DEAN R. KOONTZ KLUCZ DO PÓŁNOCY THE KEY TO MEDNIGHT Przełożył: Jan Kabat Wydanie oryginalne: 1979 Wydanie polskie: 1995 Część pierwsza Joanna Jakiś odgłos; Ze stracha na wróble opadły szmaty. BONCHO, 1670-1714 1 Było ciemno. Joanna Rand podeszła do okna. Stała tam przez dłuższą chwilę, naga, drżąca - wpatrywała się przez opuszczone żaluzje na uśpione Kioto. Wiatr wiejący od strony dalekich wzgórz uderzał swym chłodnym podmuchem w obluzowaną szybę, która pobrzękiwała lekko. O czwartej nad ranem, Kioto było ciche, nawet tu, w Gion, dzielnicy rozrywek, pełnej nocnych klubów i lokali z gejszami. Kioto, duchowe serce Japonii, było fascynującą mieszaniną neonów i starych świątyń, plastikowej tandety i pięknego, ręcznie ciosanego kamienia, najgorszych przykładów współczesnej, błyszczącej architektury wystrzelającej w górę tuż obok pałaców i bogato zdobionych sanktuariów, pokrytych patyną wieków. Ta metropolia, dzięki jakiemuś tajemniczemu połączeniu tradycji i masowej kultury, pozwoliła jej znów uwierzyć w trwałość rodzaju ludzkiego i wzmacniała jej chwiejną czasem wiarę w siłę indywidualizmu. Ziemia obraca się dookoła Słońca; społeczeństwo zmienia się bezustannie; miasto rozrasta się; ludzie tworzą nowe pokolenia; ja też będę dążyć przed siebie. Ta myśl zawsze przynosiła jej ukojenie, gdy tak stała w ciemności, samotna, niezdolna do snu, chorobliwie ożywiona silnym lecz nieokreślonym strachem, który nawiedzał ją każdej nocy. Trochę spokojniejsza, ale wciąż podekscytowana, Joanna włożyła czerwony, jedwabny szlafrok i ranne pantofle. Jej szczupłe dłonie wciąż drżały, ale mogła już nad nimi zapanować. Czuła się skrzywdzona, wykorzystana i odtrącona, jakby istota z jej koszmaru przybierała fizyczną formę i raz za razem, brutalnie gwałciła ją w czasie snu. Mężczyzna o stalowych palcach sięga po strzykawkę... Ten pojedynczy obraz był wszystkim, co pozostało z jej snu. Był tak wyrazisty, że mogła w każdej chwili przywołać jego niepokojące szczegóły: dotyk owych metalowych palców, skrzyp przekładni, które nimi poruszały, światło odbijające się od mechanicznych kłykci. Zapaliła nocną lampkę i rozejrzała się po znajomym pokoju. Wszystko było na swoim miejscu, a w powietrzu unosił się tylko jej własny zapach, ale zastanawiała się, czy naprawdę była tu sama przez całą noc. Wstrząsnął nią dreszcz. 2 Joanna zeszła wąską klatką schodową do biura na parterze. Była prawie pewna, że spotka tu fantoma ze snu. Zapaliła światło, i rozejrzała się wokół, tak jak wcześniej w pokoju na górze. Mosiężna lampa rzucała liliowy blask na półki z książkami, rattanowe meble i obrazy malowane na papierze ryżowym. W pokoju panował półmrok liści palm, rosnących w donicach. Wszystko w porządku. Biurko było zawalone papierami, które należało przejrzeć, ale Joanna nie miała nastroju do pracy. Potrzebowała drinka. Zewnętrzne drzwi biura prowadziły do koktajlbaru. W Księżycowym Blasku panował półmrok: nad matowymi niebieskimi lustrami za barem paliły się dwie nocne lampy. W ich blasku krawędzie szkła lśniły niczym ostrza noży. Przy każdym z czterech wyjść płonęły niesamowitym światłem zielone żarówki. Przy barze stały stołki, dalej była główna sala, gdzie przed niedużą, podniesioną sceną ustawiono sześćdziesiąt stolików i dwie setki krzeseł. Było cicho i pusto. Joanna weszła za kontuar i nalała sobie szklankę sherry z lodem. Wysączyła trochę, westchnęła i wtedy dotarł do jej świadomości jakiś ruch przy otwartych drzwiach biura. Mariko Inamura, wiceszefowa klubu, też zeszła z góry. Mariko, zawsze skromna, miała na sobie bufiasty, brązowy szlafrok kąpielowy, który wydawał się o dwa numery na nią za duży. W tym obszernym stroju przypominała raczej małą dziewczynkę niż dojrzałą kobietę. Jej czarne włosy, zazwyczaj podtrzymywane dwiema szpilkami z kości słoniowej, opadały na ramiona. Podeszła do baru i usiadła na jednym ze stołków. - Masz ochotę na drinka? - spytała Joanna. - Napiłabym się wody. - Mariko uśmiechnęła się. - Weź sobie coś mocniejszego. - Nie. Tylko wodę. - Chcesz, żebym poczuła się jak pijaczka? - Nie jesteś pijaczką. - Dzięki za zaufanie - powiedziała Joanna. - Ale tak czy inaczej wychodzi na to, że każdego wieczoru, mniej więcej o tej samej porze, ląduję przy barze. I nie po to, żeby napić się wody. - Odstawiła szklankę. Mariko podniosła ją i obracała powoli w palcach, ale nie piła. Joanna obserwowała ją z zachwytem. Mariko miała wrodzony wdzięk, który przekształcał jej najprostszy gest w mały teatr. Miała trzydzieści lat, dwa lata mniej niż Joanna, duże, czarne oczy i delikatne rysy. Zdawała się być nieświadoma swojej atrakcyjności, a pokora dodawała jej wdzięku i urody. Zjawiła się w Księżycowym Blasku w tydzień po wieczorze inauguracyjnym. Potrzebowała tej posady ze względu na możliwość podciągnięcia się przy Joannie w angielskim, potrzebowała też pieniędzy. Dała do zrozumienia, że zamierza popracować w klubie rok lub dwa, a potem zdobyć stanowisko sekretarki szefa w jednym z tych dużych amerykańskich przedsiębiorstw, które miały swe filie w Tokio. Minęło sześć lat i Mariko nie uważała już Tokio za coś pociągającego, przynajmniej nie w porównaniu z życiem, jakie teraz prowadziła. Księżycowy Blask rzucił swój urok także na Mariko. Był najważniejszy w jej życiu, zupełnie tak samo jak w życiu Joanny. Zamknięty - oderwany od świata, od gwarnych ulic Gion - Księżycowy Blask przywodził na myśl klasztor buddyjskich mnichów, wznoszący się gdzieś w zapomnianej przełęczy górskiej. Nocą lokal był pełen gości, jednak zewnętrzny świat nie miał tu dostępu. Kiedy zamykano klub i obsługa szła do domu, miejsce nabierało jakiejś mistycznej, uniwersalnej tajemniczości. Niebieskie światła, lustrzane ściany, srebrno-szare zdobienia w stylu art-deco, wszystko to sprawiało, że Księżycowy Blask mógł być wszędzie - w każdym miejscu, począwszy od lat 30. naszego wieku. Był miejscem ze snu. Obie kobiety - Joanna i Mariko - potrzebowały tego niezwykłego sanktuarium. Narodziło się między nimi niespodziewane, siostrzane uczucie i wzajemna troska. Żadna z nich nie nawiązywała łatwo przyjaźni. Mariko była serdeczna i czarująca, ale wciąż zadziwiająco nieśmiała, jak na kobietę pracującą w nocnym lokalu w Gion. Była wciąż spokojną, pełną rezerwy, cichą i usuwającą się w cień Japonką z innej epoki. Joanna stanowiła jej przeciwieństwo pod względem temperamentu - była pełna życia i przebojowa, miała jednak problemy, by przekroczyć granicę bliskości, poza którą znajomość przekształca się w przyjaźń. Dlatego robiła co mogła, by zatrzymać przy sobie dziewczynę. Z każdym rokiem dopuszczała ją do coraz większego udziału w zarządzaniu Księżycowym Blaskiem i oferowała jej coraz wyższą pensję, a Mariko odpłacała ciężką pracą. Zdecydowały, nawet o tym nie mówiąc, że rozstanie nie jest ani pożądane, ani konieczne. Teraz, po raz pierwszy Joanna zastanawiała się dlaczego właśnie Mariko? Spośród tych wszystkich, którzy mogliby być jej przyjaciółmi, dlaczego wybrała Mariko? Była taktowna i nigdy nie wypytywała o szczegóły z przeszłości Joanny, nigdy nie wciągała jej w intymne zwierzenia, co tak wielu ludzi uważa za nieodłączny składnik przyjaźni. Nie musi się obawiać, że Mariko kiedykolwiek stanie się wścibska. Nigdy nie będzie próbowała dowiedzieć się o niej zbyt dużo. Ta myśl zaskoczyła Joannę. Nie rozumiała samej siebie. Co mogła odkryć Mariko? Co miała do ukrycia? Joanna nie miała sekretów. Trzymając w ręku szklankę z sherry, wyszła zza baru i usiadła na stołku. - Znów przyśnił ci się ten koszmar - powiedziała Mariko. - To tylko sen. - Koszmar - upierała się Mariko. - Ten, który prześladował cię już tysiąc razy? - Nie tysiąc - zaprotestowała. - Dwa tysiące... trzy. - Obudziłam cię? Było gorzej niż zwykle? - Nie. Tak jak zawsze. - Myślałam, że zostawiłam włączony telewizor... - Był gorszy niż zwykle - zgodziła się w końcu Joanna. - Przykro mi, że cię obudziłam. - Ach tak? Zdawało mi się, że wyświetlają stary film o Godzilli. Joanna uśmiechnęła się. - Masz na myśli te moje wrzaski? - Tokio walące się w gruzy, tłumy uciekające w panice... - Zgoda. To był koszmar, nie żaden sen. - Martwię się o ciebie. - Nie ma powodu. Jestem twardą dziewczyną. - Znów go widziałaś... mężczyznę o metalowych palcach? - Nigdy nie mogę zobaczyć jego twarzy. Tylko dłonie, te wstrętne, stalowe palce... albo tylko tyle pamiętam. W tym śnie jest chyba coś jeszcze, ale znika, gdy się budzę. - Drgnęła i napiła się trochę sherry. Mariko położyła dłoń na jej ramieniu i ścisnęła je lekko. - Mam wuja, który jest... - Hipnotyzerem. - Psychiatrą - uściśliła Mariko. - Lekarzem. Stosuje hipnozę... - Słyszałam już o nim mnóstwo razy - powiedziała Joanna. - Naprawdę nie jestem zainteresowana. - Z jego pomocą mogłabyś przypomnieć sobie cały sen. Mogłabyś zajrzeć w przeszłość i znaleźć przyczynę koszmaru. Joanna wpatrywała się w swoje własne odbicie w niebieskim lustrze nad barem i wreszcie powiedziała: - Nie sądzę, bym kiedykolwiek chciała poznać tę przyczynę. Przez chwilę milczały. W końcu Mariko powiedziała: - Nie podobało ci się, że zrobiono z niego bohatera. Joanna uniosła brwi. - Z kogo? - Z Godzilli. Myślę o tych późniejszych filmach, tych, w których walczył w obronie Japonii. To takie głupie... Przecież nasze potwory muszą być naprawdę przerażające. Muszą nas naprawdę straszyć. - Czy to zdanie z jakiejś tajemniczej Księgi Wschodu? Filozofia zen? - Czasem strach jest potrzebny - działa oczyszczające. - Biiip-biiip-biiip - Joanna zaczęła naśladować sygnał zanurzenia łodzi podwodnej. - Płynę w niezgłębionym oceanie tajemniczej japońskiej mentalności - Joanna zniżyła głos do szeptu i wykonała teatralny gest. - Ale kiedy staniemy twarzą w twarz z demonami... - ciągnęła nie zrażona Mariko. - Coraz głębiej, głębiej... - ironizowała Joanna. - ...i próbujemy się ich pozbyć... - Głębiej, głębiej, głębiej... - ...wtedy potrzebny jest strach... - Ta nagła iluminacja zmiażdży mnie... jak robaka. - Joanna się uśmiechnęła. - ...oczyszcza nas... - ...stoję na krawędzi objawienia... - ...i dopiero wtedy jesteśmy naprawdę wolni. - ...no, nareszcie przejrzałam... - Nie, ty jesteś ślepa, nie możesz przejrzeć, za bardzo kochasz swój strach. - Oto ja. Ofiara bezsensownych fobii. - Joanna dopiła sherry. - Ty wciąż nie rozumiesz Japończyków. - Kto nie rozumie? - odezwała się Joanna głosem niewiniątka. - Mam nadzieję, że Godzilla zjawi się jednak w Kioto. - Po co? Żeby promować nowy film. - Jeśli się zjawi, to będzie to prawdziwy Godzilla, Godzilla Japończyków. - Dobrze. - Kiedy tylko ciebie zobaczy, ujrzy twoje blond włosy - bez wahania ruszy w twoją stronę. - Chyba mylisz go z King Kongiem. - Rozgniecie cię na miazgę na najbardziej zatłoczonej ulicy Kioto, a wdzięczni Japończycy będą wiwatować na jego cześć. - Będziesz za mną tęsknić, Mariko? - Ależ skąd! Posprząta się ulicę, a Księżycowy Blask znów ożyje. I to będzie mój lokal. - A kto będzie śpiewał? - Goście. - Dobry Boże! To będzie karakao-bar! - Potrzebuję tylko starych nagrań Engelberta Humperdincka. - Jesteś bardziej przerażająca niż sam Godzilla! Popatrzyły na siebie z uśmiechem. 3 Alex Hunter pomyślał z rozbawieniem, że gdyby jego podwładni w Stanach zobaczyli go dzisiejszego wieczoru przy kolacji w Księżycowym Blasku, byliby zdumieni jego zachowaniem. Znali go jako wymagającego szefa, który oczekuje od pracowników perfekcji i szybko pozbywa się tych, którzy nie mogą sprostać jego oczekiwaniom, jako człowieka, który jest zawsze sprawiedliwy, ale nic ponad to, jako człowieka, który rzadko zdobywa się na skąpą pochwałę, częściej na ostrą krytykę. W Chicago znano go jako kogoś małomównego, zbyt małomównego, kogoś, kto bardzo rzadko się uśmiecha. Ludzie mu zazdrościli i szanowali go, ale z pewnością niezbyt lubili. Pracownicy jego biura i agenci terenowi byliby więc zdezorientowani, bo teraz gawędził przyjacielsko z kelnerami i bez przerwy się uśmiechał. Zdawało się, że nie jest zdolny do zabójstwa, a jednak było inaczej - zdarzyło się to dwa razy. Kiedyś wpakował sześć kul w pierś człowieka, który nazywał się Ross Baglio. Za drugim razem wbił w gardło jakiegoś mężczyzny ostro zakończony kawałek kija od miotły. Lecz w obu przypadkach działał ściśle w obronie własnej. Tutaj, w Gion, wyglądał jak bardzo elegancki biznesmen na urlopie. To społeczeństwo, ta obca, niczym nie skrępowana kultura, tak różna od amerykańskiego stylu życia, miały znaczny wpływ na jego doskonałe samopoczucie. Nieskończenie mili i grzeczni Japończycy wywoływali na jego twarzy uśmiech. Alex był w tym kraju dopiero od dziesięciu dni, ale nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek czuł się choć w połowie tak swobodnie i naturalnie jak teraz. Jedzenie też oczywiście miało swoje znaczenie. W Księżycowym Blasku karmili znakomicie. Japońska kuchnia zmieniała się w zależności od pory roku, znacznie bardziej niż jakakolwiek inna znana Alexowi. Było ważne, by kolor każdej potrawy podkreślał to, co było na sąsiednim talerzu, a także by współgrał z barwą i wzorem porcelany, na której podawano te wszystkie wyszukane dania. Alex rozkoszował się kolacją pasującą doskonale do zimnego, listopadowego wieczoru. Postawiono przed nim delikatną drewnianą tacę z porcelanowym garnuszkiem, w którym znajdowały się grube plastry rzodkwi daikon, czerwonawe kawałki ośmiornicy i wreszcie konnyaku - galaretowata potrawa, przyrządzona z diabelskiego języka. Żłobiona, zielona czarka zawierała aromatyczną, gorącą musztardę, którą można było namaścić z uwagą każdy specjał. Na szarym półmisku ustawiono dwie miseczki - czarną i czerwoną, jedną z zupą akadashi, w której pływały grzyby, drugą z ryżem, a na prostokątnym talerzu podano surowego, morskiego leszcza, garnirunek w trzech rodzajach i filiżankę drobno posiekanej daikon jako przyprawę. Był to idealny, zimowy posiłek: jedzenie treściwe i odpowiednio smutne w kolorze. Połykając ostatni kawałek leszcza, Alex Hunter przyznał się przed samym sobą, że to nie japońska gościnność, ani też doskonałość kuchni są źródłem jego znakomitego samopoczucia. Ten dobry nastrój wynikał z radosnego podniecenia, z jakim oczekiwał pojawienia się na małej scenie Joanny Rand. Punktualnie o ósmej przygasły światła, kurtyna rozsunęła się i orkiestra zagrała w nowej aranżacji "Sznur pereł". Zespół nie mógł dorównać żadnej ze słynnych orkiestr: Goodmana, Millera, czy Dorseya, ale był zaskakująco dobry. W końcu wykonawcy urodzili się, wychowali i ćwiczyli oddaleni od źródeł tej muzyki o tysiące mil i o kilkadziesiąt lat. Pod koniec piosenki, gdy publiczność zaczęła entuzjastycznie klaskać, orkiestra zaczęła grać "Księżycowy Blask", a na scenę wyszła Joanna Rand. Serce zaczęło bić mu szybciej; czuł gwałtowne uderzenia pulsu. Joanna była szczupła i pełna wdzięku, choć nie podlegała kanonom klasycznej urody - nos ani wąski, ani dostatecznie szeroki. Jej policzki nie były dość wysokie, by usatysfakcjonować arbitrów z miesięcznika Vogue, jej broda była kobieca, ale mocno zarysowana. Niebieskie oczy o kilka odcieni ciemniejsze niż wypłowiały, zamglony błękit, charakterystyczny dla modelek poszukiwanych na okładki czy do reklamówek telewizyjnych. Była połyskującym złotem zjawiskiem o bursztynowej skórze i kaskadzie platynowych włosów. Joanna wyglądała na trzydzieści lat, a nie szesnaście; ale właśnie dzięki temu jej uroda zyskiwała - nie była sztuczna; doświadczenie i charakter, widoczne na jej twarzy, podkreślały jej piękno. Miała wspaniały głos. Śpiewała czysto, z lekkim drżeniem, które przecinało gęste powietrze i zdawało się wywoływać wibracje. Choć lokal był pełny, a wszyscy pili, w czasie jej występu nie było słychać żadnych rozmów; publiczność była skupiona, uważna i zasłuchana. Już kiedyś poznał tę kobietę, w innym miejscu, w innym czasie. Tylko że nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Jej twarz była natrętnie znajoma, zwłaszcza oczy. Tak naprawdę czuł, że gdziś i kiedyś znał ją bardzo dobrze, nawet intymnie. Gdyby jednak spotkali się wcześniej, z pewnością zapamiętałby każdy szczegół tego spotkania. Patrzył. Słuchał. Chciał trzymać ją w ramionach. 4 Gdy Joanna Rand skończyła ostatnią piosenkę i brawa w końcu ucichły, orkiestra zaczęła grać numery taneczne. Na wąskim parkiecie stłoczyły się pary. Przy stolikach podjęto przerwane rozmowy; słychać było od czasu do czasu wybuch śmiechu, czy melodyjny brzęk sztućców. Tak jak każdego wieczoru, Joanna przez chwilę przyglądała się swemu królestwu, stojąc na brzegu sceny. Była z siebie dumna. Prowadziła cholernie dobry lokal. Joanna Rand była nie tylko restauratorką, była również mistrzynią w zawieraniu stosunków towarzyskich. Nie znikała za kurtyną po pierwszym występie, by czekać w garderobie na następny o dwudziestej drugiej. Schodziła ze sceny szeleszcząc jedwabną, plisowaną suknią i przechodziła wolno między stolikami, słuchając komplementów, kłaniając się i przyjmując ukłony, zatrzymując się od czasu do czasu, by spytać, czy kolacja była dobra, witając nowe twarze i rozmawiając chwilę ze stałymi bywalcami. Dobra kuchnia, romantyczna atmosfera i wysokiej klasy rozrywka wystarczały do stworzenia dochodowej restauracji, to trzeba jeszcze czegoś, by lokal stał się legendą. Taki sukces był jej potrzebny. Wiedziała, że ludziom schlebia osobiste zainteresowanie właściciela lokalu, i że te czterdzieści minut jakie spędzała na sali między występami są warte niezliczonych jenów zarobionych na interesach. Przystojny Amerykanin ze starannie przystrzyżonymi wąsami był tutaj po raz trzeci z rzędu. Podczas dwóch poprzednich wieczorów zamienili ze sobą nie więcej niż kilka słów, ale Joanna czuła, że już niedługo pozostaną nieznajomymi. Każdy jej występ obserwował siedząc przy małym stoliku obok sceny i wpatrywał się w nią tak intensywnie, że zmuszała się, by nie patrzeć w jego stronę. Bała się, że zapomni słów piosenki. Po każdym występie, gdy krążyła wśród gości, wiedziała doskonale, nawet na niego nie patrząc, że obserwuje każdy jej ruch. Czuła siłę jego spojrzenia. Choć jego wzrok sprawiał, że dostawała gęsiej skórki, odczuwała jednak dziwną przyjemność i była bardziej niż zadowolona. Gdy dotarła do jego stolika, wstał i uśmiechnął się - wysoki, barczysty mężczyzna, któremu udało się zachować europejską elegancję wbrew nie sprzyjającym warunkom fizycznym. Był ubrany w czarnoszary garnitur z kamizelką, z Savile Row, ręcznie szytą koszulę z irlandzkiego jedwabiu, całość uzupełniał perłowoszary krawat. - Gdy śpiewa pani "Te niemądre rzeczy" albo "Zyskałaś przewagę" to... no cóż, przypomina mi się Helen Ward, z czasów, kiedy występowała z Bennym Goodmanem - odezwał się pierwszy. - To było pięćdziesiąt lat temu - powiedziała Joanna. - Nie może pan pamiętać Helen Ward. - Przyznaję, że nigdy jej nie widziałem na koncercie. Mam dopiero czterdzieści lat, ale kolekcjonuję jej płyty i wydaje mi się, że jest pani od niej lepsza. - Pan mi schlebia - powiedziała Joanna. - Czy jest pan miłośnikiem jazzu? - Zwłaszcza swingu. - W takim razie lubimy to samo. - Na to wygląda - stwierdził, rozglądając się po sali - i Japończycy też. To mnie zdumiewa, ale oni kochają tę muzykę. Choć wywodzi się z czasów, które woleliby zapomnieć. - Uwielbiani swing. - Zawahał się. - Zamówiłbym dla pani butelkę koniaku, ale ponieważ pani jest tu właścicielką, nie sądzę, by było to na miejscu. - Ja panu kupię koniak. Podsunął jej krzesło, na którym usiadła. Do stolika podszedł kelner w białej marynarce, kłaniając się obydwojgu. - Yamada-san, burande wo ima onegai, shimasu. Remy Martin - Joanna zwróciła się do niego. - Hai, hai - powiedział Yamada. - Sugu. - Ruszył szybko w kierunku baru. Alex Hunter nie spuszczał z niej wzroku. - Naprawdę ma pani wspaniały głos. Lepszy niż Martha Tilton, Margaret McCrae, Betty Van... - Ella Fitzgerald? Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził: - No cóż, to nie jest piosenkarka, z którą można by panią porównywać. - Ach tak? - Joanna roześmiała się. - Więc nie jestem lepsza od Elli Fitzgerald. - No nie - uśmiechnął się Alex. - Dobrze. Cieszę się, że pan to powiedział. Już zaczęłam podejrzewać, że nie stosuje pan żadnych kryteriów. - Stosuję bardzo wysokie kryteria - powiedział cicho. Spojrzenie jego ciemnych oczu działało na nią niby wyładowanie elektryczne. Poczuła prąd przebiegający przez jej ciało. Miała wrażenie, że nie tylko obnaża ją wzrokiem - mężczyźni robili to każdego wieczoru, ale że obnaża coś więcej niż tylko jej ciało, że odkrywa również jej mózg i ujawnia wszystko, co warto o niej wiedzieć, każdy najbardziej ukryty zakątek ciała i myśli. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny. Wydawało się, że wszystkie poza nią, istoty ludzkie na ziemi przestały dla niego nagle istnieć. I znów poczuła tę dziwną mieszaninę niepokoju i przyjemności. Gdy przyniesiono dwa kieliszki Remy Martin, wykorzystała tę przerwę jako pretekst, by odwrócić od niego wzrok. Zaczęła sączyć koniak i zamknęła oczy. Gdy znalazła się w tej dobrowolnej ciemności, zrozumiała, że mężczyzna, patrząc prosto w jej oczy, przekazuje jej w jakiś magiczny sposób ową intensywność, zawartą w jego spojrzeniu. Do jej świadomości przestały docierać odgłosy lokalu: brzęk kieliszków, śmiech i rozmowy, nawet muzyka... Teraz to wszystko powróciło, jak cisza rozlewająca się z wolna po straszliwej eksplozji. Otworzyła w końcu oczy. - Nie znam nawet pańskiego nazwiska. - Jest pani pewna? Mam wrażenie... że już się kiedyś spotkaliśmy. - Nie przypominam sobie. - Zmarszczyła brwi. - Może to dlatego, że wydaje mi się pani taka bliska... Nazywam się Alex Hunter. - Ze Stanów Zjednoczonych. - Z Chicago. - Pracuje pan dla jakiejś amerykańskiej firmy? - Nie. Pracuję sam dla siebie. - W Japonii? - Jestem na miesięcznym urlopie. Wylądowałem w Tokio osiem dni temu. Myślałem, że spędzę tu dwa dni, ale i tak już jestem dłużej. Zostały mi jeszcze trzy tygodnie. Może zostanę tutaj, w Kioto i dam sobie spokój z innymi planami. Anata no machi wa hijo ni kyomi ga arimasu. - Tak - powiedziała - to najbardziej interesujące miasto w Japonii, jeśli mogę wyrazić własne zdanie. Ale cała Japonia jest fascynująca, panie Hunter. - Proszę mi mówić Alex. - Jest mnóstwo do oglądania także na innych wyspach, Alex. - Może powinienem przyjechać tu w przyszłym roku, żeby zwiedzić te miejsca. Ale w tej chwili wydaje mi się, że wszystko, co chciałbym zobaczyć w Japonii, jest właśnie tutaj. Wpatrywała się w niego, wytrzymując spojrzenie tych upartych ciemnych oczu. Nie miała pojęcia, co o nim myśleć. Był typowym samcem, który od razu ujawnia zamiary. Joanna była dumna ze swojej siły i niezależności w interesach, ale również w życiu uczuciowym. Rzadko płakała i nigdy nie traciła panowania nad sobą. Ceniła zimną krew i była obsesyjnie niezależna. Zawsze wolała dominować w związkach z mężczyznami. Sama decydowała, kiedy i jak ma się rozwinąć jej przyjaźń z partnerem, i lubiła, gdy tylko od niej zależało, czy owa przyjaźń przekształci się w coś więcej. Miała ustalone poglądy na temat właściwego i pożądanego tempa, z jakim rozwija się romans. W innej sytuacji nie przypadłby jej do gustu mężczyzna - tak bezpośredni jak Alex Hunter. A jednak taki pociągający... Udawała, że nie dostrzega niczego więcej jak tylko przypadkowe zainteresowanie jej osobą. Rozejrzała się po sali, udając, że kontroluje kelnerów i sprawdza, czy goście są zadowoleni, po czym napiła się koniaku i stwierdziła: - Bardzo dobrze mówi pan po japońsku. Pochylił głowę. - Arigato. - Do itashimashite. - Języki to jedno z moich hobby - powiedział. - Podobnie jak swing. I dobre restauracje. A jak już mówimy o restauracjach, biorąc pod uwagę, że Księżycowy Blask jest otwarty tylko wieczorem, to czy zna pani jakiś lokal w pobliżu, w którym można zjeść lunch? - Jest takie miejsce przecznicę dalej. Cudowna restauracyjka urządzona wokół ogrodu z fontanną. Nazywa się Mizutani. - Będzie znakomita. Zjemy jutro lunch w Mizutani? Była zaskoczona pytaniem, ale jeszcze bardziej własną natychmiastową odpowiedzią. - Tak. Będzie mi bardzo miło. - W południe? - Tak. W południe. Intuicyjnie wyczuwała, że cokolwiek się wydarzy między nią i tym mężczyzną, dobrego czy złego, będzie zupełnie inne niż to, czego dotąd doświadczyła. 5 Mężczyzna o stalowych palcach sięga po strzykawkę... Joanna Rand usiadła wyprostowana na łóżku, zlana potem, bez tchu, próbując przez chwilę chwycić dłońmi umykającą ciemność, zanim odzyskała równowagę i zapaliła lampkę. Była sama. Odrzuciła pościel i zerwała się z łóżka z pośpiechem wywołanym przez strach, którego nie potrafiła pojąć. Chwiejąc się dotarła na środek pokoju i zatrzymała się drżąc ze strachu i niepewności. Powietrze w pokoju było chłodne, źle. Wyczuwała mieszaninę mocnych środków antyseptycznych, które nie pasowały przecież do jej sypialni: amoniak, lizol, alkohol, gryzące substancje bakteriobójcze. Wzięła głęboki oddech, potem jeszcze jeden, ale gryzące opary gdzieś umknęły, zanim zdążyła zlokalizować ich źródło. Kiedy powietrze było już czyste, musiała przyznać z niechęcią, jak zawsze, że tak naprawdę ten obcy zapach wcale nie istniał. Był pozostałością jej snu, owocem jej wyobraźni, albo - co bardziej prawdopodobne - fragmentem wspomnień. Choć nie pamiętała, by kiedykolwiek była chora czy ranna, to w jakimś stopniu wierzyła, że naprawdę leżała kiedyś w pokoju szpitalnym, w którym unosił się ten charakterystyczny zapach. Tam, gdzie stało się z nią coś strasznego, coś, co było źródłem powracającego wciąż koszmaru sennego. Poszła do biało-zielonej łazienki i nalała sobie szklankę wody. Wróciła do łóżka, usiadła na jego brzegu, napiła się, wśliznęła pod kołdrę i po krótkim wahaniu zgasiła światło. Za oknem, w bezruchu poprzedzającym świt, rozległ się krzyk ptaka. Duży ptak. Przeraźliwy krzyk. Trzepot skrzydeł. Obok okna. Pióra otarły się z szelestem o szybę. Potem pożeglował w noc, krzycząc coraz słabiej i ciszej. 6 Alex przypomniał sobie, gdy siedział w łóżku czytając, gdzie i kiedy po raz pierwszy zobaczył tę kobietę. Nie nazywała się wtedy Joanna Rand. Obudził się w środę, o szóstej trzydzieści, w swoim apartamencie w hotelu Kioto. Czy to na wakacjach, czy w pracy zawsze wstawał wcześnie, a kładł się późno. Nie musiał spać więcej niż pięć godzin, by czuć się odświeżonym i gotowym do działania. Był wdzięczny naturze za swój nietypowy metabolizm. Zyskiwał przewagę nad tymi, którzy byli większymi od niego niewolnikami materaca. Dla Alexa, który z wyboru i z natury lubił zgarniać najwyższą stawkę, sen był szczególnie obmierzłą formą niewolnictwa, a każda noc chwilową śmiercią, którą trzeba przeżyć, ale którą nie można się rozkoszować. Czas poświecony na sen był czasem straconym, zaniechanym, ukradzionym. Oszczędzając trzy godziny każdej nocy, zyskiwał dodatkowe tysiąc sto godzin w roku. Tysiąc sto godzin na czytanie książek, oglądanie filmów i uprawianie miłości, ponad czterdzieści pięć "wolnych" dni na obserwację, studiowanie, uczenie się... i robienie pieniędzy. Komunał, że czas to pieniądz był jednak prawdą. A pieniądz, według filozofii Alexa, był jedynym pewnym sposobem osiągnięcia dwóch najważniejszych rzeczy: niezależności i godności, z których każda znaczyła dla niego nieskończenie więcej niż miłość, seks, przyjaźń, uznanie czy cokolwiek innego. Urodził się w biednej rodzinie. Dla jego rodziców, pary nieuleczalnych alkoholików, słowo "godność" było równie pustym dźwiękiem jak słowo "odpowiedzialność". Gdy był dzieckiem, poprzysiągł sobie, że odkryje sekret bogactwa. I poznał go, zanim przekroczył dwudziestkę: czas. Otóż sekretem bogactwa był czas. Zaczął więc z zapałem korzystać ze swej wiedzy. W ciągu dwudziestu lat rozsądnego gospodarowania czasem jego majątek netto wzrósł z tysiąca dolarów do ponad dwunastu milionów. Jego zwyczaj późnego chodzenia spać i wczesnego wstawania, choć tylko częściowo zgodny z nieśmiertelną radą Benjamina Franklina, odegrał znaczącą rolę w tym fenomenalnym sukcesie. W normalnych warunkach wziąłby prysznic, ogolił się i ubrał w ciągu dwudziestu minut. Tego ranka pozwolił sobie na małe ustępstwo - wziął książkę i został w łóżku. W końcu był na wakacjach. Teraz siedząc podparty poduszkami, z książką na kolanach, uświadomił sobie, kim była Joanna Rand. Gdy czytał, jego podświadomość, niechętna marnowaniu czasu, pracowała nad rozwiązaniem zagadki Joanny. - Lisa - wyszeptał. Lisa. Dwanaście lat starsza, inne uczesanie. Dziecięca pulchność dwudziestolatki zniknęła z jej twarzy. Była teraz dojrzałą kobietą, ale wciąż była Lisa. Wstał z łóżka, wykąpał się i ogolił. Patrzył na odbicie swoich gładkich policzków w lustrze, potem podniósł wzrok i spojrzał sobie w oczy. Nie widział fotografii Lisy Chelgrin od przynajmniej 10 lat. Powoli, chłopie. Może podobieństwo nie jest tak duże, jak myślisz. Jak będziesz miał w ręku zdjęcia, to być może się okaże, że Joanna Rand ma tyle wspólnego z Lisa Chelgrin, co żyrafa z kucykiem szetlandzkim. Ubrał się i usiadł przy biurku w skromnie urządzonym salonie apartamentu. Starał się przekonać sam siebie, że każdy może mieć sobowtóra, niespodziewanego bliźniaka. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę w telefon stojący na środku biurka, po czym stwierdził: Tyle tylko, że tak naprawdę nigdy nie wierzyłem w czysty przypadek. Stworzył jedną z największych agencji detektywistycznych w Stanach Zjednoczonych i doświadczenie nauczyło go, że każdy zbieg okoliczności był tylko pozorem, wierzchołkiem góry lodowej, a o ileż więcej kryło się poniżej linii wody. Nigdy nie miał respektu dla zbiegów okoliczności i dlatego, że odkrywał logiczne związki w wydarzeniach, których zdawało się nic ze sobą nie łączyć. Przysunął telefon i zamówił rozmowę do Stanów. Wreszcie dodzwonił się do swojego biura o ósmej trzydzieści rano czasu Kioto i o czwartej trzydzieści po południu, czasu Chicago. Rozmawiał z Tedem Blakenshipem, najwyżej postawionym człowiekiem w firmie. - Ted, chciałbym, żebyś osobiście poszedł do archiwum i wyciągnął wszystko, co dotyczy Lisy Chelgrin. Chcę mieć te materiały tutaj w Kioto jak najszybciej. Nie wysyłaj tego pocztą kurierską. Daj jednemu z naszych młodszych pracowników terenowych, a potem wyślij go najbliższym lotem we właściwym kierunku. Blakenship dobierał starannie słowa. Mówił powoli: - Alex, czy to znaczy, że sprawa znów jest... aktualna? - Nie jestem pewien. - Czy jest szansa, że ją w końcu znalazłeś? - Najprawdopodobniej ścigam tylko cienie i nic z tego nie wyniknie. Więc nie rozmawiaj z nikim o tym, nawet z własną żoną. - Oczywiście. - Sam pójdź do archiwum. Nie wysyłaj tam sekretarki. Nie chcę, żeby zaczęły się plotki. - Rozumiem. - A urzędnik, który będzie to przewoził, nie powinien wiedzieć, co wiezie. - Nie będę go w nic wtajemniczać. Ale słuchaj, Alex... jeśli ją znalazłeś, to jest to naprawdę wiadomość, co? - Sensacyjna - zgodził się Alex. - Zadzwoń do mnie, jak już wszystko pozałatwiasz i daj mi znać, kiedy mam się spodziewać przesyłki. - Zadzwonię. Alex odłożył słuchawkę i podszedł do okna, z którego obserwował samochody na zatłoczonych ulicach. Stał i patrzył w dół. Wszyscy zdawali się doceniać znaczenie czasu; wszyscy gdzieś spieszyli. Gdy tak patrzył, jeden z rowerzystów zrobił błąd w ocenie odległości, gdy próbował przejechać miedzy dwoma samochodami. Uderzyła go biała honda. Człowiek i rower zmienili się nagle w ślizgającą się, przewalającą, podskakującą plątaninę nóg i poskręcanych kół, rur i kierownicy. Rozległ się pisk hamulców, wstrzymano ruch, a w kierunku rannego pospieszyli ludzie. Alex, który nie był przecież zabobonny, odniósł dziwne wrażenie, że oto niebiosa zsyłają mu zły znak, a on sam pędzi na złamanie karku ku nieuniknionej katastrofie. 7 W południe spotkał się z Joanną w Mizutani. Gdy ją zobaczył uświadomił sobie, że obraz jaki przechował w pamięci miał tyle z nią wspólnego, co zdjęcie Niagary z prawdziwym pięknem dzikiego wodospadu. Była olśniewająca - mieniła się złotem, ruchem, życiem, a błękit jej oczu był o wiele głębszy niż zdołał to zapamiętać, choć minęła zaledwie jedna noc odkąd widział ją po raz ostatni. Ujął jej dłoń i pocałował, nie dlatego że był przyzwyczajony do europejskich obyczajów, ale dlatego że pragnął dotknąć ustami jej skóry. Mizutani była restauracją typu o-zashiki, co znaczyło, że sala była podzielona przegródkami z ryżowego papieru na małe, prywatne pokoiki, gdzie serwowano japońskie potrawy. Sufit nie był zbyt wysoki, wznosił się nie więcej niż osiemnaście cali nad głową Alexa, a podłogę pokrywało starannie wypolerowane drewno sosnowe, które wydawało się przezroczyste i głębokie jak morze. Gdy Alex i Joanna znaleźli się w westybulu, zmienili buty na miękkie pantofle. Podążyli za drobną, młodą hostessą do małego pokoiku, gdzie usiedli obok siebie na podłodze, na cienkich ale wygodnych poduszkach, ułożonych przed niskim stolikiem. Mieli przed sobą okno, za którym rozciągał się widok na otoczony murem ogród. O tej porze roku nie było tu kwiatów, ale widać było kilka odmian doskonale utrzymanych, wiecznie zielonych roślin i dywan mchu, który nie zdążył jeszcze zbrązowieć przed zimą. Na środku ogrodu wznosiła się wysoka na siedem stóp skalna piramida, z której tryskała woda, spływająca wąskimi strumykami do płytkiego, drżącego jeziorka. Jedli mizutaki, białe mięso kurczaka uduszone w glinianym garnku i przyprawione cebulkami, rzodkiewkami i ziołami. Dostali jeszcze kilka maleńkich filiżanek parującej sake, która jest wyśmienita, gdy pije się ją gorącą, ale która przypomina w smaku skwaśniałe francuskie wino, gdy jest zimna. Cały czas rozmawiali o muzyce, japońskich obyczajach i sztuce, o filmach, książkach i sprawach osobistych. Alexa kusiło, żeby wymówić to magiczne imię - Osa Chelgrin. Chwilami wydawało mu się, że posiada jakąś psychiczną zdolność wyczytywania z zachowania podejrzanego oznak winy czy niewinności, z tego przelotnego wyrazu twarzy, który pojawia się w chwili oskarżenia, z drżenia głosu. Jednak Alex nie miał ochoty rozmawiać z Joanną o zniknięciu Lisy Chelgrin, dopóki nie usłyszy, gdzie się urodziła i wychowała, gdzie nauczyła się śpiewać, dlaczego przyjechała do Japonii. Biografia Joanny Rand mogła być tak doskonale prawdopodobna, że przekonałaby go, iż ta kobieta naprawdę jest tą, za którą się podaje, i jej podobieństwo do dawno zaginionej Lisy Chelgrin to tylko przypadek. W takiej sytuacji poruszanie całej tej sprawy nie miałoby sensu. Było zatem ważne, by udało mu się nakłonić ją do mówienia o sobie. Ale się opierała, nie z jakiegoś tajemniczego powodu, ale po prostu dlatego, że była skromna. Alex rozumiał jej opory, czuł zażenowanie, gdy musiał mówić o sobie, nawet w rozmowach z bliskimi przyjaciółmi; lecz, o dziwo, w jej towarzystwie jego zahamowania znikały. W końcu, próbując bez powodzenia wniknąć w przeszłość Joanny, opowiedział jej prawie całą historię swojego życia. - Naprawdę jesteś prywatnym detektywem? - spytała. - Tak. - Trudno uwierzyć. A gdzie twój prochowiec? - W pralni. Próbują usunąć z niego te paskudne krwawe plamy. - I nie nosisz kabury na szelkach. - Piją mnie w ramię. - Nie nosisz w ogóle broni? - W lewej dziurce nosa mam miniaturowy pistolecik. - Daj spokój. Mówię poważnie. - Nie jestem tu w interesach, a władze japońskie nie lubią amerykańskich turystów, którzy noszą przy sobie broń. - Zawsze sadziłam, że prywatny detektyw musi być trochę... no, niechlujny... - Och, dziękuję ci bardzo! - ...i skryty, zawsze patrzy przez ramię, zezuje, jest uzbrojony po zęby, sentymentalny, zimny, cyniczny. - Sam Spade grany przez Humpreya Bogarta. Ten biznes już tak nie wygląda - powiedział Alex. - Jeśli kiedykolwiek tak wyglądał. Wykonujemy głównie codzienną robotę, rzadko trafia się coś niebezpiecznego. Sprawy rozwodowe, tropienie dłużników, zbieranie materiału dowodowego dla obrońców w procesach kryminalnych. Ciągle zapewniamy ochronę bogatym i sławnym, no i ochraniamy domy towarowe. Nie jest to nawet w połowie tak romantyczne i fascynujące jak w wydaniu Bogarta, obawiam się. - Cóż... może i tak - powiedziała Joanna. - Ale to wciąż jest o wiele bardziej romantyczne niż praca księgowego. Przerwała i podniosła do ust kawałek kurczaka. Jadła tak delikatnie jak Japończycy, ale ze zdrowym, nie skrywanym i zdecydowanie erotycznym apetytem. Alex obserwował ją ukradkiem, gdy przełykała kęs kurczaka i sączyła swoją sake; siłę szczęki, płynny ruch mięśni jej szyi i cudowną linię warg. Odstawiła filiżankę: - Jak doszło do tego, że zacząłeś pracować w tak nietypowym zawodzie? - Dość wcześnie postanowiłem, że nie będę biedny, tak jak moi rodzice i sądziłem, że wystarczy być prawnikiem, by stać się kimś nieprawdopodobnie bogatym. Więc korzystając z kilku stypendiów i utrzymując się z kilku nocnych zajęć, zdołałem ukończyć college, a później prawo. - Z wynikiem summa cum laude? - spytała. - Skąd wiesz? - Był zaskoczony. - Jesteś obsesyjny, porywczy. - Naprawdę? Powinnaś być prywatnym detektywem. - Samantha Spade. Co wydarzyło się później? - Spędziłem rok w dużej firmie w Chicago, która specjalizowała się w obsłudze prawnej dużych korporacji. Nienawidziłem tego zajęcia. - Ale to przecież niezły sposób zarabiania pieniędzy? - Przeciętna płaca wynosi obecnie osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a wtedy była jeszcze niższa, zwłaszcza dla kogoś, kto dopiero zaczynał. Kiedy byłem młody wydawało mi się, że to mnóstwo pieniędzy, ale szybko się przekonałem, że trzeba jeszcze zapłacić podatek. To, co mi zostawało, nigdy nie pozwoliłoby mi zasiąść za kierownicą rolls-royce'a. - I tego właśnie pragnąłeś, takiego stylu życia? - A dlaczego nie? W dzieciństwie doświadczyłem czegoś wręcz przeciwnego. Nie ma nic uszlachetniającego w biedzie. Ale po paru miesiącach pisania raportów i grzebania się w materiałach pojąłem, że naprawdę duże pieniądze zarabiają tylko stare wygi z dużych firm. Zanim dotarłbym na szczyt, miałbym na karku pięćdziesiątkę. Gdy ukończył dwadzieścia pięć lat, Alex Hunter zorientował się, że prywatna ochrona mienia będzie dziedziną intensywnego rozwoju przez kilka następnych dziesięcioleci. Opuścił więc firmę prawniczą, by związać się z liczącą pięćdziesięciu pracowników Agencją Bonnera, gdzie zamierzał poznać interes od podszewki. Gdy miał zaledwie trzydzieści lat, mógł sobie pozwolić na wzięcie pożyczki z banku, żeby odkupić od Bonnera agencję. Pod jego kierownictwem firma wkroczyła agresywnie we wszystkie dziedziny ochroniarskiego biznesu, nie wyłączając sprzedaży, instalacji i konserwacji elektronicznych systemów ochrony. Teraz agencja Bonner-Hunter miała dwa tysiące pracowników i biura w jedenastu miastach. - Masz swojego rolls-royce'a? - spytała Joanna. - Dwa. - Czy życie jest lepsze z rolls-royce'em? - To jest pytanie z filozofii zen. - A ty się wymigujesz. - Pieniądze nie są ani brudne ani szlachetne, są neutralne. To po prostu nieodłączny składnik każdej cywilizacji. Ale twój talent to dar od Boga. Przyglądała mu się w milczeniu przez dłuższą chwilę, a on zdawał sobie sprawę, że właśnie go osądza. Odłożyła swoje pałeczki i przyłożyła do ust chusteczkę. - Większość mężczyzn, którzy zaczynali od niczego i zgromadzili ogromną fortunę przed czterdziestką, byłaby nieznośnymi egomaniakami. - Wcale nie. Nie ma we mnie nic wyjątkowego. Znam mnóstwo bogatych ludzi, a większość z nich jest w każdym calu tak skromna jak urzędnik biurowy. Ale już dość o mnie. Chciałbym usłyszeć coś o tobie. Jak się znalazłaś w Japonii, w Księżycowym Blasku? - Nic ciekawego. Moje życie jest bardzo nudne. Albo chciała ukryć swą przeszłość, albo była w oczywisty sposób onieśmielona. Nie był pewien, o którą z tych możliwości chodzi. Wciąż jednak zachęcał ją do zwierzeń. Wreszcie zaczęła mówić. Kelnerka, miła kobieta o okrągłej twarzy, ubrana w białe yukata i krótką, kasztanową kurtkę, przyniosła deser: kawałki mandarynki z drobniutko pokrojonymi migdałami i kokosem. - Urodziłam się w Nowym Jorku Ale nie pamiętam wiele. Mój ojciec zarządzał jednym z tych ogromnych przedsiębiorstw. Kiedy skończyłam dziesięć lat awansował na kierownicze stanowisko w zarządzie jednej z brytyjskich filii. Dorastałam w Londynie i tam studiowałam. - Co studiowałaś? - Przez jakiś czas muzykę... potem języki orientalne. Zainteresowałam się Wschodem, bo zakochałam się w japońskim studencie. Mieszkaliśmy razem przez rok. Nasz romans się skończył, ale moje zainteresowanie Wschodem pozostało. - Kiedy przyjechałaś do Japonii? - Prawie dwanaście lat temu - odpowiedziała. Akurat wtedy, gdy zniknęła Lisa Chelgrin - pomyślał. Podniosła za pomocą pałeczek kolejny plasterek mandarynki i zjadła z widocznym zadowoleniem. Zlizała cieniutką nitkę kokosa, który przylgnął do kącika jej ust. Przypominała płowego kota; giętkiego, przepełnionego energią kinetyczną. Jakby czytała jego myśli, podniosła głowę z kocią gracją i posłała mu głębokie spojrzenie. Jej oczy kryły w sobie kocie harmonijne sąsiedztwo przeciwieństw: senność połączoną z całkowitą trzeźwością, czujność zmieszaną z zimną obojętnością, dumne wyobcowanie obok pragnienia czułości. - Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym w czasie wakacji w Brighton. Nie miałam krewnych w Stanach, nie chciałam tam wracać. A Wielka Brytania wydała mi się nagle okropnie ponura, pełna złych wspomnień. Kiedy wypłacono mi polisę ojca i załatwiono formalności spadkowe, wzięłam pieniądze i wyjechałam do Japonii. - W poszukiwaniu tego studenta? - Och nie. Wtedy to już było skończone. Wyjechałam, ponieważ wydawało mi się, że polubię ten kraj. I polubiłam. Spędziłam tu kilka miesięcy jako turystka, a potem wzięłam się do pracy i zaczęłam śpiewać muzykę pop w nocnym klubie w Jokohamie. Zawsze miałam niezły głos, ale żadnego doświadczenia scenicznego. Na początku szło mi beznadziejnie, ale się uczyłam. - Jak znalazłaś się w Kioto? - Po drodze było jeszcze Tokio. I lepsza praca niż ta w Jokohamie. Duży lokal nazywany Ongaku, Ongaku. - Muzyka, Muzyka - przetłumaczył Alex. - Znam to miejsce. Byłem tam zaledwie pięć dni temu! - Wówczas ten klub miał całkiem niezłą, własną orkiestrę. Muzycy byli gotowi postawić wszystko na jedną kartę. Niektórzy z nich mieli pojęcie o jazzie, a ja nauczyłam ich wszystkiego, co sama umiałam. Szefowie byli z początku nastawieni sceptycznie, ale goście od razu zachwyceni. - Ten pierwszy triumf był miłym wspomnieniem dla Joanny. Uśmiechnęła się i wpatrywała w ogród nie widzącymi oczyma, jakby wracała do przeszłości. - To było wtedy szalone miejsce, dzikie i ekscytujące. Byłam główną atrakcją przez dwa lata. Gdybym chciała zostać, to prawdopodobnie wciąż bym tam śpiewała. Ale w końcu pojęłam, że zrobię lepiej, jeśli zacznę pracować dla samej siebie, we własnym klubie. - Ongaku, Ongaku nie jest już takie, jak je opisałaś - powiedział Alex. - Już nie. Zbyt wiele utraciło wraz z twoim odejściem. Już nie drży w posadach. Nawet się nie poruszy. Joanna wybuchnęła śmiechem i odrzuciła głowę do tyłu, by odsunąć sprzed twarzy długi kosmyk włosów. Ten gest upodobnił ją do uczennicy-młodziutkiej, delikatnej, niewinnej siedemnastolatki. I wtedy, przez tę krótką chwilę była nie tylko podobna do Lisy Chelgrin. Była Lisa. - Przyjechałam do Kioto ponad sześć lat temu, w lipcu. Było to w czasie dorocznego Gion Matsuri. - Matsuri... festiwalu. - Tak. To najwspanialsza uroczystość w mieście. Przyjęcia, wystawy, imprezy artystyczne. Udostępniono publiczności stare domy na Muromachi, w których można było obejrzeć rodzinne skarby i cenne pamiątki. Była parada największych i najpiękniej udekorowanych platform - wszystkie wspaniałe. Zostałam tydzień dłużej, zakochałam się w Kioto, nawet w tym powszednim, codziennym. Poświęciłam większą część moich oszczędności na wykupienie budynku, który teraz jest znany jako Księżycowy Blask. Niezbyt fascynująca historia Joanny Rand, dziewczyny-przedsiębiorcy. Ostrzegałam cię, że będzie nudna w porównaniu z twoją. W całej opowieści nie ma ani jednego morderstwa i ani jednego rolls-royce'a. - Nie ziewnąłem ani razu. Jestem zafascynowany - powiedział Alex. - Próbuję, by Księżycowy Blask wyglądał jak knajpa Ricka, Cafe Americain, z Casablanki. Ale ta fascynująca, niebezpieczna i romantyczna historia, która przytrafiła się Bogartowi, mnie jakoś nie chce się przytrafić i nigdy się nie przytrafi. Jestem jak piorunochron, który przyciąga tylko zwykłe zdarzenia. Ostatni większy kryzys, to uszkodzenie zmywarki... Alex nie miał pewności, czy wszystko, co powiedziała Joanna Rand było prawdą, ale był zadowolony. Jej krótka biografia wydawała się przekonująca - zarówno pod względem sposobu przedstawienia, jak i szczegółów. Choć miała opory, by mówić dużo o sobie, nie wyczuwało się w jej głosie wahania i fałszu. Kiedy już zaczęła, żadnego śladu niepokoju kłamcy. Jej historia, jako piosenkarki w nocnym klubie w Jokohamie i Tokio była niewątpliwie prawdziwa. Gdyby kłamała, wymyśliłaby coś innego, nie historię, którą tak łatwo można sprawdzić i zweryfikować. Natomiast część dotycząca Wielkiej Brytanii i rodziców, którzy zginęli podczas wakacji w Brighton... prawdę powiedziawszy, nie wiedział, co o tym sadzić. Jako coś, co miało okryć tajemnicą całe jej życie poprzedzające wyjazd do Japonii było skuteczne, ale zbyt gładkie. Ponadto, było kilka drobnych punktów, w których jej biografia stykała się z biografią Lisy Chelgrin, co wydawało się Alexowi podejrzanym nagromadzeniem zbiegów okoliczności. Joanna przekręciła się na swojej poduszce i usiadła na wprost niego. Jej kolana dotknęły jego nóg, sprawiając, że odczuwał przyjemny, wewnętrzny dreszcz. - Masz jakieś plany na resztę popołudnia? - spytała. - Gdybyś miał ochotę na zwiedzanie, to chętnie będę przez parę godzin twoim przewodnikiem. - To miłe z twojej strony, że chcesz poświęcić mi swój czas. Ale wiem, że musisz pilnować interesu. Przerwała mu ruchem ręki. - Mariko może zająć się klubem aż do otwarcia. Nie muszę się tam pokazywać przynajmniej do szóstej. - Mariko? - spytał. - Mariko Inamura. Wiceszefowa w Księżycowym Blasku. Spotkanie z nią to najlepsza rzecz, jaka mi się przytrafiła w Japonii. Jest inteligentna, godna zaufania i pracowita jak demon. Alex po cichu powtórzył to imię parę razy, aż się upewnił, że je zapamiętał. Postanowił przeprowadzić długą i wyczerpującą rozmowę z Mariko. Z pewnością wiedziała o przeszłości Joanny Rand więcej, niż ona sama była skłonna mu zdradzić. - No cóż - powiedział - jeśli jesteś pewna, że masz czas, to chętnie skorzystam. Alex miał nadzieję, że już podczas lunchu zdoła ustalić prawdziwą tożsamość Joanny. Ale wciąż niczego nie był pewny. Jej niespotykanie ciemne oczy zdawały się ciemnieć jeszcze bardziej. Wpatrywał się w nie zauroczony. Joanna Rand czy Lisa Chelgrin? Nie mógł się zdecydować, która z nich. 8 Na prośbę Joanny hostessa z Mizutani zatelefonowała do przedsiębiorstwa taksówkowego Sogo, i po niecałych pięciu minutach zjawił się samochód - czarny wóz z czerwonym napisem. Joanna była zachwycona kierowcą. Nikt nie pasowałby lepiej do ich krótkiej przejażdżki. Był pomarszczonym, siwowłosym starym człowiekiem o ujmującym uśmiechu, który ujawniał brak jednego zęba. Wyczuł romans zawiązujący się między Joanną i Alexem i przerywał im tylko wtedy, gdy chciał się upewnić, że nie przeoczyli czegoś interesującego. Korzystał z wstecznego lusterka, by zerkać na nich, zawsze z aprobatą widoczną w jasnych oczach. Przez ponad godzinę krążyli na chybił trafił po pełnym zabytków mieście, zdając się na wybór kierowcy. Joanna zwracała uwagę Alexa na stare domy, świątynie, nie przerywając swojej opowieści o historii i architekturze Japonii. Uśmiechał się i zadawał wciąż nowe pytania. Patrzył na nią równie często, jak na miasto, a ona znów czuła tę zniewalającą siłę jego osobowości. Stali na światłach obok Muzeum Narodowego, kiedy stwierdził: - Intryguje mnie twój akcent. - Jaki akcent? - To nie Nowy Jork, prawda? - Nie wiedziałam, że mam w ogóle jakiś akcent. - Nie, to nie Nowy Jork. Boston? - Nigdy nie byłam w Bostonie. - Ale to i tak nie Boston. Bardzo trudno się zorientować. Może brytyjska angielszczyzna. Może to właśnie to. - Mam nadzieje, że nie - powiedziała Joanna. - Nigdy nie lubiłam Amerykanów, którzy przejmują brytyjski akcent po spędzeniu kilku lat w Anglii. To mi się wydaje sztuczne. - To nie angielski akcent. Przyglądał jej się, rozważając ten problem, i gdy taksówka ruszyła ponownie wykrzyknął: - Już wiem, co to jest! Chicago! - To ty pochodzisz z Chicago - zauważyła Joanna - a ja przecież nie mówię tak jak ty. - Ależ tak. Odrobinę. - Skąd. Poza tym nie byłam w Chicago. - Musiałaś mieszkać gdzieś w Illinois - nie rezygnował Alex. Przez chwilę miała wrażenie, że jego uśmiech jest nieszczery i wymuszony. - Nie - powiedziała - nigdy nie byłam w Illinois. Wzruszył ramionami. - No cóż, w takim razie myliłem się. - Wskazał na budynek, widniejący przed nimi, po lewej strome. - Dziwne miejsce. Co to jest? Znów podjęła się roli przewodnika, ale dręczyła ją myśl, że pytania dotyczące jej akcentu nie były przypadkowe. Ten nagły zwrót w rozmowie miał jakiś sens, który jej umykał. Przebiegły ją ciarki, jak echo dreszczy, które nawiedzały ją każdej nocy, gdy budził ją koszmar senny. 9 Gdy dotarli do zamku Nijo, zapłacili za taksówkę i dalej szli pieszo. Odwrócili się od małego samochodu, który włączył się do ruchu, i podążyli w ślad za trzema innymi turystami w kierunku ogromnej, pokrytej żelazem Wschodniej Bramy. Joanna zerknęła na Alexa i zobaczyła, że jest pod wrażeniem. - Tak właśnie wyobrażam sobie zamek! - Ale po chwili potrząsnął głową. - Tyle że kłóci się z japońskim stylem. - Jestem bardzo zadowolona, że to mówisz - westchnęła Joanna. - Gdyby zamek Nijo podobał ci się za bardzo, to jak ty sam mógłbyś mi się podobać? - Chodzi ci o to, że powinienem powiedzieć to, co usłyszałaś? - Tak widzi go większość wrażliwych ludzi, jeśli rozumieją japoński styl. - Myślałem, że to bardzo ważna budowla. - Tak, historycznie. Ale jest to atrakcja dla turystów, nie dla Japończyków. Weszli przez główną bramę, potem minęli jeszcze jedną - Karamon, bogato zdobioną ornamentami metalowymi i wyszukanymi drewnianymi rzeźbami. Przed nimi rozciągał się szeroki podwórzec, a za nim wznosił się sam pałac. Gdy przechodzili przez dziedziniec, Joanna powiedziała: - Większość ludzi z Zachodu spodziewa się, że stare pałace muszą być masywne i bogato zdobione. Zazwyczaj są rozczarowani delikatną japońską architekturą, ale prawie zawsze podoba im się zamek Nijo. Jego rokokowa wspaniałość jest czymś, co rozumieją. Niestety, Nijo nie jest reprezentatywne dla japońskiego życia i filozofii. Nie mogła przestać mówić. Już podczas lunchu a potem w taksówce, uświadomiła sobie potężne seksualne napięcie, jakie rodziło się między nimi. Była zadowolona, ale jednocześnie bała się zaangażowania, jakichkolwiek emocji. Nie miała kochanka ponad dziesięć miesięcy i samotność ciążyła jej niczym kajdany. Pragnęła Alexa, pragnęła przyjemności, brania i dawania, dzielenia się, tej wyjątkowej czułości i zwierzęcej bliskości, ale wiedziała, że jeśli podda się opanowującej ją radości; zapłaci wysoką cenę - kolejne bolesne rozstanie. Było nieuniknione. I nie dlatego, że Alex miał wrócić do Chicago. Zrywała zawsze tak samo - gwałtownie i okrutnie. Odczuwała silne, niewytłumaczalne i destrukcyjne pragnienie, by niszczyć wszystko, co mogłoby się narodzić między nią a jakimkolwiek mężczyzną. Przez całe życie tęskniła do stałego związku, poszukując go z milczącą desperacją. Nie chciała być samotna, mimo to odrzucała propozycję małżeństwa, nawet jeśli wychodziła od mężczyzny, na którym bardzo jej zależało. Uciekała przed tak upragnioną bliskością, gdy ta była w zasięgu ręki - zawsze z powodów, których nie potrafiła zrozumieć i określić. Obawiała się zażyłości i intymności, obawiała się, że mężczyzna, który zostanie jej mężem zacznie zbyt głęboko wnikać w jej przeszłość i dowie się prawdy. Prawdy. Obawa przerodziła się w strach, a strach szybko stał się uczuciem obezwładniającym, nieznośnym, niszczącym. Ale dlaczego? Dlaczego! Nie miała przecież nic do ukrycia. Była o tym przekonana. Nie kłamała, gdy opowiadała Alexowi swoją historię. Wiedziała jednak, że gdyby miała z nim romans, i że gdyby chodziło mu o coś więcej niż tylko o przypadkowy związek, odmówiłaby natychmiast. I gdyby odszedł, byłaby zrozpaczona i zaczęłaby nienawidzić siebie jak nigdy dotąd, len strach był irracjonalny, ale nie mogła go przezwyciężyć. Dlatego właśnie, idąc teraz obok Alexa, czuła, że jest na krawędzi, że jeśli pozwoli ponieść się uczuciom, runie w przepaść. Zabijała milczenie zwykłą nieważną gadaniną, która nie zostawiała miejsca na prywatność i intymność. Wiedziała, że nie zdoła po raz kolejny przeżyć bólu i cierpienia rozstania. - Ludzie Zachodu - ciągnęła Joanna - potrzebują działania i podniety od rana do nocy. A potem skarżą się na przytłaczające tempo życia. Tutaj jest całkiem inaczej: spokojnie i rozsądnie. Najważniejsze japońskie wartości to spokój i prostota. Alex uśmiechnął się czarująco. - Nie chcę cię urazić... ale sądząc po nerwowym ożywieniu, w jakim pozostajesz od chwili opuszczenia restauracji, uważam, że wciąż jesteś bardziej dzieckiem Zachodu niż Japonii. - Przepraszam. Wszystko przez to, że kocham Kioto i Japonię tak bardzo, że gadam bez przerwy. Ogromnie zależy mi na tym, żebyś ty też polubił ten kraj. Zatrzymali się przy głównym wejściu do największego z pięciu połączonych ze sobą budynków pałacu. - Joanno, czy coś cię martwi? - Mnie? Nie. Nic. Jego spostrzegawczość zaniepokoiła ją. Znowu miała wrażenie, że nie potrafi niczego przed nim ukryć. - Jesteś pewna, że możesz poświęcić mi cały dzień? - Oczywiście, doskonale się bawię. Przyglądał jej się z uwagą. Skubał dwoma palcami koniuszek swych starannie przyciętych wąsów. - Chodźmy - odezwała się wesoło, próbując ukryć niepokój. - Jest jeszcze tyle do zobaczenia. Szli za grupą turystów, Joanna opowiadała Alexowi długą i barwną historię pałacu. Nijo był niewątpliwie wspaniałym dziełem sztuki - choć sztuki dalekiej od japońskiej prostoty. Pierwsze budynki kompleksu pałacowego wzniesiono w 1603 roku, były wtedy rezydencją pierwszego shoguna rodu Tokugawa. W późniejszych czasach budowla rozrosła się znacznie, gdy dołączono do niej części zburzonego zamku Fushami rodu Hideyoshi. Było jasne, że Nijo, pomimo swej fosy, wieżyczek i potężnej żelaznej bramy został zbudowany przez człowieka, który nie dbał o własne bezpieczeństwo; gdyż zamek, ze swoimi niskimi murami i rozległymi ogrodami, nigdy nie mógłby spełniać funkcji twierdzy warownej. Nadawał się jednak znakomicie na imponującą siedzibę wojskowego dyktatora, który żądał absolutnego posłuszeństwa i prowadził życie godne samego cesarza. Gdy inni turyści wysunęli się daleko do przodu, a Joanna wyjaśniała znaczenie i wartość szczególnie pięknego i skomplikowanego malowidła na ścianie, Alex powiedział: - Zamek Nijo jest wspaniały. Ale ty interesujesz mnie znacznie bardziej. - Ja? Dlaczego? - spytała zakłopotana. - Gdybyś przyjechała do Chicago nie potrafiłbym być twoim przewodnikiem. Chciałem powiedzieć, że nie mam pojęcia o historii mojego rodzinnego miasta. Nie jestem nawet w stanie podać roku, w którym był ten wielki pożar. A ty, Amerykanka w obcym kraju i obcym mieście, wiesz wszystko! - Mnie też to czasem zadziwia - powiedziała cicho. - Znam Kioto lepiej niż tutaj urodzeni. Historia Japonii stała się moim hobby od czasu, gdy opuściłam Anglię. Czymś więcej niż hobby, jak przypuszczam. Prawie pasją. Właściwie... chwilami wydawało mi się, że to moja obsesja. Jego oczy zwęziły się nieznacznie; wydawało jej się, że płoną zawodowym zainteresowaniem. - Obsesja. To raczej dziwna diagnoza, nie sądzisz? Znowu miała wrażenie, że te pytania nie są przypadkowe, że prześwietla jej duszę, że bada łagodnie, lecz uparcie, kierowany czymś więcej niż tylko przyjaznym zainteresowaniem. Czego od niej chciał? Czasem czuła się przy nim jak ktoś, kto ukrywa straszną zbrodnię. Pragnęła zmienić temat, zanim znów zacznie ją wypytywać, ale nie wiedziała jak to zrobić, by nie zachować się niegrzecznie. - Czytam mnóstwo książek o dziejach Japonii - odpowiedziała Joanna. - Chodzę na wykłady z historii i spędzam większą część wakacji kręcąc się po świątyniach i muzeach. To niemal tak, jak gdybym... - Jak gdybyś, co? - ponaglał ją Alex. Znów spojrzała na obraz. - Chyba jest tak, że mam... że mam obsesję na punkcie historii Japonii, ponieważ nie mam swoich własnych korzeni. Urodzona w Stanach Zjednoczonych, wychowana w Anglii, rodzice nie żyją od dwunastu lat, przeprowadzka z Jokohamy do Tokio, potem do Kioto, żadnych żyjących krewnych... - Czy to prawda? - Czy co jest prawdą? - Że nie masz krewnych. - Żadnych. - Nawet babki czy... - Tak jak ci powiedziałam. - Ani nawet ciotki albo wuja? - Nikogo. - Nawet kuzyna... - Nie. - To zaskakujące. - Zdarza się. - Niezbyt często. Odwróciła się w jego stronę. Co malowało się na jego przystojnej twarzy - współczucie czy wyrachowanie? Troska o nią czy podejrzliwość? - Przyjechałam do Japonii, bo nie miałam dokąd pojechać, nie miałam nikogo, do kogo mogłam się zwrócić. Zmarszczył brwi. - Niemal każdy w twoim wieku może przyznać się do co najmniej jednego krewnego, który gdzieś tam jest... nie jest to może ktoś bliski, ale w każdym razie prawdziwy krewny. Joanna wzruszyła ramionami pragnąc, by zmienił temat. - Cóż, jeśli mam gdzieś jakichś krewniaków, to nic o nich nie wiem. Jego odpowiedź była szybka. - Mógłbym ci pomóc w poszukiwaniach. Prowadzenie dochodzeń to w końcu mój zawód. - Pewnie mnie nie stać na twoje stawki. - Och, moja cena jest bardzo rozsądna. - Kupujesz rolls-royce'y za swoje honoraria. - Twojego zlecenia podejmę się za cenę roweru. - Założę się, że bardzo dużego roweru. - Zrobię to za uśmiech, Joanno. - To wspaniałomyślne z twojej strony, ale nie mogę przyjąć twojej oferty. - Uśmiechnęła się. - Wliczę to w koszty własne. Dzięki temu firma oszczędzi na podatkach. Choć powody, którymi się kierował były dla niej niejasne, wiedziała, że pragnie za wszelką cenę zbadać jej przeszłość. To nie paranoja. Zmuszał ją do wyznań. A jednak pragnęła z nim rozmawiać i być z nim, bo czuła, że ten mężczyzna potrafi ją zrozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Nawiązała się między nimi jakaś wzajemna więź. Był lekarstwem na jej samotność. - Nie. Zapomnij o tym. Nawet jeśli mam gdzieś jakichś krewnych, to są oni dla mnie zupełnie obcy. Nic dla nich nie znaczę. Dlatego właśnie tutaj szukam korzeni. Teraz to moje rodzinne miasto. Moja przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Tu mnie przyjęto i zaakceptowano. - A to trochę dziwne, czyż nie? Japończycy niechętnie akceptują obcych... Ignorując jego pytanie powiedziała: - Nie mam własnych korzeni - zostały wykopane i spalone. Więc może tutaj je odnajdę? Może będę musiała je stworzyć? Nie mam wyboru. Chcę się tutaj odnaleźć, wtopić się, stać się cząstką tego pięknego kraju. Czuję się pusta. Okradziona. Nie jest tak zawsze. Chwilami. Ale kiedy ogarnie mnie ten nastrój, życie jest nie do zniesienia. Sądzę, wiem, że gdyby udało mi się wtopić w Japonię, już nigdy nie musiałabym cierpieć. Joanna była zdumiona, bo przy Alexie była szczera. Odsłaniała najintymniejsze tajemnice i pragnienia. Alex mówił tak cicho, że z trudem go usłyszała. - Pustka? To kolejne dziwne słowo. - Tak mi się wydaje. - Co przez nie rozumiesz? Joanna szukała słów, które mogłyby opisać ową pustkę - wrażenie, że jest się inną niż wszyscy ludzie, chorobliwe wyobcowanie, które przenikało ją i pochłaniało w najmniej spodziewanej chwili. Czuła wtedy obezwładniającą samotność, która doprowadzała ją do rozpaczy. Ponura, nieustępliwa samotność, a może coś jeszcze silniejszego, coś gorszego. Alienacja. Ta nazwa bardziej pasowała. Bez żadnego wyraźnego powodu, zyskiwała pewność, że jest odrębną, odrażająco wyjątkową istotą. Alienacja. Załamanie, które towarzyszyło tym niewytłumaczalnym nastrojom było jak czarna dziura, z której wydobywała się tylko dzięki uporowi i silnej woli. - Pustka powoduje, że... - zawahała się - czuję się, jakbym była nikim. - Chodzi ci o to, że nie masz nikogo, że to cię dręczy. - To nie to. Czuję, że to ja jestem nikim. - Wciąż nie rozumiem. - To tak, jakbym nie była Joanną Rand... jakbym nie była w ogóle nikim... po prostu skorupą... zagadką... pustą... nawet nie istotą ludzką. I gdy się tak czuję, zastanawiam się, dlaczego jeszcze żyję... jaki mam cel. Moje związki z rzeczywistością są tak kruche... Milczał. A ona czuła, że się jej przygląda, patrząc niewidzącymi oczami na obraz. - Jak możesz żyć z tą pustką, i wciąż być kimś tak pełnym życia i radosnym? - Och - powiedziała szybko Joanna - nie jest tak bez przerwy. Ten nastrój ogarnia mnie tylko od czasu do czasu, raz na kilka tygodni, i nigdy nie trwa dłużej niż jeden dzień. Po prostu go przezwyciężam. Dotknął jej policzka koniuszkami palców. Nagle Joanna uświadomiła sobie intensywność, z jaką się w nią wpatrywał, i dojrzała w jego oczach cień litości połączonej ze współczuciem. Powróciła do rzeczywistości. Znali się przecież tak krótko... Była zdumiona, nawet zaszokowana tym, jak dużo powiedziała mu o sobie. Dlaczego zrobiła to dopiero teraz, właśnie przed nim, a nie wcześniej, przed kimś innym? Dlaczego pragnęła ujawnić swe wnętrze właśnie Alexowi Hunterowi, a nigdy nie zdobyłaby się na to wobec Mariko Inamura? Zaczęła pojmować, że jej pragnienie czyjejś obecności i miłości było znacznie większe, niż sobie wyobrażała. Oblała się rumieńcem. - Dość już tego odsłaniania duszy. Jak udało ci się skłonić mnie do tych wyznań? Nie jesteś psychoanalitykiem, prawda? - No cóż, każdy prywatny detektyw musi być też i psychiatrą... tak jak każdy barman. - Nie mam pojęcia co mnie skłoniło, żeby ci o tym opowiadać. - Chętnie cię słucham. - Jesteś słodki. - Mówię poważnie. - Może i chętnie mnie słuchasz, ale ja niechętnie o tym mówię. - Dlaczego? - To sprawa prywatna i głupia. - Nie odnoszę takiego wrażenia. Mówienie o tym pomaga. - Możliwe - przyznała. - Ale to nie w moim stylu zwierzać się zupełnie obcemu mężczyźnie. - Hej, nie jestem zupełnie obcy! - No, prawie. - Ach, rozumiem - powiedział. - Chodzi ci o to, że jestem zupełnym mężczyzną, ale nie obcym. Przeżyję to. Joanna uśmiechnęła się. Chciała go dotknąć, ale nie zrobiła tego. - W każdym razie, jesteśmy tu po to, żeby obejrzeć pałac, a nie po to, by prowadzić długie i nudne dyskusje w stylu freudowskim. Są tu tysiące rzeczy wartych zobaczenia, a każda z nich jest bardziej interesująca niż moje wyznania. - Nie doceniasz samej siebie. Zza rogu wyszła kolejna grupa rozgadanych turystów i zaczęła się zbliżać od strony Joanny. Odwróciła się, żeby spojrzeć na nich, a tym samym skorzystać z okazji i umknąć spod przenikliwego spojrzenia Alexa choć na kilka sekund, które pozwoliłyby jej odzyskać równowagę, ale to co ujrzała, pozbawiło ją tchu. Człowiek bez prawej ręki. W odległości dwudziestu stóp. Idzie ku niej. Jakiś mężczyzna bez prawej ręki. Był na przedzie: uśmiechnięty, koreański dżentelmen o wyglądzie miłego dziadka - lekko pobrużdżona twarz i stalowoszare włosy. Miał na sobie starannie wyprasowane luźne spodnie, białą koszulę, niebieski krawat i jasnoniebieski sweter z podwiniętym prawym rękawem. Jego nadgarstek był zdeformowany. Na miejscu dłoni - gładki, wypukły, różowy kikut. - Dobrze się czujesz? - spytał Alex, wyczuwając w niej nagłe napięcie. Nie mogła mówić. Jednoręki mężczyzna podszedł bliżej. Znajdował się teraz w odległości piętnastu stóp. Joanna poczuła zapach środków antyseptycznych. Alkoholu. Lizolu. Mydła ługowego. Naprawdę nie mogła tego czuć. Nie ma się czego bać w zamku Nijo. Lizol. Alkohol. Nie ma się czego bać! To po prostu miły, niewysoki i stary ojii-san, który prawdopodobnie nie potrafiłby nikogo skrzywdzić. Musiała wziąć się w garść. Lizol. Alkohol. - Joanno? Co się dzieje? Czy coś się stało? - spytał Alex, dotykając jej ramienia. Koreańczyk zdawał się sunąć do przodu w ślimaczym, zwolnionym tempie, na podobieństwo istoty z horroru, z koszmarnego snu, dążącej bezlitośnie do celu; Joanna czuła się uwięziona przez nierealną i dręczącą grawitację snu, przez gęsty niczym syrop strumień czasu. Miała opuchnięty język. W ustach czuła nieprzyjemny smak - miedziany smak krwi, który bez wątpienia był owocem jej wyobraźni, podobnie jak odór środków antyseptycznych, choć przyprawiał o mdłości jakby był rzeczywisty. Gardło miała ściśnięte. W każdej chwili mogła zacząć się krztusić. Usłyszała, że głośno z wysiłkiem łapie powietrze. Lizol. Alkohol. Zamrugała, majaki nabrały realnych kształtów, różowy kikut stał się mechaniczną dłonią. Słyszała przytłumiony warkot mechanizmu wspomagania, oleisty posuw drążków i skrzyp przekładni, gdy rozwierały się palce zaciśniętej pięści. Nie. To też musiała być wyobraźnia. Gdy Koreańczyk zbliżył się na odległość niecałych trzech jardów, uniósł swój skręcony kikut i wskazał coś. Rozsądek podpowiadał, że turysta jest zainteresowany tylko malowidłem, które ona i Alex już oglądali, ale gdzieś w głębi, na bardziej prymitywnym poziomie emocji, wiedziała, że Koreańczyk wskazuje na nią, że sięga po nią, kierowany jakimś strasznym zamiarem. - Joanno? Z najgłębszych otchłani jej pamięci dobiegł przerażający głos: chrapliwy, nierówny, lodowaty, pełen nienawiści i goryczy. Ten głos był znajomy - oznaczał ból i przerażenie. Chciała krzyczeć. Choć człowiek z jej snu, ten pozbawiony twarzy łajdak o stalowych palcach, nigdy nie przemówił, rozpoznała jego głos. Co więcej, uświadomiła sobie z przerażeniem, że choć nigdy nie przemówił do niej we śnie, to jednak słyszała go na jawie. Gdzieś... kiedyś... słowa, które teraz do niej docierały nie były produktem wyobraźni, nie były też wspomnieniem nocnych koszmarów. Przechowała je pamięć. Zimny głos mówił: jeszcze jeden zastrzyk, maja rozkoszna, mała damo. Jeszcze jeden zastrzyk. Nabierał mocy, drgając potworną siłą. Tylko ona go słyszała; reszta świata była głucha na ten głos. Słowa wybuchały w jej głowie - jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk - grzmiały raz po raz jak petarda, rozsadzając czaszkę. Przystanął tuż obok. - Joanno? Lizol. Alkohol. Jeszcze jeden zastrzyk, moja rozkoszna, mała damo. Joanna ruszyła biegiem przed siebie. Krzyknęła. Odwróciła się od przestraszonego Koreańczyka, odepchnęła Alexa Huntera, prawie go nie poznając, minęła go pędem i wpadła do sąsiedniej komnaty. Biegła nie patrząc za siebie, pewna, że Koreańczyk ją ściga, minęła olśniewające, siedemnastowieczne dzieła mistrza Kano Tan'yu i jego uczniów, przeleciała między uderzająco pięknymi, ozdobnymi drewnianymi rzeźbami, cały czas próbując odetchnąć, łapiąc ustami powietrze, które niczym kurz zatykało jej płuca, mijała bogato rzeźbione belki, zawiłe sceny wymalowane na przesuwanych drzwiach, przebiegła obok zdumionego strażnika, który coś do niej zawołał, następnie wypadła przez drzwi wejściowe na zimne listopadowe powietrze, ruszyła przez dziedziniec, usłyszała znajomy głos, wołający jej imię, i wreszcie przystanęła, ogłuszona, na środku ogrodu zamku Nijo, wstrząsana dreszczem. 10 Alex poprowadził ją do ogrodowej ławki i usiadł obok niej. Źrenice miała nienaturalnie rozszerzone, a twarz bladą i delikatną jak koronka. Trzymał ją za rękę. Jej palce były zimne i kredowo białe. Ścisnęła jego rękę tak mocno, że jej paznokcie wbiły się w jego skórę. - Mam cię zawieźć do lekarza? - Nie. Już w porządku. Wszystko będzie dobrze. Chcę tu tylko posiedzieć przez chwilę. Wyglądała na chorą, ale na jej policzki powracał z wolna ślad koloru. - Co się stało, Joanno? Jej dolna warga zadrżała jak zwisająca z czegoś kropla wody, która za chwilę będzie musiała spaść. Jasne łzy zaświeciły w kącikach jej oczu. - No, no. Już dobrze - powiedział miękko. - Przepraszam, Alex. - Za co? - Przepraszam, że zachowałam się jak idiotka. - Nonsens. - Wprawiłam cię w zakłopotanie. - Ależ skąd. W jej oczach błysnęły łzy. - W porządku - powiedział. - Po prostu się... przestraszyłam... - Czego? - Tego Koreańczyka. - Nie rozumiem. - Człowieka bez ręki. - Był Koreańczykiem? Znałaś go? - Nigdy przedtem go nie widziałam. - Więc o co chodzi? Czy coś powiedział? - Nie. Chodzi o to... że przypomniał mi o czymś strasznym... i wpadłam w panikę. - Jej dłoń znów zacisnęła się na jego ręce. - O czym ci przypomniał? Możesz mi o tym powiedzieć? Milczała. Zagryzła wargę. - To by ci pomogło. Przez chwilę wpatrywała się w niebo, jakby chciała odczytać z przebiegających chmur tajemne wieści. Wreszcie opowiedziała mu o koszmarze sennym. - Wraca każdej nocy? - spytał. - Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze tak było. - W dzieciństwie też? - Chyba... nie... wtedy nie. - Kiedy się to dokładnie zaczęło? - Siedem... albo osiem, może dziesięć lat temu. - A może dwanaście? Przyglądała mu się zdumiona. - O co ci chodzi? - Najdziwniejsza w tym wszystkim jest ta powtarzalność... Każdej nocy. To nie do zniesienia. Musisz być wykończona. Sam sen nie jest tak szczególnie dziwny. Miewałem gorsze. - Wiem - zgodziła się Joanna. - Ludzie miewają gorsze. Kiedy próbuję go opisać, nie wydaje się aż tak przerażający czy groźny. Ale w nocy... czuję się, jakbym umierała. Nie ma słów, które oddałyby jego grozę, to, przez co przechodzę, co się ze mną dzieje. Alex poczuł, że się napręża, jakby szykowała się do obrony przed wspomnieniem nocnej męki. Zagryzła wargi i przez chwilę milczała, wpatrując się w żałobne, szaroczarne chmury, które sunęły nad miastem ze wschodu na zachód. Kiedy wreszcie spojrzała na Alexa, w jej oczach ujrzał bezradność. - Dawniej, przed laty, budziłam się z tego koszmaru i byłam tak cholernie wystraszona, że wymiotowałam. Byłam fizycznie chora ze strachu, ogarniała mnie histeria. Ostatnio rzadko reaguję aż tak gwałtownie... choć coraz częściej nie mogę znowu zasnąć po przebudzeniu. Przynajmniej nie od razu. Ta mechaniczna dłoń, ta igła... wszystko to sprawia, że czuję się... śliska... chora na duszy. Alex trzymał teraz jej dłoń obu rękami, ogrzewając jej zimne palce swoim ciepłem. - Czy rozmawiałaś już z kimś o tym śnie? - Tylko z Mariko... a teraz z tobą. - Miałem na myśli lekarza. - Psychiatrę? - To mogłoby ci pomóc, rozumiesz. - Próbowałby uwolnić mnie od tego koszmaru, ujawniając jego przyczynę - powiedziała z napięciem. - Co w tym złego? Poruszyła się. Była ucieleśnieniem rozpaczy. - Joanno? - Nie chcę znać przyczyny. - Jeśli to ma pomóc w usunięciu... - Nie chcę wiedzieć - powtórzyła z uporem. - W porządku. Ale dlaczego? Nie odpowiedziała. - Joanno? - To by mnie zniszczyło. - Co? - spytał. - Nie potrafię wyjaśnić... ale czuję to. - To właśnie niewiedza cię niszczy, Joanno. Wysunęła rękę z jego dłoni. Poszukała chusteczki i wytarła nos. Nie odpowiedziała. - No dobrze. Zapomnijmy o psychiatrze. A co według ciebie jest przyczyną tego koszmaru? Wzruszyła ramionami. - Musiałaś się nad tym długo zastanawiać. - Tysiące godzin - powiedziała ponuro Joanna. - No i? Żadnego pomysłu? - Jestem zmęczona, Alex. I wciąż zakłopotana. Czy moglibyśmy już o tym nie mówić? - W porządku. - Naprawdę chcesz poddać się tak łatwo? - spytała zdziwiona. - A jakie mam prawo wtrącać się w twoje sprawy? Uśmiechnęła się lekko. Był to jej pierwszy uśmiech odkąd usiedli. Wyglądał nienaturalnie. - Czy prywatny detektyw nie powinien być natrętny, wścibski, absolutnie bezlitosny? Choć jej pytanie miało rozładować sytuację, Alex wyczuł w nim obawę. Nie chciała, by próbował odkryć coś więcej. - Tutaj nie jestem prywatnym detektywem. Nie prowadzę dochodzenia w twojej sprawie. Jestem tylko przyjacielem, który oferuje ci ramię, jeśli masz ochotę się na nim wypłakać. Mówiąc to, czuł się winny, bo przecież prowadził dochodzenie. Zadzwonił do Chicago. - Czy możemy wyjść na ulicę i złapać taksówkę? - spytała Joanna. - Nie nadaję się już dziś do żadnego zwiedzania. - Pewnie. Przylgnęła do jego ramienia, gdy przemierzali pałacowy ogród, kierując się w stronę Karamon - zdobionej, wewnętrznej bramy. Nad ich głowami krążyła po smutnym niebie para ogromnych ptaków i zawodziła przeraźliwie, nurkując i wzbijając się w górę. Usadowiły się z suchym łopotem skrzydeł na bogato rzeźbionej gałęzi sosny bonsai. Alex, który pragnął, by powiedziała coś jeszcze, lecz uszanował jej milczenie, był zdumiony, gdy znów podjęła temat koszmaru sennego. Było jasne, że jakąś częścią swej osobowości chce, by zachowywał się jak napastliwy inkwizytor. Chciała mówić dalej. - Przez długi czas myślałam - ciągnęła Joanna, gdy szli obok siebie - że to przypadek prosto z Freuda. Sądziłam, że mechaniczna dłoń i strzykawka coś symbolizują. Rozumiesz! Przypuszczałam, że ten koszmar odzwierciedla jakieś prawdziwe wydarzenie, tak straszne, że nie mogę wniknąć w nie nawet w czasie snu. Ale... - Zawahała się. Przy ostatnich słowach jej głos zadrżał, wreszcie zamarł zupełnie. - Mów dalej - powiedział ostrożnie. - Kilka minut temu, w pałacu, wtedy gdy ujrzałam tego jednorękiego mężczyznę... przeraziłam się tak bardzo, bo po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że ten sen nie jest symboliczny. To pamięć, pamięć, która powraca we śnie, to się naprawdę wydarzyło. - Kiedy? - Nie wiem. - Gdzie? - Nie wiem. Minęli bramę Karamon. Nie było widać innych turystów. Zatrzymał Joannę, gdy znaleźli się między wewnętrzną i zewnętrzną bramą zamku. Nawet chłodna bryza nie przywróciła jej policzkom kolorów. Była kredowoblada jak wypudrowana gejsza. - Więc twierdzisz, że gdzieś tam, w twojej przeszłości, naprawdę istniał mężczyzna z mechaniczną dłonią? Skinęła głową. - I z powodów, których nie pojmujesz, zrobił ci zastrzyk? - Tak. Jestem pewna. Gdy zobaczyłam tego Koreańczyka, coś się stało. Przypomniałam sobie głos człowieka ze snu. Powtarzał: jeszcze jeden zastrzyk, jeszcze jeden zastrzyk - raz za razem. - Ale nie wiesz, kim był? - Ani gdzie to się działo, kiedy czy dlaczego. Ale klnę się na Boga, że to się wydarzyło. Nie jestem obłąkana. Wydarzyło się. I... zrobiono coś... coś, czego nie mogę... czego nie potrafię sobie przypomnieć. - Czego nie chcesz sobie przypomnieć. To właśnie powiedziałaś. Mówiła szeptem, jakby bojąc się, że bestia ze snu może usłyszeć. - Ten człowiek zranił mnie... zrobił ze mną coś, co było... coś równie złego jak śmierć, a może gorszego niż śmierć. Ta wypowiedź przypominała syczenie prądu przeskakującego jasnoniebieskim łukiem pomiędzy dwoma przewodami. Alex zadrżał. Otworzył instynktownie ramiona, a ona przytuliła się do niego. Objął ją. Wiatr poruszający gałęziami drzew sprawił, że wyglądały jak maszerujące w szeregu strachy na wróble. - To wydaje się dziwne - powiedziała. - Wiem, to wydaje się niemożliwe. Człowiek z mechaniczną dłonią, jak złoczyńca z komiksu. Ale przysięgam, Alex... - Wierzę ci. - Naprawdę? Patrzył na nią uważnie. Wreszcie powiedział: - Naprawdę, Liso. - Kto? - Lisa Chelgrin. Cofnęła się, zaintrygowana. Obserwował i czekał. - Kim jest Lisa Chelgrin? Przyglądał jej się. - Myślę, że naprawdę nie wiesz. - Nie wiem. - Ty jesteś Lisa Chelgrin. Pragnął dostrzec ten przelotny grymas, który by ją zdradził, to mgnienie tajemnicy, to spojrzenie kogoś ściganego, a może winę, widoczną w pełnych niepokoju liniach, rysujących się przez moment w kącikach jej ust. Była naprawdę wstrząśnięta. Jeśli Joanna Rand była dawno zaginioną Lisa Chelgrin - a Alex był teraz o tym przekonany - wówczas wszelka pamięć o jej prawdziwej tożsamości została z niej usunięta - albo przypadkowo, albo celowo. - Lisa Chelgrin? - Zdawała się oszołomiona. - Ja? - Ty - odpowiedział Alex, lecz tym razem łagodniej. - Nie pojmuję - potrząsnęła powoli głową. - Ani ja - przyznał. - A kim ona jest? Co to za żart? - To nie żart. To długa historia. Zbyt długa, bym mógł opowiedzieć ją tutaj, stojąc na tym zimnie. 11 Podczas drogi powrotnej do Księżycowego Blasku Joanna siedziała skulona na tylnym siedzeniu taksówki, słuchając opowieści Alexa. Jej twarz była wciąż obojętna, ciemne oczy - czujne. Unikała jego spojrzenia i nie potrafił określić jej reakcji. Kierowca taksówki słuchał radia. Cały czas nucił w takt japońskich przebojów. - Naszym tropem będzie postać Thomasa Moare Chelgrina. Czy coś ci to mówi? - Alex zwrócił się do Joanny. - Nic. - Nigdy o nim nie słyszałaś? - Nie. - Potrząsnęła głową. - Jest senatorem stanu Illinois od prawie czternastu lat. Wcześniej był przez dwie kadencje w Izbie Reprezentantów. Jest politykiem umiarkowanym - ani konserwatystą, ani liberałem, choć skłania się ku rozwiązaniom liberalnym w kwestii zagadnień socjalnych, natomiast w sprawach obrony i polityki zagranicznej jest raczej na prawo. Jest ogólnie lubiany w Waszyngtonie, potrafi się z każdym dogadać. Wydaje najlepsze party w stolicy; dzięki temu utrzymuje się na fali. Ludzie doceniają człowieka, który wie, jak właściwie nakryć do stołu i nalać whiskey. Swoich wyborców także potrafi zadowolić; musi być jakiś powód, dla którego wybierają go coraz większą liczbą głosów. Nigdy w swoim życiu nie spotkałem sprytniejszego polityka i nam nadzieję, że nie spotkam! Wie, jak manipulować wyborcami - czy są czarni, biali, czy brązowi, katolicy, protestanci, żydzi czy ateiści, młodzi, starzy, lewica czy prawica. Kandydował sześć razy i przegrał tylko jedną elekcję, a była to jego pierwsza. To człowiek, który robi wrażenie: wysoki, szczupły, o wyszkolonym głosie aktora. Włosy senatora pokryły się dystyngowanym odcieniem srebra, gdy przekroczył trzydziestkę, i dosłownie wszyscy jego przeciwnicy przypisywali jego sukces wyborczy wyłącznie temu, że wygląda jak senator. To cholernie cyniczne i prostackie, ale sądzę, że jest w tym trochę prawdy. Przerwał i czekał na słowa Joanny. Jej jedyną reakcją była prośba: - Mów dalej. - Jeszcze nie możesz go skojarzyć? - Nigdy go nie spotkałam. - Sądzę, że znasz go lepiej niż ktokolwiek inny. - Nie ja. Kierowca próbował przejechać skrzyżowanie na zmieniającym się świetle, ale zdecydował, że nie chce ryzykować i nacisnął hamulec. Kiedy samochód gwałtownie się zatrzymał, zerknął na Alexa, uśmiechnął się rozbrajająco i przeprosił. - Gomennasai, jokyaku-san. - Yoroshii desu. Karedomo... untenshu-san yukkuri.. - Alex skłonił się. Kierowca wyraził zgodę energicznym skinieniem głowy. - Hai. - Od tej pory jechał już powoli, tak, jak życzył sobie pasażer. Alex zwrócił się do Joanny. - Kiedy Chelgrin miał dwanaście albo trzynaście lat, umarł jego ojciec. Rodzina była wtedy na granicy ubóstwa, ale później nadeszły lata zupełnej nędzy. Tom Chelgrin zdołał ukończyć szkołę średnią ze specjalizacją w zarządzaniu. W wieku dwudziestu paru lat, został powołany do wojska i wylądował w Wietnamie. Podczas jednej z akcji dostał się do niewoli Vietkongu. Czy wiesz, co robili Wietnamczycy naszym jeńcom? - Nie bardzo. - W czasie obu wojen światowych prawie wszyscy nasi żołnierze stawiali w niewoli opór. Konspirowali przeciwko swym strażnikom, buntowali się, opracowywali przemyślne plany ucieczek. O czasu Korei było inaczej. W jakiś sposób, stosując brutalne tortury fizyczne i być może wyrafinowane techniki prania mózgów, a także poddając ich ciągłemu stresowi, komuniści złamali ich ducha. Nieliczni próbowali ucieczki, a tych, którym się udało, można policzyć na palcach. I tak samo było w Wietnamie. Torturowano ich jeszcze bardziej niż w Korei. Chelgrin był jednym z niewielu, którzy nie zgadzali się na bierność i współpracę. Po czternastu miesiącach zdołał uciec i dotrzeć do swoich. Times poświęcił mu nawet artykuł na pierwszej stronie, a on sam napisał cieszącą się powodzeniem książkę o swoich przygodach. W każdym razie, cała ta historia bardzo mu się przysłużyła w późniejszej karierze politycznej. Był bohaterem wojennym w czasach, gdy to się jeszcze liczyło, i potrafił to zamienić na głosy wyborców. - Nigdy o nim nie słyszałam - upierała się Joanna. Gdy taksówka przebijała się przez ruchliwą Horikawa Street, Alex powiedział: - Gdy Tom Chelgrin wyszedł z wojska, spotkał dziewczynę, ożenił się z nią i spłodził dziecko. Jego matka umarła podczas jego pobytu w obozie jenieckim i odziedziczył siedemdziesiąt pięć albo osiemdziesiąt tysięcy dolarów po odliczeniu podatków, co w owych czasach było chyba niezłą sumą. Dołożył do tych pieniędzy to, co zarobił na książce i co zdołał pożyczyć i nabył przedstawicielstwo Hondy. Wydawało się, że w ciągu paru lat połowa ludności tego kraju będzie jeździć japońskimi wozami, zwłaszcza hondami. Tom rozszerzył działalność - nabył trzy przedstawicielstwa, wszedł także w kolejne interesy, i stał się bogatym człowiekiem. Brał udział w akcjach dobroczynnych i w swoim środowisku zyskał opinię filantropa. Wreszcie zaczął walczyć o miejsce w kongresie. Przegrał pierwszą kampanię, ale powrócił dwa lata później i wygrał. Potem uzyskał miejsce w senacie - od tego czasu jest senatorem stanu Illinois. Joanna przerwała. - No, a to imię, którym mnie nazwałeś? - Lisa Chelgrin. - Tak. Jaka rola jej przypada? - Była jedynym dzieckiem Thomasa Chelgrina. Joanna otworzyła szeroko oczy. I znowu Alex nie był w stanie dostrzec w jej reakcji fałszu. Była zdumiona. - Myślisz, że jestem jego córką? - Tak. Lub przynajmniej wierzę, że jest to prawdopodobne. - Oszalałeś? - Naprawdę? - Zaczynam się zastanawiać. - Biorąc pod uwagę to, że... - Wiem, czyją jestem córką. - Lub też tylko ci się tak wydaje... - Moimi rodzicami byli Robert i Elizabeth Rand. - I zginęli w wypadku samochodowym niedaleko Brighton. - Tak. Dawno temu. - I nie masz żadnych żyjących krewnych. - A więc? - To bardzo wygodne. - Uważasz, że kłamię? - spytała zdenerwowana i rozzłoszczona. - Ja nie kłamię. Kierowca wyczuł w jej głosie gniew. Zerknął w lusterko, a potem spojrzał przed siebie i zanucił głośniej, zbyt grzeczny, by podsłuchiwać, nawet jeśli nie rozumiał, o czym mówią. - Nie nazywam cię kłamcą - powiedział spokojnie Alex. - Ale to właśnie słyszę. - Reagujesz przesadnie. - Pewnie, że tak. To wszystko jest co najmniej dziwne. - Masz rację. Twój sen, twoja reakcja na Koreańczyka... twoje podobieństwo do Lisy... Nie odpowiedziała. Popatrzyła na niego ze złością. - I boisz się tego, do czego zmierzam - powiedział Alex. - Nie. Wcale się tego nie boję. - Więc czego się boisz? - Więc o co mnie oskarżasz? - O nic, ja tylko... - Czuję się tak, jakbyś mnie oskarżał. To mi się nie podoba. Nie rozumiem tego. W porządku. Odwróciła wzrok i spojrzała przez boczną szybę na samochody i rowerzystów na Shijo Street. Alex zamilkł, ale po chwili ciągnął dalej, jakby ignorując jej nagły wybuch złości. - Pewnej lipcowej nocy, ponad dwanaście lat temu, po ukończeniu trzeciego roku na uniwersytecie w Waszyngtonie, Lisa Chelgrin zniknęła z willi jej ojca na Jamajce. Ktoś wszedł do sypialni przez otwarte okno. Choć znaleziono ślady walki i smugi jej krwi na kołdrze i parapecie, nikt z obecnych w domu nie słyszał jej krzyku. Było jasne, że ją porwano, ale nikt nigdy nie wystąpił z żądaniem okupu. Policja była przekonana, że ją uprowadzono i zamordowano. Maniak seksualny - jak powiedziano. Z drugiej jednak strony, nigdy nie znaleziono jej ciała, więc nie można było przyjąć, że nie żyje. Przynajmniej nie od razu, nie przed wyczerpaniem całej procedury szczegółowego śledztwa. Po trzech tygodniach Chelgrin stracił zaufanie do miejscowej policji - co zresztą powinno stać się już drugiego dnia śledztwa. Ponieważ pochodził z okolic Chicago i ponieważ jeden z jego przyjaciół korzystał kiedyś z usług mojej firmy i nas polecił, Chelgrin zlecił mi poszukiwanie Lisy, choć moja firma była mała, a ja miałem trzydzieści lat. Moi ludzie pracowali nad tą sprawą przez dziesięć miesięcy, zanim Chelgrin nie zrezygnował. Zajmowało się nią bez przerwy naszych najlepszych ośmiu ludzi i tyluż Jamajczyków, wynajętych głównie do zbierania informacji. Kosztowało to kupę forsy, ale senator tym się nie przejmował. Lecz nie miałoby żadnego znaczenia, gdybyśmy zaangażowali nawet dziesięć tysięcy ludzi do tej sprawy. To była zbrodnia doskonała. To jedno z dwóch poważniejszych dochodzeń, których nie zdołaliśmy zakończyć od czasu gdy przejąłem biznes. Taksówka skręciła na kolejnym rogu. Księżycowy Blask znajdował się w połowie ulicy. Joanna odezwała się, choć wciąż odwracała wzrok. - Ale dlaczego sądzisz, że jestem Lisa Chelgrin? - Mam przynajmniej kilka powodów. Po pierwsze, jesteś w tym samym wieku, w jakim byłaby ona, gdyby wciąż żyła. Ale najważniejsze, że jesteś jej wiernym odbiciem, tyle że dwanaście lat później. Marszcząc brwi spojrzała na niego. - Czy masz jej fotografię? - Nie przy sobie. Ale będę miał. Taksówka zwolniła, podjechała do krawężnika i zatrzymała się przed lokalem. Kierowca wyłączył taksometr, otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. - Kiedy już będziesz miał fotografię - powiedziała Joanna - chciałabym ją zobaczyć. - Podała mu dłoń oficjalnym gestem. - Dziękuję za lunch. Alex już wiedział, że Joanna chce się go pozbyć. - Czy nie moglibyśmy napić się czegoś i... - Nie czuję się dobrze - powiedziała. Kierowca otworzył drzwi, i zaczęła wysiadać z samochodu. Alex trzymał ją za rękę, dopóki nie zatrzymała się i nie obróciła, by spojrzeć na niego. - Joanno, mamy mnóstwo do omówienia. My... - Czy nie możemy porozmawiać później? - Nie jesteś ciekawa? - Raczej chora. Mam mdłości, boli mnie głowa... to chyba z powodu jedzenia. Albo całego tego podniecenia. - Sprowadzić lekarza? - Nie, nie. Muszę się po prostu na chwilę położyć. - Kiedy możemy pomówić? - Poczuł, że wyrasta między nimi przepaść, której nie było jeszcze parę minut wcześniej; pogłębiała się i poszerzała z każdą sekundą. - Dziś wieczór? Między występami? - Tak Wtedy pogadamy. - Obiecujesz? - Ten biedny kierowca złapie zapalenie płuc, jeśli będzie tak stał i trzymał te drzwi. Temperatura spadła o piętnaście stopni od czasu lunchu. Puścił ją niechętnie. Gdy wysiadała z taksówki, owionął ją strumień zimnego powietrza, który Alex też poczuł na swojej twarzy. 12 Joanna czuła się zagrożona. Miała wrażenie, że każdy jej ruch jest przez kogoś obserwowany i zapisywany. Zamknęła drzwi swego mieszkania, poszła do sypialni i tu też przekręciła klucz. Stała przez chwilę na środku pokoju, nasłuchując. Następnie nalała sobie podwójną brandy z kryształowej karafki, wypiła szybko, nalała jeszcze raz i postawiła kieliszek na nocnym stoliku. W pokoju było za ciepło. Duszno. Tropikalnie. Oblewała się potem. Każdy oddech zdawał się palić jej płuca. Uchyliła okno, by wpuścić trochę chłodnego powietrza, zdjęła ubranie, rzuciła je na podłogę, i wyciągnęła się naga na jedwabnej narzucie łóżka. Ale wciąż czuła się tak, jakby płonęła. Jej puls przyspieszył. Miała zawroty głowy - pokój obracał się wokół niej, jakby łóżko było karuzelą, wróciły halucynacje i majaki, które dobrze znała, nawiedzały ją niezmiennie w dni takie jak dzisiejszy. Sufit zdawał się obniżać jak w sali tortur, pokazanej w jednym z tych starych seriali o Tarzanie. A materac, który wybrała ze względu na jego twardość, miękł pod jej dotykiem, stawał się grząski, zamykał się stopniowo wokół niej, jakby był żywą, ameboidalną istotą. Wyobraźnia. Nie ma się czego bać. Zacisnęła zęby i starała się stłumić wszystkie te doznania, które, jak wiedziała, były nieprawdziwe. Ale nie potrafiła nad nimi zapanować. Zamknęła oczy - i natychmiast je otworzyła, czując duszności i strach, wywołane tą krótką chwilą dobrowolnej ciemności. Poznawała ten szczególny stan umysłu, te uczucia, to nie sprecyzowane przerażenie. Cierpiała takie same okropności za każdym razem, gdy pozwalała, by przyjaźń przekształciła się w coś więcej niż przypadkowy, przelotny związek, za każdym razem, gdy wykraczała poza zwykłe pożądanie i zbliżała się do owej intymnej, miłosnej bliskości. Atak paniki zaczął się wcześniej niż zwykle. Pragnęła Alexa Huntera, ale go nie kochała. Jeszcze nie. Nie znała go na tyle długo, by odczuwać coś więcej niż silny afekt. I teraz - wydarzenia, ludzie, przedmioty, nawet powietrze nabrały jakiejś magicznej, złej mocy. Jednak zawiązywała się między nimi jakaś niezwykła więź. Czuła, że ich związek będzie wyjątkowy. A samo tylko przeczucie wystarczyło, by poczuła ból; cierpienie, które przepłynęło przez nią niczym morska fala. Musi zerwać ten związek. Był to jedyny sposób, by uciec od tego drugiego uczucia - zamknięcia i osaczenia. Już nigdy nie ujrzy Alexa Huntera. On oczywiście zjawi się w Księżycowym Blasku. Dziś wieczór. Może kiedy indziej. Będzie podczas jej obydwu występów. Postanowiła nie schodzić ze sceny do gości, dopóki Alex nie opuści Kioto. Zadzwoni do niej - ona odłoży słuchawkę. Gdy się zjawi, by odwiedzić ją przed południem - będzie dla niego niedostępna. Jeśli do niej napisze - wyrzuci jego listy bez otwierania. Joanna potrafiła być okrutna. Miała dużą praktykę, jeśli chodzi o mężczyzn. Decyzja, by wyrzucić ze swego życia Alexa Huntera, odniosła wyraźnie dobroczynny skutek. Czuła, z coraz większą ulgą, że opuszcza ją paraliżujący strach. Do sypialni stopniowo powracał chłód, pot zaczął wysychać. Powalał ją przygniatający ciężar; była na samym dnie oceanu, a ciśnienie wody wciąż rosło i rosło... Było to nie do zniesienia. I wiedziała, że ocaleje tylko wtedy, gdy odwróci się na zawsze od Alexa. Bała się. Wilgotne powietrze nie było już takie przygniatające, mogła swobodnie oddychać. Sufit powrócił na właściwą wysokość, a materac, na którym leżała, znów był twardy. 13 Hotel Kioto, największy luksusowy hotel w mieście, był utrzymany w stylu zachodnim, a telefon w apartamencie Alexa miał nawet wskaźniki informujące o połączeniach pod nieobecność abonenta. Powróciwszy ze spotkania z Joanną Rand, Alex zobaczył, że mruga czerwone światełko na aparacie. Chwycił słuchawkę, by sprawdzić, kto przekazywał wiadomość, pewien, że to ona zadzwoniła do niego, gdy wracał z Księżycowego Blasku do hotelu. Ale to nie była Joanna. W recepcji czekał na niego telegram wysłany zza oceanu. Na jego prośbę, goniec hotelowy przyniósł go na górę. Alex wymienił z posłańcem powitania i ukłony, dał mu napiwek i znów wymienił ukłony. Gdy został sam, usiadł przy biurku i otworzył cienką kopertę. KURIER PRZYBĘDZIE DO HOTELU W CZWARTEK W POŁUDNIE TWOJEGO CZASU - BLAKENSHIP. Jutro przed dwunastą będzie miał kompletne dossier Lisy Chelgrin, które było zamknięte przez dziesięć lat, lub nawet dłużej, ale które teraz ponownie ujrzy światło dzienne. Oprócz setek raportów sporządzonych przez agentów terenowych i przesłuchań starannie przetłumaczonych na angielski, teczka zawierała kilka świetnych fotografii Lisy, zrobionych zaledwie parę dni przed jej zniknięciem. Może ich widok wyrwie Joannę z tego stanu dziwacznej obojętności. Alex myślał o jej zachowaniu, gdy wysiadała z taksówki, i zastanawiał się, dlaczego tak nagle zaczęła traktować go chłodno. Mogła być Lisa Chelgrin. Jeśli nią była, to zdawała się nie wiedzieć o tym. A jednak zachowywała się jak ktoś, kto coś ukrywa - groźne tajemnice i ponurą przeszłość. Może cierpiała na amnezję - uraz głowy, czy ciężkie przeżycia... Ale przecież amnezja nie mogła wyjaśnić zagadki podwójnej tożsamości... Spojrzał na swój elektroniczny zegarek - czwarta trzydzieści. O wpół do siódmej zamierzał pójść na wieczorny spacer po gwarnej dzielnicy Gion i dotrzeć do Księżycowego Blasku, gdzie zje kolację i wypije drinka... a także przeprowadzi tę jakże ważną rozmowę z Joanną. Miał teraz czas na chwilę leniwej, gorącej kąpieli w wannie i butelkę zimnego piwa. Poszedł do wąskiej spiżarki apartamentu, wyjął z małej, powarkującej lodówki ochłodzoną butelkę piwa Ashasi, i był już w połowie drogi do sypialni, gdy nagle się zatrzymał - coś było nie tak. Rozejrzał się wokół spięty i zaskoczony. Podczas jego nieobecności pokojówka uporządkowała stos książek, magazynów i gazet, które leżały na komodzie i pościeliła łóżko. Zasłony były odsunięte. Co jeszcze? Nie mógł dostrzec niczego nadzwyczajnego ani złowrogiego. Ale coś było nie tak. Ostrzeżenie, które można by nazwać intuicją...? Odzywało się w nim jak echo. Doświadczał tego już wcześniej, i zazwyczaj nie mylił się. Alex postawił piwo na półce i ostrożnie zbliżył się do łazienki. Oparł lewą rękę o ciężkie, wahadłowe drzwi, nasłuchiwał, nic nie usłyszał, zawahał się, następnie pchnął drzwi i szybko wszedł do środka. Łagodne, popołudniowe słońce sączyło się przez matowe okienko, umieszczone wysoko w ścianie; łazienka promieniowała miękkim, złotym światłem. Był sam. Tym razem jego szósty zmysł zawiódł go. Fałszywy alarm. Czuł się trochę głupio. Był zbyt podniecony. I nic dziwnego. Choć lunch z Joanną był naprawdę udany, dalsze wydarzenia zburzyły jego spokój i dobry nastrój: jej szalona ucieczka przed Koreańczykiem w zamku Nijo; opis jej powracającego koszmaru sennego, coraz głębsze przekonanie, że zniknięcie Lisy Jean Chelgrin było wydarzeniem o doniosłych skutkach, nieskończenie złożonym i tajemniczym, którego znaczenie jest o wiele głębsze, niż to, co w owym czasie odkrył czy nawet przypuszczał. Miał prawo mieć stargane nerwy. Alex zdjął koszulę i włożył ją do kosza na bieliznę. Przyniósł sobie z drugiego pokoju magazyn i butelkę piwa, i postawił na małym przenośnym stoliczku, który dosunął do wanny. Pochylił się nad nią, odkręcił wodę i wyregulował temperaturę. Wrócił do sypialni i podszedł do obszernej garderoby, żeby wybrać garnitur na wieczór. Drzwi były uchylone. Gdy otworzył je na oścież, z ciemnego wnętrza wyskoczył na niego jakiś mężczyzna. Dorobo: włamywacz. Był niski. Krępy. Muskularny. Japończyk. I bardzo szybki. Zamachnął się na Alexa drucianymi wieszakami i uderzył go w twarz. Mógł go oślepić. Alex krzyknął. Lecz wieszaki nie pozbawiły go wzroku, przecięły niemal policzek i rozsypały się po podłodze, wydając dysonansowy dźwięk. Licząc na zaskoczenie i oszołomienie Alexa, obcy próbował przemknąć obok niego, kierując się w stronę drzwi sypialni. Alex chwycił go za poły kurtki i zakręcił nim. Upadli na brzeg łóżka, a potem na podłogę - Alex przygnieciony przez włamywacza. Pierwszy cios w żebra, drugi w to samo miejsce, trzeci w podbródek. Nie mógł użyć swych pięści ze względu na pozycję, w jakiej się znajdował, ale w końcu udało mu się zepchnąć z siebie napastnika. Ten potoczył się w stronę małej komódki i przewróci) ją. Klnąc bezustannie po japońsku, wstał z wysiłkiem z podłogi. Ogłuszony tylko na chwilę, wciąż leżąc, Alex złapał Japończyka za kostkę. Napastnik wierzgnął nogą i zdołał trafić Alexa prosto w łokieć. Alex zawył. Ostry ból popłynął z łokcia do nadgarstka i ramienia, napełniając jego oczy gryzącymi łzami. Gdy znalazł się w salonie i zobaczył, że nie zdoła zatrzymać obcego, pochwycił ogromną wazę stojącą na ozdobnym postumencie i cisnął w niego ze złością i precyzją. Szkło roztrzaskało się o potylicę dorobo, ten zachwiał się i upadł na kolana. Alex wyminął go błyskawicznie, chcąc zablokować jedyną drogę ucieczki. Obydwaj dyszeli jak biegacze długodystansowi. Potrząsając głową i strzepując z szerokich ramion kawałki szkła dorobo podniósł się. Spojrzał z wściekłością na Alexa i nakazał mu gestem, by odsunął się od drzwi. - Nie próbuj zgrywać bohatera - powiedział po angielsku, z silnym, obcym akcentem. - Co tu robisz? - spytał Alex. - Zejdź mi z drogi. - Co tu robisz? Dorobo? Nie. Nie. Chyba jesteś czymś więcej niż tylko małym włamywaczem. Obcy milczał. - Chodzi o sprawę Lisy Chelgrin, co? - Odsuń się! - Kto jest twoim szefem? Nieznajomy zacisnął swe masywne dłonie w potężne pięści i zrobił ostrzegawczy krok do przodu. Alex nie ustąpił. Dorobo wyciągnął z kieszeni kurtki nóż sprężynowy z kościaną rękojeścią. Dotknął przycisku; szybciej niż w mgnieniu oka wysunęło się siedmiocalowe ostrze. - Zjedź mi z drogi. Alex oblizał wargi. Miał suche usta. Rozważając możliwości działania, z których żadna nie wydawała się dobra, podzielił swą uwagę pomiędzy małe, twarde oczy mężczyzny i ostrze noża. Wyczuwając strach przeciwnika i jego bliską porażkę, nieznajomy zamachał nożem i zaśmiał się cicho. - Nie - powiedział Alex. - Nie poddaję się tak łatwo. Na pierwszy rzut oka obcy nie wyglądał groźnie. Jednak pod maskującą warstwą tłuszczu, można było dojrzeć żelazną siłę - przypominał zapaśnika sumo w pierwszych dniach treningu. Wymachując nożem powiedział: - Zejdź z drogi. - Pieprz się. Nieznajomy zaatakował go szybciej niż Alex mógł przewidzieć, z giętkością tancerza, pomimo swej krępej budowy ciała. Alex chwycił gruby nadgarstek dłoni, w której tkwił nóż; lecz dorobo, z zadziwiającą wprawą scenicznego magika, przerzucił broń z jednej ręki do drugiej i uderzył. Zimne ostrze przesunęło się gładko i lekko po wewnętrznej stronie lewej ręki Alexa, która wciąż pulsowała bólem. Mężczyzna wycofał się równie szybko, jak zaatakował. - To tylko draśnięcie, panie Hunter. Nóż przejechał po skórze; pozostawił dwie rany, jedną długą na trzy cale, drugą trochę większą. Alex gapił się na nie, jakby otwarły się same, niczym cudowne stygmaty. Krew ciekła obficie z płytkich szram, spływała na dłoń i kapała z palców, ale nie tryskała; nie została uszkodzona żadna większa arteria czy żyła; krwotok można było zatamować. Alexa przeraziła szybkość działania napastnika; wszystko wydarzyło się tak nagle, że nie zdążył nawet poczuć żadnego bólu. - Nie trzeba będzie zakładać szwów - powiedział nieznajomy - ale jeśli zmusi mnie pan, bym uderzył jeszcze raz... to może się zdarzyć, że nie będę już musiał obiecywać następnego. - Nie będzie następnego razu - powiedział Alex. Było mu trudno zaakceptować porażkę, ale nie był głupcem. - Jest pan za dobry. Napastnik uśmiechnął się jak Budda. - Proszę przejść przez pokój i usiąść na kanapie. Alex wykonał polecenie, trzymając się ostrożnie za krwawiące ramię. Próbował gorączkowo wymyśleć jakąś wspaniałą sztuczkę, która zmieniłaby porażkę w zwycięstwo. Ale wyglądało na to, że nic nie da się zrobić. Włamywacz zaczekał w foyer, aż Alex usiądzie, następnie wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Gdy Alex pozostał sam, natychmiast zerwał się z kanapy i pobiegł do telefonu, stojącego na biurku. Wykręcił numer ochrony hotelowej. Zmienił jednak zdanie i odłożył słuchawkę. Poszedł do łazienki i zakręcił krany w chwili, gdy woda już prawie przelewała się na podłogę. Wyciągnął zatyczkę. Ten drań nie był zwykłym włamywaczem. Pracował dla kogoś. Dla kogoś, kto bardzo się martwił tym, że Alex próbuje odkryć prawdę o Joannie. A jeszcze bardziej tym, że znalazł związek między Lisa i Joanną. Rany zadane nożem zaczęły palić i rwać. Objął się mocniej, starając się poprzez bezpośredni ucisk na ranę powstrzymać lub opóźnić krwawienie. Cały przód jego podkoszulka był szkarłatny. Usiadł na brzegu wanny. Pot spływał w kąciki oczu, zmuszając go do mrugania. Wytarł twarz ręcznikiem. Chciało mu się pić. Chwycił butelkę Ashasi i pochłonął jedną trzecią zawartości. Więc kto jest jego szefem? Musi mieć cholernie dobre powiązania, i to międzynarodowe. Może ma nawet swojego człowieka w siedzibie firmy w Chicago. W jaki sposób udało mu się nasłać kogoś na mnie tak szybko, zaraz po rozmowie z Blakenshipem? Wanna była w połowie pusta. Odkręcił zimną wodę. Oczywiście, było bardziej prawdopodobne, że rozmowy telefoniczne są podsłuchiwane. I wygląda na to, że jest śledzony od przyjazdu do Kioto. Poruszył ostrożnie ramieniem i odsunął je od klatki piersiowej. Choć rany wciąż krwawiły, nie sądził, by wymagały pomocy lekarza. Nie miał ochoty wyjaśniać komukolwiek przyczyny zranienia - z wyjątkiem Joanny. Uczucie pieczenia nasilało się i stawało się nie do zniesienia. Zanurzył dłoń w strumieniu wody, tryskającej z kranu. Ulga była natychmiastowa. Siedział tak przez minutę, może dwie - rozmyślając. Gdy po raz pierwszy ujrzał Joannę Rand w Księżycowym Blasku, i gdy po raz pierwszy powziął podejrzenie, że jest Lisa Chelgrin, sądził, że to ona sama sfingowała na Jamajce własne porwanie dwanaście lat temu. Nie miał pojęcia, dlaczego to zrobiła; lecz łata praktyki nauczyły go, że ludzie często z bliżej nie znanych przyczyn - może szukając nowych doznań? - zachowują się dziwacznie i niezrozumiale. Tracą rozsądek. Pragną czegoś nowego, i wcale nie dbają o to, jaka będzie ta zmiana - na lepsze czy gorsze. Wystarczyło mu kilka minut rozmowy z Joanną, by stwierdzić, że nie należy do takich ludzi; było wprost śmieszne przypuszczać, że zaplanowała własne porwanie i zmyliła najlepszych agentów Alexa, zwłaszcza że dziesięć lat temu była niedoświadczoną dziewczyną z college'u. Brał pod uwagę również amnezję, ale to wyjaśnienie było jeszcze mniej zadowalające. Jako osoba z luką w pamięci mogła kompletnie zapomnieć sporą część swego życia; ale nie mogłaby stworzyć i uwierzyć w absolutnie fałszywe wspomnienia. A Joanna właśnie tak postępowała. W porządku. Więc Joanna nikogo świadomie nie oszukuje. Nie cierpi też na amnezję, przynajmniej nie w klasycznym znaczeniu. To co pozostaje? Wyciągnął ramię spod strumienia zimnej wody. Krwotok się zmniejszył. Owinął rękę wilgotnym ręcznikiem. Po jakimś czasie krew przesiąknie przez materiał; ale ten prowizoryczny opatrunek chwilowo całkowicie wystarczał. Poszedł do salonu i zadzwonił do pomieszczenia służby hotelowej. Poprosił o spirytus, butelkę jodyny, paczkę wacików gazowych, bandaż i rolkę plastra. - Jeśli posłaniec się pospieszy, dostanie bardzo wysoki napiwek - powiedział. - Jeśli wydarzył się wypadek, to mamy lekarza, który... - usłyszał. - To nic poważnego. Nie potrzebuję lekarza, dziękuję. Proszę mi tylko dostarczyć to, o co prosiłem. Czekając na materiały opatrunkowe i środki dezynfekujące, Alex doprowadził się do porządku. Poszedł do łazienki i zdjął z siebie zakrwawiony podkoszulek. Wytarł energicznie klatkę piersiową i uczesał się. Choć rany wciąż paliły, najgorsze kłucie przerodziło się w pulsujący, lecz już znośny ból. Ramię sztywniało, jakby przechodziło metamorfozę meduzy: ciało zamienione w kamień. Po powrocie do salonu Alex pozbierał największe kawałki rozbitej wazy i wyrzucił do kosza. Wziął krzesło, stojące przy drzwiach i odstawił na miejsce. Przez warstwy ręcznika, w który zawinął ramię, zaczęła przesiąkać krew. Gdy usiadł przy biurku, żeby poczekać na służbę, pokój zdawał się powoli krążyć wokół niego. No cóż, gdyby wykluczyć oszustwo i amnezję to pozostaje tylko jedno. Pranie mózgu. Szalony pomysł. Ludzie, którzy porwali Lisę Jean Chelgrin zastosowali wobec niej nowoczesne techniki prania mózgu. Wyszorowali jej mózg do czysta. Nie pozostała na nim nawet plamka. Nie był pewien, czy jest to możliwe; ale wydawało mu się prawdopodobne. Współczesne techniki były przecież lepsze niż te, które stosowano w Wietnamie... W ciągu minionych dziesięciu lat dokonano zadziwiających postępów w psychofarmakologii, biochemii, neurochirurgii, psychologii. W dziedzinach, które bezpośrednio i pośrednio przyczyniały się do może niemoralnego, ale wciąż pożądanego rozwoju tej gałęzi nauki, której celem była kontrola mózgu. Miał nadzieję, że Lisę spotkało coś mniej drastycznego. Gdyby zupełna likwidacja jej pamięci okazała się niemożliwa, wówczas porywacze musieliby stłumić jej wspomnienia. Wtedy jednak Lisa - jako osoba - wciąż musiałaby istnieć, choć ukryta pod zewnętrzną powłoką Joanny Rand. Wówczas miałby szansę dotarcia do prawdziwej Lisy Chelgrin. Tak czy owak porywacze dali jej fałszywe wspomnienia. Wyposażyli ją w fałszywe dokumenty, a następnie wysłali do Japonii ze znaczną sumą pieniędzy, która przypuszczalnie pochodziła ze sprzedaży majątku jej rzekomego ojca. - Ale dlaczego? - Alex skierował pytanie do pustego pokoju. Wstał i zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem, czując z każdym krokiem, że nogi uginają się pod nim. Dlaczego jej to zrobiono i dlaczego wciąż jest to dla kogoś takie ważne? Nie miał pojęcia jaka jest stawka w tej grze. Dlaczego Joanna jeszcze żyje? Jak długo pozwolą jej żyć? I jak długo pozwolą żyć jemu? Nie znał odpowiedzi na te pytania, ale wiedział, że w końcu je pozna. Wtargnięto do jego pokoju; zraniono nożem. Ale upokorzenie i ból to nie było wszystko, za co zamierzał im zapłacić. 14 Ostatnie światło dnia przygasało stopniowo na zachód od Kioto, niczym rząd zamierających, rozżarzonych węgli. Miasto pogrążało się w mroku pod granitowym niebem. Ulice Gion były zatłoczone. W barach, klubach, restauracjach i lokalach z gejszami zaczęła się już kolejna noc, w którą ludzie zwykli uciekać przed rzeczywistością. Zmierzając w stronę Księżycowego Blasku, ubrany w nieskazitelny stalowoszary garnitur, kamizelkę, bladoszarą koszulę i zielony krawat, z szarym płaszczem zarzuconym na ramiona, Alex spacerował niespiesznie. Próbował się zorientować, czy przeciwnik go nie śledzi. Trudno mu było w tym gwarnym tłumie, który płynął pospiesznie w obie strony po świeżo wymytym chodniku, dostrzec kogoś, kto mógłby iść za nim. Ilekroć skręcał za róg albo zatrzymywał się przed przejściem dla pieszych, zerkał za siebie, jakby chciał jeszcze spojrzeć na jakiś charakterystyczny obiekt Gion; przyglądał się także dyskretnie ludziom za plecami. W końcu nabrał podejrzeń co do trzech samotnie spacerujących mężczyzn. Szli za nim i w pewnej chwili zorientował się, że go obserwują. Pierwszy był grubym mężczyzną o głęboko osadzonych oczach, potężnych szczękach i rzadkiej, koziej bródce. Jednakże, ze względu na swój wygląd, był najmniej podejrzany z całej trójki; rzucał się bowiem w oczy, a ludzie wyznaczani do tego typu zadań musieli być przeciętni i niepozorni. Drugi - szczupły, po czterdziestce o wąskiej twarzy i ostro sterczących kościach policzkowych. Trzeci młody człowiek, liczący nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, ubrany w dżinsy i żółtą nylonową kurtkę; idąc, palił nerwowo papierosa. Alex nie dotarł jeszcze do Księżycowego Blasku, a wciąż nie mógł się zdecydować, który z nich go śledzi. Skrupulatnie notował w pamięci każdy szczegół ich twarzy, by móc sobie przypomnieć we właściwym czasie. Przy wejściu do klubu ustawiono stojak z tablicą przeznaczoną na plakaty. Znajdowało się na niej starannie wypisane czerwono-czarnymi literami ogłoszenie, wyżej po japońsku, pod spodem po angielsku. Z POWODU CHOROBY JOANNA RAND NIE WYSTĄPI DZIŚ WIECZOREM ORKIESTRA KSIĘŻYCOWEGO BLASKU BĘDZIE PRZYGRYWAŁA DO TAŃCA Alex zostawił płaszcz w szatni i wszedł do środka na drinka. Restauracja miała niezłe obroty, ale przy barze było tylko sześciu klientów. Usiadł samotnie przy wygiętym końcu kontuaru i zamówił Old Suntory. Gdy barman przyniósł whisky, Alex powiedział: - Mam nadzieję, że choroba panny Rand nie jest poważna. - Niezbyt - powiedział barman po angielsku, z silnym akcentem - tylko chore gardło. - Czy mógłby pan zadzwonić na górę i powiedzieć jej, że jest tu Alex Hunter? - Zbyt chora, żeby widzieć kogokolwiek - odrzekł mężczyzna, kiwając głową i uśmiechając się do siebie. - Jestem jej przyjacielem. - O wiele za chora. - Zechce mnie widzieć. - Chore gardło. - Jestem umówiony. - Bardzo mi przykro. Dialog trwał jeszcze chwilę, aż wreszcie barman dał za wygraną, podszedł do kasy i podniósł słuchawkę telefonu. Rozmawiając z Joanną, zerkał ukradkiem na Alexa. Odłożył słuchawkę i zbliżył się do Alexa. - Przykro mi. Ona mówić nie może pana widzieć. - Pan się musi mylić. - Nie. - Niech pan zadzwoni jeszcze raz. Barman był najwyraźniej zakłopotany. - Ona mówić, że nie znać żadnego Alexa Huntera. - Ależ zna! Barman nie odpowiedział. - Zjadłem dziś lunch z Joanną. Mężczyzna wzruszył ramionami. - To było zaledwie po południu! Bolesny uśmiech. - Tak bardzo przykro. Z drugiego końca baru zawołał jakiś gość, prosząc o coś, i barman, z wyraźną ulgą oddalił się w jego kierunku. Alex wpatrywał się w swoje odbicie w niebieskawym lustrze nad barem. Potem powiedział: - Co tu się u diabła wyprawia? 15 Kiedy poprosił o spotkanie z Mariko Inamura, barman był jeszcze bardziej niechętny. W końcu jednak ustąpił i poprosił Mariko. Ukazała się parę minut później w drzwiach z napisem PRYWATNE. Była mniej więcej w wieku Joanny. Alex zauważył od razu, że jest bardzo ładna. Jej gęste, czarne włosy podtrzymywały szpilki z kości słoniowej. Wstał i ukłonił się. Odkłoniła się. Przedstawili się sobie. Usiadła obok niego na stołku barowym. - Słyszałem o pani mnóstwo dobrych rzeczy, Mariko-san - powiedział. - Mogłabym się panu zrewanżować tym samym komplementem, panie Hunter. - Jej angielski był bezbłędny. Nie sprawiało jej żadnego problemu wymawianie głoski "l" - najtrudniejszej dla Japończyków, bo nie mającej odpowiednika w ich rodzinnym języku. - Jak się czuje Joanna? - Boli ją gardło. Napił się swojej whiskey. - Proszę mi wybaczyć, jeśli zacznę się zachowywać w sposób typowy dla Amerykanina, nie chcę wydać się pani zbyt szczery i prostacki, ale zastanawiam się, czy to prawda - ta historia z gardłem. Mariko milczała. Patrzyła na swoje dłonie. - Joanna podobno powiedziała, że nie zna żadnego Alexa Huntera - ciągnął Alex. - Nie rozumiem - westchnęła Mariko. - Tyle o panu mówiła. Zachowywała się jak młoda dziewczyna. Miałam nadzieję, że tym razem wszystko będzie wyglądało inaczej. - Co się z nią dzieje? Mariko odwróciła wzrok i w milczeniu wpatrywała się w wypolerowany kontuar. Japończycy są bardzo uprzejmi i taktowni, mają głęboko zakorzeniony system zachowań towarzyskich i bardzo sztywny zespół norm, rządzących stosunkami międzyludzkimi. Mariko nie chciała mówić o swej przyjaciółce, ponieważ - jak uważała - rozmowa na jej temat byłaby naruszeniem owych norm. - Wiem już o tym śnie, który nawiedza ją każdej nocy - nie ustępował Alex. - Joanna nigdy o nim nikomu nie wspominała, z wyjątkiem mnie. - Mariko była zdumiona. - I mnie. Spojrzała na Alexa, a w jej ciemnych oczach było więcej ciepła niż jeszcze przed minutą. By zyskać na czasie, skinęła na barmana i zamówiła whiskey z lodem. Alex wyczuł, że Mariko jest konserwatywną japońską dziewczyną, wychowaną wedle staromodnego kodeksu norm. Gdy podano jej drinka, zaczęła powoli sączyć napój, następnie potrząsnęła szklanką i wreszcie powiedziała: - Jeśli Joanna mówiła panu o swym śnie, to musiała też mówić i o sobie, i to więcej niż komukolwiek innemu. - Jest taka skryta? - Niezupełnie. - Skromna? - To też, ale to tylko część prawdy. Ona się boi... mówić o sobie za dużo. - Boi się? Co pani ma na myśli? - Nie potrafię tego wyjaśnić... Czekał, świadomy tego, że skapitulowała. Potrzebowała czasu, by podjąć decyzję. Po kolejnym łyku whiskey, Mariko powiedziała: - To, co Joanna zrobiła dziś wieczór... to całe udawanie, że pana nie zna... nie po raz pierwszy tak się zachowuje. - To do niej nie pasuje. - Za każdym razem, gdy tak się dzieje, jestem zaszokowana. To niezgodne z jej charakterem. To najmilsza osoba, jaką mógł pan kiedykolwiek spotkać. A jednak, ilekroć zbliża się do jakiegoś mężczyzny, ilekroć zakochuje się w nim - albo on w niej - Joanna niszczy ten romans. I nigdy nie robi tego delikatnie. Staje się nagle zimną, podłą kobietą. - Nie rozumiem, dlaczego to wszystko ma dotyczyć także mnie. Mieliśmy tylko jedną randkę, niewinny lunch... - Zakochała się w panu szybciej i, jak sądzę, znacznie mocniej, niż w jakimkolwiek innym mężczyźnie - odpowiedziała poważnie. - Nie. Pani się myli. - Na krótko przed pana pojawieniem się, Joanna była strasznie przygnębiona, niemal bliska samobójstwa. - Nie... - O to właśnie chodzi. Od razu zrobił pan na niej ogromne wrażenie. Zawsze po zerwaniu kolejnego romansu, jest przez kilka tygodni czy nawet miesięcy bardzo przygnębiona, ale ostatnio było jeszcze gorzej. Pan odmienił ją w ciągu jednego wieczoru. - Jeśli naprawdę tak bardzo nie chce być sama, to dlaczego wciąż niszczy te związki? - Nigdy tego nie chce. Wydaje się, że jest do tego zmuszana. - Czy próbowała jakiejś terapii? Mariko zmarszczyła brwi. - Mój wuj jest doskonałym psychiatrą. Namawiałam ją, by poszła do niego, powiedziała mu o tym dziwnym śnie... ale odmówiła. Martwię się o nią, wciąż o niej myślę. Jej depresja jest zaraźliwa. Gdyby mnie nie potrzebowała, i gdyby nie zależało mi na niej jak na własnej siostrze, odeszłabym już dawno temu. Chce dzielić życie z przyjaciółmi, z partnerem. Ale wszystkich odpycha od siebie - nawet mnie... Przez ostatnich kilka miesięcy było gorzej niż zwykle. Prawdę mówiąc było tak źle, że niemal podjęłam decyzję o odejściu - bez względu na to, co się wydarzy - i wtedy zjawił się pan. Pomyślałam, że tym razem jej się uda. Że przezwycięży strach, że zbuduje coś trwałego. Alex poruszył się niespokojnie na swoim stołku. - Mariko-san, czuję się zakłopotany - dostrzega pani w tym związku więcej niż naprawdę w nim jest. Ale ona mnie nie kocha. Miłość nie nadchodzi tak szybko. - Nie wierzy pan w miłość od pierwszego wejrzenia? - To wymysł poezji. - A ja myślę, że coś takiego może się wydarzyć. - Życzę powodzenia. Nie sądzę, bym w ogóle wierzył w miłość, nie mówiąc już o miłości od pierwszego wejrzenia. Patrzyła na niego ze zdumieniem. - Jeśli nie wierzy pan w miłość - to jak pan nazywa to, co dzieje się, gdy kobieta i mężczyzna... - Nazywam to pożądaniem... - To nie wszystko. - ...i zadurzeniem, wzajemnym uzależnieniem, a czasem nawet chwilową niepoczytalnością. - Czy tylko to pan odczuwa? Nie wierzę. - To prawda. - Wzruszył ramionami. - Miłość jest jedyną rzeczą na tym świecie, na której możemy polegać. Zaprzeczać jej istnieniu... - Miłość jest ostatnią rzeczą, w której możemy pokładać ufność. Ludzie mówią, że są zakochani, ale to nie trwa wiecznie. Jedynymi pewnikami są śmierć i podatki. - Niektórzy ludzie nie pracują i co za tym idzie, nie płacą podatków. I jest wielu mądrych ludzi, którzy wierzą w życie wieczne. Otworzył usta, żeby zaoponować, ale tylko się uśmiechnął. - Mam wrażenie, że jest pani urodzoną dyskutantką. Lepiej zamilknę, dopóki jeszcze nie uzyskała pani nade mną całkowitej przewagi. - A co z Joanną? - spytała. - Czy w ogóle zależy panu na niej? - No cóż, oczywiście, że zależy. - Ale nie wierzy pan w miłość. - Lubię Joannę. Ale jeśli chodzi o miłość... Mariko machnęła ręką przerywając mu. - Chwileczkę. Przepraszam. Nie musi odkrywać się pan przede mną aż tak bardzo. Proszę mi wybaczyć. - Gdybym nie chciał z panią rozmawiać, nie wyciągnęłaby pani ze mnie nawet słowa - powiedział Alex. - Chciałam tylko, by pan wiedział, że bez względu na pańskie uczucia wobec niej, Joanna jest panem zafascynowana. Może to miłość. Dlatego tak szorstko odtrąciła pana dziś wieczorem. - Dopiła drinka i wstała. - Chwileczkę - powiedział Alex - muszę ją widzieć. - Dlaczego? - Bo... muszę. - Pożądanie, jak sądzę... - Może. - Oczywiście nie miłość. Nic nie odpowiedział. - Pan przecież nie wierzy w miłość. Skinął głową. Mariko uśmiechnęła się. Nie chciał mówić o Lisie Chelgrin, więc pozwolił, by Mariko myślała sobie, co jej się tylko podoba. - To ważne - Mariko-san. - Proszę przyjść jutro wieczorem. Joanna nie może nie pracować wiecznie. - Nie może pani iść po prostu na górę i przekonać ją, by zobaczyła się ze mną? - To nic nie da. Jej depresja osiąga apogeum tuż po zerwaniu. Kiedy jest w takim nastroju, nie chce rozmawiać ani ze mną, ani z kimkolwiek innym. - Przyjdę jutro. - Będzie dla pana okropna. - Oczaruję ją. - Uśmiechnął się słabo. - Inni się załamywali. - Ale nie ja. Mariko położyła mu dłoń na ramieniu. - Niech pan będzie uparty - powiedziała. - Niech pan podąża za nią, Alex-san. Potrzebuje jej pan w takim samym stopniu, jak ona pana. Mariko oddaliła się i zniknęła w drzwiach z napisem PRYWATNE. Alex przez chwilę wpatrywał się w swoje odbicie w niebieskim lustrze. Orkiestra Księżycowego Blasku przygrywała do tańca. Melodie Glenna Millera - zaginionego w tajemniczej katastrofie samolotowej podczas drugiej wojny światowej. Nigdy nie odnaleziono szczątków. Ludzie czasem znikają. A życie płynie dalej. 16 Był zdziwiony swoją reakcją na zachowanie Joanny. Z trudem się opanowywał i tak naprawdę był spokojny tylko na zewnętrz. W głębi duszy płonął. Ogarnęło go całkiem irracjonalne pragnienie, by cisnąć szklanką whiskey w niebieskie, barowe lustro. Powstrzymał się, ale tylko dlatego, że wiedział, iż w ten sposób potwierdziłby tylko wrażenie, jakie ta kobieta na nim zrobiła. Sądził, że zawsze będzie wolny od takich problemów. Teraz był zaniepokojony swoją reakcją i nie chciał, aż do tej chwili, poważnie się nad nią zastanowić. Zjadł w Księżycowym Blasku lekką kolację i wyszedł, zanim orkiestra zakończyła pierwszą część muzycznego wieczoru. Dźwięczna, pełna werwy melodia "Sznur pereł" towarzyszyła mu, gdy wychodził na ulicę. Słońce opuściło Kioto. Miasto zapłonęło zimnym elektrycznym światłem. Wraz z nadejściem ciemności spadła temperatura poniżej zera. Grube płatki śniegu krążyły leniwie w strugach światła płynących z okien, otwartych drzwi, neonów i przejeżdżających samochodów i ginęły w zetknięciu z chodnikiem, gdzie od powierzchni lodowatej wody odbijał się blask latarń. Alex zarzucił płaszcz na ramiona. W ten sposób będzie mu łatwiej, w razie potrzeby, pozbyć się krępującego ruchy ubrania. Stał przez chwilę przed lokalem, rozglądając się wokół, jakby zastanawiał się, dokąd pójść, gdy dostrzegł jednego z mężczyzn, tych którzy zdawali się śledzić go wcześniej. Wychudzony Japończyk w średnim wieku, o wąskiej twarzy i wystających kościach policzkowych, czekał w odległości zaledwie trzydziestu jardów, stojąc przed obramowanym neonami wejściem do nocnego klubu o nazwie Łagodny Smok. Alex zauważył podniesiony kołnierz płaszcza i przygarbione ramiona. Choć starał się wtopić w tłum poszukiwaczy rozrywek, wyglądał jakoś inaczej. Udając, że nie zauważył niczego podejrzanego, Alex zastanawiał się, który wariant działania wybrać. Mógł zdecydować się na spokojny spacer do hotelu, powrót do apartamentu i spędzenie reszty nocy w łóżku - wciąż kipiący energią, dręczony niepokojem i niewiele mądrzejszy, jeśli chodzi o ludzi, którzy kryli się za uprowadzeniem Lisy Chelgrin. Albo mógł się zabawić, wciągnąć obcego w zwodniczą gonitwę, a potem nagle zamienić role. Gwiżdżąc wesoło, Alex zagłębił się w dzielnicę Gion. Po pięciu minutach - udało mu się dwukrotnie zmienić ulice - zerknął za siebie i zobaczył, że tamten podąża za nim, trzymając się dyskretnie z tyłu. Pomimo nasilającej się śnieżycy, ulice były rojne i gwarne. Czasem nocne życie Kioto wydawało się zbyt szalone jak na Japonię - może dlatego, że trwało krócej niż w Tokio czy w większości zachodnich miast. Nocne kluby otwierano późnym popołudniem i zamykano zazwyczaj przed jedenastą trzydzieści; dwa miliony obywateli Kioto miało prowincjonalny zwyczaj kładzenia się do łóżka przed północą. Według tego schematu, minęła już połowa nocy; ludzie pędzili w poszukiwaniu szczęścia. Alexa fascynowało Gion. Skomplikowany labirynt ulic, alejek, wijących się pasaży i zadaszonych deptaków, z mnóstwem nocnych klubów, barów, warsztatów rzemieślniczych, hoteli z pokojami na godziny, cichymi knajpkami, restauracjami, łaźniami publicznymi, świątyniami, kinami, kaplicami, barami, lokalami, w których czekały gejsze. Większe ulice były gwarne, ożywione i jaskrawe; płonęły neonami w kolorach tęczy, których blask odbijał się i załamywał w szkle, lśniącej stali i plastiku. Tutaj, bezkrytyczne przejęcie najgorszych elementów zachodniego stylu dowodziło, że nie wszyscy Japończycy cechują się wyrafinowanym smakiem i wrażliwością estetyczną. Jednakże w wielu alejkach i na brukowanych uliczkach kwitło bardziej sympatyczne Gion. Zaledwie krok od głównych arterii przetrwały wysepki tradycyjnej architektury - domy, w których wciąż mieszkano, a także zabytkowe budynki, których wnętrza przekształcono w drogie pijalnie wody, restauracje, bary i intymne kabarety. We wszystkich tych miejscach królowała odwieczna satyna, wypolerowane przez czas drewno i gładkie kamienie, gdzieniegdzie ciężki brąz albo żelazo. Alex przeszedł kilka bocznych ulic, gorączkowo obmyślając jakiś wybieg, okazję, by pobawić się z nowym prześladowcą w kotka i myszkę. A on udawał teraz turystę - oglądał wystawy, trzymając się w pewnej odległości za Alexem i, co zabawne, idealnie powtarzając jego kolejne wybiegi. Szukając chwilowego schronienia przed wiatrem, Alex wszedł do baru i zamówił sake. Oczywiście, mógł być kimś więcej niż zwykłym zbirem. Jeśli Joanna jest naprawdę córką Chelgrina, to stawka może być wysoka. Być może chcą go po prostu zabić. Wypił dwie filiżanki. Gdy wyszedł z baru, jego cień czekał na niego dwadzieścia jardów dalej. Było teraz na ulicy mniej ludzi niż wówczas, gdy wchodził do baru, ale wciąż zbyt wielu, by obcy mógł ryzykować morderstwo - jeśli w ogóle miał taki zamiar. Wiedział, że Japończycy szanowali tradycję, stałość, porządek i prawo, i wielu próbowałoby ująć człowieka, który publicznie popełnił morderstwo. Alex wszedł do sklepu z alkoholami i kupił butelkę Awamori, brandy produkowanego na Okinawie ze słodkich kartofli - trunku wybornego dla Japończyków, ale palącego i cierpkiego jak na zachodnie przyzwyczajenia. Nie zwrócił na to uwagi - w końcu nie zamierzał wypić tej butelki. Gdy opuścił sklep, chudzielec stał przy wystawie z biżuterią, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stóp na północ. Nie podniósł wzroku, lecz gdy Alex ruszył na południe, on zrobił to samo. Alex skręcił na najbliższym skrzyżowaniu i wszedł w uliczkę przeznaczoną tylko dla pieszych. Piękno starych budynków było tylko nieznacznie skażone przez światło neonów; paliło się ich mniej niż tuzin, a każdy był o wiele mniejszy niż monstrualne, migoczące neony w Gion. Płatki śniegu wirowały wokół starych kulistych lamp ulicznych. Alex minął świątynię skąpaną w przyćmionym żółtym świetle, gdzie wyznawcy ćwiczyli stare tańce religijne z Azji Centralnej w takt dzwonków i dziwnej muzyki strunowej. Spacerowali tu ludzie, było ich znacznie mniej niż na ulicy, którą właśnie opuścił, ale za dużo, by ktokolwiek mógł zaryzykować popełnienie zbrodni. Wlokąc intruza za sobą, Alex próbował zagłębiać się w inne rozgałęzienia labiryntu. Wyszedł z pasaży handlowych i znalazł się w okolicy, która była przynajmniej w połowie zamieszkała. Chudy był teraz bardziej widoczny w rzednącym tłumie i trzymał się w odległości ponad trzydziestu jardów. Alex dotarł w końcu do uliczki, po obu jej stronach stały pojedyncze domki i apartamenty. Była pusta i cicha. Jedynym źródłem światła były tu lampy nad frontowymi drzwiami domów: przypominające akordeon, papierowe lampiony zawieszone na przewodach elektrycznych. Lampiony kołysały się na wietrze, rzucając makabryczne cienie, podskakujące demonicznie po mokrym bruku ulicy. Następna alejka była tym, czego potrzebował. Było to szerokie na sześć stóp, wyłożone cegłą przejście służbowe. Po obu stronach widniały tyły domów. Pierwszy odcinek uliczki przed kolejną przecznicą oświetlony był trzema latarniami - dwie znajdowały się na jego końcach, jedna - w środku. Przestrzeń między latarniami była bardzo ciemna. W mroku mógł dostrzec śmietniki i kilka rowerów przyczepionych łańcuchami do żelaznego stojaka. Było pusto. Alex pobiegł w alejkę i zdjął płaszcz. Przytrzymując nakrycie prawym ramieniem, wciąż ściskając w prawej ręce butelkę, ruszył biegiem przed siebie. Jego buty ślizgały się na mokrych cegłach, ale nie upadł, opuścił obszar światła i wbiegł w długą plamę cienia. Przebiegł pod środkową latarnią, a chrapliwy oddech dobywał się z jego ust kłębami pary, ponownie zanurzył się w ciemność, uderzając zranioną ręką o klatkę piersiową. Kiedy dotarł do migotliwego kręgu światła, pod trzecią i ostatnią latarnią, zatrzymał się, odwrócił i spojrzał za siebie. Chudego nie było jeszcze widać. Rzucił swój płaszcz w sam środek plamy światła. Ruszył pospiesznie z powrotem, ale pokonał tylko dziesięć czy piętnaście stóp, i znów znalazł się poza zasięgiem światła, stając się jednym z bezkształtnych cieni, które okalały to wąskie przejście. Wciąż był sam. Wszedł szybko za rząd pięciu ogromnych śmietników i przykucnął. Przestrzeń pomiędzy pierwszym śmietnikiem a ścianą pozwalała mu dostrzec zbieg uliczek, gdzie powinien pojawić się za chwilę wychudzony mężczyzna. Kroki. Odgłos był wyraźny, niósł się w zimnym powietrzu. Alex próbował uciszyć swój urywany oddech. Nieznajomy pojawił się w przeciwległym końcu uliczki i zatrzymał się gwałtownie, zaskoczony zniknięciem ofiary. Pomimo napięcia i niepokoju, które upodabniały go do naprężonej membrany bębna, Alex uśmiechnął się. Obcy stał nieruchomo i cicho przez niemal minutę. No dalej, ty sukinsynu. Zmierzał powoli w stronę Alexa. Czując się mniej pewnie, stąpał teraz lekko jak kot. Nie zdradzał go żaden odgłos. Alex przyłożył dłoń do ust, tłumiąc oddech. Napastnik był coraz bliżej. Zaglądał za śmietniki stojące po obu stronach uliczki. Był pochylony i poruszał się kocimi ruchami. Włożył prawą dłoń do kieszeni płaszcza i nie wyjmował jej. Ma tam broń? Przekroczył pierwszą plamę światła i wszedł w ciemność. Choć noc była zimna, a Alex był bez płaszcza, zaczął się pocić. Tamten dotarł do środkowej latarni. Badał metodycznie każdy obiekt, czy też cień, za którymi lub też w których mógł chować się człowiek. Śmieci w pojemniku, który stał obok Alexa, wydzielały przyprawiający o mdłości zapach zepsutej ryby i zjełczałego oleju. Czuł ten odór od chwili, gdy ukrył się za śmietnikami; lecz z każdą mijającą sekundą zapach zdawał się nasilać. Był coraz bardziej obrzydliwy. Alex czuł niemal smak ryby, tak jak czuł jej zapach. Z trudem powstrzymywał się, by nie odchrząknąć i wypluć tej drażniącej substancji. Chudy wyszedł poza krąg światła w połowie uliczki, gotów wkroczyć w kolejną plamę cienia, gdy znów zatrzymał się i stanął jak skamieniały. Pewnie zobaczył płaszcz - myślał Alex. - Wie, że miałem go na sobie. Jest pewien, że go zauważyłem, że się boję i że zacząłem uciekać, by umknąć przed nim i że płaszcz zsunął mi się z ramion, że wpadłem w panikę i nie chciałem tracić czasu, by się zatrzymać i podnieść go. Boże, proszę, niech on tak sobie pomyśli. Obcy znów ruszył - szybciej i mniej ostrożnie. Szedł zdecydowanie w kierunku trzeciej latarni, w stronę porzuconego płaszcza. Echo jego kroków odbijało się między domami, które go otaczały. Nie patrzył już na żadne śmietniki. Alex wstrzymał oddech. Mężczyzna był o dwadzieścia stóp dalej. Dziesięć stóp. Pięć. Gdy tylko przeszedł, tak blisko, że można go było dosłownie dotknąć, Alex wyprostował się. Ale tamten nie dostrzegł go. Był teraz odwrócony do Alexa plecami. Patrzył na płaszcz. Alex wszedł z powrotem w uliczkę i ruszył za nim. Szedł szybko, coraz bardziej zmniejszając dzielący ich dystans, próbując zachować ciszę. Jeśli robił jakikolwiek hałas, to zagłuszały go kroki przeciwnika. Napastnik przystanął w środku jasnego kręgu, pochylił się i podniósł płaszcz. Ruszył przed siebie, ale wyczuł niebezpieczeństwo i się zatrzymał. Sapnął i zaczął się odwracać. Alex uderzył butelką Awamori z całej siły, jaką zdołał z siebie wykrzesać. Butelka roztrzaskała się na skroni; poleciało szkło, a noc wypełnił specyficzny zapach brandy ze słodkich ziemniaków. Ranny zachwiał się, puścił płaszcz, złapał się jedną ręką za głowę, drugą wysunął w stronę Alexa i runął, jakby jego ciało przekształciło się w ołów za sprawą jakiejś przewrotnej alchemii. Alex odskoczył do tyłu. Nie chciał, by przeciwnik go dopadł i przewrócił na ziemię. Alex rozejrzał się po ulicy. Spodziewał się, że z domów wyjrzą ludzie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Brzęk tłuczonej butelki i atonalny grzechot szkła rozsypującego się po ceglanej był głośny. Stał z szyjką butelki w dłoni, przygotowany do ucieczki, ale po chwili uświadomił sobie, że nikt go nie usłyszał. 17 Śnieżyca zamieniła się w szkwał. Gęste fale obfitych, białych płatków wirowały w wąskiej alejce. Mężczyzna był nieprzytomny, ale nie ciężko ranny. Serce biło mu mocno, oddech miał płytki, ale regularny. W miejscu uderzenia widniał siniec, ale krew na twarzy zaczynała już krzepnąć. Alex przeszukał jego kieszenie. Znalazł monety, zwitek banknotów, pudełko zapałek, zieloną plastikową wykałaczkę, paczkę chusteczek higienicznych, pastylki odświeżające oddech i grzebień. Nie znalazł portfela, karty kredytowej, prawa jazdy czy jakiegokolwiek dokumentu. Była za to broń, oczywiście - automatyczny pistolet japońskiej produkcji, kaliber dziewięć milimetrów, z wyrafinowanym tłumikiem. Broń znajdowała się w prawej kieszeni płaszcza, która była znacznie głębsza niż lewa, a to znaczyło, że często z niej korzystał. Miał także zapasowy magazynek. Alex oparł nieprzytomnego mężczyznę o mur - ręce przy bokach, dłonie obrócone do góry, palce trochę zwinięte, broda opuszczona na piersi. Alex podniósł zabrudzony płaszcz i próbował wciągnąć go na siebie. Rana bolała, gdy wkładał rękę do rękawa. Włosy rannego zdążyła już pokryć lodowa warstwa śniegu. Ta chusta utkana z płatków upodabniała go do żałosnego, choć beztroskiego pijaka, który próbował wzbudzić wesołość, zakładając na głowę ozdobną serwetkę. Alex pochylił się nad nim i delikatnie, raz po raz, uderzał go po twarzy. Po chwili nieprzytomny mężczyzna drgnął, otworzył oczy. Zamrugał. Stopniowo powracała mu przytomność umysłu. Alex przyłożył pistolet do jego serca. Gdy się upewnił, że napastnik orientuje się już w sytuacji, powiedział: - Mam kilka pytań. - Idź do diabła - odpowiedział. - Dlaczego mnie śledziłeś? - Alex przeszedł na japoński. - Nie śledziłem. - Uważasz mnie za głupca? - Tak. Alex dwukrotnie uderzył go w brzuch lufą pistoletu. - W porządku. Chciałem cię obrabować. - To nie był powód. Ktoś kazał ci mnie śledzić. Kto jest twoim szefem? - spytał Alex. - Sam sobie jestem szefem. - Nie kłam. Obcy jęknął w odpowiedzi. Alex nie potrafił wydobyć prawdy przy pomocy fizycznej perswazji, zdecydował się więc zastosować jakąś delikatną torturę psychiczną. Przystawił zimną lufę pistoletu do lewego oka mężczyzny. Ten jednak patrzył niewzruszenie prawym okiem; nie wyglądał na zastraszonego. - Kto jest twoim szefem? Brak odpowiedzi. - Jeden strzał prosto w mózg. Milczenie. - Zrobię to. - Nie jesteś mordercą. - Tak ci powiedzieli? Wiatr zawodził przeciskając się między śmietnikami, jakby były rurami organów, wydającymi głuchy, żałobny, nieziemski dźwięk, który sprawiał, że noc wydawała się o wiele chłodniejsza. Alex westchnął i wstał. Patrząc z góry na mężczyznę, wciąż trzymając go na muszce, odezwał się po chwili: - Powiedz swoim szefom, że dowiem się prawdy. Muszę wiedzieć, o co tu chodzi, i być może umiałbym trzymać gębę na kłódkę. Chudy wycharczał odpowiedź: - Jesteś martwy. - Wszyscy jesteśmy martwi. - Ale ty prędzej niż inni. - Nie zrezygnuję. Możesz im to powiedzieć. - To dopiero początek. Myśmy dopiero zaczęli... Nie opuszczając broni, Alex wycofał się. Gdy dzieliło ich mniej więcej dwadzieścia jardów chodnika, odwrócił się i odszedł. Przy końcu alejki zabezpieczył broń. Wetknął pistolet za pasek od spodni i zapiął marynarkę. Zerknął za siebie. Widział już znikający w ciemności, zamazany cień. Ranny mężczyzna nie podniósł się. Alex skręcił za róg i ruszył szybkim krokiem przez labirynt uliczek w kierunku śródmieścia. Zalegająca nad miastem ciemność nie przypominała zwykłego nocnego mroku. Zdawała się astronomiczną anomalią, pozbawiającą świat najmniejszej nawet cząstki ciepła i światła. Olśniewające, kolorowe neony Gion przygasły roztaczając ponury, złowieszczy blask, którego czerwień przypominała teraz matowy szkarłat krzepnącej krwi. Jesienny chłód przeszył ciało Alexa, jak skalpel rozrywający żywą tkankę. Żałował, że będzie spał tej nocy sam. 18 W ciemnym pokoju leżąc samotnie na łóżku, wpatrzona w zacieniony sufit, Joanna przestraszyła samą siebie mówiąc głośno: Alex. Bezwiedna cicha prośba o pomoc. Było niemal tak, jakby powiedział je ktoś inny. Dźwięk zdawał się wibrować w powietrzu, a Joanna rozważała wszystkie znaczenia tego nagle usłyszanego słowa. Czuła się nieszczęśliwa. Znów była zmuszona do wyboru miedzy mężczyzną a obsesyjną potrzebą zachowania prywatności. Tym razem jednak wiedziała, że zerwanie z Alexem zniszczy ją. Znalazła się na krawędzi. Jej radość życia, cała jej siła i determinacja były teraz nadwątlone przez lata samotności. Gdyby zdecydowała się zatrzymać przy sobie Alexa, świat zamknąłby się wokół niej jak imadło - sufit, ściany, podłoga, ziemia i niebo zwaliłyby się na nią w klaustrofobicznym, nierzeczywistym koszmarze. Pozostałby już tylko obłęd. Lecz gdyby odrzuciła Alexa, musiałaby uświadomić sobie i ostatecznie zaakceptować najważniejszą prawdę o sobie: zawsze będzie sama. A to także doprowadzi ją do obłędu. Bez względu na to, jak postąpi, nie zniesie już dłużej cierpienia. Bolała ją głowa; oczy paliły; ciało zamieniło się w ołów. Musiała się przespać. Sen przyniesie kilka godzin ucieczki. Podniosła się z łóżka i usiadła na jego brzegu. Nie zapalając światła, wysunęła szufladę nocnego stolika i wymacała małą buteleczkę tabletek nasennych, bez których nie mogła się obejść przez większość nocy. Wzięła pigułkę już godzinę wcześniej, ale nie była nawet senna, jeszcze jedna nie mogła więc zaszkodzić. Ale wtedy pomyślała: dlaczego tylko jedna, dlaczego nie pięć, dziesięć? Dlaczego nie wziąć wszystkich? Wyczerpanie, strach przed wieczną samotnością i przygnębienie były tak dojmujące, że nie odrzuciła tego pomysłu od razu, tak jak zrobiłaby to jeszcze wczoraj. W całkowitej ciemności, niczym grzesznik żarliwie przesuwający paciorki różańca, Joanna liczyła tabletki. Dwadzieścia. Z pewnością wystarczy na długi sen. Nie, nie. Nie, nie. Nie wolno tego nazywać snem. Żadnych eufemizmów. Musi się zdobyć choć na tyle szacunku dla samej siebie. Musi być uczciwa. Nazwać to. Samobójstwo. Samobójstwo. Samobójstwo. Nie czuła strachu. Wiedziała, że jej pełna rezygnacji zgoda na to, co ma nastąpić, oznacza całkowitą utratę woli. Aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, że słabnie, że jej determinacja i ambicja gdzieś uleciały, że została wciągnięta w wir zła, tego specyficznego zła oznaczającego zbyt łatwe poddanie się losowi, które ma swe źródło w nienawiści do samego siebie. Powinna stawić opór - poczuć gniew, powinna podjąć walkę, dodać sobie otuchy i próbować odnaleźć w sobie siłę, by dalej żyć. Nawet, jeśli ten skradający się wróg tkwił w niej samej, przybierając formę samobójczego impulsu, powinna wszcząć desperacką, bezlitosną walkę o przetrwanie. Ale czuła, że słabnie. Siedziała po prostu na brzegu łóżka i liczyła tabletki nasenne. Samobójstwo. Nigdy więcej samotności. Nigdy więcej wszechogarniającego pragnienia miłości, którego nigdy nie zrealizuje. Nigdy więcej tego strasznego uczucia obcości, bycia poza. Nigdy więcej wątpliwości. Żadnego bólu. Koszmarów sennych, wizji ręki ze strzykawką i zaciskających się mechanicznych palców rąk. Nigdy więcej. Nigdy nie będzie musiała wybierać pomiędzy Alexem Hunterem a tym chorym przymusem niszczenia miłości. Teraz wybór był o wiele prostszy, ale i o wiele głębszy. Musiała zdecydować - zażyć jedną tabletkę czy wszystkie. Trzymała je w złączonych dłoniach. Były gładkie i chłodne niczym maleńkie kamyczki z dna potoku. 19 Alex był przyzwyczajony do krótkiego snu; jeśli czas znaczy pieniądz, to każda minuta snu była przejawem głupoty. Tej nocy nie mógł spać. Jego umysł pracował jak oszalały i nie był w stanie go uciszyć. Wreszcie przyniósł sobie butelkę piwa i usiadł w fotelu. Jedyne światło docierało przez wysokie okna - blada, niesamowita luminescencja, w której pogrążało się Kioto przed świtem. Analizował sytuację. Nie przejmował się ostatnimi wydarzeniami - dorobo w hotelu, śledzący go mężczyzna w zaułkach Gion... Nie oni byli powodem jego bezsenności. Gdyby zdobył się na całkowitą szczerość przed samym sobą, musiałby przyznać, że prawdziwą przyczyną była Joanna Rand. Przed oczami zmieniały się obrazy: Joanna w beżowym kostiumie na lunchu w Mizutani; Joanna na scenie w Księżycowym Blasku, giętka niczym wąż, w obcisłej jedwabnej sukni; Joanna roześmiana; Joanna pełna życia w słońcu Kioto, Joanna przestraszona i skulona na ławce w cieniu drzew na dziedzińcu zamku Nijo. Przepełniało go trudne do opanowania, bolesne pożądanie i czułość, która była czymś więcej niż słabością; sympatia, która była silniejsza niż przyjaźń. Nie miłość. Nie wierzył w miłość. Jego rodzice udowodnili mu, że miłość to słowo pozbawione znaczenia. To pozór, narkotyk, którym ludzie się odurzają, ściana z bibułki, za którą skrywają swoje prawdziwe uczucia i wiedzę o życiu. Czasami, i zawsze szczerze, matka i ojciec mówili mu, że go kochają. Czasem, gdy ogarniał ich dobry nastrój - zazwyczaj po przezwyciężeniu porannego kaca, ale przed spożyciem codziennej porcji whisky, która budziła w nich potwory - tulili go, płakali i głośno gardzili sobą. Za świeżo podbite oko, siniak, ranę czy oparzenie... Gdy czuli się szczególnie winni, kupowali mu mnóstwo niezbyt drogich prezentów - komiksy, tanie zabawki, słodycze, lody - jakby wojna dobiegła końca i należało zapłacić reparacje. Ale to, co nazywali miłością, nigdy nie trwało długo, przed zapadnięciem zmroku znikało zupełnie. Alex nie mógł znieść tych chwil, bo gdy ta pijacka miłość gasła - gniew, wrogość i okrucieństwo zdawały się, przez kontrast z krótkimi interludiami spokoju, nabierać mocy. Miłość, w najlepszym razie, była przyprawą, jak pieprz czy sól, które gorzkiemu smakowi samotności, nienawiści i bólu nadawały mocy. Dlatego nie zakochał się i nie mógłby się zakochać w Joannie Rand. Czuł jednak coś do niej, coś bardzo silnego, tylko nie wiedział, jak to nazwać. Było to coś więcej niż pożądanie i sympatia. Coś nowego. I dziwnego. Choć nie był zakochany, wiedział, że żegluje po nieznanych wodach i że musi być ostrożny. Wypił dwie butelki piwa i wrócił do łóżka. Nie było mu wygodnie. Leżał na plecach, prawym boku, brzuchu, w każdej pozycji, na jaką pozwalała mu kontuzjowana lewa ręka. To nie rana była problemem; była nim Joanna. W końcu spróbował odegnać jej wciąż powracający obraz, wyobrażając sobie morze, kołyszące się masy wody, nieskończony łańcuch fal, płynących przez noc, i rozbijających się o brzeg, pianę, jak koronkowy szal... i naprawdę poczuł senność, ale ona wciąż wracała - syrena sunąca na grzbiecie fal, tłum syren, sto milionów istot o imieniu Joanna, z błyszczącymi rybimi ogonami i płetwami, wszystkie zmierzające ku brzegowi, zanurzające się i wynurzające, zanurzające i wynurzające... Obudził go telefon. Wskazówki na świecącej tarczy podróżnego budzika pokazywały czwartą trzydzieści rano. Spał niecałą godzinę. Podniósł słuchawkę i rozpoznał głos Mariko. - Tak? - Alex-san? Joanna prosiła mnie, żebym do pana zadzwoniła. Czy może pan tu zaraz przyjechać? Stało się coś bardzo złego. Poczuł dreszcz. Nagle zrobiło mu się niedobrze. - Co oni jej zrobili? - Alex-san, ona próbowała... Joanna-próbowała-popełnić-samobójstwo. - Jej głos gdzieś odpłynął. 20 Alex wysiadł z taksówki pod Księżycowym Blaskiem. Niebo wciąż pluło śniegiem, ale na ulicach leżało go nie więcej niż jedna czwarta cala. Mariko czekała na niego w drzwiach wejściowych. Czarne rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona. - Joanna jest na górze. Lekarz jest przy niej. - Czy wszystko będzie dobrze? - Tak. Doktor mówi, że tak. - Czy to dobry lekarz? - Dr Mifuni leczy ją od lat. - Ale czy jest dobry? Domagał się odpowiedzi, zdziwiony gwałtownością swojej reakcji. - Tak, Alex-san. To dobry lekarz. Alex poszedł za Mariko, minął bar z niebieskim lustrem, wszedł do eleganckiego biura i zaczął wspinać się po schodach prowadzących do mieszkania Joanny. W salonie stały meble z trzciny rattanu, wikliny, dużo roślin w donicach, na ścianach wisiało kilka wspaniałych akwarel malowanych na zwojach. - Jest w sypialni z lekarzem - powiedziała Mariko. - Tutaj poczekamy. Usiedli na kanapie. - Czy to była broń? - Nie, nie, dzięki Bogu. Tabletki nasenne. - Kto ją znalazł? - To ona mnie znalazła. Mam trzypokojowe mieszkanie na tym piętrze. Położyłam się o pierwszej. Spałam i obudziło mnie... obudziło mnie... ja... - Głos Mariko załamał się. Nie mogła zapanować nad drżeniem. Powiedziała: "Mariko-san, obawiam się, że jak zwykle zrobiłam z siebie cholerną idiotkę". - Jezu. - W butelce było dwadzieścia tabletek - opowiadała Mariko - Joanna zażyła osiemnaście, zanim zdała sobie sprawę, że samobójstwo nie jest żadnym wyjściem. Wezwałam karetkę. - Dlaczego nie zabrali jej do szpitala? - Sanitariusze mieli sprzęt do reanimacji. Wsadzili jej sondę... i wypłukali żołądek na miejscu. - Zamknęła oczy i skrzywiła się. - Widziałem, jak to się robi. To nic przyjemnego. - Nie mogłam patrzeć, ale trzymałam ją za rękę. Zanim skończyli, przyjechał doktor Mifuni. Stwierdził, że szpital nie jest konieczny. Alex spojrzał na drzwi sypialni. Cisza była złowieszcza. Z trudem się opanował, by nie otworzyć drzwi. Ponownie spojrzał na Mariko i spytał: - Czy to pierwszy raz? - Oczywiście! - Myślisz, że naprawdę chciała się zabić? - Tak, na początku. - Co sprawiło, że zmieniła zdanie? - Zrozumiała, że to niewłaściwe. - Niektórzy tylko udają samobójstwo. Potrzebują współczucia i... Przerwała mu. Była sztywna z gniewu. Jej drobne piąstki spoczywały na kolanach. Wpatrywała się ze złością w Alexa. - Masz rację. Joanna po prostu nie jest aż tak bezradna i tak egoistyczna. Mariko trochę się rozluźniła. - Nie sądzę również, by należała do tych, którzy poważnie myślą o samobójstwie - powiedział Alex. - Była strasznie przygnębiona, zanim cię spotkała. A potem... jej stan się pogorszył. Jej depresja gwałtownie się nasiliła, tak że była zdolna do samobójstwa. Ale Joanna jest silna. Nawet silniejsza niż moja mama-san, która jest stalową damą. Drzwi od sypialni otworzyły się i do salonu wkroczył doktor Mifuni. Mifuni był niskim mężczyzną o okrągłej twarzy i gęstych, czarnych włosach. Spotykając kogoś po raz pierwszy, Japończycy mieli zwyczaj uprzejmie się uśmiechać. Ale Mifuni był chmurny. Nawet w tych niezbyt sprzyjających okolicznościach, Mariko znalazła chwilę, by formalnie przedstawić sobie obu mężczyzn, dodając od siebie kilka komplementów pod adresem każdego z nich. Teraz wszyscy zaczęli się uśmiechać i kłaniać. Ten cały powitalny rytuał wyprowadził Alexa z równowagi. Chciał chwycić doktora za klapy i potrząsać nim tak długo, aż ten powie mu wreszcie, co jest z Joanną. Jednocześnie zastanawiał się, dlaczego tak bardzo troszczy się o kobietę, którą zna tak krótko. Zapanował nad impulsywnością i skłonił się doktorowi. - Isha-san, dozo yoroshiku. Mifuni także się ukłonił. - Jestem zaszczycony, poznając pana, panie Hunter. - Czy Joanna czuje się lepiej? - spytała Mariko. - Dałem jej środek nasenny - powiedział Mifuni. - Jednakże pan Hunter będzie mógł z nią porozmawiać, zanim lek zacznie działać. - Uśmiechnął się do Alexa. - Chce pana widzieć. Przestraszony podnieceniem, jakie go opanowało, Alex przeszedł wolno przez salon, wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi. 21 Joanna siedziała na łóżku, podparta poduszkami. Miała na sobie niebieską, jedwabną piżamę. Choć jej włosy były nieco wilgotne i poszarzałe, skóra prawie przezroczysta, a oczy podkrążone - wciąż była piękna. Tylko jej ametystowoniebieskie oczy zdradzały cierpienie. Ból, który w nich dojrzał, sprawił, że zrobiło mu się słabo. - Jak się masz? - Jak się masz? - Najpierw płukali mi żołądek, a potem dali środek uspokajający. Czy to nie śmieszne? Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Ale zanim zasnę... Czy wciąż uważasz, że nie wiem, kim jestem? - Tak sądzę. - Skąd ta pewność? - Od czasu naszego lunchu coś się wydarzyło. Jestem śledzony. - Przez kogo? - Potrzebuję czasu, by ci to wyjaśnić. - Nigdzie nie wychodzę. - Powieki zaczynają ci opadać. Szybko zamrugała. - Dzisiejszej nocy doszłam do punktu zwrotnego. Omal nie popełniłam głupstwa. - Ćśśś. Już po wszystkim. - Wiedziałam, że albo muszę umrzeć, albo muszę się dowiedzieć, dlaczego właśnie tak się zachowuję. Trzymał jej dłoń. - Dzieje się ze mną coś złego. Zawsze czułam się taka wydrążona, pusta, wyobcowana. Coś się wydarzyło dawno temu, coś, co sprawiło, że jestem, jaka jestem. Wcale się nie tłumaczę, Alex. - Wiem o tym - powiedział - Bóg jeden wie, co oni z tobą zrobili i dlaczego. - Muszę się wszystkiego dowiedzieć. - Dowiesz się - powiedział. - Muszę poznać jego imię. - Czyje? - Imię człowieka o mechanicznej dłoni. - Znajdziemy go. - Jest niebezpieczny - powiedziała sennie. - Ja też. Joanna zsunęła się z poduszek i położyła płasko na plecach. - Do diabła, nie chcę teraz zasypiać. Wyjął spod jej głowy jedną z dwu poduszek i otulił ją kołdrą. Jej głos cichł stopniowo. - Był tam pokój... pokój, który cuchnął środkami antyseptycznymi... może w jakimś szpitalu. - Znajdziemy. - Chcę cię zatrudnić. - Już dawno zostałem zatrudniony. Senator Chelgrin trochę mi zapłacił, żebym znalazł jego córkę. Nadszedł czas, żebym dał mu coś za te pieniądze. - Wrócisz jutro? - Tak. - O której? - Kiedy tylko chcesz. - O pierwszej. - Będę tu. - A jeśli się nie obudzę do tego czasu? - Poczekam. Zamilkła. Pomyślał, że zasnęła. Odezwała się jednak: - Tak się bałam. - Wszystko będzie dobrze. - Cieszę się, że tu jesteś, Alex. - Ja również. Odwróciła się na bok. Zasnęła. Jedynym dźwiękiem w pokoju był cichy szum elektrycznego zegara. Żadne z nas nie powiedziało słowa "miłość". Ucałował po chwili jej czoło i wyszedł z pokoju. 22 Mariko siedziała na kanapie. Mifuni już wyszedł. - Zasnęła - stwierdził Alex. - Doktor powiedział, że będzie spala przez pięć albo sześć godzin. Przyjdzie dziś popołudniu. - Zostaniesz z nią? - Oczywiście. - Podniosła się. Poprawiła kołnierz za dużego brązowego szlafroka. - Napijesz się herbaty? - Z przyjemnością. Gdy siedzieli przy małym kuchennym stole, pijąc herbatę i skubiąc wafle migdałowe, Alex opowiedział Mariko o sprawie Chelgrina, o włamywaczu, którego zastał w swoim apartamencie, i o człowieku, którego spotkał w Gion parę godzin wcześniej. - Niewiarygodne - powiedziała Mariko. - Ale dlaczego? Dlaczego zmienili jej imię... zmienili całą pamięć... i sprowadzili ją do Kioto? - Nie mam pojęcia. Ale się dowiem. Słuchaj, Mariko, opowiedziałem ci o wszystkim, zdajesz więc sobie sprawę, że mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi ludźmi, którzy manipulują Joanną. Nie wiem co ukrywają, ale stawka jest wysoka. Dziś wieczorem otworzyłaś mi drzwi, nie pytając, kto to. Musisz być bardziej ostrożna. - Spodziewałam się ciebie. - Od tej chwili musisz byś przygotowana na najgorsze. Masz broń? - Nie jesteśmy w stanie chronić jej bez przerwy. A występy? Będzie wtedy doskonałym celem. - Jeśli mam w tej sprawie coś do powiedzenia, to nie zgadzam się, by występowała, dopóki cała sprawa nie zostanie wyjaśniona. - Ale przecież nie skrzywdzili jej fizycznie. - Jeśli się zorientują, że próbuje się czegoś dowiedzieć o swojej przeszłości, mogą stać się bardzo brutalni. Musisz pamiętać, że nie wiemy, kim są ani o jaką stawkę grają. Wpatrywała się uważnie w swoją filiżankę, jakby chciała odczytać z niej przyszłość. - W porządku. Zrobię tak, jak mówisz. Będę ostrożna. - Dobrze. Dopił herbatę. Mariko zadzwoniła po taksówkę. Na dole, gdy wychodził na ulicę, powiedziała: - Alex-san, nie będziesz żałował, że jej pomogłeś. - Nigdy nie sądziłem inaczej. - Znajdziesz to, czego szukałeś przez całe życie. Podniósł brwi. - Wydawało mi się, że już to znalazłem. - Wszyscy mężczyźni są tacy sami. - To znaczy? - Mężczyźni różnych ras, różnych kultur, wszyscy są takimi samymi głupcami. - No, to przynajmniej tworzymy wspólnotę. - Nie. Potrzebujesz Joanny tak bardzo, jak bardzo ona potrzebuje ciebie. - Już mi to mówiłaś - przypomniał Alex. - Naprawdę? - Wiesz, że tak. Uśmiechnęła się, skłoniła i przybrała - pół żartem, pół serio - pozę wschodniego mędrca. - Czcigodny detektyw powinien wiedzieć, że powtarzanie prawdy nie czyni jej mniej prawdziwą, a opieranie się prawdzie jest niczym innym jak tylko chwilową utratą rozumu. Zamknęła drzwi, podczas gdy Alex czekał, aż usłyszy zgrzyt przekręcanego klucza. Taksówka stała na zaśnieżonej ulicy. Przez całą drogę do hotelu jechała za nim czerwona toyota. 23 Wyczerpanie zwyciężyło bezsenność. Alex spał cztery godziny i wstał z łóżka dziesięć po jedenastej, w czwartek rano. Ogolił się, wziął szybki prysznic, szybko zmienił bandaż. Chciał być gotowy na spotkanie z kurierem z Chicago, gdyby ten zjawił się parę minut wcześniej. Gdy się ubierał, zadzwonił telefon. Odebrał go w sypialni. - Pan Hunter? Głos był znajomy. - Tak. - Spotkaliśmy się wczoraj wieczorem. - Dr Mifuni? - Nie, panie Hunter. Ma pan mój pistolet. Był to ten chudy z alejki. - Wkrótce otrzyma pan wiadomość. - Jaką? - Zobaczy pan - powiedział mężczyzna i odłożył słuchawkę. Ubierał się w pośpiechu. Wsunął tłumik do wewnętrznej kieszeni marynarki, a pistolet wetknął za pasek. Nie znał kraju, który zezwalałby na noszenie bez pozwolenia ukradzionej broni z tłumikiem. Wolał być żywym kryminalistą niż przykładnym, ale martwym obywatelem. Sześć po dwunastej, kiedy zapinał marynarkę, rozległo się gwałtowne pukanie do drzwi. Alex udał się do foyer. - Kto tam? - Służba hotelowa, panie Hunter. Alex popatrzył przez wizjer i rozpoznał boya hotelowego. - Przykro mi, że muszę pana niepokoić, panie Hunter. Ale muszę spytać - czy zna pan człowieka o nazwisku Kennedy? - Tak, oczywiście. Pracuje dla mnie. - Zdarzył się wypadek. Jakieś piętnaście minut temu. Samochód. Tu, przed hotelem. Ten przechodzień. Bardzo źle. Blakenship nie wymienił w telegramie nazwiska kuriera; teraz Alex dowiedział się, że był nim Kennedy. - Załoga karetki chce zabrać pana Kennedy'ego do szpitala, ale gdy ktokolwiek zbliża się do niego, on kopie, macha pięściami i gryzie - wyjaśnił boy. Alex sądził, że nie zrozumiał. Rozmawiali po japońsku, a chłopak mówił bardzo szybko. - Czy powiedział pan, że ten człowiek kopie ich i bije? - Tak, sir. Nie pozwala nikomu się dotknąć czy zabrać gdziekolwiek, dopóki nie porozmawia z panem. Policjanci nie chcą interweniować, ponieważ jest ranny. Pobiegli w stronę windy. Drugi z chłopców zatrzymał jeden z dźwigów. Gdy jechali w dół, Alex spytał: - Widzieliście ten wypadek? - Tak - powiedział pierwszy boy - pan Kennedy wysiadał z taksówki i wtedy nadjechał czerwony samochód i potrącił pana znajomego. - Złapali kierowcę? - Uciekł. - Nie zatrzymał się? - Nie, sir. - W jakim stanie jest pan Kennedy? - Ucierpiała jego noga - powiedział boy. Był wyraźnie zakłopotany, że ktoś z jego rodaków zachował się tak nieodpowiedzialnie. - Złamana? - spytał Alex. - Jest dużo krwi - powiedział drugi. Hol był niemal wyludniony. Wszyscy z wyjątkiem recepcjonistów byli na ulicy, przy wypadku. Alex przepychał się przez tłum i ujrzał Wayne'a Kennedy'ego. Mężczyzna siedział na chodniku, opierając się plecami o ścianę. Obok stały walizki, obydwie umazane krwią i pogniecione. Wayne krzyczał wściekle na sanitariusza w białym kitlu, który odważył się zbliżyć do niego na odległość sześciu lub siedmiu stóp. Kennedy robił wrażenie. Przystojny, czarnoskóry mężczyzna, około trzydziestki. Gapie trzymali się z dala od niego, jakby był dziką bestią, do której nikt nie śmie się zbliżyć. Sześć stóp, pięć cali wzrostu, dwieście czterdzieści funtów wagi, czarne przenikliwe oczy. Wykrzykiwał przekleństwa i wygrażał sanitariuszom. Wydawało się, że jest zbudowany z wielkich, kamiennych bloków. Nie przypominał w niczym śmiertelnej istoty - był jak Gargantua. Alex spojrzał na obrażenia Kennedy'ego i osłupiał. Jego noga nie była po prostu złamana, była roztrzaskana. Skórę i materiał przebił odłamek kości. Spodnie były mokre od krwi. - Dzięki Bogu, że jest pan tutaj - powiedział Wayne. Alex klęknął przy nim. Kennedy osunął się, jakby ktoś przeciął sznurki, które go dotąd podtrzymywały. Jakby się zmniejszył; dzikość, jakaś niewytłumaczalna siła, która go podtrzymywała zniknęły. Pocił się i wstrząsały nim dreszcze. Balansował na granicy szoku i było zdumiewające, że zdołał znaleźć w sobie tyle determinacji, by nie dopuszczać do siebie nikogo przez cały kwadrans. - Naprawdę przyłożył pan sanitariuszom, tak jak mówią? - Żaden z tych sukinsynów nie mówi po angielsku! - powiedział Kennedy, jakby mieszkańcy Chicago, w odwrotnej sytuacji, mówili płynnie po japońsku. - Nie ma pan pojęcia... przez co musiałem przejść... żeby znaleźć kogoś, kto mówi po angielsku. Nie mogłem... pozwolić, żeby wsadzili mnie na nosze... dopóki nie przekażę panu dokumentów. - Wskazał walizkę przy swoim boku. - Dobry Boże, człowieku, te dokumenty nie są aż tak ważne! - Muszą być ważne. - Ktoś próbował mnie... zabić z ich powodu. To nie był... wypadek. - Skąd pan wie? - Widziałem jak ten sukinsyn nadjeżdżał - powiedział Kennedy. Krzywił się z bólu. Alex przypomniał sobie samochód, który jechał za nim tego ranka. - Czerwona toyota. Zszedłem mu... z drogi... a on skręcił prosto na mnie. Alex skinął na sanitariuszy, którzy nadbiegli z noszami. - Dwóch mężczyzn... w czerwonej toyocie - powtórzył Kennedy. - Niech pan oszczędza siły. Może mi pan opowiedzieć o tym wszystkim później. - Wolę... mówić teraz - powiedział Kennedy, gdy sanitariusze rozcinali mu nogawki spodni, by obejrzeć ranę. - Zapominam o... bólu. Toyota potrąciła mnie... poleciałem na ścianę... przygniotła mnie... potem się cofnęła. Facet po stronie pasażera... wyskoczył i chwycił walizkę... bawiliśmy się... w przeciąganie... Wtedy go ugryzłem... mocno... Wtedy zrezygnował. Alex zrozumiał, że to wiadomość. Sanitariusze z widocznym wysiłkiem umieścili Kennedy'ego na noszach zaopatrzonych w kółka. Wayne zawył, gdy go ruszyli. Z oczu popłynęły mu łzy. Nóżki z kółkami złożyły się, gdy nosze wsunięto do ambulansu-furgonetki. Alex podniósł walizki, i ruszył w ślad za Kennedym. Nikt nie próbował go zatrzymać. Po wejściu do karetki usiadł na walizkach. Ktoś zatrzasnął tylne drzwi. Jeden z sanitariuszy zaczął przygotowywać dożylną transfuzję. Ambulans ruszył. Zawyła syrena. Nie podnosząc głowy, Kennedy spytał: - Wciąż pan tam jest, szefie? - Jestem - powiedział Alex. Głos Kennedy'ego był zniekształcony bólem, ale mówił dalej. - Sądzi pan, że jestem głupcem? Alex wpatrywał się w zmasakrowaną nogę Wayna. - Na litość boską, siedziałeś tam, wykrwawiając się na śmierć! - Gdyby był pan... na moim miejscu... zrobiłby pan to samo. - Nigdy w życiu, przyjacielu. - O, tak. Tak by pan zrobił. Znam pana - upierał się Kennedy. - Nienawidzi pan przegrywać. Sanitariusz rozciął płaszcz i koszulę na lewym ramieniu Wayne'a. Potarł hebanową skórę nasączoną alkoholem watką, a następnie szybko umieścił w żyle igłę. Zraniona noga Kennedy'ego drgnęła. Mruknął i odchrząknął. - Muszę coś panu powiedzieć... panie Hunter... ale może nie powinienem. - Niech pan to powie, póki nie uwięźnie to panu w gardle - odpowiedział mu Alex. - A potem niech się pan do cholery zamknie, jeśli nie chce pan zagadać się na śmierć. Ambulans wziął tak ostry zakręt, że Alex musiał chwycić się poręczy, by nie upaść. - Pan i ja... jesteśmy podobni pod wieloma względami. Chodzi mi o to... że zaczynał pan od niczego... tak jak ja. Był pan zdecydowany dotrzeć... na szczyt... i udało się to panu. Jestem zdecydowany... dotrzeć tam... i dotrę... Na zewnątrz... wyglądamy zupełnie inaczej, ale tak naprawdę obaj pochodzimy z tych samych brudnych, nędznych i zapomnianych uliczek Chicago. Alex zaczął podejrzewać, że Wayne bredzi. - Wiem. Jak pan sądzi, dlaczego pana zatrudniłem? Wiedziałem, że będzie pan równie dobrym wywiadowcą jak ja, gdy zaczynałem. Wydobywając z trudem słowa spomiędzy zaciśniętych zębów, Kennedy ciągnął: - Więc chciałbym zaproponować... kiedy wróci pan... do Stanów... i będzie pan musiał zdecydować... o następcy na stanowisku Boba Feldmana... idzie na emeryturę... proszę pamiętać o mnie. Doprowadzani sprawy do końca... nadaję się... na to stanowisko... panie Hunter. Alex potrząsnął głową zdumiony. - Prawie wierzę, że przewędrował pan pół świata i zaaranżował ten cholerny wypadek, tylko po to, by mi to powiedzieć. - Jestem facetem do interesów - wyjaśnił Kennedy. - Nie marnuję okazji. Będzie pan o mnie pamiętał? - Zrobię coś więcej. Dam panu tę pracę. - Mówi pan poważnie? - Kennedy uniósł głowę. - Przecież już powiedziałem. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - stwierdził Kennedy. 24 Kiedy Wayne Kennedy został zabrany na oddział chirurgiczny, Alex poszedł do telefonu. Zadzwonił do Joanny. Odebrała Mariko. - Wciąż śpi, Alex-san. Opowiedział jej, co się stało. - Więc zaczekam tu, aż Wayne opuści oddział chirurgiczny, a lekarze powiedzą, co z jego nogą. Nie zdążę przyjechać do was przed pierwszą, jak obiecałem Joannie. - Oczywiście - powiedziała Mariko. - Powinieneś być ze swoim przyjacielem. Wyjaśnię jej. - Nie chcę, by pomyślała, że się wycofuję. - Zrozumie. - Czy Joanna ma jakąś wolną sypialnię? - spytał. - Dla ciebie i pana Kennedy'ego? - Nie. Wayne będzie musiał tu zostać. Sypialnia ma być dla mnie. Ty i Joanna nie powinnyście być same, dopóki to się nie skończy. Poza tym, dobra strategia polega na tym, że działa się z jednego miejsca. Zaoszczędzimy czas. Wymelduję się z hotelu i wprowadzę do was - jeśli oczywiście nie zrujnuje to niczyjej reputacji. - Przygotuję wolny pokój, Alex-san. - Przyjadę tak szybko, jak tylko się da. Pilnuj drzwi. Nie wycofamy się, dopóki się nie dowiemy, co zrobiono z Joanną i dlaczego. - Dobrze - zgodziła się Mariko. - Przygwoździmy ich do ściany. - Znakomicie - powiedziała Mariko. Jego gniew, energia i zdecydowanie były większe niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich pięciu lat. Aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, że sukces przytłumił ogień, który w nim płonął. Majątek, dwudziestodwupokojowy dom i dwa rolls-royce'y rozleniwiły go. Ale znów był człowiekiem pełnym pasji. Część druga Tropy Most wiszący; Pnącza winorośli Oplatają nasze życie. BASHO, 1644-1694 25 Doktor Ito, naczelny chirurg, zjawił się o szóstej w szpitalnym holu, który przemierzał niespokojnie Alex. Był szczupłym, eleganckim mężczyzną po pięćdziesiątce. Operował Kennedy'ego przez pięć godzin. Wyglądał na zmęczonego, ale się uśmiechał, ponieważ przynosił dobre wieści. Amputacja nie była konieczna. Co prawda Kennedy'emu groziły jeszcze komplikacje. Najprawdopodobniej Kennedy będzie kuleć przez resztę życia, ale przynajmniej na własnych nogach. Gdy doktor Ito wyszedł, zjawiła się Mariko, by zastąpić Alexa. Chciał jak najszybciej przewieźć swoje rzeczy z hotelu do Księżycowego Blasku. Po przebudzeniu z narkozy Kennedy powinien zobaczyć jakąś przyjacielską twarz, a nie tylko pielęgniarki i strażnika, i mieć blisko siebie kogoś, kto mówi po angielsku. Joanna nie została sama. Był z nią doktor Mifuni. Alex poprowadził Mariko na drugi koniec pomieszczenia. Usiedli na żółtej, skórzanej kanapie i zaczęli rozmawiać szeptem. - Policja będzie chciała przesłuchać Wayne'a - powiedział jej Alex. - Dziś wieczór? Bez względu na jego stan? - Prawdopodobnie nie wcześniej niż jutro, kiedy w pełni odzyska przytomność. Więc gdy się obudzi i zacznie z tobą rozmawiać, powiedz mu, że chcę, by współpracował z policją... - Oczywiście. - ...ale tylko do pewnych granic. Mariko zmarszczyła brwi. - Powinien opisać im samochód i ludzi, którzy w nim siedzieli - wyjaśnił Alex. - Ale nie wolno mu wspominać o dokumentach, które wiózł z Chicago. Musi udawać, że jest zwykłym turystą. Nie ma pojęcia, dlaczego próbowali ukraść mu walizkę. Nie było w niej niczego oprócz bielizny i koszul. Rozumiesz? Mariko z wahaniem skinęła głową. - Ale czy nie byłoby lepiej powiedzieć o wszystkim policji i wciągnąć ją do współpracy z nami? Tradycyjne japońskie wychowanie zaszczepiło Mariko szacunek dla władzy, który był w pewnym stopniu częścią jej osobowości, jak słoje są częścią drewna. - Mają urządzenia i ludzi, dzięki którym... - Co masz na myśli...? - Japonia jest zamknięta dla obcych. Nie przyjmuje tak łatwo imigrantów. A jednak japońskie władze pozwoliły zamieszkać tu Joannie i otworzyć interes. I nikt nigdy nie zainteresował się jej przeszłością. - Chcesz mi wmówić, że to wszystko, to jakiś światowy spisek, w który jest zamieszany rząd Japonii? To paranoja! - Joanna... Lisa... nie jest jakąś tam zagubioną dziewczyną. Jest córką senatora USA. Skąd mamy wiedzieć, jakie siły polityczne kryją się za tym wszystkim. - Policja w Japonii... - Czy powinniśmy ryzykować życie Joanny? - Nie, ale... - Zaufaj mi. - Ufam. Alex wstał. - Załatwiłem dla Wayne'a osobny pokój - zwrócił się do Mariko. - Lepiej idź tam zaraz. Za parę minut będą go przenosić z sali zabiegowej. - Czy to bezpieczne, żebyś sam stąd wychodził? - spytała Mariko. Podniósł walizkę, w której znajdowały się materiały na temat Lisy Chelgrin. - Wszystko w porządku - uspokoił ją. - Myślę, że mnie wystraszyli. Przyczają się na jakiś czas i będą obserwować. Jeśli Joanna jest Lisa Chelgrin, to czy sądzisz, że jej fałszywa tożsamość jest aż tak przekonująca, że nigdy nie wzbudziła żadnych podejrzeń? Nawet przez minutę? Noc była zimna, ale śnieg nie padał. Wiatr przeganiał chmury z zachodu na wschód. Alex pojechał do hotelu taksówką, spakował bagaże i wymeldował się z apartamentu. W drodze ze szpitala do hotelu, a potem z hotelu do Księżycowego Blasku, towarzyszyło mu dwóch mężczyzn w białej hondzie. Przed siódmą trzydzieści przeniósł się do wolnego pokoju w mieszkaniu Joanny. Był to mały i przytulny pokoik z niskim, pochyłym sufitem i dwoma mansardowymi oknami. Krotko przed wyjściem doktora Mifuni, Joanna weszła do kuchni, żeby przypilnować kolacji, i lekarz skorzystał z okazji, żeby porozmawiać z Alexem na osobności. - Będzie pan musiał zaglądać do niej w nocy, raz czy dwa, żeby się upewnić, że tylko śpi. - Sądzi pan, że może próbować zrobić to znowu? - Nie, nie - powiedział Mifuni. - Nie ma takiej możliwości, absolutnie. Zrobiła to pod wpływem impulsu, a nie jest impulsywna z natury. Jednak... - Będę jej pilnował - zapewnił go Alex cicho. - Dobrze. Znam ją od chwili - ciągnął Mifuni - w której po raz pierwszy pojawiła się w Kioto. Piosenkarka, która występuje niemal co wieczór, jest od czasu do czasu skazana na problemy z gardłem. Leczyłem ją i bardzo polubiłem. Jest dla mnie kimś więcej niż pacjentką; jest także przyjaciółką. I teraz potrzebuje pomocy wszystkich przyjaciół. To bardzo silna kobieta. Nawet to straszne doświadczenie wyjdzie jej na korzyść. Doda jej nowych sił. Sam pan widzi, wydaje się nietknięta, jakby od tej nocy minął miesiąc, nie parę godzin. Joanna wyszła z kuchni, żeby pożegnać się z doktorem. Naprawdę wyglądała doskonale. Nawet w wypłowiałych dżinsach i ciemnoniebieskim swetrze z przetartymi łokciami i postrzępionymi mankietami robiła wrażenie. Dla Alexa była znów złocistą, mieniącą się blaskiem piękną dziewczyną. - Arigato, Isha-san. - Do itashimashita. - Konbanwa. - Konbanwa, Joanna-san. Nagle, obserwując jak Joanna i Mifuni wymieniają przy drzwiach ukłony, Alex poczuł się porwany przez tak potężną falę pożądania, tak przejmującą, że ogarnęło go dziwne uczucie. Był w stanie spojrzeć na siebie samego z zewnątrz, miał uczucie, że patrzy na siebie oczami kogoś innego, obiektywnego obserwatora. I oto ujrzał Alexa Huntera - tego Alexa, którego znał cały świat - spokojnego, pewnego siebie, opanowanego, zdecydowanego, pragmatycznego biznesmena. Teraz zrozumiał, że jest w nim coś jeszcze, coś, czego dotąd starał się nie dostrzegać. Zobaczył, że w zimnym, analitycznym Alexie Hunterze kryje się niepewna, samotna, poszukująca, spragniona uczuć istota i że jest ona równie prawdziwa, jak ten lepiej znany światu Alex. I gdy tak patrzył na tę dopiero co poznaną osobę, pojął, że jej odkrycie zawdzięcza Joannie. Po raz pierwszy w życiu ogarnęło go pożądanie, którego nie mógł opanować i zracjonalizować; wypełniała go tęsknota za czymś bardziej abstrakcyjnym i duchowym niż cele, które dotąd zwykł sobie stawiać - sukces, pieniądze, pozycja Joanna... Pragnął Joanny. Pragnął ją dotykać. Pragnął się z nią kochać. Ale pragnął znacznie więcej niż tylko fizycznego kontaktu. Szukał w niej mnóstwa rzeczy, które był w stanie tylko częściowo pojąć; spokoju, którego nie potrafił opisać; satysfakcji, której nigdy nie zaznał; uczuć, których nie potrafił wyjaśnić; ale nie umiał tego wszystkiego nazwać; nie istniały właściwe słowa. Krótko mówiąc, po tych wszystkich latach żyda bez miłości, właśnie miłości pragnął od Joanny Rand. Niełatwo było odrzucić stare przyzwyczajenia i myślowe nawyki; nie mógł jeszcze zaakceptować miłości, jako czegoś rzeczywistego, ale jakaś jego część rozpaczliwie chciała uwierzyć, że jednak istnieje. To go przestraszyło. 26 Joanna bardzo się starała, by kolacja była doskonała. Chciała dowieść sobie i Alexowi, że wciąż walczy, że życie toczy się dalej, a zdarzenie ostatniej nocy było tylko chwilowym załamaniem, które nigdy więcej się nie powtórzy. Podała kolację na niskim stole w jadalni, urządzonej po japońsku. Na blacie położyła liliowoniebieskie podstawki pod talerze, zastawę w kilku odcieniach szarości i ciemnoczerwone serwetki. W jednym końcu stołu leżało sześć świeżo ściętych białych goździków, ułożonych w wachlarz. Jedzenie było treściwe, ale lekkie. Igaguri: kolczaste kulki krewetek wypełnione słodkimi kasztanami. Sumashi won: przezroczysta zupa z maślanką sojową i krewetkami. Tatsuta age: plastry wołowiny przybrane czerwoną papryką i rzodkiewką. Yuan zuke: ryba z rusztu w marynacie z soi i sake. Umani: kurczak z jarzynami duszony w bogato przyprawionym rosole. I oczywiście parujący ryż - najpowszechniejszy składnik japońskiego menu, a do picia gorąca herbata. Kolacja była udana i Joanna przez cały wieczór czuła się lepiej niż przez wiele ostatnich miesięcy. W jakiś dziwny sposób, jej próba samobójcza okazała się dobroczynnym doświadczeniem, pomogła jej przełamać krępujące ją nawyki i lęki. Osiągnęła dno, zanurzyła się w ostateczną rozpacz, doświadczyła tych kilku chwil, podczas których nie chciała dłużej żyć - i już wiedziała, że sprosta każdemu wyzwaniu. Po raz pierwszy poczuła, że potrafi zatriumfować nad swoją paranoją i dziwnymi objawami klaustrofobii, które zniszczyły w przeszłości tak wiele szans na szczęście. Po kolacji Joanna miała okazję wypróbować tę swoją nową siłę. Przeszli do salonu, usiedli na kanapie i zaczęli przeglądać dokumenty dotyczące Lisy Chelgrin. Wypełniały dużą walizę - według Alexa - zawierały prawdziwą historię pierwszych dwudziestu lat jej życia: grube pliki raportów agentów terenowych, zapakowane w teczki ze znakiem firmy Alexa; setki wywiadów przeprowadzonych z potencjalnymi świadkami, przyjaciółmi i krewnymi Lisy Chelgrin; kopie akt jamajskiej policji i innych oficjalnych dokumentów. Widok tych wszystkich dowodów miał zły wpływ na Joannę; po raz pierwszy tego dnia poczuła się zagrożona. Znajome echa obłędu rozbrzmiewały w jej umyśle jak odległa, złowieszcza muzyka, i nasilały się coraz bardziej. Joannę najbardziej poruszyły fotografie. Oto Lisa Chelgrin w dżinsach i podkoszulku, stojąca przy kabriolecie cadillaca, uśmiechająca się i machająca ręką do aparatu. Oto Lisa w bikini, pozująca do zdjęcia u stóp ogromnej palmy. Kilka zbliżeń - na każdym uśmiechnięta. Migawkowe ujęcia, poza jednym, zrobionym przez zawodowego fotografa. Miała wtedy siedemnaście lat. Sceneria, w której Lisa pozowała i ludzie, którzy jej towarzyszyli byli Joannie absolutnie nie znani; ale sama Lisa - blondynka o pełnej, lecz giętkiej figurze była równie znajoma, jak odbicie w lustrze. Joanna przez dłuższą chwilę wpatrywała się z niedowierzaniem w twarz dziewczyny. Zadrżała jakby poczuła lodowaty oddech na karku, wstała i wyciągnęła z pudełka schowanego w sypialnianej garderobie z pół tuzina własnych fotografii. Zostały zrobione w czasie jej pierwszego roku pobytu w Japonii, gdy pracowała jeszcze w Jokohamie. Położyła je na małym stoliku wraz ze zdjęciami Lisy. Gdy je porównywała, poczuła, jak narasta w niej silny, choć trudny do określenia strach. - Uderzające podobieństwo, nie uważasz? - spytał Alex. - Są identyczne - powiedziała słabym głosem. - Rozumiesz teraz, dlaczego byłem taki pewien od chwili, gdy cię zobaczyłem. Wstała, żeby otworzyć okno, ale zawrót głowy sprawił, że natychmiast usiadła. Nagle powietrze stało się zbyt gęste, by mogła oddychać. W pokoju zrobiło się za ciepło. Gorąco. Ściany zdawały się pulsować niczym żywa membrana, a sufit zjeżdżał w dół, bezlitośnie, powoli, prosto na nią. Choć wiedziała, że to wszystko jest owocem wyobraźni, panicznie się bała, że ściany, sufit, cały pokój runą na nią i zmiażdżą. - Joanno? Zamknęła oczy. Nagle opanowało ją nieodparte pragnienie, by kazać mu wyjść. Zostawić ją w spokoju. Nie chciała, by ingerował w jej życie, a myśl o tym, że mógłby ją dotknąć napawała ją wstrętem. Jest intruzem. Ale jest niebezpieczny - pomyślała. - Joanno? - Ściany znów się zacieśniają - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Z trudem się powstrzymywała, żeby go nie uderzyć. - Ściany? - Alex rozejrzał się zaskoczony. Pokój zmniejszał się gwałtownie. Powietrze było tak gorące i suche, że paliło jej płuca, prażyło wargi. - I sufit. Zniża się. Oblewała się potem. Rozpuszczała się w tym gorącu. Roztapiała. Jakby była z wosku. Nie mogła oddychać. Czuła, że umiera. - Czy naprawdę to widzisz? - spytał Alex. - Tak, tak. Wpatrywała się w ściany, pragnąc, by powróciły do normalnego wymiaru. Postanowiła, że tym razem pokona strach. - Masz halucynacje - stwierdził Alex. - Wiem. To przez ciebie. Jesteś za blisko mnie, wchodzisz w moje życie... Nie mówiłam o tym nikomu, nawet Mariko. Nie mówiłam też o napadach paranoi. Są chwile, gdy myślę, że cały ten cholerny świat jest przeciwko mnie, że chce mnie dopaść. Wszystko jest sztuczne, przez kogoś wymyślone, zaaranżowane. Gdy zaczynam tak myśleć, ogarnia mnie jedno pragnienie - uciec i się ukryć, gdzieś, gdzie nikt nie będzie mógł mnie odnaleźć i skrzywdzić. Mówiła szybko - bała się, że straci odwagę, by powiedzieć mu o wszystkim, a także dlatego, że miała nadzieję, iż rozmowa odwróci jej uwagę od zaciskających się ścian i sufitu. - Nie mówiłam o tym nikomu, ponieważ... no cóż, ponieważ bałam się, że ludzie uznają mnie za szaloną. Ale nie jestem obłąkana. Gdybym naprawdę była wariatką, nie uświadamiałabym sobie, że chwilami cierpię na paranoję. Gdybym była szalona, zaakceptowałabym paranoję jako absolutnie normalny stan umysłu. Halucynacja się nasilała. Chociaż Joanna siedziała, miała wrażenie, że sufit wisi nie więcej niż dziesięć czy dwanaście cali nad jej głową. Ściany znajdowały się w odległości kilku stóp, przybliżając się coraz bardziej na dobrze naoliwionych szynach. Atmosfera w tej ograniczonej przestrzeni uległa kompresji, cząsteczki uderzały o siebie, aż wreszcie powietrze przestało być gazem, a stało się cieczą, z początku tak rzadką jak woda, potem gęstą jak syrop. Gdy odetchnęła głębiej, jej gardło i płuca zdawały się wypełniać płynem. Łkała. Słyszała ten dźwięk, ale nie mogła go kontrolować. Alex wziął ją za rękę. - To nie jest realne. Możesz to powstrzymać, jeśli spróbujesz. Powietrze było tak gęste, że zaczęła się dławić. Pochyliła się do przodu, zakaszlała i zakrztusiła. Alex starał się przeprowadzić ją przez ten koszmar. - Poddano cię praniu mózgu - powiedział. - Cała twoja pamięć o przeszłości została wymazana i zastąpiona całkowicie fałszywymi wspomnieniami. Rozumiała, co powiedział, ale nie wiedziała, w jaki sposób może jej to pomóc, co ma zrobić, by sufit nie przygniótł jej do podłogi. - Później - ciągnął - podziałali kilkoma posthipnotycznymi sugestiami, które od tej chwili zaczęły decydować o twoim życiu. Jedna z owych sugestii działa na ciebie właśnie w tej minucie. Za każdym razem, gdy spotykasz kogoś zainteresowanego twoją przeszłością i zdolnego odkryć całe to oszustwo, zaczynasz cierpieć na klaustrofobię i paranoję, ponieważ ludzie, którzy poddali cię praniu mózgu, powiedzieli ci, że tak się właśnie stanie. Jego głos grzmiał w jej uszach i odbijał się echem w kurczącym się pokoju. - I za każdym razem, gdy odrzucasz osobę, która stała ci się bliska, klaustrofobia ustępuje, dlatego że powiedziano ci, iż tak się właśnie stanie. To bardzo skuteczna metoda, by usuwać z twego życia zbyt ciekawskich. Zostałaś zaprogramowana, żeby żyć samotnie, Joanno. Zaprogramowana. Rozumiesz? Wpatrywała się w niego i wiedziała, że nie jest przyjacielem. Był jednym z Nich. Był jednym z ludzi, którzy próbowali ją zabić, był uczestnikiem spisku. Nie można było mu ufać. Był najgorszy - podstępny i zepsuty... Jak gdyby czytając w jej myślach powiedział: - Nie, Joanno, jestem z tobą. Jestem tu dla ciebie. Jestem twoim najlepszym przyjacielem i twoją nadzieją. Drgnęła. Sufit był coraz niżej. Wyrwała rękę z jego dłoni i wcisnęła się w kąt kanapy. Powietrze zostało poddane takiej kompresji, że Joanna czuła je na swojej skórze. Napierało. Przygniatało swoim ciężarem. Metaliczne. Ze wszystkich stron. Jak zbroja. Stalowa zbroja, która bezustannie się kurczy, zmniejsza. Zamknięta w jej okowach, oblewała się potem. Jej ciało pokrywały siniaki. - Walcz z tym - powtarzał Alex. - Ściany! - krzyknęła Joanna, gdy pokój zaczął otaczać ją ze wszystkich stron coraz szybciej. Żaden wcześniejszy atak klaustrofobii nie był tak silny jak ten. Łapała ustami powietrze. Nie mogła oddychać. Poczuła w ustach smak krwi. Musiała ugryźć się w język. Pokój kurczył się do rozmiarów trumny, i wiedziała już jak jest w grobie - zimno, wilgotno, duszno i ciemno. - Zamknij oczy - powiedział Alex. - Nie! - Byłoby to nie do zniesienia. Bała się. Gdyby zamknęła oczy znalazłaby w grobie. Zostałaby wciągnięta w czarną otchłań wieczności. - O mój Boże! - jęknęła żałośnie. - Zamknij oczy - nalegał Alex. Położył dłoń na jej ramieniu. Próbowała się wyrwać. Przytrzymał ją mocno. - Czy przestaniesz mnie niepokoić? Czy dasz mi wreszcie spokój, do diabła? - Zaufaj mi - powiedział. - Wiem kim jesteś. - Jestem twoją największą nadzieją. Znalazła w sobie dość siły, by podnieść się do pozycji siedzącej, w której mogła stawić mu czoło. Na krótką chwilę poczuła ulgę. Teraz najważniejszą rzeczą było się go pozbyć. - Wynoś się stąd. - Nie, Joanno. - Wynoś się. To mój dom. - Nie. - Wynoś się. Nienawidzę cię. - To dom Joanny. Ale w tej chwili nie jesteś Joanną. W ogóle nie zachowujesz się tak jak ona. Wiedziała, że to, co powiedział jest prawdą. Zachowywała się jak opętana. Nie chciała się z nim spierać ani odpychać go od siebie, ale nie mogła się powstrzymać. - Drań. Śmierdzący, zawszony drań. Wiem, kim jesteś. - Och! Kim jestem? - Jednym z Nich. - Przestań, Joanno. - Wezwę pomoc, jeśli nie wyjdziesz. - Wcale nie chcesz, żebym wyszedł. Uderzyła go z całej siły w twarz. Nie poruszył się. Uderzyła go ponownie. Cofnął się gwałtownie, ale nie puścił jej ręki. Próbowała się wyrwać. Nie puszczał jej. Widziała czerwony ślad na jego twarzy, tam, gdzie go uderzyła, i poczuła zakłopotanie. - Zamierzam pozostać tu tak długo, aż zamkniesz oczy i zechcesz ze mną współpracować - powiedział. - Albo do chwili, w której ściany i sufit zmiażdżą cię. Co wolisz? Znów opadła na kanapę. Klaustrofobia była silniejsza niż paranoja. Sztuczka Alexa zadziałała. Przestało jej zależeć na pozbyciu się go. Znowu pokój otaczał ją ze wszystkich stron, i to było teraz jej główną troską. Zaczęła się krztusić powietrzem, które było teraz gęstsze od oleju. Rozpłakała się. - Zamknij oczy - powiedział łagodnie. Joanna przyglądała się ścianom, zerknęła na obniżający się sufit, spojrzała na swoją dłoń w jego dłoni, spojrzała mu w oczy, zagryzła wargi, przymknęła powieki, i od razu wiedziała, że jest w trumnie, której wieko jest dokładnie zamknięte, i że ktoś wbija gwoździe w to wieko, a potem usłyszała odgłos ziemi spadającej na trumnę, i całe to miejsce było tak wąskie, płytkie i ciemne, tak bardzo ciemne, z ilością powietrza między drewnianymi ścianami, którego nie starczyłoby nawet na jeden oddech, ale nie otwierała oczu i słuchała Alexa, którego głos był drogowskazem, pokazującym ścieżkę ku wolności. - Nie musisz się przejmować - usłyszała. - Będę ci mówił, co się dzieje. - W porządku. - Ściany powoli się zatrzymują. Nie zaciskają się tak szybko jak poprzednio. Sufit przestał się obniżać. Ściany też już się zatrzymały. Słyszysz mnie, Joanno? - Tak. - Nie, nie otwieraj oczu. Zaciśnij mocno powieki. Po prostu wyobrażaj sobie to, o czym mówię. Wszystko się zatrzymało. Wszystko jest nieruchome. Widzisz to teraz? - Tak - odpowiedziała cicho. Powietrze wciąż nie było normalne, ale trochę się rozrzedziło - mogła oddychać. Poczuła w ustach jakiś słodki smak. - Patrz, co się dzieje - powiedział Alex. - Sufit zaczyna podjeżdżać do góry, oddala się od ciebie, wraca na swoje miejsce. Ściany odsuwają się tam, gdzie powinny stać. Powoli. Bardzo powoli. Ale oddalają się. Widzisz? Pokój się powiększa. Czujesz to? Widzisz? Mówił i Joanna słuchała każdego jego słowa i wyobrażała sobie to wszystko o czym opowiada. Wreszcie, gdy ciśnienie powietrza unormowało się, gdy przestała się dusić, otworzyła oczy i zobaczyła, że salon wygląda tak, jak powinien. - Wszystko odeszło. Przegnałeś to. - Westchnęła. Uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nie tylko ja. Zrobiliśmy to razem. I od tej chwili będziesz w stanie robić to sama. - O, nie. Nigdy sama. - Owszem - powiedział Alex. - Ponieważ ta fobia nie jest tak naprawdę integralną częścią twojej struktury psychicznej. - Uważasz, że jest rezultatem posthipnotycznej sugestii. - Zgadza się. Więc nie potrzebujesz psychoanalizy, by wyrwać się spod działania tej fobii. Gdy tylko poczujesz, że zaczyna się atak, po prostu zamknij oczy i wyobraź sobie, że wszystko się od ciebie oddala. To zawsze zadziała. - Ale ja próbowałam... Nigdy nie działało. Aż dotąd... Aż ty... - Dlaczego nie działało przedtem? - Za pierwszym razem - powiedział po chwili - potrzebowałaś kogoś, kto trzymałby cię za rękę. Poza tym, aż do wczoraj, ukrywałaś to wszystko, traktowałaś jak kłopotliwą chorobę umysłową. Teraz widzisz, że to głównie problem zewnętrzny - jak przekleństwo, które za czyjąś sprawą wisi nad tobą. Patrzyła na sufit, jakby zachęcała go, by się zniżył. - Kolejne ataki będą coraz mniej gwałtowne, aż w końcu ustąpią całkowicie. Wyleczysz się z klaustrofobii w ciągu paru tygodni. To samo dotyczy napadów paranoi. Daję głowę, że tak będzie. Ponieważ żadna z tych dwu przypadłości nie ma w tobie swoich prawdziwych korzeni. Obydwie zostały ci wszczepione przez drani, którzy przekształcili cię z Lisy w Joannę. Zostałaś zaprogramowana. I jak Bóg na niebie, możesz teraz ponownie się zaprogramować, by upodobnić się do innych ludzi. Do innych ludzi... Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat, Joanna w pełni panowała nad swym życiem - przynajmniej na tyle, na ile ktokolwiek może nad nim panować. Wreszcie była w stanie poradzić sobie z siłami zła, które skazały ją na samotność. Od tego dnia, gdyby zapragnęła związać się z Alexem, czy kimkolwiek innym, nie byłoby żadnych granic; nie było już w niej nic, co powstrzymywałoby ją od posiadania tego, czego pragnęła. Pozostawały tylko przeszkody zewnętrzne. Ta myśl była tak bardzo ożywiająca. Niczym pobudzający narkotyk. Woda ze zdroju młodości. Z jej oczu popłynęły łzy. Czas się cofnął. Znów była młodą dziewczyną. Od tej pory nigdy już nie ucieknie przerażona, gdy sufit zacznie się obniżać, a ściany przesuwać. Nigdy już nie doświadczy paranoicznego strachu i samotności, które odgradzały ją od pomocy i schronienia oferowanych przez przyjaciół. Być jak inni ludzie... Drzwi klatki się otworzyły. Była wolna. 27 Fotografie już nie wzbudzały w Joannie niepokoju. Oglądała je ze zdumieniem, jakie musieli odczuwać ludzie żyjący przed wiekami, gdy po raz pierwszy spojrzeli w lustro - pełni zabobonnej fascynacji, ale nie strachu. Alex usiadł obok niej na sofie, odczytując głośno fragmenty niektórych raportów dotyczących Lisy Chelgrin. Omawiali każdą, najdrobniejszą nawet informację, starając się ocenić ją pod każdym kątem, sprawdzając, czy nie pominięto czegoś w śledztwie. Późnym wieczorem Joanna sporządziła listę tych cech, które dzieliła z Lisa Chelgrin. Intelektualnie, była prawie pewna, że Alex ma rację, że jest naprawdę zaginioną córką senatora. Ale emocjonalnie wciąż brakowało jej przekonania. Czy było możliwe, by matka i ojciec - Elizabeth i Robert Rand - byli po prostu fantomami, które nigdy nie istniały poza jej pamięcią? A dom w Londynie - czy było możliwe, że nigdy tam nie mieszkała? Zanim mogła poważnie rozważyć całą tę sprawę, musiała mieć jasne, niezbite dowody. Lisa Ja 1) Wygląda jak ja. 1) Ja wyglądam jak ona. 2) Ma pięć stóp, sześć cali wzrostu. 2) To samo. 3) Waży około stu piętnastu funtów. 3) Ja też, mniej więcej, 4) Studiowała muzykę. 4) Jak ja. 5) Miała melodyjny głos. 5) Ja też. 6) Jej matka umarła, gdy Lisa miała dziesięć lat. 6) Moja matka też nie żyje. 7) Gdziekolwiek się znajduje, jest odseparowana od ojca. 7) Mój ojciec nie żyje. 8) Przeszła operację wyrostka w wieku dziewięciu lat. 8) Mam małą bliznę po wyrostku. 9) Ma brązowe znamię wielkości dziesięciocentówki na prawym biodrze. 9) Ja też! Gdy Joanna jeszcze raz czytała listę, Alex wyciągnął z kartoteki kolejny raport, rzucił na niego okiem i powiedział: - Mam tu coś cholernie ciekawego. Zupełnie o tym zapomniałem. - Co? - To przesłuchanie pana i pani Marimoto. - Kto to jest? - Uroczy ludzie - powiedział Alex. - Służący. Tom Chelgrin zatrudnia ich, gdy ty masz pięć lat. - Czy senator przywiózł ich z Japonii do Stanów, żeby pracowali w jego domu? - Nie, nie. Są drugim pokoleniem amerykańsko-japońskiej rodziny. Wychowani w San Francisco. - A jednak, to rzeczywiście ciekawe. Mamy japońskie ogniwo między mną a Lisa. - Nie usłyszałaś jeszcze wszystkiego. Joanna zmarszczyła brwi. - Według ciebie państwo Marimoto mogli mieć coś wspólnego z moim... ze zniknięciem Lisy? - W żadnym wypadku. To dobrzy ludzie. Ani odrobiny draństwa. Poza tym nie było ich na Jamajce, kiedy zniknęła Lisa, byli wtedy w domu senatora w Wirginii, niedaleko Waszyngtonu. - Więc co znalazłeś ciekawego na ich temat? Odłożył kopię przesłuchania państwa Marimoto i podniósł swój kieliszek. - Widzisz, Marimoto byli bez przerwy w domu, gdy Lisa dorastała, cały dzień. Fumi była kucharką. Wykonywała też drobne roboty domowe. Jej mąż, Koji, był trochę służącym, ale głównie był taką złotą rączką. No i oczywiście obydwoje zajmowali się Lisa. Uwielbiała ich. Nauczyła się od nich mnóstwa japońskich słów, a senator to aprobował. Sądził, że to dobry pomysł uczyć dzieci języków, kiedy są jeszcze bardzo małe i przyswajają nową wiedzę w sposób naturalny, bez późniejszych zahamowań. Posłał Lisę do prywatnej szkoły podstawowej, gdzie zaczęła uczyć się francuskiego, poczynając od pierwszej klasy... - Mówię po francusku. - ...i gdzie zaczęła uczyć się niemieckiego, poczynając od trzeciej klasy - dokończył. - Po niemiecku też mówię - powiedziała Joanna. Dodała te fakty do listy podobieństw. Pióro w jej palcach drżało nieznacznie. - Więc zmierzam do tego, że Tom Chelgrin wykorzystał państwo Marimoto, by nauczyli Lisę japońskiego. Posługiwała się tym językiem płynnie. Lepiej niż francuskim czy niemieckim. Joanna podniosła wzrok znad listy. Kręciło jej się w głowie. - Mój Boże. - Tak, to zbyt niewiarygodne, żeby mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności. - Ale ja nauczyłam się japońskiego w Anglii - upierała się. - Naprawdę? - Na uniwersytecie, od mojego chłopaka. - Naprawdę? Patrzyli na siebie. Joannie, po raz pierwszy, niemożliwe wydało się nagle możliwe. 28 Joanna znalazła listy w garderobie sypialnianej, na dnie tego samego pudełka, w którym trzymała swoje zdjęcia. Plik przewiązany wypłowiałą, żółtą wstążką. Przyniosła je do salonu i podała Alexowi. - Naprawdę nie wiem, dlaczego przechowywałam je przez te wszystkie lata. - Trzymałaś je bez wątpienia dlatego, że kazano ci je trzymać - powiedział Alex. - Kto kazał? - Ludzie, którzy porwali Lisę. Ludzie, którzy grzebali w twoim umyśle. Tego typu listy są sztucznym potwierdzeniem twojej tożsamości Joanny Rand. - Tylko sztucznym? - Wkrótce się dowiemy. Pakiet zawierał pięć listów. Trzy pochodziły od J. Comptona Woolricha, londyńskiego adwokata i egzekutora majątku Roberta i Elizabeth Rand. Ostatni list od Woolricha zawierał informację o załączonym czeku na sumę ponad trzystu tysięcy dolarów amerykańskich, wystawionym po sprzedaży majątku i zapłaceniu podatków. O ile się orientowała, pieniądze od Woolricha podważają całą tę teorię na temat spisku Chelgrin-Rand. - Naprawdę otrzymałaś taki czek? - spytał. - Tak. - Bank go zaaprobował? - Tak. - I dostałaś pieniądze? - Co do centa. Jeśli istniał tak duży majątek Randów, to mój ojciec i matka - Robert i Elizabeth - musieli być prawdziwi. Żyli naprawdę. - Możliwe - powiedział Alex z powątpiewaniem. - Ale nawet jeśli naprawdę istnieli, to wcale nie oznacza, że byłaś ich córką. - Jakim cudem mogłabym dziedziczyć po nich? Nie odpowiedział. Czytał dwa ostatnie z pięciu listów, obydwa z działu roszczeń firmy ubezpieczeniowej United British Continental Insurance Association, Limited. Po otrzymaniu oficjalnego aktu zgonu Roberta i Elizabeth (z domu Henderson) Rand, British Continental zgodziło się honorować polisę na życie Roberta i wypłacić pełne odszkodowanie jedynej żyjącej spadkobierczyni - Joannie. Suma - dodatek do ponad trzystu tysięcy dolarów uzyskanych ze sprzedaży majątku, wyniosła sto tysięcy funtów minus podatki. - I to też dostałaś? - spytał Alex. - Tak. Ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. - Całkiem pokaźna suma. - Zgadza się - przyznała Joanna. - Ale potrzebowałam dosłownie każdego grosza, żeby kupić ten budynek i go odnowić. Wymagał mnóstwa pracy. To, co zostało, musiałam przeznaczyć na obsługę Księżycowego Blasku, zanim klub nie zaczął przynosić dochodów, co, chwała Bogu, szybko nastąpiło. Alex przeglądał listy, zatrzymał się, gdy znalazł ostatni od londyńskiego adwokata i spytał: - Ten cały Woolrich... czy wszystkie interesy załatwiałaś z nim listownie albo przez telefon? - Oczywiście, że nie. - Spotkałaś się z nim kiedyś? - Pewnie. Wiele razy. - Kiedy? Gdzie? - Był dla mojego ojca... był osobistym adwokatem Roberta Randa. Przyjaźnili się. Przynajmniej dwa czy trzy razy w roku bywał u nas na kolacji. - Jaki był? - Bardzo miły i spokojny - powiedziała Joanna. - Po śmierci moich rodziców w wypadku niedaleko Brighton - cóż, jeśli to byli moi rodzice - pan Woolrich odwiedzał mnie wiele razy. I nie tylko wtedy, gdy potrzebował mojej zgody czy podpisów dotyczących egzekucji majątku. Składał mi częste wizyty. Byłam potwornie przygnębiona. Zawsze miał kilka nowych dowcipów w zanadrzu. Bardzo zabawnych. Nie wiem, jak przeszłabym przez to wszystko, gdyby nie on. Był nadzwyczaj delikatny. Nigdy nie chciał żebym przychodziła do jego biura. Ani razu. To zawsze on przychodził do mnie. Był serdeczny i delikatny. Lubiłam go. Alex przypatrywał jej się zmrużonymi oczami. Znów wyglądał jak detektyw. - Słyszałaś przed chwilą samą siebie? - Co masz na myśli? - To, jak mówiłaś. - Jak mówiłam? Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem. - Opowiedz mi któryś z jego dowcipów. - Dowcipów? - Tak. Przypomnij sobie choć jeden. - Mówisz poważnie? - Nie pamiętasz? Rozweselał cię. Jego dowcipy były zabawne. To możesz sobie przypomnieć. Była zaskoczona jego zainteresowaniem. - Nie pamiętam. - Tylko jeden - nalegał. - Dlaczego to ma być takie ważne? Przestał chodzić i wbił w nią wzrok. Te oczy. Ponownie uświadomiła sobie ich siłę. Otwierały ją jednym spojrzeniem i czyniły zupełnie bezbronną. Początkowo sądziła, że potrafi się przed nimi obronić. Ale było inaczej. Poczuła przypływ paranoi i śmiertelne przerażenie, bo zrozumiała, że nie potrafi ukryć swych sekretów i znaleźć bezpiecznego schronienia; zdołała jednak przezwyciężyć ten krótki atak szaleństwa i odzyskała panowanie nad sobą. - Gdybyś zdołała przypomnieć sobie jeden z jego dowcipów - powiedział Alex - mielibyśmy więcej szczegółów, zwiększylibyśmy stopień prawdopodobieństwa. - Nie staram się niczego ukryć - powiedziała Joanna. - Przekazuję ci wszystkie możliwe szczegóły. - Wiem i to mnie właśnie niepokoi. - Nie rozumiem. Alex usiadł obok niej. - Czy nie zauważyłaś niczego dziwnego w sposobie, w jaki minutę temu opowiadałaś o Woolrichu? - Dziwnego? - Miałaś zmieniony głos - wyjaśnił Alex. - Właściwie zmieniło się całe twoje zachowanie. Nieznacznie. Ale dostrzegłem to. Jak tylko zaczęłaś o nim mówić, twój głos stał się monotonny, jakbyś recytowała wyuczoną lekcję. - Robisz ze mnie zombie. To fantazja. - Moim fachem jest obserwacja, a nie wyobraźnia. Opowiedz mi coś więcej o tym Woolrichu. Jak on wygląda? - Czy ma to naprawdę takie znaczenie? - Tego też nie pamiętasz? - Alex nie ustępował. - Oczywiście, że pamiętam. Westchnęła. - Przekroczył dopiero czterdziestkę, gdy moi rodzice zginęli. Był szczupły. Pięć stóp, dziesięć cali wzrostu. Może sto czterdzieści albo sto pięćdziesiąt funtów wagi. Bardzo nerwowy. Mówił tak jakoś szybko. Energiczny. Miał zmęczoną twarz. Bardzo bladą. Cienkie wargi. Brązowe oczy. Kasztanowe i trochę przerzedzone włosy. Nosił grube, wypukłe okulary i był... Joanna przerwała, ponieważ nagle usłyszała to, co usłyszał chwilę wcześniej Alex. Znowu recytowała zadaną lekcje. Było to niesamowite wrażenie. Wstrząsnął nią dreszcz. - Czy korespondujesz z Woolrichem? - spytał Alex. - Czy piszę do niego listy? A niby po co? - Był przyjacielem twojego ojca. - Przyjaźnili się, choć nie na śmierć i życie. - Był również twoim przyjacielem. - Tak, właściwie tak. - I po tym wszystkim, co dla ciebie zrobił, kiedy przeżywałaś tragedię... - Może powinnam utrzymywać z nim kontakt. - To byłoby w twoim stylu. - Wiesz, jak to jest. Przyjaciele się rozchodzą. - Nie zawsze. - No cóż, ale tak się na ogół dzieje, gdy zaczyna ich dzielić dystans dziesięciu czy dwunastu tysięcy mil. - Zmarszczyła się. - Przez ciebie czuję się winna - Nie rozumiesz, o co mi chodzi. Wcale nie chcę, żebyś czuła się winna. Wręcz przeciwnie. - Alex potrząsnął głową. - Gdyby Woolrich naprawdę przyjaźnił się z twoim ojcem, i gdyby faktycznie okazał ci tak wielką pomoc po wypadku rodziców, to z całą pewnością miałabyś z nim jakiś kontakt, przynajmniej przez kilka lat. Tak byś postąpiła. A z tego, co wiem o tobie, muszę przyznać, że absolutnie do ciebie nie pasuje, żebyś mogła zapomnieć o przyjacielu tak szybko i tak łatwo. Joanna uśmiechnęła się ze smutkiem. - Myślę, że trochę mnie idealizujesz. - Nie. Dostrzegam twoje wady. Ale na pewno nie jesteś niewdzięczną egoistką. Uważam, że ten J. Compton Woolrich po prostu nigdy nie istniał. I właśnie to, że zerwałaś z nim kontakt potwierdza moją teorię. - Ale ja go pamiętam! - wykrzyknęła Joanna. - Już ci to wyjaśniłem. Nakazano ci pamiętać mnóstwo rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły. - Zaprogramowano mnie - powiedziała sarkastycznie. - Czy zdajesz sobie sprawę, z jakim napięciem mnie słuchasz? Aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, jak bardzo jest spięta. Wychylała się do przodu, przygarbiona, jakby spodziewając się ciosu w kark. Ogryzała paznokcie. Odchyliła się do tyłu i spróbowała się odprężyć. - Ja też to zauważyłam, mój monotonny głos, jakbym powtarzała wyuczony tekst. To niesamowite. I gdy próbuję dodać coś do tych paru wspomnień, to nie znajduję niczego nowego. Nic więcej. Ten obraz jest pozbawiony koloru czy szczegółu. Wydaje się płaski. Jak fotografia albo obraz. A jednak... naprawdę dostałam od niego te trzy listy. - Jest jeszcze coś, co mnie niepokoi. Powiedziałaś, że po wypadku Woolrich odwiedzał cię często. - Tak. - To po co do ciebie pisał? - No, chciał być oczywiście pewien, że... - Joanna zmarszczyła brwi. - Niech mnie diabli. Nie wiem. Nie pomyślałam o tym. Alex potrząsnął plikiem kartek, jakby miał nadzieję, że wypadnie z nich jakiś sekret. - Nie ma w tych trzech listach niczego, co wymagało pisemnego kontaktu. Woolrich mógł to wszystko załatwić osobiście. Nie musiał nawet przekazywać czeku pocztą. - Alex rzucił listy na stolik. - Zostały wysłane tylko po to, żebyś miała namacalny dowód prawdziwości tamtych wydarzeń. - Jeśli pan Woolrich nigdy nie istniał... i jeśli nigdy nie istnieli Robert i Elizabeth Rand... to kto u licha przysłał mi te trzysta tysięcy dolarów? - Może ludzie, którzy cię porwali, gdy byłaś jeszcze Lisa. Nie mogła uwierzyć, że to powiedział. - Chyba się przesłyszałam. - To był sposób na potwierdzenie twojej tożsamości. - Wszystko ma być na na odwrót? Porywacze są po to, żeby wyłudzać pieniądze, a nie rozdawać je. - To nie byli zwykli porywacze. Nigdy nie zażądali okupu od senatora. Ich motywy pozostały niejasne. - Tak. Więc kim byli? Alex wskazał na telefon, stojący na rattanowym biurku w kącie pokoju. - Na początek spróbuj zadzwonić do tego Woolricha. Może się dowiemy. - Który prawdopodobnie nie istnieje. - Na jego papierze firmowym widnieje numer telefonu - powiedział Alex. - Nie wolno nam tego pominąć. Każdy porządny detektyw musiałby to zrobić. To jakiś trop. Potem zadzwonimy do United British Continental Insurance Association. - A to nas gdzieś zaprowadzi? - Nie, ale chcę tam zadzwonić, z tego samego powodu, dla którego mały wścibski chłopiec wpycha kij w gniazdo szerszeni: żeby zobaczyć, co się stanie. 29 Joanna siedziała na biurku, a Alex przysunął sobie krzesło. Usiadł blisko, by słyszeć głos w słuchawce. Kiedy odezwał się telefon, w Kioto była północ; w Londynie dopiero druga po południu. Telefonistka z centrali firmy ubezpieczeniowej miała słodki, dziewczęcy głos. Sprawiała wrażenie zbyt młodej, by już pracować. - W czym mogę pomóc? - Czy to British Continental Insurance? - spytała Joanna. Pauza. - Tak. - Muszę rozmawiać z kimś zatrudnionym w waszym dziale roszczeń. - Czy zna pani nazwisko pracownika, z którym chce pani rozmawiać? - Nie - powiedziała Joanna. - Chcę rozmawiać z kimkolwiek. - Jakiego typu polisy dotyczy pani roszczenie? - Polisy na życie. - Jedną chwilę, proszę. Przez moment na Unii nie było słychać niczego prócz zakłóceń: ciągłego szumu, sporadycznych trzasków. Wreszcie po drugiej stronie odezwał się głos urzędnika z działu roszczeń. Trzaskał słowami jakby jego głos był parą nożyczek. - Mówi Philips. W czym mogę pomóc? Joanna opowiedziała mu historyjkę, którą wcześniej wymyślili razem z Alexem: jej ojciec był ubezpieczony w British Continental, i firma wypłaciła pieniądze natychmiast po jego śmierci. Krótko potem Joanna przeniosła się do Japonii, by rozpocząć tam nowe życie. Po tylu latach, zaczęły się problemy z japońskimi władzami podatkowymi. Urząd skarbowy chciał się upewnić, że te pieniądze nie zostały zarobione w Japonii. W przeciwnym razie, żądano od niej spłacenia zaległych podatków. Na nieszczęście, Joanna wyrzuciła urzędowe pismo, które nadeszło wraz z czekiem. Była nadzwyczaj przekonująca. Nawet Alex tak uważał; kiwał głową, by dać jej do zrozumienia, że dobrze jej idzie. - Zastanawiałam się właśnie, panie Philips, czy nie mógłby pan przysłać mi kopii tego pisma, żebym mogła je przedstawić tutejszym władzom. - Kiedy otrzymała pani nasz czek? - spytał Philips. Joanna podała mu datę. - Och, w takim razie nie mogę pani pomóc. Nie przetrzymujemy kopii tak starych dokumentów. - Co się z nimi dzieje? - Wyrzucamy je. Nie mamy na nie miejsca. Jesteśmy prawnie zobowiązani do przechowywania ich tylko przez siedem lat. Jestem zdziwiony, że ma pani takie problemy. Czy w Japonii nie obowiązuje przepis o przedawnieniu? - Nie w sprawach podatkowych - powiedziała Joanna. Nie miała pojęcia, czy rzeczywiście tak było. - Biorąc pod uwagę powszechną komputeryzację... - No cóż, przykro mi. Dokumentów już nie ma. Zastanawiała się przez chwilę, po czym spytała: - Czy pracował pan w British Continental, gdy wypłacano moje odszkodowanie, panie Philips? - Nie. Jestem tu zatrudniony od ośmiu lat. - A inni urzędnicy z pańskiego działu? Może jest tam ktoś, kto pracował dwanaście lat temu? - O, tak. Jest kilku. - Sądzi pan, że któryś z nich mógłby to sobie przypomnieć? - Przypomnieć sobie zwykłą polisę na życie, wypłaconą dwanaście lat temu? - spytał Philips zdumiony. - Wysoce nieprawdopodobne. - Mimo wszystko, czy mógłby pan się rozpylać w mojej sprawie? - To znaczy teraz? - Nie - powiedziała. - Połączenie byłoby trochę za drogie. Proszę się dowiedzieć w wolnej chwili. I jeśli znajdzie pan kogoś, kto cokolwiek pamięta, to prosiłabym, żeby jak najszybciej pan do mnie napisał. - Ludzka pamięć to nie oficjalne archiwum - powiedział z powątpiewaniem Philips. - Nie jestem pewien, czy to się w ogóle na coś pani przyda. - W każdym razie nie zaszkodzi. - Przypuszczam, że nie. - W porządku. Spytam. - Zgoda. Joanna podała Philipsowi swój adres do korespondencji, podziękowała mu i położyła słuchawkę. - Wyrzucili dokumenty - stwierdził kwaśno Alex. - Niczego nie dowodzi. - Właśnie - potwierdził - zupełnie niczego. Dwadzieścia minut po pomocy, czasu Kioto, telefon znów zadzwonił. Telefonista na centrali połączył się z numerem widniejącym na beżowej, welinowej papeterii J. Comptona Woolricha. Kobieta, która odebrała w Londynie, nigdy nie słyszała o prawniku nazwiskiem Woolrich. Była właścicielką i szefową sklepu z antykami na Jermyn Street, a numer telefoniczny należał do niej od ponad ośmiu lat. Nie miała pojęcia, do kogo mógł należeć przed otwarciem sklepu. Następna ślepa ściana. 30 Księżycowy Blask zamknięto o jedenastej trzydzieści, prawie godzinę wcześniej niż zwykle, a cały personel poszedł już do domu, zanim Joanna skończyła drugą rozmowę z Londynem. Z dołu nie docierała już muzyka, i zimowa noc była przerażająco cicha, przerażająco ciemna, o czym mogli się przekonać patrząc w okna - złowieszcza. Joanna włączyła płytę z muzyką Bacha. Usiadła na sofie obok Alexa. Przeglądali zawartość szaro-zielonych teczek ze znakiem firmowym Bonnera, których stos leżał na stoliku. Nagle Alex wykrzyknął: - Niech mnie diabli! - Wyjął z jednej z teczek dwie czarno-białe, błyszczące fotografie, osiem na dziesięć cali. - Powiększenia odcisków kciuków Lisy Chelgrin. Jeden wzięliśmy z jej prawa jazdy, drugi zdjęliśmy z radia z zegarem, które stało w jej sypialni. Zapomniałem, że tu są. - Poważny dowód - odezwała się cicho. - Żałuję, że te odciski w ogóle istnieją... - Będziemy potrzebowali gąbki nasączonej atramentem. I papieru z miękką powłoką... ale niezbyt chłonnego. Musimy mieć wyraźny odcisk, nie rozmazaną plamę. I jeszcze szkło powiększające. - Mam papier - powiedziała Joanna. - I gąbkę z atramentem. Ale nie mam szkła powiększającego, chyba że... - Zawahała się. Wyprowadziła go z salonu, zeszli po wąskich schodach i wkroczyli do biura na pierwszym piętrze. To, o czym myślała, okazało się przyciskiem do papierów - czystą, grubą na cal soczewką, o średnicy czterech cali. Nie miała obudowy ani rączki i nie była optycznie nieskazitelna; ale gdy Alex spojrzał przez nią na rejestr przychodów, litery i cyfry były od trzech do pięciu razy większe niż w rzeczywistości. - Wystarczy - zawyrokował. Joanna wydobyła ze środkowej szuflady papier i gąbkę z atramentem. Po kilku próbach udało jej się sporządzić dwa prawie nieskazitelne odciski kciuka. Alex położył kartkę obok fotografii. Podczas gdy Joanna ścierała z palców atrament przy pomocy chusteczek higienicznych i śliny, Alex porównywał odciski, oglądając je przez szkło powiększające. Kiedy Joanna doprowadziła się już do porządku Alex podał jej soczewkę. Nic nie mówił. - Są podobne, prawda? - Są identyczne - stwierdził. 31 Kiedy Mariko wróciła do Księżycowego Blasku ze szpitala, zastała Joannę i Alexa czekających na nią w kuchni. Przygotowali gorącą herbatę i kanapki. Mariko była bardzo zmęczona. Alex i Joanna domagali się szczegółowej relacji o zdrowiu Kennedy'ego, ale dziewczyna nie miała wiele do powiedzenia. Kennedy po raz pierwszy obudził się z narkozy o szóstej czterdzieści pięć, ale wciąż był odurzony. Zasypiał i budził się, i po każdym przebudzeniu zdawał się coraz bardziej przytomny. Odzyskał całkowitą jasność umysłu przed dziewiątą, kiedy to poskarżył się na suchość w ustach i piekielny głód. Pielęgniarki pozwoliły mu ssać kawałki lodu, ale dały do zrozumienia, że jeśli chodzi o najbliższy wieczór, to dostanie kolację z kroplówki. - Bardzo go boli? - spytał Alex. - Dostaje środki przeciwbólowe - odpowiedziała Mariko. - Awanturuje się i wymyśla pielęgniarkom, domagając się jedzenia. Wayne popadł w przygnębienie, gdy dowiedział się, że będzie musiał spędzić w szpitalu miesiąc albo więcej, i że być może czeka go jeszcze jedna operacja. Mariko robiła, co mogła, by go pocieszyć. Krótko przed północą zjawiła się pielęgniarka z proszkiem nasennym. Wayne zdecydował, że czuje się zbyt dobrze, by znowu zasypiać: "Nie spałem tyle od czasu, gdy odstawiono mnie od piersi". Opowiedział Mariko kilka zabawnych historyjek o swojej pracy w Agencji Bonnera w Chicago. - Czy policja go przesłuchiwała? - spytał Alex. - Jutro rano. Mariko rzuciła się łapczywie na kanapki, stwierdziwszy nagle, że jest potwornie głodna. W tym czasie Joanna i Alex opowiedzieli jej o swoich odkryciach - zrelacjonowali obydwie rozmowy z Londynem, no i sprawę odcisków palców. Słuchając tych rewelacji, Mariko czuła, jak opuszcza ją senność i zmęczenie. Bardziej jednak niż to o czym mówili, zainteresowało ją ich zachowanie. Widziała, że czują w swoim towarzystwie swobodnie. Ciemnoniebieskie oczy Joanny nabrały wyrazistości; spoglądały na Alexa z widocznym uczuciem, zaufaniem i troską posiadacza. On, ze swej strony, wyzbył się całkowicie swojej oficjalnej pozy. Do tej pory Mariko nigdy nie widziała go w niczym innym, jak tylko w garniturze i krawacie. Teraz nie miał na sobie ani marynarki, ani krawata; rękawy koszuli podwinął do łokci i zrzucił buty, choć w mieszkaniu Joanny nie przestrzegano tego japońskiego obyczaju. Czuł się tu swobodnie, ponieważ czuł się swobodnie w obecności Joanny. Mariko nie przypuszczała, by spędzili ze sobą noc. Jeszcze nie. Ale wiedziała, że nastąpi to już wkrótce. Widać to było w ich oczach, słychać to było w ich głosach - to szczególne, słodkie oczekiwanie. A wtedy, gdy pozna Joannę intymnie i głęboko, czy wtedy wciąż będzie zaprzeczał istnieniu miłości? Nie. Porwie go siła uczucia. Już teraz był inny. Mariko uśmiechnęła się, skończyła jeść kanapkę, napiła się herbaty i spytała: - Teraz, kiedy znacie prawdę, to co dalej? Zadzwonicie do senatora i powiecie mu o wszystkim? - Nie - stwierdził Alex. - Dlaczego nie? Po długim wahaniu powiedział to, co starał się dotąd ukryć przed Joanną: - Nie zadzwonimy do niego, bo mam przeczucie... że był zamieszany w cały ten spisek. - Powiedział to, co starał się dotąd ukryć przed Joanną. - Sądzę, że on wie o twoim pobycie tutaj, w Kioto - Alex zwrócił się do Joanny. - Myślę też, że wie i że zawsze wiedział, kto porwał jego córkę. Możliwe nawet, że to sam senator zaaranżował to wszystko. - Ale dlaczego, na litość boską? - wykrzyknęła Joanna. Przerwał jej i wziął ją za rękę, co wywołało uśmiech Mariko. - Już ci mówiłem - to po prostu przeczucie. Ale cholernie silne przeczucie. A ja nauczyłem się polegać na swoich przeczuciach. Poza tym, to ma sens. Wyjaśnia parę rzeczy. To, skąd dostałaś ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wiemy, że nie pochodziły ze sprzedaży majątku Randów, czy też z polisy Roberta Randa. Mariko odstawiła swoją filiżankę i wytarła serwetką wargi. - Wybaczcie mi, proszę - powiedziała. - Jestem bardzo zmęczona i trudno mi to wszystko zrozumieć. Mówisz, że senator kazał porwać swoją własną córkę z domu letniskowego na Jamajce, potem pozwolił, by poddano ją praniu mózgu i wreszcie dano jej nowe życie? A w końcu wziął ponad sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów i przekazał jej poprzez sprzedaż fikcyjnej posiadłości? To właśnie chcesz nam wmówić? Alex skinął głową. - Nie będę udawał, że wiem dlaczego? Nie wiem, o co tu chodzi, nie mam też żadnych dowodów. Ale skąd te pieniądze, jeśli nie od Toma Chelgrina? - Ale jak ojciec mógł się w ten sposób pozbyć córki? - Mariko była poruszona. - Z jakiego powodu? Jak mógł być szczęśliwy, nie widząc jej? - Tu, w Japonii - powiedział Alex - macie świadomość ciągłości pokoleń. Rodzina jest dla was wartością. Ale gdzie indziej bywa, że jest inaczej. Tam, skąd pochodzę, niektórzy rodzice kierują się instynktem lwa-samotnika; w pewnych okolicznościach są zdolni do emocjonalnego kanibalizmu i pożerają własne dzieci. Moi rodzice byli alkoholikami. Prawie mnie zniszczyli. Emocjonalnie i fizycznie. Znęcali się nade mną na tysiąc sposobów. Byli jak zwierzęta. - Tu też zdarzają się takie przypadki - zwierzęta w ludzkiej skórze. - O wiele rzadziej niż u nas. - Nawet jeden to za wiele. Ale wracając do tego, co według ciebie zrobił ojciec Joanny... wciąż nie mogę w to uwierzyć - odezwała się Mariko smutnym głosem. Uśmiechnął się tak czarująco, że Mariko przez chwilę żałowała, że to nie ona pierwsza go spotkała - jeszcze zanim ujrzała go Joanna, a on Joannę. - Nie potrafisz tego pojąć, ponieważ jesteś tak głęboko cywilizowaną osobą, Mariko-san. Zaczerwieniła się i przyjęła komplement niespiesznym ukłonem. - Jest coś, o czym zapomniałeś - powiedziała Joanna. - Senator wynajął cię, byś znalazł jego córkę. Wydał na poszukiwania małą fortunę. Dlaczego miałby to robić, jeśli od samego początku wiedział, gdzie ona jest? Dolewając sobie herbaty, Alex wyjaśnił: - Bo to było jego alibi. Odgrywał pogrążonego w rozpaczy ojca, który nie cofnie się przed niczym i poświęci wszystko, byle tylko odzyskać ukochaną córkę. Kto mógłby go podejrzewać? No i stać go na rozgrywanie drogich gier... - To co zrobił ze mną - jeśli to zrobił - nie było grą - żachnęła się Joanna. Od środowego popołudnia, gdy po raz pierwszy wymieniłeś nazwisko Thomasa Chelgrina, wciąż dawałeś mi do zrozumienia, że go nie lubisz. Dlaczego? - Manipuluje ludźmi. - Czyż nie robią tego wszyscy politycy? - Nie muszę ich za to lubić. - Ale politycy będą zawsze. - Chelgrin jest obłudny. - Alex wziął kanapkę, zawahał się i odłożył ją nietkniętą, jakby nagle stracił apetyt. - Często widywałem Chelgrina i powiem wam, że nigdy nie widziałem równie opanowanego i wyrachowanego człowieka. Doszedłem w końcu do wniosku, że ma cztery maski do wyboru, które zakłada zależnie od okoliczności - coś w rodzaju śmiertelnie poważnej, pełnej zainteresowania miny, którą przybiera, gdy udaje, że słucha bacznie poglądów swego wyborcy; ojcowski uśmiech, który zmienia całe jego oblicze, ale który nie sięga głębiej niż na milimetr: surowy mars na czole, gdy chce uchodzić za twardego negocjatora; i smutek, który pojawiał się na jego twarzy, gdy umarła mu żona, gdy porwano jego córkę, albo wtedy gdy ubolewał nad tragicznym losem amerykańskich żołnierzy, ginących gdzieś w dżungli. Sądzę, że uwielbia manipulować ludźmi bardziej niż przeciętny polityk; to w jego przypadku swoista forma masturbacji. - Rany! - zawołała Joanna. - Przykro mi, jeśli mówiąc o nim używam mocnych zwrotów - powiedział Alex. - Ale tak właśnie czuję. A teraz pierwszy raz mam okazję zwierzyć się komukolwiek. Był ważnym klientem, więc zawsze ukrywałem moje prawdziwe uczucia. Ale pomimo tych wszystkich pieniędzy wydanych na poszukiwania Lisy, i pomimo tych wszystkich łez, jakie wylał nad losem swojej małej, zagubionej dziewczynki, nigdy nie wierzyłem w szczerość jego uczuć. On wydaje się... pusty. Gdy patrzy się w jego oczy, widzi się tylko chłód. Nie ma w nim nawet cienia ludzkich uczuć. - Więc może byśmy dali spokój? - spytała Joanna. - Z czym dali spokój? - Z całym tym śledztwem, w jakie zaczęliśmy się bawić. - Nie możemy. Nie teraz. Joanna zmarszczyła brwi. - Ale jeśli senator jest taki, jak mówiłeś... jeśli jest zdolny do wszystkiego... to może lepiej na tym wyjdziemy, gdy o nim zapomnimy. Teraz już wiem, dlaczego udawałam, że pragnę samotności. Wiem, dlaczego cierpiałam. Było tak, jak mówiłeś - zostałam zaprogramowana. I tak naprawdę nie muszę wiedzieć niczego więcej. Mogę żyć, nie wiedząc kto to zrobił, jak i po co. Mariko zerknęła na Alexa. Jego oczy napotkały jej wzrok. Mariko odezwała się pierwsza. - Joanno, teraz możesz tak mówić i w to wierzyć. Ale zmienisz zdanie. Będziesz chciała wiedzieć. Ta sprawa będzie cię zżerać jak kwas. Każdy musi wiedzieć kim jest i jaką ma rolę do spełnienia. Każdy musi wiedzieć, dlaczego i jak doszedł do miejsca, w którym się znajduje. W przeciwnym razie twój dalszy rozwój i zmiany nie będą miały racji bytu, a podróż przez życie straci sens. - Poza tym - zauważył Alex, decydując się na mniej filozoficzne podejście - jest już za późno. Zbyt dużo wiemy. - Sadzisz, że mogą próbować nas zabić? - Joanna uniosła brwi. - Albo gorzej - powiedział. - A co jest gorsze? Alex odsunął krzesło i wstał. Podszedł do małego okna. Patrzył na Gion i ciemne miasto w oddali. Wreszcie powiedział: - Chcesz wiedzieć, co jest gorsze. W porządku. Może pewnego dnia obudzimy się w innej części świata, z nowymi imionami, z nową przeszłością i nowymi wspomnieniami - i nie będziemy mieli pojęcia, że kiedykolwiek byliśmy Joanną Rand, Mariko Inamura i Alexem Hunterem. Joanna zrobiła się trupio blada, jakby przez okno przenikał promień księżycowego światła i wydobywał z mroku tylko jej twarz. - Naprawdę zrobiliby to jeszcze raz? - spytała Mariko. Alex wzruszył ramionami. - A dlaczego nie? To skuteczny sposób, żeby nas uciszyć. Poza tym nie pozostają żadne trupy, które mogłyby zainteresować policję. - Nie... nie - powiedziała przerażona Joanna. - Wszystko, co przeżyłam w Japonii, wszystko czym jestem i czym chcę być, wymazane z mojego umysłu... Nie... Mariko zadrżała. - Ale dlaczego? - krzyknęła Joanna. Zdenerwowana uderzyła pięścią w stół, filiżanki i spodki zadrżały. - Dlaczego to się stało? To nienormalne! To nie ma sensu. - Mylisz się - powiedział Alex. - Dla ludzi, którzy to zrobili, to ma sens. - Dla nas to też miałoby sens, gdybyśmy wiedzieli to, co oni wiedzą - powiedziała Mariko. Alex skinął głową. - Słusznie. I nie będziemy bezpieczni, dopóki się tego nie dowiemy. Gdy tylko zrozumiemy, po co dokonali tej zamiany - Lisy w Joannę, ujawnimy to. Roztrąbimy na cały świat. A kiedy już to zrobimy, kiedy skierujemy na porywaczy wszystkie światła i nie będą mogli pozostać bezkarni, kiedy nie będą już mieli nic do ukrycia, nie będą też mieli powodu, by nas skrzywdzić. - Żadnego, prócz zemsty - powiedziała Joanna. - Owszem - przyznał. - Ale może nie będzie im na tym zależało, gdy ta gra się skończy. - Więc co dalej? - spytała Joanna. Alex wrócił do stołu i spojrzał z góry na Mariko. Pociągał raz po raz za koniec wąsów. - Mariko-san, masz wuja, który jest psychiatrą. - Tak. - I czasami stosuje hipnozę, by pomóc swoim pacjentom. - Zgadza się - powiedziała Mariko. - Przez kilka lat próbowałam namówić Joannę na wizytę u wuja Omi, ale zawsze odmawiała. Alex zwrócił się do Joanny. - Ten człowiek może otworzyć twój umysł i pomóc ci przypomnieć sobie rzeczy, o których musimy wiedzieć. Joanna była sceptyczna. - Tak? Na przykład jakie? - Na przykład nazwisko człowieka o mechanicznej dłoni. Joanna zagryzła wargę i zrobiła chmurną minę. - Chodzi ci o tamtego. Ale jakie to może mieć znaczenie? Jest tylko postacią ze snu. - Tak? Nie pamiętasz już, co mówiłaś mi o nim w środę? Joanna poruszyła się niespokojnie, zerknęła na Mariko, spuściła głowę i zaczęła się przyglądać swoim szczupłym dłoniom. - W zamku Nijo - nie ustępował Alex. - Wpadłam w histerię. - Powiedziałaś mi wtedy, że nagle uświadomiłaś sobie, że naprawdę znasz tego mężczyznę ze snu, że nie jest tylko produktem twojej wyobraźni. Czy wciąż w to wierzysz? Potwierdziła niechętnie. - Tak. Ale... nie jestem pewna... absolutnie pewna, czy chcę go znaleźć. - Dopóki go nie znajdziesz i nie dowiesz się, co zrobił, ten koszmarny sen będzie nawiedzał cię każdej nocy - powiedział Alex. Joanna zaciskała dłonie w pięści. Coraz mocniej i mocniej. - Kiedy się z nim spotkasz, z tym mężczyzną o mechanicznej dłoni - przekonywała Mariko - kiedy zetkniesz się z nim twarzą w twarz, odkryjesz, że nie jest nawet w połowie tak przerażający, jak we śnie. - Chciałabym w to uwierzyć - powiedziała Joanna. - Powinnaś - powiedziała Mariko. - To, co znasz, nigdy nie jest tak przerażające jak to, czego nie znasz i czego się obawiasz. Do diabła, Joanno, musisz porozmawiać z wujem Omi! Joanna była zdziwiona, słysząc przekleństwo w ustach Mariko. Mariko nie ustępowała. - Zadzwonię do niego rano. - Ale Alex, chcę, żebyś tam poszedł ze mną - powiedziała Joanna. - Potrzebuję oparcia, kogoś, kto będzie trzymał mnie za rękę. - No cóż, nie jestem pewien, czy psychiatrzy lubią, gdy ktoś zagląda im przez ramię w czasie... - Jeśli się nie zgodzi, nasza umowa jest nieważna. Nie pójdę tam sama. - Jestem pewna, że wuj Omi nie będzie miał nic przeciwko temu - odezwała się Mariko - w końcu to wyjątkowy przypadek. Joanna poczuła ulgę. Odchyliła się na krześle. - Nie będzie ci tak źle. Mój wuj w niczym nie przypomina Godzilli. Nawet nie ma ogona węża... Joanna uśmiechnęła się. - Jesteś dobrą przyjaciółką, Mariko-san. - Pacjenci czasem boją się jego mechanicznej dłoni - powiedziała wesoło Mariko. Nagrodą był śmiech Joanny, przypominający muzykę srebrnych dzwonków rozbijających się na szybie okna, zza którego obserwowały ich ciemne oczy nocy. 32 Ignacio Carrera oddychał szybko, ale rytmicznie, jakby w takt pruskiego marszu, którego dźwięki docierały tylko do jego uszu. Sztanga, z którą się zmagał, ważyła więcej niż on sam. Sadząc po agonalnych dźwiękach, które odbijały się echem w tej prywatnej sali gimnastycznej to co robił wydawało się ponad jego siły, ale on nie przystawał nawet na chwilę. Gdyby zadanie było niewykonalne, nie byłoby warte uwagi. Jego mozolny wysiłek wyciskał z niego czyste jak alkohol krople potu - ściekały po jego gładkim ciele, kapały z uszu, nosa, brody, łokci i koniuszków palców. Miał na sobie jedynie ciemnoniebieskie spodenki gimnastyczne, a jego imponująco potężne ciało było niczym ze snu każdego chłopca, który marzy o zwierzęcej sile. Było niemal słychać, jak rozrywają się umęczone tkanki, a w ich miejsce pojawiają się nowe i znacznie silniejsze włókna. W poniedziałki, środy i piątki, bez wyjątku, Ignacio Carrera pracował z zapałem nad swoimi łydkami, udami, pośladkami, biodrami, talią, dolną partią pleców i mięśniami brzucha. Szczycił się fantastyczną muskulaturą brzucha - ta część jego ciała była twarda i wklęsła, przypominała arkusz karbowanej stali. We wtorki, czwartki i soboty pracował nad klatką piersiową, górną partią pleców, szyją, ramionami, bicepsami, mięśniami trójgłowymi i mięśniami przedramion. Siódmego dnia odpoczywał, chociaż brak aktywności czynił go nerwowym. Pragnął przeobrazić swoje ciało, każdą jego uncję, każdą komórkę. Dla wytchnienia czytał science fiction. Jego ideałem było ciało perfekcyjnego robota, który pojawiał się czasem w tych książkach - giętkie, choć niezniszczalne, precyzyjne i pełne gracji, choć naładowane brutalną siłą. Carrera miał tylko trzydzieści osiem lat, ale wyglądał na młodszego. Włosy miał sztywne, gęste i czarne. Podczas ćwiczeń przytrzymywał je jasnożółtą elastyczną opaską. Jego silne rysy, wydatny nos, ciemne i głęboko osadzone oczy, ciemna karnacja i wreszcie opaska sprawiały, że był podobny do amerykańskiego Indianina. Nie mówił, że jest Indianinem, Amerykaninem czy kimś w tym rodzaju. Twierdził, że jest Brazylijczykiem. A to było kłamstwem. Sala gimnastyczna znajdowała się na pierwszym piętrze domu Carrery, i była w swoim czasie salą muzyczną. Na samym środku podłogi z włoskiego marmuru wznosiło się podium, na którym stał niegdyś fortepian. Teraz pomieszczenie o rozmiarach trzydzieści stóp na trzydzieści było wyłożone winylowymi matami, a przy ścianach poustawiano sprzęty do ćwiczeń sportowych. Sufit wznosił się wysoko i był bogato rzeźbiony; wystające gzymsy pomalowano na biało, pozostałą powierzchnię na niebiesko, a wszystko ozdobiono złotym szlaczkiem. Carrera stał na podium, naśladując maszynę, systematycznie ćwicząc ramiona. Jego zachowanie na sali gimnastycznej było typowe dla wszystkich jego zachowań; był nieustępliwy - nigdy nie rezygnował, raczej by umarł niż przegrał. Podrywał ogromny ciężar w górę i w górę. Ból przesuwał mięśnie, kości, całe jego ciało, był jednak zdecydowany unieść ciężar dziesięć razy, tak jak udało mu się to już dwukrotnie tego popołudnia (ale z nieco mniejszym ciężarem) i tak jak to robił, zaciskając zęby tysiące razy przez te wszystkie lata. Antonio Paz, który był gorylem i partnerem Carrery stał obok niego. Liczył głośno każdy podrzut sztangi. Paz miał czterdzieści lat, ale on także wyglądał na młodszego. Mierzył sześć stóp, dwa cale, był o trzy cale wyższy od szefa i o piętnaście funtów cięższy. Nie wyglądał równie atrakcyjnie jak jego szef - twarz miał szeroką, płaską, o niskim czole. On także podawał się za Brazylijczyka, ale nie był nim. Paz powiedział "trzy", co znaczyło, że w tej serii podrzutów pozostało jeszcze siedem. Zadzwonił telefon. Carrera ledwie go słyszał, wszystkie odgłosy z zewnątrz zagłuszał jego ciężki oddech. Obserwował przez zasłonę z potu i łez, jak Paz przemierza salę, by podnieść słuchawkę. Unieść w górę sztangę. Utrzymać ją za wszelką cenę. Cztery. Opuścić. Odpocząć. Podrzucić do góry. Przytrzymać. Pięć. Żar w płucach. Opuścić. Jak maszyna. Paz mówił coś szybko do telefonu, ale Carrera nie mógł tego usłyszeć. Jedyne, co do niego docierało, to ból i szum krwi. Znów w górę. Przytrzymać. Drżenie ramion. Skurcz pleców. Sztywność szyi. Ból! Cudownie! Opuścić. Paz położył słuchawkę przy telefonie i wrócił na podium. Przybrał poprzednią pozycję i czekał. Carrera wycisnął ciężar jeszcze cztery razy. Gdy wreszcie na dobre opuścił sztangę, miał wrażenie, że przez jego organizm przepompowano kwarty adrenaliny. Unosił się, czuł się lżejszy od powietrza. Nigdy nie był zmęczony po wyciskaniu sztangi. To poczucie wolności, to wspaniałe podniecenie sprawiało, że podnoszenie ciężarów było jego ulubioną formą ćwiczeń; a tak naprawdę jedyną rzeczą, która zapewniała podobną ekscytację, było zabijanie. Bo Ignacio Carrera uwielbiał zabijać. Mężczyzn. Kobiety. Dzieci. Płeć i wiek ofiary nie miały żadnego znaczenia. Oczywiście, okazja nie trafiała się zbyt często. Z pewnością nie tak często, jak często podnosił sztangę, ani tak często, jakby tego pragnął. Paz podniósł z krzesła stojącego przy podium wilgotną szmatkę do wycierania twarzy i ręcznik. Podał je Carrerze i powiedział: - Dzwoni Marlowe z Londynu. - Czego chce? - Nie chciał powiedzieć. Poza tym, że to pilne. Mężczyźni mówili po angielsku z nienagannym akcentem, jakby uczyli się tego języka na brytyjskim uniwersytecie dla wyższych warstw, ale żaden z nich nigdy nie chodził do angielskiej szkoły. Carrera zszedł z podwyższenia i ruszył do telefonu. Paz stawiał ciężkie, uważne kroki, ale Carrera poruszał się tak lekko i zwinnie, jakby za chwilę miał poznać sekret lewitacji. Telefon stał na stoliku przy jednym z dużych okien. Welwetowe zasłony były odsunięte, ale światło docierało tu głównie z ogromnego żyrandola zawieszonego nad podium; setki kryształowych paciorków i starannie wygładzonych wisiorków mieniło się kolorami tęczy. Teraz, późnym popołudniem, zimowy blask słońca był blady, zabarwiony na szaro przez skłębione masy śnieżnych chmur - zdawał się z trudem przenikać szyby. Za ołowianym szkłem okien rozciągał się Zurych. Czyste, niebieskie jezioro, krystaliczna rzeka Limmat, masywne kościoły, banki, solidnie zbudowane domy, szklane biurowce, stare siedziby cechów, dwunastowieczna katedra Grossmünster, ekologiczne fabryki; jednym słowem zadziwiająca i fascynująca mieszanina gotyckiej posępności i alpejskiej radości, duch średniowiecza i współczesna technika. Miasto schodziło w dół, po falujących wzgórzach i rozpościerało się wzdłuż brzegu jeziora. Dom Carrery górował nad tym wszystkim. Widok był niezwykły. Stolik z telefonem zdawał się wieńczyć szczyt świata. Carrera wziął słuchawkę. - Marlowe? - Jestem. Carrera przeciągnął się, wyprostował ramiona i powiedział: - Co się stało? Rozmawiał z Marlowe'em swobodnie, wiedział, że jego telefon, jak i telefon w Londynie są wyposażone w najbardziej wyrafinowane technicznie urządzenia, które prawie uniemożliwiały założenie podsłuchu. - Joanna Rand zadzwoniła do British Continental, żeby dowiedzieć się o rozliczenie za polisę jej ojca. - Rozmawiałeś z nią? - Ktoś inny rozmawiał. I parę minut temu zakomunikował mi, że to nic ważnego. Mamy u nas kilku idiotów. - A co ten idiota powiedział? - Powiedział, że nie przechowujemy tak starych dokumentów. Oczywiście, przedstawił się jako Philips. Co zrobimy? - Na razie nic - powiedział Carrera. - Myślę, że czas ma dla nas duże znaczenie. - Myśl sobie, co chcesz. - Najwyraźniej w całej tej szaradzie zaczynają pojawiać się rysy. - Możliwe. - Jesteś cholernie spokojny. Co mam zrobić, jeśli znów będzie dzwoniła? - Nie będzie. - No, ale jeśli zaczyna intrygować ją cała jej przeszłość, to dlaczego nie miałby pojawić się w Londynie, żeby wszystko sprawdzić na miejscu? - Po pierwsze - powiedział Carrera - wciąż jest pod działaniem posthipnotycznej sugestii, która utrudnia jej, jeśli nie uniemożliwia, opuszczenie Japonii. W chwili, gdy będzie próbowała wejść na pokład samolotu czy statku ogarnie ją przerażenie. Atak choroby będzie tak gwałtowny, że wezwie lekarza i nie zdąży odlecieć. - Aha. - Marlowe zastanawiał się. - Ale może ta posthipnotyczna sugestia nie jest już tak silna. Co będzie, jeśli Joanna Rand ją przezwycięży? - To możliwe - przyznał Carrera. - Ale ja panuję nad sytuacją. Dostaję codziennie raporty z Kioto. Jeśli wydostanie się z Japonii, będę o tym wiedział w ciągu godziny. Uprzedzę cię. - Mimo wszystko, wolałbym jej tu nie widzieć. Stawka jest zbyt wysoka. - Jeżeli nawet dotrze do Anglii - powiedział Carreras - to nie pozostanie tam za długo. - Skąd ta pewność? Poza tym, może wyrządzić szkody nie do naprawienia. Wystarczy jej jeden dzień. - Gdy przyjedzie do Londynu, jeśli w ogóle przyjedzie, to przede wszystkim będzie szukała jakiejś nitki prowadzącej do centrum spisku. Zostawimy kilka takich nitek, które będzie musiała dostrzec, a wszystkie wskażą jej Zurych. Szybko dojdzie do wniosku, że to właśnie tu należy szukać rozwiązania tajemnicy. Jak już do nas przyjedzie, będę mógł się nią zająć. - Posłuchaj - irytował się Marlowe - jeśli naprawdę prześliźnie się koło twoich ludzi w Kioto i wymknie się z Japonii, i jeśli naprawdę pojawi się niespodziewanie w Londynie, sam będę musiał podjąć decyzję w jej sprawie. I będę musiał działać szybko. - To nie byłoby rozsądne - powiedział Carrera, w jego głosie pobrzmiewała groźba. - Nie uczestniczę w tej grze, jak wiesz. Właściwie stoję z boku. Załatwiam przy okazji parę spraw. Chronię pewne interesy. Pikluję obowiązków. Jeśli ta kobieta zapuka bez uprzedzenia do moich drzwi i jeśli poczuję, że moja operacja jest zagrożona, będę musiał ją od razu wykończyć. Nie będę miał wyboru. Czy to jasne? - Nie zjawi się nie zauważona - powiedział Carrera. - Miejmy nadzieję. - Ale powinieneś wiedzieć, że jeśli zrobisz coś bez mojego pozwolenia, to są jeszcze inni, którzy dopilnują, żebyś i ty przejechał się tą łódką. - Grozisz mi? - Informuję cię tylko o konsekwencjach. - Nie lubię, kiedy ktoś mi grozi. - Nie mam takiej władzy, która pozwoliłaby mi wprowadzić tę groźbę w czyn. Wiesz o tym doskonale. Tylko cię uprzedzam co mogą zrobić inni. - Tak? Kto odważy się pociągnąć za spust? - spytał Marlowe sceptycznie. Carrera i wymienił tylko jedno nazwisko. Informacja odniosła spodziewany skutek. Marlowe zawahał się i po chwili spytał: - Mówisz poważnie? - Całkowicie. Załatwię, że dostaniesz od niego wiadomość. - Ale na litość boską, Ignacio, dlaczego człowiek z jego pozycją miałby tak bardzo interesować się tak drobną sprawą? - Dlatego, że to nie jest drobna sprawa. - Ale dlaczego ta kobieta miałaby być wyjątkowa? - Nie mogę ci powiedzieć. - Możesz, ale nie chcesz. - Tak. - Nigdy jej nie widziałem - ciągnął Marlowe. - Może pojawić się na progu mojego mieszkania w każdej chwili, a ja nawet nie będę mógł jej rozpoznać. - Nie musisz jeszcze wiedzieć. Jeśli to będzie konieczne, dostarczymy fotografię. - Carrera był zniecierpliwiony. Chciał już skończyć tę rozmowę i wrócić do ćwiczeń. Jeszcze przed chwilą Marlowe czuł przewagę, którą czerpał ze swojego pochodzenia i starannej edukacji w elitarnych brytyjskich szkołach. Ktoś taki jak on nie umiał znieść porażki. Teraz zrozumiał, że jest tylko pionkiem w jakiejś grze. Carrera posłyszał w głosie rozmówcy kiełkujący niepokój i troskę, i to go rozbawiło. - Jestem pewien, że nie zaszkodziłoby, gdybym miał rysopis tej kobiety. Wydaje mi się, że przesadzasz ze względami bezpieczeństwa. W końcu jestem po waszej stronie - powiedział Marlowe. - Poczekamy z opisem. - Jak ona się nazywa? - Joanna Rand. - Chodzi mi o jej prawdziwe nazwisko. - Wiesz, że nie powinieneś nawet o to pytać. - Carrera odłożył słuchawkę. Silny poryw wiatru uderzył gwałtownie w okno. Carrerze wydawało się, że dostrzega kilka płatków sypkiego śniegu. Zbliżała się burza. 33 Pomocy! Alex obudził się krótko po szóstej. Wtedy usłyszał Joannę, która spała w pokoju obok, i uświadomił sobie, że to jej krzyk wytrącił go ze snu. Pomóż mi! Alex odrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka. O, Boże, Boże, pomóż mi! Chwycił broń leżącą na nocnym stoliku. Kiedy wpadł do pokoju Joanny i zapalił światło, ona siedziała na łóżku. Oddychała z wysiłkiem i mrużyła oczy, oślepiona. Pogrążona we śnie wzywała pomocy. - Mężczyzna o mechanicznej dłoni? - Tak. Podszedł do niej i usiadł na brzegu łóżka. - Chcesz mi o tym opowiedzieć? - Już ci przecież mówiłam. Ten koszmar jest zawsze taki sam. Była blada; jej usta były miękkie i wiotkie od snu, złote włosy lekko wilgotne od potu. Ale wyglądała pięknie w żółtej, jedwabnej piżamie, która układała się obiecująco na piersiach, tak że widział zarys sutek pod materiałem. Poczuł w ustach suchość. Joanna dotknęła dłonią jego szerokiej klatki piersiowej - najpierw koniuszkami palców, potem obiema dłońmi, i Alex nie bardzo wiedział, jak to się stało, ale w chwilę później odłożył broń... Czuł ją w swoich ramionach, a jej usta dotykały jego ust. To było nie tylko pragnienie, pożądanie czy przywiązanie. Czuł coś zupełnie nowego, i nagle uświadomił sobie, o czym myśli - kocham, kocham, kocham ją - i wtedy przypomniał sobie swoich rodziców (ich wyznania miłości, po których zawsze następowały wybuchy gniewu, krzyki, przekleństwa, uderzenia, ból), i to wspomnienie musiało sprawić, że zesztywniał - żar ich pocałunków przygasł, i przygasł też nastrój, i Joanna to wyczuła, więc odsunęli się od siebie. - Alex? - Jestem zmieszany. - Nie chcesz mnie? - Bardzo chcę. - Więc czym się przejmujesz? - Tym, co może być później, gdy minie ta noc. Dotknęła dłonią jego twarzy. - Zostawmy teraz przyszłość. - Nie mogę, Joanno. Muszę wiedzieć, czego ode mnie oczekujesz. - Od ciebie? - To znaczy... co, według ciebie, możemy mieć... razem... - Wszystko. Jeśli będziemy tego chcieli. - Nie chcę cię rozczarować. - Nie rozczarujesz. - Nie znasz mnie. Jest mi tak samo trudno, jak tobie. Był zdziwiony, że to powiedział. Że się przyznał. - Mnie wydajesz się całkiem normalny - powiedziała. - Nigdy nie powiedziałem "kocham cię". - Wiem o tym. - To znaczy, nigdy nie powiedziałem tego nikomu. - Dobrze. Więc ja będę pierwsza. Rozumiem. - Nie. Nie rozumiesz. Czuję do ciebie coś zupełnie innego niż czułem do jakiejkolwiek kobiety, Joanno, a jednak... Opowiedział jej o swoich rodzicach. Zdradził jej więcej niż kiedykolwiek myślał, że będzie mógł zdradzić komukolwiek. Mówił nieprzerwanie przez niemal godzinę, przywołując zapamiętane, jak i dawno zapomniane szczegóły swego koszmarnego dzieciństwa. Mówił o rodzicach - sińce, rozcięte wargi, podbite oczy, połamane zęby, połamane kości, rany, przeklinanie, krzyki, zniewagi, dokuczanie... Miał blizny na plecach. Zdążył się wtedy odwrócić. Gdyby nie zdążył, to na twarzy zostałaby ta blizna, a może nawet straciłby wzrok... Chwile, gdy siedział zamknięty w ciasnej garderobie - na dzień, dwa dni, trzy... W ciemności... Gdy zaczął swoją opowieść, jego głos przepełniała nienawiść, która stopniowo zamieniała się w żal i smutek; i choć był mężczyzną, który nigdy nie płacze, z jego gardła dobyło się łkanie. Tęsknił za straconym dzieciństwem, za tym, kim mógłby stać się Alex Hunter pozbawiony tego niepotrzebnego, straszliwego bagażu. Czuł, jak cały ten szlam pamięci - ten rakotwórczy śluz wypływa z niego strumieniem - podobnie jak żarliwego katolika klęczącego przy konfesjonale litościwie opuszcza poczucie winy. Kiedy w końcu zamilkł, czuł się czysty i wolny - jak nigdy dotąd. Pocałowała jego oczy. - Przepraszam. - Za co? - Nigdy nie płaczę. - To część twojego problemu. - Nie chciałem, by mieli satysfakcję, widząc że płaczę, więc nauczyłem się dusić to wszystko w sobie. - Zmusił się do uśmiechu. - Oto mężczyzna, który ma ci dopomóc w poznaniu prawdy o sobie samej - powiedział niepewnie. - Czy wciąż mu ufasz? - Bezgranicznie. Ten mężczyzna stał się teraz człowiekiem. Obydwoje tak bardzo pragnęli miłości. - Z tobą wszystko powinno zacząć się tak jak należy. To musi być coś wyjątkowego. Chcę poczekać, aż będę mógł powiedzieć ci te dwa krótkie słowa, uwierzyć w nie. Do końca życia zachowam pamięć o każdym szczególe tego pierwszego razu, a od tej chwili chcę mieć tylko dobre wspomnienia. - Więc poczekam, aż to powiesz. Alex zgasił światło. Leżeli obok siebie w przytulnym jak łono półcieniu. Poranne słońce świeciło za zaciągniętymi zasłonami, ale do pokoju nie docierało zbyt dużo światła. Dzień dojrzewał coraz bardziej, a oni spędzali upływające minuty dotykając się, tuląc do siebie i całując niemal cnotliwie. Było to dziwne i przyjemne, ale nie miało wiele wspólnego z seksem. Nie byli jeszcze kochankami. Byli jak zwierzęta w norze, przyciskające się do siebie, w poszukiwaniu ciepła i obrony przed tajemniczymi siłami wrogiego wszechświata. Zasnął. Gdy się obudził, zobaczył, że jest sam. Myślał, że słyszy bębnienie deszczu, ale po chwili zorientował się, że to szum prysznica. Wrócił do swojego pokoju. Wykapał się i zmienił bandaż. Zanim się ubrał i wszedł do kuchni, Joanna zdążyła przygotować lekkie śniadanie. Zjedli po miseczce shiro dashi, białej zupy, doprawionej miso. Na powierzchni zupy pływało starannie sporządzone kanpyo - cienkie jak papier skrawki tykwy doprawione odrobiną gorącej musztardy. Joanna nalała zupę do czerwonych miseczek ze złotym obrzeżem, zgodnie z japońskim wierzeniem, wedle którego człowiek, je zarówno oczami jak ustami". W tej chwili jednak Alex nie myślał o japońskich mądrościach. Nie patrzył na jedzenie - nie mógł oderwać wzroku od Joanny. Zimny wiatr za oknem poruszał gałęziami morwy. Martwe liście spadały na parapet. Złowieszczy suchy grzechot. Brązowo-rdzawe, w odcieniu zakrzepłej krwi wirowały na szybie. Alex pomyślał, że za chwilę ułożą się w obraz przerażającej, monstrualnej twarzy. Kapryśny wiatr porwał je i uniósł w górę. Do martwego nieba. Joanna wpatrywała się w morwę. Coś złowrogiego zdawało się być tak blisko... Po śniadaniu Alex zadzwonił pod domowy numer Teda Blakenshipa w Chicago. Polecił mu zdobycie wszelkich informacji na temat United British Continental Insurance Association, a także tajemniczego prawnika - J. Comptona Woolricha. Resztę ranka spędzili na przeglądaniu dokumentów dotyczących Lisy Chelgrin i szukaniu nowych śladów. Niczego nie znaleźli. Mariko zjadła lunch z Alexem i Joanną w restauracji oddalonej o dwie przecznice od Księżycowego Blasku, potem poszli do szpitala odwiedzić Wayne'a Kennedy'ego. Policja była tam wcześniej. Kennedy zeznawał zgodnie z instrukcją Alexa, i wydawało się, że udało mu się ich przekonać - niczego nie podejrzewają. Wayne wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Mariko poprzedniej nocy - pełen energii i wigoru, żartował i chciał przede wszystkim wiedzieć, kiedy będzie mógł wstać z łóżka, "bo jeśli polezę tu przez dłuższy czas, to zanikną mi nogi". Jedna z pielęgniarek mówiła po angielsku. Wayne starał się ją przekonać, że przejechał taki kawał drogi, tylko po to, by wziąć udział w konkursie stepowania i że jest gotów wystąpić, podpierając się kulami, jeśli będzie to konieczne. Pielęgniarka była rozbawiona, ale najwierniejszą publicznością Kennedy'ego okazała się Mariko. Była nim najwyraźniej zafascynowana i zachwycona. Alex miał wrażenie, że Wayne popisuje się właśnie przed nią. Nigdy nie widział Mariko tak ożywionej i radosnej jak tutaj - w tej małej, czystej i w gruncie rzeczy ponurej szpitalnej salce. Alex i Joanna musieli wyjść o trzeciej. Byli umówieni z doktorem Omi Inamura. Mariko została w szpitalu. Gdy przeciskali się lexusem Joanny przez zatłoczone ulice Kioto, Joanna powiedziała: - Od czasu gdy się pojawiłeś, Mariko bez przerwy odgrywa rolę swatki. To mnie dziwi. - Przedtem tego nie robiła? - Nie. Wydawało mi się, że to do niej niepodobne. - Teraz będzie chyba musiała być swatką dla samej siebie. - Co masz na myśli? - Niczego nie zauważyłaś? - Mariko i Wayne? - Joanna przystanęła. - Jeszcze o tym nie wie - powiedział Alex. Zimny wiatr rozwiewał poły płaszczy spieszących się wokół ludzi. - Jestem pewna, że tych dwoje coś łączy. Ale żadnej przyszłości nie będzie. Japończycy są bardzo konserwatywni, obcych traktują jak barbarzyńców. To jeden ze składników ich poglądu na świat. Po prostu mają to w genach. Alex zmarszczył brwi. - Mariko ciebie tak nie traktuje. - Niezupełnie. Gdzieś w głębi swojej japońskiej duszy nie może mnie tak do końca zaakceptować. A poza tym... nie jest dość nowoczesna dla Wayne'a. - Mylisz się. Wierzy w miłość. Miłość od pierwszego wejrzenia. - Mariko? - Tak. - Chodziło jej o Wayne'a? - Nie o nas. Ale w gruncie rzeczy chodziło jej o nią samą. - Czy on będzie dla niej odpowiedni? - Jak najodpowiedniejszy. - W takim razie życzę Mariko, żeby była nowoczesna... Joanna zaparkowała samochód w połowie ulicy, ale nie zgasiła silnika. Wpatrując się w budynek po drugiej stronie ulicy, powiedziała: - Może nie powinnam... Boję się. - Będę z tobą. - A jeśli doktorowi uda się sprawić, żebym przypomniała sobie twarz i nazwisko mężczyzny o mechanicznej dłoni? - Miejmy nadzieję, że tak się stanie. - Ale jeśli poznamy jego nazwisko, to będziemy go szukać, prawda? - Będziemy musieli. - A jak już go znajdziemy... - Będzie tak, jak mówiła ci Mariko. Kiedy go wreszcie znajdziesz, okaże się, że nie jest nawet w połowie tak przerażający, jak w twoim śnie. - A jeśli będzie inaczej... - Nie myśl tak. Wziął ją za rękę. Była zimna i wilgotna. Przeraźliwe wycie klaksonu. Czerwony blask reflektora oblał ich niby chluśnięcie krwi. Samochód odjechał. Twarz Joanny stężała - nie widzące oczy, zamglone widmem śmierci. Alex zadrżał. 34 Kłaniając się uprzejmie i z godnością doktor Inamura przywitał Joannę i wprowadził ją do gabinetu. Doktor Omi Inamura przypominał bardziej profesora literatury na uniwersytecie niż psychiatrę. Był po pięćdziesiątce, szczupły, o cal niższy od Joanny, o nieco pomarszczonej, papierowej skórze i ciepłych, brązowych oczach. Uśmiechał się rozbrajająco. Gabinet, w którym doktor przyjmował, był uspokajająco przytulny. Niewielkie biurko postawiono w kącie; na ścianie zamontowano półki z książkami, sięgające od podłogi do sufitu; drugą ścianę pokrywała tkanina, przedstawiająca zalesione zbocze górskie, wodospad i rzekę, po której płynęły łodzie o pomarszczonych żaglach, zmierzające w stronę małej wioski, leżącej tuż za wodospadem; podłogę pokrywał brązowy i gruby dywan. Alex ze zdziwieniem stwierdził, że w gabinecie brakuje tradycyjnej leżanki psychoanalityka. Umeblowanie składało się głównie z niskiego stolika do kawy, wokół którego ustawiono cztery wygodne ciemnozielone fotele. Sosnowe żaluzje zakrywające duże prostokątne okna były opuszczone, a elektryczne światło docierało z ukrytego źródła - miękkie i odprężające. W powietrzu unosił się słodki, ulotny zapach, który Alex próbował zidentyfikować - trochę przypominał cytrynowe kadzidło. W rogu pokoju wisiała duża klatka dla ptaka. Zobaczyli czarnego gwarka o ciemnojasnych połyskliwych oczach. Wiedzieli od Mariko, że ptak nazywa się Freud. Alex i Joanna usiedli w fotelach, Inamura usadowił się naprzeciwko. Opowiedzieli mu o sprawie Chelgrin i wyjaśnili, skąd mają prawie pewność, że Joanna to Lisa. Doktor był zafascynowany i współczujący. Rozumiał, dlaczego nie chcieli ujawniać swego odkrycia - dlaczego nie śmieli go ujawniać - zanim nie dowiedzą się czegoś więcej o ludziach odpowiedzialnych za tę cudowną transformację; w końcu wyraził ostrożny optymizm co do przeprowadzenia skuteczności terapii hipnotycznej. - Jednakże - powiedział doktor Inamura - w normalnej sytuacji nie stosowałbym hipnozy, zanim nie przeprowadziłbym z panią pełnego wywiadu. Uważam, że zawsze jest mądrze zacząć od pewnych standardowych testów, serii rozmów na przypadkowe tematy, potem serii dialogów badawczych, pytań, jakie zwykle zadają psychiatrzy. Posuwam się powoli do przodu i dokładnie odkrywam problemy pacjenta - i te rzeczywiste, i te urojone aż do chwili, w której można mówić o zaufaniu. Wówczas stosuję hipnozę - jeśli jest oczywiście wskazana. - Doceniam pańską troskę o pacjenta. Ale my nie mamy czasu - powiedziała Joanna. - To, co ci ludzie zrobili Wayne'owi Kennedy'emu miało być ostrzeżeniem. Dadzą nam dzień czy dwa, żebyśmy to sobie przemyśleli. Kiedy zobaczą, że nie daliśmy się zastraszyć, spróbują zrobić coś bardziej brutalnego - tłumaczył Alex. Doktor, wciąż pełen obaw, zmarszczył brwi. - Isha-san, nie jestem psychiatrą - odezwała się Joanna. - Każdy z pańskich pacjentów, bez wyjątku, cierpi z powodu choroby, która rozwija się prawie niezauważalnie i podświadomie w ciągu wielu lat. Cierpią z powodu nerwic, które powstały głównie pod wpływem czynników środowiskowych. Ale to, co mnie dręczy, zostało mi wszczepione jakieś dziesięć lat temu, w pokoju cuchnącym środkami antyseptycznymi i dezynfekującymi, gdziekolwiek by to nie było... przez człowieka o mechanicznej dłoni. W przypadku innych pacjentów musi pan poświęcić bardzo dużo czasu na to, co nazywa pan wywiadem, by odkryć źródło choroby. Ale w moim przypadku to źródło jest znane. Nie wiemy tylko dlaczego i kto. Czy nie mógłby więc pan, ten jeden raz, zrezygnować ze swoich tradycyjnych metod leczenia? Joanna była zdesperowana. Alex wiedział, że boi się panicznie powrotu do tamtych wydarzeń, a jednak rozumiała konieczność przywołania wspomnień. Omi Inamura był dokładny i sumienny. Przez kwadrans wszyscy troje omawiali sytuację. Rozważali ją z każdego możliwego punktu widzenia, zanim wreszcie zgodził się zacząć od terapii regresywnej. - Ale musi pani wiedzieć, że najprawdopodobniej nie uda nam się dzisiaj skończyć - powiedział Inamura. - Szczerze mówiąc, byłoby dziwne, gdyby nam się to udało. - Jak długo to potrwa? - spytała Joanna. Doktor potrząsnął głową. - Nie potrafię powiedzieć. To jest nie do przewidzenia. W każdym przypadku cały proces przebiega trochę inaczej. Ale rozumiem, jak bardzo zależy wam na czasie, więc będziemy spotykali się codziennie, przez co najmniej godzinę czy dwie, dopóki nie dowiemy się wszystkiego, co pragniecie wiedzieć. - To bardzo miło z pańskiej strony, Isha-san - Joanna skłoniła głowę - ale nie chcę, by moje wizyty kolidowały z pańskim terminarzem spotkań z innymi pacjentami. Nie chcę sprawiać panu kłopotów tylko dlatego, że jestem przyjaciółką Mariko. - W Japonii - uśmiechnął się Inamura - psychiatra znajduje się poniekąd w takiej samej sytuacji co przysłowiowy amerykański komiwojażer, który próbuje sprzedać lód Eskimosom. Japończycy żyją w społeczeństwie, które otacza szacunkiem tradycję, medytację i uprzejmość, większość z nich nie ma więc problemów ze sobą. Choć nie mogę zaprzeczyć, że niektórzy moi koledzy są na tyle uprzejmi, by twierdzić, że odnoszę pewne sukcesy w swojej profesji, to dysponuję jednak niemal każdego dnia godziną lub dwiema na nieprzewidziane wizyty. Proszę mi wierzyć, panno Rand - nie sprawia mi pani żadnego kłopotu. Wręcz przeciwnie. Pani wizyty będą dla mnie zaszczytem. - To przywilej być pańską pacjentką, Isha-san. - Joanna ukłoniła się Inamurze. - Ceni mnie pani zbyt wysoko, Joanna-san. - Podobnie jak pan mnie. - Czy zaczniemy od razu? - Tak, proszę - zgodziła się Joanna. Starała się robić wrażenie spokojną i zrelaksowanej, ale zdradziło ją drżenie głosu. Bała się. - Wszystko będzie dobrze - powiedział Alex. Doktor wziął do ręki automatycznego pilota, wstał i obszedł stół, poruszając się bezgłośnie po grubym dywanie. Stanął przy krześle Joanny. - Proszę się oprzeć. Rozluźnić. Położyć ręce na kolanach, dłońmi do góry. Bardzo dobrze. - Światło przygasło, z kątów wypełzły cienie. - Aau - odezwał się z uznaniem Freud. Tkanina zawieszona na ścianie rozbłysła, a widniejący na niej krajobraz stał się niemal realny. - Proszę spojrzeć przed siebie. Czy widzi pani tkaninę na ścianie, Joanno? - Tak. - Czy widzi pani rzekę na tej tkaninie? - Tak. - Czy widzi pani małe łódki? - Widzę. Światło migotało. - Niech się pani skoncentruje na tych łódkach, Joanno. Proszę przyjrzeć się dokładnie tym małym łódeczkom. Niech pani sobie wyobrazi samą siebie na jednej a nich. Stoi pani na jej dnie. Woda pluszcze, uderzając w kadłub łodzi. Pluszcze bardzo cicho. Słyszy pani uspokajający, rytmiczny dźwięk. A łódka kołysze się delikatnie, unoszona prądem. Nie gwałtownie. Delikatnie. Bardzo delikatnie. Łódka kołysze się delikatnie na falach. Czuje pani to kołysanie? - Tak - odpowiedziała Joanna. Alex oderwał wzrok od tkaniny i zamrugał. Aksamitny głos Inamury był tak przekonujący, że Alex miał wrażenie, że to on sam znajduje się na małej łodzi. Joanna wciąż patrzyła przed siebie. - Ta łódka przypomina dziecięcą kołyskę. - Głos Inamury był jeszcze bardziej miękki i intymny. - Kołysze się delikatnie, tak delikatnie jak kołyska. Usypianie dziecka. Jeśli czujesz, że masz zbyt ciężkie powieki, możesz je opuścić. Joanna zamknęła oczy. Pokój pogrążył się w mroku. - Teraz przechylę oparcie fotela trochę do tyłu - powiedział Inamura. - To pomoże ci się rozluźnić. - Dotknął przycisku przy boku fotela, i oparcie zaczęło się obniżać, aż fotel stał się czymś pośrednim między krzesłem a leżanką. - Teraz chcę, byś pomyślała o swoim czole, Joanno. Marszczysz brwi. Na twoim czole tworzą się zmarszczki. Wygładzisz je za chwilę. Dotknę cię, a gdy to zrobię, te linie znikną. - Przystawił koniuszki palców do jej czoła, a następnie do powiek. Zmarszczki zniknęły. - Zaciskasz zęby, Joanno. Chcę, żebyś rozluźniła wszystkie mięśnie twarzy. - Dotknął jej lewej skroni, prawej kości policzkowej. Jego dotyk był magiczny. Przynosił spokój. - A teraz szyja - powiedział Inamura - rozluźnij mięśnie szyi... a teraz lewa ręka... bardzo luźna... i prawa ręka... obydwie ręce... lewa i prawa ręka... rozluźnij mięśnie... jesteś głęboko i przyjemnie rozluźniona... głębiej... głębiej... twój brzuch i biodra... miękkie... pozbawione napięcia... rozluźnione... a teraz twoje nogi... - Wymieniał po kolei każdą część jej nóg, włącznie z palcami u stóp. Mówił dalej: - Teraz czujesz się, jakbyś unosiła się na wodzie... na błękitnej wodzie pod błękitnym niebem... senna... bardzo senna... jeszcze bardziej senna... pogrążasz się w głębokim i zdrowym śnie. - Jej oddech był teraz powolny i regularny. Inamura ciągnął: - Podnoszę twoją prawą rękę, Joanno. I teraz czujesz, że twoja prawa ręka jest sztywna... oporna... nie możesz nią poruszyć... nie można jej opuścić. Nie jesteś w stanie opuścić swojej ręki. Stawia opór i pozostanie w pozycji, w jakiej ją ułożyłem. Będę liczył od trzech do jednego, i kiedy powiem Jeden", nie będziesz już mogła opuścić ręki. Trzy... śpisz głęboko... dwa... coraz głębiej... spokojny, zdrowy sen... jeden... twoja ręka jest teraz sztywna... opuść rękę, Joanno. - Ręka drgnęła, gdy Joanna próbowała nią poruszyć, ale nie mogła jej opuścić. Inamura skinął głową z zadowoleniem. - Możesz teraz opuścić rękę, Joanno. Pozwalam ci. Wierz mi, twoja ręka jest teraz tak bezwładna, że nie jesteś w stanie utrzymać jej w górze. - Ręka opadła na kolana. - A teraz śpisz - spokojnie i głęboko. Będziesz odpowiadała na moje pytania. Sprawią ci przyjemność. Rozumiesz? - Tak - wymamrotała. - Mów wyraźniej, proszę. - Tak. Inamura powrócił na swój fotel. Odłożył pilota. - Odleć - powiedział gwarek z przekonaniem, jakby rozumiał znaczenie słów. Joanna była rozluźniona. Alex wiercił się w fotelu. Przesunął się na sam brzeg i obrócił w prawo, by móc na nią patrzeć. Zwracając się do Alexa, Inamura powiedział: - Jest znakomitym medium do hipnozy. Zazwyczaj pacjenci wykazują pewien opór, ale nie ona. - Może ma już praktykę - stwierdził Alex. - I to dość dużą, jak sądzę - dodał Inamura. Joanna czekała. Doktor był spokojny i zrelaksowany. Jego twarz skrywał cień, widoczne były tylko oczy odbijające złoty blask mosiądzu klatki Freuda. Milczał przez chwilę, po czym spytał: - Jak się nazywasz, Joanno? - Joanna Louise Rand. - Czy naprawdę tak się nazywasz? - Tak. - Ostatnio powiedziano ci, że Joanna Rand to fałszywe nazwisko, i że urodziłaś się jako ktoś inny. Czy to prawda? - Nie - powiedziała. - Nie pamiętasz chwili, w której się o tym dowiedziałaś? - Nazywam się Joanna Louise Rand. - Czy kiedykolwiek słyszałaś o Lisie Chelgrin? - Nie. - Zastanów się, zanim odpowiesz. Cisza. Po chwili: - Nigdy nie słyszałam tego nazwiska. - Czy znasz człowieka, który nazywa się Alex Hunter? - Oczywiście. Jest tutaj. - Czy to on powiedział ci o Lisie Chelgrin? Nie odpowiedziała. - Czy to Alex powiedział ci o Lisie Chelgrin? - Nigdy nie słyszałam tego nazwiska. - Joanno, nie wolno ci mnie okłamywać. Rozumiesz? - Tak. - Zawsze musisz mówić mi prawdę. - Zawsze. - Nie jesteś w stanie mnie okłamać. - Rozumiem. - Czy słyszałaś o Lisie Chelgrin? - Nie. - Co się dzieje? - Alex zerknął na doktora. - Nie odpowiada w sposób naturalny - wyjaśnił Inamura. - Widzę to. Ale dlaczego? - Zachowuje się zgodnie z programem - powiedział Inamura. - Ma pan na myśli to, że ktoś nauczył jej tej odpowiedzi? - Tej i prawdopodobnie wielu innych. - Jak z tego wybrniemy? - Zachowamy cierpliwość. - Nie mam jej zbyt wiele w tej chwili. Inamura ciągnął dalej: - Posłuchaj, Joanno, teraz zrobimy coś dziwnego. Coś, co może wydać ci się niemożliwe. Ale to wcale nie jest niemożliwe, nawet nie jest trudne. To jest łatwe. Proste. Sprawimy, że czas się cofnie. Będziesz coraz młodsza. To już działa. Nie możesz się temu oprzeć. Wskazówki zegara poruszają się do tyłu... i czujesz, jak unosisz się w czasie... jesteś już młodsza... masz teraz trzydzieści jeden lat... unosisz się w czasie... trzydzieści - powtarzał bez przerwy, aż cofnął Joannę do wieku dwudziestu lat, i wtedy zatrzymał czas. - Jesteś w Londynie. Mieszkanie w Londynie. Siedzisz przy kuchennym stole. Twoja matka coś gotuje. Ładnie pachnie. Co gotuje twoja matka, Joanno? Cisza. - Co gotuje twoja matka? - Nic - powiedziała. - Nie gotuje? Więc co tak pachnie? - Nic. - Jesteście w kuchni? - Tak. - Co się dzieje? - Nic. - Jak ma na imię twoja matka? - Elizabeth. - Jak wygląda? - Jest blondynką, tak jak ja. - Jakiego koloru są jej oczy? - Niebieskie, tak jak moje. - Czy jest ładna? - Tak. - Gruba czy szczupła? - Szczupła. - Ile ma wzrostu, Joanno? Cisza. - Ile wzrostu ma twoja matka? - Nie wiem. - Czy jest wysoka, niska, średniego wzrostu? - Nie wiem. - Czy jesteście w kuchni? - Tak. - Czy twoja matka lubi gotować? - Nie wiem. - Jakie jest jej ulubione danie? Cisza. - Jakie jest ulubione danie twojej matki? - Nie wiem. - Ona musi coś lubić. - Tak myślę. - Jakie posiłki gotuje? - Zwyczajne. - Wołowinę? Czy szczególnie lubi potrawy z wołowiny? Po chwili Joanna westchnęła i odpowiedziała: - Moja matka nazywa się Elizabeth Rand. - Czy matka gotuje wołowinę? - Nie pamiętam. - Owszem, pamiętasz. Jesteś teraz w kuchni. Cisza. Inamura milczał. Wreszcie spytał: - Joanno, czy twoja matka lubi chodzić do kina? Joanna poruszyła się niespokojnie, ale oczy miała wciąż zamknięte. - Czy twoja matka lubi teatr? - Chyba tak. - Czy kino też lubi? - Chyba tak. - Nie jesteś pewna? Brak odpowiedzi. - Czy twoja matka lubi czytać? Cisza. - Czy twoja matka lubi książki? - Ja... nie wiem. - Czy nie wydaje ci się dziwne, że wiesz tak niewiele o swojej matce? Joanna poruszyła się niespokojnie. - Jak ma na imię twoja matka? - spytał znowu Inamura. - Elizabeth. - Powiedz mi wszystko, co o niej wiesz. - Ma blond włosy i niebieskie oczy, tak jak ja. - Powiedz mi coś więcej. - Jest ładna i szczupła. - Co jeszcze? Cisza. - Z pewnością wiesz więcej, Joanno. - Nie mogę sobie przypomnieć, do cholery! Daj mi spokój! Była niespokojna i napięta. - Rozluźnij się - powiedział Inamura. Nie trzymała już rąk na kolanach. Zaciskała palce na poręczy fotela. Jej oczy poruszyła się szybko pod zamkniętymi powiekami. Wydawała się pogrążona w koszmarnym śnie. Alex chciał ją dotknąć i pocieszyć, ale obawiał się, że wówczas przerwie trans. - Rozluźnij się i uspokój - powtórzył Inamura. - Jesteś bardzo rozluźniona i spokojna. We śnie... Teraz już o wiele lepiej. Rozluźnij się... uspokój... zanurz w głębokim, zdrowym śnie. Posłuchaj, Joanno, nie możesz sobie tego wszystkiego przypomnieć, bo Elizabeth Rand nigdy nie istniała. - Moją matką jest Elizabeth Rand - powiedziała drewnianym głosem Joanna. - Robert Rand też nigdy nie istniał. - Robert Rand to mój ojciec. - Nie. Oni nigdy nie istnieli, Joanno. Tak jak nie istniała kuchnia i mieszkanie w Londynie. Chcę, byś unosiła się swobodnie w czasie. Chcę, byś płynęła. Płyniesz w czasie. Szukasz jakiegoś szczególnego miejsca, wyjątkowego i ważnego miejsca, w którym kiedyś byłaś. Szukasz miejsca, które pachnie silnie środkami antyseptycznymi... i dezynfekującymi... szukasz chwil spędzonych w tym miejscu... i teraz je znalazłaś... zmierzasz ku niemu... zmierzasz ku tym szczególnym chwilom i ku temu miejscu... zagłębiasz się w nim... i teraz tam jesteś, w tamtym pokoju. - Tak - powiedziała. Zadrżała. - Spokojnie. Jesteś bezpieczna. Nikt cię nie skrzywdzi. Odpowiadaj tylko na moje pytania. - Siedzisz czy stoisz? - Leżę. Jestem naga. - Na łóżku? - Leżę n-naga na łóżku. - Jak się czujesz? - B-boję się. - Czego? - Jestem p-przywiązana rzemieniami. - Unieruchomiona? - O, Boże. Moje kostki i nadgarstki. - Odpłyń - zaskrzeczał gwarek. - Kto ci to zrobił? - Rzemienie są tak mocno zaciśnięte. Boli. - Kto ci to zrobił? - Czuję amoniak. Silny odór. Jest mi niedobrze. - Rozejrzyj się po pokoju, Joanno. Uniosła głowę znad oparcia fotela, na którym spoczywała pół leżąc i posłusznie powiodła wzrokiem od lewej do prawej. Nie widziała Alexa ani gabinetu doktora; istniała teraz w innym wymiarze czasu; jej nawiedzone oczy powlekał przezroczysty całun dni, miesięcy i lat, który zdawał się połyskiwać niczym zasłona z łez. - Co widzisz? - spytał Inamura. Pochyliła głowę. Zamknęła oczy. - Co widzisz w tym pokoju? Wydała dziwny, gardłowy dźwięk. Inamura ponowił pytanie. Joanna znów wydała z siebie ten dziwny odgłos, a potem głośne, astmatyczne charczenie, i nagle gwałtownie otworzyła oczy i przewróciła nimi, aż ukazały się białka. Próbowała podnieść dłonie z poręczy fotela, ale najwyraźniej zdawało jej się, że są unieruchomione rzemieniami, więc zaczęła się szarpać, a charczenie nasilało się coraz bardziej. Alex zerwał się gwałtownie. - Ona nie może oddychać! Joanna zaczęła się rzucać spazmatycznie, jakby poddano ją silnym wstrząsom elektrycznym. - Udławi się na śmierć! - Niech jej pan nie dotyka. Ton Inamury powstrzymał Alexa. Złote światło połyskiwało w oczach doktora. A on sam zdawał się nieporuszony jak posąg. Alex wpatrywał się w Joannę. Jej puste oczy wychodziły z orbit, twarz spurpurowiała, na wargach połyskiwały spienione krople śliny. Wciąż charczała i dławiła się. - Na litość boską, niech jej pan pomoże! - krzyknął. - Joanno - Alex usłyszał spokojny głos doktora - uspokoisz się i rozluźnisz. Rozluźnij mięśnie szyi. Rozluźnij wszystkie mięśnie. Rób to, co ci każę. Nie masz kłopotów z oddychaniem. Żadnych kłopotów. Oddychaj powoli... głęboko... głęboko... równo... bardzo swobodnie. Jesteś pogrążona w głębokim, zdrowym śnie... spokojnym śnie. Absolutnie bezpieczna. Joanna uspokoiła się. Jej źrenice powoli przesunęły się w dół; zamknęła oczy. Znów oddychała normalnie. - O co tu, do diabła, chodzi? - spytał Alex. Inamura nakazał mu gestem milczenie. Dotknął czoła Joanny. - Czy mnie słyszysz? - Tak - powiedziała. - Nigdy cię nie okłamuję. Jestem tu po to, by ci pomóc. Rozumiesz? Wytłumaczę ci, dlaczego miałaś te problemy z oddychaniem, Joanno. A kiedy to zrozumiesz, już nigdy nie dopuścisz, by coś takiego ci się przytrafiło. - Nie potrafię nad tym zapanować. - Owszem, potrafisz - powiedział Inamura z pewnością w głosie. - Miałaś kłopoty z oddychaniem tylko dlatego, że oni ci powiedzieli, że tak się stanie, jeśli kiedykolwiek zostaniesz poddana dokładnemu przesłuchaniu, będąc pod działaniem jakiegoś leku czy podczas hipnozy. Wpoili ci posthipnotyczną sugestię, która sprawiła, że zaczęłaś się dławić, gdy sięgnąłem zbyt głęboko w twoje wnętrze. - To jest także przyczyną mojej klaustrofobii. - Zgadza się - powiedział doktor. - A teraz, gdy już o tym wiesz, będziesz umiała nad tym panować, prawda? - Nienawidzę ich - powiedziała. - Czy pozwolisz, by to znów się stało, Joanno? - Nie. - Dobrze - powiedział Inamura. Wrócił na swoje miejsce. Alex wciąż stał obok Joanny. Była bardzo blada. Martwił się. - Może nie powinniśmy ciągnąć tego dłużej - zaproponował. - To absolutnie bezpieczne - powiedział doktor. - Nie jestem tego taki pewien. Inamura zaczął od nowa. - Joanno, znów jesteś w pokoju, który cuchnie środkami antyseptycznymi i dezynfekującymi. - Amoniakiem... alkoholem i... innymi środkami. Ten zapach przyprawia o mdłości. Jest tak silny, że czuję jego smak. - Jesteś rozebrana... - ...naga... - ...i przywiązana rzemieniami do łóżka. - Rzemienie są tak ciasne. Nie mogę się poruszać. Nie mogę wstać. A ja muszę wstać i odejść. Nie mogę stąd wyjść! - Rozluźnij się i uspokój - powiedział Inamura. Alex obserwował ją z niepokojem. - Uspokój się - powtórzył doktor. - Przypomnisz sobie wszystko, ale będzie to przebiegać łagodnie. Będziesz spokojna i rozluźniona, nie będziesz się bała. - Przynajmniej w tym pokoju jest ciepło. - To działanie alkoholu. Chcę, byś rozejrzała się dookoła i powiedziała mi, co widzisz. - Niewiele. - Czy to duże pomieszczenie? - Nie. Małe. - Są jeszcze jakieś inne meble? - Nie wiem, czy można to tak nazwać. - Co to jest? - Stoi koło mojego łóżka. To... myślę, że to jedno z tych... urządzeń rejestrujących pracę serca... wie pan... jak te, których używa się na oddziałach intensywnej terapii. - Elektrokardiograf? - Tak. - Maszyna do rejestracji fal mózgowych. - Encefalograf? - Czy jesteś w szpitalu? - Nie. Chyba nie. - Czy w tej chwili jesteś do czegoś podłączona? - Chwilami. Teraz nie. Kiedy pracują, słyszę piskliwy sygnał. Teraz wszystko jest wyłączone... - Inne sprzęty? - Krzesło. I oszklona szafka... - Co jest w tej oszklonej szafce? - Mnóstwo buteleczek... fiolek... ampułek. - Narkotyki? - Tak. I strzykawki w plastikowych opakowaniach. - Czy podają ci te narkotyki? - Nienawidzę... - jej dłonie zaciskały się w pięści - nienawidzę... - Mów dalej. - Tak. Ja... nienawidzę tej igły. Drgnęła na słowo igła. - Co jeszcze widzisz? - Nic. - Czy w pokoju jest okno? - Tak. Jedno. - Czy ma żaluzje czy zasłony? - Żaluzje. - Podniesione czy spuszczone? - Podniesione. - Co widzisz za oknem, Joanno? Milczała. - Co widzisz za oknem? Jej głos zmienił się. Był matowy, twardy, zimny. Obcy. Inamura patrzył na nią zdumiony. Powtórzył pytanie. - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Joanno, co widzisz za oknem? Cedziła drewnianym, gniewnym głosem: - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Jesteś rozluźniona i spokojna. Nie jesteś napięta, nie jesteś niespokojna. Jesteś pogrążona w głębokim, zdrowym, odprężającym śnie. Alex poczuł zimno pełznące wzdłuż kręgosłupa. Mimowolnie przyłożył rękę do karku. - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. Inamura, widocznie poruszony, pochylił się do przodu. - Co przez to rozumiesz, Joanno? Była sztywna, napięta, zaciskała pięści. Z cienia dobiegł odgłos skrobania. Freud ostrzył pazury. - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Bardzo dobrze - powiedział Inamura. - Zapomnij na razie o oknie. Porozmawiajmy o ludziach, którzy przyszli cię zobaczyć, kiedy byłaś w tym małym pokoju. Czy było ich wielu? Drżąc z gniewu, co zdaniem Alexa dowodziło, że walczy z kajdanami, w które zakuto jej pamięć, Joanna powtórzyła: - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Co teraz? - spytał Alex. Doktor westchnął i rozsiadł się w fotelu. - Te problemy z oddychaniem, spowodowane posthipnotyczną sugestią, były ich pierwszą Unią obrony. Ta jest drugą. I podejrzewam, że będzie znacznie trudniejsza do przełamania. 35 - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Słyszysz mnie, Joanno? - spytał doktor. - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. Alex zamknął oczy i słuchał z uwagą tego monotonnego refrenu. Jakby gdzieś już to słyszał. - W tej chwili, Joanno - ciągnął Inamura - nie będę próbował skraść żadnego z twoich sekretów. Chcę tylko wiedzieć, czy mnie słyszysz. - Tak - powiedziała. - Te słowa, które powtarzasz, są blokadą pamięci. Zostały ci wpojone posthipnotycznie przez tych samych ludzi, którzy sprawili, że miałaś przed chwilą kłopoty z oddychaniem. Oni też zaprogramowali twoją klaustrofobię. Nie będziesz wypowiadała tego zdania - "niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak" - rozmawiając ze mną. Nie musisz i nie chcesz unikać moich pytań. Przyszłaś tu, żeby poznać prawdę, i poznasz ją. Odpręż się. Uspokój. Jesteś pogrążona w głębokim, zdrowym śnie i będziesz odpowiadała na wszystkie moje pytania. Chcę, byś zobaczyła tę blokadę pamięci. Zalega w twoim umyśle. Wyobraź ją sobie. To duża cegła. Ciężki, cementowy blok. Widzisz go... obejmujesz dłońmi... naprężasz się... podnosisz... podnosisz go do góry... odrzucasz na bok... usuwasz z drogi. Już go nie ma. Teraz sobie przypomnisz. Będziesz współpracowała. Czy mnie zrozumiałaś? - Tak. - Dobrze. Bardzo dobrze. Słuchaj, Joanno, wciąż jesteś w tym pokoju. Czujesz alkohol... amoniak... nawet jego smak. Wciąż jesteś przywiązana rzemieniami do łóżka... i rzemienie wrzynają się w twoje ciało... i żaluzje są podniesione. Co widzisz za oknem? - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Tak jak się spodziewałem - powiedział Inamura. Alex otworzył oczy. - Już gdzieś to słyszałem - powiedział. - Słyszał pan? Gdzie? Kiedy? - Inamura zamrugał zdziwiony. - Nie mogę sobie przypomnieć. Ale brzmi znajomo. - Musi pan sobie przypomnieć - nalegał Inamura. - To ważne. Dysponuję kilkoma metodami, dzięki którym mógłbym do niej dotrzeć, ale nie byłbym zdziwiony, gdyby zawiodły. Joanna została zaprogramowana przez niewiarygodnie inteligentnych i wybitnie zdolnych ludzi, którzy, co jest więcej niż prawdopodobne, przewidzieli większość metod, jakie będą mogły być zastosowane w leczeniu. Podejrzewam, że są tylko dwa sposoby, pozwalające na przełamanie blokady pamięci. Ale w naszym wypadku pierwsza z tych metod - całe lata intensywnej terapii - jest nie do przyjęcia. - A ten drugi sposób? - spytał Alex. - Zdanie-odzew. - Zdanie-odzew? Inamura skinął głową. - Być może Joanna chce usłyszeć hasło, rozumie pan. To mało prawdopodobne. Ale to możliwe. Wypowiadając ten pierwszy człon - "niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak" - czeka na prawidłową odpowiedź. To coś w rodzaju kodu. Jeśli tak jest, to nie będzie odpowiadała na moje pytania, dopóki nie wypowiem drugiej części hasła. Alex był pod wrażeniem wnikliwości i wyobraźni Inamury. - Zagadka składa się z dwóch kawałków. Mamy ten pierwszy, a musimy znaleźć ten drugi, bez którego nie posuniemy się do przodu. - Tak. Być może. - Niech mnie diabli! - Gdybyśmy znali źródło, z którego pochodzi to zdanie - ciągnął doktor - to może udałoby nam się odkryć zdanie-odzew. - Wydaje mi się, że to pochodzi z jakiejś książki. - Alex wstał. Nerwowo krążył po pokoju. - Niech się pan zastanawia, a ja w tym czasie zajmę się Joanną. Przez trzydzieści minut doktor próbował przebić się przez blokadę pamięci. Żądał, prosił i błagał; badał, drążył, uderzał i atakował - wszystko na próżno. Alex stał przy klatce. Patrzył na gwarka. Spojrzenie ptaka było ostre i przenikliwe. Bezdźwięcznie poruszał pomarańczowym dziobem. Po chwili zaskrzeczał: - Nigdy już. Kruk z wiersza Poego. A potem: - Alex-Freud. Odleć. Alex dostrzegł cień inteligencji w czarnych połyskliwych oczach. O czym on myśli? Gdzieś czytał, że ptaki pochodzą od latających gadów. W spojrzeniu Freuda czaił się jakiś gadzi, zimny, okrutny błysk. Gdyby Alex umiał czytać w jego umyśle, z pewnością cofnąłby się przerażony... Czytać w jego umyśle. Czytanie myśli. Telepatia. "Niepokoju i napięcia i niezgodny czuję smak." - Mam! - wykrzyknął triumfalnie Alex. - To pochodzi z powieści science fiction. Czytałem ją bardzo dawno temu. - Jaki ma tytuł? - Człowiek do przeróbki. - Jest pan pewien? - Absolutnie - zapewnił go Alex. - To klasyka gatunku. Kiedy byłem młody, czytałem mnóstwo książek science fiction. To była znakomita ucieczka od... no, od wszystkiego. - Kto jest autorem tej książki? - Alfred Bester. - A to zdanie, które powtarza Joanna - co ono oznacza? Alex wstał i podszedł do zasłoniętego okna. Wrócił myślami do dzieciństwa, czasu, kiedy kolorowe okładki książek obiecywały fascynującą podróż w daleki, bezpieczny świat. Odwrócił się do Inamury. - Rzecz dzieje się w odległej przyszłości, w czasie, gdy policja wykorzystuje do walki z przestępcami telepatię. Policjanci czytają w myślach. W społeczeństwie stworzonym przez Bestera nikt nie jest w stanie popełnić zbrodni, ale jeden z bohaterów jest zdecydowany to zrobić. Znajduje sposób, by ukryć swe najgłębsze, zbrodnicze plany. Chce uniemożliwić telepatycznym detektywom odczytanie poczucia winy z jego umysłu. Dlatego uczy się, jak w myślach recytować sprytnie ułożoną, zaraźliwą piosenkę, zachowując jednocześnie umiejętność koncentrowania się w tym samym czasie na innych rzeczach. Monotonnie powtarzany refren działa jak tarcza ochronna przed węszącymi telepatami. Inamura odłożył notes i ołówek. - Wnioskuję, że jednym z wymyślonych przez niego zdań, jest "niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak". - Tak. - Więc jeśli istnieje zdanie-odzew, które usunie blokadę pamięci, to jest to prawie na pewno kolejna linijka tej piosenki. Czy pamięta pan następny wers? - Nie - powiedział Alex. - Musimy zdobyć tę książkę. Zadzwonię do mojego biura w Chicago i każę komuś kupić egzemplarz. Wtedy... - Może to nie będzie konieczne - zastanowił się Inamura. - Jeśli powieść jest klasyką w swoim gatunku, to prawdopodobnie została przetłumaczona na japoński. Zdobędę ją w księgarni albo od znajomego, który handluje rzadkimi książkami lub takimi, których nakład został wyczerpany. Na tym zakończyli pierwszą sesję. Nie było sensu kontynuować terapii, dopóki Inamura nie miał egzemplarza Człowieka do przeróbki. Doktor ponownie skupił uwagę na Joannie. Powiedział jej, że kiedy się obudzi, będzie pamiętała wszystko, co zostało ujawnione. A jutro podda się hipnozie łatwiej niż dzisiaj. W przyszłości będzie zapadała w głęboki trans na dźwięk tylko dwóch słów wypowiedzianych przez hipnotyzera - "tańczące motyle". Następnie Inamura powoli przywracał Joannę teraźniejszości, i w końcu ją obudził. Chłodny, zimowy dzień stawał się jeszcze zimniejszy, wydawało się, że szalejący wiatr przemienił się nagle w żywą, groźną istotę. Kiedy wracali do lexusa, ogromny, czarao-żółty kot przemknął wzdłuż rynsztoka. Wyskoczył na chodnik tuż przed Joanną i Alexem, zerknął na nich z niepokojem i zbiegł pospiesznie po zacienionych schodach prowadzących do piwnicy. Alex z ulgą patrzył na bursztynowy odcień ginącego w mroku futra. - Tańczące motyle - powiedziała Joanna, gdy szli w stronę samochodu. - Wydaje ci się to dziwne? - spytał Alex. - Wydaje mi się to bardzo japońskie. Tańczące motyle. To taki uroczy, delikatny obraz w porównaniu z tym ponurym zajęciem, jakim jest ta terapia. Popołudnie niepostrzeżenie zamieniło się w wieczór. Niskie ołowiane chmury układały się w tajemnicze wzory. Obce, nieprzyjazne niebo mogło być mieszkaniem tylko złośliwych bogów. 36 Dwadzieścia cztery godziny później. Sobotnie popołudnie. Gwarek wspinał się po prętach klatki; jego ostre pazury uderzające o mosiądz wydawały ostry dźwięk napinanej struny. - Tańczące motyle. Powieki Joanny zatrzepotały i opadły. Jej oddech zmienił się. Osunęła się na dużym, rozkładanym fotelu. Inamura prowadził ją z wielką wprawą przez wszystkie te lata, aż powróciła do przeszłości, do pokoju, który cuchnął środkami antyseptycznymi i dezynfekującymi. - Jest tutaj okno, prawda, Joanno? - spytał Inamura. - Tak. Jedno. - Czy żaluzje są podniesione? - Tak. Doktor zawahał się, po czym spytał: - Co widzisz za oknem? - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. Inamura otworzył egzemplarz japońskiego wydania Człowieka do przeróbki na stronie, którą założył wstążką. Okazało się, że Joanna cytuje ostatnią linijkę piosenki. Inamura odczytał głośno następny wers: - "Napnij bardziej - rzekł napinacz". Choć doktor nie zadał pytania, Joanna zareagowała natychmiast. - Niepokoju i napięcia i niezgody czuję smak. - Napnij bardziej - rzekł napinacz. Joanna milczała. Inamura wychylił się ze swego kasztanowego fotela. - Jesteś w pokoju, który cuchnie alkoholem... amoniakiem... i jesteś przywiązana rzemieniami do łóżka... i jest tam okno... otwarte okno. Co widzisz za oknem, Joanno? - Dach budynku - powiedziała bez wahania. - Dach nad strychem. Czarna dachówka. Nie ma okien. Widzę dwa kominy z cegły. - Zadziałało - powiedział Alex. - Zdobyłem powieść Bestera wczoraj wieczorem i przeczytałem ją jednym tchem. Czy pamięta pan, co dzieje się na końcu z zabójcą? - Łapie go telepatyczna policja - przypomniał Alex. - Tak. Łapią go pomimo jego sprytu. Aresztują go, ale nie wsadzają do więzienia, nie skazują, po prostu go "przerabiają". Masakrują jego psychikę, czyszczą pamięć. Usuwają każdy, najdrobniejszy nawet czynnik negatywny, umożliwiający mu popełnienie zbrodni. A potem rekonstruują go jako wzorowego obywatela. Tworzą z niego całkowicie nową osobę. - Więc pod pewnymi względami cała ta historia przypomina doświadczenia Joanny. Z tą tylko różnicą, że ona jest niewinną ofiarą. - Pewne pomysły, które trzydzieści lat temu należały do sfery science fiction, dziś stały się rzeczywistością. Czy to się komuś podoba, czy nie. - Nigdy nie wątpiłem, że współczesne techniki prania mózgu mogą doprowadzić do całkowitej zmiany tożsamości - powiedział Alex. - Chcę tylko wiedzieć, dlaczego zrobiono to z Joanną. - Może znajdziemy odpowiedź już dzisiaj. - Doktor odwrócił się w stronę Joanny. - Co jeszcze widzisz za oknem? - Tylko niebo. - Czy wiesz, w jakim jesteś mieście? - Nie. - W jakim kraju? - Nie. - Porozmawiajmy o ludziach, którzy przyszli cię odwiedzić. Kto to jest? - Pielęgniarka. Potężna. Szare włosy. Nie podoba mi się. Ma wstrętny uśmiech. - Wiesz, jak się nazywa? - Nie mogę sobie przypomnieć. - Przypomnij sobie. - Nie, nie pamiętam. - Kto jeszcze cię odwiedza? - Kobieta o kasztanowych włosach i brązowych oczach. Ostre rysy. Zimna, typowa kobieta interesu. Jest lekarzem. - Skąd wiesz? - Chyba... chyba mi powiedziała. I wykonuje zabiegi... medyczne zabiegi. - Na przykład jakie? - Mierzy mi ciśnienie krwi, robi zastrzyki i przeprowadza różne badania. - Jak się nazywa? - Nie mam pojęcia. - Czy zapomniałaś? Czy nigdy nie znałaś jej nazwiska? - Nie wiem. - Czy jest tam ktoś jeszcze? Joanną wstrząsnął dreszcz, ale nie odpowiedziała. - Kto jeszcze do ciebie przyszedł? - O Boże, nie, nie - wyszeptała. Przygryzła dolną wargę. Dłonie zacisnęła w pięści. - Rozluźnij się. Uspokój - powiedział Inamura. Alex wiercił się nerwowo. Chciał ją objąć. - Kto jeszcze do ciebie przyszedł, Joanno? - Dłoń - szepnęła. - Dłoń? Masz na myśli człowieka o mechanicznej dłoni? - Właśnie jego. - Czy on także jest lekarzem? - Tak. - Skąd wiesz? - Lekarka i pielęgniarka nazywają go "Herr Doktor". - Powiedziałaś Herr, użyłaś niemieckiego słowa? - Tak. - Czy te kobiety to Niemki? - Nie wiem. - Czy ten mężczyzna jest Niemcem? - Ta... Dłoń? Nie wiem. - Czy mówią po niemiecku? - Nie do mnie. Do mnie mówią tylko po angielsku. - Jakiego języka używają, gdy rozmawiają między sobą? - Chyba tego samego. Angielskiego. - Czy słyszałaś kiedykolwiek, by mówili po niemiecku? - Tylko wtedy gdy używają słowa Herr. - Czy mówią z niemieckim akcentem? - Nie... nie jestem pewna. Z akcentem... ale nie zupełnie niemieckim. - Myślisz, że ten pokój, znajduje się w Niemczech? - Nie. Może. Właściwie... nie wiem, gdzie on jest. - Lekarz, ten mężczyzna... - Czy musimy o nim mówić? - Tak, Joanno, musimy. On nie może cię już skrzywdzić. Jak wygląda? - Jasnobrązowe włosy. Łysieje. - Jakiego koloru są jego oczy? - Jasnobrązowe. Blade. Niemal żółte. - Jest wysoki czy niski? Chudy czy gruby? - Wysoki i chudy. - Co on z tobą robi w tym pokoju? Joanna załkała. - Co on ci robi? Gwarek zaczął szaleć. Miotał się po klatce, waląc w pręty dziobem i pazurami. Odgłos wydawany przez ptaka zdawał się pochodzić z samego dna piekła. - Z-z-zabiegi - powiedziała. - Jakie zabiegi? Joanna łkała cicho. Alex wyciągnął do niej ręce. - Nie! - powiedział doktor. - Ale ona potrzebuje... - Ona chce sobie przypomnieć. - Ale... - Niech mi pan zaufa, panie Hunter. Alex, pełen udręki, cofnął się. - Jakiego typu zabiegi? - ciągnął Inamura. - Umieram - wykrztusiła. - Dlaczego nie zabije mnie od razu? - Łkała. - Skończmy z tym. - Nie umierasz. Jesteś bezpieczna. Nie była w stanie mówić. - W porządku - powiedział łagodnie Inamura. - Rozluźnij się. Jesteś spokojna... rozluźniona... śpisz głęboko... Cisza. Czy wciąż jesteś w tym pokoju sama? Przywiązana rzemieniami? - Tak. - Czy jesteś naga? - Tak. Pod prześcieradłem. - Zabieg jeszcze się nie zaczął. Herr Doktor zjawi się tu za chwilę. Będziesz opisywała wszystko po kolei. Spokojnie. Zaczynaj. Przełknęła z wysiłkiem. - Lekarka... wchodzi do pokoju i zsuwa ze mnie prześcieradło do pasa. Sprawia, że czuję się... taka bezradna, całkowicie bezbronna. Podłącza mnie do maszyny. - Do monitora? - Tak. Przykleja mi elektrody. Są zimne. A ta przeklęta maszyna wciąż piszczy, piszczy, piszczy! Doprowadza mnie do szału. Lekarka wsuwa mi pod rękę podstawkę, obwiązuje bandażem i podłącza mnie do butelki z glukozą. - Chodzi ci o to, że dostajesz kroplówkę? - Tak. Od tego zawsze zaczyna się ten zabieg - mówi z trudem, jakby słowa przeciskały się przez gardło. - Lekarka zakrywa moje piersi prześcieradłem... obserwuje mnie... obserwuje... mierzy mi ciśnienie krwi... i po chwili... zaczynam płynąć... czuję się taka lekka... ale świadoma wszystkiego... zbyt świadoma... strasznie, aż do bólu świadoma... ale cały czas... po prostu płynę... - Joanno, dlaczego mówisz w ten sposób? - Płynę... bez czucia... unoszę się... - Czy kroplówka, oprócz glukozy, zawiera jakiś narkotyk? - Nie wiem. Może. Lekko... jak piórko... - To musi być narkotyk - stwierdził Alex. Inamura przytaknął. - Joanno, mów normalnie. Narkotyk przenika w twoje ciało wraz z glukozą, ale nie wpływa na twoją mowę. Będziesz dalej poddawana temu zabiegowi, ale będziesz mówiła o nim swoim normalnym, nie zmienionym głosem. - Dobrze. - Kontynuuj. - Kobieta wychodzi, i znów jestem sama. Wciąż się unoszę. Ale nie czuję się podniecona czy radosna. Boję się. Wtedy otwierają się drzwi i... - Czy ktoś wszedł do pokoju? - spytał Inamura. - Dłoń. - Herr Doktor! - On, on. - Co robi? - Chcę uciec. - Co robi ten doktor? - Proszę, proszę, wypuść mnie. - Co robi doktor, Joanno? - Pcha wózek. - Co to za wózek? - Są na nim instrumenty medyczne. - Co robi później? - Podchodzi do łóżka. Jego dłoń... - Co z dłonią, Joanno? - On... on... trzyma dłoń przed moją twarzą. - Mów dalej. - Rozwiera i zaciska swoje metalowe palce. - Czy coś mówi? - Nie. Słychać tylko dź-dź-dźwięk wydawany przez jego palce - klekot. - Jak długo to trwa? - Dopóki nie zaczynam płakać. - Czy tego chce, czy chce zobaczyć jak płaczesz? Zadrżała. Alex też poczuł dreszcze. - Chce mnie przestraszyć - powiedziała. - To go bawi. - Skąd wiesz, że to go bawi? - spytał Inamura. - Znam go. Dłoń. Nienawidzę go. Szczerzy zęby w uśmiechu. - Co robi, kiedy już płaczesz? - Nie, nie, nie... - Odwróciła się do Alexa. Skuliła się przerażona. - Rozluźnij się, Joanno. Jesteś tam, ale tylko na to patrzysz. - Nie mogę znów przez to przechodzić. - Uspokój się. Wszystko będzie dobrze. - Nie mogę. Czy nie rozumiesz? Czy nie widzisz tego? - Czego, Joanno? Spróbowała usiąść. - Boże, pomóż mi. Czy istnieje Bóg? Czy istnieje? - Połóż się - powiedział Inamura. - Śpij. Bądź spokojna. Alex cierpiał razem z nią. Drżał. - Co widzisz? - spytał Inamura. - I-igłę! - Od kroplówki? - Tak. Nie, nie. To znaczy inną igłę. Umrę. - Nie umrzesz. On cię nie skrzywdzi. - Ta igła mnie zabije! - Odpręż się. Co jest niezwykłego w tej igle? - Jest taka duża. Ogromna. Pełna ognia. - Boisz się, że cię ukłuje? - Pali. Pali jak kwas. Tryska we mnie ogniem. - Nie. Tym razem nie poczujesz bólu. Za oknem zawodził wiatr. Porywy burzy uderzały w okno. Szyba drżała. Alexowi zdawało się, że człowiek o mechanicznej dłoni jest tutaj, w gabinecie Inamury, że przed chwilą przekroczył próg. Czuł obecność zła, gwałtowną i przyprawiającą o dreszcz zmianę atmosfery. - Kontynuujmy - powiedział Inamura. - Doktor bierze igłę i... - Nie. Moja szyja. Nie w szyję. O, Jezu, nie! Szarpnęła się na krześle wstrząsana epileptycznym spazmem. - Co się dzieje z twoją szyją, Joanno? - Igła! - Wbija ci igłę w szyję, Joanno? Alexowi zrobiło się niedobrze. Odruchowo złapał się za szyję. Umysłowo, emocjonalnie i duchowo Joanna znów tam była, w tamtym pokoju z przeszłości - znów przeżywała piekło, wstrząsana wspomnieniem bólu, jakby wszystko wróciło i działo się w tej właśnie chwili. Mówiła bez tchu, jej słowa zlewały się w jeden ciąg, głos wznosił się i opadał, niczym niesiony na falach tkwiącego w niej cierpienia. - To boli, wszystko boli, moje żyły płoną, krew wrze, bulgoce, paruje, to mnie zżera, zżera, Boże, zżera jak kwas, jak ług, pali moje wnętrze. Niech mi ktoś pomoże... Była półprzytomna z przerażenia. Wargi cofnęły się, odsłaniając zęby. Powieki miała mocno zaciśnięte, jakby nie mogła znieść widoku, który ujrzałaby, gdyby otworzyła oczy. Żyły na skroniach pulsowały. Mięśnie jej szczupłej szyi były napięte. Wiła się, płakała i krztusiła. Wpiła się palcami w poręcze fotela. Doktor Inamura przemawiał do niej łagodnie. Próbował opanować słowami porywający ją obłęd. Joanna reagowała, ale nie tak szybko jak poprzednio. Rozluźniła się, choć nie do końca. Wciąż w transie, odpoczywała przez kilka minut. Od czasu do czasu jej dłonie odrywały się od poręczy fotela i kreśliły w powietrzu bezsensowne wzory. Doktor Inamura i Alex czekali w milczeniu, aż będzie gotowa. Wiatr uderzał w okno. Zawodząca żałosna prośba. Wreszcie Inamura powiedział: - Joanno, jesteś w pokoju, który cuchnie środkami antyseptycznymi i dezynfekującymi. Odór jest tak ciężki, że czujesz niemal jego smak. Jesteś przywiązana do łóżka rzemieniami. Rozpoczął się zabieg. Teraz chcę, żebyś mi powiedziała, spokojnie, na czym on polega. Co teraz się dzieje? - Unoszę się, bardzo wysoko, i wciąż czuję, że zżera mnie kwas. - Co robi Herr Doktor? - Nie jestem pewna. - Co widzisz? - Olśniewające kolory. Wirujące, pulsujące kolory. - Co jeszcze widzisz? - Nic więcej. Tylko kolory. - Co słyszysz? - Dłoń. Rozmawia. Gdzieś daleko. - Co mówi? - Jest zbyt daleko. Nie mogę zrozumieć jego słów. - Czy mówi do ciebie? - Tak. A ja czasem mu odpowiadam. - Co mu mówisz? - Mój głos jest tak odległy jak jego. Nie mogę zrozumieć własnych słów... Jestem tak daleko... Unoszę się gdzieś wysoko. To boli... - To nieprawda... - ...ponieważ unoszę się tysiące mil nad sobą... - Joanno. Ten człowiek przemawia do twojej podświadomości... - ...wysoko, wysoko nad sobą... - ...to twój umysł cię unosi. Być może do twojej świadomości nie dociera, co ten człowiek mówi, ale twoja podświadomość słyszy go doskonale. Chcę, by to ona właśnie przemówiła. Co mówi Hen Doktor! Joanna milczała. - Co on ci mówi? - Nie wiem, ale się boję. - Czego się boisz? - Straty. - Straty czego? - Wszystkiego. - Uściślij, proszę. - Kawałków mnie samej. - Boisz się utraty fragmentów swojej osoby? - Te kawałki odpadają. Jestem jak trędowata. - Fragmenty pamięci? - odgadywał Alex. - Rozpadam się na kawałki. - Czy tym, co tracisz, jest pamięć? - Nie wiem. Nie wiem. Ale czuję, że to się dzieje. - Co on ci mówi, byś straciła pamięć? - Nie wiem. Nie słyszę zbyt dobrze. - Pomyśl. Zastanów się. Potrafisz sobie przypomnieć. - Nie. Tego też mnie pozbawił. Po kilku próbach perswazji Inamura przekonał się, że niczego więcej z niej nie wyciągnie. - Poszło ci bardzo dobrze, Joanno. Naprawdę bardzo dobrze. Już po zabiegu. Wyciągnięto ci igłę z szyi. Z ręki wyciągnięto tę drugą. Wracasz powoli do siebie. - Nie. Wciąż się unoszę. Zawsze po zabiegu unoszę się przez dłuższy czas. - W porządku. Unosisz się, ale wyciągnięto ci już igły. Co dzieje się teraz? Zakryła twarz dłońmi. - Co się z tobą dzieje, Joanno? - Wstydzę się - powiedziała żałośnie. - Nie ma powodów do wstydu. - Nic nie wiesz. Nie możesz tego wiedzieć. - Żadnych powodów. Nie zrobiłaś niczego złego. Jesteś tylko ofiarą. Nie mogła mówić. Wiatr za oknem. Ptak w klatce. Pragnęła powiedzieć wszystko, ale wciąż poruszała bezdźwięcznie wargami. Alex cierpiał patrząc na nią, gdy tak leżała rozdarta pomiędzy wstydem a pragnieniem wyznania wszystkiego, pomiędzy panicznym lękiem a wolnością. Nie mógł jednak odwrócić od niej spojrzenia. W końcu powiedziała: - Gdybym tylko... mogła umrzeć. - Nie chcesz umrzeć - powiedział Inamura. - Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek innego. - Nie! - To jedyny sposób, by go powstrzymać... - To tylko przeszłość. Minęła. Dawno temu. To tylko pamięć. Musisz to z siebie wyrzucić, musisz mi powiedzieć. Wtedy będziesz wolna! Mówiła cicho: - Słyszysz? Słyszysz? - Co mam słyszeć? - Inamura był cierpliwy, niewzruszony. - Przekładnie. Klekotanie. Klekot! Są głośne jak wystrzał. Przekładnie w jego palcach! - Gdzie jest teraz Herr Doktor? - P-przy łóżku. Głaszcze mnie po twarzy... tymi... stalowymi palcami - powiedziała niepewnie. Znów była przerażona. - Mów dalej. Jej dłonie zsunęły się na szyję. - Masuje moje gardło. Próbuję odepchnąć jego dłoń. Naprawdę się staram. Ale nie mogę. Jest zrobiona ze stali. Taka mocna. Taka twarda i zimna. On szczerzy zęby. Obrzydliwy drań. Unoszę się bardzo wysoko, ale widzę ten jego uśmiech. Obrzydliwy grymas. Jak na pirackiej fladze albo na butelce z trucizną. Uwaga - wysokie napięcie. Uwaga - promieniowanie. To taki uśmiech. Jestem wysoko w górze, ale czuję, co ze mną robi. O, tak. Tak. Wiem, co chce zrobić. Wiem. O Boże, wiem, wiem. - Powiedz - nalegał Inamura. - Nie rób z tego tajemnicy. Powiedz - powtórzył. - Uwolnij się od tego. Joanna trzęsła się konwulsyjnie. - Klekotanie - powtórzyła znowu. - Tak głośne, że nie słyszę niczego innego. Wypełnia pokój. Jest ogłuszające. - Co on robi? - Ściąga ze mnie prześcieradło. Aż do końca łóżka. Odkrywa mnie. Jestem naga. Jej twarz była mokra od łez. - Mów dalej. - Stoi tam. Szczerzy zęby. Zabiera elektrody. Dotyka mnie. Każcie mu odejść. Nie pozwólcie, by mnie dotykał. Nie w tym miejscu. Nie pozwólcie mu dotykać mnie w tym miejscu. Proszę! - Gdzie cię dotyka? - Dotyka moich piersi. Ugniata, głaszcze tymi okropnymi stalowymi p-palcami. Dłoń. Rani mnie. Potem dotyka mnie drugą dłonią, tą prawdziwą. Jest lepka, obrzydliwa. I brutalna. Jej głos zamierał. Nie mogła już mówić. Wykrzywiła twarz w żałosnym grymasie. Ból i poczucie krzywdy sprawiły, że zaczęła zawodzić cichym, przejmującym jękiem. Alex odczuł tę skargę Joanny jak uderzenie gromu. W ciągu minionych paru dni nauczył się przeżywać i odczuwać na nowo. Odkrył w sobie emocjonalne możliwości, o których nie miał dotąd pojęcia. Joanna uwrażliwiła go. Jednakże wszystko to, czego doświadczył odkąd ją spotkał, przypominało wiosenny wietrzyk w porównaniu z tą emocjonalną burzą, która w nim szalała w tej właśnie chwili. Straszliwa przeszłość Joanna była dla niego czymś gorszym niż własna agonia; bo gdyby chodziło tylko o jego ranę, zacisnąłby zęby i zaszył ją ze stoicyzmem, w którym ćwiczył się ponoć całe życie, ale to była jej rana i nie mógł zrobić nic, by ją wyleczyć. Był zdruzgotany pełną i męczącą świadomością swej bezradności. Przez dwie lub trzy minuty doktor Inamura cierpliwie recytował swą uspokajającą litanię. Joanna odzyskała wreszcie równowagę. Kiedy się uspokoiła, nakłonił ją do podjęcia swej opowieści w miejscu, w którym ją przerwała. - Co Herr Doktor robi teraz, Joanno? - Nie ulega wątpliwości, Isha-san, że nie musi pan ciągnąć tego dłużej - przerwał Alex. - Jednak muszę. - Wydaje mi się, że wiemy aż za dobrze, co on z nią zrobił. - Tak, oczywiście, wiemy. I rozumiem, co pan czuje - powiedział doktor ze współczuciem. - Ale chodzi o to, żeby ona sama to powiedziała. Musi ujawnić wszystko - nie powoduje mną ciekawość, chodzi o jej dobro. Jeśli teraz pozwolę jej przerwać, to te straszne szczegóły pozostaną w niej na zawsze - będą jak jątrzące brudne drzazgi. - Ale to dla niej takie trudne. - Poznawanie prawdy nigdy nie jest łatwe. - Ona cierpi... - Będzie cierpiała jeszcze bardziej, jeśli teraz pozwolę jej przerwać. - Może damy jej odpocząć i odłożymy wszystko do jutra. - Jutro czekają nas inne problemy. Potrzebuję tylko kilku minut, by zakończyć tę serię pytań. Alex musiał uznać wyższość argumentów Inamury. - Gdzie są teraz ręce doktora, Joanno? - Inamura zwrócił się do Joanny. - Na mnie. - W jej głosie zabrzmiała twarda nuta. - Na moich piersiach. - Co robi potem? - S-stalowa dłoń zsuwa się... w dół mojego ciała. - Mów dalej. - Aż do... moich ud. - A potem? - Odebrał mi wszystko. - Co? - Nadzieję... Nie mam już niczego, żadnego oparcia. - To nieprawda, Joanno. Nadzieja zawsze zostaje. A on nie może wygrać... Chyba że na to pozwolisz. - Dotyka mnie... tam. - Gdzie cię dotyka? - P-p-pomiędzy nogami. - A potem? - Proszę. - Musisz to powiedzieć. - Uśmiecha się. - A potem? - Przekładnie w palcach klekoczą... - Mów dalej. - ...klekoczą tak głośno... jak eksplozje. - A potem? - On... otwiera mnie. - A potem? - Wkłada jeden z tych... palców... - Mów dalej. Gdzie go wkłada? - ...wkłada go we mnie. - Uściślij. - Czy nie wystarczy to, co powiedziałam? - Nie. Musisz przełamać strach i powiedzieć to wprost. - We mnie. - Musisz się od tego uwolnić. Gdzie' go wkłada? - Do mojej... pochwy. - Świetnie ci idzie. Byłaś wykorzystana. I to w okrutny sposób. By zapomnieć, musisz najpierw sobie przypomnieć. Mów dalej. - Wkłada ten palec... we mnie... tam w dole. Wypełnia mnie klekoczący dźwięk. Jest w środku, w dole, we mnie, zimny, klekoczący. - A potem? - Boję się, że mnie zrani. - Czy cię rani? - On mi grozi. - Czym ci grozi? - Mówi, że... mnie rozedrze. - A potem? Czarny ptak zatrzepotał gwałtownie skrzydłami, jakby zobaczył drapieżnika. Matowym, martwym głosem - głosem ducha uwięzionego w piekle, powiedziała: - On się uśmiecha. - A potem? A potem? A potem? A potem? Mów dalej. Mów dalej. A potem? A potem? Mów dalej. Alex pragnął zakryć dłońmi uszy. Zmuszał się, by słuchać. Jeśli chciał dzielić z nią to, co najlepsze, to musiał też dzielić to, co najgorsze. Inamura zagłębiał się w psychikę Joanny, niby dentysta, starannie usuwający z zęba każdy ślad choroby i bakterii, by później dokładnie wypełnić dziurę, którą wywiercił. Wstrząsające szczegóły wielokrotnego gwałtu i perwersyjnego seksu, a także mrożący krew w żyłach opis "zabiegu" - wszystko to sprawiło, że Alex poczuł się wyczerpany, słaby. Gdzieś głęboko, w swojej psychice odnajdywał najczystszą nienawiść do ludzi, którzy okradli Joannę z przeszłości i którzy postąpili z nią jakby była zwierzęciem. Był z każdą chwilą coraz bardziej zdecydowany - musi znaleźć i zniszczyć potwora o mechanicznej dłoni i wszystkich jego pomocników i współpracowników. Ale zemstę musiał odłożyć na później. Teraz, zszokowany przerażającymi wydarzeniami, o których mówiła Joanna, Alex nie miał nawet siły mówić. Sesja miała trwać jeszcze tylko pięć czy sześć minut. Kiedy w końcu Joanna odpowiedziała na ostatnie pytanie, była wyczerpana, zdruzgotana i śmiertelnie znużona. Przekręciła się na bok i opadła bezwładnie na oparcie fotela. Podciągnęła nogi wysoko, jakby szukała bezpieczeństwa w tej embrionalnej pozycji. Nie zważając na to, co może powiedzieć doktor, Alex podszedł do niej. Odsunął włosy z jej twarzy. - Dosyć - powiedział, zwracając się do Inamury. - Dosyć na dzisiaj. Proszę mi ją zwrócić. 37 W niedzielę rano, o szóstej, Joannę zbudziło pragnienie. Wargi miała spękane, a gardło suche. Czuła się odwodniona. Poprzedniej nocy zjedli świetną, obfitą kolację - grube steki z wołowiny Kobe, najlepszego mięsa na świecie, pochodzącego z uboju bydła, które jest codziennie ręcznie masowane i karmione tylko ryżem, fasolą i masą piwa. Do kolacji wypili dwie butelki znakomitego, francuskiego wina, rzadkość i prawdziwy luksus w Japonii. Wstała, poszła do łazienki i wypiła łapczywie szklankę wody z kranu. Smakowała prawie jak dobre wino. Wracając do łóżka uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od ponad dwunastu lat jej snu nie przerwał znajomy koszmar. Nie śniła o człowieku z mechaniczną dłonią. Była wolna. Stała przez chwilę nieruchomo, oszołomiona. A potem roześmiała się głośno. Wolna! W łóżku, otulona nie znanym dotąd poczuciem bezpieczeństwa, Joanna znów poczuła się senna. Wpadła w objęcia snu chwilę po tym, jak dotknęła głową poduszki. Zbudziła się trzy godziny później, o dziewiątej rano. Choć nic jej się nie przyśniło, nie była już tak upojona swoją nową wolnością, jak przedtem, w środku nocy. Nie znała przyczyny zmiany nastroju - niewinny optymizm gdzieś uleciał. Czuła niepokój i niepewność, wyczuwała intuicyjnie, że kłopoty mają dopiero nadejść. Chcąc sprawdzić, jaka jest pogoda, podeszła do najbliższego okna i odsunęła zasłony. Niebo po nocnej burzy było czyste. Kioto pokrywała sześcio- czy siedmiocalowa warstwa świeżego, suchego śniegu. Na ulicach panował niewielki ruch. Joanna dostrzegła coś jeszcze. Po drugiej stronie ulicy, na pierwszym piętrze uczęszczanego lokalu z gejszami, stał przy oknie jakiś mężczyzna; obserwował przez lornetkę jej mieszkanie. Zauważyli się w tej samej chwili. Opuścił lornetkę i odsunął się od okna, znikając z pola widzenia. To właśnie spowodowało zmianę jej nastroju. Podświadomie spodziewała się czegoś takiego; i podświadomie szukała wzrokiem człowieka z lornetką. Byli tam. Czekali. Czekali. Dopóki byli anonimowi, ukryci, czekający - nie była ani bezpieczna, ani wolna. Choć wyzwoliła się z dręczącego ją tyle lat koszmaru, poczucie bezpieczeństwa, którym tak się cieszyła, było fałszywe, iluzoryczne. Choć przeszła już przez kilka piekielnych kręgów, wiedziała, że najgorsze może być jeszcze przed nią. Gion pokryte białym całunem śniegu. Z oddali dobiegał odgłos dzwonu świątyni. 38 Tego samego ranka, o jedenastej czasu Kioto, zadzwonił z Chicago Ted Blakenship. Otrzymał telex od brytyjskich współpracowników firmy, zawierający odpowiedzi na pytania, które Alex zadał dwa dni wcześniej. Według agentów z Londynu J. Compton Woolrich po prostu nigdy nie istniał. Nie wydano paszportu na takie nazwisko. Ani prawa jazdy. Żadnych formularzy podatkowych. Żadnego dowodu tożsamości, czy jakiegokolwiek innego dowodu. Nic. Żaden J. Compton Woolrich nie został zarejestrowany w tym stuleciu jako prawnik. Ani też nikt o tym nazwisku nie dysponował numerem telefonicznym w Wielkim Londynie od 1946 roku. Telefon Woolricha rzeczywiście należał do sklepu z antykami na Jermyn Street. Podobnie miała się rzecz z adresem adwokata; mieściła się tam biblioteka założona przed drugą wojną światową. - A co z British Continental Insurance? - spytał Alex. - Następny fałszywy trop - powiedział Blakenship. - Nie ma w Wielkiej Brytanii firmy zarejestrowanej pod tą nazwą, lub płacącej podatki. - I choć jakimś trafem mogła nie zostać zarejestrowana, to raczej nie ma możliwości, by ktokolwiek w tym kraju zdołał uniknąć płacenia podatków. - Zgadza się. - Ale nie dalej jak w piątek rozmawialiśmy z Philipsem w British Continental. - To oszustwo. - Też mi się tak wydaje. A co z adresem na ich papierze firmowym? - Oczywiście, jest prawdziwy - powiedział Blakenship. - Ale mogę cię zapewnić, że nie jest adresem wielkiej korporacji. Nasi brytyjscy przyjaciele mówią, że stoi tam zwykły, odrapany, dwupiętrowy biurowiec w Soho. - I nie mieści się w nim nawet oddział firmy ubezpieczeniowej? - Nie. Jest tam z tuzin drobnych biznesów, nic szczególnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Importerzy. Eksporterzy. Firma przesyłkowa. Paru łowców talentów, pracujących dla najtańszych klubów w okolicy. Ale żadnej British Continental. - A co z numerem telefonicznym? - Należy do jednej z firm handlowych. Fielding Athison, Limited. Sprzedają meble, ubrania, zastawę stołową, wyroby rzemieślnicze, biżuterię, i mnóstwo innych towarów wyrabianych w Południowej Korei, Tajwanie, Indonezji, Hongkongu, Singapurze i Tajlandii. - W zeszły piątek telefon odebrał jakiś pan Philips - przypomniał Alex. - Nie ma u nich żadnego Philipsa. - Czy tak powiedzieli? - Tak. - Prowadzą jakąś grę. - Chciałbym, żebyś mi powiedział jaką - stwierdził Blakenship. - I jak to się wiąże ze sprawą Lisy Chelgrin? Umieram z ciekawości. - Musisz jeszcze trochę wytrzymać - powiedział Alex. - Wolałbym nie mówić za dużo o moich planach - w każdym razie nie przez telefon. - Jest na podsłuchu? - Teraz to istny telefon towarzyski, jak podejrzewam. - To może w ogóle nie powinniśmy rozmawiać? - spytał zaniepokojony Blakenship. - Nie ma znaczenia, jeśli usłyszą to, co masz mi do powiedzenia - uspokoił go Alex. - To dla nich nie nowość. Co jeszcze wiesz o tej Fielding Athison Company? - Cóż... mają zyski, ale niewielkie. Prawdę mówiąc, zatrudniają tylu pracowników, że nie rozumiem, jakim cudem jeszcze nie zbankrutowali. - Co przez to rozumiesz? - Inne takie firmy zatrudniają dziesięciu, dwunastu pracowników. Fielding Athison ma dwudziestu siedmiu, większość z nich zajmuje się sprzedażą. Nie wygląda na to, by było tam dość pracy dla wszystkich. - Więc cały ten import to tylko fasada? - spytał Alex. - Jak powiedział jeden z naszych brytyjskich przyjaciół - "istnieje duże prawdopodobieństwo, że pracownicy Fielding Athison zaangażowani są w pewną nieoficjalną działalność, oprócz importu azjatyckich wyrobów". - Fasada czego? Dla kogo? - Jeśli chcesz się dowiedzieć - powiedział Blakenship - to będzie nas to drogo kosztowało. I łatwo się do tego nie dokopiemy, jeśli to w ogóle możliwe. Stawiam tysiąc dolarów przeciwko jednemu, że za tym wszystkim kryją się poważne przestępstwa. Robią interesy od czternastu lat, i nikt ich jeszcze nie rozgryzł. Czy chcesz, żebym zateleksował do Londynu i polecił, żeby poważnie zajęli się tą sprawą? - Nie - zdecydował Alex. - Nie w tej chwili. Zobaczę, co wydarzy się tutaj w ciągu najbliższych dni. Jeśli uznam za konieczne, by Anglicy znów zajęli się tą sprawą, zadzwonię do ciebie. - Jak się czuje Wayne? - spytał Blakenship. - Lepiej. Nie straci nogi. - Chwała Bogu. - Tak. - Słuchaj, chcesz, żebym przysłał ci pomoc? - Daję sobie radę. - Mam w tej chwili kilku wolnych pracowników. - Jeśli się tu zjawią, to będą stanowili tylko dobry cel. Jak Wayne. - A ty nie jesteś celem? - Tak. Ale im mniej ludzi tym lepiej. - Trochę ochrony... - Nie potrzebuję ochrony. - Wayne jej potrzebował. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - To czego potrzebuję - powiedział kwaśno Alex - to wskazówki z nieba. - Jeśli w najbliższym czasie posłyszę głos z gorejącego krzaka, to natychmiast dam ci znać. - Mówiąc poważnie, Ted. Chcę działać dyskretnie. Nie zamierzam angażować tu całej armii. Chcę rozwiązać tę zagadkę, nie zapełniając japońskich szpitali naszymi pracownikami. A co najważniejsze: nie chcę ich prowokować. 39 Niedziela, piąta po południu. Pastelowe, matowe światło, cytrynowe kadzidło, czujny ptak w klatce. Sosnowe żaluzje lekko uchylone. Purpurowy zmierzch. - Tańczące motyle. Podczas ostatniej sesji Joanna przypomniała sobie trzy post-hipnotyczne sugestie, które wpoił jej człowiek o mechanicznej dłoni. Pierwsza dotyczyła blokady pamięci. Druga wiązała się z wyniszczającymi atakami klaustrofobii i paranoi, których doświadczała, gdy ktoś przejawiał więcej niż przypadkowe zainteresowanie jej osobą. Inamura przerwał terapię, którą Alex zaczął stosować parę dni wcześniej, cierpliwie przekonując Joannę, że słowa wypowiedziane przez Herr Doktora nie mają nad nią już żadnej mocy, i że jej obawy są nieuzasadnione. Zawsze takie były. Nie wydawało się niczym zaskakującym, że trzecia z dyrektyw Herr Doktora zakazywała Joannie wyjazdu z Japonii. Gdyby jednak spróbowała wydostać się z kraju, gdyby naprawdę spróbowała wejść na statek albo na pokład samolotu, czułaby zawroty głowy, mdłości, i traciłaby orientację. Każda próba ucieczki z więzienia, na które była skazana, skończyłaby się przerażeniem i atakiem histerii. Jej pozbawieni twarzy władcy ograniczyli ją wielostronnie: emocjonalnie, intelektualnie, psychicznie, chronologicznie, a teraz nawet geograficznie. Inamura uwolnił ją od tego ostatniego ograniczenia. Alex był pod wrażeniem przemyślności, z jaką Herr Doktor zaprogramował Joannę. Bez względu na to, kim i czym był - był również geniuszem. Gdy Inamura upewnił się, że Joanna nie zdoła przypomnieć już sobie niczego więcej, rozpoczął nową serię pytań. Ponaglił ją, by weszła głębiej w swoją przeszłość. Poruszyła się niespokojnie. - Nie mam już dokąd pójść. - Ależ tak. Przecież nie urodziłaś się w tym pokoju. - Nie mam dokąd pójść. - Posłuchaj - powiedział Inamura. - Jesteś przywiązana rzemieniami do łóżka. Jest okno. Widać za nim strych jakiegoś domu. - Tak. Duże czarne ptaki siedzą na kominach. Dwanaście dużych, czarnych ptaków. - Masz około dwudziestu lat - powiedział Inamura. - Ale teraz cofasz się w czasie. Z każdą minutą stajesz się coraz młodsza. Nie byłaś w tym pokoju zbyt długo. Nie spotkałaś jeszcze człowieka o mechanicznej dłoni. Nie zostałaś poddana zabiegowi. Właśnie obudziłaś się w tym pokoju po raz pierwszy. A czas biegnie teraz do tyłu. Unosisz się, płyniesz w głąb czasu... poza ten pokój... i mijają godziny, coraz szybciej, godziny a potem dni... i unosisz się w czasie... w czasie jak w wielkiej rzece... która niesie cię zawsze wstecz, wstecz, wstecz... gdzie jesteś teraz? Joanna nie odpowiedziała. Inamura powtórzył pytanie. - Nigdzie - odpowiedziała głucho. - Rozejrzyj się wokół siebie. - Nic. - Jak się nazywasz? Cisza. - Czy jesteś Joanną Rand? - Kim? - spytała. - Czy jesteś Lisa Chelgrin? - Kto to jest? Czy ją znam? - Jak się nazywasz? - Ja... ja nie mam imienia. - Kim więc jesteś? Nikim! Musisz być kimś. - Ja dopiero czekam, by stać się kimś. - Joanną Rand? - Czekam. - Skoncentruj się. - Jest mi tak zimno. Marznę. - Gdzie jesteś? - Nigdzie. - Co widzisz? - Nic. - Co czujesz? - Trupa. - Jezu - jęknął Alex. Inamura patrzył na nią w zamyśleniu. Po chwili odezwał się: - Powiem ci, gdzie jesteś. - W porządku. - Stoisz przed drzwiami. Żelaznymi drzwiami. Wrota do fortecy. Widzisz je? - Nie. - Spróbuj je sobie wyobrazić - powiedział Inamura. - Patrz uważnie. Nie możesz ich nie widzieć. Drzwi są ogromne, masywne. Solidne żelazo. Gdybyś mogła przeniknąć je wzrokiem, ujrzałabyś cztery potężne zawiasy, każdy grubości twojego nadgarstka. Żelazo jest podziurawione i poplamione przez rdzę, ale drzwi są nie do przebycia. Mają pięć stóp szerokości, dziewięć wysokości, są zaokrąglone na górze i zwieńczone ozdobnym portalem na środku ogromnej, kamiennej ściany. Co on u diabła wyprawia? - zastanawiał się Alex. - Jestem pewien, że widzisz już te drzwi - stwierdził Inamura. - Tak - odrzekła Joanna. - Dotknij ich. Uniosła dłoń, macając w powietrzu. - Jakie są w dotyku? - spytał Inamura. - Zimne i chropowate - odpowiedziała. - Zapukaj. Zapukała bezgłośnie w powietrzu. - Co słyszysz? - Głuchy, dźwięczny odgłos. To bardzo grube drzwi. - Tak - zgodził się Inamura. - I są zamknięte na klucz. Joanna próbowała otworzyć drzwi, których nie było. - Tak - przyznała. - Są zamknięte. - Ale musisz je otworzyć - powiedział Inamura. - Dlaczego? - Ponieważ znajdziesz za nimi dwadzieścia lat swego życia. Pierwszych dwadzieścia lat. Dlatego nie możesz sobie niczego przypomnieć. Twoją przeszłość schowali za drzwiami i zamknęli ją przed tobą. - Ach tak. Rozumiem. - Na szczęście, znalazłem klucz, który otworzy te drzwi - powiedział Inamura. - Mam go tutaj. Alex uśmiechnął się z zadowoleniem, ujęty koncepcją doktora. - To duży, żelazny klucz - oznajmił Inamura. - Duży, żelazny klucz na żelaznym kółku. Potrząsnę nim. O tak. Czy słyszysz brzęk? - Słyszę - potwierdziła. Inamura zrobił to z taką wprawą, że Alex niemal usłyszał ten dźwięk. - Wkładam ci klucz do ręki - powiedział Inamura, choć nie ruszył się nawet z fotela. - Masz. Trzymasz go teraz w dłoni. - Mam go. - Joanna zacisnęła palce wokół wyimaginowanego klucza. - Teraz włóż klucz do zamka i wykonaj pełny obrót. Bardzo dobrze. Właśnie tak. Doskonale. Otworzyłaś drzwi. - Co teraz? - spytała Joanna. Była najwyraźniej zaniepokojona. - Pchnij drzwi - powiedział doktor. - Są za ciężkie. - Tak, ale się otworzą. Słyszysz zgrzyt zawiasów? Były zamknięte długo, bardzo długo. Ale otwierają się... otwierają... na całą szerokość. Już. Zrobiłaś to. Teraz przejdź przez próg. - W porządku. - Przeszłaś? - Tak. - Co widzisz? Cisza. Zmierzch ustąpił miejsca nocy. Ptak zastygł w bezruchu. - Co widzisz? - powtórzył Inamura. - Nie ma gwiazd. - Co przez to rozumiesz? Milczała. - Zrób jeszcze jeden krok - powiedział Inamura. - Jak sobie życzysz. - I jeszcze jeden. Razem pięć kroków. - Trzy... cztery... pięć. - Teraz zatrzymaj się i rozejrzyj wokół. - Rozglądam się. - Gdzie jesteś? - Nie wiem. - Co widzisz? - Nie ma gwiazd. Nie ma księżyca... - Co widzisz? - powtórzył. - Północ. - Uściślij. - Po prostu północ. - Wyjaśnij, proszę. Joanna wzięła głęboki oddech. - Widzę północ. Najdoskonalszą północ, jaką można sobie wyobrazić. Jedwabną. Niemal ciekłą. Płynna północ schodzi na ziemię ze wszystkich stron, zamyka cały świat szczelnie swoją pieczęcią, roztapiając się jak smoła nad wszystkim - co było, co jest i co będzie... Atramentowa ciemność. Żadnych gwiazd. Nieskazitelna czerń. Nawet plamki światła. Żadnego dźwięku. Żadnego wiatru. Żadnego zapachu. Jedynym, co istnieje jest Czerń, która trwa i trwa bez końca. - Nie - zapewnił Inamura. - To nieprawda. Zacznie się otwierać przed tobą dwadzieścia lat twego życia. Od tej chwili. Czy nie widzisz? Czy nie widzisz, jak świat ożywa wokół ciebie? - Nic. - Przyjrzyj się uważnie. Może na początku go nie dojrzysz, ale on tam jest. Dałem ci klucz do twojej przeszłości. - Dałeś mi tylko klucz do północy - powiedziała Joanna. W jej głosie brzmiała rozpacz. - Klucz do przeszłości - nie ustępował. - Do pomocy - powiedziała ze smutkiem. - Klucz do ciemności i beznadziejności. Jestem nikim. Jestem nigdzie. Jestem sama. Zupełnie sama. Nie podoba mi się tutaj. ". 40 Kioto zawładnęła ciemność. Na północy wzmógł się wiatr, który wiał bezlitośnie, a chwilami jego gwałtowne porywy gnały lodowate zimowe powietrze. Przenikało ubranie, skórę i ciało, sięgając aż do kości. Lampy uliczne rzucały blade światło i tworzyły ostre cienie na mokrym chodniku, brudnym błocie w rynsztokach i na zwałach śniegu. Alex i Joanna siedzieli w samochodzie w milczeniu. Silnik pracował. Z rury wydechowej dobywał się zimny dym spalin, pędził gnany wiatrem, ocierał się o boczne okno niczym żywa mgła, a potem padał ofiarą kolejnego porywu wichury. Alex i Joanna czekali, aż zacznie działać ogrzewanie. I myśleli. - On nic już nie może dla mnie zrobić. Alex przytaknął niechętnie. Inamura wydobył z pamięci Joanny każdy skrawek dotyczący człowieka o mechanicznej dłoni, ale nie był w stanie nakłonić jej, by przypomniała sobie coś, co dostarczyłoby Alexowi nowych wskazówek. Po prostu nic w niej nie pozostało, nie miała przeszłości. Dokładne szczegóły horroru, który rozegrał się w dziwnym pokoju szpitalnym, zostały po mistrzowsku zaciemnione i rozrzucone w jej osobowości na podobieństwo popiołów dawno wygasłego ognia; dwie trzecie życia, które przeżyła jako Lisa Chelgrin wymazano starannie. Wentylatory w desce rozdzielczej zaczęły tłoczyć z przewodów ciepłe powietrze, połacie pary na szybie zaczęły się powoli kurczyć. W końcu Joanna westchnęła i powiedziała: - Tak naprawdę nie żałuję, że zapomniałam wszystko, co dotyczy Lisy. Nie żałuję, że ukradziono mi tamto życie. Lubię być Joanną. Nieźle mi się powodzi... może o wiele lepiej niż gdybym nigdy nie zmieniła swojej tożsamości. Cholernie dobrze być kimś takim jak Joanna Rand. - I być z kimś takim - dodał. - Potrafię to zaakceptować. Potrafię żyć jako Joanna Rand bez poczucia, że jestem szalbierzem czy sztuczną kobietą. Mogę żyć bez przeszłości. Jestem wystarczająco silna. - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Odwróciła twarz w jego stronę. - Ale nie mogę się, ot tak, pozbierać i pójść dalej, nie wiedząc dlaczego! - powiedziała gniewnie. - Dowiemy się dlaczego. - Jak? Nie ma już we mnie nic, co Inamura mógłby ujawnić. - I nie sądzę, by pozostało coś więcej do odkrycia tutaj, w Kioto. W każdym razie nie byłoby to nic ważnego. - A człowiek, który szedł za tobą aż do tej alejki - zasugerowała. - Nie wart zachodu. Drobna płotka. - Więc gdzie są grube ryby? Na Jamajce? - Nie. Bardziej prawdopodobne, że w Chicago. To ulubione okolice senatora Toma. - Albo w Londynie? Ale przecież udowodniłeś, że ja nigdy tam nie mieszkałam. Wszystko było szwindlem. - Tak. Ale Fielding Athison Limited... - ...która to firma czasem określa się jako British Continental Insurance... - ...jest w Londynie - powiedział. - I daję głowę, że to nie jest jakaś tam płotka. - Czy znów uruchomisz swoje brytyjskie kontakty? - Nie. W każdym razie nie na odległość. Wolę sam zająć się ludźmi z tego całego Fielding Athison. - Chcesz pojechać do Londynu? - Zgadza się. - Kiedy? - Jak najprędzej. Jutro albo pojutrze. Wsiądę w pociąg do Tokio, a stamtąd polecę samolotem. - To znaczy my polecimy. - Tutaj będziesz bezpieczniejsza. Zapewnię ci całodobową ochronę. - Jesteś jedyną ochroną, której ufam. Jadę z tobą do Londynu. 41 Senator Thomas Chelgrin stał przy jednym z okien gabinetu na pierwszym piętrze. Obserwował niewielki ruch przed domem i czekał na telefon. W ten poniedziałkowy wieczór, pierwszego grudnia, Waszyngton pokrywał ciężki całun chłodnego, wilgotnego powietrza. Od czasu do czasu z domów wybiegali ludzie i zmierzali pospiesznie w stronę zaparkowanych na ulicy samochodów, albo też z zaparkowanych samochodów ku zapraszającym drzwiom, przygarbieni, z głowami wtulonymi w ramiona i rękami w kieszeniach. Nie było jednak na tyle zimno, by spadł śnieg. Prognozy pogody zapowiadały lodowaty deszcz. Chelgrin stał w ciepłym pokoju, ale było mu tak zimno, jak samotnemu, nocnemu przechodniowi. Wina. Ta sama wina i wyrzuty sumienia, które ogarniają mnie zawsze pierwszego dnia każdego miesiąca. Przez większość roku, kiedy obradowała wyższa izba amerykańskiego kongresu, albo gdy należało zająć się innymi państwowymi sprawami senator mieszkał w ogromnym dwudziestopięciopokojowym domu przy trzypasmowej ulicy w Waszyngtonie. W Illinois spędzał niecały miesiąc w roku. Choć nie ożenił się ponownie po śmierci żony, i choć jego jedyne dziecko zostało porwane ponad dwanaście lat wcześniej i nigdy nie odnalezione, ten ogromny dom wcale nie był dla niego za duży. Chelgrin zawsze pragnął luksusu i miał dość pieniędzy, by go kupić - jego obszerne zbiory, począwszy od kolekcji rzadkich monet, a skończywszy na najwspanialszych, starych meblach chippendale, wymagały bardzo dużej przestrzeni. Nie kierowała nim jedynie pasja inwestora czy zbieracza; jego potrzeba posiadania cennych i pięknych przedmiotów graniczyła z obsesją. Miał ponad pięć tysięcy pierwszych wydań powieści amerykańskich i poezji: Walta Whitmana, Hermana Mellville'a, Edgara Alana Poe, Nathaniela Hawthorne'a, Jamesa Fenimore Coopera, Stephena Vincenta Beneta, Thoreau, Emersona, Dreisera, Henry'ego Jamesa, Roberta Prosta i innych. I jeszcze setki bezcennych zabytków japońskiej i chińskiej porcelany, kolekcję znaczków wartych prawie pięć milionów dolarów... Ściany domu zdobił największy zbiór obrazów Wilde Harolda. Wschodnie tkaniny obiciowe i parawany, chińska porcelana, rzeźby w brązie najwybitniejszych współczesnych artystów, autentyczne dywany perskie, srebra, lampy od Tiffany'ego, antyki - wszystko to stanowiło bezcenną kolekcję senatora Chelgrina. Senator nie mieszkał tutaj sam. Byli jeszcze: szef służby, kucharka szofer i dwie służące. Chelgrin nie lubił samotności, bo wtedy miał zbyt wiele czasu na rozmyślania, a niektóre sprawy, były wystarczająco przerażające, by doprowadzić go do obłędu, gdyby zastanawiał się nad nimi zbyt długo. Zadzwonił telefon. Zastrzeżona linia. Numer znany dwóm, trzem osobom. Chelgrin ruszył pospiesznie w stronę biurka i podniósł słuchawkę. - Halo? - powiedział. - Senatorze? Cóż za miła noc - powiedział Peterson. - Paskudna. - Będzie padało. Lubię deszcz. Wystarczy? - spytał Peterson. Chelgrin zawahał się. - No, co tam? - spytał Peterson. Chelgrin przyglądał się elektronicznemu wykrywaczowi podsłuchu, w który był wyposażony aparat. - W porządku. OK - powiedział wreszcie. - Dobrze. Mamy raport. - Gdzie się spotkamy? - Chelgrin słyszał własne bicie serca. - Nie korzystaliśmy z Safeway Market przez jakiś czas. Spróbujmy tego. - Kiedy? - Za pół godziny. - Będę tam. - Oczywiście, że będziesz, drogi Tomie. Oczywiście, że będziesz - mówił rozbawiony Peterson. - Co przez to rozumiesz? - No cóż - stwierdził Peterson, udając zdziwienie z powodu ostrego tonu senatora - chodzi mi tylko o to, że wiem, iż za żadne skarby nie przegapiłbyś tego spotkania. - Wydaje ci się, że trzymasz mnie w garści - powiedział Chelgrin. - Wydaje ci się, że jestem psem na smyczy, a ty ją pociągasz i to cię bawi. - Drogi Tomie, jesteś przewrażliwiony. Chelgrin podszedł do barku i nalał sobie dwie uncje scotcha. Wypił. - Boże, dopomóż mi - westchnął. Odwiesił słuchawkę. Ręce mu drżały. 42 Kiedy Chelgrin wyszedł z domu, by udać się na spotkanie w supermarkecie, wsiadł do szarego cadillaca seville. Prowadził sam. Całej służbie dał trzy dni wolnego. Mógł wybrać inny samochód: sport coupe, excalibura, białego rolls-royce'a czy jeszcze coś innego ze swojej bogatej kolekcji. Zdecydował się na cadillaca, ponieważ najmniej rzucał się w oczy. Przyjechał na spotkanie pięć minut wcześniej. Supermarket był głównym punktem małego centrum handlowego i nawet o ósmej wieczór, w taki paskudny zimowy dzień, było tam gwarno. Zaparkował cadillaca na końcu szeregu samochodów, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt jardów od wejścia do sklepu. Odczekał minutę lub dwie, wysiadł, zamknął drzwi i stanął niepewnie przy tylnym zderzaku. Podniósł kołnierz płaszcza, opuścił trochę daszek skórzanej czapki i odwrócił swoją znaną twarz od światła; starał się wyglądać przeciętnie, ale był przekonany, że przypomina kogoś bawiącego się w szpiegowanie. Gdyby jednak nie zachował tych środków ostrożności, z pewnością ktoś by go rozpoznał. Nie był tylko senatorem z Illinois: pragnął więcej - zasiąść w Białym Domu. Spędził niezliczone godziny przed kamerami telewizyjnymi i w parszywym towarzystwie popularnych reporterów, kładąc podwaliny pod kampanię, która zacznie się albo za dwa, albo za sześć lat, w zależności od losu, jaki spotka tego nowego człowieka, który zajął najwyższe stanowisko w państwie zaledwie przed dwoma laty. (Biorąc pod uwagę świętoszkowate i obłudne wystąpienia, a także mnóstwo przykładów niczym nie skrywanej politycznej dwulicowości i niewiarygodnych potknięć, w które obfitowały dwadzieścia dwa pierwsze miesiące sprawowania władzy przez faceta z Białego Domu, Tom Chelgrin był coraz bardziej pewien swoich szans nie za dwa lata, ale za sześć. Wiedział jak znakomicie ukryć fałsz i obłudę. Do wiosny musiał podjąć decyzję, czy zwołać komitet doradczy przed wyborami wstępnymi.) W każdym razie, gdyby ktoś go teraz rozpoznał, spotkanie z Petersonem musiałoby zostać odłożone. Dwa rzędy dalej zapaliły się światła chevroleta, i wóz wytoczył się ze swego miejsca na parkingu. Przejechał wzdłuż jednego szeregu samochodów, zawrócił i zatrzymał się bezpośrednio za cadillakiem senatora. Chelgrin otworzył drzwi chevroleta po stronie pasażera i nachylił się. Znał kierowcę z poprzednich nocy - niskiego, tęgiego mężczyznę o wąskich ustach i grubych szkłach - ale nie znał jego imienia. Nigdy o to nie pytał. Wsiadł do samochodu i zapiął pas. - Czy nikt cię nie śledził? - spytał tęgi mężczyzna. - Gdyby śledził, nie byłoby mnie tutaj. - Mimo wszystko zachowamy zwyczajne środki bezpieczeństwa. Przez dziesięć minut krążyli po labiryncie uliczek i alejek dzielnicy domków jednorodzinnych. Kierowca wciąż zerkał w lusterko wsteczne, by mieć pewność, że nikt za nim nie jedzie. Podjechali wprost pod przydrożną dyskotekę, siedem mil za supermarketem. Miejsce nazywało się "U Gładkiego Joe" i było przyozdobione neonem przedstawiającym tancerzy w kowbojskich strojach. Panował tam spory ruch jak na ten dzień tygodnia; wokół budynku parkowało ponad sto samochodów. Jednym z nich był czekoladowy mercedes z tablicą rejestracyjną stanu Maryland, i tęgi mężczyzna zatrzymał się obok niego. Nie odzywając się już do kierowcy, Chelgrin wysiadł z chevroleta, wciągnął w płuca chłodne zimowe powietrze, które wibrowało ogłuszającym disco rockiem, po czym wgramolił się szybko na tylne siedzenie mercedesa, gdzie czekał na niego Anson Peterson. - Jedziemy, Harry - powiedział Peterson. Mężczyzna siedzący na przednim siedzeniu miał szerokie bary, był duży i zupełnie łysy. Trzymał kierownicę w niemal wyprostowanych rękach i prowadził bardzo dobrze. Zaczęli oddalać się od przedmieść, kierując się ku wiejskim okolicom Wirginii. Wnętrze samochodu pachniało rumowymi cukierkami. Były jedną z namiętności Petersona. - Bardzo dobrze wyglądasz, Tomie. - Ty też. W gruncie rzeczy Peterson wyglądał źle. Choć liczył zaledwie pięć stóp, dziewięć cali wzrostu, ważył dobrze ponad trzysta funtów. Spodnie od garnituru opinały mu uda. Guziki koszuli wchodziły co prawda w dziurki, ale nie bez trudności, a marynarki nawet nie próbował zapinać. Anson Peterson zawsze nosił ręcznie szyte muszki - tego wieczoru była ona ciemnoniebieska w białe grochy, by współgrać z kolorem garnituru - deseń muszki podkreślał wyjątkową grubość jego szyi. Jego twarz przypominała wielki, okrągły budyń, bledszy niż waniliowy - w jego środku świeciły przenikliwe i inteligentne, czarne jak smoła oczy. Podsuwając senatorowi torebkę spytał: - Masz ochotę na jednego? - Nie, dziękuję. Peterson z dziewczęcą delikatnością wyjął cukierek i wsadził sobie do ust. Zawinął starannie torebkę, jakby robił to na polecenie surowej niani, i wsadził ją do kieszeni marynarki. Z innej kieszeni wyciągnął czystą, białą chusteczkę, rozwinął ją, i energicznie wytarł sobie palce. Pomimo swych rozmiarów, a może właśnie dlatego, był nienagannie schludny. Ubranie miał zawsze czyste - żadnej plamki na koszuli czy muszce. Dłonie miał różowe, a paznokcie zadbane i starannie wypolerowane. Nieodmiennie wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł od fryzjera, i każdy włos na jego okrągłej głowie był zawsze na swoim miejscu. Kiedyś Tom Chelgrin jadł obiad z grubasem. Peterson spożył obydwa dania nie zostawiając na obrusie nawet jednego okruszka czy kropelki sosu. Senator, którego nie można było posądzać o niechlujstwo, czuł się jak prosię, gdy porównał swoją część obrusa z absolutnie dziewiczą bielą miejsca, na którym stał talerz Petersona. Krążyli teraz po szerokich ulicach - po ich obydwu stronach rozciągały się półakrowe posesje i ogromne domy. Jechali za miasto. Ich comiesięczne spotkania zawsze były takie same. Łatwiej było sprawdzić samochód i usunąć z niego ewentualny podsłuch niż zrobić to samo z wynajętym pokojem; ponadto, poruszający się wóz prowadzony przez spostrzegawczego kierowcę był prawie niedostępny dla najbardziej nawet wyrafinowanego urządzenia podsłuchowego. Było oczywiście mało prawdopodobne, by Anson Peterson stał się kiedykolwiek celem elektronicznej obserwacji. Przykrywka, jaką stanowił zawód agenta nieruchomości była pewna i bezbłędna. Swoją drugą pracę, tę, którą zajmował się obok handlu nieruchomościami, tę, o której nie mówił na przyjęciach i za którą, gdyby go złapano, groziła kara śmierci lub dożywocie, wykonywał w najwyższej tajemnicy. Był metodyczny i ostrożny. Gdy pędzili w stronę podmiejskich okolic, grubas odezwał się, trzymając w ustach cukierka. - Gdybym nie wiedział, to bym pomyślał, że specjalnie wprowadziłeś tego faceta do Białego Domu. Wygląda, jakby sam się nadstawiał, żebyś mógł go załatwić. - Nie jestem tu po to, by rozmawiać o polityce - stwierdził krótko Chelgrin. - Czy mogę zobaczyć raport? - Drogi Tomie, ponieważ jesteśmy zmuszeni pracować razem, powinniśmy dołożyć wszelkich starań, by traktować się przyjaźnie. Minimum grzeczności naprawdę wiele nie kosztuje. - Raport? - Raport. - Jak sobie życzysz - westchnął Peterson. Chelgrin wyciągnął rękę po teczkę, ale grubas niczego mu nie podał. - W tym miesiącu nie ma niczego na piśmie - powiedział. - Co? Coś ty powiedział? - Senator wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. - W tym miesiącu wszystko mam ci przekazać ustnie. - Żartujesz. To niemożliwe! Peterson schrupał resztki cukierka i połknął. Kiedy się odezwał, Chelgrin poczuł zapach rumu. - Nie, drogi Tomie. To prawda. Widzisz... - Do cholery, te raporty dotyczą mojej córki! - powiedział ostro Chelgrin. - Mojej córki. Nie twojej. Niczyjej innej. - Walczył ze sobą, starając się nie tracić panowania nad sobą; gdyby je stracił, grubas zyskałby przewagę. A do tego nie mógł dopuścić. - Te raporty dotyczą spraw prywatnych, Anson. - Drogi Tomie - Peterson uśmiechnął się - wiesz doskonale, że czyta je co najmniej tuzin innych ludzi. Ja czytam je przed tobą. Czytałem je każdego miesiąca przez te wszystkie lata. - Tak, ale potem ja je dostaję do czytania. Dostaję je tylko dla siebie. To dla mnie ważne. Nie wiesz nawet jak ważne. A ty zjawiasz się z ustnym raportem... to tak, jakbyś nagle stał się interpretatorem. Gorzej. Intruzem. To przestaje być osobiste. Przestaje być prywatne i ważne. Chelgrin zdał sobie sprawę, że zachowuje się irracjonalnie, ale tak właśnie się czuł. Jego kontakty z Lisa - teraz Joanną - były bardzo ograniczone i sprowadzały się do płynących tylko w jedną stronę informacji z trzeciej ręki - kilka cienkich kartek. To było wszystko. Przez ponad dwanaście lat nie zamienił ze swoją córką nawet jednego słowa, dlatego tak zazdrośnie strzegł tych paru minut lektury - pierwszego dnia każdego miesiąca. - Wtedy na Jamajce - przypomniał Chelgrin - obiecałeś, że będziesz dostarczał mi raporty o jej życiu. Zawsze na piśmie. Dajesz mi je, a ja czytam je przy świetle tej cholernej latarki w tym cholernym samochodzie, potem oddaję ci je, a ty je niszczysz. Taki był układ, Peterson. Tak ustaliliśmy. Na żadne zmiany nie wyraziłem zgody. Po prostu na to nie pozwolę! - Uspokój się, drogi Tomie. - Nie nazywaj mnie tak, ty draniu! - Nie musisz krzyczeć. Ale ci wybaczę. To nerwy. Jechali w milczeniu. Wreszcie Chelgrin spytał: - Czy masz chociaż zdjęcia? - O, tak. Kilka. Są bardzo interesujące. - Pokaż mi je. - Wymagają pewnego komentarza. Chelgrin zamilkł. Zamknął oczy. Usta miał suche. Czuł tylko paniczny strach. - Czy ona jest... ranna... nie żyje? - Ależ skąd - powiedział Peterson. - Nie, nie. Nic takiego, Tomie. Gdyby tak było, nie przekazałbym ci tej informacji w taki sposób, na litość boską! Wraz z ulgą powrócił gniew. Chelgrin otworzył oczy: - Więc o co chodzi? Kierowca zwolnił, skręcił w lewo, w wąską drogę i znów przyspieszył. Zdawał się nieświadomy, czy też absolutnie nie zainteresowany tym, czego dotyczyła rozmowa na tylnym siedzeniu. W końcu Peterson podniósł walizeczkę, która tkwiła między nim a drzwiami samochodu i położył sobie na kolanach. Otworzył ją i wyjął z niej aktówkę, która zazwyczaj zawierała zdjęcia Lisy. Chelgrin sięgnął po nią. Ale Peterson nie zamierzał jeszcze oddawać aktówki. - Raport ma być tym razem ustny, jest zbyt złożony i zbyt ważny, by można go było przekazać na piśmie. Mamy do czynienia z małym kryzysem. Grubas otworzył aktówkę. Były w niej fotografie o rozmiarach osiem cali na dziesięć. Chelgrin wyciągnął rękę z wahaniem. Na siedzeniu, miedzy nimi, leżała latarka. Senator wziął ją do ręki i zaświecił. Fotografia przedstawiała Lisę i jakiegoś mężczyznę, siedzących na ławce na jakimś skwerze. - Z kim ona jest? - Znasz go. Senator trzymał latarkę pod kątem, by lśniąca powierzchnia zdjęcia nie rzucała blasku. - Coś mi to przypomina... - Musisz się trochę cofnąć w czasie - powiedział Peterson - nie widziałeś go dziesięć lat, może nawet dłużej. - Mój Boże, to on, tamten detektyw. Hunter. - Znudziła mu się jego praca i znudziło mu się Chicago - wyjaśnił Peterson. - Więc każdego roku robi sobie dwa miesięczne urlopy. Na wiosnę pojechał do Brazylii. Dwa tygodnie temu wybrał się do Japonii. Chelgrin nie mógł oderwać wzroku od fotografii, ponieważ przestała być tylko martwym obrazkiem, stała się zwiastunem klęski. - Ale Hunter pojawiający się właśnie w Księżycowym Blasku, spośród tylu innych miejsc na świecie - to przypadek jeden na milion! - wykrzyknął. - A jednak... Gdy Chelgrin usłyszał, co udało się Inamurze wyciągnąć z Joanny, kołysanie samochodu przyprawiło go o mdłości. - Dlaczego na to pozwolono? - Nie spodziewaliśmy się, że Inamurze się to uda. - Zanim się zorientowaliśmy, on zrobił swoje, więc było bezsensowne, by mu grozić, czy go zabijać. Postrzępiona błyskawica zstąpiła z nieba rozdzierając zasłonę chmur. - Ale może jej nie poznał... nie skojarzył Joanny z Lisa. Zmieniła się przez te lata... - Przeciwnie, rozpoznał ją od razu. Porównał odciski palców, zabrał dziewczynę do psychiatry. Namówił, żeby zadzwoniła do Londynu. Wiem o wszystkim. Mam podsłuch. Gdy Chelgrin usłyszał szczegóły o sesjach Inamury poczuł mdłości. - Dlaczego na to pozwolono? - Nie wierzyliśmy, że Inamurze się uda. - Zanim się zorientowaliśmy, było już za późno. Zrobił swoje. Więc zostawiliśmy go w spokoju. Postrzępiona błyskawica rozdarła zasłonę chmur. - Ale dlaczego Hunter nie skontaktował się ze mną? Byłem jego klientem. Zapłaciłem mu kupę pieniędzy. - Nie skontaktował się z tobą, bo podejrzewa, że ty też należysz do spisku. Hunter sądzi, że zatrudniłeś go, żeby mieć alibi. Zatroskany, rozpaczający ojciec - a tak naprawdę kryje się za tym polityka. Co, oczywiście, jest prawdą. Z ciemnego nieba zstąpiła błyskawica. Postrzępione linie żłobiące grubą zasłonę chmur. Błysk oświetlił okolicę, rysując kontury bezlistnych drzew. W chwilę później spadł deszcz. Grube krople uderzały o szybę samochodu. Kierowca zwolnił i włączył wycieraczki. - Co Hunter zamierza zrobić? - spytał senator. - Pójdzie z tym do gazet? - Jeszcze nie - odrzekł Peterson. - Zakłada, że gdybyśmy chcieli wyeliminować dziewczynę na dobre, tobyśmy ją zabili już dawno, a skoro zadaliśmy sobie tyle trudu, by stworzyć całą tę oszukańczą intrygę, to ona jest bezpieczna - przynajmniej jakiś czas. Chce się posunąć możliwie daleko w całej tej sprawie, zanim zaryzykuje podanie wszystkiego do prasy. Wie, że gdyby chciał to zrobić, zabijemy ich oboje, musi więc być pewien, zanim się odważy na cokolwiek. Senator zmarszczył brwi. - Nie podoba mi się całe to twoje gadanie o zabijaniu. - Drogi Tomie, nie miałem na myśli Lisy! Nie twoją córkę. Oczywiście, że nie! Za kogo mnie masz? Prawie tak, jakby była moją córką. Moim własnym dzieckiem. Kochana dziewczyna. Ale z Hunterem to zupełnie inna sprawa. Trzeba go będzie usunąć - i to już wkrótce. - To, co się stało, to tylko twoja wina. Powinieneś kazać go zabić, kiedy się dowiedziałeś, że jedzie do Kioto. Na Petersonie to oskarżenie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. - Nie wiedzieliśmy, że tam jedzie, dopóki się tam nie znalazł. Nie obserwowaliśmy go. Nie było powodu. Upłynęło już tyle lat. - Więc co z nią zrobimy po wyeliminowaniu Huntera? - spytał senator. Peterson przesunął swój ogromny tułów, sprężyny jęknęły pod nim przeraźliwie. - Oczywiście, nie może już żyć jako Joanna Rand. To życie jest dla niej zamknięte. Sądzimy, że najlepiej będzie odesłać ją do domu. - Odesłać ją z powrotem do Illinois? - Chelgrin był zdumiony. - Drogi Tomie, wiesz, że nie to mam na myśli. - Ale dla niej to jest dom - upierał się Chelgrin. - Illinois albo może Waszyngton. - Serce waliło mu młotem. Odwrócił wzrok od Petersona, spojrzał na fotografię, a potem wpatrzył się w ociekającą deszczem noc za oknem samochodu. - Tam, gdzie chcesz ją odesłać... jest twój dom i mój, ale nie jej. - Japonia też nie była jej domem. Senator nie odpowiedział. - Odeślemy ją do domu - powtórzył grubas. - Nie. - Tak będzie najlepiej. Będzie miała wszystko, co najlepsze, drogi Tomie. - Nie, nie, nie! - Chelgrin czuł, jak krew napływa mu do twarzy. Upuścił fotografię; prawą dłoń zacisnął jak imadło na latarce, a lewą zwinął w pięść. Znowu zaczynasz, jak wtedy, na Jamajce. Nie pozwolę ci odesłać jej do domu. Kropka. Koniec dyskusji. - Dlaczego tak się upierasz? - spytał Peterson. Był rozbawiony. - I dlaczego musimy mieć twoją córkę jako zakładnika, by zapewnić sobie twoją współpracę? - To śmieszne - powiedział Chelgrin bez przekonania. - Nie musicie robić niczego takiego. - Ależ właśnie to robimy. Naprawdę. To dla nas oczywiste. Ale dlaczego? Czy ty i ja nie jesteśmy po tej samej stronie? Czy nie działamy dla tej wspólnej wielkiej idei? Chelgrin zgasił latarkę i spojrzał przez boczną szybę na mroczny krajobraz. Czuł niepokój. Pragnął, by w samochodzie było jeszcze ciemniej i by Peterson nie mógł dostrzec nawet najdrobniejszego szczegółu jego twarzy. - Czy nie jesteśmy po tej samej stronie? - powtórzył Peterson. - Chodzi o to, że... odesłanie jej do domu... jakby to powiedzieć, ona nie zna tamtego życia. Urodziła się i wychowała w Ameryce. Jest przyzwyczajona do pewnych... swobód. - W domu też będzie wolna - powiedział Peterson. - Teraz to u nas modne... - A ty byś to chętnie zmienił? - Będzie się obracała w najwyższych kręgach, i będzie miała wszystkie przywileje. - Które i tak nie mogą się równać z tym, co mamy tutaj. - Słuchaj Tomie, zapewne nie zdołamy przywrócić starego porządku... Ta wolność to jak nieuleczalna choroba. Staramy się wszelkimi sposobami przekształcić gospodarkę, ale zachować dawną biurokrację. A dzięki tobie i takim jak ty, Kongres daje pieniądze. A tej choroby... tej wolności nie da się już zwalczyć. - Nie - upierał się Chelgrin. Był nieugięty. - Nie, to nie dla niej. Musimy umieścić ją gdzie indziej. To nieodwołalne. Peterson był ubawiony zuchwałością Chelgrina - może dlatego, iż wiedział, że nic nie znaczy, że jest jedynie pustym gestem skrywającym udawaną siłę, że nie jest niczym więcej jak tylko chwiejną determinacją dziecka, przechodzącego o północy przez cmentarz - i zachichotał jak panienka. Chichot szybko przeszedł w spontaniczny, niczym nie skrępowany śmiech. Wyciągnął rękę, położył ją na nodze senatora tuż nad kolanem i ścisnął z czułością. Ale Chelgrin był zdenerwowany i opacznie zrozumiał ten gest. Dostrzegł wrogość tam, gdzie jej nie było, i starał się gwałtownie odsunąć. Ta przesadna reakcja rozśmieszyła grubasa. Widząc, że senator jest przerażony i spięty, śmiał się, rechotał, chichotał i ryczał, plując na wszystkie strony śliną i roztaczając woń rumu, którym pachniał jego oddech, aż wreszcie musiał odetchnąć gwałtownie, by nie udławić się na śmierć. - Chciałbym wiedzieć, co cię tak śmieszy - powiedział Chelgrin. W końcu Peterson odzyskał równowagę. Wytarł twarz chusteczką do nosa. - Dlaczego nie powiesz tego wprost, drogi Tomie? Nie chcesz, by Lisa pojechała do Matki Rosji, ponieważ nie wierzysz już w to, o co walczymy. Nie wierzysz w Rosję. Gardzisz komunistami, ale tak samo gardzisz reformatorami i kontestatorami. Zacząłeś pogardzać naszą filozofią, naszą wielką ideą, i to już wiele lat temu. - Nie jesteś już komunistą. Wciąż pracujesz dla nas, bo nie masz wyboru, ale nienawidzisz się za to. Tutejsze wygodne życie odmieniło cię, drogi Tomie. Odmieniło, zniszczyło i całkowicie przeistoczyło. Gdybyś tylko mógł, zerwałbyś z nami na dobre, obrócił się przeciwko nam i wyrzucił nas ze swego życia po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy. Ale oczywiście nie możesz tego uczynić. Nie możesz tego uczynić, ponieważ postępowaliśmy z tobą jak chytrzy kapitaliści. Uczyniliśmy z twojej córki naszą własność. Trzymamy hipotekę na twojej karierze. Twoja fortuna jest zbudowana na kredycie, którego ci udzieliliśmy. I dysponujemy bardzo istotnym - powiedziałbym ogromnym - zastawem pod twoją duszę. Senator był wciąż czujny. - Nie mam pojęcia, skąd czerpiesz te wszystkie pomysły. Jestem oddany rewolucji proletariackiej i ludowemu państwu w takim samym stopniu jak trzydzieści lat temu. To wyznanie wywołało kolejną falę chichotu grubasa. - Drogi Tomie, bądź ze mną szczery. Wiemy o tobie wszystko od ponad piętnastu lat! Prawie od dwudziestu. Właściwie sądzę, że wiedzieliśmy o tych zmianach, które dokonały się w tobie, zanim sam je sobie uświadomiłeś. Zorientowaliśmy się, że ta kapitalistyczna fasada nie jest już fasadą. Ale to nie ma znaczenia. Nie zamierzamy zrezygnować z ciebie tylko dlatego, że zmieniłeś uczucia. Nie będzie pętli na szyi, strzałów w nocy, trucizny w winie, drogi Tomie. Wciąż jesteś naszą cenną własnością. Wciąż nam pomagasz, choć z zupełnie innych powodów niż wtedy, gdy zaczynaliśmy naszą przygodę. Przez wiele lat jako kongresman, potem senator USA, Chelgrin przekazywał radzieckiemu wywiadowi tajne wojskowe informacje. Od czasu przewrotu w Związku Radzieckim zdobywał pieniądze - ogromne amerykańskie pożyczki dla nowego rządu w Rosji. Wiedział, że nigdy nie będą spłacone, wiedział, że miliardy dolarów płyną do kieszeni tych samych złodziei, którzy rządzili pod sowieckim sztandarem, a teraz robią wszystko, by odzyskać utraconą władzę i przywileje. - A więc dobrze, bądźmy szczerzy. Każdego dnia mego życia modlę się do Boga, żebyś nigdy nie wygrał tej swojej bitwy. Modlę się o jedno, żebyście zgnili na dnie piekła. - Dobrze - powiedział Peterson z udawanym dramatyzmem - w końcu możemy zerwać maski, które nosiliśmy tak długo. To odświeżające doświadczenie, nie sądzisz? - Chodzi mi tylko o moją córkę. - Chciałbyś zobaczyć inne fotografie? Chelgrin zapalił latarkę i wziął od grubasa stos połyskujących fotografii. Deszcz bębnił w dach samochodu, a koła piszczały na mokrej nawierzchni. - Co się stanie z Lisa? - spytał po chwili wahania. - Spodziewaliśmy się, że nie będziesz zachwycony perspektywą odesłania jej do domu - powiedział Peterson. - Więc opracowaliśmy inny wariant. Wyślemy ją do doktora Rotenhausena i... - Do jednorękiego geniusza. - ...znów będzie ją leczył w klinice. - Mam dreszcze na jego wspomnienie. - Rotenhausen usunie wszystkie wspomnienia Joanny Rand i da jej nową tożsamość. Kiedy już skończy, dostarczymy jej sfabrykowane dokumenty i urządźmy ją w Niemczech. - Dlaczego tam? - A dlaczego nie? Wiedzieliśmy, że będziesz się upierał przy kraju kapitalistycznym z tak zwanymi swobodami, które tak cenisz. - Myślałem... no cóż, że mogłaby wrócić. - Tutaj? - spytał Peterson z niedowierzaniem. - Niemożliwe. - Nie miałem na myśli Illinois czy Waszyngtonu. - Nie ma bezpiecznego miejsca w Stanach. - Ale gdybyśmy po tych wszystkich latach dali jej nową tożsamość i zainstalowali gdzieś na przykład w Utah albo Colorado, czy może Wyoming... - Zbyt ryzykowne. - Nie chcesz tego nawet rozważyć? - Nie chcę. Cały ten kłopot z Alexem Hunterem powinien ci uświadomić, dlaczego nie mogę tego rozważyć, drogi Tomie. Ale nie potrafię powstrzymać się od przypomnienia ci, że od samego początku mogła mieszkać tutaj, w Stanach, zamiast w Japonii. Gdybyś tylko zgodził się na operację plastyczną. - Nie chcę o tym mówić. - Twoje ego wzięło górę nad zdrowym rozsądkiem - powiedział grubas. - Jej twarz jest trochę podobna do twojej, i dlatego nie zniósłbyś jej widoku, gdyby przyjechała tutaj jako jakaś Joanna Rand. - Powiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać. Nie pozwolę, by chirurg dotknął jej twarzy. Nigdy nie będzie w ten sposób zmieniona. - To głupie, drogi Tomie. Bardzo głupie. Gdyby operacja plastyczna została przeprowadzona bezpośrednio po tej wpadce na Jamajce, Alex Hunter nie rozpoznałby jej w zeszłym tygodniu. Nie byłoby teraz tego całego problemu. - Ona jest piękna. I taka pozostanie. - Wciąż byłaby piękna. Tyle że byłoby to inne piękno. - Każda zmiana zmieniłaby ją na gorsze - upierał się senator. - Nie pozwolę, by przerobiono ją na kogoś innego. Burza narastała. Deszcz padał gęstymi falami. Kierowca jechał żółwim tempem. Peterson uśmiechnął się i potrząsnął w zamyśleniu głową. - Zdumiewasz mnie, drogi Tomie. To takie dziwne, że za wszelką cenę pragniesz zachować jej twarz, a nie odczuwasz żadnych wyrzutów sumienia z tego powodu, że pozwoliłeś nam zmienić jej umysł. - Nie widzę w tym niczego dziwnego - bronił się Chelgrin. - Podejrzewam - ciągnął grubas - że nie przejmowałeś się praniem mózgu, ponieważ dla tej dziewczyny nie byłeś godnym naśladowania mistrzem. Jej przekonania polityczno-społeczne, jej cele, postawy, sposób myślenia, jej wiara, nadzieje i sny - cała jej osobowość - były zasadniczo różne od twoich. A zatem mało cię obchodziło, że usunęliśmy to wszystko. Zachowanie fizycznej Lisy - koloru jej włosów, kształtu nosa, brody i warg, proporcji ciała... było tak cholernie ważne dla twojego ego; ale zachowanie rzeczywistej osoby nazywanej Lisa - tego wyjątkowego, indywidualnego umysłu, tej jedynej istoty o pragnieniach, potrzebach i zamierzeniach tak różnych od twoich własnych pożądań - nie było przedmiotem twej troski. - Więc twierdzisz, że jestem egoistycznym łajdakiem - odezwał się Chelgrin. - I co dalej? Co mam zrobić? Starać się, byś zmienił opinię na mój temat? Obiecać, że stanę się lepszy? Czego u diabła chcesz ode mnie? - Drogi Tomie, pozwól, że powiem to tak... - Powiedz to jak chcesz. - Nie sądzę, byśmy ponieśli niepowetowaną stratę, gdy duchowo przeszedłeś na ich filozofię - powiedział grubas. - Ale mogę się też założyć, że dla przeciętnego kapitalisty nie jesteś cennym nabytkiem. - Jeśli to, co mówisz ma w jakiś sposób wpłynąć na moją decyzję w sprawie operacji plastycznej Lisy, to tracisz czas. - Nosisz na sobie zbroję grubości cala, drogi Tomie. Nie sposób cię obrazić. - Peterson roześmiał się cicho. Chelgrin poczuł do niego nienawiść. Przez minutę czy dwie jechali w milczeniu. Posuwali się przez zalesione okolice i otwarte pola, ciągnące się między przedmieściami. Połacie rzadkiej wirującej mgły przecinały drogę. Ilekroć niebo przeszywała błyskawica, para unosząca się nad ziemią rozbłyskała na chwilę, jak dziwny, żarzący się gaz. - Istnieje jednak pewne ryzyko, jeśli spróbujemy ponownie zmieniać pamięć dziewczyny, i powinieneś o tym wiedzieć - grubas przerwał milczenie. - Niebezpieczeństwo? - Nasz dobry Rotenhausen nigdy nie dokonał swego cudu dwukrotnie na tym samym pacjencie. Ma wątpliwości. - Jakie? - Tym razem zabieg może się nie udać. Właściwie może skończyć się niepomyślnie. - Co masz na myśli? Czym może się skończyć? - Obłędem. Dziewczyna może się zamienić w szalejącą wariatkę. Albo zapaść się w katatonię. Wiesz, jak to wygląda - roślina, niezdolna do myślenia, mówienia, poruszania się... Może się to nawet skończyć śmiercią. Chelgrin wpatrywał się w grubasa przez dłuższą chwilę, próbując odczytać odpowiedź. Wreszcie powiedział: - Zmyślasz, żebym bał się wysłać ją do Rotenhausena. A wtedy będę musiał pozwolić ci zabrać ją do domu, a na tym najbardziej ci zależy. Zapomnij o tym. - Jestem z tobą szczery, drogi Tomie. Rotenhausen twierdzi, że szansę powodzenia drugiego zabiegu nie są duże. Mniej niż pół na pół. - Kłamiesz - powtórzył Chelgrin. - Ale nawet gdybyś nie kłamał, to i tak zdecydowałbym się na Rotenhausena. Nie zgadzam się na wywiezienie jej do Rosji. Wolę raczej widzieć ją martwą. - Może zobaczysz - powiedział Peterson. Deszcz padał z taką siłą i tak obfity, że kierowca był zmuszony zjechać z drogi. Światło reflektorów wrzynało się w mokrą ciemność na odległość nie większą niż piętnaście czy dwadzieścia stóp. Zatrzymali się na przydrożnym parkingu. Grubas wsunął kolejnego cukierka między zaciśnięte wargi, wytarł palce chusteczką do nosa i z zadowoleniem pociągnął nosem, gdy poczuł smak cukierka. Łomot deszczu był tak donośny, że senator musiał podnieść głos, żeby Peterson go usłyszał. - Przewiezienie jej z Jamajki do Szwajcarii było koszmarem. - Pamiętam to aż za dobrze - potwierdził grubas. - Jak proponujesz przetransportować ją z Japonii aż do doktora Rotenhausena? - Ona sama nam to ułatwia. Wybiera się z Hunterem do Anglii, żeby przyjrzeć się z bliska British Continental Insurance Association. - Kiedy? - Pojutrze. Przygotowaliśmy coś dla nich. Pułapkę. Zmienią plany i polecą wprost do Szwajcarii. Napuścimy ich na Rotenhausena, a kiedy ruszą jego tropem, uruchomimy zapadnię. - Masz dużo pewności siebie. - Do piątku, najpóźniej do soboty Hunter będzie martwy... a twoja urocza, naprawdę urocza córka znajdzie się w klinice Rotenhausena. 43 W środę po południu, kiedy mieli już opuścić Księżycowy Blask i udać się taksówką na dworzec, Joanna straciła ochotę na podróż. Wychodząc z mieszkania na piętrze, potem schodząc po schodach i wreszcie przemierzając lokal na dole czuła, że każdy krok sprawia jej trudność; miała wrażenie, że brnie przez bagno. Przystawała kilka razy, pod takim czy innym pretekstem - zostawiła paszport; chciała zmienić pantofle, pożegnać się z szefem kuchni. Wreszcie Alex zaczął nalegać, by się pospieszyli, jeśli nie chcą spóźnić się na pociąg. Ta odwlekająca wyjazd taktyka nie wynikała z troski o interesy; ufała Mariko. Jej niechęć do wyjazdu wynikała z jakiejś przejmującej tęsknoty za domem, która nagle ją opanowała, zanim jeszcze opuściła mieszkanie. Zjawiła się w tym kraju w tajemniczych okolicznościach, obca na obcej ziemi - i odniosła tu sukces. Kochała Japonię, Kioto, dzielnicę Gion i Księżycowy Blask. Kochała melodię języka, rozrzutną grzeczność ludzi, wesoły dźwięk dzwoneczków towarzyszący kultowym nabożeństwom, piękno tańców w świątyniach, starożytne budowle, które przetrwały i wojny i ekspansję zachodniej architektury, kochała smak sake i tempury, cudowny aromat gorącej, brązowej komo yorshino-ni; czuła się związana z tym wszystkim, z tą najstarszą, a jednak wciąż kwitnącą i rozwijającą się kulturą. To był jej świat, jedyne miejsce, do którego naprawdę należała, i bała się je opuścić - nawet na krótko. Nie chciała jednak, by Alex sam jechał do Anglii; uściskała więc Mariko po raz ostatni i ruszyła za Alexem w stronę wyjścia. Superekspres do Tokio był luksusowym pociągiem z wagonem restauracyjnym, pluszowymi siedzeniami a także, biorąc pod uwagę jego szybkość - bardzo cichym i stabilnym. Chciała, by Alex siedział przy oknie, ale on nalegał, by to ona miała ten przywilej, i ten ich spór rozbawił tragarza. W tokijskim hotelu, wzniesionym w zachodnim stylu, czekał na nich zarezerwowany apartament z dwoma sypialniami. Recepcjoniści nie byli w stanie ukryć zdumienia - mężczyzna i kobieta, o różnych nazwiskach, nie będący małżeństwem, korzystający z tego samego apartamentu i nie próbujący nawet ukryć swego związku, byli tu uznawani za pozbawionych zasad, bez względu na to, ile sypialni mieli do swej dyspozycji. Alex nie zauważył uniesionych brwi, ale nie uszło to uwagi Joanny, trącała go łokciem tak długo, aż uświadomił sobie, że wszyscy patrzą na nich ukradkiem. Była rozbawiona, a jej nieskrępowany uśmiech, brany za wyraz lubieżnego oczekiwania, tylko pogorszył sprawę; recepcjonista nie chciał nawet na nią spojrzeć. Ale nie odesłano ich z kwitkiem. Byłoby to niegrzeczne. Poza tym, recepcjoniści i pracownicy każdego tokijskiego hotelu, który przyjmował gości z Zachodu, wiedzieli, że po Amerykanach można spodziewać się największego zuchwalstwa. Dwaj posłańcy, którzy towarzyszyli Alexowi i Joannie na dziesiąte piętro, wnieśli ich bagaże do odpowiednich sypialni, włączyli grzejnik w salonie, odsunęli ciężkie zasłony i - odmówili przyjęcia napiwków. Alex przekonał ich zapewnieniem, że pragnie wyrazić wdzięczność za znakomitą obsługę i maniery. Obyczaj wręczania napiwków nie przyjął się jeszcze w większości rejonów Japonii, lecz Alex czułby się nie w porządku, gdyby nic im nie dał. Wnętrze w znacznym stopniu przypominało przyzwoity dwusypialniowy apartament w Los Angeles, Dallas, Chicago czy Bostonie; tylko widok z okna był typowo japoński. Gdy zostali sami, Joanna przytuliła się do Alexa. Stali przy oknie, patrzyli na połyskujące neonami miasto, rozciągające się w dole. Pocałował ją. Ale nie nadeszła jeszcze ta chwila, by mógł zdecydować się na coś więcej. Wiedział, że ich pierwszy raz musi być szczególny. Bo zmieni ich życie na zawsze. - Może zjemy sushi na kolację? - spytała Joanna. - Brzmi wspaniale. - W Ozasa? - Znasz Tokio lepiej ode mnie. Przystanę na każdą twoją propozycję. Za oknem, w szybko zapadającym zmierzchu ogromne miasto przywdziało ozdobne, połyskujące kimono. Restauracja nazywała się Ozasa i znajdowała się w dzielnicy Ginza, tuż za giełdą. Mieściła się na piętrze, była ciasna i hałaśliwa, ale uchodziła za jeden z najlepszych japońskich lokali serwujących sushi. Starannie wyszorowany drewniany kontuar, zajmował całą długość sali, stali za nim ubrani na biało kucharze, o czerwonych od ciągłego mycia dłoniach. Gdy Joanna i Alex weszli do środka, kucharze powitali ich tradycyjnym Irasshai! Sala dosłownie tonęła we wspaniałych woniach omletów skwierczących na oleju roślinnym, sosu sojowego, przeróżnych pikantnych musztard, ryżu zaprawionego octem, chrzanu, grzybów gotowanych w specjalnym aromatycznym bulionie, i wielu innych specjałów. Ale nie było nawet śladu zapachu ryb, choć kilkanaście gatunków surowych ryb stanowiło główny składnik każdego serwowanego tu dania. Jedyne morskie potrawy, które mogłyby być świeższe od podawanych w Ozasa, pływały w głębinach morza. Joanna znała jednego z kucharzy z czasów, gdy występowała w Tokio. Nazywał się Toshio. Przedstawiła Alexa. Usiedli przy kontuarze i Toshio postawił przed nimi ogromne kubki herbaty. Każde z nich otrzymało oshibori, którym ocierali ręce, zastanawiając się nad wyborem ryb, zapełniających długą, oszkloną lodówkę za kontuarem. Tego wieczoru to wyjątkowe i odrobinę dręczące napięcie, jakie przebiegało między Alexem i Joanną nawet prosty akt spożycia kolacji przekształciło w niezwykłe doświadczenie naładowane erotyczną energią. Zamówił tataki, małe kawałki ryby pokrewnej makreli, lekko opalone w mokrej słomie; każdy kawałek podawano zawinięty w żółty omlet. Joanna zaczęła od toro sushi, które pojawiło się na kontuarze jako pierwsze. Toshio uczył się i ćwiczył całymi latami, zanim pozwolono mu obsłużyć swego pierwszego gościa, i teraz ten długi okres terminowania był widoczny w jego pełnej zwinnego wdzięku sztuce kulinarnej. Wyjął z lodówki toro, tłustego, marmurkowatego tuńczyka, i zaczął operować dłońmi jak mistrz sztuk magicznych, prędzej niż mogło to dostrzec oko. Za pomocą ogromnego noża odciął dwa kawałki tuńczyka. Zaczerpnął z dużego pojemnika garść ryżu przyprawionego octem i z wprawą utoczył z niego dwie małe bułeczki przyprawione odrobinką wasabi. Następnie umieścił kawałki ryby na wierzchu bułeczek i dumnym gestem postawił bliźniacze kąski przed Joanną. Przygotowanie całego dania trwało nie dłużej niż trzydzieści sekund. Ta krótka ceremonia, zwieńczona umyciem przez Toshio rąk przed przyrządzeniem tataki, przypomniała Alexowi hasło Inamury: dłonie Toshio były jak motyle, pląsające w tańcu godowym. Sushi mogło być kłopotliwym posiłkiem, zwłaszcza dla nowicjusza; ale Joanna nie była nowicjuszem, i podczas jedzenia toro była schludna i zmysłowa. Wzięła jeden kawałek, umoczyła w miseczce z shoyu, odwróciła, żeby nie kapało i położyła całość na języku. Zamknęła oczy i przeżuwała powoli. Widząc, z jakim zadowoleniem spożywa toro, Alex poczuł, że i jego danie sprawia mu coraz większą przyjemność. Jadła, łącząc w sobie w szczególny sposób wykwintny wdzięk z niepowstrzymanym głodem - przypominała pełnego gracji kota. Jej powolny, ciepły, różowy język przesuwał się od lewej do prawej, od jednego kącika ust do drugiego, ocierając się delikatnie o wargi; uśmiechnęła się otwierając oczy, by wziąć drugi kawałek toro. Powiedział: - Joanno... - Tak? - Jesteś piękna. Nie było to wszystko, co chciał powiedzieć, i o wiele mniej niż ona pragnęła usłyszeć, ale uśmiechnęła się szeroko. Napili się herbaty i zamówili inne rodzaje suski-ciemnoczerwonego chudego tuńczyka, śnieżnobiałą kałamarnicę, krwawoczerwone mięczaki akagi, macki ośmiornicy, blade krewetki, kawior i abalone; między kolejnymi daniami wycierali talerze pokrojonym w plastry imbirem. Każda potrawa sushi składała się z dwóch kawałków. Joanna i Alex jedli powoli, kosztując każdego dania, by powrócić po chwili do tych ulubionych. (W Japonii - wyjaśniła Joanna - skomplikowany system etykiety, sztywny kodeks obyczajowy i tradycja niemal przesadnej uprzejmości znalazły wyraz w szczególnej wrażliwości na różnice znaczeniowe w języku. Zwyczaj podawania sushi w-dwu-kawałkach i tylko-w-dwu-kawałkach był tego doskonałym przykładem. Nic, co było pokrojone w plastry, nie mogło być pod żadnym pozorem podane w jednym lub trzech kawałkach, ponieważ jeden kawałek nazywał się hito kire, co znaczyło również zabić, a trzy kawałki nazywały się mi kire, co znaczyło również zabić siebie. A zatem, gdyby pokrojone w plastry jedzenie podano w jednym lub w trzech kawałkach, byłoby to obrazą dla gościa i pozbawionym dobrego smaku przypomnieniem tematu, który raczej należało przemilczeć.) Jedli więc sushi, i Alex myślał o tym, jak bardzo pragnie Joanny. Pili herbatę i Alex pragnął Joanny coraz bardziej. Rozmawiali bez przerwy i żartowali z Toshio, a gdy nie jedli, odwracali się nieznacznie w swoją stronę, tak że ocierali się o siebie kolanami, przeżuwając imbir - i Alex jej pragnął. Wciąż się pocił, a przyczyną nie mogło być tylko parząco gorące wasabi w porcjach sushi; to było pożądanie, nieodparte pragnienie. Było jak pięść, która skręcała wnętrzności; ale ten żar, ten ból, wynikający z obawy przed ryzykiem, był tym za czym tęsknił tyle lat i teraz powitał go z radością. Bo czym jest życie bez ryzyka? Nie tylko sushi tworzyło parę. Kobieta i mężczyzna. Miłość i nadzieja. Białe twarze. Jasne wargi. Oczy wyraziście podkreślone czarnym tuszem. Niesamowite. Erotyczne. Ozdobne kimona. Mężczyźni w ciemnych barwach. Inni mężczyźni przebrani za kobiety - jaskrawe kolory, peruki, afektowani, płochliwi. I ten nóż. Mrok. I nagle snop światła z reflektora. Nóż ukazał się w jasnym kręgu, zadrżał w bladej pieści, a potem opadł w dół. Znów wybuchnęło światło, wydobywając wszystko z mroku. Zabójca i jego ofiara byli złączeni ostrzem, pępowiną śmierci. Zabójca przekręcił nóż - raz, drugi, trzeci, z radosnym okrucieństwem, odgrywając akuszerkę grobu. Widzowie patrzyli w milczeniu i zachwycie. Ofiara krzyknęła rozdzierająco i zatoczyła się do tyłu. Wypowiedziała zdanie, potem jeszcze jedno, wreszcie ostatnie słowa. Po chwili ogromna scena zagrzmiała jej upadkiem. Joanna i Alex stali z tyłu audytorium, ukryci w ciemności. Zwykle, by obejrzeć teatr kabuki w Tokio, potrzebna była rezerwacja, ale Joanna znała właściciela. Przedstawienie zaczęło się o jedenastej rano i miało trwać do dziesiątej wieczór. Podobnie jak inni bywalcy, Joanna i Alex przyszli tylko na jeden akt. Kabuki było miniaturą japońskiej kultury, było esencją popularnej sztuki dramatycznej. Stylizowana gra aktorska, wyrafinowane i olśniewające efekty sceniczne - tworzyły ten niepowtarzalny spektakl. Jednak - myślał Alex - z jakąż łatwością kabuki przekraczało konwencje - wszystko to było prawdziwe i niepowtarzalne. W 1600 roku, kobieta o imieniu O-kuni, która była na służbie w świątyni, zorganizowała trupę tancerzy i wystąpiła z przedstawieniem na brzegach rzeki Karno w Kioto. To był początek teatru kabuki. W roku 1630 rząd Japoński zakazał kobietom występowania na scenie. W konsekwencji pojawili się Oyama - wyspecjalizowani i niezwykle sprawni męscy aktorzy, którzy odgrywali kobiece role w sztukach kabuki. W końcu kobietom znów pozwolono pokazywać się na scenie, ale wcześniejsza tradycja całkowicie męskiego kabuki zakorzeniła się z czasem i była nienaruszalną konwencją. Pomimo archaicznego języka, którego większość widzów nie rozumiała i pomimo ograniczeń narzuconych przez transwestytyzm, popularność teatru kabuki nigdy nie zmalała. Działo się tak po części dzięki wspaniałym wysublimowanym spektaklom, jakie prezentował. Widzów porywał jednak kalejdoskop uczuć rozgrywających się na scenie: miłość - nienawiść, przebaczenie - zemsta; pokazane wprost - wyolbrzymione i barwniejsze niż bywa to w życiu. Emocje są uniwersalne - myślał Alex oglądając sztukę. Miał świadomość, że ta idea nie jest dla niego niczym nowym, ale nigdy się nad nią poważnie nie zastanawiał. Teraz zrozumiał, że jej implikacje są naprawdę zaskakujące. Uczucia były takie same w każdym mieście, kraju, roku i stuleciu. Bodźce, na które reagowało serce zmieniały się wraz z upływem lat; dziecko, młodzieniec i starzec dostrzegali inne źródła radości i smutku; ale dzielili te same uczucia, ponieważ splatały się one, by utworzyć jedną, prawdziwą i niepowtarzalną strukturę życia, zawsze i bez wyjątku, strukturę o jednym podstawowym wzorze. Nagle, dzięki sztuce kabuki, Alex Hunter uświadomił sobie dwie cenne prawdy: Po pierwsze - jeśli emocje są uniwersalne, to wówczas on, Alex, nie jest samotny, nigdy nie był samotny, i nigdy nie będzie samotny. Jako dziecko, kulące się ze strachu pod szorstką ręką swoich pijanych rodziców, żył w rozpaczy, bo wtedy sądził, że jest uwięziony w szklanej bańce - zamkniętej i rzuconej na pastwę losu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie był sam. Każdej nocy, gdy bił go ojciec, inne dzieci, w każdym zakątku świata, cierpiały razem z nim, ofiary swoich chorych rodziców czy obcych ludzi, i wspólnie przeżywały ból. Byli braćmi. Żaden ból czy szczęście nie było przeżyciem osobnym, jednostkowym. Wszystkie uczucia wywodziły się ze wspólnego rozlewiska, wielkiego jeziora, z którego czerpał doświadczenie cały rodzaj ludzki, i (och, teraz to widział, widział tak bardzo wyraźnie) całe to jezioro pokrywała pajęczyna wspólnych przeżyć, niewidzialnych, a mimo to namacalnych włókien, które łączyły pijącego z jeziora z innym pijącym - wszystkich ze wszystkimi - rasy, religie, narodowości i jednostki stały się jednym, niepodzielnym organizmem. Tak więc, bez względu na to jaki dystans tworzył między sobą a swoimi przyjaciółmi, pomiędzy sobą a swoimi kochankami - absolutna izolacja nie była możliwa. Czy mu się to podobało czy też nie, życie oznaczało uczuciowe zaangażowanie, a zaangażowanie - wysokie ryzyko. Po drugie - jeśli emocje były uniwersalne i ponadczasowe, to tym samym należały do największych prawd znanych ludzkości. Jeśli miliony ludzi, żyjących w różnych kulturach i na różnych obszarach Ziemi doszło niezależnie od siebie do tej samej koncepcji miłości, to on, Alex, nie mógł zaprzeczyć istnieniu owej koncepcji. Głośna, dramatyczna muzyka, która towarzyszyła scenie zabijania, zaczęła z wolna zamierać. Na ogromnej scenie, jedna z "kobiet" wystąpiła do przodu, by przemówić do widowni. Muzyka wzniosła się na chwilę i zgasła, uciszona słowami Oyamy. - Podobało ci się? - Joanna zerknęła na Alexa. Milczał. Serce waliło mu w piersi. Powoli powracał do życia. Poszli do baru, którego właściciel powitał ich po angielsku trzema słowami: "tylko Japończycy, proszę". Joanna szybko przemówiła po japońsku i przekonała go, że są tubylcami w myślach i sercach - choć nie są nimi z urodzenia, i właściciel z uśmiechem zaprosił ich do środka. Zamówili sake. - Nie pij tego w ten sposób, kochanie - powiedziała Joanna. - Co robię ile? - Nie powinieneś trzymać filiżanki w prawej ręce. - Dlaczego nie? - Ponieważ jest to uznawane za cechę wielkiego, niecierpliwego pijaka. - A może jestem wielkim, niecierpliwym pijakiem. - Ale czy chcesz, żeby wszyscy o tym wiedzieli? - Więc mam trzymać filiżankę tylko w lewej ręce? - Zgadza się. - Właśnie tak? - Zgadza się. - Czuję się jak barbarzyńca. Mrugnęła do niego i uśmiechnęła się szeroko. - Jeśli chodzi o mnie, możesz użyć obu rąk. Poszli do Nichiegeki Musie Hali na trwający godzinę show przypominający trochę wodewil i trochę burleskę. Kamicy opowiadali niewybredne dowcipy, niektóre bardzo śmieszne, lecz Alexa bardziej bawił widok roześmianej Joanny niż to, co mówili faceci na scenie. W przerwach występowały wspaniałe, młode dziewczęta w skąpych kostiumach. Tańczyły raczej kiepsko, choć z niezaprzeczalnym entuzjazmem i energią. Większość z nich mogła się poszczycić zapierającą dech w piersiach urodą, ale żadna z nich, przynajmniej w oczach Alexa, nie była nawet w połowie tak olśniewająca jak Joanna. Wrócili do hotelu. Joanna zamówiła butelkę francuskiego szampana. Poprosiła również o odpowiednie ciasteczka - coś nie bardzo słodkiego. Po chwili przysłano je w ładnym, polakierowanym na czerwono, drewnianym pudełku. Przebrali się w piżamy. Joanna miała na sobie komplet z czarnego jedwabiu, z czerwonymi paskami przy mankietach i kołnierzu. Alex poproszony przez nią, odsunął zasłony, i wspólnie przysunęli sofę do niskiego okna. Usiedli obok siebie i przyglądali się konturom Tokio na tle nieba. Krótko po północy niektóre neony w Ginzie zaczęły gasnąć. - Nocne życie Japonii bywa niekiedy szalone - powiedziała Joanna - ale zwykle kończy się wcześnie jak na obyczaje zachodnie. - A my? - spytał. - Co my? - Czy też zakończymy nocne życie? - Nie jestem śpiąca. Pragnął jej, ale wciąż czuł się jak niedoświadczony chłopak. - Musimy wstać o szóstej rano. - Nie, nie musimy. - Ależ tak, jeśli chcemy zdążyć na samolot. - Nie będziemy musieli wstawać o szóstej, jeśli w ogóle nie położymy się spać. Możemy przespać się jutro w samolocie. Przycisnęła wargi do jego szyi. Nie pocałowała go. Niezupełnie. Zdawała się wyczuwać pulsujące napięcie płynące przez arterię. Obrócił się do niej. Jej miękkie usta rozchyliły się pod jego ustami, i przez chwilę świat stanowiły cztery wargi, dwa języki i ciepła, wilgotna wspólnota. Joanna smakowała jak migdały i szampan. Wstał, pochylił się i wziął ją na ręce. Zaniósł ją do swojego pokoju i położył na łóżku. Powoli, z miłością, rozebrał ją. Jedyne światło docierało z salonu, przez otwarte drzwi. Blade jak księżycowe promienie, padało szeroką wstęgą na łóżko. Leżała naga w tym widmowym blasku, zbyt piękna jak na rzeczywistą istotę. Zrzucił z siebie piżamę, wyciągnął się obok niej i wziął ją w ramiona. Przez chwilę w katedralnej ciszy słychać było śpiew sprężyn łóżka, potem wśród cieni znów zaległ modlitewny spokój. Odkrywał i wielbił pocałunkami jej ciało. Tej ostatniej nocy w Japonii nie spali. Otulili się godzinami nocy, jakby czas był świetlistą nicią, a ich ciała szaleńczo wirującą szpulą. 44 W Szwajcarii, w Zurychu, we wspaniałym domu nad jeziorem, Ignacio Carrera pracował pilnie nad łydkami, udami, pośladkami, biodrami, talią, krzyżem i mięśniami brzucha. Podnosił ciężary od dwóch godzin. Rzadko robił przerwy na odpoczynek. A gdy odpoczywał, nie czuł bólu; a przecież pragnął bólu, bo ból był sprawdzianem i wskaźnikiem postępów. Szukając bólu, rozpoczął ostatnie ćwiczenie tego dnia - podrzuty Jeffersona. Stanął okrakiem nad sztangą - między stopami odległość dwudziestu czterech cali. Przykucnął, chwycił sztangę, prawa ręka z przodu, lewa z tyłu. Wciągnął głęboko powietrze, po czym wypuścił je, unosząc się do pozycji wyprostowanej, podciągając jednocześnie sztangę aż do wysokości krocza. Jego łydki i uda pulsowały boleśnie. - Raz - powiedział Antonio Paz. Przykucnął, zawahał się sekundę i znów uniósł się wraz ze sztangą. W nogach czuł ogień. Inni mężczyźni podnosili ciężary z różnych powodów. Niektórzy dla zdrowia. Niektórzy dla sylwetki. Inni po to, by zdobyć kobiety, które uganiały się za kulturystami. Niektórymi kierowały względy samoobrony; inni traktowali to jako grę, a jeszcze inni jako sport. Wszystkie te powody były w przypadku Ignacio Carrery drugorzędne. - Siedem - powiedział Paz. Carrera westchnął ignorując ból. - Osiem - rzucił Paz. Carrera znosił te tortury, ponieważ jego obsesją była władza. Pragnął sprawować nad innymi ludźmi władzę - finansową, polityczną, psychiczną i fizyczną. W jego pojęciu posiadanie wielkiego bogactwa nie miało sensu, jeśli było się słabym fizycznie. Potrafił łamać swych wrogów równie skutecznie gołymi rękami, jak i pieniędzmi. A to sprawiało mu ogromną radość. - Dziesięć - powiedział Paz. Carrera położył sztangę i wytarł dłonie w ręcznik. - Znakomicie - pochwalił Paz. - Nie. Carrera stanął przed dużym lustrem i przybierał różne pozy. Studiował z uwagą każdy mięsień ciała i szukał oznak poprawy. - Znakomicie - powtórzył Paz. - Im jestem starszy, tym trudniej się rozwijać. Właściwie nie sądzę, by w ogóle przybywało mi mięśni. Teraz to już tylko kwestia utrzymania się na przyzwoitym poziomie. - Nonsens - zaprzeczył Paz. - Wygląda pan wspaniale. - Nie dość dobrze. - Coraz lepiej. - Nigdy nie jest dość dobrze. - Madame Dumont czeka w przedpokoju - powiedział Paz. - I jeszcze poczeka - odrzekł Carrera. Zostawił Paza i poszedł na górę, do głównej sypialni na drugim piętrze. Sypialnia była stylizowana na osiemnastowieczny klasycyzm - sufit wysoki i biały, gzyms bogato zdobiony, choć jedynymi wygiętymi liniami były linie, które tworzyły rysunek lilii francuskich nad marmurowym kominkiem. Wszystkie drewniane elementy pomalowano na kolor bladoszary, a ściany pokryto tapetą w dwóch odcieniach ze złotym paskiem. Łóżko w stylu Ludwika XVI miało wysoką deskę u wezgłowia i przy nogach - obydwie były obite czerwono-złotym jedwabiem z liściastym wzorem, który pasował do baldachimu i narzuty. Dokładnie naprzeciwko łóżka, pod ścianą, stała para identycznych, mahoniowych komódek w stylu Ludwika XVI z wymalowaną tarczą na szufladach i drzwiach. W jednym z kątów stała ogromna, osiemnastowieczna harfa, pozłacana i bogato rzeźbiona. Carrera dowcipkował, że będzie brał lekcje gry na harfie, by się przygotować, zanim pójdzie do nieba. Wyglądał w tym pokoju jak wielka człekokształtna małpa, która wkroczyła niespodziewanie na damskie party przy herbatce. Kontrast miedzy nim a tym wytwornym otoczeniem podkreślał jego zwierzęcą siłę. I to się Carrerze podobało. Zdjął z siebie wilgotne spodenki, wszedł do ogromnej łazienki i spędził dziesięć minut w gorącej saunie. Myślał o madame Marie Dumont, która niecierpliwie przebierała na dole nogami, i uśmiechnął się. Przez następne pół godziny moczył się w dużej wannie. Następnie zniósł z godnością torturę lodowatego prysznica - rozgrzewał go obraz Marie, tam na dole, w przedpokoju. Wytarł się energicznie, włożył szlafrok i wszedł do sypialni akurat w chwili, gdy zadzwonił telefon. Paz odebrał go na dole. - Londyn na pierwszej linii - powiedział Paz. - Marlowe? - Nie. Peterson. - Jest w Londynie? - Tak twierdzi. - Połącz go - i upewnij się, że madame Dumont nie podsłuchuje. - Tak, sir - powiedział Paz. Przy telefonie zamontowano urządzenie przeciwpodsłuchowe. Carrera włączył je. Odezwał się Peterson: - Ignacio? Można mówić? - Jak zawsze. Co robisz w Londynie? - Hunter i dziewczyna będą tu dziś wieczorem - powiedział Peterson. - Rotenhausen przysięgał, że ona nigdy nie zdoła opuścić Japonii. - Mylił się. Czy możesz się pospieszyć? - Jasne. - Jedź do Rotenhausena w St. Moritz. - Wyjadę dziś wieczorem - powiedział Carrera. - Spróbujemy naprowadzić Huntera na trop doktora, tak jak planowaliśmy. - To ty nadzorujesz ten show w Londynie? - Niecały - powiedział grubas. - Tylko tę sprawę z Hunterem i dziewczyną. - To i tak dobrze. Marlowe się do tego nie nadaje. - Wiem. - Zrobił się zbyt nerwowy. - Zauważyłem. - Złamał pewne zasady. Przede wszystkim, próbował wyciągnąć ze mnie jej prawdziwe nazwisko. - Ze mnie też - powiedział Peterson. - Wypowiedział kilka głupich gróźb. Zaproponowałem usunięcie go - powiedział Carrera. - Ja też. - Jak dostanę zgodę, sam się nim zajmę. - Nie martw się. Nikt nie ma zamiaru odbierać ci twojej przyjemności. - Zobaczymy się w Moritz? - spytał Carrera. - Z pewnością - powiedział grubas. - Chyba wezmę kilka lekcji jazdy na nartach. - To będzie niezapomniany widok. - Carrera wybuchnął śmiechem. - Prawda? - Peterson także się roześmiał i odłożył słuchawkę. Telefon spełniał również funkcję intercomu. Carrera połączył się z salonem. - Tak, sir? - odezwał się natychmiast Paz. - Madame Dumont może już przyjść na górę. - W porządku, sir. - Spakuj swoją walizkę. Za kilka godzin jedziemy do St.Moritz. Carrera odłożył słuchawkę i podszedł do drzwi garderoby, za którymi krył się świetnie zaopatrzony barek. Zajął się drinkami: sok pomarańczowy i kilka surowych jajek dla siebie; wódkę z tonikiem dla Marie Dumont. Zjawiła się, zanim skończył przyrządzać jej drinka. Zatrzasnęła drzwi sypialni. Podeszła do Carrery energicznym krokiem i stanęła przed nim. Była wściekła. - Jak się masz, Marie. - Za kogo ty się uważasz, do diabła? - Za Ignacio Carrerę - jak sądzę. - Ty draniu. - Przygotowałem ci wódkę z tonikiem. - Nie możesz kazać mi czekać! - powiedziała gniewnie. - Czyżby? Wydawało mi się, że tak właśnie zrobiłem. - Drań. Mam nadzieję, że zachorujesz na raka prostaty i zdechniesz. - Młoda, pełna wdzięku dama. - Wypchaj się. Była piękna. Miała tylko dwadzieścia sześć lat, ale była rozwinięta i inteligentna nad wiek - choć nie tak inteligentna, jak sądził. Jej ciemne włosy okalały chłodną twarz, w której błyszczały jeszcze ciemniejsze oczy pełne pragnienia i bólu. Jej subtelne rysy i elegancki sposób bycia, którego nauczyła się w ekskluzywnej szkole z internatem sprawiały, że otaczała ją aura wyniosłości. Była szczupła jak modelka, ale miała pętać, okrągłe piersi. Ubierała się pięknie. Dzisiaj włożyła dobrze skrojony dwuczęściowy, beżowy kostium, oryginalny egzemplarz z Paryża wart pięć tysięcy dolarów oraz turkusową bluzkę, całość uzupełniała odpowiednio dobrana biżuteria i subtelne perfumy, które kosztowały tysiąc dolarów za uncję. - Oczekuję przeprosin - powiedziała. - Masz tu swojego drinka. - Nie możesz mnie traktować w ten sposób! Była rozpieszczana przez całe życie. Jej ojciec był zamożnym, belgijskim kupcem, a jej mąż znacznie zamożniejszym, francuskim przemysłowcem. Niczego jej nie odmawiano - nawet jeśli jej żądania były przesadne. - Przeproś - domagała się. - Nie spodobałoby ci się to. - Spodobało? Żądam tego! - Jesteś zasmarkanym dzieciakiem. Wiesz o tym? - Powiedziałam, żebyś mnie przeprosił. - Ale pięknym, zasmarkanym dzieciakiem. - Przeproś, ty wielka małpo! Wymierzył jej lekki policzek, na tyle jednak mocny, by poczuła uderzenie. - Masz tu swojego drinka. - Drań. - Dziwka. Weź swojego drinka. - Wsadź go sobie w dupę. Uderzył ją tak mocno, że omal nie upadła. - Wypij to - powiedział. - Przyprawiasz mnie o mdłości. - Więc po co tu przychodzisz? - Popatrzeć na doły społeczne. - Weź swojego drinka - powtórzył twardo. Znów ją uderzył. Jeszcze mocniej. Odbiła się od ściany, zachwiała i przyłożyła rękę do czerwonego śladu na policzku. - Weź swojego drinka - rozkazał. Napluła na niego. Tym razem naprawdę ją znokautował. Usiadła na podłodze ogłuszona. Szybko postawił ją na nogi - chwycił ją wielką dłonią za gardło, przysunął do ściany i unieruchomił. Płakała, ale w jej oczach czaiło się perwersyjne pożądanie. - Jesteś chora - powiedział. - Jesteś chorą, zdeprawowaną, małą, bogatą dziewczynką. Masz swojego białego rolls-royce'a i swojego małego mercedesa. Mieszkasz w rezydencji. Masz służbę, która robi za ciebie wszystko oprócz wydalania. Szastasz pieniędzmi, jakby jutro miały wyjść z mody, ale nie możesz kupić sobie tego, czego potrzebujesz. A potrzebujesz kogoś, kto wreszcie powie ci "nie". Byłaś rozpieszczana przez całe życie, a teraz potrzebujesz kogoś, kto będzie ci rozkazywał i krzywdził cię. Czujesz się winna z powodu tych wszystkich pieniędzy i byłabyś szczęśliwa, gdyby ktoś ci je zabrał. Ale tak się nie stanie. I nawet nie możesz ich rozdać, bo większość jest trzymana w depozycie. Więc przystajesz na to wszystko - to, że biję cię po twarzy, poniżam i lekceważę. Rozumiem. Sądzę, że jesteś pomylona. Ale jednak rozumiem. Jesteś zbyt płytka, by uświadomić sobie, jak wielką masz fortunę, zbyt płytka, by się nią cieszyć, zbyt płytka, by znaleźć jakiś sensowny cel, na który mogłabyś przeznaczyć swoje pieniądze. Więc przychodzisz do mnie. Przychodzisz do mnie. Zapamiętaj to sobie. Jesteś w moim domu i będziesz robiła to, co ja ci każę. A teraz się zamkniesz i wypijesz swoją wódkę z tonikiem. Słuchała i gromadziła w ustach ślinę, znów na niego napluła. Przycisnął ją do ściany lewą ręką, a prawą chwycił drinka, którego dla niej przygotował. Przysunął szklankę do jej warg, ale dziewczyna mocno zacisnęła usta. - Napij się - powiedział. Odmówiła. Przechylił jej głowę i próbował wlać zawartość szklanki do jej nosa. Szarpnęła głową, na ile pozwalał jego silny chwyt i otworzyła usta, by się nie udusić. Parskała, dyszała i dławiła się, bryzgając wódką przez nos. Wlał resztę drinka między jej wargi i puścił ją, a ona pluła śliną i krztusiła się bezradnie. Carrera odwrócił się od niej i wziął do ręki mieszankę soku pomarańczowego i surowych jaj, którą sobie przygotował. Wypił kilkoma długimi łykami. Kiedy skończył, dziewczyna nie doszła jeszcze do siebie. Była zgięta wpół i kaszlała, próbując oczyścić gardło i złapać oddech. Carrera chwycił ją za ramiona, zawlókł do łóżka i cisnął twarzą do materaca. Zrzucił z siebie szlafrok i stanął za nią nagi. Podciągnął jej spódnicę. Miała na sobie pas i pończochy, a nie rajstopy; była przygotowana właśnie na coś takiego. Wsunął palce za gumkę od jej majteczek i szarpnął. Rozległ się trzask śliskiego materiału. Zaczęła się opierać, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, co zamierza z nią zrobić. Opadł na nią, przydusił biodrami i wszedł w nią szorstko. Uderzał z ogromną siłą, brutalnie - szybciej i głębiej z każdym pchnięciem, dążąc tylko do własnej przyjemności, w najmniejszym nie troszcząc się o jej odczucia. - Sprawiasz mi ból - powiedziała niepewnie. Wiedział, że to prawda. Ale wiedział również, że ona to lubi. A poza tym, był to jedyny sposób, w jaki on lubił to robić. Wykorzystywał kobiety. Dręczył je. Ból był władzą. Seksualna władza była dla Ignacio Carrery równie ważna jak władza finansowa, psychiczna i czysto fizyczna. Zanim skończy z madame Dumont, ona po raz kolejny stanie się jego niewolnicą. Zamierzał wziąć ją w każdy możliwy sposób - pomiędzy jej rozkosznymi piersiami, w pochwę, tak jak teraz, w odbyt, w usta, i to tak, że będzie się dławić - i zawsze bez czułości. Zamierzał obrzucać ją obrzydliwymi wyzwiskami i zmuszać ją, by sama się nimi obrzucała. Zamierzał ją miażdżyć, aż zaczęłaby błagać, by ją puścił, przygniatać, aż zaczęłaby skamleć z bólu. Zamierzał ją upadlać i poniżać. Wydobyłby z niej to, co najgorsze, a potem zażądał rzeczy jeszcze bardziej obrzydliwych niż te, które robił z nią wcześniej, aż wreszcie byłaby nikim, a on poczułby się jak bóg i obydwoje doznaliby pełnej satysfakcji. Gdy Marie wpijała palce w narzutę, łkała i rzucała się pod nim, on myślał o Lisie-Joannie. Zastanawiał się, czy będzie miał okazję robić z Joanną to, co właśnie robi z Marie. Sama myśl o tym sprawiła, że jego penis nabrzmiał do nieprawdopodobnych rozmiarów. Zaczął wbijać się w Marie jeszcze bardziej dziko, z jeszcze większym okrucieństwem i brutalnością. Kiedy po raz pierwszy zobaczył dziewczynę Chelgrina, ponad dziesięć lat wcześniej, była ona najpiękniejszą i najbardziej pożądaną istotą, jaką spotkał, ale nie mógł jej tknąć. A sądząc po zdjęciach zrobionych w Kyoto, czas działał tylko na jej korzyść. Carrera gorąco pragnął, by zabieg doktora Rotenhausena nie powiódł się tym razem; wówczas dostanie tę dziewczynę. Rotenhausen obawiał się, że poddanie jej po raz drugi programowi doprowadzi ją do nieodwracalnej regresji umysłu. Prawdę powiedziawszy, było raczej pewne, że wyjdzie z tego na poziomie rozwoju intelektualnego czteroletniego dziecka i taka pozostanie na zawsze. Myśl o mózgu czteroletniego dziecka uwięzionym w cudownym ciele kobiety działała na Carrerę jak nic dotąd. Gdyby tak się stało, a ona zostałaby przekazana do dyspozycji Carrery, to wziąłby ją i powiedział im, że umarła i jest pochowana, ale zatrzymałby ją żywą - byłaby jego i tylko jego własnością. Mógłby nad nią dominować i wykorzystywać ją w stopniu, w jakim nie dominował i nie wykorzystywał nikogo, włącznie z madame Dumont. Stałaby się jego małym zwierzątkiem, pełnym miłości kociakiem, który liże mu buty. Wytresowałby ją jak psa, i wówczas... Madame Dumont krzyczała. - Zamknij się, dziwko - powiedział. - Ranisz mnie. Tak bardzo mnie ranisz. Wyciągnął rękę i wcisnął jej twarz w materac, by stłumić płacz. Zabiłby ją. Powstrzymał się jednak - tylko dlatego, że teraz miałby kłopot z pozbyciem się ciała. Spieszył się do St. Moritz. Tam było jego przeznaczenie. Dziewczyna Chelgrina. Część trzecia Zagadka w zagadce Zimowa burza Uderza maleńkimi kamyczkami O dzwon świątyni BUSON, 1715-1783 45 Ani Alex, ani Joanna nie spali dobrze podczas lotu z Tokio. Byli zbyt podekscytowani ostatnimi wydarzeniami, obawiali się również tego, co zastaną w Anglii. Na domiar złego samolot wpadł kilkakrotnie w silne turbulencje; leżeli bezwładnie w swoich fotelach jak cierpiące na chorobę morską szczury lądowe w czasie swego pierwszego rejsu statkiem. Kiedy wyładowali w Londynie Alex czuł się tak, jak pacjent oddziału dla nieuleczalnie chorych. Nogi miał zdrętwiałe, spuchnięte i ciężkie; przy każdym kroku uda i łydki przeszywał ostry ból, a kręgosłup bolał go od krzyża aż do karku. Oczy miał podkrążone, a pod powiekami czuł piasek. Teraz z trudem mógł uwierzyć, że zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej przeżył największą ekstazę w swoim życiu. Sądząc po wyglądzie, Joanna cierpiała na te same dolegliwości. Obiecała, że padnie na kolana i ucałuje ziemię, jak tylko się upewni, że będzie miała dość sił, by znów się podnieść. Gdy znaleźli się w hotelu, rozpakowali tylko walizkę Joanny, i to też nie do końca. Przywiozła ze sobą dwie podręczne suszarki do włosów. Jedna z nich była lekkim, plastikowym modelem, a druga dużą, staromodną dmuchawą z metalu o dziesięciocalowej dyszy. W walizce miała również mały śrubokręt, i Alex użył go do rozmontowania większej z suszarek. Przed opuszczeniem Kioto usunął z suszarki cały mechanizm, a do pustej obudowy włożył pistolet automatyczny kaliber 9 mm, ten sam, który tydzień wcześniej odebrał mężczyźnie w Kioto. Broń nie została wykryta ani w czasie kontroli celnej, ani podczas prześwietlania bagaży promieniami rentgenowskimi. Z tej samej walizki wyjął dużą puszkę z talkiem i poszedł do łazienki. Przykucnął obok klozetu, podniósł deskę razem z klapą i przesiał talk między palcami - na dnie puszki ukazały się dwa dodatkowe magazynki amunicji. - Byłby z ciebie niezły kryminalista - powiedziała Joanna, zatrzymując się w drzwiach. - Tak. Ale zawsze wiodło mi się lepiej, gdy byłem uczciwy, niż wtedy, gdy łamałem prawo. - Moglibyśmy napadać na banki. - A dlaczego po prostu nie przejąć nad którymś kontroli? - Jesteś nudziarzem. - Tak. Zjedli lekką kolację w salonie ich trzypokojowego apartamentu o dziesiątej wsunęli się pod kołdrę wspólnego łóżka i zanim zasnęli, pozwolili sobie jedynie na niewinny pocałunek na dobranoc. Alex miał dziwny sen. Leżał na miękkim łóżku w białym pokoju, a nad nim stało trzech chirurgów, ubranych na biało, z białymi maskami na twarzach. - Jemu się wydaje, że gdzie jest? - spytał pierwszy. - Ameryka Południowa, Rio - odpowiedział drugi. - Co się stanie, jeśli to nie zadziała? - zadał pytanie trzeci. - Wtedy pewnie da się zabić, zanim rozwiąże nasz problem - stwierdził pierwszy. Alex uniósł dłoń, żeby dotknąć najbliżej stojącego chirurga, ale jego palce zmieniły się nagle w maleńkie repliki budynków, potem stały się pięcioma wysokimi budynkami widzianymi z daleka, a potem te budynki powiększyły się, rozrosły w drapacze chmur - i przybliżyły się, i na jego dłoni i ramieniu wyrosło całe miasto, a twarze chirurgów zastąpiło czyste błękitne niebo, a pod sobą widział Rio, fantastyczną zatokę, i wtedy jego samolot wylądował, a on wysiadł, i był w Rio, i wokół niego rozbrzmiewała żałobna muzyka hiszpańskiej gitary. Był na wakacjach i wspaniale się bawił. O siódmej rano zbudziło go głośne walenie. W pierwszej chwili myślał, że dźwięk dochodzi z jego głowy, ale to nie było to. Brzmiało tak, jakby ktoś uderzał ramieniem o mocne drzwi. Joanna usiadła obok niego, zasłoniła się prześcieradłem. - Co to jest? Alex zrzucił z siebie ostatnie resztki snu. Uniósł głowę, nasłuchiwał przez chwilę i stwierdził: - Ktoś jest przy drzwiach głównego pokoju. - Wygląda na to, że je wyłamuje - powiedziała. Sięgnął po naładowany pistolet, który zostawił na nocnym stoliku. - Zostań tu - nakazał Joannie. - Nie ma mowy... Alex szukał po omacku kontaktu, znalazł go i przekręcił. Zmrużył oczy porażony nagłym blaskiem i wysunął przed siebie broń. - Nikogo tu nie ma - powiedziała Joanna. Na dywanie w foyer leżała niebieska koperta. Wsunięto ją przez szpary pod drzwiami. Podniósł kopertę. - Co to jest? - spytała. - Wiadomość od senatora. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. - Zamrugał. - Skąd? - nie ustępowała. Koperta była z wierzchu czysta, żadnego adresata. Była zaklejona. Alex zmarszczył brwi. - Nie potrafię powiedzieć, skąd to wiem, ale jestem pewien. - Rozdarł kopertę i rozłożył pojedynczą kartkę, którą znalazł w środku. 46 W Londynie padało i było zimno. Ponure, grudniowe niebo zlewało się z szarymi dachami domów, a cienkie wstęgi mgły opadły jeszcze niżej. Taksówkarz, który zabrał ich spod hotelu był tęgim mężczyzną o starannie przystrzyżonej białej brodzie. Nosił pognieciony kapelusz i pachniał miętową gumą do żucia. - Dokąd państwa zawieźć? - Do British Museum - powiedział Alex. - Ale najpierw będzie musiał pan zgubić tych, którzy nas śledzą. Czy może pan to zrobić? Kierowca przyjrzał mu się. - On mówi poważnie - stwierdziła Joanna. - Na to wygląda - powiedział kierowca. - I jest trzeźwy - dodała. - Na to wygląda - zgodził się kierowca. - I nie jest obłąkany - dorzuciła. - To się okaże - stwierdził kierowca. Alex odliczył trzydzieści funtów i wręczył mężczyźnie. - Drugie tyle dostanie pan jak już zajedziemy na miejsce, plus opłata za przejazd. Pomoże nam pan? - No cóż - powiedział kierowca. - Powiadają, że wariatom lepiej ustępować, a zwłaszcza tym, którzy mają pieniądze. - To dobra rada. Więc niech mi pan ustąpi. - Tylko jedna rzecz mnie niepokoi - powiedział kierowca. - Czy to gliny nas śledzą? - Nie - odpowiedział Alex. - Czy to gliny, młoda damo? - Nie - potwierdziła Joanna. - To bardzo niemili ludzie. - Tak jak gliniarze. - Uśmiechnął się szeroko, wetknął banknoty do kieszeni na piersi, pogładził jasną brodę i powiedział: - Na imię mi Nicholas. Do usług. Na co powinienem zwracać uwagę? Jakim samochodem mogą jechać? - Nie wiem - powiedział Alex. - Ale będą trzymać się blisko. Jeśli będziemy ostrożni, to szybko ich zauważymy. Ruch na ulicach był o tej porze duży. Nicholas skręcił na najbliższym rogu w prawo, na następnym w lewo, potem w prawo, w lewo, w lewo, w prawo. Alex cały czas patrzył przez tylną szybę. - Brązowy jaguar. Niech go pan zgubi. Nicholas nie był mistrzem szybkiej jazdy. Zmieniał pasy, wciskał się między samochody osobowe i autobusy, starając się za wszelką cenę maksymalnie zwiększyć dystans między taksówką a ogonem, który wlókł się za nimi: ale żaden z tych manewrów nie był na tyle niebezpieczny, by zniechęcić ścigających. Przez pierwszych dziesięć minut jaguar był cały czas w polu ich widzenia. Nicholas nieoczekiwanie skręcał na skrzyżowaniach, ale nigdy przy dużej prędkości i nigdy z niewłaściwego pasa ruchu, co ułatwiało jaguarowi trzymanie się w bliskiej odległości. - Nie powiem, by pańska brawura zapierała mi dech w piersiach - powiedział Alex. - To Londyn. A tu dość trudno naciskać do dechy, jak mówicie w Ameryce. Joanna położyła dłoń na ramieniu Alexa. - Przypomnij sobie historię o żółwiu i zającu. - Tak. Ale chcę ich szybko zgubić. A przy tym tempie jazdy uda nam się to za osiem albo dziesięć godzin - kiedy już się tak zmęczą, że będą mieli nas dosyć. Alex wiedział, że londyńskich taksówek nie dopuszczano do ruchu, jeśli na karoserii dostrzeżono najmniejszy ślad kolizji - nawet małe wgięcie czy zadrapanie. Najwyraźniej Nicholas brał to pod uwagę, prowadząc samochód. Towarzystwo ubezpieczeniowe zapłaciłoby naturalnie za wszelkie naprawy; ale samochód mógłby stać w warsztacie nawet przez tydzień, co oznaczało przerwę w zarobkach. Wkrótce jednak Nicholasowi udało się zwiększyć dystans między taksówką i jaguarem o trzy samochody. - Zgubimy ich - stwierdził zadowolony. Alex miał wrażenie, że Nicholasowi pozwolono zgubić ogon. Kierowca jaguara jechał wolniej i właściwie to on, a nie taksówkarz, doprowadził do wydłużenia dystansu między samochodami. Dlaczego? Ponieważ wiedzą, dokąd jedziemy. Wiedzą, że jedziemy do British Museum na spotkanie z senatorem. Dotarli do skrzyżowania, gdzie światła właśnie zmieniły się z zielonych na czerwone, ale Nicholas zdobył się na odwagę i gwałtownie, ignorując sygnalizację, skręcił na rogu. Samochody, które jechały za nimi zatrzymały się, ich kierowcy okazali się porządnymi obywatelami, i jaguar utknął na dobre. Nie mógł ruszyć wcześniej niż przed zmianą świateł. Jechali wąską prawie pustą ulicą. Po obu stronach wznosiły się budynki sklepów i teatrów. Nicholas dojechał do połowy ulicy i skręcił w alejkę, zanim jaguar miał w ogóle szansę skręcić na skrzyżowaniu. Z tej alejki wjechali w następną, a potem znów powrócili na główną ulicę. Gdy tak krążyli między uliczkami w zacinającym, szarym deszczu, Nicholas cały czas zerkał w lusterko. Stopniowo na jego twarzy zaczął pojawiać się uśmiech, i w końcu powiedział: - Udało się! Zgubiłem ich. Jak na tych amerykańskich kryminałach w telewizji. - Był pan cudowny - powiedziała Joanna. - Naprawdę tak pani myśli? - Po prostu niesamowity - dodała. - Nawet mi się to podobało. Takie ożywcze urozmaicenie nudnego dnia. Alex patrzył przez tylną szybę. Kiedy dotarli do British Museum, Joanna otworzyła drzwi taksówki, wysiadła i pobiegła w kierunku głównego wejścia, by tam schronić się przed deszczem. Kiedy Alex płacił, Nicholas spytał: - Jej mąż, jak przypuszczam? Alex zamrugał. - Słucham? - No cóż, jeśli to nie byli gliniarze... - Och nie. To nie był jej mąż. Nicholas podrapał się w brodę. - Chyba nie każe mi pan zastanawiać się nad tym aż do końca życia. - Obawiam się, że tak - powiedział Alex. Wysiadł z taksówki i zatrzasnął drzwi. Przez chwilę Nicholas przyglądał mu się z ciekawością zza szyby pokrytej smugami deszczu; potem odjechał. Alex stał w zimnej mżawce, skulony, z dłońmi w kieszeniach płaszcza. Rozglądał się wokół, obserwując ruch na ulicy, a zwłaszcza zaparkowane przy krawężniku samochody. Nic podejrzanego. Wreszcie przyłączył się do Joanny, czekającej przy wejściu. - Jesteś przemoczony - powiedziała. - Tak. - Czego szukasz? - Nie wiem - powiedział. Wciąż ociągał się z wejściem do środka; z uwagą przyglądał się ulicy. - Alex, co się dzieje? - Za łatwo pozbyliśmy się jaguara. A dotąd nic nie szło łatwo. Więc dlaczego udało nam się właśnie teraz? - Chyba już najwyższy czas, żeby uśmiechnęło się do nas szczęście? - Nie wierzę w szczęście - powiedział. Ale w końcu odwrócił się i wszedł za Joanną do muzeum. 47 Zatrzymali się przed wspaniałymi asyryjskimi antykami, tak jak żądał senator, gdy w końcu pojawił się ich kontakt. Wysłannikiem Chelgrina okazał się mały, zasuszony człowieczek w płaszczu i ciemnej brązowej czapce. Miał zaciętą twarz i czujne, małe oczka, a usta wykrzywione w ciągłym, szyderczym uśmiechu. Stanął obok Alexa, udając przez minutę czy dwie, że podziwia egzemplarz asyryjskiej broni, ale dał sobie spokój. Powiedział: - Ty ji'ante, no ni? Cockneyowski akcent nieznajomego był prawie nie do rozszyfrowania, lecz Alex zrozumiał: ty jesteś Hunter, no nie? Lingwistyczne zainteresowania Alexa obejmowały także gwary i peryferyjne dialekty. Cockney, bogatszy w slang, i charakteryzujący się bardziej bełkotliwą wymową niż jakakolwiek regionalna odmiana angielskiego, był wyjątkowo barwny. Rozwinął się w londyńskim East Endzie, ale rozprzestrzenił się na inne obszary Anglii. Początkowo stanowił tajny, lokalny sposób porozumiewania się gangów i ludzi z marginesu. Nieznajomy spojrzał z ukosa na Alexa, potem na Joannę. - Lipicie jak na fotach. Obadwa. Alex przetłumaczył: wyglądacie jak na fotografiach. Obydwoje. - A ty lipisz nieprawilnie - powiedział Alex. - Co scesz? Nie wyglądasz na zbyt uczciwego człowieka. Czego chcesz? Nieznajomy zamrugał zdumiony, słysząc Amerykanina posługującego się bezbłędnie dialektem East Endu. - Chybaś jes' Amerykan. - A bo jes'em. - W porządku dziachasz - pochwalił nieznajomy. Bardzo dobrze mówisz. - Ęki - odpowiedział Alex. Dzięki. - Nie mogę was zrozumieć - odezwała się Joanna. - Później ci wyjaśnię. - Dziachasz gładko... nic mnie już nie dziwi - stwierdził nieznajomy. Alex wyczuł, że nieznajomemu może się nie spodobać Jankes, mówiący cockneyem - przeszedł na poprawny angielski. - Czego chcesz? - spytał Alex. - Mam słówko od nawijającego zgreda. Od człowieka, który mówi wyszukanie. (Chodzi zwykle o kogoś popisującego się oxfordzkim akcentem, choć nie zawsze.) - To mi nic nie mówi - powiedział Alex. - Zgred z białą plerą. Człowiek z siwymi włosami. - Jak się nazywa? - Tom. - Zgred dał mnie stówaka, co bym ci przyniósł słówko. - Jakie słówko? - Chyba siedzi w Churchillu na Portman Square, i gada, że chce cię widzieć. To musiał być senator Thomas Chelgrin, który czekał w apartamencie w hotelu Churchill. Nikt inny. - Co jeszcze? - spytał Alex. - Chiba wszysko. Chciał odejść, ale po chwili znieruchomiał, obejrzał się, oblizał wargi, wyglądało, że nad czymś się zastanawia. - Jedna rzecz - dodał. - Uważaj na zgreda. Jes' szczwany. To gnida - pomyślał Alex. - Będę uważał. Nieznajomy głębiej nasadził czapkę. - Ja'by o mnie biegało, to bym go nie tyknął, chyba ja'by miał gumę od łeba do nogi. Alex roześmiał się i przetłumaczył. Nie dotknąłbym go, dopóki od stóp do głów nie zakrywałaby go prezerwatywa. Był tego samego zdania. Człowiek w płaszczu oddalił się pospiesznie od asyryjskich starożytności i zniknął za węgłem. - Co on powiedział? - spytała Joanna. Alex powtórzył jej wszystko, łącznie z końcowym komentarzem. Roześmiała się cicho. - Na nieszczęście, senator nie będzie nosił gumy. I pewne jak cholera - pomyślał Alex - że ten cholerny, pompatyczny drań nosi jakieś świństwa. 48 Alex zadzwonił z publicznego telefonu w muzeum do hotelu Churchill na Portman Square. Joanna wierciła się niespokojnie. Bała się. Perspektywa spotkania z ojcem przerażała ją. Alex poprosił telefonistkę z hotelowej centrali o połączenie z pokojem Mr Chelgrina. Senator podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale. - Halo? - Mówi Alex Hunter. - Czy... ona jest z panem? - Oczywiście. - Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. Proszę przyjść na górę. - Nie jesteśmy w hotelu - powiedział Alex. - Poza tym sądzę, że powinniśmy uciąć sobie najpierw długą, miłą pogawędkę. - To jest bardzo pilne! Ja... - Musimy wiedzieć kilka rzeczy. Na przykład, co wydarzyło się na Jamajce. I dlaczego Lisa stała się Joanną. - To zbyt poważne, by można było o tym mówić przez telefon - powiedział Chelgrin. - O wiele poważniejsze niż się panu wydaje. Alex zawahał się i zerknął na Joannę. - W porządku. Spotkajmy się za pół godziny przy wejściu do National Gallery. - Och nie. To niemożliwe. Musimy się spotkać tutaj. W moim pokoju w Churchillu. - Nie podoba mi się to. To dla nas zbyt ryzykowne. - To nie podstęp. Chcę pomóc. - Wolałbym, żebyśmy spotkali się na neutralnym gruncie. - Ale nie mam odwagi wyjść - powiedział Chelgrin. W jego głosie brzmiał niepokój tak do niego niepodobny. - Zrobiłem wszystko, by ukryć tę podróż do Londynu. W moim biurze interesanci są informowani, że pojechałem do Illinois, żeby spotkać się z ważnymi wyborcami. Nie wsiadłem do samolotu w Waszyngtonie, bo się bałem, że mnie wytropią. - Mówił coraz szybciej i szybciej, słowa zlewały się w jeden ciąg. - Więc pojechałem samochodem do Nowego Jorku, stamtąd poleciałem do Toronto, przesiadłem się na samolot do Montrealu, a z Montrealu do Londynu. Jestem wypompowany. Wykończony. - Z każdą minutą stawał się coraz bardziej nerwowy. - Zatrzymałem się w Churchillu, ponieważ nie jest to mój ulubiony hotel. Zazwyczaj mieszkam w Claridge'u. Ale jeśli odkryją, że poleciałem do Londynu, zorientują się w mojej grze. I wtedy mnie zabiją. - Kim oni są? - spytał Alex. Zawahał się. - To Rosjanie. - Lepiej niech pan wymyśli lepszą historię, senatorze. Zimna wojna skończyła się parę lat temu. - Mylisz się. To nigdy się nie kończy. Słuchaj, Hunter. Teraz zależy mi tylko na jednym. Muszę mieć szansę naprawienia przeszłości. Chcę ci pomóc... i mojej córce... jeśli pozwoli mi się jeszcze tak nazywać. Wspólnie możemy wszystko ujawnić. Ale nie mogę ryzykować... Alex zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Hunter? - Wciąż tu jestem. - Numer mojego pokoju 416. Musisz przyjść. - Niczego nie musimy. - Zaufaj instynktowi. Senator zamilkł. Alex usłyszał ciche westchnienie. - Zgoda - powiedział. 49 Pojechali taksówką do Harrodsa. Nawet o tak wczesnej porze roiło się tu od kupujących. Numer teleksu Harrodsa widniał w książce telefonicznej pod nazwą "Wszystko, Londyn". Dwieście działów ogromnego sklepu oferowało każdy towar, począwszy od wyrafinowanych przysmaków do artykułów sportowych, od gumy do żucia do przedmiotów sztuki chińskiej, od rzadkich książek do gumowców, od modnych ubrań do wspaniałych antyków, od szpilek do włosów i lakieru do paznokci do drogich dywanów wschodnich - milion jeden atrakcji. Alex i Joanna nie zwracali uwagi na pełne półki, kupili dwa parasole i komplet najzwyklejszych, ale solidnych sztućców. W damskiej toalecie, Joanna odpakowała pudełko ze sztućcami. Przyjrzała się dokładnie każdej sztuce i wybrała najostrzejszy nóż rzeźnicki, który schowała w kieszeni płaszcza. Inne zostawiła w toalecie. Teraz obydwoje byli uzbrojeni. Noszenie jakiejkolwiek broni w Londynie było poważnym przestępstwem, znacznie poważniejszym niż gdziekolwiek w świecie, ale nie zaprzątali sobie tym głowy. Wkroczenie do pokoju hotelowego Toma Chelgrina z gołymi rękami byłoby najniebezpieczniejszą rzeczą, jaką mogliby zrobić. Spod Harrodsa odjechali następną taksówką i tak długo krążyli po lśniących od deszczu ulicach, aż wreszcie Alex upewnił się, że nie są śledzeni. Wysiedli z taksówki trzy przecznice przed Churchillem. Zasłonięci parasolami zbliżyli się ostrożnie do hotelu od najmniej uczęszczanej strony. Weszli do budynku tylnymi schodami, które ktoś z personelu zostawił otwarte. Szybko odszukali służbowe schody i weszli na nie, zanim ktokolwiek zdołał ich zauważyć. - Lepiej zostaw tę parasolkę tutaj - powiedział Alex. - Musimy wejść tam mając wolne ręce. Postawiła swój parasol obok jego, w kącie, u podnóża schodów. - Przestraszona? - spytał. - Tak. - Chcesz się wycofać? - Nie mogę - powiedziała. Choć mówili szeptem, ich głosy odbijały się echem w zimnej klatce schodowej. Rozpiął płaszcz i wyciągnął automatyczną dziewiątkę, którą miał wetkniętą za pasek od spodni. Wsunął ją do kieszeni płaszcza i nie wypuszczał kolby z ręki. Joanna położyła dłoń na rękojeści rzeźnickiego noża, ukrytego w kieszeni. Wspięli się na czwarte piętro. Korytarz był ciepły, jasno oświetlony i pusty - zbyt cichy. Pospieszyli korytarzem, sprawdzając numery pokoi. Pomimo eleganckiego wystroju, Alex nie mógł oprzeć się uczuciu, że wszedł do tunelu grozy w wesołym miasteczku i że nagle zza drzwi czy z sufitu, wyskoczy na nich jakiś potwór. Tuż przed pokojem 416 coś go nagle zatrzymało - nie bestia z wesołego miasteczka, ale silne przeczucie, wizja przypominająca krótki oślepiający błysk flesza przy aparacie fotograficznym. W wyobraźni ujrzał Thomasa Chelgrina obryzganego krwią. Nigdy przedtem nie doświadczył takiego przeżycia. Obraz zmasakrowanego senatora był zbyt realistyczny jak na fantom wyobraźni. Alex zadrżał. Joanna zatrzymała się przy nim i złapała go za ramię. - Co się stało? Alex? - Nie żyje. - Kto? - Tom Chelgrin. - Skąd wiesz? - Po prostu wiem. Jestem tego pewien. Wyjął z kieszeni płaszcza pistolet i ruszył korytarzem. Drzwi do pokoju 416 były uchylone. - Stań za mną - powiedział. Była przerażona. - Wezwijmy policję. - Nie możemy. Jeszcze nie teraz. - Mamy teraz dowody. - Nie wiele więcej niż wczoraj. - Jeśli on nie żyje, to jest to jakiś dowód. - Nie wiemy, czy on nie żyje. A poza tym, nawet jeśli tak jest, to niczego nie dowodzi. - Chodźmy stąd. - Nie mamy dokąd. Lufą pistoletu pchnął drzwi. Nikt nie odpowiedział. Bezruch. Zapalone światło. - Senatorze? - zawołał cicho Alex. Cisza. Alex przestąpił próg pokoju. Joanna podążyła za nim. Thomas Chelgrin leżał w salonie, twarzą do podłogi, w kałuży krwi. 50 Senator był martwy. Niebieski szlafrok kąpielowy przesiąkł krwią. Na plecach widniały trzy krwawe dziury. Mężczyzna został trafiony raz w podstawę kręgosłupa, raz w środek pleców, a raz między łopatki. Lewą rękę miał odrzuconą na bok, palce wczepione w dywan; prawą ułożoną pod klatką piersiową. Głowę obróconą na bok. Widać było jedynie połowę twarzy, którą zniekształcały smugi krwi i gęsty kosmyk białych włosów, zakrywający oko. Alex sprawdził pozostałą część małego apartamentu, ale zabójców już nie było. Wiedział o tym wcześniej. Kiedy wrócił do salonu, Joanna klęczała przy zwłokach. - Nie dotykaj go! - krzyknął Alex. - Dlaczego nie? - podniosła wzrok. - Nie będzie łatwo wydostać się stąd i wrócić do naszego hotelu, jeśli będziesz pobrudzona krwią. - Będę uważać. - Już masz krew na brzegu płaszcza. Zerknęła w dół. - O, do diabła! Podniósł ją z kolan i odciągnął od zwłok. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wytarł plamy. - Nie wygląda najlepiej, ale chyba ujdzie. - Słuchaj, Alex, czy nie powinniśmy sprawdzić? - Co sprawdzić? - Może wciąż żyje. - Żyje? - spytał z niedowierzaniem. - Spójrz na jego rany. Popatrz na wielkość tych dziur. Użyli broni o ogromnej sile rażenia. To zawodowcy. Jezu. Pociski musiały przejść na wylot. Rozerwały mu chyba klatkę piersiową, jak kawałek zepsutego owocu. Spójrz ile tu krwi. Za dużo. Za dużo krwi. Rozwalili mu serce. Roztrzaskali kręgosłup. Jest tak martwy, jak tylko martwy może być człowiek, Joanno. - Skąd wiedziałeś? Tam, na korytarzu, skąd wiedziałeś, co tutaj znajdziemy? - Przeczucie - powiedział niespokojnie. - Trudno mi to wyjaśnić. Tak chyba trzeba to nazwać. Ale to zbyt irracjonalne. Przecież nie jestem wróżką. - Nie instynkt zawodowy? Przypomniał sobie obraz skrwawionego senatora, który zobaczył zanim weszli do tego pokoju. Choć szczegóły tego, co zastał były trochę inne niż w jego wizji, różnice jednak były minimalne. - Dziwne - powiedział. Joanna wpatrywała się w zwłoki i kiwała ze smutkiem głową. - Nic nie czuję. - A dlaczego miałabyś coś czuć? - Był moim ojcem. - Nie. Nie był. Już dawno temu zrezygnował z praw i przywilejów przysługujących ojcu. - Podejrzewam, że nie rozpaczał po stracie Lisy - powiedziała. - Zgadza się. Nie musisz mu odpłacać łzami. - Dlaczego? - zastanawiała się. - Dowiemy się. - Myślisz? - Pewnie. - Nie wydaje mi się. Mam wrażenie, że jesteśmy uwięzieni w jakiejś gigantycznej chińskiej łamigłówce. Teraz już bez końca będziemy otwierać coraz mniejsze pudełka. Alex przypatrywał jej się przez chwilę, zastanawiając się, czy w końcu nie wybuchnie płaczem. Była zadziwiająco spokojna, ale to mogło znaczyć, że próbuje zapanować nad uczuciami, że je tłumi. Patrzyła pewnym wzrokiem; wargi miała zaciśnięte i nie widać było, by drżały. Była jednak bardzo blada. Uświadomiła sobie, że się o nią martwi, i zdobyła się na nieznaczny uśmiech. - Nic mi nie będzie. Tak jak ci mówiłam - nie czuję nic, dosłownie nic. Chodźmy już stąd. - Jeszcze nie. - A jeśli wrócą i... - Nie wrócą - uspokoił ją Alex. - Gdyby wiedzieli, że senator z nami rozmawiał i gdyby chcieli nas zabić, czekaliby tutaj. Bierzmy się do roboty. Musimy przeszukać apartament. - To makabryczne. - Ale konieczne. - Czego będziemy szukać? - Czegokolwiek. Wszystkiego. - Gdyby nagle weszła tu pokojówka... - Pokojówka już tu była rano. Łóżko jest świeżo pościelone. Joanna wzięła głęboki oddech. - Zróbmy to możliwie szybko. - Bądź cały czas przy mnie - powiedział Alex. - Kontroluj mnie, kiedy będę przeszukiwał jego rzeczy. Mógłbym coś przeoczyć. Ale nie chcę, żebyś czegokolwiek dotykała. W sypialni znaleźli dwie walizki Chelgrina z cielęcej skóry, umieszczone w składanym stojaku na bagaż. Jedna była otwarta. Alex grzebał w rzeczach, aż natknął się na parę czarnych skarpet senatora. Użył ich jako prowizorycznych rękawiczek. Portfele na gotówkę i karty kredytowe leżały na komodzie. Przejrzeli je razem, ale nie znaleźli niczego niezwykłego. W garderobie wisiały dwa garnitury i płaszcz. Kieszenie były puste. Na podłodze stały dwie pary butów. Alex wyjął z nich prawidła i zajrzał do środka. Nic. W łazience, obok umywalki, stał zestaw do golenia. Nie było w nim niczego prócz maszynki elektrycznej, wody kolońskiej, grzebienia i żelu do włosów. Alex powrócił do otwartej walizki. Ale i ta nie kryła żadnych tajemnic. Druga walizka nie była zamknięta na zamek. Otworzył ją i zaczął wyrzucać rzeczy na podłogę, sztuka za sztuką, aż znalazł brązową kopertę, dziesięć cali na dwanaście. Zdjął rękawiczki i wyjął zawartość koperty. Koperta zawierała kilka pożółkłych wycinków New York Times i Washington Post. Znajdował się tam również nie dokończony list, pisany przez senatora do Joanny. Alex nie tracił czasu, by czytać teraz list albo fragmenty artykułów, ale z pobieżnego przeglądu wycinków zorientował się, że pochodzą sprzed dwunastu czy trzynastu lat i dotyczą niemieckiego lekarza o nazwisku Franz Rotenhausen. Obok jednego z artykułów widniała fotografia doktora: chuda twarz, ostre rysy, rzadkie włosy, oczy tak blade, że wydawały się pozbawione koloru. Joanna zachłysnęła się z wrażenia. - O Boże! To on. - Kto? - Człowiek ze snu. Dłoń. - Nazywa się Rotenhausen - powiedział Alex. - Nigdy nie słyszałam tego nazwiska. Trzęsła się. Nie mogła się opanować. - Spokojnie - powiedział Alex. - Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek go zobaczę. Miała szeroko otwarte oczy. - Tego właśnie potrzebowaliśmy - nazwiska. - Proszę - powiedziała Joanna. - Proszę, Alex, wyjdźmy stąd. Twarz na starej fotografii była zacięta, koścista, przypominała twarz wampira. Oczy zdawały się dostrzegać jakiś wymiar rzeczywistości, którego inni ludzie nie mogli widzieć. To były zimne oczy. Franz Rotenhausen miał w sobie coś z maniaka. Alex poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Może naprawdę powinni już pójść. - Przeczytamy to później - powiedział, wpychając wycinki i nie dokończony list z powrotem do koperty. Gdy wychodzili, martwy senator wciąż leżał w apartamencie. Choć Alex prawie się spodziewał, że już go tam nie będzie, albo że nagle otworzy oczy... Teraz już wszystko wydawało się możliwe. 51 Obraz Londynu rozmazywał się w deszczu. Zdawało się, że strumienie wody zmywają współczesne dekoracje, odsłaniając zarysy dawnego miasta. Deszcz stał się wehikułem czasu, który spłukuje przychodzące po sobie lata. Poszli na lunch do zatłoczonej kawiarni obok Piccadilly Circus. Zamówili stos kanapek i kilka filiżanek herbaty, i zagłębili się w lekturę starych wycinków z New York Times i Washington Post. Franz Rotenhausen był geniuszem w wielu dziedzinach. Miał tytuły naukowe z biologii, chemii, medycyny i psychologii, napisał wiele znanych i ważnych rozpraw naukowych dotyczących każdej z tych gałęzi nauki. Kiedy miał dwadzieścia cztery lata, stracił w wypadku samochodowym dłoń. Nie odpowiadały mu protezy, jakie w owym czasie stosowano, wynalazł więc nowe urządzenie - mechaniczną dłoń niemal tak sprawną jak prawdziwa ręka, kontrolowaną impulsami płynącymi z nerwów kikuta i poruszaną zestawem baterii. Pierwszych osiemnaście lat zawodowej kariery Rotenhausen spędził na jednym z większych uniwersytetów, pracując jako asystent i naukowiec. Interesowały go głównie funkcje i dysfunkcje mózgu, zwłaszcza elektryczna i chemiczna natura procesu myślenia i pamięci. - Dlaczego ktoś w ogóle pozwala pracować nad czymś takim? - spytała gniewnie Joanna. - To istny George Orwell. To 1984. - To także sposób zdobycia władzy absolutnej - powiedział Alex. - A to coś, czego pragną wszyscy politycy. Piętnaście lat wcześniej, u szczytu wspaniałej kariery, Rotenhausen popełnił straszny błąd. Napisał książkę o ludzkim umyśle, w której zajął się głównie najnowszymi odkryciami w dziedzinie inżynierii behawioralnej, stwierdzając, że mądrzy politycy powinni wykorzystywać nawet najdrastyczniejsze techniki ingerencji w osobowość człowieka, w tym pranie mózgu, by stworzyć wolne od konfliktów, przestępczości i trosk, "doskonałe" społeczeństwo. Jego największym błędem było nie to, że napisał taką książkę - o jego upadku przesądziła odmowa ekspiacji. Naukowe i polityczne środowiska są gotowe wybaczyć każdą głupotę, nieostrożność czy poważną pomyłkę, o ile publiczne przeprosiny są dostatecznie głośne i przekonujące; pełna pokory skrucha nie musi być nawet szczera, by delikwent uzyskał od establishmentu absolutne rozgrzeszenie; wystarczy, że wydaje się autentyczna, by ogół obywateli mógł bezpiecznie pogrążyć się w swym zwykłym odrętwieniu i marazmie. Jednakże, choć publikacja wywoływała coraz większe kontrowersje, Rotenhausen nie miał zamiaru zrewidować poglądów. Odpowiadał swym krytykom z coraz większą irytacją. Pokazywał światu szyderczy grymas zamiast pełnego zakłopotania uśmiechu. Jego publiczne oświadczenia ubarwiał chrapliwy głos i niefortunny zwyczaj gwałtownego gestykulowania okropną, stalową dłonią. Europejskie gazety szybko nadały mu przezwiska - dr Strangelove i dr Frankenstein - ale te wkrótce zastąpiono innym, bardziej adekwatnym: doktor Zombie. Został oskarżony o nawoływanie do stworzenia świata bezrozumnych niewolników, posłusznych automatów. Wzburzenie narastało. Skarżył się, że reporterzy i fotografowie włóczą się za nim, gdziekolwiek by nie poszedł, a był na tyle impulsywny, by sugerować, że byliby pierwszymi kandydatami do jego behawioralnej modyfikacji. Uparcie odmawiał wycofania się ze swych pozycji w imię pryncypiów, a tym samym wciąż prowokował nowe ataki. - Zazwyczaj współczuję ofiarom prasowej natarczywości - stwierdził Alex. - Ale nie tym razem. - Chciałby z każdym zrobić to, co zrobił ze mną. - Albo coś gorszego. Kelnerka przyniosła kolejne filiżanki herbaty i talerz małych ciasteczek na deser. Tłum w lokalu przerzedzał się. Deszcz bębnił w szyby, odrealniając rzeczywistość. Osiemnastowieczny Londyn. Kontynuowali lekturę na temat Franza Rotenhausena. Rząd Zachodnich Niemiec, jeszcze przed zjednoczeniem, był szczególnie uczulony na głosy opinii światowej. Niemieccy politycy obawiali się ogólnoświatowej opinii, wyrażanej głośno i wielokrotnie, według której Rotenhausen był duchowym potomkiem Adolfa Hitlera, spadkobiercą najstraszliwszego terroru w historii świata. Genialny doktor przestał być narodowym skarbem (tylko dlatego, że nie umiał trzymać gęby na kłódkę), przestał być nawet narodową własnością, okazał się ciężarem dla niemieckiego państwa i niemieckich obywateli, którzy cieszyli się opinią spokojnych mieszczan i przykładnych demokratów. Cała ta wrzawa wokół Rotenhausena dotknęła również uniwersytet, który go zatrudniał. W końcu zwolniono go pod zarzutem niemoralnego prowadzenia się, w którą to sprawę była wplątana jedna z jego studentek. Zaprzeczał, że dopuścił się jakiegokolwiek wykroczenia, określił całą historię jako kłamstwo, i oskarżył władze uniwersyteckie i dziewczynę o spisek przeciwko niemu. Niemniej był już zmęczony marnowaniem czasu na politykę i postanowił kontynuować badania naukowe. Odszedł niezbyt elegancko, ale i nie rzucając poważnego wyzwania władzy, która tak skutecznie go zaatakowała. Ostatecznie zrezygnowano z oskarżenia o brak moralności, jakby cały ten problem nigdy nie istniał. - Może nie był winien molestowania akurat tej dziewczyny, ale miał na sumieniu inne, jak dwa razy dwa cztery. Znam go. Znam go bardzo dobrze. Zbyt dobrze - powiedziała Joanna. Alex nie mógł znieść lęku w jej pięknych oczach. Wbił wzrok w nadgryzione ciastko na swoim talerzu. Po chwili wyciągnęli ze stosu papierów kolejny pożółkły wycinek na temat Franza Rotenhausena. W sześć miesięcy po swym przymusowym odejścia z uniwersytetu, doktor Zombie upłynnił wszelkie dobra i przeniósł się do St. Moritz w Szwajcarii. Szwajcarzy przyznali mu prawo stałego pobytu z dwóch powodów. Przede wszystkim Szwajcaria jest krajem o bardzo starej i miłej tradycji oferowania azylu politycznego prominentnym (choć rzadko przeciętnym) uchodźcom z innych krajów. Po drugie, Rotenhausen był bogaty. Odziedziczył mnóstwo pieniędzy, a jeszcze więcej zarobił na licznych patentach z dziedziny medycyny i chemii. Umiał dogadać się z władzami podatkowymi Szwajcarii; każdego roku płacił dziesięcinę, która jemu wydawała się drobnym wydatkiem, ale która stanowiła znaczną część wpływów budżetowych w jego kantonie. Uważano, że kontynuuje swoje badania w prywatnym laboratorium w St. Moritz; ale ponieważ nigdy więcej nie napisał ani jednego słowa przeznaczonego do publikacji i nigdy nie rozmawiał z żadnym dziennikarzem, nie dało się zweryfikować tego przypuszczenia. Z czasem po prostu o nim zapomniano. - Każdego dnia, w każdej gazecie pojawia się wiadomość o istnieniu jakiegoś kolejnego psychopaty - powiedział Alex. Odłożyli wycinki z gazet. Alex wziął do ręki list senatora. Nie dokończony, ręcznie pisany list Toma Chelgrina do córki miał dwie strony i był czymś w rodzaju głupich przeprosin. Utrzymany w żałośliwym tonie był nieudolnym skamleniem o przebaczenie. Nie dostarczył żadnej nowej informacji, żadnego świeżego tropu. - W jaki sposób Rotenhausen łączy się z senatorem i Jamajką? - spytała Joanna. - Nie wiem. Dowiemy się. - Powiedziałeś, że senator wspomniał coś o Rosjanach, kiedy rozmawiałeś z nim przez telefon. - Tak. Ale nie wiem, o co mu chodziło. Zimna wojna już się skończyła. - Jakie układy mógłby mieć z Rosjanami Rotenhausen? Sprawia wrażenie nazisty. - Naziści i komuniści mają wiele wspólnego - powiedział. - Chcą tego samego - absolutnej kontroli, całkowitej władzy. Człowiek taki jak Franz Rotenhausen będzie cieszył się sympatią i jednych i drugich. - I co teraz? - spytała Joanna. - Teraz pojedziemy do Szwajcarii - powiedział Alex. 52 Joanna nachyliła się nad stołem. - Alex. Proszę cię, proszę, Alex. Słuchaj, nie musimy jechać do Szwajcarii. - Próbowała przekonać samą siebie, nie jego. - Owszem, musimy - zdecydował. - Teraz możemy już przekazać całą tę sprawę policji. - Wciąż nie mamy wystarczających dowodów. Potrząsnęła głową. - Nie zgadzam się. Mamy wszystkie te wycinki, ten list, zwłoki w hotelu, no i to, że moje odciski palców odpowiadają odciskom Lisy. Alex mówił spokojnie, ale dobitnie, zdecydowany przekonać ją do swego punktu widzenia. - Do jakiej policji powinniśmy się w takim razie zwrócić? Do policji jamajskiej? - Oczywiście, że nie. My... - Amerykańskiej? Może FBI? Albo CIA? Do policji japońskiej? Brytyjskiej? Czy mamy iść do Scotland Yardu? Albo do Szwajcarów? Otworzyła usta i zamknęła je, nie mówiąc ani słowa, po czym zmarszczyła brwi. Alex sięgnął przez stół i położył dłoń na jej ręce. - To nie takie proste, prawda? - spytała. - Jeśli teraz pójdziemy na jakąkolwiek policję, to nie dożyjemy ranka. Ci ludzie, kimkolwiek są, ukrywają coś wielkiego, cholernie wielkiego, od bardzo, bardzo dawna. Teraz koniec z łamigłówką. Spisek jest zagrożony. Cała rzecz się rozpada. Jak najzwyklejszy domek z kart. I oni o tym wiedzą. Dlatego zabili senatora. Próbują posprzątać cały ten bałagan, zanim ktoś go zauważy. A teraz właśnie nas szukają. - Masz na myśli to, że szukają nas... żeby nas zabić? Tak. To właśnie miałeś na myśli. Oczywiście. - Możesz się założyć. Nie ma już mowy o twojej nietykalności. Jeśli podamy całą sprawę do publicznej wiadomości, to wystawimy się na cel. Dopóki nie poznamy tej historii do końca, dopóki nie zrozumiemy jej istoty, dopóki się nie zorientujemy, co to wszystko znaczy - od Jamajki, przez Japonię, aż do Londynu, dopóki nie wykończymy ich na dobre, uda nam się żyć tak długo, jak długo pozostaniemy w cieniu. Joanna uczepiła się jego argumentów. - Ale przecież się ujawnimy, jeśli zaczniemy w Szwajcarii polować na Rotenhausena. - Nie pojedziemy tam od razu. Wybierzemy coś w rodzaju okrężnej drogi - powiedział. - Z Anglii polecimy do Belgii. Tam złapiemy najbliższy samolot do Niemiec, a stamtąd udamy się pociągiem do St. Moritz. Przekradniemy się jak najostrożniej. - Senator też próbował przekraść się do Londynu. Jemu się nie udało. - Ale nam się uda - powiedział. - Musi się udać. - I co dalej? Co zamierzasz zrobić, jak już dostaniemy się do St. Moritz? Pił herbatę i zastanawiał się nad jej pytaniem. Skubał koniuszek wąsów. - Znajdę dom Rotenhausena - powiedział. - Przyjrzę mu się z daleka. Jeśli nie będzie zbyt dokładnie strzeżony - a sądzę, że nie - znajdę sposób, by przedostać się do środka. Jak już tam będę, pokręcę się, aż znajdę jego kartotekę. Jeśli jest dokładnym, metodycznym człowiekiem nauki, a pewnie tak właśnie jest, to przechowuje całą dokumentację dotyczącą sprawy Lisa Chelgrin-Joanna Rand. Kiedy ją zdobędziemy, poznamy prawdę. I wtedy będziemy mieli o czym opowiedzieć całemu światu. - A British Continental Insurance? - Nie rozumiem. - Jeśli pójdziemy tym tropem - powiedziała Joanna - to może nie będziemy musieli jechać do St. Moritz. - Teraz, kiedy już wiemy, gdzie miało miejsce twoje pranie mózgu, nie musimy rozgryzać British Continental. Poza tym, byłoby to równie niebezpieczne jak wyjazd do Szwajcarii, no i nie mielibyśmy szansy znaleźć tam aż tyle materiału, ile znajdziemy u Franza Rotenhausena. Znów oparła się o krzesło, pełna rezygnacji. - Kiedy wyjeżdżamy z Londynu? - Jak najszybciej - powiedział. - W ciągu godziny, jeśli uda nam się to załatwić. 53 Alex i Joanna musieli zabrać z hotelu swoje paszporty. Obawiali się, że po drodze znów przyczepi się do nich ogon, który będą musieli zgubić po raz ostatni, przed opuszczeniem Anglii. Wrócili do hotelu. Zanim udali się do apartamentu, załatwili wypożyczenie samochodu i uprzedzili recepcjonistę, że wyjeżdżają wcześniej niż planowali. Wzięli na górę dwóch boyów hotelowych. Choć mieli ochronę i choć było mało prawdopodobne, by zabójcy senatora zaatakowali w obecności świadków, Alex przemierzał nerwowo salon i wpatrywał się w drzwi, czekając na bezgłośny ruch gałki, podczas gdy Joanna szykowała ich bagaże. Na szczęście, kiedy przybyli do hotelu poprzedniej nocy, byli zbyt zmęczeni, by rozpakować walizki, więc teraz po kilku minutach byli już gotowi. Kiedy zjeżdżali na dół, winda zatrzymywała się niższych piętrach, by zabrać większą liczbę gości. Na dziesiątym, kiedy drzwi miały się właśnie rozsunąć, Alex rozpiął jeden guzik płaszcza, wsadził pod niego rękę i położył dłoń na kolbie pistoletu, wetkniętego za spodnie. Był niemal pewien, że za chwilę wnętrze windy zasypie grad kul. Drzwi rozsunęły się do końca. Do środka weszła starsza para. Kobieta i mężczyzna rozmawiali z ożywieniem, posługując się szybkim jak automat hiszpańskim, i zdawali się prawie nie dostrzegać innych pasażerów windy. Joanna zerknęła na Alexa i uśmiechnęła się z przymusem. Wiedziała, o czym myślał. Zdjął rękę z automatycznej dziewiątki i z powrotem zapiął płaszcz. Czekali w holu na wynajęty samochód, który dostarczono piętnaście minut po złożeniu zamówienia. Piętnaście po trzeciej odjechali spod hotelu i zagłębili się w rojne, szare, pogrążone w deszczu miasto. Przez pięć minut kluczyli po iście bizantyńskiej gmatwaninie Londynu. Ulice rozgałęziały się bez żadnej widocznej logiki. Po pewnym czasie zgubili się, ale nie zwrócili na to uwagi. Nie zmierzali do jakiegoś konkretnego celu. Skręcali na chybił trafił, jadąc przed siebie zygzakiem i starając się ustalić, który samochód jedzie za nimi. Musieli zidentyfikować i zgubić eskortę. Joanna odwróciła się na swoim siedzeniu i wyglądała przez tylną szybę. Po chwili powiedziała: - Następny jaguar, tym razem żółty. - Wygląda na to, że ci wszyscy dranie podróżują z klasą. - No cóż, znają senatora - powiedziała sarkastycznie Joanna. - A senator zawsze obracał się w najlepszych kręgach, prawda? Alex skręcił w bok, w wolne miejsce, przed maskę autobusu. Mocno wcisnął pedał gazu. Opony zapiszczały i samochód skoczył do przodu. Pędzili tak prawie do następnej przecznicy. Po chwili Alex zahamował gwałtownie, gdyż zbyt szybko zbliżali się do samochodu jadącego z przodu, zjechali na lewo, tuż przed ciężarówkę, która prawie oberwała im tylny zderzak. Jej kierowca zatrąbił wściekle. Alex w odpowiedzi nacisnął swój klakson, jakby wymieniali uprzejme pozdrowienia, i znów przyspieszył. Londyńskie zatłoczone ulice ograniczały możliwości ucieczki. Skręcił na rogu w lewo, zajechał drogę taksówce, niemal się o nią ocierając, i wjechał pod prąd w boczną jednokierunkową ulicę. Pruł wąską jezdnią z niebezpieczną szybkością. Ściany budynków przelatywały w pędzie, w odległości nie większej niż dwie stopy po obu stronach samochodu. Wóz podskakiwał i kołysał się na brukowanej nawierzchni. Alex modlił się, by nikt nie nadjechał z naprzeciwka, i jego modlitwy zostały wysłuchane: kilka sekund później wydostali się na główną arterię. Skręcił w prawo i przejechał pędem światła, które właśnie zmieniały się z żółtych na czerwone. Jaguar zniknął. - Wspaniale! - zawołała Joanna. - Nie tak wspaniałe - powiedział zaniepokojony. - Ale zgubiliśmy ich! - A nie powinniśmy. Nie tak łatwo. - Łatwo? Parę razy o mało się nie rozbiliśmy! - Zabijają jak zawodowcy, więc powinni nas pilnować też jak zawodowcy. Poza tym zawodowcy siedzieliby nam na karku przez cały czas. Mają lepszy wóz niż my i lepiej znają te ulice. To samo było dziś rano. Z tym brązowym jaguarem. Wygląda na to, że pozwalają nam uciec. - Ale po co mieliby to robić? - spytała. Nachmurzył się. - Nie wiem. Czuję się tak, jak gdyby ktoś mną manipulował i nie podoba mi się to. Zaczynam się bać. - Może w tym samochodzie jest ukryty nadajnik - powiedziała Joanna. - To paranoja. - W dzisiejszych czasach tylko paranoikom udaje się przeżyć. 54 Joanna tak długo kręciła gałką radia, aż znalazła stację nadającą dwugodzinny program o Beethovenie. Po kilku minutach, pod wpływem pięknej muzyki, trochę się uspokoiła i zobaczyła, że napięcie widoczne na twarzy Alexa, z wolna ustępuje. Ruszyli na południe. Jechali do leżącego na wybrzeżu Brighton, gdzie Alex zamierzał spędzić noc. Joanna przez wiele lat sądziła, że tutaj właśnie zginęli w katastrofie Robert i Elizabeth Rand. Ale już w Londynie stwierdziła, że nigdy przedtem nie była w tym mieście. Podobnie teraz - krajobraz rozciągający się po obu stronach szosy wydawał się nie znany i obcy. Choć niegdyś sądziła, że większość dzieciństwa i wczesną młodość spędziła w Londynie, teraz już wiedziała, że były to tylko fantazje. Robert i Elizabeth Rand istnieli na kilku skrawkach papieru, w pliku sfałszowanych dokumentów i, naturalnie, w jej umyśle. Odgłos pracujących wycieraczek przypominał bicie serca. Myślała o swoim prawdziwym ojcu, Thomasie Chelgrinie, który leżał teraz martwy w hotelowym pokoju, i pragnęła, by ten obraz wycisnął z jej oczu łzy. Żal był czymś lepszym niż obojętność. Ale jej serce było zamknięte dla tego człowieka. Położyła dłoń na ramieniu Alexa tylko po to, by się upewnić, że nie dotyka ramienia martwego senatora. Odwrócił się do niej i uśmiechnął pokrzepiająco. Burza trwała bez końca. Ciemne, zimowe popołudnie zamieniło się szybko w wieczór. Z popielatoszarego nieba padał deszcz i rozlewał się w kałuże na ołowianoszarej ziemi. Szosa była lśniącą, czarną wstęgą na której połyskiwały światła reflektorów, niczym spłowiały blask księżyca odbijający się od lustrzanej powierzchni cicho płynącej rzeki. - Na zachód od Brighton - odezwał się Alex - na drodze do Worthing, jest oryginalna, mała karczma Dzwon i Smok. Ma kilkaset lat, ale jest dobrze utrzymana. Serwują tam niezłe jedzenie. - Nie trzeba mieć rezerwacji? - Nie o tej porze roku. Sezon turystyczny dawno się już skończył. Powinni mieć kilka miłych pokoi do wynajęcia. Kiedy już dotarli do Dzwonu i Smoka, Joanna zauważyła, że miejsce jest rzeczywiście oryginalne. Jedyną informacją była duża drewniana tablica zawieszona na belce między dwoma słupami, tuż obok trasy. Zajazd stał pośród starych wiązów. Parking był nie oświetlony, jak za czasów, gdy goście przybywali konnymi powozami. Budynek miał nieregularny kształt, miły dla oka. Elewację stanowiły w połowie cegły, a w połowie tynk, z wystającymi na zewnątrz, nierówno zakończonymi belkami. Drzwi były zrobione z dębowych desek. Widniała na nich grawerowana tabliczka z informacją, że oferuje się tutaj nocleg, jedzenie i drinki. Korytarz i sale tonęły w miękkim świetle, płynącym z przerobionych na elektryczne mosiężnych lamp gazowych. Joanna i Alex dostali obszerny pokój na piętrze w tylnej części budynku, o białych otynkowanych ścianach, ciemno poplamionych belkach i pokaleczonej, dębowej podłodze, którą chroniły pluszowe chodniki. Joanna przyjrzała się dokładnie kranom w łazience w kształcie głowy gryfa, stwierdziła z zadowoleniem, że kamienny kominek nie jest tylko ozdobą i wreszcie rzuciła się na łoże z baldachimem. - Alex, to miejsce jest absolutnie zachwycające! - Pochodzi z innej epoki - powiedział. - Epoki bardziej gościnnej niż nasze czasy. - Jest czarujące. Strasznie mi się podoba. Jak często się tu zatrzymywałeś? Zdawał się zaskoczony tym pytaniem. Patrzył na nią bez słowa. Potem obrócił się i rozejrzał po pokoju. - Nie byłem tu nigdy przedtem. - Więc kto ci powiedział o tym miejscu? - Nie wiem. Nigdy nie bytem w Brighton i nigdy z nikim nie rozmawiałem... Chyba że z tobą... To już trzeci raz dzisiaj, do diabła! Podszedł do najbliższego okna i wpatrywał się w ciemność panującą na zewnątrz. - Co trzeci raz? - spytała Joanna. - To trzeci raz, kiedy wiedziałem o czymś, o czym nie powinienem wiedzieć. Trzeci raz, kiedy wiedziałem... To niesamowite. Zanim otworzyłem tę kopertę dziś rano, byłem pewien, że jest w niej wiadomość od senatora. - Po prostu zgadłeś - powiedziała Joanna. - I zanim w ogóle zbliżyliśmy się do jego pokoju hotelowego, zanim zauważyłem, że drzwi do jego apartamentu są uchylone, też byłem pewien, że Tom Chelgrin nie żyje. Wiedziałem to! - Przeczucie. - Nie. Alex odwrócił się od okna. - To więcej niż przeczucie, Joanno. Znałem nazwę - Dzwon i Smok. Pamiętałem, jak to miejsce wygląda, tak jakbym już kiedyś je widział. - Może ktoś ci o nim opowiedział. Może ktoś ci poradził, żebyś się tu zatrzymał, gdybyś kiedykolwiek był w Brighton. Potrząsnął głową. - Nie. Gdyby tak było, to bym sobie przypomniał. - Może czytałeś o tym miejscu w jakiejś gazecie i było tam zdjęcie. - To też bym pamiętał. - Nie, jeśli to było kilka lat temu. Nie, jeśli zobaczyłeś to przypadkowo. Może w poczekalni u lekarza? Przejrzałeś pobieżnie, a potem zapomniałeś. Ale zostało w twojej podświadomości. - Może - powiedział najwyraźniej nie przekonany. Odwrócił się do okna, przysunął twarz do szyby i wpatrzył się w ciemność, jakby przekonany, że tam, na zewnątrz, jest coś, co wpatruje się także w niego. 55 W Londynie, wraz z nadejściem nocy, temperatura spadła o dziesięć stopni. Było około zera. Wiatr się nasilił i zaczął padać śnieg. Wracając do domu z siedziby Fielding Athison, Marlowe - człowiek nadzorujący dotąd wszystkie sowieckie operacje, kryjące się pod szyldem przedsiębiorstwa importowego, a teraz pracujący dla postkomunistów pragnących odzyskać władzę - jechał powoli i klął pogodę. Głowę miał nisko pochyloną i podniesione ramiona, jakby spodziewał się w każdej chwili kolizji. Z przodu, z boku i z tyłu, na mokrej nawierzchni, ślizgały się samochody. Praca szpiega nauczyła go ostrożności. Unikał ryzyka, był ostrożny. I bardzo chciał żyć. Grał w piłkę, biegał, nie pił, nie palił, uprawiał bezpieczny seks i chodził do lekarza. Teraz - jedyny na szosie - używał hamulca i gazu rozsądnie - pilnował, by strzałka szybkościomierza utrzymywała się między dwudziestoma a dwudziestoma pięcioma kilometrami na godzinę. Był wściekły na innych kierowców: szybko się zorientował, że jest jedynym człowiekiem na ulicy, który nie jedzie jak samobójca. Kusiło go, żeby opuścić szybę i krzyknąć na kierowców: - Co się z wami do cholery dzieje, wy dranie? Nie chcecie żyć? Kierowca jadący przed nim wcisnął hamulec. Za mocno. Za gwałtownie. Zarzuciło samochodem. Marlowe naciskał hamulec pulsacyjnie, z uwagą. Pogratulował sobie ostrożności. Z tyłu rozległ się pisk hamulców trzeciego samochodu. Marlowe skrzywił się i zacisnął zęby. Liczył sekundy dzielące go od uderzenia. - Durnie! Graniczyło to z cudem, nikt jednak nie wjechał na nikogo. Marlowe chciał żyć za wszelką cenę. Uwielbiał życie. Nie chciał umrzeć wcześniej niż przed setnymi urodzinami - a i wtedy w łóżku, i to z młodą dziewczyną. Bardzo młodą dziewczyną. Dwiema bardzo młodymi dziewczynami. W tej chwili jego niepokój był spotęgowany roztargnieniem, które trwało od kilku dni. Pomimo ciągłego strachu, że jakiś wariat na niego wjedzie, pozwalał błądzić swym myślom. Kilka ostatnich dni obfitowało w złe znaki. Złe omeny. Nie mógł przestać o nich myśleć. Najpierw doszło do konfrontacji z Ignacio Carrerą. Żądając podania prawdziwego nazwiska Joanny Rand, przeciwstawił swoją siłę sile Ignacia. Nie oczekiwał, że okaże się potężniejszym od Carrery, ale jednak oczekiwał potwierdzenia długotrwałej opinii, że w systemie sowieckiego szpiegostwa są sobie równi. Zamiast tego, wymierzono mu policzek. Mocny. Wciąż odczuwał ból. Okazało się, że Carrera zajmuje wyższe miejsce w hierarchii niż Marlowe - w każdym razie jeśli chodziło o Joannę Rand. Z Moskwy nadeszła wiadomość - nakazywano mu wycofać się z całej tej sprawy, słuchać rozkazów Carrery i zostawić tę kobietę w spokoju, nawet jeśli będzie miał z nią problemy. Wciąż cierpiał z powodu chorej ambicji, gdy ten groteskowy grubas, Anson Peterson, przybył z Ameryki i z królewską arogancją zaczął wydawać rozkazy. Marlowe nie mógł zobaczyć tej kobiety - nie mógł zobaczyć nawet jej fotografii. Zabroniono mu z nią rozmawiać, gdyby znów zadzwoniła do British Continental Insurance. Zabroniono mu nawet o niej myśleć. Operację nadzorował Peterson, a Marlowe otrzymał polecenie, by zajął się czym innym, jakby w ogóle nie wiedział o całym kryzysie. Marlowe z najwyższą niechęcią myślał o utracie choćby najmniejszego przywileju wiążącego się z zajmowanym przezeń stanowiskiem. Zasłużył sobie na każdy z nich i strzegł ich zazdrośnie. Pełne kawaleryjskiej fantazji uzurpowanie sobie władzy przez grubasa niepokoiło go i rozwścieczało. Z zamyślenia wyrwał go nagle świst powietrza. Ciężarówka załadowana mrożonymi kurczakami wpadła w poślizg i niemal go uderzyła. Zerknął w lusterko wsteczne, zobaczył, że za nim nikt nie jedzie, i za mocno wcisnął pedał hamulca - wszystko działo się w jednej chwili. Jego samochodem zaczęło zarzucać, ale pozwolił kierownicy obracać się swobodnie, i chwilę później znów nad wszystkim panował. Ciężarówka przetoczyła się obok niego a nie po nim. Zakołysała się, jakby miała się wywrócić, ale odzyskała równowagę i popędziła dalej. Uznał to za dobry znak - poradzi sobie z Petersonem. Marlowe zajmował ostatnie piętro dużej, trzykondygnacyjnej kamienicy z osiemnastoma pokojami, które zostały przerobione na apartamenty. Gdy wreszcie zaparkował przy chodniku przed budynkiem i zgasił silnik, westchnął z ulgą. Biegnąc ostrożnie w stronę drzwi, czuł jak chłoszcze go deszcz ze śniegiem i duże płatki wpadają mu za kołnierz. Później, kiedy przemierzał ciepłe foyer i pokonywał cztery kondygnacje schodów, śnieg topniał, a po plecach ściekała mu zimna woda. Trząsł się gwałtownie. Otworzył drzwi od mieszkania. Zrobił dwa kroki i zatrzymał się, jakby nagle zderzył się ze ścianą. Po omacku szukał dłonią kontaktu. Poczuł gaz. Jego palce wymacały wystający pstryczek. Dotknął za mocno. I Marlowe został posłany do diabła... Zdążył tylko poczuć żal. Z powodu wszystkich tych chipsów, których nie zdąży zjeść, piwa, którego nie wypije i kobiet, których nie zakosztuje, nareszcie bez zabójczej dla zmysłów gumowej bariery prezerwatywy... Grubas siedział w samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mieszkania Marlowe'a. Widział, jak zapaliło się światło na drugim piętrze. Widział błysk ognia, wylatujące szyby i eksplodującą ścianę. Widział również ciało lecące w ciemność. Przez mgnienie oka zdawało się, że ten martwy człowiek potrafi fruwać jak ptak - runął jednak na chodnik. Z głównego wejścia budynku wybiegli mężczyzna i kobieta. Ponieważ lokatorów z pierwszego piętra nie było w domu, Peterson doszedł do wniosku, że muszą to być ci z parteru. Podbiegli do skręconego ciała Marlowe'a, ale cofnęli się, ogarnięci mdłościami, gdy przyjrzeli mu się z bliska. Grubas wsunął do ust rumowego cukierka. Zwolnił hamulec ręczny, wrzucił bieg i odjechał. Peterson nie dostał pozwolenia na wyeliminowanie Marlowe'a. Prawdę mówiąc ani przez chwilę nie liczył na to, że je otrzyma. Chociaż Marlowe znał sprawę Rand i wiedział jak jest ważna, to jednak to, co było w niej najważniejsze stanowiło dla niego tajemnicę; nie wiedział na tyle dużo, by mógł narazić całą operację na niebezpieczeństwo. I choć popełnił kilka błędów w ciągu ostatniego tygodnia, nie popełnił ich aż tylu... Ale Marlowe musiał umrzeć. Był pierwszym z sześciu głównych celów na liście śmierci grubasa. Peterson poczynił pewne obietnice komuś bardzo potężnemu, i gdyby nie udało mu się dotrzymać którejś z nich, jego własne życie nie byłoby warte nawet pensa. Pracował przez godzinę, by upozorować eksplozję piecyka gazowego. Ludzie w Moskwie, którzy żądali od Ansona Petersona całkowitego posłuszeństwa, mogliby coś podejrzewać, ale winą obarczaliby raczej drugą stronę, nie swoich własnych agentów. A tamci, ci, wobec których Peterson miał tyle zobowiązań, będą zadowoleni - pierwsza obietnica została dotrzymana. Jeden człowiek już nie żył. Pierwszy na liście. 56 Alex i Joanna zjedli kolację w przytulnej, wyłożonej dębem sali jadalnej Dzwonu i Smoka. Jedzenie było wyśmienite, lecz Alex był zajęty czymś innym - obserwował podejrzliwie gości, próbując się zorientować, czy ktoś ich nie obserwuje. Później, w pokoju, leżąc w łóżku otuleni pościelą, kochali się w ciemności. Tym razem robili to powoli i delikatnie. Leżeli obok siebie jak dwie łyżeczki w szufladzie: odwróciła się do niego tyłem; jego tors stykał się z jej plecami; czuł ciepło i gładkość jej pośladków na swoich pachwinach. Obejmując ją, z ręką na jej mocnej piersi, uwięziony w ciasnym wilgotnym zakątku jej ciała, przestał się bać. Bez reszty zaprzątnęła go cudowna faktura jej skóry, jedwabistość jej włosów i miłość, która zdawała się unosić nad nią, jak zapach nad kwiatem. Joanna usunęła z myśli Alexa wszystko i wypełniła go całego sobą, na podobieństwo supernowej, która dociera do najodleglejszych rejonów systemu słonecznego, i jeszcze dalej. Tej nocy Alex miał znów dziwny sen. Miękkie łóżko. Biały pokój. Trzech chirurgów w białych fartuchach i maskach. Przyglądają mu się z góry. - Jemu się zdaje, że gdzie on jest? - pyta pierwszy. - Ameryka Południowa. Rio - odpowiada drugi. - Co będzie, jeśli to nie zadziała? - obawia się trzeci. - Wtedy prawdopodobnie da się zabić i nie zdąży rozwiązać naszego problemu - uspokaja pierwszy. Alex podniósł dłoń, by dotknąć najbliższego lekarza. Jednak tak jak w poprzednim śnie, jego palce zmieniły się w maleńkie repliki budynków. Wpatrywał się w nie zdumiony, a wówczas jego palce przestały być tylko replikami i stały się pięcioma wysokimi budynkami widzianymi z bardzo daleka, a potem te budynki powiększyły się, rozrosły w drapacze chmur i przybliżyły się, i na jego dłoni i przedramieniu wyrosło całe miasto, a twarze chirurgów zastąpiło czyste, błękitne niebo, a pod sobą widział Rio i fantastyczną zatokę, i wtedy jego samolot wylądował, a on wysiadł, i był w Rio, i wokół niego rozbrzmiewała żałobna choć piękna muzyka hiszpańskiej gitary. Mamrotał i przekręcał się z boku na bok. I nagle wkroczył w nowy sen. Był w zimnej, ciemnej krypcie. Świece migotały niewyraźnie. Podszedł do czarnej trumny, ustawionej na katafalku, złapał za mosiężny uchwyt i podniósł wieko. W trumnie leżał Thomas Chelgrin - zakrwawiony i martwy. Alex wpatrywał się przez chwilę w senatora, wreszcie zaczął opuszczać wieko, wtedy trup raptownie uniósł powieki. Chelgrin uśmiechnął się złośliwie do Alexa, chwycił go wściekle silnymi, poszarzałymi dłońmi i próbował ściągnąć w dół, do trumny. Alex usiadł na łóżku. W gardle uwiązł mu krzyk. Z trudem się opanował. Joanna spała. Przez chwilę trwał w absolutnym bezruchu, obserwując podejrzliwie głębokie cienie w kątach pokoju. Przed pójściem do łóżka pozostawił drzwi od łazienki uchylone, nie gasząc w niej światła. Jednak pokój pogrążony był w ciemności. Jego oczy stopniowo przyzwyczajały się do niej. W końcu wstał i podszedł do najbliższego okna. Z okna rozciągał się widok na morze, ale teraz w nocy Alex nie mógł dojrzeć niczego prócz rozległej, czarnej pustki, rozświetlonej słabiutkimi światłami dużego statku, niewidocznego niemal za zasłoną deszczu. Spojrzał na dach pokryty płytkami, który zachodził nisko na okno, tworząc głęboki okap. I na coś jeszcze, co było jeszcze bliżej, na okna składające się z kilku szyb w kształcie rombu; każda z nich była skantowana przy krawędziach. Na powierzchni szkła dojrzał odbicie siebie samego - pociągła twarz, przezroczysta, przerażona, oczy jak dwa bliźniacze rozlewiska bez dna, usta tworzące wąską, ponurą linię. Cała sprawa zaczęła się od nawracającego snu Joanny. Teraz było tak, jakby miała się zakończyć jego własnym, powtarzającym się koszmarem. Nie wierzył w przypadek. Był pewien, że ten sen o Rio zawiera przesłanie, które muszą właściwie odczytać - jeśli chcą przeżyć. Jego podświadomość próbowała powiedzieć mu coś rozpaczliwie ważnego. Ale co to znaczyło, na litość boską? Spędził w Rio miesiąc ostatniej wiosny, ale nie był wtedy w szpitalu. Nie widział żadnych lekarzy. Podróż była najzwyklejszym urlopem, odpoczynkiem od monotonności pracy. Przeniósł wzrok ze swego odbicia i wpatrzył się w dal, w ciemność. Jesteśmy marionetkami, Joanna i ja. Marionetkami. A ten, który porusza sznurkami, kryje się gdzieś tam, na zewnątrz. Gdzieś tam. Kto? Czego on chce? Miękkie ciało nocy przecięła błyskawica. 57 Deszcz przestał padać. Ranek był bezchmurny i zimny. Już od dłuższego czasu Joanna nie czuła się tak ożywiona i swobodna. Ale widziała, że Alex jest zmęczony i niespokojny. Oczy miał zaczerwienione, podkrążone i okolone ciemnymi krążkami obwisłej skóry. Schował automatyczną siódemkę do pustej obudowy suszarki, a suszarkę włożył do największej walizki Joanny. Wymeldowali się z Dzwonu i Smoka o dziewiątej. Recepcjonista życzył im szybkiej, bezpiecznej podróży. Udali się do apteki i kupili puszkę talku, która miała zastąpić tę opróżnioną przez Alexa w Londynie. Kiedy znaleźli się w samochodzie, Alex umieścił w talku zapasową amunicję. Joanna schowała puszkę do swojej walizki. Ruszyli z przedmieść Brighton w kierunku Southampton. Nikt za nimi nie jechał. Kiedy dotarli do lotniska w Southampton, zostawili samochód na parkingu. Linie lotnicze Aurigny miały kilka wolnych biletów na sobotni, poranny lot do Cherbourga. Alex i Joanna zajęli miejsca za skrzydłem po prawej stronie; Joanna usiadła przy oknie. Lot przebiegł bez żadnych zakłóceń; nie było nawet łagodnej turbulencji. Francuscy celnicy dokładnie przejrzeli ich bagaż. Nie otworzyli jednak puszki z talkiem, także suszarka pozostała nie zauważona. Alex i Joanna wsiedli do superekspresu jadącego z Cherbourga do Paryża. Nastrój Alexa nieco się poprawił. Paryż był jednym z jego ulubionych miast. Zazwyczaj zatrzymywał się u George'a V. Był na tyle częstym i znanym gościem, że mogliby dostać pokój nawet bez rezerwacji. Ostrożność nakazała im jednak wybrać mniej rzucające się w oczy miejsce. Alex zadzwonił do hotelu w St. Moritz. Płynną francuszczyzną przedstawił się jako Maurice Demuth i zapytał o możliwość wynajęcia pokoju na tydzień, poczynając od niedzieli - za dwa dni. Na szczęście ktoś odwołał wcześniejszą rezerwację, a na liście chętnych na tygodniowy pobyt nie było oczekujących. Kiedy odłożył słuchawkę, Joanna spytała: - Dlaczego Maurice Demuth? - Jeśli ktoś związany z Rotenhausenem pojedzie przypadkiem do St. Moritz i sprawdzi rezerwacje na późniejszy termin, to nie będzie mógł nas znaleźć. - Chodzi mi o to, dlaczego Maurice Demuth, a nie jakieś inne nazwisko. - Nie mam zielonego pojęcia. - Zamrugał. - Myślałam, że może znałeś kogoś o tym nazwisku. - Nie. Wymyśliłem je na poczekaniu. - Kłamałeś tak gładko. Lepiej zacznę traktować wszystko co mówisz, z odrobiną niedowierzania - powiedziała kokieteryjnie. - Na przykład mówiłeś, że jestem ładna. - A nie jesteś. - Nie jestem? - Nie jesteś ładna. Jesteś piękna, wspaniała, zapierająca dech w piersiach. - Mówisz tak przekonująco. - Możesz się łatwo przekonać... - Jak? Poszli do łóżka. Zjedli kolację na piętrze u Laperouse'a. Niski sufit, malowidła na ścianach naznaczonych pajęczyną spękań, eleganckie wyposażenie wnętrza i uprzejmi kelnerzy, wszystko to stworzyło niepowtarzalną romantyczną atmosferę. Ze swojego stolika mieli widok na Sekwanę, upstrzoną gdzieniegdzie światełkami małych łodzi i odbitym w wodzie blaskiem nabrzeżnych zabudowań. Skubiąc oie rotie aux prtmeaux i słuchając opowieści Alexa o Paryżu, wiedziała, że nigdy nie pozwoli, by coś lub ktoś ich rozłączył. Wolałaby umrzeć. 58 Grubas miał w St. Moritz szarego mercedesa do swojej dyspozycji. Prowadził sam, a mimo to udawało mu się od czasu do czasu rozpakować torebkę i wsunąć w usta rumowego cukierka. Niebo wyglądało jak brzemienne, napęczniałe od burzowych chmur, które lada chwila miały sypnąć drobnym, suchym śniegiem. Szczyty gór chowały się we włochatej, szarej mgle. Przez całe popołudnie Peterson bawił się w turystę. Jeździł od jednego punktu obserwacyjnego do drugiego, oczarowany pięknem widoków. St. Moritz dzieliło się na trzy części: St. Moritz-Dorf - na górskim tarasie wznoszącym się na wysokości ponad dwustu stóp nad powierzchnią jeziora; St. Moritz-Bad - czarujące miejsce położone przy krańcu jeziora; i wreszcie Champfer-Suvretta. Do końca dziewiętnastego wieku palmę pierwszeństwa dzierżyło St. Moritz-Bad, ale potem utraciło ją na rzecz St. Moritz-Dorf, które stało się najbardziej cenionym terenem sportów wodnych na świecie. Ostatnimi czasy St. Moritz-Bad podejmowało wysiłki, by odzyskać dawną pozycję, ale ambitny program naprawczy gospodarzy kurortu doprowadził do najbardziej niefortunnego boomu budowlanego. Grubas był umówiony na spotkanie w St. Moritz-Bad, godzinę po zmroku. Zostawił mercedesa pod jednym z nowszych i brzydszych hoteli, kluczyki zostawił u portiera. Kiedy znalazł się w środku, przemierzył hol i ruszył do koktailbaru, którego okna wychodziły na jezioro. Było tu tłoczno i gwarno. Recepcjonista z dziennej zmiany, Rudolph Uberman, zakończył pracę piętnaście minut wcześniej i czekał przy narożnym stoliku. Był chudym człowiekiem o długich, szczupłych ruchliwych dłoniach. Peterson zrzucił z ramion płaszcz, przewiesił go przez oparcie krzesła i usiadł twarzą do recepcjonisty. Uberman prawie skończył swoją brandy i chciał zamówić następną. Grubas poprosił o to samo. Po odejściu kelnera Peterson spytał: - Jakieś wiadomości? Recepcjonista nie krył zdenerwowania. Pociągnął brandy, przełknął z wysiłkiem i powiedział: - Monsieur Maurice Demuth dzwonił cztery godziny temu. - Świetnie. - Przyjedzie w niedzielę, z żoną. Peterson wyjął z kieszeni płaszcza kopertę. Wręczył ją Ubermanowi. - To pańska druga rata. Jeśli w niedzielę wszystko pójdzie dobrze, dostanie pan trzecią kopertę. Recepcjonista zerknął w lewo, potem w prawo i szybko schował kopertę, jakby podejrzewał, że każdy, kto na nią spojrzy, od razu będzie wiedział, co w niej jest. W rzeczywistości nikt nie zwracał na nich uwagi. - Chciałbym mieć zapewnienie - odezwał się Uberman. Peterson zrobił groźną minę. - Zapewnienie? - Chciałbym otrzymać gwarancję, że nikt... - Tak? - Że nikt nie zostanie zabity. - Ach, oczywiście. Ma pan moje słowo. Uberman przyglądał mu się uważnie. - Gdyby ktoś został zabity w tym hotelu, to nie pozostałoby mi nic innego, jak pójść na policję i powiedzieć o wszystkim. Peterson mówił cicho, ale dobitnie. - To byłoby niemądre. Jest pan w to zamieszany. Władze nie obeszłyby się z panem delikatnie. Ani ja. Uberman odstawił gwałtownie brandy. - Może powinienem zwrócić pieniądze. - Nie przyjmę ich - powiedział Peterson. - I bardzo bym się rozgniewał, gdyby próbował się pan wycofać. Umowa to umowa, mój drogi panie. - To chyba ponad moje siły. - Niechże się pan rozluźni. Ma pan tendencję do przesady. Wszystko się powiedzie. Nikt się o niczym nie dowie. - Co pan chce z nim zrobić? - Po co to panu? Lepiej nie wiedzieć. Niech pan pomyśli o tej kopercie. I o następnej. A najlepiej niech pan po prostu zapomni... i o mnie... i o nich. To najbezpieczniejsze. A teraz, niech mi pan powie, czy ta restauracja jest dobra? Uberman gapił się na niego przez dłuższą chwilę i w końcu westchnął. - Jedzenie jest okropne. - Tak podejrzewałem. - Niech pan spróbuje w Chesa Veglia. - Tak zrobię. - Albo może w Corviglia, na końcowym przystanku kolejki górskiej. Peterson położył na stole kilka banknotów, wbił się z trudnością w swój płaszcz i wstał. Powiedział: - Już pana nie pamiętam. - Nigdy pana nie znałem. - Czy ktoś coś tutaj mówił? Śmiejąc się z własnego dowcipu Ansen Peterson wyszedł z hotelu. 59 W niedzielę polecieli z Paryża do Zurychu. Hotel Baur Au Lac był bardzo elegancki - położony na terenie parku z jeziorem, przy końcu Bahnhofstrasse. Już w pokoju Alex rozmontował suszarkę i wsunął pistolet za pasek od spodni. Z puszki z talkiem wyjął zapasowe magazynki amunicji. - Wolałabym, żebyś nie musiał tego nosić - powiedziała Joanna. - Ja też. Ale za bardzo zbliżamy się do Rotenhausena. Znów się kochali. Dwukrotnie. Nie był w stanie się nią nasycić. Nie tyle pragnął seksu, ile emocjonalnej intymności. Tej nocy znów przyśnił mu się ten sen. Obudził się krótko po trzeciej nad ranem, z krzykiem uwięzłym w gardle. Wydał kilka chrapliwych dźwięków, zdusił krzyk, żeby nie obudzić Joanny. Usiadł na krześle obok łóżka, z pistoletem na kolanach, aż do chwili, gdy o szóstej zadzwonił zamówiony na budzenie telefon. Już po raz któryś był wdzięczny naturze za swój szczególny metabolizm, który pozwalał mu dobrze funkcjonować, pomimo krótkiego snu. We wczesny poniedziałkowy poranek wsiedli do pociągu na Haubtbahnhof w Zurychu i ruszyli na wschód. Kiedy wyjechali ze stacji, Joanna powiedziała: - Nie ulega wątpliwości - teraz nie zdołają nas wytropić. - Może wcale nie muszą nas tropić. - Co? - Może o wiele wcześniej znali naszą trasę, na długo przed nami - powiedział Alex. - Co masz na myśli? - Nie jestem pewien. Ale czasem czuję, że... że jestem... zaprogramowany. Jak robot. - Nie rozumiem. - Ja też. Zapomnij o tym. Podziwiajmy widoki. W Chur przesiedli się na inny pociąg. Jechali teraz żyzną doliną Renu, w dół rzeki. Latem było tu zielono i złoto od winnic, pól pszenicy i sadów, ale teraz ziemia drzemała pod całunem śniegu. Wjeżdżając w wysokie Alpy Retyckie, dotarli do rzeki Landquart - przejechali przez wodospad i podążyli w górę jej strumienia. Gdy pokonali długie, wijące się, ale łagodne wzniesienia i minęli kilka małych kurortów, dotarli do Klosters, miasteczka niemal tak słynnego jak St. Moritz. Wysiedli w Klosters. Zostawili bagaże na stacji i przebrali się w stroje narciarskie. Po lunchu wsiedli do pociągu do Davos. Był tłok - narciarze jadący do St. Moritz zachowywali się hałaśliwie, pili wino z butelek schowanych w papierowych torbach. Zaczął padać rzadki śnieg. Wiał lekki wietrzyk. Retycka Linia Kolejowa przecinała rzekę Landquart. Biegła po przerażająco wysokim moście, wspinała się przez wspaniałe sosnowe lasy i mijała centrum narciarskie o nazwie Wolfgang, potem opadała w stronę Davorseese i miasta Davos. Śnieg był coraz gęstszy. Wiatr się nasilił. Alex widział z okna pociągu, że burza śnieżna zakryła wyższe partie szczytu Weissfluh. Gdzieś tam, wysoko, we mgle, za ciężką zasłoną padającego śniegu, zjeżdżali narciarze, wzdłuż trasy Parsenna z Weissfluhjoch, na poziomie dziewięciu tysięcy stóp w kierunku miasta, leżącego na poziomie pięciu tysięcy stóp. Pomimo widoku miasta za oknem pociągu, poczucie absolutnej izolacji wydawało się nieodparte. Była to jedna z tych niepowtarzalnych cech gór, która przyciągała do tego miejsca ludzi od ponad wieku. Sir Arthur Conan Doyle często tu przyjeżdżał, by uciec z Londynu i być może rozmyślać o Holmesie. W 1881 roku Robert Louis Stevenson poszukiwał tu samotności i zdrowego powietrza Davos, które pozwoliłyby mu dokończyć jego arcydzieło, Wyspę skarbów. - Szczyt świata - powiedział Alex. - Mam takie dziwne uczucie, że reszta Ziemi została zniszczona - dodała Joanna. - Wszystko pochłonęła... wojna nuklearna... albo jakiś inny kataklizm. Mam wrażenie, że zostało tylko to miejsce. Jest takie... odosobnione... takie odległe. I gdybyśmy mieli zniknąć w jego bezmiarze, nikt by nas nigdy nie znalazł. Z Davos pociąg pojechał do Susch i Scoul. Francuzi śpiewali. Wczesnym zmrokiem pociąg wjechał w dolinę Engandine, minął jezioro i dotarł do St. Moritz. Byli w samym środku burzy śnieżnej. Od strony gór wiał wiatr, osiągając prędkość trzydziestu kilometrów na godzinę, w porywach dochodząc nawet do pięćdziesięciu. Gęsty śnieg poważnie zmniejszył widoczność. Meldując się w hotelu Joanna i Alex podali swoje prawdziwe nazwiska, prosząc jednocześnie o zanotowanie w książce meldunkowej pseudonimu Maurice Demuth. W mieście, gdzie przyzwyczajono się gościć gwiazdy filmowe wrażliwe na punkcie prywatności, książąt, hrabiów i bogatych przemysłowców z każdego zakątka świata, taka prośba nie była niczym niezwykłym, i w pełni ją honorowano. Dostali mały, lecz wygodny apartament na piątym piętrze. Kiedy służba wyszła, Alex sprawdził dwa zamki w drzwiach i zamknął. Wrócił do sypialni, żeby pomóc Joannie rozpakować walizki. - Jestem wyczerpana - powiedziała. - Ja też - przyznał, wyjmując zza paska automatyczną dziewiątkę. Położył ją na nocnym stoliku. - Jestem zbyt zmęczona, żeby utrzymać się na nogach - powiedziała. - Ale będę się bała zasnąć. - Dzisiejszej nocy nic nam nie grozi. - Wciąż masz to uczucie? - Jakie uczucie? - Że jesteśmy zaprogramowani, manipulowani, żeby... - Nie - skłamał. - Minęło. To było głupie z mojej strony. Zapomnij, że ci o tym mówiłem. Byłem po prostu przygnębiony i zdenerwowany. - Co będziemy robić jutro? - Przeprowadzimy rekonesans. - Dowiemy się, gdzie mieszka Rotenhausen? - Tak. - A potem? Alex usłyszał jakiś hałas za plecami. Odwrócił się. W otwartych drzwiach, między sypialnią i salonem, stał wysoki, krzepki mężczyzna. Tak szybko! Joanna spostrzegła intruza i krzyknęła. Mężczyzna trzymał nietypowo wyglądający rewolwer i miał na twarzy maskę gazową. Alex rzucił się w stronę stolika nocnego, na którym leżał pistolet. Mężczyzna w masce wystrzelił z broni gazowej. Miękkie, woskowate pociski trafiły Alexa i rozpadły się w chwili uderzenia, wydzielając chmury słodkich oparów. Alex uniósł automatyczną dziewiątkę, ale zanim zdołał jej użyć, świat nagle zawirował i odpłynął w niebyt. 60 W salonie apartamentu, Ignacio Carrera i Antonio Paz ładowali na dwa duże hotelowe wózki na bieliznę bagaże, które znaleźli w sypialni Joanny i Alexa. Na wierzchu, na walizkach, ułożyli ich ciała. Była jeszcze piękniejsza niż na zdjęciach - gdyby mógł mieć pewność, że będzie nieprzytomna przez ponad pół godziny, Carrera rozebrałby ją i zgwałcił, już tutaj i teraz. Śpiąc tak bezradnie, byłaby ciepła i cudownie uległa. Ale nie było czasu. Carrera przyniósł ze sobą dwie skórzane walizy firmy Hertnes. Należały do grubasa. Postawił je w sypialni. Nazajutrz recepcjonista miał dokonać zmian w książce meldunkowej. Okazałoby się, że w niedzielę w hotelu zameldował się Anson Peterson. Hunter i Joanna mieli po prostu zniknąć. Paz przykrył nieprzytomnych ręcznikami i zmiętoszonymi poszewkami na pościel. Popchnęli wózki do windy służbowej i zjechali na parter. Nikogo nie spotkali. 61 Kiedy Alex odzyskał przytomność, poczuł ból głowy. Język miał spuchnięty. W ustach czuł gorycz. Początkowo widział wszystko rozmazane, ale stopniowo jego wzrok wyostrzył się. Jedno było pewne. Przynajmniej żył. I nie rozumiał dlaczego. Powinni go zabić. Tylko Joanna była dla nich cenna. Leżał na lewym boku, na czarno-białych płytkach podłogi. Kuchnia. Nad piecykiem gazowym paliła się mała lampka. Opierał się plecami o rząd szafek, a ręce miał związane z tyłu. Dobrym, mocnym sznurem. Tak samo stopy. Joanny tam nie było. Wymówił cicho jej imię, ale nie usłyszał odpowiedzi. Pogardzał sobą za to, że pozwolił im zabrać ją tak łatwo. Na swoją obronę miał tylko to, że atak był błyskawiczny. Był sam. Nikt go nie pilnował. Być może wciąż miał szansę. Nasłuchiwał. Nic. Cisza. Choć wiedział doskonale, że lina jest mocna i dobrze zawiązana, liczył na łut szczęścia, mimo wszystko nie tracił nadziei. Próbował szarpnięciami rozluźnić więzy na nadgarstkach. Niewiarygodne, niemożliwe, ale lina pękła przy trzeciej próbie. Zdumiony, bojąc się niemal ruszyć, leżał nieruchomo, nasłuchując i zastanawiając się. Cisza. Strach wyostrzył mu zmysły - rozróżniał zapachy artykułów zamkniętych w szafkach: czosnek, płyn do mycia naczyń, pleśniejący ser. W końcu wysunął ręce zza pleców. Lina zwisała luźno z nadgarstków. Ściągnął ją. Tak długo przekręcał się na lśniącej podłodze, aż usiadł oparty plecami o szafki. Rozwiązał sznur krępujący stopy. Wstał. Wciąż czuł pulsowanie w skroniach. Zamazany obraz pomieszczenia wirował mu przed oczami. Podniósł kawałek sznura, który oplatał mu nadgarstki i zaniósł do piecyka. Przyjrzał mu się w świetle małej fluorescencyjnej lampki. Od razu zrozumiał, dlaczego udało mu się rozerwać go tak niewielkim wysiłkiem. Gdy był nieprzytomny, ktoś przeciął prawie cały sznur, pozostawiając nietknięty tylko kawałek. Manipulowany. Zaprogramowany. Ale przez kogo? I czy zwyciężą, on i Joanna, czy przegrają w tej morderczej grze? 62 Joanna obudziła się w pokoju o białych ścianach. Czuła smród środków dezynfekujących. Leżała na szpitalnym łóżku z podpartą głową. Znajoma sceneria. Monitory, elektrody... Przez chwilę wydawało jej się, że śni, ale szybko uświadomiła sobie w pełni całą grozę swej sytuacji. Serce zaczęło jej walić i oblała się zimnym potem. Jej dłonie i kostki u nóg były unieruchomione przy pomocy skórzanych rzemieni. Próbowała się uwolnić, ale na próżno. - Ach - odezwał się ktoś z tyłu - pacjentka wreszcie się obudziła. Początkowo sądziła, że wezgłowie łóżka dotyka ściany i że jest sama w pokoju; lecz ani łóżko nie dotykało ściany, ani ona nie była sama. Wykręciła szyję, próbując zobaczyć, kto za nią stoi, ale rzemienie i podniesiony materac w górnej części łóżka nie pozwolił na to. Po denerwującej chwili oczekiwania w polu widzenia Joanny pojawiła się jakaś kobieta w białym fartuchu. Kasztanowe włosy. Brązowe oczy. Ostre rysy. Twarz pozbawiona uśmiechu. Zimna. Była to ta lekarka, asystentka Franza Rotenhausena. Pamiętała tę twarz z jednej z sesji w gabinecie Omi Inamury. - Gdzie jest Alex? Kobieta milczała. Bez słowa obwiązała ramię Joanny opaską zaciskową. Joanna próbowała walczyć, była jednak bezradna. - Gdzie Alex? - powtórzyła. Lekarka mierzyła ciśnienie. - Znakomicie. - Rozwiąż te rzemienie. - Lepiej daj sobie spokój, moja droga. Już po wszystkim. Lekarka ścisnęła rękę Joanny gumową rurką. Ukazała się żyła. Przetarła skórę watką z alkoholem. - Pokonam cię - powiedziała Joanna. - Jeśli tego tak bardzo pragniesz... Kobieta mówiła z silnym akcentem, co Joanna pamiętała jeszcze z terapii. Nie niemieckim i nie skandynawskim. Może słowiańskim? Rosyjskim? Senator wspominał coś o Rosjanach. Serce Joanny waliło młotem... Strzykawka. Kobieta powoli, ostrożnie wprowadzała jakiś płyn do strzykawki. Lekarka wbiła igłę w kapsel butelki, która zawierała nie więcej niż dwieście centymetrów sześciennych jakiegoś bezbarwnego leku. Wciągnęła płyn do strzykawki. Kiedy ujęła jej ramię, Joannie udało się wykręcić i szarpnąć. A wtedy kobieta nagle, niespodziewanie, uderzyła ją w twarz, na odlew, bardzo mocno. Joanna potrzebowała całej chwili, by otrząsnąć się z szoku i bólu, a wtedy lekarka wbiła igłę. Po policzkach Joanny spływały łzy. - Dziwka. - Za minutę poczujesz się lepiej. - Ty obrzydliwa dziwko! - Powiem ci jak się nazywani, żebyś zapamiętała to na zawsze. Jestem Urszula Zajcewa. - Zapamiętani to - powiedziała gorzko Joanna. - Zapamiętam na zawsze. I zniszczę cię. Urszula Zajcewa uśmiechnęła się lekko. - Nie, moja droga. Mylisz się. Nie zapamiętasz tego ani w ogóle niczego. 63 Alex położył rękę na drzwiach wahadłowych i pchnął je ostrożnie. Za kuchnią znajdował się słabo oświetlony korytarz. Pusto. Z korytarza prowadziło do innych pomieszczeń pięcioro drzwi, a na końcu były schody. Troje z tych drzwi było zamkniętych. Dwoje - otwartych, a za ich progami majaczyły ciemne pokoje. Alex podszedł do zamkniętych drzwi po drugiej stronie korytarza, obrócił powoli gałkę i pchnął je. Wszedł do sypialni. Nowoczesne meble nie pasowały do starego domu. Lampa rzucała ciepły krąg światła na dywan. Obok łóżka znalazł z pół tuzina książek. Pięć z nich dotyczyło nowych odkryć w naukach behawioralnych. Szósta okazała się bogato ilustrowanym, prywatnie wydanym zbiorem pornograficznym. W jednej z szuflad biurka leżały dwie pary cienkich, skórzanych rękawiczek. Właściwie nie były to dwie pary, ale cztery różne rękawiczki - wszystkie na tę samą dłoń. Ten dom należał do Franza Rotenhausena. Kiedy znalazł się z powrotem na korytarzu, otworzył kolejne drzwi. Odszukał kontakt, zapalił światło i zgasił po sekundzie. Była to jadalnia. Następne drzwi prowadziły do salonu z niskimi, nowoczesnymi meblami i dwoma oryginalnymi obrazami Picassa. Skrzydłowe okna wychodziły na wspaniały widok St. Moritz nocą. Dom leżał na niewielkim wzniesieniu nad miastem, na skraju lasu. Była jeszcze ogromna gościnna sypialnia z osobną łazienką i biblioteka. Dom był nienaturalnie cichy - grube ściany i szczelne okna tłumiły wszystkie odgłosy z zewnątrz. Alex był pod wrażeniem rozmiarów budynku. Jeśli Rotenhausen mieszkał tutaj, na wyższym piętrze, to co zajmowało dwa niższe poziomy? Alex wszedł do biblioteki. Na antycznym biurku paliła się lampa od Tiffany'ego. Ujrzawszy półki pełne książek, doświadczył deja vu. Przystanął, przerażony, jak nigdy dotąd. Trząsł się. Nigdy przecież nie był w tym domu, ale widział już tę bibliotekę: regały, książki, globus, lupa ze srebrną rączką, podstawka na dwie butelki brandy... Zaczął otwierać szuflady biurka. W drugiej zobaczył swoją automatyczną dziewiątkę i zapasowe magazynki amunicji. Wiedział, że tam znajdzie broń. 64 Urszula Zajcewa opuściła pokój. Joanna została sama. Zimowa burza uderzała w okna. Joanna próbowała wyswobodzić się z więzów. Na próżno. Wreszcie opadła na łóżko, łapiąc ustami powietrze. Co teraz? Doszła do wniosku, że nie pozostaje jej nic innego jak czekać. Minęła minuta. Dwie. Trzy. Pięć. Czekała, aż zacznie działać lek. Urszula Zajcewa sugerowała, że to jakiś środek uspokajający. Powinna się bardziej rozluźnić. Powinna poczuć spokój i senność. Ale z każdą minutą, myślała coraz szybciej i coraz jaśniej, i precyzyjniej. Sądziła, że to działanie adrenaliny, które za chwilę ustąpi. Ale nie ustępowało. Była znów gotowa walczyć z rzemieniami. Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł Rotenhausen i uśmiechnął się. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. 65 Alex siedział przez kilka minut przy biurku i uważnie, dokładnie badał broń. Myślał o Joannie. Bał się o nią. Pistolet wydawał się nietknięty, ale zastanawiał się, czy nie wymieniono ostrej amunicji na ślepą. Czuł się tak, jakby w coś go wciągano. W coś śmiertelnego. W końcu doszedł do wniosku, że nie może siedzieć tu przez całą noc. Musi znaleźć Joannę i wydostać się stąd. Wstał, wycelował pistolet z tłumikiem w rząd książek po drugiej stronie pokoju i nacisnął spust. Pfffffitt! Grzbiet książki pękł z dźwiękiem głośniejszym niż sam wystrzał. Amunicja nie była ślepa. Wyszedł z biblioteki i zbliżył się do szczytu schodów. 66 Dłoń. Teraz już go znała: Franz Rotenhausen. Wyglądał tak samo jak w koszmarze sennym. Był wysoki i chudy. Ubranie wisiało na nim. Miał rzadsze włosy niż przed dziesięcioma laty, ale nie były przyprószone szarością. Oczy brązowe, blade, prawie żółte; błyszczało w nich doskonale kontrolowane szaleństwo, tak jak arktyczne słońce migocze w przedziwnie rzeźbionych zwałach lodu. Mechaniczna dłoń była równie przerażająca, jak w snach - a nawet bardziej. Widok tego człowieka sprawiał, że słabła ze strachu. Czuła, jak wzbiera w niej krzyk, choć wiedziała, że nie przyniesie jej ulgi w bólu, który musi nadejść. Zbliżając się do łóżka spytał: - Czy jesteś śpiąca, moja mała dziewczynko? Była całkiem przytomna. I to było dziwne. Zajcewa powiedziała, że lekarstwo odpręży ją. Rotenhausen spodziewał się, że będzie senna. Zastanawiała się, czy lekarka nie popełniła błędu. Być może wstrzyknęła jej coś innego. - Jesteś śpiąca, mała damo? Jesteś? Joanna uświadomiła sobie nagle, że los, czy też ktoś działający w jego imieniu, dał jej ostatnią szansę. Bardzo nikłą. Ale być może zdoła się uratować. Jeśli przekona go, że jest głęboko nieprzytomna, to może rozluźni jej rzemienie. A wtedy, przy pierwszej nadarzającej się okazji - ucieknie. - Pozwól mi odejść - wymamrotała. Zauważyła, że Rotenhausen zaczyna coś podejrzewać. - Muszę się obudzić - powiedziała niewyraźnie. - Sądzisz, że jesteś uśpiona? Był rozbawiony. - I sądzisz, że pozbycie się mnie będzie równie łatwe, jak obudzenie się? Nie tym razem. Zamknęła oczy. - Nienawidzę cię, nienawidzę - powtarzała sennie. - To dobrze. Lubię słuchać o nienawiści. 67 Dom był solidnie zbudowany. Nie zaskrzypiał ani jeden stopień schodów. Alex przystanął na podeście pierwszego piętra. Hol wejściowy był skąpany w bladym, żółtym świetle. Nie dostrzegł nikogo. Mieszanina zapachów środków aseptycznych i dezynfekujących - przypomniała mu o koszmarze nawiedzającym Joannę. Wszystko wskazywało na to, że właśnie w tej części domu Rotenhausen prowadzi swoje badania. Alex miał właśnie sprawdzić, co się znajduje za pierwszymi z sześciu drzwi, gdy usłyszał jakieś głosy. Zauważył, że jedne drzwi są uchylone, a za nimi, w pokoju, głośno rozmawiają jacyś ludzie - a może się kłócą. Zaczął nasłuchiwać. Rozmawiali o nim i o Joannie. Zaryzykował zerknięcie przez szparę między drzwiami a framugą. Był to pokój konferencyjny. Przy okrągłym stole siedziało trzech ludzi, a czwarty stał przy oknie, odwrócony plecami do pozostałych. Człowiek siedzący najbliżej drzwi był wyjątkowo otyły. Właśnie rozpakowywał paczkę cukierków. Anson Peterson. To imię przyszło mu do głowy nieoczekiwanie. Nigdy przedtem nie spotkał tego grubasa, a jednak wiedział, jak się nazywa. Następny mężczyzna był nienaturalnie wielki, ale nie gruby. Nawet siedząc wyglądał na wysokiego. Miał kark byka i masywne ramiona. Pod niskim czołem widać było szeroką i płaską twarz. Antonio Paz. Alex miał wrażenie, że to drugie imię ktoś w niego wtłoczył, prosto do głowy, i wyszeptał je za niego. Poczuł się tak, jakby urodził się i żył tylko po to, by zjawić się w tym miejscu. Właśnie teraz. Trzeci mężczyzna przy stole miał sztywne, czarne włosy, wystający nos, głęboko osadzone ciemne oczy i śniadą cerę. Był niższy od Paza, ale jeszcze potężniej zbudowany niż tamten. Ignacio Carrera. Czwarty mężczyzna odwrócił się od okna i spojrzał na pozostałych. Alex niemal wykrzyknął ze zdumienia. Czwartym mężczyzną był senator Thomas Chelgrin. 68 Rotenhausen wyciągnął dłoń w jej kierunku. Chwycił prześcieradło i pociągnął w dół. Miała na sobie cienki fartuch szpitalny wiązany z tyłu. Drżała. Udając oszołomienie mamrotała coś do siebie. - Ładna - powiedział. Zmobilizowała całą swoją odwagę, by się uśmiechnąć. Stalowe palce zacisnęły się na materiale pod jej szyją i zdarły z niej fartuch. Straciła niemal oddech. Przyglądał jej się. Stalowa dłoń dotknęła jej piersi. 69 Grubas wsunął w usta rumowego cukierka i rozkoszował się nim przez chwilę. Potem spojrzał na Carrerę i powiedział: - A więc to postanowione. Zabijesz dziś w nocy Huntera, rozbierzesz go i wrzucisz do jeziora. - Obetnę mu palce, tak że policja nie będzie mogła pobrać odcisków, poza tym strzaskani mu zęby, żeby nie mogli przeprowadzić identyfikacji dentystycznej. - Czy to nie przesada? Zanim lód na jeziorze się roztopi i znajdą go - następnego lata, a może i później - ryby nie pozostawią niczego oprócz kości. - Ryby zawsze nam pomagały - zgodził się Carrera. - A jeśli nie będą miały szansy wykonać swojej roboty? A jeśli ciało Huntera zostanie znalezione jutro albo pojutrze? Na wszelkie wypadek odetnę mu palce, wybiję zęby, może nawet zmasakruję twarz. I będziesz czerpał z tego prawdziwą rozkosz - pomyślał kwaśno Peterson. Chelgrin milczał w ciągu ostatnich trzydziestu minut. Teraz podszedł do stołu i odwrócił się twarzą do Petersona. - Obiecałeś, że będę mógł zobaczyć moją córkę, jak tylko tu będzie. - Tak, drogi Tomie. Ale wpierw musi ją zbadać Rotenhausen. - Po co? - Nie wiem. Ale twierdził, że to konieczne, a on jest tu szefem. - Nie wtedy, gdy ty jesteś w pobliżu - powiedział Chelgrin. - Ależ skąd. To jego dom i jego klinika - upierał się Peterson. - Kiedy ty tu jesteś, nie ma znaczenia, do kogo należy to miejsce - powiedział Chelgrin. - Jesteś typem szefa. Jesteś szefem - wszędzie i zawsze. Masz to w genach. Będziesz rządził piekłem już w godzinę po przekroczeniu jego bram. - To bardzo miłe z twojej strony, że tak twierdzisz, drogi Tomie. - Chcę zobaczyć Lisę. Carrera przerwał tę rozmowę. - No i mamy następny problem. Dziewczyna. Co z nią zrobimy jeśli... - To zostało już ustalone - rzucił ostro senator. - Pamięć Joanny Rand zostanie wymazana. Dostanie inną tożsamość. Rozpocznie nowe życie w Niemczech Zachodnich. - Tak będzie, jeśli wszystko pójdzie według planu - zgodził się Carrera. - A jeśli zabieg się nie uda? Jeśli jej umysł nie wytrzyma? Jeśli dojdzie do uszkodzenia mózgu? Zamieni się w roślinę i musimy być na to przygotowani. - Tak się nie stanie! - krzyknął Chelgrin bliski ataku apopleksji. Odwrócił się od Carrery. Przeszedł parę kroków i zatrzymał się gwałtownie. - Ktoś tam jest. Ktoś stoi za drzwiami i wszystko słyszy. 70 Gdy Alex się zorientował, że go dostrzeżono, pchnął drzwi i wszedł do pokoju. - Witaj - powiedział spokojnie grubas. Alex wpatrywał się w Chelgrina. - Nie żyjesz. Senator nie odpowiedział. Alex nagle poczuł wściekłość. Miał już dość kłamstwa i manipulacji. - Dlaczego nie jesteś martwy? Nerwowo przygładzając srebrne włosy ręką, senator powiedział: - Oficjalnie jestem na nartach. To była mistyfikacja - tłumaczył drżącym głosem Chelgrin. - Udawałem, że nie żyję. Wszystko zostało ukartowane specjalnie dla ciebie. Chcieliśmy, żebyś znalazł te wycinki z gazet o Rotenhausenie i przyjechał tutaj, gdzie moglibyśmy się tobą zająć. - A ten nie dokończony list do Lisy...? - Niezłe pociągnięcie, co? - stwierdził Peterson. Alex był oszołomiony. Jego następne pytanie było raczej pytaniem do siebie samego niż do któregokolwiek z tych mężczyzn. - Ale dlaczego nie obejrzałem cię dokładnie, tam na podłodze w hotelu? Dlaczego nie sprawdziłem pulsu? To właśnie powinienem był zrobić. Przecież to rutyna. Chelgrin odchrząknął. - Zrobiliśmy wszystko, by przedstawienie się udało. Dziury po kulach w szlafroku, rany zrobione z kitu i króliczej krwi, bardzo dużo krwi, włosy zasłaniające moją twarz, żebyś nie dojrzał najmniejszego ruchu mięśni... Założyłem tylko szlafrok i pozostawiłem portfel na komodzie, żebyś nie musiał mnie rewidować. Alex patrzył na nich. Myślał o tym, co powiedział Chelgrin. Wreszcie potrząsnął głową. - Nie. Nie, to nie takie proste. Nie sprawdziłem, czy żyjesz, nie pozwoliłem dotknąć cię Joannie, bo tak zostało postanowione, bo tak zostałem zaprogramowany. Zaprogramowany, żeby nie niszczyć iluzji. Czyż nie mam racji? Chelgrin zamrugał. - Zaprogramowany? - Nie okłamuj mnie! - O czym ty mówisz? - Ty mi odpowiedz. Na twarzy senatora malowało się najczystsze zdumienie. Alex zwrócił się do grubasa. - To prawda? - O co chodzi? - Kręcę się w kółko jak jakiś cholerny robot, działający według programu, jak maszyna! Peterson uśmiechnął się. On wiedział. Alex machnął pistoletem w jego stronę. - Ostatniej wiosny, kiedy pojechałem do Rio na wakacje - co tam się, na Boga, stało? Zanim grubas zdążył odpowiedzieć, Antonio Paz sięgnął pod marynarkę. Alex dostrzegł ten gest kątem oka. Odwrócił się błyskawicznie od grubasa. Strzelił dwukrotnie. Pociski rozerwały twarz Paza. Krew trysnęła w górę jak perfumy z rozpylacza. Paz wraz z krzesłem przewrócił się do tyłu z głośnym trzaskiem. Carrera skoczył na równe nogi. Jakiś głos w głowie Alexa wyszeptał: zabij go. Zanim zdążył się nad czymkolwiek zastanowić - posłuchał. Nacisnął spust. Trafiony Carrera upadł. Zszokowany i przerażony, senator cofnął się. Wyciągał przed siebie ręce, dłońmi zwróconymi do Alexa, z rozpostartymi palcami, jakby sądził, że śmierć jest fizycznym obiektem, który można trzymać na odległość ramion. Zabij go. Alex usłyszał ten głos, ale zawahał się. Wstrząsały nim dreszcze. Próbował przekonać się do do innego, mniej brutalnego rozwiązania: Faz i Carrera byli niebezpieczni, ale już nie żyli, już ich nie było, nie stanowili żadnego zagrożenia; senator też był niegroźny - złamany, błagający o życie - rozdygotany strzęp człowieka - cokolwiek chciał ukryć mogło być teraz ujawnione. Nie było potrzeby go zabijać; absolutnie żadnej potrzeby. Zabij go. Zabij go. Zabij go. Zabij go... Nie mógł się oprzeć. Pociągnął za spust dwukrotnie. Kule uderzyły głucho w pierś senatora. Runął do tyłu, na okno. Uderzył głową w szkło. Jedna z grubych szyb pękła. Upadł na podłogę, wydając ostatnie tchnienie. - Jezu - powiedział Alex. - Co ja zrobiłem? Co ja robię? Patrzył zdumiony na pistolet. Co ja robię! Grubas wciąż siedział na swoim krześle. Wyglądał na zachwyconego. - Straszliwy anioł zemsty - powiedział i uśmiechnął się do Alexa. Carrera wstał. Był zalany krwią, ale tylko draśnięty. Poruszał się szybko, chwycił krzesło i rzucił nim. Alex strzelił i chybił. Krzesło uderzyło go w chwili, gdy próbował się uchylić. Prawe ramię przeszył ból. Pistolet wypadł mu z dłoni. Broń przeleciała przez cały pokój. Zachwiał się do tyłu. Uderzył mocno o framugę drzwi. Carrera runął na niego. 71 Dłoń. Pieściła ją. Ściskała. Poklepywała, głaskała i szczypała. Połyskiwała. Była zimna. Szumiała. Mruczała. Klekotała, klekotała, klekotała. Zdumiewała ją własna odwaga. Nie cofała się. Znosiła bez drgnienia obsceniczną penetrację dokonywaną przez Rotenhausena i udawała uśpioną. Mruczała i mamrotała z udanym zadowoleniem, gdy ją dotykał, od czasu do czasu sygnalizując, że na krótko opiera się działaniu narkotyku, ale gasząc każdy grymas na twarzy głupim uśmiechem i jeszcze głośniejszym mamrotaniem. Doszła w końcu do wniosku, że Rotenhausen nigdy nie przestanie pieścić jej tymi metalowymi palcami i właśnie postanowiła na niego splunąć - gdy nagle odpiął rzemień, który przytrzymywał jej lewą rękę. Po chwili nachylił się nad nią i uwolnił prawe ramię. Leżała nieruchomo. Starała się wyglądać na zadowoloną, pogrążoną w letargu. Podszedł do drugiego końca łóżka i uwolnił jej lewą stopę, potem prawą. Była wolna. Powrócił do wezgłowia. Wciąż leżała nieruchomo. Rotenhausen zdjął biały fartuch i powiesił go na wózku ze strzykawkami i ciśnieniomierzem. - Pamiętam cię - powiedział. - Pamiętam dotyk twego ciała. Zaczął rozpinać koszulę. Zza przymkniętych powiek Joanna przyglądała się mechanicznej dłoni. Giętki, składający się ze stalowych krążków kabel, o średnicy pół cala, wychodził z metalowego nadgarstka i biegł wzdłuż ramienia. Ostatni dwucalowy odcinek kabla rozszczepiał się na dwie części zakończone parą wtyczek, które były wetknięte w gniazdka w obudowie baterii. Zdjął koszulę i rzucił na fartuch. - To będzie bardzo interesujące, zważywszy, że twój ojciec siedzi tam na dole - powiedział. Joanna chwyciła kabel i wyrwała wtyczkę z obudowy baterii. Stalowe palce znieruchomiały. Joanna przekręciła się na bok. Naga, zeskoczyła z łóżka po drugiej stronie i rzuciła się do drzwi. Złapał ją swoją sprawną ręką w chwili, gdy dotknęła zamka. Chwycił ją za włosy i zakręcił nią. Pod jej powiekami rozbłysły gwiazdy bólu. Zaczęła machać rękami i krzyczeć. Rotenhausen zaklął. Odciągnął ją od drzwi, a potem odepchnął od siebie. Zatoczyła się do tyłu i wpadła na łóżko. Zachwiała się, chwyciła za jego poręcz i zdołała utrzymać się na nogach. Znów wsunął wtyczki do obudowy baterii. Dłoń zamruczała. Stalowe palce poruszyły się: klik, klik, klik. 72 Carrera zbliżał się coraz bardziej. Sunął ciężko jak ogromna napędzana parą lokomotywa. Alex szybko pojął, że nie ma szans. Był bez broni i wiedział, że siłą nie dorównuje kulturyście. Wybrał więc odwrót. Wyszedł z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie zdołał zamknąć ich na zamek. Ruszył pędem na koniec korytarza. Otworzył ostatnie drzwi po prawej stronie i wpadł do ciemnego pokoju. Zamknął drzwi i rozpaczliwie, w szaleńczym pośpiechu zaczął szukać zasuwki. Wymacał guzik w środku gałki i wcisnął go. W sekundę później po drugiej stronie pojawił się Carrera i próbował dostać się do środka. Drzwi nie ustępowały. Alex bawił się w ciuciubabkę, póki nie wymacał kontaktu. Miał nadzieję znaleźć tu coś, co mogłoby posłużyć za broń. Nie miał szczęścia. W świetle pojedynczej żarówki wiszącej pod sufitem zobaczył pusty magazyn. Nie chciał uciekać. W tym domu była Joanna. Ale wiedział także, że martwy na nic jej się nie przyda. Carrera był za drzwiami. Alex przeszedł przez magazyn, zbliżył się do okna i podniósł roletę. Bezlitosny podmuch wiatru sypną) w szybę śniegiem. Carrera znów uderzył w drzwi. I znów. Coś pękło. Alex drżącymi palcami odbezpieczył okno i pchnął jego skrzydła na zewnątrz. Do pomieszczenia wtargnął zimny wiatr. Carrera walił w drzwi. Uderzeniom towarzyszył odgłos trzaskającego drewna. Ten człowiek to jakiś cholerny byk! Alex przesadził parapet i stanął w głębokim na stopę śniegu. Wiatr owiewał zbocza doliny z prędkością większą niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę; chłostał go po twarzy, napełniał oczy łzami i z miejsca pozbawił jego nagie dłonie czucia. Dziękował Bogu, że jest ubrany w strój narciarski z warstwą izolacyjną. Drzwi runęły z hukiem. Alex ruszył w ciemność, wyrzucając w górę chmury śniegu. 73 Zanim grubas dotarł do końca korytarza, Ignacio Carrera wyłamał już drzwi i wychodził przez okno z magazynu, ścigając Alexa Huntera. Peterson ruszył za nim, ale zmienił zamiar i zawrócił. - Urszula! Urszula, gdzie jesteś? To ja, Anson. Otworzyła drzwi po prawej stronie i spojrzała na niego zaniepokojona. - Co to za hałas? Bałam się nawet wyjrzeć. Coś poszło nie tak? - Wszystko. Musimy się stąd wydostać. - Odejść? - Prędzej - ponaglał grubas. - Nie mamy czasu. Przyjrzała mu się przez uchylone drzwi. - Ale dokąd pójdziemy? - W bezpieczne miejsce. - Nie rozumiem. - Prędzej, prędzej, moja droga. Jeśli się nie pospieszymy, złapią nas. - Złapią? Kto? - Policja, oczywiście! Pospiesz się! Co wolisz? Wrócić do domu, czy spędzić resztę życia w szwajcarskim więzieniu? Bała się. Wyjechała z Rosji dwadzieścia lat temu, i od piętnastu lat była asystentką Rotenhausena - odkąd Moskwa zaczęła opłacać jego eksperymenty. Minęło tyle lat. Stary porządek dawno upadł, ale ten nowy dom nie był miejscem, do którego pragnęła wracać. - Urszula - syknął Peterson. - Policja... Otworzyła drzwi. Peterson miał pistolet z tłumikiem w kaburze pod pachą. Wyciągnął broń i strzelił trzy razy. Urszula Zajcewa umarła niemal pięknie. Impet pocisków zakręcił nią, zdawało się, że zawirowała, jakby chciała pokazać swojemu chłopcu nową sukienkę. Nie było dużo krwi. Zawisła na ścianie, spojrzała na grubasa nie widząc go, z kącika jej ust wypłynęła cieniutka strużka krwi. Po raz pierwszy, odkąd Peterson ją poznał jej twarz była łagodna. A potem Urszula Zajcewa osunęła się w śmierć. Czterech z sześciu ludzi na liście grubasa zostało wyeliminowanych. Marlowe. Antonio Paz. Thomas Chelgrin. Urszula Zajcewa. Na usunięcie czekało jeszcze tylko dwoje. Peterson pobiegł na tyły domu. Poruszał się z tym szczególnym wdziękiem, na który zdobywają się tylko niektórzy otyli ludzie. Wpadł do magazynu, przecisnął się przez okno i jęknął, gdy ostre nocne powietrze uderzyło go w twarz. Czekała go ciężka noc. Wiatr zacierał ślady stóp na świeżym śniegu, ale grubas wywęszył trop. 74 Przez parę minut z odległej części domu dochodziły krzyki i jakieś hałasy. Z początku miała nadzieję, że to Alex idzie po nią - albo ktoś inny spieszy im obojgu z pomocą. Lecz Rotenhausen zignorował te odgłosy, i po chwili Joanna porzuciła wszelką nadzieję na uratowanie. Zapędził ją do kąta. Potem przyparł swoim ciałem. Nie było ucieczki. Koszmar urzeczywistnił się. Rotenhausen rozcapierzył swoje stalowe palce i chwycił ją za gardło. Prawdziwą dłoń położył na puszce z bateriami, by uniemożliwić jej wyrwanie wtyczek. Nie mogła oderwać wzroku od jego niezwykłych oczu. Były blade. Żółtawe. Jak oczy kota. Przekrzywił głowę i przyglądał się jej z okrutnym zainteresowaniem, ściskając jednocześnie jej gardło. Wyglądał tak, jakby obserwował przez drucianą ścianę klatki zwierzę laboratoryjne. Jego twarz była szalona. Zacharczała, zakrztusiła się. Ścisnął ją mocniej. Uśmiechał się. Joanna nie mogła złapać oddechu i wpadła w panikę. Wykręcała się, wiła, kopała na próżno gołymi nogami i próbowała wyrwać się spod władzy tych strasznych palców. Wciąż miała nadzieję, że uda jej się uratować, ale coraz bardziej opadała z sił. Jej opór zdawał się podniecać go jeszcze bardziej. Każdy jej cios sprawiał mu rozkosz. Stalowa dłoń nieubłaganie zaciskała się wokół jej szyi. Przed jej oczyma zaroiły się czarne plamy. Rosły z każdą sekundą, coraz bardziej przysłaniając jej pole widzenia. 75 Ze szwajcarskich gór spływała lawina śniegu. Miliardy płatków porwały go w wir burzy. Jakby unosił się z prądem wzburzonej rzeki. Przebył sto jardów nieosłoniętego terenu, zanim dotarł do lasu. Choć olbrzymie sosny rosły jedna przy drugiej, śnieg przeciskał się między nimi. Drzewa chroniły jednak w jakimś stopniu przed upiornym, przenikliwym wiatrem. Alex wkroczył do lasu ścieżką, którą znalazł przypadkowo, wąskim lecz wyraźnym szlakiem wydeptanym być może przez jelenie. Ciężkie zwały śniegu przygniatające sosny odbijały trochę światła i mógł rozróżnić zarysy kształtów na białej przestrzeni. Przebiegł dwadzieścia czy trzydzieści stóp pod postrzępionym baldachimem gałęzi, gdy nagle potknął się o skały ukryte pod śniegiem i upadł. Z trudem łapał powietrze. Podniósł się z wysiłkiem. Ślizgał się, rozjeżdżał i gramolił w śniegu. Wstając, chwycił kawałek skały wielkości pomarańczy. Był nieregularny, miał kilka ostrych krawędzi. Nie mógł dorównać broni palnej, ale było to lepsze niż nic. Ruszył pospiesznie w głąb lasu. W odległości trzydziestu stóp od miejsca w którym upadł, szlak skręcał ostro w prawo, omijając szczególnie gęstą kępę sięgających ramion krzewów. Przystanął i zastanawiał się, czy nie urządzić tu zasadzki. Miejsce doskonale się do tego nadawało. Osłonięte i ciemne. Jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do mroku; ale, choć wpatrywał się intensywnie w śnieg, z trudnością dostrzegał swoje własne ślady na gładkiej powierzchni białego puchu. Zważył ciężar skaty w ręku, oparł się plecami w ścianę krzewów, aż zaczęły kłuć go boleśnie i przycupnął. Stał się cieniem pośród cieni. Ponad dachem sosnowych i jodłowych gałęzi zawodził nieustannie szalejący wiatr. Dźwięk przypominał wycie stada wilków. Nie usłyszał zbliżającego się Carrery. Olbrzym najwidoczniej nie obawiał się ściganej zwierzyny; nie starał się zachować ciszy. Przedzierał się przez las, hałasując i klnąc, jak pijak w drodze z jednej knajpy do drugiej. Alex zesztywniał. Dłonie miał zimne, niemal pozbawione czucia. Zacisnął palce sprawdzając, czy kamień wciąż tkwi w jego dłoni. Carrera wyłonił się z mroku, nie dostrzegł Alexa i minął go. Był pochylony do przodu, wpatrywał się w niewyraźne odciski stóp, których śladem podążał. Alex nieoczekiwanie wyskoczył z ukrycia. Wyrzucił dłoń wysoko w górę i walnął kamieniem z całej siły. Trafił Carrerę w skroń. Carrera upadł na kolana. Przechylił się na bok i runął na Alexa. Potoczyli się po ziemi, spleceni w uścisku. Alex z trudem chwytając powietrze zdołał stanąć na nogach. Carrera leżał na ziemi. Ciemny, skulony, ledwie widoczny ludzki kształt na śnieżnym łożu. Alex poczuł smak zwycięstwa. Ciemna, zwierzęca radość, którą daje pokonanie drapieżnika. Spojrzał w górę traktu, ale dom, ukryty wśród gór, był niewidoczny. Wiedział, że tamci nie liczą na jego powrót. Znali Carrerę. I w tym tkwiła przewaga Alexa - zaskoczy ich, pokona ich przez zaskoczenie. Ruszył na ratunek Joannie, ale Carrera wciąż jeszcze żył... 76 Joanna zamierzyła się kolanem w krocze Rotenhausena. Wyczuł jej zamiar i zamortyzował siłę uderzenia swoim udem. Cios jednak sprawił, że jęknął z bólu i pochylił się odruchowo, próbując się chronić. Jego zimne, klekoczące palce rozluźniły chwyt. Joanna wyśliznęła się z jego uścisku i rzuciła się w stronę drzwi, a on podążył za nią. Kuśtykał niczym krab, ale poruszał się szybko. Początkowo chciała dotrzeć do drzwi i uciec, wiedziała jednak, że Rotenhausen zdąży ją dopaść. Zasłoniła się więc wózkiem na kółkach. Oprócz strzykawek, ciśnieniomierza, butelki z glukozą, szpatułek, latarki do oświetlania źrenic i buteleczek z lekami, na tacy z instrumentami leżały jeszcze chirurgiczne nożyczki. Joanna chwyciła je i zamachnęła się nimi na Rotenhausena. Był wściekły. - Nie pozwolę, byś znów to ze mną zrobił - powiedziała Joanna. - Nie pozwolę ci więcej dobierać się do mojego umysłu. Albo mnie wypuścisz albo będziesz musiał mnie zabić. Sięgnął mechaniczną dłonią ponad wózkiem i chwycił nożyczki. Wyrwał je z jej ręki i ściskał tak długo swoimi stalowymi palcami, aż pękły. - To samo mógłbym zrobić z tobą - stwierdził. Odrzucił połamane nożyczki na bok. Bicie jej serca przypominało eksplozje, oddychała szybko, czuła płomień na twarzy; poziom adrenaliny podnosił się z każdą sekundą. Zdawało się, że spłonął regulator w machinie czasu - nagle wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko. Chwyciła pojemnik z glukozą, a Rotenhausen machnął swoją metalową ręką, rozbijając butelkę, zanim zdołała nią rzucić, w jej dłoni pozostała odłamana szyjka, wtedy on gwałtownie odsunął wózek - rozsypując wszystko - zagradzający mu drogę i ruszył w jej stronę, z morderczym błyskiem w bladych oczach, i ona cofnęła się, i zobaczyła, że jest zbyt pewny siebie, i zrozumiała że jest jednak szansa, prawdziwa szansa na zwycięstwo, ponieważ uświadomiła sobie, że ma broń, diabelnie skuteczną broń. Ostry kawałek szkła. Cios w szyję. Tryskająca krew. O Boże. Blade rozszerzone źrenice. Mechaniczne palce zsunęły się z jej włosów. Krew. Coraz więcej krwi. Zacharczał. Pośliznął się na mokrej podłodze. Upadł na kolana. Wyciągnął stalową dłoń przed siebie. Upadł. Drgnął. Starał się złapać oddech. Wierzgnął nogami. Rzucił się jak rażony prądem. I znieruchomiał. 77 Carrera chwycił Alexa za kostkę u nogi. Ten upadł, wyrwał się jednak i przetoczył po ziemi. Zanim Alex wstał, Carrera sunął już na czworakach środkiem ścieżki. Spojrzał na Alexa i potrząsnął głową, jakby chciał zebrać myśli. Alex wykorzystał sytuację. Ruszył szybko do przodu i kopnął Carrerę dokładnie w podbródek. Głowa atlety odskoczyła do tyłu. Przewrócił się na bok i wpadł w krzaki. Alex był przekonany, że kopniak złamał przeciwnikowi kark, ale ten poruszył się po chwili. Znów zaczął unosić się na dłoniach i kolanach. Ten sukinsyn jest niezniszczalny! Alex wciąż trzymał w prawej ręce kawałek skały. Uniósł go i wymierzył cios. Carrera wyrzucił w górę ramię i zablokował uderzenie. Zdołał chwycić Alexa za nadgarstek. Jego palce przypominały szpony. Alex krzyknął, gdy wydało mu się, że kości jego nadgarstka są miażdżone na proch, i upuścił kamień o ostrych krawędziach. Próbował się wyrwać - pośliznął się na śniegu i upadł. Carrera wgramolił się na niego. Warczał jak zwierzę. Zamachnął się potężną pięścią. Alex nie zdołał umknąć spod ciosu. Pięść wylądowała na jego twarzy, rozcięła wargę i złamała dwa zęby. Omal nie udławił lię jednym z nich, tym, który wpadł mu do gardła. Poczuł w ustach smak krwi. Wiedział, że nie może równać się z Carrerą w starciu wręcz. Musiał podnieść się na nogi i zyskać w ten sposób możliwość manewru. Gdy Carrerą ponownie zamachnął się na niego, Alex dźwignął się i cofnął. Cios był chybiony. Nadal rzucał się, i w końcu atleta przewalił się na bok. Gdy tylko Carrerą spadł z niego, Alex zaczął się gramolić na nogi, uczepił się drzewa i wstał. Carrerą już się nie podniósł. Alex kopnął go w brzuch, twardy jak płot z desek. Carrerą zatoczył się na śniegu i znów opadł na dłonie i kolana. Alex kopnął go w twarz. Atleta leżał rozwalony w śniegu, na plecach, z ramionami rozpostartymi jak skrzydła. Nie poruszał się. Nie poruszał. Ostrożnie, niczym doktor von Helzing zbliżający się do trumny, w której spał Drakula, Alex skradał się do Carrery. Uklęknął obok. Oczy leżącego były otwarte, ale nie widziały już niczego. Alex próbował znaleźć puls. Nie musiał przynosić drewnianego kołka, krucyfiksu czy wianka czosnku; tym razem potwór był naprawdę martwy. Wstał natychmiast i ruszył z powrotem wzdłuż szlaku, tą samą drogą, którą tu dotarł. Tuż za granicą lasu, na otwartej przestrzeni, czekał na niego Anson Peterson. Grubas miał broń. 78 Rotenhausen nie żył. Joanna nie odczuwała z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Martwiła się tylko o Alexa. Szła ostrożnie, by nie nadepnąć na potłuczone szkło. W garderobie znalazła swój strój narciarski. Gdy pospiesznie się ubierała, usłyszała znajomy skrzyp klik, klik, klik. Zastygła przerażona. To nic, to tylko pośmiertny ostatni spazm mechanizmu, który wysyła pożegnalny sygnał. Rotenhausen był martwy. Wpatrywała się w jego dłoń i teraz słyszała już tylko bicie własnego serca. Spojrzała na podłogę. Zobaczyła małą buteleczkę, z której Urszula Zajcewa nabierała płyn do strzykawki. Podniosła ją i zerwała kapsel. Powąchała. Posmakowała. Woda. Ktoś podmienił buteleczki. Tylko dlaczego? Marionetki. Ktoś pociągał za sznurki. Alex miał rację. W domu panowała cisza. Ostrożnie sprawdziła pięć pozostałych pokoi na piętrze i nie znalazła nikogo. Przez niemal minutę stała na podeście schodów, na pierwszym piętrze, patrząc to w dół, to w górę, nasłuchując, ale docierał do niej tylko odgłos wiatru hulającego pod okapami dachu. Zeszła cicho na parter, gdzie znajdował się hol wejściowy i zwłoki. Urszula Zajcewa leżała w kałuży swej własnej krwi. W długim korytarzu były drzwi do sześciu pomieszczeń. Joanna nie chciała ich otwierać, ale wiedziała, że musi sprawdzić wszystko. Musi znaleźć Alexa. Najbliższe drzwi były uchylone. Podeszła do nich i otworzyła je. Stał przed nią senator Thomas Chelgrin. Był blady, po jego twarzy spływała krew. Srebrne włosy miał poplamione i pozlepiane czerwoną mazią. Lewą rękę przyciskał do piersi, zakrywając ranę po kuli. Jego koszula była czerwona. Zachwiał się, niemal upadł i zrobił krok w jej stronę. Położył na jej ramieniu skrwawioną dłoń. 79 Stojąc na zaśnieżonym zboczu, sto jardów od domu, nad St. Moritz, którego światła było widać w dole, Alex i grubas przypatrywali się sobie przez długą, pełną napięcia chwilę. - Dlaczego cię nie zabiłem? - spytał wreszcie Alex. - To nie było twoim zadaniem - odpowiedział grubas. - Gdzie Carrera? - Nie żyje. - Co? Alex nie był w stanie mówić wyraźnie. Usta miał obolałe i spuchnięte. - Nie żyje. Jest martwy. - Zabiłeś go? - Tak. - Ale przecież nie miałeś broni. - Nie miałem. Alex był wyczerpany. Oczy łzawiły mu z zimna; sylwetka grubasa rozpływała się we mgle i mieniła blaskiem jak miraż. - Trudno uwierzyć, że zabiłeś go gołymi rękami. - Nie mówiłem, że to było łatwe. Peterson zaniósł się zduszonym chichotem. - No dobrze - powiedział Alex. - No dobrze. Skończmy z tym. Zabiłem go. Teraz ty zabij mnie. - Och, na Boga, nie! Nie, nie! - Peterson próbował przekrzyczeć świst wiatru. - Ty w ogóle nic nie rozumiesz, absolutnie nic, drogi chłopcze. Ty i ja - gramy w tej samej drużynie. 80 Przecież Chelgrin nic żył. Przecież widziała go martwego w pokoju hotelowym. Widok skrwawionej zjawy - jej prawdziwego ojca, człowieka, od którego to wszystko się zaczęło, trupa powstałego z grobu - sparaliżował Joannę. Stała nieruchoma i zastygła. Senator czepiaj się słabymi dłońmi jej ramienia. - Jestem słaby - powiedział chrapliwie. - Zbyt słaby. Nie mogę utrzymać się na nogach. Nie pozwól mi upaść. Proszę. Pomóż mi usiąść. Powoli. Bardzo ostrożnie. Joanna oparła się o framugę drzwi. Osunęła się powoli na kolana, podtrzymując jednocześnie rannego. W końcu senator usiadł plecami do ściany, przyciskając dłoń lewej ręki do rany na piersi. Ona klęczała obok niego. - Córka. - Patrzył na nią z niedowierzaniem. - Moja córka. Nie mogła zaakceptować go jako swojego ojca. Myślała o wszystkim, za co ponosił odpowiedzialność: lata zaprogramowanej samotności, zaprogramowanej klaustrofobii, koszmarów sennych, strachu, który można było pokonać, gdyby udało się go nazwać. Myślała o tym, jak została zgwałcona przez Rotenhausena, gdy była tu po raz pierwszy - i o tym, że znów chciał ją wykorzystać, tego wieczoru. Ale najgorsza ze wszystkiego była myśl, że Alex nie żyje; a jeśli nie żył, to Thomas Chelgrin był tym, który bezpośrednio czy pośrednio pociągnął za spust. W jej sercu nie było miejsca dla senatora. Być może nie była sprawiedliwa - nie znała przecież jego motywów; być może to, że nie mogła mu wybaczyć było czymś strasznym i nieskończenie smutnym; nie odczuwała jednak żadnych wyrzutów sumienia i wiedziała, że nigdy nie będzie odczuwać. Pogardzała Thomasem Chelgrinem. - Moja mała dziewczynka - powiedział. W jego głosie wyczuwała jednak tylko egoizm, tylko litość nad sobą. Żadnego poczucia winy, żadnego współczucia. - Nie. - Lisa. - Joanna. Nazywam się Joanna Rand. Zacharczał i odchrząknął. Mówił z trudem. - Nienawidzisz mnie, prawda? - Tak. - Ale nie rozumiesz wszystkiego. - Rozumiem wystarczająco dużo. - Nie, nie rozumiesz. Musisz mnie wysłuchać. - Nic, co powiesz nie sprawi, że znów stanę się twoją córką. Lisa Chelgrin umarła na zawsze. Senator zamknął oczy. Skrzywił się z bólu i pochylił do przodu. Nie zrobiła nic, by mu pomóc. Kiedy atak minął, usiadł prosto, otworzył oczy i powiedział: - Muszę ci o tym opowiedzieć. Musisz dać mi szansę. Musisz mnie wysłuchać. - Słucham, ale nie dlatego, że muszę. Oddech świszczał mu w gardle. Jego stan pogarszał się z minuty na minutę. - Wszyscy myślą, że byłem bohaterem wojennym. Myślą, że uciekłem z obozu jenieckiego Vietcongu i dotarłem do swoich. Zbudowałem na tej historii całą moją polityczną karierę, ale to było kłamstwo. Nie byłem tam ani dnia. Nigdy nie uciekłem z obozu jenieckiego, bo nigdy w nim nie byłem. Tom Chelgrin był jeńcem wojennym, nie ja. - Ty jesteś Thomasem Chelgrin. - Nie. Naprawdę nazywam się Ilia Łysenko - wyjaśnił. - Jestem Rosjaninem. Zaczął swoją opowieść o tym jak Rosjanin, funkcjonariusz KGB, Ilia Łysenko, stał się senatorem Illinois, popularnym i powszechnie szanowanym kandydatem na stanowisko prezydenta, Thomasem Chelgrinem. Mówił przekonująco. Ale ona pomyślała, że wyznanie umierającego człowieka zawsze jest przekonujące. Słuchała, zdumiona i zafascynowana. 81 W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy wojna wietnamska wydawała nigdy się nie kończyć, w każdym obozie pracy Vietcongu komendant wyszukiwał określonych jeńców. Starał się znaleźć żołnierzy amerykańskich podobnych do dwunastu młodych Rosjan, wyszkolonych przez wywiad, którzy zgłosili się na ochotnika do projektu o kryptonimie Zwierciadło. Wietnamczycy nie znali szczegółów projektu, nie wiedzieli też jak wielkie nadzieje wiązali z nimi Rosjanie. Nikt jednak o nic nie pytał, znana była bowiem powszechnie prawda, że ciekawość zabija. Kiedy Thomas Chelgrin został przywieziony w kajdanach do obozu w pobliżu Hanoi, komendant od razu spostrzegł, że jest trochę podobny do jednego z Rosjan z grupy Zwierciadło. Obydwaj mężczyźni byli tego samego wzrostu i budowy ciała. Mieli włosy i oczy tego samego koloru. Podstawowy układ kostny twarzy był niemal identyczny. Chelgrina odłączono natychmiast od innych więźniów; przez resztę swego życia poranki i popołudnia spędzał na przesłuchaniach, a wieczory i noce w całkowitym odosobnieniu. Wietnamski fotograf zrobił mu ponad dwieście zdjęć - ciała i twarzy - pod każdym kątem, w każdym oświetleniu, w zbliżeniach, w planie średnim i ogólnym, chodziło o to, by uchwycić charakterystyczne rysy jego mimiki i sylwetki. Filmy wywołano w warunkach ścisłej tajności w pobliskiej bazie wojskowej. Odbitki i negatywy wysłano przez specjalnego kuriera na Kreml, gdzie z niecierpliwością czekali na nie szefowie szpiegowskiej grupy Zwierciadło. Lekarze wojskowi w Moskwie przez trzy dni studiowali zdjęcia Thomasa Chelgrina. Zdecydowali, że jest on względnie niezłym odpowiednikiem Łysenki. Tydzień później, Ilia przeszedł pierwszą z wielu operacji, mających na celu zrobienie z niego sobowtóra Chelgrina. Linia włosów była zbyt niska - usunięto więc cebulki i cofnięto owłosienie o trzy czwarte cala. Powieki nieco opadały (spadek po mongolskiej praprababce); podniesiono je, by wyglądały jak u ludzi Zachodu. Zoperowano mu nos i uszy. Usta były podobne, ale zęby wyglądały zupełnie inaczej niż u Chelgrina, musiał więc interweniować dentysta. Broda Łysenki była okrągła i trzeba było zmienić jej kształt na kwadratowy. W końcu naczelny chirurg obrzezał Ilię i stwierdził, że transformacja jest nie tylko zakończona, jest doskonała. Podczas gdy Łysenko znosił operacje plastyczne przez siedem miesięcy, Thomas Chelgrin poddawany był serii brutalnych przesłuchań w obozie niedaleko Hanoi. Zajęli się nim najbardziej wyspecjalizowani oficerowie śledczy Vietcongu, którym asystowali sowieccy doradcy. Narkotyki, groźby, obietnice, hipnoza, humor, tortury - to były ich metody, dzięki którym zgromadzili szczegółowe dossier Toma Chelgrina. Dotyczyło rzeczy ważnych, jak i mało istotnych - jedzenie, którego nie lubił, które lubił najbardziej; ulubiony gatunek piwa, ulubione papierosy, głoszone publicznie i prywatnie przekonania religijne, przyjaciele, przekonania polityczne, ulubione dyscypliny sportowe, preferowane formy rozrywki, uprzedzenia rasowe, lęki, nadzieje, zdolności i umiejętności, techniki seksualne, ulubiony typ kobiety - i tysiąc innych spraw. Wycisnęli go jak pomarańczę, nie zamierzając pozostawiać w nim nawet kropli soku. Pisemne raporty z tych sesji były raz w tygodniu wysyłane samolotem do Moskwy. Tam je opracowywano, by stworzyć listy danych. Ilia Łysenko studiował je w czasie rekonwalescencji między operacjami. Musiał zapamiętać dosłownie dziesiątki tysięcy informacji, i to było najtrudniejsze zadanie, jakiego kiedykolwiek się podjął. Opiekowało się nim dwóch psychologów, którzy zajmowali się badaniami dotyczącymi funkcjonowania pamięci, prowadzonymi pod kontrolą KGB. Stosowali hipnozę, narkotyki - wszystko po to, by pomóc mu wcielić się idealnie w osobę Toma Chelgrina, Łysenko czytał każdą listę danych trzykrotnie, następnie odczytywano mu ją, gdy był pogrążony w hipnotycznym transie. W nocy, kiedy spał, odtwarzano taśmy z nagranymi informacjami, kierując je wprost do jego podświadomości. Po czternastu latach nauki angielskiego, którą rozpoczął w wieku ośmiu lat, Łysenko pozbył się obcego akcentu. Mówił z czystą, lecz bezbarwną dykcją telewizyjnego spikera ze środkowych stanów wschodniego wybrzeża. Wtedy zaczął słuchać nagrań głosu Chelgrina i próbował nadać swojej angielszczyźnie akcent środkowo-zachodni. Zanim zakończono cały etap wstępny operacji Zwierciadło, mówił już jak ktoś, kto urodził się i wychował na farmie w Illinois. Kiedy Łysenko osiągnął już połowiczną transformację, ludzi z KGB zaczęła niepokoić matka Toma Chelgrina. Wierzyli, że agentowi uda się wprowadzić w błąd przyjaciół i przypadkowych znajomych Toma, ale obawiali się, że ktoś tak bliski jak matka, ojciec czy żona - zauważyłby zmiany w jego osobowości czy luki w pamięci. Szczęśliwym zrządzeniem losu, Chelgrin nigdy nie był żonaty, ani nawet zaręczony. Był przystojny i popularny, cieszył się powodzeniem u dziewczyn - zmieniał je jak rękawiczki, ale nie miał stałej sympatii. Jego ojciec umarł, kiedy Tom był dzieckiem. Z perspektywy KGB zagrożeniem dla powodzenia całej akcji była tylko jedna osoba - matka. Szybko uporano się z tym problemem. KGB miało długie ręce. Ktoś w Nowym Jorku dostał odpowiednie rozkazy. Dziesięć dni później matka Toma zginęła w wypadku samochodowym, kiedy wracała do domu z przyjęcia brydżowego. Noc była ciemna, droga miejscami oblodzona - taka tragedia mogła przytrafić się każdemu. Po koniec 1968 roku, osiem miesięcy po uwięzieniu Chelgrina, Ilia Łysenko przybył nocą do obozu koło Hanoi. Towarzyszył mu szef KGB, który był autorem całego planu, człowiek o nazwisku Emil Gotrow. Ilia czekał wraz z Gotrowem w prywatnej kwaterze komendanta obozu, podczas gdy z celi wyprowadzano Chelgrina. Kiedy Amerykanin wszedł do pokoju i spojrzał na Łysenkę - zrozumiał, że zostało mu kilka godzin życia. Paniczny strach w oczach Chelgrina był potwierdzeniem sukcesu. I tak sam strach prześladował Ilię Łysenkę od trzydziestu lat. - Zwierciadło - powiedział oszołomiony Gotrow. - Zwierciadlane odbicie. Tej nocy prawdziwy Thomas Chelgrin został wyprowadzony z obozu. Zabito go strzałem w tył głowy, zwłoki spalono, a popioły rozsypano. W następnym tygodniu nowy Thomas Chelgrin "uciekł" z obozu koło Hanoi. Przedostał się do Amerykanów i odnalazł swoją dywizję. Potem napisał książkę i stał się bohaterem wojennym. (Tak naprawdę autorem był słynny pisarz amerykański, który przeżył przełom duchowy i stał się piewcą komunizmu.) Matka Thomasa Chelgrina nie była bogata, ale opłacała składki na polisę, wystawioną na nazwisko syna, jej jedynego dziecka i spadkobiercy. Dostał te pieniądze po powrocie z wojny. Za tę sumę, powiększoną o honorarium ze sprzedaży książki, nabył przedstawicielstwo hondy. Miał szczęście, bo było to tuż przed początkiem koniunktury. Ożenił się i spłodził córkę. Powodzenie finansowe biznesu przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania, mógł teraz lokować zyski w innych przedsięwzięciach, które również przynosiły dochód. Rozkazy płynące z Moskwy były proste. Oczekiwano, że stanie się drobnym biznesmenem. Potem oczekiwano, że osiągnie sukces; i gdyby nie mógł poradzić sobie sam, KGB przekazałoby mu pieniądze. Gdy dobiegał czterdziestki i był już znany jako szanowany obywatel i zaradny przedsiębiorca, postanowił zająć się polityką. KGB miało pośrednio, choć zdecydowanie, wspierać finansowo jego kampanię. Działał zgodnie z tym planem, z jedną tylko różnicą. Zanim zaczął się ubiegać o mandat do Kongresu Stanów Zjednoczonych, był już bogaty. Był bogaty dzięki własnej przedsiębiorczości, bez niczyjej pomocy, bez pomocy KGB. Kiedy starał się o miejsce w Izbie Reprezentantów, otrzymał przewidziane prawem wsparcie finansowe, i KGB nie musiało mu płacić. W Moskwie zakładano, że w najlepszym razie powinien stać się członkiem niższej izby Kongresu i że powinien zostać ponownie wybrany na trzy czy cztery kolejne kadencje. W ciągu tych ośmiu, czy dziesięciu lat zdołałby przekazać niewiarygodną liczbę istotnych, tajnych informacji. Przegrał swoje pierwsze wybory, głównie dlatego, że nie ożenił się powtórnie po śmierci żony, która umarła przy porodzie. W owym czasie w amerykańskiej polityce panowało uprzedzenie wobec samotnych mężczyzn. Dwa lata później, kiedy znów spróbował, wykorzystał swoją sprytną córkę, Lis? - zyskał sporo sympatii, jako owdowiały ojciec małej, uroczej córeczki. Wygrał. Szybko przeszedł z izby niższej do wyższej, a teraz był uważany za najbardziej popularnego kandydata na prezydenta. Jego sukces tysiąckrotnie przewyższył oczekiwania Moskwy. I nawet teraz, po upadku Związku Radzieckiego, komunistyczne niedobitki w nowym rządzie Rosji nie chciały stracić Chelgrina. Był cenniejszy niż kopalnia diamentów. Nie chodziło już o tajne informacje wojskowe. Chodziło o pieniądze. Miliardy dolarów amerykańskich podatników przechodziły do rąk byłych komunistów, cierpliwie czekających na dogodny moment, by w chwale powrócić do władzy. W końcu ów sukces stał się głównym problemem jego życia. Przed ukończeniem czterdziestki Thomas Chelgrin, który niegdyś był Ilią Łysenko - stracił wiarę w ideały komunizmu. Jako kongresman Stanów Zjednoczonych, a później senator o duszy zaprzedanej diabłu, został przez KGB wezwany do zdrady kraju, który stał się jego ojczyzną. Nie chciał przekazywać tajnych informacji, ale nie mógł odmówić. Był więźniem KGB. Był w pułapce. 82 - Ale dlaczego zabrano mi moją przeszłość? - spytała Joanna. - Dlaczego ją ukradziono? Nie rozumiem. Dlaczego wysłałeś mnie do Rotenhausena? - Musiałem. - Dlaczego? Senator pochylił się do przodu - kolejny atak bólu. Jego oddech bulgotał mu obrzydliwie w gardle. Po chwili znalazł w sobie dość sił, by znów usiąść prosto. Splunął ciemną krwią na dywan i oblizał czerwone wargi. - Jamajka - powiedział. - Ty i ja mieliśmy spędzić razem cały tydzień w naszym domu na Jamajce. - Ty i Lisa - sprostowała. - Tak. Zamierzałem polecieć z Waszyngtonu w czwartek wieczorem. Ty byłaś w szkole w Nowym Jorku. Powiedziałaś, że musisz skończyć jakąś pracę. Powiedziałaś, że nie wyrwiesz się przed piątkiem. Zamknął oczy i był absolutnie nieruchomy. Myślała, że stracił przytomność. Oddychał ciężko, z trudem. Wreszcie zaczął mówić dalej: - Zmieniłaś plany nic mi nie mówiąc. Poleciałaś na Jamajkę w czwartek rano. Wyprzedziłaś mnie o całą dobę. Kiedy przybyłem tam w nocy, sądziłem, że dom jest pusty, ale ty spałaś na górze. Mówił coraz wolniej. Walczył z całą mocą o tych kilka chwil życia, o rozgrzeszenie. - Umówiłem się z nimi na spotkanie... z sowieckimi agentami... były ostatnie lata komunizmu... ale nikt z nas nie mógł tego przewidzieć. Żeby przekazać im moje raporty... bardzo ważne materiały... ściśle tajne. Obudziłaś się... usłyszałaś nas na dole... zeszłaś ze swojego pokoju... usłyszałaś za dużo. Wkroczyłaś w sam środek... tego spotkania. Byłaś zaszokowana... oburzona... wściekła. Próbowałaś wyjść... ale oczywiście nie pozwolono ci. KGB dało mi wybór. Albo cię zabiją... albo odeślą do Rotenhausena... na zabieg. Joanna wiedziała, że Chelgrin nie kłamie. Ale wciąż niczego nie pamiętała. - Ale dlaczego trzeba było wymazać całe życie Lisy? - Nie rozumiała Joanna. - Dlaczego Rotenhausen nie mógł usunąć wspomnień dotyczących tylko tego, co wtedy usłyszałam? Chelgrin ponownie splunął krwią, tym razem było jej więcej niż poprzednio. - Rotenhausenowi nie sprawia większych trudności... wymazywanie dużych bloków pamięci. Jest mu o wiele trudniej... sięgnąć w głąb umysłu... i wydobyć tylko kilka wybranych fragmentów. Nie mógł zagwarantować, że to się uda... chyba żeby mu pozwolić... wymazać całą osobowość Lisy... i stworzyć... kogoś innego. Wysłano cię do Japonii... bo znałaś język... i było mało prawdopodobne... że ktoś cię tam spotka... że ktoś sobie ciebie przypomni. - Jezu! - powiedziała Joanna. - Nie miałem wyboru. - Mogłeś odmówić. Mogłeś się wycofać. Mogłeś ich szantażować. - Zabiliby cię. - Czy pracowałbyś dla nich po mojej śmierci? - spytała. - Nie! - Więc nie mogliby mnie tknąć - powiedziała. - Zabijając mnie niczego by nie zyskali. - Ale nie mogłem przeciwko nim wystąpić - powiedział Chelgrin słabym, żałosnym głosem. - Jedynym sposobem, by się uwolnić... mogłem pójść do FBI i się ujawnić. Wówczas wsadzono by mnie do więzienia. Potraktowano jak szpiega. Straciłbym wszystko... mój interes... inwestycje... wszystkie domy... samochody... Wszystko... wszystko... - Nie wszystko - powiedziała Joanna. - Co? - Nie straciłbyś córki. - Nie... próbujesz... nawet... zrozumieć. - Westchnął. Było to długie westchnienie, a potem rzężenie. - Rozumiem aż za dobrze - powiedziała Joanna. - Zamieniłeś jeden dogmat na drugi. Przestałeś być nieustępliwym, nieugiętym, żarliwym komunistą, a stałeś się nieustępliwym, nieugiętym, żarliwym kapitalistą. Tylko że przestałeś być człowiekiem. Nie odpowiedział. Był martwy. Tym razem naprawdę. Patrzyła na niego przez chwilę, myśląc o tym wszystkim, co mogło się wydarzyć. Być może nic innego nie mogło się wydarzyć. Być może jedynym człowiekiem, który mógłby być jej prawdziwym ojcem był Tom Chelgrin, amerykański żołnierz zabity w Wietnamie... Wreszcie wstała i wyszła na korytarz. Zobaczyła Alexa. Stał przy drzwiach wejściowych. Wymówił jej imię. Płacząc ze szczęścia, pobiegła do niego. 83 Grubas nalegał, by napili się brandy. Poprowadził Alexa i Joannę na drugie piętro do biblioteki, w której Alex znalazł swój pistolet. Usiedli na sofie. Peterson nalał trzy podwójne porcje Remy Martin. Usadowił się w ogromnym fotelu, który wypełnił sobą bez reszty, trzymając w pulchnych dłoniach kieliszek brandy i ogrzewając trunek ciepłem swego ciała. - Toast. - Peterson uniósł kieliszek w ich stronę. - Za żyjących. Alex i Joanna nie zadali sobie trudu, by podnieść swoje kieliszki. Po prostu wypili - szybko. Alex syknął z bólu, kiedy alkohol parzył jego poranione wargi. Grubas uśmiechnął się z zadowoleniem. - Kim jesteś? - spytała Joanna. - Pochodzę z Maryland, moja droga. Zajmuję się handlem nieruchomościami. - Jeśli starasz się być zabawny... - To prawda - powiedział grubas. - Ale oczywiście to nie wszystko. - Oczywiście. - Jestem również Rosjaninem. - Tak jak tamci? - Kiedyś nazywałem się Anton Broszkow. Byłem wówczas szczupły. Powinniście mnie wtedy widzieć, moi drodzy! Zacząłem tyć w dniu, gdy przybyłem do Stanów z Wietnamu, w dniu, w którym zacząłem udawać Ansona Petersona. Jedzenie jest moim sposobem odreagowania napięcia. - Senator zdążył opowiedzieć mi o grupie Zwierciadło. Jesteś jednym z nich? - Było nas dwunastu - potwierdził grubas. - Zrobiono z nas zwierciadlane odbicia amerykańskich jeńców wojennych. Poddano nas transformacji, podobnej do tej, jakiej poddano ciebie. - Bzdura! - powiedział gniewnie Alex. - Nie musiałeś znosić bólu. Ona musiała. Nie zostałeś zgwałcony. Ona tak. Ty zawsze wiedziałeś, kim naprawdę jesteś i skąd pochodzisz. A Joanna żyła w ciemności. - W porządku. Nic mi się nie stało. Jesteś przy mnie i teraz czuję się świetnie. Najgorsze za nami. - Wyciągnęła do niego rękę. Peterson westchnął. - Pomysł polegał na tym, że wylądujemy w Stanach Zjednoczonych, zaczniemy niezależne interesy i osiągniemy sukces i pieniądze - przy pomocy KGB. Niektórzy z nas potrzebowali tego wsparcia, inni nie. Wszystkim nam udało się dojść na szczyt - z wyjątkiem dwóch, którzy umarli młodo, jeden zginął w wypadku samochodowym, drugi umarł na raka. Według Moskwy najbezpieczniejszą przykrywką dla agenta jest bogactwo. Komu przyjdzie do głowy, że milioner działa przeciwko krajowi, który uczynił go tym, kim jest? - Ale przecież powiedziałeś, że jesteśmy w jednej drużynie - przypomniał mu Alex. - Bo jesteśmy. - Przeszedłem na drugą stronę - powiedział Peterson. - Zrobiłem to dawno temu... Zresztą nie tylko ja. Najprawdopodobniej twórcy Zwierciadła nie przemyśleli dokładnie całej sprawy. Jeśli pozwoli się człowiekowi zaistnieć w kapitalistycznym społeczeństwie, jeśli pozwoli mu się osiągnąć w tym społeczeństwie wszystko, czego pragnie, to bardzo możliwe, że po jakimś czasie ten system uzna za własny. Czterech z nas zmieniło poglądy. Drogi Tom też przeszedłby na naszą stronę, gdyby zdołał przezwyciężyć strach przed utratą swoich milionów. - Druga strona - powiedziała Joanna w zamyśleniu. - Chcesz nam powiedzieć, że pracujesz dla Amerykanów? - Pracuję dla CIA. CIA. Powiedziałem im o drogim Tomie i o innych. Mieli nadzieję, że Tom też zmieni front, tak jak ja - z własnej, nieprzymuszonej woli. Ale nie zrobił tego, więc oni, zamiast przeciągać go na swoją stronę, zdecydowali się wykorzystać go bez jego wiedzy. Przez te wszystkie lata dostawał fałszywe, subtelnie sfabrykowane informacje i przekazywał je Moskwie. Wprowadzaliśmy w błąd najpierw komunistów, a potem tych, którzy ich zastąpili. W gruncie rzeczy mieliśmy niemały udział w obaleniu Związku Radzieckiego. Tylko szkoda, że nie można już było wykorzystywać Toma. - Dlaczego nie? - spytał Alex. - Drogi Tom zaszedł zbyt daleko w polityce. O wiele za daleko. Miał ponad pięćdziesiąt procent szans na prezydenturę. Mając go w owalnym gabinecie, nie moglibyśmy już dłużej kiwać Rosjan. Widzicie, gdyby analitycy na Kremlu w jakiś sposób odkryli błąd w informacjach przesyłanych im przez senatora Chelgrina, to przypisaliby ten fakt jego niewystarczającym kompetencjom. Ale nie przestaliby mu wierzyć. Wciąż by mu ufali. Jednakże, gdyby odkryli nieścisłości w raportach przesyłanych im przez prezydenta Chelgrina, zorientowaliby się natychmiast, że coś jest nie tak. Musieliby dojść do wniosku, że celowo fałszuje dane, i że wszystko, co dostawali wcześniej było oszustwem. - A czy wtedy nie byłoby łatwiej go oszukiwać? - Joanna potrząsnęła głową. - Jakie mogłoby mieć znaczenie, czy Rosjanie odkryją spisek, czy nie? Związku Radzieckiego już nie ma, a ludzie, którzy tam rządzą, to nasi przyjaciele. - Niektórzy tak - zgodził się Ansen. - Ale są i inni. I wciąż mają dużo do powiedzenia - w najwyższych urzędach i w wojsku. Po prostu czekają, by wrócić do władzy i przywilejów. - Przecież nikt w to nie wierzy - powiedziała Joanna. - Jest pani błyskotliwa. - Peterson obracał kieliszek w dłoni. - Powiedzmy wprost; nie chodziło tylko o przekazywanie fałszywych informacji. Przez cała lata zmuszaliśmy ich do marnotrawienia majątku narodowego na zbędne projekty wojskowe. Więc narastała nędza, więc narastało niezadowolenie i niepokoje w całym Imperium. Wykorzystywaliśmy ich wrodzoną, paranoiczną podejrzliwość, dając im ciągle powody do prześladowań i represji wobec własnego społeczeństwa. A im więcej ludzi pakowali do więzień, tym bardziej cały system pękał pod naporem strachu, niezgody i gniewu. - Zachęcaliście ich, by prześladowali niewinnych ludzi? - Joanna była zdumiona. - Nie, myśmy tylko przekazywali informacje... - Czy chcesz powiedzieć, że denuncjowaliście jakichś wrogów, którzy wcale wrogami nie byli? Dostarczaliście fałszywe dowody? Skazywaliście niewinnych ludzi na cierpienie tylko po to, by załatwić własny interes? - Porzuć to moralizatorstwo - powiedział Peterson z uśmiechem. - To była wojna. A wojna wymaga poświęceń. - Niewinnych ludzi? - Czasem. - Wzruszył ramionami. - Dobry Boże... - Ale chyba teraz rozumiecie, dlaczego cała operacja musiała być tajna. To wszystko rzuciło by cień na nasze zwycięstwo... A przecież tak bardzo na nie zasłużyliśmy. Więc kiedy Chelgrin stał się pewnym następcą tego głupka z Białego Domu, trzeba go było usunąć. - Dlaczego nie zginął w wypadku? - spytała Joanna. - Oni nabraliby podejrzeń. W naszej pracy nie ma wypadków. - Dlaczego to właśnie ja miałem go zabić? - spytał Alex. Peterson skończył swoje brandy i, co wydawało się niewiarygodne, wyciągnął z kieszeni rumowe cukierki. Poczęstował Alexa i Joannę, potem wsunął jednego do ust. - CIA zdecydowało, że śmierć senatora należy wykorzystać. Postanowiono ujawnić światu jego status byłego sowieckiego agenta - ale w taki sposób, by KGB sądziło, że sam plan Zwierciadło jest wciąż utajniony. Zimna wojna wprawdzie się skończyła. Owszem. Teraz przyjaźnimy się z Rosjanami i razem zmierzamy do końca naszego szalonego wieku. Ale wciąż jesteśmy nieufni. Szpiegujemy, podglądamy - my ich, a oni nas. I zawsze tak będzie. Chodzi o broń nuklearną. Dlatego operacja Zwierciadło ciągle jest potrzebna. Nie chcemy naruszyć mojej pozycji, ani też pozycji pozostałych ośmiu agentów. Gdyby to CIA odkryło w Tomie Chelgrinie agenta KGB, było by dla nich pewne, że zmuszono go do wyjawienia wszystkiego. Ale gdyby to jakiś przypadkowy detektyw odsłonił podwójną tożsamość Chelgrina z powodu śledztwa w sprawie jego dawno zaginionej córki, i gdyby Chelgrin zginaj, zanim CIA zdołałaby go przesłuchać, Rosjanie mogliby sądzić, że Zwierciadło jest wciąż bezpieczne. - Ale senator wszystko mi opowiedział - przyznała się Joanna. - Po prostu udawaj, że tego nie zrobił - powiedział grubas. - Za parę minut stąd wyjdę. Odczekacie pół godziny, a potem wezwiecie policję szwajcarską. - Aresztują nas za morderstwo - powiedział Alex. - Nie. Nie wtedy, gdy cała historia zostanie ujawniona. Zastrzeliliście tych ludzi w samoobronie. - Grubas uśmiechnął się do Joanny. - Powiesz prasie, że twój ojciec był sowieckim agentem. Opowiedział ci swoją historię na łożu śmierci. Ale nie wspomnisz nawet słowem o Zwierciadle czy sobowtórach, takich jak on. Musisz udawać, że był naprawdę Tomem Chelgrinem, tylko że wierzył w marksizm. - A co będzie, jeśli powiem? - spytała. Grubas skrzywił się. - To byłoby bardzo niemądre. Zniszczyłabyś jedną z najbardziej spektakularnych operacji kontrwywiadowczych. Są ludzie, którzy nie potraktowaliby tego lekko. - CIA. - Słusznie. - Chodzi ci o to, że zabiliby mnie, gdybym powiedziała prawdę? - Powiedzmy, że nie potraktowaliby tego lekko. - Nie groź jej - ostrzegł Alex. - Nie grożę - powiedział grubas. - Po prostu stwierdzam fakt. - Co się ze mną stało w Rio? - spytał Alex. - Ukradliśmy ci tydzień wakacji. CIA opłaciła kilku specjalistów z psychologii behawioralnej i biochemików, którzy rozwijali badania Rotenhausena. Wykorzystaliśmy kilka technik Franza, by wszczepić ci pewien program. - Dlatego pojechałem do Japonii na wakacje - stwierdził Alex. - Tak. Byłeś odpowiednio zaprogramowany. - Dlatego zatrzymałem się w Kioto. - Tak. - I w Księżycowym Blasku. - Tak. Wpisaliśmy w twój umysł tę i parę innych rzeczy. Działałeś bezbłędnie. Joanna pochyliła się do przodu. Ogarnęły ją wątpliwości. - Jak... szczegółowy był ten program? - Co masz na myśli? - spytał grubas. - Czy Alex...? - zagryzła wargę, a potem wzięła głęboki oddech. - Czy zakochał się we mnie, dlatego że go zaprogramowano? Peterson uśmiechnął się. - Nie. Zapewniam cię. Nie. Ale Bóg mi świadkiem, żałuje, że o tym nie pomyślałem! To stanowiłoby gwarancję, że będzie działał zgodnie z programem. Alex wstał, podszedł do baru i dolał sobie brandy. - Moskwa będzie się zastanawiać, dlaczego nie zabito również i ciebie. - Powiesz policji i prasie, że był tu grubas, który uciekł. To będzie jedyny szczegół mojego wyglądu, który podasz. Powiesz, że strzelałem do ciebie, a ty do mnie. Skończyła mi się amunicja. Uciekłem. Ścigałeś mnie, ale zniknąłem w ciemności. - A jak wytłumaczę śmierć Urszuli Zajcewej? - spytał Alex. - Nie miała broni. Czy Szwajcarzy aprobują strzelanie do bezbronnych kobiet? - Wsuniemy jej do ręki automatyczną dziewiątkę - grubas znalazł szybko odpowiedź. - Wierz mi, Alex, nie skończysz w więzieniu. CIA ma tu przyjaciół. Pomogę ci, jeśli będzie trzeba. Ale nie będzie takiej potrzeby. Zabijałeś w obronie własnej. Przez następnych piętnaście minut układali przekonującą wersję, która wyjaśniałaby wszystko, co się wydarzyło, a jednocześnie nie zawierała słowa o Zwierciadle i roli grubasa w upadku Chelgrina. Wreszcie Peterson wstał i przeciągnął się. - Lepiej stąd wyjdę. Pamiętajcie - musicie odczekać pół godziny, zanim zadzwonicie na policję. 84 Stali w otwartych drzwiach i patrzyli, jak grubas znika w ciemności. Jego szary mercedes oddalał się w kierunku świateł St. Moritz. Alex zamknął drzwi. Spojrzał na Joannę. - Co myślisz o tym wszystkim? - Przypuszczam, że powinniśmy zrobić to, co powiedział. Jeśli ujawnimy sowiecki plan, jeśli pomieszamy szyki CIA - zabiją nas. Nie wątpię. Ty też wiesz, że to zrobią. - Zabiją nas tak czy owak - stwierdził Alex. - Zabiją nas, nawet jeśli zrobimy to, czego chcą. - Dlaczego? - była zaskoczona. - To będzie wyglądało tak - wyjaśnił Alex. - Wezwiemy szwajcarską policję. Opowiemy naszą historię. Zatrzymają nas. Ale za dzień, dwa czy trzy porównają odciski twoich palców z odciskami Lisy. Wszystko inne też będzie pasować. Wówczas zaakceptują naszą wersję. Puszczą nas wolno. Opowiemy historię prasie, tę, którą wymyślił Peterson. Nie powiemy nic o Zwierciadle czy Łysence. Tylko tyle, że senator Tom Chelgrin był sowieckim agentem od dwudziestu lat. To będzie sensacja. Wielka sensacja! Byli funkcjonariusze KGB będą dumni ze swojego sprytu. A rząd Rosji uda zakłopotanie, że coś takiego mogło się w ogóle zdarzyć. Gazety na całym świecie wydrukują całą naszą relację na pierwszych stronach. W końcu wszystko się uspokoi. Zaczniemy normalne życie. A wtedy ktoś w CIA zacznie się niepokoić o dwoje cywilów, którzy chodzą po świecie, znając wielki sekret. Będą więc musieli nas usunąć. - Ale co możemy zrobić? Myślał o tym już wcześniej, jeszcze podczas rozmowy z grubasem. To banał, ale skuteczny. - Oto co zrobimy; tylko to możemy zrobić, Nie zadzwonimy na policję. Wyjdziemy stąd. Pojedziemy do Zurychu dziś w nocy albo jutro i ukryjemy się w hotelu. Opiszemy wszystko ze szczegółami, nie wyłączając Zwierciadła i rewelacji Petersona. Zrobimy sto kopii tego dokumentu. Roześlemy je do stu adwokatów i bankowych sejfów w dziesięciu czy dwudziestu krajach. Do każdej zapieczętowanej kopii dołączymy instrukcję, według której dokument ma zostać przesłany do prasy, każdy do innej liczącej się gazety, na wypadek, gdyby nas zabito - albo gdybyśmy po prostu zniknęli. Potem wyślemy jedną kopię do Petersona w Maryland, a drugą do szefa CIA, wraz z wyjaśnieniem, co zrobiliśmy. - Czy to zadziała? - Lepiej, żeby tak było. Przez dwadzieścia minut krążyli po domu, likwidowali każdy najmniejszy ślad swojego pobytu. Znaleźli furgonetkę, którą przyjechali z hotelu. Ich bagaż wciąż leżał w tylnej części wozu. Dokładnie pół godziny po wyjściu Petersona opuścili klinikę Rotenhausena. Wycieraczki uderzały miarowo, pokrywając się śniegiem, który po chwili zamieniał się w lód. - Nie wydostaniemy się z tych gór samochodem - powiedziała Joanna. - Drogi będą nieprzejezdne. Dokąd pojedziemy? - Na stację - zdecydował Alex. - Może złapiemy jakiś ostatni pociąg. - Dokąd? - Gdziekolwiek. - Kim będziemy, czyim życiem będziemy żyli? - Będziemy sobą. Nie będziemy już nigdy uciekać. - Wiem. Myślałam tylko... czy twoim w Chicago, czy moim w Kioto? - W Kioto. - Nie mogę od ciebie tego żądać. - Nie istnieje Chicago bez ciebie. A poza tym... lubię dobrą muzykę i lubię, gdy nocą śnieg pokrywa Gion, niczym spadające gwiazdy... lubię czysty dźwięk dzwonów i papierowe lampiony rzucające tańczące cienie. Potem siedzieli w niemal pustym wagonie, trzymając się za ręce. Ostatni pociąg pędził ze stukotem do północy, i dalej, aż poza jej granicę.