprzeźroczyste, niebieskością przetykane. Najchętniej wysiadiabymi pomaszerowała przed siebie. Czujesz, jaktu pachnie powietrze? W tej chwili czuję raczej zapach tego jegomościa przed nami, który 158 się najwidoczniej od paru dni zakrapiał. Ale nie wodą kolońską. Raczejdenaturatem. No wiesz! Toteż fragment rzeczywistości, Penelopo. Jest,jaka jest. Można jązmieniać, ale nie trzeba udawać, że się nie dostrzega albo dostrzegającwmawiać sobie, że jest inna. Facet pochrapywał,kiwał się w rytm podrygów autobusu, zwiesił głowęna piersi, rozchełstana podbrodą koszula ukazywała brudnawą skórę. Reszta pasażerów spoglądaław jego stronę zeznaczącymii wyrozumiałymiuśmieszkami. Nikomu to nie przeszkadzało. Nikogoniedziwiło. Nawykli. Wreszcie na którymś przystanku pieczołowicie ujęto pijaka za ramiona,prawie wyniesiono na zewnątrz,jeszcze go ktoś poramieniu poklepał iczapkę na łeb włożył. Tamten stał chybocząc się na rozkraczonych nogach. Zostawili gotak na skraju drogi. Miłka z przykrością odwróciła głowę. I o tympowinnaś pamiętać, pracując nad swoją tkaniną powiedział Oskar. Jakśmiesz! w jej oczach był gniew. Uraza. Żal. Aha, pani woli to, co wzniosłe. To co plugaweprecz! Trochęprzygaszam twoje zachwyty. Jeżeli będziesz się tylko wzruszała życiem,przejmowała, nigdy go nie poznasz. Przecież to margines. Ale jeżeli go ominiesz skłamiesz. Więc jak to pogodzić zprawdąartystyczną? ironia była w tym głosie. Zagryzławargi. Z nagłym niepokojem zajrzał jej w oczy. Sprawiłem ci przykrość? Przepraszam. Nie o to chodzi, ale. Chwilamiboję się. Czego? Tyle w tobiegoryczy. Bojęsię, że zabraknie miejsca dlaradości. Aona teżistnieje. To również prawda. Wziął jej dłoń, chwilętrzymał w swoich, potem jakby z wahaniempodniósł do ust. Przepraszam powtórzył, ale oczy miał drwiące, jakbyuważał, żewie lepiej. Milczenie, jakie teraz zapadło, ciążyło im, zawadzało. Milka przerwałaje pierwsza. Może masz rację. W czym? pochyliłsię ku niej, wyraz napięcia pojawił się w jegorysach. 759. Powinien to być krajobraz ludzki, ta moja tkanina. I nie tylkozpamięci uzbierany. Pamięć to jedynie osnowa. Ale rozstrzygające znaczeniema to, co jest dalej. Wymyśliłam puste miejsce, którym chciałam towyrazić, pamiętasz? Mówiłeś, że to rana, rozdarcie. Teraz wydaje mi sięzbyt rozgrzeszające. Niechlepiej przywodzi na myśl wygasły krater, coś, oco się potykasz, co przesłania widnokrąg. Puste miejsce otoczone skorupą,martwicą. Odprężył się. Wyraz napięcia znikł zjego twarzy. To interesujące powiedział uprzejmie. Ja się na tym nie znam,alespece z pewnością potrafią ocenić. Zawiódł sięna mnie,pomyślała Miłka. Oczekiwał czegoś więcej. Ciekawam czego. Pozornie bezpośredni, a jednak szalenie trudno z nimrozmawiać. Może zanadto zajmuję się tym, co pochłania moją wyobraźnię? Ale dzięki temu dzielę się z nim czymś we mnie najważniejszym. Gdyby onmówił,słuchałabymrównież uważnie. Zresztą. Nie znam go prawie wcale. Skądmogę wiedzieć, jaki jest? Może pan Michał powiedziałby coświęcej,ale przecież go nie będę wypytywać. Ot, już kwiecień, ile jeszcze czasuzostanęw Warszawie? Czekająmnie egzaminy,boję siętej Łodzi. Za półroku wróci Teodor, potem. Czy ja wiem. Taksięwszystko we mniepoprzestawiało, że chyba nic nie zostaniejak dawniej. Myślałam, że ułożysię po prostu, zwyczajnie, aot, zaplątało się, trzeba znowu pruć, znowupróbować, potem może być jeszcze trudniej. Teodor. Przyłapuję się natym,że chwilamijuż go w ogóle nie chcę widzieć. Czy to do pomyślenia? Kiedyś oddałabym wszystko, a teraz waham się, boję. Zanadto mnieobeszło, że siętak umiał wyłączyć. A może tamto wszystko, nasze "razem"to naprawdę było zamało i bez znaczeniaP^No cóż, pogodziłam się. Nie mado czego wracać. Dlaczegow takim razie odpisuję na jegolisty? Dlaczegozgadzamsię zaczekać? Czy to uczciwie? Chciałabym, żeby jednak byłouczciwie. Myśli mi się plączą, nie dojdę z tym do ładu. Nie dziś. Innajestem niż kiedyś w Tatrach. Wcale nie wiem, czy lepsza. O czym myślisz? pochwyciła jego badawcze spojrzenie. O tej tkaninie skłamała. Nie mogę być stale taką idiotką, żebypozwalać ludziom czytać w myślach. To moje,powiedziała sobie. Ach tak. ' Nie uwierzył ani na jotę. Czy ja na tej głupiej gębie mam każdą myślwypisaną, pomyślała z rozpaczą Miłka. Zacznęsięmalować alboco. Pogadam z Gośką, to mnie nauczy. Ona tobardzo ładnie robi. Aleprzecieżnie w tym sęk. Moja twarz zdradza, co się we mnie dzieje. Powinnam nad 160 nią panować. I przede wszystkim muszę pohamowaćgwałtowność reakcji. Zbyt szybko, zbyt dotkliwie dzieje się wszystko we mnie. Niewiem, czypotrafię to zmienić, zdaje się, żeto beznadziejne. Oskar dotknął jej ręki. Nie martw się powiedział. Nie ma powodu. Drgnęła,zaskoczona. Czyżby znał ją już tak dobrze? To jejwcaleniebyłona rękę. Obrócić wszystko w żart? W szarych oczachwidniała takapowaga, że. To jest człowiek, przed którym już nigdy nie potrafię zełgać,pomyślała wpanicznym popłochu. Powinnam go unikać. To przerażającebyć zawsze na jawie, przejrzystą, przenikniętą. Nie chcę, nie chcę. Ostatniraz z nim jadę. Stroma ulica wiodła pod górę,na której rozłożyło się miasto. Schludne,czyściutkie, jakże niepodobne do tamtych, niedawno mijanych osiedli. Tutaj wyglądało wszystko tak, jakby przed chwilą przejechałatędyogromniasta szczotka. Na dworcu autobusowym również trwały porządki. Jeden pan malarz stał na drabinie gorliwie ochlapując daszek nad wejściemwesołą i krzykliwą pomarańczową farbą, a drugi pan malarz, chwilowooderwany od czynności służbowych, z powagą zakąszał kiszonym ogórkiem. Miłce naten widok uczyniło się raźniej i powrócił jej dobryhumor. Oskar przestudiował rozkładjazdy. Podjedziemy jeszcze kawałek zdecydował. Dalej na piechotę. Tymczasem zaprosił ją na herbatę do pobliskiej kawiarenki "Pod Modrzewiem". Okładane boazeriąwnętrze, stylowe meble, kelnerka z niejakim zdumieniem przyjęła skromne zamówienie. Przywykli tu do lepszych gości dowcipkował Oskar. Kompromituję cię, mademoiselle. Miłka rozbawiona zerknęła na swoje dżinsy. Wytarte ze starości,posiwiałe w szwach wyglądały supermodnie. Popijaligorącą herbatę. Miłka zapragnęła wypytać się czegoś więcej okobiecie, którą mieli odwiedzić, alesam Oskar niewiele o niej wiedział. Pospacerujmy jeszcze po mieście zaproponowała Miłka. Ciekawi mnie. Zapamiętałam powiedzonko: "rodakz Grójca" i najegopodstawiewyrobiłam sobie wyobrażenie, sprawdzę, czy prawdziwe. Pojęcia nie mam, co tu warto oglądać. Zabytków chyba żadnych. Takie samo miasto jak setki innych. To zupełnie tak,jakbyś powiedział: taki samczłowiek jak tysiąceinnych. A nie jest tak? !To co najpiękniejsze 161. Oczywiście, że nie. Każdy z nasjest niepowtarzalny. Pomyśl,Miłko! Jedna szansa nacałą wieczność, że się spotkaliśmy. Żebyświedział. To się już nie powtórzy. Dziewczynai chłopak,którzy szukają. czego? Pamięci? Niepamięci? Szli bez żadnego planu. Trafilina boczną uliczkę, stromą, wijącą siępośród wąskich domów. Za zakrętem tej uliczuszki zamiast na cichy skwerczy zaułek wyszli na szeroką autostradę, naprzeciw w wyasfaltowanejzatoce niebieściły się urządzenia stacji benzynowej. Zaraz za nią placwysypany szarym, gruboziarnistym żwirem. Starannie strzyżone żywopłoty. Na grzbiecie wzgórza czerniały chude, płaczliwe tuje, z boku rozsiadłasię zamaszyście kopulasta dzwonnica. Kupółnocy otwierał się rozległywidok,nieco przymglony; terenbył falisty, pokryty gęsto pasmami tozielonymi, to niebieskawymi, to znowucętką ciemną jak pasiak łowicki. No i co teraz wiesz o Grójcu? Dużo? zagadnął przekornie Oskar,zaglądając jej w oczy. Prychnęła wzgardliwie. Zaprzątnąłeś mi głowę sobą i swoją sprawą, nie umiem teraz myślećo czym innym. To miasto musi zaczekać nachwilę sposobniejszą. Która sięmoże już nie zdarzyć. Więc się rozminiemy jak przechodnie. Chociaż. Mogłabym jechyba polubić. Ale to się nie da tak na chybcika, w biegu. / Więc myślisz jednak otejsprawie. Co? Boję się. Żebyś się nie zawiódł. Już ci mówiłam. Obeszłoby cię to? Podstępnepytanie. Nie powinieneś być dla mnie taki. Jaki? Pełen zasadzek. Roześmiał się, ale w jego spojrzeniu pojawiła się jakby czułość iniedowierzanie zarazem. Wcisnęli się do autobusu jadącego w stronę Zaborowa. Wisieliprawiena stopniach, bo samochód zatłoczony był do granic możliwości, a jeszczepo drodzedopchnęło sięparę osób. Miłka czuła obok siebie sprężyste,mocne ciało Oskara,które chroniło ją przed naporem tłumu. Otoczył jąramieniem, stał nieco namarszczony,zły. Niepotrzebnie się denerwuję przemknęło jej przez głowę jakibędzie rezultat tej rozmowy. Taki człowiek nie pozwoli się złamaćprzeciwnoścrom. On sobie da radę. Chociaż. Jeżeli go przestanie bawićstawianie czoła przeszkodom,równie energicznie odwróci się do nich 762 plecami, główny nurt pójdzie bokiem. On nie potrzebuje demonstrowaćswej siły, wie o niej, jest w nim spokój. Nie zaangażuje się też w nicpochopnie, najpierw wszystko dokładnie rozważy. Alerównie łatwo możesię zniechęcić i zobojętnieć. Już w tejchwiliwydaje mi się egoist. ą.,Mimo to,i chociaż go chwilami nie cierpię jednak mam do niego zaufanie. Nikt poza nimi nie wysiadał na tym przystanku. To było na żądanie,kilka kilometrów przed Zaborowem. Wypchnęła ich ciżba i natychmiastskoro samochód oddaliłsię, wzniecając tuman pyłu, otoczyła ich wielka,pogodna,odświętna jakby cisza tego wiosennego przedpołudnia. Rozejrzelisię. Na prawo od głównejszosy odbiegała wąska droga,zagłębiającasię w zagajniki. Teren wydawał się płaski, chociaż bacznyobserwator rychło spostrzegał, że wrażenieto było mylne. Łagodne, falistewzniesienia, ot, spokojny oddech otwartejprzestrzeni, ledwie zauważalny. Na skrajudrogi nieco krzywa tabliczka wykonana przez domorosłego artystę głosiła literami jak wół; zakład ślusarski. Tutaj? W szczerym polu? zdziwiła się Miłka. Komu się to opłaca? Przy szosie. Możeliczy na przejezdnych. To chyba w tamtej chałupie. Nie wygląda na to, żeby pan ślusarzdorobił się majątku. Aleza to przyjemnie sobie mieszka. Ogród, sad. Popatrz, znowutwojewisienki. Staszek to odludzie skomentowałby zaraz poswojemu. "Biedniludzie, do kina daleko, dodyskoteki daleko. " Pan ślusarz może nie tęskni zadyskoteką. Chciałabym kiedyś w życiu mieć swoją jabłoń powiedziała, kiedyjuż ramię w ramię mijali domostwo owego mechanika. Kilkaset metrówdalej czerniałyznów jakieś zabudowania. Odludzie, jak się okazuje, niebyłotakie straszne. I co byś z nią uczyniła? Sprawiałoby miradość patrzeć, jak rośnie, kwitnie, rozwija się,dojrzewa. A w zimie, kiedy słonka ubywa, rozdawałabym te jabłkaludziom smutnym, skiopotanym, zmęczonym. Jakaś nowaterapia? Po prostu uważam, że dojabłka trudno się nie uśmiechnąć. Niewydajeci się? Od czasów Adama zgadzam się ztobą. Ewo. Nic innego nie robię. 163. Ale ja nie w tym znaczeniu. zacięła się. A ja właśnie w tym powiedział przekornie. Wydęła usta, pobiegła naprzód. Słyszała jego kroki za sobą, mógiby jąz łatwością wyprzedzić, . ile widocznie wolał iśćtak właśnie pozazasięgiem jej oczu. Jakswobodnie czułamsię zawsze z Teodorem, pomyślała niemal zżalem. A teraz jestem stale skrępowana, onieśmielona, on przekręca to, comówię, jakby go to bawiło, że robi mi na złość. ZTeodorem łatwo byłowędrować, łatwo rozmawiać. Zdawało się, żenam wszystko gładkopójdzie. A z tymtutajmam wrażenie, że gadam obcym językiemi że wdodatku dukam jakz podręcznych rozmówek,a on ma wszystko w małympalcu. Amoże jest akurat na odwrót? Może to onsię czuje nieswojo, a jazachowuję się jak prowincjonalna gąska? Muszę mu się wydawać strasznieniedouczona. Niewykształcona. Dyletantka. Pewnie nie ma ze mnąo czymrozmawiać. Może żałuje. Ujął ją za rękę, splotły się ich palce; to dotknięcie usunęło wszelkieskrępowanie i niedomówienia. Szli, trzymającsię za ręce jak dzieci. Otoczyłich młodziutkibrzozowy zagajnik, brzozy chybotały siętanecznie, napalcach, obstąpiły ich, rozbiegły się,najeżyły się czupryny sosenek, krótkona jeża strzyżonych, potem znów brzozy z prześwitującą pomiędzy nimipolną drogą, pola pokryte świeżą runią zaczesaną wiatrem w jedną stronę,niewielki drewniany dom w rozchyleniu sosnowego lasu. Minął ich motocyklista. Motor zawarczał wściekle, mignął czerwonykask. Na wprost wznosił się okazały, piętrowy budynek. Łatwo odgadnąć, żeszkoła. Drogatam skręcała pod kątem prostym i spadziście schodziła wdół ku niewielkiej rzeczułce. Zaraz zamostkiem? zaczynały się gospodarstwa. Niskie, szeroko rozsiadłe, z podwórzami jak się patrzy okolonymistajnią, stodołą, oborą. A jeszcze jakaśszopa, jeszcze przybudówki, jeszczekurnik i buda dla psa. Za płotembawiły się dzieci, goniły, wystrzegając sięwszelako istnego łanu pokrzyw, które się na przypłociurozpleniły. Kobietaw różowej, podobnej do malwychustce czerpała wodę ze studni. Wydźwignięte wiadro wychlupnęło lśniącą brodę, zostawiając na cembrowinie ciemniejszy ślad, który błyszczał tylko przez sekundę, polem sięzamazał w szarościi mszystych zieleniach. Kobieta zatrzymałasię,przypatrując sięz zaciekawieniem wędrowcom, może sądziła, że ktośznajomy? Uśmiechnęli się do niej z daleka. Po lewej, nazboczu obok szkoły, wypiętrzyło się murowane domiszcze, 164 dokładna kopia miejskich bloków. Nauczycielskie mieszkania, pomyślałaMiłka. Z prawej, w dole, rzędem ciągnęły się obejścia. Wbujnej,przetykanej mleczem trawie popiskiwały puchate kulki, kwoka gderaładonośnie. Nikt się tutaj nie śpieszył, nie potrącał innych. Ludziom żyło sięchyba spokojnie i rozważnie. Wyszli na rozległy plac, do którego uchodziło kilka dróg z różnychstron świata, na skraju wznosiłsię spory budynek, podjazd zasłany byłsłomą. Wywieszka głosiła, że mieści się tam spółdzielnia po jednej i punktskupu po drugiej stronie. Stało kilka furmanek,konie pochrapując,zanurzały pyski w workach z obrokiem. Obok miejsca, gdzie przystanęli,tkwiła, chyba odstulecia, poczerniała ze starości chałupa z niskimiokienkami dzielonymi w osiem szybek. Przesłaniały je, niemal całkowicie,dorodne pelargonie, które kwitły wdoniczkach na parapecie. Drzwizamknięto na kłódkę, spłachetek ogrodu, strzeżonyprzez dwa krzewy bzu,dokumentnie był rozgrzebany przezkury. Poza tą starowinąświeciłorumianą cegłą kilkanowych domów z garażami, ajakże, z kolcamiantentelewizyjnych. Nie zwracało się jednak na nie uwagi, bo już po chwili,kiedy weszło się na tenplac, co innego przyciągało oczy. Teren tampodnosił się lekko tworząc niewielką wypukłość, wzgórze w kształcierogala. Na jego szczycie niski murek z polnych kamieni sklecony,wianuszek wiekowych lip i posiwiała od słot i zawieruch dzwonnicaotaczałyszary jak wróbelek, modrzewiowy kościół. Obeszli go naokoło, spojrzelizewzgórza na kwitnące poniżej łąki isączący siępośródnich strumień. Wierzyć się nie chce powiedziała Miłka że nie opodal tegozgiełku i pośpiechu, z jakiego przychodzimy, są jeszcze miejsca pełnetakiegouspokojenia. takiej łagodności. Oskar studiował wykaligrafowany natablicy opis kościółka. Zgadnij, kiedygo budowano! W latach16031608. Co tamciekawego znalazłaś? Miłka z zainteresowaniem oglądała ozdobnepomniki przypierające dościemniałych, drewnianych ścian. Jakub Błędowski, oboźnykoronny, jenerał wojsk saskich, 1756 czytali. A tutaj, popatrz, urodzony w Albanii, Antoni Crutta, były kanclerzRzeczypospolitej Weneckiej, tłumacz w kancelarii Stanisława Augusta. Gdzież goaż tutaj losy zapędziły! Rok 1812, pamiętasz? "O roku ów". Kampanianapoleońska, wojsko cieni brnące przez śniegi. Nawet i tych 165. cichych okolic nie ominęły wielkie wydarzenia, nawet i tutaj wyczuwa siępuls historii. Wolę sobie wyobrazić coś bardziejromantycznego. Powiedzmy,żepan Antoni Crutta miał córkę wielkiej urody. Pokochał ją Polak z tychstronrodem, pojął za żonę, ojca zabrali do siebie. Dożył sędziwych latpośród tutejszych ludzi itego łagodnego krajobrazu. Jeżeli to nawetnie jest prawdziwe, zostałocałkiem ładnie wymyślone. Znam to przysłowiew oryginale uśmiechnęła się Miłka. Makaroniarz! Wymyśl coś własnego! O, pani! Chylę czoła przed twoją uczonością. Zaimponowałaś mi! Nic nadzwyczajnego. Po prostu interesują mnie inne kraje, obyczaje, języki. Chciałabyś kiedyś podróżować? Kto by niechciał. Aleniewiem, czy to możliwe? Dlaczego? Teraz? Wszyscy sięwłóczą po świecie. Ale ja mam nadzwyczajne wymagania roześmiała się Milka nacały głos. I trudno mi dogodzić. Naprzykład? Nie umiałabym się cieszyć niczym wpojedynkę. Sama dla siebie. Radość jest podwójna, jeżeli ktośweźmie za rękę i powie:popatrz. Stanęli na schodach, nadkruszonych już i podniszczonych, pomiędzykamieniami puszczała się trawa. W doledroga opasywała wzgórze i znikałapośród brzeźniaków. Podświetlone słońcem,srebrzystozielone zawdzięczały tę barwę pniom jasnym i przejrzystymchmurom liści. Na rowerze" nadjeżdżał szpakowaty mężczyzna. Oskar zbiegł ku niemu,zagadnął odrogę do Tartaczku. Mężczyzna zatrzymał rower, opierając sięjedną stopą o ziemiępokazywał, wyjaśniał, skłonny nawetzawrócić z nimi,aby, broń Boże, nie pobłądzili. Zapewniali go, że dadzą sobie radę,wzruszeni tą uprzejmością. Ruszyli szparko'. Na skraju lasu Miłka raz jeszcze odwróciła głowę, abyspojrzeć na wzgórze tonące wlipach iledwie widoczny pośród nich,niepozorny, stareńki kościół pod rozpogodzonym, jasnym niebem. Człowiek ogląda się,jeżeli chciałby wrócićzażartował Oskar. Chcę powiedziała Miłka. Dobrze tu jest. Wyobrażam sobie,jak bywa jesienią. Złotawo smodro. Zamarzył mi się jeden taki listek napamiątkę zamiasttalizmanu; jeden z tych, które się teraz rozwijają nanajwyższej gałęzi. 766 Jeżeli cię to ma uszczęśliwić, gotów jestem specjalnie po toprzyjechać. Kto wie, co przynosi człowiekowi szczęście. Niekiedynawet takilistek. Będziesz go miała. Chyba że. Chybaże co? Jesienią prawdopodobnie będzieszjuż studentką całą gębą. Bardzozajętą i przejętą. Poznasz nowychludzi. Może już ci nie będzie potrzebnytenliść? Zlękła się smutku ukrytego w tych słowach, smutku, który nawet niebył wyrzutem, lecz zgodą z góry na ten stan rzeczy, pewnością, że takwłaśnie sięstanie. Gdybyto miała być prawda,gdybym się tak odmieniła. ... wolałabymoblać, nie studiować, niż być taką, jak mitozapowiadaszwykrzyknęła z gniewem. Czemu się śmiejesz? Niewierzysz mi? Wybacz, alejesteś naiwna. Jakbyś chciała Wisłę kijem zawracać. Nie ma sensu upierać się przy tym, co teraz. Toco nadejdzie, może okazaćsię jeszcze lepsze. Ale inne. To właśnie dobrze. Nie łaska ryzykować? Zamyśliła się, spochmurniała. Oskar obserwując to, zagryzł wargi iuśmiechnął się do siebie trochę gorzko. Wędrowali przez zagajniki, potem droga znów wyprowadziła ich natereny uprawne, otoczyły ją drzewaowocowe, wiśnie, śliwy, czereśnie,jabłonie. Niektórecale wkwiatach, na innych dopiero rozwijały siępąki. Brunatne i siwe gałęzie nabrzmiewały sokami, lepką wilgocią, słodyczą. Delikatne jak płatek śniegu kwiaty, o prawieprzejrzystych płatkach icienkich pręcikach,napuszonych w środku, sypały żółtym pyłkiem. Pszczoły uwijały siępomiędzy nimi, tęczowo połyskiwały ich skrzydła,rozlegało si^ brzęczenie tysięcyowadów. Na horyzoncie zamykały równinę strzelającewysoko pióropusze topól,rozległe pola mieniły się pawią zielonością i błękitem, w rowach przydrodze kwitły tysiące nie nazwanych zielsk, w trawie obok ścieżki świeciłygłówki stokrotek. Skrawek ugoru, nieliczne na nim brzozy. Dalej ciepły zapach nagrzanegosłońcem, dyszącego igliwiem i żywicą sosnowego lasu, modrzewie. Nadpobielałąod pyłudrogą zaplotły się gałęzie wiekowych kasztanów,lip iakacji. Obok, w ich cieniu, przytaiły sięobejścia. 767. To już chyba tutaj powiedział Oskar. Jesteśmy u celu. Pozostaje nam odszukać tę kobietę. Żeby tylko była w domu. Była. Pokazali ją sąsiedzi przez zmurszały parkan. A ot! Tam siedzi,pod chałupą. Niewiadomo, czy pozwolą jej zwami gadać. Oskarowi zwęziłysię oczy. To chyba tylko od niej zależy. Jatam nie wiemzamruczała sąsiadka. Nie mojasprawa. Ławkaprzypierała do ściany. Kobieta może spała, może wygrzewałasię na słońcu. Suche, kościste ręce zaplotła na podołku. Spódnicę miałafałdzistą, do kostek, niegdyś zapewne czarną, teraz tak zrudziałą, że barwytrzeba się było domyślać, nogi w rozklapanych trzewikach schowała podławę. Okrywałasię burą chustą,spod którejwyzierały rękawyzbyt wielkiejna nią, drelichowej, męskiej kurtki. Nie wiedzieli, jak rozpocząć tę rozmowę. Stali tuż przy niej, ale nawetnie podniosła głowy, nie zwróciła nanich uwagi. Wreszcie Miłkanachylającsię nad nią spytałanieśmiało: Przepraszam. Pani Marcińska, prawda? Dźwignęła się nieco, drgnęłypowieki cienkie jak skrzydło motyla,spojrzały na nich oczy prawiebiałe, bezbarwne. Skąd jesteście? Z opieki społecznej? To idźcie sobie stąd. Mnie nicnie potrzeba. głos był cichy, jednostajny. Chcielibyśmy z panią pomówić odezwał się Oskar. Wyprostowała się, przykurczonaprzedtem, jakby teraz urosła. Zacisnęła dłonie, czerwone plamy wystąpiły jej na policzkach, oczy stałysięnagle baczne, uważne. Nigdzie nie pójdępowiedziała nieoczekiwanie silnym i zdecydowanym głosem. Nie pozwolę się stąd zabrać. Mam prawo tutaj zostać. Miłkę to zmieszało i zaskoczyło. Oskar zaprzeczył spokojnie. Nie mamy nic wspólnego z opieką społeczną. Szukaliśmy pani wprywatnej sprawie, chcielibyśmy prosić o pomoc, wyjaśnienia. Do mnie? Coja komu mogę pomóc? Takistarygrzybnapięcie zjej rysów powoli znikało, zastąpiła je dawna obojętność. Oskar spojrzał błagalnie na Milkę. Zrozumiała. Przysiadła obok,położyła dłoń na splecionych rękach. Staruszka zwróciła na nią oczy. Pani w czasie okupacji mieszkaław Warszawie,prawda? Na ulicyHożej. Pod którym? 168 Pod trzydziestym szóstym. Oskar skinął głową. To się zgadzało. I całąwojnę tam pani była? Iwojnę. I powstanie. Agdzie miałam być? Potem to się odmieniło. MojegostaregoNiemcy zabili. Od tej pory to jużstale po obcychsię tułam. Bo i tutaj chociaż niby rodzina, ale gorzej niż obcy umilkła. Dobrze pani pamięta powstanie? Co niemam pamiętać. Takiego piekła to człowiek nie zapomni anina tym, ani pewnikiem na tamtym świecie. Mogłabynam pani opowiedzieć? A po co? Com wiedziała, to już profesorSzeligowski spisał. Dokumentnie. Oni w naszej kamienicy jeszcze przed wojną mieszkali. Żonęmiał dobrą kobietę, tylko chorowitą. Co tam taki ciemny człowiek jak jamoże powiedzieć. Jamam tylkodwie klasy. Nie było jak się uczyć. To i anirozeznania w tym wszystkim, ani co. Tyleże się ludzi opatrywało, nacierpienie i strach własnymi oczymapatrzyło. Każdy to samo przeżył naswójsposób. Profesora pytajcie, on wam wytłumaczy. Rozmawiałem z nim przed paroma dniami rzekł Oskar. Onwłaśnie przysłał mnie do pani. Uważa, że pani mogłaby mi pomóc. Niech pani posłucha wtrąciła się Miłka. Oskar ma nadzieję,żepani mu coś powie o jego rodzicach. Znaleziono go jako maleńkie dzieckowłaśnie naHożej. Przecież panitam na pewno znała różnych ludzi. Możepanispróbujesobie przypomnieć. To dla niego takie ważne. Japanią takbardzo i bardzo proszę! Popatrzyła na nichz uwagą. W zmęczonych, wyblakłych oczachpojawił się jakiś błysk. To kim pan jest? spytała. Moje nazwisko nic pani nie powie. Dalimi je dobrzy ludzie, którzymnie wychowali. Na imię mam Oskar. Tylko to mizostało na pamiątkę porodzicach. - Zdawała się rozumieć. I dopiero teraz pan ztym przychodzi? Szukaliśmy od początku. Wszystko na nic. Nie brakowało wtamtych czasach sierot wojennych. Sama pani wienajlepiej. Nie każdymiałszczęście odnaleźć swoich. Ileprzy tym pomyłek, ile rozczarowań. Dopiero niedawno profesorSzeligowski wskazał mi panią. Pokiwała głową. - I chciało ci się tyli świat za mną jechać. Taki stary pniakjak ja to 169. wszystkim zawadza, każdy się o niego potyka i przeklina. A ty szukałeś. mamrotała do siebie. Nieoczekiwanie zaczęła mu mówić: ty. Umilkła. Cierpliwie czekali. Brzęczały pszczoły. Od łąk niosło nagrzany, kwietny zapach. Ile miałeś lat? No,wtedy, jak cię znaleźli? Bo ja wiem. Mówili, że pewnieze dwa. Nie więcej. Nazwisko dostałeś po ludziach. A imię? Bo nie dosłyszałam? Sięgnąłdo kieszeni. Wyciągnął portfel. Z bocznejprzegródki wyjął zawipiątko. Rozwinął. Na otwartej dłoni leżał poczerniały łańcuszek i srebrna obrączka. Pochyliła się, popatrzyła z bliska. Zawiesili ci to na szyi domyśliła się. Pewnie matka. Tam cośjest napisane? Skinął głową. Wewnątrz obrączki wyryto imię Oskar i datę: tysiąc dziewięćsetczterdzieści jeden. Data ślubu. Imięojca zamruczała. Po nim je dostałeś wyglądało, jakbyusiłowała sobie coś przypomnieć. Oskar próbował dopomóc jej pamięci. Możeznała pani kogoś o tym imieniu? pytał. Może mieszkałtam, gdzie pani? Albow sąsiedztwie? Pokręciła głową. Nie. To rzadkie imię. Byłabym wiedziała. Rozczarowany zamknął powoli dłoń, na której leżała obrączka. No, trudno powiedział i uśmiechnął się do niej. No, trudno powtórzył. Dziecko z obrączką. Jej oczybyły nieobecne, zapatrzone jakbyw głąb siebie. Dziecko z obrączką. Ona już niewiele pamięta,pomyślał Oskar. Jeszcze jeden wysiłek na nic. Jeszcze jeden 'trop prowadzący w próżnię. Chyba już zaniecham. Niemożna żyć złudzeniami. Pora sobie powiedzieć, że nicnie wskóram. Widocznie tak musi być. Gdzieś w głębi domu, za ich plecami, drzwi otworzyły się z trzaskiem. Donośny głos począł pomstować, ile wlezie. Słowa wprawdzie ażtutaj niedocierały, ale starowinaposłyszawszy ten dźwiękobejrzała się trwożnie iznów skurczyła w sobie. Na ganek wpadła z impetem dorodna dziewoja, grubonoga, pyzata. Bujne włosy poskręcane w loki okalały twarzzaczerwienioną od gniewu. 770 Modna, kusakiecka i jaskrawy makijaż dopełniały obrazu. Ty starucho, bodajeś w ziemię zapadła, jak mi tu jeszczerazkogonaprowadzisz. zobaczyła obcych, to ją trochę przyhamowało. Niech się Magdzia niegniewa pośpiesznie rzekła starowina. Cipaństwo z Warszawy, oni sobie zaraz pójdą, przysiedli tylko na chwilę. Sąsiadka powiedziała. Pyrkowa zmyśla. Prędzejona kogo Magdusi naprowadzi niżja. Niech jej Magdzia nie słucha. Dziewoja nadal spozierała nieufnie. No to idźcie już, państwo, idźcie mówiła staruszka. Co tamwspominać dawne dzieje. Strasznie mi siępić zachciało wykrzyknęła Miłka poderwawszysię zławy i mrugając naOskara, żeby został. Nie w ciemiębity, posłuchałodrazu i siedział jakby nigdy nic. Poczęstuje mnie pani chyba szklankąwody zwróciła się Miłka dodziewoi. Bo nie miałabym siły iść dalej w tej spiekocie gadała jaknajęta. Chętniezapłacę. Tamta mruknęła coś niezbytprzyjaźnie, ale widocznie nie odważyła sięodmówić wprost, bo cofnęła się i wpuściła Miłkędo chałupy. Wchodząc zagościem rzuciła staruszceostrzegawcze spojrzenie. Ledwie znikły im zoczu,Oskar pochylił się do starej kobiety i powiedział najserdeczniej, jakumiał. Nie traktują tutaj pani zbytdobrze. Dokuczają? To nic, to nic odparłapośpiesznie, zbierając w rękę fałdy chustkii gotując się do odejścia. Powstrzymał ją,siedziała jednak spłoszona, nasamym brzeżku, rzucając okiem w stronę drzwi. Magdzi się zdaje powiedziała że stary człowiek za długo potym świecie chodzi i innym miejsce zabiera. Może to i racja,ale każdestworzenie do życia przywiązane. Nikomu się nie śpieszy. Młodziniecierpliwi, to i nie rozumiejątego. Ja wiem, że ona przezemnie tylkokłopot ma. Topani wnuczka? Brata. Brat dawno już pomarł. Kiedy mnietylko wypuścili zPruszkowa, jakieśchoroby się wdały, sił nie miałam i wracaćnie byłogdzie. To i bratu, wieczne jemu odpoczywanie, zwaliłam sięna kark. Zostałam jużi teraz zawadzam. Bratowanieraz mówiła. Reumatyzmyjakieś mnie pokręciły, to i wyręki zemnie nie ma. Chociaż starałamsię,naprawdę podniosła na niego wypełzłe od płaczu oczy. Ale siły już 171. nie te. I na ostatek tak mnie zmogło, myślałam, że koniec będzie. Ano widocznie Bóg niechciał jeszcze do siebie zawołać - próbowała się dźwignąć. Proszę, niechpanijeszcze chwilkę posiedzi powiedział. Miłkazaraz wróci, to sobie pójdziemy. Profesor Szeligowski coś minapomykał. Miała tu pani wizyty z opieki społecznej, tak? Dlaczego'siępani tak naswystraszyła? Siedziała sztywno, znów spoglądała nieufnie. Ludzie nagadali. Jak tozwyczajnie. Z igły widły, z buta cholewa. Całkiemniepotrzebnie. Krzywdy tu nie mam dodała odwracającwzrok. Magdusia czasem nie strzyma, trochę szturchnie. Prędka jest. Ale krzywdy nie zrobi. Todobre dziecko. Nie chciałaby pani stąd się przenieść? Do domu starców? Nie. Nigdy! powiedziała z mocą. Wolałabym pod płotem skończyć niż tak w zamknięciu. Oni mnie chcielioddać, żebym nie zawadzała. Albo żebym sobie sama stąd poszła. Bratimprzykazał,żeby mnie trzymali. Póki mogłam, to obrabiałam całągospodarka z bratem. Jak dzieci byłymałe, to wszystko zostało namojejgłowie,bo bratowahandlem się zajmowała i w domu jej nie uświadczył. Prawda, że grosz z tego odkładaligotowy idorobili się. Ale ktoś tutaj teżmusiał pilnować. Magdzie na rękach nosiłam. Piękniesięodpłaca. Wdzięczność, panie, to nie kasa. Nie odbiera się z powrotempowiedziała,patrząc muprosto w oczy. Pochylił głowę zmimowolnym szacunkiem. Ta stara, poturbowanaprzez los kobieta imponowała mu, jak nie potrafili zaimponować innianibogactwem, ani stanowiskiem, ani tytułami. Było w tym schorowanymczłowieku coś nakazującego poszanowanie. W drzwiach ganku pojawiła się Miłka z dziewoją. Dziewoja nieconaburmuszona, ale niezwykle grzeczna. Co się stało, pomyślał Oskar. Pani, była tak uprzejma, że poczęstowała mnie herbatą. Dlategotrwało to trochę dłużej. Porozmawiałyśmy sobie. Z panią się miło rozmawia Nie jest wam zimno? pochyliła się nad staruszką Magdzia. Może wam zizbykoc przynieść? Pani Marcińska zdumiona zamrugała powiekami. Wyglądało, jakby się'chciała przeżegnać. Nie, skąd. Co też Magdzia. bąkała speszona. Chodźcie do izby. Zaraz podamobiad powiedziała uroczawnusia znikając w sieni. 173. Starowina siedziała osłupiała. Miłka za to szczebiotała jak wróbel na gałęzi. Zawarłam znakomitą znajomość. Aha, proszę mi obiecać, że zgodzisię pani, żeby rzeczy przenieść do kuchni. Słyszałam, że pani chorowałaniedawno. Trzeba spać wcieple, trzeba się oszczędzać. Ja.. patrzyła jak wystraszone dziecko. Magdzia prosiła, żebym panią przekonała gadaładalej Miłka,śmiejąc się ni w pięć, ni w dziewięć. Proszęmi to obiecać. Ale ja. Dobrze? Moja zfota! uściskała staruszkę. Ja tak bardzoproszę. Oskar,nie męcz pani dzisiaj już więcej. Następnymrazemprzyjedziemy,to będzie okazja pogadać. Myśmy sobie już wszystko wyjaśnili powiedział Oskar. Tym lepiej. Bardzo proszę, zaczekaj na mnie chwileczkę, a ja paniąodprowadzę do izby,boMagdusia się zmartwi, jeśli obiad przestygnie. O,tak,proszę się na mnie oprzeć. Magdzia tam już pewnie pościel przeniosła. Ale po co? Ja niechcę! staruszka wyswobodziła się z rąk Miłki ipatrzyła na nią surowo. Miłka roześmiała się i cmoknęła jąw policzek. Proszę się na mnie nie gniewać. Zaraz wszystko sięwyjaśni. Takbędzie lepiej, naprawdę. Oskar, niedługo wracam. Oskar został sam. Schował powoli obrączkę i łańcuszek na dawnemiejsce. Splótł dłonie,ścisnął je kolanami. Dziwiło go, że Milka znówugrzęzła na dobre. Mijał kwadrans, zastanawiał się, czynie iść po nią,kiedysię pokazała na progu. Podeszła do niego. Poczuł jej rękę wewłosach. Przesunęłapieszczotliwie raz i drugi. Czemu jesteś taki przegrany? Bo miałaś rację. Intuicja cię nie zawiodła. Nic z tego nie wyszło strzepnął dłońmi. Trudno. Wracamy tąsamądrogą czy woliszmaszerować doprzystanku kolejowego? Wybieram nową trasę, tobardziej turystycznie. Więc chodźmy. Popytam tylko ludzi,jak iść, żebyśmy nie pobłądzili. Popatrz, nawet się z nią niepożegnałem. To nic. Naprawisz to kiedyindziej. Przypuszczasz, że będzie okazja? Chciałabym. Ruszyli polną drogą przecinającą tereny uprawne. Zmierzali 4Ri ścianieboru ciemniejącejna horyzoncie. 174 Ty czarownico! powiedział Oskar. Jakim cudemprzemieniłaśtęjędzę w baranka? Przyznaj się. Najzwyczajniej. Dałam dwie stówy. Zarazpodziałało. Nie miałamwięcej dodała, jakby tłumacząc się. Dałaś! Ale dlaczego? Po co? Oskar! Ty sobie nie wyobrażasz, jak tam jest! Jak oni ją traktują! Przeszłaniedawno zapalenie płuc. Chyba już po wizycie profesora. Podobno niewiele jej brakowało, ledwie sięwylizała. A oni ją, wiesz, wkomórce umieścili. Za przepierzeniem z desek. Napolepie tam leżyprzegniły, śmierdzący siennik. Jak to zobaczyłam. zacisnęła pięści. Pokazali ci? Sami? A jakże. Użaliłam się nad Magdzia, żetaki ciężar, że jak oni sobieradzą. To jej rozwiązało język. Ona jest cwana, ale niezbyt inteligentna. Jakdałamforsę, to zupełnie innymi oczyma namniespojrzała. Obiecałamdołożyć jeszcze więcej następnym razem. Przewidujesz następny raz. A ty nie? Szkoda zachodu. Ona nic nie pamięta. Milka milczała. Zmarszczył brwi. Jesteś innego zdania? Nic mido niejpowiedziała Miłka. Tobie szło o informacje. Więc już niejest ci potrzebna. A ja widziałam tylko takiego bezbronnego,starego człowieka przepychanego z kąta w kąt, aby prędzej. Zauważyłeś,jakona się wystraszyła? Że nasza obecnośćpogorszy jeszcze jej los. Terazposłali jej w kuchni. Sama tego dopilnowałam. Na łóżku,nie na podłodze. Jakczłowiekowi. Obiecałam, że przyjadę. Z lekarzem, który ją zbada. Czasjakiś będą jątrzymać w tej kuchnichoćby z obawy, żeby nie wprowadzićlekarzadokomórki. Poczekajątak tydzień, możedwa. A jeśli niktsię niezjawi, to ją znowu w kątciepną. Pożałuje wtedy naszych odwiedzin. No i czego ty ode mniechcesz? zezłościłsię. Rzeczywiściezawiadomię opiekę społeczną. Niech wyślą komisję. Należy jej się. Współpracowała przecieżz ruchem oporu, na swój sposób, jakumiała. Przechowywała ludzi, żywiła. Wiele osób to poświadczy. Nawetprofesor. Gdyby tak wystarać się o jaką rentę. Zrobię to postanowiłnagle. Nie zrobisz. Proszę! Co za ton! I niby dlaczego? Ja sięnie zgadzam. Zaśmiał się. 775. Słuchaj, Oskar, nie chcę się mieszać do twoich spraw, ale wydaje misię, że to źle ustawiasz. Ta kobieta boi się,że jąstądruszą. Woli nawetten^kurnik,czuje się tam bardziej u siebie niż w domu starców. Przesada. Będzie jej lepiej. Przynajmniej zapewnią jej suchy kąt ijedzenie. Ona nie tylko tego potrzebuje. Człowiek to nie jest takie stworzenie,któremu wystarczy kąt i żarcie. Babskie sentymenty. Nie wiedziałem, żeś taka mądrala. A ja nie wiedziałam, że z ciebie taki sobek. Rozdrażniło go to, ale rozbroiło zarazem. Więc czegoodemniechcesz? Nie wiem, Oskar. Sampomyśl. Zrobisz, jak uważasz. Ale ja tuwrócę. Czyz tobą, czy sama. Żebypłacićtej cwaniarze za utrzymanie kogoś całkiem obcego? Coza nonsens! Skądweźmiesz forsę? Gdybym miaładużo pieniędzy, to nie byłoby problemu przyznała. Obawiam się, żeapetyty Magdziprzerastająmoje możliwości. Trzeba ją trochę poskromić. Zresztą. I tak zarabiam tłumaczeniami. Wezmę parę lekcji. Ty pomożesz. Ja? Na mnie nie licz. ! Liczę,Oskar, naturalnie, że liczę. Słusznie powiedziałeś, że rentęmożna wyrobić. A ja jużdopilnuję, żeby jej tego niewydarli. Zamierzasz zająć się tym sama? Ktoś to musi zrobić. Ty umywasz ręce. Przecież nie powiedziałem jeszcze: nie. Po prostu nie widzępotrzeby. Nie wyprostujesz każdego ludzkiegolosu. Alemoże będzie odrobinę mniej smutku, mniej krzywdy, jeżeliuczynię nawet tak niewiele, na ile mnie stać. To też ma znaczenie, Takspierając się, debatując, kłócąc i znów godząc dotarli do stacjiw 'Golianach. Za pobliskim lasem już posapywał pociąg. Milka pogładziła napożegnanie młodą wisienkę rosnącą przy stacyjnymbudynku. No dobra zadecydował Oskar. Zrobię,jak zechcesz. Wystaram sięo tę rentę. To ja już resztę załatwię. Wrócimy tu za tydzień, prawda? Już chybabzy powinny kwitnąć. I może nawetkasztany. Zdaje się, Miłko powiedział Oskar że się pomyliłem. Sądziłem,że ty pozwalasz, żeby ciężycie omijało, że nie potrafisz z niego czerpać. Ateraz widzę, że ujeżdżasz je jak łysą kobyłę. I znówsię dziwię. 176 Rozdział jedenasty Miłka wybiegła na ulicę. Ponosiła ją radość. Ludzi nie poznajesz? posłyszała za sobą znajomy głos. Och, Oskar! Skądsię tutaj wziąłeś? Byliśmyprzecież umówieni naPiotrkowskiej. Jaka piękna! To dla mnie? Róża jasnokremowa, dopiero z pąka rozkwitająca. Bliżej sercakwiatulekko różowiejące płatki były jeszczestulone. Wyczekałem się za wszystkie czasy. Mów, jak ci poszło? Po oczachwidzę, że raczej nieźle. Zaraz ci wszystko opowiem, tylko muszę sięczegoś napić, bo mi wgardle zaschło z przejęcia. Zauważyłem naprzeciw kawiarnię. Chodźmy. Stawiam największelody, jakie sąna świecie. Och, Oskar! Pomyślę niedługo, że się nazywam Ohoskar, tak tozabawniewymawiasz. Nie prychaj, mniesięto nawet podoba. No więc? Duże, przeszklone okna,za którymi znajdował się park pełen nieznanych Mi}ce krzewów kwitnącychbiałoi różowo. Wyżej ciemniałasurowa zieleń kasztanów. Są todrzewa pełne powagi, pomyślała Milka,alewtej chwili,kiedy wystrzelająz nich kwiaty jak dymy kadzidlane,wyglądają dziękczynnie, pełne radości, uniesienia. O czym myślisz? przechylając sięnad stolikiem Oskar dotknął jejręki. Zapatrzyłam się. Zawsze mi się wydawało, że Łódź jestszarym,zakopconym mieściskiem i truchlałam na myśl,że tyle tu czasu mamspędzić, tymczasem terazwidzę,jak tu zielono. W każdym zakątku murówcoś się krzewi, zza każdego niemal załomu wspina się ku słońcu drzewo Toco najpiękniejsze 777. prawda, że niekiedy wątłe, anemiczne, ale jest. I ludzie tacy życzliwi. Żebyśty wiedział. Dwa lata temu, kiedy zdawałam u nas na ASP, pędzano nas zkąta w kąt. Może to zresztą mojawina, bardzo byłamwówczaszastraszona przyznała sprawiedliwie. Teraz nawet nie miałam czasu,żeby się zacząć denerwować. W punkcie konsultacyjnym trafiłam wprawdzie na przeraźliwy tłok. Już się zlękłam, że to potrwa co najmniej dowieczora i głowiłam się, w jaki sposób cię zawiadomić, kiedy mnie z tejciżby wyłusknięto, rozpylano, rozmawiano jak ze swoją. Skoro się tropnęli,żemzamiejscowa, zajął się mną specjalnie jeden z asystentów. Omówił teprace, które zgłosiłam, udzielił midalszych wskazówek, trochę przepytał. On jestdobrej myśli, wiesz? Uważa, że powinnam zdać. / Wszyscy ci to mówią. I znawcy jak ten twój profesor, i nawet tacydyletanci jak ja. Och, Oskar! wykrzyknęłaz wyrzutem. Wybuchnął śmiechem. Pohamował się jednak, widząc, jakjest zmieszana i stropiona. ' Odwaliłaśjuż wszystko? Tak, możemy wracać. Formalnościw dziekanacie załatwione. Zaparę tygodni egzamin. Aż sięboję pomyśleć. Tonie myśldoradził bezlitośnie. I zaraz pocieszył. Szybkozleci, ani się obejrzysz. Niby nie wiesz, że toegzamin konkursowy. Nie wystarczy umieć,trzeba zademonstrować możliwości twórcze, talent. A jeżeli go nie ma? Nie dojdę ztobądo ładu stracił cierpliwość. Ocenili przedchwilą prace, tak? Uznali, że są wartościowe? Więc przestańdzielić włos naczworo. Musisz opanować tremę. Kiedy mam taką głupią naturę powiedziała potulnie. Żachnął się, ale już nic nie mówił. Odnaleźli wóz naparkingu. Oskar specjalnie na tę okazję pożyczyłsamochód od kolegi. Znając już niecoMiłkę uważał,że łatwiej zniesie onawszelkie próby, jeżeli będzie wiedziała, że niepozostawiono jej samejwobcym miejscu, że ma koło siebie kogośbliskiego. Szykował się wprawdzieWojtek, aby z niąjechać, ale było mu znacznie trudniej zwolnić się z lekcji,niż Oskarowiuzyskać wolny dzień. Zresztą Wojtek nadspodziewaniezgodnie ustąpił przyjacielowi pierwszeństwa. Miłka? Nie umiałaby odpowiedzieć, czy rada jest z tej zamiany. Oczywiście, Wojtka ogromnie lubiła. Wracamy przez Tomaszów rzekł Oskar. Mam dla ciebieniespodziankę. 178 Co takiego? Wolałbym tymczasem nic nie mówić. Chciałbym, żebyś uczestniczyła w pewnej imprezie. Ja też sobie dodaję otuchy próbował żartować, aleSpostrzegła w jego twarzy jakby cień niepokoju. Tomaszów, wbrew Tuwimowi, wydał im się niezbyt liryczny. Przykurzony, zatęchły odfetoru, jaki dolatywał z jadowicie żółtych ściekówwypuszczanych przez zakładyprzemysłowe. Ścieki były niczym ropiejącarana, jak można coś takiego tolerować,myślała Miłka przytykającchusteczkę do nosa. Jak ludzie tu mogąwytrzymać, żyć z tym na co dzień? Oskar dodałgazu i minęli miasto zagłębiając się w lasy spalskie. BliżejTomaszowa zieleń wydawała się mizerna, im dalejjednak, tym piękniejszyrósł bór. Śmigłe sosny o czerwonawych, dołem brunatnych pniach. Spośróddrzew wyjrzały ceglaste, koszarowe budynki ośrodka wczasowego. Mignął kościół o szeroko rozwartych wierzejach. Wyglądał trochętak,jakby go tu przeniesiono z jasełek albo z jakiejś baśni, w której ścianystawiano zcynamonu i czekolady taki bowiem odcieńmiałotutajdrewno. Podrzuciło ich na mostku,droga pobiegła pod górę. Milka przeciągnęła się leniwie. Czuję się prawie tak,jakby to już byływakacje. Połaziłabym polesie. Oskar spojrzał na zegarek, zwolnił. Czemu nie. Mamy jeszcze trochę czasu. To ci nawet dobrze zrobi potych porannych emocjach. Zaczekaj, gdzieś tutaj powinna być droga wprawo. I te strony znasz? Czy są w Polsce jakieśokolice,których nieprzewędrowałeś? Wstyd się przyznać, ale są. Mam nadzieję, że kiedyśte zaniedbanianadrobię. Cóżto byłby ze mnie za Polak, gdybym nie miał pojęcia o swoimkraju! Dla mnie onnajciekawszy, najważniejszy. Może dlatego, że takbezpośrednio w jego życiuuczestniczę. Że własny. Skręcił w leśną, wąską drogę. Ujechawszy kilkaset metrów, zatrzymałsamochód. Dalej nie można. Stąd pójdziemy pieszo. Wyskakuj. Zamknął starannie wóz. Dzięcioł na pobliskim drzewie przerwał pracę,przekrzywił zabawnie łebek i przyglądałsię im przez chwilę. Potem znówrozległo się wytrwałe postukiwanie. Las cały aż trząsłsię od ptasiegośpiewu, od przeróżnych tiurlikańi poświstów, ćwierkania, gardłowych 179. nawoływań. Wędrowali leśną dróżką, pod stopami trzaskały szyszki,pachniało żywicą, młodymi pędami sosen. Teren się nieco wznosił,stanęli na wysokim brzegu rzeki. Znajdowałasię tutaj dosyć paskudna altana, grzybek niby; pod strzechą wkształcieogromnego parasola stały ławki. Stąd poczynała się wyrwa,rozorana,piaszczysta, którą schodziło się dosamej wody. Pilica świeciław słońcu jak bursztyn. Obydwa jej brzegi kręte w tymmiejscu porastał gęsty las. Sosny. Szeroko rozparte dęby ostożkowatychkoronach. Dołem pieniła się leśna hałastra wyrywając się ku światłusłonecznemu byle jak najwyżej, wustawicznych szelestach, w trzepocie liścimigających jak lusterka, w ptasiej krzątaninie pełnej zaaferowania, bo tojuż tu i ówdzie młode w gniazdach otwierały żółte dzioby. Brnąc po kostki w piachuzeszli nad samą wodę. Rudziały tu korzeniesosen obnażone przez wiatri rzeczne fale. Pilica wydawała się z bliskaprawienieruchoma. Nieprzejrzysta. Jej toń w cieniu przybrzeżnym przybierała barwęszkła butelkowego, bliżej głębi stawała się mętna i żółtawa. Przysiedlina owych korzeniach. Milka zrzuciła sandałki, bosymistopami rozgarniała gorący piach. Było im dobrzerazem. Nie chcielipłoszyć tej ciszy rozmową. Miłka wyciągnęła się, przymknęła oczy. Pod powiekami przepływałysmugi:złotawe, pomarańczowe, szkarłatne,fiołkowe. Posłyszała szelestpapieru. Uchyliła powiek. Naturalnie, ten pracuś wyciągnął jakieśszpargały zza pazuchy i teraz je zawzięcie wertował. Wytrzymać nie możesz bez roboty? Myślałem,że zasnęłaś. To żadna praca, po prostu przeglądampapiery paniMarcińskiej,żeby potem należycie przygotować uzasadnieniedla renty. Tonie będzie trudne. Jest tego ażnadto. Wręczyła mi onegdajwszystko, co miała, prosząc, abym sam zadecydował. Widziałeś się z nią ostatnio? Nic mi nie mówiłeś powiedziała zwyrzutem. Zaśmiałsię. Mam i ja swoje tajemnice. Myślisz,że tylko tobie wolno? Ja nie mamżadnych. Ejże. Zarumieniła się. Stropiona nieco sięgnęła po leżące obok świstki. Pomóc ci? Szybciej się z tym tfporasz. Dobra. Wyławiajwszystko, co świadczy o udzialew powstaniu. Nawet prywatne listy mogą się okazać przydatne. 180 Zagłębili się w papierach. Miłka zapomniała stopniowo owysokiej nadnimi pogodzie, oniedawnych łódzkich wzruszeniach. Pochłonęły jącałkowicie tamte, sprzed lat, sprawy. Było to przecież świadectwo bardzozwyczajnego życia, losu jakże nieokazałego, wypełnionego pracą, żeby nierzec: służbą dla innych, cudzych i swoich. Mozolnelata przedwojenne,okupacja. Listy. Tych ludzi już nie było. Na kopertach skreśloneniewprawną ręką: wywieziony doobozu, zamęczony na Szucha, rozstrzelany. zaginiony. poległ. Paczka listów pisanych do męża ze stemplempoczty powstańczej. Obwiązane wyblakłą wstążeczką,świętość największa. Na górnej kopercie notatka: oddał Maszczyk, który był przy nim dokońca. Data sierpień 44. Listówod niego samego nie znalazła. Może już nie dotarły. A tamtakobieta wiernie pisała do tego swojego nieobecnego, jakby nieustannie byłblisko, jakby dlaniej nie miałoznaczenia, że pożoga, śmierć,zagładastanęły pomiędzy nimi. Walczył na Woli, ona została na Hożej. Nosił telisty przy sobie do końca, może równie ceniąc jak chleb,którego im wtedybrakowało, może wierząc, że. Aż jepotem zwróciłtowarzysz. Powiedz mi, dlaczego tyle cierpienia, tyle męki? To nie dozniesienia! Oskar patrzył na nią przezchwilę. Zmarszczył brwi. Ona takichpytań niezadaje. Uznała, że nie mogło być inaczej. Że tak trzeba. Ale czy los niczegonie oszczędzi człowiekowi? Czycenamusibyć aż tak wielka? buntowała Się. Więc uważasz powiedział powoli że lepiej się czegoś zaprzeć,zataić, żeby tylko mniej cierpieć,żeby niebezpieczeństwo od siebieodsunąć? Żebypo prostuprzeżyć? Może itak. Ale,widzisz, wszelkie ideemają to do siebie, że trwają tylko w ludziach idopókitym ludziom na nichbezwarunkowo zależy. Inaczej to są plewy, sieczka, gadanina. Czym byłabyPolska, gdyby tamci aby ratować własną skórę spróbowali Polskę. przemilczeć? Przecież ja nie dlatego. zacięłasię. Wiem. Tylko próbuję ci to uzasadnić,żeby się nie wydawało takieirracjonalne. Niekiedy cenażycia jest jedyną możliwązapłatą. Niepotrzeba krzyczeć: ojczyzna. Ona dopóty istnieje, póki jest dla człowiekasprawą ważniejszą nad wszystkie inne. "Nasz wspólny obowiązek" , zamyśliła się. Nie inaczej. 181. Pochyliła się znów nad pożółkłymi kartkami, czytała z zajęciem. Obserwował dziewczynę i twarz mu łagodniała. To się dopiero okaże,myślał. Każdy z nas dochodzi do tego naswój własny sposób. Uczestnictwo. Obecność. Przypomniał sobie towarzyszywędrówki po lasachchojnowskich. Ciekawe, jaką teżstworzą Polskę. Czy wezmą ją jakojcowiznę z poszanowaniem, z pełną świadomością, ile mają do zaofiarowania, czy też przeszastają ją na byle co? Paweł. Staszek. Małgosia. Tarpany. Wojtek. Ona. Rumieniec wypłynął jej na policzki. Podniosła na niego oczy. Oskar! Och, Oskar! Pokiwał głowąz uśmiechem, wyciągnął rękę. No, cotam znalazłaś? Wyobraź sobie. Zaraz. O, tutaj. "Kilka dni temu przedostała siędo nas Bąkowaz Basią i małym chłopaczkiem. Ich dom zbombardowany,ledwie samiuszli z życiem. Przygarnęłam, bo jakże inaczej, chociaż u nastaka ciasnota,ludziska pokotem leżą na podłodze, ategopiszczącegodrobiazgu, tych maleństw, nie zliczę. Wczoraj budowaliśmy barykadę podostrzałemNiemców. Bąkowa wyrywała sięnaprzód, aż ją ostrzegałam, aleta kobieta po śmierci męża jakby straciła rozum. Dostała kulę w brzuch,poszarpało jej też nogi. Ledwie ją stamtąd wyciągnęliśmy. Wykrwawiła się,ale ze organizm jeszcze silny, strasznie się męczyła. Najbardziej rozpaczałanad dziećmi, co się z nimi stanie. Przysięgłamjej, że się nimi zajmę jakwłasnymi. Pochowaliśmy jąw podwórzu zinnymi. Basia nawet nie płakała,tylko ten mały chłopaczek stale jejszuka. Upilnować nie mogę, bo ciągleucieka za"mamą". A przecież nie był jejwłasnym dzieckiem, tylkoprzygarniętym, nie zdążyłam wywiedzieć się, wjakich okolicznościach. Naszyi na łańcuszku ma zawieszoną srebrną obrączkę. Obawiam się, że. "; Oskar prawie wyrwał tę kartkę z rąk Miłki. Czytał raz jeszcze,; "? zachłannie. I jeszcze raz. ; Więc jednak. Nic tu więcej nie ma? Może wpozostałychlistach? ;^Alei tam nie znaleźli już żadnej wzmianki na ten temat. Inne tragedie,^,inne wydarzenia przesłoniły sprawę owego sieroty. ^ Pokażemy jej to, na pewno sobiecoś więcej przypomni fcpocieszała go Miłka. Może córka tej kobiety, jak jej na imię? Basia. Może ona przeżyła, może coś będzie wiedziała. Oskar, proszę cię, niebierzsobie tego do serca. Kiedy mnie się to aż nieprawdopodobnewydaje. Tak, spytamy,oczywiście. Posłuchaj, dziewczyno, już ci się przyznam, jaką przygotowa182 łem niespodziankę. Zabieram panią Marcińską do siebie. Do Warszawy. Oskar! Ty? I czemuż by nie? Sam jestem jak palec, mieszkanie spore. Zresztą. Co miałem począć? Wrobiłaśmnie w tę sprawę, ugrzązłem w niej po uszy. Nasze dojeżdżanie do Tartaczku na dłuższą metęnie miałoby sensu. Ty poegzaminie zostaniesz w Łodzi, ja też nie zawsze mogę się urwaćna całydzień. Tam przy słodkiej Magdunistarowinarzeczywiście nie ma życia. Popychająją, poszturchują, wyliczają, ile ich kosztuje. Pomyślałem sobie,niechże jej przynajmniej ostatnie dni upłynąw spokoju, w jakich takichwarunkach. Nie zbiednieję, jeżeli się podzielę. Zresztą ona niebędzie namojej łasce, dostanie tę rentę, zapewni jej to własny grosz. Pal sześć, trudnomi to wykrztusić, alem się do niej przywiązał. Rozmawiałeś z nią? Zgadza się? Właśnie ostatnio. Miała pewne opory, a jakże. Ale jeżeli mi naczymś zależy, potrafię przekonać ludzi. I nie jestem chyba taki straszny? zajrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się. Jesteś skończony wisus. Nie wiem, skąd ci się to bierze. Taki nibypoważny człowiek, ale rozpuszczonym chłopaczyskiem podszyty. Ona ma o mnie lepsze wyobrażenie nadął się niby. Zaryzykuje. Właśnie dlatego jedziemy tą trasą, że chciałem tam wstąpić i jązabrać. W domu już wszystko na nią czeka. Prosiłem Miśka i Michała,żeby to zorganizowali. Ze mnie kompletna wołowina w tych sprawach. Widzę wybuchnęłaśmiechem. Ścieranie kurzu pod telewizorem stanowczo przekracza twoje możliwości. Chyba już na zawszepozostaniesz tępy w tejmaterii. Nie mam szans przyznał pokornie. Dobrze,że i telewizora nie masz parsknęła śmiechem. No tona coczekamy? poderwała się. Jedźmy jak najprędzej. Oskar, ech, Oskar. Chceszmi jeszcze nawymyślać? Nie powiem, bo itak stajesz sięzarozumiały. Niezamierzam ciędodatkowo wbijać w pychę. Ale. Och, Oskar, taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa! Coś tam jednak musiał wyczytać ważnego w jej wzroku, bo uśmiechnąłsię tryumfalnie. Kiedy wrócilido auta, pokazałklasę jakokierowca. Wypadli z lasów na szerokie nadpilickie łęgi, potem zzazakrętu wyskoczyły pasma niewysokich wzgórków porośniętych jałowcem, kędzierzawych. 183. i; Na jednym z nich sterczała szara, kamienna, krępa wieżyca; wpadli : pomiędzy opłotkii pierwszedomy Inowłodza, płoszącstadka gęsi ! :! i przecinających im drogę. Ptactwo rozbiegło sięz donośnym, pełnym;i oburzenia utyskiwaniemiposykiwaniem. Oskar wykręcił w lewo,doNowego Miasta. Trasawiodła wzdłuż Pilicy, niekiedy z wyniosłościwidzieli jej połyskliwą taflę, mijali pastwiska, łąki nadrzeczne różowiejące^ od smółek, nakrapiane płynnym złotem jaskrów. Oskar pośpieszał, ale'słońce przechyliło się dobrze pod zachód, zanim w Łęczeszycach skręcili w bocznądrogę wiodącą do Tartaczku. ?i Wzbijając tuman pyłu podjechali przed chałupę. Miłka wbiegła na ganek. W drzwiach, zasłaniając wejście własnym ciałem, stała Magdzia ijej mamusia o rozbieganych, chytreńkichoczkach. ;i^ Dzień dobry! zawołała wesoło Miłka. Przyjechaliśmy po panią '? Marcińską. Gotowa już? Spakowana? Może w czymś pomóc? Nijakiej pomocy nie potrzeba zaperzyłasię Magdusia. Babkatyle lat u nas przebyła, to i do końca się zostanie. Należy namsię zatylelat opiekinadnią poparła jąmamusia. Oskar powoli wchodził poschodkach, Miłka obróciła na niegozdumione oczy. Myślałam, że tu wszystko ustalone? Ten pan się rozporządziłbez naszej wiedzy zatrajkotałaMagdzia. Aleprzecieżpani Marcińską się zgodziła. wyjąkała Miłka. Co ona się ma zgadzać czynie zgadzać! Coona do rządzenia ma! Nieboszczyk kazał, żeby tu była, to i zostanie oświadczyła mamusia. Uprzykrzyła się wam przecież taopieka. Sami mówiliściedosąsiadów nie raz i nie dwa. Chcieliście się jej pozbyć. Magdzia zakolebała obfitymi biodrami. Te jędze, sąsiadki, obmówiły przez zazdrość. Jak się zwiedziały,żerenta będzie. Cicho! rozgniewała się mamusia. Ach, o to chodzizmarszczyłbrwi Oskar. Otóż powiadamwam, że grosza ztej renty nie zobaczycie. Już ja tego przypilnuję. Opiekowali my się, jeść dawali piskliwie zaczęła wyliczaćstara. Pies by zdechł od takiej opiekiwarknął Oskar. Jeżelisię nie podoba, proszę bardzo, sprowadzę świadków, komisję, ludzie powiedzą,jak tu było. Grzechi obraza boska potwierdziła sąsiadka, która oparta o płot184 z lubością przysłuchiwała się od niejakiego czasu tej rozmowie. My tujuż i milicję sprowadzali,bywało, i nic niepomogło. Kudły cipowyrywam Magdzia rzuciła się kuniejz pazurami. Sąsiadka zrejterowała za płot i z bezpiecznej odległości dogadywała jeszcze. Pani pozwoli Oskar ujął za łokieć mamusię. Oszołomiona tągrzecznością cofnęła się nieco,Miłka korzystając z tegowślizgnęła się do izby, a dalej przez ciasną sionkę do kuchni. W kącie na? ,ławie płakała starowina. Miłkaprzysiadła przy niej, objęłają ramieniemprzez plecy, utulała i pocieszała. Co się stało? Pani Marcińską kochana? Proszę nie płakać! Bardzoproszę! No, co się stało? Oskar tak się cieszył, że pani zamieszka z nimrazem, on nigdy matkinie miał ani kogo bliskiego. Sam mi się zwierzył, żesię do pani przywiązał. Niechce pani tam jechać? Proszę powiedzieć. Zrobimytak, jak pani sobie życzy. Tylko proszę nie płakać. Mówili staruszka ocierała łzy żepieniądze im się należą za tylelat. Że tegopana trza przepędzić, bopieniądze ich. Jabym im wszystkooddała, alekiedy nic nie mam. Terazsięzwiedzieli, że renta możebyć. Ijakaś odprawa z czasem. Magdzia chce sięmeblować, żeto, mówi, groszsię przyda. Zakrzyczały mnie, żebym powiedziała, że nigdzie nie pojadę. Aja tu już od okna do okna chodziłami wyglądałam. Żeby panu Oskarowizdrowie i wszystko najlepsze, że mnie, starą, uszanował. PaniMarcińską kochana Miłka jeszczeserdeczniejprzygarnęłastarowinę. Pojedzie pani z nami? Proszę powiedzieć. Dobrzepanibędzie, daję pani słowo. Ja wiem, ja wiem szeptała ocierając oczy końcem chustki alezakazali. Wyklinali strasznie. Mnie ich szkoda. To biedni ludzie. Oni próczpieniędzy nie widzą nic. Brat nieboszczyk inny był, ale Magdzia po matceposzła. Ot, nie umiałam ja jej tego wytłumaczyć, do czego w życiu wartoprzywiązać się. Ma własny rozum, niechże goużywa gniewnie rzuciła Miłka. Niech siępani przestanieo nią troszczyć. Dadząsobie radę. Zresztą jeżelibędzie panije chciała odwiedzać, to panią tu przywieziemy, prawda,Oskar? Oskar! Słuchamzajrzał do izby. Za nim zaraz zjawiły się obie kobiety,stara i młoda, dziwnie do siebie podobne, z rozpalonymi twarzami,gniewne, ale jużprzynajmniej zaprzestały wrzasków. Toja chyba pojadę nieśmiało powiedziała paniMarcińską. 185. Nie będę już wam zawadzała. Dziękuję wam zawszystko dobre. Zostańcie w zdrowiu. Bodajeś się pod ziemię zapadła, starucho! syknęła Magdzia. Staruszkawyprostowała się, obróciła do dziewczyny patrząc na nią z żalem, z politowaniem. Na każdego przyjdzie czas, Magdziu. Ale na mnie nikt niebędzie płakał,żadnej krzywdy za sobą nie zostawię. I opierając się na ramieniu Miłkipodreptała ku drzwiom, Oskar zebrałzawinięte w węzełek szmaty i nie żegnając się, nie mówiąc ani słowa, wyszedł za nimi. Samochód otoczyła grupka kobiet i dzieciaków, z dala spozierało kilkumężczyzn. Starowina stała się nagle ośrodkiem zainteresowania. Teraz byłoim jakby nieswojo, że tyle lat żyła obok w nędzy i poniżeniu, że niktspośródnich się o nią nie zatroszczył. Zerkali też znacząco na puste drzwidomu,bo ani Magdzia, ani mamusia niewyjrzały na ganek. Dopieroż tobaby wezmą je na języki, pomyślała mściwie Miłka. Cała wieś je teraz będzie palcami wytykać. Dobrze im tak. Przy tym Marcińska odjeżdżała nie nałaskawy chleb, niena nowekomorne. Krążyłyjuż opowieści, przesadzone nawet, owysokiej rencie, jaka się jej należała. I tyle lat siedziała cicho? dziwiły się kobiety. Już ona wiedziała, co robi, nie bójcie się. Swój rozum ma. Uzbierałosię jej pewnikiem. Może temu panu nowe mieszkanie dadzą za opiekę nad nią? Wiekować przecież nie będzie, więc się i opłaci. NiektóryAludziomto się układaszeptały z zazdrością. Stara, uboga kobieta stała się narazosobistością, z którą warto się liczyć i o jejwzględy zabiegać. Niech też pani Marcińska onas nie zapomina, napisaćproszęmizdrzyła się jednaz sąsiadek. Ja panią Marcińska odwiedzę kiedy, jak będęw Warszawie. Można? już by zapisywałyadres. Ztwarzy starowiny znikło wspomnienie niedawnej przykrości, dziękowała sąsiadom, wzruszona tyloma dowodamiludzkiej życzliwości. Podlasem jeszczeraz obejrzała się na wieś. Wśród łagodnych pólzłocących sięwpromieniach zachodzącegosłońca ciągnęły się długim pasmem domostwa skryte w kępach drzew, zatulone w sady. Dymy szły prosto ku niebuna pogodę. Miłkasiedziała z tyłu, obok staruszki. Oskar prowadziłwóz szczególnie 186 ' ostrożnie, odetchnął, kiedy się wydostali na lepszą drogę. Za plecamisłyszał przytłumionygłos Miłkigwarzącej z panią Marcińską. Zastanawiałsię, czy dziewczyna poruszy sprawę tego listu. Nie ustalili tego poprzedniomiędzy sobą. Może i nie była to pora stosowna. Dzień dzisiejszy itakobfitował dlastarowiny wmasę wzruszeń. Może lepiej odłożyć to na kiedyindziej? Zdałsię całkowicie na instynkt Miłki. Jednocześnie. rad byłbydowiedzieć się czegoświęcej. Teraz, gdy nieoczekiwanie odnalazł się zatartyślad, niecierpliwił się. Ale jak toodbierze ten sterany człowiek? Lepiej,lepiej zaczekać. Znajdzie panidawnych znajomychmówiła Miłka. A gdzie tam, moje dziecko. Już tych ludzi naświecie dawno nie ma. Przecieżnie wszyscy zginęli. Aha, nie wie pani przypadkiem,co sięstało z Basią Bąkówną? Z Basią? Aniby co sięmiałostać? Takiekochane dziecko, Bąkowaby pociechę zniej miała. Wyuczyła sięzawodu, przy aparatach radiowychpracuje. Wyszła za mąż, synai córkę urodziła. Zawszedo mnie na świętapisze. I zaproszeniena ślub dostałam. Nie pojechałam,bo tokawał drogi,gdzie tam się wlec. Aleona się nie pogniewała. I pamięta. Dobradziewucha. Adres pani ma? No właśnie. Zawiadomimy ją, na pewno przyjdziepanią odwiedzić. Wjeżdżali już naOchotę. Na placuNarutowicza Oskar skręcił wprawo. Znowu pani płacze nachyliła się Miłka. Tak nie można. To zradości, mojedziecko, z radości. Nie wiedziałam, że jeszczedoczekam. Że jeszcze zobaczęWarszawę. 187. Rozdział dwunasty Wrócił późną nocą. Spojrzał w okienko na piętrze. Świeciłosię. Znak,że Staszek czeka. Ale trzeba byłonadal prowadzić tę grę. Skoro już zaczął. Zastukał do drzwi Janusza. Widocznieusłyszał go wcześniej,bo natychmiast otworzył. Wpuścił Pawła, przekręciłklucz w zamku. Wyczekująco patrzył na chłopaka. Zrobione powiedział Paweł. Mucha dał to podałmu zapalniczkęz Myszką Miki. Janusz był rad. Raczył tonawet okazać. Jak tak dalej pójdzie klepnął go po ramieniu uznamy cię za swego. Tylko musisz się rozstać z tymtwoim kumplem, bo nam nie odpowiada. Ale mnie odpowiada, pomyślał Paweł. I nie ty mi będziesz dyktował, z kim się mam przyjaźnić. Pierwszy to raz myślał o Staszku w tychkategoriach. Przyjaciel. Ale głośno powiedział: Może być. Twoja dolaJanusz odliczył kilka banknotów. Fruwaj teraz do siebie ibuzia na kłódkę. Pamiętaj. Paweł niedbale wsunął forsę do kieszeni. Nawet nie sprawdzał. Czuł,że wdepnął. Jak się ztego wydostać? Bagatela. Aha, przy okazji mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Pfeine ekstra zaznaczył Janusz. Ten kundel żre, co mu dajesz? /' Nie pojmował. Rabuś? Oczywiście. Janusz sięgnął dokieszeni, wyjął fiolkę, w której było trochę jakiegoś proszku. Podał Pawłowi. Posypmu kiedy żarcie. Dla kawału, rozumiesz? ^ ^ Chłopak się cofnął. Chceszgo struć? Janusz skrzywił się. Nie bądź głupi. Nicmu się nie stanie. Pośpisobie i może trochęzłagodnieje. Zanadto cięty jakna mój gust. Nie chcesz, to nie udałobojętność. Paweł ociągającsię wziął fiolkę. Jesteś coraz mądrzejszypochwalił go Janusz. To misiępodoba. Kamera już jakby twoja. W przyszłym tygodniu pomożesz miwjednej robocie i. Wjakiej? Nie bądź zbyt ciekawy. Dowiesz się wodpowiednim czasie. Muszęsię jeszcze z kimś naradzić. No, a teraz spływaj, bom bardzo śpiący ziewnął demonstracyjnie. Na pięterku Rabuś rozpoczął zaraz taniec wokół Pawiowych kolan zocieraniem się, skomleniem przymilnym, wpychaniem nosa w zanadrze,podawaniem łapy, zaglądaniem w oczy. Paweł wyklepał psisko, aż Rabuśsyt pieszczot ułożył sięna powrót i oparłszy łeb na wyciągniętych łapachwpatrywałsię wchłopców płonącymi jakżużle oczyma. Pawełrozbierałsięw milczeniu. Z sąsiedniego łóżka obserwował go uważnie Staszek. Niewytrzymał. Wylazł z pościeli irozziewany przycupnął obok Pawła. Coś tytaki tajemniczy? Gadasz czynie? O czym? No jak ci poszło w Rembertowie? Nie mao czym mówić. Oddałemwalizę i tyle. Ciężka jak licho, ręcemi się urywały. A co tam było? Akurat, oni tylkoczekali, żebym tam zaglądał. Zamknięta na trzyspusty. Tuman. Nie umiałeś się dobrać dośrodka? Próbowałem,ale to ekstra zamki. Bez odpowiednich narzędzi nieotworzy. Niewygłupiaj się. Tamten facetdokładnie sobie wszystkopooglądał. Miałbym się z pyszna,gdyby zauważył, że zamki choć trochę napoczęte. Może i racja. Na następny raz trzeba siępostarać ojakiś wytrych. Może co skombinuję. No,a co było dalej? Nic. Wróciłem. Janusz odpalił forsę. Dużo? 189. A przelicz sobie. Jest w kieszeni. Staszekzagwizdał. Nieźle. Widocznie mu się opłaci. Uch, miałbymochotę go zagiąć. Dał mi uboczne zajęcie. Widzisz pokazał fiolkę. Co to? Nie domyślasz się? Żart. Dla Rabusia, żeby przestał drażnić jaśnie pana. Staszek zgrzytnął zębami i wyrwawszy Pawłowi fiolkę rzucił się ku drzwiom. Paweł chwycił goza ramiona. Co tywyprawiasz? Psa mi chciał otruć. Skuję mordę! Jak żyć pragnę, skuję mor- ^de powtarzał przez zaciśnięte zęby. ^ Uspokójsię. Jak go teraz zlejesz,wyda się,że jesteśmyw zmowie. I całynasz planna nic. A niechsię wyda. Co nam zrobi? Ale już niczego się nie dowiesz. Zresztąmoże być, żeto tylkoproszek nasenny. Tak mi wmawiał. Jutro wypróbujemy. W każdym raziedobrze,że nauczyłeś Rabusia, żeby od obcych nic nie brał. '" Staszek usiadł na łóżku,głowę ująłw dłonie. Co za bydlę! I ty się zgodziłeś? Ciekaw byłem, jak daleko sięposunie. Do czego jestzdolny. Onniechce otwarcie zadzierać, a ma z tobą na pieńku. Próbuje się odegrać. Tchórz śmierdzący. Złudzenia co do środka nasennegoprysły, kiedykura, potraktowananimnazajutrz, rozstała się z tym światem. Od tej chwili StaszekstrzegłRabusia jak oka w głowie. Pies cieszył się jak głupi, że stale jest zpanem. Staszek spozierałna Janusza spode łbai zaciskał pięści. Postanowili jednak^jeszczepoczekać. Przypuszczali, że Janusz ostatecznie wciągnie Pawła doroboty i dopiero wtedy wszystko się wyjaśni. Potem jak na dłoni wyłożymy sprawę panu Słomczyńskiemu i obiecywał sobie Staszek. Myślisz,że ci uwierzy? Skoro przyjdęz dowodami w ręku? To i co z tego. Przyglądam się mu i pojęcia nie mam, skąd się w jczłowieku bierze takie zaślepienie. Przecież skądinądtozupełniedorzecznychłop. Januszekgo tak omotał, tak mu w głowie zawrócił. Janusz począł teraz znikać z domu na długie godziny. Słomczyńskitłumaczył to sobie gwałtownym zapałem do nauki,i 190 \ Chłopiec się opamiętał,psie figle mu z głowy wywietrzały. Tozawsząbyłotakie dobre dziecko, aż dziw brał. Może za bardzo mupobłażałem, alem żałował, bo to takie wątłe, takie delikatne. I dotegowybitnie zdolny opowiadał z dumą chłopcom. Wiedziałem, że go nawiele stać. Może kierunku zpoczątku nie miał dobrego,bo cóż ja. Tylecoupracuję. Prosiłem szwagra (mówiło tacie Małgosi), żeby się nim zajął, aleszwagier zawsze z góry nachłopca, aż się dziecko do niego zraziło i do tejpory unika. Nie powiem, szwagier dobry człowiek, aleciasny. Do chłopcatrzeba mieć odpowiednie podejście. Ontaki wrażliwy. Wrażliwy chłopiec któregoś dnia zaczepił znów Pawła. Co z tym kundlem? A coma być? z głupia frant zdziwił się Paweł. Dałeś? - Tak jak mówiłeś. Sam byłem ciekaw, jak to naniego podziała. Ale on tylko powąchał i nawetdo pyskanie brał. Może musię zapach nie podobał? Na ładnej twarzy Janusza . pojawił się wyraz zniecierpliwienia. Ciemne oczy, ocienione długimi jak u dziewczyny rzęsami, pozezowaly na Pawła z,niedowierzaniem. Ale chłopak minę miał tak niewinną. Spróbuj jeszcze raz. Pewnie ci zostało trochę proszku? Gdzie tam. Wysypałem wszystko. To duży pies. A nużbynie poskutkowało? Idiota! Czego się mnie czepiasz? rozzłościł się w końcu Paweł. Chcesz się bawić w takie szczeniackie wygłupy, to baw się sam. Coinnegomiwgłowie. i odwrócił się, jak gdyby zamierzał odejść. Och, jak już miałdosyć tego udawania. Najchętniej sprałby faceta i posłał, gdzie raki zimują. Aż go ręce świerzbiły, kiedy patrzył na tę bezczelną, zapasioną, tłustą gębę. Ale rozsądek nakazywałprzeczekać. Nigdy dotądnic wspólnego z rozsądkiem nie miał. No, widocznieczas przyszedł. OczyJanusza zwęziły się niebezpiecznie,zamigotały w nich stalowebłyski. Ten gnojekośmieliłmu się sprzeciwić? Alechyba czuł niejakirespekt przed Pawłem, któregobary wskazywały dobitnie, że ten gdybyprzylał, to niewąsko. Może sięzresztą zaniepokoił,że jakakolwiekscysjaodstrychnie Pawłaod niego, a tak gładko poczęła sięmiędzy nimi układaćowocna współpraca. Czort go tam w końcu wie, co sobie kombinował, w każdymrazie pojednawczo wyciągnął rękę. Nie ciskajsię. Przecież nic takiego nie powiedziałem. Lubię sobie 797. pożartować, ciekaw byłem, jaką minę zrobi ten żtób, ten owies niemłócony. Nie udało się, nie szkodzi. Przyjdzieczas. Zresztą może i racja, że toszczeniackie. Zapomnij. Niedługo będziemy mieli ciekawsze sprawy. Jesteśtaki sprytny, doskonale sięnadasz. Na swoje wyjdziesz,nie bój się. Paweł przełknął pochlebstwana temat swojej osoby, ani nawefS^ciemnie mrugnął. Nie wykazywał jednakże nadmiernegoentuzjazmu, żebyimprezy nie zapeszyć. Niech sobie nie myślą,że tak na to leci. Udałznudzenie. Znowu mam coś wozić? A ty nie możesz? Twójstary orze we mniejak w łysegokonia, kości nie czuję zełgał. Powiem ojcu, żebycię na parę dni zwolniłod roboty. Niech tamtengamoń tyra. Głupijak osioł, do niczego innego się nie nadaje rzuciłzpogardą. W Pawle aż zakipiało. I kto to mówi? Ten niedojda, nierób, którychyba jeszcze w życiuna kawałek chleba uczciwie nie zarobił. Pomiata Staszkiem? Ejże, a jego. Pawła, za kogo ma? Za durnia? Oszukuje teraz,zwodzi, bo mu Paweł potrzebny, bo im Tasiemka skrewił, bo się murzyndo noszenia klarnetów nadał. Przyjdzie pora, to siępoliczymy, pomyślał. Niech będzie powiedział. Wolne się przyda, pewnie. Aleniechżesię wreszcie dowiem, do jakiej imprezymnie zaprzęgasz? Jeszcze za wcześnie. Nie wolno zapeszyć zaśmiał się. Niepożałujesz, zobaczysz. Chyba nie narzekasz na mnie, co? Gdziebyś tylezarobił? Forsa leci. Trzeba, żebyś mi zaufał. Kto tu mówi o zaufaniu? Własnego ojca oszukuje, a chce, żeby jemuczłowiek ufał? Płaci? To co z tego? Uważa, że każdego kupi zaodpowiedniącenę. Na ilemnie wycenił, ile dla niego jestem wart, myślałPaweł. Tysiąc, dwa? Człowiek za parę tysięcy. Nieźle. Na głupiegotrafił? Paweł poczynał powoli miarkować, oco chodzi. Przydały się,a jakże,nawet i tamte nocki przewałęsane po Lublinie, przydało się doświadczeniewówczas zdobyte. I ja mogłem się upodobnić dotego typka. Tylkoprzypadek zrządził, że stało się inaczej. Ciarki przeszły mu po krzyżu. Kiedy to będzie? chciał nareszcie wiedzieć coś pewnego. Sam jeszcze nie wiem. Jakstary wyjedzie. Postaramsię go wyprawićna parędni. To jak, zapijemy zgodę? Jest niezła knajpa w Konstancinie,możemy się tam wybrać. Poznasz moich kumpli. Ja stawiam. Klawo powiedział Paweł. Ale pójdę się najpierw umyć, bo popracywszystkosię na mnie lepi. 792 Tylko żebyś się nie guzdrał. Dobrajest. Na górze, chlapiąc się w miednicy. Paweł pośpieszniestreścił tęrozmowę Staszkowi. Chłopak się zaniepokoił. Cuchniemi to na kilometr. Może w jaką kabałę leziemy? Ty sięnawabia wystawiasz, ale to jeszcze gorzej. Słuchaj, Paweł, dajmy temu spokój. Zlejemy Januszkana pożegnanie i zmyjemy się stąd zostawiającgo tymzakichanyminteresom. Niechże pije piwo, kto je warzył. Paweł jednak już się zdecydował. Zadawnione urazy? Może. Ciekawość? Też trochę. Żyłka hazardzisty? W "Świerkowej" rzeczywiście było wesoło. Znalazły się jakieś dziewczyny,znajome Janusza. Jedna trochępodobnado Beaty. Zebrało mu się nawspominki, jakby to się zdarzyło wczoraj. A przecieżcałemiesiąceupłynęły odtamtej chwili. Wziął się w garść. Udając rozbawienie, plotąctrzypo trzy bacznie obserwował otoczenie, chwytał strzępki rozmów,nadsłuchiwał. W pewnej chwili przysiadł się do nich nowy facet. Janusz podchmielonyi wywrzaskujący jakieśkiepskie dowcipy jakby spokorniał,przycichł. Paweł się zdziwił. Wyglądało na to, że nowy wziął Janusza za pysk. Zasunęli się w kąt, naszeptującmiędzy sobą. Paweł ułowił spojrzenieobcego, taksujące, chłodne. Mówili chybao nim. Poczułsię jakrzecz, jakprzedmiot handlu. Kto to mógł być? W wieku Janusza, może trochę starszy, podwudziestce. Barczysty, silnie zbudowany. Twarz nijaka, rysy jakbyrozmyte. Tylkoręce zwracałyuwagę. Krótkie, grube dłonie. Paznokcieniemal kwadratowe. Rękawy koszuli miał podwinięte, widaćbyło ciemne,gęste włosy niczym sierść pokrywające skórę. Kosmaty, jak gow myślach nazwał Paweł, niezabawił zresztą długo. Zmył siępo kwadransie. Na odchodnym jeszcze raz przyjrzał się baczniePawłowi, po czym skinął głową. Kurza jego twarz, pomyślał Paweł,wygląda, jakby mnie angażowałdo pracy. Januszek przed nim kuca, musibyć lepszy gość. Staszek powitałgo zagadkowym spojrzeniem. Wsadź łeb pod kran poradził. Wyglądasz, jakby cię ktowypluł. Mam wszystkiego dość. Paweł zarył się w poduszki. Staszek bezlitościściągnął z niego kołdrę. Ani sięważ wylegiwać. Wstawaj, łachmyto. Szlajaszsię z tym To co najpiękniejsze 193. Januszkiem, już się nawet do niego robisz ciut podobny przekrzywiłgłowę, przyglądając się mu drwiąco. Idź, bo jak cię zamaluję. To ci oddam, możesz być pewien. Długów nie zaciągam. Ale niedzisiaj, braciszku. Dzisiaj jesteśmy zaproszeni wyskandowałto prawie ' iżebyś mi za pięć minut był gotów. Zaproszeni? Dokąd? sieknął Paweł ulegając despotyzmowikolegi. Już po chwili prychał wodą jak hipopotam. Do Oskara. Zlituj się. Po co? Nie pytałem. Wojtek przygnał tutajw chwilę po twoim wyjściu. Chciał cię szukać w Konstancinie,ale muto wyperswadowałem, przewidując, że nie będziesz zachwycony, kiedy cię tam spotka z twoim nowymprzyjacielem. Paweł zarzucił munałeb mokry ręcznik. Staszek z flegmą ściągnął go izakomunikował: Małgorzata zaprowadziła go do wujka, ale zdaje się, że już idą. To i Małgosia jest? Paweł speszony skrył się za firankąipośpiesznie naciągał strój galowy. Ha, zjawiłeś się nareszcie Wojtek wywlókł go stamtąd beznamysłu. Zbieraj się, szybko! Szybko! Pali się? Co to za święto? Miłkazdała egzamin. Jeszcze nie wiemy, czy ją przyjmą,ale zdałanapewno. Oskar jeździł po nią do Łodzi. Postanowili, że oblewanieodbędzie sięu niego. Więcej miejsca i w ogóle. Oszalał! On ma pojęcie,jak się wyprawia takie uroczystości? Tenchodzący kodeks prawny? Tam u niegojest teraz babcia. Wszystkim rządzi, wszystkichpogania. Nawet na Oskara trochę krzyczy, chociaż się nad nim rozczula. Jaka babcia? Skądją wytrzasnął? Mówiliście, że nikogo bliskiegonaświecie nie ma, żesam jak palec. A ot, bracie, odmieniło się. Gotówjesteś, to pędzimy. Akurattrafimy. Zaraz będzie autobus. W domuOskara rzeczywiście pełno było ludzi. Paweł stanął z bokuniecoonieśmielony, za to Staszek czuł się w swoim żywiole. Miłka,promienna,' z błyszczącymi oczyma,Oskar rozbrykanyjak sztubak. Rodzice Wojtka, rodzice Małgosi, tarpany bez ustanku wpadające komuśpod nogi i buszujące w Oskarowej bibliotece. Staruszeczka otwarzy 194 pomarszczonejjak pieczone jabłko, o spłowiałych, siwych oczach,doglądająca, żeby goście mieli co jeść, żeby im smakowało, żeby się czulijak najlepiej. Dzwonek do drzwi. Poderwał się Oskar, podniosła sięMiłka. Ja otworzę,ja zakrzyczał piskliwie Maciek. Może tokominiarz? Nie żaden kominiarz zameldowała pochwili Agata, niecorozczarowana tylko jednagruba pani i pyta o panią Marcińską. Do mnie? zdziwiłasię Staruszeczka. Kto to może być? Do pokoju weszła, a raczej wtoczyła się okrąglutka jak piłeczka młodakobieta. Pani Marcińską kochana! ' Basia! Skąd się tutajwzięłaś? Basieńka! zaczęły się ściskać icałować. 'Mamo? bardzo głośnym szeptem zapytała Agata. Maciek robiw kuchni doświadczenie fizyczne na cześć Miłki. Jak cisię zdaje, czy mu tonaprawdę wybuchnie? Poderwali się wszyscy. Pierwszadopadła kuchni Małgosia. Był czas'najwyższy. Maciek właśnie próbował podłączyć metalową tutkę doprądu. Coś mu nie pasowało, usilnie i pośpiesznie dłubałprzeto przy kontakcie. Od pana Słomczyńskiego wycyganił albo'po prostu podwędził parę naboi iteraz całą tę zbrojownię umieścił na stole kuchennym. Jeden z naboi byłrozpruty, wysypało sięzeń trochę śrutu. Na widokMałgosi wrzasnął i schował ręce za siebie. Pokaż, co tam masz? Nie pokażę. Tego jest za mało wykrzyknęła Agata. Mówiłam ci,żeby byłporządny wybuch, potrzeba. Ja cię zamordujęryknął Maciek i runął za nią w pogoń. Karząceramię sprawiedliwości,czyli w tymwypadku starszej siostry, dosięgłogojednaki powstrzymało w'tych zapędach. Oddaj to powiedziała groźnie Małgosia. Zacząłsięznią szarpać. Mama tarpanów stała pobladła i niezdolnawyrzec słowa. Ojciec odpinał pasek. Maciekna ten widok rozpłakałsięserdecznie. , , Niczego nie wolno dotknąć beczał. Na nicnie pozwalają. Zawsze się przecież strzelana wiwat, uuu. 795. ( Dajcie chłopakowi spokój przybliżył się Oskar. Ujął Maćka zaramię, potrząsnął. Nierycz! Co z ciebie za mężczyzna? Maciek, posmarkując, wycierał twarz kułakiem. No, widzisz powiedział Oskar. Zrobiłbyś kapitalne głupstwo,bo wten sposób tylko fuszer próbuje strzelić na wiwat. To strasznieniefachowo. Prawdziwy mężczyzna powinien znać sięna środkachwybuchowych, żebysię nie wygłupić, wiesz? Przy okazji wytłumaczę cizasadę ich działania. I spowodujemy wybuch? już całkiem poweselał. Do tego muszą zaistnieć odpowiedniewarunki z powagą odparłOskar. Ale jeżeli okażesz siępojętny, zabiorę ciękiedyś nastrzel- 1Bnicę. :,; . I mnie też? pisnęła Agata wysuwając się zza Małgosi. Ty pleciugo, ple-ple skoczył kuniej Maciek i złapał za kusy . warkoczyk. Nie pozostała dłużna. Poczęli się tarmosić, i Oskar zgarnął Maćkowe zapasy do szuflady. Zamknął ją na klucz. Zebrani odetchnęli z ulgą. Milka wdała się wakcję mediacyjną, namawiającwalczące strony, aby zaniechawszy sporu zajęły się raczej lodami, któreakurat rozdzielano. Propozycja byłakusząca, toteż chwilowo zapanowałspokój. Powrócili do dużego pokoju, gdzie pani Marcińska i Basia, niezważając na Maćkowe awantury, opowiadały sobie nawzajem wydarzeniaubiegłych lat. Pani Marcińska rozrzewniona gładziła Basie po rękach,ciągle jakby nie mogła uwierzyć, że oto widzi ją przed sobą. Oskarpociągnął Miłkę za różowe ucho. Czarownico! Dlaczego nic mi niepowiedziałaś? Całkiem zgłupiałem. Chciałam wam z panią Marcińska zrobić niespodziankę skromnie odparłaMilka. Nie jesteś zadowolony? Całkiem mnie zbiłaś z tropu. Nie wiem teraz sam jak. Inaczej tosobie wyobrażałem. Miałem do niej pójść i. Co za różnica? Tyle tu ludzi. Przez gardło mi nie przejdzie. Sami przyjaciele. Zresztą, jeżeli chcesz, możemy to odłożyć. Sam nie wiem. PaniMarcińska znowu otarła oczy. Tyle to już lat, amnie się zdaje,flasieńko, jakby tobyło wczoraj,kiedyście się dowlokły do nas i zaraz na drugi dzień twoja mama. Pamiętasz, jak ten chłopaczek jej szukał? Co też się z nim stało? Pewnie 196 gdzie zginął z głodu, zabłąkał się wśród ruin. Dziecka to zawsze najbardziejszkoda. O jakimdziecku pani mówi? zagadnęła Miłka. Tylko ktoś, ktoznałją bardzo dobrze, mógłby zauważyć drżenie w jej głosie. Wojtekspojrzał uważnie. Bąkowa przyszła do nas z Basią i małego chłopczyka miała narękach. Pewniekogoś z rodziny? spytał Oskar. Teraz już i rodzice Wojtka zaczęli się przysłuchiwać w skupieniu. Gdzie tam powiedziała Basia. To było dziecko z paszczyśmierciwyrwane. Może dlatego moja mama więcej jeszcze starała się jeochronić niż mnie. Co ty pleciesz obruszyła siępani Marcińska. Iza tobą by nakraj świata poszła. Wiemprzecież, wiem. Ale jednak ten chłopiec był u niej w sercupierwszy. Chciała muzastąpić i ojca imatkę. Nie dziwota zresztą. No ale w końcu czyj on był? Żebym toja wiedziała. Było to w Trzech Króli, pamiętamdokładnie. Czterdziesty trzeci rok, zadymka na dworze, psa by nie wygonił. A tatuś miał akurat dyżurna kolei. Mama się zawsze tak o niego bała,kiedy tam szedł. I tego wieczoramiejsca sobie znaleźć nie mogła, chodziłaod okna do okna, czekała. Ja tammała byłam, wiele nie rozumiałam. Zapaliłam świeczkina choince, tę choinkę też tatuś przyniósł, i czekałyśmyobie. Aż tu tatuś wpada, chwyta mamusię za obie ręce, otak, i mówi: "Zosiu, bo mojej mamie Zofia było,Zosiu, na Wschodni przywieźlitransport dzieci z Zamojszczyzny. Może się uda tekruszyny ocalić,zawiadomsąsiadki". Zakręciłsię i już go nie było. Moja mama łapzachustę, atwarz miała białą jak papier, ręce jej się trzęsły. "Słyszałaś? mówi. Pójdziesz po sąsiadkach i powtórzysz. Szybko, Basiu, ubierajsię". "Ale coto znaczy, mamusiu? Ja nie rozumiem". "Nie pytaj teraz onic, pośpiesz się". "A mamusiadokąd idzie? " "Na Wschodni" i pobiegłaza tatą. Wpokoju była cisza. Nawet tarpany zamilkły i wlepiły okrągłe oczywmówiącą. Pani Basia odetchnęła głęboko i ciągnęłaopowieść: Zawiadomiłam sąsiadki, jak mamusia kazała. Nie pytały onic. więcej. Każda ubierała się czym prędzej i leciała, jakby jej życieod tego 14 Toco najpiękniejsze 797. zależało. Nawet stara pani Terlakowska, która mieszkała na parterze,niedowidziała trochę i ledwie chodziła, tak ją pokręcił reumatyzm, jak tousłyszała, aż się zatrzęsła. "Słuchaj, moje dziecko powiada sama radyniedam, trzeba, żebyś mi pomogła". "Co mam robić? " pytam"Zaprowadzisz mnie na Wschodni, może się ija zdam na co. "mówi iodziewa się, imnie drugą chustę rzuca. Poszłyśmy. Mamusia wprawdzie nie mówiła, że mogęiść, ale iniezabroniła, pewnie jej to niewpadło dogłowy. A ja ciekawa byłam, co towszystko znaczy. Wicher dął, jakby diabli w piecu palili. Śnieg zacinał wtwarz. Trudno się było utrzymaćnanogach. Przeszłyśmy przez most,potem dalej na Pragę. Ze wszystkich stron, z całejWarszawy,szły kobiety,nawet nie pytałyśmy dokąd, przyłączyłyśmy się do nich. Dotarłyśmy dowysokiegoparkanu, może mi się tylko wydawało, że tak strasznie wysoki,bo sama byłam mała. Za parkanem na bocznym torze stały wagony. Przynich znajdowali się nasikolejarze. To były bydlęce wagony,z wąskimiwywietrznikami ugóry, dorosłysię tamtędy nie przeciśnie, zresztątamchyba wstawiono kratę. Oni ją odgięli czy złamali i przez ten otwórprzeciągali dzieci, które imz wnętrza wagonupodawano. Te najmniejsze,może rok, dwaliczące. W parkanie była wyrwa. Tamtędy kobiety przechodziły na drugąstronę, ustawione w kolejce, tensznur ciągnął się bez końca. Jedna zadrugą, jedna za drugą. Odbierały dziecko odkolejarzy, podawały z rąk dorąk, za parkan dopierwszejz szeregu. Owijała siebie i dziecko chustą iodchodziła. Jedna za drugą, jedna zadrugą. Tamte starsze dzieci wwagonach płakały. Prosiły, żeby je zabrać. Zrozumiałam wtedy, że wiozą je, żeby pozabijać, i taksięwystraszyłam, żetrzęsłam się cała, ale przecież nie mogłam uciekać, musiałam zostać z paniąTerlakowska, bo jakby wróciła do domu? Jej, biednej, nawet stać byłotrudno, opierała się na mnie ciężko, dyszała. Każda z kobiet mogła zabraćtylko jedno dziecko. Ona otym wiedziała, może chciałaocalićjednożycie więcej. Musiałamz nią zostać. Wtedy zobaczyłam mamę. Odbierała dziecko od kolejarzy. Chciałamdo niej podbiec, powiedzieć, że tu jestem, ale. nagle zaszeptano: Idą! Idą! Wszyscy się rozpierzchli w popłochu. Niemcyby się nie cackali. Za cośtakiego jak ratowanie tych dziecigroziło rozstrzelanie na miejscu. Przerażona ciągnęłam panią Terlakowska, która ledwie szła. Coś się jej wnogi zrobiło, nie wiem. Bałam się. Na Brzeskiej weszłyśmy w jakieśpodwórko, żeby trochę odpocząć. Wtedy zobaczyłam, że onapłacze. 198 Myślałam, że to zezmęczenia albo że ją tak nogi bolą. Starałamsięjąpocieszyć. Ale ona płakała dlatego, że niezdążyła już zabrać stamtąddziecka. A co ona by z tego miała? zainteresował sięMaciek. Czemuchciała zabrać cudze dziecko? Ludzie w tamtych czasach,synku, uznawali każde dziecko za swoje. Ratowano je nawetkosztem własnego życia. A skąd onesię wzięły w tych wagonach, mamusiu? dopytywał sięnadal. Wiedza to była nie na miarę takiego łebka. Nie umiała mutegowyjaśnić. Spojrzała błagalnie na męża. Wojna, synu. Nie tylko żołnierzewalczą i giną. Cały naród broniłswoich praw. Okupant, chcąc nas zniszczyć, skazał na zagładę nawetdzieci. Na Zamojszczyżnie wielu było kolonistówniemieckich, ludnośćpolską próbowano do szczętu wytępić. W zamojskiej Rotundzie tysiącezginęły, popiołami z krematorium rzekę zasypano. Najmłodsze dzieciodłączano od matek, wywożono w głąb Rzeszy. Wiele zamarzło na kość, zgłodu pomarło, z wycieńczenia, z choroby. Ludziska nie przyglądali siętemu biernie. Czyhali na te transporty. Kolejarze kierowali je na bocznice,chyłkiem odczepiali odskładu. Zanim sięNiemcy tropnęli,dzieciaki podrodzeporozchwytywano, a potem szukaj wiatru w polu. Takżematki,idące do obozu, zostawiały swoje maleństwa gdziekolwiek na uboczu, wnadziei, że obcy ludziezaopiekują się i zginąć im nie pozwolą. I chyba niebyło wypadku, żeby ktoś nie zabrał. Paweł nasępiony,ponury siedział w kąciepokoju. To co tu przedchwilą posłyszał, stanowiło dla niego ciężar nie do udźwignięcia. I takrzywda, i to nieszczęście,ale więcejjeszcze zadziwienie. Więc były czasy,kiedy ludzie stanowili jedno. Jak to możliwe? Co ichłączyło, że narażaliżycie dla cudzego bachora? I uważali, że inaczej nie można? Co ich łączyło? Polska? Co to znaczy: Polska? Nazwageograficzna? Legenda? Więcej? Inaczej? Ale co? Zakłuło go pod sercem dotkliwie, boleśnie. Tyle lat przeżyłjako. No jasne, że jako Polak. Ale jakieto miałodla niego znaczenie? Niezastanawiał się dotychczas nad tym. To było takie naturalne: miejsce naziemi, mowa, lekcje historii wszkole. Spływało jak woda po gęsi. Bardziejliczyły się łachy: w co się ubrać, towarzystwo: jak sięzabawić, wreszcie Aulentycaic. Z relacji M. Piskorakiej, A Marcińskiej, K. SzymafMkiej,Z. Grabowskiej. Czytelnik zainteresowany taproblmMtyką znajdzie infomitcje w pracach J. Wnuka om w książce pod red, S. Tazbira "Wobronie dzieci i młodzieży w)Vrszawie19344". W-wa 1975. 799. osobiste kłopoty i niepowodzenia. Tyle wiesz, co zjesz. Czymże różnił sięod bydlęcia zajętego tylko pastwiskiem, przeżuwaniem, jak kiedyśdokuczał Staszkowi? A przecież miał sięza inteligentnego,bystrego, naweti o tej wojnie czytał jak o wielkiej przygodzie, trochę z westernu, trochę zkryminału. Ajednak tonie oprzygodę chodziło. Losy okazywały sięzwyczajne, zgrzebne, taka zwykła Sobie kobieta brała dziecko,bo polskie,inna płakała, że nie zdążyła nikogo uratować. Musiały się potem dzielićłyżką strawy,której było skąpo,drżeć o te cudze bardziejniż o własne,ochraniać. Nie umiał tego pojąć. I on miałmatkę. Ojca. Ojciec w czasiewojny handlował. Majątek z tego urósł, ileż to razy się tym chwalił. Myślałtylko o sobie, o własnej skórze i własnym zysku. Co zyskał? I czy dla niego^ )lskaoznaczała tylkonazwę, czygo kiedykolwiek to,że byłPolakiem, doczegoś zobowiązywało? Aja? Czy dla mnie jużnie za późno? Czyznajdęswoje miejscew tym wszystkim, miejsce pośród ludzi stanowiących jedno? W jaki sposób? Więc mama paniprzyniosła wtedy do domutego chłopaczka, którysię potem zagubił na Hożej? spytała cicho Miłka. Basia skinęła głową. Tak. Mamusia wystraszyła się,że mnie nie zastała w domu, alekiedy wróciłamz panią Terlakowską, nawet się nie mogła gniewać namnie. Zresztąnie miała czasu. Bez resztyzajęłasię tym maleństwem. Byłotakie zabiedzone, skóra i kości. Robactwa na nim, aż się łachyruszały, tyletego. Mamusia zaraz spaliła je pod blachą. Długi czas leczyła chłopca,pielęgnowała, tato się trochę gniewał, że to, mówił, zatraciłasię cała wtymdziecku. Ale ion polubił chłopaczka. Częściej brał go na kolana niż mnie. Aż byłam zazdrosna. Taka smarkata to i rozumu jeszcze za wiele nie ma, izdawało mi się, że mnie sięwięcej od rodzicównależy. Ale teraz sobiemyślę, że tak właśnietrzebabyło, boto może dla tego chłopca jedynedobre dni w życiu. Pamiętał,jak się nazywa? spytała Miłka. Basia sięroześmiała. Gdzie tam. On, widocznie po tych przeżyciach, trochę się wolniejrozwijał, dopiero w ogóle zaczynał mówić. A taki dzikus, że jakkto obcyprzyszedł, to zaraz się chował pod łóżko czy gdzie, z trudem go stamtądwydostawaliśmy. Potem jak go mamusia odchuchała, to sięi ośmielił, irozświergolił. Ale zimieniem to cała historia. On miał przecieżjakbydowód osobisty. Widocznie esesmani tego drobiazgu tak nie sprawdzali, bopod łachami, które miał nasobie, mamusia znalazła srebrną obrączkę, 207. zawieszoną na szyi na łańcuszku. Tam było imię i tak mu już zostało. Nazywaliśmy go. Czy to ta sama obrączka? zapytał Oskar. Na jego dłoni leżał pociemniały, srebrzysty krążek. ,Basia popatrzyła zdumiona. Proszę, niech pani zobaczy. Poznałaby pani? Jakże, przecież tyle razy miałam to w ręce. Dziecko z obrączką pani Marcińska złożyła dłonie i powtarzałajakby modlitewnie dziecko z obrączką, dziecko. Oskar! Oskarek! wykrzyknęła Basiaizarzuciwszy Oskarowi ręcena szyję poczęła szlochać. Rozdział trzynasty Wyjeżdżam dzisiaj do Mławy oznajmił przy śniadaniu panSłomczyński. Parę dnimnie niebędzie. Wydawał im dokładne dyspozycje, powtarzając, że darzy ich bezwzględnym zaufaniem. Z niejakim zakłopotaniem zwrócił się do syna: Może pomógłbyś im trochę. W domu ani ciępoświeć. Ojciecnie rozumie, że ja się uczę i niemam czasu na takie zabawy igmeranie się w grządkach. Ojciec nie powinien się do mnie mieszać,pełnoletni jestem. Ojcu się zdaje, że mniestale będzie za rączkę prowadził. Nie słuchali tejtyrady, wymknęli się. Słuchaj, Paweł kręciłgłową Staszek. Mnie się to coraz mniejpodoba. Jakośmi dziwnie, nigdy czegoś takiego nie czułem, chciałbym stądwyjechać. Przecież teraz, kiedy nam cały majdanzostawił na głowie, niewypniesz się inie podziękujesz za pracę. Ja wiem,że to nie pora, ale może go trochę oświecić co do Janusza. Niech przytrzegagatkowi rogów. Widzisz chyba, że jestbezradny. I tego się najbardziej boję, jakonprzyjmiewiadomośćo postępkach synusia. Gotów się rozchorować. Na tonic nie poradzimy. Słuchaj,wykręć się jakoś od tej imprezy, wktórą on cię usiłuje wrobić. Możesz zmyślićcoś. Zwal na mnie. Jeszczeczego. Nie bój się, niani mi nie potrzeba, sam wiem, co mamrobić. Paweł uniósł się ambicją. Staszekwięcej nie nalegał. Janusz zarazprzepadł gdzieś, pan Słomczyński jeszcze krzątał się przez parę godzin, zanim uznał, że może wyruszyć. Odprowadzili go Ha przystanek, pomachali na pożegnanie. Wróciwszy,zaraz zabrali się do roboty. Staszek prorokował zwyczajną wkońcu 203. czerwca trzydniówkę, chcieli zdążyć przed deszczem, który pokrapywał odrana, potem się na trochę wypogadzalo i znów zaczynało siąpić. Kolacjęjedli zmordowani okropnie, marząc o tym, żeby się jaknajprędzej położyć. Wszedł Janusz. Rzuciłokiem na Staszka, ale nie zaczepiając go podszedł do Pawia. Przyjdź pokolacji. Mam do ciebie interes. Paweł się skrzywił, ale Janusz już znikłzadrzwiami. Staszek patrzył wilkiem. Po kwadransie bez pukania, obcesem. Paweł wlazł do apartamentów Janusza. Ten czekał jużubrany, obok stały dwie pękate walizy. Gotów jesteś? rzucił Janusz przez ramię. Ja tegow pojedynkę nie zamierzamdygaćzbuntował się Paweł. Tragarza sobie, cholemik, znalazł. Jedną ja poniosę, potem się wymienimy. A może chciałbyś sięwycofaćodwrócił się powolido Pawła, w oczach miałtaki wyraz, że Pawłowiprzeszły ciarki po skórze. Z nim jednym sobie damradę, pomyślał, ale jeżeli będzie tamtych dwóch? Może jeszcze porazawołać Staszka i. Otworzyły się drzwi, weszliMuchai Kosmaty. Janusz dalej przyglądał się Pawłowi. No to jak? Paweł przełknął ślinę. Nie wolno pokazać tym gnojkom, że ma pietra. W razie czego chyba potrafi ichwykołować. Przecież nicnie mówię. Wszystkojasne. Tyle że kości po robocie mnie bolą i tewańtoły mnie nie zachwyciły. Nieprzedźwigasz się Muchamrugnął na Janusza. O, popatrz jednym palcem uniósłwalizę do góry. Paweł wziął drugą. Ach,tak. Pusta. Jedziemy osobno, rozumiesz? powiedział Janusz. Nie znamysię, nigdy nas nie widziałeś. Gdyby się ktopytał,to odwozicie walizki ciocinaMarymont. To ciwolno, nie? Wysiądziecie koło Hali. Wiesz, gdzietojest? Mucha ci powie, co masz dalej robić. No, ruszcie się! Chciał jeszcze Staszkowipowiedzieć dwa słowa, ale mu nie pozwolili. Mucha ani na chwilę nie spuszczał go zoka. Minęli Staszka w sieni. Co ontu robi, zdumiał się Paweł. Ale tylko z daleka kiwnęli do siebie i Staszekzarazsię odwrócił, gwizdnąłna psa i począłschodzić do ogrodu. Pewnie szedł z Rabusiem naspacer. Dopchali się z obiema walizamina Marymont, wysiedli w oznaczonym miejscu. Mucha poprowadził donie otynkowanej kamienicy, stojącej obok. 204 Po drugiej stronieparking, w świetlenielicznychlatarń połyskiwałykaroserie wozów. Wleźli dosieni, potem na podwórko, jeszcze jedna sień. Dom byłprzechodni. Wtaszczyli walizy na schody, na pólpiętro. Tutaj przywarujesz powiedział Mucha. A ty? Ja będę stał na oku. Coraz lepiej,pomyślał Paweł. Możeprzynajmniej pociągnę typazajęzyk. ^Iważa mnie za wtajemniczonego. Żeby się tylkotamci nie spóźnili zauważył. Muchacwaniacko przymrużył jedno oko, kuksnął Pawła w bok. Masz boja? Mówię ci, pluń na to. Kosmatemusię jeszcze nigdy niepowinęła noga. On ma łeb powiedział z podziwem. Paweł został sam. Pajaca ze mnie zrobili,myślał, który tańczy, jak muzagrają. Muszę wyniuchać, co się tutaj święci. Zostawił walizy,wyszedłnapodwórze, ostrożniewyjrzał do bramy. Muchy nie było. Gdzież onsiępodział? Wysunął się nieco dalej. Ach tak, warował tam przy parkingu. Paweł sięzastanowił. Wrócił na podwórze, rozejrzał się. Domy okalały je ztrzech stron, z czwartej, przylegającej do parkingu, znajdował sięniewysoki, poszczerbiony mur. Paweł pomagającsobie rękoma wspiął siędo góry, wysadził ponad murem głowę. Cisza. Spokój. Niezupełnie. Niedaleko stał mercedes. Dwóch facetów uwijało się kołoniego. Wykopali obcasami wywietrznik, dobrali się do środka. Szybko imto szło. Obłowili się nieźle, zabrali wypchaną torbę. Przenieśli się do innegowozu. Ten sam proceder,ta sama operatywność. Paweł wiedział już dosyć. Zsunął się z muru, starając się sprawowaćmożliwie najciszej. Zaraz pójdzie na posterunek. Ptaszęta jeszczetu pewniezabawią, można będzie całą paczkę przyłapać na gorącymuczynku. Twarda łapa przydusiła go do muru. Zwinął się, chciał wyrwać, poczułmiędzyłopatkami coś twardego. Spokojnie posłyszał przyciszony głos Muchy. Powiedz no,koleś, co ty tu robisz. Uznał, żenajlepiej mówić prawdę. Ciekaw byłem, jakim pójdzie. No, nie wygłupiaj się. Janusz sięprzede mną przechwalał, niewierzyłem mu, że taki sprawny. Myślałem, żezalewa. Teraz jużwiem. Mucha go puścił. Paweł odwrócił się powoli. Jeżeli łżesz, to ci Kosmaty gnatypołamie. - To conajpiękniejsze 205. Na zewnątrz wszczęło się jakieś zamieszanie. Na podwórko wpadlitamcidwaj. Pośpieszyliza nimi. Łupy upchnięto w walizach. Jak pilnujesz syknął Kosmaty. Mucha skurczyłsię, dziwnie zmalał. Nie było czasu na rozprawy. Wsadzili Pawłowiwalizę w ręce, drugątaszczył Mucha, wyskoczyli z owej przechodniej bramy na sąsiednią ulicę. Na parkingu kotłowanina. Rozbiegli się w przeciwne strony. Mucha wziął nogiza pas, Paweł biegł za nim. Jeszcze tego tylkobrakuje, myślał Paweł, żebymnie przyłapano z tązłodziejską fortuną. Samemusię udawało, a teraz za cudze grzeszkibędziesz wisiał. Niedoczekanie. Ależ oni mnie w towrobią wokamgnieniu. Zwaląna mnie autorstwo tej wyprawy. Żadnych złudzeń na ten temat niemam. Ależ się uplatałem. Nie da rady, trzeba spływać,a potem zobaczy się. Sam sięnie chciał dotego przyznać, ale ogarniał go coraz większy strach. Dla paru kolorowych łachów, zabawek, kamery, dla tego barachla,które tu dygał, wyrzec się swobody, marzeń, niezależności? Tańczyć,jak zagra taki mops jak ten Kosmaty? Prowadził Mucha. Zdecydował wreszcie, że są bezpieczni. Dotarli do autobusu. Paweł chwycił go za ramię. Wariat. Między ludzi siępchasz? No i co? wycedził Mucha. Tak najlepiej. Przecież jedziemy na dworzec. I skasował bilety jak przykładny pasażer. Narobić teraz alarmu? zastanawiałsię Paweł. I co z tego, tamci sięwyłżą, Mucha też pary z gęby nie puści. Zwalą na mnie, zwalą. Czuł się jak mysz w pułapce. Dworzec. Mucha poganiał go, jak najprędzej chciał siędostać do Rembertowa. Tam na swoich śmieciach był bezpieczny. Pawłowi zaświtała pewna myśl wgłowie. Uznał, że całkiemniezła. Tylko dowody trzeba zachowaćw garści. Głowiłsię nadtym, podróż zbiegła mu, anisię obejrzał,zbyt szybko jak najego życzenia. Ociągając się wysiadł wślad za Muchą. Ten przynaglił go. Czego się guzdrzesz? Ciężko stęknął Paweł. Zaraz odpoczniesz. Tamcijuż tu są. Aha, więc to umówione. Niedługo będzie za późno. Rozejrzałsię. Z sąsiedniego toruruszał właśnie jakiś pociąg. Pustawy, 206 kiepsko oświetlony. Ostatni już chyba na tejtrasie. Jego wzrok prześlizgnąłsię po przesuwającej się obok tablicy: Wołomin. Nie zastanawiał się dłużej. Pchnął Muchę, aż ten się zatoczył. Chwyciłwalizę, szarpnął drzwi, wskoczył. Ujrzał zdumioną gębę Muchy, otwartedo krzyku usta, bezradny gest rozcapierzonych dłoni, którym sięwymknął. Pociąg przyśpieszył, rwał już całym pędem. Pawełodetchnął. Rad był z siebie. Wyrwałsię. Dowody miał w garści. Wystarczy terazwysiąść na pierwszej lepszej stacji, zanieśćto namilicję i sprawaskończona. Niech onisię już o to dalej martwią. On, Paweł Janicki,zrobiłswoje. Dopieroż Staszek oczy wytrzeszczy, kiedy się dowie! Paweł uznał, że za jednym zamachem zmazałswoją niezbyt chlubnąprzeszłośći rozliczył się z Januszem. Trochę żal mu sięzrobiłostaregoSłomczyńskiego, ale cóż, jak wychował, tak miał. Wagon był całkiem pusty. Wybrał sobie przedział, walizę wtaszczył napółkę, rozsiadł się wygodnie. Nawet jeżelikolejarz chwyci gobez biletu, toteż nic nie szkodzi. Uznają chyba wyższe względy, które nim kierowały. Posłyszał trzaśniecie drzwi. Ktoś przeszedł z sąsiedniegowagonu. Możetam ciasno, pomyślał leniwie Pawełi odwrócił głowę w stronę, z którejzbliżały się kroki. Naraz skoczył narówne nogi. Próbował zatrzasnąć drzwi. Za późno. Tamci wdarli się do przedziału. Paweł zobaczył oczy Kosmatego. Wyzierała z nich zwierzęca wściekłość. Uchylił się. Było za wąsko, nie mogli atakować naraz. UderzyłJanuszagłową w brzuch. Tamten się zwinął. Paweł usiłował przedrzeć się nakorytarz. Udałosię. Znalazł się nazewnątrz. Nie ubiegł daleko. Dopadli go. We dwóch. Próbował walczyć. Poczuł na gardle ręce Kosmatego. Zwiotczał. Chciałkrzyczeć. Owinęli mu łeb firanką zdartą z okna. Charczał, bił,kopałnogami, kiedy go tak wlekli korytarzem. Wszystko to bez słowa, wzupełnymmilczeniu. Znowu trzaśniecie międzywagonowych drzwi. Szybkie kroki. Tupot. Ktoś biegnie. Krzyk. Paweł poznaje głos. Jeszcze nie wierzy. Zwalnia się uchwyt na jego ramieniu. Tamci muszą się bronić. Paweł,oswobodzony, ściągaszmatę z głowy. Tak jest. ToStaszek. Co oni. Co oni robią! 207. Usta otwarte do krzyku. Paweł rzucasięcałym ciałem naprzód. Szarpnięte nagłym ruchem drzwi wagonu otwierają się. Na zewnątrzciemność utaplana w deszczu, przelatujące cienie drzew. Ręce kurczowozaciśnięte na poręczy. Staszek! Kopniakami zmusili te ręce,aby się rozwarły. Paweł wczepiony w hamulec bezpieczeństwa widzi ciemnykłębekstaczający się po nasypie. Rozrzucone ręce. Mrok. Pochwyciligo. Pęd powietrza wtargnął przez otwarte okno. Nie dawał się oderwać od hamulca bezpieczeństwa. Dźwignęligo, usiłowali wypchnąć,bili po twarzy, oślepiła go spływająca poniej krew. Pociąg stanął. Korytarzem ktoś nadbiegał. Puścili. Słyszał głuchyłomot. Wyskakiwali, biegli. Chciał krzyczeć. Nie mógł. Osłabł na wpół przewieszony przez okno. Czyjeś ręce. Postawiono go na nogi, podparto. Zatoczył się,głowapoleciała mu dotyłu. Mów! Co się stało? Onkrwawi. Wyrwał się im. Potykającsię biegł przed siebie. Staszek! Staszek! Staszek! Wyskoczył z wagonu. Nogi siępod nim ugięły. Upadł. Zbierał sięnaczworakach,jęcząc. Ktoś gopodtrzymał. Tam. Staszek! Wypchnęli go z" pociągu. Widziałem. Zostaw. Znajdziemy go. Nie. Ja muszę. Jamuszę sam. To gdzieś niedaleko. Trzeba poszukać. Weźciechłopca. Ale on ranny. To nieważne dyszał Paweł. Ja pójdę. Zpociągu wyskakiwaliludzie, dołączali do nich. Nie było ich zbytwielu, ale zawsze. Biegli długim nasypem. Minęlipociąg. Hej! krzyknął ktoś. Tutaj leży! Nasyp w tym miejscu porastały niskie krzaki. Stoczył się pomiędzynimi, pohamowały jednak nieco impet. Leżał twarzą do ziemi z rozkrzyżowanymi rękoma, zrozrzuconymi nogami. 208 Paweł przypadł do niego. Staszek! Odciągnęli go. Nad znieruchomiałym ciałem przyklęknął starszy mężczyzna. Zamarliw oczekiwaniu. Podniósł się. Żyje. Jak najszybciej lekarza! Staszek! Nie słyszał własnego krzyku, czuł, jakstraszliwy ból rozsadza muczaszkę, wypełnia ją ciemność i ból, ból i ciemność. Czyjeś ręce. Ratunek? Mnie nic nie jest. To Staszka trzeba ratować. Jamuszę. Stracił przytomność. Ocknął się pośród bieli. Ta biel kłuła w oczy. Szpital? Pogotowie? Izaraz powróciła mu pamięć wydarzeń minionej nocy. Poderwał się. Stanowcze, mocne ręce ułożyły go na powrót. Leż spokojnie. Aleja muszę. Nic nie musisz. Leż. Staszek? Jest bezpieczny. Uspokój się. Chcę gozobaczyć. Teraz nie można. Żyje? Tak. Oczywiście. Nie wierzę. Muszę zobaczyć. Uspokój się, synu. Ktoś inny pochylił się nad nim. Ktoto? Ojciec Wojtka? Skąd się tutajwziął? Lekarze czynią, co w ich mocy, żeby uratowaćStaszka. Wierzysz jużteraz? Panu wierzę powiedział cicho. Zabiorę go do domu, panie doktorze. To ryzyko. Nie ma potrzeby. Niech się tu uspokoi. Przeszedłszok. Może pan mieć niepotrzebnykłopot. Syna w tym stanie też bym zabrał. Dziękuję za wszystko,paniedoktorze. Dasz radę iść? Mocneramięprzez plecy. Paweł stąpa powoli, bardzo powoli, jakby się209. dopiero uczył chodzić, jakby to były jego pierwsze kroki po zie mi. Syna też bym zabrał. Jakże daleko za nim zostałoto słowo. Kto jepowiedział? W skołatanej głowiesłyszał w takt tych ślamazarnych,nieporadnych kroków: syn. syn. syn. Słabo ci? Nie. Trochę tchu brak. To zaraz przejdzie. NazajutrzPaweł obudził się i zrazunie umiał odgadnąć, gdzie sięznajduje. Duży pokój zapełnionypod sufit książkami. Słoneczne,jasnezasłony woknach. Gałąź w dzbanku na podłodze. Cisza. Nie, z sąsiedniego pokoju dochodzi postukiwanie. I zaraz powróciłmiarowy,rozhuśtany rytm pociągu. Przesunęły się przed oczyma tamtechwile. Zakrył oczy dłonią inie zdając sobie sprawy z tego, co robi, krzyknął: Staszek! Stukot maszyny do pisania ucichł, poczuł miękką rękęna czole. Jak się czujesz? Matka Wojtka. Prawda, przecież wczorajpan Michał zabrał go do siebie. Był w domu. ' Jesteś głodny? Zaprzeczył. Nie wierzę. Możesz wstać? Tn dobrze. Ubierz się i przyjdź do kuchni. Zaraz ci naszykuję śniadanie. Zostałamspecjalnieprzy tobie, boMichał mawykłady, Wojtek w szkole. Dzwoniłam do szpitala. Ze Staszkiem lepiej. Wpatrzył się w nią jak w obraz. Zrozumiała tobłagalnespojrzenie. Nie martw się. Wyjdzie ztego powiedziała. I znowu jak wczoraj ojcu Wojtka uwierzył. Chciał zaraz iść doStaszka. Okazało sięjednak, że go tam niedopuszczą. Zresztączekała go inna przeprawa. Wzięto go na przesłuchanie. Długo to trwało. Pawiowiz trudem przechodziły przez gardło ow^ rewelacje. Odnaleziono walizę, a w niejprzedmioty skradzionenaparkingu. Odnotowano adres Muchy w Rembertowie. Staszek się chyba domyślał, że wylądujemy tam właśnie zastanawiał się nagłos Paweł. Był bardzoniespokojny. Bał się, żezostanę sam. Wiedziało Rembertowie, przypuszczał, że tamciwrócą domeliny: Pewnie ich rozpoznał, wskoczył za nimi do pociągu. Gdyby nieon, 210 załatwiliby mnie dokładnie czuł jeszczeuchwyt Kosmatego, pamiętał,jak go wlekli korytarzem. Staszek bez wątpienia ocalił mużycie. A on? Pojedziesz z nami do Skolimowa. Pana Słomczyńskiego jeszcze chyba nie sprowadzono. Oj,ciężko mubędzie. Ale w tejchwili poza Staszkiem nikt inny nie zaprzątał myśliPawła. Zbliżając się dodomu posłyszeligłuche wycie. To Rabuś. Staszek go zostawiłzamkniętego w pokoju. Bał się, żemu go strują. Zaraz gowypuszczę. Milicjanci zajęci byli rewidowaniem pokoju Janusza. Paweł z ciężkimsercemwchodził na schody. Rabuśprzycichł. Paweł otworzył drzwi. Skudłacona, zmierzwiona sierść, pysk ociekający pianą, wyszczerzone kły. Pies, któryzazwyczaj tak serdecznie się do niego łasił, teraz przemknąłobok jak błyskawica. Co on, wścieklizny dostał? zainteresował siętowarzyszącyPawłowi milicjant. Paweł nie odpowiedział. Przeraził się nie na żarty. Jeszcze Rabusia wtymstanie nie widział. Skoczył za nim do ogrodu. Z tyłubiegł milicjant. Szklarnie. W głębi piec centralnego, teraz latem nieczynny, wygaszony. Składzikna narzędzia. Rabuś dopadł drzwi składu i rwałje pazurami, aż drzazgi leciały. Co się temupsu stało? Paweł dobiegł, szarpnął drzwi. Zamknięte. Zdumiał się. Normalniestały otworem, nie przechowywano tam nic cennego. Kto je zamknął? Naparł całym ciałem. Ani drgnęły. Rabuś szalał, toczył pianę z pyska,wył. Milicjant odsunął chłopca na bok. Rozpędził się. Trzask. Wyłamane drzwi leżały naziemi. Jednocześnie rozległ się krzyk. I głuche warknięcierozżartej bestii. Dwa ciałasczepione, tarzającesię po podłodze. Oszalały, półkrwiwilczur wpił się zębami w gardłochłopaka obalonego rozpędem jegocielska jak wystrzelonego z katapulty. Ten chwycił psa usiłującoderwać odsiebie, ale zwierzę szarpało zajadle. Charkot człowieka. Paweł kątem oka dostrzegł błysk żelaza w ręce towarzysza. Nie! Nie zabijajciego! krzyknął. Krzyk i strzał zlały się w jedno. W szopie narazzrobiło się tłoczno. Wyprowadzali półżywego, zakrwa211. wionego Janusza, zgarnęli Kosmatego, który jeszcze usiłował się wymknąć. Paweł nie patrzył, nie słuchał. Skulony na ziemi obejmował psa rękoma. Dygotał jak w febrze. Zginął na miejscu powiedziałmilicjant. Nie męczył się. Niemogłem inaczej. Zagryzłbyczłowieka. Całkiem oszalał. Paweł płakał. Epilog Minął bez mała rok. Znówbyławiosna, znowu się rozszalały bzy wogrodach. Stroszyły puszyste odkwiatów gałęzie, nachylały pachnące,ociężałe kiście. Niektóre były koloru nieba, jasnolila, szaroniebieskie, innepurpurowe, w barwę wina przechodzące. Bzy perskie przydymionesiwawym nalotemjak spłowiała, drogocenna materia,szczepione,podwójne, tureckie i najzwyklejszy, bezpański lilak w przydrożnych ogródeńkach iżywopłotach, rozkrzewiający się z cienkich, cherlawych pieńków, chroniącypokoju i radości niebogatych ludzi, którzy pod jego pieczą zamieszkiwali. Zarośla bzowe, przyprószone kurzem, pobielałe od pyłu, kępy skrywającew sobie figury z drewna, rzezaneprzez domorosłychartystów ijaśniepańskie, ogrodowe, parkoweszpalery. A ze wszystkich tych bzów i zpospólstwa kwietnego, z ziół i chwastów, z wszelkiej rośliny biły zapachyjak z kadzielnicy na chwałę tego dnia i słońca zlewającego szczodry blaskna ziemię, na chwałę rozległej przestrzenii zbóż, które się tam śpieszyły,abysię od zieleni ku dojrzałości ciężkim kłosem wydźwignąć, na chwałężycia. Napodjeździe przed klinikąw Konstanciniestały dwa samochody. Obok nich grupa rozmawiających. Oskari Miłka, pan Michał z żoną. Spoglądali na drzwi wejściowe. Powinni już być powiedziała Miłka. Kiechże się sobą nacieszą uśmiechnęła się matka Wojtka. ^ Mnie sia też zdaje, że dzisiaj wielkie święto. ^ Idą ozwał się Oskar. yPo schodach, ostrożnie stawiająckroki, bardzo powoli zstępowałStaszek. Obok niego ramię w ramię Paweł. Wojtek. Heniek. Staszek przez tenrok wyciągnął się jeszcze w górę, przewyższał teraz ,. 213. Pawła. Pomizerniał. Twarz miał przybladłą, wychudłą. Ale teraz uśmiechałsięod ucha do ucha. Wyściskali go. Wycałowali. No, bracie powiedział Oskar podziwiam cię. Stanąć na nogipo takich tarapatach! To niebywałe! Nie moja w tym zasługa uśmiechnął się Staszek. Posklejalimnie z kawałków, złożyli zpowrotem. Sam myślałem, że już zostanę kupąrozbitych skorup. Niemów! Miłka położyła mu dłoń na ustach. Pamiętamywszyscy, jak to było. Ja też pamiętam, jak po całych nocach przesiadywałaś przy mnie. No,powiedz, kto ci kazał! Nic wielkiego. Zmieszała się. Zresztą zmienialiśmy się zPawłem. Zostaw to, chłopie, grunt, że się wygrzebałeś powiedziałpanMichał. Gdybyś mnie wtedy wcześniej zawiadomił, możedałoby się tegouniknąć. Ale ty w ostatniejchwili zadzwoniłeś z Rembertowa. Bałeś sięnarażać Pawła? Chciałeś sam to rozwiązać? Ej, chłopaki, chłopaki! Niezawsze można liczyć tylko na własnesiły. W pojedynkę człowiek niewielewskóra. Ja wiem. Tylko tak jakoś. Nie szło. Powiedz zagadnęła matka Wojtka czy wolisz od razuwracaćdo domu, czy też może chciałbyś się przejechać? W Warszawie wszystkonaszykowane,czeka na ciebie. Jeżeli czujesz się osłabiony. Nie, skąd. Ale czy mogę? Oczywiście, cały dzień przeznaczyliśmy tylko dla ciebie. W takim razie wybierzmy się gdzieś dalej poprosił. Tak dawnonieczułem zapachulasu, nie widziałem otwartej przestrzeni. To było chybanajcięższe. Znienawidziłem mury. Nie umiałem odgadnąć, jak prędkosię znich wyrwę. Ruszamy! wesoło zawołał pan Michał. Proponuję, żebyMiłka, Wojtek i Heniek pojechali z Oskarem. Paweł! Tak, już jestem. UlokowaliStaszka w samochodzie. Matka Wojtka położyła chłopcu nakolanach kiść bzu. Uśmiechnęła się przy tym do niego oczyma, ustami,całą twarzą. Oskar studiowałz Michałem mapę, reszta sadowiła się wwozach. Staszek obejrzałsię i ukradkiempodniósł kwitnącą gałązkę, iprzycisnąłją do twarzy. Dokąd jedziemy? zawołała Miłka. 214 ^ Tymczasemtajemnica. Gdzie oczy poniosą. Staszek, stary koniu,wierzysz, że znów jesteśmy razem! Tylko Rabusia nie ma szepnął chłopak. Paweł ścisnął mocno rękę towarzysza. On to rozumiał. Przemknęli przez Konstancin, zostawiając budynkiotulone wprawdziezielenią, ale częstokroćskrywające tyle ludzkiej niedoli, tyle cierpienia. Minęli tuzinkowe, klockowateosiedle Na Grapie, skręcając tam w prawo,sunęły wzdłuż drogi akacjowe szpalery, żywopłoty, pokazałysię pola. Nie sądziłem, żeon się tak szybko z tego wyliże powiedziałOskar. Lekarze właściwienie dawali żadnejnadziei, że jeszcze kiedyśbędzie chodził. Tamten wypadek mógł pozostawić trwałe urazy. Pięćoperacji, dajcie spokój! Twardy jest pokręcił głową Wojtek. Widziałem kiedyś, jakwargikąsał do krwi, żebynie krzyczeć z bólu, ale ćwiczył. Nieprędko odzyska całkowitą sprawność rzekła Miłka. nawetsiętrochę obawiam, żeby nie przeszarżował. Widać, że mu jeszcze bardzociężko. Da radę ozwał się Heniek. Już pokazał, na co go stać. Aż Pawłem rozmawiałeś? Nie ten chłopak. Niemiałem kiedy. Lecieliśmy tu wszyscy na złamanie karku. Pawełnadalpracuje u tegoogrodnika? Nie było innego wyjścia. Bo ja wiem, czyto dobrze, czy źle. Małgosia bardzo symartwi opanaSłomczyńskiego. Strasznie przeżyłsprawęJanusza. Bii się, żeby nie zwariował. Zamknął się usiebie, niechciał jeść ani z nikim rozmawiać. Potem popadł w taką apatię, żecałymitygodniami leżał twarzą do ściany,nic go nie obchodziło. Ile się rodziceMałgosi nabiedzili, lekarzy nasprowadzali! Wszystko na nic. Gospodarstwo by przepadło, gdyby nie Paweł. Podziwiałam,że tak umiał sięopanować, bo przecież po wypadku Staszka też łaził rozbity i nie do życia,a jednak wziął się w garść i z dnia na dzień wszystkim się zajął, wszystkiegodopilnował. Nie uwierzycie, ale wyprowadził gospodarkę na czysto. Żadnych dłrf? ów, niczego nie zmarnował. I właśnie chyba on w końcuuratował pana Słomczyńskiego. Nie zrażał się,cierpliwie każdego dniaomawiał przy nim sprawy upraw,informował, domagał się wskazówek. Tojakoś nieszczęśnika utrzymywałona powierzchni, zaczął się znowuinteresowa? robotą,teraz już łazii nawet czegośdogląda, ale Pawełwykonuje lwią część pracy. Nie wiem, kiedy ten chłopak sypia. A jeszczeod jesienima zamiar podjąć naukę wtechnikum ogrodniczym. 215. Co ty powiesz! wykrzyknął Heniek. A jakże. Sam się zdziwiłem, próbowałem się dopytać, ale on poswojemu burknął, mruknął, czapkę na łeb i poo-szedł! Będą z niego ludzie powiedział Oskar. A jacikiedyśmówiłamprzypomniałaMiłka. Nie wierzyłeś. Pamiętasz, jakeśmy się kłócili? To było dawno i nieprawda. ^ Ale, ale zawołał Wojtek zapomniałem. Jasiek domnie pisał, żepodobno Teodor wrócił. OwszemodparłaMiłka. Nawet mnie w Łodzi odwiedził. I co? Robi karierę. Wziął takie przyśpieszenie, że aż podziw bierze. Popularny, lubiany, rozchwytywany. Widocznietrafił naswoje, jak to; powiedzieć, powołanie. Jest bardzo pewny siebie, rzutki. Przyjechał,bo; załatwiał jakieś interesy w Łodzi, pogadaliśmy sobie, zamierzał się nawet szatrzymać na dłużej, ale akurat wybierałam się zaraz w plener, więc niewiem. , ; Pamiętasz, jak się wahałaś: iść na studia czynie iść? Zabijesz teraz? Niczego nie żałujęuśmiechnęła się. Ale jeżeliktoś się waha,dobrze jest, kiedy ktośdrugi wierzy wjegomożliwości i okaże mu to. Miałam szczęście, żena takich ludzi trafiłam. Nie pleć powiedział Wojtek. Gdybyś ty sama nie zechciałalosempokierować, nikt bycię w tym nie zastąpił. Toteż nie mówięo zastępstwach, tylko o wspólnej obecności zaśmiałasię. To różnica. Droga prowadziła teraz grzbietem wzniesienia, skąd ukazałasię dolinaWisły zanurzona wkędzierzawych niskopiennych sadach, skąpana wsłońcu. Staszek, jakże ci tam? spytał przez ramię pan Michał. Jak w niebie uśmiechnąłsię chłopak. Siódmym. Co to zamieścina? Góra Kalwaria. Stolica sadowników. Coś dlaciebie Staszek zwrócił się do Pawła. Znał widocznienawylot jego plany. Ten skrycioch dla Staszka był jak otwarta księga. Niezostało międzynimi jużnic niedopowiedzianego, przemilczanego. Yhm. Pan Słomczyński da dzisiaj radę bez ciebie? Musi. To mu dobrze zrobi. Jeżeli nie ma zajęcia, zaraz zaczyna się 216 truć wspomnieniami, gdybaniem, rozważaniem, jak trzeba było, jakpowinien. Czyni sobie wyrzuty. Uważam, że niepotrzebnie. Janusz jużprzecież dorosły. Sam wybrał, sam musi za to odpowiadać. Aleojciec się ztym nie umie pogodzić. Co tydzień mupaczki wysyła do Grodziska. Jasiętam do tego nie wtrącam. Dobrze, żeśz nimzostał. Ee tam. Najpierw chciałem uciekać jak najprędzej. Nie mogłemznieść. Zakopałem Rabusia w kącieogrodu. No, nie mogłem. Alepotempatrzę, schnie wszystko. Co te rośliny winne? Noi musiałem się zająć. Później było jeszcze gorzej. Ściągnęli Słomczyńskiego. Jak ja muw oczyspojrzę, myślę sobie. Pójdę. Ale on wybrał się najpierw doszpitala dociebie. Wrócił. Nijak było nie wyjść do niego. Jak mnie zobaczył, chwycił wramiona, przycisnął i rozryczałsię jak bóbr. Trząsł się jak w febrze,myślałem, żejaki atak, żemi się tam wykończy. Nie mogłemgo takzostawić, no nie? A potem to już tak jakoś. Aze swoim starym się widziałeś? zagadnąłStaszek. Jeździłem burknął Paweł. Sam nie wiem po co. I comówio twoichplanach? Aco ma mówić? Ja swoje wiem i tego się będę trzymał. A jemupowiedziałem: jak ojciec uważa. Oco chodzi, Pawełku? matka Wojtka obróciła się ku nim. Zmieszał się. Nic takiego. Uradziliśmy ze Staszkiem, że kiedy skończę technikum,wziąłbym może ogrodnictwo gdzieś w tych okolicach. Na spółkę zpanemSłomczyńskimalbo samodzielnie. Zobaczy się. Ojciec też już będzie poodsiadce. Gdyby chciał przyjść do mnie, moglibyśmy razem. zaciął się. To . się ułoży,synu powiedziałpan Michał. Teraz jeszcze zawcześnie. Staraj się, żebyś poradziłtemu wszystkiemu, co na siebie wziąłeś. Wcale niemało. Poradzę rzekł z uporem. Przejechali przezmiasteczko wzniecając za sobą tuman kurzu, potemsamochód niecozwolnił, pan Michał wypatrywał drogi. W lewo? Na skrajuzasłonięta gałęźmi rozrosłych brzóz tkwiłatablicaz napisem: Czersk 3 km. Wia^' poruszał gałęźmi nawisłymi nisko nad drogą. Trakt był wąski,rychło kopmi łbami wjechali na prostokątny,zakrzewiony ryneczek. PanMichałstanął. Za nim zatrzymał się wóz Oskara. Ot, i jesteśmy wCzersku wykrzyknąłWojtek wyskakując zsamochodu. Niespodzianka, okazujesię. Myślałem, że, okolice 217. Warszawy nie mają już dla mnie żadnych tajemnic, ale tutaj jeszcze niebyłem. A właśnie, że tak zaśmiała się matka. Tylko tego niepamiętasz. Skrzattaki,na piędź od ziemi. Ojciec taskałcię w nosidełkuna plecach, zgłodnieliśmy okrutnie, aw miejscowej gospodzie na ciche,rodzinne śniadanie zaproponowano nam bigos i śledzia. Tato miał wtedyminę! pokładała się ze śmiechu. Pamiętasz,Michale? A jakże. Tylko że ja nie umiem się wykłócać, a Wojtek jeszcze wtedynie był taki pyskaty jak teraz. Mówią, że się wmatkę wdałem skromniezauważył syn. Ty łobuzie! pociągnęła go za ucho. To chyba tasama knajpa? Nic się nie 2mieniło! wskazywał panMichał na wpółzatarty szyld nadgankiem. Dziurawy daszek, wyszczerbiona balustrada, rozchwierutane schodki, po których w stanie równowagichwiejnejzmierzało ku nim dwóch obywateli historycznego grodu. Jesteście głodni? W razie czego mamy zapasy w samochodzie. Nie, nie! zakrzyczeli chłopcy. Chodźmy najpierw na zamek. Przecięli na ukosrynek. W kioskuWojtek kupił gazetę. Przyzostającnieco w tyle przeglądał ją gorączkowo. Posuwali się niezbytspiesznie, Staszek szedł jeszcze z widocznymtrudem, stopy stawiał ostrożnie, jakby bał się stracićrównowagę. Miłka dotknęła ramienia Oskara, wskazała oczyma Staszka. To minie powiedział. Na wszystko trzeba czasu. Wydaje się to takieproste rzekła w zamyśleniu. Stawianiekroków. Posuwanie się naprzód. Coraz dalej, coraz szybciej. Naturalnazdolność,do której nie przywiązuje człowiek żadnej wagi. I nagle krach. Iraptemokazuje się, jakie to trudne. Wstać o własnych siłach. Iść. Ileniekiedy trzeba odwagi. Wytrwałości. Wiary we własne siły. To dobrze powiedział. Tak rodzisię człowiek. Otoczył jejplecy ramieniem. Wiesz,co ci chcę powiedzieć? Wiem szepnęła. Alenie mów teraz. Przed tobą cztery lata studiów. A potem? No cóż, będę cierpliwieczekał. Żebyś ty wiedział, jak się stęskniłam. uśmiechnęła się szelmowsko i czule zarazem. za panią Marcińską, oczywiście. Nijak nie mogęsię wyrwać z tej Łodzi. Roboty moc. To zresztą nawet nie tyle robota, ilepasja. Eh, co tam. Jakże ona się miewa? 218 Doskonale. Wyprostowała się. Odmłodniała. Rządzi się jak szaragęś. Nawet na mnie pokrzykuje. Nawet? zaśmiała sięw głos. To ci dobrze zrobi, inaczejzanadto byś się rozpanoszył. Ale rad jesteś, powiedz? Ja?Czy jestem rad? Posłuchaj, dziewczyno, wracałem kiedyśdodomu przemarznięty i zmokniętyjak pies, późno już było,na ulicachjakwymiótł. A w moich oknach było światło, ktoś czuwał, czekał. Wtedydopiero poczułem, że mam dom, że mam dokąd wracać. Że komuś jestempotrzebny. Zasłoniłyich stare kasztany otaczającewzgórze, niżej wspinał się jar odnieżółtymjak masło,jego krawędzie porastała nieprzebita plątaninakrzewów, badyli,zielsk. Do zamku szło sięgrzbietemwyniosłości skręcającna prawo. Wojtek dogoniłojca i odwołał go na stronę. Chciałem ci coś pokazać podałmu gazetę. Nagroda? Za opowiadanie? No, no! pan Michał pokręcił głową. Nawet nie wiedziałem, że wysłałeś. Wahałem się do ostatniejchwili. Cieszysz się? To zależy. Czy to tylko jeden z pomysłów, Wojtku? Czyteżrzeczywiścieodnajdziesz w tej pracy siebie? Swoją drogę? Własną prawdę? Nawet jeżeli nie będzie nagród? Wojtek poczerwieniał. Tego ci obiecać nie mogę. Ale będę się starał. żebyściesię niezawiedli. Nie tylko onas chodzi, synu. Raczej o tych,których może nigdy niepoznasz, a którzy wierząc, że masz im coś do zaofiarowania, sięgną potwoje pisanie. Mama jużwie? Nie miałem kiedy jej pokazać. Dopiero kupiłem gazetę. Kiedywyjeżdżaliśmy z Warszawy, prasy jeszczenie było. No, to leć do niej. Widzie z daleka jej twarz rozpromienioną, gest, jakim przygarnęłasyna do siebie. Uśmiechnął się,dłonią powiódł po czole. Nie czuł zmęczenia, nieciążyły ^u lata jakże niekiedy mozolne. Były dobrze przeżyte. Wiedział,skąd przychodzi i dokąd zmierza. Napełniało gopoczucie własnej siły,mocy spraw, jakim służył. Bez młodzieńczej niecierpliwości Wojtka, bezjego ikarowych wzlotów izałamań. To miał już za sobą. Była w nimpewność. I wielki spokój. 219. Wojtek pobiegł za chłopcami wspinającymi się ku zamkowej bramie. Jego matka obejrzała się namęża. Podszedł do niej, wziąłją za rękę. Szlipowoli za tamtą gromadką. Otworzył się przed nimi dziedziniec rozległy, trawą porosły, pełen wyrwi wykrotów. Przy bramierozpoczęto prace konserwatorskie,wznosiły sięrusztowania. Zdecydowano ponoć, żesię nie będzie odbudowywać zamku,pozostawi się go w tych zrębach, jakie przetrwały z dawnych czasów. Podkowa murów z pociemniałej,wiśniowej' niemal cegły. Na skrajuurwiska ułomek wieży z czerniejącą pośrodku wyrwą. I przestrzeń dech wpiersiach zapierająca swoją rozległością. Siwe pasmo Wisły,łąki, zieleniejące sady, forpoczty lasu zamykającehoryzont. I pola szerokie, uprawne,służące człowiekowi, spokomiałew tej służbie i przeznią chwalebne. Chłopcyrzucili kurtki na trawę. Staszek położył się na wznak, zapatrzyłw niebo, w pogodę,tamci przysiedli obok irajcowali przejęci nagrodąWojtka. Kiedy będziesz stary ibardzo sławny. zaczął Staszek. To całkiem nieprawdopodobne przerwał mu Wojtek ześmiechem. Czekajże, daj powiedzieć. Więc kiedy będziesz stary isławny, niezapomnijtego dnia i wszystkiego, cośmy razem przeżyli. /Wojtek spoważniał. Słuchał teraz z uwagą. Niby nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Będąinnedni możeważniejsze i piękniejsze dla ciebie. Ale to, co jest dzisiaj, jużsię nigdy niepowtórzy. Zabierzto ze sobą, nie zmarnuj. Ile takichdnijuż przeszło ponad tymi murami? Ile ich przepłynie? Ziemia pod stopą twarda, surowa. Ziemia, która wiele wymaga. Wszystkiego. Sprzymierzeniec, ale i przeciwnik, jeżeli się jej nie sprosta, jeżeli się jązawiedzie. /' Słodycz tej ziemi pohoryzont polnej i zielnej. Ciemny nurt, surowa'" ołynącazjej głębi, skryta obecność tych,którzy od niepamiętnych"'la niej i którym była podległa. Pamięć. Osnowa, o jakiej '; osnowy uczynimy. Własne życie. Dojrzałość. -ta się ponad nimi jakpięść zaciśnięta. W Koniec.