Czesław Chruszczewski PARADOKSALNY CHRONOS — Panie doktorze — rozpoczęła pani Krezin przesuwając krzesło bliżej biurka, za którym siedział mężczyzna w sile wieku, w staroświeckich binoklach na orlim nosie. — Panie doktorze, błagam niech mnie pan wysłucha cierpliwie, zapłacę podwójne honorarium. — Ależ łaskawa pani — lekarz zdjął binokle i pochylił głowę. Siwy kosmyk opadł na wysokie czoło. — Moje honoraria nie należą do najniższych i nie ma potrzeby ich podwajać. Przyjmuję niewielu pacjentów, dzięki czemu każdemu mogę poświęcić więcej czasu. Proszę spokojnie mówić. Co pani dolega? Od jak dawna? — Dolega mi mąż — odparła pani Krezin i roześmiała się nerwowo. — Jestem zdrowa, to znaczy, znajduję się na krawędzi choroby, stan mego zdrowia zależy od mego męża. Mam prawie czterdzieści lat — pani Krezin poprawiła kasztanowe loki, zatrzepotała rzęsami. — Wyszłam za mąż przed ośmiu laty. Bernard dobrze zarabia, żeby nie powiedzieć: bardzo dobrze. Bernard Krezin. — Tak, tak, słyszałem — zapewnił doktor. — Sławny architekt. — Wnętrz — uzupełniła strapiona małżonka architekta. — Tyle serca wkłada w te wnętrza, że zapomniał zupełnie o własnym wnętrzu. — Proszę jaśniej. — Wewnętrzne życie Bernarda pozostawia wiele do życzenia. — Tak pani przypuszcza? — Ja nie przypuszczam, ja wiem, na pewno. — Bywają ludzie skryci, nawet po wielu latach współżycia nie zdejmują maski. — Och, znam go świetnie, sam zresztą skarży się na wewnętrzną pustkę, skarżył się przez siedem lat, dokładnie od Nowego Roku przestał utyskiwać. „Wstąpił we mnie nowy duch — mówił. — Patrzę na świat innymi oczami, sam siebie nie poznaję. Rzecz prosta, panie doktorze — wyjaśniała pani Krezin — nie chodzi mu o zewnętrzny wygląd. — Dlaczego sam siebie nie poznaje? — zapytał lekarz, notując drobnymi literkami informacje o samopoczuciu sławnego architekta. — Wdzięczny będę za szczegóły. — Powiada, że staje się innym człowiekiem. Co drugi dzień. — Co drugi dzień? — powtórzył lekarz. — Dziwne, nieprawda? W poniedziałek jest sobą, godnym pożałowania safandułą, we wtorek tryska energią, humorem. — By w środę oklapnąć. — Skąd pan doktor wie? — zdziwiła się pani Krezin. — A w czwartek — nowy przypływ energii i jaskrawo widoczna zmiana rytmu życia. — Pan doktor cieszy się znakomitą opinią jako psychiatra, ale nie sądziłam… — Proszę mówić dalej — przerwał skromnie lekarz. — Przedwczoraj powiedział do mnie: „Anno, wszystko wskazuje na to, że cierpię na szczególnego rodzaju rozdwojenie jaźni”. — Pacjent sam stawia diagnozę — doktor przetarł chusteczką szkła binokli. — Jak uzasadnił określenie: „szczególnego rodzaju”? — W zadziwiający sposób — odparła szeptem Anna. — W zadziwiający? — powtórzył szeptem doktor. — Tak, oświadczył, że rozdwaja się nie tylko psychicznie, lecz również fizycznie. — Nie rozumiem. — Pracownia mego męża — opowiadała pani Krezin — zajmuje najwyższe piętro naszej willi, sam ją zresztą projektował. Ogromny pokój, oszklony z trzech stron, z rozsuwanym sufitem. Otóż mąż twierdzi, że przez szybę widzi drugą, identyczną pracownię a w niej siebie, swoje drugie wcielenie, czy coś w tym rodzaju. — A co w rzeczywistości znajduje się za szybą? — Za szklaną ścianą nie ma nic, to zachodnia strona willi. — Jak to nic? Dom przecież nie wisi w próżni. Z okien roztacza się jakiś widok, panorama miasta, dalekie — lasy, ogrody — improwizował lekarz. — Willę wzniesiono na szczycie góry — wyjaśniła żona architekta. — Dostajemy się do domu kolejką linową na szynach. Różnica wzniesienia wynosi tysiące metrów. Z okien pracowni męża widać niebo i morze. — Zobaczył więc siebie w bliźniaczym pomieszczeniu przylegającym do pracowni od zachodu. — Tak. — I co uczynił? — Zawołał mnie, przez telefon. Pobiegłam na górę. Stał tuż przy szybie i wpatrując się w przestrzeń mówił drżącym głosem: „Anno, czy ty widzisz ten drugi pokój, czy widzisz mnie?” Niczego nie widziałam. — Widziała pani krajobraz za oknem. — Tak, tylko krajobraz, zachmurzone niebo i szare morze. A potem rozsunął szyby, mówiąc: „Muszę przejść do tej drugiej pracowni”. Mój krzyk przywrócił mu przytomność. Zamknęłam okno i podałam mężowi środek nasenny. — Bardzo dobrze — pochwalił lekarz — kiedy to wydarzyło się? — Po raz pierwszy przed trzema dniami, powtórnie przedwczoraj i po raz trzeci w dniu wczorajszym. — Czy znowu chciał przejść do tej wyimaginowanej pracowni? — Nie, powiedział, że tamten przychodzi do niego. Wczoraj zszedł na kolację w jego towarzystwie. — Pani oczywiście nikogo nie widziała poza mężem. — Nikogo… początkowo. — Początkowo? — psychiatra poprawił binokle i uśmiechnął się. — Panie doktorze, czy szaleństwem można zarazić się? — Zarazić, to niewłaściwe określenie, lecz znamy przypadki zbiorowej psychozy. Przerwałem pani. — Mąż po wejściu do jadalni podszedł do mnie i pochyliwszy się szepnął: „ON jest tutaj, nie zwracaj na mego uwagi”. Omal nie zakrztusiłam się pasztetem. Bernard odsunął fotel, usiadł. Jedliśmy w milczeniu. W pewnej chwili ruchem głowy wskazał otwarte drzwi balkonowe. Wtedy zobaczyłam na tle ciemniejącego nieba sylwetkę męża. — Mąż siedział przy stole. Ktoś inny stał w drzwiach. — Tak, jeden przy stole, drugi w drzwiach. Widziałam jego profil, zgarbione plecy, długie włosy. — Zemdlała pani? — Nie, krzyknęłam. Najczęściej reaguję krzykiem. — I co się wówczas stało? — Sobowtór Bernarda obejrzał się. Zobaczyłam jego twarz. „Dlaczego krzyczysz? — zapytał — ludzie pomyślą Bóg wie co. Twoje nerwy pozostawiają wiele do życzenia. Warto pomyśleć o wizycie u specjalisty” — zakasłał i wyszedł na balkon. Zmartwiałam, zaniemówiłam. Mąż przy stole podał mi szklankę wody. „Zobaczyłaś go — powiedział idąc w stronę balkonu. — To dobrze. Uspokój się, zniknął. Niepokojące zjawisko. Dlaczego rozdwajam się w ten sposób? Nic nie rozumiem.” — Pani Krezin umilkła. Wyjęła lusterko i wykrzyknęła: — Boże, jak ja wyglądam, te wypieki! — Przypudrowała rumieńce i złożywszy dłonie powiedziała: — Doktorze! Niech pan mnie ratuje. — A mąż? — Tak, tak, i męża. Proszę nas ratować. — Przypadek interesujący — doktor zamknął notes. — Czy można jutro odwiedzić panią… i męża, powiedzmy, o jedenastej przed południem? — Będę bardzo wdzięczna — odrzekła pani Krezin kładąc na biurku kopertę z banknotami. — Co powiedzieć mężowi? — Że przyjąłem pani zaproszenie. Bernard Krezin wprowadził psychiatrę do salonu. Lekarz dyskretnie obserwował pacjenta, notując w myślach: „Oczy głęboko zapadnięte, skóra nadmiernie pofałdowana na szyi, wargi sine i wysuszone, bladość świadcząca o niehigienicznym trybie życia. Dłonie o długich palcach, wilgotne.” — Nigdy nie chorowałem — architekt poczęstował gościa cygarem. — Koledzy mówili: „Masz końskie zdrowie” i nagle… bo to przecież choroba, doktorze. — Prawdopodobnie. — Psychiczna? — Przedwczesne stawianie diagnozy prowadzi na manowce. — I dlatego pan przyjął zaproszenie. — Pańska małżonka widziała pana również w dwóch postaciach. Postanowiłem poznać sławnego architekta, zwiedzić piękny dom. Lekarz stał przy oknie. — Co za wspaniała panorama! Proszę mi pokazać swoją pracownię. — Dwie pracownie — poprawił architekt — jedna w domu, druga po tamtej stronie. — Chciałbym zobaczyć obie. — Chodźmy. Mamy windę, ale proponuję wygodne schody, sam projektowałem wnętrze tej chałupy. — Nad wyraz oryginalne — rzekł doktor oglądając skóry rozwieszone na ścianach i zwisające z sufitu. — Są specjalnie barwione. — Tak, praca włoskiego plastyka. Maluje na wołowej skórze. Oto pracownia numer jeden. Lekarz przekroczył próg, architekt zbliżył się wolno do zachodniej ściany. — A za oknem pracownia numer dwa. — Bernard Krezin ciężko westchnął. Wpatrywał się w przestrzeń rozjaśnioną słońcem, widział drugą pracownię. — Niekiedy znika, ale coraz rzadziej. Co pan widzi, doktorze? — Pogodne niebo i spokojne morze. — Powinienem zwrócić się do okulisty? — Proszę opisać pracownię po tamtej stronie. — To wierna kopia tej, niczym odbicie w lustrze. — Niech pan dobrze przyjrzy się, zwracając uwagę na szczegóły. Na przykład plama na dywanie? — Na tamtym dywanie nie ma żadnej plamy — poinformował architekt. — Teraz dopiero dostrzegam różnice. Tamta pracownia jest nieskazitelna, wszystko nowe. Willę zbudowano przed ośmioma laty, i wówczas tak właśnie wyglądał ten pokój. — Pana drugie wcielenie? — Nieobecne. Ale on wcześniej czy później zjawi się. Miejmy nadzieję, że pan również go zobaczy. — Tymczasem zbadam pana, zgoda? — Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce, doktorce. — Krezin zachichotał. — Gadam głupstwa. Wariat zazwyczaj gada głupstwa. Po kilkunastu minutach wrócili do salonu. — Zje pan z nami obiad? — zaproponował architekt. — Bardzo proszę. — Dziękuję. Gdzie małżonka? — Pójdę po nią. Kieliszek czegoś mocniejszego? — Nie piję. — Wrócę za minutę. Doktor okrążył stół i stanął przed stylowym kominkiem. Ktoś wszedł do jadalni, lekarz usłyszał głos architekta: — Serdecznie witam, panie doktorze. Psychiatra odwrócił się. Bernard Krezin szedł do niego z wyciągniętą dłonią. — Żona zaprosiła pana i słusznie uczyniła. Nigdy nie chorowałem — architekt otworzył pudełko z cygarami. — Koledzy mówili; „Masz końskie zdrowie” i nagle… — Pan to już mówił — przypomniał lekarz. — Niemożliwe. — Przed chwilą wróciliśmy z pracowni. — Wróciliśmy? — architekt pobladł. — Ja przed chwilą przyjechałem z miasta. Razem, z żoną. — Miałem zatem zaszczyt poznać pańskie drugie „ja”. Gawędziliśmy o panu. Potem zbadałem pańskiego sobowtóra. To człowiek z krwi i kości, zapewniam, żadna zjawa. Nie wierzę w duchy ani w upiory. Przypuszczam, że jestem ofiarą mistyfikacji, zadrwiono ze mnie. Brat–bliźniak nie należy do zjawisk nadprzyrodzonych. Chciałbym teraz zrozumieć, dlaczego? — lekarz podniósł głos. — Żądam wyjaśnień! W przeciwnym wypadku zawiadomię swojego adwokata i zwrócimy się do sądu o odszkodowanie za stracony czas, za nadużycie mego zaufania, za ośmieszanie lekarza, za… — Panie doktorze — do pokoju wbiegła żona architekta. — Przysięgam, on nie ma brata. Nie zamierzaliśmy pana obrazić. Niech pan — uwierzy. Byłam przed kilkoma minutami w pracowni męża i widziałam za oknem drugą pracownię. Wejdźmy razem na górę, bardzo proszę. Psychiatra pomyślał: „Tym razem ze mnie robią wariata. No cóż, zachowajmy zimną krew”. Nieco zmęczony dotarł do ostatniego piętra. Prowadziła żona Krezina, architekt szedł za lekarzem. — Proszę, proszę, niech pan podejdzie do okna, doktorze, szybciej — zachęcała. — No i co? Widzi pan? — Widzę — wymamrotał doktor i dodał: — Widzę drugą pracownię i drugie wcielenie pani męża. Niesamowite. — Zabrzmi to na pewno idiotycznie — odezwał się Krezin — ale odetchnąłem z ulgą. Nie jestem chory, nie oszalałem, a moje szaleństwo nie udzieliło się żonie. Chyba że i pan oszalał, doktorze? — W tak krótkim czasie? — lekarz uśmiechnął się dobrodusznie. — Chciałbym zobaczyć okna pańskiej pracowni od strony parku. — Od strony morza — pani Anna podniosła słuchawkę telefonu. — Wydam polecenie, by przygotowano motorówkę. Motorówkę prowadził architekt, zatoczywszy półkole wyłączył motor i podał doktorowi lornetkę. Lekarz obserwował willę w milczeniu. Ze szczególną uwagą przyjrzał się panoramicznym szybom pracowni. — Niekiedy światło padające na szybę może ją przemienić w lustro, zależy to od właściwości szkła — mówił psychiatra — lecz odbicie w lustrze, w tym przypadku wnętrze pracowni, powinno być takie samo jak oryginał. No i pana sobowtór zachowuje się inaczej. Zresztą opuszcza widmową pracownię, spaceruje po willi, a nawet pozwolił zbadać się. A pana jeszcze nie badałem — oddał lornetkę Krezinowi. — Jestem do pańskiej dyspozycji. — Powinien pan powiedzieć: „Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce”. — Powinienem? — zdziwił się architekt. — Bo tak właśnie odpowiedział na moją propozycję tamten Bernard Krezin. — Pan ma wątpliwości, doktorze — architekt skierował motorówkę do przystani. — Pan zastanawia się, który Krezin jest kopią, a który oryginałem? — Tamten wydaje mi się nieco młodszy –, odezwała się Anna. — Rozpoznam mego męża w największych ciemnościach. Jeżeli pan pozwoli, będę obecna przy badaniu. Musimy wiedzieć na pewno. Ja muszę wiedzieć. Psychiatra bardzo starannie zbadał pacjenta, pani Krezin asystowała, od czasu do czasu zabierając głos: — Znam dobrze zgarbione plecy Bernarda, lekarze wielokrotnie zwracali mu uwagę na zwiększające się skrzywienie kręgosłupa. Pod lewą łopatką ciemne znamię. Jest? Jest. Blizna na łokciu, którym wybił szybę. — Mała przepuklina z prawej strony — stwierdził lekarz. — Nic mi nie mówiłeś o przepuklinie — zaniepokoiła się małżonka architekta. — Nigdy jej nie zauważyłam. — W pozycji leżącej niknie — wyjaśnił doktor. — A ta szrama za uchem? — Trepanacja — poinformował Krezin. — Stara historia, miałem wtedy szesnaście lat. — Dziękuję, proszę się ubrać. No i co, droga pani — doktor zwrócił się do pani Krezin pogrążonej w niewesołych myślach. — Rozpoznaje pani swojego męża? — Nie mam najmniejszych wątpliwości. — Tym lepiej. — Lekarz okręcił na lewej dłoni gumowe rurki stetoskopu. — Tym lepiej. Po raz pierwszy w swojej karierze lekarskiej, a praktykuję prawie trzydzieści lat, nie umiem postawić diagnozy. Powinni państwo złożyć wizytę profesorowi Oriniemu, może ten wybitny neurolog rozwiąże zagadkę. — Nie chcemy rezygnować z pańskiej pomocy, panie doktorze — pani Krezin wręczyła lekarzowi honorarium. — Profesor Orini wyrzuci mnie ze swego gabinetu, gdy opowiem o dolegliwościach męża i swoich. — Nie sądzę. — Przyłączam się do prośby żony — mówił architekt. — Przyznaję, historia niecodzienna, lecz pański trzeźwy umysł, pańska wiedza i wieloletnie doświadczenie. Doktor przyglądał się małżonkom przecierając binokle. — Pod jednym warunkiem — przemówił. — Zgadzamy się na wszystkie warunki — zapewnił architekt. — Zaprosimy do współpracy fizyka. — Zaprosimy, kogo pan zechce — pani Krezin otarła niewidoczną łzą. — I parapsychologa — dodał lekarz zmierzając ku wyjściu. — Psychiatra, fizyk, parapsycholog — wyliczał. — Wspólnymi siłami spróbujemy rozwiązać zagadką. — Wdzięczność nasza… — zaczęła Anna, ale doktor zniknął już za drzwiami. Następnego dnia doktor przedstawił państwu Krezin dwóch ekspertów: — Profesor Emil Bester, dyrektor Instytutu Fizyki Eksperymentalnej, pan Rollis — parapsycholog, autor wielu książek i publikacji, konsultant Ośrodka Badań Psychiki Akademii Medycznej. Bester zapalił fajkę, opowiedział anegdotą o psychiatrach, Rollis pił herbatę małymi łykami. – Może łyżeczkę konfitury? — częstowała żona architekta. Uprzedzona o wizycie, wystąpiła w ciemnozielonej sukni i brylantowych kolczykach. — Bardzo lubię konfitury do herbaty — wyznał parapsycholog nie spuszczając oczu z gospodarza domu. — Jak przeminęła noc? — Spokojnie — odpowiedział architekt. — Mąż zasnął w swojej sypialni na pierwszym piętrze, przed północą. Zajrzałam do niego, spał i pochrapywał — opowiadała pani Krezin. — Zgasiłam światło w korytarzu i usiadłam w małym holu przed telewizorem, ściszając muzykę. Wtedy właśnie usłyszałam kroki na tarasie. Mąż, który spał w najlepsze po drugiej stronie korytarza, przeszedł przez hol, gderał przy tym: „Znowu telewizja, szkoda oczu, odsuń fotel, coraz częściej czytam o szkodliwości pola magnetycznego”. Sądziłam, że śpisz — szepnęłam, z trudem zachowując spokój. „Wiesz dobrze, dokucza mi bezsenność, dlatego spaceruję. Co za dzień, co, za dzień.” Drzwi do sypialni zaskrzypiały. Wyłączyłam telewizor i zatelefonowałam do pana doktora. — Tak — potwierdził psychiatra. — Dokładnie pięć po dwunastej odebrałem telefon. Zaleciłem pani jedną pastylkę nasenną i uzgodniliśmy godzinę dzisiejszej wizyty. — Czy pan zawsze spaceruje przed snem? — pytanie zadał profesor Bester. — Zawsze — odrzekł architekt. — I zawsze pan chrapie? — Podobno często. — O której pan zasnął? — Około pierwszej, przeglądałem czasopismo „Architektura”. — Kogo więc widziała żona? — zainteresował się Rollis. — Mnie — odparł Krezin. — A kto leżał w łóżku, gdy zajrzała do sypialni? — On — odrzekł bez wahania architekt. — Gdy wróciłem ze spaceru, pokój był pusty, ale kołdra odwinięta. Pantofle odnalazłem w łazience. Nigdy ich tam nie zostawiam, zresztą dlaczego miałbym chodzić boso po zimnych kaflach posadzki? Przyznano rację panu Krezin. Spacery po lodowatej posadzce nie należą do przyjemności. Potem goście przystąpili do pracy według z góry ułożonego planu. Parapsycholog wszechstronnie przetestował architekta, psychiatra zajął się panią Krezin, badając ją od stóp do głowy. Natomiast fizyk zamknął się w pracowni, oznajmiwszy, że pragnie pozostać t?te– ?–t?te z niewiadomym. — Zamierzam to i owo zmierzyć, obejrzeć, dotknąć — powiedział — by później zmierzyć się z pańskim sobowtórem, czy też z panem, czas pokaże. Po upływie trzech godzin eksperci zjedli obiad z gospodarzami. O piątej po południu lekarz poinformował Krezina: — Wieczorem przekażemy wyniki naszych badań. Wrócimy tutaj o ósmej. Teraz udajemy się na naradę konsultacyjną do profesora Bestera. Bester wprowadził ekspertów do swojej biblioteki. — Rozgośćcie się. Pora podsumować rezultaty dzisiejszych działań. Kto pierwszy? — Może ja — parapsycholog Rollis podniósł prawą dłoń — może ja rozpocznę. — Słuchamy pana, drogi kolego — profesor przymknął powieki — słuchamy z wielką uwagą — Bernard Krezin cierpi na kompleks — zaczął Rollis. — Boi się przedwczesnej starości i potęgującym się z dnia na dzień lękiem wywołał zakłócenia własnego systemu nerwowego” a także żony. Co gorsza, niektóre objawy świadczą, że rzeczywiście starzeje się za szybko i przed czasem. — W pełni potwierdzam pańską diagnozę — przemówił psychiatra. — Architekt starzeje się psychicznie i fizycznie. Nie zauważyłem tych objawów podczas pierwszego badania. — Bo wówczas — wtrącił fizyk — badał pan, doktorze, architekta młodszego o osiem lat, Krezina z nowej pracowni w nowej, niedawno zbudowanej willi, świeżo upieczonego żonkosia, mężczyznę w sile wieku, u szczytu kariery zawodowej. — Słusznie — rzekł lekarz. — Takie właśnie odniosłem wrażenie. Badając go powtórnie, lub, badając Krezina o osiem lat starszego czyli współczesnego, teraźniejszego, dostrzegłem ową przyspieszoną starość z towarzyszącymi jej objawami. Chociażby zmarszczki, łysina, fałdy na szyi, drżenie kończyn i tak dalej. — Silna skleroza — oświadczył parapsycholog. — I wtedy ten człowiek począł gwałtownie przywoływać przeszłość, wspominał swoje życie sprzed ośmiu lat, kiedy w pełni sił pojął za żonę panią Annę i założył to gniazdo na szczycie góry z widokiem na morze. Powiedział do mnie: „Pragnąłem jednego, za wszelką cenę COFNĄĆ CZAS. Tylko o osiem lat. Wrócić do pierwszych dni naszego małżeństwa, do dopiero ukończonego domu”. — I cofnął? — zapytał doktor. — Skoro przyjmiemy — przemówił fizyk — że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją równolegle i równocześnie, nie wolno wykluczyć ewentualności, że pan Krezin począł egzystować jednocześnie w dwóch czasach, w teraźniejszości i niedawnej przeszłości, które wzajemnie się przenikały. Hipotetycznie zakładamy, że mechanizm czasu jest skonstruowany w ten sposób, by człowiek, przedostając się do strefy przeszłości czy przyszłości, nie spotkał samego siebie. — Nie ma wszelako reguły bez wyjątku — stwierdził parapsycholog. — Od czasu do czasu CZAS płata nam figle, nakładając na siebie w przestrzeni ponadczasowej dwa czasy, tworząc paradoks czasu, i wtedy człowiek spotyka się z sobą samym młodszym lub starszym. — Gdyby architekt zawędrował w odległą przeszłość lub przyszłość, nie spotkałby siebie, chociaż i tego nie można absolutnie wykluczyć — tłumaczył profesor Bester. — Wehikuł czasu Krezina działa na niewielkiej przestrzeni, bo zaledwie ośmioletniej. Mógłby cofnąć się dalej, lecz najlepiej zapamiętał siebie sprzed ośmiu lat i najbardziej zatęsknił do tego okresu. — Był to czas jego triumfów — przypomniał doktor — apogeum żywotnych sił, optimum dotychczasowej egzystencji, pełnia życia, maksimum energii, inwencji twórczej i ekscytacji seksualnej. — Gdzie ukrył skonstruowany przez siebie wehikuł czasu? — zapytał fizyk. — Przeszukałem dyskretnie całą pracownię i sąsiednie pokoje. Bezskutecznie. — Krezin niczego nie ukrył — oznajmił parapsycholog. — On zbudował maszynę czasu w swojej podświadomości. Silnie rozwinięta wyobraźnia architekta poczęła modelować rzeczywistość, rozdarła kurtynę między teraźniejszością a przeszłością. Dwie czasoprzestrzenie istniejące obok siebie poczęły się wzajemnie przenikać. Punktem wyjścia stała się pracownia Krezina, gdzie tworzył, gdzie najczęściej przebywał, gdzie przeżył dramat przedwczesnej starości. Profesor Bester poczęstował gości podwieczorkiem. Przy kawie i koniaku eksperci zastanawiali się, co należy powiedzieć architektowi, jak zlikwidować paradoks czasu. W jaki sposób wyzwolić z kompleksu. — Niech pan porozmawia z panią Krezin — zaproponował Rollis. — Do pana zwróciła się o pomoc, doktorze. — Gdzie początek, tam i koniec — wygłosił sentencję fizyk i szybko zastrzegł się. — Bywa też inaczej, bywa różnie, ale kuliste planety wirują po elipsach i znamy najrozmaitsze interpretacje początku i końca naszego Wszechświata. Psychiatra zaprosił do siebie panią Krezin. — Zajrzę do pana jutro, doktorze — odpowiedziała na telefoniczne zaproszenie. — Dzisiaj będę bardzo zajęta. — A zatem do jutra, łaskawa pani. — Do zobaczenia, panie doktorze. Będę o dziesiątej. Przyszła punktualnie, jakże odmieniona. — Przekonsultowaliśmy problem — rozpoczął doktor, ale żona architekta nie pozwoliła mu dokończyć. — Dziękuję, panie doktorze, dziękuję z całego serca — położyła na biurku kopertę z banknotami. — Mój mąż wrócił do siebie, jestem spokojna i szczęśliwa. — Już nie rozdwaja się? — Ach, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — zawołała. — Po prostu przestałam zwracać na to uwagę. Tak jak przed ośmiu laty zasypiamy we wspólnej sypialni. Jestem panu niesłychanie wdzięczna. — Zamierza pani żyć z podwójnym małżonkiem? — Będę żyła tylko z jednym, a mieszkała z dwoma. Zresztą umówiliśmy się, że nie będę ich widywała jednocześnie. — Gratuluję pani — rzekł doktor i wstał tak gwałtownie, że binokle zsunęły mu się z nosa 1 spadły na podłogę. — Stłuczone szkło przynosi szczęście — pani Krezin roześmiała się. — Raz jeszcze dziękuję. Żegnam, doktorze. Zadźwięczał telefon. Dzwonił profesor Bester. — Niech pan sobie wyobrazi — mówił wyraźnie podekscytowany fizyk. — Przed pięcioma minutami podszedłem do okna biblioteki i zobaczyłem po tamtej stronie identyczną bibliotekę i siebie, wertującego stronice książki „PARADOKSALNY CHRONOS”.