Czesław Chruszczewski DRZEWA ZAWSZE WRACAJĄ DO KORZENI Główny bohater urodził się w lesie. Dokładniej mówiąc — w leśniczówce. Przyszedł na świat kilka minut po północy, w czasie burzy. Jasny szlag trafił w strzelistą topolę, rozłupał pień drzewa jednym ciosem, połamał konary, począł padać deszcz i w tym właśnie momencie rozległ się wrzask dziecka. — Chłopak — stwierdził lekarz, przyjaciel leśniczego. — Chłopiec — ucieszył się ojciec. — Chłopczyk — westchnęła matka. — Chłopiątko moje — rozczuliła się matka matki, żona nadleśniczego. Strugi deszczu spływały po szklanej ścianie, niebo migotało dalekimi błyskawicami. Ojciec zbliżył dłoń do ściany i w szklanej tafli pojawiła się szpara. Zapachniały sosny. — Odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi ani matce, ani dziecku — powiedział doktor. — Ach, ta balsamiczna woń żywicy! — Po burzy człowiek lżej oddycha — skonstatował, leśniczy, ojciec nowo narodzonego chłopca — więcej ozonu i czegoś tam jeszcze. — Zasuń szybę, dziecko rozgrzane, przeziębi się — prosiła matka. — Powietrze po burzy zimne. I tak przeminęły pierwsze minuty niezwykłego życia głównego bohatera. Rozwijał się prawidłowo, przybywał na wadze ile trzeba, mężniał, mądrzał i wkrótce ukończył Kolegium Leśne z wyróżnieniem pierwszego stopnia. Matematyka: doskonale, geometria: świetnie, astronomia: znakomicie, botanika: wybornie, zoologia: nadzwyczajnie; profesorowie byli zadowoleni z syna leśniczego. Nadleśniczy chwalił wnuka: — Jesteś dobrym uczniem, bardzo dobrym, ale nie ustawaj w doskonaleniu siebie. Wczoraj skończyłeś piętnaście lat. Pora wyruszyć w samodzielną podróż po naszym wspaniałym świecie. — Pieszo? — zapytał wnuk. — Nie. Wkrótce otrzymasz ode mnie srebrny rower. — Cudowny, wspaniały prezent — ucieszył się młody człowiek. — Na srebrnym rowerze można zwiedzić cały świat, wiele słyszałem o srebrnych rowerach. To fenomenalny środek lokomocji. Nauka jazdy na srebrnym rowerze nie trwała długo. — Arturze, w tym miejscu wmontowano aparat radiowy — informował ojciec. — W każdej chwili możesz nawiązać łączność z leśniczówką albo z najbliższą gajówką. Te zegary to przyrządy nawigacyjne. W przyczepie znajdziesz namiot składany, zapasy żywności. W lesie nie wolno rozpalać ognia. W tym pudle znajduje się kuchenka na baterie słoneczne. Naładujesz je, gdy słońce będzie w zenicie. Energii starczy na tydzień. Oto mapa, a na niej narysowane trasy twoich wędrówek. Nie zapomnij o zapasowych kołach, o śpiworze i łodzi. Główny bohater nie zapomniał. Jego piętnastoletnia pamięć funkcjonowała bezbłędnie. Zgodnie z wieloletnią tradycją nadleśniczy przedstawił wnuka nadnadleśniczemu podczas uroczystego śniadania. Dziewięćdziesięcioletni nestor wspólnoty leśnej zadziwiał wszystkich swoją znakomitą kondycją i jasnością myśli. Od siedemdziesięciu lat rozwiązywał najtrudniejsze problemy, łagodził konflikty, godząc zwaśnionych. Mówiono o nim: „Jest naszym sumieniem, rozumem, sercem. Prawdziwy patriarcha rodu leśnych ludzi. Oby żył wiecznie”. Tylko jemu przysługiwał tytuł Nadnadleśniczego. Na werandzie letniej rezydencji nestora podano przed chwilą oliwę i aromatyczne nektary. Patriarcha umoczył wskazujący palec w złocistym płynie, ucichły rozmowy, rozpoczęła się ceremonia pożegnania. — Podróż dookoła naszego świata — mówił starzec kreśląc na czole prawnuka kabalistyczne znaki — rozpoczyna nowy etap w twoim życiu. Powinieneś wykorzystać w działaniu informacje przekazane przez nauczycieli. Po okresie teorii przyszła pora na czas praktyki. Chcemy, abyś zmężniał i zmądrzał, choć nigdy nie uważaliśmy ciebie za narcyza ani za głupca. Ktoś zachichotał wywołując ogólny śmiech i oklaski. — Potrzebujemy — kontynuował patriarcha — silnych mężczyzn. Rozumnych i silnych. Te drzewa, ten las, te puszcze i bory wymagają niesłychanie troskliwej opieki. Nie opuszczasz rodzinnego domu, wychodzisz tylko z jednego pokoju, by zwiedzić inne, tam gdzie rosną drzewa, tam wszędzie jest twój OIKOS, dom, zielony dom twoich ojców. Drzewa wyznaczają granice naszego gospodarstwa i jednocześnie naszego świata. Gdzie las, tam życie, kilkaset tysięcy hektarów życia. Dalej nie ma nic lub prawie nic. Gdy dotrzesz do południowej strony, do krańca puszcz i borów, zobaczysz rozległe pustynie, mokradła, trzęsawiska, skały. Pilnie strzeżemy granic świata, w którym żyjemy. — Przed czym? — zapytał Artur — skoro tam nie ma nic. — Ta nicość jest najniebezpieczniejsza. Pustynne piaski, gorące wichury, popiół wulkaniczny zabijają drzewa, wypalają trawy, niszczą roślinność. Od północy bezkresne śniegi, lodowce. Od zachodu wody oceanu chronią terytorium leśne, ciepłe prądy łagodzą klimat, lecz fale podmywają brzegi. Groźne są sztormy i cyklony. Od wschodniej strony wysokie góry bronią nas przed mrozem i żarem. Wichry szaleją po tamtej stronie i tam giną w bezdennych przepaściach. Zobaczysz cztery strony świata, wtedy dopiero poznasz prawdziwe piękno rodzinnego domu i staniesz się jednym z jego obrońców — zakończył nestor. Punktualnie o dwunastej Artur wsiadł na srebrny rower. Był pogodny, wiosenny dzień, pierwsza sekunda podróży. — Wyjeżdża chłopcem, wróci mężczyzną — szepnął ojciec, ale matka usłyszała. — Wyjeżdża dzieckiem, wróci dzieckiem — powiedziała. — Wyjeżdża gołowąs, wróci brodaty — zażartował dziadek. — W drogę! — zawołał pradziad. Srebrne szprychy zamigotały słonecznym blaskiem. Artur rozpoczął podróż dookoła świata. Przez pierwszą godzinę pedałował z wielką energią. „Z wiatrem w zawody” — nucił — „Przez pola i lasy, z wiatrem”… — umilkł nagle, bo rower podskakiwał na wyboistej drodze, podskakiwała przyczepa i wydawało się, że podskakuje cały świat. Młody człowiek zwolnił, doszedł do przekonania, iż pośpiech jest zupełnie zbyteczny i utrudnia kontemplacje leśnego krajobrazu. Nieco zdyszany szedł teraz obok roweru, który posłusznie toczył się przy swoim panu. Droga biegła w dół. W pewnym momencie srebrny wehikuł zagadał ludzkim głosem: — Wskakuj na siodełko, bo sam popędzę przed siebie. A w chwilę później rozległ się śmiech dziewczyny. — Zaczarowany rower — wymamrotał zdumiony Artur. — Słyszałem o gadających zwierzętach, ale nigdy o rowerach. — Zapomniałeś o aparacie radiowym przymocowanym do kierownicy — zabrzmiał głos dziewczęcy. — Mówię do mikrofonu i moje słowa docierają do twojego odbiornika. — Gdzie jesteś? — Nie opodal, na szczycie wzgórza, stąd roztacza się piękny widok na drogę, w odległości tysiąca metrów od miejsca, gdzie stoisz. Spójrz w prawo, czy widzisz dwie sekwoje? — Widzę tylko modrzewie. — Podnieś głowę. Siedzę na głazie między sekwojami. Teraz dopiero Artur dostrzegł postać dziewczyny, a tuż przy niej oparty o drzewo srebrny rower. — Również wybrałaś się w podróż dookoła świata? — Tak, zgodnie z prastarym obyczajem. — Więc podróżujmy razem — zaproponował. Propozycja została przyjęta z zadowoleniem. Wspólnymi siłami ustawili dwa namioty na łące w pobliżu gigantycznych sekwoi. Gdy zasiedli do wieczornego posiłku, niebo rozbłysło pierwszymi gwiazdami. Po gorącej kolacji otworzyli puszkę z ananasami. Dziewczyna zaszczebiotała: — Urodziłam się w Trzecim Sektorze naszego świata. Nadleśnictwo mojego dziadka sąsiaduje z nadleśnictwem twego dziada. Moje imię: Zeina. Te ananasy są wspaniałe. Bez ananasów nie wyobrażam sobie życia. Dlaczego milczysz? — Bo ty mówisz i mówisz. — Bez tego mówienia byłoby cicho i smutno. — Możliwe. — Jutro o świcie wyruszamy w dalszą drogę. — Wyruszamy — zgodził się Artur i ziewnął potężnie. — Co za maniery? — Zeina była dobrze wychowana. — Mężczyzna nigdy nie ziewa w obecności kobiety. — Ja ziewam? Przepraszam, jestem okropnie zmęczony. — Kobiety są odporniejsze, lepiej znoszą trudy podróży. Moja matka… Słowa Zeiny nie docierały już do świadomości chłopca, spał w najlepsze. — Ach, ci mężczyźni — westchnęła Zeina i wkrótce zasnęła. Sen to, czy nie sen? A może jednak sen; tak trudno niekiedy odróżnić sen od rzeczywistości. Artur przez szparę w namiocie widział skrawek granatowego nieba, czarne wierzchołki świerków i karminową smugę światła, która wytrysnęła z ziemi niczym gejzer wysoko nad drzewami, ku lśniącej kuli zawieszonej pod różowymi chmurami. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości ludzie budowali statki kosmiczne, krążyły dookoła planety, lądowały na Księżycu, na Marsie, na Wenus, na satelitach Jowisza. Uczeni usiłowali rozszyfrować tajemnicę Kosmosu. Brawurowe wyczyny kosmonautów zapierały dech w piersiach przeciętnym ludziom. Podziwiano bohaterów wypraw międzyplanetarnych, ekscytowano się ich przygodami, zazdroszczono im sławy. Dzieci na pytanie: kim pragniesz zostać, gdy dorośniesz? — odpowiadały: kosmonautą. Niemal wszyscy marzyli o podróżach po Układzie Słonecznym. Kosmos opanował całkowicie wyobraźnię ludzką. W okresie zaledwie jednego stulecia cywilizacja Spokojnych i Pracowitych przekształciła się w cywilizację Włóczęgów Kosmicznych. Zaniedbanej Ziemi groziła bezpłodność. Konstruktorzy budowali coraz sprawniejsze pojazdy międzyplanetarne i gwiazdoloty. Niemal cały światowy przemysł produkował dla Centralnego Instytutu Eksploracji Wszechświata. Rower stał się luksusem. Rodzinny Dom Ziemi opustoszał. „Opamiętajcie się!” — wołali Rozsądni. — „Oprzytomniejcie!” Był to niestety głos wołającego na puszczy. Przeciwnicy kosmicznych podróży nie mieli łatwego życia. Początkowo drwiono z nich, później prześladowano. Kryli się więc w lasach, tworząc wspólnoty leśnych ludzi. Srebrzysta kula przypomniała Arturowi lekcje historii. Przetarł oczy i wyszedł przed namiot. — To balon meteorologiczny — usłyszał głos Zeiny. — Obudziłam się, albo coś mnie obudziło, w namiocie duszno. Dlaczego nie śpisz? — Sądziłem, że śnię. Potem rozmyślałem. Balon unosi się nad lasem, przypomina trochę dawne pojazdy–satelity. Oglądałem podobne na filmie historycznym. — To balon na uwięzi. Czerwona smuga spełnia rolę liny — tłumaczyła dziewczyna. — Mój ojciec jest synoptykiem. Leśniczy synoptyk. — Nigdy nie widziałem takich balonów. — Bo szybują wzdłuż granic naszego leśnego państwa — wyjaśniła Zeina. — Pilnują, żeby zła pogoda nie przekroczyła granicy. — Ostrzegają, gdy zbliża się huragan. — Dziwne — stwierdził Artur. — Co dziwne? — Że huragany i burze przychodzą spoza granic. Przecież chmury zbierają się również nad naszym leśnym światem. — Te nietrudno dostrzec. Najgorsze jest niebezpieczeństwo nieoczekiwane. Do świtu jeszcze dwie godziny. Wracam do namiotu. Dwa dni wędrowali wzdłuż południowej granicy. Po lewej stronie drogi kwitnące drzewa i krzewy, po prawej trzymetrowy żywopłot, zielony mur graniczny, za murem piaszczyste wydmy, w oddali głazy rozsypane u podnóża skał. Na pustyni wiatr kręcił bicze z piasku smagały kamienie, żółty pył pokrywał liście żywopłotów, unosił się nad przygraniczną strefą. Drugiego dnia pod wieczór rozbili namioty na polanie w głębi lasu. Kolację przygotowała Zeina, apetyt dopisywał mimo zmęczenia. — Srebrne rowery to wspaniałe pojazdy — pochwalił Artur — ale po kilku godzinach siodełko twardnieje. — Po tygodniu przywykniesz — zapewniła dziewczyna — człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. — O, nie — zaprotestował Artur. — Człowiek nigdy nie przyzwyczai się do życia na pustyni. — Tam nie ma żadnego życia. — No właśnie, nie można przyzwyczaić się do braku życia. Nasz cudowny, zielony świat… — umilkł. — Słyszałaś? Co to było? — Gwizd, przenikliwy gwizd — odgarnęła włosy. — Masz ładne uszy — Artur uśmiechnął się. — Zawsze je zakrywasz. — Ciszej! Znowu… — Świstaki? — To gwizd maszyny. — Gwiżdżąca maszyna? — zdziwił się Artur. — Pierwszy raz słyszę gwiżdżącą maszynę. Dlaczego gwiżdże? — W bardzo dawnych czasach ludzie podróżowali pociągami — przypomniała Zeina. — Parowóz ciągnął wagony i od czasu do czasu pogwizdywał. — Pociąg w lesie? Od dawna nikt nie jeździ pociągami. — Ten gwizd przyniósł wiatr od strony pustyni. — Wejdę na drzewo i rozejrzę się — zdecydował Artur. — Weź lornetkę. Ona „widzi” w ciemnościach. — Ona „widzi”, a ja nie widzę — chłopiec usadowił się wygodnie w rozwidleniu dębowego konara. Za ciemną linią żywopłotu jaśniały pustynne piaski. Po niebie sunął księżyc w trzeciej kwadrze. Dobrze było widać pojedyncze głazy, góry niknęły we mgle. — I co? — zapytała Zeina podchodząc do drzewa. — Nic… a jednak… — Co jednak? — Coś poruszyło się pod głazem. Tak ktoś jest! — Ktoś? Oszalałeś. Tam nikogo nie ma. Tam nigdy nikogo nie było. — Może ktoś zabłądził. — Ludzie nigdy nie opuszczają leśnego świata. — Widzę wyraźnie leżącego człowieka. On… on… czołga się. — Człowiek nie czołga się. Może to pustynny wąż albo żółw. — Nie. Z wielkim trudem pokonuje każdy metr, usiłuje dotrzeć do granicy. — Opisz jego ubranie. — Ma na sobie obcisły kombinezon, na głowie hełm. Przeraźliwy gwizd zagłuszył słowa dziewczyny. — Co mówisz? — spytał Artur. — Zejdź z drzewa. Musimy zawiadomić najbliższy posterunek. — Zeina rozkładała już antenę. — Szybciej, nie marudź! Artur zsunął się na niższy konar i znieruchomiał. Z gęstwiny drzew wytrysnęła fontanna iskier, a po kilku sekundach błyskawica ugodziła w głaz, który przemienił się w obłok pary. Chłopiec zeskoczył z drzewa. — Ten człowiek zniknął — wyjąkał. — Zabili człowieka. Przecież ludzi nie wolno zabijać! Najbliższy posterunek dał odpowiedź wymijającą: — Zakłócenia atmosferyczne i gra cieni. Artur nawiązał łączność z nadleśnictwem. Ojciec był bardziej kompetentny: — Z wypraw kosmicznych ciągle jeszcze wracają statki pilotowane przez roboty. Zaprogramowane przed kilkuset laty, wykonały swoje zadania i chociaż na Ziemi wiele się zmieniło, maszyny funkcjonują według starych schematów zakodowanych w ich ferrytowej pamięci. Magazynują w zbiornikach informacji nowe wiadomości, remontują pojazdy i pragną budować nowe, najchętniej na terenach naszego zielonego świata. Dlatego bronimy się. — Ale to był człowiek! — zawołał Artur. — Człowiek czołgał się po pustyni. — Nie, maszyna podobna do człowieka. Bezlitosna maszyna. Takie właśnie machiny zniszczyły życie na trzech czwartych powierzchni planety. — Wyglądał jak człowiek, jak istota ludzka potrzebująca pomocy — upierał się Artur. — Maszyny są perfidne i podstępne. Celowo pragną wywołać współczucie, litość. — Nigdy o tym nie mówiłeś. — Ty i twoi rówieśnicy po ukończeniu piętnastu lat wyruszacie w podróż dookoła zielonego świata, by rozszerzać swoją wiedzę o czasie teraźniejszym. Życzę wam szerokiej drogi — zakończył nadleśniczy. Łatwo powiedzieć: „szerokiej drogi”! Droga była najczęściej wąska, stroma, spadzista, srebrne rowery podskakiwały na wybojach, grzęzły w błocie, a niekiedy nawet przewracały się. Młodzi podróżnicy po bohatersku znosili trudy wędrówki. Codziennie, najchętniej po kolacji gawędzili o robotach tak bardzo podobnych do ludzi. Upłynął tydzień. Po siedmiu dniach słonecznych spadł deszcz, ulewa trwała trzy godziny. Skryli się w gajówce. Żona gajowego poczęstowała gości gorącym nektarem. Piękna, ponętna kobieta — powiedziałby dojrzały mężczyzna. Artur dostrzegł długie, czarne włosy i miły uśmiech. Przypomniała mu starszą siostrę. — Pierwszy raz widzę kobietę w mundurze — powiedział. — Bo jesteś jeszcze bardzo młody. — Żona gajowego położyła na stole różowe tabliczki. — Posilcie się. W strefie przygranicznej również kobiety noszą mundury. Jestem gajowym drugiego stopnia. — Ładny dom — stwierdziła Zeina. — Piękne meble. — Wygodne. — Żona gajowego otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Dostrzegli jakieś maszyny. — Komputer — rozpoznał Artur. — Komputer? — zdziwiła się Zeina. — Kontroluje stukilometrowy odcinek granicy. Program waszej podróży przewiduje zwiedzenie podziemnego pałacu. Odsapnijcie trochę po śniadaniu, pokażę wam moje królestwo. Zjechali windą do podziemi. Żona gajowego mówiła: — Bastion dziesiąty, sala peryskopów. Oczy kamer, ukryte wśród liści, obserwują pustynię. — Obawiacie się maszyn podobnych do ludzi? — zapytała Zeina. — Nie obawiamy się nikogo — żona gajowego potrząsnęła wojowniczo czarną czupryną. — Bronimy nasz świat przed intruzami. Niezliczoną ilość razy usiłowano zakłócić spokój leśnych ludzi. Czuwamy w dzień i w nocy — przerwała podchodząc do ściany ekranów. — Spójrzcie na jedenasty monitor. Po pustyni suną trzy pancerne pojazdy. — Skąd wiesz, że pancerne? — odezwał się Artur. — Stalowe pancerze lśnią w słońcu. — Sztuczne tworzywa również. Żona gajowego roześmiała się. — Armaty są zapewne z tektury, a pociski z gąbki — drwiła. — Patrz, przed żywopłotem dziesiątki kraterów. Ostrzeliwują granicę z dział, to czołgi. Uwaga! Alarm bojowy! — Otworzyła mikrofon. Na ekranach pojawiły się skupione twarze strażników lasu. — Zniszczyć czołgi! — padł rozkaz i po upływie kilku sekund trzy rakiety ugodziły w zbliżające się pojazdy. Nie usłyszeli eksplozji. Ekran zamigotał oślepiającym światłem, czołgi zniknęły. — Ach! — westchnęła Zeina. — Podobno w zamierzchłych czasach ludzie toczyli wojny — przemówił Artur. — Ludzie strzelali do ludzi. — My strzelamy do maszyn — odpowiedziała żona gajowego — do potwornych machin sterowanych przez inne maszyny. Statki kosmiczne, wysłane czterysta lat temu z Ziemi, wracają, ciągle wracają. Lądują na kosmodromach za górami, a potem usiłują przekroczyć granice zielonego świata. — Zawsze słuchały rozkazów Judzi — przypomniał Artur. — Dlaczego nie wykonują waszych poleceń? Sygnał STOP powinien zatrzymać te pojazdy. Przy pomocy innych sygnałów można ich rozbroić, unieszkodliwić i wykorzystać do celów pokojowych. — Bo nie znamy szyfru — tłumaczyła żona gajowego. — Tamci ludzie posługiwali się innym językiem, wieloma różnymi językami. Roboty nie odpowiadają na nasze wezwania, atakują, ustawicznie atakują. — Widziałem jednego — powiedział Artur — i był bardzo podobny do człowieka. Nie atakował, czołgał się. — Podstępna kreatura — żona gajowego podniosła głos. — Maszyny dobrze znają ludzką wrażliwość. — A jeżeli wśród robotów są ludzie? — Żadna żywa istota nie przeżyje czterystu lat. — Czytałem, że czas w Kosmosie przemija inaczej, wolniej — mówił Artur. — Dziesięć lat w gwiazdolocie to sto lat na Ziemi. — Bzdury! — zdenerwowała się żona gajowego. — Nonsens. Nikt nigdy tego nie udowodnił. Z Kosmosu wracały maszyny, które po wylądowaniu przekazywały ostatnie słowa kosmonautów. No, dosyć gadania. Pokażę wam teraz fragment Fortyfikacji–Południe. Szli podziemnym korytarzem. Gruby dywan tłumił kroki. Po obu stronach na ścianach pokrytych stalową blachą płonęły kolorowe lampy. Artur rozmyślał: „Oglądamy dzisiaj drugą stronę medalu, kulisy zielonego świata. Dokąd nas prowadzi żona gajowego? Jej zachowanie wzbudza niepokój. Nie, nie boję się. Pamiętam rady ojca, jak pokonywać uczucie strachu. Lęk ogłupia, a w najlepszym razie utrudnia logiczne rozumowanie. Przede wszystkim spokój”. — Stanowisko dowodzenia z radiolokacyjną linią kontroli — informowała żona gajowego, wprowadzając gości do opancerzonej rotundy. — W tej chwili dwieście metrów pod powierzchnią Ziemi — nacisnęła dwa żółte klawisze na pulpicie maszyny bardzo podobnej do elektronowych organów. Rotunda drgnęła i poczęła opadać, — Trzysta metrów, pięćset, a jeżeli potrzeba, tysiąc, to w przypadku największego zagrożenia. A teraz w górę! Stanowisko dowodzenia z podziemnego szybu przesunie się do baszty ukrytej wśród drzew. Zamaskowana antena obserwuje całe widzialne sklepienie niebieskie. Przelicznik powoduje prawidłowe skierowanie wyrzutni rakietowej na cel. Uwaga! W polu widzenia samolot nieprzyjacielski. — Nacisnęła czerwony klawisz. Ekrany pokazały, kolejno: wyrzutnię rakietową, moment wystrzelenia pocisku, zniszczenie samolotu, krajobraz pustyni i dalekich gór. — Skutecznie bronimy naszych lasów — żona gajowego nacisnęła fioletowy klawisz, zadźwięczały dzwonki, zadudniły, bębny, zatrąbiły puzony. W otwartych drzwiach stanął gajowy. — Mój mąż — przedstawiła żona. — Komendant Fortecy–Południowej. Gajowy w randze pułkownika. Gajowy–pułkownik zasalutował. — Wasza podróż dookoła zielonego śwista dopiero rozpoczęła się — mówił ściskając dłonie Zeiny i Artura. — A ile wrażeń, nieprawda, dobrze mówię? — Ty zawsze dobrze mówisz — uspokoiła żona. — Oni są zmęczeni. — Nadmiar wrażeń męczy — zgodził się komendant w mundurze gajowego, w randze pułkownika — zapraszam na obiad. Po obiedzie drzemka, po drzemce kolacyjka. Przenocujecie w fortecy. Działam zgodnie z rozkazami nadleśniczego, dziadka Artura, i leśniczego, ojca Zeiny. Wieczorem pogawędzicie z nimi przez radio. — A roboty? — spytał Artur. — Czy nie zakłócą poobiedniej ciszy? — Nie zakłócą, nie zakłócą — zapewniał gajowy obejmując małżonkę. Dysponujemy uniwersalną bronią. Kierowane pociski ziemia–ziemia — wyliczał — ziemia–woda, woda– ziemia, woda–woda, ziemia–powietrze, woda–powietrze, powietrze–powietrze. Czy wymieniłem wszystkie grupy? — No, pozostają jeszcze trzy klasy rakiet: ziemia–kosmos, kosmos–ziemia i kosmos– kosmos — przypomniała żona gajowego. — Ale korzystanie z tej broni przekracza nasze kompetencje. Na obiad będą dwa dania do wyboru. Po obiedzie, po drzemce, komendant podziemnej przygranicznej fortecy, gajowy– pułkownik, pokazał młodym podróżnikom zalesione wzgórze. — W razie potrzeby rozsuwamy ten pagórek, by odsłonić otwór wyrzutni rakiet międzykontynentalnych. Po odpaleniu pocisku drzewa wracają do swoich korzeni — zachichotał. — Drzewa zawsze wracają do swoich korzeni, nieprawda, dobrze mówię? — Bardzo dobrze, doskonale — zapewniała małżonka komendanta i również poczęła chichotać. Młodzi milczeli, bo o czym tu było mówić? Jedenastego dnia Artur powiadomił ojca: — Wybuch pocisku uszkodził żywopłot na granicy południowo–wschodniej. Przez otwór przedostał się pod osłoną nocy robot–kosmonauta. Był ranny w ramię, mocno krwawił. Udzieliłem mu pierwszej pomocy. Proszę o pouczenie: jak należy postępować z maszyną, w której żyłach płynie krew? — Nie doceniliśmy genialnych konstruktorów, tworzących maszyny podobne do ludzi w zamierzchłych czasach. Powiadasz, że ten robot krwawi? Czy zna ludzki język? Czy rozmawiał z tobą? — dopytywał się ojciec. — Tak — odparł Artur. — Podziękował za ocalenie mu życia i oświadczył, że nie docenił możliwości leśnych machin, które z taką precyzją odtwarzają postacie ludzkie. Powiedział jeszcze, że maszyny zniszczyły trzy czwarte świata i opanowały zieloną oazę, jedyny życiodajny teren na Ziemi. Tysiące kosmonautów wraca z wielkiej wyprawy kosmicznej. Są to wspaniali ludzie, zginą wszyscy, jeśli nie zdołają przedostać się do zielonego świata. — Bredził! — wykrzyknął ojciec–nadleśniczy — majaczył w gorączce… — Czekam na twoje rozkazy — powiedział Artur. — Czekamy — poprawił się — Zeina klęczy przy rannym, zdejmuje bandaże. Gdy maszyna wykrwawi się, przestanie funkcjonować, czy tak? — Tak — odparł nadleśniczy, po czym wyłączył radio i wrócił do codziennych zajęć. EPILOG Ludzie opanowali zielony świat. Gdy zadomowili się na dobre po ostatecznej rozprawie z maszynami, najmądrzejszy z ekspertów zaprosił kilkunastu kosmonautów na piknik do lasu. — Wróciłem na Ziemię ostatnim gwiazdolotem — mówił. — Zawsze chroniliście uczonych i dlatego nie uczestniczyłem w wojnie o zielony las. Spaceruję po tych lasach dziesięć dni, stęskniłem się za drzewami, za kwiatami. W maju, bo teraz mamy maj, otóż w maju kwitną jabłonie i grusze, kwitną czeremchy. Niektóre drzewa rozsiewają nasiona. Puch nasion opada na ziemię jak płatki śniegu. Na końcach gałęzi szpilkowych otwierają się pączki i wysuwają z nich okryte młodymi szpilkami wierzchołki wzrostu. Ekspert odłamał gałązkę klonu, zerwał kilka liści. — W tych lasach nic nie zakwita, wiatr nie unosi nasion, drzewa nie rosną. Te lasy są martwe niczym dekoracje w teatrze. Te sosny i świerki, te jawory, topole, modrzewie, klony, dęby, te krzewy, głogi, jeżyny, te kwiaty są sztuczne, tak jak sztuczni byli mieszkańcy zielonego świata. Ludzie nie zdołali ocalić ani jednego źdźbła trawy. Pozostawili maszyny, które stworzyły sztuczny świat według wzorów ludzkich z dawnych, zamierzchłych czasów.