Brian Jacques Bitwa O Redwall Przełożył Krzysztof Sokołowski Ten, kto powiada wam, Że odszedłem w dal, Nie wie, nie wie nic. Ja – i ma, czym jest, Dwie myszy Redwall. Wojownika sen, Między Refektarzem a Norą. Ja – i ma, czym jest, Zagraj największą z mych ról. Oto dla miecza okolica, Gdzie bije światło księżyca. Noc, o pierwszej dnia godzinie Północ wskazuje i przypomina. Wyjrzyj ponad przeszkodą, Szukaj, a odnajdziesz mnie. Jestem – i ma, czym jest, Czego dowodzi miecz. (Wiersz ukryty pod gobelinem z Wielkiego Refektarza) Był początek Lata Róży. Las Mossflower kąpał się w promieniach słońca: o świcie obmywany rosą, w południe kwitnący w pełnym blasku dnia, odpoczywający w długie popołudnie, kończące się szkarłatnym zmierzchem i miękką ciemnością czerwcowej nocy. Masywne, potężne Opactwo Redwall stało przy starej południowej granicy, z dwóch stron otoczone nieprzebytymi lasami Mossflower, z dwóch pozostałych łąkami. Brama wychodziła na gościniec mijający je od zachodu. Widziane z góry Opactwo przypominało fantastyczny klejnot, rzucony pomiędzy zwoje jasnozielonego jedwabiu i czarnego aksamitu. Dawno, bardzo dawno temu myszy zbudowały je z czerwonego piaskowca, wydobywanego daleko, na północnym wschodzie. Od południowej strony mury zarastał powój, którego liście jesienią czerwieniały, przysparzając dodatkowej sławy legendzie i nazwie Redwall. Księga Pierwsza Oblężenie Rozdział 1 Maciej wyglądał po prostu komicznie w wielkich sandałach, uderzających go w pięty przy każdym niepewnym, chwiejnym kroku i w niezgrabnym, obszernym habicie nowicjusza, spod którego zwojów ogon tylko z największym trudem wydostawał się na świat. Podniósł wzrok na błękitne, bezchmurne niebo i oczywiście nastąpił jednym sandałem na drugi. Orzechy laskowe, które niósł w wiklinowym koszu, rozsypały się, a on sam, mimo iż dzielnie starał się utrzymać równowagę, fiknął kozła i rozciągnął się jak długi. Łup! Młoda mysz pisnęła z rozpaczy. Gładząc stłuczony, czuły i wilgotny nos, rozejrzała się, sprawdzając, gdzie tym razem wylądowała po upadku. Oczywiście, u stóp opata Mortimera. Maciej zaczął na czworakach zbierać rozsypane orzechy. Niezdarnie wpychał je do kosza, unikając gniewnego spojrzenia opata i popiskując pospieszne usprawiedliwienia: – Wybaczcie, ojcze, proszę... potknąłem się. Nastąpiłem na koniec opata, ojcze habicie, to znaczy habitu... ojejejej! Opat Redwall z powagą przyglądał się nowicjuszowi sponad zsuniętych na czubek nosa okularów. Maciej, oczywiście. Jego niezdarność niegodna była myszy! Zaledwie wczoraj, zapalając świece, osmalił wąsy brata Matuzalema! Nagle mądre oblicze opata złagodniało; młody nowicjusz tymczasem chwytał gładkie orzechy garściami i, oczywiście, natychmiast gubił. Potrząsając surowo siwą głową, lecz jednocześnie kryjąc uśmiech, opat Mortimer pochylił się i zaczął mu pomagać. – Macieju, Macieju, mój synu – powiedział z westchnieniem. – Kiedy wreszcie zrezygnujesz z nieprzystojnego pośpiechu, nauczysz się stąpać godnie, choć z pokorą? Jeśli chcesz zachować nadzieję na osiągnięcie godności myszy z Redwall, nie możesz biegać w kółko, szczerząc zęby jak jakiś zwariowany zając. Maciej wrzucił kilka orzechów do koszyka. Stał, przestępując z nogi na nogę, wielkie sandały klapały o pięty. Nie wiedział, jak wyznać głośno to, co leżało mu na sercu. Opat położył łapę na ramieniu nowicjusza. Wyczuwał jego niewypowiedziane tęsknoty, rządził bowiem Opactwem mądrze, od lat wielu, i dobrze znał sekrety życia. Uśmiechnął się pogodnie. – Pójdź ze mną, Macieju – polecił. – Czas, byśmy porozmawiali. Ciekawski drozd, siedzący w konarach starej, pokręconej gruszy, obserwował dwie postaci idące powoli i godnie w kierunku Wielkiego Refektarza. [jadalnia klasztoru, tu: główna sala zebrań] Jedna z nich ubrana była w ciemny, zielonobrązowy habit zakonu, druga w jasnozielony habit nowicjusza. Postaci toczyły ze sobą cichą rozmowę. Drozd, sycąc się swym sprytem, sfrunął na pozostawiony przez myszy koszyk. Ale nie! W koszyku były wyłącznie orzechy twarde, zamknięte w skorupkach. Udając brak zainteresowania, by nie stać się obiektem kpin innych ptaków, zagwizdał fragment swej letniej piosenki, wzleciał na mury i rozpoczął polowanie na ślimaki. W Wielkim Refektarzu Opactwa było chłodno. Promienie słońca, ubarwione wszystkimi kolorami tęczy, padały na starą, kamienną posadzkę z umieszczonych wysoko, wąskich witrażowych okien. W powietrzu tańczyły barwne kłębki kurzu, wzbijanie łapami dwóch myszy. Ojciec opat zatrzymał się przy ścianie, na której wisiał długi gobelin, duma i radość Opactwa. Najstarszą jego część utkali Ojcowie Założyciele, ale nad tkaniną pracowały kolejne pokolenia zakonników, przez co stała się nie tylko bezcennym skarbem, lecz także zapisem dziejów Redwall z jego najwcześniejszych czasów. Opat przyglądał się Maciejowi, wpatrzonemu w gobelin zachwyconymi oczami. Zadawał mu pytania, na które, dzięki wiekowi i doświadczeniu, doskonale znał odpowiedź. – Na co patrzysz, synu? Maciej wskazał na jedną z postaci: bohaterską mysz z uśmiechem na szlachetnym pysku, nieustraszoną, w zbroi, wspartą swobodnie na wielkim mieczu. Za nią widać było I uciekające w panice lisy, żbiki i pomniejsze drapieżne stworzenia. Nowicjusz nie krył podziwu. – Och, ojcze opacie – westchnął. – Gdybym mógł być jak Marcin Wojownik, bohaterska, najdzielniejsza mysz w historii naszego plemienia! Opat powoli przysiadł na podłodze, wspierając stare plecy o ścianę. – Posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, Macieju. Od dnia, gdy jako osierocona, leśna mysz zapukałeś do furty gobelin – dekoracyjna tkanina naśladująca malowidło Opactwa, błagając, by cię wpuścić, byłeś dla mnie jak syn. Podejdź i usiądź, a ja spróbuję wyjaśnić ci, czym jest nasz zakon. Jesteśmy myszami pokoju. O tak, wiem, Marcin był wojownikiem, lecz żył w dawnych, trudnych czasach, wymagających odwagi i siły; takiej odwagi i takiej siły, jakie miał tylko on, nasz obrońca. Przybył do nas w środku zimy, gdy Ojcowie Założyciele bronili się przed atakiem wielu drapieżników, w tym lisów i wielkiego żbika. Był wspaniałym wojownikiem, własną łapą pokonał napastników i wyparł ich z Mossflower. Dowodził w wielkiej bitwie, w której, choć pozornie skazany na klęskę, zwyciężył, zabijając żbika mieczem, później sławnym jak kraj długi i szeroki. W tej ostatniej, krwawej walce odniósł jednak poważną ranę. Myszy znalazły go leżącego na splamionym krwią śniegu. Przyniosły go do Opactwa i opiekowały się nim, aż rana zagoiła się, a rycerz odzyskał siły. I wówczas stało się coś wspaniałego, Marcin bowiem zmienił się tak bardzo, że określić można to tylko jednym słowem: cud. Zstąpił z drogi wojny, odłożył miecz. To wówczas nasz zakon odnalazł swe prawdziwe powołanie. Myszy złożyły uroczysty ślub: nigdy nie skrzywdzimy żywego stworzenia, z wyjątkiem tych, których brutalna siła zagrozi naszemu Opactwu. Ślubowały uzdrawiać chorych, leczyć rannych, wspomagać biednych i nieszczęśliwych. To przysięgły, to zapisano w regule, taki jest sens życia naszego plemienia. Dziś cieszymy się wielkim uznaniem i jeszcze większym szacunkiem. Gdziekolwiek idziemy, choćby daleko poza Mossflower, wszystkie zwierzęta nam się kłaniają. Nawet drapieżniki nie skrzywdzą myszy noszącej habit naszego zakonu. Wiedzą, że ona uzdrawia i oferuje pomoc. Niepisane prawo głosi, że mysz z Redwall może iść wszędzie, wkroczyć na każde terytorium i nikt nie zrobi jej krzywdy. Musimy dorosnąć do opinii, jaką cieszy się zakon. Tacy jesteśmy i takie jest całe nasze życie. Opat mówił coraz głośniej i coraz bardziej uroczyście. Maciej siedział nieruchomo, przykuty do miejsca jego surowym spojrzeniem, oczarowany słowami. Stary zakonnik wstał i położył pomarszczoną łapę na małej głowie, pomiędzy aksamitnymi uszami, stulonymi w tej chwili ze wstydu. I znów serce ojca opata zmiękło. Z miłością spojrzał na małego nowicjusza. – Szkoda mi cię, Macieju. Szkoda mi twych ambicji. Dni wojowników minęły, synu. Żyjemy w spokojnych czasach, za co niebiosom niech będą dzięki. Twoim obowiązkiem jest wyłącznie posłuszeństwo opatowi i wykonywanie jego poleceń. Przyjdzie czas, gdy odejdę na spoczynek, a wtedy ty będziesz wspominał mnie i błogosławił mą pamięć jako pełnoprawna mysz zakonu. A teraz rozchmurz się i chodź, mój mały przyjacielu. Mamy przecież Lato Róży, czeka nas jeszcze wiele ciepłych, słonecznych dni. Wróć po koszyk z orzechami. Dziś przed nami wielka uroczystość, bo jako opat obchodzę złote gody. Kiedy odniesiesz orzechy do kuchni, będę miał dla ciebie specjalne zadanie. Do uczty bowiem potrzebna nam będzie ryba. Weź wędkę i żyłkę. Powiedz bratu Alfowi, że może zabrać cię na połów w małej łódce. Młode myszy lubią łowić ryby, prawda? Kto wie, może przyniesiecie pstrąga albo kilka cierników? Biegnij, młody bracie. Szczęście przepełniło Macieja od czubka nosa do końca ogona. Pokłonił się opatowi i pobiegł. Opat obserwował go z łaskawym uśmiechem. Muszę porozmawiać z bratem Almonerem, pomyślał. Niech znajdzie temu młodemu łobuzowi dobrze pasujące sandały. Nic dziwnego, że biedak ciągle się przewraca. Rozdział 2 Kluny Bicz grzał się w ciepłych promieniach słońca. Kluny Bicz nadchodził! Był wielki i mocny. Był złym szczurem o wytartym filtrze i wielkich, ostrych zębach. Na jednym oku nosił czarną opaskę. Stracił je w walce ze szczupakiem. Kluny stracił oko. Szczupak stracił życie. Niektórzy mówili, że Kluny jest szczurem portugalskim. Inni twierdzili, że przybył z dżungli lądu położonego daleko, na drugim brzegu oceanu. Ale nikt nie wiedział na pewno, skąd pochodzi. Był wielkim, największym i najdzikszym gryzoniem, jaki kiedykolwiek zeskoczył ze statku na ląd. Futro miał czarne, skołtunione, skórę poznaczoną na całym smukłym ciele ciemnymi i różowymi bliznami, ciągnącymi się od czubka mokrego nosa za zielonożółte skośne ślepie i obszarpane uszy, przez zapchlony grzbiet aż po wielki, ruchliwy ogon, któremu zawdzięczał przezwisko: Kluny Bicz. Siedział na wozie siana, a z nim przybywała armia pięciuset szczurów: szczurów z kanałów, z tawern i gospód, szczurów z doków, szczurów z nabrzeży... a wszystkie one bały się go, lecz szły za nim. Zastępca Klunego, Krwawy Kieł, trzymał w ręku długi kij z czaszką kuny na czubku, osobiste godło wodza. Kluny zabił kunę, Kluny nie bał się żadnej żywej istoty. Przewracający oczami, przerażony do szaleństwa zapachem szczurów koń ciągnął wóz bez woźnicy. Dokąd zmierzali? Klunego nic to nie obchodziło. Koń, w panice, galopował prosto; minęli kamień milowy [kamienny słupek przy drodze, wyznaczający odległość jednej mili, także drogowskaz] wkopany w ziemię przy gościńcu, nie widząc wyrytego na nim napisu: „Opactwo Redwall, piętnaście mil”. Kluny dostrzegł bawiące się w polu dwa młode zające i splunął na ziemię. Takie smaczne, pomyślał. Jaka szkoda, że wóz jeszcze się nie zatrzymał. Na razie kąpał się w promieniach słońca, ale każda sekunda zbliżała go do celu. Kluny był Bogiem Wojny. I nadchodził. Rozdział 3 W Redwall, poniżej Wielkiego Refektarza, w Głębokiej Norze, w świecznikach jasno paliły się świece. Ach, co to miała być za noc! Maciejowi i bratu Alfowi udało się złapać pięknego pstrąga. Walczyli z rybą blisko dwie godziny, nim wyciągnęli ją na płytką wodę, a stamtąd na brzeg. Ważyła niemal dwa funty; tylko ktoś tak zręczny jak brat Alf razem z myszą młodą i dzielną jak Maciej mógł dokonać podobnego wyczynu. Kosztowało ich to zresztą wiele sił. Nie obyło się też bez pomocy borsuczycy Konstancji. To ona zaniosła w mocnych szczękach rybę do kuchni, po czym pożegnała ich, zapowiadając, że zobaczą ją wieczorem na jubileuszowej uczcie, na której miało pojawić się wielu specjalnie zaproszonych mieszkańców Mossflower. Brat Alf i Maciej stali dumnie przy wielkiej rybie w zatłoczonej, zajętej przygotowaniami do uczty kuchni. Zauważył ich wreszcie braciszek Hugo, mimo iż bardzo był zajęty. Gruby Hugo (który nie chciał przyjąć żadnej godności oprócz tytułu „braciszka”), oderwał się od swych zajęć. Ocierając pot z czoła liściem mlecza, który trzymał ogonem, podbiegł przyjrzeć się pstrągowi. – Tak, tak... lśniąca łuska, czyste oko, cudownie świeża... – Uśmiechnął się promiennie, aż pysk zmarszczył mu się w głębokie fałdy. Potrząsnął łapą Alfa, Macieja klepnął po plecach. Śmiał się ze szczęścia. – Przynieście białe wino agrestowe! Potrzebuję rozmarynu, tymianku, buczyny i miodu. Szybko! A teraz przyjaciele, teraz... – zamachał liściem, który trzymał ogonem – ...przyrządzę wam pstrąga a la Redwall, takiego, że rozpłynie się w ustach myszy! Śmietanka! Potrzebuję dużo świeżej śmietanki! I liści mięty! Pozostawili ojca Hugona szalejącego z radości. Poszli umyć się i oczyścić: przyczesać wąsy, nabłyszczyć ogony, wytrzeć nosy. Myszy z Opactwa bardzo dbały o higienę, przygotowanie do tak wielkiej uczy miało zabrać im mnóstwo czasu. Krokwie podtrzymujące dach Głębokiej Nory drżały od śmiechu i okrzyków ucztujących stworzeń, wśród których były jeże, krety, wiewiórki, przeróżne zwierzęta leśne oraz myszy różnych rodzajów, polne i domowe; nie zabrakło także ubogiej rodziny Kościelnych. Chętni pomocnicy krzątali się, dbając, by nikomu niczego nie zabrakło. – Ach, dzień dobry, pani Kościelna! Niech pani posadzi dzieci. Zaraz przyniosę im słodki sok malinowy. – Panie Nornica, jak miło pana widzieć. Jak tam grzbiet? Lepiej? Świetnie. Proszę spróbować odrobinkę brandy z brzoskwini i czarnego bzu. Maciejowi aż zakręciło się w młodej głowie. W życiu nie był tak szczęśliwy. Trąciła go Winifreda, wydra. – Maciej, powiedz, gdzie ten wielki pstrąg, którego złapaliście z Alfem? Ach, na me pazury! Szkoda, że mnie nigdy nie trafiło się nic równie wspaniałego. Miał dwa funty, prawda? Młodzieniec puchł z dumy. Taka pochwała, i od kogo? Mistrzyni w łowieniu ryb, wydry! Tymoteusz i Tessa, bliźniaki pani Kościelnej, pomacały Macieja po twardych bicepsach i wyraziły swój zachwyt. Podał im za to dwie porcje lodów jabłkowo-miętowych. Jakie kochane i mądre dzieci, pomyślał. Czy to nie im, zaledwie trzy miesiące temu, wraz z siostrą Stefanią leczył krzywicę ogona? Jakże urosły! Opat Mortimer siedział na rzeźbionym, wierzbowym fotelu, dziękując kolejnym gościom, którzy składali mu u stóp swe proste dary domowej roboty: wiewiórki – kubek z żołędzia, wydry – grzebienie z rybiej ości, krety – miękkie sandały z kory; było tego wiele, wiele więcej, niż możemy tu wymienić. Jubilat potrząsał głową ze zdumieniem. A przybywały coraz to nowe stworzenia! Przywołał do swego boku braciszka Hugona. Przez chwilę dyskutowali szeptem. Maciej słyszał zaledwie urywki ich rozmowy. – Nie bój się, ojcze opacie, niczego nie zabraknie. – Jak tam z piwniczką, Hugonie? – Jej zawartością moglibyśmy wypełnić staw Opactwa. – Orzechy? Przecież nie może nam zabraknąć orzechów! – Mamy w bród wszystkiego. Nawet orzechów w cukrze i mielonych żołędzi. Moglibyśmy karmić okolicę przez rok. – Sery? – Ach, sery! Jest cheddar tak wielki, że nie mogły go przetoczyć cztery borsuki, i jeszcze dziesięć innych gatunków. – Doskonale, doskonale. Jestem ci bardzo wdzięczny, Hugonie. Ach, no tak, musimy przecież podziękować Alfowi oraz młodemu Maciejowi za wspaniały połów. Co za rybacy! Ten pstrąg wyżywiłby Opactwo przez tydzień. – Doskonale, myszy! Dobra robota. Maciej zarumienił się aż po koniec ogona. – Wydry! Wydry! Równie głośnymi co radosnym okrzykami powitano trzy wydry, które wpadły do sali w kostiumach klaunów. Wspaniałe były z nich akrobatki! Skakały, koziołkowały, wirowały po zastawionych stolach, nie trącając nawet najmniejszego rodzynka. Na końcu przedstawienia zwisły z belek pułapu na powoju! Otrzymały oklaski wręcz ogłuszające. Po nich zaprezentował swe umiejętności Ambroży Kolec, jeż. Zdumiał wszystkich sztuczkami: wyjmował jajka z uszu wiewiórek, ogon jednej z myszy wyprostował się nagle i roztańczył w powietrzu jak wąż, grupce małych myszek polnych przedstawił też nieprawdopodobną sztuczkę ze znikającą muszlą. – Ukrył ją w kolcach! – piszczały myszki. Czyżby? Ambroży uczynił kilka tajemniczych gestów i wyjął muszlę z ust zdumionej małej myszy. Czy była to magia? Ależ oczywiście! Nagle wielki dzwon Opactwa, Józef, zaczął uroczyście wybijać godzinę ósmą i wszyscy natychmiast się uciszyli. Bezszelestnie wrócili na swe miejsca przy stole. Przez chwilę stali w milczeniu z opuszczonymi głowami. Opat Mortimer wstał i powoli rozłożył łapy, jakby wszystkich zgromadzonych chciał przytulić do serca. Futra, zęby, wąs, pazury, Wiedz, kto wszedłeś w nasze mury. Zioło, owoc i orzechy, Ziele, korzeń, roślin wiechy, Srebrna ryba, już bez życia, Ona głodnych dziś nasyca. Wszyscy odpowiedzieli mu głośno i z wdzięcznością: „Amen”. Teraz zewsząd rozległ się hałas przesuwanych krzeseł i szelest odsuwanych bilecików wyznaczających miejsca. Maciej usadzony został między Tymoteuszem i Tessą po jednej stronie i Pączkiem Polnym po drugiej. Pączek była spokojną, młodą myszą, niewątpliwie bardzo ładną. Miała najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek widział, najbardziej błyszczące oczy, najmiększe futerko, najbielsze zęby... Maciej bawił się kawałkiem selera. Zmusił się, by zwrócić uwagę na bliźnięta. Z małymi Kościelnymi zawsze były jakieś problemy. Na stole pojawiało się danie za daniem. Brat Alf orzekł autorytatywnie, że braciszek Hugo przeszedł samego siebie. Były miękkie słodkowodne małże ze śmietanką i liśćmi róży, kłosy jęczmienia na ostro w puree z żołędzi, przekąski z jabłek oraz marchewki, marynowane łodyżki kapusty wstawione w biały kalafior w śmietanie z gałką muszkatołową. Radosne „achy” i „ochy” powitały sześć myszy pchających wielki wózek, na którym spoczywał pstrąg. Głęboką Norę wypełnił po brzegi aromat doskonale upieczonej ryby. Za wózkiem kroczył z dumą braciszek Hugo, o wiele energiczniej niż zazwyczaj, zwykle bowiem poruszał się chwiejnie jak każdy tłuścioch. Ogonem zdjął z głowy kucharską czapkę i zaanonsował, równie uroczyście, co piskliwie: – Mój ojcze opacie, czcigodni goście z Mossflower, członkowie naszego zakonu... ehem... pragnę zapowiedzieć piece de resistance... – Och, daj sobie spokój, Hugonie! Niektórzy z obecnych, zgorszeni, próbowali dostrzec winnego, gdzieniegdzie rozległy się stłumione chichoty, a mały, gruby braciszek nadął się i dokończył: – ...Pstrąg a la Redwall! Rozległy się brawa, grzeczne, lecz świadczące o pewnym zniecierpliwieniu obecnych. Hugo odkroił pierwszą parującą porcję, położył ją na talerzu i z uszanowaniem podał opatowi, który grzecznie podziękował. Teraz wszyscy obserwowali ojca opata, on zaś wzniósł piękny widelec z niebezpiecznie dużym kawałkiem ryby i ostrożnie podniósł go do ust. Uniósł oczy, po czym zamknął je. Żuł pracowicie, wąsy mu drgały, ogonem trzymał serwetkę, którą w końcu otarł sobie usta. Otworzył oczy. Promieniał cały, niczym słońce w letni dzień. – Doskonała, wręcz nieporównana! – orzekł. – Braciszku Hugonie, jesteś prawdziwym mistrzem. Proszę, poczęstuj gości swym arcydziełem. Choćby chciał, nie mógłby przemawiać dłużej, goście bowiem wznieśli radosne a głośne okrzyki. Rozdział 4 Kluny był w złym humorze. Warczał wściekle. Koń zatrzymał się w końcu, wyczerpany, a Kluny wcale tego nie pragnął. Diabelski głos podpowiadał wielkiemu szczurowi, że nie dotarł jeszcze na miejsce. Jedyne oko lśniło mu szatańskim błyskiem. Zbite w ciasną grupę gryzonie z armii Klunego przyglądały się swemu panu. Znały go wystarczająco dobrze, by trzymać się od niego z dala, gdy był w takim humorze, zachowywał się bowiem wówczas w sposób równie gwałtowny, co trudny do przewidzenia. – Czerep – warknął. Siano poruszyło się. Wyjrzał spod niego wściekły pysk. – Tak, Wodzu? Wzywałeś mnie? Potężny ogon Klunego owinął się wokół ciała nieszczęśnika, przyciągnął go. – Skacz na jego grzbiet, ale już – rozkazał Kluny, skinieniem łba wskazując konia. – I ugryź, ale mocno, tak, żeby ruszył. Czerep przełknął gwałtownie, oblizał suche wargi. – Ale... Wodzu... on też może mnie ugryźć. Świst! Trzask! Kluny trzymał swój ogon jak potężny bat, a Czerep krzyczał z bólu; na chudym grzbiecie miał ranę od uderzenia. – Bunt! Niesubordynacja! – wrzeszczał Kluny. – Na kły piekła, rozsiekam cię w strzępy! Czerep popędził na siedzenie woźnicy, wyjąc z bólu. – Nie, nie! Nie bij mnie, Wodzu! Już, w tej chwili, widzisz? – Hej, wszyscy! Trzymać się mocno! – ostrzegł swą hordę wielki Wódz. Tymczasem Czerep skoczył. Wylądował na końskim zadzie. Przerażone zwierzę nie czekało na ugryzienie. Gdy tylko poczuło nienawistny zapach i pazury wbijające się w skórę na zadzie, gdy tylko usłyszało cienki pisk, zarżało panicznie i skoczyło przed siebie. Strach dodał mu sił, pędziło w szaleńczym tempie. Czerep pisnął raz jeszcze, krótko, cienko, przeraźliwie... i spadł. Przejechało po nim koło wozu, drewniane, w żelaznej obręczy. Leżał na gościńcu, a życie uchodziło z niego wraz z krwią. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył na tym świecie, był skrzywiony pysk Klunego, ostatnią, którą usłyszał, był jego dziki wrzask: – Powiedz diabłu, że to ja cię do niego wysłałem, Czerepie! I tak pojechali, byle dalej, jak najdalej przed siebie. Kluny nadchodził. Rozdział 5 Tymczasem w Głębokiej Norze atmosfera zdecydowanie się rozluźniła. Zdecydowanie rozluźniło się także wiele pasów. Myszy Opactwa Redwall i ich goście rozsiedli się w krzesłach, nasyceni już nie tylko po gardło, lecz aż po czubki nosów. A tymczasem na stołach pozostało mnóstwo jedzenia. Opat Mortimer przywołał do siebie Hugona. – Braciszku – powiedział szeptem – zapakuj do wielkiego wora orzechy, ser, chleb i ciasto; wszystko, co wyda ci się stosowne. Daj go pani Kościelnej tak dyskretnie, jak to tylko możliwe. Bieda to przerażający upiór, kiedy tyle pyszczków woła o jedzenie. Aha, dopilnuj jeszcze, by jej mąż o niczym się nie dowiedział. Jan Kościelny może być sobie biedny, lecz jest także dumny. Obawiam się, że odrzuci dar serca. Braciszek Hugo skinął głową i swym chwiejnym krokiem pospieszył wypełnić polecenie opata. Pączek i Maciej zdążyli się już zaprzyjaźnić. Byli młodzi, mniej więcej w tym samym wieku. Różnili się temperamentami, ale coś ich łączyło: oboje opiekowali się Tymoteuszem i Tessą, bliźniakami Kościelnych. Spędzili bardzo miły wieczór; żartowali, śmiali się i igrali z dziećmi. Tessa usiadła na kolanach Macieja i zasnęła słodko, za jej przykładem poszedł Tymoteusz, który ułożył się do snu na kolanach Pączka. Pączek uśmiechnęła się do Macieja. – Niech będą błogosławione ich małe łapki – powiedziała. – Jakie spokojne są te dzieci. Maciej skinął głową z ukontentowaniem. Kolin Nornica zbliżył się do nich i powiedział, wcale nie najmądrzej: – Och, tylko spójrzcie na Macieja i Pączka, jak to opiekują się dziećmi, niczym stare małżeństwo. No niech mnie piasek przysypie! Brat Alf natychmiast przywołał go do porządku. – Hej, pilnuj tego swojego głupiego jęzora, Kolinie Nornica. Czy nie wiesz, że pewnego dnia Maciej zostanie myszą z Redwall? I nie chcę słyszeć kpin z młodego Paczuszka. To przyzwoita myszka z dobrej rodziny. Zapamiętaj sobie moje słowa, panie Nornica. Mógłbym powiedzieć to i owo twej mamie i tatkowi. Przecież zaledwie wczoraj widziałem, jak bawiłeś się w „złap mój liścik” z tą młodą polną myszką, zaraz... zaraz... jak jej na imię? Kolin zaczerwienił się, aż mu nos wysechł. Cofnął się o krok, potem dwa, bąknął coś, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza, i wyszedł. Maciej dostrzegł, że opat przyzywa go dyskretnym skinieniem głowy i gestem. Przeprosił Pączka, delikatnie złożył śpiącą Tessę na zwolnionym przez siebie krześle i podszedł do swego przełożonego. – Macieju, mój synu, dziękuję, że przyszedłeś – powitał go opat. – Czy dobrze bawiłeś się na jubileuszowej uczcie? – Och, doskonale! Dziękuję ci, ojcze. – To świetnie. To bardzo dobrze. – Opat Mortimer uśmiechnął się. – Miałem zamiar prosić brata Alfa lub brata Edwarda o spełnienie mego specjalnego polecenia, ale obaj nie są już młodzi i o tej późnej godzinie sprawiają wrażenie bardzo zmęczonych. Więc pomyślałem sobie, że równie dobrze mogę zwrócić się z prośbą do mojego głównego rybaka. Z niezwykle ważną prośbą. Maciej mimowolnie wyprostował się, by wydać się wyższym. – Powiedz tylko słowo, a spełnię twą wolę, ojcze. Opat pochylił się ku niemu i powiedział cicho: – Widzisz rodzinę Kościelnych? Mieszkają daleko, czeka ich długa droga do domu. No i, na niebiosa, to spora gromadka. Pomyślałem więc, że dobrze by było, gdyby ktoś odwiózł rodzinę wózkiem naszego Opactwa. A także innych gości, zmierzających w tym kierunku. Borsuczyca Konstancja oczywiście pociągnie wózek, ale potrzebuje przewodnika i strażnika. Nie zapomnij o dobrej, twardej lasce. Młodej myszy nie trzeba było prosić dwa razy. Wyprostowała się na całą swą wysokość. Zasalutowała. – Zostaw to mnie, ojcze opacie. Stara Konstancja nie należy do najbystrzejszych zwierząt. Wszelką odpowiedzialność biorę na siebie. Opat trząsł się od wstrzymywanego śmiechu, obserwując Macieja, wychodzącego z Nory żołnierskim krokiem. Nadal postukiwał zbyt wielkimi sandałami i przy trzecim kroku oczywiście się przewrócił. – Och, nie – szepnął opat i po raz drugi tego dnia pomyślał: Musimy znaleźć mu sandały, które nie będą dla niego za duże. No i proszę, co za szczęście! Zamożna, rodzina Pączka, Polni, mieszkali niedaleko Kościelnych. Maciej z wielką radością zaoferował im pomoc i podwiezienie do domu. Spytał, czy panna Polna nie zechciałaby usiąść obok niego na koźle. Panna Polna nie miała oczywiście nic przeciwko temu. Jej rodzice rozsiedli się w wózku obok Kościelnych; mama pomagała pani Kościelnej opiekować się jej licznym potomstwem, tata dyskutował z panem Kościelnym, dzieląc się z nim fajką z gałęzi orlicy. Pojawił się braciszek Hugo. Wrzucił do wózka wielki worek. – Opat dziękuje za pożyczenie mis i obrusów – powiedział, puszczając oczko. – Czy wszyscy siedzą? – krzyknął Maciej. – Tak? – W drogę, Konstancjo! Wśród głośnych pożegnalnych okrzyków wielka borsuczyca ruszyła, bez wysiłku ciągnąc za sobą wózek. Skinęła łbem Matuzalemowi, wiekowemu furtianowi Opactwa. Jechali starym gościńcem, a z usianego gwiazdami nieba przyglądał im się sierp złotego księżyca. Maciej spojrzał nań, czując się niczym najwspanialsze stworzenie wszechświata. Wokół panował doskonały spokój. Małe myszki popiskiwały cicho, śniąc swe dziecięce sny, Konstancja powoli parła przed siebie, jakby wybrała się na nocną przechadzkę, a nie ciągnęła ciężki wózek. Gruby jesionowy kij leżał pod kozłem, zapomniany. Pączek drzemała oparta o ramię Macieja. Panowie Polny i Kościelny rozmawiali cicho, w słodkim powietrzu nocy ich glosy mieszały się z dolatującym z pól i żywopłotów ćwierkaniem świerszczy. Lato Róży... – Pączek powtarzała w myśli te dwa słowa. Pod powiekami zamkniętych oczu miała obraz starego krzewu Opactwa. Zazwyczaj o tej porze kwitł już w najlepsze, jednak w tym roku, z jakiegoś nieznanego powodu, pod koniec czerwca miał jedynie pączki; zdarzało się to nieczęsto i zwiastowało na ogół bardzo długie lato. Stary Matuzalem w całym swym długim życiu widział na własne oczy jedynie trzy takie przypadki. Poradził, by tegoroczne lato nazwać w kronikach Opactwa „Latem Róży”. Pączek skłoniła głowę niżej i zasnęła. Stary wóz toczył się powoli suchym szlakiem, podnosząc za sobą chmurę kurzu. Przejechali już przeszło połowę drogi dzielącej Opactwo od zrujnowanego kościoła Świętego Niniana, w którym mieszkał Jan Kościelny, podobnie jak jego dziadowie i pradziadowie. Maciej zapadł w drzemkę. Nawet Konstancji opadały powieki. Ciągnęła wózek coraz wolniej i wolniej. Było zupełnie tak, jakby ona, maleńki wóz i jego pasażerowie znaleźli się w magicznym kręgu zaczarowanej letniej nocy. I nagle, bez ostrzeżenia, czar ten prysł, a ciszę przerwał tętent końskich kopyt. Przebudzeni pasażerowie, Konstancja i Maciej nie potrafili nawet określić, skąd dobiega ten dźwięk, wypełniający, jak im się zdawało, cały otaczający ich świat, i rosnący, aż drżała ziemia. Jakiś szósty zmysł ostrzegł Konstancję; natychmiast zeszła z drogi i ciągnąc za sobą wózek, przyspieszyła w poszukiwaniu kryjówki. Potężna borsuczyca szarpała nim z całej siły, orząc ziemię ostrymi pazurami. Przebiła się przez żywopłot z głogu i zbiegła do rowu, gdzie przyhamowała, zabezpieczając wózek, którego koła pan Polny i pan Kościelny zablokowali kamieniami. Maciej aż sapnął, oszołomiony i zdumiony widokiem galopującego drogą konia o rozwianej grzywie, przewracającego oczami w panicznym strachu, ciągnącego wóz z sianem, zataczający się od brzegu do brzegu gościńca. Wśród siana widać było szczury: niezwykłe szczury, ogromne, groźne, o wiele większe, niż zdarzyło mu się kiedykolwiek widzieć. W wytatuowanych łapach ściskały przeróżną broń: dzidy, noże, włócznie, długie, zardzewiałe szable. Na koźle stał dumnie największy, najpotworniejszy szczur, jakby żywcem wyjęty z sennego koszmaru. W jednej łapie ściskał długi kij zwieńczony czaszką kuny, w drugiej własny, gruby ogon, którym trzaskał niczym z bicza. Śmiał się śmiechem szaleńca, lecz kołysał zgrabnie w rytm niekontrolowanych podskoków wozu. I nagle, równie szybko jak się pojawiły, groźne szczury znikły. Trzymając w dłoni jesionową laskę, Maciej wyszedł na drogę, na którą ciągle opadał pył z siana. Nie potrafił opanować drżenia nóg. Pączek pomagał mamie i pani Kościelnej pocieszyć szlochające ze strachu dzieci. Konstancja wyciągnęła wózek z rowu. Stali obok siebie, otoczeni obłokiem opadającego kurzu. – Widziałeś? – Widziałem, ale nadal nie wierzę własnym oczom. – Na niebiosa, co to było? – O to spytaj raczej piekło. – Tyle szczurów! I takie wielkie! A ten na koźle? Wyglądał jak wcielenie szatana. Widząc, że Maciej nadal oszołomiony jest tym, co się stało, Konstancja przejęła dowodzenie i zawróciła wóz. – Najlepiej będzie, jeśli wrócimy do Opactwa – powiedziała krótko. – Opat natychmiast powinien się o wszystkim dowiedzieć. Zdając sobie doskonale sprawę, że borsuczyca jest znacznie bardziej doświadczona od niego, Maciej natychmiast się z nią zgodził. – Oczywiście. Pączku, proszę, zejdź do wozu i zajmij się matkami i dziećmi. Panie Polny, panie Kościelny, usiądźcie na koźle, dobrze? Jej polecenia wypełniono szybko i w milczeniu. Kiedy ruszyli w drogę powrotną do Opactwa, Maciej siedział na wozie, nie z przodu, i ściskając w łapach laskę, obserwował uważnie drogę, którą nadjechał wóz z sianem... i szczurami. Rozdział 6 Koń wyszedł z tej przygody bez szwanku. Najbardziej ucierpiał wóz. Pędzące nim beztrosko szczury nie zauważyły dwóch kamiennych podpór bramy, stojących po prawej stronie, wóz zaś uderzył w nie i rozpadł się z donośnym trzaskiem. Przerażony koń popędził dalej, ciągnąc za sobą uprząż i szczątki dyszla. Błyskawiczny refleks dobrze mu posłużył – Kluny zdążył zeskoczyć na ziemię w chwili katastrofy. Wylądował niczym kot, na czterech łapach. Obok leżał w rowie przewrócony wóz z obracającymi się kołami. Kołysząc się lekko, zachwycony jazdą i niebezpieczeństwem, z którego ledwo uszedł cało, Kluny podszedł do granicy rowu. Usłyszał piski rannych towarzyszy. Splunął pogardliwie, rozejrzał się dookoła, jedyne ślepie błyszczało mu szaleńczo. – Wyłaźcie, wy ofermy, żarcie dla kotów! – wrzasnął. – Krwawy Kieł! Szpon! Do mnie, albo zagram w kręgle waszymi czaszkami! Dwaj zastępcy Klunego wypełzli z rowu. Oszołomieni potrząsali łbami. Świst! Trzask! Ogon Wodza szybko doprowadził ich do przytomności. – Trzyłapy i Zapchlony nie żyją, Wodzu! – Nic z nich nie zostało, Wodzu. Wóz ich zmiażdżył. – Durnie, idioci – warknął Kluny. – Dobrze im tak. Co z resztą? – Stary Robaczywy Ogon stracił łapę. Są jeszcze inni ranni, poważnie ranni. – Ach! Podleczą się, a potem gorzej będą cierpieć, zanim z nimi skończę. – Kluny uśmiechnął się okrutnie. – Na piekło, czyżby aż tak przytyli i zdziadzieli? W sztormie, na statku, nie przetrwaliby pięciu minut. – Wyłaźcie, żywe i półżywe łazęgi! Do mnie! Z rozbitego wozu i z rowu zaczęły wypełzać szczury, starając się wypełnić rozkaz najszybciej, jak to możliwe. Zgromadziły się wokół nieuszkodzonego słupa, na który wspiął się Kluny. Żaden nie ośmielił się nawet pisnąć lub choćby poskarżyć na ranę, nikt bowiem nigdy nie umiał przewidzieć, w jakim nastroju jest akurat Wódz. – W porządku, wciągnąć brzuchy, unieść głowy. Po pierwsze, musimy odkryć, do jakiego portu przybyliśmy. Wziąć namiary... Krwawy Kieł podniósł łapę. – Do kościoła Świętego Niniana, Wodzu – wtrącił nieśmiało. – Tak jest napisane na desce, o, tam w górze. – Nazwa nic nie znaczy. To nabrzeże na razie nam wystarczy, potem znajdziemy sobie coś lepszego. Jadowity, Rabuś! – Jesteśmy, Wodzu! – Rozejrzyjcie się dookoła. Sprawdźcie, czy w okolicy nie ma czegoś lepszego od tej ruiny. Kierujcie się na zachód, mam wrażenie, że po drodze widziałem coś dużego i na oko bardzo solidnego. – Tak jest, Wodzu! – Żaba, Krzywy Nos! – Wodzu? – Weźcie pięćdziesięciu żołnierzy i spróbujcie ściągnąć tu jakieś szczury znające okolicę. Przede wszystkim duże i silne, no i przydadzą się nam także łasice, kuny, gronostaje. Tylko pamiętajcie, żadnych kłótni! Rozwalajcie im nory, żeby nie miały dokąd wrócić. Tych, którzy odmówią, zabijać na miejscu. Zrozumiano? – Oczywiście, Wodzu! – Wścieklic, Kudłaty! Weźcie dwadzieścia szczurów i zbierzcie żywność. Reszta do kościoła. Krwawy Kle, Szponie, rozejrzyjcie się dookoła. Pewnie znajdziecie jakąś broń, choćby metalowe pręty ogrodzeniowe, w kościołach nigdy ich nie brakuje. Tylko żywo! Kluny przybył na miejsce. Rozdział 7 Była to pierwsza w życiu Macieja nieprzespana noc. Czuł zmęczenie, lecz także niezwykłe podniecenie. Przyniesione przez niego informacje poruszyły wszystkich. Gdy tylko opat dowiedział się o wozie, natychmiast zwołał wielką radę mieszkańców Redwall. I znów Głęboka Nora zapełniła się, choć tym razem nie na ucztę. Konstancja i Maciej stanęli przed Radą Starszych. Zewsząd słychać było szmer cichych głosów. Opat Mortimer uciszył obecnych, uderzając w mały dzwoneczek. – Proszę wszystkich o uwagę! Konstancjo, Macieju, opowiedzcie nam o tym, co widzieliście na drodze do kościoła Świętego Niniana. Borsuczyca i młoda mysz opowiedzieli wszystko, co zapamiętali i o wozie, i o szczurach. Następnie Rada zaczęła zadawać im pytania.. – Wspomniałeś o szczurach, Macieju. Jakie to były szczury? – spytała siostra Klemencja. – Wielkie. Niestety, nie wiem, jakiego rodzaju i skąd przybyły. – A ty, Konstancjo? – Ja? No tak, pamiętam, że mój dziadek staruszek spotkał kiedyś morskiego szczura. Z tego, co opowiadał, wnioskuję, że to na nie właśnie natrafiliśmy. – Ile ich było? – spytał opat. – Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Setki, ojcze. – Maciej? – Tak, ojcze. Zgadzam się z Konstancją. Były ich setki. Co najmniej cztery setki. – Potrafisz powiedzieć o nich coś jeszcze, Konstancjo? – Mój borsuczy instynkt mówi mi, że to stworzenia złe. Dogłębnie zepsute. Słowa te spowodowały żywą reakcję. Rozległy się krzyki: „Nonsens! To spekulacje!” „Racja! Przecież szczury muszą być złe!” Maciej podniósł łapę. Nie zastanawiając się wiele, powiedział głośno: – Konstancja ma rację! Ja też to czułem! Widziałem wielkiego szczura z czaszką kuny na drągu! Przyjrzałem mu się i wiem, że patrzyłem na potwora. Zapadła cisza. Opat Mortimer pochylił się lekko. Patrzył Maciejowi wprost w oczy. – Myśl, synu. Spróbuj wszystko sobie przypomnieć. Czy w tym szczurze było coś niezwykłego? Maciej milczał. Wszyscy go obserwowali. – Był znacznie większy od innych, ojcze. – Coś jeszcze? – Pamiętam! Miał tylko jedno oko! – Prawe czy lewe? – Chyba... tak, lewe. Z pewnością lewe, ojcze. – Możesz coś powiedzieć o jego ogonie? – Oczywiście. Był to chyba najdłuższy szczurzy ogon na świecie! Trzymał go w łapie niczym bicz. Opat wstał. Przeszedł kilka kroków, zamyślony, po czym odwrócił się w stronę zebranych. – Dwukrotnie w mym długim życiu podróżni opowiadali mi o tym szczurze. Nosi on imię, którego nawet lis nie wymówi bez strachu ciemną nocą... a imię to brzmi: Kluny Bicz. W Norze zapadła grobowa cisza. Kluny Bicz! Lecz... przecież to niemożliwe! Kluny Bicz to tylko legenda, okrutny potwór, którym matki straszą nieposłuszne lub rozbawione nad miarę dzieci. „Idź spać, bo dopadnie cię Kluny”. „Zjedz grzecznie kolację, bo przyjdzie Kluny”. „Wracaj natychmiast, bo powiem Klunemu”. Większość stworzeń nie wiedziała nawet, kim jest ten Kluny. Był dla nich potworem z sennych koszmarów i najmroczniejszych zakątków wyobraźni. Toteż ciszę Nory przerwały pełne niedowierzania prychnięcia i kpiące śmieszki. Kosmate łokcie trącały miękką, aksamitną skórę na żebrach; to myszy uśmiechały się z ulgą. Kluny! Też mi coś! Speszeni, Maciej i Konstancja spojrzeli na starego opata, prosząc go wzrokiem o pomoc. Opat Mortimer zgromił zebranych spojrzeniem. Energicznie potrząsnął dzwonkiem, nakazując ciszę. – Myszy Redwall, widzę, że nie ufacie swemu opatowi. Słowa te, wypowiedziane spokojnym, lecz stanowczym głosem, uciszyły wszystkich, a zażenowały Radę Starszych. Brat Józef wstał, odchrząknął. – Ehe... dobry ojcze opacie, wszyscy szanujemy twe słowo, jesteś naszym przewodnikiem, ale doprawdy... to znaczy... Siostra Klemencja zerwała się z miejsca, szeroko rozłożyła łapy. – Kluny przyszedł po nas, bo jest późno, a my jeszcze nie śpimy! – krzyknęła. Żart ten wywołał istny huragan śmiechu. Włosy na grzbiecie Konstancji zjeżyły się nagle. Borsuczyca prychnęła gniewnie. Myszy umilkły, wymieniły pełne obawy spojrzenia. Nikt nigdy nie widział rozgniewanego borsuka na zebraniu Rady. Konstancja wykorzystała tę chwilę, by powiedzieć parę słów od siebie. – Kim jesteście, bandą lekkomyślnych dzieci? Powinniście się wstydzić! Wszyscy! Chichoczecie jak głupie małe wydry, którym udało się złapać żuka. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę Starszych Redwall zachowujących się w ten sposób. – Obrzuciła zgromadzonych spojrzeniem tak wściekłym, że aż zadrżeli ze strachu. – Jedno wam powiem: wysłuchajcie uważnie słów waszego opata. Ten, kto choćby piśnie, będzie miał ze mną do czynienia. Rozumiecie? – Skinęła godnie potężną łapą. – Ojcze opacie, proszę mówić. – Dziękuję ci, Konstancjo, dobra i wierna przyjaciółko. – Opat rozejrzał się dookoła, potrząsnął siwą głową. – Nie chcę mówić długo, lecz widzę przecież, że wielu spośród was nie przekonałem. Oto moja propozycja: wyślijmy dwie myszy na furtę... zaraz, zaraz, no tak... Bracie Rufusie, bracie Grzegorzu, proszę was, zastąpcie brata Matuzalema. Przyślijcie go do mnie i powiedzcie mu, że potrzebuję księgę gości, nie tę bieżącą, lecz z dawnych lat. Rufus i Grzegorz, myszy poważne i rozsądne, skłoniły się ojcu opatowi i wyszły. Przez wysokie, wąskie okna Maciej widział pierwsze różowozłote promienie poranka, wślizgujące się do Głębokiej Nory. Świece dopalały się, zaczynały dymić. Rozpoczętą ucztą noc zakończyło zdumiewające wydarzenie, a on grał jedną z głównych ról i w jednym, i w drugim. Najpierw ten imponujący pstrąg, potem wóz z sianem; zdarzenia stanowczo zbyt doniosłe dla młodej, małej myszy. Stary brat Matuzalem prowadził kronikę Opactwa od czasów tak dawnych, że nie dosięgał ich pamięcią nikt z obecnych. Była ona dziełem jego życia i jednocześnie największą pasją. Obok oficjalnej kroniki prowadził także własne zapiski, w których mnóstwo było interesujących informacji. Rozmaici podróżni, wędrowne ptaki, lisy, gadatliwe wiewiórki i kłótliwe zające... wszyscy oni chętnie rozmawiali ze starcem, korzystali z jego gościnności i nigdy nikomu do łba nie strzeliło, by go zranić lub skrzywdzić. Poza tym Matuzalem miał dar języków, rozumiał wszystkie stworzenia, nawet ptaki. Starzec żył swymi księgami i furtą, nadzwyczajnie cenił sobie samotność. Teraz zasiadł w fotelu opata, wyjął okulary z pudełka z kory i ostrożnie osadził na nosie. Otworzył księgę i przemówił cienkim, ledwie słyszalnym głosem do tych wszystkich, którzy otoczyli go ciasnym kręgiem. – Hm... hm... Ojcze opacie Cedriku... nie pomyliłem imienia? Ach tak, pomyliłem, ty, ojcze, jesteś Mortimer, nowy opat, który po nim przyszedł. Tylu ich już widziałem, że nie dziw się mojej pomyłce. Hm... hm... ojcze opacie Mortimerze i wy wszyscy, mówię o zapisku z zimy, sprzed sześciu lat. – Matuzalem przez długą chwilę przerzucał strony leżącej przed nim księgi. – Ach tak, znalazłem. – „Koniec listopada, Rok Młodych Słodkich Orzechów... przyleciał z północy zmarznięty krogulec...” szczególne stworzenie, mówił takim dziwnym akcentem, wyleczyłem mu lotkę prawego skrzydła Informacja o wypadku w kopalni, spowodowanym przez wielkiego, dzikiego szczura morskiego o długim ogonie. Wydaje się, że szczur ten, imieniem Kluny, chciał osiedlić się tam wraz ze swą hordą. Borsuki oraz inne stworzenia, do których należała kopalnia, pokonały go i przegoniły. Kluny wrócił nocą, jego szczury przegryzły drewniane stemple, następnego dnia doszło do zawału, w którym zginęli właściciele”. Brat Matuzalem zamknął księgę. Spojrzał na zgromadzenie sponad okularów. – Nie muszę czytać, pozostałe fakty dobrze pamiętam. W ciągu ostatnich sześciu lat horda przesuwała się na południe, do mnie zaś docierały kolejne informacje: o spalonej farmie, o całym miocie prosiąt zeżartych żywcem, o chorobach i zarazach roznoszonych wśród stad przez szczury Klunego. Od oswojonego psa dowiedziałem się, że Kluny wywołał nawet panikę wśród stada bydła, które wpadło do wioski, wywołując chaos i powodując ogromne zniszczenia. Matuzalem umilkł. Zamrugał zmęczonymi oczami. – A wy wątpicie w słowo opata? Nie wierzycie, że Kluny istnieje? Ach, jakimi jesteście głupcami! Słowa Matuzalema zaskoczyły zgromadzonych i wywołały powszechne zamieszanie. W górę podniosło się nagle kilkanaście łap. Nikt nie wątpił, że mówi prawdę, był przecież stary i mądry już wtedy, gdy większość członków dzisiejszej Rady nie porosła jeszcze futrem, tylko piszcząc tuliła się do mam w poszukiwaniu jedzenia. – Na me wąsy, jaka straszna nowina... – Lepiej spakować się, uciekać...? – A może Kluny nas oszczędzi... – Niebiosa, niebiosa, co my teraz zrobimy...? Młody Maciej poderwał się jak na sprężynach. Kijem wymachiwał tak srogo, że zdumiał sam siebie. – Co zrobimy, pytacie?! – krzyknął. – Odpowiem wam! Będziemy gotowi! Opat nie potrafił się powstrzymać. Pokiwał głową z podziwem. W głębi serca młodego Macieja kryły się pokłady męstwa. – Oczywiście, dziękuję – powiedział głośno. – Sam nie ująłbym tego lepiej. Tak właśnie postąpimy. Będziemy gotowi. Rozdział 8 Kluny Bicz miewał koszmary. Położył się w łożu państwa Kościelnych na dobrze zasłużony odpoczynek, podczas gdy jego żołnierze wykonywali wydane im rozkazy. Oczywiście nie powinien iść spać z pustym brzuchem, ale zmęczenie okazało się silniejsze od głodu. W jego śnie świat tonął w czerwonej mgle. Krzyki ofiar ginęły w trzasku płonących zabudowań, po wzburzonym krwawym oceanie płynęły wielkie statki. Bydło ryczało z bólu. Walczył ze szczupakiem, który wyżarł mu oko. We śnie bił się i zabijał, zabijał i bił się. Nagle dostrzegł jakąś niewyraźną postać. Początkowo wydawała się mała; tak naprawdę była to tylko mysz w długim płaszczu z kapturem. Nie chciał z nią walczyć, choć nie wiedział dlaczego, ona jednak zbliżała się ku niemu nieubłaganie. Po raz pierwszy w życiu odwrócił się i uciekł! Biegł, jak potrafił najszybciej, a gdy obejrzał się za siebie, dostrzegł cały ogrom bólu i nieszczęść, których sprawcą był w swym dotychczasowym życiu. Roześmiał się śmiechem szaleńca i jeszcze przyspieszył kroku. Biegł wśród czerwonej mgły przez świat, którego zniszczenie spowodował, a mysz dotrzymywała mu kroku bez najmniejszego wysiłku. Nienawidził jej. Wydawała się coraz większa, wzrok miała ponury, oczy zimne. W głębi serca Kluny doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie w jego mocy jest przestraszyć to przedziwnie ubrane stworzenie. Mysz miała w łapie miecz, starą broń, równie groźną, co piękną. Na błyszczącym, choć wyszczerbionym w bitwach ostrzu widniało słowo, którego nie potrafił odczytać. Z pazurów wielkiego szczura spływał pot jak żrący kwas. Potknął się w ucieczce raz, potem drugi. Goniąca go postać zbliżała się i jednocześnie rosła, była już gigantyczna! Kluny Bicz miał wrażenie, że zaraz mu pękną płuca. Uświadomił sobie, że zwalnia, że mysz jest tuż, tuż. Próbował przyspieszyć, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa, stawały się coraz cięższe. Przeklinał je najstraszliwszymi klątwami; nagle poczuł, że zapadają się w lodowate błoto. Po raz pierwszy w życiu poznał, czym jest panika, bezrozumny strach. Obrócił się. Zbyt wolno. Wróg już go dopędził, a on stał, nieruchomy, bezradny. Potężna mysz uniosła miecz, w opadającym ostrzu rozbłysło jasne światło... Bang... Stłumiony odległością dźwięk Józefa, wielkiego dzwonu Opactwa Redwall, przywołał go z krainy koszmaru do rzeczywistości. Szczur drżał, drżącą łapą ocierał pot z futra. Ocalił go dzwon! Nie wiedział, co o tym myśleć. Cóż znaczy sen, nawet przerażający? Nigdy nie wierzył w przepowiednie, ale teraz... teraz... ta przepowiednia była tak żywa, tak prawdziwa, że aż zadrżał. Nieśmiałe pukanie zaskoczyło Klunego i przerwało jego rozważania. Wrócili Wścieklic i Kudłaty, wysłani po żywność. Weszli do pokoju, próbując kryć się jeden za drugim. Wiedzieli, że nędzne rezultaty ich misji rozbudzą zapewne wściekłość Wodza. I nie mylili się. Wódz przyglądał im się jednym wściekłym ślepiem, podczas gdy jego giętki ogon rozkładał przyniesioną przez nich zdobycz: kilka martwych żuków, dwie duże dżdżownice, jakieś nieznane mu, przywiędłe rośliny i żałosne zwłoki dawno zdechłego wróbla. Uśmiechnął się. Wścieklic i Kudłaty odpowiedzieli mu pełnymi wdzięczności uśmiechami. Wódz był w dobrym humorze! Z szybkością błyskawicy Kluny chwycił ich łapami za uszy i boleśnie zacisnął pazury. Głupie stworzenia, okrutne, lecz przywykłe ślepo wykonywać rozkazy, piszczały przeraźliwie, Wódz bowiem uniósłszy je z podłogi, kołysał nimi, a potem, w napadzie szału, zaczął walić o siebie ich głowami! Na pół przytomne, odrzucił wreszcie pod drzwi z rykiem, który dźwięczał im echem w obolałych czaszkach: – Robale! Żuki! Zgniły wróbel! Ja chcę mięsa! Młodego, świeżego, czerwonego mięska! Jeśli jeszcze raz ośmielicie się przynieść mi obrzydliwe odpadki, to was nadzieję na rożny i upiekę w sosie własnym! Jasne? Kudłaty wyciągnął łapę, wskazując Wścieklica. – Wodzu... błagam... to jego wina! Gdybyśmy poszli polami, nie drogą... – Nieprawda! Kudłaty łże! To on chciał, żebyśmy szli drogą... – Wynosić się! Dwa przerażone szczury wykonały rozkaz z takim zapałem, tak bardzo zależało im, żeby ujść z rąk Wodza, że aż zderzyły się w drzwiach i przepychały przez dłuższą chwilę, nim udało im się uciec. Kluny rzucił się z powrotem na łóżko. Prychnął gniewnie. Następni w kolejności pojawili się Żaba i Krzywy Nos. Przyniesione przez nich wieści pocieszyły Klunego, przynajmniej do pewnego stopnia, udało im się bowiem znaleźć przeszło setkę nowych rekrutów, przeważnie szczurów, ale było wśród nich także trochę kun i łasic oraz kilka gronostajów. Niektórych trzeba było najpierw przekonać, że najmądrzej zrobią, przyłączając się do hordy; Żaba sprawiał im wówczas lanie, co w połączeniu z groźbą okrutnej śmierci czyniło cuda. W większości były to jednak zwierzęta wędrowne, głodne i obszarpane, aż nazbyt skore przyłączyć się do słynnego Klunego, zabijać i łupić, by wreszcie, jak sądziły, znaleźć się po stronie zwycięzców. Ustawiono je w szyku przed kościołem, uzbrojone przez Krwawego Kła i Szpona. Oczekiwały inspekcji Wodza. Kluny z zadowoleniem skinął głową. Chude szczury, drapieżne kuny, chytre łasice, parę złych gronostajów... Tego właśnie było mu potrzeba. – Zapoznaj ich z naszymi zasadami, Kle – warknął. Krwawy Kieł, przechadzając się przed szeregiem po bruku kościelnego dziedzińca, wyrecytował: – Baczność, w prawo patrz! Znaleźliście się dziś, mięczaki, w służbie Klunego Bicza! Dezercja karana jest śmiercią. Odwrót w bitwie karany jest śmiercią. Odmowa wykonania rozkazu karana jest śmiercią. Ja jestem Krwawy Kieł, prawa ręka Klunego. Będziecie wykonywali rozkazy waszych kapitanów. Kapitanom wydaję rozkazy ja. Kluny wydaje rozkazy mnie. Macie to sobie zapamiętać! A teraz, jeśli ktoś z was, sam albo w grupie, chce spróbować pobić Klunego i przewodzić hordzie, ma swą pierwszą i ostatnią szansę. Możecie spróbować wszyscy. Nagle, bez ostrzeżenia, Kluny zaatakował rekrutów, waląc na prawo i lewo swym długim ogonem. Był tak silny, że przewracał ich i tratował, aż uciekli za nagrobki w obawie przed jego wyszczerzonymi zębami i wściekłym spojrzeniem zmrużonego ślepia. Kluny odrzucił łeb i roześmiał się dziko. – Słabe charakterki, co? Dobrze, doskonale. Nie chcę was zabijać, bo kto walczyłby dla mnie? Nie łudźcie się, gdy nadejdzie czas, będziecie walczyć, będziecie umierać. A teraz podnieście broń. Zobaczymy, czy wiecie, kto wami dowodzi. Grupa głodnych, obdartych i złych stworzeń, stojących pod bezchmurnym letnim niebem, wrzasnęła z zapałem: – Klu-ny! Klu-ny! Klu-ny Bicz! Rozdział 9 Opat Mortimer i borsuczyca Konstancja przechadzali się po terenie Opactwa. Oboje byli głęboko zamyśleni. Gdyby przemówili, ubrali swe myśli w słowa, okazałoby się, że zaprząta ich jeden problem: bezpieczeństwo Redwall i wszystkich jego mieszkańców. Od wielu, wielu stuleci piękne, stare Opactwo służyło pokojowi, było szczęśliwym azylem dla potrzebujących. Pracowite myszy pielęgnowały grządki z warzywami, dzięki którym co roku miały wręcz nadmiar jedzenia: kapusty, brukselki, kabaczków, kalafiorów, zielonego groszku, marchewki, pomidorów, sałaty, cebuli; wszystkie uprawy dojrzewały w swym naturalnym czasie. Kwietniki, na których nie brakowało żadnego z wielu gatunków pachnących, świeżych kwiatów, od dumnej róży do skromnej stokrotki, przygotowywane były przez myszy, a utrzymywane przez ciężko pracujące pszczoły, które odpłacały się Opactwu zapasami miodu i wosku. Dwójka przyjaciół ominęła grządki oraz ogród i dotarła nad staw. Jasne promienie porannego słońca odbijały się od spokojnej wody, marszczącej się tam, gdzie ryby chwyciły haczyki wędek, zarzucanych każdego wieczoru przez brata Alfa. Przed sobą mieli teraz równe szeregi malin, jeżyn, porzeczek, a także rządki truskawek, w których co sierpień spotkać można było śpiącą dziatwę wszelkiego gatunku, z brzuszkami pełnymi aż po gardło. Przeszli wśród kilku wielkich orzechów i znaleźli się w sadzie. Opat najbardziej lubił sad. Wielokroć drzemał tu w letnie popołudnia, czując na wąsach zapach dojrzewających owoców: jabłek, gruszek, pigw, śliwek damascenek, oraz dzikiego wina, rosnącego na ciepłych, czerwonych kamieniach muru od południowej strony. Stara Matka Natura pobłogosławiła to miejsce, miejsce ciepła i przyjaźni. Teraz, w pełni świadomi zagrożenia, jakie stanowił Kluny, starzy przyjaciele, opat Mortimer i Konstancja, innym wzrokiem przyglądali się pięknemu i dostatniemu miejscu, w którym przyszło im żyć. Słodkie ptasie pieśni, rozbrzmiewające w czystym letnim powietrzu, napełniły smutkiem serce Konstancji. Jakże żałowała, że znane jej, spokojne życie musi wkrótce przeminąć. Chrząknęła z głębi gardła, otarła łzę, która już miała spłynąć na policzek. Opat wyczuł jej przygnębiający nastrój. Poklepał borsuczycę po szorstkim futrze. – Spokojnie, stara przyjaciółko – powiedział. – Nie przejmuj się. W naszej historii zdarzało się przecież wielokrotnie, że cud zapobiegał tragedii. Konstancja przytaknęła mu, choć bez przekonania. Nie pragnęła dokładać zmartwień wiernemu przyjacielowi. W głębi serca wiedziała, że Opactwo okrył mroczny cień. No i działo się to dziś, a nie w pradawnych czasach słynących wielkimi czynami. Maciej zasiadł w Głębokiej Norze do wczesnego śniadania, na które składał się chleb z orzechami, jabłka i misa świeżego koziego mleka. Pączek, wraz z innymi leśnymi stworzeniami, którym zaoferowano schronienie w Opactwie, spała w jednej z przygotowanych specjalnie na ten cel przez dobre myszy z Redwall prowizorycznej sypialni. Miał wrażenie, że przez jedną noc znacznie urósł. Obowiązki, które dobrowolnie przyjął na swe barki, nie były mu ciężarem, lecz raczej zaszczytem. Z tym, co grozi Opactwu, trzeba przecież będzie wziąć się za bary. Wprawdzie myszy z Redwall zawsze były stworzeniami pokojowymi, nie znaczy to jednak, że można je lekceważyć. Machinalnie przeżuwał jedzenie, rozmyślając nad stojącym przed nim problemem. – Zjedz wszystko, Macieju. Nie ma sensu zamartwiać się na pusty żołądek. Młody Maciej zdziwił się bardzo, widząc przed sobą starego brata Matuzalema, przyglądającego mu się błyszczącymi oczami zza okularów, których nie zdejmował niemal nigdy. Starzec usiadł obok niego przy stole, stęknąwszy cicho. – Nie dziw się, młodzieńcze – powiedział. – Dla myszy w moim wieku twoja twarz jest otwartą księgą. Maciej dopił mleko, grzbietem łapy otarł wąsy. – Proszę cię o radę, bracie Matuzalemie – powiedział. – Powiedz mi, co zrobiłbyś na moim miejscu? – To samo, co zrobisz ty. – Stara mysz pokręciła nosem. – Oczywiście gdybym nie był taki stary. Kości mam kruche, mięśnie mi zesztywniały. Maciej poczuł, że znalazł sojusznika. – Czy oznacza to, że walczyłbyś? – Matuzalem uderzył w stół kościstą łapą. Oczywiście, że bym walczył. To jedyne rozsądne wyjście. – Spojrzał na młodą mysz spod oka. – Hmmm... wiesz, jest w tobie coś, młodzieńcze. Czy słyszałeś kiedyś opowieść o tym, jak Marcin Wojownik przybył do Redwall? Maciej pochylił się ku niemu. – Marcin! Opowiedz mi o nim, bracie. Uwielbiam słuchać o mnichu wojowniku. – W starych kronikach Redwall zapisane jest – Matuzalem zniżył głos do tajemniczego szeptu – że Marcin był bardzo młody jak na niezwyciężonego żołnierza. – Być może miał tyle lat, co ty, Macieju. Podobnie jak ty był impulsywny i, gdy po raz pierwszy pojawił się w Opactwie, sprawiał wrażenie młodzieńca niewinnego i naiwnego. Napisane jest jednak także, że w obliczu trudności objawiał się w nim naturalny przywódca, że potrafił rozkazywać tym, którzy przewyższali go wiekiem i doświadczeniem. W kronikach zapisano, że patrzyli na niego jak dzieci na silnego ojca. Maciej wysłuchał tego z zachwytem, lecz także ze zdziwieniem. – Dlaczego mi o tym opowiadasz, bracie Matuzalemie? Stary kronikarz wstał. Wyprostował się, zmierzył Macieja poważnym spojrzeniem. Odszedł od stołu, lecz już przy wyjściu obejrzał się. – Ponieważ... ponieważ był bardzo podobny do ciebie! – wykrzyknął. Maciej bardzo chciał pobiec za starcem, wypytać go, ale w tym momencie wielki Józef zadzwonił na trwogę. Kłapiąc sandałami, pobiegł do wejścia, omal nie przewracając przy tym opata i Konstancji, którzy, jak wszyscy mieszkańcy Redwall, spieszyli do furty Opactwa. Bracia Rufus i Grzegorz zdali sprawę z incydentu, którego byli świadkami i uczestnikami. Przed bramą pojawił się wielki, złowrogi szczur, pokryty tatuażami, uzbrojony w krzywą, zardzewiałą szablę. Próbował dostać się do Opactwa, udając, że jest ranny. Demonstracyjnie kulejąc, wyjaśnił, że jechał wozem z sianem, który wywrócił się do rowu. Prosił, by zakonnicy udali się za nim i pomogli jego przyjaciołom, z których wielu pozostało pod wozem i wzywało pomocy. Brat Rufus potrafił szybko myśleć. – Ilu was tam było? – spytał. Och, ze dwustu – odpowiedział gładko szczur. Brat Rufus zainteresował się z kolei, dlaczego szczury same nie pomogły swym towarzyszom. Przecież z pewnością pod wozem nie uwięźli wszyscy? Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, szczur z nową energią zaczął masować zranioną nogę. Prosił, by wpuszczono go i przynajmniej opatrzono mu ranę. Brat Grzegorz zgodził się pod warunkiem, że przybysz odda broń. Szczur udał, że odpasuje szablę, lecz nagle rzucił się na Grzegorza. Nie uczynił mu krzywdy, brat Rufus rozciągnął go bowiem na ziemi potężnym ciosem palki. Zdawszy sobie sprawę, że ma do czynienia z dwiema dużymi i z całą pewnością wiedzącymi, co robią myszami, które nie dadzą się oszukać, szczur porzucił pozory grzeczności, zaczął się puszyć i wymyślać. – Poczekajcie tylko, myszy! – wrzeszczał. – Kawałek dalej, w kościele, jest nas cała armia. Kiedy Kluny dowie się, jak mnie potraktowałyście... Ho, ho, poczekajcie tylko, więcej wam nie powiem. Wrócimy, na kły i pazury! Wrócimy! Zgromadzone przy bramie stworzenia przyjęły tę opowieść w milczeniu. Ciszę przerwał szloch pani Kościelnej. – Och, co za los, co za straszny los! Czy słyszałeś, kochanie? Oni z pewnością mieszkają w naszym domu, w kościele Świętego Niniana! Co teraz poczniemy? Nasz piękny, mały domek pełen wstrętnych szczurów! Jan Kościelny uspokajał żonę najlepiej, jak potrafił. – Cicho już, cicho, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Lepiej stracić dom niż życie. Dziękujmy raczej losowi za to, że znaleźliśmy schronienie tu, w Redwall. – A co z innymi stworzeniami mieszkającymi w okolicy?! – zawołał Maciej. – Rozsądne pytanie – zauważyła Konstancja. – Jest tu gdzieś Ambroży Kolec? Powinien powiadomić wszystkie napotkane w pobliżu stworzenia, by co prędzej uciekały do Opactwa. Kolca nikt nie skrzywdzi. Wystarczy, że zwinie się w kłębek i jest nie do ruszenia. Ten pomysł powitano z entuzjazmem. Brat Alf poszedł poszukać jeża. Opat zasugerował, by wszyscy udali się do budynku Opactwa i tam oczekiwali dalszych wypadków. Tu znów wtrącił się Maciej. – Przydałyby się straże na murach – podpowiedział. Jedna ze starszych myszy, siostra Klemencja, postanowiła uciszyć zuchwałego młodzika. Skarciła go surowym głosem: – Nowicjuszu Macieju, masz milczeć i słuchać poleceń opata. Ku zdumieniu wszystkich, sam opat Mortimer pośpieszył mu w sukurs. – Jedną chwileczkę, Klemencjo – powiedział spokojnie. – Maciej mądrze mówi. Posłuchajmy, co jeszcze ma do powiedzenia. Nikt z nas nie jest tak stary, by nie mógł nauczyć się czegoś nowego. Dochodziła jedenasta, czerwcowy poranek był wręcz niezwykle piękny. Las Mossflower i okoliczne łąki zadrżały od głośnego bicia Józefa. Jan Kościelny z całych sił ciągnął za sznur, wypełniając polecenie Konstancji i Macieja. Bim, bom! Bim, bom! Bim, bom! Nawet najmniejsze stworzenia lasów i pól, nie znające żadnego języka oprócz własnego, potrafiły rozpoznać ten sygnał: „Niebezpieczeństwo! Schroń się w Redwall!” Zabierając z dobytku to, co niezbędne, mieszkańcy bliższej i dalszej okolicy spieszyli do Opactwa, by schronić się przed rozpętaną przez Klunego burzą. Były wśród nich myszy, wiewiórki, nornice, krety, wydry; brakowało tylko ptaków, które i tak były bezpieczne. Tłoczyły się na gościńcu, wznosząc chmury kurzu; matki otaczały młode, ojcowie chronili rodziny, jak potrafili najlepiej. W bramie stał brat Matuzalem wraz z opatem. Każdej grupie starzec przekazywał w jej języku pozdrowienia od opata, opatowi zaś tłumaczył podziękowania oraz obietnice pomocy i zapewnienia o niezłomnej wierności i lojalności. Każde stworzenie korzystało przecież ze wsparcia i wiedzy, których źródłem było Redwall. Wszyscy wiedzieli, że bez Opactwa ich życie byłoby bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Sztuka leczenia, pożywienie, schronienie i dobra rada oczekiwały tu na każdego potrzebującego. Teraz przyszedł czas, by odpłacić za wsparcie wszelką możliwą pomocą. Redwall potrzebuje wiedzy i umiejętności leśnych stworzeń! A one oferowały mu swą wiedzę i umiejętności z wdzięcznością. Maciej i Konstancja stali na pierwszym kręgu murów, obserwując drogę. Nadeszło południe, słońce świeciło im wprost nad głowami. Mimo upału na rozkaz Macieja wszystkie myszy naciągnęły na głowy kaptury, ocieniające im oczy i będące jednocześnie rodzajem kamuflażu. Stały nieruchomo, każda uzbrojona w długą pałkę. Wysokie mury z czerwonego piaskowca były zbyt strome, by mogło wspiąć się na nie jakiekolwiek stworzenie; instynkt podpowiadał Maciejowi, że są doskonałą obroną przed każdym atakiem. Konstancja poczuła nagle, jak sierść jej się jeży. Pociągnęła nosem. Zatrzęsła się mimo upału, od którego drżało powietrze. Trąciła Macieja. – Posłuchaj – powiedziała cicho. Maciej nastawił uszy i spojrzał na nią pytająco. – Ptaki nie śpiewają. Młoda mysz zacisnęła łapy na pałce. – Oczywiście. Słyszymy ciszę. Nawet świerszcze umilkły. – Dziwne, mój młody przyjacielu. W tak piękny dzień? Bim, bom! Nie było w Opactwie nikogo, kto nie zadrżałby ze strachu na dźwięk Józefa i towarzyszący mu krzyk siedzącego na dzwonnicy Jana Kościelnego. – Nadchodzą! Drogą! Widzę ich, widzę! Rozdział 10 Armia Klunego zatrzymała się na dźwięk klasztornego dzwonu. Kiedy opadł kurz, przed jej dowódcą stanął Szpon. – Znów biją w ten dzwon, Wodzu. Ha, ha! Pewnie myślą, że nas wystraszą Wielki szczur zmierzył zwiadowcę swej armii złowrogim spojrzeniem. – Zamknij się, głupcze. Gdybyś wykonał rozkaz i powrócił z raportem jak Złodziej, bylibyśmy już za murami Opactwa. Szpon znikł w szeregach armii. Miał nadzieję, że Kluny zapomniał, ale Kluny nie zapominał niczego, przynajmniej w trakcie kampanii. Skoro utracił element zaskoczenia, musi zastosować inny manewr: manifestację siły. Sam widok licznej, strasznej i potężnie uzbrojonej armii wystarczał na ogół do dokonania podboju; nie wątpił, że wystarczy i teraz. Zwykle, żyjące w pokoju zwierzęta na widok jego hordy najczęściej wpadały w panikę. Kluny Bicz był sprytnym dowódcą, wyjąwszy sytuacje, kiedy wpadał w szał, ale atak bojowego szału nie grozi mu z pewnością teraz, gdy jego przeciwnikiem jest stado głupawych myszy! Kluny umiał używać strachu jako broni. I był postacią przerażającą. Jego poszarpany, czarny płaszcz, zrobiony z nietoperzych skrzydeł, spięty był czaszką kreta. Wielki hełm ozdobił skrzydłami kruka i rogami żuka jelonka. Spod opuszczonej przyłbicy wściekłe spojrzenie jego jedynego oka śledziło, co dzieje się na murach Opactwa. Z muru rozległ się jasny, czysty głos Macieja. – Stój! Kto idzie? Krwawy Kieł wystąpił dumnym krokiem i przemówił w imieniu Wodza: – Przyjrzyjcie się, którzy macie oczy! Oto horda wielkiego Klunego Bicza! Jestem Krwawy Kieł. Przemawiam w jego imieniu. – Powiedz więc, co masz do powiedzenia, i zabieraj się stąd, szczurze! – powiedziała Konstancja szorstkim, poważnym głosem, bez cienia strachu. W martwej ciszy Kieł i Kluny porozumiewali się przez chwilę szeptem. Po chwili Krwawy Kieł podszedł do murów. – Kluny Bicz mówi, że nie będzie rozmawiał z borsukami, a jedynie z przywódcami myszy. Wpuście nas, by mój Wódz mógł porozumieć się z waszym. Żądanie to powitało głośne, pogardliwe wycie i kilka pojedynczych kamieni, zrzuconych z murów. Kieł musiał się cofnąć. Małe tłuste myszki nie były tak pokojowo nastawione i tak przerażone, jak można było przypuszczać. Szczury spojrzały na Klunego, on jednak zajęty był śledzeniem rozmowy, którą toczyli opat, Maciej i Konstancja. Z dołu wyglądało to tak, jakby borsuk i młoda mysz nie zgadzały się ze starszą. Interesujące. Rozmowa trwała przez dłuższą chwilę, po czym Maciej znów pojawił się na murze. Laską wskazał na niego i Krwawego Kła. – Ty i ty – powiedział donośnym głosem. – Opat porozmawia z wami. Reszta ma pozostać za murami. Trzask ogona Klunego powstrzymał rodzący się w szeregach jego wojska szmer protestu. Kluny uniósł przyłbicę. – Zgadzamy, się, myszo. Otwórz furtę. – A zakładnicy gwarantujący bezpieczeństwo posłów? – zaprotestował szeptem Krwawy Kieł. Wódz splunął z pogardą. – Nie mów głupstw. Uważasz, że banda myszy w śmiesznych strojach byłaby zdolna wziąć mnie do niewoli? Mocno zaniepokojony, Krwawy Kieł ssał rozszczepiony pazur. – Pewnie nie, Wodzu, ale ja nie spuszczałbym oka z tego borsuka. Kluny odpowiedział cicho, samym kącikiem ust. – Nie bój się. To wielki, wsiowy przygłup. Te myszy cenią sobie honor; prędzej zginą, niż złamią raz dane słowo. Tę sprawę zostaw mnie. Ruszyli obaj ku zakonnej furcie. Zatrzymał ich krzyk Konstancji: – Odłóżcie broń, szczury! I zdejmijcie zbroje. Pokażcie nam, że przybyliście w pokoju. Kieł splunął zamaszyście. – Na kły piekła! Za kogo ona się ma, że tak się tu panoszy! Kluny rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. – Cicho! – warknął. – Wykonaj polecenie. Oba szczury zdjęły zbroje i położyły je na drodze. Maciej krzyknął do Klunego: – Jeśli rzeczywiście jesteś Klunym Biczem, wiemy, do czego używasz ogona! To broń. Masz zawiązać go ciasno wokół pasa, tak byś nie mógł się nim posłużyć. Kluny roześmiał się śmiechem mrożącym krew w żyłach i swe jedyne oko wbił w Macieja. Strzelił ogonem. – Młoda myszo! – zawołał – Mądre jest twe żądanie, bowiem ja naprawdę jestem Klunym Biczem! Powiedziawszy te słowa, zdjął zatrute ostrze, rzucił tam, gdzie leżała zbroja, i ciasno zawiązał ogon w pasie. – A teraz wpuście nas, myszy! – krzyknął gromko. – Widzicie, że nie jesteśmy uzbrojeni. Wielkie wrota uniosły się powoli. Szczury przeszły przez las ostrych, zatkniętych w ziemię pik. Wrota natychmiast się za nimi zamknęły. Kluny rozglądał się uważnie dookoła. Mury Opactwa były niezwykle grube. Dopiero po dłuższej chwili wyszli z najeżonego pikami tunelu na słoneczny dziedziniec, gdzie już oczekiwali ich Maciej i Konstancja. Obrońcy szli tuż obok szczurów, nastawiając w ich stronę zaostrzone kije. Maciej rzucił krótko: – Zostawcie nas, myszy. Wracajcie na swoje posterunki na murach. Strażnicy nie chcieli pozostawiać opata bez obrony. Zawahali się. Kluny spojrzał na młodzieńca z wyraźną kpiną. – Zobaczysz, że mnie posłuchają – rzucił drwiąco i nagle skoczył ku strażnikom. Wystawił szpony, obnażył kły, szaleńczo przewrócił jedynym okiem. – Harrrr! – warknął. – Uwielbiam małe myszki na śniadanie. Lepiej uciekajcie na mury. Ha, harrrr! Podskoczył. Straż uciekła w panice. Konstancja przerwała ten popis groźnym warknięciem. – Hej, szczurze! – powiedziała gniewnie. – Dość tego dobrego. Przybyłeś tu, by porozmawiać z opatem, więc idź na rozmowę. Maciej cieszył się, że idzie za szczurami, był bowiem czerwony ze wstydu. Kluny rozpędził obrońców Opactwa jak huragan rozpędza motyle. Doprowadziło go to do wściekłości; nieprzyjaciel wiedział teraz, że ma do czynienia z niewyćwiczonym i niewypróbowanym żołnierzem. Kluny szedł za przewodnikami do Głębokiej Nory, czując fale nienawiści bijące ku niemu od maszerującej za nim śmiesznej, młodej myszy, potykającej się w tych swoich komicznie wielkich sandałach. To dziwne, że kogoś tak młodego mianowano tu kapitanem, pomyślał. A poza tym ten młodzik najwyraźniej się go nie bał. Och, to nic nie znaczy – powiedział sobie. Dam mu radę, kiedy nadejdzie właściwy czas. Na razie wielki szczur skupił się na obserwacji otoczenia... i poczuł podziw, i tylko podziw. Co za wspaniałe miejsce! Pozwolił sobie na chwilę marzeń o przyszłości. Pewnego dnia Opactwo nazwą Zamkiem Klunego. Spodobała mu się ta nazwa. Siedziba zabezpieczona przed każdym atakiem, zasobna w plony z otaczającej ją ziemi. Kluny Bicz już widział swoje marzenie zrealizowane, widział myszy oraz inne leśne i polne stworzenia zniewolone, poświęcające się wyłącznie temu, by mu służyć. Jego będzie ta ziemia jak okiem sięgnąć, i wszelkie żyjące z niej istoty. Władza, koniec włóczęgi, spełnione marzenie: król Kluny! Po wejściu do budynku Opactwa Kluny i prowadzący go gospodarze musieli zwolnić, by ustąpić drogi ślicznej małej myszce polnej niosącej wielką tacę. – Ach, Macieju – powiedziała myszka – pomyślałam, że przyniosę coś do przegryzienia dla ciebie i... – Dziękuję ci, Pączku. Postaw tacę na stole – odparł krótko Maciej. Krwawy Kieł szturchnął Wodza w bok. – Pączek, co? Na nos szatana, toż to prawdziwa ślicznotka. W sam raz dla ciebie. Kluny milczał. Jednym okiem bezczelnie przyglądał się Pączkowi, zastawiającemu stół w Głębokiej Norze. Rzeczywiście, ślicznotka. Opat wskazał przybyłym krzesła. Zasiedli w nich wszyscy z wyjątkiem Klunego; Wódz rozparł się na stole, a krzesła użył jako podnóżka. Złym wzrokiem spojrzał na Kła, który, zrozumiawszy, o co mu chodzi, wstał. Wówczas Kluny spróbował podanego mleka z miodem. Fuj! Wypluł je wprost na podłogę. Opat założył dłonie w szerokie rękawy habitu. Spokojnym wzrokiem wpatrywał się w groźnego wojownika. – Czego szukasz w Opactwie Redwall, synu? – spytał. Kluny przewrócił krzesło kopniakiem i roześmiał jak szaleniec. Gdy echo jego śmiechu, odbite od ścian Nory zamarło, spoważniał nagle. – Twój syn, co? Dobry dowcip! Powiem ci, czego chcę, myszo! Chcę wszystkiego! Wszystkiego bez wyjątku! Słyszysz mnie? Maciej zerwał się, przewracając krzesło. Opat położył mu łapę na ramieniu, ale nawet to go nie powstrzymało. – Słuchaj, szczurze. Nie przestraszysz mnie! Ja udzielę ci odpowiedzi. Nie dostaniesz nic. Rozumiesz? Trzęsący się z gniewu nowicjusz został siłą usadzony na fotelu. Opat spojrzał na Klunego. – Proszę mu wybaczyć. Jest młody, porywczy. A co do twojej propozycji... obawiam się, że jest nie do przyjęcia. Gdybyście ty lub twoi żołnierze potrzebowali opieki medycznej, żywności, ubrań lub pomocy w innej formie, chętnie byśmy wam jej użyczyli, ale... Kluny przerwał mu brutalnie, waląc w wielki stół. Wskazał łapą Krwawego Kła. – Przeczytaj im warunki kapitulacji – warknął. Kieł rozwinął postrzępiony pergamin. Odchrząknął. – Oto warunki kapitulacji obowiązujące wszystkie stworzenia, które wpadły w szpony Klunego Bicza lub któregoś z jego dowódców – przeczytał. – Po pierwsze: kapitulacja jest całkowita i bezwarunkowa. Po drugie: Kluny zabije wszystkich przywódców tych istot, które zechcą mu się opierać. Po trzecie: własność kapitulujących staje się własnością Klunego Bicza, włączywszy w to domy, żywność, plony, ziemię oraz wszelkie stworzenie na tej ziemi mieszkające; będą one należały do Klunego... Barn! Krwawy Kieł musiał zaprzestać odczytywania warunków kapitulacji. Maciej, niezdolny opanować gniewu, swą drewnianą laską uderzył w pergamin, rozrywając dokument, którego strzępy powoli opadły na podłogę. Krwawy Kieł rzucił się na niego z wściekłym charkotem. I został nagle powstrzymany w pół skoku. Wielka łapa zwaliła go na posadzkę. Padł na pół przytomny, a kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą pysk Konstancji. – Zaczynasz z małą myszką? Przecież taki wielki, silny szczur jak ty doskonale poradzi sobie ze starą borsuczycą. No chodź, zmierz się z kimś podobnej jak ty postury. Interwencja opata Mortimera ocaliła Kła od niechybnej śmierci. – Konstancjo – powiedział spokojnie – czy mogę, prosić cię, byś zostawiła szczura w spokoju? Oczywiście bardzo chciałbym, by dostał to, na co zasłużył, pamiętaj I jednak, że w naszym Opactwie obowiązuje prawo gościnności. Krwawy Kieł wstał z trudem i na drżących łapach odsunął się jak najdalej od Konstancji. Kluny przemówił, jakby nic się nie stało. – Ty, myszo opacie! Daję ci na odpowiedź czas do jutra wieczorem. Zawsze spokojny, nieskłonny przecież do gniewu, opat Mortimer patrzył Klunemu w oczy spojrzeniem przepełnionym furią. – Odpowiedzi mogę udzielić ci zaraz, szczurze. Jak śmiesz, przybywając tu na czele bandy rabusiów, narzucać mi warunki poddania oznaczające śmierć i niewolę? Mówię ci, że ni ty, ni nikt z twej armii nie postawi łapy, ba, nie wciśnie nawet pazura przez mury Redwall, póki ja i powierzone mej opiece stworzenia mieć będziemy choć kroplę krwi w żyłach, by walczyć z tobą i by ci się oprzeć. Na to daję ci uroczyste słowo. Kluny uśmiechnął się lekceważąco, wstał i obrócił na pięcie. Wraz z Kłem wyszedł z Nory. Na schodach pomiędzy nią a Wielką Salą przystanął, obrócił się, a jego głos odbił się grzmiącym echem od ścian. – A więc umrzecie wszyscy: mężowie, kobiety i dzieci! Odrzuciliście warunki kapitulacji, przez co poznacie zemstę Klunego. Na kolanach będziecie błagać mnie o szybką śmierć, nie doznacie jej jednak. Przyjdzie wam umierać długo, w cierpieniu i rozpaczy! To wówczas Konstancja zrobiła coś, o czym wszystkie stworzenia lasów i pól miały opowiadać przez długie, długie lata. Używając całej swej niespożytej siły, borsuczyca podniosła pierwszy stół Wielkiego Refektarza: potężny, masywny, dębowy stół, którego nie był w stanie ruszyć z miejsca i tuzin myszy. Uniosła go nad głowę; posypały się z niego naczynia i dania, zaś w głosie Konstancji groźba zabrzmiała niczym grzmot. – Szczury, wynoście się z Opactwa! Znudziły mi się wasze głosy. I spieszcie się, bo będę zmuszona złamać prawa gościnności, a o wybaczenie prosić opata po waszej śmierci. Odejdźcie, póki jeszcze macie czaszki! Niezbyt przekonywająco udając, że się nie boi, krokiem szybkim raczej niż godnym, Kluny niemal pobiegł po schodach. Idący za nim Kieł chichotał nerwowo. – Wsiowy głupek, co, Wodzu? Wystarczyłoby jedno twoje nieopatrzne słowo i cisnęłaby tym stołem, zmiażdżyła nam łby! – I nagle, przypomniawszy sobie, do kogo i o czym mówi, Krwawy Kieł skulił się, oczekując, że Wódz wymierzy mu miażdżący cios, karę za bezczelność. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nagle Kluny stanął w miejscu jak zaczarowany. Nie zwracając uwagi na nikogo, nawet na idących za nim Macieja i opata, wpatrywał się w słynny gobelin. – A to kto? – westchnął. Maciej powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem, po czym podszedł do gobelinu. Wyciągnął łapę. – Pytasz o tę mysz? Kluny tępo skinął łbem. Nowicjusz zakonu Redwall wyjaśnił z dumą: – To Marcin Wojownik. On ustanowił nasz zakon, ale powiem ci coś jeszcze, szczurze: był najdzielniejszą myszą, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Gdyby dziś żył, chwyciłby za miecz i przepędził ciebie wraz z całą twą bandą, to znaczy przepędziłby tych, których przedtem nie pokroiłby na plasterki. Ku wielkiemu zaskoczeniu obecnych dziki szczur pozwolił spokojnie wyprowadzić się za bramę. Szedł do furty jak we śnie, sprawiając wrażenie kompletnie oszołomionego. Myszy stróżujące na murach w milczeniu przyglądały się Klunemu i Krwawemu Kłowi dołączającym do armii, która natychmiast otoczyła Wodza i jego zastępcę. Wódz milczał, rozkaz zamiast niego wydał Kieł. – Do szeregu! W tył zwrot, do kościoła marsz! Wielki Kluny szedł chwiejnym krokiem, potrząsając łbem z niedowierzaniem. Marcin Wojownik. Mysz, która prześladowała go w koszmarnym śnie. Co też to może oznaczać? Krwawy Kieł zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy usłyszał, że ktoś na murach wykrzykuje jego imię. Odwrócił się i dostał w pysk rozdartym pergaminem z warunkami kapitulacji, owiniętym wokół garści zgniłych warzyw. Wściekły do szaleństwa z trudem oczyścił oczy. Konstancja przyglądała mu się zza muru, ze złośliwym uśmiechem na pasiastym pysku. – Nie zapomnij nas odwiedzić, im szybciej, tym lepiej! – krzyknęła z kpiną w głosie. – Uszczęśliwisz mnie niebotycznie! Nie skończyliśmy ze sobą, szczurze. Jeden na jednego, pamiętaj, Kle! I nim Krwawy Kieł zdążył odpowiedzieć, znikła. Rozdział 11 Tego samego wieczoru, nieco później, brat Alf, obchodząc swój odcinek muru, dostrzegł jakiś ruch w paprociach na granicy lasu. Natychmiast przywołano Konstancję i Macieja. Brat Alf wskazał im to miejsce. – Popatrzcie tam, na prawo od osiki. O, znowu się poruszają. Spośród tej trójki Maciej najlepiej widział nocą i to on rozpoznał postać, która wytoczyła się na trawę. – Ambroży Kolec! Jest ranny! Szybko, musimy mu pomóc. – Spokojnie – ostrzegła Konstancja. – To może być pułapka. Maciej nie zamierzał czekać nie wiadomo na co, obserwując rannego jeża, ale, z drugiej strony, potrzebował rady przyjaciół. Istniało przecież niebezpieczeństwo, że szczury Klunego czekają na granicy lasu na każdego, kto ośmieli się wychylić nos poza granice Opactwa. Mimo wszystko zaczynał się niecierpliwić. – Konstancjo, nie możemy pozostawić biednego Ambrożego własnemu losowi. Zginie. Musimy coś zrobić! Stara borsuczyca ułożyła się z pyskiem między łapami. – Owszem, musimy. Musimy pomyśleć. Czy komuś coś przychodzi do głowy? Brat Alf i Maciej usiedli, ale młoda mysz natychmiast poderwała się na równe łapy. – Mam! Poczekajcie! Wrócę za sekundkę. Brat Alf odprowadził wzrokiem pocieszną figurkę, kłapiącą zbyt wielkimi sandałami. Westchnął, potrząsnął głową. – Jak sądzisz, co wymyślił nasz nowicjusz? – spytał borsuczycę. Konstancja uśmiechnęła się ciepło. Z godziny na godzinę coraz bardziej ufała naturalnemu talentowi Macieja jako przywódcy i taktyka. – Nie przejmuj się, bracie Alfie – powiedziała głośno. – Cokolwiek wymyśli, z pewnością będzie to nie tylko oryginalne, ale i skuteczne rozwiązanie problemu. Ta młoda mysz ma w głowie więcej niż żołędzie. Brat Alf spojrzał na biedaka leżącego na trawie. – Ale dla Ambrożego może być za późno. Ani drgnie. Popatrz, nawet nie zwinął się w kulę. Dalsze rozważania przerwało pojawienie się Macieja w towarzystwie kilku kretów. Ich przywódca bacznie przyjrzał się jeżowi. Pazurem naskrobał na murze jakieś wyliczenia. Spojrzał na Macieja. – Wyciongnymy jeżika. Mosz pewne. Wy sam ino łotworzcie ta brama i podziwejcie sie, a dobrze. Następnie Pierwszy Kret (taki bowiem miał oficjalny tytuł) obrócił się do swoich i zaczął dyskutować z nimi o szerokości tunelu, usuwaniu nadmiaru ziemi, tempie kopania i temu podobnych sprawach, będących codziennością dla każdego średnio choćby zaawansowanego kreta. – Są najlepsi w robotach pod ziemią – szepnął Maciej do Konstancji i Alfa. – Często ratują zasypanych w zawałach. Nam pozostaje tylko otworzyć im południowo-wschodni przechód i stać na warcie. – I świetnie. To na co czekamy? Idziemy! – powiedziała Konstancja. Po cichu otworzyli małą, żelazną, pomalowaną na zielono bramę, zamykającą przechód. Maciej wytężył wzrok; bardzo pragnął zyskać pewność, że jeż jeszcze żyje. Ambroży leżał nieruchomo w odległości około stu pięćdziesięciu mysich kroków od miejsca, w którym stali. Krety rozwinęły sznur, na którym wisiała kołyska. Pierwszy Kret obserwował dwóch swych podwładnych, którzy natychmiast zaczęli kopać. Maciej przyglądał się im z podziwem. W jednej chwili stali przed nim, w następnej znikli wśród fontanny ziemi. Urodzeni kopacze i technicy! Wkrótce wystawili na powierzchnię mokre nosy. – Ziymia jes miynko i mokro – oznajmili Pierwszemu Kretowi. – Nojlepiyj kopać na prost, to niy bydzie żodnego korzynia ani jakij bergi. Pierwszy Kret i jego zespół zeszli do próbnego wykopu. – Mosz recht. Tak kopcie, jakeście pedzieli. Starzik i Margota, wy bydziecie szałować – zdecydował Pierwszy Kret i z szacunkiem skinął głową Konstancji oraz Maciejowi. – A wos proszą, cobyście poczkali. My sam przidymy nazod. Znów trysnęła ziemia i krety znikły, jakby ich nigdy nie było. Nos Konstancji poruszał się nieustannie, Maciej nadstawiał uszu na odgłosy nocy. Obserwowali wał ziemny, wydłużający się błyskawicznie ku miejscu, gdzie leżał Ambroży Kolec. Noc była cicha, spokojna, oboje pozostawali jednak czujni, wiedzieli bowiem, że karą za brak uwagi może być nawet śmierć. Maciej, podniecony, przestąpił z łapy na łapę. – Popatrz tylko – powiedział cicho. – Wkopali się wprost pod biednego Ambrożego. Są po prostu wspaniali! Na niebiosa, Ambroży znikł! Mają go w tunelu. W zdumiewająco krótkim czasie krety wróciły. Jeża niosły cały czas na plecach, w kołysce zawieszonej na sznurze. Nie przyjęły oferowanej im pomocy. Pierwszy Kret pokręcił nosem. – Niy, niy, wy iyno byście se zmarasili łapy. Tak szybko, jak to tylko było możliwe, Ambroży Kolec przetransportowany został do infirmerii Opactwa. [Izba chorych, także w klasztorze] Badał go sam opat Mortimer. Wystarczyło jedno spojrzenie, by odkryć, że cierpi z powodu głębokiej, szarpanej rany ciągnącej się od ucha przez bark i całą łapę. Brat Alf współczująco kiwnął głową. – To najpewniej przez nią stary Ambroży stracił przytomność – powiedział. – Ból i utrata krwi. Mimo iż ranny, musiał przewędrować kawał drogi. Czy przeżyje, ojcze opacie? Opat roześmiał się cichym, radosnym śmiechem. Oczyścił długą, brzydko wyglądającą ranę, przyłożył na nią maść z ziół. – Nie ma powodu do obaw, bracie Alfie – powiedział. – Nasz stary Ambroży Kolec jest jak skórzana poduszeczka nabita igłami, twardy niczym głaz. Spójrz, już budzi się z omdlenia. I rzeczywiście, Ambroży zaskrzeczał dziwnie, zaczął to zwijać się w kulę, to prostować, aż wreszcie otworzył oczy i rozejrzał się dookoła przytomnie. – Okropnie boli mnie ucho – poskarżył się. – Ojcze opacie, nie pozwolisz chyba, by wierny syn rodu Kolców cierpiał tak strasznie, nie mając na pocieszenie choćby kropelki październikowego piwa dla zwilżenia wyschłego gardła. Wszystkie zgromadzone przy łożu Ambrożego stworzenia roześmiały się wesoło, widząc starego przyjaciela w dobrym humorze i niezłym zdrowiu. Macieja zdumiała tylko ilość piwa, która jeż pochłonął, nim uznał, że czuje się wystarczająco dobrze, by zdać raport. Najpierw jednak głośno mlasnął. – Ach! – westchnął – teraz mi lepiej. Zaraz, zaraz, od czego by tu zacząć? Zrobiłem, co mi poleciliście, ostrzegłem tyle stworzeń, ile byłem w stanie ostrzec. Nasz dzwon też bardzo pomógł, i ci, co go słyszeli, już szykowali się do ucieczki. No więc, pomijając zbędne szczegóły, musiało być koło południa, kiedy zatrzymałem się nad Brzegiem Nornic. Przekazałem im smutną wiadomość, a wtedy ten nieznośny mały Kolin zaczął piszczeć i wrzeszczeć, że te złe szczury pomordują ich wszystkich w łóżkach. Zabijcie mnie, jeśli kłamię, ale nie było po prostu sposobu na uciszenie dzieciaka. W każdym razie jego wrzaski musiała dosłyszeć któraś z band penetrujących okolicę, bo nim się obejrzałem, już siedzieli nam na karkach. Tylu ich było, że nie mogłem się im oprzeć, musiałem zwinąć się w kulę. Zabrali małego Kolina, jego tatę i mamę też, ale w żaden sposób nie mogli poradzić sobie ze starym Ambrożym Kolcem. Nic z tych rzeczy. Więc jeden z nich dziabnął mnie ostrzem pręta z ogrodzenia starego kościoła. Pchnął z całej siły, diabeł jeden. Myśleli, że już nie żyję. Uznali, że jestem zbyt kolczasty, żeby mnie znieść, więc zabrali rodzinę Nornic, a ja zostałem na miejscu. Leżałem cicho, póki się nie oddalili, a potem... potem doszedłem do granicy lasu i więcej nic nie pamiętam. Hmmm, hmmm... czy w tym dzbanie zostało może jeszcze trochę piwa? Ból tej rany jest wręcz nie do zniesienia. Ojcze opacie, napiłbym się piwa, w celach leczniczych oczywiście. Maciej jęknął i zwiesił głowę w rozpaczy. Rodzina Nornic ujęta przez szczury! Nieszczęsne stworzenia czekała śmierć lub potworna, gorsza od śmierci, niewola. Uratowanie jeża dodało mu odwagi i miał już zamiar oznajmić, że z Konstancją wraz z oddziałem specjalnie wybranych pomocników wyruszy z misją ratunkową do kościoła Świętego Niniana, kiedy opat i borsuczyca, jakby czytając w jego myślach, zaprotestowali jednocześnie. Opat energicznie potrząsnął głową, a Konstancja powiedziała: – Zapomnij o tym, Macieju. Porzuć nadzieję na odbicie porwanych sprzed nosa Klunego. Wyobraź sobie tylko: nas kilkoro przeciw armii uzbrojonych po zęby szczurów w ich własnym obozie! Toż to śmieszne! Czy pomożemy obronić Redwall, jeśli nasze łby nadzieją na piki i będą obnosić jako swe sztandary? Macieju, jesteś bardzo dzielną młodą myszą, więc proszę, daj nam wszystkim przykład, jak nie być myszą głupią... lub martwą. Maciej pojął mądrość zawartą w słowach borsuczycy, lecz kiedy wszyscy udali się na nocny odpoczynek, nie mógł zasnąć, pogrążony w myślach. Przez głowę przelatywały mu setki pomysłów, jeden bardziej szaleńczy od drugiego. Przejęty i zmartwiony, przeszedł do Wielkiego Refektarza i stanął przed gobelinem. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, przemówił do Marcina Wojownika: – Powiedz, Marcinie, co zrobiłbyś na moim miejscu? Wiem, że jestem bardzo młodą myszą, nowicjuszem zaledwie, nie należącym nawet do Zakonu Redwall, ale i ty przecież byłeś kiedyś młody. Wiem, wiem, co byś zrobił. Założyłbyś zbroję, ujął miecz, poszedł do obozu przeciwnika i walczył ze szczurami, aż uwolniliby jeńców, lub zginęli z twej ręki. Niestety, te czasy dawno minęły. Nie mam magicznego miecza, muszę słuchać rad starszych i mądrzejszych i do nich się stosować. Maciej usiadł na chłodnej kamiennej posadzce. Z wielką tęsknotą wpatrywał się w Marcina Wojownika, tak dumnego, tak odważnego. Marcin był postacią doprawdy wspaniałą, a on sam, w zielonym workowatym habicie i za wielkich sandałach... Czuł, jak łzy napływają mu do oczu i kapią na wąsy. Nie zdołał się opanować. Poczuł na ramieniu dotknięcie miękkiej łapki. Obrócił się, dostrzegł, że stoi za nim Pączek. I w tym momencie pożałował, że żyje. Natychmiast zasłonił pysk łapami. Nie miał jednak wątpliwości, że dostrzegła jego łzy. – Odejdź, bardzo cię proszę – powiedział, pociągając nosem. Młoda mysz polna nie miała jednak najmniejszego zamiaru odejść. Usiadła na podłodze obok niego. Rąbkiem sukienki otarła mu łzy. Była młoda, nieśmiała, ale miała wiele do powiedzenia. – Macieju, przecież nie masz się czego wstydzić. Wiem, czego żałujesz i dlaczego płaczesz: jesteś dobry, łagodny, a nie bezduszny i bezlitosny jak Kluny. Proszę, posłuchaj mnie. Nawet najdzielniejsi i najsilniejsi muszą czasem zapłakać. To dowód, że mają serce, wielkie i zdolne współczuć. A ty jesteś dzielny, Macieju. Udowodniłeś to, zrobiłeś wiele jak na kogoś tak młodego. Ja jestem tylko prostą, polną myszką, potrafię jednak rozpoznać w tobie odwagę i zdolności przywódcy. Płonąca głownia wskazuje drogę, a twój płomień z dnia na dzień pali się coraz jaśniej. Różnisz się od wszystkich, Macieju. Jesteś prawdziwym wojownikiem. Maciej wstał; oczy miał już suche, głowę trzymał wysoko, sam sobie wydawał się wyższy i silniejszy niż kiedykolwiek. Podał łapę Pączkowi, pomógł jej wstać i ukłonił się przed nią nisko. – Nigdy nie zdołam podziękować ci za to, co dla mnie zrobiłaś. Ty także jesteś wyjątkową myszą. Jest już późno. Idź, odpocznij. Ja pozostanę tu jeszcze chwilę. Mała myszka zdjęła z łebka opaskę, swą ulubioną, bladożółtą, ozdobioną wzorem pączków polnych kwiatów, od których wzięła imię. Przewiązała nią prawe ramię Macieja, tuż nad łokciem; dama naznaczająca swego rycerza. Po czym po cichutku wyszła. Maciej czuł, jak mocno wali mu serce. Spojrzał Marcinowi wprost w oczy: – Dziękuję ci, wojowniku. Przemówiłeś do mnie za pośrednictwem Pączka. Dałeś znak, o który cię prosiłem. Rozdział 12 W kościele Świętego Niniana Kluny rozsiadł się na ruinie tego, co było niegdyś amboną. Krwawy Kieł, Szpon, Złodziej i Jadowity otaczali go, leżąc u jego stóp na starych, podartych poduszkach, które wierni podkładali sobie niegdyś pod kolana. Kluny znów popadł w jeden ze swych nastrojów. Nie interesował się wcale pojmaną rodziną Nornic, polecił tylko, by trzymano ją pod strażą, póki nie znajdzie dla niej chwili czasu. Większość jego armii spała na chórze i w kaplicy Pani. Ci żołnierze, którzy nie spali, pełnili wartę przed kościołem. Kapitanowie czujnie przyglądali się swemu Wodzowi. Długi ogon poruszał się niezmordowanie, jednym okiem wielki szczur przyglądał się rzeźbionemu orłowi podtrzymującemu pulpit na rozpostartych skrzydłach. Jakie to okrutne myśli snuł w tej chwili? Kluny Bicz podniósł łeb i przemówił: – Przyprowadźcie Cienia. Szpon i Jadowity pospieszyli spełnić rozkaz. Reszta czekała w martwej ciszy, tylko oczy płonęły im złą radością. Wódz ma plan. Jak wszystkie jego plany, i ten będzie z pewnością sprytny, prosty i złowrogo genialny. Nie było na świecie drugiego stratega takiego jak Kluny. Cień trwał u jego boku od wielu lat. Nikt nie był pewien, czy jest on łasicą, czy może szczurem lub jakąś mieszanką szczura i łasicy. Był muskularny, lecz chudy, długie ciało pokryte miał czarnym futrem; wydawał się ciemniejszy niż bezksiężycowa północ. I oczy także miał czarne, skośne i matowe, jakby martwe. Stanął przed Klunym, który musiał wytężyć wzrok, by rozpoznać go w mroku kościoła. Lecz nawet w tej chwili nie był pewien, czy ktoś przy nim jest. – Cieniu, czy to ty? Cichy głos zabrzmiał niczym szelest jedwabiu na kamieniu. – Kluny, przybyłem. Czego chcesz od Cienia? Kapitanowie hordy drżeli z przesądnego strachu. Ich Wódz pochylił się, próbując przebić ślepiem mrok. – Czy przyjrzałeś się murom Opactwa? – spytał. – Byłem tam. Cień widzi wszystko. – Powiedz mi prawdę. Czy potrafisz się na nie wspiąć? – Żadne znane mi zwierzę nie potrafiłoby wspiąć się na te mury. – Oprócz ciebie? – Oprócz mnie. – Kluny skinął ogonem. Więc podejdź bliżej. Powiem ci, co masz zrobić. Cień usiadł na górnym stopniu ambony. Czekał na rozkazy. – Wejdziesz na mury Redwall. Patroluje je wielu strażników. Zachowaj ostrożność, jeśli bowiem zostaniesz schwytany, będziesz dla mnie bezużyteczny. Nie ma sensu, byś samotnie atakował furtę i próbował otworzyć bramę. Jest dobrze strzeżona. Zapomnij o bramie. Cień niczym nie zdradził, że Wódz odczytał jego najskrytsze myśli. Nie drgnął nawet. Kluny tymczasem mówił dalej: – Kiedy już wejdziesz na mur, skieruj się do głównego wejścia, prowadzącego do Opactwa. Jeśli zamykają je na noc, użyj wszystkich swych zdolności, by otworzyć je cicho, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. Najważniejsze, byś dostał się do środka. Pierwsza sala, w której znajdziesz się po wejściu, jest salą największą. Myszy nazywają ją Refektarzem. Wejdź do środka, obróć się, a na lewej ścianie zobaczysz długi gobelin z wyobrażonymi na nim różnymi scenami i ornamentami. A teraz posłuchaj uważnie. W prawym dolnym rogu gobelinu znajduje się portret myszy w zbroi, trzymającej wielki miecz. Muszę go mieć!: Wyrwij go, wygryź, wyszarp, ale zdobądź go dla mnie. Muszę go mieć! Nie wracaj bez niego, Cieniu. Na pyskach czterech kapitanów, którzy usłyszeli wydawane przez wodza rozkazy, pojawił się wyraz zaskoczenia. Obraz przedstawiający mysz? Kluny nie cieszył się sławą kolekcjonera dzieł sztuki, przynajmniej do tej pory. i Jadowity szepnął do Złodzieja: – Po co Wodzowi mysz? Kluny go usłyszał. Podszedł do krawędzi kazalnicy. Położył łapy na balustradzie. Stojąc tak i wbijając wzrok w swych czterech dowódców, wyglądał niczym kapłan z piekła rodem. – Och, bracie Jadowity, pozwól, że coś ci wyjaśnię. Pragnę, byś zrozumiał, dlaczego ty i tobie podobni na zawsze pozostaniecie sługami, ja zaś zawsze będę waszym panem. Widzieliście dziś te myszy? Na samą wzmiankę o Marcinie Wojowniku wpadały w ekstazę! Czy nie pojmujecie, że uważają go za symbol? Jego imię znaczy dla nich tyle, co moje imię dla naszej hordy, choć zapewne w inny sposób. Marcin jest kimś w rodzaju anioła, ja – jego przeciwieństwem. Pomyślcie choć przez chwilę. Jeśli cokolwiek zdarzyłoby się mnie, stalibyście się tylko nędzną bandą rozbójników, rozbitą, pozbawioną przywództwa. Tak więc jeśli myszy stracą to, co łączy je najsilniej: portret Marcina, czym się staną? Krwawy Kieł poklepał się po bokach. Kołysał się w przód i w tył, nie potrafiąc opanować dzikiej radości. – Genialne, Wodzu! Ach ta twoja szatańska pomysłowość! Bez tego cudownego Marcina będą tylko gromadą małych przerażonych myszek! Ogon Klunego uderzył w spróchniałą, zrujnowaną ambonę, rozbijając ją na kilkanaście kawałków. – A wówczas zaatakujemy! I znów machnął ogonem, owijając jego koniec wokół ciała Cienia. Przyciągnął go, aż obaj stali pysk w pysk. Kwaśny oddech Wodza owiał nozdrza żołnierza. – Chcę portretu – syknął Kluny, wymawiając każde słowo sylaba po sylabie. – Zrób to, a wówczas, gdy zasiądę w fotelu opata Redwall, nagrodzę cię ponad twe najśmielsze spodziewanie. Zawiedź mnie, a twe wrzaski usłyszą daleko poza tym lasem i łąkami. Tak przemówił Kluny Bicz. Rozdział 13 Pierwsze promienie świtu szeroko otworzyły wrota nowemu porankowi. Mieszkańcy Redwall wstali jednak przed świtem i już krzątali się wokół swych spraw. Przy śniadaniu opat wydał codzienne polecenia. Ci, którzy nie pełnili służby na murach, mieli zbierać plony i magazynować je w spichrzach na wypadek przedłużającego się oblężenia. Młode wydry zbierały rzeżuchę i polowały na ryby. Pączek na czele młodych myszy zbierała wczesne plony pól, młodzież zajęła się ogródkiem warzywnym. Ambroży Kolec, który zdążył już podleczyć się z ran, siedział w spichrzu, inwentaryzując zapasy. Nie brakowało orzechów i przetworów z jagód, pozostałych po zeszłorocznej jesieni, mnóstwo było jabłek i gruszek. Niestety, nie mógł zinwentaryzować piwniczki, jedyne do niej klucze mieli brat Edmund i braciszek Hugo. Ambroży aż oblizywał się na myśl o baryłkach ciemnego i jasnego pienistego piwa, mocnego cydru, o małych beczułkach wina z czarnego bzu, o morwowej brandy, porto z czarnej porzeczki i sherry z dzikich winogron. – Ty jyżu jedyn? Kaj ci dać te korzyńska i mlyce. A fechtnij sie, bo łone majom woga. Ambroży porzucił marzenia o piwniczce, westchnął ciężko i skupił uwagę na dwóch kretach, uginających się pod ciężarem ziemniaków i mleczy. – Wiluś, a trziym je do porzondku, bo inacyj ci ze łapów powylatujom. Pojawiły się następne małe krety. Ambroży poprawił bandaż na ranie. Nie da się ukryć, że wszyscy wykorzystują jeże. Nic, tylko praca i praca. Maciej i Konstancja zajęli krużganki. Prowadzili ćwiczenia z bronią. Mieszkańcy lasów demonstrowali przed nimi swe umiejętności. W spokojniejszych czasach wykorzystywali je podczas zabaw i sportów, ale teraz, w trudnej chwili, mieli użyć ich podczas walki. Wydry znosiły worki gładkich kamyków, których z doskonałym skutkiem używały jako pocisków, wystrzeliwanych ze sporządzonych z dzikiego wina proc. Grupki łuczników spośród polnych myszy trenowały łucznictwo; strzały sporządzały z twardego ostu; wiele zabłąkanych ptaków padało niegdyś ich ofiarą. Myszy z Redwall uczyły się walki na kije. Poniżej murów Opactwa Pierwszy Kret nadzorował kopanie okopów. Samotny bóbr przygotowywał zaostrzone paliki, które miały być wkopane w ich brzegi. System prostych wyciągów z kół i sznura transportował kamienie i ziemię na mury; tam obrońcy układali je w stosy. Maciej uczył grupkę myszy z Redwall walki na okute kije; ku swemu zdziwieniu odkrył, że z naturalną zręcznością posługuje się taką właśnie jesionową bronią. Żadna z trenowanych przez niego myszy nie uprawiała nigdy siłowego sportu, wszystkie były łagodne i nieco niezgrabne. Miały jednak do wyboru albo ćwiczenia z pałką i zapasy z Konstancją, albo szermierkę na kije pod kierunkiem Macieja, wybrały więc oczywiście to drugie. Maciej uznał, że musi traktować je surowo. I tak robił. Rozdzielał silne, czasami wręcz obezwładniające ciosy, by nawet najbardziej nieśmiałych rozzłościć i skłonić o walki. – Osłoń głowę, bracie Antoni! – Łup! – Ostrzegałem cię, bracie. Uważaj, znowu spróbuję. – Łup! – Nie. Nie! Nie stój jak słup, bracie. Broń się! Musisz spróbować uderzyć mnie. Łup, bam! Maciej usiadł na ziemi. Tarł obolałą głowę, patrząc przed siebie nieprzytomnie. Konstancja zachichotała. – No i widzisz? Za to możesz winić wyłącznie siebie. Poprosiłeś brata Antoniego, by cię uderzył i, powiem szczerze, parę w garści nasz braciszek ma całkiem, całkiem. Ściągnę go na lekcje walki pałką. Obiecujący uczeń! Młody wojownik wstał. Podpierając się kijem, uśmiechał się niepewnie. – Owszem, jest bardzo silny – przyznał. – Szkoda, że nie mamy prawdziwej broni: mieczy, sztyletów i tak dalej. Niewiele szczurów pozwoli się zabić kijem. – Owszem – przyznała borsuczyca. – Ale pamiętaj, że my się bronimy, a nie atakujemy i zabijamy. Maciej odrzucił kij. Nabrał kubkiem wody z drewnianego wiadra, wypił trochę, resztą oblał pulsującą bólem głowę. – Mądra uwaga – przyznał. – A teraz spróbuj wytłumaczyć to Klunemu i jego hordzie. Zobaczymy, ile ci na to dadzą czasu. Tego dnia drugie śniadanie podano w sadzie. Maciej stanął w kolejce wśród leśnym stworzeń; jak one dostał świeże mleko, żytni chleb i kozi ser. Pączek ukroiła mu szczególnie wielki kawałek sera, on zaś podwinął rękaw habitu i pokazał jej rąbek szarfy. – Widzisz, Pączku, co ostatniej nocy dostałem od bliskiej mi osoby? Myszka roześmiała się wesoło. – Znikaj, wojowniku, i jedz, co dostałeś, albo rzucę kawałkiem sera i udowodnię ci, jak celne mam oko. W ciemnym zakątku sadu Maciej odnalazł starego Matuzalema. Przysiadł obok niego pod drzewem śliwy i w milczeniu wziął się do jedzenia. Stary siedział oparty o pień drzewa, oczy miał zamknięte, mogło się wydawać, że mocno śpi. A jednak rozpoznał, kto przy nim siedzi i spytał, nie otwierając oczu: – Jak tam przygotowania do walki, mistrzu kija? Młody wojownik obserwował mrówki, pracowicie niosące okruszki z kromki jego chleba. Po chwili odpowiedział: – Nie lepiej, niż można się było spodziewać, bracie Matuzalemie. A co z twoimi studiami? Starzec spojrzał na niego sponad okularów. – Wiedza to coś, czego nigdy nie ma się dosyć. Jest owocem mądrości, który spożywać należy powoli i ze smakiem, by móc w pełni się nim rozkoszować. Nie przypomina jedzenia, którym zajmujesz się w tej chwili tak pracowicie, mój mały przyjacielu. Maciej odłożył ser. – Powiedz mi, jaką wiedzą rozkoszujesz się ostatnio, starcze. Matuzalem napił się mleka z jego miski. – Bywa, że nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż na młodych ramionach dźwigasz starą głowę, przyjacielu. Czego jeszcze chcesz dowiedzieć się o Marcinie Wojowniku? Pytanie to zaskoczyło Macieja. – Skąd wiesz, że chciałem zapytać o Marcina? Matuzalem zmarszczył nos. – A skąd pszczoły wiedzą, że w kwiecie jest pyłek? Pytaj, młodzieńcze, nim znów się zdrzemnę. Po chwili wahania Maciej wyrzucił z siebie: – Powiedz mi, bracie Matuzalemie, gdzie pogrzebać, no Marcina? Starzec roześmiał się sucho. – Zaraz zapytasz mnie, gdzie spoczywa jego wielki; miecz! – Skąd... skąd się domyśliłeś? Stary furtian wzruszył chudymi ramionami. – Miecz z pewnością pogrzebany jest przy ciele Marcina. Na co przydałyby ci się zwietrzałe kości bohatera sprzed wieków? Taka prosta dedukcja... nawet dla kogoś w moim wieku. – A więc wiesz, bracie, gdzie pogrzebano Marcina? I Matuzalem pokręcił głową. – Tego nie wie nikt. Przez wiele długich lat odczytywałem mozolnie stare rękopisy. Tłumaczyłem je, odgadywałem ukryte w nich tajemnice, lecz bez rezultatu. Nie znalazłem nic. Używałem nawet danego mi daru języków, rozmawiałem z pszczołami i innymi stworzeniami, docierającymi do miejsc dla nas niedostępnych, słyszałem jednak zawsze to samo: plotki, legendy, ot – mysie opowieści. – Maciej pokruszył kawałek chleba dla mrówek, Więc miecz bohatera to tylko legenda? – A kto to powiedział – zaprotestował starzec gwałtownie. – Ja? – No nie, ale... – Żadne ale! Nic z tych rzeczy, młodzieńcze. Posłuchaj mnie bardzo uważnie. Mam niezwykle silne wrażenie, że tę jedną najważniejszą informację przechowałem specjalnie dla ciebie. Maciej zapomniał nawet o jedzeniu. Cały zamienił się w słuch. – Cztery lata temu zaopiekowałem się pewnym krogulcem, który naciągnął sobie ścięgno w łapie. Ptak – a właściwie była to ona – miała kłopoty ze szponami. Zaraz, zaraz... o ile pamiętam, obiecała, że nigdy już nie będzie polować na myszy. Była bardzo gwałtowna. Widziałeś kiedyś z bliska krogulca? Nie, oczywiście że nie widziałeś. No więc powiem ci, że potrafią hipnotyzować pomniejsze stworzenia tymi swoimi dzikimi, złotymi ślepiami. Urodzeni mordercy. Ale powiedziała coś, co dało mi do myślenia. Mówiła o wróblach, nazwała je nawet „skrzydlatymi myszami”. Twierdziła, że wiele lat temu skradły coś z naszego Opactwa; skarb należący wyłącznie do myszy. Nie wspomniała, co to było takiego. Po prostu odleciała. No, ale trudno oczekiwać wdzięczności po krogulcu prawda? Maciej wykorzystał okazję i przerwał starcowi. – Rozmawiałeś może z wróblami na temat tego czegoś? Matuzalem potrząsnął głową. – Jestem za stary. Nie dam rady wleźć na poddasze, gdzie się gnieżdżą. Poza tym wróble to dziwne ptaki, bez przerwy się kłócą, gadają tymi swoimi śmiesznymi głosikami. Są gotowe walczyć, niczego nie potrafią zapamiętać... dzikusy, prawdziwe dzikusy. Zrzucą cię z dachu i zabiją raczej, niż pozwolą ci zbliżyć się do swych rodowych gniazd. Tak, tak, Macieju, jestem na to o wiele za stary, a poza tym nie wiem przecież, czy krogulec mówił prawdę. Niektóre ptaki potrafią doskonale kłamać, jeśli już zdecydują się na kłamstwo. Maciej próbował jeszcze wypytywać brata Matuzalema, ale starzec nie potrafił oprzeć się magii ciepłego czerwcowego słońca, ciszy i spokojnego sadu. Tym razem nie udawał. Zasnął, i to mocno. Rozdział 14 Po niebie płynęły chmury, zasłaniając cienki sierp księżyca. Dzwon Opactwa odezwał się o północy, ale przemówił do śpiącego świata. Padał drobny, ciepły deszczyk, chłodzący spragnioną ziemię i drzewa, pozwalający zapomnieć o upalnym dniu, oczyszczający powietrze z kurzu unoszonego przez wiatr z gościńca. Leżąca w rowie żaba otworzyła ślepia; zaniepokoił ją dobiegający zza rzędu krzaków odgłos. Mrugnęła. Dostrzegła jakieś postaci, ale nie była pewna, ile ich jest: dwie, może trzy. Czekała, doskonale nieruchoma. Tak, dwie postaci i jakiś... cień? Księżyc wychylił się zza chmur i w jego świetle żaba dostrzegła dwa wielkie szczury oraz szare, nieokreślone coś. Trójka ta skradała się pod osłoną żywopłotu ku wielkiemu siedlisku myszy. Szczury były myśliwymi, ale żaby na szczęście nie dostrzegły. Nadal nieruchoma, pozwoliła im przejść. Poza własnym bezpieczeństwem nie interesowało jej nic. Kluny, Wścieklic i Cień pełzli bezgłośnie w kierunku Opactwa. Misja była tak ważna, że Kluny postanowił nadzorować ją osobiście. Cień przewiązał ciało sznurem, przy którym wisiała sakwa; miał w niej mocną linę, owinięty tkaniną hak, flaszkę oleju, wytrychy i sztylet. Standardowy ekwipunek złodzieja. Wścieklic pękał z dumy, zachwycony tym, że Wódz osobiście wybrał go na towarzysza w tak ważnej wyprawie. Nie miał pojęcia, że jest dla Klunego polisą ubezpieczeniową. Gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego, gdyby wpadli w pułapkę, poświęciłby go bez wahania, by osłonić własną ucieczkę. Cała trójka zatrzymała się pod wyniosłymi murami Opactwa. Kluny uciszył towarzyszy groźnym machnięciem ogona i znikł w nocnym mroku. Wścieklic poczuł się nieswojo, pozostawiony sam na sam z Cieniem. Spróbował nawiązać z nim rozmowę, choć mówić mogli tylko szeptem. – To miło, że pada, prawda? Trawa będzie szybciej rosła. Niech mnie, ale... te mury są cholernie wysokie. Cieszę się, że to nie ja muszę się na nie wspinać. Za gruby na: to jestem, ha, ha. Przerwał. Pogładził wąsy, obrócił się; nie wiedział, jak uciec spod groźnego spojrzenia martwych oczu Cienia. Drżał. Przysiągł sobie, że więcej się nie odezwie. Kluny wrócił po dziesięciu minutach. Skinął głową, wskazując szczyt murów. – Przeszedłem wzdłuż nich kawał drogi – oznajmił. – Strażnicy twardo śpią; co za głupcy! Nigdy nie ćwiczyli służby wartowniczej pospali się, gdy tylko zapadła noc. Takie są skutki spokojnego życia! Wścieklic energicznie pokiwał głową. – Masz rację, Wodzu – przytaknął uniżenie. – Gdyby służyli u nas i gdyby Krwawy Kieł przyłapał ich na drzemce, to... – Zamknij pysk, głupi – syknął Kluny. – Gotowy jesteś, Cieniu? Nie zapomnij rozkazów. Cień obnażył żółtawe kły. Rozpoczął wspinaczkę. Piął się powoli, niczym wielki czarny wąż; odnajdował nawet najdrobniejsze rysy i wgłębienia piaskowca, dające oparcie pazurom. Dążył w górę uparcie, choć chwilami zamierał z brzuchem przylegającym do muru, obserwował dalszą drogę, wyszukiwał szczeliny między głazami, z których mur został wzniesiony. Żadne inne zwierzę z hordy Klunego nie potrafiłoby tak się wspinać, Cień był prawdziwym ekspertem. Koncentrował się na każdym kolejnym kroku, czasami wisiał na pionowym murze na jednym szponie. Stojący na ziemi Kluny i Wścieklic wytężali wzrok, lecz nie byli już wcale pewni, czy widzą właściwy cień. A ten właściwy dotarł już niemal do szczytu. Cień zmienił pozycję, ogonem i tylnymi łapami wczepiony w mur. Przednie znalazły kolejną rysę, zahaczyły o nią. Posunął się o kolejny drobny krok. Do góry. Stróżujący na szczycie muru brat Edmund pochrapywał cicho. Siedział na kupce kamieni otulony ciepłym kocem. Na głowę naciągnął kaptur habitu, chroniąc się w ten sposób przed lekkim deszczem. Nie dostrzegł długich pazurów pojawiających się na parapecie muru, nie usłyszał, jak zgrzytnęły po kamieniu. W chwilę później przycupnął przy nim czarny, ledwie widoczny kształt, dwoje martwych czarnych oczu spojrzało na śpiącą mysz bez wyrazu. Cień wspiął się na mur. Niczym jaszczurka stwór przemykał pomiędzy śpiącymi wartownikami i kupkami kamieni, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Braciszek Hugo sapnął przez sen, poruszył głową, kaptur habitu odsłonił jego twarz, deszcz lada chwila mógł zbudzić mnicha. Łagodnie, niczym nocny wietrzyk, Cień okrył ją troskliwie. Rozejrzał się dookoła. Miał teraz zejść po kamiennych schodach z muru na podwórzec Opactwa. Czaił się za krzewami i krzakami, szedł powoli, nie ryzykował. Czasami zatrzymywał się i czekał, minuty mijały, a Cień ostrożnie planował następny krok. Był niczym cień chmury przesuwający się po mrocznej ziemi. Drzwi do Wielkiej Sali nie miały zamka. Cień uznał, że skobel jest zapewne stary i skrzypi. Wyjął z mieszka olej, naoliwił zarówno skobel, jak i zawiasy. Powoli, powoli uchylił drzwi; skrzypnęły tylko raz, cichutko. Kiedy wślizgiwał się do środka, popełnił jednak błąd: wypuścił je. Zamknęły się z donośnym trzaskiem. Cień zaklął w myśli. Uskoczył za najbliższy filar. Leżał, nie śmiąc nawet oddychać. Upływały minuty... jedna, druga, trzecia, czwarta... doskonale! Nawet ten dźwięk nie zaniepokoił nikogo. Podszedł do wiszącego na ścianie gobelinu. Dostrzegłby czarną ćmę wśród czarnej nocy, nie potrzebował więc lampy, by znaleźć postać, o której mówił i której pożądał Kluny: mysz wojownika. Ostrymi jak brzytwy kłami począł ją wygryzać, zaczynając od dolnej krawędzi gobelinu. Maciej rzucał się i przewracał w łóżku, wyczerpany, lecz niezdolny zasnąć. Nie potrafił przestać myśleć o problemach, które pojawiły się tego dnia: miecz, grób Marcina, obrona Opactwa, Pączek. Zmęczenie wygrywało jednak z podnieceniem i nowicjusz powoli zasypiał na skotłowanym prześcieradle. Wydawało mu się, że jest w długim, pustym pomieszczeniu przypominającym nieco Wielką Salę i że jakiś głos woła: „Macieju!” – Odejdź... daj mi spokój – wybełkotał przez sen. – Znajdź sobie kogoś innego. Jestem zmęczony. Ale głos nie dawał za wygraną i nadal dźwięczał mu w głowie. – Macieju! Macieju! Potrzebuję cię. Rozejrzał się po sali. – O co chodzi? – spytał. – Dlaczego mnie potrzebujesz? Ruszył w kierunku, z którego dobiegał głos. Usłyszał pogardliwy śmiech, a potem krzyk rozpaczy. – Macieju, pomóż mi! Nie pozwól im mnie zabrać! – Pobiegł, ale sala wydawała się wydłużać. – Kim jesteś? Gdzie jesteś? Gdzieś daleko, w ciemności, dostrzegł niewyraźną postać, wtuloną w ścianę. Mysz w zbroi! – Macieju, proszę, musisz mi pomóc! Teraz, już! Bum! Maciej spadł z łóżka, owinięty skotłowanym prześcieradłem. Usiadł powoli, przetarł oczy. Jaki dziwny sen... długa sala... wołanie o pomoc... uzbrojona mysz... I nagle zjeżyło mu się futro na karku. Oczywiście! To nie może być nic innego! Wielki Refektarz, Marcin Wojownik. Na dole działo się coś strasznego. Musi tam biec już, natychmiast! Zerwał się na równe nogi, zdarł z siebie prześcieradło i wybiegł z sypialni. Jak burza przebiegł korytarzem dormitorium, [dormitorium – sala sypialna, także w klasztorach] na łeb na szyję zbiegł po spiralnych schodach. W ciemności pokonał Głęboką Norę, bezlitośnie obijając się przy tym o meble; serce biło mu w piersi jak szalone, mięśnie łap już dawały o sobie znać. Na górnym stopniu potknął się i do Wielkiego Refektarza wjechał na brzuchu. Nim wstał, obrzucił gobelin rozpaczliwym spojrzeniem. Marcin był na miejscu, ale... poruszał się! Wiatr? Nie, to przecież niemożliwe. Wizerunek patrona Opactwa podskakiwał, jakby ktoś ciągnął go od dołu. Maciej dostrzegł też jakiś cień, ale nie widział żadnego stworzenia, które mogłoby go rzucać. Poderwał się i pobiegł przed siebie. W tym momencie portret Marcina został oderwany od gobelinu. Trzymał go w łapach szczur. Teraz Maciej nie miał już żadnych wątpliwości. Widział szczura, czarnego od czubka nosa do końca ogona, niemal całkowicie wtopionego w mrok nocy. Cień usłyszał oczywiście kroki za plecami. W momencie, gdy intruz zaatakował, obrócił się z chłodnym, wyrachowanym spokojem. Był pewien, że w walce zwycięży każdą małą myszkę, ale rozkazano mu przynieść portret Marcina z gobelinu, a nie bić się. Poza tym zawsze istniało niebezpieczeństwo, że przeciwnik, choćby nieduży, uczepi się go po prostu i zacznie wrzeszczeć o pomoc. Niczym upiór nie z ciała, lecz dymu, Cień sprytnie, z błyskawiczną szybkością zwinął się w kłębek i potoczył pod nogi napastnika, zbijając go niczym kręgiel, po czym poderwał się, przebiegł przez drzwi, zatrzasnął je za sobą i uciekł przez krużganki. Maciej skoczył na równe łapy i krzyknął najgłośniej, jak potrafił: „Łapcie tego szczura! Zatrzymajcie go!” Strażnicy pobudzili się... i nie tylko oni. Uciekający Cień dostrzegł Konstancję biegnącą ku niemu po przekątnej; borsuczyca odcięła go od schodów prowadzących na szczyt klasztornych murów. Zmienił kierunek ucieczki, dopadł kolejnych schodów i pod nosem przeklął szpetnie przeciwniczkę. Będzie musiał opuścić się z murów po linie! Maciej wybiegł z zabudowań Opactwa. Widział, jak Cień zmienia kierunek ucieczki, podjął błyskawiczną decyzję, pobiegł prosto do stóp drugich schodów i tam go dopadł. Rzucił się z wyciągniętymi łapami, złapał przeciwnika za nogi, przewrócił go. Cień miotał się niczym węgorz, nie wypuszczając z łap odgryzionego kawałka gobelinu. Obrócił się na plecy i tylną łapą bezlitośnie kopał młodą mysz po głowie. Maciej walczył, starając się utrzymać go, ale przeciwnik był wyższy od niego i cięższy, a jego wielka, koścista stopa z długimi pazurami zadawała obezwładniające ciosy. Maciej osłabł, stracił przytomność. Tymczasem Konstancja zdążyła się już wspiąć po drugich schodach. Pobiegła wierzchołkiem muru, omijając kupki kamieni. Dostrzegła, jak Maciej pada pod prawdziwą lawiną kopnięć, i jeszcze przyspieszyła biegu, w czym nieco przeszkadzały jej myszy, które uciekały w panice, przekonane, że Opactwo zostało zaatakowane przez wojska Klunego. Jedynym oprócz niej stworzeniem zdającym sobie sprawę z tego, co się dzieje, był ojciec Pączka, pan Polny. Znajdował się bliżej wierzchołka schodów niż Konstancja i zaatakował Cienia bez wahania. – Poddaj się, szczurze! – krzyknął. – Mam cię! Cień, który właśnie próbował wyciągnąć sznur, chwycił rękojeść sztyletu i pchnął dwukrotnie bezbronnego. Konstancja dopadła go, gdy jego ofiara padała na ziemię, ranna. Uniosła łapę, zatoczyła nią potężny łuk i trafiła Cienia w szczękę. Cios spowodował, że intruz wyleciał w powietrze, przeleciał przez krawędź muru i nim borsuczyca zdążyła go złapać, spadł, obijając się o mur, aż wreszcie uderzył w ziemię z przerażającym trzaskiem łamanych kości. Kluny podbiegł do niego natychmiast; Wścieklic pędził za nim. Mimo strasznych ran, Cień zdołał unieść się na przedniej łapie. – Pomóż mi – wychrypiał. – Jestem ranny. Fragment gobelinu leżał na gościńcu. Kluny porwał go błyskawicznie. Słyszał szczęk otwieranych zamków bramy, krzyki rozgniewanych myszy. Kopnął bezradnego żołnierza. – Wstań i uciekaj, albo zostań, gdzie jesteś, głupcze. Nie ratuję kalek i oferm. Pozostawiwszy rannego myszom, wielki Wódz uciekł z gościńca. Przeskoczył rów jednym wspaniałym susem, wybiegł na łąkę. Wiedział, że na otwartym terenie żadna mysz, choćby najszybsza i najodważniejsza, nigdy nie zdoła go dogonić. Machnął strzępem gobelinu i roześmiał się dziko, groźnie. Wścieklic wpadł w kompletną panikę. Nie potrafił przeskoczyć rowu, pobiegł więc gościńcem, w przeciwnym kierunku. Grupa myszy pod przewodnictwem brata Alfa wskoczyła do rowu i próbowała wydostać się z niego po drugiej stronie, na nieszczęście jednak deszcz rozmył ziemię, tak że – śliska i miękka – nie pozwalała na wspinaczkę. Nim myszy znalazły się na łące, po Klunym oraz skradzionym przez niego portrecie Marcina nie pozostał nawet ślad. Wracający do Opactwa oddział spotkał Macieja. Wspierał się na ramieniu braciszka Hugona, nadal był oszołomiony. Kulejąc, z trudem dotarł do miejsca, gdzie leżał Cień. Przez zmrużone oczy przyglądał się gościńcowi w nadziei, że dostrzeże fragment gobelinu. – Musi gdzieś tu być! – krzyknął w rozpaczy. Rzucił się na leżącego Cienia, zajrzał do jego mieszka. Cień przyglądał mu się ślepiami powoli zachodzącymi mgłą. Przemówił wyraźnym, przedziwnie spokojnym głosem. – Spóźniłeś się, mysi wojowniku. Wasz Marcin jest teraz u Klunego. Były to jego ostatnie słowa. Zadrżał po raz ostatni i skonał. Rozdział 15 Ranek następnego dnia zdawał się wiedzieć wszystko o zdarzeniach fatalnej nocy. Ciężkie chmury zasnuły niebo, deszcz padał na Opactwo Redwall i las Mossflower. Opat Mortimer przemówił do smutnych i ponurych stworzeń, zgromadzonych w Głębokiej Norze. Wydawał się starszy niż przed zaledwie kilku godzinami i był bardzo, bardzo poważny. – Spaliście na posterunku – powiedział. – Pozwoliliście nieprzyjacielowi dostać się do Opactwa i skraść to, co uważamy za najcenniejsze. W ten sposób nas bronicie? – Zgarbił się, zasmucony. Obecni westchnęli cicho; w Norze czuło się gniew, ale i wszechogarniające przygnębienie. Starzec potrząsnął głową, uniósł łapę w geście przeprosin. Wybaczcie mi, przyjaciele. Krytykuję was niesprawiedliwie. Jesteśmy wszyscy istotami pokojowymi, nie znamy się na sztuce wojny. A jednak, gdy dziś zobaczyłem liście naszej róży, nie mogłem nie zauważyć, że zaschły, a pączki kwiatów obumarły. Marcin Wojownik opuścił nasze Opactwo. Opuścił Redwall. Pozostaliśmy sami. Bez niego czekają nas ciężkie dni. Myszy i leśne zwierzęta zaszurały łapami i wstydliwie opuściły wzrok. Wiedziały, o czym mówił opat. Nadzieja jest jednak wieczna, więc zabrzmiał także dźwięczny głos – głos Macieja. – Mam dobrą nowinę. Przed chwilą byłem w infirmerii. Życiu pana Polnego nic już nie zagraża. Wyzdrowieje. Rozległy się głośne westchnienia, napięcie wyraźnie zmalało. Nawet opat zapomniał o własnych ponurych słowach. – Co za cudowna nowina! Muszę przyznać, że jego ciężkie rany omal nie pozbawiły mnie nadziei. Ale, ale... synu, przecież powinieneś odpoczywać. Nadal jesteś opuchnięty po walce z czarnym szczurem. Maciej skrzywił się lekko i pogodnie wzruszył ramionami. – Nie martw się o mnie, ojcze opacie. Nic mi nie będzie. Opat uśmiechnął się z dumą. Maciej okazał się prawdziwym młodym wojownikiem. Dodał ducha im wszystkim i natchnął odwagą, mówiąc: i – Czarny szczur, też mi coś! Nawet mnie nie drasnął. No, może trochę, ale gdzie on teraz jest, chytra bestia? Jeśli robaki ostro wzięły się do roboty, to bardzo głęboko pod ziemią. Posłuchajcie mnie, przyjaciele. My, stworzenia z Redwall, nie dajemy się łatwo zabić. Nie potrafili wykończyć Ambrożego Kolca, prawda? I nawet ten czarny, choć uzbrojony w sztylet, nie dał rady panu Polnemu, więc dla takiej myszy jak ja jedno czy drugie zadrapanie to mniej niż nic! Owacja zgotowana Maciejowi omal nie poderwała w powietrze stropu Nory. Natychmiast podskoczyła do niego Konstancja, wołając: – Oto prawdziwy duch walki, przyjaciele! A teraz wszyscy wracajmy na przydzielone nam stanowiska. Nigdy już nie zaśniemy na posterunku i niech niebo ma w swej opiece szczury, które chciałyby nas dziś zaatakować! Z okrzykami jakże nietypowymi dla miłujących pokój myszy, obecni złapali pałki i wybiegli z Nory, przepełnieni nową nadzieją. Konstancja i opat udali się do pana Polnego, a Maciej poszedł z Matuzalemem do Wielkiego Refektarza. Stali obok siebie, przyglądając się podartemu gobelinowi. Młody wojownik patrzył nań z wyraźnym niesmakiem. Stary klucznik poklepał go po ramieniu. – Wiem, co czujesz – powiedział. – Zauważyłem, że wobec nich... wobec innych... udajesz pogodę ducha. To dobrze. Udowodniłeś, że uczysz się, jak być mądrym przywódcą. Kryjesz prawdziwe uczucia, pokazujesz, że nie wolno tracić nadziei. Maciej delikatnie dotknął opuchniętych policzków. – Być może jest tak, jak twierdzisz, starcze, ale wiem przecież równie dobrze jak ty, że nie ma już z nami Marcina. A bez niego... bez niego pożegnajmy się lepiej z szansą na zwycięstwo. Matuzalem skinął głową. – Masz rację, młody przyjacielu. Co według ciebie powinniśmy zrobić? Maciej zatoczył się lekko i oparł o ścianę. Przeciągnął łapą po czole. – Nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, w tej chwili wiem tylko jedno: opat miał rację. Chyba najlepiej będzie, jeśli się na chwilę położę. Nie przyjął pomocy starca, pozostawił go przy gobelinie. Niepewnym krokiem poszedł w kierunku sypialni. Na spiralnych schodach spotkał Pączka. – Cześć – powiedział sztucznie wesołym głosem. – Jak tam twój ojciec? Pączek spojrzała na niego ze współczuciem. – Bardzo miło z twej strony, że tak się nim interesujesz. Będzie zdrów. Opat posłał mnie właśnie po zioła. Nie powinieneś się przypadkiem położyć? Jesteś strasznie spuchnięty. Maciej skrzywił się i oparł o poręcz. – Owszem, powinienem. Wracam właśnie do swego pokoju na długi, zasłużony odpoczynek. Ale nie martw się. Już wkrótce sprawię, że szczury drogo zapłacą za to, co zrobiły twojemu ojcu. Wlokąc za sobą nogi, wszedł do swego pokoju, lecz gdy tylko zamknął drzwi, stał się nagle zupełnie inną i myszą. Poruszał się energicznie, oczy mu błyszczały.; Spod łóżka wyciągnął mieszek Cienia. Przypasał sobie jego sztylet, na ramię zarzucił linę. Powiedział głośno, i sam do siebie: – W porządku, Kluny. Mamy rachunki do uregulowania. Ukryty za kopcem ziemi, odgradzającym go od brata i Rufusa, Maciej bezszelestnie przywiązał linę do wystającego z muru kamienia. Miał szczęście, Rufus spoglądał właśnie w inną stronę. Już po chwili schodził po linie z muru od tej strony, z której przylegał on do lasu. j Spodziewał się, że będzie to bardzo trudne, więc zdziwiło go, z jaką łatwością dotarł na ziemię. Coraz bardziej pewny siebie, skrył się w paprociach. Przystanął na chwilę i jeszcze raz przepowiedział sobie plan akcji. Dotrze do kościoła Świętego Niniana, unikając za wszelką cenę drogi, z pewnością obserwowanej przez wartowników. Dotarłszy na miejsce, odwróci jakoś uwagę szczurów, potem znajdzie fragment gobelinu i zabierze go, a następnie ucieknie do Opactwa. Wszedł głęboko w paprocie i już wkrótce, szybko, choć skrycie i cicho, posuwał się w kierunku kościoła. Rozdział 16 Armia Klunego przygotowywała się do wojny. Na kościelnym cmentarzu ostrzono broń o nagrobki. Pod czujnym okiem Krwawego Szpona szczury wygryzały deski z chwiejnego cmentarnego ogrodzenia. Inne zbierały kamienie na amunicję do proc, jeszcze inne szykowały sznury służące do wspinaczki. Kluny siedział na kościelnym chórze, istne wcielenie barbarzyńskiego watażki. W jednej łapie trzymał ogon, w drugiej sztandar bojowy z czaszką kuny, do którego przyczepiony był teraz fragment gobelinu przestawiający Marcina Wojownika. Przyglądał mu się z zadowoleniem, podczas gdy jego zbrojmistrz przygotowywał go na wojnę. Rzucono mu do stóp rodzinę Nornic, wszystkich skrępowanych. Machnął na nich ogonem, wyszczerzył kły w kpiącym uśmiechu. – Ha! Popatrzcie tylko na mnie, wy biedne, małe stworzonka – warknął. – Widzieliście kiedyś takiego wodza walecznej armii jak Kluny Bicz? Wkrótce każde żywe stworzenie w okolicy będzie pełzło ku mnie na klęczkach. Pan Abram Nornica spojrzał na niego wyzywająco. – Ty wielki, wstrętny szczurze, dlaczego... – Cisza! – wrzasnął Kluny. – Powstrzymaj swój język, nornico, albo rozprawię się z tobą i twoją rodziną, nim moja armia ruszy na to wasze ukochane Redwall. Widziałeś nowy sztandar? To Marcin Wojownik. Tak, ten sam, który chronił waszego zdziecinniałego, sklerotycznego staruszka opata i tłum jego ogłupiałych ze strachu myszy. Marcin jest teraz mój! I maszeruje, prowadząc na wojnę prawdziwych żołnierzy. To dla niego odpowiednia rola, prawda? Poprowadzi nas do zwycięstwa! Kluny wrzeszczał, tańczył na chórze starego kościółka, ślepie płonęło mu szaleństwem. – Ci, którzy staną przeciw mnie, zginą i będą zapomniani na zawsze. Przy życiu zostawię tylko me sługi! Pan Nornica próbował wstać, ale Krzywy Nos i Jadowity przycisnęli go do ziemi. Drżąc z wściekłości, krzyknął do Klunego: – Nigdy nie nagniesz Redwall do swej bandyckiej woli! Dobro zwycięży! Przekonasz się o tym na własnej skórze, Kluny! Możesz nas związać, lecz nasze dusze pozostaną wolne! Trzask! Kluny uderzył swym długim ogonem. Rodzina Nornic padła na ziemię. Przed drugim uderzeniem Abram osłonił bliskich własnym ciałem. – Wzruszająca przemowa, nornico, ale widać, że mnie nie pojąłeś. Nie zależy mi na podporządkowaniu sobie waszych dusz, ja je pragnę zniszczyć! Zabierzcie te piszczące stworzonka. Zamknijcie w szopie, tam, z tyłu. Niech rozmyślają o tym, co je czeka, kiedy powrócę. Kolin Nornica wrzasnął przerażony. Wraz z mamą i tatą, którzy szli bohatersko wyprostowani, wyprowadzono go z kościoła. Krwawy Kieł podszedł i zasalutował dowódcy. – Horda gotowa do wymarszu! Szczurzy zbrojmistrz osadził bojowy hełm na łbie Klunego. Kluny natychmiast zamknął przyłbicę. Kopniakiem odpędził żołnierza, który mocował mu do ogona zatruty kolec. Wyszedł przed kościół, wspiął się na jeden ze słupów zrujnowanej bramy. W oku płonął mu ogień, gdy oceniał swą potężną armię: szczury czarne, brązowe, ciemne i łaciate, smukłe łasice, chytre gronostaje i zręczne kuny, czekające na każde jego słowo, prezentujące broń lśniącą w deszczu. Na jego histeryczne wezwanie do boju horda odpowiadała okrzykami. – Gdzie rusza armia Klunego? – Na Redwall! Na Redwall! – Jakie jest prawo Klunego? – Zabijać, zabijać, zabijać! – Kto poprowadzi was do zwycięstwa? – Kluny! Kluny! Kluny! Wódz zeskoczył ze słupa pomiędzy swych żołnierzy. Machnął sztandarem. Z rykiem bijącym pod samo niebo armia Klunego Bicza ruszyła na Opactwo Redwall. Rozdział 17 Nie ulegało wątpliwości, że Wścieklic się zgubił! Rozdzielony z Wodzem, szczur nie potrafił myśleć racjonalnie. Gościńcem pobiegł w złym kierunku i biegł tak przez dłuższy czas, kompletnie ogłupiały. Nagły okrzyk jakiegoś ptaka przeraził go jeszcze bardziej. Skręcił i na oślep pobiegł w las Mossflower; zanurzał się w nim teraz coraz głębiej, nie mając pojęcia, co robi i zupełnie nie znając okolicy. Zatrzymał się dopiero o bladym świcie i natychmiast skrył w krzakach. Wyczerpany, przemoczony do suchej nitki, przygnębiony i przerażony, zwinął się w nędzny, mokry kłębek, po czym zasnął głęboko. Późnym rankiem zbudził go odgłos kroków. Przyczaił się, odczekał, aż Maciej go minie i pogratulował sobie. Właśnie tego było mu potrzeba: małej, samotnej myszki. Weźmie ją w niewolę, odprowadzi do Klunego. Dzięki temu wzmocni swój prestiż. Może zdarzyć się nawet tak, że Kluny zapomni mu atak paniki i ucieczkę spod Opactwa. Maciej zaryzykował szybki rzut oka przez ramię. Jakiś szczur próbował go tropić, ale czynił to wręcz wzruszająco niezdarnie! Jednak, choć gruby i niezgrabny, pozostawał wrogiem. Młody wojownik parł przed siebie, chłodno i bez strachu opracowując plan, pewien, że doskonale poradzi sobie w tej sytuacji. Wścieklic tymczasem deptał po gałązkach i uskakiwał za drzewa, zawsze o wiele za późno. I marzył. „Było ich sześciu, Wodzu. Próbowali mnie okrążyć, ale ja walczyłem jak sam diabeł. A potem powiedziałem sobie: «Wścieklic, najlepiej będzie, jak złapiesz tego ostatniego, przyprowadzisz Klunemu języka». A wtedy Kluny powie mi: Wścieklicu, dobry stary Wścieklicu, wiedziałem, że mogę na tobie polegać. Jak myślisz, dlaczego zabrałem cię z sobą? Kudłaty, przynieś żarcie i wino memu staremu przyjacielowi, Wścieklicowi Dzielnemu». No i świetnie, wtedy wezmę Wodza na stronę i powiem: «Na wąsy szatana, ty stary gryzoniu, nie myślałeś kiedyś, żeby odpocząć, oddać dowództwo nad armią? Bo wiesz, tak dzielny wojownik jak ja...»„. Łup! Długa, krzywa gałąź wielkiego modrzewia zatoczyła wysoki łuk i trafiła marzyciela wprost w łeb. Maciej wyszedł z ukrycia, rozcierając ramiona, obolałe, bo z wzniesioną do ciosu zaimprowizowaną pałką musiał czekać w ukryciu dość długo. Zabraną Cieniowi liną przywiązał jeńca do potężnego dębu, unieruchamiając mu i przednie, i tylne łapy. Nie mógł jednak pozwolić sobie na czekanie, aż szczur odzyska przytomność, miał bowiem przed sobą długą drogę. Poszedł dalej, pozostawiając za sobą nieprzytomnego, unieruchomionego przeciwnika. Deszcz przestał padać. Nad Mossflower natychmiast rozbłysło słońce, jakby chciało przeprosić za chwilową nieobecność. Liście i ściółka parowały, przez tę mgłę padały na ziemię przedzierające się między drzewami promienie słońca. Ptaki zaczęły śpiewać, kwiaty i źdźbła trawy ustroiły się w piękne klejnoty kolorowych kropel. Czując na ciele miłe ciepło, Maciej natychmiast poweselał. Podśpiewując cicho pod nosem, maszerował przed siebie dziarsko i omal nie wyszedł zza zasłony drzew wprost na otwarty teren. Zatrzymał się dosłownie w ostatniej chwili. Przed sobą miał rozległą polanę, nie będącą ani łąką, ani pastwiskiem. Nieużytki te były własnością wsi, choć niegdyś należały w całości do kościoła Świętego Niniana. Młody wojownik przykucnął na granicy lasu. Widział stąd tył kościoła. Teren patrolowało dziesięć do dwunastu szczurów. Ten problem musiał poczekać, najpierw trzeba było przebyć polanę. Jedyną osłonę stanowiły na niej kępy ostu i niewysokie pagórki. – Aha! Mamy mały problem – powiedział do siebie pod nosem. Odpowiedział mu bardzo dziwny głos. – Problem? Mały problem? Ciesz się, że nie wydoroślał jeszcze i nie wyrósł. Maciej pisnął ze strachu. Obrócił się, szukając źródła tajemniczego głosu. Nikogo nie dostrzegł. Opanował się, odetchnął głęboko, wyprostował i zawołał: – Wyłaź z ukrycia i pokaż mi się natychmiast! Odpowiedź dobiegała, jak się wydawało, wprost spod jego stóp. – Mam się pokazać? Ile oczu ci potrzeba, młody przyjacielu, żeby mnie zobaczyć? Do czego to doszło, na mą duszę! Maciej rozejrzał się dookoła uważniej, mrużąc oczy. I nie zobaczył nic. – Ostrzegam cię! – krzyknął wściekły. – Wyłaź z ukrycia i pokaż się. Nie mam czasu na igraszki. Niemal jak w czarodziejskiej sztuczce tuż przed nim wyrósł spod ziemi chudy zając o dziwacznym szarym futrze z jaśniejszymi, brązowymi i białymi plamami na brzuchu. Był bardzo wysoki, miał potężne, najwyraźniej silne tylne łapy i komiczny, okrągły pysk zwieńczony wielkimi uszami, które wydawały się poruszać całkowicie samodzielnie. Cofnął nogę i złożył przed Maciejem wdzięczny dworski ukłon, po czym przemówił piskliwe i trochę nienaturalnie. – Bazyli Łoś Zając, na twe usługi, panie, doświadczony zwiadowca i wojownik łap zadnich, przewodnik po: dziczy, ekspert kamuflażu oraz, jakby to ująć... wyzwoliciel młodych zbóż, marchewki, sałaty oraz innych roślinek o znacznie dziwniejszych nazwach. Proszę, powiedz mi, z kim mam przyjemność oraz, jeśli możesz, przedstaw mi; naturę swego małego problemu. Maciej uznał, że ten dziwaczny zając jest albo odrobinę szalony, albo odrobinę pijany. Zachowywał się jednak i przyjaźnie, choć po staroświecku. Skłonił mu się więc w odpowiedzi, przykładając łapę do piersi. – Życzę ci miłego dnia, Bazyli Łosiu Zającu. Mam na imię Maciej, jestem nowicjuszem Zakonu Redwall. Mój problem polega zaś na tym, że nie wiem, jak dotrzeć do tego oto kościoła tak, by nie dostrzegły mnie pilnujące go szczury. Bazyli tupnął w ziemię wielką stopą. – Maciej! – roześmiał się. – Co za dziwne imię. I Młody wojownik odpowiedział mu śmiechem. – Ani w przybliżeniu tak dziwne jak twoje. Nikt chyba nie słyszał o zającu Bazylim... i do tego Łosiu. Zając znikł i niemal natychmiast pojawił się znowu. – No cóż, Zając to oczywiście nazwisko. Rodzice dali mi na imię Bazyli, choć mamusia chciała, żebym nazywał się Kolumbina Agnieszka. Marzyła o córce. – A Łoś? – Łosie to szlachetne zwierzęta – westchnął Zając. – Chyba nie wspomniałem ci jeszcze, że chciałbym być jednym z nich, wielkim łosiem o rozłożystych łopatach. – Więc pewnego dnia poszedłem nad rzekę i sam siebie chrzciłem tym imieniem. Za świadków miałem dwie aby i jaszczurkę. Maciej nie był w stanie ukryć rozbawienia. Usiadł, wybuchnął śmiechem. Bazyli też się roześmiał... i usiadł obok niego. – Wygląda na to, że cię polubię, mój mały! – zawołał. – Chcesz się dowiedzieć, jak dotrzeć do tego to kościoła? Otóż nic prostszego. Tę sprawę jednak możemy zostawić na później. Opowiedz mi najpierw, co cię tu sprowadza, dobrze? Uwielbiam słuchać ciekawych opowieści. A przy okazji! Spodziewam się, że lubisz młodą pietruszkę i owsiane ciasteczka? Oczywiście, że lubisz! Zjesz ze mną drugie śniadanie, prawda? Oczywiście, zjesz, jesteś taki młody i na pewno głodny. Bazyli jednym błyskawicznym gestem wyciągnął z trapy chlebak i równie błyskawicznie wyjął z niego jedzenie. Położył je na trawie. Przez następne pół godziny Maciej powiadał mu, co się wydarzyło, objadając się przy tym wręcz nieprzyzwoicie, jedzenie bowiem okazało się pyszne. Bazyli słuchał bardzo uważnie, przerywając mu tylko wówczas, gdy jakaś sprawa była dla niego niejasna. Ukończywszy opowieść, Maciej rozparł się wygodnie, czekając na komentarze, lecz Bazyli milczał, poruszając uszami jak nożycami. Trawił zarówno jedzenie, jak i otrzymane informacje. – Szczury, co? – powiedział w końcu. – Wiedziałem, że trafią tu prędzej czy później, słyszę, o czym się mówi w lesie, a uszy mam nie od parady, prawda? Redwall... Redwall znam doskonale. Wspaniała mysz, ten opat Mortimer. Naprawdę wspaniała. Wasz dzwon bił głośno, wiem, jakie przekazywał informacje: szukajcie schronienia. Ba, nawet jakiś bezczelny jeż radził mi ukryć się wśród was. Oczywiście nie skorzystałem z tych rad, jakżebym mógł! Nic z tych rzeczy! Opuścić posterunek... – tego po prostu się nie robi, prawda? Lubię samotność, dobrze czuję się we własnym towarzystwie. Ale w twoim lepiej, rzecz jasna. – Rzecz jasna – przytaknął Maciej. Zając niesłychanie mu się spodobał. Bazyli tymczasem podskoczył, wyprostował się i zasalutował mu elegancko.– W porządku, zaczniemy od tego, co najważniejsze – zdecydował. – Muszę doprowadzić cię do kościoła, mój młody mysi przyjacielu. Powiedz mi, to dziwne cosik, co nosisz, nazywa się habit, prawda? Kapitalny kamuflaż. – Połóż się w nim gdzieś w cieniu, a zobaczysz... będziesz miał problem ze znalezieniem samego siebie! Absolutne cudo, absolutne! Bazyli zamilkł. Z namysłem przeżuwał pietruszkę. W pewnej chwili postawił uszy, które przedtem leżały mu płasko przy głowie, obrócił je w jedną stronę, potem w drugą. – Wiesz – przemówił – kiedy odzyskasz już ten swój kawałek gobelinu czy coś tam, pryskaj prosto przez łąkę. Nie bój się, będę na ciebie czekał. Świetnie! Ruszamy, młody przyjacielu. Nie możemy przecież siedzieć tu cały; dzień jak dwa zające na grządce selerów. Atakujemy. Szybka decyzja, błyskawiczna akcja. Ruszaj się, młodzieńcze. I Bazyli, jak poprzednio, znikł... by po chwili zmaterializować się kilka metrów dalej, na łące. – Choć, Macieju. Unik w lewo i skok w prawo. Kryj się, uskakuj, znikaj, pojawiaj. Proste. Popatrz tylko! Maciej pośpieszył za nim, pilnie przestrzegając instrukcji. Ku jego wielkiemu zdumieniu rzeczywiście okalało się to bardzo łatwe. W krótkim czasie przyjaciele pokonali prawie dwie trzecie dzielącej ich od celu łąki, nieomal ocierając się przy tym o wąsy kilku szczurów. – To nic trudnego, Bazyli – szepnął wesoło Maciej. – Jak sobie radzę? Zając zatrzymał się tuż obok niego. – Znakomicie, kapitalnie! Ho, ho! Kaczka w stawie na więcej problemów z wodą. Niech mi utną uszy, jeśli nie jesteś najlepszym uczniem, jakiego kiedykolwiek miałem. A przy okazji, czy mogę ci w jakiś sposób pomóc? Młody wojownik nagle spoważniał. – Możesz. Bez wątpienia. Ale nie chcę cię mieszać w moje kłopoty. Bazyli Łoś Zając prychnął pogardliwie. – Bzdury. „Moje kłopoty!”, też mi coś. Myślisz, że usiądę sobie z nosem w torbie obroku, podczas gdy jakiś obrzydliwy wielki szczur wraz z bandą łobuzów będzie próbował podbić mój kraj? Och, nie pozwolę, by ktoś kiedyś mógł powiedzieć przy obiedzie, że stary Bazyli Zając dał dyla, gdy trzeba było iść naprzód. Strzelaj, Macieju, mała marudo. Z tymi słowy zając powstał, wyprostował się i złożył łapę na chudej piersi. Oczy miał zamknięte, uszy sterczały nu na głowie niemal pionowo. Mysz, kryjąc rozbawienie powodowane tą heroiczną pozą, spojrzała na niego z nieukrywanym podziwem. – Ach, panie Zając, wygląda pan teraz doprawdy wspaniale. Dziękuję pięknie. Bazyli otworzył jedno oko, by się sobie przyjrzeć. Rzeczywiście, wyglądał bardzo dzielnie, prawdziwy władca łąk i pól. No, młoda mysz z pewnością zrozumiała już, z kim ma do czynienia. Maciej wyjaśnił niezwykłemu Łosiowi, co mu chodzi po głowie. – Mógłbyś wymyślić coś, by zająć szczury, podczas gdy ja będę szukał gobelinu? – spytał. – Żeby zajęły się tobą, a nie mną, Bazyli? Zając potakująco skinął uszami. – Mądrej głowie dość dwie słowie, mały. Znalazłeś: sobie właściwego łosia. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Obejdziesz ich z flanki, od lewej. Z ogrodzenia, przy bramie, szczury wygryzły część desek. Prześlizgniesz się przez tę dziurę. Kiedy zdobędziesz to, po co przybyłeś, uciekaj po swoich śladach. Sam cię znajdę, będę miał na ciebie: oko. No dobra, do roboty. Maciej ruszył zwinnie i szybko, pamiętając o taktyce; uników, której nauczył go Bazyli. Bez żadnych problemów dotarł do ogrodzenia i obrócił się, by sprawdzić, co i porabia jego przyjaciel. Bazyli tymczasem pobiegł przed siebie najszybciej, jak potrafił. Gigantycznym susem przeskoczył przez ogrodzenie i poklepał najbliższego szczura po ramieniu. – Hej, stary! – zawołał ze śmiechem. – Gdzie podział się ten wasz szef? Klurny, Durny, czy jak mu tam! Szczur, kompletnie zaskoczony i niebotycznie zdumiony, zagapił się na niego z otwartym pyskiem. Bazyli znikł nagle i pojawił się przy kolejnym szczurze. – Jejku jej! – krzyknął. – Hej, koledzy, czy wy nigdy się nie kąpiecie? Posłuchaj, obrzydliwcze. Czyżbyś i nie wiedział, że śmierdzisz pod niebiosa? Powiedz mi, stary, czy rodzice nigdy nie nazywali cię Śmierdzielem? A może śmierdzieli jak ty? Stojące na warcie szczury nie od razu opanowały zdumienie, a kiedy już oprzytomniały, rzuciły się z wrzaskiem na Bazylego. Równie dobrze mogłyby łapać pazurami dym. Zając skakał tu i tam, pojawiał się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, kpił ze szczurów, obrażał je i w ogóle działał im na nerwy. Rozległy się gniewne krzyki. – Hej, chłopaki, łapcie chudego zająca! – Sam go łap, ty kocie żarcie! – Nabiję łobuza na dzidę, aż mu flaki wypłyną! – Panowie, spokojnie. Ciii... Kto słyszał, by posługiwać się tak okropnym językiem. A gdyby usłyszały was wasze matki? – Niech go! Jest oślizgły jak świnia w błocie! – Nie umywacie się do świń w błocie! Aha! Chybiłeś, przyjacielu. Łapki się trzęsą, nieprawdaż? Maciej roześmiał się cicho i potrząsnął głową z podziwem. Szczury, a było ich chyba z tuzin, biegały tam i siam, wpadały na siebie, przewracały się, ganiając po łące za jednym nieuchwytnym zającem. Od czasu do czasu Bazyli zatrzymywał się, przybierał pozę „szlachetnego łosia” i dopuszczał je tak blisko, że prawie miały go w łapach. Kopał wówczas potężnymi skokami, a one przewracały się na wszystkie strony. To mu jednak nie wystarczało. Skakał wokół powalonych, obsypywał ich stokrotkami, czekał, aż wstaną i, klnąc na czym świat stoi, znów zaczną go ścigać. Maciej doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w pobliżu przebywa najpewniej reszta armii. Wszedł do kościoła przez wybite witrażowe okno. Znalazł się w kaplicy Pani. Skrzywił się przeraźliwie, pokręcił nosem. W pięknym starym kościele unosił się nieznośny odór szczurów. Ławki przewrócono i potrzaskano, rzeźby zniszczono, ściany były nieprawdopodobnie wręcz brudne. Wiatr rozwiewał kartki wyrwane ze śpiewników. Nie było tu gobelinu. Nie było tu Klunego i jego armii.. W jednej chwili uświadomił sobie, co się stało, i poczuł się tak, jakby kościół runął mu na łeb. Armia Klunego wyruszyła na Redwall! Jej wódz z pewnością zabrał ze sobą fragment gobelinu. Na myśl o tym Maciej omal nie zwymiotował. Pospiesznie uciekł z kościoła przez to samo okno. Biegł w stronę ogrodzenia, gdy nagle zauważył małą szopę. Ktoś walił w jej drzwi, głośno wykrzykując jego imię. – Macieju! Szybko, jesteśmy tu, w szopie! Przez szczelinę w drzwiach zobaczył rodzinę Nornic. Łapy mieli spętane. Mały Kolin skulił się na kupce worków, żałosny i przerażony, pan Abram Nornica i jego żona walili w drzwi skrępowanymi łapami. – Przestańcie! – zawołał. – Cisza. Poczekajcie chwilę, zaraz was wypuszczę. Rozejrzał się dookoła, szukając czegoś, czym mógłby wyłamać przechodzącą przez kółko sztabę lub blokującą ją kłódkę. Któryś ze szczurów musiał mieć do niej klucz, ale jemu brakowało czasu, by go szukać. Jednak szczęście mu dopisało, bo znalazł żelazny pręt z ogrodzenia, którym jakiś szczur rzucił w Bazylego. Przełożył go przez kłódkę, nacisnął... – Nie idzie – mruknął do siebie. – Mały Kolin zaczął głośno płakać. Och! – szlochał. – Nikt nas nie uwolni, aż wróci Cluny. Nie chcę go widzieć! Zrób coś, Macieju. Ratuj unie! Perspektywa spotkania z Klunym mogła wydać się straszna każdemu, Maciej nie potrafił się jednak powstrzymać od okazania Kolinowi jawnej pogardy. – Nie maż się! – warknął. – Nic nikomu nie pomożesz, możesz tylko zaszkodzić, więc lepiej nie hałasuj. Z pewnością nadal pęta się tu mnóstwo szczurów. Powinieneś być dzielny jak mama i tata. Postaraj się! Wściekły i rozczarowany Maciej walnął prętem w kłódce. Osiągnął tyle, że zaklinował się on między sztabą i drewnem. Prychnął jeszcze bardziej rozzłoszczony, gwałtownie szarpnął go ku sobie i... stracił nagle równowagę, przewrócił się na grzbiet, wykręcił fikołka. Kłódka puściła, udało mu się wyrwać z drewna sztabę wraz z zardzewiałymi śrubami. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Sztyletem, który miał przy pasie, Maciej błyskawicznie przeciął pęta na łapach członków rodziny Nornic. – Chodźcie za mną i róbcie to, co ja – polecił. – Ale ruszajcie się najzwinniej i najciszej, jak potraficie. Ostrożnie wyleźli razem przez dziurę w ogrodzeniu ruszyli przez łąkę. Po szczurach wartownikach nie pozostał najmniejszy nawet ślad. Maciej uznał, że nadal ganiają gdzieś beznadziejnie, próbując złapać Bazylego. Dochodziło południe. Na łące było cicho, spokojnie, gorąco. Motyle przysiadły na kwiatach ostów, świerszcze tykały monotonnie. Abram Nornica nie wytrzymał, po prostu musiał potrząsnąć łapą Macieja i pogratulować mu. – Dziękuję ci z głębi serca za uratowanie mnie i całej mojej rodziny – powiedział. – Sądziliśmy, że jesteśmy skazani na śmierć. Ale młody wojownik nie uśmiechnął się. – Panie Nornica, jesteśmy bardzo daleko od domu... ale nawet jeśli szczęśliwie dotrzemy do Opactwa, obawiam się tego, co możemy tam zastać. Abram skinął głową. – No tak! Widzieliśmy, jak armia Klunego opuszcza kościół i rozpoczyna marsz na Redwall. Kluny prowadził ją, a tkaninę z portretem Marcina przywiązał do swego sztandaru. Świecie, piękny świecie, z pewnością nigdy nie widziałeś tylu łotrów zgromadzonych w jednym miejscu! Maciej zmarszczył brwi, zaniepokojony. – Żałuję, że wyślizgnąłem się dziś z Opactwa. Mam nadzieję, że Konstancja czuwa nad gotowością obrońców. Zaledwie kilka sekund później pożałował, że nie czuwał nad swoją gotowością. Szczurzych wartowników znudziła wreszcie beznadziejna pogoń za Bazylim. Powłócząc łapami, wyleźli z lasu i spotkali się na łące, za niewysokim pagórkiem; tu urządzili sobie przerwę w polowaniu. Maciej i rodzina Nornic wpadli na nich bez ostrzeżenia. Rozdział 18 Kluny zgromadził armię w rowie przy prowadzącym do Opactwa gościńcu. Sam zatrzymał się z tyłu, za rowem, na łące, otoczony przez swych kapitanów. Tu, niezagrożony miotanymi z murów pociskami, mógł bezpiecznie dowodzić całością operacji. Na razie jednak nie wszystko układało się tak, jak sobie wymarzył. Po pierwsze, brakowało mu łuczników. Szczury nie umieją giąć łuków i opierzać strzał. Tymczasem z murów Redwall myszy słały deszcz drobnych pocisków, niezdolnych zabić (chyba że w wyjątkowych okolicznościach), raniących jednak i odbierających oblegającym ochotę do walki. Stojąc koło wbitego drzewcem w ziemię bojowego sztandaru, Kluny raz za razem strzelał z ogona jak z bicza. – Krwawy Kieł, Szpon, przygotujcie procarzy! Kiedy wydam rozkaz, chcę widzieć, jak ich pociski zasypują szczyt muru od tej strony. Myszy mają schować głowy! Żaba, Krzywy Nos, zorganizujecie oddziały z drabinami i linami do wspinaczki, zakończonymi kotwiczkami. Wszyscy mają zaatakować mur. I bez głupich pomyłek i wymówek! Kapitanowie oddalili się natychmiast, by przekazać rozkazy Wodza kryjącym się w rowie żołnierzom. Kluny złapał ogon, którym miał dać im sygnał do ataku. Tymczasem ulokowani na murach łucznicy Opactwa zasypywali jego armię strzałami. Konstancja przechadzała się wśród nich, trzymając w łapach ciężką pałkę. – Tak, właśnie tak, doskonale, myszy! – dodawała otuchy obrońcom. – Niech łuki w waszych łapach spiszą się jak najlepiej! Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że zapas strzał nie jest bynajmniej nieograniczony. Zerknęła na ustawione na murze kupki kamieni i gruzu. – Bracie Rufusie! Pierwszy Krecie! Przygotujcie się i do zrzucenia ich na komendę. Trzask! Prask! Łubudu! Bum! Deszcz ostrych kamieni i kamyków wzleciał w górę i uderzył w mury Opactwa. To Kluny wydał rozkaz do salwy, wymachując swym długim ogonem. Wśród nieprzygotowanych na nią obrońców były ofiary: kilkanaście myszy upadło, przytomność stracił także jeden z kretów. – Głowy w dół! Kładźcie się! – rozkazała Konstancja. Rozkaz ten został spełniony natychmiast, ostrzał oblegających był jednak coraz cięższy. Opat, zawsze obecny na murach, krzyknął: – Sanitariusze! Tutaj! Natychmiast! Pomóżcie mi znieść rannych do infirmerii. Wydra Winifreda przypadła do boku Konstancji. – Słyszysz stuki i drapanie? Żołnierze Klunego przystawiają coś do murów. Moim zdaniem, spróbują je sforsować, podczas gdy my będziemy leżeć z głowami w dół. Nie skończyła mówić, kiedy o przedmurze tuż obok zahaczyły dwie kotwiczki z przywiązanymi do nich linami. – Nie wychylać się – szepnęła Konstancja. – Dajcie im trochę czasu, niech rozpoczną wspinaczkę. Chcę mieć w górze tyle szczurów, ile tylko się da, nim wykonamy nasz ruch. Przekażcie to polecenie dalej. Na dole, na łące, Krwawy Kieł wymachiwał szablą i śmiał się jak szalony. – Twój plan działa, Wodzu! – zawołał. – Patrz, Jadowity i jego żołnierze są już prawie na górze! Kluny uniósł przyłbicę, by lepiej ocenić sytuację. Ocenił, oczywiście... lecz było już za późno na rozkazy zdolne zapobiec temu, co miało się zdarzyć. Z murów spadła prawdziwa lawina ziemi i kamieni, trafiając wprost w największą z drabin. Szczury wrzeszczały, przerażone, spadając z niej wprost na łąkę. Sama drabina przewróciła się na bok, pociągając za sobą drugą, ustawioną obok. Spowodowało to przerażający chaos. Poranione i zszokowane szczury z gościńca rozpaczliwie próbowały dopełznąć do rowu, który zasypywały grzebiące ich lawiny kamieni i ziemi. Wielu nieszczęśników leżało bezradnych, przygniecionych szczątkami ciężkich drabin. Powietrze drżało od krzyków i jęków. Kluny wrzeszczał i przeklinał straszliwie. Pozostawił sztandar, pobiegł przez łąkę, przebył rów jednym skokiem, złapał sznur i łapa za łapą wspinał się po nim na górę. Dotarł już prawie na szczyt, kiedy linę przegryzł samotny bóbr. Kluny zleciał na ziemię i znieruchomiał. Przez chwilę leżał jak żałosna kupka nieszczęścia, ale oprzytomniał i uciekł, aż się za nim kurzyło. Przegrupował procarzy i łuczników, polecił im czekać na rozkaz. Tymczasem obrońcom udało się przeciąć ostatnią linę. Niedoświadczeni żołnierze zaczęli wiwatować, wychylili się przez mur, by podziwiać zadane nieprzyjacielowi straty. – Ognia! – wrzasnął Kluny. Kamienie i strzały pomknęły w górę, a skutek był doprawdy przerażający. Kilka myszy oraz leśnych stworzeń krzyknęło i padło. Klunego bardzo to pocieszyło. A więc nie wszystko stracone. W głowie miał już nowy plan. W lesie Mossflower Wścieklic rozpaczliwie walczył ze i sznurem, którym przywiązany był do dębu. Słyszał dobiegające z dala okrzyki, a to mogło oznaczać wyłącznie jedno: Wódz atakował Opactwo. Pochylił głowę; tylko w tej niewygodnej pozycji mógł dosięgnąć krępującego go, grubego sznura. Jeśli zdołam się uwolnić, myślał, będę w stanie dołączyć do hordy, jakoś się w nią wmieszać i udawać, że walczyłem od początku. Wyróżnić się w walce. Kluny łagodniej spojrzy na bohaterskiego żołnierza, jeśli wykaże się on w bitwie. Sznur smakował obrzydliwie. Po zapachu Wścieklic. poznał, iż należał niegdyś do Cienia. A on wręcz nie znosił tego skwaszonego gryzonia o pysku, który nigdy nie wyrażał niczego. Żuł sznur i rozmawiał z nim w wyobraźni. – No co, sznurze! – mówił. – Wytrzymasz jeszcze i to? Nic nie powstrzyma Wścieklica przed wydostaniem się na wolność. Ha, ha, ha! Biedny Cieniu, gdybyś tylko mógł go teraz zobaczyć! I nagle śmiech zamarł mu na wargach, a z jego gardła I wydobył się ohydny charkot. I Tuż przed nim kołysała się w hipnotycznym rytmie największa, najsilniejsza i najbardziej złowroga żmija, jaka kiedykolwiek narodziła się na tej ziemi. Szczur znieruchomiał, przerażony, nie był nawet w stanie odetchnąć. Straszliwy płaski łeb wykonywał powolne, wahadłowe ruchy, rozdwojony język wysuwał się i cofał, wysuwał i cofał... czarne jak koraliki ślepia patrzyły wprost w jego oczy. – Assssmodeuszszsz – syczała żmija. – Jak to miło, że właśśśśnie się uwolniłeśśśś, szczurze. Chodź do mnie. Assssmodeuszsz. Nauczę cię, co to jest wiecznośśśść. I żmija zaatakowała z porażającą szybkością. Wścieklic poczuł tylko bolesne ukłucie w szyję. Mięśnie mu zwiotczały, przed oczami zobaczył szarą mgłę. Ostatnie słowo, jakie usłyszał na tej ziemi, wypowiedział wąż, a brzmiało ono: – Asssmodeuszszsz. Asssmodeuszszsz. Kluny pazurem drapał ziemię na dnie rowu. Właśnie tu przygotowywał plan kolejnego ataku. Zdobędzie Opactwo podstępem, od strony lasu Mossflower. Miał to być atak z zaskoczenia, atak wyborowego oddziału, którym dowodzić będzie oczywiście on sam. Krwawy Kieł, przebrany w jego hełm i zbroję, pozostanie na łące; przebranie to z pewnością zmyli obrońców Redwall, obserwujących pole walki z daleka, z góry. Wojsku polecono kontynuować atak do chwili, gdy Kluny i jego żołnierze pokonają mur od przeciwnej strony, przebiją się do bramy i otworzą ją. Po wydaniu rozkazów dowódcom, Kluny w towarzystwie wybranych przez siebie szczurów, łasic, gronostajów i kun popełzł wzdłuż rowu przy gościńcu. Jego oddział zabrał długą deskę, pozostałość ogrodzenia przy kościele Świętego Niniana. Powoli pełzli na północ, aż znaleźli się poza zasięgiem wzroku czuwających na murach obrońców. Wówczas wyszli z rowu i wkroczyli w las Mossflower. Kluny usiadł na powalonym drzewie i wyjaśnił podwładnym, czego od nich oczekuje. – Zaczekam tu z niosącymi deskę. Reszta niech rozejdzie się po lesie w poszukiwaniu wysokich, starych, drzew, rosnących blisko murów Opactwa. Drzewo, które wybierzecie, musi wznosić się ponad mur i jednocześnie umożliwić wspinaczkę. Rozumiecie? No to do roboty! Wódz obserwował swych żołnierzy znikających wśród poszycia. Humor, jeszcze przed chwilą świetny, teraz jakoś; mu nie dopisywał. Dzisiejszy dzień był właściwie klęską,; więc wściekał się na swą wielką, potężną armię. Prosta taktyka myszy i leśnych zwierząt wykazała, ile warta jest jego armia! Prychnął i wbił mocne pazury w zmurszałe drzewo, wyrwał kawałek pnia. Żuki i korniki rozpierzchły; się na wszystkie strony. Och tak, z początku udało mu się ich przerazić. Jako dowódca znał potęgę strachu. Tylko że po kilku pierwszych sukcesach myszy zapomniały o strachu, zrobiły się po prostu bezczelne. To wówczas odwróciły się losy bitwy. Udało mu się odnieść jedno i drugie pomniejsze zwycięstwo, to prawda, ale i tak nie było się czym chwalić. Nie mógł nawet powołać się na ich przykład, by dodać ducha swym wojownikom. Całą nadzieję Kluny pokładał w tym, że myszy staną się zbyt pewne siebie i popełnią w końcu jakiś błąd. Stara, wypróbowana sztuczka – gra na zwłokę. Jedna pomyłka przeciwnika, tylko tego potrzebował. Poza tym musiał pokonać przeszkodę groźniejszą niż myszy: mury. Te wielkie, przeklęte mury, które do tej pory niweczyły wszystkie i jego zamiary. Z wściekłością drapał miękkie drzewo, aż jego kawałki dosłownie fruwały w powietrzu. Gdyby udał się jego najnowszy plan, nie musiałby już martwić się murami. Wtargnąłby do Opactwa niczym lis do kurnika, w którym właśnie wylęgły się kurczaki. Kluny uniósł nos i zaczął węszyć. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że jego zwiadowcy wracają. Złodziej i kuna imieniem Zabójczy, przeraźliwie hałasując, wyłonili się z zarośli. Oboje drżeli, chwiali się na łapach, wyglądali na przerażonych. Minęło sporo czasu, nim Kluny zdołał wydobyć z nich jakieś sensowne zeznania. Złodziej mówił z wahaniem, raz po raz ze strachem zerkając przez ramię. – No wiec tak... eee... jakby to powiedzieć... no więc zgubiliśmy się trochę, Wodzu. – Zgubiliście się? Gdzie? – prychnął Kluny. Zabójczy wyciągnął drżącą łapę. – Mniej więcej tam, wasza miłość. I znaleźliśmy wielki, potężny dąb. – Rosnący przy murze Opactwa? Złodziej potrząsnął łbem. – Nie, Wodzu, dalej, w głębi lasu. Zobacz, co było okręcone wokół pnia. Pokazał Klunemu przegryziony, poszarpany sznur. Kluny wyrwał mu go z łapy. – Niech mnie, to wygląda jak linka Cienia, ta do wspinaczki! A Cień zdechł. Co wy, durnie, próbujecie mi powiedzieć? – Chodzi o Wścieklica, wasza miłość – wyszeptał, płaszcząc się, Zabójczy. Kluny złapał go jedną łapą, Złodzieja drugą i mocno potrząsnął nieszczęśnikami. – Oszaleliście?! – wrzasnął. – Chcecie mi powiedzieć, że przeraziliście się tego durnia Wścieklica? Złodziej upadł na kolana. Rozpłakał się. – Bo ty go nie widziałeś, Wodzu – chlipnął. – Wścieklic tam leżał. Pysk miał opuchnięty, jęzor wywalony. Był siny i taki jakiś... jak galareta... Ooo... to było straszne! Zabójczy energicznie pokiwał łbem. – Tak jest, tak było – wtrącił. – Przecież widzieliśmy go na własne oczy. Stary Wścieklic, bidula, ciągnięty do tyłu. – Ciągnięty do tyłu? – zdziwił się Kluny. – No właśnie! – tłumaczyła kuna. – Ten twój szczur mówi do mnie tak: „Coś ciągnie biednego Wścieklica”. Tak powiedział. Oczywiście nie widzieliśmy co, nie) przez te wszystkie krzaki, więc razem odsunęliśmy je i co widzimy?! No więc co zobaczyliście? – burknął zirytowany Kluny. i Zabójczy zamilkł. Drżał. Przemówił w końcu niepewnie, jakby do tej pory nie potrafił zaakceptować świadectwa własnych oczu. – Wielkiego węża. W życiu nie widzieliśmy większego, to był chyba ojciec wszystkich węży. Złapał biednego Wścieklica za tylne łapy i ciągnął za sobą. Jedyne oko Klunego rozszerzyło się nagle. – A co zrobił ten wąż, kiedy was zobaczył? – Puścił Wścieklica i spojrzał na nas – pisnął Złodziej. – Patrzył na nas i powtarzał: „Asssmodeuszszsz. Asssmodeuszszsz”. Kluny podrapał się po łbie ostrym, brudnym pazurem. – Asmodeusz? A co to niby ma znaczyć? Nie wiesz? To przecież straszne imię tego potwora. – Piskliwy głos kuny łamał się ze strachu. – Mama kiedyś mi o nim opowiadała i powtarzała, że nie wolno spojrzeć żmii wprost w ślepia. Więc powiedziałem do tego tu Złodzieja: „Złodzieju, nie patrz na niego. Uciekaj, jeśli ci życie miłe”. No i oboje uciekliśmy, Wodzu. Och, nie jesteś w stanie zrozumieć, jakie to było straszne. Wolę, żebyś uwiązał mnie w płonącej stodole, niż bym miał znów tam wrócić. To wielkie, pokryte łuskami cielsko... – Milczeć, głupcy! Zdaje mi się, że inni też już wracają. Opanujcie się! Nie wolno wam wspomnieć o tym wężu nikomu. Spróbujcie, a poczujecie na skórze mojego węża. – Podsunął im ogon przed nosy. Zrozumieli go doskonale. Pojawiła się łasica imieniem Chybki. Złożyła zwięzły meldunek. – Wysokie drzewo tuż przy murze, Wodzu. Wiąz, o ile się nie mylę. Znacznie wyższy od muru, rozłożysty, wiele gałęzi przechodzi na drugą stronę. Doskonały do wspinaczki. – Jak daleko? – Jakieś dziesięć minut marszu na wschód. Przybyła reszta żołnierzy z wybranego przez Klunego oddziału. Natychmiast poprowadził ich gęsiego w kierunku wschodnim. Drzewo znalezione przez Chybkiego było rzeczywiście wiązem, wielkim i starym, z mnóstwem narośli na pniu i wygodnymi, rozłożystymi gałęziami. Kluny przyjrzał mu się uważnie. Właśnie tego szukał; rosło w idealnej odległości od muru. Spojrzał na swoich komandosów. – Posłuchajcie mnie! Wejdziemy na to drzewo. Gdy będziemy dostatecznie wysoko, znajdę mocną gałąź. Przerzucimy z niej deskę na mur. Jeśli zachowamy ostrożność, myszy niczego się nie domyśla. Nim zdołają opanować chaos, Redwall będzie nasz! Rozdział 19 Trudno powiedzieć, kto zdziwił się bardziej: Maciej i jego towarzysze, czy też szczury wartownicy. Przez króciutką chwilę obie strony tylko się na siebie gapiły, a potem zaczęła się przepychanka. Niektóre szczury miały refleks słabszy od innych, ale najsłabszym refleksem wykazali się Kolin Nornica i jego matka, którzy zostali schwytani natychmiast. Maciej wywinął się, uskoczył i pobiegł, przewracając po drodze szczura, który właśnie miał złapać Abrama Nornicę. Młoda mysz popędziła co sił w nogach, pchając pana Nornicę przed sobą i wrzeszcząc: „Niech pan ucieka, niech pan ucieka! Musimy schować się w lesie!” Pan Nornica przystanął. – Ale moja żona... Kolin... przecież szczury ich złapały! Maciej pchnął go brutalnie, zmusił do biegu. – Nas też złapią, jeśli się nie pospieszymy. Szybciej! Nie przyda się pan rodzinie, jeśli znów trafi pan w ich łapy. Pan Nornica usłuchał tej rady i pobiegł, ile sił w łapach. Maciej jednak zatrzymał się i, chwyciwszy grubą gałąź, spojrzał na nadbiegających przeciwników. – Co? Jest was tylko kilkunastu? No to zobaczymy, i czego was robią, szczury. Pierwszy, który się zbliży, zostanie obsłużony w pierwszej kolejności. Zamachnął się. Gałąź ze świstem przecięła powietrze. Szczury stanęły jak wryte. Ruszył na nie, wymachując zaimprowizowaną bronią. – Bazyli! – krzyknął. – Bazyli Łosiu, gdzie jesteś! Szczury próbowały go okrążyć. Jeden z nich zbliżył się niebezpiecznie. Mocne uderzenie pałki zwaliło go na ziemię. – Ale cios, młodzieńcze! Dobra robota! Bazyli zjawił się jak na zamówienie. Zając podskakiwał wesoło, zupełnie jak dziecko na szkolnej wycieczce. Uśmiechał się od do ucha. Za nim biegli mały Kolin i pani Nornica. Maciej odetchnął z ulgą. – Bazyli, gdzieś ty się do licha podziewał? Zając zrobił unik przed atakującym go szczurem, podskoczył i skokami wymierzył mu potężnego kopniaka. Szczur skulił się, próbując łapać oddech; ochota do walki przeszła mu jak łapą odjął. Zając zachichotał. – Przepraszam, Macieju, stary przyjacielu. Kiedy te stwory dały mi wreszcie spokój, wróciłem do norki. Wiosenne porządki, rozumiesz? Zajęło to trochę czasu, ale przecież jestem kawalerem i prowadzę kawalerskie gospodarstwo. Maciej spojrzał na niego zdumiony. To on walczy z dziesiątkami szczurów w obronie słabych i bezbronnych, a Bazyli tymczasem sprząta norę? Nie wytrzymał. – Ach, panie Zającu, jak to miło, że pan do nas dołączył mimo tak niesprzyjających okoliczności – powiedział kpiąco. Nadal walczyli ze szczurami, osłaniając wyzwolonych jeńców. – Ale chyba nie nastawił pan wody na herbatę? Bazyli skłonił się pani Nornicy i podał jej łapę. – Pozwoli pani sobie pomóc? – powiedział grzecznie. – A jeśli chodzi o twoje pytanie, Macieju, to owszem, nastawiłem. Zawsze powiadam, że po wyczerpujących ćwiczeniach fizycznych nie ma to jak filiżanka miętowej herbaty. Maciej końcem pałki walnął atakującego szczura wprost w pysk. Ten zając oszalał – pomyślał. Miętowa herbatka, też mi coś! – Chyba nie sądzisz, że spędzę popołudnie w twojej ukochanej norce na rozmowie i herbatce?! – krzyknął. Bazyli złapał szczura w iście niedźwiedzi uścisk. Zakręcił nim i w ten sposób przewrócił dwa inne. Następnie puścił oczko do Macieja. – Śmiem mieć nadzieję, że nie, stary przyjacielu. Bo sam rozumiesz, doszłoby do nader niezręcznej sytuacji. Mam serwis do herbaty, ale tylko na cztery osoby, a o ile się nie mylę, ów drobny dżentelmen, który znikł w lesie z szybkością postrzelonej kaczki, jest mężem tej oto uroczej damy, więc jego też wypadałoby zaprosić, prawda? Maciej przewrócił atakującego go szczura, wkładając mu pałkę pomiędzy łapy. Coraz lepiej naśladował styl Bazylego. – Ależ oczywiście, że tak, panie Zającu! Rozumiem, dlaczego miał mnie pan za nachalnego. Przysiądę sobie po prostu na łączce i będę uczył te przemiłe szczury, jak plecie się wianki ze stokrotek. Bazyli uniknął ataku jednego z „przemiłych szczurów”. Roześmiał się z podziwem. – Nie unoś się, młody przyjacielu. Nie masz powodu. Pomyślałem po prostu, że najlepiej będzie, jeśli dam schronienie państwu Nornicom, a do Opactwa odprowadzę ich później. Ty zaś potrzebny jesteś w Redwall od zaraz. Ta miła rodzinka tylko by cię opóźniała. Maciej uśmiechnął się, bardzo zażenowany. Pojął intencje zająca. – Przepraszam, strasznie cię przepraszam. I przyjmuję twą ofertę pomocy. Nie chciałem być nieuprzejmy. Tymczasem znaleźli się już na granicy łąki. Szczury wycofały się. Na chwilę. Bazyli potrząsnął łapą Macieja. – Dzielna z ciebie mysz – powiedział z podziwem. – No i fajnie. Uciekaj, młodzieńcze. Zobaczymy się, kiedy odprowadzę do Opactwa przyjaciół, których oddałeś w moje łapy. Pozostawiony sam sobie, swobodny, Maciej natychmiast zniknął w lesie. Szedł powoli, na chwiejnych nogach, świadom, że do Redwall musi dojść od strony lasu Mossflower, ponieważ główna brama będzie najprawdopodobniej atakowana. Czy obrońcy zdołają ją utrzymać? Czy Konstancja potrafi odpłacić im pięknym za nadobne bez jego pomocy? Czy wartownicy nie pospali się aby na służbie? Czy Pączek jest bezpieczna? Przedzierał się przez leśne poszycie, szukając odpowiedzi na te i wiele innych pytań. Zatrzymał się na chwilę, by sprawdzić, czy zmierza w dobrym kierunku, i nagle mocno się zaniepokoił. Powinien już widzieć mury Opactwa, tam, na północnym zachodzie. Być może nie docenił ogromu lasu? Tak, najprawdopodobniej popełnił błąd. Powinien iść dalej, zapewne są już niedaleko i wkrótce je dostrzeże. Gdzieś z przodu dobiegł go szmer strumyka i to przypomniało mu, że od bardzo dawna nie jadł i nie pił. Skręcił odrobinę i wkrótce znalazł się nad brzegiem. Leżąc na niskim pagórku z czerwonego piaskowca, pił: chłodną, słodką wodę. Nieco dalej znalazł młode mlecze. Zebrał garść delikatnych liści, trochę pączków, wrócił na ciepły kamień i położył się na nim na wznak, patrząc na czyste, błękitne czerwcowe niebo, widoczne ponad wierzchołkami drzew. Ale miał ciekawy dzień! Doprawdy, potrzebował krótkiego odpoczynku po tym, czego dziś dokonał. Obiecał sobie jednak, że nie pozostanie tu długo.; W końcu musi przecież jak najszybciej dotrzeć do Redwall. Westchnął głęboko. Zycie wojownika jest bardzo, ale to bardzo trudne. Przymknął oczy, pomyślał o Marcinie Wojowniku. Czy on w ogóle wiedział, co to zmęczenie? Z pewnością tak, walczył przecież w obronie Opactwa swym wielkim mieczem, nosił ciężką zbroję. Gdzie podział się ten miecz? Legendarny oręż nie rdzewieje przecież, nie rozpada się w proch. Gdyby rdzewiał i rozpadał się, nie przeszedłby do legendy. Ważka zawisła nad pyskiem młodej myszy, połaskotała jej wąsy. Co to dziwne stworzenie robiło na terenie, który uważała za swój? Podleciała bliżej i uznała, że jest ono zupełnie niegroźne; ta dziwnie wystrojona istota nie zagrażała jej autorytetowi, autorytetowi strażniczki tego niewielkiego odcinka strumienia. Spała, pochrapując niczym wiewiórka w zimie, całkowicie obojętna na to, co dzieje się wokół niej. Rozdział 20 Wieczór zbliżał się wielkimi krokami. Mimo kilku pomniejszych przeszkód Kluny i jego żołnierze dotarli jakoś do wielkiego wiązu. Niestety, w opinii Wodza szczury, przynajmniej niektóre, okazały się nędznymi wspinaczami: chwiały się, ześlizgiwały, a dureń Złodziej odczekał, aż znajdzie się niemal dwa metry nad ziemią i dopiero wówczas przyznał, że się boi i że ma lęk wysokości. Musieli zachować ciszę, więc nie można było na miejscu pouczyć go, jak należało. Kluny pożałował, że nie wziął ze sobą większej liczby kun i łasic. Wspinały się z naturalną łatwością, a jedna z nich – jak na nią wołano? Chybki? – okazała się niezwykle pomocna. Zachęcała innych, pomagała im i nawet dźwigała deskę! Warto o niej pamiętać. Doskonała kandydatka na oficera. Mimo usilnych starań ciągle jeszcze znajdowali się poniżej poziomu murów. Tu, wysoko, cienkie gałęzie uginały się pod ciężarem wspinaczy, waga deski mogła złamać je w każdej chwili. Kluny ocenił sytuację. Stwierdził, że wyżej wejść nie mogą, jeśli chcą zachować jakiś choćby najmniejszy margines bezpieczeństwa. Postanowił zatrzymać swych komandosów. – Dobra, przerwa na odpoczynek – zarządził. – Znajdźcie sobie jakieś miejsce, z którego nie spadniecie. Za godzinę, dwie, nadejdzie zmierzch, światła będzie mniej, cienie zrobią się głębsze, czujność myszy osłabnie. Zaskoczymy je w chwili słabości. Chybki, dopilnuj zachowania ciszy, dobrze? Chybki zasalutował i natychmiast zaoferował rozsądną radę: – Gałąź, na której siedzę, Wodzu, jest pewna, mocna. Sam sprawdziłem. Dałoby się przerzucić z niej deskę na mury, jest więcej niż wystarczająco długa. Owszem, trzeba byłoby przejść po niej pod górkę, ale to nie powinno być zbyt trudne. A gałęzie wyżej wcale mi się nie podobają, są zbyt cienkie, za słabe. Kluny podszedł do łasicy i przysiadł obok niej. – Masz rację – przyznał szeptem. – Tak, ta gałąź jest w sam raz. Trzymaj się blisko mnie, Chybki. Jesteś dobrym żołnierzem. Otacza mnie tylu durniów, że wkrótce będę potrzebował nowego kapitana. Wiesz, co to znaczy: większe udziały w łupach, więcej okazji, by się wzbogacić. Kluny zawsze nagradza inicjatywę, a ty, jeśli tylko właściwie rozegrasz karty, wkrótce awansujesz. – Dziękuję, Wodzu – odpowiedziała łasica, również szeptem. – Obiecuję, że nigdy cię nie zawiodę. Siedzący na niższej gałęzi Złodziej podsłuchał tę rozmowę i roześmiał się, choć tylko w duszy. „Tak, Wodzu! Nie, Wodzu! Nic tylko Wodzu, Wodzu, Wodzu”. Za kogo ma się to pyszne stworzenie? Jeśli zaś chodzi o Klunego, nadającego stopnie oficerskie z pominięciem przedstawicieli własnego gatunku, to Krwawy Kieł, Szpon i inni z pewnością będą mieli tu coś do powiedzenia. Chybki przesadził. Przecież dołączył do hordy zaledwie wczoraj, no, może przedwczoraj. Złodziej postanowił poczekać na okazję, a gdy się pojawi, załatwi cholerną łasicę na amen. Opat Mortimer z wdzięcznością spojrzał w niebo. Wreszcie nadchodził wieczór. Do tej pory radzili sobie całkiem nieźle, szczurom nie udało się wedrzeć na mury. Nie miały szans. Prawdziwa walka właściwie już się skończyła, żołnierze Klunego dokonywali tylko krótkich wypadów z rowu, w którym skoncentrowały się ich formacje. Korzystając z przerwy w działaniach bojowych, myszy wciągnęły na mury więcej kamieni i gruzu. Pączek i jej pomocniczki także wyszły na górę. Trzymając głowy nisko, by nie narażać się na strzały, biegały od posterunku do posterunku, częstując obrońców miską gulaszu, dzikimi winogronami i orzechowym miodownikiem. – Proszę, proszę, Pączek potrafi zachować spokój, myśleć samodzielnie i działać skutecznie – powiedział opat do Konstancji. Borsuczyca przekazała kołczan strzał Ambrożemu Kolcowi, który miał je rozdzielić obrońcom. – Prawdę mówicie, ojcze opacie – przytaknęła. – Ale chyba się czegoś obawia. Chodzi o Macieja, prawda? – Bez wątpienia – odparł sucho opat. – Myśli wyłącznie o naszym młodym obrońcy. Jak ty i ja. Konstancja potrząsnęła wielkim, pasiastym łbem. – To niepodobne do Macieja, zniknąć tak nagle. – Znalazłam trochę wolnego czasu, przeszukałam całe Opactwo. Znikł, po prostu znikł. No cóż, gdziekolwiek jest, nie wątpię, że walczy w naszej sprawie – stwierdził opat. – Pozostaje nam tylko czekać na jego powrót. I ufać, że prawidłowo ocenił sytuację. Rozsądku mu przecież nie brakuje. Przyjaciele z wdzięcznością przyjęli jedzenie, którym poczęstowała ich Pączek i jej pomocnicy. Oboje też ze zdumieniem przyglądali się wydrze Winifredzie i Pierwszemu Kretowi, którzy wnieśli na mury... huśtawkę. Huśtawkę tę sporządzono w zamierzchłych czasach, ku uciesze całej leśnej młodzieży. Od niepamiętnych czasów stała na polu truskawek, dzieciaki korzystały z niej jak rok długi. Służyła im dobrze i była w doskonałym stanie. Wydra i jej przyjaciel ustawili ją na murze. Dwa zaspane krety wniosły na górę wielki kamień. Pierwszy kret wskazał na przeciwległe ramię huśtawki. – Sam go postowcie; co za piykny kamyń. „Piykny kamyń” znalazł się na przeznaczonym mu miejscu. Wydra i kret objęli się mocno, spojrzeli na siebie, skinęli głowami i jednocześnie skoczyli na wolne ramię. Łuuup! Głaz wyskoczył znad obramienia muru. Przez kilka długich sekund panowała absolutna cisza, po czym rozległ się donośny huk, a zaraz po nim krzyki poranionych i zszokowanych szczurów, które czym prędzej schroniły się w rowie. Wydra i kret uścisnęli sobie prawice. – Gowa wos boli, pierzyńskie szkodniki jedne – zachichotał Pierwszy Kret. Załoga myszy padła, chroniąc się za parapetem przed wściekłą nawałnicą, która w zemście za ten cios spadła na mury Opactwa. Bitwa rozgorzała na nowo. Łucznicy Opactwa powstali i zasypali atakujących gradem strzał. Wydry procarze wystrzeliwały kamienie równie szybko, jak celnie. Szczury miotały długie włócznie, zabijając i raniąc wielu obrońców Opactwa. Znalazło się też kilka szczurów szczególnie pomysłowych; ich dziełem była groźna broń: ogniwa żelaznych łańcuchów z grobów kościoła Świętego Niniana, nanizane na sznur. Wywijały nimi przed wyrzuceniem, coraz szybciej i szybciej, a potem miotały we wcześniej obranym kierunku. Pociski te mknęły w górę, osiągały nawet trzykrotną wysokość muru i, prawie niewidoczne, spadały z przerażającym świstem. Porażony tą bronią przeciwnik umierał natychmiast lub odnosił bardzo ciężkie rany. A nawet, jeśli nikt nie został trafiony, odłamki kamienia i metalu, rykoszetujące w najzupełniej przypadkowych kierunkach, stwarzały ogromne zagrożenie. Konstancja natychmiast uświadomiła sobie, jak niebezpieczna jest ta nowa broń. Rozkazała załodze, z wyjątkiem kilku najdzielniejszych żołnierzy, natychmiast zejść z murów i schronić się w Opactwie. Wkrótce jednak okazało się, że żelazne ogniwa nanizane na sznur to broń obosieczna. Wiele z nich chybiało celu i wracało nad rów; bywało, że zabijały tych, którzy je wystrzelili. Nawet Krwawy Kieł, ubrany w strój Klunego i strzegący sztandaru na łące, musiał w pewnym momencie zrezygnować z „godności wodza” i uciekać, ile sił w nogach. Widział jednak, do jakiego stopnia pociski te przerażają obrońców Redwall, nakazał więc strzelać dalej. Konstancja dzielnie trwała na murze, dając tym dobry przykład swemu oddziałowi wybranych wojowników. Natychmiast chwytała w swe mocne łapy każdy ze szczurzych pocisków, lądujący bezpiecznie na górze kamieni lub gruzu, rozkręcała go nad łbem i rzucała, znacznie mocniej i celniej niż jakikolwiek szczur. Atakujący, ukryci w rowie, mogli tylko bezradnie szczerzyć na nią zębiska; ze wszystkich obrońców Redwall jej bali się najbardziej i najbardziej jej nienawidzili. Kluny rozsiadł się na gałęzi wiązu przy północnym murze Opactwa. Obserwował wydłużające się cienie. Niebo na zachodzie świeciło szkarłatem zachodzącego słońca. Wkrótce nadejdzie czas przerzucenia deski na mur. I wówczas niech i się myszy strzegą. Ich żałosny opacik zostanie zmieciony dzięki potędze Klunego Bicza! Furtian, a zarazem kronikarz Opactwa Matuzalem stał w Wielkim Refektarzu, przyglądając się uszkodzonemu gobelinowi. Za stary na aktywny udział w walce uznał, że najlepiej przysłuży się zakonowi, zmuszając do pracy mózg, a jego mózg był potężną bronią. Gdzieś musiał znajdować się jakiś choćby drobny, choćby nawet niezauważalny ślad, umożliwiający określenie miejsca wiecznego spoczynku Marcina Wojownika. Trop prowadzący do miejsca, gdzie znajdował się jego miecz. Musi odzyskać ten miecz dla Opactwa. Ale jak? Podczas długiej służby zakonnej Matuzalem kilkakrotnie podejmował próby znalezienia miecza Marcina gdzieś w Redwall. Ostatnio zajmował się poszukiwaniami znacz – nie bardziej aktywnie, choć niestety bez rezultatów. Nie znalazł nowych tropów, nie znał odpowiedzi na najważniejsze pytania. Uznał, że musi wykorzystać umysł młodszy i bardziej otwarty. Co za szkoda, że nikomu nie udało się znaleźć Macieja! Ta mysz miała głowę nie od parady. Długie życie i lata poszukiwań wyczerpały starca. Zachwiał się, i by nie upaść, oparł o kamienną ścianę w tym właśnie miejscu, które do niedawna zasłaniał portret Marcina. Zadowolony Matuzalem westchnął głęboko, uśmiechnął się nawet. Jego poszukiwania przyniosły jednak jakiś skutek. Na pokrytej pyłem stuleci ścianie poczuł pod łapą wyryte litery. Księga Druga Poszukiwania Rozdział 1 Maciej budził się powoli. Zamrugał oczami, ziewnął, przeciągnął się rozkosznie. Słońce zachodziło, jego promienie barwiły wodę strumienia czerwienią i złotem z dodatkiem czerni zbliżającego się nieuchronnie zmroku. Leżał bez ruchu, upojony ciszą i spokojem ciepłego letniego wieczoru. Rzeczywistość spadła nań jak grom z jasnego nieba. Poderwał się na równe łapy, natychmiast zapominając o otaczającym go pięknie świata. Zasnął, odpoczywał, chrapał jak jakiś nieodpowiedzialny, tchórzliwy idiota, podczas gdy Opactwu i jego przyjaciołom groziło śmiertelne niebezpieczeństwo! Wściekły na samego siebie ruszył w mrok królujący między wysokimi drzewami lasu Mossflower. Brakowało mu obelg, by wystarczająco siebie nimi upokorzyć. Maszerował tak dość długo, rzucając gromy na własną głowę, nim zorientował się, że... zabłądził. Nie znał tu żadnego drzewa, żadnej ścieżki, nie rozpoznawał żadnego znaku szczególnego. Zwątpił, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Opactwo. Noc ogarniała powoli wielką puszczę i zabłąkaną w niej małą mysz. Maciejowi wydawało się, że dostrzega w ciemności jakieś niesamowite kształty, pojawiające się i natychmiast znikające, nieruchomym powietrzem szarpały jakieś przedziwne, przeraźliwe krzyki, krzaki i drzewa wyciągały ku niemu konary przypominające łapy o tysiącu szponów, jakby chciały go skrzywdzić, zranić. Drżąc na całym ciele, Maciej schował się w pniu wielkiej brzozy, rozszczepionym niegdyś przez piorun. Ledwie się uspokoił, znów zaczął krytykować samego siebie: oto wielki wojownik przeraził się ciemności jak jakaś maleńka kościelna myszka! Gdzieś z góry dobiegł go trzask i przeciągłe skrzypienie. Opanował strach, choć nie przyszło mu to łatwo, wyciągnął sztylet Cienia i wyszedł na otwartą przestrzeń. Krzyknął głosem, który miał być gruby i stanowczy: – Kto tu tak hałasuje? Jeśli jesteś przyjacielem, wyjdź z ukrycia, pokaż się. Jeśli jesteś szczurem, uciekaj, ile sił w łapach, albo będziesz musiał stawić czoło mnie, Maciejowi, wojownikowi Redwall! Jego własne słowa dodały mu pewności siebie. Zamilkł; stał napięty, gotów do działania. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi, dobiegło go tylko echo jego własnego głosu, odbijającego się od ciemnych pni gęsto rosnących drzew. Nagle za plecami usłyszał cichy trzask. Obrócił się, podnosząc sztylet... i spojrzał wprost w ślepka małej, rudej wiewiórki. Przyglądała mu się ze zdziwieniem. Ssała łapę, mlaskając przy tym donośnie. Maciej dostał napadu śmiechu tak gwałtownego, że niemal upuścił sztylet. A więc tak wyglądał bezimienny upiór, śledzący go w pogrążonym w mroku lesie! Maleńkie stworzonko dreptało w miejscu i cały czas ssało łapę. Wspaniały, błyszczący ogon trzymało dumnie uniesiony, tak że sięgał wyżej niż czubki jego uszu. Maciej przestał się śmiać. Przemówił łagodnie, nie chcąc przestraszyć zwierzątka. – Cześć. Nazywam się Maciej. A ty? – Mała wiewiórka beztrosko ssała łapę. – Mama i tata wiedzą, że wyszłaś na spacer? – Skinęła łebkiem. – Zgubiłaś się, dziecino? Tym razem wiewiórka łebkiem pokręciła. – Mówisz? – Ten sam gest. – Często spacerujesz sama w nocy? – Skinienie. Maciej z rozbrajającym uśmiechem szeroko rozłożył łapy. – Zgubiłem się – przyznał. – Wiewiórka siedziała nieruchomo. Ssała łapę. – Jestem z Opactwa Redwall. – Wiewiórka nadal ssała łapę. – Wiesz, gdzie to jest? – Skinienie. Maciej nie posiadał się z radości. – Och, moja mała przyjaciółko, proszę... czy mogłabyś pokazać mi drogę? Wiewiórka znów skinęła łebkiem. – Bardzo ci dziękuję. Maleńkie stworzonko podskoczyło kilka kroków, zatrzymało się, obejrzało, wyjęło łapę z pyszczka i machnęło nią. Maciej nie potrzebował dodatkowego ponaglenia. Odgłos mlaskania, towarzyszący ssaniu łapy, niósł się po ciemnym lesie. – No cóż – powiedział Maciej, sam sobie dodając odwagi. Nawet jeśli stracę ją z oczu, poprowadzą mnie uszy. Wiewiórka uśmiechnęła się, wsadziła łapę do pyszczka i znów zaczęła ją ssać. Rozdział 2 Opat Mortimer siedział na trawie w klasztornym krużganku otoczony swymi żołnierzami, odpoczywającymi przed objęciem kolejnej warty na murach. Nie wiedział, kiedy szczury zaprzestaną ataków i zdając sobie sprawę z tego, że mogą nie zaprzestać, w swej dobroci doradził stworzeniom, które zeszły z posterunku, by spróbowały odpocząć i przespać się. W krużgankach pojawił się również Matuzalem. Przykuśtykał do opata, stęknął i opadł na trawę z westchnieniem ulgi. Mortimer powitał go uprzejmym: „Dobry wieczór, bracie Matuzalemie”. Stary furtian poprawił okulary. Odetchnął głęboko. – Dobry wieczór, ojcze opacie. Jak wiedzie się nam w wojnie ze szczurami? Opat skrył łapy w szerokich rękawach habitu. – Dobrze się wiedzie, bracie Matuzalemie – odpowiedział – choć nie wiem doprawdy, jak można nazwać „dobrym” coś, co przynosi rany i śmierć. Dożyliśmy dziwnych czasów, przyjacielu. Matuzalem uśmiechnął się, marszcząc nos. – Ale wiedzie nam się dobrze, nie mylę się? – Owszem. Dlaczego się uśmiechasz, Matuzalemie? – Jakież to sekrety ukrywasz przede mną? – Ach, ojcze opacie, czytasz we mnie jak w otwartej księdze. Ukrywam sekret, to prawda, ale zaufaj mi – wyjawię go we właściwym czasie. Opat wzruszył ramionami. – Bez wątpienia, bez wątpienia. Byle na ów moment nie trzeba było czekać za długo. Nie stajemy się przecież młodsi. – Och, ojcze opacie, w porównaniu ze mną jesteś ciągle myszą w kwiecie wieku. A jednak, jak wielu innych, pewnych, że zawodzą mnie zmysły, nie dostrzegasz nawet części tego, co widzą moje stare oczy. – Czego nie dostrzegam? – zainteresował się opat. Matuzalem dotknął łapą nosa. – Wyczułeś na przykład, że dziś wieje wiatr z południa? Nie, chyba jednak nie. To teraz przyjrzyj się wierzchołkowi tego starego wiązu, wyrastającego ponad mury. Tak, tak, tego przy bocznym wejściu. I powiedz mi, co widzisz. Opat powiódł wzrokiem za wyciągniętą łapą Matuzalema. Przyjrzał się wiązowi bacznie, po czym znów spojrzał na starca. – Widzę tylko czubek drzewa – oznajmił zdziwiony. – Co w tym takiego niezwykłego? Matuzalem pokręcił głową, zawiedziony.. – On nadal nie widzi. Co na to poradzić? Kiedy wieje wiatr z południa, liście i gałęzie wiązu powinny odchylać się na północ, jak zawsze. Ale to szczególne drzewo sprzeciwia się nakazom natury, chwieje się z zachodu na wschód. Może to oznaczać tylko jedno: ktoś używa go do swych własnych celów. Przynajmniej ja tak sądzę. A ty? Nie odpowiadając, nie okazując ani odrobiny zaniepokojenia, opat wstał powoli. Ruszył swobodnym krokiem w kierunku furty, po drodze gestem przyzywając Konstancję. Borsuczyca podeszła do niego; przez chwilę rozmawiali szeptem, opat raz skinął głową w kierunku wiązu. W kilka minut później Konstancja, wydra Winifreda, Ambroży Kolec i kilka innych zwierząt ruszyło wierzchołkiem muru w stronę drzewa, bardzo uważając, by nikt ich nie dostrzegł. Tymczasem ukryty wśród gałęzi Kluny szeptem wydawał rozkazy swym żołnierzom, przerzucającym deskę z gałęzi na mury Opactwa. – Spokojnie, Złodzieju. Cholerny dureń! Podnieś koniec od swojej strony. Deska ma iść w górę, nie w dół. Złodziej starał się posłusznie wypełniać polecenia. Wodzowi to dopiero jest dobrze, myślał. Siedzi sobie bezpiecznie i nic, tylko rozkazuje. Nie musi balansować na jednej łapie, popychać tej głupiej deski drugą. Poślizgnął się, wrzasnął i puścił deskę, która uderzyła o gałąź z donośnym stukiem. Na szczęście Chybki był na miejscu. Złapał koniec deski, przytrzymał ją. Złodziej odzyskał równowagę, rozpaczliwie uczepił się gałęzi. Kluny syczał na niego wściekle: – Kretyn! Idiota! Zejdź nam z drogi, nie przeszkadzaj! Odsuń ten swój wielki tyłek, zrób miejsce Chybkiemu. Wściekły i upokorzony Złodziej ustąpił miejsca łasicy, a Kluny nie powstrzymał się przed wymierzeniem mu soczystego kopniaka. – Siedź i nie odzywaj się – warknął. – Bo obudzisz wszystkich w Opactwie. Chybki poruszał się szybko i zręcznie. Wydawane przez niego polecenia były jasne, precyzyjne. – Nieco w górę. Odrobinę w lewo. Do przodu, spokojnie... teraz... doskonale, przytrzymajcie ją. Długa deska spoczęła pewnie na szczycie muru. Łasica zasalutowała Klunemu. – Kładka na pozycji i zabezpieczona, Wodzu – zameldowała. Złodziej rzucił jej pełne nienawiści spojrzenie. Kluny wszedł na deskę, by ją wypróbować. Ugięła się i przesunęła lekko pod jego ciężarem, ale wytrzymała. Spojrzał na swoich żołnierzy. – Idę pierwszy – zdecydował. – Na mury przechodzimy pojedynczo. Kiedy będę po drugiej stronie, przytrzymam deskę. Chybki, idziesz za mną, a za tobą pójdzie reszta oddziału. Kluny trzymał się gałęzi wiązu, jak długo mógł. Wkrótce znalazł się pośrodku deski, bez żadnej podpory. Zmuszał się, by nie spojrzeć w dół, w przepaść. Niemal już dotarł do celu, kiedy pojawiła się Konstancja i wielką łapą strąciła kładkę z muru. Kluny runął, wrzeszcząc rozpaczliwie; w długim locie do ziemi obijał się o gałęzie i łamał je. Winifreda strzeliła z procy, zmiatając z gałęzi łasicę, która jednak nie wypuściła z łap swego końca deski. Wychyliła się w dół, żeby zobaczyć, gdzie spadł Kluny. Złodziej wykorzystał okazję do zemsty i popchnął łasicę mocno. Spadła jak kamień, a na nią zleciała deska. Reszta wyborowego komanda, popychając się i depcząc po sobie, usiłowała jak najszybciej zbiec po gałęziach wiązu na ziemię. Konstancja i jej przyjaciele przyglądali się z muru panicznej ucieczce. Wydra Winifreda zdołała jeszcze kilkakrotnie celnie wystrzelić, znacznie ją przyśpieszając. Obrońcy Opactwa z ponurą satysfakcją obserwowali godzące w przeciwników pociski. Ambroży Kolec zmrużył krótkowzroczne ślepia. Patrzył w ziemię przy murze. Próbował policzyć ofiary. – Ilu ich dostaliśmy? – spytał. – Trudno to stwierdzić w tym świetle – odparła Winifreda. – Ale przysięgnę, że tym, który spadł z deski, był sam Kluny. Konstancja spojrzała na wydrę, zmarszczywszy czoło. Wydawała się zdziwiona. – A więc ty też go rozpoznałaś? Bardzo się z tego cieszę. Przez chwilę miałam wrażenie, że widzę podwójnie, bo i jakim cudem Kluny pojawił się w dwóch miejscach naraz? Jestem pewna, że przed paru minutami stał na łące. Winifreda wzruszyła ramionami. – Miejmy nadzieję, że ten na desce to był prawdziwy Kluny. Spodziewam się, że skręcił kark i leży martwy, tam. Konstancja spojrzała w dół. – Trudno powiedzieć. Widzę pięć, może sześć ciał; nie policzę dokładnie, na to jest za ciemno. Ale uważam, je upadku z tej wysokości nikt nie byłby w stanie przeżyć. – Może zejdziemy i sprawdzimy? – zaproponował Ambroży. Konstancja, na którą obróciły się spojrzenia obecnych, pokręciła łbem. – Chyba lepiej nie – powiedziała z namysłem. – Nie – zdecydowała – nie podoba mi się ten pomysł. Właśnie przyszło mi do głowy, że mogliśmy mieć do czynienia z dywersją, próbą odciągnięcia nas od głównej bramy. Jeśli to Kluny zleciał na dół, cieszmy się, bo mamy powody do radości, ale jeśli nie zleciał, to ciągle jest w pobliżu. Nie ma sensu liczyć trupów. Wracajmy tam, gdzie coś się dzieje. Obrońcy Opactwa pod przewodnictwem borsuczycy oddalili się szybko. Złodziej wysunął nos z krzaków. Uznał, że może się już poruszać bezpiecznie, na murze nie było nikogo. Za nim, kulejąc i jęcząc, szli ci, którzy ocaleli z pechowej akcji. Zignorował ich, za to z uwagą obserwował ofiary: cztery szczury, kunę i łasicę. Leżały nieruchomo, z groteskowo rozrzuconymi, zastygłymi w dziwacznych pozach, powykręcanymi i połamanymi łapami. Ocaleni natychmiast rzucili się na ciała towarzyszy broni, obdzierając je z oręża oraz tych części ekwipunku, które im się akurat spodobały. Złodziej stał jak zaczarowany, wpatrując się w jedno błyszczące oko. Kluny żył. Chybki poruszył się i jęknął. Choć deska go przycisnęła, jemu także udało się przeżyć. Po chwili wahania Złodziej wziął się do działania. Żywotność Chybkiego zdumiała go niepomiernie, za to bez zdziwienia, wręcz z rezygnacją przyjął do wiadomości fakt, że nic nie jest w stanie zabić Wodza. – Hej, szybko! – krzyknął. – Przynieście deskę. Musimy go stąd wynieść. Deska posłużyła jako zaimprowizowane nosze. Bardzo ostrożnie położyli na niej Klunego. Złodziej doskonale wiedział, że jest cały czas obserwowany, więc delikatnie uniósł zwisający, długi ogon i złożył go obok bezwładnego ciała. – Lepiej się nie ruszaj, Wodzu – powiedział ciepło. – Leż spokojnie, zaraz wrócimy do obozu. Niosąc Klunego, „komandosi” armii szczurów powoli maszerowali lasem. Złodziej milczał, w jego głowie rodził się pewien plan. Westchnął głęboko, udał, że ociera łzę z pyska. – Biedna stara łasica – zaszlochał. – Taka była świetna! Była? A może jeszcze żyje? Hej, słuchajcie! Dopilnujcie, by Kluny bezpiecznie dotarł do obozu. Ja wrócę, sprawdzę, czy można w czymś pomóc Chybkiemu. Obserwując znikających w mroku towarzyszy, uśmiechnął się do siebie kpiąco. Maciej szedł za wiewiórką, przeciskając się wśród jeżyn i kolczastych krzaków. Próbował nawiązać rozmowę, ale stworzonko tylko kręciło albo kiwało główką. Maszerowali tak razem przez dłuższy czas, a gdy niebo pojaśniało jutrzenką, zwątpił wreszcie, czy jego przewodniczka rzeczywiście zna drogę. A jednak wiewiórka zatrzymała się nagle i łapą wskazała na wschód. Rzeczywiście, na horyzoncie pojawiła się masywna bryła Opactwa. – Nie ma to jak w domu – powiedział z wdzięcznością. – Jesteś wspaniałą przewodniczką, mała. Nie przerywając ssania łapy, wiewiórka uśmiechnęła się wstydliwie. Ujęła jego ogon i tak ruszyli przed siebie, mysz rozprawiająca z werwą, za odpowiedź mająca jedynie ruchy wiewiórczego łebka i ssanie łapy. – Zaprowadzę cię do kuchni braciszka Hugona i dopilnuję, by dał ci śniadanie tak pyszne, że lepszego nie jadłaś w życiu. Jak ci się podoba ten pomysł? Skinienie. Pomlaskiwanie ssanej łapy. Kiedy wreszcie dotarli do muru, Maciej miał wręcz ochotę poklepać czerwony piaskowiec. – Tu mieszkam – oznajmił dumnie. Oboje zamarli nagle, bowiem spośród drzew dobiegł ich niesamowity odgłos, bardzo przypominający jęk. Maciej i wiewiórka zareagowali instynktownie, kryjąc się w krzakach. Następnie cichutko popełzli w kierunku, z którego dobiegł ich ten dźwięk. Dotarli na miejsce, rozgarnęli krzaki i z przerażeniem przyjrzeli się scenie, rozgrywającej się przy pniu starego wiązu. Pomiędzy martwymi zwierzętami, leżącymi w nienaturalnych pozach, dostrzegli ciężko ranną, jęczącą, wstrząsaną drgawkami łasicę. Nim zdążyli zdecydować co dalej, na miejscu pojawił się szczur i znów musieli się schować. Złodziej był w doskonałym humorze. Szturchnął Chybkiego stopą, nucąc coś wesoło pod nosem. – Hej, obudź się – zawołał raźno. – To ja, Złodziej. Nie udawaj, jestem pewien, że mnie pamiętasz. To ja jestem tym głupkiem, po którym miałeś objąć dowództwo. Chybki nie był w stanie otworzyć ślepi. Jęczał z bólu. Złodziej udał, że wzbudza to w nim współczucie. – Co się dzieje, stary przyjacielu? Jesteś zmęczony? O tak, z pewnością, przecież to dlatego nie możesz wstać. Pozwól, że pomogę ci zasnąć, dobrze? Położył łapę na gardle rannej łasicy i przydepnął je. Chybki próbował się poruszyć, walczył o oddech. Złodziej czerpał złowrogą przyjemność z tego, co robił. Nacisnął gardło łasicy całym ciężarem ciała. – Ciii, cicho – szepnął pieszczotliwie. – Idź spać. Śnij o dowództwie, którego nigdy nie dostaniesz. Chybki zacharczał po raz ostatni i znieruchomiał. Szczur znikł w lesie, chichocząc radośnie. Ukryci tuż obok Maciej i wiewiórka spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Byli świadkami morderstwa! Odczekali, póki nie upewnili się, że w okolicy nie ma nikogo, a potem wyszli z ukrycia. Maciej przyłożył dłonie do pyska i zaryzykował głośny okrzyk. Nie doczekał się odpowiedzi. Mała wiewiórka potrząsnęła łebkiem. Wskazała ziemię stanowczym gestem; uznał, że każe mu nie ruszać się z miejsca. Następnie z niesamowitą wręcz zręcznością wskoczyła na pień starego drzewa. W mgnieniu oka znalazła się wśród wysokich, cienkich, wznoszących się nad murem gałęzi. Wybrała jedną, przebiegła kawałek, wybiła się z niej jak z trampoliny, miękko opadła na mur i znikła. Ani na chwilę nie przestała ssać łapy! Minęło kilka chwil i nagle ze zgrzytem starych zawiasów otworzyły się małe drzwi w murze. Konstancja, która wyjrzała przez nie ostrożnie, zobaczywszy Macieja, podbiegła ku niemu radośnie. Wiewiórka siedziała jej wygodnie na plecach. Młody wojownik nie wiedział, jakiego przyjęcia powinien oczekiwać, ale okazało się, że nie miał powodów do zmartwienia. Konstancja przytuliła go mocno, poklepała po ramieniu, po czym uroczyście uścisnęła mu łapę. Gestem zaprosiła go do środka, przez cały czas zachowując milczenie i nie pozwalając mu odezwać się ani słowem. Dopiero gdy znaleźli się w Opactwie, powiedziała: – Później nam o wszystkim opowiesz. Teraz choć ze mną do głównej bramy. Powinieneś to zobaczyć! W kilka chwil później stali już na murze nad furtą, tłocząc się wśród mnóstwa obrońców. Horda Klunego wycofywała się do swego obozu w kościele Świętego Niniana. Myszy i ich sojusznicy wznieśli donośny, radosny okrzyk. Klunego, niesionego na desce, otaczali żołnierze szczurzej armii. Krwawy Kieł, nadal w jego zbroi, przykrył go kocem, starając się ukryć, że to właśnie Wódz ucierpiał. Nikogo jednak nie udało mu się oszukać! Obie strony znały już historię oddziału specjalnego ze wszystkimi jej krwawymi szczegółami. I wszyscy wiedzieli, że idący dumnym krokiem szczur w zbroi wcale nie jest Klunym Biczem. Mimo to Krwawy Kieł szedł obok improwizowanych noszy z wysoko uniesionym łbem. Rany Klunego mogły przecież okazać się śmiertelne, a poza tym radował go szacunek, jakim go darzono dzięki barbarzyńskiemu, krzykliwemu strojowi. Strój ten nie należał do Krwawego Kła, owszem, ale przecież mógł on mieć nadzieję, że kiedyś stanie się jego właścicielem. Tymczasem nad bramą, na murach Opactwa, zapanowała euforia. Ponieważ jednak opat wydał rozkaz, że do wycofującego się wojska nie wolno strzelać pod żadnym pozorem, ten i ów z wiwatujących burczał pod nosem. Dlaczego nie zniszczyć armii Klunego raz na zawsze? Teraz, kiedy ucieka w panice, można przecież zmiażdżyć ją ku wiecznej chwale Redwall! Dobry ojciec opat nie chciał jednak o tym słyszeć. Jako prawdziwy zakonnik wierzył, że zwycięstwo powinno iść w parze z miłosierdziem. Radosne okrzyki umilkły więc, i odejściu hordy szczurów, wzbijających kłęby pyłu w czyste powietrze wczesnego ranka, towarzyszyła przeraźliwa cisza. Przygnębieni, wstrząśnięci walką, mając przed oczami obraz noszy i powalonego Wodza, ranni zamykali kolumnę, a wszechobecna atmosfera klęski przesycała powietrze jak kurz, który wzbijały łapy pokonanych żołnierzy. Zwycięzcy powoli uświadamiali sobie, jak wysoką cenę zapłacili za zwycięstwo. Świeżo wykopane groby i zajęte łóżka klasztornej infirmerii były milczącym świadectwem okropieństw wojny. Maciej poczuł, jak jego łapę obejmuje inna, mniejsza i ciepła. Pączek! Patrzyła na niego z wielką ulgą, głos miała wesoły. – Och, Macieju, jak się cieszę, że wróciłeś szczęśliwie. Tak strasznie się czułam, nie wiedząc, co porabiasz, co się z tobą dzieje. Już myślałam, że cię straciłam. – Jestem jak fałszywy grosz. Zawsze wracam – uśmiechnął się Maciej. – Aha, byłbym zapomniał. Jak się czuje twój tata? Pączek rozpromieniła się. – Doskonale! To niemal cud! Wstał z łóżka i pomagał na murach. Powtarzał jak zawsze: „Prawdziwej polnej myszy nic nie jest w stanie zaszkodzić”. Maciej nie zdążył nawet pożegnać się z Pączkiem; niemal natychmiast wezwano go do celi opata na poranną naradę. Usiadł przy stole, rozejrzał się dookoła. Wraz z nim zasiedli Konstancja, Ambroży, Winifreda, Pierwszy Kret, sam opat oraz dobry przyjaciel Macieja, mała wiewiórka. Wiewiórka stała na stołku, maczała łapę w miskach z mlekiem i miodem i ssała ją, mlaskając jeszcze głośniej niż zazwyczaj. – Myślę, że gdyby nie ten tu nasz Milczący Sam, wpadłbyś w poważne tarapaty – powiedział opat. Maciej skinął głową. – Z pewnością, ojcze opacie – przytaknął. – A więc wiewiórka tak się nazywa? Milczący Sam? No cóż, imię z pewnością odpowiada jego naturze. – Szczera prawda. – Opat skinął głową. – Jego ojciec i matka są moimi bliskimi przyjaciółmi. Pójdą po śladach dziecka i z pewnością trafią do nas nieco później. – Jak się zapewne domyślacie, nasz młody przyjaciel nie wypowiedział słowa od dnia urodzin. Próbowaliśmy leczyć go na wszelkie znane w Redwall sposoby, lecz żaden nie przyniósł skutku, ochrzciliśmy go więc tym imieniem: Milczący Sam. A jednak nie powinniście się nim sugerować. Sam zna Mossflower jak własną dłoń. Prawda? Maleńka wiewiórka oblizała łapę i uśmiechnęła się. Zatoczyła nią krąg w powietrzu, zaś drugą łapą wskazała niebo. Maciej sięgnął przez stół i uścisnął ją mocno, serdecznie. – Dziękuję ci, Milczący Samie – powiedział. – Doprawdy, jesteś wspaniałym tropicielem. Podczas spotkania wymieniono wiele użytecznych informacji. Maciej opowiedział wszystkim o uwolnieniu więźniów z kościoła Świętego Niniana i spotkaniu przedziwnego zająca. – Czyżby mnie słuch mylił?! – zawołała Konstancja. – Bazyli Łoś Zając? Trudno uwierzyć, że ten przedziwny stwór nadal skacze po lesie. Spodziewam się, że pojawi się u nas z rodziną Nornic dziś w porze lunchu. Jak go znam, Bazyli nie przegapi darmowego posiłku. Wszyscy zgromadzeni przegłosowali następnie, że należy podziękować Maciejowi za spryt i odwagę, którymi wykazał się ponad wszelką wątpliwość. Młody wojownik aż zarumienił się z dumy, wysłuchał jednak z największą uwagą spostrzeżeń i obserwacji tych, którzy brali bezpośredni udział w walce. Mimo powszechnego przekonania, że bitwa została wygrana, dyskutowano z niepokojem na temat przyszłości. Nikt nie wiedział przecież, czy i kiedy Kluny wyliże się z ran. Czy jego horda poniosła klęskę tak ciężką, że nigdy już nie ośmieli się powrócić? Czy możliwe jest, że powróci... wkrótce? Opat uznał, że horda Klunego nigdy już nie zaatakuje Redwall. „Dotkliwe rany zadane jej dowództwu z pewnością ją do tego zniechęcą” – twierdził. Opinia ta spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem zgromadzonych. Rolę ich rzeczniczki wzięła na siebie Konstancja. – Najważniejszy jest nadal Kluny – wyjaśniła. – Ten szczur fizycznie jest silniejszy, niż potrafimy sobie wyobrazić. Wyzdrowieje i zaatakuje nas znowu. To tylko i kwestia czasu. – Waliła w stół łapą, skandując każde słowo: – Nie łudźmy się. Kluny Bicz znów nas zaatakuje. Jestem gotowa dać za to głowę. Pomyślcie tylko. Gdyby zrezygnował ze zdobycia Opactwa, straciłby przed swoimi żołnierzami nie tylko twarz, lecz także resztki wiarygodności. Nie to jest jednak najważniejsze. Po całym świecie rozeszłaby się wiadomość, że nie jest niezwyciężony, że pokonały go zwykłe myszy! Przestałby być ucieleśnieniem grozy. Rozumiecie więc, że okoliczności zmuszają go do powtórnego ataku na Redwall. I dokona tego, gdy tylko wyzdrowieje. Konstancja skończyła swój wywód. Obecni na naradzie milczeli. Po dłuższej chwili opat wstał. Od razu widać było, że podjął decyzję. – Niech i tak będzie – powiedział. – Wysłuchałem waszych rad i opinii, drodzy zaufani przyjaciele. Choć marzę o pokoju, czuję, że podejmując decyzję, muszę wziąć pod uwagę słowa, które uważam za prawdziwe. Dysponujcie więc moją władzą. Oferuję wam wszelką możliwą pomoc. Moją wolą jest, by w przypadku drugiego najazdu rządy nad Opactwem objęli Konstancja, Maciej, Winifreda, Ambroży i Pierwszy Kret. Ja zajmę się leczeniem rannych i karmieniem głodnych. A teraz, przyjaciele, muszę już zakończyć nasze spotkanie, ponieważ mam wiele innych spraw do załatwienia. Chodź, Samie. Obmyjemy ci te brudne, lepkie łapki, nim pojawią się twoi rodzice. Och, byłbym zapomniał. Macieju, brat Matuzalem chce z tobą porozmawiać. Jest w Wielkim Refektarzu. Rozdział 3 Kluny Bicz leżał w łożu, cierpiąc straszliwe bóle. Kapitanowie jego armii kulili się w ciemnym kącie pokoju. Milczeli jak zaklęci. Straszne rany ich Wodza: złamana łapa przednia, złamana tylna, kilka połamanych żeber, pęknięty ogon plus obrażenia jeszcze nie wykryte, okazałyby się śmiertelne dla każdego szczura na ziemi. Ale nie dla Klunego Bicza. Krwawy Kieł wraz z czterema innymi dowódcami mógł rzucić się na niego i zabić go w każdej chwili. Lecz oni wszyscy bali się legendarnej siły i wytrzymałości Klunego. Nikt, dosłownie nikt nie zdawał sobie sprawy z niepokonanej żywotności Wodza. Krwawy Kieł obserwował go, zafascynowany potężną piersią poruszającą się w rytm szybkiego, nieregularnego oddechu, nadal silnym, wstrząsanym drgawkami ogonem, i nagle zdał sobie sprawę z tego, że przecież nie wie nawet, czy Kluny nie udaje, że odniósł aż tak poważne obrażenia, czy nie jest to z jego strony gra lub pułapka, zastawiona na pomniejszych przywódców hordy. Dwunastu wartowników zamknięto w szopie, której mieli strzec; przedtem ją oczywiście wyreperowano. Za dopuszczenie do ucieczki rodziny Nornic zostali przede wszystkim wybatożeni; za kłamstwa o Macieju i wielkim zającu Krwawy Kieł polecił głodzić ich aż do odwołania. I tak okazał im łaskę. Kluny wydałby na nich wyrok śmierci i sam, osobiście, rozszarpał swymi żelaznymi pazurami. Pozbawiona Wodza horda rozłożyła się obozem wokół kościoła. Nikt nie podjął najmniejszego nawet wysiłku, by zorganizować ją jakoś w imieniu Klunego Bicza. Szczury i ich sojusznicy lizali rany oraz czekali na ozdrowienie przywódcy. Sami nie potrafili podjąć żadnych działań. Kluny majaczył w gorączce, a w snach znów widział mysz uzbrojoną w pradawny miecz. I znów spadał z deski przerzuconej z wiązu na mury Opactwa; spadał, spadał, a tam, na dole, czekały na niego duchy, a może upiory: Wścieklic o sinym pysku opuchłym do niebotycznych rozmiarów, szczurzy szkielet w jego własnej zbroi, wielki zając z ogromnymi stopami, jadowity wąż pokryty łuską z wzorem pierścieni. Skręcał się w locie, tak by upaść jak najdalej od nich, ale mimo wysiłków zawsze widział pod sobą wpatrującego się w niego płonącymi ślepiami wojownika z wzniesionym mieczem, na który za chwilę miał się nadziać. Kluny bardzo chciał krzyczeć, ale nie był w stanie wydobyć z gardła nawet najcieńszego pisku. Czuł się tak, jakby za gardło trzymały go szpony silne niczym kleszcze. Poczuł, jak ostrze miecza przeszywa mu serce. „Bim, bom!” I znów dźwięk Józefa, przetaczający się po polach i lesie, obudził go z koszmaru. Jadowity, który próbował wydobyć mu z piersi odłamek gałęzi wiązu, odskoczył przerażony. Jedno oko Wodza otworzyło się nagle o milimetry od jego pyska. – Zostaw mnie – wychrypiał Kluny. Jadowity cofał się, bełkocząc usprawiedliwienia. Kluny przyglądał mu się podejrzliwie. Nie wierzył nikomu. – Jeśli chcesz mi pomóc, znajdź któregoś z nowych rekrutów, znającego okolicę, i przyprowadź go do mnie. Jadowity zgromadził kilku „nowych” wokół łoża Klunego. – Gdzie ta łasica, Chybki? – warknął Kluny. Złodziej zrobił krok w jego stronę, udając, że brudną łapą wyciera łzę z kącika oka. – Nie pamiętasz, Wodzu? – spytał żałosnym głosem. – Spadł z wielkiego drzewa. Zająłem się najpierw tobą, a potem, kiedy okazało się, że jesteś bezpieczny, wróciłem po niego, ale Chybki już niestety nie żył. Biedaczysko. Dobry był z niego kumpel... – Och, zamknij ten swój płaczliwy pysk! – przerwał mu rozzłoszczony Kluny. – Zdechł to zdechł i ma, na co zasłużył. Hej, rekruci, podejść bliżej! Żebyście mi dobrze słuchali tego, co mam wam do powiedzenia. Przestraszeni rekruci przysunęli się bliżej łoża. Kluny uniósł się lekko, podpierając na łokciu. – Czy któryś z was wie, gdzie można znaleźć jakiegoś uzdrawiacza? Nie, nie takiego jak te myszy. Potrzebuję kogoś, kto zna dawne sposoby, te ludowe, cygańskie; kogoś, kto za odpowiednią cenę wyleczy wszystko. Kuna o imieniu Zabójczy pochyliła się w niskim ukłonie. – Ach, wasza dostojność, to twój szczęśliwy dzień, znam bowiem pewne lisy... – Lisy? – Tak, panie, lisy. Czyż moja staruszka matka nie mawiała: „Gdy cię słabość zmoże, tylko lis ci dopomoże”? Tam, za łąką, mieszka ich ród, panie. Stara Sela jest uzdrawiaczką, której potrzebujesz; ona i jej syn, Dusi Kury. Czy wasza dostojność pragnie, bym ją wezwał? Powoli, bardzo powoli, Kluny uniósł swój słynny ogon i owinął nim szyję kuny. – Sprowadź ich – powiedział ochrypłym głosem. – Znajdź te lisy i sprowadź je natychmiast. Zabójczy przełknął z wysiłkiem tak wielkim, że aż nabrzmiała mu szyja. – Och... oczywiście, wielmożny panie, oczywiście, uwolnij tylko swą wierną kunę. Pospieszę się, jakby ścigał mnie sam diabeł, a ty, błagam, leż spokojnie, odpoczywaj, wielki Wodzu, nasz władco. Kluny uwolnił Zabójczego i opadł na łoże z ciężkim, pełnym bólu westchnieniem. Nadszedł dla niego czas myślenia i planowania. Następnym razem wszystko miało wyglądać inaczej. – Krwawy Kieł, do mnie! – krzyknął. – Weź kilku żołnierzy i rozejrzyj się dookoła. Znajdźcie przyzwoity kawał twardego drewna, grubą gałąź albo pień, coś, co nadałoby się na taran. Myszy zwyciężyły w bitwie, ale nie znaczy to przecież, że on, Kluny, musi przegrać wojnę. Nie przegra jej, na szpony piekła! Obrońcy Opactwa mieli zapłacić krwią za to, co zrobili Klunemu Biczowi! Rozdział 4 Brat Matuzalem pracował pilnie nad starym napisem, wyrytym na murze Opactwa. W łapie miał mały pędzelek, na podłodze stał kałamarz z czarnym atramentem. Najpierw czyścił litery z kurzu stuleci, a potem wypełniał je atramentem. Miało to ułatwić odczytanie wyrytych w kamieniu, przykrytych gobelinem słów. – Ach, Macieju, to ty – powiedział skrzekliwym głosem. Zamrugał znad okularów krótkowzrocznymi ślepiami. – Popatrz, proszę. To właśnie chciałem ci pokazać. Pod fragmentem gobelinu, przedstawiającym Marcina Wojownika, odkryłem inskrypcję. Maciej nie próbował nawet ukryć podniecenia. – Co to za inskrypcja, bracie Matuzalemie?! – wykrzyknął. Stary furtian uśmiechnął się krzywo, nie przerywając pracy. – Wszystko w swoim czasie, młodzieńcze, wszystko w swoim czasie. A teraz możesz mi się przydać. Będziesz czyścił litery. We dwóch z pewnością skończymy prędzej. Maciej zabrał się do pracy energicznie i z entuzjazmem. Czyścił mur, wznosząc przy tym chmury pyłu. Matuzalem kichał, z trudem za nim nadążając. Po godzinie rozsiedli się na podłodze, spłukując wysuszone gardła październikowym piwem i podziwiając zakończone dzieło. – Stare pismo – powiedział w końcu Matuzalem – ale ja potrafię je odczytać. Maciej dał mu mocną sójkę w bok. – To odczytuj, starcze – powiedział, nie kryjąc ciekawości. – Pośpiesz się. Muszę wiedzieć! – Spokojnie, ty młody łobuzie. Zaraz się dowiesz. To wiersz: Ten, kto powiada wam, że odszedłem w dal, Nie wie, nie wie nic. Ja – i ma, czym jest, Dwie myszy Redwall. Wojownika sen Między Refektarzem a Norą. Ja – i ma, czym jest, Zagraj największą z mych ról. Oto dla miecza okolica, Gdzie bije światło księżyca. Noc, o pierwszej dnia godzinie Północ wskazuje i przypomina. Wyjrzyj ponad przeszkodą, Szukaj, a odnajdziesz mnie. Jestem – i ma, czym jest, Czego dowodzi miecz. Maciej zamrugał nieco nieprzytomnie i podrapał się po głowie. – A to co? – spytał. – Jakaś zagadka? – No właśnie, zagadka! Ale nie martw się, Macieju, wspólnie z pewnością ją rozwiążemy. Posłałem już po jedzenie i picie. Ty i ja pozostaniemy tu, póki nie znajdziemy odpowiedzi. Minęło zaledwie kilka chwil, gdy pojawiła się Pączek z tacą wypełnioną po brzegi jedzeniem: chlebem z orzechami, sałatą, przepysznym ciastem z pigwy, specjalnością braciszka Hugona, oraz mlekiem do popicia. Próbowała porozmawiać z Maciejem, ale Matuzalem oddalił ją bezceremonialnie. – No, już! Uciekaj, mała myszko! Mamy do rozwiązania poważny problem, Maciej musi myśleć jasno. A sio! Pączek puściła oczko do Macieja, zerknęła na Matuzalema, potrząsnęła główką i godnie opuściła salę, zadzierając nosa. Maciej odprowadził ją wzrokiem zachwycony do tego stopnia, że Matuzalem musiał mocno pociągnąć go za ucho. – Przywołuję cię do porządku, młoda myszy! Musimy zająć się tą zagadką wers po wersie. Przyjrzyjmy się bliżej trzem pierwszym. Ten, kto powiada wam, Że odszedłem w dal, Nie wie, nie wie nic. Maciej machnął łapą. Mówił niewyraźnie, bardzo zajęty przeżuwaniem sałaty. – Przecież wiem, że Marcin odszedł w dal... Matuzalem napił się mleka, skrzywił się i sięgnął po piwo. – Ale, ale... poemat mówi nam, że jeśli wiemy, że odszedł w dal, że nie żyje, to nie wiemy nic. Więc powinniśmy założyć, że żyje. – Co? Sądzisz, że żyje, starcze? Ze spaceruje tu gdzieś po Opactwie? Przecież byśmy go poznali? Brat Matuzalem prychnął, ochlapując się piwem. – Och, nie, nigdy! Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Doskonale, młodzieńcze. Odpowiedź, być może, znajdziemy w kolejnych wersach: Ja – i ma, czym jest, Dwie myszy Redwall. Maciej powtórzył te słowa, nie udało mu się jednak znaleźć w nich sensu. – „Ma, czym jest...” – powtórzył. – Ale czym! „Dwie myszy Redwall”... No tak, inskrypcja mówi o dwóch myszach. – Dwóch myszach w jednej – uściślił Matuzalem. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wytężając myśli. Maciej, wpatrzony w napis, zdecydował się wreszcie głośno wypowiedzieć swe wątpliwości. – Nie rozumiem – wyznał. – Nie rozumiem, po co ten myślnik. „Ja – i ma, czym jest”. Widzisz, bracie, taka mała kreseczka. Pojawia się w wierszu trzy razy: tu, tu i tu. Matuzalem poprawił okulary i dokładniej przyjrzał się inskrypcji. – A owszem, owszem. – Mądrze pokiwał głową. – Być może mamy tu klucz do zagadki... „Ja – i ma, czym jest”. Załóżmy, że myślnik wyodrębnia ostatnie słowa. „Ma, czym jest”, hmmm... Jeśli je usuniemy, otrzymamy: „ja dwie myszy Redwall”. Maciej bezradnie potrząsnął głową. – I co z tego? – Nic – przyznał Matuzalem. – To nic nie znaczy. Zastanówmy się więc nad „ma, czym jest”. – Wszystko tu jest strasznie pomieszane – burknął Maciej. Matuzalem nagle podniósł głowę. – Powtórz! – polecił rozkazującym tonem. – Co mam powtórzyć? Ze wszystko to jest strasznie pomieszane? Starzec aż podskoczył z radości. Uderzył pięścią w mur. – Mam! – krzyknął. – Mam! Dlaczego wcześniej się nie zorientowałem? Pomieszane! Oczywiście! Jednym haustem opróżnił kufel piwa. Z szerokim uśmiechem na pyszczku, najwyraźniej niezwykle ucieszony, wyciągnął łapę. – Wiem coś, czego nie wiesz. – Prychnął śmiechem. – „I ma czym jest”! Maciej! Na czole młodego wojownika pojawiła się głęboka zmarszczka. „Stary nie wytrzymał napięcia – pomyślał ze smutkiem. Zdziecinnienie...” – Matuzalemie – powiedział bardzo łagodnie. – Może powinieneś położyć się, odpocząć... Starzec wyciągnął łapę. „Maciej, ja... ma, czym jest”. Maciej, „ma, czym jest”. Maciej wstał, niespokojnie postukując ogonem w podłogę. – Doprawdy, bardzo bym chciał dowiedzieć się, co cię tak poruszyło – powiedział poważnie. – Dlaczego powtarzasz moje imię? Matuzalem popłakał się ze śmiechu. Ocierając oczy łapą, tłumaczył: – Kiedy powiedziałeś, „że wszystko tu jest strasznie pomieszane”, coś zaświtało mi w głowie. Marcin mówił o dwóch myszach, o sobie i kimś jeszcze. O sobie mówił „ja” o kimś: „i ma, czym jest”. Właśnie to wydawało mi się bełkotem. Maciej ciężko oparł się o ścianę. – Obawiam się, że nic nie rozumiem. – Ach, ty młody głupku! – Matuzalem cieszył się jak dziecko. – Litery są pomieszane. „Ma czym jest”! To twoje imię! Maciej! – Jesteś pewien? – spytał młody wojownik, niebotycznie zdumiony. – Oczywiście, że jestem pewien. Co innego mogłoby znaczyć? Przecież brzmi jak twoje imię! Litery się powtarzają: „M”, „A”, „C”, „I”, „E”, „J”. Może to oznaczać tylko jedno. Chodzi o ciebie! – Matuzalemie, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? Starzec usiadł obok niego i tym razem skinął głową z wielką powagą. – Oczywiście – przytaknął. – Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Mówię tyle, że Marcin wiedział, iż pewnego dnia ożyje... w tobie. – Wiedział o mnie? Marcin Wojownik znał moje imię? Nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. I nagle obydwaj zdali sobie sprawę z ogromu tego, co się zdarzyło. Przez kilka długich chwil siedzieli, nawet ze sobą nie rozmawiając. Wreszcie Maciej poderwał się na równe nogi: – Dobra, koniec próżnowania – zarządził. – Przyjrzyjmy się tym słowom: Między Refektarzem a Norą Ja – i ma, czym jest, Zagraj największą z mych ról. – Dwie ostatnie linijki to nie żadna tajemnica – zauważył Matuzalem. – Oznaczają tylko, że Marcin, żyjący w tobie, ma wielkie zadanie do wykonania. – A pierwsza? Ona też nie jest wcale taka niejasna. – Między Wielkim Refektarzem i Głęboką Norą są schody. – Dobra, starcze. Idziemy! Mimo zaawansowanego wieku Matuzalem biegł tak szybko, że Maciej z trudem za nim nadążał. Wielki Refektarz od Głębokiej Nory oddzielało siedem kamiennych stopni. Problem polegał na tym, że nie wiedzieli, gdzie szukać odpowiedzi. – Teraz musimy się zastanowić – powiedział starzec. – Najpierw dokładnie przyjrzyjmy się stopniom. Przyjrzeli się im więc bardzo dokładnie, każdemu po kilka razy. Maciej usiadł wreszcie na najniższym. Wzruszył ramionami. – Siedem szerokich, kamiennych stopni. Nic niezwykłego, schody dokładnie takie, jak w całym Opactwie. Mam rację? Matuzalem musiał się z nim zgodzić. Odpoczywali przez chwilę, rozglądając się dookoła, i nagle Maciej powiedział: – Wiesz, stary, właśnie coś zauważyłem. Nazwa Opactwa wyryta jest na ścianie z lewej strony, kiedy się wchodzi po schodach, i z prawej, kiedy się z nich schodzi. W obu przypadkach możesz odczytać „Redwall”. Furtian przeszedł po schodach, by sprawdzić, czy młody wojownik ma rację. Miał. – Tak jest – przyznał stary. – Zauważyłeś, że każda litera ma wymiar jednego stopnia? No... tak, siedem liter na siedem stopni. To z pewnością coś oznacza. I znów dwaj przyjaciele znaleźli nowy problem do rozwiązania. Tym razem olśniło Macieja, podskoczył nagle, wymierzył łapę w towarzysza. – Wiem coś, czego ty nie wiesz – oznajmił. Zirytowany Matuzalem zacisnął wargi. – Słuchaj, Macieju – syknął – jak na mysz pragnącą uchodzić za następcę Marcina Wojownika, sprawiasz chwilami wrażenie wyjątkowego głupca. – Tak? Ale nie większego niż ty przed chwilą, starcze. Mówiłeś mi dokładnie to, co ja teraz powiedziałem tobie! Matuzalem chrząknął. Wytarł okulary... z przyzwyczajenia, z pewnością bowiem nie wymagały wytarcia. – No... tak, cóż... hmmm... powinienem cię chyba przeprosić. Czy mógłbyś mi powiedzieć, co takiego odkryłeś? – Jeśli umieścisz słowo „Redwall” na jednej ścianie w jedną, a na drugiej w drugą stronę, tylko jedna litera pojawi się w obu przypadkach nad tym samym stopniem. – „W”. Poza tym odwrócone „W” to „M”, jak w imionach Marcin, Maciej... oraz Matuzalem, mój drogi przyjacielu. – No, niech mi wąsy obetną! Taki bojowy młodzieniec, a jednak coś w głowie ma! To musi być środkowy stopień, czwarty z kolei. Czwarty stopień okazał się tak solidny, ciężki i trudny do ruszenia jak wszystkie inne. Mimo że obaj ciągnęli go i popychali z całej siły, nawet nie drgnął. – Odpocznij, starcze – zaproponował Maciej, ocierając pot z czoła. – Wiem, kto sobie z nim poradzi. Pierwszy Kret i jego ekipa. Krety nie kazały długo na siebie czekać. Zgromadziły się wokół masywnego stopnia, obwąchując go i drapiąc pazurami. Pierwszy Kret wykorzystał swą władzę i kazał Matuzalemowi i Maciejowi zejść z drogi. – Myszy raus, a już! Już wos sam niy ma. Zaro bydymy sam kopać. Następnie przeszedł powoli wzdłuż stopnia, po niższym schodku, a potem wspiął się na ten właściwy i zbadał go dokładnie: postukał weń potężnymi przednimi łapami, polizał, potarł pokrytym aksamitnym futrem łebkiem. – No, a tera panocki godejcie mi sam ino, wiela wiycie lo tym swoim małym schodzie? Maciej i Matuzalem opowiedzieli mu, do jakich doszli wniosków i dlaczego. Kret mrugał krótkowzrocznymi ślepiami i drapał się po głowie. – A cworty łod góry i tela samo łod dołu. Suchejcie ino, Walt i Doby. To jes tyn som, co wasza babka znodła we starym forcie? Matuzalem przetłumaczył mu słowa Pierwszego Kreta na zrozumiały język. – Pierwszy Kret powiedział, że czwarty stopień, licząc od góry, i czwarty, licząc od dołu, to ten sam, ale o tym przecież wiemy. Potem zwrócił się do dwóch braci, Walta i Dobiego. Wygląda na to, że na taki sam stopień jak ten natrafiła ich babka, kiedy badała jakiś stary zamek czy fortecę. Krety to mądre stworzenia. Sądzę, że potrafią rozwiązać nasz problem. – Poczciwy Pierwszy Kret – westchnął Maciej. – Ciiii – syknął stary. – Posłuchajmy, co Walt i Doby mają do powiedzenia. Bracia pociągnęli się za nosy, wyrażając tym szacunek dla Pierwszego Kreta. – Genał taki som – powiedział ten pierwszy. – Noszą ułma znodła ich tam łod pierona. – Mosz recht. Ino że łona ich niy łodkopowała, ani niy drobnioła, ino łobrocoła i glancowała. Matuzalem znowu podjął się tłumaczenia. – Wygląda na to, że ich babcia była prawdziwym autorytetem w dziedzinie takich schodów jak te. Mądra, itara krecica ani nie wykopywała stopni, ani ich nie kruszyła. Najwyraźniej po oczyszczeniu potrafiła je obrócić. Maciej zwrócił się do Pierwszego Kreta nadzwyczaj grzecznie. – Bardzo pana przepraszam, chciałem spytać, czy pan już wie, co zrobić z tym schodkiem? Jeśli tak, to uznamy z przyjacielem za zaszczyt, jeśli pozwoli nam pan sobie pomóc. Pierwszy Kret uśmiechnął się; rysy jego pyszczka zatarły się w mnóstwie zmarszczek na lśniącym, czarnym futrze. Przyjacielsko klepnął Macieja w ramię zdumiewająco silną, masywną łapą. Maciej w duchu podziękował losowi, że było to przyjacielskie klepnięcie. – Wy, modzioki, mocie wielke herce – powiedział i zachichotał. – Ale razym z tym sam Matuzalymym som żeście yno myszami. To naszo sprawa i łostowcie ta robota nom. – Powiedział, że doskonale poradzą sobie bez nas – przetłumaczył zupełnie niepotrzebnie Matuzalem. Jednym z narzędzi pracy Pierwszego Kreta była gęsta szczotka z miękkiego włosia. Pochylił się i zręcznymi, energicznymi ruchami oczyścił podstawę oraz wierzch czwartego stopnia. Pracując, co jakiś czas zdmuchiwał pył z czyszczonej powierzchni. Wkrótce okazało się, że kamień został precyzyjnie umocowany. Pod warstwą kurzu dostrzegli bowiem cieniutką jak włos szczelinę, biegnącą wokół krawędzi stopnia. Następnie Pierwszy Kret wydobył ze swego worka puszkę tłustego smaru i cienki, mocny pręt o jednym końcu spłaszczonym jak łopatka. Posmarował obficie wierzch trzeciego stopnia, po czym wcisnął spłaszczony koniec pręta pod podstawę piątego. Uderzył w pręt, wbijając jego płaski koniec w szczelinę. Następnie jednym mocnym ruchem... przesunął czwarty stopień o kilka centymetrów, odsłaniając głęboką, ciemną jamę. Pierwszy Kret westchnął z zadowoleniem i skinął na swych towarzyszy. – Hej, kamraty, dowejcie sam w ta dziura pazurami! – krzyknął, wskazując szczelinę. I krety wzięły się do pracy, podśpiewując przy tym: Dej siła, niych do przodku idzie bergowa na smiyrze zaro i pojedzie. Ku zaskoczeniu przyglądających się temu myszy, czwarty stopień lekko przesunął się po natłuszczonym wierzchu trzeciego. Obrócił się przy tym, ukazując schody prowadzące w głąb mrocznej jamy. Rozdział 5 Stara Sela nuciła zaklęcia cichym, melodyjnym głosem. Od czasu do czasu pląsała dziko wokół łoża chorego. Kluny nie dał się oszukać. Przyglądał się podejrzliwie lisicy, spryskującej „magicznymi ziołami” jego poduszkę i recytującej przy tym kolejne zaklęcie. Stara oszustka, pomyślał. A te wszystkie jej zaklęcia... zwykłe nabieranie naiwnych. Przecież ich nie potrzebuje, jest świetną lekarką. Rzeczywiście, Sela obłożyła ziołowymi maściami, leczniczymi i kojącymi, wszystkie jego rany, następnie obandażowała je sprawnie oraz podała mu środek uśmierzający ból i sprowadzający sen. Kluny był z niej zadowolony. W przeszłości wielokrotnie miał do czynienia z przeróżnymi znachorami, a Sela była wśród nich najlepsza; tańce, zaklęcia i sztuczki stosowała wyłącznie po to, by wyrobić sobie reputację w oczach głupców i ignorantów, wydać się wspanialszą i bardziej tajemniczą. Chytry z niej lis, ale mnie nie przechytrzy, pomyślał Kluny. Uzdrowicielka zapewniła go, że trzytygodniowy wypoczynek oraz jej pomoc uczynią go zdolnym do walki. Trzy tygodnie! Kiedy wódz szczurów usłyszał ten wyrok, wściekał się i wrzeszczał. Nigdy przedtem nie musiał leczyć się tak długo! W głębi duszy wiedział jednak, że Sela ma rację. Bez niej już by nie żył lub na zawsze pozostał kaleką. Jak wszystkie podobne jej stworzenia, lisica była chytra i interesowna. Czego spodziewała się w zamian za pomoc? Proste: okazji do splądrowania i złupienia Opactwa, za którego bramy nigdy nie chciano jej wpuścić. Doskonale wiedziała, że gdy Kluny wreszcie je zdobędzie, łupów wystarczy, by każdy żołnierz szczurzej armii cieszył się bogactwem do końca choćby najdłuższego życia. Przyrządzone przez Selę mikstury zaczęły działać, i Kluny powoli zapadał w sen, ukołysany nie tylko ziołami, lecz także monotonnym śpiewem i recytacjami lisicy. Ale poderwałby się na równe łapy i zaatakował niczym głodny tygrys, gdyby wiedział, co miała na myśli. Stara Sela od wielu lat żyła wyłącznie dzięki swemu sprytowi. Była szpiegiem z natury, lecz przy okazji każdego sporu, każdego konfliktu sprzedawała informacje obu stronom. Gra ta nie była bynajmniej bezpieczna, lecz ona grała w nią po mistrzowsku i każdą partię kończyła zwycięsko. Złotymi, złymi oczami uważnie obserwowała obóz Klunego, notując w pamięci każdy istotny szczegół. Bez trudu zorientowała się, ile jest w hordzie zdolnych do walki szczurów, łasic, gronostajów i kun. Poza tym nie umknęło jej uwagi to, że grupa żołnierzy armii Klunego pracowicie podgryzała pień wielkiej topoli; jeśli szczury nie zamierzały sporządzić z niego taranu, to niech ją nazwą pstrągiem. A ponieważ z jej wyroku Kluny miał ozdrowieć za trzy tygodnie, dokładnie znała termin kolejnego ataku na Opactwo. Patrzyła, jak ów wielki Wódz zasypia pod wpływem jej leków. Oni wszyscy, pomyślała, wszystkie te twarde chłopy niczym się od siebie nie różnią. Są pewni, że nikt prócz nich nie potrafi myśleć. A tu proszę, leży taki głupi jak but i posapuje przez sen, jak mały lisek w jamie w środku zimy. Spojrzała na uzbrojone szczury, pilnujące swego Wodza, który spoczywał na łożu boleści. Wydawała rozkazy cichym, lecz stanowczym głosem. – Żadnych hałasów! On musi odpocząć. Kiedy się obudzi, nie wolno mu pozwolić na żaden wysiłek. A teraz dajcie mi odejść, proszę. Ruszyła w stronę drzwi, ale zatrzymali ją Krwawy Kieł i Jadowity. – A ty dokąd się wybierasz, lisico? Sela oblizała pysk. Doskonale udawała uprzejmą i chętną do pomocy. – Chcę wrócić do siebie – wyjaśniła. – Jeśli mam właściwie opiekować się waszym Wodzem, będę potrzebowała ziół. Sądziłam, że przede wszystkim na tym wam zależy? Krawawy Kieł trącił ją ostrzem włóczni. – Kluny kazał ci siedzieć tu z nim, póki nie poczuje się lepiej. Chytra lisica postanowiła oburzyć się głośno. – Ależ moje dobre szczury! Z pewnością zdajecie sobie sprawę z tego, że bez ziół nie zdołam mu pomóc. Proszę, przepuśćcie mnie. Jadowity odepchnął ją. – Siadaj! Nie wyjdziesz stąd. Sela usiadła. Udawała obojętną, ale myślała, i to bardzo szybko. – No... dobrze. Ale pozwólcie mi wyjść przed kościół. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. I powiem mojemu młodemu asystentowi, czego potrzebuję. On już wszystko załatwi. Krwawego Kła wcale to nie przekonało. – Wódz rozkazał ci zostać na miejscu. Sela uśmiechnęła się w duchu. Uznała, że teraz ma ich w garści. A jednak, patrząc z powagą na strażników, powoli potrząsnęła głową. – Podajcie mi swoje imiona, proszę. Przekażę je Klunemu, kiedy obudzi się z nieznośnym bólem jątrzących się ran. Z pewnością będzie chciał wiedzieć, kto powstrzymywał mnie, kiedy pragnęłam mu pomóc. To sprytne stwierdzenie załatwiło sprawę. Szczury poszeptały między sobą, po czym Krwawy Kieł odezwał się w te słowa: – Dobrze, lisico, możesz wyjść przed kościół i wydać odpowiednie polecenia swojemu uczniowi. Ten tu Jadowity nie odstąpi cię ani na krok. Będzie miał w łapie obnażoną szablę. Jeden fałszywy ruch i zginiesz, uzdrowicielko. Czy wyrażam się jasno? Sela uśmiechnęła się przypochlebnie. – Ależ oczywiście. Nie mam nic przeciwko towarzystwu twego przyjaciela. Niczego przed wami nie ukrywam. Na kościelnym dziedzińcu Dusi Kury, syn Seli, leżał sobie wygodnie na rozgrzanym słońcem nagrobku. Jadowity nie dostrzegł porozumiewawczego spojrzenia, które lisy wymieniły między sobą. Dusi Kury był równie sprytnym i bezwzględnym szpiegiem jak jego matka. Z miną prawdziwego niewiniątka przysłuchiwał się jej instrukcjom. – Posłuchaj mnie uważnie, synu. W kościele leży ciężko chory szczur. Mogę mu pomóc, potrzebuję jednak leków, których nie mam przy sobie. Biegnij jak najszybciej do naszej nory i przynieś mi jad żmii, ślinę jaskółki, skórę niewielkiego węgorza, trzy cienkie paski kory wierzbowej... Och, przecież ty tego nie spamiętasz! Zaraz zrobię ci listę. – Spojrzała na Jadowitego. – Czy masz przy sobie coś do pisania? – spytała uniżenie. Szczur splunął pogardliwie pod jej łapy. – Wyśmiewasz się ze mnie, uzdrawiaczko? – spytał gniewnie. – Za kogo mnie masz! „Coś do pisania”, a to dopiero. Skąd ci to przyszło do głowy! Sela uśmiechnęła się rozbrajająco. – Doprawdy, sama nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Nie chciałam cię obrazić. Poza tym wystarczy mi przecież kawałek kory i nadpalona gałąź. Czy wiesz, gdzie to znajdę? Jadowity leniwie wskazał jej kierunek czubkiem szabli. – Tam, gdzie gotują jedzenie, przy ognisku. Ale pospiesz się. W kilka minut później lisica wróciła i wręczyła synowi zapisany kawałek kory. – Trzymaj – powiedziała. – Chyba o niczym nie zapomniałam. A teraz spiesz się, dobrze? Nie mamy zbyt wiele czasu, prawda, kapitanie? Jadowity nadął się z dumy. Lisica znała nawet jego rangę! Wyciągnął łapę do Dusi Kury. – Masz we wszystkim słuchać się matki, młody człowieku – warknął. – Wrócisz z tym, co kazała ci przynieść... i to biegiem. A teraz do roboty! Młody lis ruszył truchcikiem. Szczur podparł się szablą. – Tak się rozmawia z młodzieżą – stwierdził bardzo z siebie zadowolony. Sela spojrzała na niego, doskonale udając podziw. – Racja, oczywiście, panie kapitanie – powiedziała przymilnie. – Dla mnie nigdy nie był taki grzeczny. Nic dziwnego, przecież oficerowie muszą umieć rozkazywać, prawda? Jadowity zaczerwienił się lekko. Lisica okazała się całkiem przyzwoitym stworzeniem. Uprzejmym gestem wskazał jej kościół. – No tak... ale wydaje mi się, że powinniśmy już wracać. Rozkaz to rozkaz, rozumiesz? – Ależ oczywiście! Nie chciałabym, by miał pan przeze mnie jakieś kłopoty. – Lisica uśmiechnęła się uniżenie. Gdy tylko twierdza Klunego znikła mu z oczu, Dusi Kury zwolnił kroku. Rozwinął korę i przeczytał słowa matki: Do Opata Redwall Posiadam dokładne informacje i wiem, kiedy, gdzie i jak Opactwo zostanie zaatakowane przez hordy Klunego. Jaką cenę jesteście skłonni zapłacić za mą wiedzę? Lisica Sela Młody lis zachichotał cicho. Doskonale wiedział, czego chce od niego matka. Przypomniał sobie jej ulubione powiedzenie: „Potrafię sprzedać kurze jej własne jajka i ukraść wąsy podwórzowemu psu”. Dusi Kury szedł wolnym krokiem w kierunku Opactwa, cały czas śmiejąc się cicho pod nosem. Rozdział 6 Pączek była bardzo zajęta. Najpierw nakarmiła Macieja i Matuzalema. Potem wraz z pomocnicami udała się na mury, a kiedy strażnicy skończyli jeść, zebrała wszystkie naczynia. Następnie przygotowała posiłek dla rodziców Milczącego Sama; wiewiórki podziękowały jej grzecznie i natychmiast zabrały się do jedzenia. Milczący Sam przyglądał się im, ssąc łapę. Pączek z czułością patrzyła na dzieciaka i częstowała go najwspanialszymi przysmakami. Nie zdążyła odpocząć ani sekundy, ponieważ zaraz zawołała ją Konstancja, prosząc o przysługę. Potrzebne były jeszcze cztery tace z jedzeniem: trzy dla rodziny Nornic, która właśnie powróciła, i jedna, ale za to wielka, dla Bazylego Łosia. Pączek uśmiechnęła się pogodnie i wzięła do pracy. Nieco później, z wielkim i stale rosnącym zdumieniem przyglądała się Bazyłemu. Nigdy nie widziała nikogo zdolnego pochłonąć tak wielkie ilości jedzenia; z Zającem nie mogli równać się ani Konstancja, ani Ambroży Kolec. Potrafili wiele, ale przy nim ich apetyt sprawiał wrażenie po prostu mizernego. W końcu Bazyli grzecznie wytarł pyszczek serwetką. Maniery miał nienaganne, lecz apetyt nienasycony. Nie omieszkał pochwalić kuchni Opactwa. – Wspaniałe. Absolutnie wspaniałe. Wiecie, zapomniałem, jak genialnie karmią w Redwall. Moja kochana, czy nie zechciałabyś odświeżyć mi pamięci? Jeszcze jeden kufelek tego wspaniałego październikowego piwa i trochę świeżej sałaty z pewnością by ją wzmocniło. Ach, i poproszę także o kawałek ciasta z pigwy; braciszek Hugo przeszedł samego siebie. Nie zapomnij też, błagam, o kozim serze z orzechami. Bardzo mi smakuje. Dziękuję ci, panienko. Taka z ciebie śliczna mała myszka... Pączek wysłała po jedzenie dwie swoje pomocniczki. Musiały dotrzeć do kuchni dłuższą drogą, opat Mortimer zakazał bowiem wchodzić do Wielkiego Refektarza i Nory wszystkim stworzeniom oprócz tych, które pomagały Maciejowi i Matuzalemowi. U szczytu niedawno odkrytych schodów dwie latarnie rzucały złote kręgi światła, nie rozpraszające jednak groźnej ciemności. Dwie myszy schodziły powoli po stopniach. Krety czekały u góry, gotowe udzielić im pomocy, gdyby zaszła taka konieczność. Powietrze było zimne, suche. Przyjaciele zstępowali coraz niżej, zeszli z ostatniego stopnia i ruszyli przed siebie prowadzącym w dół korytarzem, równym, starannie wykonanym, podpartym drewnianymi stemplami. Maciej zadrżał. Ile czasu minęło od chwili, gdy ktoś szedł tędy po raz ostatni? Odsunął pajęczyny, rozsypujące się w pył pod dotknięciem łapy. Matuzalem trzymał mocno połę jego habitu. Skręcali to w lewo, to znów w prawo. Głos starca zabrzmiał piskliwie, słabo. – Ten korytarz wykopano chyba w ten sposób, żeby zapewnić mu wyjątkową wytrzymałość. Zauważyłeś, Macieju, że cały czas schodzimy? Idziemy w dół. – Chyba jesteśmy już pod fundamentami Opactwa – odparł Maciej. Posuwali się przed siebie, nie zatrzymując się i nie odpoczywając. Nie potrafili nawet określić, jak długo szli ciemnym, krętym korytarzem. Matuzalem wyprzedził nieco Macieja i nagle zatrzymał się. – No, chyba doszliśmy do końca – pisnął. Stali przed drzwiami. Obejrzeli je uważnie. Zbito je z mocnych desek, oprawionych w metal przybity wielkimi ćwiekami. Nie były chyba zamknięte na klucz, ale nie udało im się ich otworzyć. Maciej uniósł lampę. – Spójrz, tu jest coś napisane! – zawołał. Matuzalem przeczytał na głos: Takie jak schody pod Refektarzem Pamiętaj i spójrz, gdzie środek. Mym hasłem znów jest Redwall, Ja – i ma, czym jest Sam możesz wejść. Starzec nie ukrywał rozczarowania. – No, nie! – oburzył się. – Uczyłem i pomagałem, poświęciłem czas i wysiłki, a teraz to... niewiarygodne! Mógł się nie fatygować. Maciej liczył ćwieki, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Stary klucznik postanowił udawać, że nic go to nie obchodzi, ale jego nienasycona ciekawość przemogła zrozumiałe rozczarowanie spowodowane informacją, że nie będzie mu wolno przekroczyć drzwi. – Potrzebujesz pomocy, młodzieńcze? – Czterdzieści dwa, czterdzieści trzy... ciiii... Nie widzisz, że liczę? Starzec założył na nos okulary. – Co? Udało ci się rozwiązać zagadkę samodzielnie? Maciej puścił do niego oczko. – Tak mi się wydaje. No, przynajmniej mam nadzieję. W wierszu, rozumiesz, zawarte są trzy wskazówki, tak samo, jak to było przy schodach. Spójrz na środek, hasłem jest „Redwall”. Słowo „Redwall” ma, oczywiście, siedem liter. Popatrz teraz na te wielkie, stare gwoździe... – Ćwieki – wtrącił Matuzalem. – No dobrze, jeśli przyjrzysz się tym ćwiekom, zobaczysz, że umieszczone są w rzędach po siedem, a to ilość liter w haśle. Te twoje... ćwieki... umieszczone są w rzędach po siedem i jest ich siedem od góry do dołu, czyli razem czterdzieści dziewięć. Wynika z tego, że dwudziesty piąty od góry, od dołu i po skosie jest tym środkowym. Wiersz każe nam przyjrzeć się „środkowi”. To ten. Maciej położył łapę na środkowym ćwieku. Drzwi zaczęły się otwierać powoli z przeciągłym skrzypieniem, od którego obu myszom zjeżyła się sierść na karku. Wreszcie drzwi stanęły otworem. Maciej objął Matuzalema. – Chodź. Wejdziemy razem – zaproponował. – Ale wiersz... – zaprotestował starzec. – Wiersz mówi, że tylko tobie wolno wejść. Młody wojownik odpowiedział mu donośnym, pewnym, dziwnie dojrzałym głosem. – „Ja – i ma, czym jest”, starcze. Maciej jest Marcinem. Jako mój zaufany przyjaciel i wierny towarzysz na mocy mojej decyzji masz prawo tu wejść. Matuzalemowi wydawało się przez chwilę, że młody, niezdarny Maciej jest wielokroć starszy od niego. Unieśli latarnie i obaj przekroczyli próg. Znaleźli się w małej, niskiej komnacie, pośrodku której dostrzegli kamienny blok. Grób Marcina Wojownika! Na jego bocznych ścianach wyrzeźbiono sceny upamiętniające czyny bohatera: zarówno męstwo w walce, jak i dar leczenia ran. Na płycie nagrobnej przedstawiała go rzeźba naturalnych rozmiarów; Marcin miał na sobie habit mnicha z Redwall, prosty, bez ozdób. Maciej zamarł w pozie pełnej szacunku, milczący, wpatrzony w spokojną twarz ukochanego bohatera. – Jest niezwykle do ciebie podobny, młodzieńcze – szepnął mu do ucha Matuzalem. Drzwi za ich plecami zatrzasnęły się z hukiem, zupełnie jakby zareagowały na głos starego furtiana. Maciej ani drgnął. Obrócił się powoli. Po ich wewnętrznej stronie wisiała tarcza i rycerski pas. Tarcza była okrągła, prosta, bez ozdób, w typie powszechnie używanych przez wojowników z dawnych czasów. Lata nie przyćmiły jej blasku. Po środku widniała jedna litera: „M”. Pas prezentował się równie wspaniale, skóra była miękka i lśniąca jak w dniu, w którym opuściła warsztat rymarza sprzed wieków. Od jej czerni wyraźnie odcinały się błyszczące oka, na których wisiała pochwa miecza. Maciej bez słowa rozwiązał sznur habitu, oznakę nowicjusza zakonu. Wręczył go Matuzalemowi, zdjął pas i zapiął go. Pasował doskonale, zupełnie jakby przed wiekami sporządzono go specjalnie dla niego. Następnie wziął tarczę. Miała dwa uchwyty: jeden pod łokciem, drugi zakładany na przegub łapy. Maciejowi wydawało się, że kiedyś już osłaniała go od ciosów. Na drzwiach, poprzednio przysłonięty tarczą, ukazał się napis: Przy księżycu, o godzinie, Złóżcie mnie, gdzie spocząć mam. Promień światła mą moc głosi, Wy połączcie mnie z mym mieczem. Ja – i ma, czym jest. Bądź wierny, idź. O wojowniku, swą powinność czyń. Maciej popchnął drzwi. Otworzyły się natychmiast. Niczym we śnie, niosąc latarnie wysoko nad głowami, przyjaciele opuścili niewielką salę i wrócili korytarzem do jasnego, pogodnego gmachu Opactwa, tonącego w ciepłym, jasnym blasku czerwcowego słońca. Rozdział 7 Konstancja stała na murach. Wychyliła się przez przedmurze, przyglądając się podchodzącemu do Opactwa młodemu lisowi, wymachującemu zawieszoną na kiju białą szmatą, oznaką przyjaznych, a co najmniej pokojowych zamiarów. Wielkiej borsuczycy coś bardzo się tu nie podobało. Znała tego lisa, był jednym z dzieci starej Seli. W tym towarzystwie trzeba było mieć oczy naokoło głowy, inaczej nieszczęście gotowe. – Stój, kto idzie? I po co?! – krzyknęła złym głosem. Dusi Kury parsknął śmiechem, lecz widząc poważny pysk wielkiej borsuczycy, spoważniał natychmiast. – Chcę zobaczyć się z waszym opatem! – krzyknął. – Nie ma mowy! – padła natychmiastowa odpowiedź. – Lis pomachał flagą i spojrzał niewinnie na Konstancję. – Muszę zobaczyć się z opatem – powtórzył. – Przybywam w pokoju. Mam na sprzedaż ważne informacje. Konstancja trwała na swoim posterunku nieporuszona. – Nie obchodzi mnie, co masz, a czego nie masz, lisie. Nie wejdziesz do Opactwa. Jeśli chcesz z kimś porozmawiać, słucham. Lis nie potrafił ukryć zawodu. Konstancja uznała, że warto go wypróbować. – A jeśli to ci się nie podoba – dodała – to zabieraj stąd tyłek i ruszaj swoją drogą. Dusi Kury był głęboko rozczarowany. Obraźliwe słowa Konstancji sprawiły, że po prostu nie wiedział, co począć. Próbował wyobrazić sobie, jak w tej sytuacji zachowałaby się matka. Sięgnął po ostateczny argument. Rozwinął zwój kory i pomachał nim. – To wiadomość, którą mogę pokazać wyłącznie opatowi. Ważna wiadomość. Konstancja przyglądała mu się chłodno. – Rzucaj! – rozkazała. – Dopilnuję, żeby ją dostał. Ani prośby, ani groźby nie były w stanie zmienić nastawienia upartej borsuczycy. Pozostawała nieubłagana. Młody lis poczuł się w końcu zmuszony do przerzucenia zwitka kory przez mur. Udawał, że bardzo się stara, ale każda następna próba była mniej udana od poprzedniej. W pewnej chwili Konstancja wychyliła się niebezpiecznie i krzyknęła: – Wysil się trochę, słabeuszu. Nie mam zamiaru siedzieć tu całe życie! Dusi Kury włożył w ten rzut wszystkie siły. Odetchnął z ulgą, widząc, jak borsuczyca łapie wreszcie kawałek kory. – Zaczekam na odpowiedź! – krzyknął pełnym nadziei głosem. Konstancja odpowiedziała niezobowiązującym chrząknięciem. Usiadła poniżej muru, by nie być widzianą z dołu, i szybko przeczytała wypisaną na korze wiadomość. Po czym, odczekawszy chwilę, wstała i pokazała się lisowi, dysząc ciężko, jakby właśnie zakończyła wspinaczkę. – Powiedz Seli, że opat spotka się z nią za dwa dni od dziś, o dziesiątej, w lesie Mossflower, przy starym pniu. I nie zapomnij o najważniejszym: żadnych niespodzianek. Dusi Kury pomachał flagą. I dostał napadu złego śmiechu. – Tak, oczywiście, rozumiem, grubasie. Tylko dopilnuj, żeby ten twój opat miał przy sobie jak najwięcej kosztowności. Do widzenia, siwa suko. Konstancja spojrzała z góry na chichoczącego młodzieńca. – Pryskaj, parszywy lisie. Schodzę przylać ci w tyłek. Borsuczyca znów opadła za mur i mocno zabębniła weń pięściami. Kiedy ponownie wyjrzała, chytry lisek uciekał w panice, co sił w łapach, wzbijając za sobą chmurę kurzu. – Bezczelny gówniarz – mruknęła do siebie. Oczywiście opat wcale nie musiał, a nawet nie powinien zajmować się układami ze zdradzieckimi lisami. Ona sama doskonale sobie z tym poradzi. Maciej umierał z głodu. Drugie śniadanie zjadł z państwem Wiewiórkami, rodziną Nornic, Milczącym Samem i Bazylim, kłótliwym zającem. Jadł jednak powoli, nie czując smaku podanych potraw. Nie pragnął także z nikim rozmawiać. Odkrycie kolejnego, zagadkowego wiersza mówiącego o świetle księżyca, północy i jakimś nieznanym progu sprawiło, że nie potrafił myśleć o niczym innym. Matuzalem wycofał się do swej samotni i siedział teraz w pracowni, gdzie – jak twierdził – najlepiej mu się myśli. Tak więc Maciej nie był dobrym kompanem przy stole. Uśmiechał się i kiwał głową, nie zwracał jednak uwagi na to, co mówią Nornice i Wiewiórki. Nie przeszkadzał mu nawet Milczący Sam, siedzący na jego kolanie i gładzący go po wąsach lepką łapką. Bazyli rzucił okiem na jedzenie, które tak powoli znikało z talerza Macieja. – Przepraszam, młodzieńcze, stary przyjacielu – powiedział przymilnie – ale jeśli nie masz zamiaru dokończyć tej babeczki jagodowej i tarty z czerwoną porzeczką... Maciej machinalnie przysunął mu talerz. Bazylego nie trzeba było zapraszać dwa razy. Podszedł do nich opat Mortimer. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na twarz nowicjusza. Pochylił się i szepnął mu do ucha: „Jest czas pracy i jest czas zabawy. Rozchmurz się, Macieju”. – Co? O, błagam o wybaczenie, ojcze opacie. Nie chciałem być nieuprzejmy. Po prostu myślę. Opat poklepał go po ramieniu. – Wiem, synu. Matuzalem powiedział mi o trudnościach, przed którymi stanęliście. Moja rada brzmi: nie myśl o nich bez przerwy. Od czasu do czasu musisz się odprężyć. Czas udziela odpowiedzi na wszystkie pytania. Do tej pory postępowałeś i zachowywałeś się wspaniale, ale nie wolno ci zapominać o dobrych manierach przy stole, zwłaszcza gdy mamy gości. Słowa te wyrwały Macieja z zamyślenia. Dostrzegł małego Sama, z podziwem przyglądającego się pasowi i pochwie na miecz. Roześmiał się głośno. – Podoba ci się, prawda? – spytał. – To pochwa miecza wielkiego wojownika. Mała wiewiórka wskoczyła na stół. Biegała po nim tam i z powrotem, machając łapką, jakby trzymała w niej miecz, którym z zapałem cięła powietrze. Następnie wskazała na Macieja. Młody wojownik przytulił ją serdecznie. – Nie, kochany Samie, nie. Nie mam jeszcze własnego miecza, ale pewnego dnia z pewnością go zdobędę. Milczący Sam wskazał łapką na siebie. Przekrzywił łebek. Maciej szturchnął go w tłusty brzuszek. – Ty też chcesz mieć miecz, Samie? No cóż, na ten temat nie mogę się wypowiadać. Nie wiem, czy mama i tata byliby zachwyceni, gdybyś chodził po świecie uzbrojony po zęby. Zając Bazyli Łoś znalazł doskonałe wyjście z sytuacji. Wyjął z kieszeni piękny mały nożyk ręcznej roboty w pochwie ze zdobionej kory brzozowej. Skinął na wiewiórkę. – Podejdź no tu, nieznośny mały łobuzie – burknął. – Mam coś w sam raz dla ciebie. Oto nasz plemienny nóż, podobne do niego noszą wszystkie młode zające. No chodź, zobaczymy, czy nie jesteś na niego za mały, piracie. Z tymi słowami Bazyli podniósł znoszony, porzucony przez kogoś sandał. Obciął pasek, przełożył przez wycięcia w pochwie z kory i zapiął go wokół pasa Sama. – No, no, nic dodać, nic ująć! – krzyknął. – Doprawdy, co za dzielny dzieciak! – I roześmiał się przyjaźnie. Milczący Sam podskakiwał z radości. Wyglądał doprawdy prześmiesznie, biegając po stole, fechtując się, dziabiąc nowym „mieczem” świece i buteleczki z przyprawami, no i nie zapominając ani na chwilę o ssaniu wolnej łapy. Rodzice Sama podziękowali Bazylemu za hojność i wspaniały prezent, Maciej tymczasem dołączył się do chóralnego śmiechu, wywołanego tym równie sympatycznym, co zabawnym przedstawieniem. Zapominając o problemach i zagadkach, dołączył do bawiących się doskonale, żartujących i śmiejących bez przerwy leśnych zwierząt. Radość sprawiała mu przede wszystkim obecność Pączka. Śliczna myszka przysiadła obok niego na ławie szczęśliwa, że może wreszcie ulżyć obolałym łapom. Bazyli szturchnął Macieja łokciem. – Wspaniała dziewczyna. W mgnieniu oka przygotuje ci tyle pyszności, że nie przejesz, już ja się na tym znam. Zapamiętaj moje słowa, młodzieńcze: prawdziwe szczęście dla ciała i duszy to ustatkować się przy kimś takim jak ona. Pozwól, że spytam... zauważyłeś może, jak ona na ciebie patrzy? Zupełnie jak nasze Zającówny. No, bo my, zające, jesteśmy oczywiście prawdziwymi mężczyznami. Za to dla niej, jak sądzę, ty jesteś prawdziwym mężczyzną. Widzisz, kiedy byłem pikinierem, a właściwie jeszcze rekrutem... Pączek krzywiła się strasznie i Maciej już miał uciszyć Bazylego, kiedy w drzwiach refektarza pojawił się stary Matuzalem i energicznym gestem przywołał do siebie swego młodego przyjaciela. Maciej przeprosił towarzyszy biesiady i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Bazyli pochylił się w kierunku Pączka. – Przyznaj, nie wiedziałaś, że byłem pikinierem? Prawda, skarbie? Ach, dobre stare czasy Czterdziestej Siódmej Pogranicznej... to wówczas dowiedziałem się, co to znaczy być prawdziwym zającem. Ale powiedz, kochanie, nie nudzę cię, prawda? Skinęłaś główką? Dla starego kawalera to jak mrugnięcie oczkiem... Ożywiony, energiczny, Matuzalem prowadził Macieja do siebie na furtę. – Posłuchaj, wiem, gdzie jest próg! – oznajmił radośnie. Nie chciał jednak powiedzieć nic więcej, póki nie weszli na furtę i nie poczuli się bezpiecznie, zamknąwszy za sobą drzwi. Jednak nawet wówczas Matuzalem wykrzykiwał tylko oderwane słowa. Usunął gościa na bok, poczym zaczął grzebać w stosie starych zwojów i manuskryptów, rozrzucając księgi na lewo i prawo. – Gdzież mi się to zapodziało! Przed chwilą leżało na samym wierzchu! A to co? Aha, traktat „Ród pszczół Redwall”. – Odrzucił zakurzoną księgę, omal nie trafiając nią w gościa. – Chwilka, jedna chwila, może tutaj... Maciej w zdumieniu przyglądał się zagraconej pracowni, zasłanej księgami, zwojami i rękopisami. Rozentuzjazmowany Matuzalem uchylił blat biurka i prawie znikł, przysypany lawiną papierów. – Hej, spokojnie, staruszku! Co się dzieje? Matuzalem, szczęśliwy i uśmiechnięty, otrząsnął się kurzu i wstał, ściskając w łapie grubą księgę. – Eureka! Mam! Zrobione przez siostrę Gertrudę dosłowne tłumaczenie komentarza Marcina Wojownika do oryginalnych planów Opactwa. Gdzież to było? Poszukajmy. „Ogrody”... „Krużganki” Dzwonnice”... aha, nam! „Mur obronny i bramy”. Starzec mrugnął do Macieja porozumiewawczo. Poprawił zsuwające mu się z nosa okulary. – Posłuchaj tylko: „W zachodniej ścianie znajdzie się główna brama, przez którą stworzenia wchodzić będą wychodzić z Opactwa Redwall. Bramy owej strzec należy dniem i nocą, bowiem, jako główne wejście, jest ona progiem, poprzez który wkracza się do środka...” Stara i młoda mysz padły sobie w ramiona. Podskakiwały i tańczyły wśród kurzu i papierów, wyśpiewując radośnie: „Brama jest progiem... brama jest progiem...” Usłyszał je przechodzący obok opat. Potrząsnął głową, jest ten zauważył nadchodzący z przeciwka Ambroży Kolec. – Być może wypili odrobinę za dużo październikowego piwa? – sapnął. Opat roześmiał się radośnie. – No cóż, jeśli pomoże im to w badaniach, Ambroży, to może poczęstujemy ich jeszcze kufelkiem? – Och, oczywiście. Październikowe piwo jest natchnieniem wszystkim myślących stworzeń. Być może natchnie cię kiedyś myślą o mianowaniu mnie cześnikiem, ojcze opacie? Tymczasem Matuzalem i Maciej wrócili do pracy, starając się rozwikłać znaczenie tajemniczego wiersza. – Rozwiązaliśmy kolejną zagadkę – zauważył Matuzalem – ale przy okazji postawiliśmy wóz przed koniem. Nie wiemy, co oznaczają pierwsze cztery wersy: Oto dla miecza okolica, Gdzie bije światło księżyca. Noc, o pierwszej dnia godzinie Północ wskazuje i przypomina. – Chwileczkę – przerwał mu Maciej. – Pierwsze dwa wersy wyraźnie sugerują rozwiązanie związane z ciemnością: „Oto dla miecza okolica, gdzie bije światło księżyca...” – Zgoda – przyznał Matuzalem. – Ale to następny wiersz jest najważniejszy, bo mówi, kiedy szukać. – „Noc, o pierwszej dnia godzinie...” – No dobrze. Spróbujmy rozwiązać tę zagadkę, posługując się logiką – powiedział Maciej. – Przyjrzyjmy się jej słowo po słowie. – I powoli obaj powtórzyli fragment wiersza: „Noc, o pierwszej dnia godzinie...” Starzec padł na fotel, zrezygnowany. – Obawiam się, że nic mi to nie mówi. – Chwileczkę! – krzyknął Maciej. – Północ to ostatnia godzina starego dnia, więc pierwsza w nocy jest pierwszą godziną nowego dnia, my jednak uważamy ją za noc. O to chodzi w wierszu: „Noc, o pierwszej dnia godzinie”. – Sądzę, że masz rację – przyznał stary furtian. – „O pierwszej dnia godzinie” nie oznacza wschodu słońca. To pierwsza w nocy, gdy nadal panuje ciemność. Zmęczony Maciej oparł się o stos książek. – Doskonale, ale jeśli to furta jest progiem, gdzie mamy stanąć, by zobaczyć cokolwiek o pierwszej w nocy? Matuzalem uśmiechnął się szeroko. – To akurat jest proste. Wiersz mówi: „Brama jest progiem”. Łatwizna. Co mamy nad głowami w tej chwili? Maciej wzruszył ramionami. – Chyba mury. Starzec uderzył pięścią w oparcie fotela. – No właśnie! A gdzie można stanąć na murze? Przecież tylko w jednym, jedynym miejscu: na jego szczycie. I nagle Maciej zrozumiał, o co chodzi. – No oczywiście! – krzyknął. – „Brama jest progiem” znaczy tyle, że musimy stanąć na murze dokładnie nad furtą! Najszybciej jak potrafili, pobiegli na mury. Maciej wyprzedził Matuzalema i to on pierwszy dobiegł na miejsce. Zatrzymał się bezpośrednio nad furtą, tupnął w twardy kamień. – Powiedziałbym, że to tu – stwierdził. – Mam rację? Matuzalem rozejrzał się dookoła z powątpiewaniem. – Wygląda mi to na nader dowolne przybliżenie. Młody wojownik musiał przyznać mu rację. Niepewnie rozejrzał się dookoła. Głazy, na których stał, nie różniły się niczym od sąsiednich. Wyglądało na to, że znów zgubili trop. Maciej opadł na stos gruzu i kamieni, przygotowanych wcześniej do odparcia ataku szczurów. – No i co mamy teraz zrobić? – spytał. – Czekać do północy i liczyć na cud? Matuzalem podniósł łapę w uspokajającym geście. – Cierpliwości, młodzieńcze, cierpliwości – napomniał przyjaciela. – Pozbierajmy znane nam fakty i spróbujmy je jakoś uporządkować. Mógłbyś pożyczyć mi nóż? Maciej bez słowa podał mu sztylet Cienia. W milczeniu przyglądał się furtianowi, skrobiącemu jego ostrzem w pokrywającym mur pyle: 1. Marcin jest Maciejem. 2. Znaleźliśmy grób Marcina. 3. Znaleźliśmy także jego rycerski pas i tarczę. 4. Naszym celem jest odnalezienie miecza. 5. Gdzie? Tu, na szczycie ściany furty. 6. Kiedy? „Noc o pierwszej dnia godzinie”. 7. W jakim kierunku? Na północy. Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu, rozważając zapisane przez starca fakty. – A może warto spojrzeć w kierunku północy? – spytał nagle Maciej. Obie myszy odwróciły głowy jak na komendę. – No i co widzisz, młodzieńcze? – spytał Matuzalem. Maciej odpowiedział głosem, w którym wyraźnie brzmiało rozczarowanie. – Opactwo, kilka uli, północną część muru i czubki drzew. A co widzą twoje oczy, starcze? – To samo, co twoje, choć być może nie tak wyraźnie. Ale nie trać nadziei. Będziemy szukać. Może w końcu coś znajdziemy? – Obaj dalej przeszukiwali wzrokiem horyzont. Maciej siedział nieruchomo, wyjął tylko sztylet z pochwy. Gapił się na północ, aż kark mu zesztywniał, a oczy zaszły łzami. – Matuzalem drzemał w cieple popołudniowego słońca. Młody wojownik gniewnie dźgnął sztyletem kupę kamieni. – Mówiłem, że to strata czasu! A tobie wystarczy pięć minut, żeby zaraz zasnąć! To tak mi pomagasz? Matuzalem drgnął i obudził się. – Tak... co? A, to ty? Rzeczywiście, zdrzemnąłem się na chwilkę. Obiecuję ci, że to się więcej nie powtórzy. Maciej nie słuchał. Grzebał sztyletem w kupie kamieni. Starzec przyglądał mu się ze zdziwieniem. – Co ty wyprawiasz, na litość nieba? Maciej pracował coraz szybciej. Kamienie i gruz pryskały na wszystkie strony. – Chyba znalazłem to, czego szukaliśmy. Pod gruzem na kamieniach widzę jakiś kształt. Kłopot w tym, że za wiele tu śmiecia. Potrzebujemy pomocy Pierwszego Kreta! Pierwszy Kret i jego towarzysze zadyszani przybiegli na mury za Maciejem. Opadli na kupę gruzu. – Krotkę łapy mamy my, krety, ale zaś pomogymy myszom, jak bydom poczebować. Tym razem Maciej zrozumiał go bez problemu. – Tak, tak, bardzo proszę o pomoc, panie krecie. Czy myśli pan, że zdołacie przenieść tę kupę kamieni i gruzu w inne miejsce? Musimy koniecznie sprawdzić, co się pod nią ukrywa. Pierwszy Kret rozłożył krótkie łapki na boki i uśmiechnął się życzliwie. – Domy se rada, modzioku – oznajmił. – Kaj jom chcesz przeniyść? Maciej wzruszył ramionami. – Wszystko jedno. Byle nam nie przeszkadzała. Pierwszy Kret popluł w łapy i zatarł je energicznie. – Dobra, chopy, zaniesymy te chasie tam, kaj jest do nich plac. Myszy musiały szybko usunąć się z drogi kretom, które błyskawicznie zabrały się do pracy. Wspomagając się gromkim „raz” i „dwa”, zaczęły uprzątać wielką górę gruzu, zsypując ją do rowu na terenie Opactwa, z którego przedtem ją wykopano. Maciej przyglądał się im z nieukrywanym podziwem. – Jacyż to wspaniali robotnicy, Matuzalemie – zauważył. Góra gruzu zmniejszyła się wyraźnie. – To oczywiste – przytaknął Matuzalem. – Zręczność i wiedza przekazywane są u nich w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Ziemia, korzenie, kamienie, skała, to dla nich bez różnicy. Wiesz, to właśnie krety wykopały fundamenty pod nasze opactwo. Pierwszy Kret jest potomkiem kreta, który wówczas nadzorował prace. I to Marcin nadał jego przodkowi ten zaszczytny tytuł. Podczas tej rozmowy krety zrzuciły resztę gruzu z murów i zabrały się za jego czyszczenie. Pierwszy Kret dotknął nosa, co oznaczało salut. – My som gotowi i padomy wom grust. – I krety znikły, jakby ich nigdy nie było. – Boją się wysokości – zauważył Matuzalem. – Dobra, sprawdzimy, co udało im się odkryć. W kamiennym murze wyryte było koło, po jednej stronie płytko, po drugiej głęboko. Pośrodku wznosiła się kopuła z dwoma wgłębieniami po bokach i literą „M” na szczycie. Wokół jej podstawy wyrzeźbiono trzynaście małych kręgów; w każdy z nich wpisano rysunek uśmiechniętej twarzy. Konstancja wylazła na mur, by przyjrzeć się prowadzącej do Opactwa drodze. – Hej, słuchajcie wy dwaj! – krzyknęła. – Macie zamiar siedzieć tu na górze cały dzień? Jeśli się nie pospieszycie, ominie was popołudniowa herbatka. Trzy wiewiórki, trzy nornice i Bazyli Zając niewiele wam zostawią. Zapatrzony w tajemniczy wzór, Maciej tylko machnął łapą. – Nie czekajcie na nas – poprosił. – Ale zejdziemy najszybciej, jak się da. W Konstancji obudziła się właściwa borsukom ciekawość. Podeszła i stanęła pomiędzy myszami. Zerknęła na rysunek wyryty w kamieniu i wzniosła łapy w górę z udawaną rozpaczą. – No, nie! Nic tylko zagadki i zagadki! Matuzalem spojrzał na nią znad okularów surowym wzrokiem. – Moja droga Konstancjo, proszę, nie wyśmiewaj tego, czego nie jesteś w stanie zrozumieć. Pozostaw pytania i zagadki tym, którzy posiadają wiedzę umożliwiającą im ich odgadnięcie. – Spojrzał na Macieja. – Interesujące, bardzo interesujące. Trzynaście małych kółek z wpisanymi w nie uśmiechniętymi twarzami. Co o tym sądzisz? Maciej bezradnie potrząsnął głową. Nie miał pojęcia, co oznaczają te kręgi. Nagle odezwała się Konstancja. – Nie wiecie, o co chodzi? Naprawdę? Przecież to trzynaście pełni księżyca w roku! – Jak to? – Starzec spojrzał na nią zirytowany. – Skąd możesz wiedzieć? Wyjaśnij proszę, nie każ nam czekać! Konstancja prychnęła. – Jak to skąd? Każdy szanujący się borsuk wie wszystko o księżycu. Chcecie, żebym wymieniła jego fazy z pamięci? Uprzedzam, że potrafię. I nagle Maciej znów zaczął jasno myśleć. Policzył księżycowe twarze, zatrzymując się na szóstej. – Ten księżyc symbolizuje pełnię tego miesiąca! Kiedy będziemy mieli czerwcową pełnię, Konstancjo? – Jutrzejszej nocy – odpowiedziała natychmiast borsuczyca. – I co? Coś ma się wówczas zdarzyć? Magia się objawi? Nastąpi cud? Matuzalem zignorował tę niewczesną kpinę. – Jeśli staniemy tu o pierwszej po północy w noc czerwcowej pełni, być może znajdziemy miecz Marcina Wojownika – powiedział surowo. Konstancja podrapała się po pysku. – Jak macie zamiar tego dokonać? – spytała. Maciej przesunął stopą po okręgu z uśmiechniętymi twarzami. – Tego jeszcze nie wiemy, ale spróbujemy się domyślić. Bo widzisz, wszystko to związane jest blisko z wierszem na ścianie Wielkiego Refektarza, grobem Marcina i tym, co tam znaleźliśmy: rycerskim pasem, tarczą, kolejnym wierszem na drzwiach... – Jaka to tarcza? – przerwała mu Konstancja. Całkiem zwyczajna, używana powszechnie przez wojowników. Metalowa, okrągła, z uchwytami na nadgarstek i ramię. i Borsuczyca skinęła głową. – Oczywiście! Widziałam już takie. Niewymyślne, proste, zwyczajne. Doskonale pasowałaby do tego kręgu. Widzicie wycięcia na uchwyty? Ale tak mi się wydaje, że gdyby ją tu umieścić, przechyliłaby się i odbiła promienie księżycowego światła... Maciej i Matuzalem patrzyli na nią w milczeniu, a w ich spojrzeniach był podziw i bardzo wiele szacunku. Wreszcie Maciej uroczyście potrząsnął łapą borsuczycy. – Konstancjo, moja stara przyjaciółko, jesteś doprawdy wspaniała – powiedział. – Nie przejmuj się popołudniową herbatą. Usiądź, odpocznij, a ja tymczasem przygotuję ci tacę kąsków tak wykwintnych, jakich nigdy jeszcze nie jadłaś, jakich nie jadł jeszcze nikt w Redwall! Od ciepłego muru, zabarwionego na czerwono promieniami popołudniowego słońca, odbił się radosny śmiech trójki przyjaciół. Rozdział 8 Kluny leżał nieruchomo. Nieznacznie uchylił powiekę zdrowego oka. Niczym się nie zdradzając, obserwował lisicę Selę... starą chytrą Selę, która niewątpliwie realizowała jakiś plan. W sekrecie wypytał Jadowitego o rozmowę między Selą a jej synem. Nie było żadnych wątpliwości, lisy próbowały go oszukać. Kluny zdążył już wyzwać Jadowitego od idiotów, a nawet gorzej, od czubka nosa po koniec drżącego ogona i z powrotem. Kretyn nie umiał czytać, ale pozwolił Seli zapisać instrukcje dla syna! I pozwolił mu odejść, nie wzywając kogoś, kto by sprawdził, co to za instrukcje! Gdyby Kluny Bicz; był zwykłym małym cwaniaczkiem, własnoręcznie zabiłby swego kapitana, ale był Wodzem, więc milczał i czekał. Nawet jeśli Sela próbowała zagrać w przeciwnej drużynie, potrzebował jej. Musiał odzyskać zdrowie i siły, a ona umiała leczyć. Co nie znaczy, że nie przedsięwziął odpowiednich środków ostrożności. Pozwalał bandażować sobie rany, ale nie pił przyrządzonych przez nią driakwi i wywarów nasennych. Dusi Kury wrócił następnego ranka. Przyniósł ze sobą torbę pełną ziół i lekarstw. Kluny udawał, że śpi, ale przez cały czas obserwował oba lisy. Niczego nie podejrzewając, mrugały do siebie i kiwały głowami, nie próbując ukrywać tych znaków, a potem rozpoczęły nawet ożywioną, choć cichą rozmowę. Nie słyszał niestety słów, ale widząc, jak się zachowują, nie miał wątpliwości, że knują coś... za jego plecami! Nikomu nie zdradził się ze swymi domysłami. Wszystko, co wiedział, zatrzymywał dla siebie. Nie mógł dopuścić do tego, by ktoś niepowołany dowiedział się o jego podejrzeniach. Na razie czekał i obserwował, a co dzień stawał się przecież silniejszy. W pewnej chwili przyszedł mu do głowy szatańsko prosty pomysł. Oddalił od siebie wszystkich; oznajmił, że chce odpocząć w samotności. Następnie, gdy już upewnił się, że nikt go nie obserwuje, z podręcznego stolika wziął pióro oraz kawałek wyprawionej skóry. Narysował kompletny plan bitwy, łącznie z dyslokacją oddziałów, strzałkami wskazującymi ich kolejne posunięcia, systemem okopów dla obrony przed kontratakiem i wyczerpującymi komentarzami. Nie było wątpliwości, że w ten właśnie sposób zamierza powtórnie zaatakować Opactwo i że sukces zależy przede wszystkim od tego, czy taran zdoła wyważyć bramę. Następnie schował zwój pod poduszką, upewniwszy się przedtem, że wystaje spod niej jego skrawek. Jego żołnierze byli niestety zbyt głupi, by go zauważyć, a nawet gdyby jakimś cudem to się im udało, nie mieliby powodu, by przywiązywać jakąkolwiek wagę do tego odkrycia. Ale Sela jest od nich sprytniejsza! Kluny przygotował pułapkę. Pozostawało tylko czekać. Krwawy Kieł i Jadowity powrócili w towarzystwie lisów po dobrej godzinie. Wódz przeciągnął się i ziewnął demonstracyjnie. – Ach... jak dobrze mi się spało w ciszy i spokoju, bez was wszystkich, kręcących się wkoło i hałasujących. Co z pniem, który wzięliście do obróbki? Krwawy Kieł oparł się na włóczni. – Lada chwila powinniśmy skończyć, Wodzu – odparł. – Poleciłem już rozniecić ogień, żeby przepalić go i utwardzić. Kluny wyprężył powoli zraniony ogon. – Doskonale. Dopilnuj, żeby wszystkie większe gałęzie przycięto jak najkrócej. Łatwiej będzie go nieść. A ty, lisico, zmień bandaże i daj mi coś, żebym dobrze wyspał się tej nocy. Te wczorajsze napary nie na wiele się zdały. Długo przewracałem się z boku na bok i nie spałem za dobrze. Sela skłoniła się przed nim nisko, służalczo. – Teraz, kiedy syn dostarczył mi właściwe zioła, przyrządzę z nich coś, co z pewnością pozwoli ci odpocząć. – Gwarantuję, że zaśniesz niczym pchła w szczurzej sierści... – przepraszam, za to porównanie. – Porównania mnie nie obchodzą. Chcę spać. – I wielki Wódz uśmiechnął się... ale tylko w głębi serca. Tej nocy Kluny pozwolił Krwawemu Kłowi i Jadowitemu opróżnić baryłkę jęczmiennego wina, znalezioną w piwniczce kościoła. Nie miał też nic przeciwko temu, by z okazji skorzystała Sela. Uważnie obserwował lisicę udającą, że pije równo z jego kapitanami, jednocześnie zaś sam udawał, że wypija nasenną miksturę. Oboje prowadzili swą grę konsekwentnie, starając się, by była niezauważalna dla przeciwnika. Późną nocą Kluny zaczął chrapać równie głośno, jak jego pijani towarzysze broni. W pokoju było przytulnie, ciepło. Paliła się tylko jedna świeca. Nagle poduszka na łożu Wodza poruszyła się lekko. Sela połknęła przynętę! Kluny chrapnął głośniej i mlasnął z zadowoleniem. Pewnego dnia będę musiał nauczyć się grać w szachy, pomyślał. W tej chwili był skłonny założyć się o wszystko, że okazałby się niepokonany, przyjąłby także każdy zakład o to, że o poranku zwój wróci pod jego poduszkę. Teraz już mógł pozwolić sobie na kilka godzin snu. Myszy niewątpliwe bardzo zainteresuje jego plan wywalenia taranem głównej bramy i zdobycia Opactwa. Wzmocnią ją i rozstawią wokół niej swe najlepsze wyborowe oddziały. Śmiechu warte, bowiem gdy one bronić będą bramy, on dostanie się do Redwall podkopem pod południowo-wschodnim narożnikiem muru! Rozdział 9 Głębokie, dźwięczne uderzenia wielkiego dzwonu, Józefa, popłynęły nad drzemiącymi nocą łąkami, odbijając się echem od ściany lasu Mossflower. Była godzina jedenasta w noc czerwcowej pełni. W Głębokiej Norze świece płonęły jaskrawym blaskiem. Większość leśnych stworzeń, obrońców Opactwa, spała już spokojnie w swych łóżkach. Ci, którzy nie mieli ochoty spać, przyjęli zaproszenie Macieja i Matuzalema i wraz z nimi siedzieli teraz przy kolacji. Życzyli im szczęścia i powodzenia. Opat Mortimer wstał. – Moi przyjaciele, myszy Redwall, szanowni goście – rozpoczął – zgromadziliśmy się tu dzisiejszego wieczoru nie tylko po to, by wyrazić szacunek Maciejowi i bratu Matuzalemowi, lecz także dlatego, by życzyć im powodzenia. Niech los będzie dla nich łaskawy i przyniesie im tyle szczęścia, ile go potrzebują. Niech też nasze Opactwo ubogaci się przez odzyskanie miecza Marcina Wojownika! Opat usiadł wśród rzęsistych oklasków, okrzyków, uścisków dłoni i poklepywania po ramionach. Maciej cieszył się z okazanego im szacunku, był jednak mocno zniecierpliwiony. Klepsydra miała przesypać się jeszcze dwukrotnie, nim nadejdzie właściwa godzina. Zerknął spod oka na swojego towarzysza. Matuzalem to zasypiał, to budził się z największym trudem. Ciężka praca, którą dziś wykonali, i wielkie napięcie sprawiło, że trudno mu było zachować czujność. Maciej delikatnie trącił go łokciem. – Obudź się, starcze – szepnął. – Jeśli jesteś zmęczony, odprowadzę cię do twej celi. Tarczę na próg mogę zanieść z Konstancją, a ty tymczasem dobrze się wyśpisz. Rano o wszystkim ci opowiemy. Matuzalem natychmiast obudził się i wyprostował w krześle, najzupełniej przytomny. – Nie ma mowy – zaprotestował gwałtownie. – Ty młody łotrze, dam ci dziesięć sekund forów, a i tak będę na murze przed tobą! Chcesz spróbować? Konstancja rozkaszlała się, prychając na stojący przed nią talerz z orzechami w miodzie. Nie wytrzymała, roześmiała się głośno. – Ha, ha, ha, ha...! Na twoim miejscu nie próbowałabym współzawodnictwa, Macieju. Matuzalem jest w takiej formie, że mógłby cię pokonać jedną łapą! Starzec, doskonale rozumiejąc, jak zabawna stała się sytuacja, wybuchnął głośnym śmiechem. – Mógłbym, mógłbym, nie łudź się, ty wielki pasiasty potworze. A może do łóżka położymy tego tu dzieciaka? Już dawno powinien spać. We dwoje ze wszystkim sobie poradzimy. Konstancja i Matuzalem wsparci o siebie śmiali się, aż echo niosło. Maciej też nie zdołał zachować powagi. Udał ciężko obrażonego na przyjaciela. – Dziadziu, babciu, to wam pora do łóżka. Napijecie się ciepłego mleczka? Załatwię to w sekundę, no a potem, na szczęście, nikt mi już nie będzie przeszkadzał. Trójka przyjaciół śmiała się, aż łzy płynęły im po policzkach. Matuzalem trzymał się za obolałe boki. – Och... och... Konstancjo – powtarzał pomiędzy wybuchami śmiechu – ty stara błaźnico... och... lepiej chodź z nami. Maciej... och... jest taki młody... a to taka poważna sprawa. W tym momencie Maciej spadł z krzesła. Błagalnie pomachał łapami, jakby prosił o litość, przewrócił się z boku na bok... i prychnął śmiechem. Bazylemu Zającowi Łosiowi wcale się to nie podobało. Pochylił się ku sąsiadowi, Ambrożemu Kolcowi, cmokając z dezaprobatą. – Co za fatalne zachowanie przy stole! Przypatrz się tylko tej trójce. Bawią się jak rozbrykane dzieciaki. – A przecież posiłek to poważna sprawa. Widziałeś? Nawet nie tknęli kolacji! – A tak, widziałem – przytaknął Ambroży Kolec. – Powiedz, czy nie wygląda ci na to, że kolacja w ogóle ich nie obchodzi? – Oczywiście, oczywiście, przyjacielu. – Bazyli zręcznie podzielił dania z trzech talerzy między siebie i Ambrożego. – Gdyby nie my, jedzenie by się zmarnowało, po prostu zmarnowało. Okropne. Za piętnaście pierwsza w nocy, gdy promienie księżyca przebiły się wreszcie przez chmury, w ogrodach Opactwa pojawiły się trzy postaci. Staw błyszczał srebrnym, odbitym z nieba blaskiem, mury wydawały się płonąć niebieskawym ogniem. Konstancja i Matuzalem nieśli latarnie, Maciej miał na ramieniu tarczę. Gęsiego weszli na mury, przyjmując po drodze życzenia szczęścia, wypowiadane cicho przez wartowników. Maciej zdecydował, że tarczę umieści na miejscu dopiero o oznaczonej godzinie. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że powinien dokładnie zastosować się do reguł zawartych w wierszu, zaczekać na pierwszą godzinę nowego dnia przy pełni księżyca. Tak po prostu miało być. Nie ma sensu kusić kapryśnego losu. Trójka przyjaciół stanęła wokół rysunku wyrytego w kamieniach muru. Maciej mocno ściskał tarczę, czekając, aż dzwon wybije pierwszą. Wysoko nad maleńkim światem Redwall księżyc także czekał, zawieszony w aksamitnej ciemności niczym wielka srebrna moneta. Mogło się wydawać, że każda minuta trwa wieczność, którą rządzi wszechobecna cisza. Dzwon Józef zadzwonił raz, głęboko i majestatycznie. Pierwsza godzina nowego dnia. Powoli, bardzo ostrożnie, Maciej złożył tarczę Marcina w miejscu przygotowanym dla niej przed wiekami. Tarcza brzęknęła cicho. Pasowała doskonale. Trójka przyjaciół cofnęła się o krok, czekając, co się teraz zdarzy. – Popatrzcie tylko! Tarcza odbija promienie księżyca wprost w niebo! Światło księżyca wydawało się koncentrować na niewielkim kręgu tarczy, w nocne niebo bił czysty, jasny, srebrzysty promień. Matuzalem spojrzał w górę, przykładając łapę do czoła. Zmrużył oczy. – Doprawdy, nigdy w mym długim życiu nie widziałem niczego tak pięknego – westchnął. – Niestety, stare oczy nie służą mi już tak dobrze jak niegdyś. Widzę tylko światło bijące w nieskończone niebo. – Chwileczkę – przerwała mu Konstancja. – Spójrzcie na dach Opactwa – szepnęła. – Promień ślizga się po kalenicy. Kurek widzę tak wyraźnie, jakby to był dzień. – O, niebiosa! – pisnął Maciej. – Masz rację! Kurek na dachu! To jedyna tu rzecz, na którą pada odbite od tarczy światło. – Północ! Północ! – zachłysnął się Matuzalem. – Kurek wskazuje właśnie północ! To tam musi być miecz! Trójka przyjaciół wzięła się za ręce. Wreszcie, wreszcie zagadka została rozwiązana. Wiedzieli już, gdzie przez wieki spoczywał miecz legendarnego Marcina Wojownika. Był ramieniem kurka wskazującego kierunek wiatru. A jednak do wczesnego śniadania, po kilku zaledwie godzinach niespokojnego snu, siadły trzy niezbyt szczęśliwe stworzenia. Pojawił się bowiem nowy, pozornie nierozwiązalny problem: jak ściągnąć miecz z dachu. – Jaka szkoda, że nie mamy trzydziestu albo i czterdziestu długich drabin. Gdybyśmy je powiązali, pewnie sięgnęłyby na samą górę – zauważyła borsuczyca. – Och, daj spokój, Konstancjo – burknął Matuzalem. – Ile razy powtarzałaś to w ciągu ostatniej godziny? Dziesięć? – Przepraszam. Próbuję pomóc. Matuzalem mieszał łyżką owsiankę. – Możesz nam pomóc tylko na dwa sposoby, skarbie. Po pierwsze, milcząc. Po drugie, zmieniając się w stworzenie zdolne dostać się na dach. Ptaka, wiewiórkę, cokolwiek... Maciej i Konstancja znieruchomieli, wpatrzeni w starca. Jak mogli nie wpaść na tak oczywiste rozwiązanie! – Mam nadzieję, że pani Wiewiórka nie zdecydowała się na powrót do swej dziupli – powiedział Maciej po długiej chwili milczenia. – Musi zacząć od razu, jeśli chce wrócić przed drugim śniadaniem. Pani Wiewiórka, czyli Jess (bardzo lubiła swoje imię) chętnie zgodziła się pomóc przyjaciołom z Redwall. Uważnie wysłuchała instrukcji Macieja, po czym podeszła do ściany Opactwa. Tam odprawiła coś w rodzaju bardzo skomplikowanego, akrobatycznego tańca, zakończonego kilkoma nieprawdopodobnie szybkimi saltami. – To ćwiczenia na rozciąganie – wyjaśnił Maciejowi pan Wiewiórka. Na dziedzińcu zgromadził się tłum myszy i innych stworzeń, chętnych świadków początku niezwykłej, wręcz bohaterskiej wspinaczki. W kronikach, począwszy od najstarszych, nie było ani jednej wzmianki o stworzeniu, które by choć spróbowało wejść na dach Opactwa. Dach, który sięgał dwukrotnie wyżej niż dzwonnica! Przed wiewiórką stało niewyobrażalnie trudne zadanie. Jess przepchnęła się przez tłum. Pocałowała męża, poklepała po łebku synka, Milczącego Sama, uścisnęła łapy Konstancji, Maciejowi i Matuzalemowi. Uśmiechnięta, spokojna, wtarła w łapy odrobinę ziemi, by w ten sposób wzmocnić uchwyt. – Piękna pogoda na wspinaczkę – zauważyła wesoło. I tak, swobodnie, bez wysiłku, rozpoczęła wędrówkę, którą można było określić tylko jednym słowem: bohaterska. Niższa ściana, z oknami zwieńczonymi łukami z piaskowca, nie stanowiła wyzwania dla zręcznej, sprawnej wiewiórki. Pięła się szybko i bez wahania. Wkrótce dotarła do rynny, przewinęła się przez nią i znalazła na niewielkim, bocznym daszku. Na jakiś czas znikła przez to z oczu obserwujących ją stworzeń, a kiedy pojawiła się znowu, widać było bardzo wyraźnie, że wspinaczka sprawia jej poważne trudności, i że wędruje teraz znacznie wolniej. Pan Wiewiórka przyłożył łapy do ust. – Wszystko w porządku? – zawołał. Jess owinęła ogon wokół sterczącej z dachu figury, spojrzała w dół i odkrzyknęła: – Jakoś idzie, kochanie! Tylko ten kamień... jest twardy, szorstki, zdziera łapy i pazury. Nie ma to jak dobre drewno albo kora. Brody unosiły się coraz wyżej, oczy wytężały coraz bardziej; tłum z zapartym tchem śledził wesołą wiewiórkę. Jess robiła się coraz mniejsza, była zaledwie kropką na wysokim murze. Pierwszy Kret, który zdecydowanie nie lubił wysokości, zasłonił łapą oczy. – Oj!!! – pisnął. – Sam jest jakoś sowa. Tak się boja, że ani niy patrzą. Maciej podzielał opinię kreta, ale nie opuszczał głowy. Jess zmieniła się w ledwie widoczny punkcik na przysłaniającym niebo dachu. Z całej siły zacisnął zęby. Całą duszą był z małą, dzielną wiewiórką. – Naprzód, Jess! Dasz radę! Już prawie ci się udało! Tłum uciszył się nagle. Jedynym wyraźnie słyszalnym i dźwiękiem było donośne cmokanie: to Milczący Sam jak zwykle ssał łapę. Milczenie przerwała wydra Winifreda. – Popatrzcie tylko – powiedziała z podziwem. – Jess przeszła przez rynnę. Już jest na dachu. Pojedyncze oklaski i okrzyki niemal natychmiast zmieniły się w huczną owację. Wiewiórce pozostał do celu żale – dwie jeden krok. Ale teraz musiała wykazać się najwyższymi umiejętnościami, bowiem tu dachówki ułożone były i stromo i zdradziecko. Matuzalem zdjął okulary. Wycierał je szybkimi, nerwowymi ruchami. – Gdzie ona teraz jest? Czy ktoś mógłby mnie oświecić? Co się z nią dzieje? – Dotarła na szczyt dachu! – krzyknął opat Mortimer. – Idzie wzdłuż kalenicy, stąpając po jej obu stronach. Zaraz będzie na miejscu. Starzec prychnął pogardliwie. – Nie musicie krzyczeć, ojcze opacie. Niedowidzę, to prawda, ale słuch mam jeszcze całkiem dobry. Pan Wiewiórka klasnął w dłonie z radości. – Udało się jej! Moja Jess potrafi wszystko! Maciej, nie zwracając uwagi na głośne objawy radości zgromadzonych, w napięciu wpatrywał się w wiewiórkę. Kurek poruszył się nieznacznie, co oznaczało, że Jess jest już przy nim i próbuje wyjąć miecz. Jej wspinaczka była czymś doprawdy wspaniałym, a Jess Wiewiórka dowiodła, że nie zna uczucia strachu. W jednej chwili stała się bohaterką, o której miały pisać kroniki Redwall. Pan Wiewiórka chwycił w ramiona Milczącego Sama i uniósł go wysoko. – Patrz, synku! Patrz! Mamie się udało! Już schodzi! Milczący Sam zacisnął łapki w pięści i uniósł je nad głowę gestem zwycięstwa. Nie ma na świecie lepszych wspinaczy niż mama. Maciej wypatrywał błysku miecza, Jess nie zeszła jednak nawet do połowy dachu, gdy nagle rozległy się pełne niepokoju okrzyki: – Patrzcie! Patrzcie! Wróble atakują! I rzeczywiście, wściekłe ptaki wirowały koło bohaterskiej, nieustraszonej wiewiórki. Podlatywały, próbowały dziobać ją, aby strącić z dachu siłą, a jeśli okazałoby się to niemożliwe, przynajmniej rozproszyć jej uwagę na tyle, by sama spadła. A spadałaby z przerażającej i śmiertelnie groźnej wysokości. Maciej natychmiast objął dowództwo nad tłumem. Działał błyskawicznie. – Szybko, potrzebujemy tu sześciu najlepszych łuczników spośród myszy polnych i domowych. Te ptaki trzeba powstrzymać natychmiast! Wściekłe wróble nie ustawały w atakach, Jess jednak schodziła spokojnie, ostrożnie. Ale... nie mogła się przy tym bronić! Opat i Konstancja musieli siłą powstrzymywać jej syna. Milczący Sam wyrwał się ojcu, skoczył przed siebie, usiłował wspiąć się na mur, trzymając w zębach mały sztylet. Stara borsuczyca próbowała przemówić mu do rozsądku. – Uspokój się, mały. Tylko przeszkadzasz mamie. Popatrz, jak dobrze sobie radzi. Kilka głupich wróbli z pewnością jej nie przeszkodzi. No, odsuń się, proszę, łucznicy już tu są. Łucznicy szybko nałożyli strzały na cięciwy i wycelowali w górę. – Nie próbujcie zabijać ptaków! – przestrzegł opat. – Macie je tylko odstraszyć! – Pal! – zakomenderował Maciej. Strzały pofrunęły w górę, ale nie dosięgły chmury wróbli. Jess zsuwała się coraz niżej, odpędzając je od siebie, gdy tylko udało się jej uwolnić łapę. – Za chwilę ich dosięgną! – krzyknął Maciej. – Uwaga... tak... teraz! Tym razem strzały doleciały wystarczająco wysoko, by wywołać zamieszanie wśród ptaków. Ich formacja rozproszyła się. Jess wykorzystała okazję i pewnie ześlizgnęła się na bezpieczny, mniejszy daszek. Napastnicy nie zamierzali jednak rezygnować. Tym razem myszy były jednak doskonale przygotowane. – Poradzi sobie! – ucieszył się Ambroży Kolec. – Jeszcze jedna salwa i zrezygnują z pewnością. – Cel! Tym razem strzały wprowadziły wśród ptaków wyraźne zamieszanie. Jedna z nich, przypadkiem, ugodziła młodego wróbla wprost w łapkę. Stoczył się po dachu i wylądował na ziemi jak kamień. Konstancja była jak zwykle gotowa. Uwięziła go w koszu. Kiedy Jess stanęła wreszcie na ziemi i, zmęczona, upadła na trawę, powitały ją okrzyki radości... i ulgi. – Uuuch! – jęknęła. – Co za dzikusy z tych wróbli. Raz i drugi byłam pewna, że już mnie mają. Jednak nim zdążyła przywitać się z rodziną, podbiegł do niej Maciej. – Co z mieczem! Gdzie...? Wiewiórka wzruszyła ramionami i potrząsnęła łebkiem. – Nie było go tam – powiedziała zmęczonym głosem. – Przeszłam po kalenicy aż do kurka i widziałam miejsce, w którym kiedyś tkwił, a także zardzewiałe druty, które pewnie przytrzymywały go w odpowiedniej pozycji. – Ale miecza tam na górze nie ma! Bardzo mi przykro, Macieju. Robiłam, co mogłam. – Ależ oczywiście, oczywiście. – Maciej próbował ukryć rozczarowanie. – Bardzo dziękuję ci za to, że tak się starałaś. W ciągu pół godziny zgromadzone pod murem zwierzęta rozeszły się i zajęły swoimi sprawami. Maciej usiadł, opierając się o mur Opactwa. W głowie kręciło mu się od sprzecznych myśli. Ciężko pracował, rozwiązywał zagadki, nie dosypiał po nocach, narażał życie przyjaciół... i nic. Zupełnie nic. Uderzył pięścią w kamienny mur, w jego oczach zabłysły łzy gniewu. – Dlaczego, Marcinie? – jęknął. – Dlaczego? Pojmany wróbel polatywał, trzepocząc skrzydłami o odwrócony kosz. – Zabiję cię – ćwierknął cienko do Macieja. – Zabiję, myszo, wypuść Ostry Dziób, ziemska glisto! Maciej przyjrzał mu się przez szczeliny w koszu. – Och, zamknij ten swój ostry dziób, potworze – burknął. – Trafiłaś do kosza, ciekawe, jak masz zamiar teraz kogoś zabić. Wróblica rozzłościła się jeszcze bardziej. – Król Wielki Wróbla, on was powykańcza! Umrzecie szybko, szybko. Maciej roześmiał się drwiąco. – Doprawdy? To powiedz swojemu królowi Cienkiej Łapce, jeśli w ogóle będziesz miała szansę z nim rozmawiać, że spotkałeś Macieja Wojownika, który nie zabija tak po prostu, moja wściekła mała przyjaciółko. Wróbel dostał szału ze złości. – Myszą nieprzyjaciel Ostrego Dzioba! Zabiję, zabiję wszystkich! Maciej lekko kopnął kosz. – Posłuchaj, Ostry Dziobie, jeśli to naprawdę twoje imię. Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś popracowała nad manierami, bo jeśli nie, pozbawimy cię jedzenia, wody i opieki lekarskiej. Gdybym był tobą, uspokoiłbym się na chwilę i dogłębnie przemyślał sytuację. Odwrócił się na pięcie i odszedł, słysząc za plecami bojowe poćwierkiwanie. – Nie potrzebuję jeść i opieki! Ostry Dziób jest dzielna i zabije! Maciej westchnął. Są stworzenia, z którymi po prostu nie da się dyskutować. Rozdział 10 Lisica Sela nie przestawała się skarżyć. Powtarzała aż do znudzenia, że potrzebne jest jej specjalne zioło, którego nie ma w podręcznym zestawie. Zioło, które można znaleźć tylko w lesie Mossflower, a zerwać je trzeba ciemną nocą. Kluny słuchał tych narzekań, wiedząc doskonale, że chodzi jej tylko o to, by zyskać swobodę ruchów. Milczał, jakby rozważał prośbę, ciesząc się widocznym na lisim pysku wyrazem nadziei. – Dobrze, dobrze – powiedział w końcu – widzę przecież, że to zioło jest ci strasznie potrzebne. Więc wyślij synka, niech ci je znajdzie. Sela zawsze miała na podorędziu gotową odpowiedź. – Ależ panie, boję się, że to się nie da zrobić. Jest młody, niedoświadczony. Dusi Kury nie wiedziałby nawet, gdzie zacząć poszukiwania. Kluny skinął głową ze zrozumieniem. – No tak, prawdopodobnie masz rację. Obawiam się, że w tym wypadku muszę odstąpić od swych zasad. Możesz iść do lasu, poszukać tego swojego zielska, ale ostrzegam cię, lisico, cały czas będą przy tobie dwa szczury. Jeden fałszywy ruch i ten twój śliczny ogon ozdobi kołnierz mojego płaszcza. Rozumiesz? Sela skinęła głową z entuzjazmem. – Oczywiście, panie. Przecież nie mam powodu, by cię oszukiwać. Spodziewam się dużego udziału w łupach, kiedy wydobrzejesz już i zdobędziesz Redwall. Długi ogon wielkiego Wodza poruszył się, zwinął, pogłaskał lisicę po pysku. – Ależ oczywiście, oczywiście. Powinienem sam o tym pomyśleć. Głupio z mojej strony, prawda? I Kluny uśmiechnął się. A Sela zadrżała. Tego samego wieczoru Sela wyszła z kościoła w towarzystwie Krwawego Kła i Jadowitego. Gdyby mogła, tańczyłaby z radości. Tylko dwóch strażników! A ona znała Mossflower wystarczająco dobrze, by urwać się im na jakieś piętnaście minut. Kluny powstał tymczasem z łoża boleści. Zrobił kilka kroków, podparty na lasce. Kulał i chwiał się, ale nie miał wątpliwości, że już wkrótce odzyska siły. Przemówił do wizerunku Marcina, przyczepionego do jego sztandaru. – Ha! Lisica z łatwością urwie się moim durniom. I z łatwością przekaże temu swojemu opatowi to, co chcę, by mu przekazała. A potem wszystko pójdzie jak z płatka. Dołożę twoim, wiesz, myszo? Nad Mossflower zapadał zmierzch. Sela podniosła łeb. Węszyła. Spojrzała w niebo. Wkrótce będzie ciemno, ale i tak dotrzyma terminu spotkania z tym ich opatem przy starym drzewie. Krwawy Kieł i Jadowity czuli się w lesie nieswojo i nie byli bynajmniej szczęśliwi. Przez dobrą godzinę lisica prowadziła ich przez kolczaste krzaki i bagna, nad którymi unosiły się roje much. Brnęli za nią, torując sobie drogę szablami i ostrzami włóczni. – Chyba jesteśmy gdzieś blisko tego mysiego Opactwa – powiedział Jadowity. – Zamknij pysk i pilnuj lisicy – warknął Krwawy Kieł. – Szkoda, że nie zabraliśmy ze sobą latarni – pisnął Jadowity. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach Krwawy Kieł nie grzeszył cierpliwością, a w tej chwili miał wszystkiego dość. Złapał popiskującego żałośnie towarzysza za gardło i mocno nim potrząsnął. – Posłuchaj, głupcze – warknął. – Przestań jęczeć albo wytnę ci język tą oto szablą! Zrozumiałeś? Jadowity wyrwał się z jego uścisku. Wysunął włócznię. – Nie strasz mnie tym swoim tępym scyzorykiem, albo ci brzuch przebiję, głupolu! – Tak? Taki jesteś mocny? – Owszem, cwaniaczku! – A w pysk chcesz? – Uch! Ośmieliłeś się mnie uderzyć! Ja ci pokażę! Szczury skoczyły na siebie, bijąc się, kopiąc i klnąc. Upadły w krzaki. Nie szczędziły ni zębów, ni pazurów, ni ogonów. Walczyły tak dobre parę minut, nim Krwawy Kieł podniósł się jako zwycięzca. Krwawił z nosa, pluł zębami, ale i tak był w lepszym stanie niż przeciwnik. Jadowity wypełzł z połamanych krzaków na czworakach. Ślepia miał podbite, stracił kawałek lewego ucha, ciało pokrywały mu rany od pazurów. Wstał powoli, lecz kiedy pochylał się po włócznię, omal znów się nie przewrócił. Krwawy Kieł wykorzystał okazję i z całej siły kopnął go w zadek. Jadowity zarył nosem w ściółkę. Przeciwnik stanął nad nim, dysząc ciężko. – Idiota! Przeklęty głupiec – wydyszał. – Zaatakowałeś wyższego stopniem. To przez ciebie lisica uciekła. – Co? – Jadowity usiadł, mrugnął podbitymi ślepiami. – Przeze mnie? O, nie! Ty tu dowodzisz. To ty pozwoliłeś jej uciec! Niech no tylko Kluny o wszystkim się dowie. Powiem mu, że... – Cicho bądź! Czego chcesz, kłótni? Lepiej obaj jej poszukajmy. Ja pójdę w tę stronę, ty idź w tamtą. Jeśli ją znajdziesz, krzycz, póki nie przyjdę. Rozumiesz? Świetnie. – No to do roboty. Pobite, poranione szczury rozdzieliły się i ruszyły przez las. Sela zdążyła oddalić się znacznie od miejsca, w którym wybuchła bójka, i szła teraz cicho wśród drzew, rozglądając się na lewo i prawo. Tak, myślała, tu mamy potrójny dąb, tu jest mur Opactwa, a tu... o, to ten pień! Księżyc świecił jasno. Nie dostrzegła nikogo. Gdzie opat? Ciężka łapa spadła na nią znienacka, przewróciła ją i przydusiła do ziemi. Lisica wywaliła jęzor, próbowała krzyknąć, lecz nie była w stanie wydać z gardła nawet jęku. – Posłuchaj mnie – usłyszała niski, ochrypły głos Konstancji. – Nie mów nic i nie ruszaj się. Dla mnie skręcić ci kark to jak złamać cienką gałązkę. Sela zamarła w bezruchu. Wiedziała, że na świecie nie ma nic bardziej niebezpiecznego od wielkiej, ciężkiej borsuczycy. Borsuki słyną z siły i nieopanowanego temperamentu. Wolną łapą Konstancja zerwała jej z pasa mieszek z ziołami. Wyrzuciła jego zawartość na pień. Znalazła kopię wyrysowanego przez Klunego planu ataku, zerknęła na nią i schowała za pasem. – Wasz opat miał mnie nagrodzić – szepnęła Sela. Konstancja spojrzała na nią z pogardą, po czym obróciła ją w łapach. – Masz tu nagrodę, zdrajczyni! Łup! Sela dostała potężny cios wprost w pysk i zwaliła się na ziemię, nieprzytomna. Konstancja uskoczyła za drzewo. – Hej! Tu! – krzyknęła piskliwym głosem. – Mam lisicę. Szybko! Pierwszy pojawił się Krwawy Kieł. Przedarł się przez krzaki i na widok Seli stanął jak wryty. – A niech cię diabli! – krzyknął. – Gdzie Jadowity? I co ci przyszło do głowy, żeby tak przed nami uciekać. Wstań i wytłumacz się! Zza drzewa wyłoniła się Konstancja. – Jeśli wolno mi wyrazić opinię, ona nie wstanie jeszcze przez dobrą chwilę – powiedziała spokojnie. – A tak ogólnie, to miło cię spotkać, szczurze. Krwawy Kieł szybko opanował zaskoczenie. Natychmiast zauważył, że borsuczyca nie ma broni. Machnął szablą, uśmiechnął się złowrogo. – Proszę, proszę. Przyjaciółka myszy. Nasze drogi znów się krzyżują. Konstancja wyprostowała się, założyła łapy na piersiach. – Krwawy Kieł, jeśli mnie wzrok nie myli? Widzę, że pamiętasz mnie i klęskę, którą ponieśliście pod murami Redwall. Obiecałam ci wówczas, że jeszcze ze sobą pogadamy. Krwawy Kieł obnażył kły. – Czeka mnie niezła zabawa, borsuczyco – prychnął. – Jedno mogę ci obiecać: będziesz umierać powoli. Z tymi słowy szczur skoczył do ataku. Szablą posługiwał się nader zręcznie, lecz jak na stworzenie jej rozmiarów, Konstancja okazała się zdumiewająco zwinna. Uniknęła ciosu zgrabnym zwodem i bez wahania przyłożyła przeciwnikowi wprost w nos. Wściekły i upokorzony, Krwawy Kieł zaatakował znacznie gwałtowniej, ale kopnięcie w żebra i cios łapą obaliły go na ziemię. Padł, gubiąc szablę. Konstancja pochyliła się nad nim. – Wstawaj i podnieś broń – rozkazała. Krwawy Kieł podniósł się i nagle sypnął jej w ślepia garścią ziemi. Borsuczyca cofnęła się o krok, podniosła łapy do piekących oczu. Szczur wykorzystał okazję, zaatakował wściekle i... udało mu się kilkakrotnie zranić przeciwniczkę. Lecz nagle poczuł okropny, paraliżujący strach, Konstancja bowiem mimo ran złapała szablę, nic sobie nie robiąc z jej ostrza, i przyciągnęła ją do siebie. Bez wysiłku złamała broń Kła, podcięła mu nogę, przewróciła, odrzuciła zniszczoną broń i obiema łapami chwyciła szczura za ogon. Krwawy Kieł wrzasnął. Nie dość, że nagle ziemia uciekła mu spod łap, to jeszcze Konstancja zaczęła nim kręcić młynka nad głową! Szczur poczuł powiew wiatru na futrze, a drzewa rozmazały mu się przed ślepiami w zieloną ścianę. Niczym miotacz młotem Konstancja obracała się na tylnych łapach coraz szybciej i szybciej, aż wreszcie puściła ogon szczura, zatrzymała się i spojrzała ciekawa, gdzie też wyląduje ten dziwny pocisk. Bez wątpienia pobiłaby wszelkie rekordy odległości, gdyby nie to, że lot Krwawego Kła zakończył się na stojącym kilka metrów dalej potężnym klonie. Nie zważając na rany, borsuczyca krzyknęła: „Tutaj! Tu jest!” I kulejąc lekko, pomknęła w stronę Opactwa, unosząc ze sobą wydarte Seli plany ataku. W chwilę później na scenie pojawił się Jadowity; wpadł na nią z impetem, gniotąc krzaki. Potknął się o lisicę, która jęcząc, właśnie zbierała się z ziemi. – Co się dzieje? – krzyknął. – Gdzie Krwawy Kieł? Sela usiadła, trzymając się mocno za obolałą głowę. Nie za bardzo zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest i co się z nią dzieje. Spojrzała na pień, na którym leżały porozrzucane zioła i maści, obok nich dostrzegła torbę. Nie mogła po nią sięgnąć, obiema łapami przytrzymywała dziwnie ciężki łeb. Niech diabli wezmą borsuczycę! Odebrała plany jej, lisicy, niczym orzeszek niegrzecznej myszce. Marzenia o wysokiej nagrodzie rozpłynęły się jak sen. Jadowity trącił ją ostrzem włóczni. – Hej, słuchaj, co mówię! Pytałem cię, co z Krwawym Kłem! Sela wymacała językiem nadkruszony ząb. – Daj mi spokój! To nie moja sprawa. Jadowity nie ustępował. – Posłuchaj, lisico, chcę wiedzieć, co się tu stało. Jestem pewien, że Krwawy Kieł mnie wołał. Na wąsy piekła, niech tylko Kluny się o tym dowie. Sela oderwała drżącą łapę od obolałego łba i wyciągnęła ją, wskazując kierunek. – On leży tam, przy tym wielkim klonie. Uuuch, nie wygląda najlepiej. Jadowity podszedł i trącił go nogą. – Och! – krzyknął. – Nie żyje. Popatrz tylko, ktoś mu złamał szablę! Lisica i szczur zamarli, patrząc na siebie. Oboje myśleli o tym samym. I oboje wiedzieli, co muszą zrobić, żeby ocalić skórę. – No dobrze – przerwała milczenie Sela. – Lepiej wymyślmy dla Klunego jakąś przyzwoitą historię. Nie jest głupi, musimy się bardzo postarać. Nieszczęśliwi i mocno zmartwieni ruszyli ciemnym lasem, pogrążeni w rozmowie, pełni nadziei, że uda im się utkać sieć kłamstw, w którą wpadnie wielki Kluny Bicz. Rozdział 11 I znów w celi opata jedzono późną kolację. Dostarczone przez Konstancję dowody nie pozostawiały wątpliwości: Kluny szykował wkrótce nowy atak. Opat Mortimer pierwszy przyznał się do błędu. – Informacje dostarczone przez Konstancję rozstrzygają wszelkie wątpliwości. Kluny nie spocznie, póki nie pokona nas i nie podbije Redwall. Sądzę, że powinienem przeprosić was wszystkich za błąd w ocenie sytuacji. To wy, przyjaciele, mieliście rację. Na szczęście teraz, dzięki Klunemu, znamy zamiary jego hordy. – Opat uderzył pięścią w rozłożone na stole plany. – Mamy wszystko czarno na białym! Ale, jak już mówiłem, nie zamierzam zajmować się wojną. Moim zadaniem jest pielęgnowanie rannych i dodawanie otuchy obrońcom. To wy, dowódcy, musicie przygotować obronę przed inwazją. Maciej podniósł łapę. – Ojcze opacie, naszym obowiązkiem jest nie tylko bronić się, lecz także atakować. Odpowiedział mu oznaczający zgodę pomruk zgromadzonych przy stole. Opat zgarbił się, schował łapy w rękawach habitu. – Niech i tak będzie – powiedział cichym, uroczystym głosem. – Los Opactwa spoczywa w waszych rękach. Skłonił się raz jeszcze i odszedł na spoczynek. Przy stole pozostali Maciej, Konstancja, Winifreda, Pierwszy Kret i Ambroży Kolec. Narada toczyła się dalej. Wkrótce do zgromadzonych dołączył Bazyli Łoś oraz stary Matuzalem, występujący w roli doradcy i mediatora. Starzec podchwytywał niektóre pomysły, na innych nie pozostawiał suchej nitki, chłodził gorące głowy, dodawał odwagi nieśmiałym. Wypowiedziano wiele rozsądnych słów, a obecni sprawiali wrażenie istot gotowych zwyciężyć bez względu na cenę. Byli przyjaciółmi, których łączył wspólny cel, i na zakończenie spotkania wymienili uroczyste uściski dłoni. Bazyli uparł się, że odprowadzi Konstancję do infirmerii i dopilnuje, by opatrzono jej rany. Borsuczyca tylko wzruszyła ramionami. – Eee, tam! Marudzisz o kilka zwykłych zadrapań – prychnęła. Zając spojrzał na nią z podziwem i uśmiechnął się. – Kilka zwykłych zadrapań! No, no, no, prawdziwa: z ciebie bohaterka! Moja droga borsuczyco, toż to zaszczytne rany, odniesione na polu bitwy. Jess, proszę, pomóż mi trochę. Widziałaś te cięcia, na które nasza droga Konstancja wystawiła swoje futro? Moja droga, omal nie zostałaś hors de combat Nawet łoś poczułby takie rany. No chodź, kochanie, okaż odrobinę rozsądku. Konstancja burczała niechętnie, ale dała się prowadzić Bazylemu i Jess. Reszta stworzeń udała się na spoczynek, z wyjątkiem Macieja i Matuzalema, mających sobie wiele do powiedzenia. – Wiesz, starcze, nie mogę przestać myśleć o tym, że gdybyśmy tylko mieli ten miecz, z pewnością byśmy wygrali – powiedział Maciej. Matuzalem skinął głową. – Tak, z pewnością – przytaknął. – Niestety, mimo naszych trudów zgubiliśmy ślad i nie potrafimy go odszukać. Chyba musimy pogodzić się z tym, że miecz zaginął i nigdy go nie znajdziemy. Stary furtian szedł oparty na ramieniu przyjaciela. Rozmawiali o tym i owym, aż wreszcie poruszyli temat wróbli i tego, jak zaatakowały Jess. Matuzalem potrząsnął łapą ostrzegawczo. – Wróble... wróble są bardzo, bardzo niebezpieczne. – Nic tylko walczą między sobą i ze wszystkimi. Na szczęście żyją w stadzie i atakują tylko na swoim terytorium, co zresztą udowodniły dzisiaj. A właśnie, coś mi się przypomniało. Odwiedziłeś dziś może tę młodą wróblicę, którą postrzelili łucznicy? – Oczywiście – odparł Maciej. – Konstancja trzyma to wściekłe małe stworzenie przykryte koszem do prania. Okropna młoda łobuzica. Strzała ledwie ją drasnęła, spadła bardziej z powodu szoku niż od rany. Twierdzi, że nazywa się Ostry Dziób. Matuzalem zdziwił się nie na żarty. – Doprawdy? Chcesz mi powiedzieć, że udało się jej z nią porozmawiać? Ich język – nazywają go wróbli – jest bardzo trudny do zrozumienia. – Och, nic o tym nie wiem – powiedział beztrosko Maciej. – Ale nie miałem wielkich kłopotów ze zrozumieniem go, a i ona z całą pewnością rozumiała, co mówię. Matuzalem był coraz bardziej zaciekawiony. – A co właściwie powiedziała ci ta... ta Ostry Dziób? – Tylko to, czego można się było po niej spodziewać. – Ze zginę marną śmiercią; albo zabije mnie ona, albo jakiś król Wielki Wróbel. Najwyraźniej ma za wroga każdego, kto nie potrafi latać. Podeszli do furty. Matuzalem zaprosił Macieja do środka na szklaneczkę do poduszki. Najwyraźniej był bardzo zainteresowany wróblami, bowiem natychmiast zabrał się za przeglądanie starych kronik. – Gdzież to było? Gdzież to było...? „Lato Wielkiej Suszy”? „Zima Głębokich Zasp”? Oczywiście, pamięć mnie nie zawiodła, wiedziałem, że znajdę to właśnie tu. Pamiętasz, jak opowiadałem ci o tym krogulcu, właściwie to była ona, którego kurowałem jakieś cztery lata temu? Ach, tu są... szukałem notatek, które wówczas robiłem. No więc opowiadała mi o wróblach. Nazwała je „skrzydlatymi myszami”, choć doprawdy nie wiem, skąd to porównanie: cywilizowane myszy i takie prymitywne dzikusy. Rzecz w tym, że wspomniała coś o tym, jakoby wróble ukradły jakąś rzecz... przedmiot... bardzo wartościowy dla Opactwa. Nie powiedziała, co. Wówczas sądziłem, że próbuje mi zaimponować, że to jakieś plotki. Szkoda, powinienem dokładniej ją wypytać. Być może dowiedzielibyśmy się nawet, co to za przedmiot? Maciej zamyślił się głęboko. – Sądzisz, że to mógł być miecz? – spytał. Starzec siedział nieruchomo, bębniąc łapą w okładkę kroniki. – Być może, Macieju – odpowiedział w końcu, i – Być może. Bo widzisz, wróble nigdy z nami nie rozmawiają. My ich w ogóle nie obchodzimy. Nie odwiedzają nas w Opactwie, lecz co się dzieje tam wysoko, na poddaszu, o... to już zupełnie inna sprawa. Dach uważają za swoje terytorium. Na dachu mieliśmy tylko jedną cenną rzecz, miecz Marcina, choć oczywiście nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Kto, jak nie ptak, mógł wiedzieć, że wróble go ukradły? – Na moje wąsy, starcze, chyba trafiłeś w sedno! – ucieszył się Maciej. – Jak sądzisz, czy nasza gwałtownego charakteru przyjaciółka wie coś o tych plotkach? Matuzalem uśmiechnął się kpiąco. – Pożycz mi sztylet. Chętnie przeprowadzę bardzo prosty eksperyment. Maciej zaprowadził przyjaciela tam, gdzie pod ścianą Opactwa stał przewrócony kosz. Ze środka nie dobiegł ich żaden dźwięk. Matuzalem kilkakrotnie uderzył weń mocno ostrzem sztyletu. Ostry Dziób drzemała. Ocknęła się w fatalnym humorze. – Nędzne, nędzne, nędzne myszy! Uciekajcie, albo Ostry Dziób was zabije! Matuzalem próbował przekonywająco udawać twardziela. – Zamknij się, mała, albo przebiję cię tym tu sztyletem! I twojego króla też, jeśli odważy się usiąść na ziemi. Ostry Dziób dostała ataku furii. Obijała się o ściany kosza z taką siłą, że Matuzalem cofnął się o krok. – Ha, ha! Spróbujcie zabić mnie sztyletem! Tylko poczekajcie! Nie dopadniecie króla Wielkiego Wróbla tymi waszymi śmiesznymi sztylecikami. Król ma wielki miecz. Posieka nim myszy! Posieka na plasterki! Zobaczycie! Matuzalem roześmiał się głośno, wesoło. – Rozumiesz? Wróbli król ma wielki miecz. Maciej wywinął koziołka z radości. Wykrzyknął głośno: – Matuzalemie, jesteś jak dawni mędrcy! Jesteś czarodziejem! Starzec skromnie potrząsnął głową. – Ależ nie, skąd. Nie uważam się za młodzika, to prawda, ale właśnie swojemu wiekowi zawdzięczam to, że jestem posiadającym sporą wiedzę naukowcem. Rozdział 12 Kluny leżał w łóżku, wygodnie podparty na poduszkach, i popijając jęczmienne wino, słuchał nieprawdopodobnej wręcz historii opowiadanej przez Selę i Jadowitego. Oboje zachowywali się bardzo nerwowo, przerzucali słowami, i choć robili wszystko, by nie przeczyć sobie nawzajem, cały czas z niepokojem przyglądali się nieporuszonemu Wodzowi, przeszywającemu ich zimnym spojrzeniem paciorkowatego ślepia. – No więc tak było, Wodzu... – jąkał się Jadowity. – Pilnowaliśmy z Krwawym Kłem tej tu lisicy, kiedy on usłyszał coś, całkiem nagle, no i poszedł sprawdzić... – Skąd dobiegał ten hałas? – spytał nagle Kluny. – Z północy – odparła natychmiast Sela. – Z zachodu – powiedział w tym samym momencie Jadowity. – Tak... nie... właściwie to był trochę północny zachód. – Sela przełknęła nerwowo, świadoma, jak głupio to brzmi. Wiedziała, że Kluny jest sprytniejszy od nich obojga, żałowała więc, że jej opowieść musi potwierdzić jakiś durny szczur. – No więc Krwawy Kieł poszedł sprawdzić, skąd ten hałas... – Lisica przerwała na chwilę. – Ostrzegaliśmy, prosiliśmy, żeby został, ale nie chciał nas słuchać. Kluny z satysfakcją zauważył, że pod Selą uginają się łapy. – No i co? Co się wówczas stało? – spytał spokojnie. Opowieść podjął Jadowity. – Bo widzisz, Wodzu, on poszedł, no i strasznie długo go nie było. Wołaliśmy go i wołaliśmy, i wołaliśmy... i nic. – No więc poszliśmy go szukać – wtrąciła lisica. Kluny bawił się pucharem wina, nie spuszczając z niej spojrzenia ciężkiego jak kamień. – Szukaliśmy go... i szukaliśmy... – Sela zająknęła się raz, potem drugi. – Ale znaleźliśmy tylko tę wielką łąkę, właściwie bagno... – Biedny Krwawy Kieł wlazł w bagno, utonął i od tej chwili nikt już go nie widział i nigdy nie zobaczy – zakończył opowieść Kluny. Sela życzyła sobie już tylko tego, by ziemia rozstąpiła się pod jej łapami. Jadowity zaszlochał, udając żal.– Biedny Krwawy Kieł! Dobry przyjaciel... będzie nam go brakować... – A tak, biedny, biedny – przytaknął Kluny. I nagle przemówił twardo, rozkazująco. – Hej, ty! Co się stało z twoją gębą? Skąd te długie cięcia? Sela rozpaczliwie próbowała uratować sytuację. – Bo wlazł wprost na to... na to kolczaste drzewo... – prawda, że na nie wlazłeś, Jadowity? Co? A tak, tak, oczywiście. Biegałem to tu, to tam i nawet go nie zauważyłem. Naprawdę, Wodzu, lisica; może potwierdzić. Wszystko widziała... chyba widziała... no, nie wiem... ale już wcześniej jej o tym opowiedziałem – dokończył cichym, żałośnie piskliwym głosem. Kluny roześmiał się kpiącym, bezlitosnym śmiechem, obnażając ostre, żółte kły. – Ach, więc wpadłeś na kolczaste drzewo i dlatego masz podbite ślepia, naderwane ucho i długie zadrapania na całym ciele? Jadowity gapił się w podłogę. Milczał. Dopiero kiedy przełknął dwukrotnie, udało mu się wydobyć głos z gardła. – Tak właśnie było, Wodzu – szepnął. – A potem z nieba zleciały trzy skrzydlate świnki i dały każdemu z was po jabłuszku z czekolady, co? – Głos Klunego wręcz ociekał kpiną. – Tak... właśnie... Zaraz, Wodzu! Co to znaczy? – Auuu! – Jadowity zawył, bo Sela mocno kopnęła go w kostkę. – Hej, lisico! Masz to specjalne zioło, po które poszłaś? – Specjalne zioło? – zdziwiła się Sela. – Ja... Kluny cisnął pucharem. Trafił Jadowitego wprost w nos, opryskując jęczmiennym winem szczura i lisicę. – Wynoście się! Zejdźcie mi z oczu, nim każę was przypiec na wolnym ogniu! – ryknął. Szczur i lisica uciekali, aż się za nimi kurzyło. Trzasnęły zamykane w pośpiechu drzwi. Kluny położył się z uśmiechem satysfakcji na pysku. Wszystko układało się zgodnie z planem. Stracił Krwawego Kła, lecz co z tego? Krwawy Kieł był przesadnie ambitny, a on cenił ambicję u jednego tylko stworzenia: u samego siebie. Daleko stąd, w lesie Mossflower, lekki wiatr kołysał wierzchołkami drzew. Na bezchmurnym niebie jasno świecił księżyc, jego promienie przefiltrowane przez gałęzie i liście kładły się na ziemi piękną, a zarazem niesamowitą poświatą. „Asssmodeuszszsz, Asssmodeuszszsz...” Oświetlone martwym blaskiem księżyca leśne poszycie poruszyło się. Gdzie można ukryć się lepiej niż wśród: szmeru liści na wietrze i nieokreślonego, srebrzystego światła? Błyszczące czarne ślepia zlustrowały noc, rozdwojony język posmakował powietrze; delikatne łodyżki zadrżały, gdy pomiędzy nie wślizgnęło się długie, giętkie, pokryte łuską ciało. „Asssmodeuszszsz, Asssmodeuszszsz...” Z cichym szmerem, niczym ruchomy cień w księżycowej poświacie, wielka żmija pełzła przez teren, który uważała za swój. Nadzwyczajną cierpliwość i umiejętność niemal niezauważalnego poruszania się zawdzięczała długoletniemu doświadczeniu. Czasami leżała nieruchomo, czekając, aż ofiara podejdzie bliżej, czasami podpełzała, unosiła łeb i poszukiwała łupu: ptaków, jajek w gnieździe, czasami zaś polowała. Polowania nie zawsze były udane. Wiele stworzeń wyczuwało czającą się w pobliżu śmierć,; jej straszny i ciężki, choć ledwie uchwytny zapach. I wówczas wąż był głodny. Cierpliwość i umiejętność krycia się,; umiejętność krycia się i cierpliwość... ta doskonale wyuczona lekcja zawsze w końcu zapewniała mu posiłek. Żmija dotarła do wielkiego klonu i leżącego obok nieruchomo Krwawego Kła. Co za miła niespodzianka! Kolejny szczur... i nie próbuje nawet uciekać. Trucizna i hipnoza nie były tu potrzebne. Wielki wąż owinął się wokół bezwładnego ciała. „Asssmodeuszszsz, Asssmodeuszszsz...” Nie będzie pogrzebu. Natura i las załatwiają to we własnym zakresie. Nie ma lepszego od nich zakładu pogrzebowego. Wąż rozdziawił paszczę w strasznej parodii uśmiechu. Otwarła się droga do wieczności. Rozdział 13 Maciej nie musiał pełnić żołnierskich obowiązków przy bramie i na murach. Rada jednogłośnie zdecydowała, że jego, Matuzalema oraz wybranych przez nich pomocników należy zostawić samym sobie. Większość myszy z Redwall sądziła wprawdzie, że Maciej zachowuje się nieco dziwnie, on sam jednak doskonale wiedział, co robi. Spacerował godnie po Opactwie, a za nim podskakiwała Ostry Dziób, uwiązana na smyczy przyczepionej do obróżki na szyi. Do zdrowej łapki wróblicy przymocowana była cegła, niewielka wprawdzie, lecz wystarczająco ciężka, by ptak nie mógł wzbić się w powietrze i zaatakować strażnika. Nieszczęśliwa i wściekła, Ostry Dziób podskakiwała niezgrabnie, towarzysząc Maciejowi w wędrówkach niczym przysłowiowy więzień z kulą u nogi i w kajdanach. Początkowo Ostry Dziób wściekała się i wszystkim wokół groziła nieuchronną śmiercią. Dla Macieja nawet jedna śmierć nie byłaby, według niej, wystarczającą karą: miał zginąć dwukrotnie i zostać zrzucony na ziemię z wysokiego drzewa, by pożarły go robaki. Słysząc podobne wymysły, młody wojownik tylko mocno szarpał smycz i przyspieszał kroku, natomiast gdy wróblica uspokajała się i zaczynała zachowywać niemal przyzwoicie, dostawała okruchy orzechów w miodzie. Wydawało się, że tresura ta odnosi skutki. Maciej zatrzymał się przy furcie. Dał wróblicy kilka większych kawałków jej przysmaku. – Dobry ptaszek, dobry... – powiedział przymilnie. Ostry Dziób spojrzała na niego gniewnie, ale zjadła, co było do zjedzenia. Matuzalem wystawił głowę ze swej samotni i skinął na przyjaciela. – Wejdź, wejdź! – zaprosił go do środka. – Ach, oczywiście, zabierz ze sobą tego swojego potwora. Kiedy weszli, pokazał im księgę z pożółkłymi kartami. – Widzicie – objaśnił – to odpis oryginalnych planów Opactwa dokonany przez naszą starą przyjaciółkę, siostrę Gertrudę. Tu, o... na szkicu zbiorczym, znalazłem chyba to, czego szukamy. Widzicie? Maciej przyjrzał się dokładnie leżącym przed nim planom. – Cudownie! – krzyknął nagle. – I znów ci się udało, przyjacielu. Znalazłeś drogę na dach Opactwa prowadzącą od środka! Matuzalem chuchnął na okulary i zaczął czyścić je o futerko. – Doprawdy, powinieneś podziękować raczej siostrze Gertrudzie, to ona utrzymywała nasze kroniki w tak doskonałym porządku. Świetnie, wiemy już, od czego zacząć. Po godzinie Maciej opuścił furtę, ciągnąc za sobą Ostry Dziób. Po drodze szeptał sam do siebie: „Pięć albo sześć kawałków mocnej liny do wspinaczki, grube gwoździe... młotek! Tak, oczywiście, młotek! Co jeszcze? Mocny worek, żeby to wszystko unieść, jedzenie, picie... no i oczywiście trochę orzechów w miodzie dla ciebie, moja droga przyjaciółko”. Ostry Dziób potknęła się o cegłę i zaczęła przeklinać na czym świat stoi. Maciej czekał cierpliwie, aż się pozbiera. – Wstyd – powiedział w pewnej chwili. – Taki język w dziobie młodziutkiej wróblicy. Nie wypada. Konstancja i Ambroży Kolec z rozbawieniem przyglądali się mijającej ich niezwykłej parze. – Wróble mu w głowie! – Konstancja znacząco postukała się w czoło. – I nic innego, tylko wróble – roześmiał się jeż. Bazyli Łoś Zając nadzorował zwierzęta dźwigające na ochotnika drewniane bale oraz glinę, przeznaczone do reperacji głównej bramy. Wprowadził do ich pracy elementy wojskowej musztry, znacznie zwiększając wydajność. Uformował na przykład „żywy łańcuch” stworzeń, podających sobie materiały konieczne do naprawy. Dodał też typowy dla niego jowialny humor. – Hej, ty! Czwarty od końca, tak... ty! Obudź się, przyjacielu, czy to wypada spać w pełnym świetle dnia? Już trzeci raz rozsypałeś koszyk ziemi. Chwileczkę... pokażę ci, jak to się robi. Skromne, nieśmiałe myszy tylko się do siebie uśmiechały. Wielki, strasznie hałaśliwy zając był w rzeczywistości stworzeniem niezwykle łagodnym. Można powiedzieć, że szczekał, ale nie gryzł. I nie tylko rozkazywał, ale chętnie wykonywał najcięższe prace. – Nie tak, bracie Jakcitambyło! Drewniane bale podaje się w ten sposób. Słuchaj, najlepiej będzie, jeśli pójdziesz coś zjeść. Hej, panowie i panie marzyciele! Ruszcie tyłki, albo zrobię sobie sznurowadła z waszych wąsów. Pomocnicy Bazylego śmiali się wesoło... i pracowali najciężej, jak potrafili. Od czasu do czasu w ich szeregach rozlegał się tłumiony chichot, Milczący Sam skrył się bowiem za plecami zająca i, doskonale naśladując każdy jego ruch, puszył się, wypinał pierś i w ogóle starał się sprawiać wrażenie najważniejszej istoty na świecie. Pączek dyżurowała w kuchni i właśnie troskliwie pakowała w świeże liście kanapki dla Macieja. Maciej próbował wślizgnąć się do środka niezauważony, ale kiedy wyciągnął łapę po orzechy w miodzie, natychmiast dostał po niej drewnianą łyżką. – Orzechy są dla tej biednej małej wróbliczki, nie dla ciebie, obżartuchu. Słysząc te pełne wyrzutu słowa, młody wojownik prychnął pogardliwie. – Biedna mała wróbliczka, też mi coś! Posłuchaj, panienko, gdybym zwolnił ją ze smyczy choć na pięć minut, pomordowałaby nas wszystkich! We śnie! Pączek pomogła Maciejowi dociągnąć pasy przytrzymujące worek na plecach. Robiła, co mogła, by nie zauważył, jak bardzo się o niego troszczy. – Wiem – powiedziała w końcu – że nie powiesz mi, dokąd idziesz, ale... cokolwiek przedsięwziąłeś, błagam, uważaj na siebie. Młody wojownik poprawił sztylet, który nosił za rycerskim pasem. Już w drzwiach odwrócił się i uśmiechnął szeroko, żeby nie było wątpliwości, jak bardzo jest pewny siebie. – Nie martw się, Pączku. Umiem się o siebie troszczyć i będę na siebie uważał. Dla Opactwa... i dla ciebie. Powiedziawszy te słowa, wyszedł. Zatrzymał się dopiero w połowie korytarza prowadzącego do dormitorium. Do otworu w suficie, przez który wychodziło się na wyższą kondygnację, teraz otwartego, przystawiona była drabina. Pojawił się Matuzalem, prowadząc Ostry Dziób. Wróblica nadal miała na szyi obrożę, a u łapki cegłę. Maciej podniósł głowę. – A więc tędy idziemy, tak? Starzec wręczył mu starannie przerysowaną mapę. – Zaznaczyłem tu wszystko, co może okazać się ważne – oznajmił. – To wejście prowadzi na poddasze. Skręć w prawo i idź przed siebie, póki nie dotkniesz ściany. Po prawej znajdziesz przejście. Przejdziesz przez nie; będziesz wówczas w połowie wysokości Wielkiego Refektarza. Pomiędzy łukami kamiennych kolumn jest półka. Stamtąd musisz się wspiąć w górę o kolejny poziom, na wysokości witraży. Wejdziesz wyżej po kolumience pośrodku pierwszego witraża od prawej strony. Trafisz na drewniany występ równoległy do sklepienia. Powyżej będzie kolejne wejście w suficie. Nie, nie potrafię dokładniej go zlokalizować, będziesz musiał sam je znaleźć. Gdy przez nie przejdziesz, znajdziesz się bezpośrednio pod dachem, jedną kondygnację od jego szczytu. Dalej musisz już starać się sam. Ja nic więcej nie wiem. Bardzo mi przykro. Starzec położył łapy na ramionach przyjaciela. Drżał mu głos, gdy się z nim żegnał. – Życzę ci szczęścia, Macieju. Żałuję, że nie jestem już młody i zręczny i że nie mogę ci towarzyszyć. Objął go niczym własnego syna, a kiedy Maciej zaczął wspinać się po drabinie, udzielił mu ostatnich instrukcji. – Jeśli Ostry Dziób zacznie sprawiać kłopoty, nie wahaj się i wykop ją przez najbliższe okno. Spadnie równie szybko jak cegła, do której jest przywiązana. Wróblica skrzywiła się, ale tym razem zachowała milczenie. Doskonale wiedziała, że Matuzalem mówi prawdę. Cegła przy łapie była skuteczna jak kotwica. Maciej pchnął klapę zamykającą wejście i odsunął ją na bok. Osłonił pysk łapą, zakaszlał; kurz stuleci dawał tu się we znaki. Ciągnąc za sobą wróblicę, wspiął się wyżej. W przejściu było ciemno i duszno. Zerknął przez prawe ramię. Dostrzegł docierający do środka promień słabego światła. – To będzie ta szczelina w ścianie, o której wspomniała nędzna stara myszą – powiedziała Ostry Dziób. – Hej, uważaj, co mówisz! – oburzył się Maciej, skręcając w prawo i ciągnąc za sobą wróblicę. Zdenerwowany potknął się o bał i przewrócił na pokryte kurzem deski. Wróblica zaatakowała go natychmiast. Wczepiła się pazurkami w kark, dziobała go w tył głowy, nie pozwalając wstać. Maciej, na pół uduszony zalegającym podłogę kurzem, rozpaczliwie próbował obrócić się na wznak, Ostry Dziób dziobała go jednak nieustępliwie, wściekle, mimo że cel przesłaniał jej częściowo wielki worek. Maciej sięgnął za siebie i, choć nie od razu, złapał ją za łapkę. Pociągnął, obrócił się i błyskawicznie wyciągnął zza pasa sztylet. Przycisnął przeciwniczkę do ziemi, przystawił jej do gardła czubek ostrza. – Posłuchaj – wysapał. – Następnego razu nie będzie. Jeśli spróbujesz, zginiesz. Rozumiesz? Oboje leżeli przez chwilę nieruchomo, przytuleni do siebie, oddychając ciężko. Wróblica nie dała jednak za wygraną. – Kiedy mogę, zabiję myszę. Wróble pamiętać. Nie odpuścić, nie, nie! Maciej wstał i mocno szarpnął smycz. Potykającą się, protestującą wróblicę zaciągnął w stronę światła. Przepchnął ją przez szczelinę i sam przełazi przez nią z wielkim trudem. Stali na najniższym parapecie, tuż nad Wielkim Refektarzem. Maciej pchnął Ostry Dziób nagle, bez ostrzeżenia. Zaskoczona wróblica spadała przez chwilę niczym kamień i nagle zatrzymała się gwałtownie; tylko gęste pióra na szyi ocaliły ją przed uduszeniem. Maciej zaparł się mocno stopami i odchylił, trzymając smycz w obu rękach. – Obiecasz, że będziesz się zachowywać przyzwoicie, albo spadasz, mała! – krzyknął. Ostry Dziób, której serce podeszło do gardła, uświadomiła sobie nagle, że jest na łasce Macieja i tak naprawdę nic nie może zrobić. Obciążona cegłą nie była w stanie latać, tylko instynktownie, rozpaczliwie machała skrzydłami. – Zdecyduj się na coś! – krzyknął Maciej. – Łapy mi się męczą. Ledwie trzymam tę smycz. Odpowiedział mu cichy, nieśmiały głosik. – Ostry Dziób nie chce umierać. Mysz wygrywa. Wciągnij wróbla. Będę grzeczna. Daję słowo. Maciej, zapierając się o kamienny łuk, z wysiłkiem podciągnął brankę. Usiedli obok siebie, napili się wody z jednej manierki. Młody wojownik nie spuszczał wzroku z więźnia. – Można zaufać słowu wróbla? – spytał na pozór obojętnie. Ostry Dziób dumnie wypięła pierś. – Słowo wróbla zawsze dobre. Ostry Dziób nigdy nie skłamać. Klnę się na jajo matki. To potężne zaklęcie. Ciekawe, myślał Maciej. Użyłem środków ostatecznych, by wymusić tę obietnicę, i dopiero one okazały się naprawdę skuteczne, a były też przecież usprawiedliwione. Młody wojownik samego siebie traktował przecież równie surowo i bezkompromisowo jak więźnia. Jako niezdarny nowicjusz, snujący się po Opactwie i potykający o własne sandały, niewiele by dziś dokonał. Musiał dorosnąć i zacząć uczyć się, jak być wojownikiem. A ta misja była najważniejsza, los całego Opactwa spoczywał na jego barkach, tak jak niegdyś na barkach Marcina Wojownika. Ostry Dziób zerknęła na niego z zaciekawieniem. – O czym myśli? – spytała. Minęła dłuższa chwila, nim Maciej uświadomił sobie, jak dziwne bywają okoliczności... oto jeniec i jego strażnik zaczęli mówić sobie po imieniu. Żołnierze Klunego czekali na awanse. W ostatnim czasie zginęły przecież trzy szczury z przywództwa hordy. Najpierw koła wozu przygniotły Czerepa. Potem znikł Wścieklic; mówiło się coś o wężu, w każdym razie nikt go więcej nie widział. A teraz podział się gdzieś Krwawy Kieł, prawa ręka Wodza. Uznano go za zaginionego, prawdopodobnie martwego. Większość żołnierzy ostrzyła sobie zęby na oficerski stopień. Nie tylko dla prestiżu, przede wszystkim dla większego udziału w łupach. Kuna Zabójczy wysławiała pod niebiosa swego przyjaciela Chybkiego, łasicę, którą spotkała śmierć u stóp wielkiego wiązu. – Tak tak, posłuchajcie mnie, przyjaciele, Chybki... no, to była łasica z łbem na karku. Materiał na oficera, prawdziwy materiał na oficera. Wiecie, nie rozumiem, jak taka cwana istota mogła zabić się tak zwyczajnie, spadając z drzewa. – Niezdara – skrzywił się Złodziej. – Wiem, bo przecież sam tam byłem. Poza tym Kluny nie pozwoliłby byle łasicy rozkazywać szczurom. – A dlaczego nie? – zdenerwowała się kuna. – Założę się, że awansuje każde stworzenie, które ma głowę na karku i bojowego ducha. Popatrzcie na mnie. Jestem kuną, umiem walczyć. Gdybym była Wodzem, awansowałabym się ot, tak – strzeliła z palców zakończonych imponującymi pazurami. Złodziej z pogardą splunął jej pod łapy. Wiedział, że sam ma małe szanse, był zaledwie podoficerem, uważano go przecież za niewiele lepszego od zwykłego żołnierza. Oczywistym kandydatem był Szpon. Jadowity wypadł z łask od czasu nieszczęsnej wyprawy z Selą i Krwawym Kłem. Mimo to łasice oraz ich kuzyni, kuny i gronostaje, gorąco broniły swych praw. „Dlaczego nigdy nie dostajemy awansów?” – pytały. „Co jest takiego niezwykłego w szczurach?” Kudłaty, Złamany Nos i Żaba uważały szczury za elitę armii. Szpon trzymał się blisko nich, a jednocześnie łagodził nastroje, starał się nie zadzierać z żadnym z obozów. Kto wie, co może się zdarzyć, kiedy przyjdzie do głosowania? Kluny Bicz nie miał zamiaru tolerować demokracji. Leżał na łóżku z zamkniętym ślepiem, ignorując docierające do jego czujnych uszu szepty i toczone przyciszonymi głosami kłótnie. Przyzna awanse, gdy będzie miał na to ochotę. A na razie niech nikt z hordy nie ośmieli się choćby o nich wspomnieć! Sela i jej syn siedzieli w kącie. Czuli się jak w pułapce. Od zniknięcia Krwawego Kła nikt nie zamienił z nimi ani słowa. Zupełnie jakby uznano ich za winnych. Nagle Kluny otworzył ślepie. – Hej, lisico! – krzyknął. – Zabierz tego swojego bękarta na dwór. Odetchnijcie świeżym powietrzem, ale pamiętajcie, nie wolno wam się oddalać. Przyślijcie mi Szpona i tę kunę, jak jej tam... aaa, Zabójczy. Lisy pospieszyły wykonać polecenie, szczęśliwe, że nie muszą, już siedzieć w dusznej, zamkniętej izbie przesyconej zapachem choroby. W chwilę później do tego samego pomieszczenia wmaszerowali Szpon i kuna, nie mając pojęcia, czy powinni zachowywać się bezczelnie, czy służalczo. Z Klunym nic nigdy nie było wiadomo. Zasalutowali. – Tak, Wodzu? Kluny wstał z łóżka. Zrobił kilka kroków, sprawdzając, czy nogi dobrze mu służą. Z dnia na dzień odzyskiwał siły. Minął swych żołnierzy i przemówił do nich, nie odwracając się: – Które z was wie cokolwiek o kopaniu tuneli? Zabójczy zrobił krok do przodu. – Ach, tunele, panie. Jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. – Ty? – zdziwił się Kluny, podpierając się sztandarem, i Nikt prócz mnie, panie – przemawiała przymilnie kuna. – No i znam oczywiście wiele wspaniałych: stworzeń, które mogłyby nam pomóc. Inne kuny, grono-: staje, łasice, one wszystkie są tak dobre w kopaniu tuneli jak każdy kret, naprawdę, kopanie, szalowanie, szyby wentylacyjne i tak dalej... Kluny uderzył trzonkiem sztandaru o ziemię. – Wystarczy! Gdzie znajdę tych, o których mówiłeś? Zabójczy wskazał łapą za siebie. – Ależ panie, oni wszyscy są w twym obozie. Czy mam ich sprowadzić? – Sprowadź... i niech ci to nie zabierze całego dnia. Zabójczy zasalutował z gracją, zrobił w tył zwrot. Kluny przyciągnął do siebie Szpona. Przemówił do niego cicho, lecz serdecznie. – Naprawdę nie masz pojęcia o tunelach? – spytał. Szczur pokręcił głową nieszczęśliwy, ale Wódz położył nu łapę na ramieniu. – Dobrze już, dobrze. Nic nie szkodzi. Mam dla desie inną robotę. Nie dopuścimy, by łasice, kuny, gronostaje i reszta tego tałatajstwa zgarnęła całą chwałę, prawda? Zawsze byłeś porządnym i niegłupim szczurem. Pomóż mi, a dopilnuję, by spotkała cię stosowna nagroda. Szpon posłusznie skinął głową. Nie minęło wiele czasu, a Kluny już siedział, pogrążony w rozmowie z Zabójczym i jego zespołem. Naradę przerwał łomot i odgłosy kłótni. Po chwili do pokoju wkroczył Złodziej, ciągnąc za sobą Dusi Kury, przed sobą zaś popychając ostrzem włóczni Selę. – Co tu się dzieje? – zdumiał się Kluny. Złodziej uśmiechnął się tryumfująco. – Chodzi o te dwa lisy, Wodzu. Złapałem je, kiedy podsłuchiwały pod drzwiami. Zręcznie przewrócił Selę i jej syna, wkładając im drzewce włóczni między łapy. Oboje padli na kolana przed Klunym, protestując głośno i krzycząc, że są niewinni. – Nie, Wodzu! Uwierz nam! My nie podsłuchiwaliśmy! Kluny ze zrozumieniem skinął głową. – Rozumiem, oczywiście. Chcieliście po prostu pomóc w kopaniu? Przerażony, rozpaczliwie próbując jakoś załagodzić sytuację, Dusi Kury wyrwał się do odpowiedzi. – Tak, oczywiście, panie. Daj nam tylko szansę, a wykopiemy tunel równie dobry jak ci tutaj. Wódz obrzucił lisa morderczym spojrzeniem, a Sela tylko jęknęła z rozpaczą. – Ktoś mówił coś o tunelu, lisie? – warknął Kluny. – Przecież wspomniałem wyłącznie o kopaniu. Sela próbowała uratować sytuację. – Panie, błagam, nie zwracaj uwagi na tego młodego głupca. Chodziło mu tylko o to, że skoro mówisz o kopaniu... Uderzenie trzonkiem sztandaru uciszyło ją natychmiast. Chłodnym głosem Kluny wydał wyrok. – Zdrajcy. O co mu chodziło? A o to, że popełniłaś błąd, kopiując plan ataku z użyciem tarana. Teraz wiesz także, że zamierzam zrobić podkop pod Redwall. Sela oblizała suche wargi. Próbowała wybłagać łaskę, ale jedyne ślepie Klunego płonęło gniewem. – Za dużo wiesz, lisico. Wraz ze swym synkiem wdałaś się w niebezpieczną grę. Nikomu nie uda się oszukać Klunego Bicza. Wygrałem, a to oznacza, że wy przegraliście. Lisy umilkły. Klęczały u stóp Wodza, zdolne błagać o łaskę wyłącznie jękiem. Kluny górował nad nimi, groźny i rozkoszujący się władzą. Wreszcie skinął na Złodzieja i krwawego Szpona. – Zabierzecie stąd tych żałosnych zdrajców. Wiecie, co z nimi zrobić. Piszczące i rozpaczliwie wzywające pomocy lisy wyprowadzone zostały z izby. Kluny wrócił do spraw ważniejszych. – Mówiliśmy o tunelu – zwrócił się do kun, łasic i gronostajów. Rozdział 14 Maciej wraz z Ostrym Dziobem z wolna pięli się na dach Opactwa. Wspinaczka po łukach i kolumienkach witraży była trudna, wyczerpująca. Maciej uwolnił wróblicę od cegły, krępując tylko jej skrzydła, i to trochę przyspieszyło wędrówkę. Co pewien czas młody wojownik wbijał hufnal w szczeliny między kamieniami. Przy tym bardzo uważał, by nie spojrzeć w dół; spadałby na posadzkę Opactwa baaaardzo długo. Raz zerknął i dostrzegł na dole maleńki punkcik – być może był to Matuzalem, śledzący postęp ich wspinaczki. Prawdziwie niebezpieczne było pokonanie szczytu łuku. Wisząc na wbitych przez siebie hufnalach, Maciej wychylił się niebezpiecznie. Tylko determinacja oraz zwykła siła fizyczna chroniły go przed upadkiem w przepaść i straszną śmiercią. Zaciskając zęby, wspiął się na zwieńczenie łuku. Sięgnął do kamiennej półki, dzielącej łuk od znajdującego się nad nim witraża, zacisnął na niej łapę. Wspiął się na nią, obrócił i położył na chwilę z policzkiem przytulonym do chłodnego kamienia. Usiadł, związał dwa kawałki liny i opuścił je wróblicy, czekającej w dole u podstawy łuku. Wróblica zabezpieczyła się i zaczęła wspinać, pomagając Maciejowi i korzystając ze szczelin oraz wbitych przez niego gwoździ. Oparci o witraż Maciej i jego branka raczyli się drugim śniadaniem. Nagle Ostry Dziób roześmiała się piskliwie. – Maciej cała czerwona myszą! – I ty to mówisz? – roześmiał się Maciej. – Tylko spójrz na siebie. Jesteś niebieska! Ten raczej niesamowity efekt spowodowały promienie słońca przenikające przez kolorowe szkiełka witraża. Podczas posiłku wróblica od czasu do czasu obracała łebek, bawiąc się zmianami koloru. – Popatrz! – ćwierkała radośnie. – Ja teraz zielona, znów niebieska i czerwona jak Maciej myszą. Jeśli się nie uspokoisz, zsiniejesz ze strachu, bo spadniesz. Po odpoczynku przystąpili do ostatniego etapu wspinaczki. Maciej wypróbował wytrzymałość pionowej kolumienki z piaskowca, dzielącej witraż na dwie części. Wyrzeźbiono ją w skomplikowany ornament, dzięki któremu znajdowali wygodne oparcia dla łap. Względnie szybko i bez wysiłku znaleźli się na drewnianej półce, biegnącej tuż pod krzywizną dachu. Okazała się niebezpiecznie wąska. Pełzli po niej powoli, niewygodnie zgarbieni ze względu na łuk ściany. Oboje nie zauważyli więc głowy wróbla, przyglądającego się im ciekawie z narożnej kolumienki witraża. Wróbel patrzył na nich przez chwilę, a potem odleciał. Maciej wyciągnął sztylet i wbił go w belkę dachu; dzięki niemu łatwiej mu było utrzymać równowagę. Zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu kolejnej klapy prowadzącej na wyższą kondygnację. – Już ją widzę – powiedział do wróblicy. – Tam, po twojej lewej. Musisz iść pierwsza, Ostry Dziobie. Wróblica krok za krokiem, niezgrabnie, szła przed siebie, ślizgając się po gładkim drewnie. Nagle sztylet, na którym opierał się Maciej, obluzował się, on zaś stracił równowagę i niebezpiecznie wychylił się w przód. Machał łapami, z trudem utrzymując równowagę, lecz przed upadkiem uchroniła go dopiero wróblica, która zdążyła złapać go za kark. Spadł tylko sztylet; długa chwila minęła, nim usłyszeli cichy brzęk, z którym uderzył o kamienną posadzkę Opactwa. – Ufff... – odetchnął z ulgą Maciej. – Myślałem, że już po wszystkim. Byłem pewien, że spadnę. Dziękuję. Powoli i bardzo ostrożnie dotarli w końcu pod właz, choć zabrało im to wiele czasu. Na nieszczęście znajdował się on tak wysoko, że żadne z nich nie mogło do niego dosięgnąć. Maciej po kilku nieudanych próbach musiał przyznać się do klęski. Usiadł nad samą przepaścią, wściekły na samego siebie. Klęska zajrzała mu w oczy pod sam koniec wyprawy, co wcale mu się nie podobało. – Jaki ze mnie głupiec – westchnął. – Jaki ze mnie głupiec... wspinać się tyle czasu i nie móc otworzyć głupiego włazu w dachu. Wróblica drapnęła go pazurem w ramię. – Dlaczego mysz nie uwolni Ostrego Dzioba? Polecę na skrzydłach i otworzę te drzwiczki dla robali. – Co, przepraszam? – zdziwił się Maciej. – Ty nie słucha. Ostry Dziób mówi: uwolnij mu skrzydła, to poleci, otworzy drzwi. – Daj mi słowo wróbla, że nie uciekniesz. – To dobre. Daję słowo wróbla. Obiecuję nie uciec. – Obiecaj na jajo matki. – Ostry Dziób obiecuje na jajo matki. Maciej rozwiązał cienki sznur, którym skrępował poprzednio skrzydła wróblicy. Ostry Dziób rozpostarła je i pomachała nimi na próbę. – Długi czas nie lata. A dobrze potrafi, ty widzisz. Zerwała się do lotu, zatoczyła kilka kręgów, nie odmówiła też sobie przyjemności wykonania paru figur akrobatycznych. Maciej uśmiechnął się na ten widok. – Dobra, wystarczająco mi już zaimponowałaś. A teraz przestań się popisywać, wracaj i otwórz ten właz! Ostry Dziób wzięła do serca to napomnienie, zawróciła, nadleciała i wczepiła się pazurami w zasuwę. – Uwaga – ostrzegła. – Klapa spada, uderzy myszę. Maciej wycofał się, a uwolniona przez wróblicę klapa opadła. Tym razem młody wojownik wiedział już, że z otworu wysypie się kurz wieków. Udało mu się uniknąć zarówno uderzenia, jak i zasypania kurzem. Ubezpieczany przez ptaka, który trzymał się blisko niego, gotów pomóc w razie potrzeby, Maciej wspiął się do otworu po drzwiach jak po drabinie. W środku było duszno i mroczno, widział jednak, że jest to wąski korytarz o ścianach z jednej strony prostych, z drugiej odchylonych zgodnie z kierunkiem łuku sklepienia. Przywołał do siebie Ostry Dziób. Zdjął jej obrożę, odpiął smycz i schował je do worka. Poklepał brankę, z którą zdążył się zaprzyjaźnić. – Ostry Dziobie, nie będę cię więził. Jesteś wolnym ptakiem i bardzo dobrą przyjaciółką. Młoda wróblica zamrugała okrutnymi, paciorkowatymi ślepiami. – Maciej mój przyjaciel myszą. Nie odejdę. Zostanę z nim. Przez kilka bardzo długich chwil szukali kolejnego przejścia na wyższy poziom, które przecież musiało istnieć. Znalazła je w końcu Ostry Dziób, tylko dzięki temu, że umiała latać. Maciej dotarł tam bez problemu, choć wspinaczka po wierzchu kopuły sklepienia dostarczyła mu pewnych emocji. Były to ciężkie, masywne drzwi. Niełatwo im to przyszło, ale szarpiąc i ciągnąc, w końcu jakoś je otworzyli, mimo ich wagi. Maciej przeszedł przez nie pierwszy; Ostry Dziób szła tuż za nim. Gdy wydostali się na zewnątrz, otoczył ich tłum wróbli. Ćwierkając i kłócąc się między sobą, ptaki unieruchomiły młodą mysz, zatrzasnąwszy drzwi i przycisnąwszy ją do nich pazurami, aż nie mogła poruszyć nawet wąsem. Hałas jednak ucichł równie szybko, jak się rozpoczął. Otaczająca go chmura ptaków rozdzieliła się i Maciej stanął tuż przed dumnym, groźnym obliczem dużego wróbla o płonących okrutnych i szalonych oczach. – Ty, robal myszą, mój jeniec. Oto sąd wróbli, a ja jestem król Wielki Wróbel. Rozdział 15 Ciała Seli i Dusi Kury, dwóch lisów, które zdradziły Klunego Bicza, leżały w rowie, pokłute przez szczury włóczniami. Otwartymi, nieruchomymi ślepiami martwa Sela wydawała się patrzeć w niebo. Dusi Kury drgnął nagle i jęknął cicho. Dusi Kury żył! Odczuwał jedynie ból. Szczury ugodziły go dwukrotnie: raz w tylną łapę, raz w luźną skórę na karku. Wrzasnął i wpadł do rowu, nie dość jednak szybko, by uniknąć kilku silnych kopniaków wymierzonych mu przez oprawców. Niemal natychmiast stracił przytomność. Nie czuł nawet, jak ciało matki spadło na niego, jak wcisnęło go w rzadkie błoto. Szczury uznały, że zdrajcy nie żyją. Tak było im wygodniej; komu chciałoby przedzierać się przez kolczaste krzaki zarastające zbocza przydrożnego rowu i taplać w wodzie, by to sprawdzić? Narzuciły więc tylko trochę ziemi na bezwładne ciała i przez pewien czas obserwowały, czy coś się stanie, a kiedy muchy zaczęły się nad nimi gromadzić, uznały, że zabawa skończona, i odeszły. Dusi Kury powoli odzyskiwał przytomność, leżał jednak nieruchomo, przyciśnięty ciałem matki. Wydostał się spod niego dopiero wówczas, gdy upewnił się, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciół. Matka! Stara idiotka! Gdyby tylko pozwoliła młodszemu i mądrzejszemu lisowi wziąć sprawy w swoje łapy, to nieszczęście nigdy by się nie zdarzyło. Pożegnawszy się w ten sposób ze swą rodzicielką, Dusi Kury zaczął rozmyślać, co też powinien teraz zrobić. Wiedział, że musi siedzieć w śmierdzącej wodzie aż do zmroku. Mimo iż bolało go całe ciało, ironia losu sprawiła, że skrzywił pysk w uśmiechu. To jemu, nie matce, udało się przechytrzyć Klunego. Żył, wkrótce będzie wolny i zna prawdziwy plan ataku. Ta wiedza musi być sporo warta. Gdy tylko zapadł zmrok, Dusi Kury poruszył się... i był z tego powodu bardzo szczęśliwy; muchy, pszczoły oraz wszelkiego rodzaju robactwo w kilka godzin oblazło go całego. Powoli obrócił się tak, by błoto oblepiło rany na nodze i szyi, kojąc przejmujący ból i zapobiegając dalszej utracie krwi. Następnie, pod osłoną nocy, stanął chwiejnie i, kulejąc, ruszył w kierunku Redwall. Szedł bardzo powoli, ale nie nudziło mu się, całą drogę powtarzał sobie bowiem, jaki to jest wspaniały. „Tej bandzie nędznych szczurów udało się załatwić Selę, zgoda. Bo starzała się i straciła przez to sporo ze swego sprytu. Ale ja jestem lepszy. Nie dadzą rady mądremu, młodemu lisowi. Już ja im pokażę. Zemszczę się strasznie. Zobaczą, co to znaczy wejść w drogę rasowemu szpiegowi”. W pobliżu Opactwa znalazł miejsce, gdzie zbocza rowu były nieco łagodniejsze. Zaczął wspinaczkę, płacząc i jęcząc z bólu. Dzięki niskim krzaczkom i trawie udało mu się w końcu wyjść na drogę. Skrajnie wyczerpany położył się na ziemi. Nie potrafił powiedzieć, jak długo szedł mimo ran i upływu krwi, wiedział tylko, że nie jest w stanie postąpić ani kroku dalej. Zapadł w sen tak głęboki, że był on niemal omdleniem. Milczący Sam zawsze towarzyszył Pączkowi, gdy nocą obchodziła mury; uważał się chyba za jej strażnika. Był przy niej, kiedy rozdawała gorącą zupę wartownikom. Ambroży Kolec przyglądał się łakomie swojemu kubkowi, a gdy go napełniła, wręcz rozpłynął się w podziękowaniach, nie kryjąc nadziei, że kiedy obdzieli wszystkich, dla niego pozostanie dolewka. – Jaką śliczną i uważającą osóbką jesteś, panno Pączku. Zawsze powtarzałem, że nie ma dla mych kolców nic lepszego od pysznej, domowej zupy warzywnej. Noc jest piękna, ale z pewnością wiesz, jak chłodno bywa między zmierzchem a świtem. Podczas tej rozmowy Milczący Sam zachowywał się jak I zwykle, to znaczy nie stał spokojnie ani przez sekundę. Biegał po murze, cały czas ssąc łapę, przeskakiwał z kamienia na kamień, wymachiwał małym nożem, walcząc z wyobrażonymi wrogami. Pączek pomyślała najpierw, że to dalszy ciąg jego zabawy. Mała wiewiórka, która skoczyła akurat na wierzchołek bramy, zamarła nagle. Wyciągnęła łapkę, w której trzymała nóż, drugą, wilgotną i doskonale wyssaną, machnęła na nich, jakby chciała im coś pokazać. Młoda mysz pogroziła jej łyżką. – Odłóż nóż i skończ z tymi figlami, mały łobuzie – powiedziała. Milczący Sam stał nieruchomo jak dobrze wyuczony pies myśliwski, wystawiający zwierzynę.: – Może chce nam coś pokazać, panienko – mruknął Ambroży. Przewalając się z boku na bok, podszedł do krawędzi muru i spojrzał przed siebie. – No, niech mnie, panienko Pączku – szepnął. – Mam wrażenie, że nasz mały żołnierz rzeczywiście dojrzał coś... interesującego. Widzę jakieś zwierzę, ale nie wiem, czy to pies, czy to bies, bo umazane jest błotem jak nieboskie stworzenie. Zostań tutaj, ja sprowadzę pomoc. Pączek i Milczący Sam pozostali na murze, obserwując z góry przebieg wydarzeń. Ambroży wraz z Jess Wiewiórką i Pierwszym Kretem wyszli na drogę sprawdzić, co się dzieje. Tuzin silnych myszy pod dowództwem Bazylego Łosia Zająca ubezpieczał tyły i czuwał przy bramie. – Baczność! – rozkazał zając niemal szeptem, – Uważajcie, to może być zasadzka. I niech nikt nie ośmieli się odezwać. Dusi Kury wniesiony został w mury Opactwa Redwall najszybciej, jak to było możliwe. Nie mogąc opanować ciekawości, myszy zaczęły wypytywać półprzytomnego lisa, gdy tylko zamknęła się brama. – Kto ci to zrobił? Twoi przyjaciele szczury? – Czego od nas chcesz? Bezpiecznego schronienia? – A ty kajś to tam boi? Som na drodze i co żeś tom działoł? Niesionemu przez chętnych ochotników lisowi głowa bezwładnie chwiała się na boki. Pogrążony w malignie, powtarzał monotonnie: „Opat, muszę zobaczyć się z waszym opatem. I trzymajcie z dala ode mnie tę borsuczycę, bo nie dowiecie się niczego”. Bazyli zwolnił żołnierzy ze swego oddziału i szybko dogonił Ambrożego. – Radzę ci, od razu zabierz tego stwora do naszego starego przyjaciela opata. Niech złoży oświadczenie, nim znów wpadnie w objęcia Morfeusza. Kapujesz? Rannego lisa z największą ostrożnością przeniesiono z improwizowanych noszy na ławę. Pojawił się opat Mortimer, w nocnej koszuli, nieco nieprzytomnie przecierający zaspane oczy. Nie okazując emocji, obejrzał rany lisa, po czym przemówił spokojnie: – A teraz powiedz, czego od nas chcesz? Osobiście nie wątpię, że twój pan, Kluny, wysłał cię na przeszpiegi. Dusi Kury rzucił głową w prawo i lewo, słabo, bezwładnie. – Proszę... pić mi się chce. Jess Wiewiórka wzięła w łapy dzbanek wody. – Powiedz ojcu opatowi czego chcesz, chytrusie – powiedziała surowym głosem. Lis sięgnął po wodę. Ku oburzeniu opata Jess cofnęła łapę, w której trzymała dzbanek. – Najpierw mów. Woda za informacje. Widok rannego, spragnionego i nieszczęsnego stworzenia wzruszał serce opata, mimo to postanowił (co dowodziło jego wielkiej mądrości) pozostawić prowadzenie tej rozmowy wiewiórce, która najwyraźniej dobrze wiedziała, czego chce i jak to osiągnąć. – Siepacze Klunego mi to zrobili – jęknął lis. – Zabili Selę... mamę... Znam ich prawdziwy plan ataku. Pomóżcie mi, to wszystko wam powiem. I Dusi Kury zemdlał. – No, ja osobiście nie marnowałabym czasu i dobrych lekarstw na ten okaz – stwierdziła zimno Jess. Ambroży Kolec podrapał się po brzuchu. – Masz rację. W pełni zgadzam się z tym, co powiedziałaś. Ale może... może... on rzeczywiście ma jakieś ważne informacje. Bo po co pełzł tu do nas... w takim stanie... Opat, oglądający uważnie ranę na szyi Dusi Kury, przestał rozgarniać ubłocone futro i podniósł głowę. – Ambroży mówi dorzecznie – stwierdził. – Zanieście to nieszczęsne stworzenie do infirmerii, dobrze? Pączek i Milczący Sam obserwowali wynoszenie lisa. Mała wiewiórka stała przed polną myszą, trzymając nożyk w wyciągniętej łapce, jakby gotowa była bronić ich oboje. Pączek połaskotała go po spiczastych uszkach. – Wszystko w porządku – powiedziała cicho. – Lis nie może nas już skrzywdzić. Dziękuję, że mnie strzegłeś. Sam schował nóż, no i oczywiście zaczął ssać łapę. Winifreda i opat Mortimer siedzieli przy łożu Dusi Kury, czekając, aż odzyska on przytomność. Nagle lis stęknął, uniósł głowę, otworzył ślepia i rozejrzał się po niewielkiej, przytulnej izdebce. – Moja szyja! Gdzie jestem? Co się ze mną stało? – jęknął. Winifreda delikatnie pchnęła go na poduszki i przyłożyła miseczkę z wodą do jego wyschniętych, spękanych warg. – Nie ruszaj się i wypij to – poleciła stanowczo. Dusi Kury łapczywie pił wodę, opat tymczasem wyjaśniał mu sytuację. – Jesteś w tej chwili w infirmerii Opactwa Redwall. Na razie nie potrafimy dokładnie powiedzieć, jak ciężkie odniosłeś rany. Kiedy odpoczniesz, moi przyjaciele umyją cię i opatrzą. Dusi Kury nie dowierzał własnym uszom. – Mogę zostać? Ale przecież nie powiedziałem jeszcze, co wiem o ataku! Opat wytarł wodę z brody pacjenta. – Posłuchaj mnie, synu – odezwał się poważnie. – Nie odmówilibyśmy ci pomocy, chyba że byłbyś wrogiem pragnącym nam rzeczywiście zaszkodzić. Opactwo Redwall przyjmuje w swe mury wszystkie stworzenia potrzebujące pomocy, a moim obowiązkiem jest dbanie o rannych i chorych, a więc także o ciebie. Sam w swym sercu musisz zdecydować, czy przekażesz nam posiadane informacje, czy też nie. My oferujemy ci pomoc i opiekę, dopóki nie wyzdrowiejesz. Dusi Kury leżał, obracając w głowie słowa starego opata. I wreszcie podjął decyzję. – Taran jest tylko po to, żeby odwrócić waszą uwagę – wyrzucił z siebie jednym tchem. – Tak naprawdę Kluny chce podkopać się do Opactwa pod murami. Nie wiem, gdzie zacznie prace, ale wiem z całą pewnością, że zaatakuje spod ziemi. Opat potrząsnął głową z łagodną naganą, bowiem Winifreda przygasiła lampę i zabrała się za zaciąganie zasłon przy łożu. – Kluny z pewnością jest tworem ciemności, synu, i nie cofnie się przed niczym. Dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę i wierzę, że to, co mi powiedziałeś, jest prawdą. Dlaczego jednak z takim uporem szedłeś do nas... ciężko ranny, narażając życie...? Dusi Kury ubrał pysk w wyraz fałszywej rozpaczy, pasującej do kłamstw, które miał zaraz wypowiedzieć. – Panie, oni zabili starą Selę. Moją matkę. Nie spocznę, dopóki karzące ramię sprawiedliwości nie dosięgnie tych morderców. Opat poklepał młodego lisa po łapie. – Dziękuję ci za to, że obdarzyłeś nas zaufaniem, młodzieńcze. A teraz zamknij oczy i spróbuj trochę odpocząć. Kiedy opat odszedł, Dusi Kury, nadal brudny i ubłocony, przeciągnął się rozkosznie w czystej pościeli. Czuł się już o wiele lepiej, na tyle dobrze, że zachichotał cicho. Nie ma to jak stary głupiec!, pomyślał. Przecież ta mysz jest równie durna jak Sela. Niech sobie walczy ze szczurami, a szczury z nią, co mi do tego? Sprytny młody lis z pewnością znajdzie sposób, by położyć łapę na legendarnych skarbach Redwall. Rozdział 16 Szare Skrzydło była wdową, matką Ostrego Dzioba, a także siostrą potężnego króla wróbli. Kiedy jej córka spadła, postrzelona przez mysich łuczników, uznała ją za zmarłą. Teraz, mając swe dziecko przed sobą, jednocześnie gładziła je i wymyślała mu na czym świat stoi. Kiedy Ostremu Dziobowi udało się wreszcie przerwać ten potok wymowy, młoda wróblica mogła opowiedzieć matce nieprawdopodobną historię ostatnich dni w świergotliwym, piskliwym dialekcie wróbli. Maciej tymczasem leżał, przyciśnięty do ziemi pazura – mi najsilniejszych, gwałtownych i okrutnych wojowników ptasiego plemienia. Z tego, co zdołał dostrzec, wywnioskował, że znajdują się w tej chwili na wielkim poddaszu, w państwie króla Wielkiego Wróbla, który najwyraźniej miał zamiar wyładować swój gniew na bezradnym jeńcu. Wróble żyły w niezorganizowanej, hałaśliwej, plemiennej wspólnocie. Dach strychu zbiegał się w odwróconą literę „V”, ich państwo miało więc kształt trójkąta. Pod krawędziami dachu znajdowało się mnóstwo niedbale skleconych, sprawiających wręcz wrażenie prowizorycznych gniazd, a we wszystkich aż przelewało się od skrzeczących wniebogłosy piskląt. Przy jednym z dwóch szczytów zbudowano przegrodę z dachówek oraz resztek starych gniazd; za nią mieściło się zapewne prywatne mieszkanie władcy. Maciej miał wrażenie, że jest ono położone bezpośrednio pod kurkiem. Król Wielki Wróbel nie należał do ptaków, z którymi można byłoby pożartować. Zauważył, że jeniec żywo interesuje się otoczeniem i szybko, jednym mocnym kopniakiem, zwrócił na siebie jego uwagę. – Czego robal myszą szuka na dworze króla? – spytał groźnie. Maciej doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest to moment odpowiedni, aby zwodzić kogoś fałszywymi słówkami. Głośno, lecz z dworską elegancją odpowiedział w ten oto sposób: – O królu, wróciłem, by odprowadzić jedną z twych dzielnych wojowniczek. Słowa te wywołały natychmiast wielkie zamieszanie. Król uciszył je jednym machnięciem skrzydeł, po czym krytycznie przyjrzał się dumnej młodej myszy. – Kłamiesz, robalu – orzekł. – Nie pomagasz wróblom. Myszy wrogowie. – I nagle krzyknął: – Król Wielki Wróbel mówi: „Zabić go! Zabić wroga!” I tak Maciej rozpoczął walkę na śmierć i życie. Wojownicy wróbli przycisnęli go mocniej do posadzki, rzucili się na niego z dziobami i pazurami. Udało mu się uwolnić jedną łapę, machał nią na lewo i na prawo, zadawał ciosy na oślep; niektóre trafiały celu, lecz większość nie. Od razu zrozumiał, że nie ma szans. Atakowali go coraz to nowi napastnicy, podnieceni dzikimi okrzykami władcy: „Zabić! Zabici Robal trup! Zabić!” Starał się rozpaczliwie uwolnić drugą łapę, gdy nagle otoczyły go opiekuńcze skrzydła. To Ostry Dziób i Szare Skrzydło osłoniły go przed ciosami. Szare Skrzydło krzyczała przy tym: – Nie zabijać! Myszą dobra! Ocaliła wróbla z mojego jaja! Na królu jej krzyki nie zrobiły specjalnego wrażenia. – Mysze wrogi, trzeba zabić – orzekł. Ale Wielki Wróbel nie miał dzieci, a Ostry Dziób była jego ulubioną siostrzenicą. Zawołała do niego: – Nie, nie, panie! Nie zabijać Macieja myszy. On ocalił Ostry Dziób. Dałam słowo wróbla, myszą nie zabita! Król wskoczył między wojowników, rozpraszając ich jak dzieci. Do uciekających i chowających się przed nim wykrzyknął nowy rozkaz: – Głupcy! Robale! Król mówi: „Nie zabijać myszy!” Dziecko z jaja mojej siostry dało słowo wróbla! Wojownicy wycofali się na bezpieczną odległość, a Maciej powstał, choć nie bez trudności. Na szczęście nie odniósł żadnych poważniejszych ran. Otrzepał habit z kurzu. – Ho, ho! – wykrztusił. – Jeszcze raz dziękuję ci, Ostry Dziobie, wierna przyjaciółko. Ocaliłaś mi życie. Król tymczasem wezwał do siebie dwóch wojowników. – Jastrzębiu, Wietrze, otwórzcie worek. Zobaczymy, co ma myszą. Maciej nawet się nie poruszył, gdy wróble zrywały mu worek z ramion. Dwaj wojownicy nie wiedzieli, jak go otworzyć, szarpali więc płótno dziobami i pazurami, aż wreszcie zdołali je rozerwać. Zawartość worka wypadła na podłogę. Król doskoczył do rozsypanych przedmiotów; Maciej odsunął się na bok, pełen szacunku. Wielki Wróbel wypił najpierw trochę wody z manierki. I natychmiast ją wypluł. – Nie ma robali. Mysie żarcie – prychnął pogardliwie. Ostry Dziób westchnęła cicho. Z wielkim żalem patrzyła, jak wuj podnosi z kolei paczkę orzechów w cukrze, rozrywa ją, kosztuje specjału... i jak na jego obliczu pojawia się wyraz błogości. – Król wróbli lubi smaczne. Nie dla myszy. Król zatrzyma. Władca schował orzechy pod skrzydłem, wziął obrożę i skinął na jeńca. – Robalu, podejdź. Masz szczęście, król da ci żyć. Maciej natychmiast podszedł do niego, nie chciał drażnić nieobliczalnego, niebezpiecznego ptaka. Król zapiął mu obrożę na szyi tak ciasno, że oddychanie stało się prawdziwym problemem. Do obroży przyczepił smycz i roześmiał się głośno. Reszta wróbli natychmiast posłusznie roześmiała się za jego przykładem. Młody wojownik poczuł, jak burzy się w nim krew. Z najwyższym trudem opanowywał gniew; dwór króla wróbli nie był miejscem odpowiednim do manifestowania oburzenia. Obiecał sobie tylko w duchu, że już nigdy nie spęta w ten sposób żadnego stworzenia. Było to straszliwie upokarzające. Król Wielki Wróbel wręczył smycz Ostremu Dziobowi. Zwrócił się do swych poddanych, wskazując Macieja palcem i śmiejąc się jak szaleniec. – Król Wielki Wróbel ratuje myszę! Masz zwierzątko, siostrzenico. Myszą we wszystkich słucha mej siostry i dziecka z jej jaja. Śmieszne, śmieszne. Wszystkie wróble natychmiast wybuchnęły śmiechem. Obserwowały się przy tym nawzajem, każdy chciał śmiać się najdłużej, najweselej, najgłośniej. Ich władca był tyranem, jego reakcji nie potrafił przewidzieć nikt, więc każdy jego żart był oczywiście śmieszny. Ostry Dziób pociągnęła za smycz. – Macieju – powiedziała cicho – widzisz przecież, że ja i mama się nie śmiejemy. Przepraszam. Maciej nagle uśmiechnął się i puścił do niej oczko. W jego głowie rodził się plan. – Nie martw się – pocieszył wróbliczkę. – Najważniejsze, że jeszcze żyję. Smycz przejęła Szare Skrzydło. – Ona matka – tłumaczyła Ostry Dziób. – Dobra bardzo, nie skrzywdzi myszy. Zobacz. Szare Skrzydło pociągnęła go lekko i uśmiechnęła się. Maciej uznał ją za całkiem sympatyczną. Król tymczasem wydawał rozkazy. – Wy dwie! Robal myszą ma być cały czas na smyczy. Nie chodzi sam, nigdy, nigdy. Mnóstwo pracy mu dać i często kopać, o tak! Podniósł łapę, by wymierzyć jeńcowi kopniaka, ale Maciej uchylił się zwinnie... i zaczął śpiewać i tańczyć z głupawym wyrazem pyska. Wielki Wróbel zagapił się na niego, zdumiony. Improwizowane słowa pieśni tej dziwnej myszy brzmiały tak: Wysoko, tak wysoko, Jak jeszcze nigdy nikt. Na szyi mam obrożę, Król w garści dzierży nić. Hasał i podskakiwał dookoła, powtarzając w kółko te głupie słowa. Król wróbli zamachał wreszcie skrzydłami i roześmiał się histerycznie. – Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Widzieliście? Jastrzębiu! Wietrze! Robal Myszą w łeb kopnięty. Ha, ha, ha, ha, ha, ha! Wszystkie wróble roześmiały się, posłuszne swemu szalonemu władcy. Po pewnym czasie wróble rozproszyły się; część wróciła do gniazd, część poleciała na polowanie. Kilku najbliższych władcy szczęściarzy rozpoczęło z nim grę w trzy pióra, bardzo popularną wśród wróbli, a wręcz ukochaną przez Wielkiego Wróbla. Szare Skrzydło wraz z córką odprowadziły roztańczoną mysz do ich gniazda, znajdującego się pod okapem dachu na samym jego skraju, najdalej od kwatery Wielkiego Wróbla. Mimo iż sprawiało wrażenie bałaganiarskiego, niedbale skleconego, okazało się ono w środku porządne i bardzo przytulne. Ostry Dziób zebrała rzeczy porozrzucane przez wróble i włożyła je do podartego worka. Podeszła do Macieja, przyjrzała mu się odrobinę podejrzliwie. – Ty chory na głowę? – spytała. Młoda mysz odprężyła się w rozkosznie ciepłym gnieździe i uśmiechnęła, jakby pragnęła dodać odwagi wojowniczce i jej matce. – Ależ skąd. Jestem równie normalny jak wy obie. Pomyślałem tylko, że jeśli będę udawał szalonego, wasz król i jego wojownicy raczej nie uznają mnie za zagrożenie. Być może nawet zostawią samemu sobie, dadzą spokój i zapomną? Szare Skrzydło, która właśnie przygotowywała posiłek, podniosła głowę i spojrzała na niego z aprobatą w ciemnych oczach. – Maciej myszą dobrze myśli – pochwaliła. – Wielki Wróbel wredny, zły. Czasami myślę, on szalony. Lepiej wierzy, że ty niegroźny. Maciej ukłonił się jej dwornie. – Dziękuję. Jesteś bardzo odważną wróblicą. Naraziłaś siebie i córkę, by mnie uratować. Szare Skrzydło podała posiłek. Na szczęście w porcji dla gościa nie było robaków i martwych owadów. Starsza wróblicą przyglądała mu się ciepłymi, inteligentnymi oczami. Jej córka była mniej więcej w tym samym wieku co mysz. – Uratował Ostry Dziób moją. Nie ma wojownika, nikt nie broni. Córka dzielna. Jak ojciec. Ojciec martwy. Ja nauczyła się bronić, aż dorośnie, zostanie prawdziwą wojowniczką. Godziny upływały im na rozmowie. Maciej nauczył się wiele o wróblach i ich zwyczajach. Szare Skrzydło, jako siostra króla, pochodziła z arystokratycznego rodu. Jej mąż zginął wiosną w walce ze szpakami. Ocalił życie władcy, który z wdzięczności przysiągł opiekę nad jego żoną i dzieckiem, lecz niemal natychmiast o tym zapomniał, pozostawiając wdowę i sierotę samym sobie. Szare Skrzydło przypominała mu o obietnicy tylko w momentach prawdziwego niebezpieczeństwa. Wiedząc, że Wielki Wróbel jest niebezpiecznym despotą, nauczyła się zachowywać w jego obecności dyplomatyczne milczenie. Król zdradzał objawy poważnej choroby umysłowej. Czasami wycofywał się do swej „komnaty”, zamykał się w niej na kilka dni i pojawiał nagle, niespodziewanie, snując fantastyczne, niedorzeczne plany. Nikt nie ośmielał mu się przeciwstawić, choć o tych planach zapominał najczęściej po kilku minutach i leciał polować na robaki. Czasami przypominał sobie jednak, co mówił, i widząc, że nikt się jego słowami nie przejął, dostawał ataku szału, degradował oficerów i na ich miejsce awansował przypadkowych, niczym szczególnym nie wyróżniających się żołnierzy. Po czym po kilku dniach zaczynał snuć nowe plany. Macieja nie przestawał zdumiewać sposób życia w kolonii wróbli. Wróble traktowały się brutalnie, wręcz bezwzględnie, nie miały pojęcia, co to prosta grzeczność, i walczyły, gdy tylko miały najmniejszy choćby pretekst do walki, a często i bez pretekstu. W bójkach tych brali udział wszyscy, od wojowników do nieopierzonych jeszcze młodziaków. Nie znały ognia; w dzień ich siedzibę oświetlało słońce wpadające do środka przez szczeliny i pęknięcia w dachu lub pod jego okapami. Jedzenia nie gotowały; podstawowymi składnikami diety były robaki oraz owady. Nie wdawały się w szczegóły – wszystko, co uznawały za jadalne, nazywały po prostu „robalami”. Tego samego słowa używały na określenie wroga, tchórza i w ogóle wszystkiego, co uznały za obce. Ich posiłki uzupełniały świeże kwiaty, młode zioła i warzywa, jagody oraz owoce, które były w stanie unieść w locie. Maciej dziękował za to losowi. Nie mógłby przełknąć ani żywego robaka, ani martwego owada. Szybko przekonał się, że język wróbli jest prosty, a problemy może sprawiać wyłącznie szybka wymowa. Niektóre ptaki gadały tak szybko, że – zdaniem myszy – nie miały najmniejszych szans, by zrozumieć same siebie. Maciej nie miał pojęcia, czy Ostry Dziób wie, jakiego podjął się zadania: zdobycia miecza Marcina. W każdym razie Szare Skrzydło z pewnością nic o tym nie wiedziała. Cieszył się pewną swobodą ruchów, więc dość dokładnie obejrzał sobie siedzibę wróbli, nigdzie nie dostrzegł jednak miecza. Być może schowany był tam, gdzie nie udało mu się dotrzeć: w gnieździe króla. Długo i poważnie rozmyślał nad tym, jak mógłby się tam dostać, nie wpędzając przy tym przyjaciółek w kłopoty. No i nie mógł przecież oznajmić głośno, po co tu przyszedł. Ale gdyby nawet odzyskał miecz... to jak miał go przetransportować stąd do Opactwa, pomiędzy przyjaciół? Wydawało mu się, że spędził wśród ptaków noc i dzień. Wieczorem tego właśnie pierwszego dnia siedział przed gniazdem, reperując worek i sprawdzając, czym dysponuje. Za każdym razem, gdy w pobliżu przelatywał jakiś wróbel, robił głupią minę i podejmował swą piosenkę. Nikt się nim nie przejmował. Ostry Dziób przyleciała z samotnego polowania. Zatrzymała się i przyjrzała jeńcowi. – Polowałam na robale. Przyniosłam Maciejowi mlecze. Myszy lubią kwiaty. i Maciej postanowił sprawdzić swą znajomość wróblego języka. – Ostry Dziób dobra myśliwy. Myszy lubią kwiaty. Dobre jedzenie robali. Gdzie matka Szare Skrzydło? Ostry Dziób wskazała gniazdo króla. – Szare Skrzydło szykuje jedzenie króla. Król bez: żony, żeby karmiła. Maciej udał, że ta wiadomość nie robi na nim żadnego wrażenia. Pociągnął za obrożę, próbując ją rozluźnić. – Obroża rani myszę. – powiedział i uśmiechnął się. Ostry Dziób spojrzała na niego z sympatią. – Król mówi ty noś. Nie mogę zdjąć. Przepraszam. Maciej wrócił do przeglądania zawartości worka. Znalazł jedną nie otwartą paczuszkę. Miał szczęście, były to bowiem orzechy w miodzie. Natychmiast ukrył ją w worku, bojąc się, że Ostry Dziób zauważy przysmak. W zwykłych okolicznościach chętnie poczęstowałby przyjaciółkę, ale nie były to okoliczności zwykłe. Potrzebował przynęty. Rozmawiali na różne tematy aż do powrotu Szarego Skrzydła. Maciej odczekał dłuższą chwilę i powiedział, udając obojętność: – Często wchodzisz do króla, prawda? Starsza wróblica skinęła głową. – Ja jedyna, którą wpuszcza. – Roześmiała się. – On leniwy. Nie zrobi jedzenia. Maciej też się roześmiał. – Dam słowo, że król nie wie, jak zrobić jedzenie. Jak myślisz, mam rację? Maciej ma dar dla króla. Wróblica spojrzała na niego bystro. – Co myślisz? Jaki dar? Młody wojownik przysunął się do niej blisko i szepnął: – Pamiętasz, jak bardzo król lubi słodkie orzeszki? Znalazłem więcej. Zaprowadź mnie, to dam mu orzeszki. Szare Skrzydło nie wydawała się przekonana. – Dlaczego myszą chce dać prezent królowi? Maciej rozłożył łapy, jakby wyjaśniał rzecz najprostszą w świecie. – Żeby król uwolnił myszę. Chcę wrócić do domu. Wstrzymał oddech i tylko patrzył na wróblicę. Zamyśliła się najpierw, ale potem złagodniała. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Dobrze, Macieju. Spróbujemy. Nic nie będzie, ale pamiętaj, nie złość Wielkiego Wróbla. On zabije. Maciej odetchnął w duszy i chwycił paczkę orzeszków. – Dziękuję ci, wróbla matko – powiedział szczerze. – Mysz nie zrobi kłopotu. Orzeszki uszczęśliwią króla. Szare Skrzydło, ciągnąc za sobą mysz na smyczy, zapukała w deski będące ścianą królewskiego gniazda. Odpowiedział jej gniewny głos. – Odlatuj, wróblu. Król chce spać! Szare Skrzydło zdała sobie sprawę, że wybrała nie najlepszy moment. Mimo to postanowiła nie rezygnować. Zastukała mocniej. – Wpuść mnie, królu bracie – poprosiła. – To ja z szaloną myszą. Mysz ma dar dla Wielkiego Wróbla. Drzwi uchyliły się lekko i wyjrzał zza nich łeb bardzo zaspanego władcy. Król zamrugał nieprzytomnie ślepiami. – Lepiej żeby nie byle co. Jego Wysokość nie lubi się budzić. Władca wpuścił ich jednak do siebie. Maciej zatańczył i odśpiewał swoją piosenkę. Zręcznie wyjął z paczuszki orzeszek i wrzucił go wprost w rozwarty ze zdumienia dziób gospodarza. – Robal myszą znalazł trochę orzechów dla króla Wielkiego Wróbla. Może mysz da królowi wszystkie orzechy? Może wielki król da myszy wolność? Władca pożarł łapczywie słodki przysmak. Nie był w stanie oderwać oczu od paczki. – Ha! – ćwierknął wreszcie przeraźliwie. – Myszą robal da królowi więcej orzeszków. Król ma wielkie plany. Myślę... myślę... myślę, dam myszy wolność. Maciej wykonał jeszcze kilka tanecznych kroków, przyklęknął i wręczył królowi orzeszki; władca wyrwał mu je gwałtownym gestem. Natychmiast wsadził sobie do dzioba więcej orzeszków, niż był w stanie przełknąć, przymknął z rozkoszy ślepia i zaczął pracowicie przeżuwać. Okruszki opadały mu na pióra na piersi. Młody wojownik pozostał jednak czujny. Możliwie najostrożniej rozglądał się dookoła. Królewskie gniazdo nie było niczym niezwykłym, przynajmniej według standardów wróbli: siennik, motyle skrzydła na ścianach pełniące rolę dekoracji. W jednym kącie stał wielki, miękko wyściełany fotel; jak się tu dostał, na zawsze miało pozostać tajemnicą wróbli. Uwagę Macieja zwróciło coś wystającego zza oparcia fotela. Był to jakiś staroświecko wyglądający przedmiot z czarnej skóry, ozdobiony srebrnym wzorem identycznym jak wzór na jego pasie. Pochwa miecza Marcina! A więc miecz powinien być gdzieś blisko! Pożałował, że nie może zerknąć za fotel, lepiej przyjrzeć się temu przedmiotowi... no, ale na razie miał na głowie pilniejsze sprawy. Król Wielki Wróbel wsadził do dzioba resztę orzeszków i pożerał je z wyraźną rozkoszą. Szare Skrzydło postanowiła upomnieć się o sprawiedliwość. – Król zjadł dar. Czy myszą wolna? Wielki Wróbel wyciągnął przed siebie łapę. – Jeszcze! Robal myszą ma więcej orzechów dla Jego Wysokości? Maciej, ciągle w postawie wyrażającej szacunek, odezwał się pokornie do żarłocznego władcy: – O panie, myszą nie ma więcej słodkich orzeszków. Wszystko dała Jego Wysokości. Czy pozwolisz mi teraz wrócić do domu? Wielki Wróbel zdziobywał resztki orzeszków z piór. Spojrzał chytrze na jeńca. – Ach! Król dał wróble słowo. Obiecał, że jeśli myszą robal da mu więcej orzeszków, pozwoli mu odejść. Ale to musi być więcej, o wiele więcej. – Rozłożył skrzydła na całą ich długość. – O tyle więcej! Maciej pochylił głowę. – Wasza Wysokość, nie ma więcej orzechów. Nastrój Wielkiego Wróbla zmienił się nagle, jak to zwykle u niego. Zgniótł pustą paczkę i cisnął nią w jeńca. – Myszą robal ma dać więcej! Więcej, słyszy? – Oczy płonęły mu dziko, pióra na szyi nastroszyły się. – Król już nie gadać z szaloną myszą. Odejdź teraz bardzo i szybko albo cię zabiję. Odejdź. Wysokość śpi. i Szare Skrzydło wyczuła, że król robi się niebezpieczny. Nie wahała się ani przez chwilę. Pociągnęła za smycz i szybko wyciągnęła Macieja z królewskiego gniazda. Młody wojownik nie potrafił dłużej nad sobą panować. – Powiedz mi, jakim cudem znosicie rządy takiego durnia? – spytał z gniewem. Wróblica próbowała go uspokoić. Wrócili do jej gniazda. Ostry Dziób znów odleciała na łowy. Nadarzyła się dobra okazja do rozmowy. – Nie wolno, żeby król słyszał, że jest dureń. Będziesz martwa myszą zaraz. Maciej otworzył usta, by zaprotestować, ale starsza wróblica ostrzegawczo uniosła skrzydło. – Wszystkie wróble wiedzą: król Wielki Wróbel wielki wojownik. Wiele razy ocalił wróble przed groźnymi niebezpieczeństwami. Bywa leniwy, dostaje szału, ale nie głupi. Chytry jak lis on jest. Udaje głupiego, jak myszą. Szare Skrzydło odgadła, że Maciej pragnął odwiedzić królewskie gniazdo nie tylko po to, by odzyskać wolność. Okazała się bardzo mądra. Młody wojownik nie miał wyboru. Musiał wyłożyć wszystkie karty na stół. – Posłuchaj mnie. Pragnę opowiedzieć ci pewną historię. O myszach, które mieszkają w Opactwie, o tam, w dole. A zwłaszcza o jednej myszy, która miała na imię Marcin. Wróblica uważnie wysłuchała opowieści o Opactwie Redwall i roli, jaką przyszło odegrać jemu, Maciejowi, w tej godzinie próby. Kiedy skończył, nie miała wątpliwości, że mówił szczerze; widziała prawdę wypisaną na jego obliczu. Przysunęła się bliżej i powiedziała: – Macieju, przecież wiedziałam. Kiedy cię tylko spotkałam, dostrzegłam twój pas. Podobne coś za fotelem w gnieździe króla. – Więc dlaczego...? I znów Maciej uciszony został gestem podniesionego skrzydła. – Młoda myszą cicho siedzi. Teraz ja opowiem historię. Długi czas temu, nim matka była jajko, rządził król Krwawe Pióro. Ukradł miecz z kurka. Miecz zrobił z wróbli dumny, silny lud: dzielni wojownicy, mocne dzieci, dużo dobrych robali. Miecz wisiał na królewskim dworze. Krwawe Pióro umiera, kto wie jak? Wielki Wróbel królem. Mój mąż, Szary Ogon opowiedział mi to, nim zginął. Wielki Wróbel nosi miecz wojownika. Pochwa za ciężka, leży za fotelem, miecz nosi w łapie. Król Wielki lubi się pokazać. Wykopywał robale mieczem. Mój mąż często jest z nim. Pewnego dnia polują w lesie Mossflower, wychodzi wielki robal z trującym zębem. Mówi „Asssmodeuszszsz...”, jakoś tak. Wielki Wróbel upuszcza miecz. Nawet on się boi robala. Robal owija się wokół rękojeści. Wielki Wróbel, on każe mojemu mężowi odebrać miecz. Szary Ogon próbuje, ale robal gryzie zębem. Ranny, ciężko, wraca do gniazda. Zostawiają miecz robalowi. Mąż umiera. Wielki Wróbel mówi: zabiły szpaki. Nieprawda. On opowiedział mi wszystko, nim umarł. Ostry Dziób była jajem, nie wie, jak zginął ojciec. Maciej ze współczuciem przyglądał się wróblicy walczącej z napływającymi do oczu łzami. Delikatnie pogłaskał jej pióra. – Szary Ogon wielki wojownik. Sam walczył z trującym zębem. Ciesz się, Ostry Dziób jego córka. Szare Skrzydło uśmiechnęła się przez łzy. – Ty dobra mysz. Zapadła chwila niezręcznej ciszy, którą przerwał Maciej, mówiąc łagodnie: – A więc wygląda na to, że ta wyprawa nic mi nie dała. Co z pochwą? – Pochwa to to, w co chowa się miecz? – spytała wróblica, a kiedy przytaknął, mówiła dalej, gorzko, ze smutkiem: – Opowiem ci o pochwie. Król Wielki Wróbel bał się powiedzieć wróblom, że stracił miecz. Bo nie wie, Szary Ogon wszystko mi powiedział przed śmiercią. Obserwuję króla, wiem. On udaje miecz w pochwie. – Dlatego jest król. Jeśli powiem, zabije mnie i Ostry Dziób, wiem. Pewnego dnia Ostry Dziób z mojego jaja będzie; królowa. Ma w żyłach królewską krew, wróblom będzie lepiej, będzie szczęście. Tylko że Wielki Wróbel jeszcze rządzi, tak, stracił serce, stracił miecz. Zły, szalony ptak Wielki Wróbel. Tego wieczoru, kładąc się do snu we wróblim gnieździe, Maciej miał wiele do przemyślenia. Król Wielki Wróbel stracił miecz. Zdobył go robal z jadem w zębach;; mogło to być tylko jedno stworzenie: wąż. „Trujący ząb” oznaczał najprawdopodobniej żmiję. Młody wojownik nigdy nie widział żmii ani w ogóle żadnego węża. Po raz pierwszy usłyszał o nich w Opactwie, z opowieści innych. Wynikało z nich, że są to stworzenia na pół z legendy, na pół z koszmaru. Mówiono, że nawet opat odmówiłby im pomocy, choćby były nie wiem jak ciężko ranne, ale na szczęście nigdy nie stanął przed takim dylematem. Nikt też nie informował o żmijach w sąsiedztwie Opactwa, toteż większość zwierząt traktowała je jako mit, choć najmędrsi ze wszystkich: Konstancja, opat i stary Matuzalem upewniali pytających, że węże i żmije rzeczywiście istnieją, że spośród stworzeń całego świata ich przede wszystkim należy się bać: hipnotyzujących ślepi, straszliwego uścisku giętkiego ciała i jadu. Maciej zadrżał. Wąż wydał mu się naraz straszniejszy nawet od Klunego Bicza! Jak jedna mysz ma odebrać miecz zwierzęciu, które opisała Szare Skrzydło? Potworowi syczącemu „Asssmodeuszszsz”? Postanowił przestać myśleć o rzeczach tak strasznych i w końcu udało mu się zasnąć. – Wstawaj szybko, myszo robalu! Król chce cię widzieć! Ostre pazury mocno wbiły się w ciało Macieja, podrywając go na wpół jeszcze śpiącego z posłania. Kiedy z wysiłkiem otworzył oczy, zobaczył dwóch wojowników: Krogulca i Wiatra. Wyciągnęli go z gniazda brutalnie, mocno szarpiąc smycz. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegł, były tulące się do siebie, zatrwożone Szare Skrzydło i Ostry Dziób. – Nie bójcie się! – krzyknął, próbując dodać im odwagi. – Nic mi nie będzie. Myślcie o sobie! Krogulec uderzył go w twarz twardym skrzydłem. – Zamknij dziób, myszo, bo cię zabiję! – Nie zabijesz, bo król chce mnie widzieć – odparł pewnie Maciej. Krogulec już miał wymierzyć mu potężnego kopniaka, gdy do rozmowy wtrącił się Wiatr. – Zostaw mysz. Zabijesz go, król zabije nas. – Spojrzał na jeńca i uśmiechnął się. – Mysz bezczelna, ale dzielna. Jak wojownik wróbli. Król Wielki Wróbel przebudził się z drzemki. Coś go niepokoiło; coś mającego jakiś związek ze schwytaną myszą. Kiedy zjadał słodkie orzeszki, nie miał czasu na myślenie, ale teraz, po przebudzeniu, nagle zorientował się, o co chodzi. Pas! Szare Skrzydło zorientowała się od razu, król potrzebował na to sporo czasu, ale w końcu też uświadomił sobie, że pas myszy był identyczny jak pochwa od miecza, którą! trzymał ukrytą za fotelem. Okruch stłuczonego lustra, odbijający promień księżyca, był jedynym źródłem światła w królewskim gnieździe. Władca oddalił dwóch wojowników, którzy stale go pilno – i wali, każąc im czekać na zewnątrz. Następnie usiadł i w milczeniu gapił się na swego jeńca. Maciej odpowiedział mu spojrzeniem, w którym nie było strachu, choć przecież nie wiedział, czego powinien się spodziewać. Król nagle wstał, obszedł go dookoła, stanął za nim i ujął pas w potężne łapy. Jego głos, nabrzmiały szaleństwem, odezwał się tuż przy uchu Macieja. – Skąd robal myszą ma ten pas? Maciej przełknął z wysiłkiem, postanowił jednak udawać obojętnego. – Co? Pas? Myszą zawsze miała pas, zawsze długo. Nie wie skąd. Łup! Młody wojownik ciężko upadł na podłogę, pchnięty z całej siły w kark. – Myszą kłamie! Wielki król nie głupiec robal. Skąd masz? Mów! Szybko mów! Król wrzeszczał nieprzytomnie, szarpiąc pas. Dostał ataku szału. Maciej wiedział, że musi zareagować błyskawicznie... lub zginie. – Nie mam więcej słodkich orzeszków! – krzyknął. – Wasza Wysokość, błagam, daję mysie słowo, nie mam orzeszków. Dam Wielkiemu Wróblowi pas, ale niech on da mi wolność. Jego słowa odniosły pożądany efekt. Szalony władca usiadł na fotelu i spojrzał na jeńca z namysłem. – Prawo wróbli mówi, król musi zabić myszę robala, ale ja łagodna Jego Wysokość. Nie zabiję myszy. Daj pas królowi. Maciej odpiął i oddał mu pas. Król Wielki Wróbel pogłaskał go, zapiął na sobie. Obejrzał się w ułamku lustra, nie ukrywając podziwu, jakim napawała go własna osoba. Kiedy przemówił, jego głos był niemal normalny. – Ładny, dobry pas. Mysz wie o wielkim mieczu? Maciej natychmiast zrobił się ostrożny. Jedno niewłaściwe słowo mogło sprowadzić śmierć na Szare Skrzydło i Ostry Dziób. Wiedział, że musi udawać ignorancję, nie wzbudzając podejrzeń władcy. – Och, Wasza Wysokość, jaki to wspaniały pas. Król wygląda w nim dzielnie, wielki wojownik. Na myszy nie tak było. Wielki Wróbel gładko przełknął komplement. Przygładził dziobem pióra i powtórzył pytanie, lecz znacznie łagodniej. – Maciej z pewnością wie o wielkim mieczu, prawda? Mimo grożącego mu ciągle niebezpieczeństwa, młody wojownik uśmiechnął się w duszy. Władca wróbli zwrócił się do niego po imieniu, no, no! Usiadł na podłodze, obejmując łebek łapami, istny obraz rozczarowanej niewinności. – O wielki królu, myszą nie ma więcej orzeszków. Nic nie wie o mieczu, nie ma już nawet pasa. Umrę, jeśli mnie nie uwolnisz. Proszę, pozwól biednej myszy wrócić do domu. Ten pokaz upokorzenia najwyraźniej zadowolił króla. Wsunął czubki skrzydeł za pas, który udało mu się wyłudzić. A przedtem najadł się orzeszków. Wielki Wróbel nagle poczuł się wspaniale. Zagwizdał na swoich wojowników. – Spójrzcie na myszę robala – powiedział z dumą. – Chyba nie jest zadowolony, że go oszczędzam. Zabierzcie go do mojej siostry, Szarego Skrzydła. Powiedzcie jej, król mówi, dbaj o myszę. Daje mi dobre dary, orzeszki, pas. Może znajdzie jeszcze jakieś dla Wysokości, co pozwala żyć. Zabierzcie stąd. Muszę spać. Won! Brutalnie szarpnięty za smycz, siłą wyprowadzony z królewskiego gniazda Maciej udawał, że płacze. Króla Wielkiego Wróbla bardzo to ubawiło. Na pożegnanie pomachał więźniowi skrzydłem i krzyknął: „Śpij dobrze, myszo robalu! Pomyśl, jak zdobyć więcej darów dla Jego Wysokości, ha, ha, ha, ha, ha!” Obaj wojownicy i śpiący w sąsiednim gnieździe pisklak, którego obudziły krzyki, roześmiali się, posłusznie wtórując królowi. Maciej podziękował swej szczęśliwej gwieździe za to, że znowu udało mu się ocalić głowę. Gdyby nie oddał pasa, z pewnością już by nie żył. W każdym razie, pomyślał, należy to traktować jako krótkoterminową pożyczkę. I tak zamierzał ukraść Wielkiemu Wróblowi pochwę; równie dobrze mógł wykraść wraz z nią pas. Rozdział 17 Bazyli Łoś Zając i Jess Wiewiórka knuli coś w ukryciu jak, nie przymierzając, złodzieje. Gdy tylko nie wypełniali obowiązków obrońców, zaszywali się gdzieś w ciemne kąty i konferowali szeptem. Nikt nie miał pojęcia, o czym rozmawiali i o co im właściwie chodzi. A jednak, biorąc pod uwagę, że sprawa dotyczyła najlepszego zwiadowcy i najzręczniej wspinającej się istoty w Opactwie, sprawa musiała być bardzo, ale to bardzo ważna. Pączek wraz z Milczącym Samem przyglądali się im, kiedy oboje, po lunchu, próbowali wyślizgnąć się niepostrzeżenie na kolejną tajemną naradę. Szukali schronienia pod drzewami w sadzie, gdzie nikt by im nie przeszkadzał. – Jak myślisz, Sam, o co chodzi twojej mamie i Bazylemu? – spytała zaciekawiona polna mysz. Milczący Sam wzruszył wątłymi ramionami i zanurzył łebek w misce z mlekiem. Pił, siorbiąc donośnie, jak to dziecko. Nie przejmował się niczym, mama nie mogła przecież zrobić nic złego. Mama? Nie ma mowy! Bazyli rozciągnął się rozkosznie w cieniu, Jess usiadła w pełnym blasku słońca. Zawiniętym w górę ogonem osłoniła się jak parasolem. – Och, to dopiero życie, moja ty Jess, mistrzyni wspinaczki! – Bazyli przeciągnął się rozkosznie. Okruszki pożywienia strząsnął dla mrówek. – Mnóstwo pyszności napychających żołądek, upalny czerwiec, miękkie posłanie, piękny widok, czego nam jeszcze trzeba? Jess pogryzała leniwie kawałek sera. – Aha – przytaknęła. – I to my, zwierzęta z lasu, jesteśmy odpowiedzialne za zachowanie życia takim, jakie jest. Pomyśl tylko, w jakim świecie dorastałby mój Sam i jego rówieśnicy, gdyby to Kluny rządził Opactwem? Bazyli przygładził przystrzyżone wojskową modą wąsy. – Doprawdy, doprawdy, aż nie chce się o tym myśleć, droga moja. Szczury, drapieżcy, łotry i łobuzy. Jakiż fatalny mieliby wpływ na młodzież! Siedzieli tak, kiwając głowami, pełni powagi, pewni, że pod tym względem mylić się nie mogą. Przerzucali się banalnymi opiniami o bezdusznym, złym świecie. Z każdą chwilą pewniejsi byli własnych racji. – Och, ten Kluny Bicz! Łotr i chwalipięta, jakiego oczy moje jeszcze nie widziały! – Oczywiście. A w dodatku rabuś i bandyta! Ośmielił się ukraść wizerunek Marcina z gobelinu myszy! A przecież one wcale nie zamierzały wchodzić mu w drogę! – Wiesz, moim zdaniem ojciec opat bardzo by się ucieszył, gdyby odebrać im ten kawałek płótna. Niech wróci na właściwe miejsce. – Z pewnością. Żołnierze nabraliby ducha. – A jaki byłby to cios dla Klunego i tej jego doprawdy obrzydliwej bandy! Bazyli poderwał się na równe nogi, chwycił kawałek sera, o którym Jess zapomniała, i połknął go w całości. – Doskonale! Na cóż więc czekamy? Choć ze mną, ty piękna pożeraczko orzeszków. Do boju. Niech zwycięży lepszy! Jess wysunęła pazury, sprawdziła, czy są odpowiednio ostre i uśmiechnęła się, szczerząc równie ostre ząbki. – Spróbuj mnie powstrzymać – powiedziała wesoło. Nie informując o swych zamiarach nikogo, zahartowana w bojach dwójka chyłkiem wyślizgnęła się za mury z Opactwa przez jedno z kilku sekretnych przejść i zanurzyła w drzemiący o południu zielony las Mossflower. Tymczasem Kluny powoli odzyskiwał zdrowie. Gdy tylko powstał z łoża boleści, zarządził manewry hordy. Uznał, że podczas niedyspozycji wodza żołnierze spaśli sobie kałduny i rozleniwili się. Nie robili nic, tylko wypoczywali na słoneczku wśród cmentarnych nagrobków, a teraz nadszedł wreszcie czas, by trochę popracowali. Wskoczył na jeden z kamieni nagrobnych i, choć nie odzyskał pełni sił i nadal musiał podpierać się sztandarem, rozpoczął musztrę. Dysząc głośno i strasznie się pocąc, wielki oddział szczurów biegał tam i z powrotem, dźwigając taran. Dowódcy, pragnący przypodobać się Wodzowi, bezlitośnie strofowali swych żołnierzy. – Ruszaj się! Przebieraj nogami! Szybciej, szybciej, ofermy! Podnieście taran, wy leniwe łajzy! Ćwiczono także kopanie tuneli, ale ziemię ryto bezładnie, to tu, to tam, co wynikało z braku jakiegokolwiek porozumienia między szczurami a innymi gatunkami zwierząt. Kuny, łasice i gronostaje z pyskami uwalanymi świeżą ziemią pojawiały się nagle w najdziwniejszych miejscach. Nieprzyzwyczajone do ciągłej, ciężkiej pracy wypoczywały, kiedy im się podobało, przysypiały na słońcu i budziły się najczęściej wówczas, gdy wdeptywała je w ziemię kolumna zdyscyplinowanych szczurów. Dochodziło do bójek równie gwałtownych, co krótkotrwałych, Kluny bowiem był wszędzie i widział wszystko. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by walki ustawały, broń znikała i od nowa rozpoczynały się forsowne marsze... i forsowne kopanie. Na kamieniu nagrobnym, po obu stronach Wodza stali Szpon i Zabójczy. Obserwując niezdarne, chaotyczne manewry, Kluny Bicz krytykował to szczury, to resztę zwierząt. Wszystkie padały ofiarą jego złośliwego języka. – Szponie, popatrz tylko, jak maszerują ci idioci. – Prawdziwe owieczki na szkolnym pikniku. Niczego ich nie nauczyłeś? – Och, na piekło, ta banda głupców z taranem wlazła wprost do tunelu! Zabójczy, wytłumacz swoim durniom, żeby nie przekopywali mi placu apelowego! Chwila, moment, widzisz tę łasicę, co śmieje się jak pijana kaczka? Zamknąć mi ją na trzy dni o chlebie i wodzie, żeby jej się na zawsze odechciało tak śmiać! Nie ma co, obaj jesteście wspaniałymi dowódcami. Wystarczy, żebym spuścił wojsko z oka, a już zachowuje się jak banda żab w wiadrze. Tak wściekał się Kluny Bicz, krytykując swą armię. Dla jego żołnierzy przyszedł czas maszerowania w szyku z pełnym ekwipunkiem, wysiłku, pocenia się, kopania i ćwiczeń, ćwiczeń, ćwiczeń, póki Wódz nie będzie z nich w pełni zadowolony. Leniwi durnie, już on im pokaże, że żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Będzie ich musztrował dwadzieścia cztery godziny na dobę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nim wydobrzał, Kluny przysiągł sobie jedno: już nigdy nie pokona go ani mysz, ani żadne leśne stworzenie. Niemal dokładnie w chwili, gdy przypominał sobie tę przysięgę, dwójka leśnych stworzeń, przycupniętych na granicy Mossflower, przyglądała się placowi apelowemu, na którym bezlitośnie musztrował armię. Gdyby sytuacja nie była aż tak poważna, Bazyli i Jess śmialiby się do rozpuku. Jakże głęboka przepaść dzieliła szaleństwo tych istot od sposobu, w jaki musztrowali się obrońcy Opactwa! Jess pomyślała nawet, że jest ona doskonałą ilustracją różnicy między bezwzględną tyranią a dobrowolną współpracą, wynikającą z przyjaźni oraz wspólnych przekonań i celów. Dwójka przyjaciół dokładnie opracowała plan. Bazyli zdecydował, że równie dobrze mogą wprowadzić go w życie teraz, jak i później. Spojrzał na Jess. – No i co, moja nadrzewna przyjaciółko? Sprawdzimy, czy uda się nam zaskoczyć tych łobuzów naukowym podejściem do rzeczy? Przyklepali sobie piątkę i wyszli na otwartą przestrzeń: Bazyli Łoś Zając, specjalista od kamuflażu, wojownik, oraz Jess Wiewiórka, ekspert w dziedzinie wspinaczki i doświadczony zwiadowca. Na otwartym terenie byli jak dwie niemal niewidoczne chmury, płynące powoli po błękitnym niebie. Kluny zlazł z nagrobka. Podszedł do cmentarnego ogrodzenia z zamiarem wypróbowania mocy swego przerażającego ogona na tych kilku szczurach, których nazywał „niezdarami”. Naprężył go i strzelił nim kilkakrotnie, wykrzykując komendy: – W lewo zwrot! Powiedziałem „w lewo”, błazny! Hej, ty, nie odróżniasz lewej łapy od prawej! Wyciągnij lewą! Szczur był tak przerażony, że wyciągając łapę, nie miał pojęcia, czy jest to lewa. Aaaaaaa! Trzaśnięty ogonem krzyknął i odskoczył z jękiem, obolały, a zarazem przerażony szaleństwem Wodza. – Ty durniu! To była prawa łapa! Wyciągnij lewą! Ukarzę cię dla przykładu, tak żeby ci idioci nigdy tego nie zapomnieli! Nagle przerwał mu spokojny głos. – No, no, no... Oficer bije żołnierza? Co za obyczaje, przyjacielu, co za obyczaje! Kluny odwrócił się błyskawicznie. Tuż poza zasięgiem jego ogona, za ogrodzeniem kościelnego terenu, Bazyli Zając stał w pozycji „spocznij”. Zapadła cisza pełna przerażenia i zdumienia. Kluny wytrzeszczył oko na bezczelne stworzenie. – Nie tego przecież należy oczekiwać od dowódcy – kontynuował Bazyli. – Osobiście dopilnowałbym, by kogoś takiego jak ty skazano co najmniej na banicję. – Łapcie go! Łapcie szpiega! Chcę jego głowy! – wychrypiał Kluny zduszonym głosem. – Co? – zachichotał Bazyli. – Po co komu moja głowa? Nie wystarczy ci twoja? No tak, pewnie nie wystarczy. Jesteś okropnie brzydkim łobuzem. Szczury rzuciły się za ogrodzenie łapać Bazylego, ale równie dobrze mogły łapać dym na wietrze. Zając znikł, jakby go nigdy nie było. Dobrze ukryta Jess gryzła łapę, by powstrzymać się od śmiechu. Minęło kilka bardzo męczących minut, nim stało się jasne, że ani szczury, ani kilkanaście łasic, kun i gronostajów, i którym Wódz nakazał dołączyć do pościgu, nie mają najmniejszych szans na złapanie szybkonogiego zająca. Ściskając drzewce sztandaru, aż pobielały mu łapy, Kluny przeszedł przez płot, aby osobiście dopilnować poszukiwań. Plan naszych bohaterów zaczął przynosić owoce. Oto tuż obok wielkiego szczura pojawił się bezczelny zając. – Och, stary, jestem pełen uznania! Właśnie okazałeś odrobinę inicjatywy. Nigdy nie wydawaj żołnierzom rozkazu, którego sam nie byłbyś w stanie wykonać i tak dalej! Jesteś wielki! Uskoczył komicznie poza zasięg broni Wodza. Kluny wyszczerzył kły i rzucił się na niego. Bazyli wykonywał uniki to w jedną, to w drugą stronę, podskakiwał, cofał się, ale bardzo pilnował, by powoli i niepostrzeżenie odciągać Klunego od kościoła Świętego Niniana. Całe wojsko szczurów zagapiło się na tę potyczkę. Jess mogła spokojnie przemykać się od kryjówki do kryjówki. Wielki szczur udawał niezdarę. Nie atakował, wystrzegał się gwałtownych ruchów, chciał przekonać przeciwnika, że nie jest niebezpieczny, zmusić go do błędu wynikającego z nadmiernej pewności siebie. Żołnierze wylegli za nim, ale trzymali się dobre dwadzieścia metrów z tyłu. Wódz ich odpędził; marzyła mu się bezpośrednia konfrontacja. Zamierzył się na Bazylego drzewcem sztandaru i niezwykle go tym ucieszył, bowiem krok za krokiem zbliżali się do granicy lasu Mossflower. Już wkrótce Jess będzie mogła zaatakować, jednak jego obowiązkiem jest odciągnięcie szczurów jak najdalej. Zmuszony do unikania ciosów sztandarem i groźnych, nieprzewidywalnych uderzeń ogona, Bazyli natychmiast zdał sobie sprawę z tego, że nie ma bynajmniej do czynienia ze zwykłym szczurem. Mimo to zaryzykował i szybko zerknął przez ramię, by sprawdzić, co porabia Jess. Jednocześnie tylną łapą natrafił na dziurę i przewrócił się na wznak. Kluny wykorzystał sytuację. Zaatakował. Podniósł sztandar, jego trzonkiem wymierzył cios w głowę zająca. Bazyli błyskawicznie przetoczył się po ziemi. – Teraz, Jess! – krzyknął. – Teraz! I wówczas zdarzyło się kilka rzeczy naraz. Jess pojawiła się znikąd, niczym rude tornado. Sztandar uderzył w ziemię w miejscu, gdzie jeszcze przed ułamkiem sekundy był łeb Bazylego. Zając uwolnił nogę z dziury niemal dokładnie w chwili, gdy wiewiórka skoczyła zwinnie jak łosoś. Jednym ruchem zdarła z drzewca portret Marcina. Kluny ryknął wściekle, jego żołnierze zaatakowali bez komendy. Bazyli poderwał się na równe nogi i rozpoczął swe sztuczki, dzielnie chroniąc wiewiórkę, usiłującą wydostać się z zasięgu broni Klunego. – Uciekaj! – krzyknął, krzywiąc się niemiłosiernie. – Ja ich powstrzymam! Jess cudem uniknęła uderzenia ogonem. – Nie ma mowy! – odkrzyknęła. – Ty zostajesz, no to ja też! Zając truchtał, kulejąc, to w jedną, to w drugą stronę, starając się osłonić wiewiórkę przed Klunym. – Ty uparta bestio! – wrzasnął. – Rusz się wreszcie, dobrze? Tymczasem żołnierze Wodza byli już tuż, tuż. Szybka; jak błyskawica, Jess wykorzystała najgroźniejszą broń przeciwnika: złapała Klunego za ogon, obróciła szczurem z całej siły i cisnęła go na pierwszy szereg jego nacierającej armii. Następnie podparła Bazylego ramieniem. – Biegiem do lasu, zającu. Damy radę! Oboje popędzili łąką w stronę Mossflower, ścigani przez rozwrzeszczaną, wściekłą hordę. W pewnej chwili Jess wydyszała: – Bierz to, daj mi kopię i znikaj. Pośpiesz się! Bazyli błyskawicznie zwinął sztandar i sięgnął pod koszulę. Zawczasu przygotował tandetną kopię portretu Marcina, używając do tego... szmaty do naczyń z kuchni braciszka Hugona. Tupot szczurzych łap słychać było coraz wyraźniej. Pogoń szybko się do nich zbliżała. – Zniknij im z oczu – wydyszała Jess. – Ja ich odciągnę, a ty zawrócisz i obok kościoła dotrzesz do drogi na Redwall. Do łbów im nie przyjdzie, żeby szukać cię właśnie tam. Skończyła i zerknęła w bok, ale Bazylego już przy niej nie było, tylko cichy głos tego urodzonego żołnierza dobiegł z trawy: – Załatwione, stara przyjaciółko. Do zobaczenia w Opactwie. Przegoń ich trochę. Trzymaj się. Bazyli Łoś Zając, mistrz kamuflażu, po prostu zapadł się pod ziemię. Wiewiórka widziała już za plecami zbliżające się szczury. Przystanęła i zaczekała, aż i one ją zobaczą. Dostrzegła Klunego, który zatrzymał się i wrzasnął: – Tam! Wiewiórka! To ona zabrała gobelin! Brać ją! Żywcem, jeśli się uda! Jess, chłodna i skupiona, zaczekała, aż szczury będą tuż, tuż. Dosłownie w ostatniej sekundzie zgrabnie skoczyła na pień wielkiego kasztanowca. Wspięła się po nim tuż poza zasięg broni przeciwnika... i przystanęła. Niektórzy, co młodsi i zręczniejsi próbowali powtórzyć ten wyczyn, ale wiewiórce nie mogli dorównać; gdy zaszła taka potrzeba, wspinała się po prostu o krok wyżej. – Złaźcie, wy półgłówki – syknął Kluny wściekle. – Wydaje wam się, że wspinacie się lepiej od wiewiórki? Nie pozwólcie jej uciec wyżej, a ja zastanowię cię, co zrobić. Szczury posłusznie zlazły na dół. Jess też zsunęła się po pniu. Zależało jej na czasie, Bazyli potrzebował go jak najwięcej na ucieczkę. Tymczasem Kluny nonszalancko oparł się o pień. – Dobra robota, wiewiórko – powiedział z wyraźną aprobatą. – Doprawdy, jesteś bardzo cwana. Przydałabyś się w mojej armii. Potrzebuję kogoś sprytnego, kogoś z głową taką jak twoja. Zabójczy natychmiast skorzystał z okazji. Uznał, że skoro Wódz mąci komuś w głowie, on też może. – Och, uwierz Wodzowi na słowo – poprosił słodko. – Właśnie szuka dobrego pierwszego oficera. Może zejdziesz, przedyskutujesz z nim tę sprawę. Dlaczego nie? Będziesz miała wielki udział w łupach, kiedy już podbijemy Opac... auuuu! Mały, twardy i bardzo kolczasty kasztan odbił się od jego łba. Jess przeskoczyła z pnia na gałąź; tam miała sporo amunicji. Pomachała do Klunego gobelinem. – O to ci chodzi, szpetna gębo? – spytała kpiąco. Wielki szczur opanował się z najwyższym wysiłkiem. Szpon trącił go w ramię. – Wodzu, a co z tym drugim? Może wezmę paru żołnierzy i zacznę go szukać? – Nie! Porachunki z zającem załatwię innym razem. – Na razie chcę mieć tu was wszystkich na wypadek, gdyby udało się jakoś osaczyć tę wiewiórkę – szepnął. Jess miała czuły słuch. Zrozumiała każde jego słowo. A więc jej plan się udał! Znowu rzuciła kasztanem. – Hej ty, szpetna gębo! – krzyknęła na Klunego. – Jesteś pewien, że potrafisz „osaczyć tę wiewiórkę”? Tak mnie osaczyłeś, jak nie przymierzając skowronka na niebie w słoneczny poranek. Nikt z was nie ośmieli się nawet zbliżyć! – Wiem o tym – przyznał Kluny zdumiewająco spokojnie. – Ale proszę, pomyśl przez chwilę. Jeśli wygram wojnę z myszami, a przecież wiesz, że wygram, zgodnie z przysięgą, którą złożyłem, zabiję wszystkie stworzenia przebywające w murach Opactwa. Załóżmy teraz, że masz tam kogoś bliskiego: męża, dziecko, rodzinę... Kluny musiał przerwać; na jego głowę posypał się grad kasztanów. – Ty wstrętny morderco! – krzyknęła wściekła Jess. – Ty obrzydliwa kreaturo z piekła rodem! Jeśli zbliżysz się do mojej rodziny, wydrapię ci ze łba to twoje jedyne ślepie! W tym momencie szczur wiedział już, że jego taktyka jest skuteczna, zwłaszcza że poleciały na niego kolejne kasztany. – Przecież nic ci nie przyjdzie z tego, że czymś we mnie rzucasz – mówił nadal spokojnie, przekonywająco. – Posłuchaj mnie lepiej. Jestem rozsądnym stworzeniem. Proszę cię tylko o to, żebyś pomyślała o swej rodzinie. Nie chcesz się do nas przyłączyć, proszę bardzo. Chcesz siedzieć na tym drzewie do skończenia świata, siedź; mnie to nic nie obchodzi. Potrzebuję tylko tej tkaniny, tego kawałka gobelinu. To chyba niezbyt wiele? Oddasz go i twoi bliscy będą bezpieczni. Jess już miała wrócić do bombardowania go kasztanami i obelgami, kiedy nagle zdała sobie sprawę z tego, o co naprawdę chodzi Klunemu. Po prostu przejął taktykę jej i Bazylego. Zastawiał pułapkę, licząc, że ją zdenerwuje i sprawi, że przestanie być ostrożna. No cóż, pomyślała, pobawimy się razem. Obserwujące ją z dołu szczury dostrzegły, jak zmieniło się jej zachowanie. Wiewiórka nagle wyraźnie się zaniepokoiła – przygryzała wargi, wyłamywała łapy. Kurczowo chwyciła szmatę, przytuliła ją do piersi. – Nie obchodzi mnie Redwall i jego mieszkańcy, ale mam tam męża i małego synka. Nie skrzywdzisz ich, prawda, Kluny? – Zachłysnęła się śmiechem, udając, że to szloch. – Nie, oczywiście, że nie – powiedział uspokajająco Wódz. – Wystarczy, że puścisz ten kawałek płótna, niech spadnie mi w łapy. Od chwili, gdy go złapię, gwarantuję ci bezpieczeństwo twych bliskich. Uwierz mi, proszę. Daję ci słowo honoru. Jess wytarła ślepia w ścierkę braciszka Hugona. Żałośnie pociągnęła nosem. – Dobrze, zgadzam się – powiedziała po chwili udanego wahania. Skoro dałeś słowo, że nie skrzywdzisz mi rodziny, mogę chyba oddać ci tę szmatę. Dla mnie przecież nic nie znaczy. I Jess puściła „gobelin”, który powoli zaczął opadać wśród gałęzi. Kluny już miał po niego podskoczyć, opanował się jednak w ostatniej chwili. Zabójczy podbiegł szybko, ślepia błyszczały mu oddaniem. Podniósł płótno i z szacunkiem podał je dowódcy..) – To twoje, panie. Takie piękne... i tak cudownie! odzyskane... Kluny chwycił w łapy swój skarb. Ledwie na niego spojrzał, a oczy mu się zwęziły. Coś tu było wyraźnie nie tak. Nagle wrzasnął głośno, z wściekłością. W ataku szału zaczął drzeć szmatę; jego żołnierze rozproszyli się, przerażeni. – To fałszerstwo! Bez wartości! Brudna szmata! Aaaaaa! Siedząca bezpiecznie na gałęzi Jess przyglądała się temu wszystkiemu z wyraźnym zadowoleniem. – Jasne. Bez wartości. Brudna szmata... jak ty, szczurze. Prawdziwy portret Marcina jest już bezpieczny w Opactwie. Oszukaliśmy cię! – Zabić ją! Zabić tę oszustkę! – ryczał Kluny, ale nim którykolwiek z żołnierzy zdążył sięgnąć po włócznię lub napiąć łuk, wiewiórka znikła. Pędziła, skacząc z drzewa na drzewo, z oszałamiającą i budzącą podziw pewnością siebie. Wysoko ponad poszyciem lasu Mossflower, wśród najcieńszych gałęzi, artystka wspinaczki bezbłędnie, z błyskawiczną szybkością wracała do domu. Pojawiła się w Opactwie wczesnym rankiem. Zgrabnie przeskoczyła z gałęzi wysokiego wiązu na mur otaczający Redwall. Usłyszała radosne okrzyki, głośne rozmowy, śmiechy; dowód na to, że portret Marcina wrócił na miejsce. Zeskoczyła na ziemię. Natychmiast otoczyło ją grono szczęśliwych przyjaciół. Na ich czele podbiegł do niej pan Wiewiórka i ucałował żonę. Ich syn, Milczący Sam, wskoczył mamie na głowę i moczył jej futerko łapą, którą tak niechętnie wyjmował z pyszczka. Jess wniesiono do Wielkiej Sali na ramionach. Czekał już tam na nią drugi bohater wyprawy, Bazyli Łoś Zając. Tylko na chwilę podniósł wzrok znad gigantycznego stosu pysznego jedzenia, ale znalazł czas, by pokazać przyjaciółce nogę, owiniętą przesadnie wielkim opatrunkiem. – Zaszczytne rany – mruknął, pożerając górę ciasta z pigwą i owocami czarnego bzu. – Muszę zregenerować siły, chyba mnie rozumiesz. Owoce, warzywa... tylko one wyleczą rannego na wojnie bohatera. Więc jemy, jemy, jemy... Milczący Sam wskoczył na stół i wyciągnął do niego tę łapkę, której nie ssał – widać było na niej drobne zadrapanie. Bazyli przyjrzał jej się uważnie. – Ojej, mamy tu do czynienia z kolejną poważną zaszczytną raną. Lepiej usiądź obok mnie, mały wojowniku. Jedz dużo, będziesz zdrowy. Obaj bohaterowie zabrali się za jedzenie z wielką powagą. Pojawił się braciszek Hugo, szczęśliwy, zachwycony, promienny. – Tacy dobrzy, tacy dobrzy – powtarzał. – A stara róża znowu zakwitła. Jedzcie do syta. Jess złożyła dłonie na ramionach tłustej myszy. Twarz miała poważną, smutną. – Braciszku Hugonie, stary przyjacielu, przygotuj się na złe nowiny – te, które ci przynoszę, są wręcz tragiczne. Pucołowata twarz braciszka ściągnęła się z niepokoju. – Nie musisz mnie oszczędzać, Jess. Powiedz, proszę, co zdarzyło się tak tragicznego... – Obawiam się, że Kluny podarł jedną z twych najstarszych i najdostojniejszych... ścierek – powiedziała wiewiórka piskliwym, drżącym głosikiem. – Niestety, nigdy już nie wytrze ona talerza! Bazyli i Sam, delektujący się kisielem jabłkowym, omal nie udusili się ze śmiechu. Zbliżał się wieczór. Wielką Salę oświetlały czerwonawe promienie zachodzącego słońca. Matuzalem pracował pilnie, w skupieniu. W łapie trzymał wielką igłę z nawleczoną nicią. Przyszywał fragment gobelinu z portretem Marcina w miejsce, z którego został on tak brutalnie wyrwany. Rozdział 18 Maciej odpoczywał, zakopany w suchy mech, miękkie piórka i trawę; gniazdo Szarego Skrzydła było bardzo wygodne. W nocy zerwał się wiatr. Maciej wyjrzał na dwór; dzień był mroczny, szary, jeden z tych, które w lecie często następują po olśniewająco pogodnych porankach. Po niebie ścigały się chmury, deszcz nie padał jednak, a wiatr był ciepły. Wył i świstał pod okapami i w szczelinach dachu, sprawiając, że młoda mysz miała ochotę zakopać się jeszcze głębiej w miękkim posłaniu, tak jak to robiła w podobne dni w swej celi w Opactwie. Maciej przypomniał ją sobie teraz i poczuł straszną tęsknotę. Nie wiedział przecież, czy kiedykolwiek powróci do własnego łóżka. Szum skrzydeł przywołał go do rzeczywistości. Nadleciała starsza wróblica. – Maciej myszą śpioch straszny. Wstawaj! Przed nami pracowity dzień. Maciej przeciągnął się, ziewnął i podrapał pod obrożą. Przywitał gospodynię uprzejmym „dzień dobry”. – Dlaczego ten dzień ma być szczególnie pracowity? – zainteresował się. Wróblica usiadła i spojrzała na niego uważnie. – Dziś Maciej ucieka od wróbli – oznajmiła. – Mam plan. Król źle robi, trzyma myszę w niewoli. Maciej przebudził się natychmiast i całą uwagę skupił na tym, co powiedziała Szare Skrzydło. – Plan? Jaki plan? Och, proszę, powiedz mi wszystko! – Pierwsze, nikt nie otworzy włazu na poddasze. Król zły bardzo, zawalił go dachówkami. Na zawsze, chyba. – A to cwaniak! – Młody wojownik aż gwizdnął przez zęby. – Więc jak mam się stąd wydostać? Myślisz może, że zdołasz mnie unieść? Jesteś większa od Ostrego Dzioba... – Myszą szalone mówi – przerwała mu wróblica. – Nawet obie razem by go nie uniosły. Wróble bardzo lekkie, mocne dzioby, pazury, ale skrzydła małe, nie jak wielkie ptaki. Czasami robak za ciężki, dzieli na dwa, trzy kawałki. Maciej uznał za stosowne przeprosić ją za ten pomysł, ale okazało się, że przeprosiny wcale nie są potrzebne. – Wymyśliła plan, teraz ty uważa. Wysłała Ostry Dziób, żeby powiedziała staremu... jak go zwiecie? Lutazem? Nie tak? Nie szkodzi. Powie stara myszą, żeby wezwał wielką wiewiórkę z długą, długą liną, zobaczy cię na dachu, wejdzie, pomoże. – No oczywiście! Jakie to proste! Z Jess wcale nie będę się bał zejść. A co z królem i jego wojownikami? Jeśli mnie dostrzegą, nie mam szans. Wróblica niecierpliwie pomachała skrzydłami. – Drugi plan taki: Ostry Dziób zaraz wraca. Powie, kiedy będzie wiewiórka, doskonale. Wtedy ja powiem wróblom wielkie kłamstwo, oszustwo. Będą gadać? – I co? – zdziwił się więzień. – Jaki sens ma rozpowiadanie kłamstw? Szare Skrzydło uśmiechnęła się i dumnie przygładziła pióra. – Wielkie, wielkie kłamstwo. Powiem trochę tu, trochę tam. O wielkim Trującym Zębie. Powiem, leży chory w lesie, pewnie umrze. Powiem: ma ze sobą miecz. Zrozumiał? Maciej spojrzał na nią z podziwem. – Wiesz, sam bym tego lepiej nie wymyślił – przyznał. – Masz zamiar rozgłosić plotkę, jakoby wąż leżał umierający w lesie i miał ze sobą miecz. Tak, tak, teraz wszystko pojmuję! Zdumiewający, wspaniały pomysł. Król poleci tam zaraz, a wraz z nim wszyscy jego wojownicy, a ja tymczasem, przy pomocy rudej wiewiórki, ucieknę przez dach. Szare Skrzydło skinęła głową. – Maciej kradnie pas, pochwę, szybko. Schodzi z wiewiórką, jeszcze szybciej. Młoda mysz opuściła głowę. Nie potrafiła spojrzeć wróblicy w oczy. Było jej strasznie wstyd. – Bardzo cię przepraszam. Jak się domyśliłaś? Szare Skrzydło położyła łapkę na jego łapie. – Wiedziała cały czas. Maciej nie przyszedł tu odprowadzić dziecko z mojego jaja. Po miecz. Nie znalazł miecza. Ale pas jest myszy. Zabrać go, bo jej. Pochwę też. Te rzeczy kłopot dla wróbli. Mąż zginął przez miecz. – Zacisnęła pazury, ale był to przyjacielski uścisk. – Ja lubię myszę. Dobry przyjaciel córki. Myślała, że umarła, ale ty ją wrócił. Pomogę ukraść pochwę, pas. Młoda mysz nie potrafiła znaleźć właściwych słów, aby podziękować. Położyła tylko głowę na miękkich piórach wróblicy, otarła łzę. Nadleciała przejęta, ucieszona Ostry Dziób. – Wiatr strasznie silny – poinformowała. – Stara mysz powie wiewiórce, ty być na dachu, kiedy wielki dzwon dzwoni obiad. Wiewiórka Jess dojdzie z liną. Maciej nie czuł smaku jedzenia, które przyniosła mu Ostry Dziób. Cały czas myślał o ucieczce. Z pewnością okaże się bardzo trudna i niebezpieczna, nie tylko dla niego, ale także dla jego przyjaciółek wróblic. Co będzie, jeśli Wielki Wróbel zabierze ze sobą pas i pochwę? Co będzie, jeśli zostawi je, ale ukryte w jakimś nowym miejscu? Co będzie, jeśli Jess go nie zauważy? Co będzie, jeśli nie uda mu się dotrzeć na dach? Tyle rzeczy mogło się przecież nie udać. Jak w takich okolicznościach postąpiłby wielki Marcin Wojownik? Maciej uznał, że uśmiechnąłby się i zaufał szczęściu. On sam miał zamiar postąpić dokładnie tak samo. Szare Skrzydło opuściła gniazdo na godzinę przed porą posiłku myszy, którą ogłaszały uderzenia Józefa; uznała, że to najlepszy moment, by rozpocząć rozpowszechnianie plotki o wężu. Wystarczyło tylko przekazać dramatycznym szeptem kilka kłamstewek w kilku strategicznych miejscach państewka wróbli. Już wkrótce jej pomysł zburzy spokój króla i jego dworu. Kiedy później okaże się, że kłamstwa były właśnie kłamstwami, nikt już nie będzie pamiętać, skąd się wzięła plotka. Tak zawsze działo się wśród wróbli. Maciej spędził w gnieździe, w towarzystwie Ostrego; Dzioba, kilka bardzo trudnych chwil. Młoda wojowniczka miała przecież polecieć na spotkanie z wężem zaraz po. tym, gdy plotka dotrze do uszu Wielkiego Wróbla. Dwójka przyjaciół mogła się już nigdy nie zobaczyć. Nie mieli jednak czasu na czułe pożegnania. Wróblom niewiele trzeba, by rozpętać istne piekło. Szare Skrzydło spisała się wręcz doskonale. Powietrze wypełnił odgłos uderzeń wielu skrzydeł o deski podłogi. – Król wzywa wojowników – powiedziała cicho Ostry Dziób. – Muszę lecieć. Spotkam się kiedyś z myszą Maciejem, obiecuję. – Zdjęła przyjacielowi obrożę, rzuciła ją na podłogę. – Czekaj na mnie, zjawię się pewnego dnia. Myszą przyjaciel uwolniła mnie. Ja uwalniam ją. Ostry Dziób musi odejść teraz. Dobrego polowania. Podali sobie łapy. Maciej pożegnał się z młodą-wróblicą w jej języku. – Myszą będzie czekać na Ostry Dziób. Spotkamy się kiedyś. Idź. Bądź dzielna, wielka wróbla wojowniczka. Wielka przyjaciółko. Ostry Dziób machnęła skrzydłami i znikła. Maciej schował się na dnie gniazda. Nadsłuchiwał uważnie; odgłosy bicia skrzydeł i podniecone ćwierkanie szybko ucichły. Wreszcie zapanowała cisza. Nad krawędzią gniazda pojawiła się głowa Szarego Skrzydła. – Ty idzie szybko, nie traci czasu! Pospiesznie przeszli przez opustoszały stryszek. Wróblica wiedziała, że w niemal wszystkich gniazdach siedzą matki z dziećmi, ale one zawsze kryły się, gdy w pobliżu nie było broniących ich w razie potrzeby wojowników. Wspięli się po kawałku płótna, służącym za wejście do królewskiego gniazda. Rozpoczęli poszukiwania. Pochwy za fotelem nie było. – Wiedziałem! – krzyknął Maciej. – Chytry, stary Wielki Wróbel zabrał ją ze sobą. Nie! – zaprotestowała Szare Skrzydło, potrząsając głową. – Ja widziała król, jak odlatuje. Nie zabrał pasa i pochwy. Szukać, szukać, musimy znaleźć bardzo szybko. Gniazdo nie było wyszukanie umeblowane. Wróblica polatywała to tu, to tam, a Maciej z chwili na chwilę był coraz bardziej zrozpaczony. – Nie ma sensu szukać. Znikły, po prostu znikły. Pozostały tylko resztki jedzenia, stare dachówki, motyle skrzydła i ten idiotyczny stary fotel. – I, wściekły jak nie wiem co, pchnął go mocno. Jedna z nóg odpadła, fotel przechylił się i przewrócił na oparcie. Siedzenie zamocowane było od spodu na parcianych pasach. Szare Skrzydło wskoczyła na przewrócony mebel, ćwierkając z radości: – Patrz, zobacz! Patrz, zobacz! Król ukrywa pod fotelem! Wśród krzyżujących się pasów błysnęło srebro i czarna skóra. Oboje rzucili się do pracy, szarpiąc pasy pazurami, zębami i dziobem. W powietrzu zawirował kurz i stare pakuły. W końcu Maciej siłą wyrwał swą zdobycz. Tak oto odzyskał pas, a teraz miał jeszcze pochwę miecza zrobioną z lśniącej skóry, ozdobionej srebrnym wzorem. Idealnie pasowała do kółek na pasie. Nie było wątpliwości, te przedmioty należały niegdyś do Marcina Wojownika z Opactwa Redwall. – Nie ma czasu na marzenia! Ty się spieszy, bardzo szybko! Rzeczywiście, nie było chwili do stracenia. Przerzucił przez ramię pas wraz z pochwą. – Jestem gotów! Co teraz? Wróble najchętniej wylatywały ze stryszku pod okapem dachu. Maciej nie był jednak wróblem i żołądek skręcał mu się na myśl o tym, co będzie musiał zrobić: prześlizgnąć się pod okapem i, mając pod nogami przepaść, przewinąć przez rynnę na stromy dach. Pierwszy błąd popełnił, spoglądając w dół, a tam, daleko, otoczone murami Opactwo wyglądało jak wyrysowane na chusteczce do nosa. Wiatr przyciskał mu uszy do głowy, wciskał się przez gardło aż do płuc. Maciej przykrył uszy łapami. Poczuł mdłości na samą myśl o tym, co go czeka za chwilę. – Nie dam rady – szepnął i przełknął z wysiłkiem. – Nie mogę się ruszyć! Wróblica dziobnęła go mocno w łapę. – Myszą Maciej musi to zrobić. Bo nie zejdzie do swoich. Jak Wielki Wróbel wraca, zabije. Ja myślała, że ty wojownik. – Ja też tak myślałem, ale wówczas nie wiedziałem jeszcze, jak tu wysoko. Szare Skrzydło poklepała go po przyjacielsku. – Idź po linę. Ja pokażę jak. Młody wojownik pędem pobiegł do gniazda, znalazł swój worek i wyjął z niego zwój mocnej liny. Wróblica czekała na niego niecierpliwie. Obwiązała go liną. Kiedy wyjaśniała mu swe zamiary, Maciej niepewnie testował wytrzymałość węzła. – Ja lecę na dach. Trzymaj linę napiętą mocno. Wyskoczysz. Nie martw się, ja utrzyma. Chwyciła drugi koniec liny w dziób i pofrunęła na dach. Stanęła na nim pewnie, wczepiając pazury w szczeliny dachówek. – Myszą idzie, ja gotowa! – krzyknęła. – Nic nie myśl – powiedział Maciej głośno, sam do siebie. – Nie myśl, tylko rób. I skoczył, trzymając się kurczowo liny. Leciał z zamkniętymi oczami; miał wrażenie, że serce: przestało mu bić. Napięta lina nagle szarpnęła mocno. Wiatr miotał nim jak piórkiem. Zacisnął zęby i powoli zaczął się podciągać. Nie mógł nawet oprzeć łap o mur; wisiał na linie przewieszonej przez rynnę i po prostu do muru nie sięgał. – Wchodź dobrze. Trzymam mocno, bardzo mocno – usłyszał stłumiony przez wiatr głos wróblicy. Tymczasem Maciej czuł, że łapy słabną mu z każdą i chwilą. Zmuszał się, by nimi przebierać i w końcu jakoś dotarł na górę. Był młody, silny i zdeterminowany; tylko dzięki temu udało mu się przeskoczyć z liny i chwycić krawędź dachu. Zrobił to jednym zręcznym ruchem. Trafił łapami w szczelinę starego piaskowca... który pękł pod jego ciężarem! Poczuł, że spada, tuż przy głowie usłyszał świst przelatującego odłamka muru. Szarpnięcie odebrało mu oddech. Zawisł na chwilę, a potem zaczął się osuwać.! Nagłe naprężenie liny sprawiło, że Szare Skrzydło straciła równowagę. Ciężar myszy ciągnął ją powoli w dół stromego dachu Opactwa. Odchyliła się, rozpaczliwie szukając oparcia dla łap. Pęknięta rynna była coraz bliżej, a wraz z nią pojawiła się niespodziewana, rozpaczliwa szansa. Szybka jak błyskawica, Szare Skrzydło najpierw mocno; pociągnęła za linę, a potem natychmiast popuściła ją. Uzyskała w ten sposób nieco luzu, dzięki któremu przerzuciła ją w szczelinę. I lina zablokowała się w niej! Teraz wróblica wzleciała w powietrze i jeszcze kilka razy owinęła linę na wystającym kawałku rynny. Następnie podleciała do Macieja, podparła go i zaczęła popychać do góry. Maciej wspinał się jak jeszcze nigdy w życiu. Udało mu się, choć wyłącznie dzięki pomocy wróblicy. Lecz nagle zdarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. Chwycił łapą rynnę, a ostry kamień przepiłował linę. Świst! I chwyt! Zawisł, jedną łapą trzymając się rynny. Podpierany przez wróblicę, zdołał przetoczyć się na dach. Szare Skrzydło natychmiast zjawiła się obok niego. Wyczerpani, przerażeni tym, co przeszli, leżeli oboje przez chwilę jak martwi, a wokół nich wył wiatr. Ptak oprzytomniał pierwszy i natychmiast, wręcz brutalnie, poderwał przyjaciela na równe łapy. – Ty spiesz się! Już! Tracimy czas! Wspinaczka po stromym dachu była równie niebezpieczna, jak ta poprzednia. Niezbyt przytomny po tym, co przeżył, Maciej zaczął w pewnym momencie chichotać. – Dla wojownika to przecież nic! Dzień jak co dzień. Wojownicy się nie boją, ha, ha, ha! Nie przeszkodziły mu obluzowane, gładkie dachówki, po których ześlizgiwał się od czasu do czasu, no i oczywiście silny wiatr, więc gdy wreszcie udało mu się dotrzeć na kalenicę, był całkiem zadowolony z siebie. Usiadł na niej i spojrzał na północ, w kierunku, który wskazywał kurek. Szare Skrzydło polatywała nad jego głową. Dostrzegła, jak dumny z siebie jest jej przyjaciel, i delikatnie podrapała go po uszach. – Maciej myszą, muszę lecieć, nie mogę pomóc więcej. Uważaj. Szczęśliwych łowów. Odleciała do swego gniazda wśród wróbli, on zaś zaczął się przesuwać wzdłuż kalenicy. Wiedział, że nigdy nie zapomni Szarego Skrzydła i dziecka z jej jaja, Ostrego Dzioba. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Maciej mocno trzymał się kurka. Osłonił oczy i z góry spojrzał na Opactwo. Dokładnie przyglądał się murom, poczynając od samego dołu, ale tego, co na dole, nie był w stanie dostrzec. Wielki Józef wybił godzinę południowego posiłku. Młody wojownik nie od razu uwierzył świadectwu swych oczu, ale nie... nie mylił się, po ścianie pracowicie pięła się czarna kropka. Czekał, wstrzymując oddech. Tak! Była to Jess Wiewiórka. Maciej, kurczowo trzymając się kurka, zaczął podskakiwać z radości. Szaleńczo machał łapą, krzyczał: – Jess! To ja, Maciej! Spiesz się! Spiesz się, błagam! Jess starała się, jak potrafiła najlepiej, lecz od samego początku miała kłopoty. Najbardziej przeszkadzał jej bujny ogon, którym szarpał porywisty wiatr, przy okazji bujając całym drobnym ciałem. Niemniej jednak odważna wiewiórka nie zaprzestała wspinaczki. W normalnej sytuacji nie narażałaby się tak, lecz ta sytuacja nie była normalna i wymagała maksimum koncentracji. Okrzyki Macieja nie dotarły do niej oczywiście, nie przy tej odległości i wichrze, usłyszał je jednak ktoś inny: król Wielki Wróbel. Nie znalazłszy ani węża, ani miecza, władca wróbli wpadł w swój nieobliczalny zły humor. Wojownikom rozkazał, by pozostali w lesie i szukali, póki czegoś nie znajdą. Sam zdecydował się wrócić, gdyż, jak stwierdził, „ma do załatwienia nie cierpiące zwłoki sprawy”. Odleciał z lasu, czując ulgę. Gdy tylko zdołał się trochę opanować, uznał, że pomysł kolejnego spotkania z wielkim Trującym Zębem wcale mu nie odpowiada, choćby on nawet rzeczywiście był martwy, nie wspominając już o żywym lub tylko udającym trupa, co przecież często robił. Burcząc coś pod nosem i wymyślając argumenty usprawiedliwiające jego tchórzostwo, z ulgą wracał do gniazda. „Jess, popatrz tylko, mam pochwę!” – usłyszał. Błyszczące szaleństwem oczy wróbel zwrócił w górę, na kurek. Oczywiście, stała przy nim ta przeklęta mysz, wrzeszcząca coś, przepasana pasem z wiszącą przy nim pochwą. Wreszcie dotarło do niego, że został oszukany, że zrobiono z niego głupca. Wpadłszy w nieopisaną, szaleńczą wściekłość, wróbli król wzleciał pionowo w górę, a gdy znalazł się nad nienawistną myszą, spadł na nią jak kamień. Maciej krzyknął ze strachu i bólu, czując wbijający się w jego ramię dziób. Machnął łapą najzupełniej instynktownie, ale udało mu się trafić przeciwnika w oko. Wróbel złapał pazurami za pas, pociągnął mocno, bijąc skrzydłami, i Maciej omal nie uniósł się w powietrze. Puścił kurek i zyskując dzięki temu pewną swobodę ruchów, z całej siły zaczął okładać króla pięściami. Nagle stało się coś wręcz niezwykłego – rozwścieczony ptak zdołał jednak wzlecieć, mimo ciężaru. Pochwa przesunęła się przy tym i trafiła młodą mysz w głowę. W gorączce walki nie wybiera się broni. Maciej użył ciężkiej pochwy jak miecza, kilkakrotnie trafiając nią w głowę przeciwnika. Wielki król stracił przytomność. Runął ku ziemi. Ale pasa z pazurów nie wypuścił. Jess Wiewiórka zakryła pysk łapą, tłumiąc okrzyk przerażenia. Usłyszała paniczny krzyk strachu spadającego przyjaciela, widziała, jak leci w dół niczym kamień. On i nieprzytomny ptak spadali na ziemię z najwyższego punktu Opactwa Redwall. Rozdział 19 Dusi Kury znów dostał napadu śmiechu; cieszył się tak, że w pewnym momencie wykonał nawet kilka tanecznych kroków. Pozostawiono go samemu sobie! Stary głupiec opat i ta jego banda idiotów wyszli umacniać bramę, kopać, nosić, co było do noszenia i w ogóle demonstrować wszem i wobec, jacy to są dobrzy i użyteczni. Durnie! Z workiem na ramieniu lis przespacerował się po Opactwie, które było dla niego niczym szkatułka z klejnotami. – Hmmm... jaka piękna zielona waza. – Ach, witaj, mój śliczny srebrny talerzu! – No, doprawdy... jak można pozostawić bez opieki taki piękny złoty łańcuszek. – Aha! Wskakuj no do worka, nie bój się, wujek Dusi Kury dobrze o ciebie zadba. Chichocząc radośnie, lis przeszedł korytarzem do następnej sali. Jego worek powoli wypełniał się cennymi drobiazgami i rodzinnymi pamiątkami należącymi do myszy i ich gości. Nie potrafił przestać się śmiać. Kluny miał armię i zamierzał podbić Opactwo, by położyć łapę na tych wszystkich skarbach, a on sam, bez niczyjej pomocy, zdążył przed nim i wybrał sobie, co najlepsze. Był prawdziwym mistrzem – złodziejem. Udało mu się przeżyć Selę, przechytrzyć Klunego, oszukać całe to mysie Redwall. Pewnego dnia stanie się sławny jako książę złodziei, wszyscy będą znać jego imię. Przystanął, by przyjrzeć się dwóm ładnym dziadkom do orzechów. Bardzo elegancki towar, w sam raz dla niego. Zszedł po schodach do Głębokiej Nory. Stoły zastawione były do popołudniowej herbaty. Pożywił się godnie, wybierając tylko najsmaczniejsze kąski, nie pominął przy tym ani co cenniejszych sztućców, ani zestawów do przypraw. Co mu się nie podobało, niszczył; wylewał mleko, wdeptywał w nie chleb, łamał świece, warzywami obryzgiwał ściany. Kiedy już trochę się zmęczył, zarzucił worek na ramię i skierował się do kuchni. Drzwi otworzył sobie kopniakiem, wmaszerował do środka dumnie... i zderzywszy się z całkowicie zaskoczonym braciszkiem Hugonem, przewrócił go na ziemię. Przeraziło go to nieoczekiwane spotkanie. Rzucił się do ucieczki Głęboką Norą, słysząc za plecami wściekły krzyk kucharza: „Łapać złodzieja! Łapać lisa!” Popędził po schodach, wpadł do Wielkiego Refektarza. Braciszek Hugo, który zdołał tymczasem wstać, pędził za nim i wrzeszczał na całe gardło: „Łapać złodzieja! Stój, łobuzie!” Tymczasem stary Matuzalem uważnie i z wielką troską kończył doszywanie oddartego fragmentu gobelinu, przedstawiającego Marcina Wojownika. Tylko ktoś obdarzony bardzo bystrym wzrokiem byłby w stanie rozpoznać, że tkanina została kiedyś rozdarta. Krzyki oderwały go od pracy. Obrócił się i dostrzegł biegnącego ku niemu lisa, za którym pędził tłuściutki, wrzeszczący wniebogłosy kucharz. Starcowi wystarczyło przesunąć się o krok, by zablokować drzwi. Wykazując wielką odwagę, wyciągnął przed siebie kruchą łapę. – Ty młody łotrze! A więc tak odpłacasz nam za naszą dobroć? Jesteś gorszy od twej przewrotnej matki! Dusi Kury zamachnął się ciężkim workiem, celując w głowę furtiana. – Zejdź mi z drogi, dziadu! – wydyszał, wymierzając Matuzalemowi cios wprost w łeb. Starzec zwalił się bezwładnie na ziemię. Lis zamarł, worek z łupem wypadł mu ze zmartwiałych łap. Nie wiedział, co się stało. Nie zamierzał nikogo zabijać, nie chciał uderzyć tak mocno. Braciszek Hugo stanął jak wmurowany w ziemię. – Morderca! Och, barbarzyńco! Zabiłeś brata Matuzalema! Okrzyk braciszka Hugona przywrócił lisowi przytomność umysłu i zdolność ruchu. Chwycił wór i uciekł z budynku. Gruby, mały kucharz padł na kolana. Po policzkach płynęły mu łzy. Przytulił do piersi drobne, chude ciało najstarszej i najmędrszej myszy Redwall. Dusi Kury szukał drogi ucieczki, trzymając się jak najbliżej ścian Opactwa. Błyskawicznie prześlizgnął się do małej bramy w masywnym murze obronnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że – jako morderca – musi wydostać się za mury, nim braciszek Hugo oprzytomnieje przynajmniej na tyle, by wszcząć alarm. Po krótkiej, rozpaczliwej walce z zamkami i ryglami jakimś cudem zdołał otworzyć sobie przejście. Nie oglądając się za siebie, w panice uciekł do lasu. Już w biegu usłyszał wielki dzwon Opactwa, bijący na trwogę. W miarę jak oddalał się od miejsca przestępstwa, jego pewność siebie rosła. I znów zaczął chichotać. Taki stary, a taki głupi. Powinien mieć więcej rozumu, nie zastawiać mu drogi. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że ma do czynienia z wielkim lisem, królem przestępców? Zatrzymał się na chwilę, nadstawił ucha; oczekiwał odgłosów pościgu. I usłyszał je, choć dalekie i słabe. Ktokolwiek go ścigał, parł jednak przed siebie jak burza, nie zwracając uwagi, przez co się przeciska i co tratuje. Trzask łamanych gałęzi i tupot ciężkich łap po poszyciu z każdą chwilą stawały się coraz bliższe. Wspaniały węch podpowiedział lisowi, że jego tropem podążają dwie istoty. Jedną z nich był jeż, drugą... Nagle łapy pod nim zadrżały, w uszach usłyszał przyspieszone bicie serca. Tylko jedna istota w całym Mossflower pachniała właśnie tak: borsuczyca Konstancja. Przerażony Dusi Kury instynktownie rozejrzał się za kryjówką; wpadł w panikę tak wielką, że nawet nie próbował uciekać dalej. I zdarzyło się tak, jakby jakaś ciemna, groźna siła wysłuchała jego błagań. Niecałe dziesięć metrów dalej dostrzegł idealną kryjówkę: jamę w pniu przewróconego dębu, pomiędzy dwoma korzeniami, zasłoniętą paprociami i wystarczająco dużą, by się w niej zmieścił. Wrzucił tam worek i wskoczył do kryjówki. Ku jego zdumieniu jama okazała się bardzo obszerna, wygodna i sucha, wysłana wyschłą trawą i liśćmi. Panująca w niej całkowita ciemność przerażała wprawdzie lisa, ale i tak trafił przecież lepiej, niż mógł przypuszczać. Miał zamiar pozostać tu długo, niewidzialny i bezpieczny. Ha! Niech teraz go łapią. Konstancja parła przez las, nie troszcząc się o to, czy Ambroży jest w stanie za nią nadążyć. Była wściekła, tak wściekła, że do głowy jej nawet nie przyszło, iż powinna tropić, szukać śladów. Niszczyła po prostu wszystko, co napotkała na swej drodze; jej wielki pasiasty pysk zamarł w grymasie zimnej furii. Jeż trzymał się tuż za nią, jego potężne łapy z ostrymi pazurami gotowe były rozszarpać każde zwierzę na strzępy, na malutkie strzępki! Żadna siła na ziemi nie miała ocalić lisa, gdyby wpadł w ich łapy. Ale nie miał wpaść w ich łapy. Dusi Kury był tak przerażony, że wręcz niezdolny oddychać. Dwójka szaleńców przeszła zaledwie kilka metrów od jego kryjówki. Był szczęśliwy, słysząc, jak odgłosy ich wariackiej pogoni cichną powoli gdzieś w głębi Mossflower. Wreszcie wszystko umilkło, a Dusi Kury odetchnął głęboko z niezmierną satysfakcją. Po raz kolejny ten z własnego nadania król zbrodni przechytrzył dwie prostoduszne istoty. Bo i za kogo się uważały? Kiedy po świecie rozejdzie się informacja o jego śmiałych postępkach, dołączą do niego inne stworzenia, może nawet lisy? Tak, tak, już to widział oczami wyobraźni, samego siebie na czele lisiej hordy, rabującego i mordującego wszędzie, gdzie przyjdzie mu ochota. Oczywiście zmieni imię na jakieś bardziej pasujące do pozycji przywódcy: Czerwona Błyskawica, Kieł Nocy, może nawet; Śmierć Myszom? Tak, bardzo mu się to spodobało. Członkowie jego watahy będą go podziwiać, opowiadać sobie legendy o wyczynach przywódcy, pewni, że ich przywódca zawsze był słynnym złodziejem, nie mający pojęcia, jak skromnie zaczynał, ot, zwykły Dusi Kury, syn starej Seli. Uznał, że może bezpiecznie ruszać w dalszą drogę. Sięgnął za siebie po worek ze swym pierwszym, samodzielnie zdobytym łupem. Przed wkroczeniem na drogę wielkiego przeznaczenia chciał nacieszyć się skarbami, upewnić, że rozpoczął karierę pod szczęśliwą gwiazdą. W mroku namacał coś, ale nie był to bynajmniej worek łupów. – Asssmodeuszszsz... Tego wieczoru wielki Józef, dzwon Opactwa Redwall, wybijał godzinę smutku i żalu. Myszy i inne leśne stworzenia siedziały na kamiennej posadzce Wielkiego Refektarza pogrążone w rozpaczy, snując każde z osobna smutne myśli. Dwie myszy zginęły w jednym dniu. Jess Wiewiórka objęła głowę łapkami; pogrążyła się w rozpaczy tak głębokiej, że to jej mąż musiał położyć do łóżka niepocieszonego Milczącego Sama. Ze wszystkimi szczegółami opowiedziała opatowi i Radzie o tym, co widziała: Maciej runął wraz z wróblem w przepaść między dachem Opactwa a ziemią. Nie spadali jednak pionowo, silny wiatr zniósł oboje w bok i nie widziała, gdzie uderzyli o ziemię. Miejsce śmierci Macieja pozostawało nieznane. Wiewiórka zeszła na ziemię najszybciej, jak potrafiła, i natychmiast zaczęła organizować ekipy poszukiwawcze. Pracowały one dopóty, dopóki w lesie można było cokolwiek zobaczyć. Wróciły po zmroku, nie znalazłszy niczego. Pełen współczucia ojciec opat próbował dodać ducha niepocieszonej wiewiórce. – Jess, przecież to nie twoja wina – powtarzał. – Nie mogłaś zrobić nic więcej. Upadku z tej wysokości nie przeżyłoby żadne stworzenie. Jutro wznowimy poszukiwania, wyprawimy także pogrzeb mojemu najlepszemu przyjacielowi, staremu Matuzalemowi. Biedna mysz... w całym swym długim życiu nie skrzywdziła nikogo... nie zasłużyła sobie na gwałtowną śmierć. – Opat wskazał palcem gobelin. Potrząsnął głową. – Widzisz, to ostatnie arcydzieło brata Matuzalema. Sprawił, że Marcin znów jest na swoim miejscu... na honorowym miejscu. Nigdy nie spotkałem tak łagodnej myszy. Straszna strata. Dwie myszy, jedna spędziła długie życie w poszukiwaniu wiedzy, druga zginęła, nim drzewo jej życia miało szansę wypuścić liście. Przerwała mu Pączek. Była blada, łapy zacisnęła w pięści, ale oczy miała suche. – Ojcze opacie, Maciej nie stracił życia na próżno. Wykazał się niezwykłą odwagą, poświęcił dla innych. Zginął, walcząc za Redwall i nas wszystkich w bitwie przeciwko złu, tak jak jego przyjaciel Matuzalem. Nie wątpię, że takimi chcieliby pozostać w naszych sercach, jako wojownicy i bohaterowie. Wszyscy obecni wydali zgodny pomruk. Smutni po tym, co przyniósł im dzień, obrońcy rozeszli się; niektórzy poszli pełnić wartę na murach, inni położyli się spać. Konstancja siedziała nieruchomo na podłodze, splatając i rozplatając łapy. Brat Alf powstał, przeciągnął się. – Pora spać, Konstancjo – powiedział. Borsuczyca przetarła oczy zmęczonym gestem. – Nie, bracie – westchnęła. – Nie mogę zasnąć. Nie po tym, co się stało. Wiesz przecież, jak to jest. Brat Alf westchnął ciężko. Wiedział, doskonale wiedział, jak to jest; obserwował Macieja od dnia, gdy jako osierocone dziecko z lasu wszedł przez bramę Redwall. Taki był grzeczny, wesoły, a teraz... – Chodź ze mną – zaproponował. – Mam pracę, trzeba zarzucić sieci na noc. Zechciałabyś mi pomóc? – Pamiętasz tego wielkiego pstrąga, którego złapałeś z Maciejem? – spytała borsuczyca. – Pamiętam, pamiętam. Maciej walczył do upadłego, uspokoił się dopiero, gdy wyciągnęliśmy go na brzeg. Ja chciałem zrezygnować, ale on nigdy się nie poddawał. Konstancja skinęła głową z podziwem. – A tak, ta ryba nakarmiła całe Opactwo. I wszyscy najedli się do syta! Pamiętam, bo sama zjadłam trzy dokładki, dwie mniej niż ten nienasycony Ambroży Kolec. Dwójka przyjaciół przechadzała się wokół brzegu stawu. Rozkładali sieci, przygotowując je do zarzucenia. Brat Alf odszedł w pewnej chwili w poszukiwaniu pływaków. Konstancja właśnie zamierzała przysiąść na ziemi i odpocząć, gdy usłyszała jego okrzyk: – Hej! Tam popatrz! Wróbel! Poderwała się i podbiegła do niego. Spojrzała na miejsce, które jej wskazywał. Rzeczywiście, w płytkiej wodzie, na pół zanurzone, leżało ciało wielkiego króla wróbli. Borsuczyca wbiegła do wody z wielkim pluskiem i wyciągnęła je na podmokły brzeg. – Wygląda na to, że się utopił! – zawołała. – Szybko, bracie, sprowadź pomoc i niech przyniosą latarnie! I borsuczyca znów wskoczyła do wody, chlapała, obracała się to w prawo, to w lewo. Dlaczego, dlaczego ekipom poszukiwawczym nie przyszło do głowy sprawdzić stawu?! Pomoc pojawiła się niemal natychmiast. – Zejdź nam z drogi, Konstancjo. A wy trzymajcie latarnie wysoko. – Miękko, niemal nie wznosząc fali, Winifreda i trzy z jej wydr wślizgnęły się do wody. Nim zanurkowały, otrzymały szczegółowe rozkazy. – Płyńcie na boki, sprawdźcie dno. Podzielimy staw pomiędzy siebie. Ja biorę część południową. Mijały chwile; stojącym na brzegu wydawały się bardzo długie. Widzieli tylko nieruchomą, ciemną wodę, na powierzchni której od czasu do czasu pojawiał się smukły, ciemny kształt i niemal natychmiast znikał. Wydry ciężko pracowały. I nagle podniósł się krzyk. Winifreda wynurzyła się i popłynęła do brzegu, holując coś za sobą. Sto łap wyciągnęło się z brzegu, wyniosło nań nieruchome ciało. – Patrzcie, kogo znalazłam. – Wydra otrząsnęła się jak pies. – Leżał na pół utopiony, o, tam. Miał szczęście, sitowie utrzymało go na powierzchni. Wszystkich zgromadzonych interesowały tylko dwie sprawy. Pytania krzyżowały się w powietrzu. – Czy to naprawdę Maciej? – Czy żyje? Konstancja przepchnęła się przez tłum. Opat i Pączek natychmiast skorzystali z okazji i ruszyli za nią. Opat Mortimer zwrócił się do obecnych z apelem: – Bardzo was proszę, zróbcie trochę miejsca. Jeśli rzeczywiście chcecie pomóc, usuńcie się. Niech ktoś da Pączkowi latarnię. Dobra dziewczynka, trzymaj ją wysoko. Posłuszni słowom opata obecni rozstąpili się. Przyniesiono więcej latarni. Opat pracował ciężko, próbując reanimować Macieja. Robił mu sztuczne oddychanie i masaż serca. To Pączek głośno wypowiedziała pytanie, które wszystkim cisnęło się na usta. – Och, ojcze opacie, czy on żyje? Przecież się nie rusza! Wydra położyła wilgotną łapę na jej ramieniu. – Ciii... widzisz przecież, że opat robi wszystko, co w jego mocy. Zaraz będziemy wiedzieć. Na scenie pojawił się brat Alf. – Winifredo, jedna z twoich wydr odszukała to do – i słownie przed chwilą. Rycerski pas i pochwa miecza. Leżały niedaleko miejsca, w którym ty znalazłaś Macieja. – Dawaj je tutaj! – krzyknęła Konstancja. – Może w czymś pomogą, jeśli tylko Maciej otworzy oczy... Opat niecierpliwie machnął łapą. – Pączku, dziecko, podejdź z tą latarnią. Szybko! Szkło, przyłożone do ust Macieja, ku wielkiej radości opata Mortimera pokryło się lekką mgiełką. – Żyje! Pączku, Maciej żyje! Przynieście koce, nosze, musimy zanieść go do Opactwa. Nie czekając na pomoc, Konstancja uniosła Macieja w potężnych ramionach, jakby ważył nie więcej niż piórko. Niezwykle jak na siebie delikatnie przytuliła go do szorstkiej szczeciny na piersi. Uliczką utworzoną przez milczący tłum poszła szybko w kierunku bramy Redwall. Latarnie oświetlały jej drogę niczym robaczki świętojańskie, a wielki dzwon głosił nadzieję i radość wszystkim istotom z Mossflower. Rozdział 20 Nowy dzień rozkwitł w miękkim blasku wschodzącego słońca, którego promienie pełzły cal po calu po zielonych łąkach, by nagle wybuchnąć pełną chwałą w lesie i na jego polanach. Każda błękitno-złota kropla rosy zaróżowiła się w ich blasku, pajęcze sieci stały się nagle dziełami sztuki, ptaki śpiewały tak, jakby świat od swych narodzin nie znał piękniejszego dnia. Ten pokaz wielkiej sztuki Matki Natury nie przemawiał do Klunego Bicza. Zmrużył ślepie, łzawiące od dymu ognisk. – Ach, będzie gorąco jak w piekle – szepnął do siebie. – Ale przynajmniej nie powinno padać. Kurcząc się pod wściekłym spojrzeniem Wodza, zwierzęta z jego hordy szybko przełknęły poranny posiłek i pospieszyły po broń. Wyćwiczone, gotowe do bitwy, sprawnie ustawiły się w szyku. Osobisty zbrojmistrz Klunego kończył przygotowywać go do walki. Czubkiem sztandaru Wódz skinął na kapitanów: Szpona, Żabę, Jadowitego, Złodzieja, Krzywego Nosa i Kudłatego. Oni też natychmiast zajęli wyznaczone im pozycje. Kluny nie wybrał jeszcze swego zastępcy, choć dał do zrozumienia, że każdy, kto wyróżni się w nadchodzącej walce, otrzyma natychmiastową promocję w polu bitwy. Obok Wodza stał Zabójczy z bębnem, zrobionym z beczki na wodę. Sam siebie mianował doboszem i prorokiem hordy, a teraz czujnie obserwował Klunego. Dostrzegł, że ma on zamiar przemówić i uderzył w bęben. Kluny Bicz uniósł przyłbicę i potoczył okiem po szeregach wojska. – Tym razem nie będzie błędów! – krzyknął. – I nie wycofamy się! Będziemy walczyć, choćby miało to oznaczać oblężenie Redwall! Nie ustąpimy! Każdy, kto ośmieli się zrobić choćby krok wstecz, jest martwy! Każdy, kto choć trochę oszczędzał będzie kły i pazury, również jest martwy. Obiecuję wam to ja, Kluny Bicz, a ja zawsze dotrzymuję obietnic. Posłuchajcie mnie uważnie! Mamy do czynienia z pokojowo nastawionymi myszami i leśnymi stworzeniami. Pokonajcie je, a otrzymacie nagrodę przekraczającą wasze najśmielsze wyobrażenia! Naszym wrogiem nie są wyszkoleni żołnierze, nasz wróg nie ma instynktu zabójcy! I nie ma między nimi generała, który poprowadzi ich do boju tak, jak ja was poprowadzę! W pierwszym rzędzie, pośrodku szyku stał szczur ranny w pierwszej bitwie o Redwall. Szepnął do stojącego obok towarzysza broni: – Poprowadzi do boju. Też mi coś. Ostatnim razem my walczyliśmy, a on stał bezpiecznie na łące. Kluny miał dobry słuch. Zeskoczył z zaimprowizowanej mównicy, chwycił nieszczęśnika i wyciągnął go przed szereg. – Oto zdrajca! – krzyknął. – Zdrajca, który śmie twierdzić, że nie potrafię dowodzić mą armią! Kluny Bicz widzi wszystko i słyszy wszystko. Patrzcie i niech będzie to lekcja dla każdego, kto ośmieli się pisnąć, że nie jestem wielkim Wodzem! Nieszczęsny żołnierz leżał, drżąc, na ziemi przed kościołem, w upiornej ciszy, w której pogrążyła się naraz cała horda. Patrzył błagalnie w bezlitosne oko Wodza. – Proszę... błagam... to był tylko żart... Trzask! Potężny ogon uderzył równie mocno jak celnie, orząc pysk nieszczęśnika zatrutym kolcem. Żołnierze hordy przyglądali się z przerażeniem, jak ich towarzysz w drgawkach umiera u stóp Wodza. Minąwszy obojętnie bezwładne ciało, Kluny przepchnął się przez szeregi armii. Doszedł do bramy cmentarza. Jego wojsko czekał długi marsz w upale, tym bardziej męczący, że żołnierze obciążeni byli przecież taranem oraz ciężką bronią. Noc mieli spędzić gdzieś przy drodze, atak rozpocząć następnego dnia rano. Nikomu nie zależało na utrzymaniu tajemnicy. Strach też jest orężem; armia Klunego powinna być widziana na drodze, w całej swej potędze. Zabójczy uderzył w bęben. Kluny Bicz ryknął wściekle: – Na Redwall! Rozbić bramę! Zabijać, zabijać, zabijać! Nawet drżące od upału powietrze nad rozpaloną drogą wydawało się drgać w rytm słów: „Zabijać! Zabijać! Zabijać!” Rozdział 21 Leżąca w gorączce mysz śniła, że maszeruje wśród podziemnych jaskiń. Gdzieś z dala wołał ją jakiś głos: „Macieju, Macieju...” Głos ten wydawał się jej znajomy, ale czekało ją zadanie ważniejsze niż odkrycie, do kogo należy. Musiała znaleźć miecz. W ponurym mroku podziemi dostrzegła nagle kwitnący krzak róży, otoczony bladobłękitną poświatą. Co róża robiła tu, w martwym świecie? Nagle Maciej dostrzegł, że kolce na łodydze krzaka mają kształt maleńkich mieczyków. Zrozumiał, że musi przemówić do róży. – Powiedz mi, proszę, gdzie znajdę miecz? Najwyższy z kwiatów zadrżał i na jego oczach powoli rozchylił płatki. Otaczały one twarz starego Matuzalema. – Macieju, mój przyjacielu, ja więcej pomóc ci nie mogę. Poszukaj rady u Marcina. Ja muszę odejść. Twarz starca rozmyła się i znikła. Powoli, zaledwie dotykając stopami ziemi, Maciej przeszedł długim korytarzem. Przy jego końcu dostrzegł dwie postaci. Zatrzymał się przy pierwszej. Nie potrafił powiedzieć, kim ona jest, ale wyczuł bijącą od niej aurę przyjaźni, nawet pokrewieństwa. Spojrzał na drugą i stwierdził, że takiej istoty nie spotkał jeszcze nigdy w życiu. Nie miała rąk ani nóg. Upiorny potwór otworzył paszczę, ukazując dwa ostre kły i poruszający się szybko język, który niemal natychmiast zmienił się w miecz. Młoda mysz krzyknęła z radości i pobiegła w jego kierunku, powstrzymała ją jednak pierwsza postać. Gdy teraz rozpoznała w niej Marcina Wojownika, wcale się nie zdziwiła. – Marcinie, dlaczego nie pozwalasz mi wziąć miecza? – spytał Maciej. – Macieju, ma, czym jest. Czekaj. Strzeż się Asmodeusza – powiedział Marcin przyjaznym, ciepłym głosem i z tymi słowy złapał młodego wojownika za ramię. – Maciej próbował mu się wyrwać. – Puść mnie, Marcinie. Nie boję się żadnego żywego stworzenia! Marcin Wojownik mocniej zacisnął łapę, jej uścisk powodował rosnący, przerażający ból. – Trzymajcie go! – krzyknął. – Trzymajcie go! Ból stał się wręcz nie do zniesienia i Maciej otworzył oczy. – Trzymajcie go! Trzymajcie! – krzyczał ojciec opat, powtarzając słowa Marcina. Brat Alf ściskał chorego za ramię, z którego opat wyciągnął ciemny podłużny przedmiot, po czym wrzucił go do trzymanej przez Pączka misy. – Uuuu... strasznie bolało – poskarżył się Maciej. Ojciec opat wytarł łapy w czystą ściereczkę. – No cóż, mój synu – powiedział – cieszę się, że do nas wróciłeś. Musiało boleć. Miałeś w ciele połówkę wróblego dzioba. Młody wojownik zamrugał półprzytomnie i rozejrzał się dookoła. – Hej, Pączku. No i widzisz, wróciłem w jednym kawałku. Bracie Alfie... czy to Bazyli leży w sąsiednim łóżku? – Cicho, Macieju – skarciła go Pączek. – Leż i odpoczywaj. Masz szczęście, że żyjesz. Tej nocy wszyscy bardzo się baliśmy, myśleliśmy, że możesz umrzeć. Opat Mortimer wskazał łapą na okno, przez które wpadały do infirmerii pierwsze promienie słońca. – To prawda – przyznał – ale teraz niebezpieczeństwo minęło. Popatrz, twe ozdrowienie przyniosło nam piękny czerwcowy poranek. Młody wojownik z ulgą złożył głowę na czystej, białej poduszce. Był szczęśliwy, że żyje, choć dokuczał mu ból głowy i ramienia. – Ale dlaczego Bazyli śpi w sąsiednim łóżku? – powtórzył pytanie. – Och, przecież go znasz – roześmiała się Pączek. – Ten stary łotr twierdzi, że odniósł ranę na polu bitwy i że potrzebuje dużo jedzenia i snu. – Być może jest starym łotrem – wtrącił opat – ale byłoby grubiaństwem odmówić jego prośbie. Przecież odebrał Klunemu fragment gobelinu. Wykazał się wielką odwagą. Maciej ucieszył się, słysząc tę nowinę. – Portret Marcina wrócił do Opactwa?! – krzyknął. – Toż to cudownie! Wyobrażam sobie radość starego Matuzalema... Zapadła cisza. Przerwał ją opat, zwracając się do brata Alfa i Pączka: – Zostawcie nas samych, bardzo proszę. Muszę porozmawiać z Maciejem. Odwiedzicie go jutro. On bardzo potrzebuje wypoczynku. Oboje skinęli głowami ze zrozumieniem i wyszli. Pół godziny później, zakończywszy opowieść o śmierci Matuzalema, ojciec opat także opuścił infirmerię. Maciej obrócił się twarzą do ściany. Po ostatnich dramatycznych przeżyciach zabrakło mu łez. Śmierć starego, wypróbowanego przyjaciela leżała mu na sercu ciężarem nie do zniesienia. Zwinął się w kłębek, jakby próbował uciec w samego siebie. Nie miał pojęcia, jak długo odpoczywał, pogrążony w żalu i rozpaczy. Ale pewnego pięknego ranka obudził się Bazyli Łoś Zając i krzyknął na niego ze swojego łóżka: – Hej, ho! Na moje ordery, to przecież młody Maciej! Jak się masz, dzielny młodzieńcze? – Bazyli, proszę, zostaw mnie w spokoju – odpowiedział Maciej cichym, zrezygnowanym głosem. – Matuzalem nie żyje. Nie chcę z nikim rozmawiać. Bazyli zgrabnie przyskoczył do niego i przysiadł na jego łóżku. – Ależ przyjacielu, przyjacielu! Sądzisz, że nie wiem, co czujesz? Ja, żołnierz doświadczony w wielu wojnach! Kiedy myślę o towarzyszach broni, którzy polegli w minionych bitwach... Byli wielkimi, prawdziwymi przyjaciółmi. Nauczyli mnie, że wąsy zawsze, ale to zawsze nosimy zjeżone. Maciej leżał nieruchomo, odwrócony do niego plecami. – Nie rozumiesz, Bazyli – powiedział cicho. Wojowniczy zając prychnął tylko, złapał Marcina za ramię i obrócił go tak, by móc spojrzeć mu w oczy. – Nie rozumiem? No to powiem ci, czego nie rozumiem, młodzieńcze. Nie rozumiem, jak ktoś taki jak ty, ktoś będący podobno wielkim wojownikiem, może chlipać w łóżku i bezradnie ocierać łzy. Jesteś jak wydra, która właśnie zgubiła rybkę. Gdyby stary Matuzalem był teraz między nami, wylałby ci na łeb dzbanek zimnej wody, wyrwał z łóżka i postawił cię na tym twoim zakutym łbie. Maciej usiadł. Pociągnął nosem. – Naprawdę tak myślisz, Bazyli? Zając klepnął się po zranionej nodze, skrzywił się i uśmiechnął. – Myślę? Ja wiem! Sądzisz, że stary poświęcił życie, żebyś mógł leżeć w łóżeczku, litując się nad sobą? No, na to pytanie sam najchętniej by ci odpowiedział. To nie jest zachowanie wojownika! Wstawaj, obudź się, spraw, by stary Matuzalem był z ciebie dumny. Oczy Macieja rozbłysły nagle. – A niech mnie, przecież ty masz rację, Bazyli. On z pewnością tego właśnie by ode mnie oczekiwał. Przepraszam cię. Z pewnością uważasz, że zachowałem się jak jakiś młody głuptas. Uszy zająca kłapały komicznie, gdy gwałtownie potrząsał głową. – Ależ skąd, mój przyjacielu. Nawet o tym nie myśl! Muszę przyznać, że jako młody zając byłem bardzo do ciebie podobny. Wiesz, mam taki pomysł: powinniśmy wrócić wreszcie do normalnego życia. Muszę ci się przyznać, że po prostu umieram z głodu. A ty? Maciej mógł się już tylko roześmiać. Bazyli miał na zawsze pozostać Bazylim. – No, skoro już o tym wspomniałeś, przyznaję, że też mam ochotę na to lub owo. – Ależ to wspaniale! – ucieszył się Bazyli. – Osobiście zjadłbym łosia z rogami i kopytami. Muszę przyznać, że dla nas, bohaterów, przygotowują tu doprawdy fantastyczny obrok. Zaraz się o tym przekonasz, młodzieńcze. Na dźwięk mosiężnego dzwoneczka, zdjętego ze stolika przy łóżku zająca, pojawili się Pączek i braciszek Hugo. – Ach, ach, nasi wspaniali uzdrowiciele! – krzyknął na ich widok Bazyli. – Hej, hej! Ten wielki ranny wojownik i ja będziemy wam wdzięczni za najdrobniejszą choćby pomoc w ozdrowieniu. Zrozumcie, proszę, nie mamy wygórowanych wymagań, po prostu coś, w co mogłyby się wgryźć nasze biedne, stępione w ustawicznych walkach zęby. Byle nam ciało... i futro... od kości nie odpadło, jeśli można prosić. Pączek ucieszyła się na widok Macieja, który wyglądał jak nowo narodzony i którego można było chyba uznać za ozdrowiałego. Puściła oczko do niego i do braciszka Hugona. Gruby braciszek pochylił się przed bohaterami w uniżonym ukłonie. – Panie Łosiu, jestem na twoje rozkazy – zwrócił się do zająca. – Oto, dla ciebie i twego przyjaciela, mamy... dwie miski kleiku. Bazyli dosłownie wybuchnął; Maciej i Pączek robili wszystko, co było w ich mocy, by powstrzymać się od śmiechu. – Kleik? Co do diabła masz na myśli, mówiąc o kleiku? Czy w Redwall jego bohaterów leczy się kleikiem? Toż chcemy wyżyć, nie umrzeć. Posłuchajcie mnie, wy spiżarniane herosy. Potrzebuję przyzwoitego drugiego śniadania: pół tuzina jajek na twardo, kruchej letniej sałaty, dwóch kromek chleba tak świeżego, że powinien być jeszcze gorący, dwóch nie, lepiej niech będą cztery, deserów z orzeszkami laskowymi i śmietaną, szarlotki wprost z piecyka i, och!, dorzućcie do tego te spore tartinki z pigwą, jeśli gdzieś na jakieś traficie. No już, nie stójcie tu z rozdziawionymi gębami! Postarajcie się wykonać zamówienie najszybciej, jak potraficie. Pączek dygnęła z udawanym szacunkiem. Braciszek Hugo podniósł łapę. – Ależ panie oficerze, czy nie zapomniałeś przypadkiem o październikowym ciemnym piwie? Bazyli w podnieceniu aż kopnął łóżko. – Mój dobry przyjacielu, oczywiście, zapomniałem, zapomniałem! Och... cztery flaszki, i pozwól, że ci podziękuję, dobra, poczciwa myszy! Pączek i gruby braciszek opuścili infirmerię, podtrzymując się nawzajem i z trudem powstrzymując od śmiechu. – Dziwne stworzenia – stwierdził Bazyli tonem pełnym namysłu. – Niech mnie diabli, jeśli wiem, co widzą śmiesznego w dwójce bohaterów pragnących zjeść skromnie, ot tyle, by pozostać przy życiu. No cóż, różne stworzenia zamieszkują nasz świat, mój młody przyjacielu, także te niższe rangą. Nieco później, kiedy się już najedli, Maciej uznał, że powinien spróbować wyciągnąć z zająca jak najwięcej informacji. – Bazyli, co to takiego żmija? – Żmija... hm... To wąż z zębami jadowymi, wiesz? – Zabija, choćby tylko cię nimi drasnął. Sam niewiele miałem do czynienia z tymi oślizgłymi stworami. Najlepiej trzymać się jak najdalej od nich, stary przyjacielu. Młody wojownik nie miał zamiaru zrezygnować ze wzbogacenia swej wiedzy. – Słyszałeś może coś o żmijach z naszego zakątka Mossflower? Bo gdyby jakieś tu były, z pewnością wiedziałbyś o nich pierwszy, Bazyli. Jesteś przecież ekspertem tropicielem i w ogóle... Bazyli nadął wątłą pierś, pogryzając tartinkę, zabraną zresztą z talerza przyjaciela. – Węże w Mossflower? Zaraz, zaraz... Nie, nie, nie sądzę, by można je było dziś znaleźć. Kiedyś, dawno temu, mówiło się o jednym takim, ale nie sądzę, by dalej się tu kręcił. Obrzydliwe gady z tych węży. Zupełnie nie przypominają łosi. Zaraz, zaraz... jak się nazywał ten wąż? Nie, nie jestem sobie w stanie przypomnieć. – Może Asmodeusz? – spytał niewinnie Maciej. Bazyli Łoś Zając upuścił niedojedzony kawałek szarlotki na stojący obok łóżka stolik. Spoważniał nagle, co było zupełnie do niego niepodobne. – Asmodeusz? Gdzie usłyszałeś to imię? – Powiedział mi je mały ptaszek. Bazyli przypomniał sobie oczywiście o szarlotce. Siedział na łóżku, żując z namysłem. – Któryś z tych twoich wróbli, co? Małe dzikusy, oczywiście, żadnej dyscypliny, ale dobrzy wojownicy. – Wytłumacz mi, proszę, co małe wesołe wróbelki mogą wiedzieć o Asmodeuszu? – Cała ta sprawa dotyczy miecza Marcina. Przed wielu laty jeden z ich władców ukradł go z kurka na dachu Opactwa. Od tego czasu był on w posiadaniu kolejnych władców wróbli, aż do ich świętej pamięci ostatniego króla Wielkiego Wróbla. – Tego osła, który utopił się wczoraj? – Bazyli zabrał się za orzechy z miodem. – Owszem, właśnie tego. Żeby nie zagłębiać się w niepotrzebne szczegóły, powiem tylko, że wąż ukradł miecz właśnie jemu. Dlatego pytałem cię o Asmodeusza. – Igraj z ogniem, a poparzysz się – ostrzegł zając. Maciej doskonale wiedział, jak nim manipulować. Musiał nalegać. – Bazyli, proszę, powiedz mi wszystko, co wiesz! Matuzalem całe życie poświęcił odnalezieniu miecza. Pragnę kontynuować jego dzieło. Zając przeżuwał pracowicie chleb z sałatą. – No, jeśli stawiasz sprawę w ten sposób, mój młody przyjacielu, zrobię oczywiście wszystko, żeby ci pomóc. Będziesz potrzebował dobrego przewodnika... – Miecz muszę odnaleźć sam. Wystarczy, że opowiesz mi wszystko, co wiesz o Asmodeuszu. Zając położył się na łóżku. Pociągnął długi łyk październikowego piwa. – Szczerze mówiąc, stary przyjacielu, nie wiem nic o tym przeklętym wężu. Byłem pewien, że łotr zdechł dawno, dawno temu. Maciej jęknął, ale Bazyli nie powiedział wcale ostatniego słowa. – Spokojnie, bądź łaskaw wysłuchać mnie do końca. – Ja nie wiem, ale wiem, kto może wiedzieć. Idź przez las na północny wschód, a trafisz na stojącą tuż na jego granicy opuszczoną farmę. Stworzeniem, które powinieneś znaleźć, jest strasznie wielka sowa śnieżna, polująca na terenie od granicy lasu do starych kamieniołomów piaskowca. Nazywa się kapitan Śnieg. Ale pamiętaj jedno: zje cię, jeśli tylko dasz jej szansę. Typ wojskowy, ale poza tym groźne i nieużyte ptaszysko. – Żeby zacząć rozmowę, muszę się jej chyba pokazać, prawda? – spytał ostro Maciej. – Spokojnie, tylko spokojnie. – Po krótkich poszukiwaniach Bazyli wyjął z szuflady stolika przy łóżku bluzę mundurową z mnóstwem medali i odznaczeń za przeróżne kampanie. Wybrał jeden z medali, odpiął go i rzucił przyjacielowi. – Trzymaj. Może ci się przydać. Kapitan Śnieg odznaczył mnie nim za uratowanie mu życia. – Uratowałeś życie sowie? A pewnie. Stary pierzasty głupiec zasnął w pniu spróchniałego drzewa. Pień runął na wichrze, uwięziwszy go w środku. Zdechłby, gdybym nie nadszedł. Podkopałem się i jakoś go wyciągnąłem. Wyskoczył, powiadam ci, jak z procy. Rozumiesz chyba, że oficera obowiązuje lojalność w stosunku do kolegi. Nie mogłem czekać, aż ten cholerny pniak go rozpłaszczy. I bez tego facet ma łeb wystarczająco płaski. – Więc wystarczy, że pokażę mu ten medal? Bazyli roześmiał się z naiwności młodzieńca. – Wystarczy, wystarczy, ale jeśli nie chcesz posłużyć Śniegowi za kolację, dopilnuj, żeby medal zobaczył najpierw, a ciebie dopiero później. Powiedz mu, że przysłał: cię Bazyli Łoś Zając. I koniecznie zważaj na swe maniery, zwracaj się do niego z uwzględnieniem szarzy: „kapitanie”. I jeszcze jedno: bardzo chciałbym odzyskać kiedyś ten medal. Bez niego moja najlepsza kurtka mundurowa wygląda doprawdy nieciekawie. I Maciej przyjrzał się medalowi: srebrnemu krzyżowi ozdobionemu wizerunkiem sowy w locie, wiszącemu na przyszarzałej, niegdyś białej jedwabnej wstążce. Choć stary, jasno błyszczał w słońcu. i Dziękuję ci – powiedział z uczuciem. – Dopilnuję, żebyś go dostał z powrotem. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? Właściwie nie. Byłeś nie zapomniał tego, co ci powiedziałem. Przy okazji, kapitan Śnieg poluje nocami.; Cały dzień przesypia pewnie w jakimś starym pniu, ale śpi na jedno oko. Zapamiętaj to sobie dobrze, nic nie umknie jego uwagi. Zna wszystkie stworzenia na swoim terenie, wie, gdzie mieszkają, jakimi chodzą ścieżkami i tak dalej. Ha, sowy nie na darmo uważa się za mądre. Choć, z drugiej strony, głupio jest dać się tak przygnieść drzewem. Tak czy inaczej, musisz na niego uważać. Jeśli uda mu się dopaść cię znienacka, zje cię razem z futrem i medalem. – Bazyli dopił piwo i ziewnął. – A teraz, Macieju, warto byłoby się przespać. Ja w każdym razie czuję się zmęczony po jedzeniu, no i dokucza mi honorowa rana. Drzemka jest dla mnie jak lekarstwo. Zając przymknął ślepia i niemal natychmiast zachrapał cicho. Maciej, doszedłszy do wniosku, że w gruncie rzeczy nie ma już o czym rozmawiać, postanowił także odpocząć. Bazyli Łoś Zając, weteran wielu wojen... zdumiewające stworzenie... – pomyślał, zasypiając. Obudził się tuż po dwunastej. Infirmerię zalewały promienie stojącego w zenicie słońca. Bazyli spał na wznak, chrapiąc przeraźliwie. Mimo że ramię nadal go bolało, Maciej czuł się silny i wypoczęty. Uznał, że może chodzić bez problemu. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że musi działać skrycie. Gdyby opat, Pączek lub ktokolwiek z jego przyjaciół dowiedział się, co ma zamiar zrobić, straciłby jakiekolwiek szanse na zrobienie czegokolwiek. Położyliby go do łóżka i pilnowali do całkowitego ozdrowienia, potem zaczęłyby się dyskusje... Wstał cicho i ubrał się. Sandały zawiesił na szyi na paskach. Wziął czystą powłoczkę na poduszkę, załadował ją resztkami jedzenia ze stolika Bazylego. Na szczęście ktoś troskliwy umieścił jego sztylet w szafce, pewnie został znaleziony na posadzce Opactwa. Udało mu się także znaleźć dobry, mocny kij, służący zapewne do rozsuwania firanek albo otwierania okien. Uznał, że coś takiego może być bardzo przydatne. Ostrożnie uchylił drzwi... i przymknął je natychmiast, bowiem korytarzem nadchodzili właśnie opat i brat Alf. Usłyszał, jak Alf tłumaczy przełożonemu: – Zaglądałem do nich jakieś dziesięć minut temu. Śpią jak wiewiórki w zimie. Nie sądzę, by mogli obudzić się przed wieczorem. Odgłos kroków ucichł, w korytarzu zapanowała cisza. Maciej wymknął się z infirmerii i cicho oddalił w przeciwnym kierunku. Zdziwił się, jak łatwo udało mu się opuścić Opactwo. Wyślizgnął się za mury przez małą furtkę, z której, o czym oczywiście nie wiedział, zaledwie wczoraj skorzystał zabójca Matuzalema. Kiedy wszedł w las, poczuł, że nogi się pod nim uginają. Usiadł, opierając się o pień buka; na szczęście uczucie słabości minęło równie szybko, jak się pojawiło. Wstał, przywiązał do kija worek sporządzony z powłoczki, oparł go na zdrowym ramieniu i raźno ruszył w kierunku północno-wschodnim. Rozdział 22 Maciej spojrzał w słońce; uznał, że jest wczesne popołudnie. Szedł przez las niezbyt szybko, ale równym tempem. Nie zdarzyło się nic podejrzanego. Zatrzymał się na lekki posiłek, odpoczął chwilę, złapał drugi oddech, ruszył przed siebie nieco szybciej, pilnując tylko, by nie hałasować i nie ściągnąć drapieżników. Znalazł coś w rodzaju ścieżki, omijającej gęste poszycie oraz trafiające się od czasu do czasu rozległe, podmokłe polanki. Bardzo uważał, by mech na pniach drzew mieć po lewej łapie. Medal przypiął do habitu, powtarzając sobie, że lada chwila może znaleźć się na terenie kapitana Śniega. Uspokojony przez ciepłe słońce, chłodny cień i melodyjne ptasie trele parł przed siebie, nie myśląc o niczym szczególnym, radując się uczuciem nieograniczonej swobody na tak pięknym świecie. Nagle, znikąd, wyskoczyła mysz i zablokowała mu drogę. Młody wojownik zatrzymał się i przyjrzał nieznajomemu, dzikiemu i dziwnie wyglądającemu stworzeniu, przypominającemu trochę jego samego, choć gdy lepiej je sobie obejrzał, wcale nie był już taki pewien, czy to rzeczywiście mysz. Futerko stworzenia jeżyło się i sterczało na wszystkie strony, na czole miało zawiązaną kolorową chustę i było od Macieja o dobrą głowę niższe. Stało nieruchomo i wpatrywało się w niego ślepiami tak szalonymi, jakich nie widział jeszcze nigdy w życiu. Uśmiechnął się i odezwał nader grzecznie: – Cześć. Piękny dzień, prawda? – Daj sobie spokój z głupotami – padła szorstka odpowiedź. – Kim jesteś? Jakim prawem wtargnąłeś na teren sorków? Maciej milczał. A więc tak wygląda sorek? Nigdy nie widział żadnego przedstawiciela tego gatunku, opowiadano mu jednak o ich gwałtownym temperamencie. Postanowił zwalczyć ogień ogniem. Mały chuligan pewnie nawet nie wie, co to takiego dobre maniery. Spojrzał na niego i prychnął, okazując, miał nadzieję, gniew wystarczająco dobitnie. – A co cię obchodzi, kim jestem? Za kogo się masz, szmato na łbie? Sorek jakby się przez chwilę wahał zaskoczony, po czym odezwał się jeszcze bardziej agresywnym tonem. – Jestem Zpasema, a ty nadal nie opowiedziałeś się na naszym terytorium! – Zpasema? Co to za imię? A w ogóle jeśli chcecie, żeby nikt nie wchodził na waszą ziemię, to ją przyzwoicie oznaczcie. O ile wiem, las Mossflower był zawsze wolnym terytorium, dostępnym dla wszystkich. – Oprócz tego kawałka. Nie wiesz nic o niczym! – Zpasema to skrót nazwy Związek Partyzantów – Sorków Mossflower. Maciej roześmiał się pogardliwie. – Nic mnie nie obchodzi, co to za skrót. Zwolnij drogę wojownikowi Opactwa Redwall! Przejdę i ty mnie nie powstrzymasz! Z tymi słowy zrobił krok do przodu. Zpasema wsadziła łapki do ust i gwizdnęła ostro. W poszyciu zaszumiało, zatrzeszczało i wędrowca otoczyło co najmniej pięćdziesiąt sorków. Stłoczyły się wokół niego, pokrzykując coś tymi swoimi gniewnymi, szorstkimi głosami. Wszystkie miały na głowach kolorowe chusty i wszystkie uzbrojone były w krótką, prostą broń przypominającą rapiery. Zpasema miała poważny problem z przywołaniem ich do porządku. – Towarzysze! – krzyknęła. – Powiedzcie tej myszy, co robimy tym, którzy bezprawnie naruszają nasze granice! Na to pytanie padły różne odpowiedzi. – Łamiemy łapy! – Żywcem obdzieramy ze skóry! – Odcinamy nosy! – Wieszamy za ogony! – Wsadzamy wąsy w uszy! Wyglądający bardzo poważnie, starszy sorek odepchnął Zpasemę i gwizdnął ostro. W łapie trzymał okrągły czarny kamyk. Podniósł go nad głowę. – Prawo głosu ma tylko ten towarzysz, który trzyma kamyk! – krzyknął. – Wszyscy inni niech się natychmiast zamkną! Zapadła cisza, ogłuszająca po poprzednim hałasie. Kamyk otrzymał Maciej. – Wyjaśnij, co tu robisz, myszo. Rozległy się, odosobnione co prawda, protesty, że obcy otrzymuje głos pierwszy. Stary sorek aż zatupał z wściekłości. – Macie się zamknąć! Wszyscy! Mysz trzyma kamyk! Znów zapadła cisza. Maciej odchrząknął. – Ehm... hm. Członkowie Związku Partyzantów – Sorków Mossflower, wybaczcie mi. Nie wiedziałem, że naruszyłem granice waszego kraju, jak widzicie, jestem obcy w tej części lasu. Gdybym wiedział, obrałbym inną drogę. Prawdopodobnie zwróciliście uwagę na habit, który noszę. Przybywam z Opactwa Redwall. Jestem wojownikiem, ale nasz zakon poświęcił się leczeniu chorych i udzielaniu pomocy potrzebującym. Wszystkie stworzenia zwyczajowo pozwalają myszom z Redwall przechodzić przez swoje terytorium. Takie jest niepisane prawo. Starszy sorek (nazywał się Kłoda-Kłoda) wziął kamyk od Macieja i odezwał się w te słowa: – Dobrze, towarzysze. Teraz, kiedy wiemy już trochę więcej o przybyszu, proszę o głosowanie. Kto z was jest za przepuszczeniem myszy? Łapy powędrowały w górę, Kłoda-Kłoda je policzył. Połowa obecnych. Przeciw także była połowa, nikt nie wstrzymał się od głosu. – Pół w jedną stronę, pół w drugą, a więc decydujący głos należy do mnie. Pozwólcie, że powiem jedno: wiem, że dla nas ważne jest to, co nasze, ale myszy z Redwall są legendą Mossflower. Nie skrzywdzą żadnego stworzenia, wręcz przeciwnie, czynią wiele dobrego. – Kłoda-Kłoda uniósł łapę. – A więc, towarzysze, głosuję, by tej myszy pozwolono przejść. Rozległy się okrzyki radości i gwizdy, mniej więcej w tej samej proporcji, rozpoczęła się przepychanka, a nawet bójka. Zpasema chwyciła kamyk i zaczęła nim wymachiwać, sygnalizując, że chce coś powiedzieć. – Słuchajcie mnie! – ryknęła. – Wiem, że Kłoda-Kłoda jest mądry mądrością lat, ale to ja jestem przewodniczącą naszego związku, towarzysze. Mysz nie powiedziała nam, dokąd zmierza. I znów zapadła cisza. Kamyk złapał kolejny sorek. – Słusznie, racja. Dokąd zmierzasz, myszo? Maciej złapał rzucony w jego stronę kamień. – Powiem wam. Zapamiętajcie sobie jednak, że nie nazywam się „myszą”, lecz Maciej. Opactwo Redwall zaatakowane zostało przez Klunego Bicza i jego hordę... Przemowę przerwały mu okrzyki i klątwy. Ale młody wojownik poznał już miejscowe zwyczaje. Było to doprawdy zdumiewające, jaki wpływ mógł mieć zwykły kamyk na tak hałaśliwe zgromadzenie. – Jak mówiłem, zanim tak niegrzecznie mi przerwano, my, zakon z Redwall, zostaliśmy zaatakowani przez Klunego Bicza. Rozumiem, że słyszeliście już kiedyś to imię. No cóż, osobiście sądzę, że znam rozwiązanie problemu Klunego. Jest nim starożytny miecz, który należał niegdyś do wielkiego wojownika imieniem Marcin. By znaleźć ten miecz, muszę dotrzeć do kapitana Śniega i zapytać go o Asmodeusza. Sorki w panice poukrywały się wśród poszycia i zdumiony Maciej zorientował się, że... został sam. Po kilku minutach Kłoda-Kłoda oraz Zpasema ostrożnie wychylili nosy z kryjówki. Całkiem zapominając o kamieniu, Zpasema spytała głosem równie zdumionym, co przerażonym: – Chcesz powiedzieć, że masz zamiar tak po prostu znaleźć kapitana Śniega i porozmawiać z nim sobie? Maciej skinął głową. Kłoda-Kłoda spojrzał na milczącą towarzyszkę broni i podjął wątek. – Chcesz spytać kapitana, gdzie możesz znaleźć Wielkiego Jadowitego? Myszo... to znaczy Macieju... czy ty jesteś taki odważny, czy taki szalony? – Powiedziałbym, że pół na pół – uśmiechnął się młody wojownik. – Wiele wiecie o Śniegu i Asmodeuszu? Oba sorki zadrżały, nie kryjąc strachu. Głos Zpasemy uniósł się o oktawę. – Macieju, ty po prostu musisz być szalony! Naprawdę nie wiesz, na jakie narażasz się niebezpieczeństwo? Kapitan Śnieg... dla niego starczysz zaledwie na przekąskę. A jeśli chodzi o tego drugiego – Wielkie Lodowe Oczy – któż ośmieli się podejść blisko niego? Pożera tylu z nas, na ilu ma ochotę. Żadne żywe stworzenie nie powstrzyma Trującego Zęba. Z poszycia wzniósł się przeraźliwy jęk sorków. Maciej nadal trzymał w łapie kamień. Uniósł go i powiedział dumnie: – Partyzanci sorków, nie proszę przecież, żebyście walczyli za mnie. Wskażcie mi tylko drogę do kapitana, Śniega. Kto wie, może jeśli uda mi się odzyskać miecz, wyzwolę także was? Kłoda-Kłoda zabrał mu kamień. – Macieju z Redwall, wkroczyłeś na nasze ziemie. Przeprowadzimy cię przez nie. Związek Partyzantów – Sorków Mossflower nie poniży się i nie pozwoli, by inni prowadzili walkę za niego. Być może trudno ci będzie nas dostrzec, ale bądź pewien, zawsze jesteśmy blisko. Maciej ruszył na północny wschód w towarzystwie sorków, których liczba wydawała się zwiększać w miarę, jak posuwał się naprzód. Wieczorem miał już przy boku ponad czterystu członków Związku. Obsiedli ognisko i chętnie łamali się chlebem z wojownikiem z Redwall. Tej nocy spał on we wnętrzu spróchniałego pnia, zamkniętego z obu końców tak, że na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie zdrowego. Podobnie jak Bazyli, sorki były mistrzami kamuflażu. Bo od kamuflażu zależało przecież ich przetrwanie. Pół godziny przed świtem wojownika Redwall obudził sorek, wręczając mu kapelusz żołędzia wypełniony słodkim sokiem, pajdę chleba z grubo zmielonych orzechów i jakieś świeże, smaczne korzonki, których nie potrafił zidentyfikować. O świcie cała drużyna była w pochodzie i maszerowała niestrudzenie aż do południa. Maciej widział już granicę Mossflower; grube drzewa znikły, krzaki rosły rzadziej, poszycie było skąpe. Za lasem rozciągała się łąka porośnięta gęstą, bujną trawą, szczawiem i jaskrami. W dali dostrzegł opuszczoną zagrodę, o której mówił Bazyli. Sorki znikły, z wyjątkiem Zpasemy i Kłody-Kłody. Ten ostatni wskazał stodołę stojącą obok zagrody. – Być może tam znajdziesz kapitana Śniega, zażywającego drzemki. Najlepsza pora dnia, by do niego podejść, z pewnością jest syty po nocnych łowach. Z tymi słowy dwójka sorków wtopiła się w mrok lasu. Samotny, wkroczył Maciej na łąkę prowadzącą do stodoły. Poruszał się tak, jak nauczył go Bazyli: zygzakując, przeskakując z miejsca na miejsce, kryjąc się, gdzie tylko było to możliwe. Najciszej jak potrafił, podszedł do ściany stodoły. Nie widział ani śladu sowy, w mroku dostrzegł tylko różne maszyny, rdzewiejące i widać od dawna nie używane. Przy jednej ze ścian wznosił się stos starych, wyschniętych snopków słomy. Postanowił się na nie wspiąć – sądził, że kapitan Śnieg najprawdopodobniej śpi gdzieś wśród krokwi strychu. Właził po słomie powoli, a gdy dotarł na szczyt, rozejrzał się dookoła. Nie zauważył niczego interesującego. Zrobił kilka kroków przed siebie, poślizgnął się nagle i wpadł w szczelinę między snopkami. Rozpaczliwie machając łapami, spadł na sam dół. Nie dotknął jednak łapami ziemi. Wylądował w pysku wielkiego rudego kocura. Rozdział 23 Konstancja stała na szczycie tej części murów, która wychodziła na drogę. Na wschodzie, za jej plecami, zza horyzontu powoli wyłaniało się słońce. Ale to nie wschód słońca zajmował w tej chwili myśli borsuczycy. Na mur wbiegł opat, a za nim, kulejąc, podążał Bazyli. Obaj sprawiali wrażenie zmartwionych i zakłopotanych. – Widziałaś Macieja? – spytał opat. – Znikł ze swojego pokoju wczoraj po południu. Bazyli był wyraźnie zawstydzony. – Obawiam się, że wszystko przeze mnie – przyznał. – Powinienem mieć oko na tego małego łotra. – Będziemy musieli zorganizować kolejną wyprawę poszukiwawczą. – Nie ma na to czasu – warknęła borsuczyca. – Popatrz. Na drodze, daleko, niemal na horyzoncie, podniosła się w niebo wielka chmura kurzu. Wszystkie trzy stworzenia uniosły pyski, wystawiły nosy na lekki, wiejący z tego kierunku wiatr. Nie było żadnych wątpliwości. Armia Klunego ruszyła. – Lepiej obsadźmy mury – stwierdziła poważnie Konstancja. – Nie wszczynajmy paniki, ale wygląda mi na to, że teraz zaatakują wszystkimi siłami. Lis mówił prawdę. Posłano po Jess, Winifredę, Pierwszego Kreta i Ambrożego. Wszyscy wychylili się przez mur, przyglądając się wędrującej w ich kierunku chmurze pyłu. Słyszeli huczenie bębna, widzieli nawet pojedyncze sylwetki. – Idą wprost na nas – powiedziała cicho Jess. – Powinniśmy wezwać żołnierzy na stanowiska bojowe. Na komendę Jan Kościelny uderzył w Józefa, dając sygnał ostrzeżenia przed atakiem. Wszystkie stworzenia znajdujące się na terenie Opactwa porzucały wykonywaną pracę, chwytały broń, którą zawsze miały na podorędziu, i śpieszyły na wyznaczone stanowiska, gdzie oczekiwały dalszych rozkazów. Kluny pomachał sztandarem, wznoszącym się ponad prześwietlony promieniami słońca pył. Armia zwolniła i stanęła w szyku. Osłaniając przed słońcem jedyne oko, Wódz podniósł głowę i objął wzrokiem obrońców na murach. – Poddajcie się Klunemu Biczowi! – krzyknął ostro. – Całuj mnie w nos, szczurze! – odkrzyknęła niezbyt parlamentarnie Konstancja. Kluny cofnął się o krok i opuścił sztandar. Z szeregów straży przedniej wystąpiło czterdziestu procarzy. Przy akompaniamencie mrożących krew w żyłach wrzasków na obrońców poleciały kamienie, ale odbiły się od murów, nie wyrządzając im żadnej szkody. Kluny Bicz zaklął w duchu. Zarozumiały Wódz, uwielbiający pokazy siły i straszenie przeciwników, popełnił dziecinny strategiczny błąd. Jego armia stała wprost pod słońce! Żołnierze z Opactwa wykorzystali przewagę. Do jakiego stopnia, okazało się, gdy pluton wydr ostrzelał z proc oblegających. Straż przednią ogarnęła prawdziwa panika. Przeraźliwe wrzaski bólu oznaczały celne trafienia, a niemal wszystkie pociski dotarły do celu. Jeden odbił się nawet od hełmu Klunego! – Wycofać się do rowu i na łąkę! Poza zasięg strzałów! – Kluny robił wszystko, by w jego głosie nie dało się wyczuć paniki. Odwrót jego armii bardziej przypominał ucieczkę, on sam zszedł jednak z pola powoli, jakby w taki właśnie sposób zaplanował atak. Przy murach pozostały zwłoki czterech szczurów i porzucony przez Zabójczego bęben. Bazyli prychnął kpiąco. – Jak na niezwyciężoną hordę był to nader kiepsko zaplanowany atak – orzekł. – Nasi ludzie mocno pogonili im kota, nie? – Eeee, styknie, coby poczkali, aż klarą przyndzie na drugo strona nieba – powiedział Pierwszy Kret. Ale my nie powinniśmy czekać! – krzyknęła Jess. – Wezwijcie łuczników! Niech procarze cały czas strzelają! Niech ten kryjący się po rowach motłoch ma o czym myśleć! i Na bezpiecznej, bo oddalonej od murów Opactwa łące i stali Zabójczy i Kluny. Kuna usiłowała uspokoić Wodza. – Ach, panie, gratuluję ci tak chytrego podstępu. Jakże sprytnie wywołałeś w przeciwniku fałszywe poczucie bezpieczeństwa! Teraz są pewni, że wygrywają... to takie mądre! Za swe komplementy Zabójczy otrzymał zupełnie nieoczekiwaną odpłatę: cios w łeb drzewcem sztandaru. – Zamknij pysk, kuno! Przygotować mi tu punkt dowodzenia. Złodziej, gdzie żołnierze z taranem? – Zaraz sprawdzę, Wodzu! – Złodziej rzucił się na poszukiwania. Niemal natychmiast na murach zaroiło się od małych polnych myszek, naciągających swe krótkie łuki i wysyłających z nich cienkie, ostre strzałki, docierające aż do rowu. Większe myszy z Mossflower równie sprawnie strzelały z dłuższych łuków, a wydry z proc. W przydrożnym rowie zaczęli padać ranni. Samopoczucie oblegających było wyjątkowo kiepskie, bowiem Kluny zabronił odpowiadania ogniem aż do południa. Jess Wiewiórka zjechała na drogę na podwójnej linie. Jej koniec obwiązała wokół beczki, z której Zabójczy zrobił bęben, wskoczyła do środka i zawołała: „Ciągnij, Konstancjo!” Beczka po prostu pofrunęła w górę, ciągnięta mocarnymi łapami borsuczycy. Jess była bardzo zadowolona z siebie. Miała plan, uznała, że dzięki „bębnowi” zdoła pobić szczury! Tymczasem Bazyli Łoś Zając spacerował po murach z trzcinką pod pachą. Okrążył wiewiórkę, toczącą przed sobą beczkę. Z powagą odpowiednią do rangi nieprzerwanie wydawał rozkazy. – Hej, myszy, strzelać bez komendy! Wydry, dokładniej wybierajcie cele. Są tu jakieś krety? Macie natychmiast zgłosić się do Pierwszego Kreta tam, na dole! Kazał zdjąć sobie opatrunek gipsowy. Teraz, kiedy mógł działać, na śmierć zapomniał o „honorowej ranie”. Tymczasem Kluny siedział na łące pod zaimprowizowanym namiotem, pogrążony w ponurych myślach. Kuna na coś mu się przynajmniej przydała. Nadbiegł Złodziej z żołnierzami niosącymi taran. Sam też go dźwigał pełen nadziei, że w ten sposób zyska sobie przychylność Wodza. – Za mną, przyjaciele! – wrzeszczał. – Zapukamy do bram Redwall! Przebiegli rów, wydostali się na drogę. Pędzili szybko; im bliżej muru, tym byli bezpieczniejsi, obrońcy bowiem mieli problem z celnym strzelaniem w dół pod coraz ostrzejszym kątem. Potężny taran z wielką siłą uderzył w bramę. Poganiani entuzjastycznymi okrzykami Złodzieja, żołnierze cofnęli się o kilka kroków i zaatakowali po raz drugi. Kluny nabrał ducha, widząc, że sprawy przybierają lepszy obrót. Złodziej wydał mu się nagle znacznie lepszym, skuteczniejszym oficerem, niż można było przypuszczać na pierwszy rzut oka. Trzecie uderzenie. Obrońcy musieli stanąć na murze, rezygnując z osłony, by móc strzelać niemal pionowo w dół na szczury dźwigające taran. Kluny wezwał swych najlepszych procarzy i łuczników, rozkazując im otworzyć ogień do przeciwnika. Na jego korzyść działało także to, że słońce przesunęło się na południe; stojące na murach myszy i wydry stały się doskonale widoczne. Strzały i kamienie napastników wyrządziły w ich szeregach poważne szkody, zmuszając je do schowania się za parapet muru. Atak na bramę trwał nieprzerwanie, choć uderzenia taranem nie wydawały się jej szkodzić. Tymczasem ogień z góry wyraźnie osłabł, przez co napastnicy mieli szansę opuścić rów i skryć się na względnie bezpiecznej łące. Kluny wyraźnie się rozpogodził. Przywołał do siebie Zabójczego. – To podoba mi się znacznie bardziej – oznajmił. – Dobrze, a teraz zbierz swoich kopaczy: łasice, gronostaje i kuny. Przeprowadź je rowem do południowo-wschodniego rogu muru. Po zmroku wyślę ci sygnał, wówczas zaczniecie kopać pod drogą i murem. Czy wszystko jasne? Zabójczy zasalutował Wodzowi z wielką galanterią. – Tak, panie, jasne jak promienie słońca w południe. Kluny przymknął ślepie. Bardzo zależało mu na utrzymaniu dobrego humoru, który odczuwał w tej chwili. – No to bierz się do roboty. Tym razem nie chcę żadnych wpadek. Walki toczyły się, choć z przerwami, przez cały dzień, aż do wieczora. Brama chyba cudem opierała się potężnym ciosom tarana. Z zapadnięciem ciemności Konstancja wezwała do siebie dowódców poszczególnych oddziałów. Przykucnęli w mroku za murem i tu borsuczyca wyjaśniła im sytuację. – Posłuchajcie, na razie wszystko idzie nieźle, ale prędzej czy później będziemy musieli coś z tym taranem zrobić. Może ktoś ma jakiś pomysł? Wysłucham każdej sensownej propozycji. Szczury tymczasem nadal atakowały bramę. Ambroży Kolec poinformował, że na jej górnej wewnętrznej krawędzi pojawiły się pomniejsze spękania, ale wzmacniający ją wał ziemny wytrzymuje napór. Pierwszy Kret stwierdził autorytatywnie, że ślady możliwego podkopu mogą się pojawić najwcześniej po kilku dniach i że osobiście rozkazał swoim kretom obserwację ziemi po wewnętrznej stronie murów. Podczas całego tego długiego dnia zwierzęta nie zaangażowane bezpośrednio w walkę także były bardzo zajęte. Ojciec opat rezydował w refektarzu, zajmując się rannymi, braciszek Hugo bezustannie wysyłał na mury Pączka i jej pomocników, donoszących żywność i napoje obrońcom. Pani Kościelna i pan Nornica darli czyste prześcieradła na bandaże. Milczący Sam opiekował się bliźniakami Kościelnych, Tymoteuszem i Tessą. Bawił się z nimi tak długo, aż zmęczone myszki usnęły na stosie bandaży. Sam bardzo pragnął walczyć na murach, ale zabronili mu tego rodzice. Wymknął się z refektarza i przez dłuższą „chwilę, z uchem przy ziemi, przysłuchiwał się pracy kretów, ale ta rozrywka szybko go znudziła. Dziabał ziemię swym małym sztyletem, wyobrażając sobie, że walczy ze szczurami, które wyłażą z istniejących tylko w jego wyobraźni tuneli. Zmęczył się wkrótce i przysiadł u stóp murów, by wraz z mamą posilić się trochę. Gestami spytał, po co potrzeba jej wielka beczka. Jess wzięła synka na kolana i wyjaśniła mu, że – jej zdaniem – beczkę można byłoby napełnić czymś i zrzucić na szczury atakujące bramę taranem. Nie wiedziała tylko, czym. Sam zeskoczył z kolan matki. Wskoczył na przewróconą na bok beczkę i zaczął na niej jeździć tam i z powrotem, zgrabnie przebierając łapkami. Przez cały czas ssał łapę, próbując wymyślić, w czym też mógłby być pomocny. Kopacze Zabójczego odpoczywali, oparci o ścianę przydrożnego rowu. Sam Zabójczy wyciągnął się wygodnie na mchu. – Och, mówię wam – rozmarzył się – to jest prawdziwe życie, o wiele lepsze niż służyć komuś za cel. Moja stara mama wbijała mi zawsze do głowy: „Synku, znajdź dobrą robotę, a jak już ją znajdziesz, nie wychylaj się”. Nagle z mroku wyłonił się Krzywy Nos. – Z rozkazu Klunego macie zacząć kopać. Zabójczy pazurem nakreślił krzyżyk na ścianie rowu. – Zaczynamy, panowie – oświadczył głośno. – Tu i teraz. Dokopiemy się do zwycięstwa. Księga Trzecia Wojownik Rozdział 1 Atak na Redwall trwał całą noc; walczących oświetlały srebrne promienie księżyca. Żadna ze stron nie zamierzała ułatwić drugiej życia. Gdy bitwa zdawała się słabnąć i ustawać, do głosu dochodzili snajperzy; strzały, włócznie i pociski z proc zbierały śmiercionośne żniwo. A rytm bitwie nadawał stały, nieprzerwany huk uderzającego niezmordowanie w bramę tarana. Kluny uznał, że jego obowiązkiem jest osobiste nadzorowanie postępów w kopaniu tunelu. Do szału doprowadził go widok niewielkiej dziury w ścianie przydrożnego rowu, nie zostawił suchej nitki na tych, którzy próbowali wytłumaczyć mu, na jakie trudności napotykają kopacze. – Nie dajecie sobie rady z korzeniami i kamieniami? – warczał. – Głupota... głupota i zwykłe lenistwo, oto co wstrzymuje postęp w pracach nad tunelem. Jutro o świcie wrócę sprawdzić, ileście wykopali, i jeśli nie spodoba mi się to, co zobaczę, sam osobiście zawalę wam wykop na łby, grzebiąc w nim was wszystkich, wy lenie, wy tchórze, wy... Atak taranem znacznie bardziej przypadł Klunemu do gustu. Doskonale wiedział, że w tej chwili obrońcy uważają taran za największe niebezpieczeństwo. Ekipa przy taranie zmieniała się co godzinę, ale Złodziej pozostawał na miejscu przez cały czas, zachęcając szczury do walki słowami i osobistym przykładem. Kluny nabrał prawdziwego szacunku dla Złodzieja. Był już niemal pewien, że to właśnie jego mianuje swoim zastępcą. Złodziej domyślał się, co Wódz o nim sądzi, i podwoił wysiłki. Rozkazywał swym szczurom niczym niewolnikom, ale żaden z nich nie protestował przeciwko poleceniom tego, którego szanował sam Kluny Bicz. Konstancja stała na murach w otoczeniu dowódców oddziałów. Ze zmarszczonym czołem przyglądała się atakującym. Bazyli Łoś Zając, jedyny w tym towarzystwie weteran, był też jedynym stworzeniem, które najwyraźniej niczym się nie przejmowało. – Daję słowo – chichotał – te okropne stwory tak doskonale dają sobie radę z taranem, że wkrótce nie będę już potrzebowały podkopu. Pół dnia maksimum, a szczury stadem przeleżą przez ziemny wał, możecie mi wierzyć. Ambroży Kolec najeżył się natychmiast. Obrzucił nonszalanckiego zająca krytycznym spojrzeniem. – No, muszę przyznać, że pocieszyłeś nas jak nikt. Masz może do powiedzenia jeszcze coś równie optymistycznego? Bazyli spacerował tam i z powrotem mocno rozgniewany. Przypomniał sobie, że powinien kuleć, i trzeba przyznać, nawet z tym przesadzał. – Ależ mój stary – zaprotestował – nie ma potrzeby aż tak się irytować. Ja tylko poczyniłem obserwacje doświadczonego oficera, to wszystko. Konstancja wezwała do siebie obu przyjaciół. – Słuchajcie – upomniała ich – to bez sensu kłócić się między sobą. Powinniśmy szukać jakiegoś rozwiązania. Więc przestańcie się na siebie boczyć, panowie, i zacznijcie myśleć. Bazyli uśmiechnął się do Ambrożego, mocno zawstydzony. Jeż także się zawstydził. Podali sobie łapy. Wydra Winifreda, wściekła, bo bezradna, ciskała kamieniami w mur. – Musi być jakiś sposób na zniszczenie tego przeklętego tarana. Mamy za duże straty! Szczury trafiają bezbłędnie za każdym razem, gdy tylko ktoś wychyli się zza muru! Musi być jakieś rozwiązanie, proste i oczywiste... tylko że nie potrafimy go wymyślić! Jess Wiewiórka wraz z synkiem wtoczyła na mur beczkę. Poklepała ją z bardzo zadowoloną miną. – Rozwiązanie „proste i oczywiste”, co? – Uśmiechnęła się. – Tu je macie. – Uspokój się, Jess – warknęła borsuczyca – i powiedz nam, o co ci chodzi. Co masz w tej beczce? – Powiemy im, Sam? Milczący Sam puścił oko do mamy, poklepał się po nosie mokrą, dobrze wyssaną łapką. Rodzina Wiewiórek najwyraźniej nieźle się bawiła. – Towarzysze broni! – oznajmiła Jess uroczyście, przesadnie zamaszystym gestem wskazując beczkę. – Oto, dzięki najmłodszej latorośli wiewiórczego rodu, która znalazła w Opactwie gniazdo szerszeni, mam zaszczyt zaprezentować wam pierwszy krok w naszej kampanii antytaranowej. Bazyli mocno klepnął obie wiewiórki po ramionach. – No oczywiście! Znakomity pomysł! Gniazdo szerszeni w beczce! Zwalimy je na łby naszym jakże upartym przeciwnikom. Pierwszorzędne! Jess i jej synek uśmiechnęli się jednocześnie... a były to bardzo złośliwe uśmiechy. – Ha! Ale to przecież tylko pierwszy krok! – powiedziała Jess. – Zaraz się dowiecie, jaki będzie drugi. Obie wiewiórki znikły i pojawiły się po chwili, każda z wiaderkiem w łapie. – Dwa wiadra dobrego, starego i bardzo śliskiego oleju roślinnego – oznajmiła Jess. – Gdy tylko szczury puszczą taran, oblejemy go olejem. A potem będziemy się przyglądać, jak próbują uderzyć nim w bramę. Jess i Sam odebrali szczere gratulacje od wszystkich obecnych. Na twarzach, jeszcze przed chwilą ponurych w oczekiwaniu nieszczęścia, nagle pojawiły się wesołe uśmiechy. Milczący Sam kłaniał się godnie za każdym razem, kiedy składano mu gratulacje. I nikt już nie odmawiał mu prawa do przebywania na murach. Tymczasem pod murami nie ustawał ani tupot szczurzych łap, ani huk powtarzających się regularnie uderzeń tarana. Winifreda i Konstancja ostrożnie ustawiły beczkę na szczycie muru tak, by znajdowała się w idealnej równowadze. Borsuczyca wychyliła się ostrożnie, starając się wypatrzyć najlepszy moment. Odczekała chwilę i wezwała do siebie Sama. – Czy uczynisz nam ten zaszczyt, panie Samuelu? – spytała dwornie. Z równie udaną powagą Sam po prostu uniósł łapkę i mocno kopnął beczkę, która przewróciła się i spadła z murów. Z jej wnętrza dobiegało groźne buczenie. Zgromadzeni na murach obrońcy usłyszeli najpierw trzask, a potem nieprzytomne wrzaski przerażonych napastników. Szczury skotłowały się na drodze; tańczyły szaleńczo kąsane przez wściekłe owady i bezskutecznie próbowały się przed nimi opędzić. Niektóre w panice uciekały drogą, inne skakały do rowów, a za jednymi i drugimi podążały nieubłagane szerszenie. Długi, ciężki taran pozostał pod bramą i nikt go oczywiście nie strzegł. Szczęśliwie dla obrońców Opactwa oświetlały go porzucone pochodnie. Olej z obu wiader trafił weń bezbłędnie. Nim szerszenie rozproszyły się w poszukiwaniu nowych ofiar, zaproszone przez Bazylego na furtę zwierzęta zdążyły uczcić zwycięstwo solidnym posiłkiem. Kluny schronił się we wnętrzu wykopu wraz z tyloma swoimi żołnierzami, że omal się wszyscy nie podusili. Zabójczy zasłonił wejście jego płaszczem. Z zewnątrz dobiegały ich pełne bólu okrzyki i przenikliwe, groźne brzęczenie. Kuna ostrożnie dotknęła obolałego nosa. Wódz cierpiał w godnym milczeniu. Nie próbował nawet dotknąć któregoś z ukąszeń w obawie, że może wzbudzić śmiech. Przez szczelinę między płaszczem a ścianą wykopu widział małe jeziorko i krążące nad nim szerszenie, które tylko czekały, by któryś ze szczurów wystawił nos nad powierzchnię wody. Promienie wschodzącego słońca padły na pogrążone w chaosie, beznadziejnie zdezorganizowane wojsko. Kluny ze wszystkich sił starał się zachować spokój; hamował wściekłość, widząc, że część jego żołnierzy jest skrajnie zdemoralizowana i po najmniejszej prowokacji może po prostu zdezerterować. Uznał, że nic nie zyska, poniżając i tak poniżonych. W rowie leżały zwłoki siedmiu szczurów, dwóch kun i gronostaja. To na te nieszczęsne stworzenia obrócił się impet szerszeni; wielokrotne ukłucia żądeł okazały się zabójczo skuteczne. Złodziej kuśtykał powoli, z wielkim trudem; niemal całe ciało miał opuchnięte. – Wodzu – zameldował – oni polali czymś nasz taran. Nie jesteśmy w stanie go utrzymać. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale to tak, jakbyśmy próbowali utrzymać w łapach żywe węgorze. Ten cholerny pień wymyka się nam ze szponów. Jednemu żołnierzowi przygniótł i połamał obie nogi. Przykro mi, Wodzu, ale tego to już się po nich nie spodziewaliśmy. Szerszenie i jakieś śliskie obrzydlistwo. Nieczysta gra, po prostu nieczysta gra. Kluny wyciągnął łapę, wskazując mu spokojne, cieniste miejsce na łące. – Przegrupuj armię, o tam. Niech wszyscy najedzą się i odpoczną. Poślij kogoś po liście szczawiu do przyłożenia na opuchlizny. Ja idę do swojego namiotu. Muszę pomyśleć. Nie pokonali nas jeszcze, do tego im baaardzo daleko. Nie co dzień znajduje się gniazdo szerszeni. Z tymi słowami wielki Wódz odszedł, powłócząc nogami i drapiąc się w kark. I Szerszenie pokąsały też kilku obrońców Opactwa. Udzielono im natychmiastowej pomocy w infirmerii. Brat Rufus dysponował na szczęście maścią własnego pomysłu, działającą przeciwbólowo i doskonale leczącą groźne ukąszenia os, pszczół i szerszeni. Milczący Sam odgrywał klęskę pod bramą na użytek bliźniaków Tymoteusza i Tessy oraz innych dzieci, wpatrzonych w niego z podziwem. Dzieciaki zanosiły się śmiechem na widok jego popisów, zwłaszcza gdy podskakiwał, wywijał salta i klepał się po futrze z komicznie przerażonym wyrazem pyszczka. Po kilku godzinach odpoczynku Konstancja i dowódcy oddziałów znów zgromadzili się pod osłoną muru. Horda Klunego nie stanowiła w tej chwili zagrożenia. Lizała rany poza zasięgiem celnego strzału, dzięki czemu obrońcy dysponowali czasem umożliwiającym pełną ocenę szkód, zwłaszcza uszkodzeń bramy. Jess Wiewiórka zjechała na dół po linie. To jej przypadł w udziale ten obowiązek. Wkrótce powróciła z raportem: mimo kilku głębokich wgnieceń i co najmniej dwóch niebezpiecznie długich pęknięć brama trzymała się nieźle. Konstancja uznała, że nieco później można będzie opuścić z murów zespół cieśli i murarzy, którzy powinni bez kłopotu poradzić sobie z naprawami. Borsuczycę prześladowała ostatnio jedna myśl, niestety zmieniająca się w obsesję. Gdy obcinasz głowę, ciało umiera. A więc jej obowiązkiem jest zabić Klunego Bicza! Dostawała szału, widząc na łące jego namiot... i więcej jeszcze: promienie czerwcowego słońca przenikające płótno, rysujące na nim cień przechadzającego się niecierpliwie wielkiego Wodza. Problem polegał na tym, że namiot rozpięto poza zasięgiem strzał i kamieni wyrzucanych z procy. Nie było broni, z której dałoby się go dosięgnąć... ale przecież może być! Konstancja zamyśliła się głęboko. Łuk – zdecydowała – wielki łuk, być może nawet coś w rodzaju kuszy. Czy dałoby się zamontować go na murach skrycie, tak by pozostał niezauważony dla napastników? A potem, powiedzmy po południu, gdy cień będzie wyraźnie widoczny na płótnie... jedna dobrze wymierzona strzała i po wojnie. Kluny schodzi ze sceny. Zachwycona swoim planem Konstancja powierzyła tajemnicę jednemu tylko stworzeniu: samotnemu bobrowi. Mając go do pomocy – wraz z jego wspaniałymi zębami – wskazała mu do ścięcia niewielki, sprężysty cis z sadu, sama zaś poszła poszukać materiału na strzałę marzeń. Znalazła jesionową laskę, która przez lata służyła go gaszenia świec. Używając wielkiego kamienia, sklepała mosiężny stożek, którym przykrywano świecę, uzyskując coś, co do złudzenia przypominało groźną włócznię. Rotacji w locie, a więc i celności, miały jej nadawać lotki z gęsich piór. Cienka pleciona lina do wspinaczki doskonale nadawała się na cięciwę. Z pomocą bobra Konstancja wygięła pień cisu, opierając go o ścianę Opactwa, dzięki czemu uzyskała odpowiedni naciąg. Oboje umieścili następnie łuk na stole, używając do tego gwoździ i sznurów, a kiedy skończyli, z wysiłkiem przenieśli broń na mury. Konstancja powarkiwała tylko w odpowiedzi na pytania, co to za dziwne urządzenie i czemu ma służyć; oprócz niej i bobra nikt nie musiał przecież o niczym wiedzieć. Oboje usiedli na murze, posilając się i rozmawiając przyciszonymi głosami. – To powinno załatwić sprawę. – Powinno. Skrzyżujmy łapy na szczęście. Będziemy mieli tylko jedną szansę. – Ha! Przecież tylko jednej szansy potrzebujemy! – Powinniśmy chyba poczekać, aż słońce zacznie się nachylać. Będziemy go lepiej widzieli. – Dobry pomysł. Spróbujemy, kiedy wielki dzwon zacznie bić na popołudnie. To najlepsza pora. Skończywszy posiłek, borsuczyca i bóbr położyli się wygodnie na ciepłych kamieniach niczym dwa stare, pewne swej siły i władzy podwórzowe psiska. W pół godziny później spali już smacznie. Kluny zawsze miał mnóstwo pomysłów. Często żałował, że jego żołnierze nie myślą, że są po prostu tłumem i biernych idiotów. Z drugiej strony jednak, gdyby horda była równie sprytna jak on, nie potrzebowałaby wodza, prawda? Takie po prostu jest życie, trudno się z tym nie zgodzić. Nikt oprócz niego nie wymyśli niczego nowego. Tym razem był właściwie pewien, że jego plan musi się powieść. Wyszedł na łąkę i osobiście wybrał trzydzieści szczurów. – Idziecie za mną – rozkazał. – Złodziej, obejmujesz dowództwo na czas mojej nieobecności. Nie dodając nic więcej, Wódz poprowadził swój oddział najpierw do leżącego w rowie przewróconego wozu, a potem krótkim łukiem do lasu Mossflower. Jak jego poprzednik Krwawy Kieł, Złodziej był szczurem ambitnym. Rozkaz Klunego odebrał jako mianowanie na pozycję zastępcy dowódcy, bo Wódz przecież nie wspomniał ani słowem o Szponie. Zachwycony, zapomniał nawet o bolesnych ranach od ukłuć szerszeni. Zastanawiał się, jak tu uczcić i dobitnie zaznaczyć awans. – Szpon, wyślij kuny po liście szczawiu – rozkazał. – Aha, i dopilnuj, by oprócz nich nikt nie oddalał się od obozu. Ja będę w namiocie, ale nikomu nie wolno mi przeszkadzać, zrozumiano? Szpon skrzywił się przeraźliwie, ale rozkaz musiał wykonać; nie miał wątpliwości, że Złodziej natychmiast doniósłby o jego niesubordynacji. Złodziej tymczasem wszedł do namiotu i rozejrzał się dookoła władczym spojrzeniem. Wódz pozostawił niedojedzonego leśnego gołębia, ser, a w manierce przyzwoitą porcję najlepszego jęczmiennego wina z kościoła Świętego Niniana. Bez wahania dobrał się do tych smakołyków; skoro Krwawemu Kłowi było wolno, to niby dlaczego nie jemu? Miał prawo do jedzenia i wina Wodza, w końcu pełnił w tej chwili jego obowiązki! Rozsiadł się w fotelu Klunego, nogi oparł na blacie zarzuconego mapami stołu. Był szczęśliwy, upajał się przekonaniem, że oto spełnia się jego przeznaczenie. W skrytości marzył, by naraz spadł deszcz, wówczas armia mokłaby i marzła, zazdroszcząc mu prawa do schronienia się w suchym, ciepłym, komfortowym namiocie. Przyjrzał się mapom, ale nie miał zielonego pojęcia o ich odczytywaniu i wkrótce się nimi znudził. Obejrzał dokładnie zatruty kolec; ostrożnie, by się nim przypadkiem nie zranić, założył go na własny ogon. Następnie przymierzył płaszcz Klunego, odrobinę na niego za duży, ale doprawdy, z pewnością wygląda w nim wspaniale. Przez długą chwilę przyglądał się hełmowi. Wstał, odchylił klapę namiotu i dyskretnie rozejrzał się dookoła. No tak, ani śladu Klunego. I świetnie. Cokolwiek robi, z pewnością zajmie mu to z godzinkę, a może nawet dwie. Dzwon Józef wybił popołudnie. Konstancja ocknęła się i przede wszystkim obudziła bobra. – Popatrz, popatrz! – ucieszyła się. – Los nam sprzyja. Oto i Kluny Bicz w paradnym stroju, w sam raz do trumny. Taka okazja już się nie powtórzy. Wielki łuk okazał się bronią doskonałą. Złodziej awansował szybko i bezboleśnie, choć nie o takim awansie marzył. Zginął, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Rozdział 2 Maciej wrzasnął z przerażenia, lądując w kocim pysku, śliskim, ciepłym, miękkim, różowym... i pełnym wielkich, żółtawych zębów. A tfu! Rudy kocur wypluł go na ziemię. Młody wojownik padł na nią, wilgotny, lepki, drżąc na całym ciele, z futrem oblepionym drobinami pyłu i słomą. Instynkt nakazał mu udawać martwego; na ucieczkę nie miał przecież żadnych szans, spoczywając między kocimi łapami. Tyle że nie był w stanie powstrzymać drżenia. Leżał żałosny, czując na sobie spojrzenie kocich oczu, turkusowozielonych ze złotymi plamkami. Kocisko tymczasem przyglądało mu się z obrzydzeniem. Czyściutką łapą przetarło ubrudzony jęzor i splunęło pogardliwie, jakby chciało pozbyć się obrzydliwego smaku. – Fuj! Po prostu nie znoszę smaku myszy. Małe brudne gryzonie, nigdy nie wiadomo, w czym się ostatnio nurzały. Kot wypowiedział te słowa spokojnym, dystyngowanym, choć zdumiewająco wysokim – wręcz piskliwym głosem. W innych okolicznościach mógł on prawdopodobnie wydać się zabawny, ale nie teraz, gdy Maciej nadal leżał na ziemi, udając martwego najlepiej, jak tylko potrafił. Kocia łapa trąciła go lekko, niedbale. – Wstawaj, wstrętny mały potworku. Przecież wiem, że żyjesz. Maciej powoli stanął na drżących łapach. Kocur najwyraźniej nie interesował się nim jako smakołykiem, ale mimo to łapy drżały młodemu wojownikowi tak bardzo, I że musiał znów usiąść. Przez chwilę patrzyli na siebie, Maciej i kot. Młoda, przerażona mysz nie była w stanie wykrztusić ani słowa, więc milczenie przerwał rudzielec. Tym razem w jego i głosie brzmiało oburzenie. – Jak to, myszy, nie masz mi nic do powiedzenia? Jaka ty jesteś niewychowana! Nie sądzisz, że powinnaś i przeprosić za to, że nieoczekiwanie wskoczyłaś mi, brrr... do pyska? Wojownik Redwall, który tymczasem zdołał wstać i nawet utrzymać się na łapach, pochylił się w niezbyt dwornym ukłonie. – Błagam o wybaczenie, panie – powiedział. – Wszystkiemu winien jest zwykły przypadek. Poślizgnąłem się i upadłem. Proszę przyjąć moje pokorne przeprosiny. Jestem Maciej z Redwall. Mam szczerą nadzieję, że nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy. Kot dystyngowanie pociągnął nosem. – Z przyjemnością stwierdzam, że odebrałeś przyzwoite wychowanie, Macieju z Redwall. Przyjmuję twoje przeprosiny. Pozwól, że teraz ja ci się przedstawię. Jestem sir Julian Gingivere, właściciel ziemski. – Miło mi cię poznać, sir Julianie. – Maciej nadal prezentował nienaganne maniery. Kocur ziewnął z królewską godnością. – Możesz zwracać się do mnie Julianie – powiedział łaskawie. – Tytuł, który noszę, jest dziedziczny. Nigdy go nie pragnąłem. Sir? Właściciel ziemski? Czego właściciel? Zrujnowanej chałupy i kawałka rzeki, płynącej o, tam. Brak mi prawdziwych przyjaciół, zaufanej służby i, skoro już przy tym jesteśmy, nawet żony. Obawiam się, że jestem ostatnim potomkiem szlachetnego rodu Gingivere. Maciej nie potrafił oprzeć się uczuciu sympatii dla samotnego arystokraty. – W każdym razie prowadzisz spokojne życie, sir Julianie – spróbował go pocieszyć. – Och, oszczędź mi tych tanich frazesów, myszy – powiedział sir Julian głosem zmęczonego życiem światowca. – Co możesz wiedzieć o samotności i beznadziejnych próbach ocalenia arystokratycznych standardów życia w tym naszym schodzącym na psy świecie? Mam prośbę... – czy mógłbyś się jakoś odświeżyć? Doprawdy, wyglądasz strasznie, cały pokryty słomą i kurzem. A odświeżając się, raczyłbyś może wyjaśnić mi dlaczego, skrycie i sekretnie, naruszyłeś prywatność mojej stodoły? Maciej doprowadził się do porządku i, jak poprzednio sorki, wtajemniczył kota w istotę swej misji. Sir Julian spojrzał na niego, zaskoczony. – Kapitan Śnieg? Ten stary wariat? Zabroniłem mu korzystania z tego miejsca, wiesz? Doprawdy, potworne z niego ptaszysko! Je wszystko, co się porusza, choćby tylko pełzało. I zupełnie nie wie, jak zachować się przy stole. – Zwraca kości i futro... okropne. – Czy powiesz mi, gdzie mógłbym go znaleźć, sir Julianie? – spytał z nadzieją Maciej. – Ależ oczywiście. Mieszka teraz w spróchniałym drzewie. Przysłużę ci się jeszcze bardziej, sam cię bowiem do niego zaprowadzę. Ale nie spodziewaj się, proszę, że mu cię przedstawię lub choćby z nim porozmawiam. Kiedy wyrzucałem go stąd, okropnie się pokłóciliśmy. Obaj wypowiedzieliśmy słowa, których nie sposób ani odwołać, ani wybaczyć. Tego dnia obiecałem sobie, że nie odezwę się do tej sowy, jak długo będę żył. Maciej domyślił się, że Julian i Śnieg byli niegdyś dobrymi przyjaciółmi. To kres ich przyjaźni sprawił zapewne, że sir Julian patrzył na świat tak ponuro. Zdecydował, bardzo mądrze, że lepiej na razie nic na ten temat nie mówić. Jazda na kocim grzbiecie była dla Macieja zupełnie nowym, nieoczekiwanym doświadczeniem. Mimo iż zręcznie to ukrywał, Julian wiedział doskonale, co w trawie piszczy. Krocząc z właściwym kotom wdziękiem po podwórku zaniedbanej farmy, rzucił od niechcenia: – Twoi przyjaciele, sorki, wylegli dziś z lasu w znacznej liczbie. Miłe z nich, choć niezbyt pojętne stworzonka. Takie są pewne, że ich nie zauważę. Przekaż, proszę, Kłodzie-Kłodzie i Zpasemie wiadomość ode mnie. Otóż mogą spokojnie przychodzić do stodoły po siano i wszystko, czego potrzebują do życia. Śnieg nie stanowi już dla nich zagrożenia i, na niebo, ja też im nie przeszkodzę. Żywię się ziołami, trawami i, od czasu do czasu, rybą z rzeki. Dziczyznę rzuciłem całe lata temu. Jeśli możesz, wspomnij przy okazji, że gdy już mnie odwiedzą, proszę, by wstrzymali się od kłótni i bójek. Nic tak nie przeszkadza w rozmyślaniach jak walczące między sobą małe gryzonie. Maciej bez oporu zgodził się na przekazanie próśb kota zawsze bojowym sorkom. Przybyli wreszcie do niewielkiego, zarośniętego sadu. Sir Julian zatrzymał się o dobre dwadzieścia kroków od pnia zwalonego dębu. Młody wojownik miał się nań teraz wspiąć, ale został uczciwie ostrzeżony: – Zapewne nie widzisz kapitana Śniega, ale bądź pewien, że on nas obserwuje. Już ja dobrze wiem, kiedy jest w domu. Od tej chwili musisz zachować szczególną ostrożność, przyjacielu. Stary żarłok zechce najprawdopodobniej zjeść cię na dzień dobry; jakże to typowe dla sów! No cóż, ja odchodzę. Jeśli otrzymasz taką szansę, powiedz mu, że sir Gingivere domaga się od niego, aby przyznał, iż postąpił źle, oraz go przeprosił. Tylko pod tym warunkiem nasza przyjaźń może odżyć, dzięki czemu znów moglibyśmy zamieszkać wspólnie w stodole. Do zobaczenia, Macieju. Uważaj na siebie. – Do zobaczenia, Julianie. Bardzo ci dziękuję. – Tymi słowy Maciej pożegnał ostatniego przedstawiciela szlachetnego rodu Gingivere. Odpiął medal przy habicie i trzymając go w uniesionej łapie, ruszył przed siebie. Skoro sir Julian twierdził, że kapitan Śnieg jest w domu, oczywiście musiał w domu być. Przeraźliwy, jakby nie z tej ziemi pisk i łopot skrzydeł przerwały panującą w pniu wielkiego drzewa ciszę. Sowa pojawiła się i zaatakowała dosłownie znikąd. Maciej uciekał, uskakując i skręcając gwałtownie, tak jak uczył go Bazyli, wymachiwał medalem i krzyczał: „Rozejm! Przysłał mnie Bazyli Łoś Zając! Proszę o rozejm!” Padł na wznak. Potężne, spiczaste i ostre jak igły szpony wyrwały mu medal. Kapitan Śnieg wylądował tuż przed nim, wzniecając kurz ogromnymi skrzydłami. Młoda mysz nie potrafiła uwierzyć własnym oczom: tak potężny i przerażający ptak nie miał po prostu prawa istnieć! Kapitan Śnieg był wielki, a rozpiętość skrzydeł miał jeszcze większą niż wzrost. Biel jego ciała łamało tylko kilka brązowych pasków na skrzydłach i ciemne plamki na łbie. Sześć szponów skierowanych w przód i dwa w tył, wraz z potężnym, haczykowatym dziobem, stanowiło broń wręcz przerażającą. Para nieprawdopodobnie wielkich, złowrogich złotych oczu z okrągłymi czarnymi źrenicami śledziła każdy ruch myszy. Maciej nadal pędził zygzakami, wykonując uniki, świadom faktu, że jego los wisi na bardzo cienkiej nici. Śnieg błyskawicznie wysunął pazur, mysz zgrabnie uniknęła ciosu. – Nazwisko i stopień! – skrzeknął Śnieg rozkazującym tonem. – Kto dał ci mój medal? Młody wojownik nie ośmielił się zatrzymać, choć brakowało mu tchu. – Mysz Maciej, wojownik, Opactwo Redwall wydyszał. – Medal należy do mojego przyjaciela, Bazylego Łosia Zająca. Kazał mi się u pana zameldować, panie i kapitanie. – Baczność! Maciej stanął jak wryty. Szpony sowy pełzły w jego: kierunku, zupełnie jakby żyły własnym życiem; cofał się) przed nimi powoli, świadom, jak niewielkie ma szanse na, ucieczkę. Śnieg tymczasem zlizał ślinę, kapiącą mu z dzioba. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo pragnie pożreć wojownika.– Co ci powiedział kot? – spytał chrapliwym głosem. – Czy wspomniał o mnie? – Sir Gingivere powiedział, że jeśli przyzna się pan do błędu, panie kapitanie, i przeprosi, będzie pan mógł wrócić do stodoły i znów będziecie przyjaciółmi. Relacjonując rozmowę z kotem, Maciej cofał się i nagle. skoczył w bok, kapitan Śnieg nie wytrzymał bowiem i za-: atakował. Wojownikowi udało się uniknąć szponów, znów biegł rozpaczliwymi zygzakami, byle dalej od morderczego ptaka. Tymczasem sowa, której obiad uciekł sprzed dzioba, dostała prawdziwego ataku szału. Szarpała szponami ziemię i słomę, wzniecając chmurę kurzu, po czym nagle obróciła się, wzleciała i usiadła przy wejściu do swego gniazda w spróchniałym pniu dębu. – W porządku, możesz już przestać uciekać, mały wojowniku – stwierdziła zdumiewająco spokojnie. – Podejdź no tu, chcę z tobą porozmawiać. Maciej przystanął w bezpiecznej odległości od drzewa. Uważnie obserwował kapitana Śniega, przestępującego z łapy na łapę i mruczącego do siebie: „Nie miałem racji? Nigdy się do tego nie przyznam. Nie przeproszę kota. Mowy nie ma”, a kiedy ów skończył spierać się sam ze sobą, zawołał: – Panie kapitanie Śnieg, muszę pana o coś zapytać! Sowa machnęła wielkim skrzydłem, wskazując w górę. – Posłuchaj, nie podoba mi się, że stoisz tam na dole i wrzeszczysz. Zapraszam cię do mojego legowiska... no... gniazdka. Będzie nam znacznie wygodniej. Wspiąwszy się na palce, młody wojownik zajrzał do środka. Ściany „gniazdka” ocieplone były futrami sorków, myszy, nornic, a nawet szczurów. Makabryczną dekorację stanowiły też czaszki i kości małych stworzeń. Uśmiechnął się niepewnie. – Ehm... panie kapitanie... nie chcę pana obrażać, ale... ale wolałbym jednak pozostać tu, gdzie jestem. Kapitan roześmiał się chrapliwie. Wyciągnął pazur, wskazując nim mysz. – A więc wolisz pozostać, gdzie jesteś, co? Trudno jest mieć ci to za złe. No dobrze, załatwmy, co mamy do załatwienia. O co chciałeś mnie zapytać? – Czy zna pan, panie kapitanie, wielką żmiję imieniem Asmodeusz i wie, gdzie mogę ją spotkać? Sowa czyściła sobie pióra na piersi. Nagle przestała i przekrzywiła głowę. – Wiem o wszystkim, co dzieje się na moim terytorium, myszo. Tak, znam Asmodeusza. Wiem także, gdzie znajduje się jego dom. Dlaczego pytasz? – Ponieważ ma on coś, co należy do naszego Opactwa, panie kapitanie. Stary miecz. – Ach, miecz! Pamiętam noc, kiedy przeszedł tędy właśnie z mieczem. Mała, pyszna myszko, nigdy nie odbierzesz go Asmodeuszowi. On ma w oczach magię, unieruchomi cię, aż będziesz jak martwa rzeźba. Bardzo żałuję, że ja tego nie potrafię. Maciej rozgniewał się nie na żarty. – Nie obchodzi mnie – krzyknął – że ma magiczne oczy, jadowite zęby, łuskę ze stali i co tam jeszcze! Odbiorę mu miecz! Ukradnę, a jeśli zajdzie taka potrzeba, będę walczył! Powiem więcej... Reszta jego słów utonęła w chrapliwym, histerycznym śmiechu sowy, która omal nie wypadła z gniazda. Kapitan Śnieg mrugał wielkimi złotymi ślepiami, z których ciekły łzy – Co zrobisz? Czy ja dobrze słyszałem? Będziesz walczył z Asmodeuszem? Ty? Och, mała myszko, uciekaj do lasu, znikaj, nim ze śmiechu połamię sobie skrzydła. Oj, oj, oj! Jesteś całkiem pewna, że nie upiłaś się jabłkową brandy? Mysz walcząca ze żmiją. Niczego śmieszniejszego nie usłyszę, choćbym żył sto lat! Śnieg dosłownie skrzeczał ze śmiechu. Maciej nie miał zamiaru dłużej tego znosić. – Założę się, że pan nie poradziłby sobie z Asmodeuszem, kapitanie! – krzyknął wyzywająco. Sowa wytarła łzy z oczu śnieżnobiałym skrzydłem. – Nigdy nie próbowałem – zahuczała. – I nie mam zamiaru próbować, mały. Prawdopodobnie obaj przypłacilibyśmy taką walkę życiem. – Nie walczy pan z nim, bo się go boi! Założę się, że zwyciężę go w walce. – Założę się, że nie. – A ja założę się, że tak. – A ja założę się o wszystko, że nie. Maciej wskazał medal, który Śnieg trzymał w szponach. – Stawiam ten medal, że zwyciężę. – Zgoda – powiedział kapitan Śnieg i wrzucił medal do gniazda. – Chwileczkę, sowo! A co ty postawisz? Medal nie jest przecież twój. Dałeś go Bazylemu. Wielka sowa rozłożyła skrzydła na całą imponującą szerokość. – Postawię wszystko. Cokolwiek zechcesz. Maciej miał teraz pana kapitana dokładnie tam, gdzie chciał go mieć. – Och, nie chciałbym obdzierać pana z całego majątku, kapitanie. Powiedzmy, że zagwarantuje mi pan zwrot medalu i obieca spełnić kilka drobnych próśb. Sowa znów zaczęła się śmiać. Nie potrafiła opanować ogarniającej ją szaleńczej wesołości. – Ha, ha, ha! Ale dzielny! W porządku, mały wojowniku. Wchodzę w to. Jakie to obietnice? – Po pierwsze: obiecaj, że jeśli zwyciężę, już nigdy nie zjesz myszy ani sorka. – Zgoda – zachichotała sowa. – Powiem więcej. – Obiecuję, że jeśli pokonasz węża, przyznam się do błędu przed tym nadętym starym kocurem i nawet przeproszę go uniżenie. – Dajesz słowo oficera, kapitanie? Kapitan Śnieg wyciągnął skrzydło i łapę. – Przysięgam na oficerski stopień i na mych przodków, Nykteę i Lodowca, że ja, kapitan Śnieg, zwrócę medal i pozostanę wierny słowu, które ci dałem, na wypadek, gdybyś pokonał Asmodeusza. – Nie wytrzymał i znów zaczął się śmiać. – Ha, ha, ha, ha, ha...! To najprostszy do wygrania zakład, jaki zawarłem w życiu. Wygram tak łatwo, jakbym obrywał skrzydła martwemu motylowi! – Tobie z pewnością będzie łatwo, kapitanie, ale mnie nie – odparł z godnością Maciej. – A teraz powiedz mi, proszę, gdzie mogę znaleźć Asmodeusza. – W starych kamieniołomach piaskowca. Za rzeką. – Są tam jaskinie połączone korytarzami. Wpadniesz na Asmodeusza, gdy będziesz się go najmniej spodziewał. – Masz tyle szans na przeżycie, ile sopel lodu w piekle. – Zegnaj, młody wojowniku. Maciej wykonał w tył zwrot i ruszył przed siebie. W uszach brzmiał mu kpiący głos nieznośnej sowy. – Bardzo się cieszę, że odzyskałem mój piękny medal. Ilekroć go sobie przypnę, będę cię ciepło wspominał. Powinieneś dać mi się zjeść, oszczędziłbyś sobie trudów wędrówki do kamieniołomów. Och, zapomniałem cię prosić, żebyś przekazał pozdrowienia dla zająca... ale jak miałbyś to zrobić z brzucha węża? Młody wojownik ignorował te okrutne żarty. Minął podwórko i łąkę, zatrzymał się dopiero na granicy lasu Mossflower. Natychmiast okrążyły go sorki i, jak to one, i zarzuciły mnóstwem pytań. – Naprawdę wróciłeś? – Dlaczego Śnieg cię nie zjadł? – Powiedz, widziałeś kiedyś tak wielką sowę? – Co ci powiedziała o Jadowitym Zębie? – Wiesz, gdzie go znaleźć? – Nie stój tak! Opowiedz nam wszystko! Wszystko! I rozpoczęła się kłótnia. Sorki sięgnęły po miecze. Maciej podszedł do Kłody- Kłody i wziął od niego kamyk. – Zamknijcie się i zaprzestańcie bójek, chuligani, albo nie dowiecie się niczego! Tak jak się tego spodziewał, wśród wojowników Związku Partyzantów – Sorków Mossflower niemal natychmiast zapadła cisza. Maciej przemówił, z trudem ukrywając pogardę. – Znalazłem kapitana Śniega. A dokładniej, doprowadził mnie do niego sir Julian Gingivere. Czy to nazwisko coś wam mówi? W tłumie sorków zapanowało lekkie zamieszanie. Partyzanci próbowali chować się jeden za drugim, cofać do dalszych szeregów. Szczególnie zażenowani byli Zpasema i Kłoda- Kłoda. Maciej skrzyżował łapy na piersi. Obrzucił sorki spojrzeniem pełnym obrzydzenia. – A tak przy okazji, pragnę wam serdecznie podziękować. Zwłaszcza tobie, Zpasemo, i tobie, Kłodo-Kłodo. Wasz postępek był nieszlachetny, niegodny, wręcz obrzydliwy. Posłaliście mnie do stodoły, ani słowem nie wspominając o kocie! Kłoda-Kłoda zerwał chustę z głowy i rzucił ją na ziemię. Wziął w łapę kamień. – Macieju – oznajmił – mówię nie tylko za siebie, ale za cały Związek. Jest nam bardzo przykro; proszę, byś w to uwierzył. Po prostu zapomnieliśmy o kocie. Rozumiesz, jesteśmy sorkami, taka jest nasza natura. Tak często spieramy się, kłócimy, awanturujemy, a nawet bijemy między sobą, że zapominamy o tym, co naprawdę ważne. Tacy właśnie jesteśmy. Proszę, przyjmij nasze przeprosiny, przyjacielu. Maciej odebrał mu kamyk. – W tym wypadku przyjmuję wasze przeprosiny – powiedział poważnie. – Mówicie, że jesteście kłótliwi. Nazywacie mnie przyjacielem. Twierdzicie, że zapomnieliście. A więc przyjmijcie do wiadomości: jestem wojownikiem Redwall. Zawsze pamiętam, kto jest moim przyjacielem i nigdy nie zapominam nikogo, kto wyrządził mi krzywdę. Nie będziemy więcej rozmawiali na ten temat. Posłuchajcie mnie teraz uważnie, ponieważ mam wam do powiedzenia coś bardzo ważnego. Coś, co może zmienić życie wszystkich sorków Mossflower. Kapitan Śnieg poinformował mnie, że Asmodeusz mieszka w starych kamieniołomach piaskowca gdzieś za rzeką. Dał mi słowo... złożył przysięgę... że jeśli pokonam Asmodeusza, nigdy więcej nie zabije sorka. Kiedy ucichł pomruk zaskoczenia, Maciej mógł mówić dalej. – Pomyślcie o tym, partyzanci sorków! Jeśli pokonam Asmodeusza, pozbędziecie się dwóch najgroźniejszych wrogów naraz. Podwójne błogosławieństwo! A skoro jesteśmy przy wrogach... mój przyjaciel sir Julian jest kotem absolutnie nieszkodliwym. Nie ma zamiaru na was polować. Możecie bezpiecznie wchodzić do jego stodoły po wszystko, co jest wam potrzebne, pod warunkiem, że nie będziecie hałasować, kłócić się i urządzać bójek. To wszystko, co mam wam do powiedzenia. A teraz zaprowadźcie mnie do kamieniołomów. Młody wojownik czekał cierpliwie, aż ucichnie szmer rozmów między sorkami. Nie wierzył, by miały odrzucić tak wielkoduszną propozycję. Wsłuchiwał się w ich hałaśliwą dysputę, próbując wyłowić wątek rozmowy. Niektóre wydawały się mu wierzyć, inne najwyraźniej nieufnie odnosiły się do jego słów. Wreszcie mały, ale wyglądający na wojowniczego sorek podszedł i podniósł kamyk. Zwrócił się do Macieja nader oficjalnie: – Nasze prawo stanowi, że teren za rzeką nie należy do nas, myszy. Nie możemy więc iść z tobą. Kłoda-Kłoda wyskoczył z tłumu i zdzielił go tak mocno, że nieszczęśnik padł na wznak, nieprzytomny. – Ty tchórzliwy, niewdzięczny głupcze! – krzyknął. – Jak można traktować tak kogoś, kto tyle dla nas zrobił! Zpasema pochyliła się po leżący na ziemi kamyk. – Kłoda-Kłoda, przestań! – krzyknęła rozkazującym głosem. – Nie masz prawa bić towarzysza. Przecież on tylko przedstawił fakty. Zasady Związku Partyzantów jasno stanowią, że żadnego z członków nie można zmusić do wykroczenia poza nasze tereny. Nim Kłoda-Kłoda zdążył odpowiedzieć, sorki wszczęły kolejną bójkę. Kopały się, biły, kłóciły, przewracały, wrzeszczały i w ogóle na granicy lasu Mossflower rozpętało się istne piekło. Maciej złapał kamyk, uniósł łapę do góry i spróbował przekrzyczeć hałaśliwe stworzonka. Nie miał szans. Wściekły, złapał za kark najbliższego sorka i wrzasnął mu do ucha: – Uspokój się! Powiedz mi, gdzie jest rzeka, albo... Sorek wskazał łapą na północny wschód, po czym wyrwał mu się i ochoczo dołączył do bójki. Wojownik Redwall nie był już w stanie opanować gniewu. Pomachał kamieniem i krzyknął głośno: – Chcecie się bić, to się bijcie, wy głupcy, z całym tym waszym głupim związkiem! Wcale was nie potrzebuję. Będę walczył sam! – Zamachnął się, wyrzucił kamień daleko w las i szybkim krokiem ruszył w kierunku rzeki. Rozdział 3 Szczury z rozbitego na łące obozu armii Klunego czuły w tej chwili strach i tylko strach. Złodziej nie żył. Przeszyty wielką strzałą, ubrany w bojowy rynsztunek Wodza, spoczywał nieruchomo wśród ruiny jego namiotu. Żaden z żołnierzy nie ośmielił się do niego podejść; wszyscy bali się, że gdyby Kluny spostrzegł kogoś na pobojowisku, jego obciążyłby winą za to, co się stało. Zaniepokojona Konstancja wyglądała zza krawędzi muru. Coś było zdecydowanie nie tak; czuła to doskonale, choć nie wiedziała, co. Jej najgorsze podejrzenia potwierdził widok Klunego przekraczającego drogę i kierującego się wprost na łąkę. Nie było mowy o pomyłce: to on przeskoczył rów, wielki Kluny Bicz, co do tego nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Zabiła nie tego szczura! Kluny zostawił swój oddział w lesie. Żołnierze doskonale wiedzieli, co mają robić. Jego nowy plan, choć wymagał długich przygotowań, był dobry i musiał zakończyć się sukcesem. Gdy tylko wielki szczur wkroczył na łąkę, jakiś szósty zmysł ostrzegł go, że stało się coś bardzo złego. Potoczył wokoło swym jedynym, lecz przecież bystrym ślepiem. Horda była tam, gdzie powinna być... lecz co się stało z jego namiotem? Ktoś chyba pod nim leżał, tak mu się przynajmniej wydawało. Uznając wszelkie spekulacje za bezsensowne, po prostu przyspieszył kroku. W połowie drogi spotkał go Jadowity. Kluny uciszył go, unosząc w górę łapę. Bełkotliwe tłumaczenia mogły tylko utrudnić wyjaśnienie sprawy. Kopniakiem przesunął płótno... i spojrzał wprost w nieruchomy pysk Złodzieja. Zbroję, którą miał on na sobie – jego zbroję! – przeszyła wielka strzała, wystrzelona z jakiegoś ogromnego łuku. Kluny spojrzał na mury Opactwa, a potem na martwego Złodzieja. Za murami dostrzegł pysk wielkiej borsuczycy i natychmiast zrozumiał, co się tu wydarzyło. Wszystko przez nią! Wiedział, że teraz musi myśleć i to myśleć szybko. Przed nim stali przecież jego żołnierze, przerażeni, nie wiedzący, co się właściwie stało a – z drugiej strony – jego przeciwnicy popełnili wielki błąd, bowiem strzała, która zabiła Złodzieja, z pewnością wymierzona była w niego, Klunego Bicza. Uświadomił sobie, jak może ten błąd wykorzystać. Jadowity był, najłagodniej mówiąc, zaskoczony. Kluny klepnął go mocno po ramieniu i, okazując mu wielką przyjaźń, podprowadził do zbitych w kupkę, przerażonych żołnierzy. Roześmiał się swobodnie, by nie mieli wątpliwości, że jest w świetnym humorze. Mrugnął nawet do nich porozumiewawczo. – Ach – powiedział głośno – widzę, że mój plan udał się znakomicie. Jadowity, mój dobry przyjacielu, dopadliśmy wstrętnego zdrajcę. Jadowity nie miał pojęcia, o co chodzi, ale dobrze wiedział, że nie opłaca się zaprzeczać Wodzowi. I – Co? A tak, oczywiście! Kluny wskazał bezwładne ciało ruchem głowy. – Widzisz? Niech to będzie ostrzeżenie dla wszystkich. Ha, ja wiedziałem, co się dzieje ze Złodziejem. Widzieliście go, jak rządził się nocą przy taranie, jak wydawał rozkazy i udawał ważnego? W szeregach żołnierzy rozległ się pomruk zgody. Ambitny Złodziej dosłownie zmuszał żołnierzy do ciężkiej i pracy, pragnąc przypodobać się Wodzowi. – Tak, widzieliśmy, widzieliśmy... Szarogęsił się, wszystkim nam rozkazywał...– Byłem przy taranie dobre dwie godziny... – No właśnie, można było pomyśleć, że to on tu rządzi, i o to chodzi! – krzyknął Kluny. – Od dłuższego czasu miałem go na oku. Rządził jak pan, bez mojego pozwolenia. Założę się, że nie przestał nawet pod moją nieobecność, co, chłopcy? – Nie, nie – przytaknął służalczo Szpon. – Krzyczał „Przynieś!”, „Załatw!”, powiedział: „Będę w namiocie; Klunego”. W głowie mu się chyba przewróciło, Wodzu. Kluny objął go przyjaźnie. – Dziękuję ci, Szponie. Jesteś bardzo inteligentnym kapitanem. Tak jak i ja rozumiesz, że Złodziej próbował przejąć kontrolę nad hordą. Dlatego włożył moją zbroję i szarogęsił się w moim namiocie. Prości żołnierze ze zrozumieniem kiwali do siebie głowami. Kluny musiał mieć oczywiście rację, a poza tym mało kto lubił ambitnego, lubiącego rozkazywać, zawsze bezwzględnie wykorzystującego swą przewagę Złodzieja. – Bo widzicie – tłumaczył dalej Kluny – wiedziałem, że borsuczyca i jej przyjaciele planują mnie wykończyć, więc postanowiłem za jednym zamachem załatwić dwie sprawy. Oszukałem ich i oszczędziłem sobie kłopotów z organizowaniem egzekucji Złodzieja. Ci tchórze z Redwall wykonali za mnie brudną robotę! Żaden z mych lojalnych żołnierzy nie został wplątany w żadną awanturę! Zdrajca dostał sznur wystarczająco długi, by nasi przeciwnicy mogli go na nim wygodnie powiesić! Wielki, groźny szczur uderzył się po udach i wybuchnął śmiechem. Jego horda natychmiast mu zawtórowała. Szczury, kuny oraz wszystkie inne stworzenia wręcz tarzały się ze śmiechu, ubawione makabrycznym żartem Wodza. Jaki on sprytny! Jakie ma znakomite pomysły! Nie było żadnych wątpliwości, Klunego Bicza nikt nigdy niczym nie zaskoczy. A sam Kluny pomachał wesoło stojącej na murze Konstancji. – Dziękuję ci, borsuczyco! – krzyknął głośno. – Dobra robota! Z tej odległości Konstancja nie mogła oczywiście usłyszeć jego głosu. I bardzo dobrze, przecież w tych okolicznościach nie powinna nic słyszeć. Wódz, którego ostatni sukces wprowadził w nastrój niemal pogodny, zwrócił się do swej armii. – Powiedzcie mi, moi wojownicy, czy coś jeszcze zdarzyło się pod moją nieobecność? Zabójczy zasalutował mu tak elegancko, jak jeszcze nigdy. – Dowódco, prace przy tunelu posuwają się szybko – zameldował. – Doskonale, doskonale. Są jeszcze jakieś raporty? Kudłaty i Krzywy Nos przemówili jednym głosem. – Wedle rozkazu, szukaliśmy liści szczawiu, tam, na granicy tego pola... Kluny przerwał im, wskazał na Krzywego Nosa. – Ty mów – rozkazał. – No więc kopaliśmy przy jakichś krzakach – kontynuował Krzywy Nos – i znaleźliśmy słodko śpiące całe plemię koszatek. Skoczyliśmy na nie i złapaliśmy wszystkie. Są duże, tłuste i... – Koszatki? – przerwał mu Kluny. – Mam nadzieję, że jeszcze ich nie zabiliście. Krzywy Nos energicznie potrząsnął łbem. – Ależ nie. Trzymamy je, smaczne i świeżutkie, o tam, w rowie. Chcesz je zobaczyć, Wodzu? Jest ich tak ze dwadzieścia. – Dobrze. Postąpiliście właściwie. Na razie mają żyć – mruknął Kluny i podszedł do rowu, by obejrzeć jeńców. Koszatki siedziały w rowie, tuląc się do siebie, przerażone, okrutnie powiązane sznurem za szyje. Na widok potwornego szczura zaczęły piszczeć ze strachu. – Kto z was jest tu wodzem? – warknął Kluny. Młode, rozczochrane, posiniaczone stworzenie nieśmiało uniosło łapę. – Ja, panie. Nazywam się Pulchny. Proszę, uwolnij nas. Nigdy nie skrzywdziliśmy żadnego żywego stworzenia. Gwałt jest przeciwny naszej naturze. My... – Milczeć! Odezwij się jeszcze raz, a dowiesz się, czym jest gwałt. Koszatki więzione w rowie jęknęły z przerażenia. Kluny strzelił z ogona. – Przestańcie hałasować. Jesteście moimi więźniami, mogę zrobić z wami, co chcę. Och, nie, na razie nie macie powodu do obaw. Pozwolę wam żyć. Możecie mi się jeszcze przydać. Ty, Pulchny, czy jak ci tam, powiedz członkom swojego plemienia, że nikomu nie stanie się krzywda tak długo, jak długo będziesz wypełniał moje polecenia. Na razie zostaniecie tu pod strażą. Krzywy Nos, Kudłaty...! – Tak, Wodzu! – Odpowiadacie za jeńców. Dopilnujcie, by nikt się z nimi nie kontaktował. Strzeżcie ich dzień i noc. Jeśli choć jedna z tych koszatek zniknie, obaj skończycie na rożnie. Czy to jasne? Kiedy pozbyto się już ciała Złodzieja, Kluny zasiadł pod daszkiem zaimprowizowanym z resztek namiotu. Przyglądał się zbrojmistrzowi, pracowicie reperującemu jego wspaniałą zbroję, i w duszy cały aż się gotował. Nie dość, że omal nie zniszczono mu cennego ekwipunku, to jeszcze musiał pogodzić się ze śmiercią wartościowego oficera. Mnisi z Redwall przyprawili go o wielkie straty, a taran zawiódł całkowicie. Znów sam musiał myśleć za wszystkich, żołnierze tylko lizali rany i dbali o to, żeby się najeść. Nie poczuwali się do odpowiedzialności za strategię. Ale... szala znów przechylała się na jego stronę. Być może ma w łapie klucze do Opactwa... i to aż trzy! Pierwszy to tunel, drugi szczury będące teraz w lesie, a trzeci... Spojrzał w stronę przydrożnego rowu. Pochwycenie koszatek to również był klucz. Jeśli okaże się wystarczająco bezwzględny i sprytny, jeśli dobrze rozegra karty, droga do Redwall stoi przed nim otworem. Kolejny atak rozpoczął się późnym popołudniem. Jess Wiewiórka i Ambroży Kolec dołączyli do grona łuczników. To wychylali się, to znikali za murem, wybierając cel. – Nie podoba mi się to – wyznała Jess. – Ambroży wypuścił w rów kolejną strzałę. Chrząknął. – Co ci się nie podoba? – spytał. – Wiewiórka odłożyła łuk i usiadła, kryjąc się za murem. – Wydaje mi się, że intensywność ich ataku zmalała. I jakoś ostatnio nie widzi się tak często Klunego. Horda w ataku nie powinna się zachowywać w ten sposób. Osobiście sądzę, że zamierzają nas czymś zaskoczyć, a my nie mamy pojęcia, czym. Obok nich stała wydra Winifreda. Wystrzeliła z procy, z zadowoleniem skinęła głową, gdy usłyszała okrzyk bólu, i dołączyła do dwójki przyjaciół. – Aha! Jestem skłonna zgodzić się z tobą, Jess. – Sądzę, że szczur wymyślił coś nowego, a ten atak to tylko zasłona dymna. Przy okazji, czy mamy jakieś nowe informacje od Pierwszego Kreta i jego zespołu? Och, krety zawsze trzymają ucho blisko ziemi – prychnął Ambroży. – Pierwszy Kret powiedział, że słyszeli jakieś dziwne echo, ale na razie nie potrafią nic o nim powiedzieć. Uważa, że podkop dokonany zostanie najprawdopodobniej w południowo-zachodnim narożniku murów. – Tak, ja też o tym słyszałam – przytaknęła Jess. – Powinniśmy zorganizować gorące powitanie tym obrzydliwym gryzoniom, gdy tylko się pojawią. Winifreda siedziała zamyślona. – Ciekawe – powiedziała w końcu – gdzie podział się młody Maciej? To niepodobne do niego, że nie chciał wykorzystać okazji do wzięcia udziału w bitwie. Opat Mortimer obchodził mury, roznosząc jedzenie. Usłyszał ich rozmowę i uznał za wskazane ją skomentować. – Wiecie, że ja też się nad tym zastanawiałem? Ale uważam, że powinniśmy zaufać Maciejowi i jego ocenie sytuacji. Po prostu czuję, że nasz los spoczywa w jego łapach. Jednego możecie być pewni: gdziekolwiek jest ta młoda mysz, przyświeca jej tylko jeden cel – ocalenie Opactwa. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. – Och, o czym tu mówić. – Jess podniosła łuk i nałożyła strzałę na cięciwę. – Lepiej dopilnujmy, żeby miał dom, do którego mógłby wrócić. Bierzmy się do roboty, przyjaciele. Wstała, powiodła spojrzeniem wzdłuż jesionowej strzały. Zagrała zwolniona cięciwa. Stojący na granicy łąki gronostaj upadł. Horda Klunego zmniejszyła się o kolejnego zagrażającego Redwall żołnierza. Rozdział 4 Tej nocy Maciej nocował w lesie sam. Po skromnym posiłku owinął się ciasno habitem, mającym chronić go przed chłodnym wiatrem, i położył do snu. Pogrążony w gorzkich myślach o niewdzięcznych sorkach długo przewracał się z boku na bok, lecz w końcu udało mu się zasnąć. Przed świtem ocknął się, wyczuwając obok siebie ruch i słysząc jakiś szmer. Ani drgnął, ledwie zmrużył jedno oko. Stopy miał ciepłe, czuł ciężar koca, którym otulono go, gdy spał. Sorki ze Związku Partyzantów wróciły! Wokół rozpalono kilka ognisk, na których przygotowywano śniadanie. Maciej uznał, że wschód słońca musi już być bardzo blisko. Obrócił się na bok, nadal udając, że śpi. Wkrótce zapomniał o sorkach i zdrzemnął się słodko. Obudził się powtórnie późnym rankiem. Słońce świeciło z wysoka, jego promienie, przesiane przez gałęzie drzew, rozświetlały niebieskawy dym wznoszący się nad ogniskami. Kłoda-Kłoda podał mu pszeniczny placek i ziołową herbatę. Maciej usiadł i przyjął poczęstunek bez słowa. Jadł w milczeniu, a tymczasem sorek zwinął i spakował koc. Potem stanął obok niego, chrząknął, zakasłał nerwowo. – Posłuchaj, Macieju – zaczął niepewnie – bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało wczoraj. Jak widzisz, większość z nas zdecydowała w głosowaniu, by pójść z tobą. Młoda mysz nadal go ignorowała. Kłoda-Kłoda przysiadł obok. – Macieju, posłuchaj mnie. My, sorki ze Związku, staramy się rządzić naszą gromadą w demokratyczny sposób. Nie osądzaj nas pochopnie i, być może, niesprawiedliwie. Jeden z naszych, ten, który przemówił przeciwko tobie, zacytował tylko artykuły obowiązującego prawa. Nie wolno mi było go uderzyć. Zpasema miała rację, podtrzymując jego argumenty. Maciej wstał i podniósł torbę. – Teraz ty mnie posłuchaj, Kłodo-Kłodo. Nie opowiadaj mi o tych waszych śmiesznych zasadach: punkt trzeci, podpunkt czwarty paragrafu piątego. To nonsens. Albo jesteście ze mną, albo przeciwko mnie. Mój czas jest cenny, nie zamierzam marnować go na dyskusje o zasadach działania waszego Związku. Sorek podniósł plecak i uśmiechnął się szeroko. – Przyjacielu, jesteśmy z tobą – oznajmił. – Wszyscy. Od czubka nosa po pazury! Prowadź nas, dumny wojowniku! Maciej roześmiał się w z wyraźną ulgą. – No to chodźmy, przyjacielu! – powiedział głośno. – Musimy pokonać żmiję i odzyskać miecz! Otoczony gromadą sorków, które oczywiście zaraz zaczęły się kłócić o najlepszą drogę do kamieniołomów, Maciej spokojnie ruszył przed siebie. Przeszli wśród drzew, daleko za sobą pozostawili las Mossflower, przecięli szeroką łąkę, dużym łukiem obeszli ostrożnie farmę, przedarli się przez kilka głogowych żywopłotów, przekroczyli kilka wyschłych rowów, pokonali pasy pól, leżących ugorem pod gorącymi promieniami słońca. Na posiłek zatrzymali się przy brzegu szerokiej, płynącej powoli rzeki. Maciej przysiadł obok Zpasemy. Po raz ostatni jedli coś ciepłego – po drugiej stronie rzeki będą musieli poruszać się cicho, sekretnie, w żaden sposób nie zdradzając swej obecności. Tam nie wolno im już będzie ani hałasować, ani rozpalać ognisk. Wrzucił kamyk do rzeki. – Jak przez nią przejdziemy? – spytał. – Kłoda-Kłoda – przemówiła Zpasema z pełnymi ustami. – Jakże by inaczej? Dlatego tak właśnie ma na imię, wiesz? Jego ojciec i ojciec jego ojca też nazywali się Kłoda-Kłoda. Cała rodzina pływa i zawsze pływała po tej rzece. – Każdy, kto chciał ją przekroczyć, musiał tylko krzyknąć „Kłoda-Kłoda”. Zaraz sprawdzimy, czy to jeszcze działa. Podeszła do brzegu rzeki, przyłożyła łapy do pyska i zawołała, śpiewnie modulując głos: „Kłoda-Kłoda-Kłoda-Kłoda”. Spośród trzcin wypłynął na wielkim pniu starszy sorek. Zręcznie posługując się długim drągiem, szybko dotarł do przeciwległego brzegu. Zeskoczył ze swojego pnia i napadł na Zpasemę. – Tu durny zwierzu! – krzyknął. – Musisz całemu światu oznajmiać, że tu jesteśmy? Drzesz się jak jakaś syrena mgłowa! Zwijajcie obóz, lepiej przeprawić się na drugą stronę, nim ktoś nas znajdzie. – Ja tylko pokazywałem Maciejowi, jak wezwać prom – zaprotestowała urażona Zpasema. – Tylko tyle? – Kłoda-Kłoda wcale się nie uspokoił. – A dlaczego nie pokazałaś mu śladów węża o tu, w błocie? Może ich nie zauważyłaś? Asmodeusz przeszedł tędy niespełna cztery godziny temu! Prawdopodobnie poluje w tej chwili w lesie Mossflower. Mieliście szczęście, że na niego nie wpadliście. Przed końcem dnia będzie prawdopodobnie wracał tą drogą. Maciej, jednocześnie przerażony i zafascynowany, wpatrywał się w szeroki, pokryty śluzem ślad, pozostawiony przez żmiję. Tymczasem sorki w pośpiechu wskakiwały na pień. – Pośpiesz się! Wszystkie ręce na pokład! – syknął Kłoda-Kłoda. Mimo grożącego niebezpieczeństwa, młodemu wojownikowi spodobała się przeprawa przez rzekę. Niektóre sorki powyciągały z bagaży linki z haczykami; udało im się złapać całkiem sporo ryb, nim kłoda z lekkim stukiem dobiła do przeciwległego brzegu. Sorki zeskoczyły na stały ląd, a Maciej pomógł Kłodzie-Kłodzie wepchnąć prom w trzciny. – Tak sobie myślałem... – powiedział głośno. – Jak sądzisz, moglibyśmy gdzieś tu się ukryć? Tak, żeby widzieć Asmodeusza wracającego do gniazda i móc pójść jego tropem? – Dokładnie tak to sobie zaplanowałem. Rozstawimy się wzdłuż brzegu i ukryjemy. Istnieje szansa, że zauważymy Trującego Zęba. To dobry pomysł, ale nie do końca. Co będzie, jeśli on nas wywęszy? Tylu nas tu jest, że to całkiem możliwe. – No dobrze. Więc może idźmy jak najszybciej do kamieniołomów i tam się zaczajmy? Asmodeusz z pewnością wróci do domu. Szkoda, że nie jest to takie proste, przyjacielu. – Kłoda-Kłoda wzruszył ramionami. – Tam nie ma się gdzie przyczaić, wokół kamieniołomu ziemia jest jałowa i płaska. A Trujący Ząb to stary, mądry wyga. Być może znalazł jakieś wejście poza samym kamieniołomem? Uważam, że lepiej będzie, jeśli zaczaimy się tutaj. Rozstawię moich towarzyszy wzdłuż brzegu. Wszyscy będziemy czuwali. Całe długie popołudnie Maciej spędził w ukryciu pod krzakiem bzu. Po jego obu stronach, w niewielkiej odległości od siebie, kryły się sorki; w ten sposób obstawione zostało dobre pół mili brzegu. Ten, kto dostrzegłby Asmodeusza, miał po upływie minuty zameldować o tym wojownikowi z Redwall, znajdującemu się mniej więcej pośrodku linii. Z jednej strony zamykała ją Zpasema, z drugiej Kłoda-Kłoda. Słońce wisiało nad nimi, płonąc, jak się wydawało, żywym ogniem. Maciej wpatrywał się w rzekę i rozciągający się przed nim kawałek ziemi. Trwał w całkowitym bezruchu, nie jadł, nie pił, nawet się nie podrapał. Ze stoickim spokojem znosił natręctwo much i innych owadów, które brzęczały mu wokół głowy i chodziły po nim w najlepsze. Skupił się tak bardzo, że wyobraźnia zaczęła mu płatać figle. Przypadkowe zmarszczki na wodzie lub szelest traw na wietrze brał za pojawienie się Asmodeusza. Mrugał wtedy i pocieszał się, że to tylko wytwór zmęczonego umysłu. Młoda mysz straciła wreszcie poczucie czasu i odzyskała je dopiero wówczas, gdy złote promienie słońca sczerwieniały, zwiastując bliski zachód. Z pewnością wąż musi się wkrótce pojawić! Nim zrobiło się całkiem ciemno, podszedł do niego sorek i poklepał go po ramieniu. – O co chodzi? – spytał Maciej. – Ktoś widział Asmodeusza? Sorek wskazał łapą tę część linii, którą zamykała Zpasema. – Nie wiem, idź, sprawdź sam. Ja pójdę po Kłodę-Kłodę. Maciej wypełzł spod krzaka bzu. Wiedział, że musiało się zdarzyć coś złego. Całkowicie rezygnując z ostrożności, popędził brzegiem rzeki. Inne sorki opuszczały kryjówki i podążały za nim. Zpasema siedziała na ziemi. Oczy miała szeroko otwarte, przerażone, szczękała zębami, drżąc na całym ciele. Nadbiegł Kłoda-Kłoda. Maciej krzyknął: – Zpasema jest w szoku! Pomóż mi ją nieść. Złapali ją pod łapy, zaciągnęli nad rzekę i wrzucili do płytkiej wody. Kiedy wypełzła nad brzeg, plując na wszystkie strony, była już mniej więcej przytomna. Usiadła ciężko. – Trujący Ząb, ten wąż, Asmodeusz... on tu był! Zobaczyłam go, kiedy było już za późno. Zabił Minga! Unieruchomił go spojrzeniem, ugryzł i pociągnął za sobą. Biedny Mingo! Brrr... to było straszne, straszne. Nie potraficie sobie nawet wyobrazić tak wstrętnego gada. – Zpasema rzuciła się na ziemię, szlochając. Kłoda-Kłoda brutalnie postawił ją na łapy. – Oprzytomniej i przestań płakać – warknął. – Wąż z pewnością zostawił nam dobry, wilgotny ślad. Gdzie to się stało? Zpasema wskazała w lewo. Przebiegła kilka kroków na drżących łapach. – Tutaj! Tutaj! Widać ślad. Popatrzcie tylko! Ślad rzeczywiście był doskonale widoczny: wśród suchej trawy błyszczała w ciemności szeroka, wilgotna bruzda. Poszli za nim; prowadzili ich Maciej i Kłoda-Kłoda. Trop wił się i skręcał, prowadził przez małe kopce, pod żywopłotami, przez pola. Nawet gdy wysechł, nie zgubili go; unosił się nad nim duszny odór śmierci. Na grzbiet niskiego wzgórza Maciej dotarł pierwszy. Przykucnął, zasygnalizował reszcie, by też się ukryła i wskazał w dół. – Kłoda-Kłoda, widzisz? Nieco poniżej znajdował się wielki, nieużywany już kamieniołom. Wyglądał tak, jakby jakaś gigantyczna łapa wygrzebała dziurę w ziemi. Dziura ta miała kształt mniej więcej owalny. W połowie wysokości stromych ścian z czerwonego piaskowca znajdowała się płaska półka. W miejscach, gdzie wydobywano niegdyś piaskowiec, leżały stosy pokruszonego kamienia. Tu i tam zdążyły się już pojawić jakieś rośliny, ale na razie podkreślały tylko odpychającą surowość tego miejsca. Maciej wraz z sorkami obserwował kamieniołom z góry, mocno wytężając wzrok. Na dole panowała niemal całkowita ciemność. Z kamiennym spokojem Kłoda-Kłoda wydał swym towarzyszom rozkaz wycofania się na łąkę, gdzie można było odpocząć i zjeść bardzo wszystkim potrzebny posiłek. Tylko on i Zpasema pozostali przy Macieju, który uciął wszelkie dyskusje, mówiąc: – Gdy tylko zrobi się trochę jaśniej, zejdę na dół, żeby się rozejrzeć. – Jeśli ty pójdziesz, my pójdziemy z tobą – szepnął Kłoda-Kłoda. Młody wojownik potrząsnął głową. – Nie! – zaprotestował. – Nie mogę się na to zgodzić. To zbyt niebezpieczne. Zpasema, która zdążyła już dojść do siebie, zabrała głos w dyskusji. – Nie zdołasz nas powstrzymać. Nie jesteś członkiem Związku, a więc nie możemy podlegać twojemu dowództwu. Jest to dokładnie opisane w naszych zasadach i nie podlega dyskusji. Decyzja nie należy do ciebie. Postanowiliśmy, że będziemy ci towarzyszyć. Na razie jednak ty i Kłoda-Kłoda powinniście się trochę przespać. Ja pierwsza stanę na warcie. Trójka przyjaciół spała „na zakładkę”, wymieniali się na posterunku przez całą długą noc. Maciej objął wartę ostatni, miał szansę obserwować wschód słońca. Jakże inaczej wyglądały kamieniołomy w blasku jego promieni! Na jego oczach kamień zmieniał kolor: od bladozłotego poprzez wszystkie odcienie żółci, brąz, najpierw jasny, a potem ciemniejszy i wreszcie brunatny, do ciemnej, stłumionej czerwieni kamienia, który wydobywano tu przed wiekami i z którego murarze zbudowali Opactwo Redwall. Obudził przyjaciół, by im także pokazać ten wspaniały widok. – I pomyśleć, że wśród takiego piękna kryje się tak ogromne, zimne zło – westchnął. Sorki zeszły ze wzniesienia gęsiego. Nie było to trudne zejście, po drodze znajdowały wygodne stopnie i uchwyty, mocne i ani odrobinę śliskie. Marsz zajął im niespełna godzinę. Stanęły na dole w ciasnej grupie i rozejrzały się dookoła. – Załóżmy, że Trujący Ząb wybierze się dziś na polowanie... – szepnęła Zpasema. – Moim zdaniem nie – odpowiedział cicho Kłoda-Kłoda. – Cały wczorajszy dzień spędził w Mossflower, a w drodze do domu wpadł jeszcze na biednego Minga. – Sądzę, że prześpi dzień i wyruszy na łowy w nocy. – Mamy więc cały dzień na odkrycie, gdzie jest – wtrącił Maciej. – Szukamy razem czy rozdzielamy się? – Szukamy razem! – Zpasema i Kłoda-Kłoda wyciągnęli z pochew krótkie rapiery, a Maciej sztylet. Rozpoczęli poszukiwania dziury lub ukrytego wejścia pod ziemię. Przebadali niższą część zbocza kamieniołomu, wytężając wzrok i dłubiąc w ziemi. Zaglądali pod korzenie niskich krzaczków, odwracali mniejsze kamienie, wpełzali pod większe, cały czas szukając krętego śladu węża. Panowała tu przerażająca cisza. Nie słyszeli ani ćwierkania ptaków, ani brzęczenia owadów. Dotarli do biegnących w połowie zbocza tarasów. I nadal nic nie znaleźli. Na bezowocnych poszukiwaniach minął im cały ranek. W południe Kłoda-Kłoda zarządził przerwę. We trójkę usiedli na płaskim kamieniu i posilili się sucharami. Nie było im do śmiechu. Milczeli, pogrążeni w myślach. Wreszcie Zpasema wstała i otrzepała futro. Energicznie zatarła łapy. – Hej, wy dwaj – popędziła towarzyszy. – Do roboty. Pozostało nam tylko pół dnia. Maciej i Kłoda-Kłoda wstali, podnieśli bagaż i broń. Zpasema oparła się o wąski kamień i mówiła dalej: – Jeśli do wieczora przeszukamy górną część kamieniołomu, pozostanie nam tylkooooo... Pozostało po niej wyłącznie echo jej okrzyku. Wąski głaz, o który się opierała, obrócił się, otwierając na schodzący w dół korytarz. Znaleźli wejście do gniazda Asmodeusza Trującego Zęba. Rozdział 5 Kluny Bicz niecierpliwie wyczekiwał nadejścia ciemności. Jeden z jego trzech planów przyniósł efekty znacznie wcześniej, niż można się było tego spodziewać. Zabójczy okazał się nieocenionym pomocnikiem. Poszedł do lasu z ciekawości, sprawdzić, co tam robią szczury. Nie zaskoczyło go wcale, gdy zobaczył przygotowaną wieżę oblężniczą. Szczury miały jednak pewien problem. Wóz nadal leżał w rowie, przewrócony. Choć próbowały i próbowały, nie potrafiły zdemontować kół i osi. Zabójczy porozmawiał z Klunym, który natychmiast wyznaczył go do nadzoru nad pracami. Zrzędliwa kuna pokazała szczurom, że dobrze zna zasadę dźwigni i punktu podparcia. Przygotowała blok oraz wyciąg, by wspomóc pień drzewa, który służył im za dźwignię. Nie przejmując się kołami i osią, podczepiła wóz do wyciągu. Z pomocą wszystkich szczurów i dzięki sporej dozie szczęścia udało się go unieść. Nacisk na dźwignię spowodował, że w pewnej chwili stracił on równowagę. Bloczek i wyciąg nie wytrzymały ciężaru i puściły, naciskające na dźwignię szczury i kuny poleciały do rowu, ale to nieszczęście, wynikające z konstrukcyjnego błędu, okazało się błogosławieństwem. Z donośnym trzaskiem wóz stanął na drodze, na kołach. Szczury natychmiast wepchnęły go do lasu. Zabójczy nadzorował ustawienie na nim wieży. Zachwycony swą wynalazczością, udoskonalił jeszcze to i owo. W krótkim czasie wieża stała na owiniętych workami kołach. Była gotowa do użycia. Kluny zebrał dowódców wokół siebie, by wyjaśnić im, co zamierza zrobić. Oznajmił, że po zmroku Jadowity wzmoże gwałtowność ataku na bramę, lecz będzie to tylko dywersja. On sam obejmie dowództwo jednostki specjalnej. Jej żołnierze wytoczą wieżę z lasu i ustawią ją pod tym odcinkiem muru, gdzie obrona będzie najsłabsza. Pod osłoną nocy zaatakują, dokonają błyskawicznej rzezi obrońców, a to otworzy im wrota Redwall. Kluny spojrzał w niebo. Zapadał wieczór, zmrok nadejść miał wkrótce. Rozkazał Jadowitemu rozpocząć dywersyjny atak. Wrzeszcząc na całe gardło, wydając przerażające bojowe okrzyki, atakujący wyskoczyli z rowu, obrzucając załogę na murach strzałami i wystrzeliwanymi z proc kamieniami. – Za mną, Redwall! Naprzód, myszy! – krzyknęła Konstancja. – Oddamy im z nawiązką! Za mną, Redwall! Bazyli Łoś Zając uformował na murze trzy szeregi łuczników. Byli to prawdziwi żołnierze, z wojskową precyzją wykonujący jego rozkazy. – Pierwszy szereg, strzał! Cofnąć się, przyklęknąć, strzała na cięciwę! – Drugi szereg, strzał! Cofnąć się, przyklęknąć, strzała na cięciwę! – Trzeci szereg, strzał! Cofnąć się, przyklęknąć, strzała na cięciwę! – Pierwszy szereg, wystąp. Cel! Pal! Ostrzał z murów nie ustawał ani na chwilę. Żołnierze nieprzyjaciela padali na drogę. Szpon ruszył na czele odwodów. – Procarze! Cel! Pal! Przynieście więcej włóczni! Równaj, równaj linię! Nie strzelać, póki nie zobaczycie ich na murach. Jan Kościelny, pani Nornica i braciszek Hugo, nisko pochyleni biegali za murami. Zbierali włócznie, kamienie i strzały miotane przez przeciwnika i podawali je obrońcom. – Naprzód, wydry! Niech wiedzą, co to znaczy płacić pięknym za nadobne! – rozkazała Winifreda. Dowodziła procarzami, ale wspomogła także łucznikami szeregi nieco już zmęczonych myszy. Konstancja i bóbr podzielili między siebie zdobyczne włócznie. Ciskali nimi z przerażającą siłą i niezwykłą precyzją. Kuny-łuczniczki stojące na skraju łąki wstrzelały się w szeregi myszy Bazylego. Powaliły kilkanaście z nich, ale Jess Wiewiórka, Winifreda i jej najlepsi procarze obrzucili je gradem pocisków i zdziesiątkowali w ciągu kilku zaledwie chwil. Bitwa stawała się coraz gwałtowniejsza, strzały trafiały coraz celniej, gdy nagle rozległy się donośne uderzenia Józefa. Kluny zatrzasnął na hełmie pogiętą przyłbicę. Poklepał Zabójczego po ramieniu. – Doskonale! No, czas najwyższy! Naprzód, kuno! We dwójkę zsunęli się do rowu i przygięci pobiegli do południowo-wschodniego narożnika muru, gdzie panował względny spokój. Najciszej jak to było możliwe, wytężając siły i dysząc ciężko, szczury toczyły wysoką wieżę oblężniczą. W lesie szło im niesporo, na krótkim odcinku podmokłej łąki jeszcze gorzej; nawet sam Wódz przyłożył łapę do roboty, ciągnąc za jeden z głównych sznurów. Był niezwykle silny, a szarpał tak mocno, że cała konstrukcja chwiała się niebezpiecznie. – Bliżej! Jeszcze bliżej muru – rozkazywał przenikliwym szeptem. – Teraz dobrze. Sprawdźcie, czy wieża stoi pewnie. Nie chcę, żeby chwiała się na wszystkie strony, kiedy znajdziemy się na szczycie. Pod koła podłożono kamienie i płaty darni. Wieża stała teraz pewnie i była już gotowa do użycia. Gry braciszek Hugo pospieszył na mury, by wspomóc obrońców, rządy w kuchni objęła Pączek. Była bardzo zajęta przygotowywaniem płatków owsianych i wypiekaniem chlebów na jutrzejsze śniadanie. Poradziwszy sobie z najważniejszymi problemami, natychmiast pomyślała o żołnierzach i w kilku wielkich garnkach zaczęła przygotowywać zupę jarzynową. Było to ulubione pożywienie obrońców, zwłaszcza nocą, a Pączek gotowała zupę według własnego przepisu. Z pomocą pani Nornicy i pana Wiewiórki przelała ją do trzech wielkich glinianych garnców. Każde z nich wzięło jeden; posiłek ten uzupełniał jeszcze koszyk ze świeżym chlebem oraz kozim serem. Pączek szła pierwsza, niosąc latarnię. Zaczęli od południowo-wschodniego narożnika murów, gdzie stacjonowały krety pod przywództwem Pierwszego Kreta, pełniąc niewdzięczną służbę: w dzień i w nocy penetrowały one teren Opactwa, nasłuchując odgłosów towarzyszących kopaniu tunelu. Ucieszyły się z krótkiej przerwy, z radością powitały gorącą zupę i okazję do porozmawiania z kucharzami. Pączek miała ogromne kłopoty ze zrozumieniem, co właściwie mówi Pierwszy Kret, ale bardzo lubiła tę uroczą gwarę. – Och dziołszko, jo ci godom, że do dwóch dni ta pierońsko gadzina bydzie sam nazod. Dostanom po łebie, jak ino wystawiom te swoje palice. Mała myszka zrozumiała z tego może jedno słowo na trzy, ale z surowego wyrazu pyszczka Pierwszego Kreta wywnioskowała, że szczury nie ucieszą się tym, że „dostanom po łebie”. Tymczasem Pierwszy Kret grzecznie pociągnął się za nos i powiedział coś jeszcze w swoim dialekcie. Pan Wiewiórka uśmiechnął się do Pączka i pani Nornicy. – Z tego, co zrozumiałem, krety uwielbiają zupę jarzynową według twego przepisu, Pączku. Jestem pewien, że moja Jess też ma na nią ochotę. – Oczywiście. I Sam też powinien coś zjeść... jeśli jeszcze nie śpi – przyznała Pączek. – Mam pomysł. – Niech pan i pani Nornica zaczną od bramy, tylko proszę pamiętać o ostrożności i nie wychylać głów. Ja zacznę tutaj i spotkam się z wami w kuchni. Z latarnią i koszykiem w jednej łapie, a garnkiem w drugiej Pączek wspięła się na mur przy południowo-wschodnim narożniku. Spotkała tam brata Rufusa. – Ach, młoda polna myszka z jej czarodziejską zupą – westchnął brat. – Miło znów cię zobaczyć, Pączku. Wyciągnął kubek i z wdzięcznością obserwował unoszącą się nad nim chmurę pary. – Och, jak wspaniale pachnie. Zupa jarzynowa, moja ulubiona... Pączek wcale go nie słuchała. Z otwartym pyszczkiem wpatrywała się w coś nad jego ramieniem. Kubek wypełnił się, ale ona lała nadal, zupa chlupiąc, rozlewała się po kamieniach. Ponad murem wyrosła znikąd zbita bez ładu i składu drewniana platforma, a na jej szczycie, gotów do skoku, stał złowrogo wyglądający szczur z szablą w zębach. Pączek krzyknęła przeraźliwie. Sytuację, bardziej dzięki szczęściu niż szybkiemu refleksowi, uratował brat Rufus, który podążył spojrzeniem za wzrokiem Pączka i słysząc jej krzyk, odwrócił się szybko i chlusnął gorącą zupą z kubka wprost w ślepia szczura. Gryzoń spadł z platformy, wrzeszcząc z bólu. Działając instynktownie, bez żadnego racjonalnego planu, Pączek rzuciła za nim latarnią. Latarnia rozbiła się o drewno, oblewając je oliwą. Buchnął płomień, zmieniając konstrukcję w prawdziwe piekło. Bijący w niebo płomień przyciągnął obrońców, którzy nadbiegli pędem, by zobaczyć, co się stało. Na górnej platformie palącej się wieży stało nie mniej niż trzydzieści szczurów, znacznie więcej znajdowało się na dole, a jeszcze więcej na nią wchodziło. Walczyły teraz ze sobą na śmierć i życie, każdy z nich chciał uciec przed ogniem. Gryzły, tratowały się, wyciągały szable. Niektóre skakały w przepaść, ale więcej spychano z wieży; te spadały, krzycząc przeraźliwie. Kluny biegał w kółko w napadzie szału. Stracił poczucie rzeczywistości. Chwytał zszokowane, ranne, poparzone szczury, na których futro nadal się tliło, i wrzeszczał: – Na górę, na górę, tchórze! Skakać na mury! Atakujący bramę żołnierze przerwali natarcie i przybiegli zobaczyć, co się stało. Wieża płonęła z trzaskiem, w niebo strzelały kłęby iskier. Wódz bił ogonem na prawo i lewo, klął, piana ciekła mu z pyska. W blasku płonącej wieży jego ściągnięty pysk był maską szaleństwa. – To tylko mały ogieniek! Wracajcie na górę, wy tchórzliwi głupcy! Zabić myszy! Szpon i Żaba złapali go za dymiący płaszcz, ciągnąc z całej siły. – Uciekamy, Wodzu! – krzyknął jeden z nich. – Wieża się wali! Rzeczywiście, z donośnym trzaskiem, w snopie iskier, wieża najpierw pochyliła się, potem wyprostowała powoli, zapadła się i runęła. Płomień strzelił pod niebo. Wóz upadł na bok i płonął tak gwałtownie, że wkrótce zmienił się w popiół. Incydent ten zakończył nocne walki. Obrońcy Opactwa wznieśli okrzyk radości. Pączek stała się prawdziwą bohaterką. Pochwały Pierwszego Kreta sprawiły, że aż się zarumieniła. – Ach dziołszko, przy tyj jasności zdowosz się być jesce barziyj gryfno. Godej ino, czy mosz jesce ta bryja, co nom tak smakuje? Myślą, że niy wylołaś ji bez ta pierońsko gadzina? Po nieudanym ataku z wieży las pod murem Redwall przedstawiał straszny widok. Na ziemi leżały zwłoki nieszczęśników, którzy padli ofiarą szalejącego ognia. Zaufani dowódcy odprowadzili Klunego do bezpiecznego rowu. Wódz najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością, bo mruczał pod nosem jakieś dziwne słowa i klątwy, których nikt nie potrafił zrozumieć. Za jego plecami dowódcy wymienili znaczące spojrzenia. Czyżby kolejna klęska sprawiła, że Kluny oszalał? Do rana ogień wygasi, tylko tu i ówdzie żarzyły się niedopalone resztki. Konstancja i opat przyglądali się polu bitwy z wysokości murów. Wielki szmat łąki został całkowicie spalony, mimo obfitej porannej rosy tu i ówdzie nad pogorzeliskiem unosił się dym. – Losowi niech będą dzięki, że ogień nie dotarł do lasu – przerwał milczenie opat. – Przy tej pogodzie mógłby zgorzeć cały Mossflower. Borsuczyca ze smutkiem przyglądała się czarnej, nagiej ziemi. – To prawda – przytaknęła. – Nikt nie używa ognia jako broni, nikt, nawet Kluny. Tylko ogień niesie nieuniknioną zagładę obu wojującym stronom. To, co się stało, musimy uznać za wypadek, ojcze opacie. – Wypadek czy nie wypadek, Pączkowi jesteśmy winni wdzięczność – odparł opat. – Okazała się bardzo dzielną myszą. Gdyby nie jej błyskawiczna reakcja na zagrożenie, w tej chwili wszyscy jęczelibyśmy pod butem tyrana. Tymczasem Pączek trudziła się w kuchni, gotując owsiankę i pilnując rosnącego w piecach chleba. Uśmiechała się sama do siebie. Ciekawe – pomyślała – co na to wszystko powiedziałby Maciej? Wczoraj wieczorem była bohaterką, dziś rano znów jest kucharką. Rozdział 6 Kłoda-Kłoda przytrzymał kamień. Maciej zajrzał do dziury. Popatrzył wzdłuż długiego, ciemnego korytarza, schodzącego w dół i w głąb kamieniołomu. Zpasemy ani nie słyszeli, ani nie widzieli. Próbowali wywołać ją donośnym szeptem; nie chcieli krzyczeć, bali się zaalarmować węża. Maciej zniecierpliwił się wreszcie. – Wchodzimy, Kłoda-Kłoda. Nie mamy wyboru. – Zachowuj się najciszej, jak potrafisz. – Jeszcze chwilka. – Sorek znalazł mały kamyk i zablokował nim większy, zapobiegając zamknięciu wejścia. – No, już. Jestem gotowy. Prowadź, Macieju. Zachowując maksimum ostrożności, weszli do długiego, opadającego stromo korytarza. Szli ostrożnie, mocno odchyleni do tyłu; nie chcieli ześlizgnąć się w dół, a to najprawdopodobniej spotkało Zpasemę. Dotarli na sam dół i przystanęli na chwilę, by przyzwyczaić oczy do panującego pod ziemią mroku. Od tego miejsca droga biegła poziomo, a tunel był wystarczająco szeroki i głęboki, by mogli iść obok siebie, wyprostowani. Po drodze Kłoda-Kłoda pokazywał Maciejowi wyryte na ścianach dziwne znaki i symbole. Choć korytarze i tunele kamieniołomów utworzyły się w sposób naturalny, z pewnością zamieszkiwały je przez wieki pokolenia węży i to one oznaczyły tak swój dom. Przyjaciele szli dalej, aż dotarli do miejsca, w którym tunel rozszerzał się w małą komnatę. Prowadziły z niej dwa wyjścia. – Idź lewym, a ja pójdę prawym – szepnął Maciej. – Co jakiś czas ryj rapierem na ścianie znak strzałki, ja zrobię to samo sztyletem. W ten sposób się nie pogubimy. – Jeśli znajdziesz Asmodeusza, wróć tu natychmiast. Jeśli Asmodeusz znajdzie ciebie, najlepiej zrobisz, uciekając jak najszybciej i wrzeszcząc jak najgłośniej. – Pilnuj się, wojowniku – pożegnał go Kłoda-Kłoda. – Do zobaczenia. Maciej chwycił w łapę sztylet i, gotów do walki, wpełzł do tunelu po prawej. Był on nieco węższy, lecz równie wysoki jak ten, którym doszli do komnaty. Ściany i podłogę miał z żółtego piaskowca, tak miękkie, że przypominały mokry piasek. Prawie nie oddychając, ucieszony, że jego kroki na tym podłożu nie wywołują echa, Maciej szedł przed siebie, nie zapominając o rysowaniu strzałek co kilka metrów. Gdzieś z przodu dobiegał go dźwięk kapiącej wody; niezwykły, niemal melodyjny, odbijał się echem w martwej ciszy, brzmiał groźnie, złowieszczo. i Namacał łapą dziurę w ścianie po lewej. Okazało się, że jest to prostokątna wnęka. Z przerażeniem odkrył, że pełno w niej zrzuconych przez węże skór. Leżały na ziemi, suche, skurczone. Zadrżał, bo widok był wręcz obrzydliwy, i ze strachem pomyślał o pokoleniach pełzających tu gadów, po czym szybko poszedł dalej. Ten korytarz był co najmniej dwukrotnie dłuższy niż wejściowy. Wycinając kolejną strzałkę, Maciej zauważył, że znaki na ścianach wydają się starsze, bardziej prymitywne. Miejsce to było gniazdem węży na długo przedtem, nim stało się kamieniołomem. Korytarz kończył się w gigantycznej jaskini, tak ogromnej, że Wielki Refektarz Opactwa Redwall zmieściłby się w jej narożniku. Pośrodku znajdowało się ogromne jezioro, którego woda fosforyzowała słabo, otaczając je niesamowitą poświatą. Gdzieś z zawieszonego wysoko stropu skąpy wały doń krople wody, marszcząc powierzchnię. Z tej jaskini rozchodziły się korytarze, widać było także wejścia do pomniejszych jam. – Asssmodeuszszsz... Dźwięk ten zmroził krew w żyłach młodego wojownika. Żmija była gdzieś blisko, ale nie potrafił powiedzieć gdzie. Echo przeraźliwego syku dobiegało go ze wszystkich stron. – Assssmodeuszszsz... Maciej bohaterskim wysiłkiem woli stłumił ogarniającą go panikę. Gdyby wąż wiedział, gdzie jestem, nie marnowałby czasu na próby przestraszenia mnie, pomyślał. Zaatakowałby mnie znienacka. Rozumowanie to dodało mu odwagi, ale nadal czuł się bardzo niepewnie. Okrążył podziemne jezioro, za wszelką cenę starając się nie myśleć o obrzydliwym syku. – Asssmodeuszszsz... Przywołując na pomoc całą swą odwagę, Maciej wszedł do najbliższej mniejszej jaskini. W błędnym świetle fosforyzującej wody jeziora dostrzegł coś, co niesłychanie podniosło go na duchu. Zpasema siedziała spokojnie, opierając się plecami o ścianę. Podbiegł do niej, chwycił jej łapę. – No nie! Powiedz, jak się tu dostałaś. Szukamy cię i szukamy, mamy z tobą same kłopo... Zpasema przewróciła się na bok. Nie żyła. Maciej zacharczał dziwnie i cofnął się. Na pyszczku sorka, nabrzmiałym, jakby spuchniętym, dostrzegł ślady po ukąszeniu. Oczy miał zamknięte, wargi czarne. – Asssmodeuszszsz... Maciej w panice wycofał się z tej koszmarnej spiżarni żmii do wielkiej jaskini. Łapy uginały się pod nim; usiadł, drżąc z przerażenia. Nie potrafił do końca uwierzyć, że tak niedawno Zpasema żyła, uśmiechała się, dodawała im otuchy. Zmusił się do wstania i dalszego badania podziemi. Kolejne wejście było małe, niskie; nie wydawało się, by warto było marnować na nie czas. Mimo to Maciej postanowił je zbadać. Opadł na cztery łapy, wcisnął się do środka. Jak się okazało, był to kolejny tunel, ciasny i wąski. Mimo to szedł naprzód. – Asssmodeuszszsz... Przerażający syk był teraz znacznie bliższy. Na nic nie zważając, przepychając się pomiędzy wąskimi ścianami, młody wojownik pokonał wreszcie wąskie przejście. I znalazł się twarzą w twarz z wielką żmiją. – Asssmodeuszszsz... Gad spał. Oddychał powoli, a za każdym oddechem poruszał rozwidlonym językiem, wydając syk, który Maciej słyszał już kilkakrotnie. Wojownik przyglądał się żmii zafascynowany. Oczy miała niedomknięte, przykryte tylko cienką, przezroczystą błoną. Oddychała powoli, regularnie. Wielkie ciało zwinęła we wzór, którego nie potrafił rozpoznać, zresztą od czasu do czasu przesuwało się ono z szelestem suchej łuski po kamieniu; tylko łeb pozostawał nieruchomy. Maciejowi wydawało się, że gdzieś tam, za zwojami pokrytego wzorem zygzaków cielska dostrzega zwężający się ogon. W gnieździe węża znajdowało się wiele interesujących przedmiotów: lisi ogon, skrzydła leśnego gołębia, łeb jakiejś wielkiej ryby oraz futra przeróżnych zwierząt. Ale Maciej nawet na nie nie patrzył. Jego uwagę przykuł... miecz Marcina Wojownika. Miecz wisiał na korzeniach drzewa, za śpiącym wężem. Rękojeść, ozdobiona wielkim czerwonym klejnotem, obciągnięta była czarną skórą ze srebrnym wzorem, pasującym do pochwy i miecza. Jelec był srebrny, masywna klinga zaś, wykonana z najlepszej stali, wyklepana została aż do okrutnie ostrego końca. Na całej jej długości, pośrodku, biegło wgłębienie: kanalik, którym po ciosie spływała krew przeciwnika. Zdobiły ją także wytrawione wzory, których młody wojownik nie potrafił rozszyfrować. Nie miał jednak wątpliwości: oto patrzył na miecz Opactwa. A jego obowiązkiem było go odzyskać. Maciej poruszał się ciszej niż kiedykolwiek. Kroczek po kroczku, cal po calu, powoli, kurcząc się, by być jak najmniej widocznym, przytulony do ściany, omijał potworny łeb węża. Wysuwający się i chowający, poruszający w rytm syku „Asssmodeuszszsz...” rozwidlony język niemal musnął mu pysk. Owiało go chłodne powietrze wydychane przez żmiję, niosące w sobie odór śmierci; jeden ze zwojów poruszającego się przez cały czas ciała dotknął jego łapy. Maciej wstrzymał oddech i jeszcze mocniej wtulił się w ścianę. Wąż mrugnął, przezroczysta błona na jego oczach przesunęła się w górę. Wyglądało to tak, jakby patrzył wprost na Macieja! – Asssmodeuszszsz... Błona zasnuła oczy. Wąż spał, śniąc jakiś swój straszny sen. Maciej oblał się zimnym potem. Asmodeusz otworzył oko śpiąc! Nie istniało żadne inne prawdopodobne wyjaśnienie. Sekundy ciągnęły się jak lata, ale w końcu Maciejowi udało się przecisnąć przy łbie węża. Omijając zwoje potwornego cielska, cicho i szybko podszedł do ściany jaskini, do miejsca, gdzie miecz wisiał na korzeniach drzewa. Zdjął go powoli, z szacunkiem ujął rękojeść w obie łapy. Ścisnął ją mocno, bardzo mocno; uniósł klingę na wysokość oczu. Ostra stal zabłysła odbitym światłem. Maciej wiedział już, jak czuł się Marcin za każdym razem, gdy wyjmował tę piękną broń z pochwy, i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że urodził się dla tej właśnie chwili, że jest jednym z bronią, że wyczuwa ją każdym nerwem ciała. Miecz Marcina stał się jego częścią. Przede wszystkim zależało mu na tym, by bezpiecznie wycofać się ze zdobyczą. W małej jamie, w której spała żmija, nie mógłby posłużyć się nią skutecznie. Nawet gdyby uderzył mieczem Asmodeusza, jego długie, potężne ciało przycisnęłoby go pewnie do ściany i zmiażdżyło, nawet w drgawkach śmierci. Tego rodzaju lekkomyślność nie przyniosłaby mu niczego dobrego. Niczym dojrzały wojownik, młoda mysz postanowiła, że sama wybierze czas i miejsce starcia. Rozejrzała się dookoła. Korytarz, przez który weszła do jamy, był najoczywiściej zbyt mały, by służyć i żmii. Zapewne wspomagał krążenie powietrza, umożliwiając wężowi swobodne oddychanie, wzmacniał także jego głos, przeraźliwe syczenie odbijające się echem w jaskini, paraliżujące wszystkich, którzy chcieliby wejść do środka. Ogon węża, leżący wprost na jego drodze, wskazywał zawieszoną skórkami ścianę. Maciej dostrzegł, że skórki te drżą lekko. A więc zakrywały wyjście, jedyne możliwe, biorąc pod uwagę rozmiar gada. Ściskając w dłoni miecz Marcina i w ten sposób dodając sobie odwagi, Maciej uniósł ogon węża jego czubkiem. Osiągnął spodziewany efekt, cielsko żmii przesunęło się lekko. Uchylił skórki i wbiegł do korytarza, który łukiem wyprowadził go do wielkiej jaskini, oświetlonej fosforyzującą wodą przepastnego jeziora. W tej samej chwili Kłoda-Kłoda, blady, przerażony, wybiegł z jamy, w której spoczywało ciało Zpasemy. Nieprzytomny ze strachu po prostu wpadł na przyjaciela; cudem uniknął zranienia czubkiem miecza. Nim Maciej zdążył go uciszyć, wrzasnął na całe gardło: – Macieju, Zpasema nie żyje! Widziałem jej ciało dosłownie przed chwilą. Nie żyje! Zpasema nie żyje! Jego krzyk obudził śpiącego w swym gnieździe Asmodeusza. Rozdział 7 Dowodzący obroną Opactwa Redwall szukali wsparcia u Konstancji. Nikt nie ośmieliłby się postąpić wbrew jej rozkazowi. Była najstarsza i najmądrzejsza ze wszystkich leśnych stworzeń. Być może myślała powoli, ale to, co wymyśliła, nie podlegało krytyce. Jej wiedza miała źródło w doświadczeniu, a wspomagał je wrodzony instynkt przetrwania. Jess, Winifreda i Bazyli wspierali ją zawsze i bezwarunkowo. Właśnie przekazali jej najnowsze informacje. Szczury miały ukończyć tunel i zaatakować z niego wczesnym popołudniem. Borsuczyca podziękowała im, kiwając pasiastym łbem. Nie była zaskoczona tą wiadomością, Pierwszy Kret zdążył ją już uprzedzić. Wiedziała, że będzie potrzebowała jego specjalistycznej wiedzy, by zlikwidować to ostatnie zagrożenie dla Opactwa. Kluny Bicz nadal zachowywał się dziwnie. Siedział w połatanym namiocie, rozbitym dla bezpieczeństwa daleko, na skraju lasu, nie odzywając się do nikogo. Nawet gdy rozradowany Zabójczy zameldował mu o rychłym ukończeniu podkopu, nie podniósł wzroku i nadal wpatrywał się w ziemię swym jedynym ślepiem. Dobre wieści nie poprawiły mu humoru, zupełnie jakby ich nie słyszał. Kuna poczuła się dziwnie. Stała nieruchomo, niepewna, co się dzieje, oczekując rozkazów. Wódz zachowywał się zupełnie tak, jakby zapomniał o jej obecności. Spróbowała jeszcze raz. – Chodzi o tunel, Wodzu. Po południu będzie gotowy. Kluny spojrzał na nią tępo. – A tak, tunel... tunel... – powtórzył bezmyślnie. – Eeee... wiesz, co masz robić. Ja muszę jeszcze przemyśleć sobie parę spraw. Na łące, z dala od namiotu, Jadowity i Szpon z niedowierzaniem wysłuchali relacji kuny. – Mówię wam, że brak mu piątej klepki – oznajmił Zabójczy. – Siedzi i nic nie robi, jak jakiś przeklęty wypchany szczur. Dobrze to sobie przemyślcie. Przecież nasza horda lada chwila będzie w stanie przeleźć przez tunel i opanować Opactwo. Co robimy? – Nie mamy wyjścia – odparł Szpon, którego trudno było wyprowadzić z równowagi. – Póki Wódz nie poczuje się lepiej, działamy na własną rękę. – Tak chyba będzie najlepiej – przytaknął Jadowity. – My trzej możemy przecież zająć się wszystkim, póki Wódz nie wydobrzeje. Oba szczury spojrzały na kunę, oczekując jej opinii. – No... chyba macie rację – zdecydował Zabójczy po krótkiej chwili milczenia. – Ale uważajcie, żołnierze nie mogą się o niczym dowiedzieć, bo będziemy mieli falę dezercji. I jedno wam powiem: trudno mi uwierzyć, że Kluny naprawdę oszalał. Poczekajcie, a zobaczycie. Pewnie znów wymyśli jakiś wspaniały plan. Trójka samozwańczych generałów przeszła do podkopu, by sprawdzić postępy prac. Tunel był długi, ciemny, śmierdzący. Łasicie i gronostaje przeciskały się wokół nich, dźwigając koszyki wypełnione ziemią, tocząc kamienie, niosąc pęki korzeni drzew. Po drodze Zabójczy objaśniał szczurom: – Oczywiście, jesteśmy teraz pod drogą. Ziemia tu I jest dobra, twarda, stemple nie były potrzebne. A teraz przyjrzyjcie się korytarzowi przy ścianach. Uwaga na głowy! Do tego miejsca zastosowałem szalowanie. Dalej robi się miękko, a nam prędko zabrakło dobrego drewna, moim zdaniem nie powinniśmy jednak mieć większych kłopotów. Jeśli przeprowadzimy żołnierzy wystarczająco szybko, zdobędziemy Opactwo, nim jego obrońcy zorientują się, kto im rozbija łby. Tymczasem nad ziemią kret, tkwiący nieruchomo z uchem przy odwróconej, cienkiej miedzianej miednicy, słuchał uważnie każdego wypowiedzianego słowa. Całą rozmowę przedyktował stojącemu obok bratu Walterowi, który dokładnie ją zapisał i przekazał notatki Konstancji. – Nim zorientujemy się, skąd nadszedł atak, co? – Borsuczyca chwyciła w garść wielką pałkę. – No, nim zajdzie słońce, rozbijemy parę łbów, przynajmniej co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Przy pomocy sznurków i wbitych w ziemię kołków krety oznaczyły przebieg tunelu, począwszy od południowo-zachodniej ściany Opactwa. Pierwszy Kret i jego zespół wiedzieli wszystko, co powinni wiedzieć o podkopie: i znali jego głębokość, przybliżone wymiary, lokalizację pod – pór, potrafili nawet powiedzieć, gdzie pierwszy ze szczurów powinien wysunąć łeb nad ziemię. Plan opracowany wspólnie z borsuczyca zakładał, że walk wręcz będzie raczej niewiele, co bardzo rozczarowało Konstancję. Dwa wielkie wiadra wypełnione wrzątkiem stały ma trójnogach; ogniska pod nimi paliły się niewielkim płomieniem, wystarczającym jednak, by utrzymać temperaturę. Za nimi stanęli Konstancja i bóbr, trzymając w łapach grube kije. Wszystkie myszy oraz leśne stworzenia wolne od służby na murach zgromadziły się na miejscu i ustawiły w dwóch szeregach, po obu stronach wytyczonego sznurami przez krety korytarza. Gdyby znalazł się w pobliżu ktoś nie wiedzący nic o wojnie, zapewne wziąłby to zgromadzenie za odprawiające jakiś dziwny religijny rytuał: dwa ogniska, dwie równoległe, wytyczone sznurami linie, dwie grupy poważnych stworzeń, stojących w milczeniu pod upalnym, czerwcowym słońcem. W przydrożnym rowie armia Klunego stanęła uformowana w szyk bojowy. Jadowity paradował przed jej frontem, wydając ostatnie rozkazy. Tymczasowym dowódcom niełatwo przyszło wprowadzenie dyscypliny, lecz i pod tym względem Zabójczy okazał się niezwykle skuteczny. Udało mu się przekonać żołnierzy, że Kluny wie o wszystkim, aprobuje plan ataku, a każdy, kto będzie sprawiał kłopoty, odpowie przed nim osobiście. – A teraz uważajcie! – zawołał Jadowity. – Szpon czeka na was przy końcu tunelu. Kiedy kopacze przebiją się nad ziemię, wyjdzie pierwszy. Będzie z nim czterech żołnierzy; osłonią was przed atakiem. Pamiętajcie: kiedy wyjdziecie z tunelu, nie stójcie jak słupy. Biegnijcie do budynków, spróbujcie ująć tego ich mysiego opata. Szpona z wami nie będzie, wraz ze swymi wojownikami pobiegnie do bramy; kiedy ją otworzy, dostaniecie wsparcie. Nie potrzebuję wam chyba tłumaczyć, że nasi przeciwnicy to nie jakieś ofermy i łamagi, zakochane w spokojnym życiu. Sami widzieliście, że szczęście im sprzyja i w dodatku umieją walczyć, więc kiedy znajdziecie się na ich ziemi, macie pokazać Klunemu, co potrafią wyćwiczeni żołnierze. No i nie zapominajcie o jednym, on wie, jak wynagrodzić najlepszych przy podziale łupów. Tymczasem samotny w namiocie Kluny po prostu za – i snął. Potrzebował spokoju i wypoczynku, potrzebował wytchnienia po poniesionych ostatnio klęskach, spokoju dającego szansę na to, by znów zacząć trzeźwo myśleć. Ale, spokój był dla niego nieosiągalny, w jego snach bowiem znów zaczął się pojawiać mysi wojownik. Choćby nie wiem jak próbował, Wódz nie znajdował ucieczki przed mścicielem uzbrojonym w starożytny miecz. Wracały do niego duchy stworzeń, które zamordował w swym długim życiu, i kpiły z niego w żywe oczy. Zabiegały mu drogę, podcinały łapy, przewracały go. Za każdym razem wstawał, zmęczony, i próbował biec, świadomy tego, że jego śmiertelny wróg, tak silny, tak pewny siebie, ściga go, idąc równym krokiem, spokojny i niewzruszony. Upiory poległych kapitanów hordy: Czerepa, Krwawego Kła, Wścieklica i Złodzieja przelatywały mu przed ślepiem i powtarzały: „Odwróć się i walcz. Odwróć się i walcz”. Ale jemu brakowało odwagi, by odwrócić się i walczyć. Więc uciekał. Uciekał. Dwie łasice, ściśnięte w ciasnym korytarzu, na rozkaz zaczęły kopać w górę. Nagle odskoczyły; do tunelu posypała się ziemia, jego ciemność rozjaśniło dzienne światło. Czując na plecach napór gotowych do walki żołnierzy, Szpon podszedł do nich i dał się podrzucić w górę. Chwycił szponami darń, włócznię trzymając pod pachą. I nagle zamarł, na pół wychylony z dziury w ziemi.! Wyjrzawszy na światło dzienne, dostrzegł dwie ciasne grupy małych stworzeń, stojących po obu stronach ścieżki wytyczonej przez sznury zawiązane na wbitych w ziemię kołkach. Uśmiechnął się drwiąco, był pewien, że złapał je przy jakiejś ich wsiowej grze, nieświadome rozpoczynającego się ataku. Nagle usłyszał jakiś dźwięk dobiegający z tyłu. Kiedy się obrócił, zobaczył dwa wiadra wody, gotującej się z bulgotem na ogniskach. Za ogniskami stała wielka borsuczyca i jakieś dziwne stworzenie, równie potężne jak ona. Szpon mocno oparł się przednimi łapami o ziemię, by wyskoczyć z dziury. Nie zdążył jednak zaatakować, dwójka obrońców równocześnie przechyliła wiadra. Szczur nawet nie krzyknął. Zginął w jednej chwili od zalewającej go wrzącej wody. Jego martwe ciało popłynęło w głąb tunelu, niesione prądem, w którym ginęli inni gotowi do ataku żołnierze. Tymczasem Konstancja krzyknęła do czekających w pogotowiu obrońców Redwall: – Wskakujcie między sznury! Już! Ziemia zadrżała pod ciężarem wielu ciał. – Raz, dwa, trzy, skok! Raz, dwa, trzy, skok! Raz, dwa, trzy, skok! Rytmiczne skoki okazały się skuteczne niemal natychmiast, oznaczony przez krety pas ziemi po prostu się zawalił. Tunel, który wykopano z myślą o podboju Opactwa Redwall, przestał istnieć. Obrońcy Opactwa wznieśli potężny okrzyk, ale borsuczyca uciszyła ich. Pierwszy Kret i krety z jego oddziału zatkały dziurę ziemią i kamieniami. Braciszek Hugo dopilnował odniesienia wiader do kuchni. Obrońcy Redwall rozeszli się, żegnając spojrzeniem wzniesiony przez krety kopiec, kurhan nad masowym grobem wroga. Zabójczy i Jadowity czekali przy wejściu do tunelu. Uciekające w panice szczury, łasice, kuny i gronostaje omal ich nie stratowały. – Hej, co jest?! – krzyknął Jadowity. – Wracajcie, wracajcie natychmiast! Co się z wami dzieje! Nikt nie reagował na jego okrzyki. Pokryci błotem, wlokąc za sobą połamaną broń, żołnierze uciekali w panice. Zabójczy zajrzał w głąb tunelu i zobaczył zbliżające się w szaleńczym tempie ciało martwego gronostaja, niesione falą czegoś, co wyglądało jak wrzące, rzadkie błoto. Odskoczył w panice; szalunek puścił i ostatnia część tunelu runęła z tępym hukiem walącej się ziemi. Kluny biegł, gdy w jego śnie pojawił się kolejny upiór: potwornie zniekształcone stworzenie pokryte czarną, parującą mazią. Stało z szeroko rozpostartymi łapami, blokując mu drogę ucieczki. Wielki szczur odepchnął je brutalnie. – Wodzu, to ja, Szpon – usłyszał żałosny, przesycony bólem głos. – Widzisz, co mi zrobili? Zabójczy i Jadowity stali przed namiotem Wodza, patrząc na siebie niepewnie. – Ty kopałeś tunel. Wejdź pierwszy. – Mowy nie ma. Jestem tylko kuną, a ty szczurem, stworzeniem z natury wyższym od innych. To twój obowiązek. – Wchodzimy razem? – Eeee... lepiej nie. Wódz pewnie jeszcze śpi. Nie będzie zachwycony, gdy przerwiemy mu rozkoszne marzenia. – Trafiłeś w sedno. Poczekajmy. Rozdział 8 Asmodeusz trzymał łeb przy wąskiej dziurze w ścianie korytarza. Ślepia mu płonęły. W wielkiej jaskini stały obok siebie dwa stworzenia, sorek i mysz. Zasyczał z wściekłością. Mysz trzymała w łapie miecz, jego własny, piękny miecz! Sprężył potężne cielsko i błyskawicznie wypełzł przez zawieszone skórami wejście do jamy, będącej jego domem. Wyszczerzył zęby jadowe. Żadna mysz nie ukradnie miecza wężowi! Maciej mocno ścisnął łapę przerażonego sorka. Biegł, ciągnąc go za sobą ze wszystkich sił. – Teraz już Asmodeusz z całą pewnością wie, że tu jesteśmy – wydyszał. – Oprzytomniej, Kłodo-Kłodo. Wynośmy się stąd, ale szybko. Skręcili w najbliższy korytarz, ale musieli zawrócić, gdyż właśnie od tej strony zbliżała się do nich żmija. Kiedy znaleźli się z powrotem w wielkiej jaskini, przystanęli na chwilę. Maciej, trzymając w jednej łapie miecz, a drugą podpierając sorka, rozpaczliwie rozejrzał się dookoła. – Tędy, Kłodo-Kłodo. Rusz się! Sorek oprzytomniał trochę. Obaj obiegli podziemne jezioro, skręcili w wąski korytarz po jego przeciwnej stronie. Ścigająca ich żmija zwolniła. Wysunęła rozwidlony jęzor, poruszyła nim z zadowoleniem. – Asssmodeuszszsz... – wysyczała. – Powoli, powoli, teraz już nigdzie nie uciekną. Kłoda-Kłoda krzyknął rozpaczliwie. Dobiegli do ściany. Tunel, którym chcieli uciec, był ślepy. Sorek zgarbił się. Zaszczekał zębami. – Nie... nie... nie... wyjdziemy. Wpadliśmy w pułapkę! Tymczasem Maciej dobiegł do zamykającej im drogę ściany z miękkiego piaskowca. Obmacał ją od góry do dołu. – Musimy coś zrobić – wydyszał. – Z pewnością jest jakaś droga ucieczki przed wężem. Opanuj się, sorku. Myśl! Asmodeusz wsadził łeb w otwór tunelu. – Zostańcie, gdzie jesteście, mali – wysyczał. – Idę po was. Asssmodeuszszsz... Kłoda-Kłoda dosłownie zmartwiał z przerażenia. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Tymczasem Maciej rozpaczliwie dźgał ścianę ostrzem miecza. Dłubał w niej, mrucząc do siebie: „Przynajmniej nie mamy do stracenia nic oprócz miecza i życia. Tam, po drugiej stronie, coś przecież musi być”. Ostrze uderzyło w korzeń drzewa. Młody wojownik zdwoił wysiłki. Kopał wokół korzenia z histeryczną gwałtownością, jakby walczył z żywym przeciwnikiem. Miękki, nieuformowany jeszcze piaskowiec ustąpił wreszcie twardej stali. Kłoda-Kłoda rozpaczliwie stłumił szloch. Mimo panującego wokół mroku widać już było Asmodeusza, pełznącego ku nim niespiesznie, z wyrafinowanym okrucieństwem. Maciej poczuł, że miecz Marcina przebija kamień. Obejrzał się przez ramię. Z każdą sekundą wielka żmija była coraz bliżej. Rozpoczął wściekłą walkę o poszerzenie otworu. Po chwili wbił miecz w ziemię, złapał Kłodę-Kłodę i silnie nim potrząsnął. – Hej, sorku! Jesteś mniejszy ode mnie. Właź na górę, może uda ci się pociągnąć mnie z głową w dół, za tylne łapy. Ruszaj się, jeśli chcesz żyć! Kłoda-Kłoda ocknął się z transu. Wskoczył do wybitej przez Macieja dziury i zaczął wspinaczkę, skrobiąc pazurami ściany. Przelazł pod korzeniem, znalazł za nim małą jamkę. Asmodeusz był już bardzo blisko Macieja. Młody wojownik cofnął się, zasłonił mieczem. Powoli, tyłem, wszedł do wybitej w piaskowcu dziury, nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Miecz trzymał poziomo, nie ośmielił się go opuścić. – Kłodo-Kłodo! – krzyknął. – Widzisz moje stopy? Złap je i ciągnij! Znajdował się w tej chwili w nader niewygodnej pozycji. W obu łapach mocno ściskał rękojeść miecza, ostrzem poruszał w rytmie, w jakim chwiała się głowa żmii. I nagle poczuł, że sorek chwyta go za pięty. Cofnął się, a Asmodeusz wyszczerzył zęby jadowe. Podpełzł bliżej ofiary. Maciej pchnął mieczem, mierząc w paszczę węża, zmusił go do cofnięcia się. Wił się, usiłował przecisnąć pod korzeniem, ale nie przestał mierzyć ostrzem starożytnego miecza w łeb Asmodeusza. – Trzymaj się z dala ode mnie, potworze! Inaczej zginiesz! – krzyknął. Asmodeusz syknął cicho, hipnotyzująco. – Zbliżżż ssssię, mała myszszszko... Ucałuję cię na wieczny ssssen. Młoda mysz krzyknęła radośnie i znikła w wybitej przez siebie dziurze. Kłoda- Kłoda ciągnął ją tak energicznie, że wylądowała na nim! Żmija rzuciła się za wojownikiem. Ściana zadrżała, posypała się ziemia i pokruszony piaskowiec. – Atakuje! – krzyknął przerażony sorek. Maciej poderwał się na równe łapy i osłonił go. Stanął pewnie na szeroko rozstawionych łapach, chwycił mocno rękojeść miecza. – Kłodo-Kłodo, nie wchodź mi w drogę. Dalej nie uciekamy. Tu skończy się wszystko. W wąskim otworze pojawił się wielki, płaski łeb żmii. – Mój miecz... – syknął Asmodeusz. – Zwróćććć go, a umrzesz lekką śśśśśmiercią... Maciej roześmiał mu się wprost w pysk. – Odbierz mi go, Trujący Zębie! Asmodeusz sprężył mięśnie. Próbował przebić się przez dziurę, ale zawadzał mu korzeń. Rozluźnił się, pokiwał łbem. – Sssspójrz na mnie, mały przrzrzyjacielu. Wiem, że jessssteś wielkim wojownikiem. Nie boiszszsz się przecież ssspojrzeć mi w oczy... Ślepia żmii wydawały się powiększać, rozszerzać, Maciej nie widział już nic oprócz nich. Znalazł się w mocy Asmodeusza. Nie potrafił uwolnić się spod władzy jego spojrzenia. A tymczasem Asmodeusz syczał dalej: – Wiecznośśść się o ciebie upomina, mały. Zzzanuż się w niej, znajdziesz tu ciemnośśśść i ssssspoczynek... Kłoda-Kłoda znieruchomiał zahipnotyzowany. Maciej czuł, że zapada w letarg, że jego własny los staje mu się coraz bardziej obojętny. Syk żmii był jak miękki, chłodny, ciemnozielony aksamit, krępujący go zwój po zwoju. Zapatrzył się w jej nieruchome, martwe oczy. Powieki miał ciężkie, coraz cięższe... Z gęstej mgły wyłonił się Marcin Wojownik. Szedł spokojnym, pewnym krokiem. – „Ma, czym jest” – powiedział donośnym głosem. – Macieju, dlaczego śpisz? Czeka cię dzieło wojownika. Podnieś miecz! Masz przed sobą potwora, któremu nie wolno go posiąść! Zadaj ten cios za mnie, mój dzielny następco! Asmodeusz wił się, uwalniał ciało z pułapki korzenia. Maciej oczy miał zamknięte, ale jego wargi poruszyły się, formując jedno niewypowiedziane słowo: „Cios”. Czar, który rzucił na niego wąż, prysł. Młody wojownik otworzył oczy, teraz już przytomne i bystre. Podniósł miecz nad głowę i ciął. Uderzył za Redwall. Uderzył przeciw złu. Uderzył dla Marcina. Uderzył dla Kłody-Kłody i jego sorków. Uderzył za martwą Zpasemę. Uderzył tak, jak pragnąłby tego Matuzalem. Uderzył przeciw Klunemu Biczowi i tyranii. Uderzył przeciw kpinom kapitana Śniega. Uderzył za świat światła i wolności. Uderzył tak mocno, że miecz wypadł mu ze sparaliżowanych bólem łap. Kłoda-Kłoda ocknął się z hipnotycznego snu. Przed nim stał jego przyjaciel, Maciej Wojownik. Drżał na całym ciele. Oddychał ciężko. Łapy wisiały mu bezwładnie wzdłuż boków. Habit miał zaplamiony krwią, miecz leżał na ziemi u jego stóp, długie ostrze plamił szkarłat, dowód zwycięstwa. Na ziemi leżał także odcięty łeb Asmodeusza Trującego Zęba. Oczy żmii, martwe po śmierci tak, jak martwe były za życia, nie miały już nigdy zahipnotyzować żadnego słabego, bezbronnego stworzenia. Rozdział 9 Było popołudnie następnego dnia. Maciej wszedł na podwórko zrujnowanej farmy na czele całego oddziału Związku Partyzantów – Sorków Mossflower. Zatrzymał sorki przy stodole i zwrócił się do Kłody-Kłody. – Zaczekaj, przyjacielu. Jest ktoś, z kim muszę się zobaczyć. Stanął w cieniu stodoły, doskonale wiedząc, że jest obserwowany. Pewny siebie, nawet się nie rozejrzał. – Julianie, to ja, Maciej – powiedział głośno. – Wróciłem. Rudy kocur wyszedł z cienia. – Widzę i witam cię, mój mały przyjacielu. Czy to ten miecz, o którym mi wspomniałeś? Maciej zasalutował bronią, prezentując ją kotu. – Oto on. Asmodeusz jest martwy. Zginął z mojej ręki, ściąłem go mieczem Marcina. Starym mieczem wielkiego Marcina Wojownika! Sir Julian Gingivere ujął ostrożnie rękojeść miecza. Położył go na beli siana i usiadł przy nim, mrużąc ślepia. – Macieju, pozwól, proszę, że udzielę ci dobrej rady. Jestem znacznie starszy od ciebie i lepiej znam życie. Nie żywię złudzeń, ale nie chcę niszczyć twoich marzeń i tłumić ambicji. Mimo to, przyjacielu, muszę powiedzieć, co powiedzieć powinienem. Gingivere, ród, z którego się wywodzę, jest bardzo stary. W przeszłości widzieliśmy wiele skarbów; twój miecz jest tylko jednym z nich. Moi przodkowie posiadali zbrojownię pełną pięknych i cennych okazów. Z przyjemnością przyznaję, że mam przed sobą broń wyjątkowej urody, ale proszę cię, pamiętaj, Macieju: miecz to tylko miecz, nic mniej, ale i nic więcej. Nie wyostrzył go czar, nie drzemią w nim magiczne moce. Wykuto go w jednym celu: ma zabijać. Będzie tak dobry – lub tak zły – jak ten, kto używa go w walce. Wiem, że zamierzasz dobywać go z pochwy wyłącznie dla obrony swego Opactwa... i niech tak pozostanie na zawsze. Nie wolno ci ulec pokusie, użyć broni lekkomyślnie lub bez wahania. Jeśli tak się stanie, zapłacisz za to życiem własnym lub istot ci najbliższych. Marcin Wojownik walczył wyłącznie w obronie tego, co słuszne i dobre. To dlatego stał się symbolem potęgi Redwall. Tylko mądrzy dostąpią błogosławieństwa wiedzy, przyjacielu. Używaj swego miecza mądrze. Maciej podniósł miecz. Słowa Juliana zdumiały go, były jak echo tego, co powiedział mu kiedyś Matuzalem. Skłonił się kotu. – Dziękuję ci, Julianie. Na zawsze zapamiętam to, co mi powiedziałeś. A teraz muszę cię prosić o przysługę. Chcę, byś był przy mojej rozmowie z kapitanem Śniegiem. Sir Julian Gingivere prychnął pogardliwie. – Wiele ode mnie wymagasz. Wiesz... nie zrobiłbym tego dla nikogo innego. I Julian, choć niechętnie, wyszedł na słońce. Wśród sorków powstało zamieszanie, przez szeregi przetoczył się szmer przerażonych głosów. Sir Julian Gingivere tylko skinął głową i zwrócił się do nich po królewsku wyniośle, lecz niezwykle uprzejmie. – Witam, witam. Bardzo przyjemną mamy pogodę jak na tę porę roku, nieprawdaż? Po raz pierwszy od sformowania Związku wśród sorków zapadło milczenie. Zbyt były zdumione, by hałasować i bić się jak zwykle. Tymczasem Maciej i arystokratyczne rude kocisko ruszyli ramię w ramię na spotkanie sowy. Julian nawet nie udawał zachwyconego tą perspektywą. – Doprawdy, Macieju, sądzę, że za wiele ode mnie wymagasz – protestował. – Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nawet przez sekundę nie słuchałby z własnej woli tego pierzastego zupaka, głoszącego tępe, militarystyczne poglądy. A ja muszę! Młody wojownik pogłaskał aksamitne futro na łapie przyjaciela. – Daj spokój. Sądzę, że przyjemnie się rozczarujesz. Kot stłumił ziewnięcie. – Doprawdy? Czyżby jakieś mądre drzewo znów przywaliło tego pompatycznego durnia? Kapitan Śnieg spacerował wokół swego drzewa krokiem marszowym. Błyszczącymi ślepiami popatrywał to na kota, to na mysz dzierżącą miecz. Wciągnął łeb i wyglądał, jakby był garbaty, a w dodatku skrzydła założył na plecy. – Posłuchaj, myszy, nie chcę wiedzieć, jak to zrobiłaś. Najpewniej i tak bym ci nie uwierzył. Ale wróciłaś z mieczem, więc muszę uznać, że to załatwia sprawę. Maciej ukrył uśmiech. Tupnął łapą, udając, że to ze zniecierpliwienia. – Ciągle czekam, kapitanie. Pamięta pan, co obiecał mi pod oficerskim słowem, prawda? Sowa wytrzeszczyła ślepia. Bez wątpienia była wściekła. Rzuciła na ziemię medal Bazylego. – Masz. Zabierz swój medal, bezczelny młokosie. Nie powiem słowa, póki ten cholerny wegetariański kot nie wyniesie się stąd! Ostrzem miecza Maciej wyrysował na piasku skomplikowany wzór. Kiedy przemówił, jego głos był spokojny, uprzejmy. – Ależ panie kapitanie, nigdy nie podejrzewałem, że może się pan zachować aż tak nie fair. No i w pobliżu kryją się wszystkie siły sorków. One też czekają na pańskie słowo. Sowa rozpostarła skrzydła i wzleciała na drzewo. Przysiadła przed gniazdem, zamknęła oczy, po czym krzyknęła, nie kryjąc złości: – Obiecuję, że już nigdy nie zabiję żadnej myszy ani sorka! Chcieliście, to macie! Zahuczała i znikła w dziupli. Sorki wyskoczyły z ukrycia, podskakując i tańcząc z radości. Sowa nie wytrzymała. Wystawiła łeb. – Uciekajcie! Sio! Już was nie ma! To nie do zniesienia, kiedy taki pyszny obiad wrzeszczy sowie pod domem. – Nie przesadzajcie! – Kapitanie – Maciej nadal był uprzedzająco grzeczny – pozwolę sobie przypomnieć panu o obecnym tu sir Julianie, właścicielu ziemskim. Kapitan Śnieg poczuł się zmuszony do wylezienia z gniazda. Futro miał zmierzwione, niezbyt czyste i był strasznie zawstydzony. – Moja wina! – krzyknął. – Przepraszam cię, sir Julianie. Odpowiedź kota wprawiła go w niebotyczne zdumienie. – Ależ skąd znowu, stary przyjacielu. To ja czuję się w obowiązku przeprosić ciebie. W całej tej przykrej sprawie zawiniło moje zarozumialstwo i brak manier. Sowa usiadła na trawie blisko kota. – Naprawdę tak uważasz? Daj spokój, Julianie, z pewnością nie jestem bez winy. W koszarach, na wojskowym wikcie, nawet oficer nie nauczy się właściwych manier przy stole. O to nie możesz mieć do siebie pretensji. Nieoczekiwany uśmiech rozjaśnił dumne, choć zazwyczaj ponure oblicze sir Juliana. – Nie, nie, przyjacielu. Wina za naszą kłótnię co najmniej w połowie leży po mojej stronie. Zauważ jednak, że skoro obiecałeś nie jeść myszy i sorków, problem rozwiązał się sam. Właśnie miałem cię spytać, czy próbowałeś kiedyś świeżej sałatki z pstrąga, z musztardą i rzeżuchą? Jestem pewien, że wystarczy na dwóch. No i pstrąg nie jest przecież warzywem, prawda? Skrzydło w łapę, dwójka przyjaciół pomaszerowała w stronę stodoły pogrążona w rozmowie, jakby nigdy nie padło między nimi złe słowo. Julian przepuścił kapitana przed sobą, obrócił się i puścił oczko do Macieja. – Kto wie, przyjacielu – powiedział na pożegnanie – może w twym mieczu jest odrobina magii? Osobiście sądzę jednak, że zasługa leży po stronie wojownika, który nim włada. Po raz pierwszy od wielu dni Maciej roześmiał się wesoło. Był bardzo dumny z siebie i zadowolony. Po walce, po wielkim napięciu fizycznym i umysłowym, po ciężkiej podróży, po smutku, który dane mu było przeżyć, poczuł się nagle jak nowo narodzony. Pęczniał z dumy, promieniował energią i nowo nabytą pewnością siebie. Miał przed sobą trudną drogę, na rozwiązanie czekało jeszcze wiele problemów i we właściwym czasie musiał je oczywiście rozwiązać, ale na razie pławił się we wszechogarniającym uczuciu zadowolenia. Oparł miecz czubkiem ostrza o ziemię, rozluźnił palce na głowni i zaśmiał się wesoło. Zaraził tym śmiechem Kłodę-Kłodę i jego sorki; już wkrótce łąka aż po granice lasu rozbrzmiewała radością i weselem. Rozdział 10 Kiedy Kluny wyszedł ze swego naprędce połatanego namiotu, jego umysł funkcjonował już sprawnie. Żołnierze widzieli, że idzie mocnym, miarowym krokiem, że w jego jedynym ślepiu znów błyszczy płomień inteligencji. Wydawał rozkazy pewnie i bez wahania. Nawet jego słynny ogon wydawał się grubszy i bardziej sprężysty. Słowem, Kluny Bicz najwyraźniej był w lepszej formie niż kiedykolwiek. Po nieudanym ataku przez podkop na cały dzień zakazał wszelkich działań bojowych i cofnął swoje wojska na najdalszy kraniec łąki. Dał żołnierzom czas na otrząśnięcie się z szoku po klęsce; mogli odpocząć i wyspać się bez strachu i żadnych obowiązków. Dowódcy obrony Opactwa Redwall nie zmarnowali czasu danego im przez przeciwnika. Natychmiast rozpoczęto naprawy przy głównej bramie. Zespoły leśnych cieśli, murarze i robotnicy z Opactwa oraz wszystkie stworzenia, które chciały pomóc, spuszczono na drogę w wielkich wiklinowych koszach; gdyby przeciwnik próbował jakichś sztuczek, można byłoby łatwo wciągnąć ich z powrotem na mury. Żołnierze przy linach trudzili się cały dzień, wysyłając na dół drewno, żelazne pręty, liny i sznury oraz materiały i narzędzia potrzebne do dokonania napraw. Kluny obserwował ich z bezpiecznej odległości. Przez cały czas mówił do siebie: „Pracujcie, myszy, pracujcie. Umocnijcie moją bramę. Głupio byłoby rządzić fortecą, w której nie można się zamknąć”. Obok niego przechodził akurat Jadowity. Przystanął, niepewny, czy te słowa nie są przypadkiem skierowane do niego. – Tak? Dobrze się czujesz, Wodzu? – Nigdy nie czułem się lepiej! – Kluny wskazał na obrońców Opactwa. – Widzisz ich? Tak ciężko pracują... i po co? – Żebyśmy zostali tu, na łące? – zaryzykował przypuszczenie szczur. – Nie. Żebyśmy nie mogli wejść do ich Opactwa. – Kluny zachichotał złowrogo. – Ściągnij no tu paru żołnierzy. Niech rozpalą ognisko w rowie. Porządne, duże ognisko. Jadowity, choć nie najmądrzejszy, nie był na tyle głupi, by kwestionować rozkazy Klunego, niezależnie od tego, czy rozumiał ich sens, czy nie. – Wielkie ognisko? Tak jest! Będzie gotowe za parę minut. I odbiegł, wiedząc, że Kluny Bicz nie spuszcza z niego wzroku. Ognisko był rzeczywiście imponujące. Całe wojsko zgromadziło się przy nim, ciekawe, co nowego wymyślił Wódz. Nikt jednak nie mógł podejść blisko, od ognia biły bowiem fale gorąca. Płomienie tańczyły złowrogo, rozgrzane powietrze drżało. Kluny stał w rowie, ująwszy się pod boki. Strzelił z ogona. – Krzywy Nos, Kudłaty, przyprowadźcie więźniów. Ujęte koszatki, a było ich dwadzieścia, wyglądały doprawdy żałośnie. U stóp wodza po prostu upadły, zagłodzone i pozbawione najmniejszej nawet nadziei na przeżycie. – Hej, ty, to ty jesteś ich przywódcą, tak? Przypomnij mi, jak się nazywasz! – rozkazał Kluny. – Pulchny, panie – wyjąkało wychudzone zwierzątko. Wielki szczur złapał je i szarpnął brutalnie, odciągając od reszty plemienia. – Kim oni dla ciebie są, Pulchny? – To moja rodzina, panie. Mama, tata, bracia, siostry, żona i dwójka malutkich dzieci. Och, błagam cię, panie, okaż litość i nie rób im krzywdy. Wielki szczur roześmiał się z wyrachowanym okrucieństwem. Samo jego spojrzenie świadczyło, że nie zna litości. Pochylił się nad Pulchnym i szepnął: – Co zrobisz, by ich uratować? Koszatka widziała, jak jego jedyne ślepie przenosi się powoli z jej rodziny na płonące ognisko i wędruje z powrotem. – Wszystko! Wszystko, co mi rozkażesz, panie. Mów, czego chcesz! – krzyknęła, umierając z przerażenia. Kluny tryumfalnie strzelił z ogona i przyciągnął Pulchnego tak blisko swego przerażającego pyska, że ich nosy niemal się stykały. Śmierdział obrzydliwie i równie obrzydliwe były jego słowa: – Posłuchaj bardzo, bardzo uważnie. Otworzysz mi bramę Opactwa, a jeśli tego nie zrobisz, ukarana zostanie cała twoja rodzina, rozumiesz? Tylko tyle musisz dla mnie zrobić. Konstancja ciągnęła sznur. Dla wielkiej borsuczycy nie było to bynajmniej zadanie ponad siły, ani nawet ciężkie. Innymi koszami zajmowały się stworzenia fizycznie znacznie słabsze od niej, ale jak ona pełne entuzjazmu i dobrej woli. Pączek wraz z Milczącym Samem roznosiła wśród pracujących chłodne napoje i ściereczki do ocierania potu. Prace przy bramie posuwały się naprzód równym, szybkim tempem. Nikt nie zauważył, że do pracujących na drodze dołączyła koszatka. A był nią Pulchny. Kluny dostarczył mu habit zdjęty z ciała myszy, która spadła z murów postrzelona przez procarza. Pulchny podkradł się w pobliże Opactwa rowem. Czekał w ukryciu w pobliżu bramy, a kiedy nadeszła odpowiednia chwila, wziął deskę na ramię i po prostu dołączył do pracujących. Trudził się jak wszyscy wokół, póki Jess Wiewiórka, nadzorująca jego grupę, nie stwierdziła, że praca została wykonana. I rzeczywiście, stara furta była jak nowa. Razem z innymi zbierał pozostałe po naprawie drewno i narzędzia, zamiatał drogę, oddał narzędzia, po czym, jak wszyscy, wsiadł do wielkiego kosza na ziarno. Siedział w nim między braćmi Alfem i Rufusem. Przez cały czas czuł na sobie spojrzenie Klunego, czujne jak zawsze. Znalazłszy się w Opactwie, Pulchny po raz kolejny przeklął los, który oddał go w ręce Klunego i jego bandy. Obrońcy Redwall byli stworzeniami wesołymi i niezwykle miłymi. Na trawie w krużgankach poczęstowano go ziołową herbatą, nie mógł jednak przełknąć smacznego jedzenia. Żołądek wywracał mu się na drugą stronę na myśl o konieczności zdradzenia przyjaznych myszy, mimo iż nie widział innego sposobu na ocalenie rodziny. Po posiłku odszedł, udając, żerna do wykonania jakieś ważne zadanie, a kiedy dostrzegł, że w pobliżu nie ma nikogo, ukrył się na furcie, w pokoju będącym niegdyś królestwem starego Matuzalema. Zamknął za sobą drzwi i położył się, samotny i nieszczęśliwy, w oczekiwaniu nocy. Tymczasem w Głębokiej Norze ojciec opat wygłosił do zgromadzonych tam dowódców podnoszącą na duchu przemowę. – Przyjaciele, oblężenie Opactwa nie da Klunemu nic. Jak wiecie, jesteśmy całkowicie samowystarczalni. Wszystko, czego potrzebujemy, by wygodnie żyć, rośnie tu, za murami. Proponuję więc, byśmy wrócili do normalnego życia. Niemniej mury muszą być bezustannie strzeżone. Wypełnienie tego zadania pozostawiam wam, przyjaciele. Błagam, bądźcie czujni, nie spuszczajcie oka z Klunego i jego hordy. Wiem, że dzięki waszym radom i właściwemu osądowi sytuacji wkrótce doczekamy chwili, gdy szczury będą zmuszone odstąpić, pójdą gdzie indziej i zostawią Redwall w spokoju. Słowa te przyjęto gromkimi brawami, ale Konstancji one nie przekonały. Pochyliła się i wyszeptała do Bazylego i Jess: – O tym i mowy być nie może. Kluny nie zostawi nas w spokoju. To jest walka na śmierć i życie. Albo my zginiemy, albo on. Bazyli Łoś Zając przytaknął skinieniem głowy. – Wiem o tym, stara przyjaciółko. Ale opat to poczciwy staruszek. Wierzy w dobro w sercu każdej istoty, nawet tego szczura. Tak! Przychylam się do jego zdania. – Głos Jess Wiewiórki brzmiał wyjątkowo ponuro. – Wierzę, że pewnego dnia do serca Klunego zawita dobro. Kiedy je przebijemy osinowym kołkiem. Dzień kończył się powoli. Zapadał zmierzch, Opactwo przygotowywało się do zasłużonego nocnego odpoczynku. Na łąkach i w lasach zrobiło się cicho, spokojnie. Wartownicy na murach stali wsłuchani w śpiew ptaków. Ogniska w obozowisku nieprzyjaciela świeciły blado w mroku nadchodzącej czerwcowej nocy. Pulchny odczekał jeszcze godzinę, zgodnie z instrukcją szczura, lecz wreszcie nadeszła chwila, gdy musiał zacząć działać. Wymknął się skrycie z furty i poszedł na północ, cały czas trzymając się głębokiego cienia murów. Przy małej północnej bramie wyjął z rękawa habitu szkarłatną natłuszczoną szmatkę. Wysmarował nią rygiel i odsunął go ostrożnie. Tej akurat bramie przyglądał się zza wielkiego klonu Zabójczy. Inni, zaufani jak on żołnierze, kryli się przy każdym wejściu i wszyscy wiedzieli, jakiego sygnału oczekiwać, ale to kuna dostrzegła wysuwającą się zza węgła szmatkę. Zabójczy natychmiast pobiegł przekazać dobrą wiadomość Klunemu. Wojsko ruszyło w ciemnościach nocy. Na łące, przy żarze dogasających ognisk, pozostały owinięte kocami wiechy trawy i gałązek. Nie spodziewający się niczego wartownicy na murach widzieli w nich śpiące postaci; nie wiedzieli nic o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Horda tymczasem skręciła na północ, obchodząc Opactwo wielkim łukiem, łąkami. Wreszcie Kluny zdecydował, że są wystarczająco daleko, by uniknąć wykrycia, i na czele swej armii przeszedł przez drogę. Wracali skrycie, lasem. Gdy dostrzegli cel, stali się jeszcze ostrożniejsi; Kluny użył wszystkich swych zdolności urodzonego myśliwego, by podprowadzić ich bliżej. Jego żołnierze, przykucnięci wśród paproci i krzaków, doskonale wiedzieli, jaka jest kara za wydanie najmniejszego dźwięku: śmierć, ale nie z ręki przeciwnika, lecz od pazurów ich własnego Wodza. A Wódz dobrze wiedział, że nie musi się spieszyć. Odczekał jeszcze pół godziny. Jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności; widział już nawet pojedynczych wartowników, drzemiących na posterunkach. Czym jest nędzne trzydzieści minut dla kogoś, kto tak długo czekał na tę chwilę? I chwila ta wreszcie nadeszła. Bezgłośnie, bez szmeru wymknął się z ukrycia i podszedł do bramy. Wystarczyło delikatne pchnięcie, by otworzyła się na świeżo natłuszczonych zawiasach. Zatrzymał się, przepuszczając żołnierzy, wchodzących gęsiego do budynku Opactwa. Nie obawiał się strażników; ci, którzy nie spali, obserwowali drogę, odwróceni plecami do nacierającego wroga. Pulchny stał przy furtce, niecierpliwie, choć z obawą oczekując pojawienia się Wodza. Wypełnił polecenie i do głowy mu nawet nie przyszło, że Kluny może nie dotrzymać umowy. Nie zauważył wymiany spojrzeń między nim a Jadowitym. A szczur, stojący za plecami koszatki, zamachnął się ciężką pałką i uderzył ją z całej siły w tył głowy. Nieszczęsny Pulchny bezwładnie padł na ziemię. Kluny Bicz wyszczerzył kły w upiornym uśmiechu. Wreszcie, wreszcie udało mu się wprowadzić hordę do Redwall! Rozdział 11 Promienie zachodzącego słońca wpadały do stodoły przez rozwarte drzwi, rozświetlając ciemne jeszcze przed chwilą kąty. Maciej spał na sianie wśród resztek pozostałych po gigantycznej uczcie zwycięstwa. Związek Sorków – Partyzantów Mossflower przeszedł sam siebie. Młody wojownik podniósł truflę wręcz homerycznych rozmiarów i odrzucił ją z westchnieniem. Obawiał się, że gdyby zjadł cokolwiek, pękłby i już. Pod ścianą leżał pokaźny stos prezentów, które otrzymał od sir Juliana Gingivere, kapitana Śniega i sorków, przy jego boku zaś odzyskany miecz, od którego ostrza odbijały się czerwonawe o zachodzie słoneczne promienie. Sorki wylegiwały się na podwórku, tak najedzone, że nie miały nawet ochoty się kłócić. W stodole pojawił się Kłoda-Kłoda. Szedł powoli, przewalając się z łapy na łapę, po czym stęknął i zwalił się na siano obok przyjaciela. – Bądź pozdrowiony, wielki wojowniku – zadeklamował, chichocząc – zbawco sorków, zabójco Trującego Zęba, myszo rozmawiająca z kotami, przyjacielu sów, przywódco... – Zamknij się, hałaśliwy mały potworze – roześmiał się Maciej i kopniakiem zrzucił sorka z siana na klepisko. – Macieju, wiesz coś o ptakach? Wróblach na przykład? Młoda mysz ziewnęła rozdzierająco. – O co ci chodzi z tymi wróblami? Owszem, miałem z nimi trochę do czynienia. Co chcesz wiedzieć? – Właściwie nic. – Kłoda-Kłoda przymknął ślepia, jakby zabierał się do drzemki. – Tylko... że jeden pojawił się podobno na granicy lasu. Oczywiście nikt nie rozumie, o co chodzi temu dzikiemu poganinowi. Ćwierka, polatuje, przeskakuje z gałęzi na gałąź i w ogóle dostaje szału. Przynajmniej tak mi powiedziano. Maciej poderwał się na równe łapy. Chwycił miecz. – Chodź ze mną, Kłodo-Kłodo. Znam język wróbli. Sprawdźmy, o co chodzi. Przyjaciele ruszyli szybkim krokiem w kierunku lasu. Towarzyszyła im oczywiście grupka zaciekawionych sorków. Wojowniczkę wróbli dostrzegli prawie natychmiast. Polatywała nad wysoką trawą, czyniąc bardzo straszny hałas. Kłoda-Kłoda i jego sorki bardzo się zdumiały, gdy ich przyjaciel popędził ku niej, na cały głos wołając: – Ostry Dziób wróbla dzielna! To ty, wojowniczko? Spotkanie dwojga przyjaciół było bardzo radosne. Mysz i wróblica po prostu się na siebie rzucili, tarzali w trawie, klepali po grzbietach. – Maciej myszą! Stary robal przyjaciel! Teraz wielki gruby wojownik. Jak się ma? Sorki przyglądały się temu w zdumieniu. Siedziały, drapiąc się po głowach i zastanawiając, dlaczego wielki Maciej zachowuje się tak dziecinnie. On tymczasem rozmawiał z Ostrym Dziobem w trudnym do zrozumienia wróblim dialekcie i opowiadał, czego dokonał od ich rozstania. Ostry Dziób też miała wiele do powiedzenia, bowiem po śmierci Wielkiego Wróbla to ona, przy poparciu matki, Szarego Skrzydła, została królową. Plemieniu dobrze się powodziło pod mądrymi rządami najmłodszej w jego dziejach władczyni. Nie miały się już powtórzyć rządy nieobliczalnych szaleńców. Nagle Ostry Dziób spoważniała. – Macieju, Redwall w kłopotach, wielkich kłopotach. Patrzymy, z dachu wszystko widać. Szczur robal wiele próbował, myszy walczą dzielnie. Zwyciężają, biją szczura. Ale Ostry Dziób widzi króla szczura. Zły, gorszy niż Wielki Wróbel. On ma zły plan, wejdzie w Opactwo. Szybko wejdą szczury. Maciej myszą zaraz idzie. Miecz też. Maciej poczuł, jak żołądek wywraca mu się z przerażenia. Łapy się pod nim ugięły, usiadł ciężko w trawie. Kłoda-Kłoda potrząsnął nim mocno. – Co ona mówi? – spytał z niepokojem. – Co ona mówi? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha Trującego Zęba. Powiedz mi, co się tutaj dzieje? – Chodzi o mój dom. O Opactwo – powiedział Maciej cichym, zrozpaczonym głosem. – Kluny Bicz może je wkrótce zająć. Kłoda-Kłoda przez chwilę rozmawiał ze swoimi sorkami. – Postawić oddział w stan gotowości – rozkazał bez wahania. – Ale już! Ja z Maciejem ruszam do Opactwa Redwall. Dogonicie nas. Koniec sporów i gadania o głosowaniach. Każdy z żołnierzy ma być w pełni uzbrojony. Będziemy maszerować dzień i noc, by pomóc przyjaciołom Macieja. Młody wojownik uniósł miecz Marcina. – Na burzę z piorunami, Kłodo-Kłodo, masz świętą rację! Walczyłem o ten miecz po to, by ocalić Redwall. – Ruszamy. – Sorek myszą pomaga – wtrąciła Ostry Dziób – ale ilu ma wojowników? – Pełny stan osobowy. Jest nas około pięciuset. Wróblica rozpostarła skrzydła. – Będzie plemię wróbli. Przyprowadzę. Damy pomoc. Maciej mocno potrząsnął jej łapą. – Dziękuję ci, królowo, przyjaciółko. Teraz musimy już ruszać. Plany opracujemy po drodze. Szkoda gadać, nie ma czasu do stracenia. Rozpoczyna się ostatnia bitwa, bitwa na śmierć i życie. Mysz, sorek i wróblica jednocześnie znikli w zielonej głębi lasu Mossflower. Maszerujący spiesznie Maciej pewien był jednego: do ostatniej bitwy stanie on i tylko on. Przeciw Klunemu Biczowi. Rozdział 12 Ojciec opat obudził się, czując na gardle ostrze miecza, otoczony szczerzącymi kły szczurami. Jess, Bazylego, Winifredę i Pierwszego Kreta spotkało dokładnie to samo. Żelazna dyscyplina, narzucona przez Klunego, zaowocowała błyskotliwym sukcesem przeprowadzonego w całkowitej ciszy ataku. Tylko jeńcy wiedzieli, że mury Opactwa zostały sforsowane. Największym niebezpieczeństwem dla atakujących była oczywiście Konstancja. Jak zwykle spała na trawie, a nie pod dachem. Podkradło się do niej ponad czterdzieści szczurów, niosących sieć splecioną z grubych sznurów, którą narzuciły na borsuczycę i zamocowały na wbitych w ziemię długich kołkach. Szczury nie miały jednak zamiaru ryzykować: pobiły ją pałkami do nieprzytomności, nim miała szansę się obudzić. Kluny przyglądał się temu z ponurą satysfakcją. Opactwo Redwall należało do niego! Mniejsze od Konstancji i słabsze stworzenia, nieprzytomnie przecierające ślepia, wyprowadzono z budynku Opactwa. Małe dzieci płakały, kurczowo czepiając się rodziców. Szczury potrącały, szturchały i biły jeńców, zmuszając ich, by siadali na trawie. Opat Mortimer, ciągle w śmiesznej, płóciennej koszuli nocnej domowej roboty oraz najważniejsi dowódcy trzymani byli osobno. Łapy mieli związane na plecach. Siedzieli w milczeniu, godnie znosząc kpiny zwycięzców, nazywających ich „prowodyrami”. Kluny Bicz stał w Wielkim Refektarzu, przyglądając się wspaniałemu gobelinowi. Nie musiał już kraść jego fragmentów, był właścicielem całości. Jadowity, Krzywy Nos, Kudłaty i Zabójczy podeszli do niego i zasalutowali. – Opactwo jest twoje, Wodzu. – Wyprowadziliśmy wszystkich na zewnątrz, Wodzu. – Masz jeszcze jakieś rozkazy, Wodzu? Kluny z namysłem przeciągnął ogon w szponiastych łapach. – Tak – zdecydował. – Wynieście fotel opata z tej ich Głębokiej Nory i ustawcie go na podwyższeniu przy furcie. Zamierzam wydać parę wyroków. Kapitanowie hordy odeszli, nie ukrywając radości, a Kluny zwrócił się do wizerunku Marcina: – No i co, mysi wojowniku? Co teraz myślisz o dzielnych obrońcach Redwall? Domyślam się, że nie jesteś o nich najlepszego zdania. Pozwolę ci tu zostać, żebyś mógł przyjrzeć się zmianom, które zamierzam wprowadzić. – Dziabnął pazurem postać Marcina, jego głos stał się groźny, pełen nienawiści. – Już nigdy więcej nie pojawisz się w moich snach. Kiedy nocą stałem w lesie, przyglądając się twemu ukochanemu Opactwu, usłyszałem głos, który obiecał mi, że przed zachodem słońca następnego dnia na zawsze uwolnię się od koszmarów. I co ty na to? Marcin przyglądał się Klunemu bez strachu, z uśmiechem. Wódz strzelił ogonem, przerywając dostojną ciszę refektarza. Obojętność wielkiego wojownika doprowadzała go do furii. – Od tej chwili Wielki Refektarz znany będzie pod nazwą Sali Klunego! – krzyknął załamującym się głosem szaleńca. – Opactwo przestanie być opactwem, nazwa Redwall zniknie, będzie zaś Zamek Klunego! Wszystko się zmieni! I Kluny Bicz dostał ataku furii. Biegał po refektarzu, strzelał ogonem w jego ciemne kąty, wymyślał nowe nazwy i wywrzaskiwał je, aż echo niosło. – Wielka Ściana Szczurów! – Jezioro Topielca! – Pole Martwej Myszy! – Brama Kuny, Sad Gronostaja, Dzwon Łasicy... ha, ha, ha, ha, ha! Siedzący na trawie jeńcy słyszeli ten wariacki śmiech i drżeli, domyślając się swego losu. Kluny umyślnie kazał im czekać, cieszył się ich rosnącym strachem, rozkoszował nieszczęściem, upajał zwycięstwem. Opat Mortimer spojrzał w niebo. – Wkrótce nadejdzie świt – powiedział ze smutkiem. Jeden z pilnujących szczurów uderzył starą mysz, przewrócił na ziemię. – Zamknij zaplutą gębę! – syknął. Jess Wiewiórka kopnęła go obiema nogami, a kiedy upadł, wpiła się zębami w jego bark. Inni wartownicy zaatakowali ją natychmiast, zaczęli bić drzewcami włóczni i rękojeściami szabel. – Zostawcie ją, tchórze! – krzyknął pan Wiewiórka, tuląc Milczącego Sama, który wił się w jego objęciach, próbując się z nich wyrwać. – Tylko w kupie macie odwagę zaatakować moją Jess, ale gdybyście rozwiązali jej łapy, dostalibyście za swoje, nawet gdyby było was dwa razy więcej! Opat Mortimer uklęknął z wysiłkiem. – Proszę was, błagam, nie stawajcie w mojej obronie. – Oni mają przewagę, wam może tylko stać się krzywda. – Tak, tak, bardzo rozsądne słowa, wasza dostojność – powiedział Zabójczy, prowadząc szczury niosące fotel opata. – Posłuchajcie mojej rady i siedźcie cicho, póki nie pojawi się Wódz. Nie pogarszajcie swojej i tak kiepskiej sytuacji, jak mawiała moja nieboszczka mama. – No nie, nie uwierzę, by ktoś tak durny jak ty mógł w ogóle mieć matkę – zakpił Bazyli. Zabójczy roześmiał się i klepnął w udo. – No proszę, jaki zabawny jest ten wielki zając. Powiem ci jedno, mój drogi: kiedy Bicz z tobą skończy, nie będzie ci do śmiechu. Mowy nie ma! Więźniowie siedzieli pogrążeni w rozpaczy, czekając świtu i nadejścia Klunego Bicza. Rozdział 13 Ostry Dziób i Kłoda-Kłoda uznali zgodnie, że tylko siłą można zmusić Macieja do choćby najkrótszego odpoczynku. Młoda mysz narzuciła szaleńcze tempo marszu, doskonale wiedząc, jak długa i trudna jest droga od granicy Mossflower do Opactwa Redwall. Kłoda-Kłoda nadążał za nią z najwyższym trudem; był od niej mniejszy, a latać jak wróbel oczywiście nie umiał. Zresztą nawet Ostry Dziób była zmęczona. Nocny lot w lesie: konieczność omijania drzew, wzbijania się ponad krzaki, podlatywania naprzód i zawracania to przecież coś zupełnie innego niż swobodny lot po wolnym niebie. Tymczasem Maciej jeszcze przyspieszył kroku; parł przed siebie zawzięcie. Nie zważał na nic, nic nie mogło go powstrzymać. Wielki miecz, przywiązany na plecach kawałkiem sznurka, boleśnie obijał mu ciało. Coraz częściej potykał się, coraz ciężej oddychał i wkrótce jego towarzysze zrozumieli, że lada chwila może stracić przytomność. Problem został rozwiązany, gdy Maciej potknął się o korzeń drzewa i przewrócił. Przyjaciele po prostu przytrzymali go i próbowali wbić mu do łba odrobinę rozsądku. Na szczęście udało się im i we trójkę przysiedli pod I paprociami. Czas na odpoczynek nie został zresztą zmarnowany, bo musieli przecież odbyć naradę. – Ty, Macieju, idź do Opactwa – powiedział Kłoda-Kłoda. – Ja zaczekam tutaj na moich żołnierzy. Nie bój się, resztę drogi odbędziemy forsownym marszem, sorki będą ci deptać po piętach. Potrafimy poruszać się szyb – I ko w chłodnym, nocnym powietrzu. Mimo tych zapewnień młody wojownik miał mnóstwo wątpliwości. – Wszystko to bardzo pięknie, ale jak dostaniemy się na mury i do Opactwa? – spytał. – Jeśli Kluny zajął Redwall, z pewnością rozstawił wartowników. – Po co szczurowi robalowi straż? – spytała Ostry Dziób. – Zajął Opactwo, a nie wie, że my na niego idziemy. – Oczywiście, masz rację. Ale to nadal nie rozwiązuje problemu, jak dostać się do środka. Młoda królowa wróbli puściła do niego oczko. – Proste takie. Moje wróble pootwierają wszystkie małe otwory muru, na wschodzie, południu, północy. Poradzą, zobaczysz. Ostry Dziób leci, zobaczy Macieja przyjaciela w Redwall. I poleciała niczym strzała wystrzelona z łuku. Maciej poszedł dalej, a Kłoda- Kłoda został, czekając na swych wojowników. Pulchny, leżący dotąd bezwładnie przy furtce w północnym odcinku muru, poruszył się nagle. Tył głowy miał mocno rozbity, na ranie zaschłą krew, ale żył i, biorąc pod uwagę okoliczności, miał się całkiem nieźle. Gdy otworzył oczy, zobaczył zamazane na skutek kontuzji sylwetki stojących nad nim trzech wróbli: Szarego Skrzydła, Jastrzębia i Pióra Wiatru. Wróble po cichu przeniosły go w głąb lasu, po czym Szare Skrzydło zwróciła się do wojowników: – Weźcie czerwoną szmatę i tłuszcz. Sprowadźcie wróble, mnóstwo. Nasmarujcie wszystkie małe otwory dla robali. Zaczekajcie na powrót królowej. Szczury nie mogą zobaczyć wojowników. Pracować. Przez całą noc wróble pracowicie smarowały rygle, klamki i zawiasy furtek w murze. A tymczasem gdzieś w głębinie Mossflower Maciej z uporem parł przed siebie. Kłoda-Kłoda i jego sorki niemal następowały mu na pięty. Tysiąc wojowników wróbli zajęło miejsca na gałęziach drzew otaczających Opactwo Redwall. Czekali na właściwą chwilę. Rozdział 14 Na niebie pojawiły się pierwsze oznaki świtu. Promienie słońca zaróżowiły mury; róż zmieniał się w czerwień w miarę, jak słońce wznosiło się ponad horyzont. Na kolcach krzaku późno kwitnącej róży wisiały krople rosy. Mimo iż wstawał piękny, letni dzień, las Mossflower zamarł w oczekiwaniu strasznego losu, który nieszczęsnym więźniom Redwall przynieść mogła każda następna, długa minuta. Z Opactwa wyszli dowódcy hordy. Kłuli jeńców i bili ich płazem szabel, wrzeszcząc: „Wstawać! Wstawać, ofermy! Baczność, myszy! Hej ty, odsuń się. Zróbcie drogę dla wielkiego Klunego Bicza!” Jeńców siłą zmuszono do usunięcia się z przejścia. Stali wpatrzeni w bramę prowadzącą do Wielkiego Refektarza. Długą chwilę przerażającej ciszy przerwał huk zamykających się wrót. Przez bramę wyszedł Kluny. Za nim szli Jadowity i Zabójczy; pierwszy niósł sztandar hordy, drugi płonącą pochodnię. Zwycięzcy powitali ich dzikimi wrzaskami radości. Kluny w pełnym bojowym rynsztunku, z przyczepionym do ogona kolcem i w przerażającym bojowym hełmie, był prawdziwym barbarzyńskim wodzem w chwili największego tryumfu. Wszedł na przygotowane specjalnie dla niego podwyższenie, zamiótł posadzkę swym niezwykłym płaszczem i usiadł w fotelu opata. W martwej ciszy słychać było tylko trzaskanie płonącej pochodni i rozpaczliwy szloch ujętego w niewolę dziecka. Wódz siedział nieruchomo z opuszczoną przyłbicą. Łapami mocno ściskał oparcia fotela. Po długiej chwili milczenia uniósł przyłbicę i potoczył dookoła swym jednym ślepiem. Ze szczególną uwagą przypatrywał się ojcu opatowi. – Hej, myszo opacie, podejdź no tu! – krzyknął. Opat Mortimer podszedł do niego powoli, godnie, prowadzony przez dwa szczury. Choć był w nocnej koszuli, promieniował spokojem i powagą. Ale Kluny Bicz nie zwracał na to uwagi. – Ha! A więc to jest wasz przywódca – kpił bezlitośnie. – Mała gruba myszą w nędznej koszulinie. Nie ma co, wielki z niego wojownik. I co teraz zrobisz, myszo? Padniesz przede mną na kolana, by błagać o życie, prawda, starcze? Opat Mortimer nie lękał się spojrzeć w błyszczące dziko oko zwycięzcy. – Nigdy nie ugiąłbym kolana, by zyskać coś dla siebie – powiedział spokojnie. – A jednak gdybym mógł wierzyć, że ocalę życie przyjaciół, chętnie padłbym przed tobą na twarz. Ale tobie nie wierzę, Kluny. Znam cię lepiej, niż ty znasz samego siebie. W twym sercu nie ma miejsca na żal i litość, plonie ono wyłącznie żądzą zemsty. Nie uklęknę przed stworem tak złym jak ty. Kluny Bicz skoczył na równe nogi. Był tak wściekły, że wręcz trząsł się na całym ciele! – Klękaj, myszo! Klękaj albo zginiesz! – wrzasnął. Gniewny pomruk i drżenie trawy przykrytej siecią świadczyły, że Konstancja obudziła się do życia. Borsuczyca natychmiast zaczęła prężyć się i wyginać grzbiet. Poczuła, że sieć, w której jest uwięziona, robi się coraz luźniejsza. Krzyknęła do Klunego z szyderstwem w głosie: – Hej, ty! Tak, ty, zapchlony jednooki szczurze! Zabierz tę sieć i stań ze mną oko w oko! Zobaczymy, kto skończy na klęczkach! Na sygnał Wodza grupa szczurów skoczyła na Konstancję i po raz kolejny pobiła ją do nieprzytomności. Na wszelki wypadek kołki wbito głębiej w ziemię. Bazyli użył swych silnych nóg i odpędził napastników. On także nie przestraszył się Klunego. – Nie jesteś godny rządzić żadną przyzwoitą istotą, ty tchórzu, ty szaleńcze! Nawet gdybyś nie skrępował mi łap i tak nie zechciałbym brudzić ich tobą. Hej, tobą nie można nawet pogardzać, ty... ty... ty szczurze! Jedna z łasic bez wahania uderzyła go pałką w nogę; Bazyli odskoczył i przewrócił się. Biła go, aż skulił się z bólu. Żołnierze Klunego krzyczeli z radości. On sam wskazał zająca szponem: – Pamiętasz, co wyczyniałeś na łące przed kościołem? Daję słowo, że nim minie ten dzień, nie będziesz już w stanie tak radośnie podskakiwać. – Kluny szeroko rozłożył łapy. Ślepie płonęło mu szaleństwem. – O wy, obrońcy Opactwa Redwall, posłuchajcie, co mam wam do powiedzenia. Gdy odwiedziłem was po raz pierwszy, dałem wam wybór: mogliście poddać się lub zginąć. Dokonaliście wyboru! Wybraliście walkę! Postanowiliście sprzeciwić się mojej woli, woli Klunego Bicza! Przegrywałem bitwy i pojedynki, wielu spośród moich żołnierzy i oficerów zginęło, ale wygrałem wojnę! A wy ją przegraliście. I za to zapłacicie życiem. Podczas tej jego przemowy coś przełamało się w duszy opata. Skoczył przed siebie, spróbował chwycić płaszcz Klunego. – Nie, nie, nie! – krzyknął. – Nie ośmielisz się skrzywdzić żadnego z tych stworzeń. Byłoby to po prostu morderstwo! Kluny odtrącił opata, bez wysiłku przewrócił go na ziemię. Uderzył bezradnego starca zatrutym kolcem z ogona. – Kim jesteś, by dyktować mi, co mam zrobić! Istnieje tylko jedno prawo, a jest nim moje słowo. Nikt mnie nie powstrzyma, ani borsuki, ani zające, ani wydry, ani myszy! Zabiję was wszystkich. Zabiję was! Zabiję! Zabiję! Umilkł. Zapadła grobowa cisza. I nagle ciszę tę przerwał głos jak grom. – Kluny Biczu! Przyszedłem, by wyrównać nasze rachunki! Zwycięzcy i pokonani aż westchnęli ze zdumienia. Kluny opuścił ogon, obrócił się i podobnie jak wszyscy jego żołnierze (oraz jeńcy) spojrzał w kierunku budynku Opactwa. W bramie prowadzącej do Wielkiego Refektarza stał wojownik jakby żywcem zdjęty z gobelinu. Na lewym ramieniu miał polerowaną tarczę. Przy jego czarnym, zdobionym srebrem pasie wisiała podobnie zdobiona pochwa, z której wyciągnął długi miecz. Kluny przemówił do upiora ze swych koszmarów. Jego głos drżał. – Kim jesteś? Wojownik wyszedł z cienia. Promienie słońca odbiły się od ostrza miecza oślepiającym blaskiem. – I ma, czym jest! Kluny Bicz cofnął się o krok. Nie był w stanie oderwać wzroku od tajemniczej postaci. Ukrył się za fotelem opata, drżący, bezradny. – Widziałem cię we śnie. Odejdź. Przecież teraz nie śpię! Wojownik wstąpił w tłum bez trwogi. Ostrze miecza wymierzył w trzęsącego się na całym ciele wielkiego szczura. – I ma, czym jest! – powtórzył. – Marcin, Maciej, nazwij mnie, jak chcesz. Dawno temu zapisane zostało, że się spotkamy, szczurze. – Łapać go! – krzyknął Kluny. Żaba skoczył do przodu, wymachując włócznią. Nim zdążył unieść ją do ciosu, w ręku wojownika błysnął miecz i szczur padł na ziemię bez życia. – Zabiję każdego, kto ruszy się z miejsca! – Kluny, to sprawa między tobą a mną. Twa horda nie będzie nam przeszkadzać. Nagle rozległ się dźwięk wielkiego Józefa. Niebo pociemniało od nadlatujących wróbli, które zajęły wszystkie parapety. Jednocześnie pojawili się partyzanci sorków uzbrojeni w rapiery, pałki i proce. Maciej zakręcił mieczem nad głową, wydając swój bojowy okrzyk: – Redwall! Redwall! Do boju o Redwall! Rozpoczęła się ostatnia bitwa. Sorki zaatakowały wartowników przeciwnika, zaś wróble zajęły się uwalnianiem jeńców, z czym, dzięki ostrym dziobom, nie miały wielkiego problemu. Uwolnieni chwytali wszystko, co mogło służyć jako broń, i natychmiast rzucali się na wroga. Wróble i sorki dzielnie stawały obok nich przeciw większym, silniejszym przeciwnikom. Szczury, kuny, łasice i gronostaje broniły się z rozpaczą. Wiedziały, że od wyniku bitwy zależy już nie zwycięstwo, nie władza nad Opactwem, ale ich życie. Kluny wyrwał Zabójczemu płonącą pochodnię i rzucił nią w twarz zbliżającego się wojownika. Nie zwalniając kroku, Maciej odtrącił ją tarczą; rozprysła się w kaskadę błyszczących iskierek, a on podążył za Wodzem. Przerażony, zdezorientowany Kluny pragnął tylko zyskać na czasie. Na zbliżającego się wojownika pchnął Zabójczego. Kuna nawet nie próbowała się bronić, zginęła natychmiast. Maciej przekroczył jej martwe ciało. Sprawnie kręcił mieczem młynka, nieubłaganie ścigał Klunego. Nie oglądał się za siebie, nie dostrzegł więc, że ma za plecami Jadowitego, uzbrojonego w szablę. Szczur trzymał ją w obu łapach, wzniósł nad głowę i już miał ciąć, gdy rzuciła się na niego Konstancja uzbrojona w... sieć, którą była poprzednio skrępowana. Narzuciła ją na szczura, uniosła go jak schwytaną rybę i mimo iż walczył jak oszalały, kilkakrotnie uderzyła nim o ścianę furty. Cisnęła bezwładne ciało i z wściekłym rykiem rzuciła się na grupę łasic. Ogon Klunego świsnął w powietrzu, mierząc w twarz Macieja, ale odbił się od podstawionej zręcznie tarczy. Szczur spróbował ponownie, tym razem mierząc w nogi, ale młody wojownik przeskoczył nad ogonem i uderzył mieczem. Jego przeciwnik zaryczał z bólu, gdy ostrze odcięło zatruty kolec. Rzucił fotelem opata, złapał żelazny pręt. Maciej sparował uderzenie, metal zadzwonił o metal. Walczyli tak na zielonym trawniku Opactwa, otoczeni wirem zaciętej bitwy. Nie zwracając uwagi na nikogo i na nic, uderzając i parując, uderzając i parując, toczyli ze sobą walkę na śmierć i życie. Wojownicy wróbli podzielili się tymczasem na zespoły, wynosili szczury z pola walki i z dużej wysokości rzucali je do stawu. Kuny okrążyły oddział sorków; już miały je zmasakrować, gdy rzuciły się na nie wydry, uzbrojone oczywiście w proce. Na kuny spadła prawdziwa lawina ciężkich kamieni. Nieco dalej Ambroży Kolec wzorem wszystkich jeży zmienił się w broń: zwinął się w najeżoną kolcami kulę, którą Milczący Sam przy pomocy kija sterował w stronę co liczniejszych oddziałów wroga. Maciej i Kluny nie przerywali walki. Stal uderzała o żelazo, żelazo biło w stal. Kluny sięgnął do najgłębszych rezerw swej ogromnej siły, korzystał także ze sprytu urodzonego żołnierza. Dwukrotnie próbował rzucić garścią ziemi w oczy przeciwnika, dwukrotnie młody wojownik zręcznie osłonił twarz tarczą. Maciej był spokojny, niemal flegmatyczny. Zadawał ciosy i bronił się zręcznie, choć czuł, że łapy powoli drętwieją mu od dźwigania tarczy i parowania mieczem potężnych ciosów pręta. Ale i szczur odczuwał siłę uderzeń przeciwnika; każdy przeszywał mu ciało bólem aż do zranionego czubka ogona. Walczyli na murze, niemal oślepieni ściekającym do oczu potem, dysząc ciężko, nie myśląc o poddaniu się. Zeszli w walce po schodach, ponownie znaleźli się na trawniku i tak dotarli do wejścia do Wielkiego Refektarza. Kluny prześlizgnął się przez na pół otwarte wrota i schował za ich skrzydłem. Miecz Macieja utkwił głęboko w twardym drewnie. Widząc swą szansę, wielki szczur zgrabnie wyskoczył z ukrycia i kilkakrotnie uderzył prętem tak silnie, że Maciej musiał puścić wzniesioną tarczę. Ostry koniec pręta boleśnie zranił go w łapę. Maciej krzyknął z bólu i – bardziej instynktownie niż z wyrachowania – kopnął tarczę; jej ostra krawędź trafiła Klunego wprost pod brodę, pozostawiając długą ranę. Szczur cofnął się chwiejnie kilka kroków, trzymając się za gardło. Maciej mocnym szarpnięciem uwolnił miecz. Mimo ran przeciwnicy rzucili się na siebie wściekle, na nic już nie zważając. Kluny podciął Maciejowi nogi zranionym ogonem, ryknął, uderzył z góry zaostrzonym prętem. Maciej odtoczył się, poderwał na równe łapy i, korzystając z tego, że broń Wodza utknęła w ziemi, mocno ranił go w bok. Mimo to groźny ogon uderzył go jeszcze kilkakrotnie, trafiając w nie osłanianą już głowę. Wreszcie Kluny znalazł się przy wejściu na dzwonnicę; wielki Józef, w który bił braciszek Hugo, nie przestawał dodawać obrońcom Redwall ducha do walki. Na widok Wodza braciszek puścił sznur i, drżący, przerażony, skrył się pod schodami. Maciej wskoczył do środka za Klunym. Szczur okrążył go i zamknął drzwi, odcinając obu myszom możliwość ucieczki. Gdyby tyko zdołał jakoś zbliżyć się do Macieja, pozbawić go możliwości użycia miecza, z pewnością wygrałby dzięki brutalnej sile. I znów walczyli ze sobą: drobna mysz uzbrojona w stary miecz wielkiego wojownika i potężny, oszalały z wściekłości szczur. Kluny zasłonił się prętem, zablokował ostrze miecza. Pchał teraz Macieja przed sobą! Zwycięstwo było tuż, tuż! Gdyby tylko udało mu się przyprzeć przeciwnika do ściany, mógłby go udusić swym żelaznym prętem. Stanął mocno na ziemi, napiął mięśnie. Słyszał własny wysilony, charczący oddech. Musi wygrać! Jak najszybciej! Głos we śnie powiedział mu, że po zachodzie słońca nigdy już nie zobaczy tego stworzenia. Proroctwo powinno się wreszcie spełnić. Bezlitośnie wykorzystując przewagę fizyczną, zmuszał przeciwnika do cofania się. Ściana dzwonnicy była bardzo blisko, gdy Maciej zorientował się wreszcie w taktyce przeciwnika. Pozbawiony swobody ruchu, możliwości wykonywania uników, był po prostu skończony! Mógł zrobić tylko jedno. Rzucił się nagle w bok, przetoczył na plecy, obiema nogami kopnął Klunego, który z hukiem uderzył o ścianę, poderwał się błyskawicznie i pobiegł schodami w górę, w ciemność. Kluny leżał, oddychając ciężko. Mimo to roześmiał się złym, ochrypłym śmiechem. – Na górze nie znajdziesz ucieczki! – zawołał. – Idę za tobą! Już nie żyjesz! Maciej nie odpowiedział. Zmęczony tak bardzo, że bliski niemal utraty przytomności siedział nieruchomo, zwiesiwszy nogi z mocnej belki, na której wisiał dzwon. Kluny nie atakował jeszcze; i on z ulgą powitał okazję do zaczerpnięcia oddechu. Nagle, ukryty pod zakurzonymi schodami, braciszek Hugo kichnął donośnie. Szczur poderwał się na równe łapy i, śmiejąc się tryumfalnie, wyciągnął go z kryjówki za ogon. – Spójrz, myszo! – krzyknął. – Widzisz? Mam twojego tłustego przyjaciela. Ha, a więc nie muszę nawet wspinać się na te schody. Rzuć miecz, albo przerobię go na szaszłyki! Maciej wychylił się. Rzeczywiście, daleko w dole stał Kluny, trzymając ostrze pręta pod brodą tłustego braciszka. Szczur szturchnął nim Hugona, kucharz wybełkotał coś w strachu. – Widzisz? Pchnę odrobinę mocniej i grubas nie żyje. Rzuć miecz i zejdź tu, ale szybko. Młoda mysz przeniosła wzrok na dzwon. – W porządku, szczurze. Wygrałeś. Ale skąd mam wiedzieć, że dotrzymasz słowa? Powiem ci coś. Jeśli puścisz brata Hugona, obiecuję na honor wojownika, że do ciebie zejdę. Kluny uśmiechnął się złowrogo. I znowu ktoś mówi mu coś o tej głupocie nazywanej „honorem”, „kodeksem wojownika”, czy jakoś tak. On jednak miał swój własny kodeks: zawsze wygrywał i teraz też wygra! – Znikaj, ty zasmarkany tłuściochu – warknął, popychając braciszka Hugona do kąta. Przerażony kucharz natychmiast wskoczył pod schody, Kluny zaś bez strachu wyszedł na środek dzwonnicy, próbując wypatrzeć Macieja wysoko w górze. Krew ciekła z wielu ran, które odniósł podczas pojedynku, ale ranami i upływem krwi nie musiał się już przejmować. Zwyciężył, głos we śnie nie kłamał, wkrótce na zawsze pożegna się z groźnym wrogiem, wojownikiem Redwall. – Schodź, myszo! – krzyknął. – Kluny Bicz jest gotów cię powitać. Maciej stanął na drewnianej belce, przez którą przerzucona była lina podtrzymująca Józefa. Przeciął ją potężnym ciosem starego, wsławionego w walkach miecza. Wielki dzwon Opactwa Redwall na chwilę jakby zawisł w powietrzu, a potem runął w dół jak głaz. Kluny pozostał przykuty do ziemi, zagapiony w górę swym jednym szalonym ślepiem. Nim zdążył pomyśleć o ucieczce, było już za późno. BIM, BOM! Powietrze rozdarło ostatnie, najpotężniejsze uderzenie Józefa. Jego ciężar zmiażdżył Klunego Bicza na kamiennej podłodze dzwonnicy. Maciej Wojownik schodził po spiralnych schodach powoli, na uginających się ze zmęczenia łapach. Nie wypuszczał miecza z dłoni. Wyciągnął płaczącego braciszka Hugona z jego kryjówki. Obaj przystanęli przy wielkim dzwonie pękniętym na połowę. Obaj widzieli wystającą spod niego skrwawioną łapę i koniec ogona. – Dotrzymałem słowa, Kluny – oznajmił Maciej. – Zszedłem do ciebie. Uspokój się, braciszku Hugonie. Wojna skończona. Otrzyj łzy. Otworzył drzwi. Ramię przy ramieniu, obaj przyjaciele wyszli w blask pogodnego letniego poranka. W ostatniej bitwie zwyciężyło Opactwo Redwall. Ciała poległych: napastników i obrońców, leżały na trawie i kamieniach, gdzie komu przyszło umrzeć. Wiele było wśród nich wróbli, sorków i różnych leśnych stworzeń, ale jeszcze więcej szczurów, kun, łasic i gronostajów. Jak okiem sięgnąć nie widać było żadnego żywego żołnierza z hordy Klunego. Podeszła do nich Konstancja, sapiąc ciężko, cała poraniona. Wskazała łapą dzwonnicę i wydyszała jedno słowo: – Kluny? – Martwy – odparł Maciej. – Czy wszyscy jego żołnierze zginęli? Nie braliśmy jeńców? Borsuczyca wzruszyła ramionami. – Wielu próbowało uciec. Nie przeszkadzaliśmy im. Zdołali otworzyć główną bramę i wydostać się na drogę, ale tam czekał już na nich wielki rudy kocur w towarzystwie białej sowy. Na wąsy piekła! Nigdy nie widziałam niczego podobnego! Przykuśtykał do nich Bazyli Łoś Zając. Zasalutował. – Sir Julian i kapitan Śnieg. Z nimi możesz porozmawiać później, mój młody przyjacielu. Na razie jesteś potrzebny w klasztorze. Chodzi o ojca opata. Pospiesz się. Tak szybko, jak pozwalało im na to zmęczenie po walce, Maciej, Konstancja i Hugo pospieszyli zobaczyć się z opatem. Opat Mortimer leżał na trawie, w krużgankach, otoczony przez myszy i przyjaciół spośród leśnych stworzeń. U jego boku byli wszyscy uczestnicy bitwy: królowa Ostry Dziób i Kłoda-Kłoda, Pączek i Milczący Sam, nie zabrakło także zwykłych, małych, lecz jakże dzielnych myszy. Trujące ostrze z ogona Klunego dokonało bandyckiego dzieła. Ojciec opat umierał. Tłum rozstąpił się z szacunkiem, przepuszczając Macieja i jego towarzyszy. Konstancja przyklękła, objęła starego przyjaciela, Maciej ujął jego skurczoną i pomarszczoną ze starości łapę. Opat Mortimer uśmiechnął się do niego z miłością. – Macieju, mój synu, widzę, że dzięki tobie miecz Marcina powrócił do naszego Opactwa. Czy oznacza to, że twa misja już się zakończyła? Maciej oparł czoło na łapie starca. – Tak, ojcze. Kluny Bicz nie żyje. Spełniłem swój obowiązek. Umierający starzec z wysiłkiem skinął głową. – Ja też, synu. Ja też spełniłem swój obowiązek. – Ojcze opacie, ty musisz żyć! – powiedziała Konstancja głosem stłumionym przez łzy. Twarz opata rozjaśnił promienny uśmiech. – Moja droga przyjaciółko, ja nie jestem jak pory roku. Nie mogę trwać wiecznie. Zycie musi się kiedyś skończyć. Maciej czuł, że łzy ciekną mu po policzkach. Nie potrafił ich powstrzymać. Opat Mortimer łagodnie poklepał go po łapie. – Och, Macieju, mój ty bohaterski Macieju. Otrzyj łzy, synu. Śmierć jest przecież częścią życia. Powiedz mi, czy widzisz naszą różę. Młody wojownik otarł łzy szerokim rękawem habitu umierającego opata. – Widzę, ojcze. Właśnie zakwitła. – I jej małe pączki są czerwone jak krew? – Tak, ojcze. Opat westchnął. – A więc wszystko jest tak, jak powinno być. Gdzie brat Alf? Nie widzę go. Alf podszedł i uklęknął przy umierającym. – Ach, bracie Alfie, mój stary, wierny druhu. Kiedy odejdę na wieczny spoczynek, zajmiesz moje miejsce, zostaniesz opatem Redwall. Jesteś mądry, a serce twe wie, co to współczucie. Wiem, że równie dobrze jak ja będziesz opiekował się stworzeniami, które zostaną ci powierzone. Tu starzec przerwał i przymknął oczy. Ale nie wszystkim jeszcze oznajmił swą wolę. – Jaka szkoda – westchnął – że potrzeba było tyle rozlanej krwi, byśmy się zjednoczyli. Od dziś wróble mają prawo poruszać się po Opactwie, jak im się podoba, dzielić z nami posiłki, korzystać nie tylko z poddasza Redwall, ale i z reszty zabudowań. Podobnie dobre sorki... nie muszą już żyć w lesie, bez domu, jak Cyganie; ich domem jest Opactwo Redwall na tak długo, jak długo będą sobie tego życzyć. A teraz, Macieju, poznasz moje postanowienie dotyczące twojej osoby. Życzę sobie, byś nie wstępował do naszego zakonu. Nie zostaniesz bratem Maciejem. Ci, którzy usłyszeli słowa opata, aż westchnęli ze zdumienia. Młoda mysz, niemniej zdziwiona, skłoniła głowę z pokorą. – Nie, mój synu – mówił z wysiłkiem opat. – Twe serce i odwaga są wielkie i Redwall potrzebuje cię, ale nie jako zakonnika. Mianuję cię Maciejem Wojownikiem Redwall, Obrońcą naszego zakonu. Od dziś aż do śmierci będziesz bronił oddanych ci pod opiekę stworzeń przed wszelkim złem i krzywdą. Twój miecz znany będzie jako „Szczurza Śmierć”. A teraz... Pączku? Gdzie jesteś, Pączku? Mała, śliczna myszka podeszła do umierającego starca, by wysłuchać jego słów. – Ach, więc jesteś. – Opat uśmiechnął się ciepło. – Wojownik potrzebuje dobrej żony. Twa uroda będzie błogosławieństwem Redwall, ty rządzić będziesz sercem naszego Macieja. Zamieszkacie w starej furcie, która ma być przerobiona na normalny dom. Wasz dom. Strzeżcie progu Opactwa Redwall skutecznie... i mądrze. Nie sposób opisać radości, jaką wola opata napełniła Macieja i Pączka. Czuli też uzasadnioną dumę i przekonanie, że podołają trudnemu zadaniu. Teraz opat zwrócił się do Konstancji. – A ty, najlepsza, najstarsza przyjaciółko, spełnij, proszę, ostatnią moją prośbę. Unieś mi głowę, bym, nim odejdę, mógł powiedzieć wam, co widzę. Borsuczyca natychmiast spełniła tę prośbę. – Ach, tak. Równie pięknego letniego poranka nie widziałem w całym moim dotychczasowym, jakże długim życiu. Obok mnie są przyjaciele, których znam i kocham. Nasz dom, Redwall, jest bezpieczny. Słońce oświetla świat ciepłymi promieniami. Jesień przyniesie obfitość plonów. Wielokrotnie widziałem to piękno, ale nigdy nie przestawało mnie zdumiewać. Zycie jest dobre, przyjaciele. Zostawiam je wam. Nie płaczcie po mnie, odchodzę bowiem na zasłużony odpoczynek. Z tymi słowy zmarł Mortimer, opat Opactwa Redwall. Rozdział 15 Minął rok. A oto fragment roczników Redwall pióra kronikarza Opactwa, Jana Kościelnego, który został następcą Matuzalema: Nadeszła Wiosna Gadającej Wiewiórki. Zaledwie wczoraj młodzieniec znany jako Milczący Sam przemówił. Słyszano, jak rozmawia z synem Macieja i Pączka. Młoda wiewiórka zupełnie nieoczekiwanie zaczęła opowiadać małemu o wojnie Lata Róży. Obawiam się, że nie powstrzymamy już Sama odmówienia... i jego rodziców od radosnego śmiechu. Syn naszego wojownika jest mocnym, zdrowym dzieckiem. Wszyscy wołają na niego Mattimeo, bo Maciej Matuzalem Mortimer to odrobinę za wiele jak na tak niewielkie stworzenie, choć rodzice, nadając mu te imiona, oczywiście spełnili swoje marzenia. Mattimeo już próbuje samodzielnie podnosić wielki miecz Szczurza Śmierć. Sądzę, że pewnego dnia zastąpi ojca i będzie następnym Obrońcą Redwall. Nasz opat Mordalfus (nic dziwnego, że woli, by nazywać go Alf, bo to przecież śmiesznie brzmi – Mordalfus) postanowił, że pierwszą rocznice jego rządów jako opata uświetni wielka uczta. Wszyscy jesteśmy zaproszeni. Zaprzężona do wózka Konstancja podróżowała daleko, po lesie i łąkach, niestrudzenie wożąc gości. Sorki zajęte są w tej chwili zbieraniem miodu. Bardzo zaprzyjaźniły się z pszczołami i nawet uczą się ich języka. Zapewne po to, by mieć się z kim kłócić. Królowa Ostry Dziób mianowała się asystentką braciszka Hugona. Bardzo interesuje się sztuką kulinarną. Moim zdaniem istnieje poważne niebezpieczeństwo, że w krótkim czasie mocno przybierze na wadze. Pączek z moją żoną i Szarym Skrzydłem, królową matką wróbli, poszły na łąki, by zebrać kwiaty do dekoracji stołów. Bazyli Łoś Zając wybrał się w podróż. Ma zamiar sprowadzić na ucztę swych przyjaciół, sir Juliana Gingivere i kapitana Śniega. Bazyli całkowicie ignoruje fakt, że ucztę wydamy na cześć nowego opata i mówi o niej jako o spotkaniu „starych przyjaciół z wojska”. Wydra Winifreda wraz z bobrem i tym nieznośnym Ambrożym Kolcem testują jakość październikowego piwa. Musiało się nieźle udać, sądząc po dobiegających z piwnicy nieprzyzwoitych piosenkach. Pulchny wraz z rodziną koszatek pomaga kretom, które pod przywództwem Pierwszego Kreta kopią jamy dopieczenia mięs. Wczesnym rankiem ojciec opat i Obrońca Redwall Maciej wybrali się na ryby. Uważają za swój święty obowiązek przynieść na ucztę pstrąga większego niż w zeszłym roku. Z wielkiego dzwonu, Józefa, który pękł podczas ostatniej bitwy, odlano dwa mniejsze. Słyszę, jak dzwonią. Nazywają się Maciej i Matuzalem. Moje bliźniaki, Tessa i Tymoteusz, bardzo wyrosły przez ostatni rok. Są teraz dzwonnikami Opactwa i wykonują, moim zdaniem, dobrą robotę. Zbiory zapowiadają się świetnie, drzewa owocowe i krzaki wyglądają bardzo obiecująco. Stara furta przerobiona została na piękny domek w wiejskim stylu. Trawa jest zielona, niebo błękitne, miód słodszy niż kiedykolwiek. Zaraz skończę tę pisaninę i pójdę przygotować się do dzisiejszych uroczystości. Uczta odbędzie się tam, gdzie zawsze, w Głębokiej Norze Opactwa Redwall. Pamiętaj, przyjacielu, by odwiedzić nas, gdy tylko znajdziesz się w tych stronach. Jan Kościelny, kronikarz (uprzednio w kościele Świętego Niniana) I tak kończy się ta opowieść.