James F. David FRAGMENTY Tłumaczył Piotr Grzegorzewski Tytuł oryginału PROLOG 13 października 1953 r. Czerwone błyski kogutów policyjnych radiowozów lizały twarze ludzi, którzy zgromadzili się, by zobaczyć coś, o czym mogliby później opowiedzieć swoim, żyjącym w błogiej nieświadomości, znajomym. Udając zaciekawienie, przyłączył się do nich. Nie zamie- rzał pozostać długo, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Tłum był zbity. Nowo przybyli zadawali szeptem pytania tym z przodu. Co, kto, jak, dlaczego?, a w odpowiedzi otrzymywali zlepek faktów, pogłosek i domysłów. Wmieszał się w tłum i sam za- czął zadawać pytania niskiemu mężczyźnie w brązowym kapeluszu. Mężczyzna odwrócił się, chcąc podzielić się z nim swoją wiedzą. — Jeszcze jeden zabity chłopak — powiedział. — Też student? — Na to wygląda. Podobno na szybie samochodu miał nalepkę uniwersytetu. — I też zasztyletowany? — No właśnie. I, tak samojak tamci, najwięcej ciosów otrzymał w... hm... podbrzusze. Policjanci mówią, że to ten sam m.o., Modus operandi, czy jakoś tak. Mój szwagier jest gliną. Twierdzi, że zawsze poznaje się, czy to ten sam morderca, po m.o. — Czy ustalili już nazwisko chłopaka? — Nie. Ale znaleźli jego ciało w zielonym chevrolecie, rocz- nik 49. Zna pan kogoś, kto takim jeździł? Potrząsnął głową, bezgłośnie kłamiąc, po czym pozwolił, by mężczyzna odwrócił się i zaczął odpowiadać na pytania jakiejś młodej kobiety. Potem zaś ruszył przed siebie szybkim krokiem, wyglądając jak ktoś, kto w ciepły październikowy wieczór wyszedł do 24 Flavors po podwójny sos albo do Hickmana po zimne picie. Starał się nie wzbudzać podejrzeń. Przeszedł przez trzypasmową jezdnię. Ogar- nęło go przerażenie, które wzrastało z każdym krokiem, aż wreszcie stało się niemal nie do wytrzymania. Doszedł do rogu Elm i skręcił w Lincolna. Jego dom znajdował się po lewej stronie, w połowie przecznicy. Budynek był duży — zbyt duży na jego obecne potrzeby. Kiedyś wszystkie sześć sypialni tętniło życiem; obecnie dom był jedynie pustą skorupą. Wszystkie światła były zapalone, nadając pokojom pozór życia. Lubił, gdy jego dom był rozświetlony, nawet jeśli nikogo z miesz- kańców nie było. Mógł przynajmniej odegnać cienie przeszłości. Spojrzał w górę. W otwartym oknie jej pokoju na pierwszym piętrze zobaczył jedynie białe koronkowe firany powiewające na wietrze. Wszedł po schodach na ganek. Drzwi wejściowe były zamknięte na klucz — tak, jak je zostawił. Po wejściu do środka najpierw skiero- wał kroki na piętro, przytrzymując się poręczy. Zajrzał do jej pokoju z nadzieją, że zastanie ją w łóżku czytającą albo słuchającą płyt. Nie było jednak nikogo — podobnie jak i w pozostałych sypialniach. Salon, biblioteka i gabinet na dole również okazały się puste, prze- szedł więc przez jadalnię do kuchni. Na stole stała pusta szklanka z wyschniętym kożuchem po mleku, a obok niej — talerz z okrucha- mi ciasta. Chciał już wyjść na werandę, gdy nagle zauważył, że tylne drzwi są nieznacznie uchylone. Światło z kuchennego okna rozpra- szało mrok na podwórzu, nie na tyle jednak, by można było mieć pewność, że nikt nie chowa się w krzakach. Zamknął drzwi. Klamka okazała się lepka od krwi. Ślady krwi na podłodze zaprowadziły go przez kuchnię do drzwi od piwnicy. Na tej klamce było jeszcze więcej krwi, w piwnicy zaś paliło się światło. Zaczął ostrożnie schodzić po schodach, próbując unikać skrzypienia. Piwnica pełna była zapomnianych rekwizytów przeszłości. Znajdowały się tu materace i ramy łóżek z pustych obecnie sypialni na górze oraz rowery, na których nikt już nigdy nie będzie jeździł. Dziecięce ubranka i zabawki leżały w pudłach — nigdy nie zdobył się na to, by je komuś oddać. Były tu również rzeczy jego żony — dawno temu zniesione z pokoju, który z nią dzielił. Ledwo zszedł ze schodów, usłyszał szum wody. Po prawej stro- nie była pralnia. Dźwięk jednak dobiegał z lewej, z jego warsztatu: małego pokoiku wydzielonego w rogu piwnicy. Starając się nie robić hałasu, zaczął przedzierać się przez stosy rupieci. I wtedy ją zoba- czył. Pochylona nad zlewem z nierdzewnej stali, myła ręce. Miała na sobie jedynie białe szorty i biustonosz — bluzka leżała na podło- dze. Myła się z pedantyczną wręcz starannością. Namydlała dłonie, potem rękę, aż do łokcia. Najpierw prawą, potem lewą. Kiedy skoń- czyła, zaczęła wszystko od nowa. Patrzył na nią, usiłując znaleźć jakieś wytłumaczenie dla faktu, że znajdowała się w jego piwnicy i to robiła. Kiedy jednak podniosła z komory zlewu nóż, poczuł, że cała nadzieja go opuściła. Znał ten nóż — pochodził z jego kompletu kuchennego. Używał go wiele razy, zanim rozpoczęła się fala mor- derstw. W tym momencie podjął tę straszliwą decyzję. Prześlizgnąwszy się pomiędzy półkami z puszkami, odnalazł pośród rupieci stary komplet kijów do golfa. Wyjął z torby jeden z nich. Zamarł, gdy pozostałe kije zagrzechotały pozbawione swego towarzysza. Kiedy nabrał pewności, że woda nadal leci, zaczął skradać się wzdłuż ściany z półkami. Pochłonięta myciem noża, nie zauważyła jego nadejścia. Podniósł kij, podbiegł kilka kroków i uderzył. Spojrzała w górę. Błysk rozpoznania rozświetlił jej twarz. W jej oczach ujrzał nie strach, tylko zdziwienie, że jej własny ojciec chce ją zgładzić. Ale w tym akurat się myliła. Nie mógłby jej zabić. W ostatniej chwili próbował zmienić decyzję i złagodzić uderzenie. Główka kija opadła w chwili, gdy ręka dziewczyny podniosła się w obronnym geście. Jednak siła uderzenia była wciąż na tyle duża, że jej ramię opadło, a kij dosięgnął głowy. Osunęła się bezwładnie na podłogę. Podniósł kij do następnego uderzenia, zdecydowany skończyć to, co zaczął. I wtedy zobaczył jej twarz. Oczy miała zamknięte, a kosmyk jasnych włosów spadł jej na policzek. Przypomniały mu się czasy, gdy sprawdzał, czy ona i jej siostry zasnęły. Widok jego śpiących dzieci zawsze napełniał go wzruszeniem. Zdarzało się, że siadał i po prostu im się przyglądał, aż w końcu przychodziła żona, by zapędzić go do łóżka. Ukląkł teraz i odgarnął jej włosy z twarzy. Wyglądała jak śpiący aniołek. Wrócił myślami do ich wspólnej przeszłości, czasów, kiedy oboje byli czyści i niewinni. Nie było w nim żądzy mordu — nieważne, co zrobiła. Cieniutka strużka krwi znaczyła jej włosy, rana była jednak niewielka, a oddech równomierny. Miał nadzieję, że przeżyje. Przeniósł ją z warsztatu na materac, po czym związał ręce i nogi. Oczywiście, że była szalona — chociaż nie na tyle, by nie mogła udawać normalnej. W końcu udało jej się oszukać zarówno jego, jak i tych wszystkich chłopaków. Już nigdy nie będzie jego małą dziew- czynką. Nie obwiniał jej, przecież wcale nie chciała taka się stać, ale nie mógł dopuścić, by cały ten koszmar ciągnął się dalej ani tym bardziej żeby państwo dokonało egzekucji, na którą on sam nie potrafił się zdobyć. Poszedł przygotować warsztat. Rozmontował tokarkę oraz piłę tarczową i wyniósł je. Pozostały jeszcze skrzynie, narzędzia wiszące na hakach i dwa imadła. Po godzinie zaczęła jęczeć. Kilka minut później odezwała się. — Nic takiego nie zrobiłam... — zaczęła. Zgromił ją wzrokiem. I wtedy na jej twarzy pojawił się grymas wściekłości. — A czego się... spodziewałeś? — wykrzyknęła. — Dobrze wiesz, co mi zrobili. Popatrzył na nią ze złością, ale nie uspokoiła się. Wytrzymała jego spojrzenie. — Ty nie zrobiłeś nic. Więc ja zrobiłam. Ktoś musiał. Nie mogąc tego słuchać, wyciągnął z kosza z rzeczami do prania ścierkę i zatkał jej usta. Krzyczała i przeklinała go, gdy to robił, posługując się słownictwem, którego dziewczęta nie powinny nawet znać. Potem wrócił do rozmontowywania swojego warsztatu. Praco- wał całą noc, aż w końcu pomieszczenie opustoszało. Nie było tam okna, jedynie mocne drzwi. Przedarł się przez stosy zabawek i zapa- sów, aż w końcu znalazł skoble i zamontował je w drzwiach i framu- dze. Spała, kiedy skończył. Gdy próbował ją podnieść, obudziła się. ponieważ broniła się zaciekle, nie udało mu się jej dźwignąć. Wciąg- nął )A wiCc do pomieszczenia i zostawił w kącie. Skuliła się, patrząc na niego spode łba. Wtaszczył materac, a następnie z szafy na górze przyniósł koc. Próbował przenieść ją na materac, ale wyrywała się z jego objęć. W końcu owinął ją kocem, po czym wyszedł, zamyka- jąc drzwi na skobel i zabezpieczając go kłódką. To było wszystko, co na razie mógł zrobić. Dopiero wtedy poszedł na górę, rzucił się na łóżko i pogrążył się w głębokim śnie. Oto właśnie stracił kolejną córkę. Obudził go odległy łomot. Był wyczerpany. Jego głowa pulso- wała w jednym rytmie z hałasem dobiegającym z dołu. Nie mógł otworzyć ust, były zlepione, ciężkie od śluzu. Czuł się, jakby miał kaca — nie przypominał sobie jednak, żeby ostatniej nocy coś pił. Przysiadł na skraju łóżka, by oprzytomnieć. Potem podszedł do otwartego okna i wyjrzał na ulicę. Jeszcze jedno upalne popołudnie. Wkoło żywego ducha — jeśli nie liczyć pani Clayton, która bez przerwy podlewała wężem swoje krzewy. Dzięki temu mogła obser- wować, co dzieje się na ulicy. Wrócił do sypialni, starając się zebrać myśli. Skąd to rozkojarzenie? A potem znów usłyszał dudnienie. „Co to?", pomyślał. Kiedy usłyszał rozłupywanie drewna, wszystko so- bie przypomniał. Zbiegał po schodach na łeb na szyję. Potem przebiegając przez kuchnię, skierował się do piwnicy. Przeskoczył ostatnie cztery sto- pnie i puścił się biegiem, w tym samym bowiem momencie potężny kopniak wyważył drzwi od warsztatu, odłupując kawał drewna z framugi. Wydostała się na zewnątrz, wrzeszcząc z wściekłości. Rzucił się na nią. Jego ciężar dawał mu przewagę, dlatego udało mu się przewrócić ją na podłogę. Nie było jednak sposobu, by powstrzy- mać jej furię. Drapała i gryzła niczym dzikie zwierzę; niedługo potem był już cały zakrwawiony. Próbował otoczyć ją ramionami, ale jej gwałtowne ruchy mu to uniemożliwiały. W obawie, że może się wyrwać i przedrzeć do schodów, uderzył ją z całej siły w głowę. Podniosła ramiona, by zasłonić twarz. Przestał bić dopiero, gdy usłyszał jej szloch. Wykorzystał moment jej słabości. Zaniósł jądo warsztatu i rzucił na materac. Zwinęła się w kłębek. Jej ciałem wstrząsał szloch. Na jej nadgarstkach ujrzał krwawe pręgi. Zapewne powstały wtedy, gdy oswabadzała się z więzów. Pozbierał zakrwawione kawałki sznurka i przyjrzał się drzwiom. W miejscu, gdzie skobel został wyrwany, framuga była pęknięta. Odnalazł młotek i gwoździe i zbił ją, następ- nie znów założył skobel. Nie trzymał już tak mocno jak przedtem, znalazł więc grubą dechę i zabił nią drzwi, zabezpieczając, dopóki nie wróci. W sklepie z artykułami żelaznymi znalazł to, czego potrzebował, i po pół godzinie był z powrotem. Nie mając warsztatu, musiał pracować na podłodze. Kiedy wszystko było już gotowe, odbił deskę i otworzył drzwi. Leżała pod ścianą, przyciskając kolana do piersi. W jej spojrzeniu znów była wrogość. — Dlaczego mi to robisz? — wyszeptała chrapliwie. Nie odpowiedział. Jak można powiedzieć komuś, że jest szalo- ny? Zwłaszcza jeśli się nie jest pewnym swej własnej poczytalności. Podszedł do niej, zamierzając się deską. — Odwróć się albo oberwiesz — warknął. Zawahała się, lecz w końcu posłuchała. — Trzymaj ręce za sobą. — Nie możesz mnie wiązać w nieskończoność. — Ręce! Szybko skrępował jej ręce i nogi sznurkiem. Następnie obiecał, że nie zaknebluje jej tym razem, jeśli nie będzie się odzywać. Wiertarką zrobił otwory w betonowej ścianie i przymocował do niej stalową płytę. Przez pierścień przytwierdzony do płyty przeciągnął ciężki łańcuch, po czym zabezpieczył go kłódką. Potem okręcił koniec łańcucha wokół jednego z jej nadgarstków i znów zatrzas- nął kłódkę. Po zabezpieczeniu drugiego nadgarstka przeciął więzy. Ledwo puściły, porwała się na niego. Chwyciwszy w pośpiechu torbę z narzędziami, schronił się za drzwi, jakby miał uciekać. Rzuciła się z wrzaskiem w jego stronę, ale łańcuch zatrzymał ją tuż przy drzwiach. Stała tam, szarpiąc za łańcuchy i raniąc nadgarstki, i obrzucała go wyzwiskami. Zamknął drzwi, odcinając się od jej wyzwisk i widoku tego, czym się stała. Nie chciał już nigdy jej takiej widzieć. Wolał pamiętać ją jako małą dziewczynkę, choćby nawet jej dzieciństwo bezpowrotnie odeszło, zostawiając potwora kopiącego teraz w drzwi. Zaniósł jej jedzenie, ale wytrąciła tacę z jego rąk, ledwo tylko zdążył otworzyć. Potem doniósł jej jeszcze jeden koc. Cały czas miała na sobie tylko biustonosz i szorty. Nie było szans, by ją ubrać bez usunięcia łańcuchów. Następnego dnia wypożyczył ciężarówkę. Przywiózł cegły i za- prawę. Zaczął stawiać na podwórku barbecue, równocześnie znosząc ukradkiem cegły do piwnicy. Składał je przy ścianie warsztatu. Wzniesienie muru zajęło mu trzy dni. Nie zamurował jedynie drzwi. Trzeciego dnia nie wytrąciła już mu tacy. Zaczęła jeść. Jej zachowa- nie uległo zmianie. Była teraz pełna skruchy i pokory, błagała go, by jej wybaczył i zrozumiał. Nie mógł jednak zrobić ani jednego, ani drugiego. Kiedy wszystko było już gotowe, wszedł do jej „pokoju" i — trzymając w pogotowiu kij do golfa — skrócił łańcuch, tak żeby utrzymać ją z dala od drzwi. Potem zaczął znosić do pokoju meble: ramy i sprężyny łóżka, stół i szafę. Dziewczyna patrzyła z rosnącym przerażeniem, jak zdejmuje drzwi z zawiasów, rozwala framugę, chlapie zaprawą i układa pierwszą cegłę. Z krzykiem rzuciła się w jego stronę, ale łańcuchy ją przytrzymały. Krzyk przeszedł w ciche kwilenie. — Proszę cię, tatusiu — wyszeptała. — Proszę, nie rób tego. Jego serce zmiękło, ale nie stopniało. Dalej kładł cegły na zapra- wie. Przerwał na chwilę, by zbić małą ramę z drewna. Umieścił ją na środku, a następnie ułożył nad nią i po obu jej stronach cegły. Potem pracował już nieprzerwanie, wmurowując stopniowo zapas cegieł, aż w końcu po drzwiach pozostał jedynie niewielki otwór na dole. Gdy skończył, usłyszał jej głos. Dobiegał niczym z grobowca. — Dlaczego po prostu mnie nie zabijesz? — spytała. — Bo cię kocham. Już nigdy więcej się do niej nie odezwał. Dopiero trzy dni później, gdy nabrał pewności, że zaprawa stwardniała, wrzucił jej przez otwór w ścianie klucze do kłódek. Natychmiast zaczęła uderzać łańcuchami o mur. Przez dwa dni głodził ją, dopóki nie oddała mu łańcuchów i kłódek. Przynosił jej jedzenie trzy razy dziennie. Na lunch wychodził dopiero wtedy, gdy upewnił się, że niczego jej nie braknie. Musiał sobie radzić również z jej ekskrementami i systematycznie dostarczał jej środki higienicz- ne. Poza tym regularnie przeciskał przez otwór w ścianie czyste ubrania, a zabierał brudne. Zaopatrywał ją też w książki, a kiedy poprosiła o kredki i blok rysunkowy, nie odmówił. Nigdy jednak nie obejrzał jej prac. Początkowo dzwoniły do niej przyjaciółki. Ale miała ich ledwie parę. Większość opuściła miasto po tym, jak to wszystko się stało. Tym, które zostały, mówił, że wyjechała do Seattle, a one zwykle dawały temu wiarę. Całe szczęście, że ostatnio była przygnębiona, a poza tym nigdy nie należała do osób szczególnie towarzyskich. Zdarzało się przecież, że nieszczęśliwe nastolatki uciekały z domu. Natomiast jego córka była już na tyle dorosła, by mieszkać sama. Jej przyjaciółki powychodziły za mąż i były pochłonięte swoim włas- nym życiem. W końcu nawet najbardziej wytrwała z nich — Jean — przestała dzwonić. Czasami nie jadła albo wyrzucała książki i inne zniszczone rzeczy, ale ostatecznie zawsze kapitulowała. W sumie, rozczarowy- wało go to. Gdyby była silniejsza, może w końcu zagłodziłaby się na śmierć. Inna sprawa, że gdyby nie ta słabość, pewnie w ogóle nie przydarzyłby jej się tamten wypadek i nie przeobraziłaby się w po- twora. Żałował, że nie wstawił do jej pokoju radia. Teraz wszystkie odbiorniki okazały się zbyt duże, by wsunąć je przez otwór. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak siedzieć na dole i słuchać radia tak głośno, by ona też mogła je słyszeć. Nigdy nie prosiła o jakieś konkretne audycje, słuchał więc głównie wiadomości i muzyki. Kiedy ostatecznie uwiodła go telewizja, zaczął włączać radio wie- czorami, nastawiając je na stację z rock and roiłem. Nie miał pojęcia, czy lubi ten rodzaj muzyki — nigdy o tym nie mówiła. Ale pewnego dnia, gdy zszedł do piwnicy, zdawało mu się, że słyszy, jak śpiewa jedną z piosenek Elvisa Presleya. Na gwiazdkę zawsze dawał jej prezenty. Rankiem siódmej gwiazdki, którą spędzała w zamknięciu, siedział na podłodze salonu i pakował świąteczne paczki. Tym razem postanowił podarować jej różowy sweter z kaszmiru, pudełko pastelowych kredek i małe radyjko, które bez problemu można było przecisnąć przez otwór w ścianie. Zawinął prezenty w papier w Mikołaje — zupełnie jak paczkę dla dziecka. Myślał jednak o niej jak o czterolatce, a nie osiemnastoletnim potworze, którym była, gdy widział ją po raz ostatni. Kiedy prezenty były już zapakowane, przewiązał je czerwo- nymi wstążkami, zrobił kokardy, na każdym z nich położył lizaka, po czym zniósł je do piwnicy. Wsunął paczki przez otwór. Nagle zza ściany zostało coś wypchnięte. Na podłodze leżała mała paczuszka zawinięta w kartkę z bloku rysunkowego pomalowaną na czerwono. Na górze była nawet kokarda ze zmiętego papieru. Nie bardzo wiedział, co robić. Chciał podziękować, ale nie odzywał się do niej od lat, a i ona nigdy nie przerwała milczenia. Zabrał paczuszkę na górę i położył ją pod choinką. Był to jedyny prezent, jaki dostał. Wpatrywał się w niego bitą godzinę, po czym wstał, żeby ugotować szynkę. Obserwował paczkę cały dzień bez otwierania, upewniając się tylko, że tam ciągle jest. Była zaskakują- co ciężka, jak na swój rozmiar, i podejrzewał jakiś okrutny żart. Bał się, że otworzy paczkę i znajdzie tam ekskrementy albo jeszcze coś gorszego. W porze obiadu szynkę, duszone ziemniaki oraz groch zaniósł na dół. Zawsze podawał jej też szklankę mleka —jako mała dziewczynka uwielbiała mleko. Kiedy zbliżył się do jej pokoju w kącie piwnicy, usłyszał kolędy nadawane przez radio. Godzinę później wrócił po naczynia i wsunął jej przez otwór w ścianie kawałek jabłecznika. Nie odważył się otworzyć paczki tego wieczoru, chociaż dwa razy nią potrząsnął, czując się trochę jak ciekawskie dziecko. Przy- niósł jej dokładkę szynki i jeszcze jeden kawałek ciasta. Tym razem w radiu leciał rock and roli. Zgasił światło w salonie i spędził wieczór przy choinkowych lampkach, trzymając paczkę na kolanach i oglądając telewizję. Nie ruszył się z pokoju, gdy program telewizyjny dobiegł końca. Pół godziny wpatrywał się w obraz kontrolny, potem zaś wyłączył telewizor i siedział dalej w półmroku. Nie można było przedłużyć świąt, a nierozpakowanie gwiazdkowego prezentu było oznaką bra- ku szacunku. Tylko że to było takie trudne. Kiedy go otworzy, dowie się, czy jego malutka dziewczynka kocha go jeszcze choć troszkę. Otwierał paczkę powoli, starając się nie zniszczyć papierowej kokardy. Odwinął papier, odkrywając małą białą figurkę wyrzeźbio- ną w kawałku mydła. Była to malutka dziewczynka siedząca z pod- kurczonymi nogami w fotelu. Szczegóły były dopracowane z nie- wiarygodną wręcz starannością, a powierzchnia figurki — wypo- lerowana. Dziewczynka siedziała z zadartą głową, jakby patrzyła na kogoś stojącego przed nią. Miała rysy twarzy jego córeczki i wyob- raził sobie, że patrzy na niego — swego tatusia. Dziewczynka spo- glądała na niego smutnym wzrokiem, z miną, którą ona i jej siostry robiły, gdy je za coś karał, a która znaczyła: „Rozumiem i wciąż cię kocham". Odkładając figurkę na bok, żeby jej nie zniszczyć, zaczął płakać. Była druga w nocy, kiedy doszedł do siebie na tyle, by zejść do piwnicy. Światło w jej pokoju było zgaszone, radio — wyłączone. Wciąż w tym miejscu nie był w stanie wykrztusić choćby słowa, wsunął jednak przez otwór w ścianie jeszcze jeden kawałek ciasta. Żałosne podziękowanie, ale zarazem jedyne, na jakie go było stać. Później nigdy już nie dostał od niej prezentu, nie przejmował się tym jednak. Wiedział, że jest szalona. I że sam jest szalony, inaczej przecież by jej tu nie zamknął. Ale przez jedną, nieskończenie piękną chwilę byli oboje znów czyści i niewinni. W tej jednej chwili bezmiar miłości — miłości ojca i córki — pokonał szaleństwo. Nazajutrz figurkę pociągnął lakierem i postawił ją na nocnym stoliku przy łóżku, obok jej zdjęcia. Sześć lat później przeszedł na emeryturę i zaczął całe dnie spędzać w domu. Minął rok. Pewnego dnia poczuł ból w piersi i trafił na dwa dni do szpitala. Tak usilnie nalegał, by go wypisali, że o mało nie dali mu środków uspokajających. W końcu ulegli i wrócił do domu z fiolką nitrogliceryny w kieszeni. Zaraz też zszedł do piwnicy, by ją nakarmić. Tej nocy nie mógł zasnąć. Martwił się, co się z nią stanie po jego śmierci. Czy umrze z głodu, czy też ktoś ją odnajdzie i uwolni? A jeśli stanie się to ostatnie, czy zacznie znów zabijać? Kiedy ją uwięził, była szalona; czy dalej taka jest? O czwartej nad ranem wstał i napisał list, w którym wyjaśniał, co z nią zrobił i dlaczego, i gdzie ją można znaleźć. Potem wrócił do łóżka. Obudził się o ósmej i podarł list. Pół roku później przestał się tym martwić. Gdy zszedł do piwnicy ze śniadaniem, ujrzał rękę wystającą z otworu w ścianie. Dłoń była otwarta, jakby dziewczyna chciała coś chwycić. Dotknął jej ręki, obawiając się, że jeśli dotknie dłoni, ta go pochwyci. Ręka była zimna. Dźgnął dłoń palcem — żadnej reakcji. Była martwa. Co było przyczyną śmierci? Może samobójstwo, atak serca, a może zapalenie wyrostka. Żyła jeszcze na tyle długo, by doczołgać się do otworu w ścianie i wystawić rękę, szukając czegoś — szukając jego. Sie- dział, tuląc jej dłoń i opłakując swą małą dziewczynkę, która umarła dwa razy: po raz pierwszy tamtej straszliwej nocy przed laty, i teraz — ponownie. Koło południa delikatnie położył jej rękę na podłodze, po czym pojechał po cegły. Po powrocie, trzymając jej rękę kilka minut, mod- lił się o pokój jej duszy. Potem zaś ucałował jej dłoń i delikatnie pchnął rękę w otwór w ścianie. Oczyścił drewnianą ramę, położył zaprawę, a potem umieścił w otworze pierwszą cegłę. Była jaśniejsza od innych. Zamurowanie otworu zajęło mu ledwie kilka minut. Kie- dy ułożył ostatnią cegłę, poczuł ulgę i zarazem smutek. Tak oto do- biegł końca najbardziej bolesny rozdział jego życia i, prawdę mó- wiąc, nie wyobrażał sobie, by mógł być jeszcze jakiś. Była ostatnim z jego dzieci, a zarazem ostatnim członkiem jego rodziny. Co jesz- cze jemu — staremu człowiekowi — pozostawało, oprócz dożycia swych dni w samotności, a może w jakimś domu opieki, w otoczeniu obcych? Nie odzywał się do niej, odkądjątu uwięził, coś ich jednak łączyło — choćby ten otwór, który właśnie zamurował. Tak długo, jak żyła w tej piwnicy, nie był samotny. Teraz to się zmieniło. Tydzień później ponownie zszedł do piwnicy i zaczął pod ścianą warsztatu ustawiać regały. Pracował powoli, po kilka godzin dzien- nie. Południowy kraniec piwnicy zastawił skrzyniami. Kiedy skoń- czył, piwnica przypominała labirynt, w którym nie sposób było się domyślić istnienia jej pokoju. Następnie zapełnił skrzynie i półki zapasami i narzędziami. Teraz piwnica wyglądała czyściej — po raz pierwszy od lat można było zobaczyć podłogę. Zasmucił się. Przy- pomniał sobie, jak jego dziewczynki jeździły po niej na trzykoło- wych rowerkach, a gdy podrosły, w dżdżyste dni grały tu w klasy i skakały przez skakankę albo jeździły na wrotkach. Potem rzadko już schodził do piwnicy. Trzy lata później miał atak serca, po którym trafił do domu opieki. Po miesiącu zrozumiał, że już stamtąd nie wyjdzie, i poprosił, by ktoś przywiózł jego rzeczy. Jedna z pielęgniarek przywiozła mu piżamę, podomkę, kapcie, przy- bory toaletowe i zdjęcie przedstawiające jego z żoną i czterema córkami. Poprosił jeszcze tylko o jedną rzecz, małą figurkę dziew- czynki siedzącej w fotelu. Po jego śmierci dom został sprzedany. PODSZEPT ŚMIERCI Czasy współczesne Nigdy nie myślał o tym jako o morderstwie; wszak nigdy nawet nie dotknął żadnej ze swych ofiar — w każdym razie fizycznie. Jedynie sugerował im pewne zachowania, a owe zachowania dopro- wadzały ich do śmierci. Już dawno temu pozbył się poczucia winy. Zresztą, czy to naprawdę jego wina, że ich umysły były słabsze? Gdyby byli silniejsi, nie ulegaliby jego sugestiom. Znajdował się zatem na wyższym szczeblu ewolucj i: jego genetyczne cechy dawały mu przewagę nad innymi przedstawicielami jego gatunku. Przezna- czone mu było przetrwanie. Tym zaś, którzy ulegali jego sugestiom — najwyraźniej nie. Śmierć osobników przeznaczonych przez ewo- lucję na wymarcie i tak nie miała znaczenia. Teraz też wszystko wskazywało na to, że będzie musiał posłużyć się swymi zdolnościami. Doktor Birnbaum zachowywał się nieufnie. Gdy przejął go od swojej asystentki, na jego twarzy widniał wyraz desperacji. Badali go najlepsi na świecie specjaliści od postrzegania poza- zmysłowego, a żadnemu z nich nie udało się dowiedzieć, jak on to robi. Oczywiście, wszyscy ci naukowcy nie mieli pojęcia, że badają jedną i tę samą osobę — o to akurat zadbał. Ponadto odkrywał się zawsze tylko na tyle, by ich zainteresować, nigdy — przestraszyć. Zresztą, zawsze zadawali nie te pytania i patrzyli nie w tym kierunku, co potrzeba. Jajogłowi ze Stanowego Uniwersytetu Ohio nie różnili się w tym od innych. t Birnbaum i jego studenci badali go w typowej sali do przepro- wadzania takich eksperymentów. Po jednej stronie zasłony siedział on, a po drugiej — prowadzący badanie. Tego ranka pracował z puszystą studentką, Sylvią. Miała okulary w drucianej oprawie i kłopoty z cerą. Była sztywna i oficjalna, pozbawiona poczucia humoru, więc nawet nie próbował z nią żartować. Zasłona uniemoż- liwiała mu zobaczenie jej rąk i kart. Posługiwała się standardowym zestawem kart psi o różnych wzorach: krzyże, koła, gwiazdy, fale lub kwadraty. Prowadzący badanie tasował talię, a potem wykładał jedną z kart i uważnie się w nią wpatrywał. Do niego należało odczytanie z myśli prowadzącego, co to za karta. Z rachunku praw- dopodobieństwa wynikało, że każdy człowiek był w stanie udzielić odpowiedzi w dwudziestu procentach poprawnych. Jeśli komuś udawało się ciągle przekraczać owe magiczne dwadzieścia procent, badający uznawali, że posiada on zdolności telepatyczne. Musiał mieć pewność, że jego wyniki oscylują wokół czterdziestu procent. Trochę więcej i zostałby uznany za naukową sensację, a wtedy byłoby o nim głośno. Jeśli mniej, przestaliby się nim interesować. Przy czterdziestu procentach uznawali go za wartego badań, dzięki czemu mógł zdobywać nowe informacje, chcąc jak najwięcej na- uczyć się o sobie samym i swoich zdolnościach. Nie umiał czytać w myślach. Potrafił jednak wmówić im, że umie. To było dziecinnie proste. Parapsychologia była stosunkowo nową dziedziną nauki, ale już skostniałą. Rozpoznawano tylko czte- ry rodzaje zdolności: telekinezę — przenoszenie przedmiotów siłą woli; telepatię — wysyłanie i odczytywanie myśli; jasnowidzenie — dostrzeganie czegoś, co wydarzyło się zupełnie gdzie indziej, i prze- widywanie przyszłości. Nie posiadał żadnego z tych darów — i dla- tego właśnie tak łatwo było mu ich oszukać. Za każdym razem nalegał, by badano go osobno. Utrzymywał, że dzięki temu nie będą go rozpraszać myśli innych, w rzeczywistości jednak chodziło o to, by ci „inni" go nie zdemaskowali. Badający zwykle zaczynali od tasowania kart; potem odwracali pierwszą z nich i wpatrywali się w nią. Wtedy albo starał się zwyczajnie zgadnąć, co to za karta — prawdopodobieństwo porażki wynosiło osiemdziesiąt procent — albo mówił cokolwiek, a potem przesyłał badającemu mysi sugerującą poprawną odpowiedź. Prowadzący odnotowywał poprawność odpowiedzi, po czym sięgał po kolejną kartę. Jego wyniki zakrawały na cud — dzień w dzień usiłowali dociec, jak on to robi. I wciąż im się nie udawało. Sylvia, tak jak większość parapsychologów, okazała się łatwym łupem. Tak bardzo chciała uwierzyć w jego zdolności, że przekona- nie jej, iż udziela poprawnych odpowiedzi, nie wymagało z jego strony większego wysiłku. Choć wszyscy studenci, którzy go do tej pory badali, dawali mu się prowadzić jak na sznurku, sprawiali już wrażenie zmęczonych nim. Musiał im podsunąć coś, co na nowo rozbudzi ich ciekawość, i dzięki czemu jego źródło utrzymania nie wyschnie. Zdecydował się zademonstrować nagłą erupcję zdolności i udzielić w siedemdziesięciu procentach poprawnych odpowiedzi. Na innych uniwersytetach, z którymi współpracował, doprowadzał swoimi osiągnięciami badaczy do szaleństwa, tym samym zapew- niając sobie kilka tygodni dalszych badań. Powtarzał ten trick nie- skończoną ilość razy i zawsze mu się udawało — aż do tego ranka. Oblana rumieńcem z emocji Sylvia wyszła z sali, by pokazać swoje wyniki innym. Ale kilka minut później pojawił się doktor Birnbaum z tą swoją poważną miną. Był nieufny, a tacy ludzie są niebezpieczni. Nie wydawało się, by nagła eksplozja jego zdolności zrobiła na doktorze jakiekolwiek wrażenie. Poprosił go, by chwilę poczekał, po czym zaczął tasować karty. W tej chwili żałował, jak nigdy dotąd, że nie umie czytać w myślach. Był pewien, że doktorek coś knuje. Chyba zbyt późno wyskoczył z tymi siedemdziesięcioma procenta- mi. Zganił siew myślach za nieostrożność. Przez chwilę zastanawiał się, czy tym razem nie zdać się na czysty przypadek, ale to wyglą- dałoby zbyt podejrzanie. Nie, lepiej już wrócić do swoich zwykłych czterdziestu procent. Później, bez uprzedzenia, opuści Columbus w stanie Ohio, by nie pojawić się tam już nigdy więcej. — No dobrze, Carl. Jestem gotów. Zaczynamy. Carl — pod takim imieniem tu występował — postanowił użyć swej mocy, by wkraść się w łaski Birnbauma, i zasugerował doktoro- wi, by cieplej o nim pomyślał. Był przystojnym mężczyzną o ciem- nej karnacji i ostrych rysach twarzy. W sumie bardzo sympatycz- nym. Nie musiał więc jakoś specjalnie wykorzystywać swoich zdol- ności, by być lubianym. Doktor zaczął test w zwykły sposób, ale na razie Carl powstrzy- mał się od sugestii, chcąc sprawdzić, czy na pewno nic się nie zmieniło. Pozostało mu więc zgadywanie. „Kwadrat", „kwadrat", „fale" — tak brzmiały jego pierwsze odpowiedzi. Twarz Birnbauma pozostawała bez wyrazu. Carl wiedział, że powinien już rozpocząć przekazywanie sugestii, w przeciwnym razie, chcąc osiągnąć swoje czterdzieści procent, będzie musiał przy końcu udzielać samych poprawnych odpowiedzi, a to byłoby podejrzane. Nie miał wyboru. Musiał zacząć. — Karta — powiedział doktor Birnbaum. — Krzyż — odparł, po czym pomyślał: „dobrze" i pchnął tę myśl przed siebie. — Karta— kontynuował doktor, zachowując kamienną twarz. — Koło — odrzekł Carl i przesłał przed siebie tę sugestię, jak poprzednio. Następne dwie karty odpuścił sobie, a potem powiedział: „gwiaz- da", i znów pomyślał: „dobrze". Żadnej reakcji. Skończył, osiągną- wszy swoje zwykłe czterdzieści procent. Doktor Birnbaum podzię- kował, po czym oznajmił: „to wszystko na dzisiaj", pożegnał się i wyszedł z sali. Carl odczekał kilka minut, a potem skierował swe kroki do gabinetu doktora. Drzwi były uchylone. Widział skrzyżo- wane nogi jednej ze studentek. Stanął pod ścianą, starając się spra- wiać wrażenie, że czeka na swoją kolej. To o nim rozmawiali ci w środku. — Jeśli on nie ma zdolności, to jakim cudem udzielił tylu dobrych odpowiedzi? — spytał jeden ze studentów. — Ta ostatnia seria była fenomenalna. Przekroczył siedemdzie- siąt procent. Myśli pan, że czytał z mojej twarzy? — spytała Sylvia. — Nie, jestem pewien, że nie — odparł Birnbaum. — Miałaś twarz pokerzysty. Prawda jest taka, że on wcale nie udziela popraw- nych odpowiedzi. Serce podeszło mu do gardła. Birnbaum go rozszyfrował. __ Jak to? Przecież badaliśmy go chyba ze sto razy. Nie widział, kto to powiedział. Nie rozpoznawał też głosu. Nigdy was nie zastanawiało, dlaczego zawsze obstaje przy tvm byśmy badali go osobno i z zastosowaniem najprostszych procedur? Twierdził, że obecność innych go rozprasza. To by się zga dzało z naszą wiedzą o tak słabych zdolnościach jak jego — powie działa Sylvia. Być może, ale oprócz tego ułatwiało mu to oszukiwanie nas. Sądzi pan, że to oszust? — spytał męski głos. Nie w takim sensie, o jakim myślisz. Zobaczcie, co zrobiłem w czasie ostatniej sesji. Usłyszał szelest, tak jakby doktor Birnbaum zgarniał coś z biur- ka. Potem zaś do jego uszu dobiegł odgłos tasowania kart. — Zanim zacząłem, ułożyłem karty. — Ułożył pan karty? — Sylvia nie mogła uwierzyć. — To przecież pogwałcenie zasad Amerykańskiego Towarzystwa Psy- chologicznego! — Nie żartuj — powiedział któryś ze studentów. — Uważajcie! — Doktor Birnbaum przywołał ich do porządku. — Ułożyłem karty na kilku kupkach tak, żeby w każdej znajdowały się karty tego samego rodzaju. — Carl usłyszał odgłos układania kart. — Potem potasowałem drugą talię i rozpocząłem normalną procedurę. Zjedna różnicą. Tym razem, po odwróceniu karty i przyj- rzeniu się jej, wysłuchiwałem jego odpowiedzi, a następnie wycią- gałem z jednej z kupek przede mną kartę, którą wymienił, i kładłem ją przy tej pierwszej. Dopiero wtedy zapisywałem jego odpowiedź jako dobrą lub złą. — System podwójnego sprawdzania? — spytała domyślnie Sylvia. — Tak. Sprawdźmy teraz obie kupki i zapiszmy wyniki. Powin- no być czterdzieści dwa procent, prawda? Były dwadzieścia dwa rozdania. Sylvia, sprawdź jedną kupkę, a ja drugą. Ty, Jack, zapisuj wyniki. Słyszał, jak odwracają karty, a doktor Birnbaum potwierdza nej karnacji i ostrych rysach twarzy. W sumie bardzo sympatycz- nym. Nie musiał więc jakoś specjalnie wykorzystywać swoich zdol- ności, by być lubianym. Doktor zaczął test w zwykły sposób, ale na razie Carl powstrzy- mał się od sugestii, chcąc sprawdzić, czy na pewno nic się nie zmieniło. Pozostało mu więc zgadywanie. „Kwadrat", „kwadrat", „fale" — tak brzmiały jego pierwsze odpowiedzi. Twarz Birnbauma pozostawała bez wyrazu. Carl wiedział, że powinien już rozpocząć przekazywanie sugestii, w przeciwnym razie, chcąc osiągnąć swoje czterdzieści procent, będzie musiał przy końcu udzielać samych poprawnych odpowiedzi, a to byłoby podejrzane. Nie miał wyboru. Musiał zacząć. — Karta — powiedział doktor Birnbaum. — Krzyż — odparł, po czym pomyślał: „dobrze" i pchnął tę myśl przed siebie. — Karta — kontynuował doktor, zachowując kamienną twarz. — Koło — odrzekł Carl i przesłał przed siebie tę sugestię, jak poprzednio. Następne dwie karty odpuścił sobie, a potem powiedział: „gwiaz- da", i znów pomyślał: „dobrze". Żadnej reakcji. Skończył, osiągną- wszy swoje zwykłe czterdzieści procent. Doktor Birnbaum podzię- kował, po czym oznajmił: „to wszystko na dzisiaj", pożegnał się i wyszedł z sali. Carl odczekał kilka minut, a potem skierował swe kroki do gabinetu doktora. Drzwi były uchylone. Widział skrzyżo- wane nogi jednej ze studentek. Stanął pod ścianą, starając się spra- wiać wrażenie, że czeka na swoją kolej. To o nim rozmawiali ci w środku. — Jeśli on nie ma zdolności, to jakim cudem udzielił tylu dobrych odpowiedzi? — spytał jeden ze studentów. — Ta ostatnia seria była fenomenalna. Przekroczył siedemdzie- siąt procent. Myśli pan, że czytał z mojej twarzy? — spytała Sylvia. — Nie, jestem pewien, że nie — odparł Birnbaum. — Miałaś twarz pokerzysty. Prawda jest taka, że on wcale nie udziela popraw- nych odpowiedzi. Serce podeszło mu do gardła. Birnbaum go rozszyfrował. — Jak to? Przecież badaliśmy go chyba ze sto razy. Nie widział, kto to powiedział. Nie rozpoznawał też głosu. — Nigdy was nie zastanawiało, dlaczego zawsze obstaje przy tym, byśmy badali go osobno i z zastosowaniem najprostszych procedur? — Twierdził, że obecność innych go rozprasza. To by się zga- dzało z naszą wiedzą o tak słabych zdolnościach jak jego — powie- działa Sylvia. — Być może, ale oprócz tego ułatwiało mu to oszukiwanie nas. — Sądzi pan, że to oszust? — spytał męski głos. — Nie w takim sensie, o jakim myślisz. Zobaczcie, co zrobiłem w czasie ostatniej sesji. Usłyszał szelest, tak jakby doktor Birnbaum zgarniał coś z biur- ka. Potem zaś do jego uszu dobiegł odgłos tasowania kart. — Zanim zacząłem, ułożyłem karty. — Ułożył pan karty? — Sylvia nie mogła uwierzyć. — To przecież pogwałcenie zasad Amerykańskiego Towarzystwa Psy- chologicznego! — Nie żartuj — powiedział któryś ze studentów. — Uważajcie! — Doktor Birnbaum przywołał ich do porządku. — Ułożyłem karty na kilku kupkach tak, żeby w każdej znajdowały się karty tego samego rodzaju. — Carl usłyszał odgłos układania kart. -— Potem potasowałem drugą talię i rozpocząłem normalną procedurę. Zjedna różnicą. Tym razem, po odwróceniu karty i przyj- rzeniu się jej, wysłuchiwałem jego odpowiedzi, a następnie wycią- gałem z jednej z kupek przede mną kartę, którą wymienił, i kładłem ją przy tej pierwszej. Dopiero wtedy zapisywałem jego odpowiedź jako dobrą lub złą. — System podwójnego sprawdzania? — spytała domyślnie Sylvia. — Tak. Sprawdźmy teraz obie kupki i zapiszmy wyniki. Powin- no być czterdzieści dwa procent, prawda? Były dwadzieścia dwa rozdania. Sylvia, sprawdź jedną kupkę, a ja drugą. Ty, Jack, zapisuj wyniki. Słyszał, jak odwracają karty, a doktor Birnbaum potwierdza zgodność lub nie. Rzecz jasna wiedział, czym to się skończy, chciał to jednak usłyszeć. Kiedy skończyli, Jack podliczył wyniki. — To nie ma sensu — powiedział. — Mam tylko dziewięć trafień. To daje... — Osiemnaście procent — dokończyła Sylvia. — Gdzie się podziało nasze czterdzieści dwa procent? — zdzi- wił się Jack. — A to ci dopiero zagadka, co? — ucieszył się doktor. Nie podobał mu się ton jego głosu. Sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z siebie, który wie coś jeszcze. — Wciąż tego nie rozumiem — poskarżyła się Sylvia. — Jak mogliśmy się tak pomylić? Przez chwilę panowała cisza. Carl domyślał się, że Birnbaum uśmiecha się do swoich studentów. Często tak robił. Siedział zado- wolony i pozwalał, by studenci sami zmagali się z problemem, zamiast im coś wyjaśnić. Kiedy zaś ponapawa się do woli swą wyższością, podzieli się z nimi swym odkryciem, śliniąc się przy tym niczym dziecko na widok m&m'sów. Zrobi to bez wątpienia — chyba że Carl go powstrzyma. Jego umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Jak przerwać to spotkanie? W sukurs przy- szła mu niespodziewanie sekretarka wydziałowa, która, niemal otarł- szy się o niego, weszła do gabinetu Birnbauma. — Czyżby miał pan wyłączony telefon? Właśnie dzwonił doktor Clark, żeby przypomnieć o lunchu. Już pan jest spóźniony. — A, tak. Przepraszam za telefon, ale miałem ważne spotkanie. No dobrze, dokończymy później. Sekretarka zrobiła w tył zwrot. Carl oderwał się od ściany i ruszył szybkim krokiem przed siebie. Kiedy skręcił do wyjścia, zawołała za nim. — Czeka pan na doktora Birnbauma? Zadrżał na dźwięk jej głosu. — Nie. To znaczy tak... Ale przyjdę po przerwie na lunch. Sekretarka spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym wzruszy- ła ramionami i poszła w stronę swojego biurka. Odetchnął z ulgą, dopiero gdy znalazł się za drzwiami. Na dworze, ukryty za jodłą, poczekał naBirnbauma. Doktor wyszedł kilka minut później, dysku-tujiac o czymś zawzięcie z Sylvią i wkładając równocześnie płaszcz. Potem, u stóp schodów, pożegnał się z dziewczyną i zniknął w wartkim strumieniu studentów. Carl, wmieszawszy się w tłum, podążył za nim, zachowując bezpieczną odległość. Birnbaum zmierzał w kierunku High Street, przy której mieściło się wiele restauracji. To dobrze — o wiele lepiej, niż gdyby poszedł do mieszczącego się w campusie klubu wydziałowego. Tam trudno byłoby o wypadek. DoktorBirnbaum szedł chodnikiem między Arps Hall a parkingiem. Potem skręcił w lewo, w High Street. Sytuacja wyglądała obiecująco. Obok pędził sznur samochodów, nie opodal zaś znajdowało się skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną. Gdy do- ktor dochodził do rogu, zauważył zielone światło i podbiegł kilka kroków. Ponieważ jednak nie zdążył, przystanął przy krawężniku. „Świetnie", pomyślał Carl. Potrzebował teraz tylko wzmożonego ruchu ulicznego. Stanął w pewnej odległości od doktora Birnbauma, pozwalając, by wepchnęli się między nich ludzie. Nie chciał stać zaraz za nim, musiał go jednak widzieć. Ograniczony zasięg — to była jedna z tych rzeczy, nad którymi musiał popracować. Światło zmieniło się na czerwone i samochody ruszyły, nabiera- jąc z wolna szybkości. Najwyższy czas, by zacząć działać. Spojrza- wszy w lewo, zobaczył autobus. Powinien przejechać światła w peł- nym pędzie. Skoncentrował się na doktorze, który stał tuż przy krawężniku z opuszczoną głową i, wpatrując się w jezdnię, nad czymś dumał. Trudno sobie wymarzyć lepszy moment. Nie udawało się tylko czasami, gdy ludzie byli czymś zaabsorbowani lub zdener- wowani. Autobus był coraz bliżej, a doktor Birnbaum wciąż stał, gapiąc się w jezdnię. Carl postanowił za kilka sekund przesłać sugestię. I wtedy cały plan runął. Autobus nagle skręcił i zatrzymał się, by zabrać pasażerów z przystanku, tym samym blokując pas ruchu przy krawężniku. Przeklinał w myślach sam siebie — światło zaraz się zmieni, a wówczas straci szansę na usunięcie doktorka z grona żywych. I wtedy, po lewej, zobaczył czerwony sportowy samochód z dwoma dzieciakami w środku, wyjeżdżający z warkotem zza autobusu i skręcający na pas ruchu przy krawężniku. Nie zawahał się ani chwili. W jego głowie pojawiła się myśl o przejściu przez jezdnię. Wlepił wzrok w tył głowy doktora i pchnął tę myśl w jego stronę. Nie podnosząc głowy, Birnbaum zszedł z krawężnika i zrobił dwa kroki przed siebie. Był w połowie pasa ruchu, gdy nagle otrząs- nął się i spojrzał przytomniej, jakby właśnie uświadomił sobie, gdzie jest. Jednak za późno. Moment był wręcz idealnie wyliczony — sportowy samochód wpadł na doktora, nim dzieciak za kierownicą zdążył przyłożyć stopę do hamulca. Jadący niemal z pełną prędkością pojazd potrącił Birn- bauma. Wepchnięty pod zderzak, doktor znalazł się pod kołami. Dopiero teraz kierowca zaczął hamować, samochód jednak jechał dalej — nim się zatrzymał, ciało doktora stało się strzępami zakrwa- wionego ubrania. Rozległy się krzyki przechodniów, a samochody zaczęły hamować z piskiem opon, gdy ludzie pospieszyli doktorowi na ratunek. Carl patrzył chwilę na rosnące zbiegowisko, a potem odwrócił się i poszedł w stronę akademika, w którym uczelnia wynajęła dla niego pokój. Oczywiście śmierć Birnbauma oznaczała wyschnięcie jego źródła utrzymania i niedługo mu ten pokój wypowiedzą. Nie- ważne. Najwyższy czas, żeby się stąd zbierać. Ale dokąd? Co mu dała współpraca z parapsychologami? Ktoś gdzieś z pewnością prowadzi badania, które pomogą mu w pełni rozwinąć jego zdolności — nie tylko zdolność sugerowania innym pewnych rzeczy. Było miłe jesienne popołudnie i nie miał ochoty zaszyć się tak od razu w swoim dusznym pokoju. Postanowił przejść się do biblio- teki. O doktorze Birnbaumie dowiedział się właśnie w bibliotece. Może gdyby poszerzył krąg poszukiwań, dowiedziałby się czegoś więcej o swoich zdolnościach? Potem zobaczył światła karetki po- gotowia. Patrzył na nie, prześlizgując się wzrokiem ponad głowami ludzi zgromadzonych na miejscu wypadku. Gdy dźwięk syreny przeszedł od wycia do niknącego zawodzenia, odwrócił się i podążył do centrum campusu. 2 DAPHNE Daphne siedziała na brzegu materaca, kiwając się do przodu i do tyłu, z rękami wyciągniętymi przed siebie i palcami rytmicznie uderzającymi w wyimaginowaną klawiaturę. Udawała, że gra, po- nieważ się bała — a bała się, ponieważ nastąpiła zmiana. Pokój wyglądał tak dziwnie... W części należącej do Miriam wszystko było po staremu — te same książki na półkach, te same bibeloty. Jej szafa wciąż była pełna, a na ścianie wciąż wisiały zdjęcia rodzinne. Część zajmowana przez Daphne była ogołocona — wszystkie jej rzeczy zostały ściągnięte z półek i wyjęte z szuflad, a następnie zapakowane w pudła, które stały teraz grzecznie na środku pokoju. Daphne nie lubiła zmian. Każda zmiana, choćby najmniejsza, sprawiała, że dziewczyna zagrzebywała się w bezpiecznej norce skrytej głęboko w jej umyśle. Nic nie mogło jej tam dotknąć. Właśnie teraz tam przebywała. Jej dłonie bezgłośnie wystukiwały rytm muzyki, która słyszalna była jedynie w owej norce. Muzyka wypełniała to bezpieczne schro- nienie, sprawiając, że Daphne nie myślała o pustym pokoju i nie bała się. Dziewczyna nie przerywała więc ani na chwilę, pozwalając, by jeden utwór płynnie przechodził w drugi. Grała zwykle tak długo, jak długo się bała. Była mała szansa, by przerwała, gdyż znała na pamięć setki melodii. Do pokoju weszli pani Williams i Barney. Przyszli po następne pudła. Nie podniosła wzroku, niewzruszenie wpatrując się w swoje stopy. Zaczęli o niej mówić — zupełnie jakby jej tu nie było albo była małym dzieckiem, które nie rozumie ich słów. W sumie, rzeczywiście jej nie było — bawiła właśnie w swojej norce—jednak jakaś jej cząstka pozostawała świadoma wszystkie- go, co działo się wokół. — Rany koguta, ona naprawdę odleciała — powiedział Barney. — Naprawdę, serce się kraje na jej widok. Jeszcze nigdy nie było z nią tak źle. Popatrz no tylko, ona jest nieobecna! Mam nadzieję, że nie pomieszali jej na dobre w głowie. — B idulka — rozczuliła się pani Williams. — Słyszałeś, dlacze- go ją przenoszą? Będą na niej przeprowadzać jakieś eksperymenty. Nie życzyłabym tego nawet psu. — To znaczy, że potną ją albo co? — Nie, no coś ty. Chcą połączyć jej umysł z umysłami kilku innych dzieciaków. Tylko nie pytaj mnie po co — nie wiem i nie chcę wiedzieć. Rozmawiali dalej, Daphne jednak zaczęła coraz mocniej uderzać w swoją wyimaginowaną klawiaturę, aż wreszcie przestała ich sły- szeć. Pani Williams i Barney byli dla niej mili, ale nie powinni dopuścić do tego, by zamykała się w sobie. Na początku, zaraz po tym, jak tu zamieszkała, próbowali do niej dotrzeć. Ale odnieśli tylko skutek odwrotny od zamierzonego i teraz, gdy czasem traciła nad sobą kontrolę, wir myśli, które wypełniały jej głowę, unosił ją gdzieś daleko stąd. Ostatecznie — podobnie jak w wypadku innych swoich podopiecznych — dali za wygraną i odtąd traktowali ją, jakby w ogóle nie istniała. Tak odnosili się do niej wszyscy po śmierci babci — traktowali ją jak mebel, który przenosi się z miejsca na miejsce i przy którym można wszystko mówić, bo jak powszechnie wiadomo, meble nie słyszą i nie mogą poczuć się urażone. Ludzie nie traktowali jej tak, gdy babcia żyła. Najwcześniejsze wspomnienie Daphne: matka pochyla się nad nią, krzyczy z gniewu, jej twarz wykrzywia grymas wściekłości. Daphne siedzi pośrodku niewielkiej kałuży, na brudnej kuchennej podłodze. Zmoczyła się i jej serce przepełnia strach, bo doskonale wie, co zaraz nastąpi. Chce uciekać, ale jest za mała, żeby biec. Kołysze się do przodu i do tyłu, próbując rozbujać się na tyle, by wstać. W końcu jej się to udaje: tup, tup po posadzce i... i w tym momencie widzi spadającą pięść matki. Pierwsze uderzenie chybia celu, ale to potęguje tylko wściekłość. Daphne zwija się w kłębek... Ile mogła mieć wtedy lat? Ledwie dreptała — może z półtora roku. Są ludzie, którzy pamiętają tak odległe wydarzenia ze swojego życiu — czasami jednak pamięć może być przekleństwem. Daphne doskonale pamiętała zarówno ból, którego doznawała w tych wczes- nych latach, jak i odczuwany wstyd. Nie była na tyle duża, by panować nad pęcherzem; nie wiedziała jednak o tym i obwiniała się za to, że doprowadza matkę do szału. Ból w końcu mijał, ale wstyd pozostawał. Los nie oszczędzał jej w tamtych latach — żyła za pan brat ze strachem i bólem. Ledwo jedne siniaki zdążyły zblednąć, matka nabijała jej nowe. Często była głodna, matka bowiem zapominała ją nakarmić. Czasami zamykała ją w mieszkaniu, znikając na cały dzień i noc. Kiedyś nie było jej dwa dni i Daphne musiała pić wodę z ustępu, żeby przeżyć. Matka czuła się winna, że ją zaniedbuje, i raz na jakiś czas zasypywała ją czułościami i prezentami, jednak prędzej czy później znów się zaczynało bicie. W owych latach jedyną wysepką radości na oceanie smutku był dla Daphne dom babci. Matka zostawiała ją tam czasem na kilka godzin lub dni. Babcia nigdy nie pachniała kwaśno jak matka. Babcia pachniała mydłem kwiatowym, które trzymała w swej czyściutkiej łazience. Przebywanie u babci oznaczało regularne posiłki, na które skła- dało się mnóstwo dobrego jedzenia, miękkie łóżko, bajeczki przed snem i mnóstwo uścisków i całusków. Najlepsze ze wszystkiego było jednak to, że babcia kochała muzykę i miała pianino, na którym grała specjalnie dla Daphne. Przed snem, zaraz po tym, jak opowie- działa bajkę, babcia wymykała się na palcach z sypialni, nie zamy- kając drzwi, po czym siadała przy pianinie i grała kołysanki. Ran- kiem dziewczynkę budziły zapachy kawy i owsianki. Pędziła, by zająć swoje miejsce przy kuchennym stole i chwycić szklankę soku pomarańczowego, którego w domu nigdy nie piła. Potem przycho- dził czas na owsiankę — pod jej nos podjeżdżała wielka parująca miska — a w końcu z opiekacza wystrzeliwał tost, wprost prosząc się o to, by go posmarować masłem i marmoladą. Babcia kręciła się wokół, cmokając na nią, gdy jadła zbyt łapczywie. Ale wszystko, co dobre, szybko się kończy. Natomiast wizyty u babci kończyły się zawsze tak samo: gdy przychodziła matka, Daphne czepiała się kurczowo babcinej spódnicy, drąc się wniebo- głosy, gdy matka próbowała ją od niej odciągnąć. Kiedyś matka zawlokła ją do samochodu, przypięła pasem do siedzenia i ostrzegła, że jeśli natychmiast nie przestanie płakać, nigdy już tu nie wróci. Często zdarzało się, że wracając od babci, matka sama nagle zaczy- nała płakać. — Moje własne dziecko mnie nie kocha! — zawodziła, a łzy spływały po jej twarzy. Potem znów wpadała we wściekłość i Daphne kuliła się ze strachu, wiedząc doskonale, co zaraz nastąpi. Kiedy jednak jest się skrępowanym, nie ma dokąd uciec. Wkrótce spadał na nią pierwszy cios. Jeśli matka miała dobry dzień, zadowalała się wymierzeniem dziewczynce policzka. W zły dzień zatrzymywała samochód i dopiero wtedy zabierała się do dzieła. Miłość Daphne do babci była dla niej źródłem największej radości, ale jednocześnie też przysparzała jej ogromu cierpień. Wszystko to nauczyło ją uciekać do jej bezpiecznej norki, kryć się pośród ciemności, z dala od świata i bólu. Dzień, w którym umarła matka, był w pamięci Daphne wielką czarną dziurą. Dziura ta niemalże dorównywała wielkością jej norce. Dziewczynka pamiętała tylko, jak snuła się po domu, bojąc się zbliżyć do ciała matki leżącego w salonie. Ile dni spędziła pod jednym dachem z zakrwawionym trupem? Nie wiedziała — z pew- nością co najmniej dwa. Ciało znalazł kochanek matki. Daphne przypominała sobie, że zaniósł ją — na wpół zagłodzoną — do kuchni, gdzie postawił przed nią miskę płatków na mleku. Daphne wciąż jeszcze jadła, gdy w mieszkaniu pojawili się policjanci. W końcu jakaś policjantka zawiozła ją do szpitala, gdzie dziewczynka spędziła noc w czystym łóżku i piła przez słomkę. Dostała zupę i deser Jell-O — pamiętała, że było to czerwone Jell-O. Następnego dnia przyszli policjanci. . czy widziałaś coś albo słyszałaś? — zapytali. Daphne bawiła jednak w swej norce. Poprosili więc, by im coś narysowała, nie była jednak w stanie utrzymać kredek, jej ręce zwisały bezwładnie, a umysł dalej ukryty był w kryjówce. Wtedy przyszła babcia i zabrała ją do siebie, przez całą drogę tuląc jak skarb. W domu prawie godzinę trzymała dziewczynkę w objęciach, kiwając się z nią rytmicznie. Długo nie mogła przestać płakać. Daphne przeczuwała, że musiało stać się coś złego, ponieważ nigdy nie widziała babci zapłakanej. Wtuliła twarz w pierś babci, wciągając w nozdrza zapach jej perfumowanego mydła. Dlaczego byłaś smutna? — spytała, kiedy babcia w końcu przestała płakać. — Och, kochanie, nie wiesz, że twoja mama nie żyje? — od- rzekła staruszka. Daphne wiedziała. Nie myślała jednak o tym jako o smutnym wydarzeniu. Babcine Izy powiedziały jej, że prawdopodobnie po- winna być smutna, i dziewczynka poczuła się winna. Dopiero wtedy zaczęła płakać — ponieważ nie kochała swojej matki tak, jak powin- na. Babcia przyłączyła się do niej i oto płakały już razem —jedna za córką, którą kochała pomimo jej wad, druga —- że nie umiała tej samej kobiety kochać. Rozpoczął się szczęśliwy okres w życiu Daphne. Babcia dbała o to, by dziewczynka była zawsze syta i czysta. Początkowo Daphne kuliła się ze strachu, gdy babcia pytała ją, czy ma sucho. Babcia jednak nigdy nie zrobiła nic poza cmokaniem. Daphne wiedziała, że jest już za duża, żeby się moczyć, ale nie mogła nic na to poradzić, choć dla babci tak bardzo się starała. Była opóźniona także pod innymi względami. Zaczęła mówić dopiero w wieku trzech lat, a i później odzywała się rzadko. Ku ogólnemu zaskoczeniu, jej pierwsze słowa były od razu całym zdaniem. Daphne wszystko robiła wolno i wszyscy, z wyjątkiem babci, mówili o niej „ta dziwna dziewczynka". Babcia zarabiała na życie lekcjami gry na pianinie i Daphne dorastała przy dźwiękach muzyki. Popołudniami siedziała przy pia- ninie, a babcia przyjmowała uczniów: biedne, zahukane dzieciaki, z których większość marzyła o tym, by być zupełnie gdzie indziej. Co z tego, skoro wszystkie przychodziły z matkami, które siedziały cichutko jak trusie, podczas gdy babcia Daphne wprowadzała swych opornych uczniów w tajemniczy świat czarnych znaków zapisanych na pięciolinii. Gdy Daphne była malutka, siedziała przy pianinie otoczona zabawkami, z torebką płatków kukurydzianych i szklanką soku pod ręką, na wypadek, gdyby poczuła się głodna lub spragniona. Dziew- czynka zjadała płatki i popijała sokiem, nigdy jednak nie bawiła się zabawkami, gdy słyszała muzykę, nawet kocią muzykę uczniów babci. Muzyka trafiała do Daphne jak nic do tej pory. Przenikała ją do głębi, zawładnęła jej duszą, sprawiała, że dziewczynka zaczynała się kiwać w jej rytm. Muzyka kreśliła w jej mózgu piękne, symet- ryczne wzory, porządkowała jej pogmatwane myśli. Już wkrótce muzyka miała stać się największą radością jej życia. Za każdym razem, gdy lekcja dobiegała końca, czuła się pozbawiona czegoś ważnego, nagle świadoma wewnętrznej pustki. Wtedy skłę- bione myśli znów wypełniały jej głowę i na nowo zamykała się w sobie, odgradzając się od świata zewnątrznego. Czasami zaszywała się w swojej norce, nigdy jednak nie powróciła do owej czarnej dziury, w której znalazła się zaraz po śmierci matki. Kiedy Daphne trochę podrosła, babcia próbowała zostawiać ją w czasie lekcji przed telewizorem. Dziewczynka jednak zawsze podążała za nią i zajmowała swoje stałe miejsce przy pianinie. Nowi uczniowie początkowo spoglądali na nią ze zdziwieniem, próbując dociec, co robi tutaj ta dziwna dziewczynka siedząca na podłodze i kiwająca się niczym żywy metronom. Ich rodzicom również nie dawało to spokoju, babcia zaś odpowiadała na ich pytania z nie- wysłowioną dumą: „To moja wnuczka". Tak jakby tłumaczyło to wszystko. W niedziele babcia zabierała Daphne do kościoła. Początkowo zostawiała ją w żłobku, ale opiekunki nie były z niej zadowolone. Nie lubiła rozstawać się z babcią i kiedy tają opuszczała, zaczynała gwałtownie się kołysać. W końcu opiekunki oświadczyły babci, że dziewczynka straszy inne dzieci. Staruszce nie pozostało nic innego, iak zacząć zabierać wnuczkę ze sobą. Podczas nabożeństw babcia srała na pianinie, a Daphne siedziała w pierwszej ławce i kiwała się. Polubiła kościół. Nie tylko dlatego, że mogła w nim słuchać gry babci, ale również ze względu na organy. Bogactwo dźwięków, które można było z nich wyczarować, oszołomiło ją i wprowadziło w inny świat, kiedy zaś do organów dołączał chór, wpadała w ekstazę. Miała coraz większą potrzebę słuchania muzyki. Ogarniał zaś ją smutek, gdy muzyka się urywała. Pewnego dnia stało się to nie do zniesienia. Było niedzielne popołudnie i babcia grała na pianinie gospel. W niedziele nie dawała lekcji, ponieważ był to Dzień Pański. Jeżeli było za chłodno na pracę w ogródku, spędzała całe popołudnie, grając na pianinie, podczas gdy Daphne siedziała obok niej na podłodze. Tej niedzieli padał deszcz i babcia nie czuła się zbyt dobrze. Po kilku pieśniach przerwała i poszła się położyć. Daphne zaczęła się kiwać, zasmucona, że została pozbawiona swej popołu- dniowej muzyki. Próbowała powstrzymać zdenerwowanie, ale tylko się pogłębiło. Barwy przed jej oczami zaczęły się rozmazywać, a dźwięki w jej głowie były coraz głośniejsze. Kiwała się, usiłując zadowolić się tą namiastką rytmu, ale tego dnia to nie wystarczało. Odchylając się coraz gwałtowniej, w końcu przestała się kontrolo- wać, jej umysł przejął panujący wokół niej chaos świata. Niedługo później jej głowę wypełniły te same wirujące kolory, które miała przed oczami. Otworzyła oczy, ale natychmiast je zamknęła oślepio- na światłem i sięgnęła do zakrzywionych nóżek pianina. Kolory, dotyk i dźwięk zlały się w jedno. Przez chwilę miała wrażenie, że dotyka czegoś zielonego, potem poczuła coś drewnianego, co szybko przemieniło się w buczenie ciężarówki nadjeżdżającej z oddali. Wsłuchała się w ten dźwięk, po czym wstała, nie otwierając oczu. Wyciągnęła ręce przed siebie, czując, jak ów dźwięk przechodzi z błękitnego w brązowy, by ostatecznie przemienić się w drewno, a potem nabrać koloru kości słoniowej. Odszukała klawiaturę. Szybko, zanim poczuła, że dotyk staje się kolorem, nacisnęła klawisz, powodując, że młoteczek uderzył w strunę. Kolor, który wyszedł z jej wnętrza, szybko zmienił się w dźwięk. Daphne widziała, jak wibruje w jej umyśle, rozchodząc się niczym fale w stawie i zagłu- szając chaos, który panował w jej głowie. Kiedy jednak dźwięk wybrzmiał do końca, chaos zagroził powrotem. Dziewczynka ude- rzyła więc w następny klawisz i radość znów przepełniła jej serce i umysł. Kolejny klawisz, i jeszcze większa radość. Następnie dłonie Daphne zaczęły wędrować po całej klawiaturze, wydobywając ko- lejne dźwięki. Jej palce w miarowym rytmie posuwały się to w górę, to w dół klawiatury. Odnalazła wszystkie znajome nuty, wydobyła je z pamięci niczym starych znajomych z książki adresowej. Gdy tylko odnalazła jakiś adres, zaczynała zbierać przyjaciół razem. To było takie proste! Zupełnie jakby chodziła od drzwi do drzwi. Odwiedzała swoich przyjaciół najpierw przy użyciu jednej ręki, a potem składała wizyty różnym przyjaciołom równocześnie, posłu- gując się dwoma rękami. Niejednokrotnie słyszała narzekania ucz- niów babci, jak wielką trudność sprawia im granie i ile cierpień zadają im ćwiczenia. W niej jednak nie było nic prócz radości, gdy tak wypróbowywala różne tonacje, rytmy i kombinacje klawiszy. Potem udało jej się uderzać w klawisze w układzie, który znała. To była jedna z ulubionych melodii babci. Przeszył ją dreszczyk emocii. Umiała grać! Wiedziała, gdzie mieszkają wszystkie nuty, i odwie- dzała jedną po drugiej — zrazu powoli, potem coraz szybciej. Po kilku próbach udało jej się zagrać bezbłędnie, i po ich małym domku rozeszły się dźwięki Amazing Grace. Daphne stała przy pianinie i grała tę melodię wciąż od nowa, ciesząc się jasnością, jaką muzyka napełniała jej umysł. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, w drzwiach pokoju ujrzała babcię. Natych- miast przerwała i wróciła na swoje miejsce na podłodze, drżąc ze strachu w obawie przed karą. Wiedziała, że to babcia stoi w drzwiach, w jej umyśle jednak jej obraz nałożył się na obraz matki i poczuła się, jakby została przyłapana na siusianiu w majtki. Niebawem zostały już tylko wstyd i strach. I wtedy usłyszała głos babci. — Wielkie nieba, dziecko, ty grasz przepięknie, a masz dopiero sześć lat. Dlaczego nie grałaś nigdy przedtem? Daphne nie odpowiedziała, ale uśmiechnęła się. Babcia się nie zezłościła, babcia była szczęśliwa! — Czy mogłabyś jeszcze coś zagrać? A może ci pomóc? Daphne zaczęła się kiwać ze zdenerwowania. Potem zaś wstała i podeszła do pianina. Babcia ujęła ją pod pachy i podsadziła na taboret. Wtedy dziewczynka położyła dłonie na klawiszach i zaczęła grać. Od tej pory grała każdego dnia. Kilka najbliższych lat miało być najszczęśliwszym okresem w życiu Daphne. Ona i babcia mieszkały razem w swym malutkim domku. Babcia dalej dawała lekcje gry na pianinie, Daphne zaś po staremu przysłuchiwała się im ze swojego stałego miejsca na podło- dze. Ostatecznie babcia przekonała Daphne, żeby siadała na krześle, a po lekcjach zajmowała miejsce przy pianinie. W niedzielne i śro- dowe wieczory wnuczka i babcia chodziły do kościoła baptystów, gdzie Daphne mogła do woli rozkoszować się dźwiękami organów i pianina, kołysząc się cichutko przez całe nabożeństwo. Czasami w niedzielne popołudnia przychodziły do nich znajome babci z koś- cioła i słuchały gry Daphne, zachwycając się zarówno jej zdolnoś- ciami, jak i doborem repertuaru. Daphne grała wyłącznie pieśni kościelne —już samo to wywoływało entuzjazm gości. Muzyka była najważniejszą, ale wcale nie jedyną radością życia Daphne. Wiosną i latem zajmowała się z babcią ogródkiem. Rosły w nim truskawki, morele i śliwki. Gdy owoce dojrzewały, dziew- czynka pomagała je zbierać, odnajdując w powtarzalności tej pracy szczególny rytm. Babcia wekowała je, powierzając wnuczce od- powiedzialną funkcję zalewania parafiną zapełnionych słoików. Daphne pomagała w ogródku, jak umiała, chroniąc dłonie ręka- wiczkami. Miała nawet swoją motykę. Czasami uciekała z ogródka do pianina, ale babcia była wyrozumiała i nigdy nie miała jej tego za złe. Nadszedł też czas, że Daphne zaczęła się trochę kontaktować z innymi ludźmi. Nigdy nie przejawiała w tym zakresie jakiejkolwiek inicjatywy, odpowiadała jednak, gdy ją o coś pytano. Kilka lat chodziła do szkoły specjalnej, gdzie nauczyła się pisać i liczyć. Nauczyciele byli zaskoczeni jej postępami, ale zarazem rozczarowani tym, że w ogóle nie zależy jej na zastosowaniu zdobytych wiado- mości w praktyce. To jednak właśnie w szkole odkryto jej nie spotykane zdolności. Umysł Daphne okazał się połączeniem kalku- latora z kalendarzem. Nikt nie znał źródeł jej zdolności, a ona sama na wszelkie pytania odpowiadała jedynie, że wszystkie dobre rzeczy w jej życiu dzieją się za sprawą babci. W domu babci, nad pianinem, wisiał kalendarz. Staruszka korzy- stała z niego przy ustalaniu terminów lekcji, a także do obliczeń, ile rodzice uczniów powinni jej zapłacić. Całe lataDaphne słuchała, jak babcia próbuje przypomnieć sobie, w które dni miała lekcje. — To był wtorek, siedemnastego, a to czwartek, dziewiętnaste- go, a potem była dodatkowa lekcja dwudziestego trzeciego, czyli w poniedziałek... nie, we wtorek... nie, w poniedziałek... Pewnego wieczoru, gdy babcia już spała, Daphne przestała nagle grać i zanim zewnętrzny chaos znów zawładnął jej umysłem, zaczęła wertować kartki kalendarza. Z tyłu odkryła kalendarz stuletni. Przyj- rzała mu się, po czym wróciła na taboret przy pianinie, chcąc odpocząć, zanim znów poczuje potrzebę grania. Chaos zaatakował skraj jej świadomości. Daphne kiwając się, próbowała uspokoić myśli. Potem zaczęła nucić, nie mogła jednak uspokoić wirujących jej przed oczami dat i dni z kalendarza. Początkowo walczyła z tym zamętem. Później jednak daty w jej umyśle ułożyły się we wzór. Daty owe miały swój własny rytm, podobnie jak muzyka. Zaczęła je porządkować w ten sam sposób, co muzykę. Sprawiało jej to przy- jemność. Następnym razem, gdy babcia zastanawiała się, którego było we wtorek czy w środę, Daphne jej podpowiedziała. Babcię rozpierała duma i niedługo po tym powierzyła wnuczce ustalanie terminów lekcji. Co więcej, Daphne potrafiła jej nie tylko powie- dzieć, którego będzie we wtorek za tydzień, ale również — w przy- szłym roku w danym miesiącu. Mogła to również ustalić dla przy- szłej dekady lub stulecia z przeszłości. Babcia popadła w zachwyt, gdy przekonała się, jaką zdolną ma wnuczkę, a serce Daphne prze- pełniło się z tego powodu dumą i szczęściem. Te pomyślne dla Daphne lata skończyły się, gdy babcia miała wylew. Dziewczynka domyśliła się, że dzieje się coś złego, gdy babcia nie przyszła jej obudzić. Siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku babcia przychodziła o siódmej, żeby obudzić wnuczkę. Tego ranka jednak dziewczynka obudziła się 14 s ame zaniepo kojona. Gdzie babcia? Wstała i ubrała się, nie była jednak w stanie wyzwol ić się z rutyny codzien nych zajęć. Poszła do kuchni usiadła na swoim krześle. Stół był pusty. Nie było na nim owsian ki ani kawy, ani szklank i soku. Ogarną ł ją jeszcze większ y strach; zaczęła się kiwać, próbują c uporzą dkować myśli. „Babci a musi gdzieś być", pomyśl ała. Kiedy się trochę uspoko iła, poszła do babcine go pokoju. Otwier ane drzwi zaskrzy piały. Zasłon y były wciąż zaciągn ięte, a łóżko nie posłane . Pod kołdrą rysował się jakiś podłuż ny kształt. Daphne szła wolno, kiwając się przy każdy m postoju . Minęło trochę czasu, zanim odważy ła się odkryć kołdrę. W łóżku leżała babcia. Miała otwarte oczy. Daphne krzyknę ła z ulgą, po czym znów zaczęła się kiwać, starając się opanow ać emocje. Gdy tylko udało jej się zebrać myśli, uświad omiła sobie, że babcia się nie rusza. Przy patrzyła się uważniej jej oczom. Inteligen cja, poczucie humoru, błyskotli wość — wszystk o to dokądś uleciało. Daphne prze- straszyła się, że babcia nie żyje, staruszka jednak zamrugał a. Dlacze- ? go w takim razie się nie odzywa, nie rusza? Dziewcz ynka potrząsn ęła lekko jej ramienie m, by ją obudzić. Bez rezultatu . Potrząsn ęła moc- niej. Tym razem usta babci otworzył y się nieznacz nie, a z kącików spłynęła jej cienka strużka śliny. Daphne wybiegła z pokoju, usiadła przy pianinie i zaczęła grać. Gdy po południu zjawili się pierwsi uczniow ie, przerwał a, by otworzy ć im drzwi. Zaraz potem wróciła jednak do pianina. Staruszk ę znalazła zaintryg owana matka jednego z uczniów . Po raz ostatni dziewc zynka widział a babcię wynosz oną na no- szach przez pielęgni arzy. Tego samego dnia zabrali też ją i nigdy więcej nie miała zobacz yć już domu. Następ ne pół roku spędził a w szpitalu psychia tryczny m, gdzie uznano ją za dziecko autysty czne. Wiele tygodni po tym, jak oddziel ono ją od babci, nie panowa ła nad sobą, kiwając się gwałto wnie i grając na wyima ginowa nym pianinie . I niewykl uczone, że na zawsze utraciła by kontakt ze świa- tem zewnętr znym, gdyby nie to, że jedna z opieku nek właści wie odczyta ła ruchy jej rąk i zaprow adziła ją do świetlic y, w której stało pianino . Tego dnia Daphne grała równo sześć godzin. Udało sieją odciągnąć od instrumentu, dopiero gdy rozległ się dzwonek obwiesz- czaj ący nastanie ciszy nocnej. Odtąd grała codziennie i szpitalny personel odkrył, że można wiele osiągnąć, zabraniając jej dostępu do pianina lub ją do niego dopuszczając. Dwa miesiące później umieszczono ją w domu opieki, w którym było pianino. Mimo to Daphne nie przyzwyczaiła się ani do tego domu, ani do żadnego z następnych. W każdym z nich było zbyt dużo hałasu, trzaskania drzwiami i nieładu. Kiedy nie grała, kiwała się bez przer- wy. Była niekontaktowa. Zbywała milczeniem wszystko, co działo się wokół niej. Nigdy też sama nie rozpoczynała rozmowy. Z ludźmi komunikowała się głównie za pośrednictwem swoich niezwykłych zdolności. Dla jej opiekunów były one zawsze fascynujące, dziew- czynkę zaś cudowna rytmiczność dat napełniała spokojem. Jej brak kontaktu ze światem spędzał jednak sen z powiek pracownikom socjalnym i psychologom. Pełni dobrych intencji, usiłowali do niej jakoś dotrzeć, im bardziej jednak się starali, tym większy budzili jej opór. Szukając otoczenia, w którym będzie się dobrze czuła, przeno- szono ją kolejno do pięciu różnych domów. W ostatnim z nich spotkała Ralpha. Mieszkał w tym domu już od dawna i stanowił przeciwieństwo dziewczynki. Nic nie było w stanie zmącić jego spokoju, wszystko mu się podobało. Ralph był umysłowo upośledzo- ny. Prostota jego umysłu uspokajała Daphne. Wszelkie skompliko- wane myśli i emocje były mu obce. To Ralph pierwszy nawiązał kontakt. Pewnego dnia, gdy Daphne siedziała przy pianinie, zmierzał wielkimi krokami do drzwi wyj- ściowych. Mijając salon, nagle zatrzymał się, po czym dwoma susami dopadł pianina. Tego dnia umysł Daphne był jasny i spokoj- ny. Kiedy Ralph pochylił się nad nią, szybko nawiązała z nim kontakt. — Idę po slurpee — oznajmił Ralph. — Przynieść ci? Starczy mi pieniędzy na dwa. Daphne wiedziała, co to są slurpee. Babcia kupowała jej czasami wodne lody w sklepach sieci 7-Eleven. Ku swemu zaskoczeniu, i innych, odparła: Dobrze. Ralph zamierzał już wyjść, gdy nagle sobie o czymś przypom- niał. Odwrócił się i powiedział: Mają tam dwa smaki. W tym miesiącu jest wiśnia i cola. Który wolisz? .— Wiśnię. .— Mogą być obydwa. Można tam samemu napełnić kubek. Po prostu pociąga się za dźwignię i wpycha slurpee do kubka. Mogę dać ci dwa smaki, ale na dnie robi się wtedy obrzydlistwo. Wymieszałem kiedyś winogronowe z pomarańczowymi. Ohyda! — Chcę wiśniowe. — Dobrze, panie bobrze. Pół godziny później Ralph wrócił z wiśniowym slurpee. — Proszę. Nawet nie tknąłem twojego. Swoje niosłem w tej ręce, a twoje — w tej. Zawsze swoje niosę w tej ręce. Słomka zakończona jest łyżeczką. Trudno jest pić slurpee, gdy się dotrze do dna. Mogę ci pokazać, co trzeba zrobić, kiedy słomka się zatka. — Dziękuję. Od tej pory Daphne i Ralph byli przyjaciółmi. Ralph odprowa- dzał dziewczynkę na posiłki, mówił do niej, kiedy grała, albo po prostu siedział z nią w jej pokoju. Gadał jak najęty, ale ponieważ dawało to ten sam kojący efekt, co gra na pianinie, opiekunowie nie mieli nic przeciwko temu. Poza tym dzięki temu Ralph nie zanudzał ich swoją gadaniną. Towarzystwo Ralpha sprawiało, że Daphne czuła się szczęśliwa, aż do dnia, gdy powiedziano jej o śmierci babci. Tym razem pozwolono jej grać nawet podczas ciszy nocnej; nikt też nie próbował wmusić w nią jedzenia. Ani tego, ani następnego dnia nikt nie mógł do niej dotrzeć — nawet Ralph. Dopiero kiedy zagro- zili, że oddadzą ją do szpitala, zaczęła jeść; przez cały tydzień tylko grała. Szczęście odeszło na zawsze. Ralph mógł być jedynie jego namiastką. Pani Williams i Barney wynieśli ostatnie pudło. Chwilę później w jej drzwiach pojawił się Ralph. Żuł wielki kawał gumy. Uwielbiał gumę. — Czas na nas. Pytałem ich, czy zabiorą nas po drodze na lody. Powiedzieli, że być może. Jak myślisz, czy będą z posypką? Mam nadzieję, że będą w rożkach. Lubisz lody w rożkach? Na pewno. Chcesz gumę? Daphne wsłuchała się w paplaninę Ralpha, pozwalając, by wy- ciszyła ona jej galopujące myśli. A skoro już się uspokoiła, przypo- mniała sobie słowa pani Williams: „Będą na niej przeprowadzać jakieś eksperymenty". Powoli zaczynał docierać do niej sens tych słów, choć w dalszym ciągu nie do końca je rozumiała i bała się nawet poruszyć. Kiwała się, próbując zebrać w sobie odwagę. Ralph stał przy drzwiach, patrząc na nią i paplając bez przerwy. Nagle zmarszczył czoło i spojrzał na Daphne smutnym wzrokiem. — Idziesz, Daphne? Dostaniemy lody. Potem wyciągnął do niej rękę i uśmiechnął się. Daphne wstała i podała mu dłoń, po czym oboje wyszli. — Dałbym ci trochę gumy, Daphne, ale wyzułem ją całą — powiedział. — Może po drodze nie tylko postawią nam lody, ale i kupią gumę. 3 PIERWSI PRZYBYSZE Doktor Wesley Martin miał powody do zdenerwowania. Były problemy z podłączeniem do serwera EET, a tak długo, jak się z tym nie uporają, nie będą mogli sprawdzić oprogramowania. Ostatecznie Len i Shamita znajdą jakieś rozwiązanie, tyle że może już być za późno — tego ranka miał przyjechać pierwszy fenomen. — No, wreszcie. Wes spojrzał na byłego studenta Shamity, Lena Chaikina, trzy- mającego właśnie jeden z przewodów. Zawsze wesoły Len stanowił niewyczerpane źródło głupich dowcipów. Poza tym był nie tylko — tak jak Wes — psychologiem, ale również informatykiem. — Wes, odkręć ten kabelek z tyłu EET — powiedział Len. Wes podszedł niepewnie do zwoju kabli. — Nie, ten na dole. Posłusznie odkręcił śrubkę. — Jakie kolory mają oprawki? — Czerwony, zielony i czerwony. — Jak w tym dowcipie — wtrącił Len. — Co to jest: czerwone, zielone, czerwone? Żaba w sokowirówce. — Co takiego? — spytał zaskoczony Wes. Shamita popatrzyła na przewód prowadzący do jednej z pustych leżanek. — Mamy pozamieniane kable — powiedziała. — Oprawki po winny mieć kolory: czerwony, zielony i brązowy. Te cholerne łącza przykrywają ostatnią oprawkę. Wes potrząsnął głową, zżymając się na marnotrawstwo czasu. Shamita i Len zajęci byli przełączaniem kabli, gdy do pokoju zajrzała Karon Wilson. Karon zrobiła doktorat pod kierunkiem Wesa i rzuciła posadę nauczycielki w Boston College, kiedy Wes zaproponował jej udział w swym projekcie. — Właśnie pojawiła się panna Foxworth — oznajmiła. — Z Daphne? — spytał Wes nerwowo. — Sama. Chce z tobą porozmawiać — powiedziała Karon po- nurym głosem, po czym przejechała palcem po gardle. Panna Foxworth nie mogła pogodzić się z faktem, że Wes otrzy- mał pozwolenie na to, by korzystać ze zdolności autystycznych fenomenów. Obawiała się, że będzie traktował jejak szczury, cojest niehumanitarne i niemoralne. Na szczęście członkowie zarządu fun- dacji Kellum byli żywo zainteresowani jego projektem i za każdym razem, gdy panna Foxworth zgłaszała jakieś zastrzeżenia, Wesowi udawało się ich przekonać, że są one bezzasadne, a jego eksperyment tylko się przysłuży fenomenom lub ich rodzinom. Panna Foxworth wychodziła jednakże z założenia, że każdą przegraną można obrócić na swoją korzyść — ku przerażeniu Wesa udało jej się przekonać zarząd, że powinna zamieszkać razem z nimi — rzekomo dla wygo- dy i bezpieczeństwa fenomenów; Wes podejrzewał jednak, że chce ona po prostu mieć pewność, że mu się nie uda. Podziękował Karon, po czym zajął się swoim oprogramowa- niem, podczas gdy Shamita i Len kończyli podłączanie kompute- rów do serwera. Chciał w ten sposób pokazać pannie Foxworth, gdzie jej miejsce. To był jego projekt — panna Foxworth powinna wiedzieć o tym od samego początku. Kwadrans później uznał, że przetrzymał ją wystarczająco długo — ostatecznie potrzebował fe- nomenów. Laboratorium zorganizowano w jadalni — stół i krzesła zniesio- no do piwnicy. Za jadalnią znajdował się salon. Wes spodziewał się zastać tam pannę Foxworth siedzącą na kanapie i przeżywającą gorycz pierwszej porażki. Jednak ani tam, ani w kuchni jej nie było. Wesa lekko to poirytowało — miała przecież na niego czekać. Znalazł ją na pierwszym piętrze. Z Karon urządzały pokój Daph- W korytarzu stała szafa, a one właśnie mocowały się z łóżkiem, róbuiąc je przesunąć z jednego końca pokoju w drugi. Nie czas teraz na przemeblowania — zaprotestował Wes. Karon była drobną kobietą o brązowych, kręconych włosach, mającą jakieś metr pięćdziesiąt wzrostu. Jej ciało nie było wyjątko- we- za to nadzwyczajna mimika jej twarzy potrafiła wyrazić każde uczucie. Teraz Karon w ten sposób dała do zrozumienia Wesowi, że uraził pannę Foxworth. Nawet gdyby tego nie zrobiła, domyśliłby się: uszy panny Foxworth poczerwieniały i przypominały kolorem jej włosy. Panna Foxworth była szczupłą kobietą, krótko obciętą, prawie tak wysoką jak Wes, który miał metr osiemdziesiąt. Odwró- ciła się. Jej twarz była czerwona z gniewu. — Nie czytał pan mojego raportu? Pisałam przecież, że najbliż sze otoczenie fenomenów musi być jak najbardziej podobne do ich domów — szczególnie jeśli chodzi o Daphne. Wyrywa pan kogoś ze stabilnego otoczenia, traktuje jak zwierzątko doświadczalne i nie próbuje nawet w najmniejszym stopniu zmniejszyć jego cierpienia! Wes usiłował odpowiedzieć, ale nie dała mu dojść do słowa. — Wysłałam panu dokładne instrukcje dotyczące wystroju i umeblowania pokoju Daphne i oto na pięć godzin przed jej przy jazdem okazuje się, że pan je zlekceważył. Wes chciał wykorzystać chwilę przerwy, żeby się obronić, ale zrobił to dosyć nieudolnie. •— Umeblowaliśmy ten pokój tak, jak pani prosiła... — Kupił pan meble z mojej listy, ale zignorował wytyczne dotyczące ich ustawienia. Gdybym nie dbała o Daphne, pozwoliła bym panu zostawić pokój w takim stanie. Minęłyby jednak tygodnie, zanim byłaby w stanie wziąć udział w pana eksperymencie. Wes otrzymał jej instrukcje, ale wyprowadzony z równowagi dał sobie spokój z ich czytaniem, zlecając tylko Lenowi i Karon zrobie- nie zakupów według listy. Żeby było śmieszniej, to ją właśnie winił za to, że zlekceważył jej instrukcje. Jednak najbardziej zaniepokoiła go możliwość opóźnienia. Miał nadzieję, że uda mu się ruszyć z pierwszymi badaniami jeszcze tego wieczoru. — Proszę pomóc doktor Wilson przy tamtym końcu łóżka — zakomenderowała tymczasem panna Foxworth. — Musimy dopro- wadzić ten pokój do użytku jeszcze przed przyjazdem Daphne. Wes podszedł do końca, przy którym stała Karon i raz jeszcze postanowił okazać swoją wyższość. — Proponuję dać sobie spokój z tytułami naukowymi. Jeśli wszyscy mamy razem tu mieszkać, to tak będzie wygodniej. W ten sposób wytknął pannie Foxworth, że nie miała ani dokto- ratu, ani żadnego innego tytułu. Ponieważ nie zareagowała, głos zabrała Karon. — Najlepiej zacznijmy mówić sobie na „ty". Jestem Karon przez „o". — A ja Wes przez „w", „e" i „s". Panna Foxworth stała, patrząc na niego; każda sekunda ciszy wydawała się bardziej bolesna niż poprzednia. — Niech będzie: Elizabeth — powiedziała w końcu. — Beth? — spytał Wes. — Nie Beth! I nie Liz! A i za Lizę można oberwać! Skończyli przesuwać mebel, odzywając się tylko z konieczności. Potem pomogli Elizabeth przynieść z samochodu jakieś pudło. Kie- dy zaczęła rozpakowywać rzeczy Daphne, Wes zaproponował po- moc, ale odrzuciła ją, zdając się na Karon. Wracając do laboratorium, Wes nie mógł pozbyć się uczucia, że powinien spytać, czy może odejść. Następne dwie godziny pracował z Shamitą i Lenem. Uporali się z podłączeniem do serwera EET. Jak się okazało, nie był to jedyny problem. Musieli jeszcze sprawdzić kable z ciekłym azotem. Wes będzie mógł mówić o szczęściu, jeśli do wieczora uda mu się uruchomić program. Zaczął się zastanawiać, do której godziny Eli- zabeth pozwoli Daphne nie spać. Znając pannę Foxworth, spodzie- wał się, że będzie obstawać przy sztywnym przestrzeganiu godziny ciszy nocnej. Ogarnęło go przygnębienie. — Wes! — zawołała Karon z korytarza. — Daphne przyjechała. Serce Wesa mocniej zabiło. A więc stało się — pojawienie Daphne miało wszystko rozstrzygnąć. Wyszedł z innymi na ganek, zakłopotany swoim podnieceniem. Przed domem zatrzymał się sa- 42 mochód. Od strony kierowcy wysiadł z niego jakiś mężczyzna. Elizabeth przywitała się z nim. Wes natychmiast odwrócił się w kie- ranku samochodu, szukając Daphne, ale zamiast niej wyszedł jesz- cze jeden mężczyzna. __ Czołem, doktorku — powiedział. Wes rozpoznał Ralpha. Ralph był dwudziestoośmioletnim mężczyzną mającym jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu. Wyglądem przypominałby kulturystę szerokie ramiona, wąskie biodra i grube, umięśnione nogi — gdyby nie jego wada postawy. Ralph chodził przygarbiony, ze zwie- szonymi ramionami. Machał rękami zamaszyście —jak goryl. Jego krok był równy dwóm krokom Wesa. Najbrzydsza ze wszystkiego była jego twarz. Miał niskie czoło, krzaczaste brwi i duże, mięsiste wargi, które zwijał w trąbkę za każdym razem, gdy nad czymś dumał. Ralph nie wykazywałjakichś wyjątkowych zdolności. Był tu jedynie z powodu Daphne, o czym Elizabeth Foxworth przekonała fundację. Obawiała się, że bez niego dziewczynka nie przystosuje się do nowych warunków życia. Wes był wciąż zmieszany, kiedy podawał mu rękę. Ralph zaczął potrząsać nią energicznie. Mówiąc, prawie krzyczał. — Kopę lat! Zatrzymaliśmy się na lody, wiesz? Wziąłem cze- koladowo-cytrynowe w rożku. Czekoladowe miałem na dole. Kie- dyś poprosiłem o czekoladowe na górze, ale przez to cytrynowe były obrzydliwe. Daphne wzięła miętowe z wiórkami czekoladowymi. Wiesz, te takie zielone. Mówiłem jej, że są ohydne, ale i tak je wzięła. Zawsze je bierze. Są naprawdę ohydne, wiesz? — Tak, ale... — Fajna chata — powiedział Ralph, otwierając szeroko oczy. — Gdzie jest mój pokój? Nie mów mi, sam znajdę. —- To powie- dziawszy, ruszył przed siebie. Wes odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, że Elizabeth Fox- worth śmieje się z niego. Zaczynał podejrzewać, że wymogła włą- czenie Ralpha do projektu tylko po to, żeby mu dokuczyć. Następnie Wes odwrócił się do nieznajomego. Spodziewał się Marshalla Cot- tona, który miał pomagać Elizabeth w opiekowaniu się fenomenami. Był prawie takim samym fanatykiem jak Elizabeth, ale trochę ła- twiejszym do urobienia. Zamiast niego Wes ujrzał jednak jakiegoś nieznajomego, niewysokiego mężczyznę, o ciemnej karnacji i czar- nych włosach. Miał twarz o ostrych rysach i cienkie wargi, które właśnie rozciągał w uśmiechu. Choć mężczyzna wyglądał nieszkod- liwie, Wes natychmiast poczuł do niego antypatię. — Doktorze Martin... — zaczęła Elizabeth. — Chciałam po wiedzieć: Wes... to mój nowy asystent, Gilbert Masters. — A co się stało z Marshallem? Elizabeth stropiła się i ściszyła głos. — Nie żyje. Wpadł pod samochód. Były przy tym jego żona i córka. To musiało być straszne. Na całe szczęście Gilbert zjawił się kilka dni później, szukając pracy. Ma wszelkie kwalifikacje. Wes nie lubił takich nagłych zastępstw, a podejmowania decyzji personalnych bez porozumienia z nim wręcz nie cierpiał. Właśnie zamierzał wygarnąć to Elizabeth, kiedy zobaczył, że Gilbert wpatruje się w niego — momentalnie się uspokoił i pomyślał, że wszystko jeszcze się ułoży. Zresztą, dzięki temu można było już zaczynać. Po prawdzie, teraz, gdy o tym pomyślał, Gilbert wydał mu się naprawdę miłym facetem. Wes przywitał się z nim, podając rękę. — Witam, doktorze Martin. Marzyłem o tym, żeby wziąć udział w pana projekcie. Wes osłupiał. Co opętało Elizabeth, że zatrudniła kogoś, kto pochwalał to, co Wes robi? — Jesteśmy na miejscu, Daphne — powiedziała Elizabeth, za glądając na tylne siedzenie. — Jesteś gotowa do opuszczenia samo chodu? Daphne wyszeptała coś, czego Wes nie dosłyszał. Elizabeth odwróciła się i poszła w kierunku domu, pozornie zapominając o swojej podopiecznej. — Co z Daphne? — zawołał za nią Wes. Zignorowała go i zawołała Ralpha. Kilka chwil później ukazał się w drzwiach frontowych, po czym podszedł, jak zwykle sadząc wielkie susy. — Nie zapomniałeś o Daphne? — spytała Elizabeth. Ralph przechylił się do tyłu i skrzyżował ręce na piersi. Jego usta A A zwineły się w trąbkę a czoło zmarszczyło. Wyglądał na zatopionego w myślach. Nagle wyprostował się i uderzył dłonią w czoło. To było notężne uderzenie; Wes usłyszał głuche plaśnięcie. Jak mogłem być taki głupi? — spytał Ralph sam siebie, po czym zachichotał i podszedł do samochodu. — Chodź, Daphne. Widziałem twój pokój. Jest taki sam, jak poprzedni. Mój jest inny. Ale i tak go lubię. Ma okno. Mogę przez nie wyglądać na podwórko. Chcesz wyjrzeć przez moje okno? Daphne wynurzyła się z samochodu, a potem stanęła, kiwając się z opuszczoną głową. Ralph wziął ją za rękę i poprowadził w stronę domu. Wes i Elizabeth podążyli za nimi. Daphne wyglądała na zdenerwowaną, ruszała głową do przodu i do tyłu, niepomna na wszystkich i wszystko z wyjątkiem Ralpha. Po wejściu do domu skierowali się prosto ku schodom, ale gdy mijali salon, Daphne zatrzymała się nagle, wyrywając dłoń z uścisku Ralpha, i zaczęła kiwać się do przodu i do tyłu. Wes chciał iść dalej, ale Elizabeth zatrzymała go. Pokazała na Ralpha, który odwrócił się, a potem przybrał swą zwykłą pozę wielkiego myśliciela. Potem znów pacnął się w czoło. — Jak mogłem być taki głupi — powiedział ponownie, prawie krzycząc. — Chodź, Daphne. Wziął ją za rękę i poprowadził do pianina. Daphne usiadła, podniosła wieko, zamknęła oczy i zaczęła grać Give Me That Old-- Time Religion. W miarę grania kiwała się coraz wolniej, aż w końcu przestała. Pieśń niepostrzeżenie przeszła w Throw Out the Lifeline. Wes zaczął się niecierpliwić. Chciał, żeby Daphne była już w swoim pokoju. Wciąż miał nadzieję, że zaczną testy jeszcze tego wieczoru. — Jak długo będzie grała? — spytał. Twarz Elizabeth poczerwieniała. — Tak długo, jak zechce! Zrobisz z niej doświadczalnego szczu ra, kiedy powiem ci, że jest gotowa — nie wcześniej. Zawstydzony swą niecierpliwością, ale i zagniewany protekcjo- nalnym tonem Elizabeth, był bliski wszczęcia awantury, gdy nagle do rozmowy włączył się Ralph. — To jeszcze trochę potrwa. Nieźle gra, co nie? Wydaje mi się, że tak. Czy ty też tak myślisz? Na pewno. — Rozejrzał się szybko po pokoju, a potem odwrócił się do Wesa. — Masz gumę? Nie? Dobra, pójdę do 7-Eleven. Zaraz wracam. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Początkowo zbyt zaskoczony, by od razu zareagować, dopiero po chwili Wes głośno zaprotestował. — Nie możemy tak po prostu pozwolić mu, żeby sobie stąd wychodził. — Dlaczego nie? — spytała Elizabeth. — Odpowiadamy za niego. On jest upośledzony — a co, jeśli się zgubi? Nagle Ralph pojawił się ponownie i podszedł do Daphne. — Chcesz slurpee? — spytał cicho. — Wiśniowe — odparła, nie przerywając gry. — Dobra, jeśli tylko będzie. Wiem, jakie kupić, jeśli go nie będzie. Byle nie winogronowe, nie? Odwrócił się, by znowu wyjść, a Wes poczuł, że ogarnia go panika. Z Ralpha był kawał chłopa i nie zachwycała go perspektywa stoczenia z nim walki. Nie mógł jednak pozwolić mu wyjść. — Stój! — krzyknął. Ralph odwrócił się z uśmiechem na ustach. — Też chcesz slurpee? Nie ma -prawy. Mogę przynieść trzy. Kiedyś niosłem pięć. Co prawda jedno upuściłem. Cytrynowe. — Nie, nie chcę slurpee. Chodzi o to, że nie możesz iść sam do 7-Eleven. Ralph odchylił się do tyłu z rękami skrzyżowanymi na piersiach, a potem zwinął wargi w trąbkę i zaczął kiwać głową z poważną miną. — Dlaczego nie, doktorku? — Nie wydaje ci się, że możesz się zgubić? Ralph zmarszczył brwi, sprawiając wrażenie głęboko zamyślo- nego. Nagle jego brwi podniosły się, a na twarzy pojawił się wyraz ulgi, który szybko przeszedł w uśmiech. — Nie — odpowiedział, po czym wyszedł z pokoju. . Elizabeth złapała Wesa za rękę. — Puść go. Nie zgubi się. — Akurat! Przecież wyszedł sam na dwór! , On nigdy się nie gubi. Jego charakterystyki też nie czytałeś? Czytałem... część. — Wes plątał się w zeznaniach. Założę się, że część dotyczącą jego zdolności poznawczych. Nie byłeś zainteresowany niczym, co wykraczałoby poza ten twój pieprzony eksperyment. Nie zapominaj, że dostałeś fenomeny pod warunkiem, że wszelkie ich potrzeby zostaną zaspokojone. To coś więcej niż dawanie im jeść. Daphne musi grać, więc ma pianino. Ralph musi chodzić, więc będzie chodził. Nie zgubi się. Wes chciał zaprotestować, ale znów pojawił się Ralph. Podszedł do Wesa i zatrzymał się tuż przed nim. Wystraszony jego rozmiarami i poważną miną, Wes przestępował nerwowo z nogi na nogę. Nagle Ralph wyciągnął przed siebie rękę. Wes cofnął się odruchowo. Ralph jednak tylko pacnął się w czoło. — Jak mogłem być taki głupi? Nie mam pieniędzy. Kopsniesz parę dolców? Elizabeth parsknęła śmiechem, kiedy Wes odetchnął z ulgą i wy- supłał z portfela dwa dolary. Ralph wziął pieniądze i wyszedł. Wes i Elizabeth odprowadzili go do drzwi, a potem patrzyli, jak idzie ulicą. — Mam nadzieję, że go jeszcze zobaczymy — powiedział Wes. — Czy on musi ciągle walić się w głowę i nazywać siebie głupim? Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że my go tak nazywamy. — Boisz się, że cofną ci dotacje? Wes nie to miał na myśli i zdenerwował się, że Elizabeth nie dostrzega w nim żadnych ludzkich uczuć. — Nauczył się tego od ojca — kontynuowała. — Wydaje mi się to milutkie. Nie martw się, wiem, że tu nikt go tak nie będzie nazywał. Wes potraktował to jako ofertę pokoju. Jeśli on lub jego ludzie zepsują coś, Elizabeth natychmiast zadzwoni do fundacji, ale może przynajmniej nie będzie kłamać. Ciągle jednak się martwił. Jeśli coś stanie się Ralphowi, jego projekt dobiegnie końca, zanim się zacznie. Muzyka urwała się na chwilę, po czym rozległo sięAmazing Grace. — Jedno chodzi, a drugie gra! Co jeszcze? — spytał bezwiednie. — Przeczytaj mój raport — poradziła mu Elizabeth. — Czeka cię jeszcze kilka innych niespodzianek. Nie mogąc sobie wyobrazić, co jeszcze go czeka, Wes stał cicho, odprowadzając wzrokiem Ralpha. 4 PRÓBNY ROZRUCH Po wypadku doktora Birnbauma Gil poszedł do biblioteki, gdzie zaczął wertować czasopisma poświęcone parapsychologii. Znalazł w nich artykuły o różnego rodzaju siłach telekinetycznych, ale nawet najbardziej obiecujące z nich opisywały jedynie przypadki osób o zdolnościach, które Gil uznał za słabe. Przejrzał więc te artykuły jedynie pobieżnie, koncentrując się na ostatnich doniesieniach. Po- tem zaś wkroczył na nie znane sobie tereny. Zaczął od hipnozy, którą uważał za obiecującą. Natrafił na arty- kuły o hipnotyzerach, którzy zastępowali podczas operacji aneste- zjologów. Jak się okazywało, możliwe były bezbolesne porody, a nawet zabiegi chirurgiczne, na przykład wycięcie wyrostka czy amputacje. Ciekawsze wydawały się artykuły o osobach, które po- trafiły podczas hipnotycznego transu powiększyć swojąfizyczną siłę nawet o pięćdziesiąt procent. Jednak Gila to nie interesowało. O wie- le bardziej wzbudziły jego ciekawość badania na temat koncentro- wania się pod wpływem hipnozy. Niektórym osobom w transie zwiększała się pojemność pamięci. Gil przez chwilę rozważał pomysł poddania się hipnozie, ostatecznie jednak uznał to za zbyt ryzykowne. Łączyłoby się to z utratą kontroli nad umysłem, a on miał za dużo tajemnic. Poświęcił też trochę czasu wirtualnej rzeczywistości. Artykuły te, w jego pojęciu, gloryfikowa- ły gry komputerowe. Zaczął czytać o narkotykach, które zmieniały świadomość, ale wystraszył się i przerwał. Dopiero artykuł o kon- centracji poznawczej zainteresował go. Była to kombinacja ćwiczeń relaksacyjnych i medytacji służąca do wyeliminowania rozproszenia zmysłów. Pozwalała ona skupić się na pojedynczej zdolności. Gil praktykował ją nieformalnie od lat, z artykułów jednak wynikało, że naukowcy, używając niezwykle skomplikowanego biowspomaga- jącego sprzętu, osiągali poziomy koncentracji, o jakich mógł co najwyżej pomarzyć. Kończył już czytać, gdy przez pomyłkę prze- wrócił dwie kartki naraz. Jego oczy spoczęły na tytule następnego artykułu: Powiększenie inteligencji przy wspomaganiu komputero- wym. Jego autor, doktor Wes Martin nie był parapsychologiem — Gil znał się na parapsychologii na tyle, by to od razu poznać. Artykuł zainteresował go tak, jak żaden dotąd. Po odwiedzeniu supermarketu i zasugerowaniu kilku klientom, że zapomnieli wziąć pieniędzy, nabył bilet na samolot do Oregonu. Zjadł obiad na lotnisku, po czym kupił do czytania w samolocie „Columbus Dispatch". Godzinę po starcie odkrył, że doktor Birn- baum przeżył. Znajdował się w śpiączce i stracił rękę oraz nogę, ale wciąż żył. Gil bolał wielce nad tym, że zostawia za sobą nie dokoń- czoną sprawę, ale uświadomił sobie, że powrót byłby o wiele bar- dziej niebezpieczny. Poza tym doszedł do wniosku, że doktora Birnbauma przez najbliższe lata pochłonie kalectwo. Nie powinien zatem stanowić dla niego zagrożenia. Teraz zaś Gil leżał w łóżku, a jego serce przepełniało zadowole- nie z dotychczasowych osiągnięć. Był teraz członkiem zespołu, zaufanym Elizabeth. Tego wieczoru będą wypróbowywać urządze- nia na Daphne, niebawem zaś połączą ją z innymi. Szukał sposobu, by wziąć udział w tym eksperymencie. Jeśli będzie musiał, użyje swoich zdolności, ale trudno mu było sterować wieloma ludźmi i byłoby to dosyć lekkomyślne — nie mógł ryzykować zdemasko- wania. Będzie więc obserwował i czekał na rozpoczęcie. Jeśli tylko nie nastąpi ono samo z siebie, zacznie działać. Do jego drzwi zapukała Karon i poinformowała, że rozpoczynają testy. Serce Gila mocniej zabiło. Czuł się bliżej celu niż kiedykol- wiek przedtem i zdecydowany był nie dopuścić, by coś poszło nie po jego myśli. — Wszystko gotowe. Elizabeth chce, żebyś pomógł sprowadzić Daphne. Gil uśmiechnął się przymilnie i podążył za Karon. Elizabeth czekała przy drzwiach pokoju Daphne. Był z nią Ralph. Żuł wielki kawał gumy. — Ty i Ralph sprowadzicie ją na dół — powiedziała Elizabeth, po czym dodała: — Oczaruj ją swoim wdziękiem. Od tygodnia Gil wkradał się w łaski Daphne, aż wreszcie stała się od niego zależna, dzięki czemu miał teraz zagwarantowane miejsce w projekcie. Dziewczyna siedziała na łóżku i kiwała się do przodu i do tyłu. — Pamiętasz, o czym ostatnio rozmawialiśmy? — spytał Gil. — O eksperymencie? Nadszedł czas, by wziąć w nim udział. — Nie. Zaczęła kiwać się jeszcze bardziej. Ralph pochylił się i spojrzał jej w twarz. — Założę się, że dadzą nam lody, jeśli to zrobisz. Może będą miętowe z czekoladowymi wiórkami. — Ale ja nie chcę tego robić. — Dobrze, panie bobrze. — Ralph dał za wygraną. — Nie, Ralphie, wcale nie dobrze — krzyknął Gil, przeklinając się w myśli za to, że stracił panowanie nad sobą. Zamknął oczy i oczyścił umysł z gniewu, po czym powiedział cicho: — To ważne dla Daphne. Bał się, że Elizabeth przejmie nadzór, jeśli nie nakłoni szybko Daphne do współpracy. Tylko Ralph był w pokoju, zdecydował się więc zaryzykować i posłużyć się swym darem. Pomyślał o tym, że jest człowiekiem godnym zaufania, a potem popatrzył na Daphne i pchnął tę myśl w jej kierunku. Ledwo to zrobił, Ralph powiedział: — Taa... zaufaj Gilowi. Gil zmieszał się. Czyżby pchnął tę myśl przez pomyłkę do Ralpha? — Daphne, ufasz mi, prawda? — spytał. — Tak. Gil wyobraził sobie Daphne współpracującą z doktorem Marti- nem, po czym pchnął ten obraz w kierunku dziewczyny. I znów odezwał się Ralph. — Taa... chcesz spróbować sperymentu, prawda? Gil spojrzał na Ralpha, ale nie zobaczył nic poza jego wielkim, głupim, szerokim uśmiechem. Czując niepokój, zaczął się mu przy- glądać. Komentarze Ralpha były zbyt podobne do jego sugestii, by były przypadkiem. — Spróbujmy tego, Daphne — powiedział Gil. — Taa... spróbujmy. Może dostaniemy lody. Daphne wahała się, ale gdy Gil delikatnie wziął ją za rękę, wstała i podeszła z nim do drzwi. Elizabeth uśmiechnęła się na widok Gila sprowadzającego Daphne po schodach. Gil odpowiedział uśmie- chem, skrywając niepokój wywołany przez Ralpha. Wes Martin czekał na dole, niczym troskliwy ojciec. Daphne zawahała się, gdy weszli do dawnej jadalni, ale Gil pociągnął ją dalej. Usiadłszy na leżance, znów zaczęła się kiwać. Wtedy Wes podszedł do niej. — Pamiętasz to, Daphne? — spytał, trzymając urządzenie, które przypominało kask kolarski z podłączonymi przewodami. — Robi łaś to już kiedyś. — Ja też — dopowiedział Ralph gromkim głosem. Elizabeth przyłożyła palec do ust, po czym wzięła go za rękę i odciągnęła na bok. Następnie wyjęła z kieszeni paczkę gumy do żucia. — Owocowa — powiedział Ralph z uznaniem i zajął się otwie raniem paczki. Korzystając z tego, że Ralph był zajęty, Wes odwrócił się do Daphne. Dziewczyna dalej się kiwała, ale nie protestowała, gdy włożył jej na głowę kask. Shamita i Len przypadli do swoich moni- torów. Len uniósł kciuk, ale Shamita przecząco potrząsnęła głową i pomachała ręką. Wes wcisnął kask trochę bardziej, a potem odwró- cił się. Minutę później kciuk Lena powędrował znów do góry, a kilka sekund później Shamita skinęła głową z aprobatą. Wes uśmiechnął się i odwrócił do Daphne, podnosząc elektrodę. Potem, nagle za- wstydzony, przywołał ręką Karon i to ona przymocowała elektrody pod bluzką dziewczyny. — Mogłabyś się położyć? — spytał Wes. Daphne pozostała wyprostowana. Podniosła ręce i zaczęła grać na wyimaginowanym pianinie. Wes zasępił się, ale Gil podszedł szybko do Daphne i położył jej dłoń na ramieniu. — Zaufaj mi — powiedział. — Możesz dalej grać, ale połóż się, proszę. Daphne nie poruszyła się, ale gdy Gil pchnął ją delikatnie, położyła się. Nogami jednak wciąż dotykała podłogi. Wtedy Gil dał znak Wesowi, by podniósł jej nogi. Ręce Daphne nadal pozostawały uniesione, zawzięcie grała. — Doktorze Martin... To znaczy Wes... Czy mam ją nakłonić, żeby przestała? — spytał Gil. — Nie, to bez znaczenia — rzucił Wes przez ramię, podchodząc do swojego monitora. Zaczął stukać w klawiaturę. Len i Shamita zrobili to samo. Karon pochyliła się nad Lenem, kładąc rękę na jego ramieniu i pokazując mu od czasu do czasu coś na ekranie. Po kilku minutach pisania Len powiedział: — Ciśnienie ciekłego azotu na poziomiejednej atmosfery. Tem- peratura — 57 stopni Kelvina. Odczyty fizjologiczne niskie. Jej serce bije jak u kolibra, ale to nie jest niebezpieczne. Jesteśmy gotowi. — Jeszcze nie — zaprotestowała Shamita. Dopiero jakąś minutę później dodała: — Dobrze, jestem gotowa. Wes, daj znać, kiedy ty będziesz gotów. — Jasne. Uspokój ją. — Shamita uderzyła w jeden z klawiszy. Daphne przestała grać. Jej ręce wolno opadły. Zatroskana Elizabeth podeszła bliżej. — Co wy jej robicie? — Nic złego, Elizabeth — odparł Wes. ?— Po prostu przepusz- czamy jej fale mózgowe przez komputer. Elizabeth spojrzała z powątpiewaniem. — Dlaczego zatem przestała grać? I — Wydzieliliśmy jej funkcje psychomotoryczne — odpowie- dział zdawkowo Wes. — Co takiego? — wykrzyknęła zirytowana. — Zrelaksowaliśmy ją — uciął dyskusję Len. Nagle Shamita, najwyraźniej niepomna tego, co się dzieje, od- wróciła się do Wesa. — Widzę potylicę i ciemię — powiedziała. — Wszystko jest rozproszone z wyjątkiem psychomotoryki. Chcesz, żebym wydzieliła dane dotyczące zmysłów? — Doprowadź je wolno do pięćdziesięciu procent, a potem przytrzymaj — odparł Wes. Elizabeth patrzyła na Wesa podejrzliwie, sprawiając, że czuł się cokolwiek niepewnie. — Wszystko, co robimy, to przefiltrowy wanie obrazu i dźwięku wokół niej — powiedział. — To jak używanie przesłony. — Pozbawiacie ją świadomości. — Tojak zapadanie w sen. — To nienaturalne. Wes poddał się. Ta kobieta była nie do pokonania. Elizabeth stanęła nad Daphne i spojrzała na jej twarz, a potem odwróciła się do Wesa. — Ludzie nie śpią z otwartymi oczami. — Powiedziałem, że to jest JAK zapadanie w sen, a to niezupeł- nie to samo. — Tojak paraliż — powiedziała Elizabeth, a jej głos lekko drżał. — To musi być straszne. — Pięćdziesiąt procent — powiedziała Shamita. — Cóż za wdzięczny obiekt. Spójrz na fale alfa. Prawie bez zakłóceń. Jestem gotowa do mapowania. Jak u ciebie, Len? — Urodziłem się przygotowany, Shamito. — Co to jest mapowanie? — spytała Elizabeth podejrzliwie. — Musimy stworzyć mapę jej funkcji poznawczych, a przede wszystkim zlokalizować jej zdolności kalendarzowe. — Takie zdolności nie znajdują się w jednym miejscu — powie- działa Elizabeth. — Musicie zmapować całą korę. Wes uświadomił sobie, że musiała coś na ten temat czytać. To prawda — odparł. — Większa część kory w tym uczest niczy. Kluczowe funkcje leżą jednak zwykle wzdłuż tak zwanych ścieżek nerwowych. Wyodrębnimy je. — Nie możecie pominąć reszty kory. Wes odwrócił się do Elizabeth, nie wiedząc, co powiedzieć. Był przygotowany na to, że jej sprzeciw oparty będzie na przesłankach humanitarnych. Jednakże ona zdawała się atakować naukowe pod- stawy jego pracy. — Sprawdziliśmy to, Elizabeth. Każda kora może grać podtrzy mującą rolę tak długo, jak jej większa część jest zgodna z korą dawcy. Elizabeth wyglądała na usatysfakcjonowaną tymi wyjaśnienia- mi, Wes jednak nie znał jej na tyle dobrze, by być tego pewny. — Dobrze, zmapujmy to... To znaczy ją. Ciągle zapominał, że pracuje z żywym człowiekiem. Porozumiał się wzrokiem z Lenem i Shamitą, by nabrać pewności, że są gotowi, a potem stanął przy głowie Daphne. Elizabeth ruszyła w drugą stronę, Gil stanął za nią. Wyraz twarzy Gila był łatwiejszy do rozszyfrowania niż Elizabeth. Mężczyzna był pełen entuzjazmu. — Daphne — powiedział Wes łagodnie. — Czy mnie słyszysz? — Tak — odparła cicho. — Jak się czujesz? Nie odpowiedziała. Wes spróbował więc z innej beczki. — Jesteś senna, prawda? — Tak, jestem senna. Miał już ochotę rozpocząć zadania związane z kalendarzem, ale obecność Elizabeth była tak wyczuwalna, że zdecydował się podjąć nadzwyczajne kroki, by odzyskać jej zaufanie. — Boisz się, Daphne? — Jestem senna. — Ale nie boisz się, prawda? — Nie, nie boję się. Pewien, że uspokoił tym Elizabeth, Wes chciał przejść do dal- szych pytań, ale kobieta uprzedziła go. — Daphne, tu Elizabeth. Wiesz, gdzie jesteś? — Jestem senna. — Wiesz, kim jestem? — Jestem senna. — Wiesz, kim jestem? Daphne nie odpowiedziała i z każdą sekundą napięcie rosło. Odpowiedzi Daphne na pytania Wesa były sensowne, jednak pytania Elizabeth zdezorientowały ją. Jedno spojrzenie na Elizabeth wystar- czyło Wesowi, by zrozumiał, że nadchodzi burza. Rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu pomocy. Niespodziewanie otrzymał ją od Ralpha. — Myślę, że ona poszła spać. Prawda, Daphne? Poszłaś spać, nie? — Tak — odparła Daphne. — Poszłam spać. — Widzicie? — zatriumfował Ralph. — Ona śpi. Wes chciał powiedzieć, że osoba, która śpi, nie odpowiada na pytania, ale Len wyrwał się z kolejnym kretyńskim dowcipem. — Przypomina mi to historię mężczyzny, który przyszedł do łowcy talentów, chwaląc się, że ma mówiącego kota. Agent powie- dział, że chce go usłyszeć. Mężczyzna pyta kota: „Jak nazywa się drobny węgiel?", a kot na to: „Miał". Potem pyta: , Jaka jest forma czasu przeszłego czasownika «mieć»?", a kot na to: „Miał". Łowca talentów wyrzuca mężczyznę i jego kota na ulicę. Kot wstaje, otrze- puje się i mówi: „Może mówiłem niewyraźnie?" — Len, bądź poważny — zbeształ go Wes. — Jestem. Widzisz, łowca talentów nie uwierzył, że kot umie mówić, bo na zadane pytania można było odpowiedzieć tylko miau- czeniem. Nasz przypadek jest podobny. Uwierzyliśmy, że redukcja zmysłów daje pozory zapadnięcia w sen, więc wszystkie nasze pytania skupiały się na tym, czy Daphne jest senna. Chcieliśmy jedynie potwierdzić nasze przypuszczenia, nie biorąc pod uwagę innej możliwości. Jeśli mam być szczery, to Daphne wydała mi się bardziej zdezorientowana niż senna. Len miał rację. Wes chciał, by jego obiekt znajdował się w stanie podobnym do snu, i był pewien, że osiągnął to. Poczuł się nagi, niczym cesarz z baśni. Nie odrobił pracy domowej i teraz Elizabeth mogła jednym pociągnięciem zniszczyć jego projekt. Ku jego zasko- czeniu nie zrobiła tego. Len, częściowo masz rację, ale myślę, że Daphne nie jest zdezorientowana — powiedziała. — Właściwie wręcz przeciwnie. Sprawia wrażenie nad wyraz skupionej i podatnej na sugestie. Po- zwólcie mi coś sprawdzić. Daphne, boisz się, prawda? — Tak, boję się. — Daphne, jesteś szczęśliwa, prawda? — Tak, jestem szczęśliwa. Wszyscy z wyjątkiem Elizabeth byli zaskoczeni. — Czuję się tak samo, Daphne — powiedział Ralph. — Trochę szczęśliwy, trochę zły, trochę senny. Może też trochę smutny. Czu jesz się smutna, Daphne? — Czuję się szczęśliwa. Wes był zaskoczony. — Jeśli odczuwa tyle rzeczy, czemu nie czuje smutku? — zapy- tał, patrząc na Elizabeth, która nieoczekiwanie stała się ekspertem w sprawach dotyczących jego doświadczenia. — Czujesz się smutna, prawda? — spytała Elizabeth. — Tak, czuję się smutna. — Rozumiem — powiedziała Shamita. — Ja też — zawtórowała jej Karon. Wes spojrzał na Lena, który skinął głową. Wyglądało na to, że był jedyną poza Ralphem osobą, która niczego nie rozumiała. — Czy ktoś zechciałby mi wytłumaczyć, co się tutaj dzieje? — zapytał. Ku jego irytacji wszyscy odwrócili się do Elizabeth, czekając, aż ona zabierze głos. — Daphne jest w tej chwili niezwykle podatna na sugestie. Kiedy pytałeś ją, czy jest senna, zasugerowałeś jej, że jest. A potem ja podsunęłam jej myśl, że się boi, i ona odpowiedziała, że tak. W tym stanie Daphne będzie czuła wszystko, co będziesz chciał, żeby czuła. Jakimś cudem wprowadziliście ją w stan hipnozy. — Powiedzcie jej, że jest kurczakiem — zaproponował Ralph, szczerząc zęby. — Możemy jej kazać chodzić wokoło, gdakać i tak dalej. — To mówiąc, wsunął dłonie pod pachy i zamachał łokciami. — Nie! — zaprotestował Wes. Był bliski płaczu. — Powinniśmy o tym pomyśleć — powiedział Len z poważną miną. Po czym, gdy Wes odwrócił się do niego i posłał mu zdziwione spojrzenie, dodał: — Mielibyśmy jajka. Karon roześmiała się, ale gdy Wes obrzucił Lena piorunującym spojrzeniem, zasłoniła usta dłonią. Odwróciwszy się z powrotem do Elizabeth, Wes chciał ją przeprosić, ale zawahał się, gdy zobaczył, że i ona z ledwością tłumi śmiech. — Elizabeth, ja...—zaczął. — Myślę, że powinieneś kontynuować. To zabrzmiało tak, jakby Elizabeth dawała mu pozwolenie. Zno- wu była na pozycji rządzącej. — Musisz chyba zastanowić się nad tym, co to oznacza dla twojego projektu — ciągnęła. Wes zdążył już o tym pomyśleć i poczuł się dotknięty, że ktoś mu mówi, co powinien zrobić. Wydawało mu się, że hipnoza mogła być wręcz pomocna, ponieważ łącząc kilka umysłów w jeden nowy, musiał zamknąć pewne funkcje w tych różnych mózgach. Zamierzał to zrobić elektronicznie, ale jeśli dokona tego poprzez hipnozę, to nawet lepiej. Postanowił ukryć swój gniew na Elizabeth i odwrócił się do Daphne. — Daphne, nie boisz się — zasugerował. — Czujesz się dobrze. Czujesz się odprężona. No więc, Daphne, jak się czujesz? — Odprężona. Złagodniawszy, Wes wrócił do swojego stanowiska i dał znak Karon. Stanęła przed Daphne z talią kart. Każda karta miała inny, czarno-biały wzór. Karon podnosiła je pojedynczo, czekając, aż Shamita da znak, że można sięgnąć po następną. Karta po karcie Karon pokazała Daphne całą talię. Kiedy zaczęła od nowa, Elizabeth podeszła do Wesa. — Co to? — Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Elizabeth przeszyła go wściekłym spojrzeniem. — Mapujemy tę część kory, która odpowiada za widzenie. — Jak możecie zmapować miliardy neuronów? — Nie możemy — nikt nie może, a my na dodatek wcale nie musimy. Działamy w skali makro, nie mikro. Każdy ze wzorów, na które patrzy Daphne, pobudza miliony neuronów. To proces przy- pominający rozchodzenie się fal radiowych. — Czując, że zbił Elizabeth z tropu, rozpoczął wykład. — Początkowo myślano, że neurony funkcjonują w sposób hie- rarchiczny. Pojedynczy neuron może reagować na kąt linii, kolejny na jej szerokość, trzeci na światło i ciemność i tak dalej. Te strzępki informacji przekazywane dalej, mieszając się, wprawiałyby w ruch złożone komórki. Kilka z nich ponownie łączyłoby się, uruchamiając hiperzłożone komórki. Zgrabna teoria, ale miałaś rację co do tego, że akty wny jest prawie każdy neuron. Nie ma dowodu na to, że rządzi tym jakaś hierarchia. Wes przerwał, kiedy Karon włączyła magnetofon, żeby zmapo- wać korę słuchową. Elizabeth czekała cierpliwie, aż się odwróci. — Jednak zmapowanie neuronów okazało się niemożliwe. Wię cej szczęścia mieliśmy z teorią fal radiowych. Żeby nadawać stereo, radio z nastawionymi częstotliwościami łączy kilka fal w jedną, która może przenieść więcej informacji niż pojedyncza fala — to się nazywa zwielokrotnienie. Przechwytujemy zwielokrotnione sygna ły i przepuszczamy je przez włóknooptyczne kable do korespondują cego z nimi rejonu w korze biorcy. Elizabeth zamyśliła się. — Czy te sygnały nie będą miały sensu tylko dla dawcy? — Są niewielkie różnice w lokalizacji, ale pozwalamy mózgowi biorcy zadecydować, jak podzielić zwielokrotnioną falę. Do tej pory każdy testowany był w stanie zrozumieć sygnał, jeśli wysyłaliśmy go na zwielokrotnionym poziomie. — Telepatia? — To prawdziwa nauka — zaprotestował. — Nie denerwuj się. Chodziło mi o podobieństwo do telepatii. Ale wydaje się to takie powolne. Uważam, że trzeba najpierw przepuścić to przez komputer, zanim trafi do drugiej osoby. — Sygnał przesyłany przez komputer powoduje, że możemy monitorować fale mózgowe każdego dawcy i przesyłać sygnały tak, jak nam się podoba. Używamy włóknooptycznych kabli oraz ciekłe go azotu, by chłodzić nasz procesor. Nadprzewodnikowy chip prze twarza informację szybciej niż sam mózg, co pozwala nam nie zostawać w tyle za zwielokrotnionymi falami mózgowymi. Właści wie proces elektrochemiczny, na który składa się dyfuzja jonów sodu na półprzepuszczalnej membranie, powoli aktywizuje neurony. Dro ga transmisji jest mikroskopijna, zazwyczaj więc nie zauważamy powolności, chyba że na poziomie makro, kiedy mierzymy czas reakcji. Ćwierć sekundy trwa zdjęcie palca z rozgrzanego żelaza, a to o wiele wolniej niż przetwarza nasz system. Transmisja fal światła przez neurony odbywa się w istocie z prędkością światła. Chodzi o to, żeby transmisje były krótkie i żebyśmy pracowali na zwielo krotnionym poziomie. Skończywszy nagrywanie, Karon zaczęła szturchać Daphne. Za- raz potem Shamita dała znak, że dobrze poszło. — Wygląda nieźle — powiedziała. — Jest aktywna. — Świetnie. Damy jej zadania do rozwiązania. — Wes stanął przy głowie dziewczyny z żółtym notatnikiem. — Daphne, chcę ci zadać kilka pytań związanych z datami. Robiłaś to już wiele razy przedtem. Jesteś gotowa? — Tak. — W jaki dzień tygodnia przypadnie 13 lipca 2017 roku? Odpowiedź Daphne była prawie natychmiastowa. — W czwartek. Wes sprawdził odpowiedź w notatniku. Była poprawna. Poczuł ulgę — udało się. — Którego dnia był trzeci piątek w czerwcu 1803 roku? — Szesnastego — odparła Daphne po kilku sekundach. — W jakim dniu tygodnia był Nowy Rok 1939? — W sobotę. Wszystkie odpowiedzi Daphne były poprawne. Wes spojrzał na Lena i Shamitę. Len wpatrzony był w swój ekran. Karon pochylała się nad nim. Spojrzała w górę i uniosła kciuki. Shamita zamachała ręką w geście mówiącym: „jak dotąd wszystko gra". Wes powrócił do pytań. Którego dnia był drugi wtorek lutego 1901 roku? — Dwunastego. — W jaki dzień tygodnia przypadnie 15 listopada 2044 roku? — We wtorek. —- Który rok będzie pierwszym rokiem przestępnym po roku 2050? — 2052. Daphne udzieliła poprawnych odpowiedzi na wszystkie pytania, uwzględniając lata przestępne i nigdy nie zastanawiając się dłużej niż kilka sekund. Kiedy Shamita dała znak Wesowi, że to jej wystar- cza, przerzucił kilka kartek, dochodząc do pytań specjalnych. — Daphne, którego było w piąty czwartek listopada 1854 roku? — Trzydziestego. — A w piąty czwartek w listopadzie 1873 roku? — W listopadzie 1873 roku nie było pięciu czwartków. Daphne natychmiast dostrzegła pułapkę i odpowiedziała popra wnie. Wes był zadowolony. Wypróbował teraz inny zestaw pytań. — Ile poniedziałków było w 1826 roku? Daphne zawahała się, przewracając oczami. Po jakichś dwudzie- stu sekundach odparła: — Pięćdziesiąt dwa. . — Który rok po 1950 pierwszy miał więcej niż pięćdziesiąt dwa poniedziałki? — 1951. Z tego, co Wes wiedział, nikt nigdy nie prosił Daphne o podanie sumy dni powszednich występujących w poszczególnych latach. Większość osób chciała się od niej dowiedzieć, w który dzień tygodnia przypadać będą ich urodziny za ileś tam lat lub w którym dniu tygodnia było Boże Narodzenie tego roku, kiedy przyszli na świat. Kiedy zetknęła się z nowym rodzajem pytania, Daphne mil- czała dłużej niż zwykle, ale potem odpowiedziała poprawnie. Od tej pory nie milczała już dłużej niż kilka sekund. Wes podejrzewał, że musiała mieć trochę czasu na ułożenie algorytmu do rozwiązywania tego rodzaju zadań. Wes odwrócił się do swoich współpracowników. Kiwnęli głowa- mi i unieśli kciuki, a potem spojrzeli na niego gotowi do następnego etapu. Na nieszczęście wymagało to współpracy Elizabeth. Wes usiłował sformułować swą propozycję jak najbardziej dyploma- tycznie. — Elizabeth, pora na następny krok. Chcemy spróbować złożyć razem kilka umysłów, żeby sprawdzić aparaturę. Czy nie zechciała byś połączyć swojego umysłu z umysłami Ralpha i Daphne? Elizabeth, zanim odpowiedziała, wpatrywała się w niego długo i uporczywie. — Chcesz mnie włączyć do eksperymentu i w stanie hipnozy oraz wtedy, gdy będę podatna na twoje sugestie, elektronicznie mną manipulować? — To zabrzmiało tak, jakbym miał jakieś złe intencje. — Co najwyżej makiaweliczne. — Co, twoim zdaniem, mógłbym ci zrobić? — Jest wiele możliwości. Co powiesz o posthipnotycznej suge- stii, dzięki której po przebudzeniu będę żarliwie popierać twój projekt? — Naprawdę myślisz, że zrobiłbym to? — Myślę, że bardzo wierzysz w swoją pracę i widzisz we mnie zagrożenie dla swoich dotacji. Wes nie był pewien, czy Elizabeth naprawdę myśli, że mógłby jej coś zrobić, czy tylko boi się czegoś, czego nie rozumie. — Moglibyście wziąć mnie — zaproponował nagle Gil. — Elizabeth odpowiada za Daphne i Ralpha. Ja mogę, że tak powiem, zostać spisany na straty. Wes wahał się. W Gilu coś go niepokoiło — był zbyt lubiany. Wszyscy zdawali się za nim przepadać, a Wes nie ufał nikomu, kto wydawał się tak sympatyczny. Nagle jednak zmienił zdanie. — Świetny pomysł. Dzięki — powiedział. — Taa... — włączył się Ralph. — Ja też myślę, że to dobry pomysł. Wes zauważył, że Gil spojrzał na Ralpha, potem zaś szybko odwrócił wzrok. Uświadomił sobie, że między nimi dzieje się coś dziwnego. Jednak w tej chwili jego głowę zaprzątał tylko ekspery- ment. — Dobrze by było, gdybyśmy mieli trzy osoby — zwrócił się Wes do Ralpha. — Czy nie mógłbyś nam pomóc? Po prostu położysz się tam — tak jak Daphne. Szeroki uśmiech Ralpha nagle zastąpił grymas niezadowolenia, a jego brwi zmarszczyły się. Skrzyżował ręce, odchylił się do tyłu, myśląc długo i intensywnie, zwinąwszy mięsiste wargi w trąbkę. Potem bardzo poważnym głosem powiedział: — Boja wiem... Mogę być głodny, gdy to się skończy. — Wes kupi ci lody, prawda? — powiedziała Elizabeth. — Tak — potwierdził Wes. — Dwie gałki. W waflach. Jakie tylko zechcesz. Ralph momentalnie się rozchmurzył. — Dobrze, panie bobrze — powiedział, kiwając głową i żując gumę z otwartymi ustami. Do leżanki Daphne przysunięto dwie inne, tak żeby głowy uczestników eksperymentu znajdowały się obok siebie. Gil zajął środkową. Len zaczął wkładać mu kask. Ralph dalej stał przy ścianie. Wes przywołał go skinieniem ręki, ale on patrzył bezmyślnie. — Musisz się położyć jak Daphne i Gil. Ralph rozejrzał się, potem zaś podniósł rękę i pacnął się w czoło. — Jak mogłem być taki głupi — powiedział, robiąc trzy duże kroki i kładąc się na leżance. — Mogę żuć gumę? — spyta! głośno. — To nie jest zbyt dobry pomysł — odparł Len. — Dobrze, panie bobrze. Ralph wyjął gumę z buzi, a potem zapatrzył się w sufit. Kiedy Len podążył za jego wzrokiem, przylepił gumę pod łóżkiem. Zde- nerwował tym Wesa, który jednak nic nie powiedział, notując tylko w pamięci, że powinien porozmawiać o jego zachowaniu z Eliza- beth. Len włożył Ralphowi kask, a potem wrócił do swego monitora. Współpracownicy Wesa pochylili się nad ekranami. Podczas gdy pracowali, Ralph wciąż mówił. — Pójdziemy do Dairy Queen. Chciałbym lody w rożku. Czy rożek liczy się za dwie gaiki? Chyba powinien. Rożek kosztuje mniej niż podwójne lody z polewą w 32 Flavors. Najbardziej lubię polewę wiśniową. A Daphne — nie. Woli czekoladową. Ja też lubię czeko- ladową, ale nie tak bardzo jak wiśniową. Nie lubię za to polewy toffi, wiesz? Hm... Wes, jesteś zajęty? — Tak. Proszę, spójrz na obrazki, które trzyma Karon. — Dobra. To jak jeden z tych testów, które robią doktorzy od głowy? Na tym widzę motyla. Wes ściągnął obraz z komputera Shamity na swój monitor, martwiąc się, że paplanie Ralpha może utrudnić mapowanie. Po jakimś czasie na ekranie jego komputera zaczęły pojawiać się nie- bieskie linie. W końcu Wes stracił cierpliwość. — Shamito, zmapowałaś go już? — zapytał. Shamita zaczęła stukać w klawiaturę. Wes próbował się skoncentrować na ustalaniu parametrów programu, ale paplanie Ralpha nie pozwalało mu się skupić. — Pewnego razu kupiłem rożek we Frosty Freeze. Był ohydny. Miał czekoladową polewę. Nigdy więcej go już nie wziąłem. Nic już tam nie zamawiałem. Kiedy indziej, w innym lokalu Dairy Queen kupiłem lody z wiśniową polewą. I co powiecie? Miała inny smak. Myślałem, że we wszystkich lokalach Dairy Queen jest polewa o takim samym smaku. Ich hot dogi też smakują różnie w zależności od lokalu. Ich hamburgery natomiast... Nagle Ralph zamilkł. Wes spojrzał na niego. Leżał teraz cicho na leżance. Shamita uśmiechnęła się do Wesa i poruszyła brwiami. Wes powiedział bezgłośnie „dziękuję", a potem ściągnął z kompu- tera Shamity kolorową symulację aktywności kory Ralpha. Jak zauważył, nie było nic niezwykłego w aktywności jego fal mózgo- wych. To była jedna z wielu zagadek mózgu. Ralph był umysłowo upośledzony, miał współczynnik inteligencji nie wyższy niż sześć- dziesiąt, ale nie było różnicy między aktywnością jego fal mózgo- wych a aktywnością fal mózgowych Einsteina. Aktywność kory mózgowej Daphne, która była muzycznym i matematycznym geniu- szem, też nie różniła się niczym od aktywności kory Ralpha czy kogokolwiek innego. Dziesiątki lat szukano różnic u wielu osób — i nie znaleziono ani jednej. Wes zamknął okno na ekranie monitora pokazujące fale mózgo- we Ralpha, a otworzył Gila. Patrzył na fale wprawnym okiem, ale niczego dziwnego się nie dopatrzył. Poczuł za sobą czyjąś obecność i odwracając głowę, dostrzegł kątem oka Elizabeth. Stała tuż za nim, wpatrując się w ekran. Wiedział, że zżerają ciekawość, ale podej- rzewał, że nie chce dać mu satysfakcji, prosząc o wyjaśnienia. Karon zaczęła pokazywać karty Gilowi, więc Wes miał czas na rozmowę. — Chcesz wiedzieć, co robimy? — spytał. Elizabeth podeszła krok bliżej. — Ten ekran pokazuje fale mózgowe Daphne. Powiększę obraz. Podwoił rozmiary obrazu i rozwinął u góry widok pofałdowanej kory Daphne. Potem rozwinął pozostałe dwa widoki. Na wszystkich trzech obrazach korę okalały różnokolorowe fale. — Co oznaczają te kolory? — W tym trybie — elektryczną aktywność. W sumie jest to EEG, elektroencefalograf, który komputer przetworzył na kolory. — Nie widzę corpus callosum, gdzie fale mózgowe przechodzą z jednej kory w drugą. — Jest głęboko pomiędzy dwiema półkulami. O, tutaj... Mogę dać pełny widok, jeśli chcesz. — Może później. To, co pokazujesz, to aktywność elektro- magnetyczna, ale chyba nie tylko? — To prawda. Pokażę ci następny tryb. — Wes wystukał coś na kławiaturze i obraz na ekranie przeszedł z kolorowych fal w jaskra- we plamy. Większa część mózgu była jaskrawozielona, niebieska lub żółta, ale tu i tam zdarzały się też plamy brązu i głębokiej czerwieni. — To jest obraz w podczerwieni. Mierzyliśmy ciepłotę różnych rejonów mózgu — wyjaśniał Wes. — Czerwone pola są najgoręt- szymi rejonami. Kiedy dany rejon jest aktywny, dopływ krwi pod- wyższa poziom, co przedstawione jest za pomocą fali czerwieni. Dzięki temu wiemy, które rejony odpowiedzialne są za dane funkcje. Teraz pokażę ci, co robimy z Daphne. Len! Zadaj Daphne jakieś pytanie dotyczące kalendarza, dobrze? Wes kliknął myszką w mózg podpisany „Daphne" i rozwinął jego obraz na cały ekran. Kolejne kliknięcie i obraz rozpadł się na dwa, na prawą i lewą półkulę. — No dobrze. Len, możesz zadać pytanie. Elizabeth, patrz na monitor. W chwili gdy Len zaczął zadawać pytanie, cały mózg zmienił kolor z sinozielonego na zielono-żółty, a gdzieniegdzie pojawiły się nowe plamy czerwieni i brązu. — Zwróć uwagę na czerwień w przednich rejonach i w ciemie- niu — powiedział Wes, pokazując na lewą półkulę. — Trzy główne ogniska i dwa mniej ważne. — A co z prawą półkulą? — spytała Elizabeth. — Jest mniej aktywna. — Zagadki, na które odpowiada Daphne, wymagają przede wszystkim funkcjonowania lewej półkuli; oparte są na zdolnościach werbalnych. Jeśli kazalibyśmy jej na przykład przestawić w myśli figurkę szachową, uaktywniłaby się zapewne prawa półkula. — Wydawało mi się, że ona rozwiązuje te zagadki wizualnie. Wyobrażałam sobie, że szuka daty, w myślach szybko przewracając kartki kalendarza. — Coś takiego... — powiedział Wes, naprawdę zaskoczony. — Nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Jeśliby jednak tak było, prawa półkula byłaby bardziej aktywna. — Może i tak — zgodziła się z nim Elizabeth. — Ale zakładasz, że mózg Daphne ma funkcje rozdzielone pomiędzy półkule, jak to jest w przypadku innych ludzi. Tymczasem z fenomenami może być inaczej. Wes odwrócił się i spojrzał do góry na stojącą nad nim kobietę. Chciał z wyrazu jej twarzy odczytać, czy mówi poważnie, czy chce go tylko zirytować. Nie zobaczył w niej żadnego podstępu, a jedynie szczere zainteresowanie. — Ciekawy pomysł — przyznał. — Ale już z poprzedniego mapowania wiemy, że funkcje jej półkul są dokładnie takie, jakie powinny być. Poza tym pamiętaj, że działamy na poziomie makro, więc jeżeli jej mózg przyjmuje przesyłane fale, to rozszczepia je na rozpoznawalne sygnały tak, jak robią to inne mózgi. Karon skończyła doświadczenie z Gilem, a Len i Shamita dali znak, że praca nad mapowaniem dwóch nowych ochotników dobieg- ła końca. Wes ściągnął obrazy Gila i Ralpha, dołączając je do fal mózgowych Daphne. Każdy obraz podpisany był innym imieniem. Pod czwartym, jeszcze pustym widniał napis „Frankie". — Frankie? — wyszeptała Elizabeth. — To pomysł Lena — wyjaśnił Wes. — Skrót od Frankensteina. Len twierdzi, że nasz projekt przypomina mu eksperyment słynnego doktora, który składał jedną osobę z części ciał różnych osób. Tyle że nasza praca jest czystsza, operujemy bowiem na kawałkach umysłów i nie zajmujemy się trupami. — Rozumiem. Wes usłyszał w glosie Elizabeth nutkę dezaprobaty. — Dobra, jestem gotów — powiedział Wes do swoich współ- pracowników. — Użyjemy mózgu Gila jako matrycy i nałożymy na niego Daphne i Ralpha. — Czyjego ośrodka mowy użyjemy? Mogę podłączyć Ralpha, jeśli chcesz — powiedziała Shamita. — Tylko spróbuj! — Wes o mało nie krzyknął. Shamita uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od monitora. Len chciał coś powiedzieć, ale Wes nie dał mu dojść do słowa. — Nie chcę tego słyszeć — powiedział. Len udał, że nie wie, o co chodzi, ale był cicho. — Niech przemówi Gil — ciągnął dalej Wes. — Upewnimy się wtedy, że dokonało się połączenie. Wes wystukał komendę, a potem najechał myszką na puste okno z napisem „Frankie". Gdy pisał, puste okno zapełniło się falami mózgowymi, z tyłu i z przodu nadpłynęły fale kolorów. — To Gil — powiedział Wes. — Zobacz, te dwa obrazy są takie same. — Pokazał na obraz Gila, a potem na nowy. -— Teraz kolej na Daphne. — Wystukał coś jeszcze, po czym kliknął na okno Frankie- go. Wzór zmienił się. — Ten wzór jest inny niż wzór Gila, a jedno cześnie nie jest dokładnie wzorem Daphne. Teraz dodamy Ralpha. — Potem głośniej, żeby i inni słyszeli, powiedział: — Dajmy Fran- kiemu czucie Ralpha. — Tylko tyle? — spytała Karon, uśmiechając się od ucha do ucha. — Tak — rzucił Wes. Wykres Frankiego znów uległ zmianie. — Czy u każdego z was wszystko gra? — spytał Wes. Po potwierdzeniu odwrócił się do Elizabeth. — Weź mój żółty notatnik i zadaj Ralphowi pytanie. — Ralphowi? — Tak. To on pobiera informacje z zewnątrz. Elizabeth wzięła notatnik i podeszła do leżanki Ralpha, stając przy jego głowie, tyłem do Daphne. — Ralph, słyszysz mnie? Bez odpowiedzi. Zanim Elizabeth zdołała powtórzyć pytanie, Wes powstrzymał ją. — Tak naprawdę nie mówisz do Ralpha, Daphne czy Gila. Pamiętaj, że to Frankie. — Powinnam nazywać go Frankie? — To niezupełnie jeszcze jest Frankie. Wciąż najwięcej w tym wszystkim jest Gila. Nie używaj imienia, po prostu zadaj pytanie. Wes domyślał się, że Elizabeth nie spodobało się bezosobowe potraktowanie uczestników eksperymentu. Przeszła jednak nad tym do porządku dziennego. — Czy rok 1492 był rokiem przestępnym? Znów bez odpowiedzi. — Poczekaj chwilę, Elizabeth — powiedział Wes. — Shamito, rozszerz parametry na mowę. Masz cały ośrodek Broca? Dłuższy czas Shamita coś szybko pisała. Potem skinęła do Wesa. — Dobra. Elizabeth, spróbuj raz jeszcze. — Czy rok 1492 był rokiem przestępnym? — Tak — padła odpowiedź z ust Gila. Elizabeth odwróciła się i spojrzała na Gila zaskoczona. — To niesamowite — powiedziała. — Pewnie, że niesamowite — potwierdził Len. — Jeśli pocału jesz Daphne i dmuchniesz Ralphowi w ucho, Gil będzie miał erekcję. Karon zachichotała, a zawstydzony Wes spuścił wzrok. — Nie zwracaj uwagi na Lena. My wszyscy tak właśnie robimy. Zadaj następne pytanie. Elizabeth odwróciła się z powrotem do Ralpha, a potem pochyliła się i wyszeptała mu coś do ucha. Wes zrozumiał, że nie dała wiary, iż jedna osoba może słyszeć pytanie, druga rozwiązać zadanie, a trzecia udzielić odpowiedzi. Szeptanie do ucha Ralpha było pros- tym testem. — Właśnie dmucha Ralphowi w ucho — szepnął Len do Karon. Gdy tylko Elizabeth skończyła, Gil odpowiedział: — Niedziela. Kobieta spojrzała do notatnika, a potem skinęła głową. Wes uśmiechnął się. Elizabeth zadawała kolejne pytania i za każdym razem Gil odpowiadał poprawnie. Kiedy ostatecznie przekonała się, że to nie była żadna sztuczka, skinęła do Wesa, który odebrał to jako wyraz uznania. — Dobra, wyłączamy — powiedział. Elizabeth podeszła, by się przyjrzeć, jak Wes po kolei wyłącza każdą warstwę umysłu i oddziela od dawcy. Odłączając na końcu Gila, Wes dał znak, że można zacząć budzić pozostałych. Po kilku minutach zaczęli wstawać. Daphne podniosła się gwałtownie i wy- szła z pokoju. Elizabeth poszła za nią. Kilka sekund później zza drzwi zaczęły dobiegać dźwięki Throw Out the Lifeline. Podekscy- towany Gil zapewnił wszystkich, że czuje się świetnie, po czym wyszedł szybko z pokoju. Natomiast Ralph ledwo tylko usiadł, od razu zaczął gadać. — Czas na lody. Obiecałeś. A obietnica — to obietnica. — Tak, Ralphie. Pójdziemy na lody. Jeszcze tylko chwila. — Zapytam Daphne, jakie chce. Na pewno będzie chciała cze- koladową polewę. Zawsze chce czekoladową polewę. Pójdziemy do Dairy Queen? — Dobrze, niech będzie Dairy Queen. — Nie do Frosty Freeze. — Powiedziałem Dairy Queen, Ralphie. Dairy Queen. — Dobrze, panie bobrze. Ralph chciał już wyjść, kiedy Len rzucił znad swojej konsoli: — Czy na pewno idziemy do Frosty Freeze, jak obiecałeś, Wes? Ralph momentalnie odwrócił się, krzyżując ręce na piersiach i odchylając się do tyłu. Znów jego wielkie, obwisłe wargi zwinęły się w trąbkę, a na czole pojawiła się głęboka bruzda. Potem podszedł do Wesa. — Mówiłeś o Dairy Queen. Wes spojrzał na Lena, który ukrył się za swoim komputerem. Karon pochyliła się przy nim. Wes słyszał ich chichot, gdy Ralph mówił: — Nie lubię Frosty Freeze. Nie mają wiśniowej polewy. Mają tylko czekoladową. Jest ohydna. Daphne też jej nie lubi. Daphne lubi polewę czekoladową z Dairy Queen, nie z Frosty Freeze. — Len, powiedz mu, że żartowałeś! Wes usłyszał tylko stłumiony śmiech dobiegający zza kompute- ra. I wtedy Shamita powiedziała: — Nie zmienisz zdania, prawda, Wes? Uwielbiam Frosty Freeze. Len i Karon wybuchnęli śmiechem, a Shamita zagryzła wargę, tłumiąc chichot. Wes przewrócił oczami i czekał na dalszy rozwój sytuacji. Ralph przeszedł przez pokój, przyciągnął do siebie jego fotel i zbliżył do niego swą twarz. — Doktorze Martin. Musimy porozmawiać — powiedział. — To był żart, Ralphie. — Są rzeczy, z których nie wolno żartować, doktorze Martin. Pozwól, że wyjaśnię ci to jak najprościej. Nie lubię Frosty Freeze. — Wiem. — Czekoladowa polewa jest tam ohydna. Wes wciąż słuchał historii o czekoladowej polewie, gdy jego współpracownicy wychodzili na kawę, skręcając się ze śmiechu. 5 SKUTKI Gii wyciągnął się na łóżku, podniecony i zaniepokojony zara- zem. Skąd zebrał w sobie tyle odwagi, by poddać się temu całemu eksperymentowi, zwłaszcza że został on przez pannę Foxworth porównany do hipnozy? Był jednak rad, że odważył się zaryzyko- wać. Jego myśli były bystre i czyste, a on czuł się śmiały i silny. Wstał i zaczął przemierzać pokój, próbując rozwiązać jedną z zagadek zadawanych Daphne, potem zaś sprawdził wynik na ka- lendarzu ściennym. Nie był jeszcze wystarczająco dokładny, ale z pewnością to tylko kwestia czasu. Wróciwszy do łóżka, rozpoczął swoje zwykłe ćwiczenia relaksa- cyjne. Wciągnął powietrze nosem, a wypuścił ustami. Potem to powtórzył. Pewien psycholog zapoznał go z tą techniką na kilka dni przed tym, jak Gil przesłał mu sugestię, by zszedł z peronu metra wprost pod nadjeżdżający pociąg. Napiął teraz palce u nóg, a potem je rozluźnił. Następnie to samo zrobił z całymi stopami. Wolno naprężał i rozluźniał poszczególne grupy mięśni. Po jednym cyklu zaczął wszystko od nowa, aż do momentu, gdy jego mięśnie stały się rozluźnione. Ostatecznie oczyścił swój umysł. I wtedy uslyszeł szept. To było tylko ciche mruczenie, ale wystarczyło, żeby go rozpro- szyć. Kiedy otworzył oczy, by rozpoznać, skąd podchodzi, szept umilkł. Gil nasłuchiwał ze wzmożoną uwagą, ale nic do niego nie dotarło. Zamknąwszy oczy, ponowił swoje ćwiczenia. Gdy znów oczyści! umysł, szept powrócił. Otworzył oczy i szept znów umilkł. Podniósł się i otworzył drzwi — na korytarzu nie było nikogo. Podszedł do następnych drzwi i zapukał. To był pokój Karon, ale nikt nie odpowiedział. Gil był zaniepokojony. „Skąd pochodził ten głos?" Wrócił do swojego pokoju i zaczął wszystko od nowa. Szept rozległ się ponownie. Kiedy próbował skoncentrować się na nim, milkł, ale gdy tylko Gil zaczynał się odprężać — powracał. Był zbyt nikły, by mógł rozpoznać słowa, ale słyszał go. Wydawało mu się, że to głos kobiety. „Ale skąd nadchodzi?" Czyżby dzięki ekspery- mentowi jego zmysły uległy wyostrzeniu? Z podniecenia serce Gila biło mocniej. I wtedy głos znów umilkł. Gil czuł potrzebę ponownego wzięcia udziału w eksperymencie. Nie powinien mieć trudności z zasugerowaniem tego — i wtedy przypomniał sobie o Ralphie. Jakimś cudem ten niedorozwój słyszał jego sugestie. Tak, Ralph może stanowić problem. Spróbował oczyś- cić umysł, by znów usłyszeć głos, ale okazało się, że nie potrafi jednocześnie myśleć i o głosie, i o zabiciu Ralpha. Ralph przemierzał ulicę wielkimi krokami. Miał do spełnienia ważną misję — musiał kupić lody z wiśniową polewą. Daphne szła jakieś półtora kroku za nim. Nie nadążając, co chwila podbiegała. Wes chciał krzyknąć, by zwolnił, ale Elizabeth powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. — Spokojnie. Nie zgubimy go. Ralph zrobił zaledwie kilka kroków, gdy nagle skręcił i przeszedł przez jezdnię, podchodząc do staruszki podlewającej kwiaty. — Dzień dobry, pani Clayton. Co słychać? Daphne przeszła za Ralphem przez jezdnię, ale pozostała na chodniku, gdy Ralph wszedł na podwórko pani Clayton. — A dziękuję, jakoś leci — odparła staruszka. — Idziesz na spacer? — Zobaczywszy Wesa i Elizabeth, dodała: — Kim są twoi przyjaciele? — To Wes i Elizabeth. A to Daphne. Daphne jest upośledzona, ale nie tak jak ja. Czasami jest naprawdę rozgarnięta. Wes i Elizabeth to doktorzy. Wes sperymentuje na Daphne. Ja też byłem sperymen- towany. No, miło się rozmawiało, ale na mnie już czas. Idziemy na lody. Do widzenia, pani Clayton. — Do widzenia, Ralphie. Do widzenia, Daphne. Pani Clayton podejrzliwym wzrokiem odprowadzała Wesa i Eli- zabeth. — Czy on naprawdę musiał jej powiedzieć, że na nich ekspe- rymentujemy? — spytał Wes.—Zrobił z nas szalonych naukowców. — Dlaczego mówisz o sobie w liczbie mnogiej? Poza tym uczciwie postawił sprawę. Chcesz, żeby kłamał? — Zachowanie tajemnicy nie jest nieuczciwością. — Dla Ralpha słowo „tajemnica" nie istnieje. Nagle Ralph skręcił w prawo i wszedł na następne podwórko, znów zostawiając Daphne na chodniku. Kiedy Wes i Elizabeth do niej dołączyli, zobaczyli, że Ralph rozmawia z łysym mężczyzną z grabiami. — ...na mnie też sperymentowali. Teraz idziemy na lody. No, dobra, czas na nas. Do widzenia, panie Smeltzer. — Do widzenia, Ralphie. Wes poczekał, aż byli wystarczająco daleko od pana Smeltzera, zanim zaczął mówić. — To krępujące. On będzie wszystkich o tym informował? — Ralph jest bardzo kontaktowy. Pisałam o tym w swoim raporcie. Wes poczuł się zawstydzony. Wciąż go nie przeczytał. Nie pozostawało mu nic innego, jak się do tego przyznać. — Cóż, ominąłem pewne jego partie... — powiedział. Elizabeth uśmiechnęła się. — Więc jaka jest historia Ralpha? Dlaczego jest taki... wylewny? — Upośledzeni umysłowo różnią się między sobą, tak jak i my. — To akurat rozumiem. Ale nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak Ralph. — Jest jedynym dzieckiem pary, która myślała, że nigdy nie będzie mieć dzieci. Gdy przyszedł na świat, jego matka miała czter- dzieści sześć lat, a ojciec — pięćdziesiąt dwa. Zdążyli już pogodzić się z myślą, że nic nie zmieni się w ich życiu i umrą w domu, który kupili jako nowożeńcy. Kiedy matka Ralpha dowiedziała się, że jest w ciąży, długo nie mogła dojść do siebie. Urodzenie pierwszego dziecka w wieku czterdziestu sześciu lat nie stanowi może rekordu, ale jest jednak czymś dość niezwykłym. Bardzo go kochali. Kupili nowy dom na przedmieściach. Niczym młoda para urządzali dzie- cięcy pokoik, oczekując swojego maleństwa. Matka Ralpha powie- działa mi kiedyś, że wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa mówiły do niej „babciu". Ojciec Ralpha był stolarzem i zbudował mu na podwórku domek, który wciąż jeszcze tam stoi. Wszystkie dzieci uwielbiały zabawy w domku Ralpha, bo Ralph miał wszystkie zabawki, o jakich dzieci zawsze marzyły. I jednocześnie bezdzietna rodzina stała się rodziną zastępczą dla całej chmary dzieci z sąsiedztwa. Ralph dobrze się chował i miał normalne, szczęśliwe dzieciństwo — aż do trzeciej klasy. Wtedy właśnie okazało się, że jest opóźniony w rozwoju. — Musieli być tym wstrząśnięci — powiedział Wes. — Na pewno zawiedzeni. „Wstrząśnięci" to zbyt mocne słowo. „Przestraszeni" byłoby lepszym. — Bali się Ralpha? — spytał Wes z niedowierzaniem. Mimo atletycznej budowy ciała Ralph był najbardziej nieszkodliwą osobą, jaką znał. Dokuczliwą, ale nie wzbudzającą strachu. — Bali się, że zostanie odrzucony przez inne dzieci. Obawiali się utraty swej powiększonej rodziny. Tak się jednak nie stało. Ralph był opóźniony w o nauce, ale ze wszystkim innym doskonale da- wał sobie radę. Jego przyjaciele z sąsiedztwa przechodzili do następ- nych klas bez niego, ale ich miejsce zajmowały młodsze dzieci. Ralph jest jak pięciolatek; każdego uważa za swojego przyjaciela. Nawet ciebie. — Co stało się z jego rodzicami? — Ojciec umarł, kiedy Ralph miał trzynaście lat. Matka żyła pięć lat dłużej. Pod koniec była zbyt schorowana, żeby się nim zaj- mować. Wtedy właśnie ich poznałam. Tuż przed jej śmiercią Ralph został umieszczony w domu opieki. To tam spotkał później Daphne. Jest dla niej dobry. Oto, dlaczego nalegałam, żeby przyjechał. — Rzeczywiście, wygląda na to, że obecność Ralpha dobrze na nią wpływa — przyznał Wes. — Działa ci na nerwy, prawda? — Za dużo gada. — Wypowiada każdą swoją myśl, z tym się zgodzę. Wiem, że nie uważasz go za kogoś wyjątkowego, takiego jak Daphne czy pozostali, ale on na swój sposób jest wyjątkowy. Zauważyłeś, że światem Ralpha rządzą jedynie niepokój lub szczęście? Nigdy się nie śmieje, co najwyżej uśmiecha, i nigdy nie płacze ani nie unosi gniewem. Czasami bywa lekko zasmucony. I to wszystko. Oscyluje pomiędzy niepokojem a szczęściem bez żadnych emocji pośrednich. Jest naprawdę niezwykły. Wielu upośledzonych umysłowo ma prob- lemy z kontrolowaniem emocji i w kontaktach z innymi ludźmi — Ralph nie. Spójrz na Daphne — cały czas się wycofuje. Co innego Ralph: zawiera znajomości z każdym, nigdy nie jest zawstydzony, nigdy zażenowany. Nie ma takich zdolności jak fenomeny, ale na swój sposób z pewnością jest wyjątkowy. Wes i Elizabeth dołączyli do Daphne i czekali cierpliwie, pod- czas gdy Ralph zatrzymał kobietę z siatką na zakupy i powiedział jej, że był „sperymentowany". Potem zaś skręcił za róg. Dom, który wynajął Wes dla fenomenów i swojego zespołu, leżał niedaleko Uniwersytetu Oregońskiego i w sąsiedztwie dużych, sta- romodnych budynków, z których wiele było zajętych przez korpo- racje studenckie. Ralph doszedł do grupy studentów siedzących na schodach i popijających piwo. Zobaczywszy go, zaczęli krzyczeć. — Hej, Ralph! — Chodź tu, człowieku. — Cześć Steve. Cześć Rimmer. Cześć Mitch. Cześć Bopper. Jak leci? Ponieważ Ralph zaczął mówić o „sperymencie", Wesowi i Eli- zabeth nie pozostawało nic innego, jak czekać. Na ganek wyszło jeszcze trzech studentów, każdy z nich trzymał w ręce puszkę piwa. Jeden z nich był szalenie przystojny. Miał ciemne włosy i ciemne oczy, i wynosił się ponad innych. Spojrzał z ukosa na Ralpha, potem zaś dostrzegł Daphne i szturchnął chłopaka stojącego obok, szepcząc coś, co wywołało chichot zgromadzonych. — Co to za laseczka? — spytał Ralpha. — To Daphne. — Milutka. To twoja dziewczyna? Ralph uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową. — Ja nie mam dziewczyny, Billy. Daphne i ja jesteśmy przyja- ciółmi. Idziemy do Dairy Queen na lody z polewą. Chcecie iść z nami? — Nie, Ralphie. Idź bez nas. Do zobaczycha. — Dobrze, panie bobrze. Gdy odchodzili, Wes zauważył, że Billy i pozostali chłopcy na ganku wpatrują się w Daphne. Nie uważał, by Daphne była ładna, choć nie mógł też jej nazwać brzydką — była po prostu zwyczajna. W zakładzie dla wygody ostrzyżono ją krótko. Workowate sukienki, zakrywające kolana, skutecznie skrywały jej figurę. Nie potrafił sobie wyobrazić, żeby mogła być atrakcyjna — a zwłaszcza dla studentów. Dwie przecznice dalej skręcili do dzielnicy handlowej. Potem zaś doszli do lokalu Dairy Queen. Przy oknie Ralph przywitał się z kel- nerką w średnim wieku. — Znowu tutaj, co? — Cześć, Ellen. — To Daphne, prawda? Tak! Millie, chodź tutaj. Przy szła Daphne! W oknie pojawiła się uśmiechnięta nastolatka. — Cześć, Ralphie. W końcu ją przyprowadziłeś. Byłam pewna, że sam zjadałeś te wszystkie dodatkowe lody. Ralph uśmiechał się od ucha do ucha, a jego głowa kołysała się do przodu i do tyłu. Potem przypomniał sobie o Wesie i Elizabeth. — To Elizabeth, a to Wes. Sperymentują na mnie i Daphne. Bardziej na Daphne. Wes pomachał do Millie i Ellen, ale posłały mu chłodne spojrzenia. — My nie robimy im sekcji czy czegoś takiego — zaczął się tłumaczyć. —To tylko testy... naprawdę! — Lepiej, żeby tak było — powiedziała Ellen. — Jeśli cokol- wiek się stanie Ralphowi albo Daphne, będziesz miał do czynienia z moim mężem. — Mąż Ellen jest policjantem — wyjaśnił Ralph. — Ma pistolet. Jeszcze nikogo nie zastrzelił, ale bardzo by chciał. A ja chcę duże lody z wiśniową polewą. Daphne natomiast chce... — Wiem, wiem. Duże lody z czekoladową polewą. Robi się. Co dla was dwojga? — spytała Ellen, a w jej głosie nie było ani śladu ciepła, które okazywała Ralphowi. — Dwa małe, waniliowe — powiedział Wes cicho. Elizabeth skinęła głową i kelnerka zniknęła w głębi restauracji. Wes zwiesił głowę. Martwił się swojąreputacją. Elizabeth poklepała go po ramieniu i pocieszyła: — Pamiętaj, jutro dostaniesz jeszcze dwóch. Daphne chodziła nerwowo po pokoju. Była niespokojna. Czuła się jakoś inaczej. Wyprawa na lody sprawiła, że oderwała się na chwilę od swoich kłopotów. Teraz jednak nie mogła już dłużej udawać, że nie zauważa zmiany, która się w niej dokonała. Ekspe- ryment coś z nią zrobił. Jej świat był teraz inny, trochę ostrzejszy i trochę czystszy. Na pozór różnica była mała, jednak dla kogoś, kto mieszkał w niej i znał każdy zakątek i rysę jej świadomości, stawała się dramatyczna. Daphne pragnęła czegoś, co pomoże jej zapanować nad trąbą powietrzną, którą był jej umysł. Ale z przejrzystością przyszedł też lęk, ponieważ mogła wyczuć czarną dziurę w centrum burzy. Ta dziura napełniała przerażeniem, a jeśli jej przyciąganie było zbyt mocne, mogła pobiec do swej norki, grając zawzięcie na wyimagino- wanym pianinie. Życie z Wesem, Elizabeth i Gilem było zmianą na lepsze, jednak początkowo przerażało ją. Teraz lubiła być tutaj — miała do swojej dyspozycji pianino i mogła grać, kiedykolwiek chciała. Poza tym był z nią przyjaciel, Ralph, a teraz też Gil. Wszystko szło tutaj lepiej i była szczęśliwa — dopóki eksperyment jej nie zmienił. Teraz nie wiedziała, czy jest szczęśliwa, czy się boi. Chaos w niej samej sprawiał, że uciekała do norki, a jej ciało kołysało się, najpierw wolno, potem gwałtownie, aż ostatecznie nie mogła myśleć o niczym z wyjątkiem kołysania. W tym stanie hipnozy, który sama wywołała, jej umysł był pusty, a emocje złagodniały, wyblakły. Po półgodzinie wyszła z transu, wciąż się kołysząc. Powoli zaczęła odzyskiwać przytomność. Od- prężyła się. Zaczęła przygotowywać się do snu, który czasem poma- gał uporządkować myśli. Wes i jego współpracownicy siedzieli na ganku, rozkoszując się ciepłem wrześniowej nocy. Wes i Shamita bujali się w fotelach na biegunach, natomiast Len i Karon kołysali się na huśtawce. Wes zauważył, że ich ciała stykały się. Len pochylił się, szepcząc coś Ka- ron do ucha. Dziewczyna zachichotała. Shamita przewróciła oczami, potem zaś pokazała starą panią Clayton, podlewającą kwiatki po drugiej stronie ulicy i jednym okiem zerkającą na swoje rośliny, a drugim — na nowych sąsiadów. — Zdaje się, że mamy wścibską sąsiadkę — powiedziała Shamita. — Ralph powiedział jej, że eksperymentujemy na nim i Daphne — odparł Wes. — Założę się, że stara rozpowiada o tym na prawo i lewo! — powiedziała Shamita. — Wyobrażam sobie, co o nas myśli. — Ralph mówił to każdemu, kogo spotkał — powiedział Wes. — Oni wszyscy mają nas za szalonych naukowców. Nie spodziewaj się miłej obsługi w Dairy Queen. Shamita wyglądała na lekko zdezorientowaną. Zanim jednak zdołał wyjaśnić, co miał na myśli, na ganku pojawiła się Elizabeth. Pierwszy raz, odkąd ją poznał, Wes ucieszył się na jej widok. Tego popołudnia stanowiła dla niego miłe towarzystwo i miał nadzieję, że podobnie będzie wieczorem. Nie spodziewał się, że przemieni się to w związek, jaki zdawał się łączyć Lena i Karon, ale może zyska przyjaciela. — Czy eksperyment się udał? — spytała Elizabeth. Wes stał się nagle podejrzliwy. Przecież Elizabeth była przy tym, wiedziała, że odnieśli sukces, dlaczego więc zadała to pytanie? — Poszło, jak się spodziewałem. Oczywiście nie skonstruowa- liśmy jeszcze całego umysłu, po prostu nałożyliśmy dwa na jeden. — Ale na razie, dzięki tobie, wszystko poszło jak po maśle — powiedziała. no — Tak, to dobry początek, ale to nie tylko moja zasługa, wszys cy brali w tym udział. Współpracownicy Wesa spojrzeli na niego, jakby wiedzieli coś, czego on nie wiedział. Od czasu gdy Elizabeth przyjechała, czuł, że często ostatni dowiaduje się, co się dzieje. — Bez pomocy Shamity, Lena i Karon nie zrobiłbym tego — dodał. Starał się być skromny. Czy tego właśnie chciała? Wymusić na nim przyznanie, że nie był zdolny zrobić tego sam? Elizabeth patrzyła na niego zimnym wzrokiem, najwyraźniej na coś czekając. Wes zobaczył, że Len mówi coś bezgłośnie, i próbował czytać z jego ust. Nie zrozumiał jednak i Len zaczął w końcu szeptać. Wes usłyszał słowa „Daphne" i „Ralph". I wtedy zrozumiał, a ciepłe uczucia, jakimi zaczął darzyć Elizabeth od ich wycieczki do Dairy Queen, momentalnie się ulotniły. — Właśnie zamierzałem im podziękować — powiedział gniew- nie. — Jeśli coś do mnie masz, to po prostu mów. — Nie powinnam. To ty sam powinieneś troszczyć się o Daph- ne i Ralpha. Pamiętasz, nawet nie chciałeś, żebym tu była. Jak byś się zachowywał, gdybym nie naciskała, żeby było po mojemu? Zamknąłbyś ich w pokoju, wypuszczając tylko na swoje ekspery- menty? Wes chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. I tak był na straco- nej pozycji. Z góry zakładała, że zlekceważył Daphne i Ralpha, podczas gdy tak naprawdę z jego strony było to co najwyżej prze- oczenie. — Pójdę im podziękować teraz. — Wes wstał gwałtownie. — A następnym razem, gdy będziesz coś do mnie miała, po prostu mi powiedz. Czy naprawdę musisz być taką cholerą?! Wszedł do domu, pozostawiając Elizabeth naburmuszoną. Kiedy zniknął, odwróciła się w kierunku ulicy, a potem powiedziała, jakby nieświadoma obecności innych: — Co z nim? Dlaczego wszystko, co zrobię, odbiera tak jedno- znacznie źle? — Przypomniałaś mi pewien dowcip — powiedział Len. Gdy tylko Len zaczął opowiadać, Karon odsunęła się od niego, a Shamita zanurzyła się głębiej w swoim bujanym fotelu. Nie miały pewności, co usłyszą. — Znacie to, jak dziewczyna z Północy spotkała dziewczynę z Południa? Dziewczyna z Południa podchodzi i mówi: „Skądeź jezd?" Dziewczyna z Północy odpowiada: „Urodziłam się i dorasta łam w Bostonie. Tam chodziłam do najlepszych prywatnych szkół i w tych szkołach nauczono mnie poprawnie mówić, i dlatego zaw sze gdy z kimś rozmawiam, zwracam się do niego po imieniu". Dziewczyna z Południa patrzy na dziewczynę z Północy, a potem mówi: „Pozwól, że zacznę raz jeszcze. Skądeź jezd, Dziwko?" Karon otworzyła szeroko oczy; krew odpłynęła jej z twarzy. Shamita zagryzła wargi, by stłumić śmiech, ale jej ciało drżało z radości. Elizabeth spojrzała na Lena, po czym weszła do domu. Ledwo znalazła się za drzwiami, ganek zatrząsł się od śmiechu. Wes był bardziej zdenerwowany niż zły. Od pierwszego spotka- nia między nim i Elizabeth utrzymywało się napięcie, które od czasu do czasu przeradzało się w otwarty konflikt. Napięcie było łagodne, ale dość dokuczliwe, jak uczulenie, którego nie można się pozbyć. Wes dostał dotację na trzy miesiące, a to oznaczało trzy miesiące w bliskim kontakcie z Elizabeth Foxworth. Tego wieczoru miał wrażenie, że będzie to wieczność. Gdy szedł po schodach, by podzię- kować Daphne i Ralphowi, czuł się jak zbesztane dziecko. Nie cierpiał tego uczucia i przyrzekł sobie, że już jej nie pozwoli trakto- wać się w ten sposób. Drzwi Ralpha były otwarte, a on sam siedział na podłodze wpatrzony w stosy skarpetek. Skarpetki były poukładane i leżały parami. Ralph układał je w trzy kupki, ale w każdej z nich były skarpetki w różne kolory i wzory i Wes nie widział w tym żadnej lo- giki. Ralph patrzył na skarpetki pustym wzrokiem. Elizabeth wspo- minała, że jego światem rządzą tylko dwa uczucia. W tej chwili jednak nie wyrażał żadnego z nich. — Ralphie? Odwrócił się do Wesa i momentalnie się rozpogodził. OA — Cześć, Wes. Przyszedłeś powiedzieć mi „dobranoc"? To nie jest jeszcze moja pora, nie? — Ralphie — przerwał mu Wes — przyszedłem ci podzięko- wać, że pomogłeś mi przy moim eksperymencie. Ralph wyszczerzył zęby. — Nie ma za co. Dzięki za loda. — Również nie ma za co. Dobranoc. Ralph odpowiedział „dobranoc", po czym odwrócił się do swoich stosów skarpetek, a jego twarz znów była bez wyrazu. Sąsiedni pokój zajmowała Daphne. Wes doszedł do jej drzwi, kręcąc głową i uświadamiając sobie, że Ralph jest dla niego postacią równie zagadkową jak Elizabeth. Wciąż myśląc o Ralphie, otworzył drzwi do pokoju Daphne, po czym stanął jak wryty. Naga od pasa w górę dziewczyna pochylała się właśnie nad komodą, przeglądając szufladę. Na widok Wesa wydała z siebie dziki wrzask, chwyciła koszulę nocną i zasłoniła się nią. Zaszokowany i zawstydzony, zawrócił w stronę schodów, nie bardzo wiedząc, co robić. Potem przypomniał sobie, że nie zamknął za sobą drzwi. Gdy to zrobił, zszedł po schodach, próbując się otrząsnąć. Na dole wpadł na Elizabeth. — Co się dzieje? — spytała. — Daphne... — zaczął Wes, ale czuł się zbyt zawstydzony, żeby dokończyć. Nagle, ubrana już w koszulę nocną, Daphne zbiegła po schodach, przepychając się pomiędzy nimi i kierując się do salonu. — Coś ty jej zrobił? — spytała Elizabeth oskarżycielskim to nem. Nie czekając na odpowiedź, poszła za Daphne. Wes poczłapał nieśmiało za nią. Daphne grała na pianinie, wściekle uderzając w klawisze. Kiedy Elizabeth położyła jej rękę na ramieniu, odtrąciła ją, uderzając jeszcze mocniej, a potem zerwała się nagle i pobiegła do kuchni. Kilka sekund później usłyszeli trzaśniecie tylnych drzwi. — Lepiej idź za nią — powiedział Wes. — Powiedz mi, co się stało! — nalegała Elizabeth. — Poszedłem jej podziękować, jak chciałaś. Przebierała się właśnie — była w stroju mocno niekompletnym. — Zapukałeś? — Nie przyszło mi do głowy... — Pogwałciłeś jej prywatność! — Niechcący! — Czy wszedłbyś do mojego pokoju bez pukania? — Oczywiście, że nie. — Więc dlaczego traktujesz Daphne inaczej, bez szacunku na- leżnego człowiekowi? Chyba że nie dostrzegasz w niej człowieka. — Tego nie powiedziałem! Po prostu nie pomyślałem. — Fenomeny to nie maszyny. To ludzie tacy jak my. I tak jak my mają uczucia, a wśród nich wstyd i zakłopotanie. Jeśli Daphne ma dalej uczestniczyć w tym eksperymencie, musisz szanować jej prywatność. Czy to jasne? — Nie pouczaj mnie. — Więc nie zachowuj się jak dupek. Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale zaraz zrezygnował. Wie- dział, że i tak nie da mu dokończyć zdania. — Znajdę Daphne i zobaczę, jakiego spustoszenia zdążyłeś narobić — powiedziała i wyszła z salonu. Wes miał nadzieję, że przesadzała. Jeśli Daphne byłaby tak rozstrojona, że musiałaby wyjechać, cały projekt byłby zagrożony. Obraz nagiej Daphne pochylonej nad bieliźniarką powrócił. Szybko go odegnał. Przynajmniej rozumiał teraz, dlaczego studenci gapili się na nią, i to dało mu jeszcze jeden powód do zmartwienia. Dom, w którym przeprowadzali eksperymenty, Wes wynajął od korporacji studenckiej. Członkowie miejscowego oddziału stwarzali tak duże kłopoty dyscyplinarne, że za karę zostali zawieszeni na rok. Wes dostarczał korporacji prócz pieniędzy pewności, że jej członko- wie będą mieli gdzie się podziać po zakończeniu kary. Dom znajdo- wał się na dużej działce. Pomiędzy nim i garażem biegła alejka. Część mebli wyniesiono do garażu, by zrobić miejsce na sprzęt potrzebny do eksperymentu Wesa. Garaż był zbudowany w tym samym stylu kolonialnym co dom. Po jednej stronie miał okna, po drugiej zaś małe drzwiczki, które wychodziły na alejkę. Duże, pod- wójne garażowe drzwi otwierały się na podjazd. To właśnie w tym garażu Elizabeth znalazła Daphne. Gdy zapaliła światło, dostrzegła ją skuloną na tapczanie, z kola- nami przyciśniętymi do piersi i rękoma otaczającymi nogi. Jej twarz była czerwona i podpuchnięta. Elizabeth usiadła ostrożnie na skraju tapczanu, pozwalając dziewczynie przyzwyczaić się do swojej obec- ności. Po kilku minutach wyraziła swe współczucie. — Wiem, co się stało. Pewnie strasznie się zawstydziłaś? — Tak. — Może też trochę przestraszyłaś? Daphne nie odpowiedziała. — Obiecał, że od tej pory będzie pukać. — Zabierze mi pianino? — Wes nie ukarze cię. To była jego wina. Nie zrobiłaś nic złego. On po prostu nie wiedział, że należy pukać. Wszyscy będą pukać. Obiecuję. — A co, jeśli zapomną? — Wtedy ukarzemy ich, nie ciebie. — Elizabeth dotknęła ramie- nia Daphne i tym razem nie została odepchnięta. — Wracasz do domu? — Nie. Podoba mi się tutaj. — Nie siedź tu zbyt długo. Zostawiła Daphne w garażu, ale patrzyła na jego drzwi z okna w kuchni. Piętnaście minut później dziewczyna wyszła z garażu, przeszła przez kuchnię do salonu i usiadła do pianina. Grała jeszcze długo po tym, jak wszyscy poszli spać. 6 ARCHIE Państwo odebrało Archiego matce, kiedy miał dwa latka. Był zbyt mały, by ją zapamiętać. Jedynymi pamiątkami z tych pierw- szych straszliwych lat były blizny: na plecach, powstałe w wyniku przypalania papierosem, oraz na stopach, które poparzył, gdy matka zanurzała go w wannie. Kolejne sześć lat spędził w sierocińcach, potem zaś umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym. Polubił go. Nikt go tam nie bił ani nie kpił z powodu jego marchewkowych wło- sów albo króliczych zębów. Nigdy nie brakowało jedzenia, a prze- strzegając regulaminu, można było otrzymać między posiłkami ja- kąś niespodziankę, nie mówiąc już o prezentach na Boże Narodze- nie. Czasem w święta było mu smutno, bo nigdy nikt do niego nie przyjeżdżał. Pensjonariusze bez rodzin byli wówczas zbierani razem i trzymani z dala od całego tego świątecznego zgiełku. Czasami zjawiali się ludzie z kościoła, lecz Archie za nimi nie przepadał. Zdawał sobie sprawę, że przychodzą z litości, a nie z miłości. Archie wiedział znacznie więcej, niż wydawało się jego opieku- nom. Ponieważ jednak nikomu nie zależało na przekonaniu się o tym, spędził dzieciństwo jako anonimowy podopieczny władz stanowych, wśród innych mu podobnych. Wcześnie zrozumiał, że w szpitalu lepiej się nie wyróżniać i dlatego skrywał swoje wyjątko- we zdolności. Dopiero gdy miał szesnaście lat, zauważono, że nie był taki jak inni. Stało się to za sprawą zepsutej spłuczki w ubikacji. Każdej nocy dyżur pełnił jeden z wychowawców, pilnując, by nikt nie wymknął się ze szpitala. Zwykle czytali albo oglądał tele- O/l wizję, ale pewnej nocy jeden przyniósł puzzle. Rozłożył je na stoliku do kart. Oglądając telewizję, pił colę i układał je niespiesznie. Tej nocy Archie wstał do ubikacji. Wychowawca kazał mu się pospie- szyć. W duchu dziękował Bogu za to, że chłopak nie jest jednym z tych, których trzeba podcierać. W ubikacji Archie zauważył zepsutą spłuczkę i przelewającą się wodę. Po wyjściu zgłosił to wychowawcy. — Cholerny świat, że też zawsze musi się coś przydarzać na moim dyżurze. No, co się tak gapisz? Wracaj do łóżka! Wychowawca zostawił Archiego samego i poszedł do ubikacji. Uszkodzenie nie było poważne, ale zebranie wody zabrało mu pół godziny. Kiedy wrócił, ku swemu zdziwieniu zobaczył, że puzzle są ułożone, tworząc obrazek koni galopujących po łące, z tęczą w tle. Puzzle składały się z pięciuset elementów i wychowawca zdołał ułożyć zaledwie połowę jednego z rogów. Pomyślał, że to jakiś żart. Ale kto mógł je ułożyć tak szybko? Wreszcie uświadomił sobie, że jedyną osobą, która kręciła się blisko nich, był jeden z upośledzonych dzieciaków — Archie. Poszedł do jego sypialni. Archie już spał. Nawet w ciemności jego marchewkowe włosy zdawały się jarzyć, a wielkie zęby wystawały spomiędzy warg. Wychowawca nie mógł uwierzyć, że to właśnie ten debil o wyglądzie klauna ułożył puzzle. Rano opowiedział o tym kolegom z pracy, ale byli równie scep- tyczni jak on. Przez cały ranek wieść ta krążyła po szpitalu, aż wreszcie dotarła do doktor Carmen Hilton. W przerwie na lunch ku- piła pudełko puzzli. Nie dowierzając, wybrała zestaw liczący dwieś- cie pięćdziesiąt elementów. Obrazek przedstawiał balony wznoszące się nad łąką. Ustawiła stolik do kart i wysypała puzzle, rozpościera- jąc je równomiernie na całym blacie. Potem poprosiła do siebie Archiego. — Czy mógłbyś to dla mnie ułożyć? — spytała. Archie bez słowa pochylił się nisko nad stolikiem. Przyjrzał się puzzlom, po czym wybrał dwa elementy z prostymi krawędziami; złożył je razem i odłożył na bok. Następnie przyjrzał się stolikowi z nieco większej odległości, wybrał trzeci kawałek i połączył go z dwoma poprzednimi. Stopniowo nabierał tempa, łącząc elementy o takich samych krawędziach. Przerywał tylko na chwilę i, nigdy się nie myląc, ułożył szybko obramowanie. Potem, po kolejnej krót- kiej przerwie, zaczął dopasowywać elementy ze środka. Tylko kilka razy okazywało się, że wybrane przez niego kawałki nie pasują. Pracując z nosem przy stoliku, nie zauważył, że wokół niego zbierał się personel szpitala, szepcząc i pokazując w zdumieniu palcami. Dziesięć minut później ostatni element układanki trafił na swoje miejsce. Niebywała szybkość, z jaką Archie ułożył puzzle, nie była tutaj jedyną dziwną rzeczą. Ani razu nie spojrzał na obrazek na pudełku. A doświadczeni układacze puzzli wiedzą, że bez tego ani rusz. Poza tym Archie ułożył obrazek do góry nogami. Następnego dnia kupiono puzzle składające się z siedmiuset pięćdziesięciu elementów. Obrazek przedstawiał port zapełniony łodziami rybackimi. Zaraz po lunchu wszyscy trzej szpitalni psychia- trzy zebrali się razem i posłali po Archiego, będącego na terapii zajęciowej polegającej na robieniu pasków do spodni. Psycholodzy poprosili go o ułożenie puzzli. Archie przyglądał się układance przez pełną minutę. Najpierw wyłuskał dwa kawałki z prostymi krawę- dziami i złożył je razem. Potem zaś, tak jak poprzednim razem, prawie się nie myląc i dobierając tylko jeden kawałek naraz, ułożył układankę. Zajęło mu to dwadzieścia pięć minut. Tym razem obra- zek nie był odwrócony do góry nogami. Archie wrócił do swoich zajęć, a zdumieni psychiatrzy zaczęli zawzięcie dyskutować. Chłopiec był wcześniej poddawany testom, ale żaden z nich nie ujawnił jakichkolwiek zdolności. Psycholodzy czuli się zawstydzeni, że najwyraźniej jakąś przegapili. Doktor Hil- ton jednak słusznie zauważyła, że Archie był badany za pomocą testów przeznaczonych dla dzieci opóźnionych w rozwoju. Tak naprawdę chłopak nigdy jeszcze nie stanął przed takim wyzwaniem jak puzzle. Poza tym niewykluczone, że nie zauważono jego talentu również z innego powodu. Postawa Archiego w czasie układania puzzli sugerowała, że ma on poważną wadę wzroku. Jeszcze tego samego popołudnia doktor Hilton poddała Archie- go standardowemu testowi na inteligencję. Archie wypadł blado a/- w części słownej i liczbowej. Rozpoznawanie wzorów stanowiło wyjątek. Archie potrafił ułożyć biało-czerwone lub białe i czerwone klocki w żądane wzory z porażającą szybkością, szorując przy tym nosem po stole. Następnego ranka doktor Hilton zabrała go do okulisty — bada- nie wykazało, że Archie potrzebuje okularów. Czekając na szkła, doktor Hilton starała się dobrać oprawki, które pasowałyby do chło- paka. Była to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiła. Archie był wysoki i chudy, a większą część jego ciała pokrywał marchew- kowy meszek. Dosyć wcześnie zaczął łysieć, co sprawiło, że na głowie jego marchewkowe włosy rosły w trzech kępkach: dwóch po bokach i jednej na czubku. Rzadko kiedy skrywał swe królicze zęby za wargami. Wszystko, co doktor Hilton umieszczała na jego nosie, nadawało mu wygląd klauna. Zresztą Archie nie okazał się zbyt pomocny. — Podobają ci się, Archie? — pytała doktor Hilton przy każdej kolejnej parze oprawek wkładanej na jego nos. — Tak — odpowiadał po spojrzeniu w lustro, a potem ściągał je i sięgał po następne. Doktor Hilton zirytowana podawała parę po parze, za każdym razem słysząc to samo „tak", któremu towa- rzyszyło odrzucenie okularów. Była już skłonna wybrać zwyczaj- ne czarne oprawki, gdy sprzedawca przyniósł jeszcze jedną partię próbek. — To są dziecięce oprawki. Może te bardziej przypadną mu do gustu. Były różnokolorowe i z odciśniętymi deseniami. Większość zbyt krzykliwa, ale doktor Hilton dla spokoju sumienia zaczęła w nich przebierać. Nagle Archie upuścił parę, którą się właśnie bawił, wyciągnął jakieś niebieskie oprawki i wcisnął je na nos. Doktor Hilton spojrzała w lustro i zobaczyła, że chłopak uśmiecha się do siebie. Każda strona niebieskich oprawek była zwieńczona Myszką Mickey. — Nie, Archie. Te wyglądają głupio. — To są właściwie oprawki do okularów słonecznych — wtrącił sprzedawca. Doktor Hilton ściągnęła Archiemu oprawki z Myszką Mickey i nałożyła mu parę w stonowanym niebieskim kolorze. — Jeśli podobają ci się niebieskie, te wyglądają lepiej — powie- działa. Archie zrzucił z nosa oprawki wybrane przez doktor Hilton i na- łożył z powrotem oprawki z Myszką, po czym ponownie uśmiechnął się do swojego odbicia w lustrze. Doktor Hilton spróbowała raz jeszcze. Bez rezultatu. Nie mogła na nie patrzeć — czyniły z niego pośmiewisko — ale kiedy wychodzili, to właśnie te oprawki tkwiły na jego nosie. Tego popołudnia sala szpitalna wyglądała, jakby odbywał się w niej konwent psychiatrów. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy i przybyli oni z innych szpitali, by przekonać się o zdolnościach Archiego. Jego oprawki z Myszką Mickey wywołały chichot psy- chiatrów i personelu szpitala, pensjonariusze zaś nie zwracali na nie uwagi albo wpadali w zachwyt. Archie nie okazał najmniejszego zainteresowania którąkolwiek z tych reakcji. Zaczęli od puzzli o pięciuset elementach. Archie pracował jak zwykle, tym razem nie szorując już nosem po blacie stolika. Puzzle zostały ułożone w piętnaście minut, do góry nogami, tak jak za pierwszym razem. Psychiatrzy szeptali w podnieceniu. Kolejna ukła- danka była wyjątkowa, składała się wyłącznie z elementów czerwo- nych i białych. Na dodatek nie było kawałków do umieszczenia w rogach. Archie ułożył ją w dwanaście minut. Kiedy skończył, do sali wniesiono ogromne pudło wypełnione po same brzegi puzzlami. Wysypano je na większy stół. Były to trzy układanki wymieszane ze sobą. Archie pracował nieprzerwanie przez pięćdziesiąt minut — w tym czasie zdołał ułożyć wszystkie trzy, z czego dwie — do góry nogami. Podziękowano mu, nagrodzono batonikiem Trzej muszkie- terowie i odesłano z wychowawcą. Psychiatrzy przenieśli się do sali konferencyjnej, gdzie rozgorzała dyskusja. Wszyscy jak jeden mąż przyznawali, że to fascynujące, ale jednocześnie całkowicie bezuży- teczne, jako że opóźnienie Archiego pod innymi względami nie dawało nadziei na wyzdrowienie. Tego wieczoru, po kolacji, doktor Hilton wróciła do szpitala, by zobaczyć się z chłopcem. Ubra- ny w piżamę, siedział w świetlicy, oglądając telewizję. Niektórzy z pensjonariuszy przywitali się z doktor Hilton. Archie nawet nie drgnął. — Archie? Archie, oderwij się na chwilę od telewizora. Archie odwrócił się do niej; na jego nosie tkwiły okulary z Mysz- ką Mickey. Doktor Hilton chciała z nim porozmawiać, zapytać, jak to wszystko robił i jakie jeszcze sekrety skrywał gdzieś w środku swej głowy klauna. Jego spojrzenie bez wyrazu powiedziało jej jednak, że to bezcelowe. Zamiast tego sięgnęła więc do torebki i wyjęła z niej starą kostkę Rubika, której sama nigdy nie była w stanie ułożyć. Archie znów zapatrzył się w telewizor, więc doktor Hilton musiała raz jeszcze przywołać jego uwagę. — Archie? Archie, spójrz na to. To też są puzzle. Inne puzzle. Działają w ten sposób. — Obróciła kostką kilka razy, by pokazać chłopcu zasadę działania. — Musisz ułożyć kolory razem. Żółte na jednej ściance, zielone na drugiej, niebieskie na trzeciej i tak dalej. Rozumiesz? Archie nie odpowiedział. Zaczął przypadkowo obracać kostką. Doktor Hilton, zbierając się do wyjścia, patrzyła na niego kilka minut, ale nie dostrzegła w jego działaniu jakiejś metody ani naj- mniejszych postępów. Tej nocy długo zaprzątał jej myśli. Nazajutrz, po przyjściu do pracy, na swoim biurku ujrzała ułożoną kostkę. Rankiem obserwowała Archiego układającego oszałamiająco różno- rodne puzzle przyniesione przez psychiatrów i wychowawców. Żad- ne przestrzenne zadanie nie sprawiało mu kłopotu. Po obiedzie doktor Hilton wróciła z nowym pomysłem. Rozrzuciła na stole puzzle, a potem odwróciła je wszystkie obrazkami do dołu, tak że żaden z kolorów nie był widoczny. Archie ułożył je z taką samą łatwością, jak wtedy, gdy widział obrazki. Następnego ranka do doktor Hilton zadzwonił jej kolega z college'u — doktor Wes Martin. Doktor Martin przyjechał z krótką wizytą, kilka miesięcy później pojawiła się Elizabeth Foxworth. Miesiąc potem rzeczy Archiego zostały spakowane, a on po raz pierwszy w życiu miał okazję lecieć samolotem — do Oregonu. 7 KOŚCIÓŁ Ktoś potrząsał łóżkiem, łagodnie, rytmicznie. Wes starał się nie zwracać na to uwagi. Nie spał do późna w nocy, słuchając grania Daphne. Dopiero gdy usłyszał, że wchodzi po schodach do swojego pokoju, poszedł spać. Jednak i wtedy nie mógł zasnąć, martwiąc się, czy Daphne zgodzi się nadal uczestniczyć w eksperymencie. A teraz ktoś przerywał mu nawet tak krótki odpoczynek. To zakrawało na jakiś zły sen, kiedy jednak Wes usłyszał głos, zrozumiał, że to koszmar na jawie. — Wes? Wes? To ja, Ralph. Pora wstawać. Wes był rozkojarzony. Otworzył wolno oczy i spojrzał na zegarek. — Jest dopiero wpół do siódmej, zabieraj się stąd — wymam rotał. Po czym głośniej dodał: — Mówię poważnie, wyjdź i nie wracaj. — Opędził się od Ralpha ręką, a potem odwrócił się i ukrył głowę pod poduszką. — Czas wstawać — nie ustępował Ralph. — Bo się spóźnimy. W tym momencie Wes nie wytrzymał. Odwrócił się z powrotem, rzucając na oślep poduszką. Uderzyła ona w ścianę przy drzwiach i z głuchym plasknięciem osunęła się na podłogę. Kiedy tylko przej- rzał na oczy, zobaczył Ralpha stojącego nad nim z ustami otwartymi w szerokim uśmiechu. — Nie trafiłeś! — Ralphie, wyjdź stąd! Nad ranem bywam niebezpieczny, zwłaszcza gdy ktoś budzi mnie przed świtem. — Czas się zbierać. Nie chcemy się spóźnić. — Spóźnić? Dokąd?! — wykrzyknął Wes. — Do kościoła. — Do kościoła? — powtórzył Wes głupkowato. — Co to zna- czy: „do kościoła"? Ja nie chodzę do kościoła. — A ja tak. — No to idź! — krzyknął Wes i pokazał na drzwi. —• Ale mnie zostaw w spokoju. Ralph wyszedł, wciąż się uśmiechając. Wes położył się z powro- tem i walnął głową w materac — poduszka leżała przecież na podłodze. Zbyt zmęczony, by wyjść z łóżka i ją przynieść, podłożył pod głowę jedną rękę, a drugą naciągnął na siebie kołdrę. Właśnie z powrotem ogarnęło go ciepłe rozleniwienie poprzedzające sen, gdy znów ktoś wszedł do pokoju. Tym razem obyło się bez szar- pania. — Wstawaj, idziemy do kościoła — powiedziała Elizabeth. Jej głos był zagniewany. Wes ponosił konsekwencje poprzednie- go wieczoru, naruszenia prywatności Daphne, więc zamiast krzy- czeć, odwrócił się i spróbował wyjaśnić. — Nie chodzę do kościoła, Elizabeth. Poza tym dzisiaj przyjeż- dżają Archie i Luis. Jeśli chcesz, weź ze sobą Ralpha i idź. — Daphne też chce iść. Wes zrozumiał, że stoi na straconej pozycji. Było więcej niż pewne, że Elizabeth odwoła się do jego poczucia winy. Wszystko, co mógł zrobić, to leżeć tam jak zbity pies. — Ciągle jeszcze nie przeczytałeś mojego raportu, co? — spy- tała. — Chciałem to zrobić dzisiejszego ranka, gdy będziecie w koś- ciele. Przeszyło go wściekłe spojrzenie Elizabeth. Wes odpowiedział jej tym samym. — Zgodziłeś się przestrzegać ich zwyczajów, żeby nie szkodzić ich psychice. Daphne ma zwyczaj chodzić w niedziele do kościoła. Wes był wzburzony i zbyt zaspany, by mógł myśleć jasno, więc wyjąkał tylko: — Dlaczego nie może iść z tobą i Ralphem? — To twój projekt, o czym mi aż nazbyt często przypominasz. Oczywiście, jeśli chcesz przekazać mi kontrolę nad nim... — No dobrze, ale dlaczego tak wcześnie? Nie można iść na przykład na jedenastą? — Idziemy na poranne nabożeństwo, żebyś miał czas przygoto- wać się na przybycie Archiego i Luisa. „Spryciara", pomyślał Wes. Gotowa mu wmówić, że zgoniła go z łóżka o tej nieludzkiej porze dla jego dobra. — Dobrze, już dobrze! Wstaję. — Zdążysz jeszcze wziąć prysznic. Nabożeństwo zaczyna się o wpół do ósmej. Wes nie potrzebował godziny, żeby się wyszykować. Wiedział jednak, że jeśli zostanie w łóżku, zapadnie znowu w sen, a nie chciał ponownie zadzierać z Elizabeth. Wziął prysznic, ogolił się, włożył koszulę, zawiązał krawat i dołączył do pozostałych czekających na dole. Ralph miał na sobie niebieski garnitur, który sprawiał wrażenie o dwa numery za dużego, i jaskrawy czerwono-niebieski krawat. Daphne wyglądała schludnie i surowo w niebieskiej sukience w kratę z białym kołnierzykiem zapiętym ciasno pod szyją. Stała ze spusz- czoną głowę, nie patrząc na Wesa. Daphne nigdy nie patrzyła niko- mu w oczy, nie wiedział więc, czy tym razem ma ku temu jakiś specjalny powód. W każdym razie on na nią nie patrzył. Wstyd go nie opuszczał, ponieważ wciąż miał przed oczami obraz jej nagiego ciała. Elizabeth była ubrana w prostą granatową spódnicę i białą bluzkę. Nawet będąc w tak podłym nastroju, zauważył, że wygląda niezwykle pociągająco. — Czas na nas — powiedziała. — Ralphie, zaprowadź nas do kościoła. — Dobrze, wybiorę jakiś dobry. Ralph sadził jak zwykle wielkie susy, Daphne zaś biegła za nim. Za nimi szła Elizabeth, potem Wes. Dąsał się i nie zamierzał jej towarzyszyć przez całą drogę, ale kobieta zwolniła i w końcu skapi- tulował. Zaczął iść przy niej. Szli szybkim krokiem. Szczęśliwie podwórka były puste, więc Ralph nie robił postojów. Skręcili za róg, gdzie mieszkali przyjaciele Ralpha z korporacji. Wes zauważył, że ich podwórko było zawalone gruzem i beczkami po piwie. Kościół znajdował się za następnym rogiem, dwa budynki dalej. Był stary, murowany, w klasycznym stylu, prostokątny, z wysoką wieżą. Podjeżdżały pod niego samochody, do środka wchodzili wierni. Wielu wyglądało na tak zaspanych jak Wes. Nie czekając, by upewnić się, czy za nim idą, Ralph wszedł do kościoła. W drzwiach stali mężczyzna i kobieta. Witali przybyłych. Ralph złapał rękę mężczyzny i zaczął nią potrząsać. — Cześć, jak leci? Jestem Ralph, a to jest Daphne. Daphne to moja przyjaciółka. Nie jest moją dziewczyną czy kimś takim. Ładna, nie? To jest Wes, a to Elizabeth. Sperymentują na mnie i Daphne. Wes nie chodzi do kościoła, ale Elizabeth zmusiła go, żeby przy- szedł. Musimy już iść. Na twarzy mężczyzny pojawiła się ulga, gdy Ralph puścił w koń- cu jego rękę i ruszył do kobiety, potrząsając jej ręką tak samo energicznie. Następna przywitała się Daphne, nie podnosząc wzro- ku. Wes puścił przodem Elizabeth, a potem potrząsnął ręką mężczy- zny. Zwrócił na siebie uwagę mężczyzny i kobiety, i poczerwieniał. Czuł, że zastanawiają się, skąd ta para z dwojgiem upośledzonych dzieci się tu wzięła i co właściwie tu robią. Był zbyt zawstydzony, by wyjaśniać. Udał się za Elizabeth do świątyni i stwierdził z prze- rażeniem, że kobieta kieruje się do pierwszych rzędów. Dogonił ją i pociągnął za rękę do najbliższej ławki, lecz Elizabeth uwolniła się i poszła dalej. Wes podążył za nią ogłupiały, nie chcąc robić sceny w kościele. W pierwszej ławce zobaczył Daphne i Ralpha. Usiadł przy Elizabeth, zachodząc w głowę, dlaczego wybrała pierwsz rząd. Kościół był zapełniony zaledwie w połowie i poza nimi w trzech pierwszych rzędach nikt nie siedział. Obok przeszła jakaś kobieta i usiadła po lewej stronie przy organach. Kiedy zaczęła grać, Wesa otoczyły dźwięki. Obejrzał się i na tyłach kościoła zobaczył piszczałki. Organy były ogromne i zro- zumiał, dlaczego usiedli w pierwszym rzędzie. Spojrzał na Daphne i zobaczył, że jej głowa przechyliła się do góry, a na jej twarzy po- jawił się wyraz błogości. Bogactwo dźwięków było dla Wesa przytła- czające; dla Daphne był to narkotyk, który właśnie zażywała. Ralph uśmiechał się szeroko. To on wybrał dla niej ten kościół. Wes poczuł się winny, bo uświadomił sobie, że Ralph dba o nią bardziej niż on. Preludium dobiegło końca i pastor przywitał zebranych. Był to młody mężczyzna o mahoniowych oczach i włosach współgrających z kolorem oczu — przystojny, o ostrych rysach twarzy i atletycznej budowie ciała. Wes wyobraził sobie młode chrześcijańskie fanki oblegające go na spotkaniach oazowych. Po kilku ogłoszeniach pastor poprosił gości, by się przedstawili, po czym odwrócił się i spojrzał na Wesa. Wes zawahał się. Za to Ralph — nie. — Cześć, jestem Ralph, a to jest Daphne. Ta tutaj to Elizabeth, a ten to Wes. Sperymentują na mnie i Daphne. Głos Ralpha zahuczał na słowie „sperymentują" i przez kościół przeszedł szmer. Zawstydzony Wes skurczył się w ławce, Elizabeth natomiast zachichotała. — Rozumiem — powiedział pastor dyplomatycznie. — Witamy w naszym kościele. Czy są jeszcze jacyś inni goście? Wes czuł się upokorzony i ledwo słyszał głosy innych. Kiedy skończyli, rozległy się dźwięki organów i śpiew chóru. Daphne podniosła głowę i opuściła ją dopiero na zakończenie pieśni. Reago- wała podobnie na każdą następną pieśń, nigdy jednak nie przyłączyła się do śpiewu. Nadszedł czas kazania. Traktowało o odpowiedzial- ności. Po kazaniu zaczęto zbierać datki. Wes bezwiednie przekazał tacę dalej, nic do niej nie wrzucając. Elizabeth położyła dziesięć dolarów i podała tacę Daphne, która rzuciła dwie ćwierćdolarówki. Kiedy tacę przejął Ralph, położył na niej garść drobniaków, po czym, ku przerażeniu Wesa, podszedł do niego. — Wiem, że nie chodzisz do kościoła, więc możesz nie wie dzieć, co robi się w takich wypadkach — powiedział głośno. — Musisz tu coś położyć. Tak naprawdę, Bóg nie potrzebuje twoich pieniędzy, ale taki jest zwyczaj, że coś się tu kładzie. Ja i Daphne daliśmy pieniądze, które zostały nam ze slurpee. Elizabeth dała bardzo dużo. Teraz ty musisz coś dać. Jeśli nic nie masz, mogę ci pożyczyć ćwierć dolara. Wes usłyszał wokół śmiech i poczuł, że jego twarz płonie. Szybko wyjął portfel i wyłuskawszy z niego banknot dwudziestodo- larowy, położył go na tacy. — O kurczę, to naprawdę dużo — skomentował Ralph. — Bóg będzie zadowolony. Za Wesem wybuchł gromki śmiech. Na szczęście Ralph zabrał tacę i podał ją kościelnemu. Nabożeństwo skończyło się Modlitwą Pańską i Gloria Patri, potem wierni zaczęli wychodzić. Stojący przy głównym wejściu pastor dziękował, potrząsając ręką każdego z wychodzących. Wes planował krótki uścisk ręki i pospieszne wyjście, ale pastor przed- stawił się sam jako Phil Young i zaczął rozmawiać z Elizabeth. — To nie mogą być pani dzieci, jest pani za młoda — powie- dział. — Czyżby? Dziękuję. Nie, jesteśmy tylko ich opiekunami. Mie- szkamy kilka przecznic dalej. — Wiem, w tym pustym domu korporacji. Co to za eksperymen- ty, o których wspominał Ralph? Elizabeth zawahała się i odwróciła do Wesa, czekając na jego odpowiedź. Wes zbliżył się, podając pastorowi dłoń. — Tak naprawdę to tylko testy. Daphne jest fenomenem. — Na czym polega jej zdolność? Wes był zaskoczony, że pastor tak szybko zrozumiał, co miał na myśli. -— Potrafi obliczać, w jakie dni przypadną odległe daty. — Fascynujące. A ty, jaki masz talent, Ralphie? Ralph zasępił się i skrzyżował ręce na piersi. Odchylił się do tyłu i wyglądał, jakby myślenie sprawiało mu ból. Zanim zdążył odpo- wiedzieć, Elizabeth oznajmiła: — Ralph ma wyjątkową zdolność do wyprowadzania Wesa z równowagi. — Taa... wyprowadzam Wesa — powiedział Ralph. Pastor zachichotał, a Ralph mu zawtórował, nie wiedząc nawet, z czego się śmieje. — Czy mogę kiedyś do państwa wpaść? — spytał duchowny. — Interesuje mnie to, czym się zajmujecie. Pastor patrzył na Wesa, ale jego wzrok przeniósł się na Elizabeth, zanim dokończył zdanie. Wes spojrzał na jego dłonie. Nie było na nich obrączki. Poczuł ukłucie irracjonalnej zazdrości. Nic go nie łączyło z Elizabeth, dlaczego więc przejmował się tym, czy pastor ma wobec niej jakieś zamiary czy nie? Nie był zazdrosny, ale chciał zniechęcić pastora, gdyż jego wizyta mogła wywołać niepotrzebne zamieszanie. Zanim znów zdążył odpowiedzieć, Elizabeth zgodziła się za niego. — Proszę kiedyś zaglądnąć. Jestem pewna, że Wes chciałby pokazać panu, czym się zajmuje, a ja... Dźwięki muzyki przerwały Elizabeth. Wes uświadomił sobie, że Daphne weszła z powrotem do kościoła. Siedziała przy fortepianie, a w kościele rozbrzmiewały dźwięki How Great Thou Art. Wes chciał jej przerwać, ale pastor powstrzymał go. — Widzę, że ta dziewczyna ma niejeden talent. Przepięknie gra. — Zawsze grała w kościele, do którego chodziliśmy przedtem — poinformował go Ralph. Niektórzy z wiernych pozostali w środku, popijając kawę i roz- mawiając. Gdy Daphne zaczęła grać, podeszli do fortepianu. Naj- pierw było Onward Christian Soldiers, potem Morning Has Broken. Kiedy skończyła swój krótki recital, wstała i spuściła głowę. Roz- legły się oklaski. — Nadzwyczajne — orzekł pastor. —- Mam nadzieję, że przy- prowadzicie ją za tydzień. Może pozwolicie jej grać w czasie nabo- żeństwa? — To niemoż... — zaczął Wes. — Oczywiście, że tak — przerwała mu Elizabeth. — Daphne od dawna grywa w kościołach. Musimy tylko wiedzieć, co miałaby zagrać. Będziemy tu za tydzień na nabożeństwie porannym. Prawda? — Tak — odpowiedział niechętnie Wes. Elizabeth potrząsnęła znów ręką pastora, trzymając ją — zda- niem Wesa — odrobinę dłużej, niż to było konieczne. Wes pociągnął ją za sobą do drzwi. Gdy wychodzili z kościoła, miał nadzieję, że za tydzień wydarzy się coś, co go przytrzyma w łóżku, a Elizabeth z dala od pastora Younga. 8 SZEPTY Gil rozpoczął swe ćwiczenia relaksacyjne, pracując z kolejnymi grupami mięśni, napinając je, a potem rozluźniając. Później powtó- rzył wszystko jeszcze dwa razy. Następnie skupił się na swoim oddechu, oczyszczając umysł. I wtedy znów zaczął szukać szeptu — i znalazł. Miał nadzieję, że był to głos jednego z członków ich zespołu, ale Wes i Elizabeth zabrali Daphne i Ralpha do kościoła, a pozostali wciąż jeszcze spali. To był natarczywy szept, a nie głos kogoś, kto mówi przez sen — przynajmniej tak mu się wydawało. Ponieważ nadal nie był w stanie go rozpoznać, poddał się, sfrustro- wany. Chciał wiedzieć, czy jest to głos kogoś znajomego i postano- wił sprawdzić, czy szept umilknie, jeśli się oddali. Zszedł na palcach do salonu i położył się na kanapie, ponawiając swoje ćwiczenia. Szept był tam głośniejszy, ale wciąż niezrozumia- ły. Nie dawał mu spokoju. Był dręczony przez coś, co po prostu przekraczałojego granice rozumienia, i ogarniała go złość na samego siebie. Poszedł do kuchni, próbując się odprężyć na jednym z krzeseł przy stole. Było mu niewygodnie, złączył więc trzy krzesła i wyciąg- nął się na nich. Postarał się i kiedy jego umysł się oczyścił, szept znów się pojawił, znów głośniejszy. Niezrozumiałe wciąż słowa, jedynie rytm bardziej wyraźny, a przerwy między sylabami łatwiej- sze do wyłowienia. Był bliżej źródła głosu, ale gdzie ono było? Pozostawała tylko piwnica. Zszedł po schodach. Piwnica była zawalona starymi meblami, torbami, pudłami i śmieciami pozostałymi po korporacji, będącej właścicielem budynku. Na podłodze prawie nie było miejsca, ale udało mu się znaleźć leżak. Rozłożył go i wyciągnął się na nim. Natychmiast poczuł, że jego umysł jest czysty, a głos rozległ się ponownie — słów wciąż jednak nie rozumiał. Najbardziej wyraźne były w piwnicy, ale dlaczego? Wyczuwał emocje, które towarzyszyły słowom. W tym szepcie było dużo bólu. Odgłosy kroków nad piwnicą rozproszyły go — głos umilkł. Ktoś w kuchni zaczynał parzyć kawę — czas wracać. Gil niechętnie zbierał się do wyjścia. Tajemniczy głos go intrygował, ale o wiele bardziej jego nowa zdolność. Co to było i jak można to wykorzystać? Dzisiaj przyjeżdżają dwa następne fenomeny, a to oznacza, że tego wieczoru rozpocznie się eksperyment. Gil nie był pewien, czy będzie jego częścią. Łatwo mógłby zasugerować swój udział w nim, gdyby nie Ralph. Musiał się go pozbyć. 9 LUIS Znaleziono go na dworcu autobusowym Greyhounda w San Diego. Do koszuli miał przypiętą kartkę: „Mam naimięLuis. Proszę, zaopiekujcie się mną". Tydzień nie obfitował w sensacje, stąd chło- piec miał swoje piętnaście sekund w wiadomościach o szóstej. Nazwano go Luis Greyhound — od miejsca, w którym go znalezio- no. Wyglądał na Latynosa i prawdopodobnie był dzieckiem niele- galnych imigrantów, ale to było wszystko, co o nim można było powiedzieć. Zdaniem pediatry Luis miał około dwóch lat. Od tego dnia zaczęto liczyć jego wiek. Psycholodzy uznali, że nie mówi, nawet po hiszpańsku, a oparli swoje przekonanie na jego zachowaniu, które było opóźnione w stosunku do typowych dwulatków. Był zamknięty w sobie, rzadko nawiązywał kontakt wzrokowy, więc uważano go za opóźnionego w rozwoju. W wieku czterech lat zaczął wypowiadać pojedyncze wyrazy, będące jedynie odpowiedziami na pytania. Jako pięciolatek uznany został za dziecko autystyczne. Luis nie był uciążliwy — po prostu asocjalny — i łatwo go było zostawić przed telewizorem, zapominając o nim. Tak spędził cztery lata w poświacie kineskopu. W wieku ośmiu lat trafił do rodzinnego domu dziecka państwa Winamaki. Byli młodzi, pełni entuzjazmu i pomysłów — Luis był ich pierwszym dzieckiem. Pani Winamaki zapisała chłopca do klasy specjalnej w miejsco- wej szkole i sama też zaczęła uczyć go w domu. Przekonywała wszystkich, że do tej pory Luis uczył się słabo, ponieważ nikt nie wierzył w jego możliwości. Była urodzoną optymistką. Starała się udowodnić wszem i wobec, że lekarze mylili się co do niego. Mimo jej troskliwej opieki Luis nigdy nie nabył nawet podsta- wowych umiejętności życiowych. Mówił tylko wtedy, gdy do niego mówiono, i nigdy nie ujawniał żadnych myśli ani nie okazywał uczuć. Jeśli był chory, jedynymi objawami choroby były wymioty lub biegunka — w żadnym razie skargi. Nigdy nie prosił o jedzenie ani o picie, ale potrafił się sam obsłużyć, jeśli nie było gotowego posiłku. Niepowodzenia z Luisem nieco przytłumiły entuzjazm pani Winamaki, ale uzupełniła jego zasoby przez odkrycie czegoś, co wszyscy psycholodzy, pracownicy socjalni i nauczyciele przeoczyli. Luis miał pewną wyjątkową zdolność — zapamiętywał dosłownie wszystko, co zobaczył. Odkryła, że Luis zna alfabet i, ku jej zaskoczeniu, umie czytać. Stało się to pewnego dnia, gdy, jak zwykle przed snem, czytała mu książkę. Pani Winamaki była alergiczką. Tego dnia zaczęły jej łzawić oczy, utrudniając czytanie. Siedzący przy niej nieruchomo jak skała Luis, patrzył w książkę; prawdopodobnie jej treść nawet do niego nie docierała. Ale kiedy pani Winamaki odłożyła książkę, by wytrzeć oczy, podniósł ją. Wtedy ona powiedziała po prostu: — Poczytaj chwilę sam, dobrze? — Wycierając oczy, usłyszała jego wolny, monotonny głos. — Kaczuszka była smutna. Kaczuszka się zgubiła. Kaczuszka nie widziała brata. Kaczuszka nie widziała siostry. Kaczuszka nie widziała mamy. — Luis przeczytał książkę bezbłędnie. Pani Winamaki zapoznała go z trudniejszymi książkami, odkry- wając, że zatrzymuje się, gdy napotyka słowo, którego nie zna, czekając, aż ona to słowo wypowie. Skoro tylko to robiła, kontynuo- wał, zawsze zapamiętując nowe słowo. Nigdy nie zdarzyło się, żeby Luis sam wziął książkę. Czytał tylko wtedy, gdy go o to prosiła. Nauczyciele byli zaskoczeni i początkowo pełni entuzjazmu. Jednak mając pod opieką dzieci z większymi możliwościami, nie uważali, by dawanie Luisowi czegoś więcej niż proste czytanki było najlep- szym pomysłem na wydawanie ich ograniczonych funduszy. Pani Winamaki miała jadnak czas, energię i bezgraniczną nadzieję. W nagrodę za czytanie zaczęła częstować Luisa m&m'sami. Pewnego dnia, podczas długiej podróży samochodem, Luis był wyjątkowo niespokojny i zaczął z pamięci cytować fragmenty ostat- niej książki, którą dała mu do czytania. Raz jeszcze państwo Wina- maki byli zdumieni jego fotograficzną pamięcią. Gdy jednak okazało się, że nie ma m&m'sów, Luis zamilkł. Dopiero po powrocie do domu pani Winamaki, przekupując go cukierkami, nakłoniła go do wyrecytowania całej książki. Sprawdzała słowo po słowie — nie zrobił ani jednego błędu. Powiadomiła nauczycieli Luisa o jego zdolnościach i znów spot- kała się jedynie z przelotnym zainteresowaniem. Szkolny psycholog przebadał chłopca i orzekł, że choć „przetwarza on informacje w linearny sposób", to „nie dekonstruuje ich w komponenty i nie rekonstruuje w nowe kombinacje". Pani Winamaki rozumiała, iż Luis, mając fotograficzną pamięć, nie potrafi jej wykorzystać. Opie- kun społeczny Luisa był równie zafascynowany, ale doszedł do wniosku, że nie zmienia to w niczym sytuacji chłopca. Pani Wina- maki dalej nie dawała za wygraną. Luis zapamiętywał ogromne partie materiału i recytował je perfekcyjnie, jednak nigdy nie wyraził opinii na temat tego, co czytał. Miał dar, o którym marzył każdy student na świecie. Lecz ten dar marnował się u kogoś, kto był niezdolny do jakiejkolwiek oryginalnej myśli. Wygląd Luisa również przysparzał mu wielu kłopotów — chło- pak wyglądał po prostu inaczej. Był niski, jego ciało było zbyt szerokie, głowa — zbyt duża, a wargi — zbyt małe. Był brzydki do tego stopnia, że nawet jako dziecko nikomu nie wydawał się milusi, a okrutna natura kontynuowała dzieło spustoszenia, gdy dorastał. Kiedy wyrosły mu stałe zęby, okazały się duże i krzywe, a jego wargi skrywały je z wielkim trudem. Ponieważ nie miał nikogo, kto opła- ciłby ortodontę, dojrzewanie obdarzyło go krzywym uśmiechem, a potem jeszcze dodatkowo zemściło się, siejąc spustoszenie na jego ciele. Trądzik zniszczył mu twarz, a jego czarne włosy były stale przetłuszczone. Twarz i jego ciało porastało bujne, szorstkie owło- sienie, a ponieważ nigdy nie nauczył się porządnie golić, czyniło go to podobnym do szkaradnego trolla. Kiedy pani Winamaki zaszła w ciążę, ona i jej mąż zdecydowali się oddać wychowanka „w dobre ręce". Luis nie był kłopotliwy, ale trudno było przywiązać się do kogoś, kto nie okazywał najmniejsze- go zainteresowania czyjąś obecnością w domu. Chłopak był równie szczęśliwy, siedząc w pustym pokoju przed telewizorem, jak trzy- mając panią Winamaki za rękę podczas spaceru po parku. Kobieta dała agencji pół roku na znalezienie dla niego nowego domu. Dwa miesiące później pojawił się doktor Wes Martin. Był żywo zainteresowany jego zdolnościami, ale dał wymijającą odpowiedź na pytanie pani Winamaki, czy będzie w stanie zapewnić mu troskli- wą opiekę. Miesiąc później przyjechała Elizabeth Foxworth. Pani Winamaki od razu ją polubiła. Sprawiała wrażenie ciepłej osoby, która dobrze się zajmie Luisem. W końcu nadszedł dzień wyjazdu do Oregonu. Państwo Wina- maki zawieźli Luisa na lotnisko. Po drodze wyjaśniali mu cierpliwie, co i gdzie będzie robił, i uspokajali, że z pewnością polubi to nowe miejsce. Bez reakcji. Kiedy pani Winamaki uściskała go na pożeg- nanie, jego ręce zwisały bezwładnie. Zaprowadziła go do samolotu i przypięła pasami do siedzenia, uczesała go, pocałowała w czoło i skierowała się do wyjścia. Dopiero w drzwiach się odwróciła. Nie zauważyła w spojrzeniu Luisa żadnych emocji. Pomachała mu na do widzenia, ale nie zareagował. Pani Winamaki opuściła samolot, płacząc za nich dwoje. 10 NOWI PRZYBYSZE Gil trzymał się na uboczu. Tego dnia dom tętnił życiem. Wszyscy czekali na dwa kolejne fenomeny. Elizabeth dokładnie sprawdziła pokój, który mieli zajmować nowi lokatorzy, upewniając się, że został odpowiednio przygotowany, po czym po nich wyjechała. Wyglądający niczym ojciec oczekujący swych pociech Wes miotał się na wszystkie strony, zły z niewyspania. Trzymając się z dala od Wesa, Gil przyglądał się jego współpracownikom przygotowującym urządzenia do kolejnego połączenia. Len był zdenerwowany z po- wodu problemu z przewodami, ale odmówił, gdy Gil zaproponował pomoc. Z taką samą odpowiedzią spotkał się, gdy chciał pomóc Shamicie. Daphne jak zwykle grała na pianinie, a Ralph tkwił przed telewizorem, zmieniając kanał co kilka sekund, zdegustowany nie- dzielną mizerią programową. Gil posiedział z nim chwilę, obserwu- jąc go i zastanawiając się, jak się go pozbyć. Jedno było pewne: tutaj nie mógł mu nic zrobić. Musiał go dorwać na osobności, więc wysłał sugestię: „slurpee". Ralph natychmiast się rozejrzał. — Taa... slurpee — powiedział. Wstał i podszedł do pianina. — Daphne, chcesz slurpee? — Wiśniowe. — Dobra, jeśli tylko będą mieć. Byle nie winogronowe, nie? Gil słyszał, jak Ralph prosi o pieniądze siedzącego przy kuchen nym stole Wesa. Ten z chęcią rozstał się z drobniakami, byle tylko mieć Ralpha z głowy. Zawołał jeszcze za nim, że nie musi się spieszyć. Gil patrzył, jak Ralph wychodzi frontowymi drzwiami, a potem odczekał minutę i wyszedł tylnymi. Podejrzewał, że nie będzie miał trudności ze śledzeniem go. Jego przypuszczenia po- twierdziły się, gdy wyszedł zza rogu budynku i zobaczył w połowie przecznicy Ralpha rozmawiającego z sąsiadem. Potem Ralph pożeg- nał się i poszedł dalej. Gil podążył za nim, czekając na właściwą okazję i zachodząc w głowę, co zrobić. Musiał się pozbyć Ralpha. Jeśli jednak go zabije, Elizabeth albo opieka społeczna zakończy projekt. W przeciwnym razie — ryzykuje zdemaskowanie. Nie chciał, żeby projekt dobiegł końca, ale w jaki sposób pozbyć się Ralpha? Ralph zagadywał do większości ludzi spotykanych po drodze, zwracając się do nich po imieniu. Za rogiem skręcił w podwórko i zniknął Gilowi z oczu. Gil dał nura w pobliskie krzaki. Ralph rozmawiał z grupą studentów siedzących na schodkach domu nale- żącego do ich korporacji. Większość z nich trzymała w rękach puszki z piwem. Studenci śmiali się ochryple, a Ralph im wtórował. Powie- dział, że idzie kupić slurpee, po czym pożegnał się i poszedł dalej. Gil schylił się, gdy przechodził obok niego. Zdecydował, że już nie będzie go śledzić. Do głowy przyszedł mu bowiem pewien pomysł. Wypatrzył wśród studentów ich przywódcę — przystojniaka, do którego pozostali odnosili się z wyraźnym szacunkiem i śmiali się z jego dowcipów. Gil przesłał mu pewną sugestię. Twarz chłopaka rozjaśniła się, potem wybuchnął śmiechem, szybko dzieląc się tym pomysłem z innymi. Wszyscy mu zawtórowali. Wtedy Gil pchnął następny pomysł. Opróżniono kolejne piwa i na ganku zapanowała iście imprezowa atmosfera. Gil wciąż czekał przy domu korporacji, gdy pojawił się Ralph, w obu rękach trzymając slurpee. Wtedy Gil podesłał przywódcy studentów kolejną myśl, a on podzielił się nią z kompanami, którzy zareagowali z entuzjazmem, biegnąc, by pochwycić Ralpha. Po krótkotrwałym przekomarzaniu się Ralph wśród salw śmiechu po- dążył za nimi do budynku. * Wes stał na ganku, kiedy podjechał samochód. Archie wysiadł sam i wszedł na ganek, zatrzymując się przy Wesie, Luis natomiast czekał w samochodzie, by mu powiedziano, co ma robić. Wes nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok Archiego, ale zaraz spoważ- niał, obawiając się, że zobaczy go Elizabeth. Wysoki, niezdarny, króliczozęby, czerwonowłosy, w niebieskich okularach z Myszką Mickey Archie mógł przywieść do śmiechu nawet Matkę Teresę. Wes rozejrzał się, by upewnić się, że w pobliżu nie ma Lena — niewątpliwie miałby coś do powiedzenia. — Cześć, Archie. Pamiętasz mnie? — spytał. — Tak. — Witam. Jestem pewien, że polubisz to miejsce. — Lubiłem to, w którym byłem. Elizabeth otworzyła drzwi samochodu i poprosiła Luisa, by dołączył do Archiego. Luis posłuchał, a potem zamarł w oczekiwa- niu na dalsze instrukcje. Wes powitał go, wiedząc, że nie powinien spodziewać się odpowiedzi. Kiedy Elizabeth weszła na ganek, rozej- rzała się zmieszana. — Słyszę grę Daphne, więc wiem, gdzie jest. A Ralph? Nie wyobrażam sobie, żeby mógł coś takiego przegapić. Wes od kilku dobrych godzin nie myślał o Ralphie. Przypomniał sobie, że dał mu pieniądze na slurpee, ale potem uświadomił sobie, że nie widział, żeby wracał. Serce zaczęło mu szybciej bić. — Poszedł po slurpee — powiedział. Elizabeth skinęła głową, po czym wprowadziła Archiego i Luisa do domu. Wes wszedł za nimi, a potem zawołał Daphne. Dziewczyna przestała grać i odwróciła się do Wesa, nie podnosząc wzroku. — Daphne, czy Ralph przyniósł ci slurpee? — Nie. Prosiłam o wiśniowe, ale go nie dostałam. Wes zobaczył, że Elizabeth słucha z widocznym zatroskaniem. Odwróciła się i zawołała w górę schodów. — Gil? Gil, zejdź tutaj, proszę! Gil ukazał się u szczytu schodów, z uśmiechem na twarzy. — Nie wiedziałem, że już wróciłaś. Jak się mają Archie i Luis? — Nie widziałeś Ralpha? — Poszedł po slurpee. Jeszcze nie wrócił? Nie odpowiedziawszy, Elizabeth odwróciła się i przeszła przez salon do laboratorium. Len, Karon i Shamita również nie widzieli Ralpha. Wes czuł, że serce bije mu coraz szybciej. Tak przyzwyczaił się do wędrówek Ralpha, że uważał je za coś naturalnego. Za- pomniał, że Ralph był emocjonalnym i mentalnym dziesięciolat- kiem. Elizabeth poprosiła Gila na dół i pchnęła Wesa w głąb korytarza. — Myślę, że trzeba poszukać Ralpha. To do niego niepodobne, że nie wrócił. — Elizabeth, przepraszam... — zaczął Wes. — Nie obwiniam cię o nic, nie musisz się więc bronić. Ralph wychodził po slurpee setki razy i zawsze wracał. Po prostu trzeba go znaleźć, a o tym, czyja to wina, pomówimy później. Wszyscy wyszli na ganek. Elizabeth zaczęła mówić, dokąd mają iść. Nie skończyła, gdyż w dole przecznicy ukazał się Ralph. Był nagi, a na całym ciele miał czerwone plamy. Szły za nim dzieci, śmiejąc się i wytykając go palcami, a na chodniki wylegli ciekawscy sąsiedzi. Śmiech słychać było coraz wyraźniej, w miarę jak Ralph się zbliżał. Na podwórku po drugiej stronie ulicy stała oniemiała pani Clayton, a woda z jej węża wylewała się na chodnik. Ralph był całkowicie nagi, jeśli nie liczyć butów i skarpetek. Koncentryczne czerwone okręgi otaczały jego sutki, czyniąc je podobnymi do tarczy strzelniczej. Od jego podbrzusza do penisa biegła wielka czerwona strzała. Jego jądra były ogolone i pomalo- wane na jaskrawoczerwono. Tuż nad strzałą w poprzek piersi Ralph miał wymalowane słowo ,jaja". Wes czułby się upokorzony, lecz Ralph szedł ulicą ze swoim zwykłym uśmiechem na twarzy. Urado- wany zatrzymał się przed schodami. — Cześć, Elizabeth, czy Archie i Luis już są? — Tak — odpowiedziała spokojnie. Wes, któremu daleko było do jej spokoju, krzyknął: — Co się stało? Kto ci to zrobił? — Co? — spytał Ralph. — Rozebrał cię i pomalował twoje... twoje ciało. — A, o to ci chodzi. Przeszedłem nicjację. Jestem teraz człon kiem doradztwa — znaczy... bractwa. Wes był rozsierdzony zarówno tym, co spotkało Ralpha, jak i tym, co mogło to oznaczać dla jego projektu. Dzieciaki towarzy- szące Ralphowi przystanęły na chodniku. Wes przegnał je. Potem zaś zawołał Ralpha do domu. — Chodź, Ralphie — powiedziała Elizabeth. — Powinieneś się wykąpać. — Dobrze, panie bobrze. Kiedy Ralph zaczął wchodzić po schodkach, okazało się, że i plecy ma wymalowane. Nad słowem „dupa" widniała strzałka wiodąca do jego głowy; poniżej zaś — strzałka, która biegła w dół i wskazywała pomiędzy pośladki. Daphne przywitała Ralpha za drzwiami, najwidoczniej nieświa- doma jego nagości czy malunków na ciele. — Gdzie moje slurpee? — spytała. Ralph zatrzymał się i skrzyżowawszy ręce na potężnej piersi, jak miał to w zwyczaju, przechylił się do tyłu, zwijając usta w trąbkę. Jego nagość i wymalowane jądra stanowiły zgoła niecodzienny widok. Nagle ręka Ralpha wylądowała na jego czole. — Jak mogłem być taki głupi? — powiedział. — Zostawiłem je w domu moich braci. Zaraz wracam. Odwrócił się, by wyjść, ale Wes zagrodził mu drogę. — Proszę cię, Ralphie. Najpierw się wykąp, a potem ubierz. Przez chwilę Ralph wyglądał na zakłopotanego. Potem znów się uśmiechnął. — Dobrze, panie bobrze — powiedział, po czym poszedł na górę. Do holu weszli Len i Karon. Wpatrzyli się w jego plecy znikające u szczytu schodów. Len odwrócił się do Wesa, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Wes oświadczył: — Nie chcę tego słyszeć. Len wzruszył ramionami i wyszeptał coś do ucha Karon. Dziew- czyna wybuchnęła śmiechem, a potem zasłoniła usta dłonią i poszła z powrotem do salonu. Len podążył za nią. 11 FRANKIE „.. .wtedy to Jahwe Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą"*. Wes stłumił ziewnięcie, bojąc się, że Ralph głośno skomentuje fakt, iż chce mu się spać. Jeszcze raz spróbował skupić się na kaza- niu. Pastor Young był niezłym mówcą—podkreślał swoje argumenty modulacją głosu, a nie natężeniem. Tematem kazania była zdaje się wyjątkowość natury ludzkiej. Pastor dowodził, że tchnienie Boga, dusza, to coś, czym różnimy się od zwierząt. Jeśli byłoby to otwarte forum, Wes chętnie by sobie z nim podyskutował. Koncepcja duszy była hipoteząniemożli wą do sprawdzenia, a z punktu widzenia Wesa po prostu błędną. Był ewolucjonistą i odrzucał takie pojęcia jak duch i dusza. W jego mniemaniu za rozwój gatunków odpowiedzialna była selekcja naturalna. Koronnym osiągnięciem tego procesu był zaś ludzki mózg. Paradoksalnie, był to ten sam mózg, który stworzył bogów i religię, by wyjaśnić swe własne istnienie. Dla Wesa jedyną prawdziwą zagadką był ludzki umysł. A w tej chwili był bliski zrobienia gigantycznego kroku w kierunku zrozumienia go. Nabożeństwo zbliżało się do końca. W obieg ruszyła taca na datki. Tym razem Wes miał już przygotowane pieniądze. Nie prze- szkodziło to jednak Ralphowi powiedzieć głośno: — Pamiętaj, żeby dać na tacę, Wes. * Księga Rodzaju 2, 7, Biblia Tysiąclecia, Poznań-Warszawa 1971. Kiedy msza się skończyła, Daphne zaczęła grać. Wes zmuszony był więc zostać i wymieniać pozdrowienia z ciekawymi nowej twarzy członkami zgromadzenia. Po kilku hymnach Elizabeth zabrała Daphne do wyjścia. Wes widział, jak rozmawia z pastorem. Nie mógł usłyszeć jego słów, ale dotarł do niego śmiech Elizabeth. Uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nie słyszał, jak się śmieje. Wracali do domu niczym jedna wielka rodzina — Ralph, Daph- ne, Archie i Luis na przodzie, Elizabeth i Wes z tyłu. Gdy jednak doszli do budynku studenckiej korporacji, która przeprowadziła niedawno inicjację Ralpha, Elizabeth zatrzymała się. — Idź z nimi do domu — powiedziała do Wesa. — Chcę porozmawiać z braćmi Ralpha. — Pozwól, że ja to zrobię — zaprotestował Wes. Nienawidził konfrontacji, ale wiedział zarazem, że nigdy nie będzie w stanie utrzymać Ralpha w domu, a chciał zapewnić mu bezpieczeństwo. — Czy to właśnie podpowiada ci twój instynkt samozachowaw- czy? Uważasz, że jako kobieta nie dam sobie rady? — To nie tak... — zaczął się bronić. Uśmiechnęła się. — Żartuję. Szkoda, że nie widziałeś swojej miny. Po raz drugi tego dnia roześmiała się. Wes zmieszał się, ale w sumie poczuł zadowolenie — to był przyjazny przytyk. Wciąż jednak chciał z nią tam pójść. — Nie — przekonywała go. — Mnie będzie łatwiej. Wes zgodził się niechętnie, po czym podążył za Ralphem i Daph- ne. Co dziwne, zaczął myśleć o śmiechu Elizabeth — był bardzo miły. Elizabeth pukała do drzwi budynku korporacji kilkanaście razy, zanim ktoś odpowiedział. Chłopak, który jej otworzył, natychmiast wzbudził w niej antypatię. Był przystojny i wiedział o tym, a jego spojrzenie mówiło, że nie było mu ani trochę przykro z powodu tego, co zrobił Ralphowi. — Czego pani chce? — Jestem tu z powodu Ralpha. — Nie wiem, o czym pani mówi. Elizabeth przeszyła go wzrokiem. Nie zamierzała uwierzyć w to kłamstwo. ?— Jak się nazywasz? — Idź do diabła! Dlaczego nie pójdziesz dręczyć kogoś innego!? — Na przykład dziekana? Elizabeth wpatrywała się w jego twarz. Nie przestraszył się jej pogróżki; był raczej zakłopotany. Zanim zdążył odpowiedzieć, zza jego pleców wyszedł na ganek jakiś chłopak. Był wysoki, chudy, jasnowłosy i rumiany. A poza tym — wyraźnie zawstydzony. ?— Jestem Ron Classen, przewodniczący miejscowego oddziału korporacji Jest nam naprawdę przykro z powodu tego, co się stało. Jakoś tak wyszło — my naprawdę lubimy Ralpha. Elizabeth nie wątpiła w szczerość jego przeprosin. — Więc dlaczego to zrobiliście? — spytała jednak. — Kiedy przyszedłem, było już prawie po wszystkim. Oni byli pijani. Wszystko przez to piwo. Ale nikt nie zrobił mu nic złego. Sprawiał wrażenie, jakby dobrze się bawił. — Podobało mu się to! — potwierdził przystojniak, dołączając do nich na ganku. — Ron, myślę, że twoje przeprosiny są szczere. Pytanie tylko, czy mówisz w imieniu wszystkich? — Tak! Jasne, że tak. Wszyscy lubimy Ralpha. Nie chcieliśmy go skrzywdzić i przyrzekam, że to się już nie powtórzy. Przeniósłszy wzrok na przystojniaka, Elizabeth spytała: — Aon? — Billy, powiedz pani „przepraszam". Billy bez słowa wszedł do środka i trzasnął drzwiami. Zmieszany Classen wybełkotał kolejne przeprosiny. — Billy już taki jest. Zapewniam jednak, że nie posunie się dalej. Jeżeli zacznie bruździć Ralphowi, wyrzucimy go. Znajdą się jeszcze inne powody. Elizabeth uwierzyła zapewnieniom Classena — człowiek ten wzbudzał zaufanie. Tak długo, jak większość członków korporacji będzie taka jak on, nie powinno być kłopotów. Jeśli jednak przewa- V żą tacy jak Billy, lepiej będzie trzymać fenomeny z dala od tego domu. Archie i Luis przyzwyczaili się bez problemu do swego nowego pokoju i jedzenia, Wes zaproponował więc Elizabeth wieczorem kolejne połączenie. Ku jego zaskoczeniu zgodziła się. Umieścili Ralpha przed telewizorem z dużym slurpee z 7-Eleven w ręku. Nie był im potrzebny, ponieważ mieli nowe fenomeny, a Wes chciał mieć go z głowy. Tym razem Daphne nie protestowała, a Luis był posłusz- ny niczym robot. Niechętny był jednak Archie. Elizabeth próbowała go ugłaskać, ale i tak zgodził się dopiero wtedy, gdy obiecano mu, że w czasie eksperymentu będzie mógł mieć na nosie swoje okulary z Myszką Mickey. Shamita, Len i Karon zajęli się mapowaniem nowo przybyłych. Robili to tak samo jak poprzednio, tyle tylko że dali Archiemu do ułożenia puzzle obrazkami do dołu. Elizabeth przyglądała mu się przez chwilę z ciekawością, potem zaś spytała cicho Lena: — Dlaczego puzzle są odwrócone? — Wcale nie są. To po prostu Los Angeles latem — odparł Len. Elizabeth uderzyła go w ramię. — Głupi żart. Lena rozbawił własny dowcip. — To, czy puzzle leżą obrazkami do góry czy do dołu, nie ma dla niego znaczenia. On dopasowuje tylko kształty. Ułożyliśmy puzzle obrazkami do dołu, by mieć pewność, że nie wywołają one niepotrzebnych skojarzeń lub emocji. To by zaśmieciło naszą mapę. — Do czego wam potrzebna jego zdolność układania puzzli? — To, że on używa jej akurat do układania puzzli, nie oznacza jeszcze, że nie może ona mieć innych zastosowań. Wyobraź sobie na przykład, że uczysz się geometrii albo grasz w szachy... — Rozumiem. Mogłabym zastosować ją w chemii organicznej. Wtedy konstruowanie modeli złożonych związków to betka. Przy- puszczam, że tego rodzaju zdolność posiada każdy architekt lub inżynier. — Nie w takim stopniu jak on. On jest niesamowity. Jeśli miałbym jego zdolności, już ja bym wiedział, jak je wykorzystać! — Niech zgadnę. Napisałbyś nowy język programowania. — Blisko. Zająłbym się wymyślaniem nowych pozycji seksual- nych. Jestem już znużony tymi siedemdziesięcioma trzema, które są mi znane. — Siedemdziesięcioma czterema — sprostowała Karon i parsk- nęła śmiechem. Elizabeth uświadomiła sobie, że było to coś więcej niż prywatny żart — to był żart intymny. Len skończył mapowanie, po czym dał znak, że jest gotów. I wtedy Wes zaskoczył ich wszystkich. — Gil, czy mógłbyś nam znowu pomóc? — spytał. Shamita odwróciła się do Wesa i powiedziała cicho: — On nie jest nam potrzebny. Czy nie uważasz, że Luis byłby lepszą matrycą? — Może i tak. Chciałbym jednak... Cóż, program jest przezna- czony dla większej liczby ludzi. Użyjmy Gila jako matrycy, tak jak przedtem. — Jeśli Luis nie będzie matrycą, może nam się nie udać zmapo- wanie wszystkich funkcji jego mózgu. Możemy na przykład stracić jego pamięć absolutną. — Nie wiadomo. A poza tym to tylko próba. Nie przekonana Shamita odwróciła się z -powrotem do swego monitora, wytrącona z równowagi decyzją Wesa. Karon nałożyła Gilowi kask i przymocowała elektrody do jego piersi. Kiedy Len i Shamita dali znak, że czekają, aż będzie gotów, Wes spojrzał wyczekująco na swoje fenomeny. Pracował na tę chwilę latami. Luis leżał nieruchomo, ale Archie był niespokojny, rozglądał się, ciekawy wszystkiego, co się wokół dzieje. Len cały czas naśladował ruchy głowy Archiego i mruczał coś pod nosem, czym rozśmieszał Karon. Machając do Shamity, by zwrócić na siebie jej uwagę, Wes pokazał na Archiego, a potem udał, że się dusi. Shamita skinęła głową i kilka sekund później Archie leżał już spokojnie, oddychając miarowo. Następnie Shamita zredukowała czucie wszystkich uczest- i i n ników eksperymentu i wydzieliła ich funkcje psychomotoryczne. Kiedy skończyła, sprawiali oni wrażenie pogrążonych w głębokim śnie, oddychając głęboko i rytmicznie. Wes uniósł kciuki, dając tym samym znak, że wszystko gra, a następnie uruchomił swój program. Elizabeth znów stanęła za nim, okazując prawdziwe zainteresowanie jego pracą. Lubił, gdy była blisko niego, tak jak teraz. — Mapa Luisa wygląda inaczej. Jest bardziej rozległa — poka- zała palcem. — Tak, ale zwróć uwagę na to skupisko tutaj i w płacie poty- licznym. Luis jest kimś wyjątkowym w tej grupie. Nie jest fenome- nem w zwykłym znaczeniu tego słowa. — Ma fotograficzną pamięć. — Rzeczywiście, zachowuje w pamięci wszystko, co widzi, a potem może to odczytywać, mając niejako to przed oczami. Tyle że nie ma pojęcia, co zrobić z tymi informacjami. — Nie bądź taki pewien. Bardziej prawdopodobne, że wszystkie te informacje po prostu go przytłaczają. Jeśli zmniejszyłbyś czucie, niewykluczone, że zacząłby je przetwarzać. Wes zamyślił się. Spostrzeżenie było intrygujące i jego szacunek do Elizabeth wzrósł. « — Jeśli chcesz, możemy to później sprawdzić — powiedział. — To dobry materiał na artykuł. Moglibyśmy opublikować to razem w jakimś czasopiśmie. — Może — odparła. — Nie wiem, czy już jestem gotowa, by stać się narzeczoną Frankensteina. Uśmiechnąwszy się, Wes wrócił do pracy i zaczął składać swój model. Jako głównej matrycy użył Gila, potem zaś pobrał z fenome- nów brakujące części funkcji mentalnych. Najpierw złożona została zdolność lewej półkuli Daphne do dokonywania obliczeń na podsta- wie kalendarza, potem zdolność prawej półkuli Archiego do kombi- nacji przestrzennych i na końcu pamięć Luisa. Ledwo Wes dopaso- wał ostatni kawałek, Shamita zaczęła stukać w klawiaturę. — Trzymaj to, nie mamy jeszcze całości. Gil blokuje integrację. Pozwól mi zmniejszyć trochę parametry Luisa. Wes czekał, podczas gdy Shamita uderzała w klawiaturę. Kiedy dała znak, Wes znów spróbował dokonać połączenia. Tym razem udało się. — Mamy Frankiego — obwieścił wszem i wobec. Len zagwizdał głośno, a Karon zaklaskała. Tylko Shamita wpa- trywała się w milczeniu w ekran. — Co się dzieje? — spytał Wes. — Wydawało mi się, że osiągnęliśmy pełne połączenie. — Chyba tak — przyznała niepewnie Shamita. — Frankie? Czy to oznacza, że to będzie nowa osoba? — spytała Elizabeth. — Coś różnego od Gila, Archiego, Luisa i Daphne? Nie rozumiem. Czym się to różni od tego, co zrobiłeś przedtem? — Jest bardziej złożone, prawda, Shamito? Shamita skinęła głową. — Czy twoim zdaniem osoba to tylko wiązka fal mózgowych? — spytała Elizabeth. — To też, choć nie tylko. Te połączone modele tworzą nowy umysł. Jest on tak skomplikowany, jak umysł człowieka, więc jest to nowa osoba. — A co z poczuciem własnego „ja"? Nie jest ono niezbędne, by w ogóle mówić o osobie? / — Ale nie jest to przedmiotem naszych badań. — A powinno być. — Obraliśmy realistyczne cele... — Raczej niskie cele. Chwalicie się swymi osiągnięciami, jak- byście podbili świat, choć tak naprawdę opanowaliście co najwyżej podwórko. Wes spojrzał na Elizabeth z ukosa. — Frankie to ktoś więcej, niż ci się wydaje. — Udowodnij to. Udowodnij mi najpierw, że to w ogóle Fran- kie, a potem pokaż mi, co on potrafi — rzuciła wyzwanie Elizabeth. Wes popatrzył na nią złowrogo, po czym spytał Shamitę: — Kto słyszy? — Gil, tak jak przedtem. Wziął żółty notatnik i podszedł do Gila. Elizabeth pozostała przy jego monitorze, przyglądając się wykresom. — Gil, słyszysz mnie? Gil, jeśli mnie słyszysz, powiedz „tak". Nastąpiła długa cisza. — Masz na imię Frankie. Jak masz na imię? — Frankie. Głos był Gila, ale nie miał jego modulacji ani jakiegokolwiek rytmu. Wes był zadowolony, ale Elizabeth się skrzywiła. — Frankie, którego było w pierwszy poniedziałek 1892 roku? — Czwartego stycznia. — Którego będzie w ostatni wtorek 2054 roku? — Dwudziestego dziewiątego grudnia. — Chcesz, żebym kontynuował, Elizabeth? — Po co? Już przedtem widziałam, jak używałeś zdolności Daphne poprzez Gila. Na czym polega rola Frankiego? — Cierpliwości, zaraz zobaczysz. Shamito, daj mi wyselekcjo- nowane funkcje psychomotoryczne. Wes czekał, aż Shamita skończy pisanie i da mu znak. Po czym odwrócił się do Gila i powiedział: — Frankie, usiądź, proszę. Mimo że Wes zwrócił się do Gila, usiadła Daphne. Wes spojrzał na Elizabeth, która sprawiała wrażenie jedynie trochę zaskoczonej. Postawił przed Daphne stolik do kart i wyjął puzzle. Rozrzucił je,' a potem znów zaczął mówić do ucha Gila. — Frankie, możesz ułożyć dla mnie te puzzle? — Tak. Daphne układała puzzle w taki sam sposób jak Archie, zaczyna- jąc od jednej krawędzi i dołączając do niej kolejne kawałki. W kilka minut zdołała się uporać z tym zadaniem. Wes odwrócił się do Elizabeth i spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „a nie mówi- łem?" Elizabeth wciąż jednak nie wyglądała na przekonaną. -— Ciągle po prostu mieszasz ich zdolności. Nic nowego, robiłeś to już przedtem. — Mieszasz zdolności, mieszasz zdolności... — przedrzeźniał ją Wes. — Naprawdę nie dostrzegasz w tym nic niezwykłego? — Przyznaję, że jest to pomysłowe, nawet błyskotliwe, ale to jeszcze za mało, by przekonać mnie, że to osoba. Osoba umiałaby połączyć wszystkie te zdolności w nową zdolność — coś, czego żadne z nich nigdy nie robiło. — Właśnie do tego zmierzamy. Pokażę ci coś jeszcze. Frankie, zagrasz ze mną w szachy? — Tak. — Ty masz białe, a ja czarne. Rozpocznij pionkiem na D3. Ja pionkiem na D5. Jak możesz zagrozić mojej królowej? — Goniec na H5. Wes skinął porozumiewawczo do Elizabeth. — Chcesz powiedzieć, że to prawidłowy ruch? — spytała Eli zabeth. Zanim Wes zdążył odpowiedzieć, zrobiła to Karon. — Gram dużo w szachy. To nie jest dobry ruch, ale prawidłowy. ?— No dobrze, Elizabeth, jesteś przekonana? Zamyśliła się. Po chwili powiedziała: — Pozwól mi go o coś zapytać. Wes zawahał się, ale potem wrócił do swego stanowiska. — Frankie, jaki ruch zrobiłbyś, gdybyś rozpoczynał partię? — Wieżą na A4. — Dobry ruch ?— powiedziała z uznaniem Karon. — Uwolniłby w ten sposób wieżę, żeby broniła pierwszej linii. — Zaraz, zaraz... — powiedziała Elizabeth niepewnie. —Pozwól mi jeszcze coś sprawdzić. Frankie, jesteś mężczyzną czy kobietą? — Wyłącz! — krzyknął Wes do Shamity. Elizabeth spojrzała na niego zaskoczona. — Nie chciałem krzyczeć — powiedział Wes przepraszająco — ale to pytanie może zmieszać Frankiego. Został on skompilowany z elementów zarówno żeńskich, jak i męskich, i nie jest jasne, za kogo się uważa. — Dlaczego? Myślałam, że Frankie jest osobą. — Frankie jest osobą nowej złożonej płci. Przez pierwsze pięć lat życia można przeprogramowywac jego płeć bez szkody dla psychiki. Myśl o Frankiem jako o noworodku ze zdolnościami dorosłego. — Jeśli Frankie nie ma płci, to dlaczego mówisz o nim jak o mężczyźnie? — Nie zastanawiałem się nad tym. Co to ma za znaczenie, skoro Frankie nie ma płci? — Jak można być tak niewrażliwym w dzisiejszych czasach na sprawy tożsamości płciowej? — zawołała Elizabeth. — Jeśli to rze- czywiście jest bez znaczenia, dlaczego nie zaczniesz mówić „ona"? Wes przełknął ślinę, zastanawiając się, kiedy wyczerpie się jego repertuar przekleństw pod adresem Elizabeth. Ponieważ nie odpo- wiedział, kontynuowała: — Więc nie mogę zapytać Frankiego o to, jakiej jest płci? Wes zawahał się. Nie chciał, żeby odniosła wrażenie, że stanowi to jakieś ryzyko dla fenomenów, a mogło tak właśnie wyglądać. — Dobrze, zapytaj, tylko delikatnie. — Dał znak, żeby Shamita z powrotem włączyła Frankiemu słuch. — Czy wiesz, jakiej jesteś płci? — spytała Elizabeth. — Nie. — A jeśli miałbyś zgadywać, co byś odpowiedział? — Nie wiem. Elizabeth podeszła do Wesa i powiedziała cicho: — Frankie nie ma samoświadomości. Jest inteligentny, błyskotliwy, ale nie jest osobą. — Dlaczego? Tylko dlatego, że nie dłubie w nosie i nie okazuje uczuć? Nie wmówisz mi, że Luis ma więcej samoświadomości, jednak uważasz go za osobę. — Moim zdaniem Luis jest nadświadomy, a nie nieświadomy — powiedziała. — Elizabeth, patrzysz na osobowość przez pryzmat swoich prefe- rencji. Dla ciebie za wszystkim stoją uczucia lub motywy, więc bez- ustannie wszystko analizujesz, szukając jakichś mrocznych wspo- mnień. Miliony takich jak ty odwiedza działy księgarń poświęcone psychologii, próbując ustalić przyczyny ludzkich zachowań. A co z ludźmi, którzy nie są tak introspektywni? — Każdy jest introspekty wny — broniła się Elizabeth. — Nie tak jak ty. Weź dla przykładu mnie. Postanowiłem nie być aż tak bardzo zaabsorbowany samym sobą. — Postanowiłeś nie być samoświadomy. Wes poddał się. On i Elizabeth zbyt się różnili, ale nie chciał, żeby to właśnie do niej należało ostatnie słowo. Len rozwiązał jego problem kolejnym głupim dowcipem. — Wiecie, ilu psychologów potrzebnych jest do wymiany ża rówki? Jeden. Ale żarówka musi wyrazić na to zgodę. Karon roześmiała się, a Shamita parsknęła. Wes i Elizabeth jednak dalej rzucali sobie piorunujące spojrzenia. — Znam więcej dowcipów o żarówkach — pochwalił się Len. — A jakiś śmieszny? — spytała Shamita. — Mam jeszcze jedno pytanie, jeśli pozwolisz — powiedziała Elizabeth, po czym podeszła z powrotem do leżanek. — O czym myślisz, Frankie? Wes odwrócił się i spojrzał na Gila, czekając na odpowiedź. Nie nadeszła. — Kiedy nie zadaję ci pytań, o czym myślisz? — O niczym. Elizabeth odwróciła się i popatrzyła na Wesa tak, jakby chciała mu powiedzieć: „a nie mówiłam?" — Cóż, najwyraźniej nie jest on myślicielem... — ONA nie jest myślicielem. O to właśnie chodzi. Twoje dzieło nie jest zdolne do niezależnych procesów myślowych. Nawet ty musisz przyznać, że myślenie jest częścią osobowości. — To, że nie myśli teraz, nie oznacza jeszcze, że nie myśli w ogóle. Frankie — powiedział Wes, odwracając się do Gila — o czym myślałeś ostatnio? — O zabiciu Ralpha. Wes zrobił krok do tyłu, próbując odzyskać zimną krew. Takiej odpowiedzi nie spodziewał się usłyszeć. Na szczęście Len pomógł mu spojrzeć na to z właściwej perspektywy. — Jesteś pewien, że nie dodałeś tam trochę siebie, Wes? Prze cież to ty ciągle powtarzasz, że zabijesz Ralpha. Wes zmusił się do śmiechu. — To prawda. Jakbym słyszał samego siebie. — Znać Ralpha oznacza chcieć go zabić — zgodził się z nim Len. Elizabeth nie przyłączyła się do żartów. Wyglądała na zatroska- ną. — Czyja była ta myśl? — spytała. — Frankiego — odparła Shamita, nie odrywając wzroku od monitora. — Ale ta myśl musiała od kogoś pochodzić — obstawała przy swoim Elizabeth. — Nie wtedy, gdy Frankie jest włączony. To może być jego oryginalna myśl — powiedział Wes. Elizabeth potrząsnęła głową. — Zdaje się, że według ciebie Frankie jest noworodkiem. To straszne, że jedną z pierwszych jego myśli jest myśl o zabiciu kogoś. Poza tym nie wiemy, która myśl jest oryginalna. Bardziej prawdopodobne, że pochodzi z pamięci jedne- go z dawców. Czy można ustalić którego? — Nie — odparła Shamita. — My mamy tylko namierzone fale mózgowe. Nie możemy ich zamienić na indywidualne sygnały, nie mówiąc już o ich odczytaniu. ?— Wciąż jest możliwe, że ta myśl jest oryginalna. Ralph jest strasznie denerwujący — dowodził Wes. — Tylko dla ciebie. On jest jednym z najbardziej lubianych ludzi, jakich znam. Poza tym ten twój Frankie nie miał okazji spotkać Ralpha. — Ale są szczątkowe wspomnienia, z których Frankie może : orzystać — zaprotestował Wes. Chciał powiedzieć więcej, ale uświadomił sobie, że może sam siebie zapędzić w kozi róg. Elizabeth - m?ła rację, mówiąc, że wszyscy oprócz niego lubią Ralpha. Nawet jeg. s' lego ta antypatia przyprawiała o irytację — Ralph był dodatK^ 'm obciążeniem; obciążeniem, które ciągle opróżniało jego kieszeń z pi niędzy na gumy i slurpee. Wes uświadomił sobie, że jeśli Frankie przechwycił szczątkowe wspomnienia Ralpha i jeśli wszystkie one były pozytywne, to nie mógł być zirytowany do tego stopnia, żeby zareagować myślą o zabiciu go. W końcu powiedział: — To nieważne, czy to oryginalna myśl czy nie. Przecież jeszcze nie skończyliśmy Frankiego. Czekamy jeszcze na Yu. — To ważne, jeśli ktoś myśli o zabiciu Ralpha — powiedziała Elizabeth. — To tylko taki zwrot, a nie pogróżka. — Być może. — Kiedy do wszystkich dodamy Yu, będziemy mieć oryginalne myślenie i wtedy będziesz mogła zapytać Frankiego o wszystkie jego odczucia dotyczące Ralpha. — JEJ odczucia dotyczące Ralpha — poprawiła go Elizabeth. — Poza tym nie zgadzam się z twoją teorią. Osoba to coś więcej niż tylko fale mózgowe. — To prawda — to również wspomnienia, przesłanki... Dostar- czymy tego wszystkiego. — Takie podejście redukuje człowieka do pozycji maszyny. Jeśli byłoby to już wszystko, co stanowi osobę, to komputery mog- łyby być kreatywne. — Komputery nie są wystarczająco złożone — powiedział Wes. — Znowu złożone! Najbardziej złożony komputer świata nie wymyśli nic, ponieważ brakuje mu tego, co stanowi o człowieku — duszy. — Elizabeth, jesteś mistyczką! — Bóg ulepił człowieka z prochu i tchnął w niego życie. To tchnienie życia to psyche — dusza. Wes rozpoznał fragment czytania z porannego nabożeństwa. Z jego punktu widzenia teoria Elizabeth nie była warta funta kłaków — to po prostu bzdurne przesądy — ale był już zmęczony całym tym sporem. — Cóż, jeśli Frankie potrzebuje duszy, damy mu duszę. — Damy JEJ duszę — sprostowała Elizabeth, uśmiechając się nieznacznie. 12 YU Yu Tran był jedynym synem dumnej rodziny — rodziny bogatej w tradycje i kulturę. Jak wszystkie dzieci Tranów miał przedłużyć linię rodu i przyczynić się do jego dobrobytu. By pomóc mu w wy- pełnieniu tego zadania, jeszcze przed urodzeniem zaplanowano całe jego życie. Najważniejsze było wychowanie w szacunku do rodzi- ców, rodziny i swego kraju — w takiej właśnie kolejności. Podobnie jak jego siostry, miał doświadczyć dobrodziejstw domowej edukacji. Idąc po raz pierwszy do przedszkola, powinien już umieć pisać i czytać oraz znać podstawy matematyki — w to zaangażowana była babcia. Miał biegle władać dwoma językami — i to przez całe życie. Zaplanowano mu w szkole naukę według programu dla dzieci szcze- gólnie uzdolnionych, z przyśpieszonym programem matematyki, po szkole zaś lekcje muzyki, a potem spędzanie reszty popołudnia na odrabianiu prac domowych, a większości wieczorów w bibliotece. W liceum matematykę i inne nauki ścisłe powinien opanować na poziomie uniwersyteckim i uzyskać stypendium do prestiżowego college'u, by potem iść na medycynę i zostać chirurgiem. Yu w ni- czym jednak nie przypominał swoich sióstr i najpierw do matki, a potem do ojca dotarła ta bolesna prawda, że przeznaczona mu była inna droga życia. Gdy Yu poszedł do zerówki, nie potrafił czytać ani też liczyć nawet do dziesięciu, nie mówiąc już o dodawaniu. Umiał napisać swoje imię, ale składało się ono przecież z zaledwie dwóch liter. Wiosną tego pierwszego roku w zerówce matkę chłopca wezwano na rozmowę, podczas której ze zwieszoną ze wstydu głową usłysza- ła, że Yu powinien powtórzyć rok. Ale ten wstyd to było nic w po- równaniu ze wstydem, jaki czuła, gdy wieczorem przekazywała tę informację mężowi. Odtąd do zerówki chłopca odprowadzała jego najstarsza siostra. Matka za bardzo się wstydziła. Yu nawet się cieszył. Od pewnego czasu czuł, że dłoń matki robi się coraz bardziej zimna, i choć był dobrze traktowany, pomiędzy nim i matką powstała bariera, której nie potrafił pojąć. Może zrobił coś złego, o czym nie wiedział. Dłoń jego siostry wciąż jednak była ciepła, więc w drodze do szkoły ściskał ją mocno z wdzięcznością. To było jedyne ludzkie ciepło, jakiego doznawał od śniadania aż do snu. Po drugim roku spędzonym w zerówce Yu przeszedł do pierw- szej klasy, wciąż nie posiadając nawet podstawowych umiejętności. Przez ten czas matka straciła już całkiem zainteresowanie jego edukacją i nie przychodziła nawet na wywiadówki. Gdy szkoła nalegała na wizytę, wysłano starszą siostrę Yu. Wysłuchała ona nauczycieli i szkolnego psychologa, którzy zaproponowali Yu pro- gram szkoły specjalnej. Tak jak kiedyś matka, tak teraz siostra Yu wróciła ze spuszczoną głową do domu i przekazała tę hiobową wieść. Była to ciężka noc dla całej rodziny Tranów. Wezwano dziadków, wujów i ciotki. Spotkanie trwało do świtu. Postanowiono, że Yu nie będzie uczył się według programu szkoły specjalnej. Zamiast tego rodzina wygrzebie zaskórniaki i wyśle go do szkoły z internatem. Będzie to kosztowne posunięcie, jednak honor rodziny jest rzeczą bezcenną. W dniu, w którym miał wyjechać, Yu długo tulił się do najstarszej siostry. Płakał i prosił, obiecując, że będzie grzeczny, jeśli tylko pozwolą mu zostać, ale wszystko, co mogła zrobić, to go przygarnąć do siebie, wytrzeć łzy i przyrzec, że będzie do niego pisała i odwiedzi go, kiedy tylko będzie mogła. Potem podarowała mu album ze zdję- ciami rodzinnymi. Na pierwszej stronie była fotografia ich obojga. Pisała co tydzień, a wychowawcy czytali chłopcu te listy. Nie rozumiał zbyt wiele z tego, co działo się w jej życiu, przecież było tak różne od jego, ale czuł ciepło bijące z tych słów. Jeden z listów nie został mu przeczytany. Zamiast tego spytano go, czy wie, co to jest śmierć. Yu rozpłakał się, myśląc, że umarła jego ukochana siostra. Poczuł ulgę i uśmiechnął się, kiedy dowiedział się, że to jego matka zginęła w wypadku. Reakcja została odnotowana w jego papierach i całe lata nie dawała spokoju wychowawcom. W szkole Riverview Yu miał bardzo dobrą opiekę. W odróżnie- niu od szkoły państwowej wychowawcy byli tam troskliwi i mili. Choć Riverview nie mogła zastąpić domu i nawet nie była najlepszą z prywatnych szkół, to panowała w niej prawdziwie rodzinna atmo- sfera. Jak w rodzinie przeplatały się w niej okresy smutku i radości. Pierwszy rok był pełen smutku. Yu opłakiwał utratę domu i rodziny. Dla ośmiolatka Riverview była zbyt inna, dlatego stał się ponury i wrogo nastawiony. Jednak cierpliwość wychowawców została na- grodzona. Yu powoli godził się z losem i przystosowywał do zwy- czajów tam panujących. Trzy miesiące po przyjeździe Yu na jego oddziale zatrudniono młodą kobietę. Miała na imię Suni. Była niska i gibka jak siostra Yu. Kiedy Suni po raz pierwszy do niego podeszła, wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się. Chłopiec zawahał się, ale kiedy wziął jej rękę, poczuł, że ogarnia go ciepło — coś, czego nie poczuł od ostatniej wizyty siostry. Poszedł z nią bez sprzeciwu. Odtąd to ona zawsze go uspokajała. Suni nigdy nie zastąpiła w jego sercu siostry, ale stała się jego wentylem bezpieczeństwa. Kiedy stawał się przygnębiony albo wpa- dał we wściekłość, Suni była przy nim. W końcu wychowawcy zorientowali się, że Yu nimi manipuluje i udaje złość i przygnębienie tylko po to, by być z Suni. Pewnego dnia przenieśli więc jego opiekunkę na inny oddział. Yu stracił apetyt, przestał jeść i popadł w stan przygnębienia. Pod koniec tygodnia stanęli przed wyborem: albo będą go karmić na siłę, albo przeniosą Suni z powrotem. Suni wróciła następnego dnia. Yu szybko odzyskał siły, ale już nigdy nie był taki, jak dawniej. Podczas jej nieobecności zamknął się w sobie. Powrót Suni i pocieszenia nic nie zmieniły. Nie mógł jej wybaczyć, że go opuściła tak, jak kiedyś rodzina. Mając dziesięć lat, Yu umiał dbać o higienę osobistą, myć się, ubierać i sam jeść. Nauczył się również utrzymywać swój pokój w czystości i porządku. Stał się wręcz pedantyczny pod tym względem. Wszystko musiało mieć swoje miejsce. Dostając prezent — na przykład sweter lub zabawkę — albo w ogóle go nie przyjmował, albo wyrzucał coś z pokoju, żeby to miejsce zajął nowy podarek. Zwracając jakąś rzecz do pokoju Yu, zawsze pytano o jej miejsce. Yu wskazywał je i dopilnowywał, żeby jego życzenie zostało spełnione. W wieku jedenastu lat chłopiec zaczął przejawiać zdolności matematyczne. W dodawaniu i odejmowaniu niczym się nie wy- różniał. Jednak po wprowadzeniu mnożenia swoimi zdolnościami wprawił nauczyciela w bezgraniczne zdumienie. Na mnożeniu przez dwanaście matematyk chciał zakończyć jego kształcenie. Uważał, że Yu na nic się nie przyda bardziej zaawansowana matematyka. Suni jednak nalegała, żeby sprawdził jego możliwości. Wprowadził więc bardziej skomplikowane zadania, które Yu bardzo szybko opanował. Wkrótce jego umiejętności liczenia przewyższyły umie- jętności nauczyciela. Przez następny rok Yu osiągnął tyle, że Suni postanowiła zapro- sić pana Trana, żeby zobaczył, co potrafi jego syn. Ojciec Yu przyjechał niechętnie, zabierając ze sobą najstarszą córkę. Podczas wizyty Yu kurczowo trzymał ją za rękę. — Pokażcie, czego dokonaliście — zażądał ojciec Yu zaraz po przybyciu na miejsce. Suni dawała Yu do rozwiązania zadania polegające na mnożeniu i dzieleniu liczb trzycyfrowych, mnożeniu ułamków i potęgowaniu. Siostra Yu biła brawo z zachwytu, a Yu wygrzewał się w słońcu jej akceptacji. Na zakończenie pokazu Suni zapytała, czy ojciec jest dumny z syna. Pan Tran zgromił Suni wzrokiem, po czym odwrócił się do Yu i spytał: — Jeśli do naszego sklepu przyjdzie ktoś, żeby kupić galon mleka za dwa dolary siedemdziesiąt dziewięć centów, ile mu wydasz reszty z trzech dolarów? Yu kołysał się na krześle, sprawiając wrażenie zmieszanego. -— Nie wiem — odparł w końcu. Pan Tran zaczął się zbierać do wyjścia, ale Suni zatrzymała go. — Yu — powiedziała. — Ile to jest trzysta odjąć dwieście siedemdziesiąt dziewięć? — Dwadzieścia jeden — odpowiedział. Na ojcu Yu nie zrobiło to wrażenia. — Skończyła pani? — spytał, po czym wstał i wyszedł. Siostra Yu wyrwała swoją rękę z dłoni chłopca i płacząc, pocałowała go na pożegnanie. Wszyscy oczekiwali, że Yu pogrąży się teraz w depresji i trudno będzie sobie z nim poradzić, ale zaskoczył ich, w dalszym ciągu rozwijając swoje uzdolnienia matematyczne. Wkrótce potrafił z ogromną dokładnością mnożyć i dzielić w myśli liczby sześciocy- frowe. Niedługo po dwunastych urodzinach Yu objawił światu nową zdolność. Była przerwa popołudniowa i Yu wraz z innymi dziećmi ze swojego oddziału zasiadł przed telewizorem w świetlicy, żeby oglą- dać stare kreskówki Disneya. Suni siedziała na kanapie, rozwiązując krzyżówkę i od czasu do czasu zwracała się o pomoc do swojej współpracownicy. — Nieposłuszeństwo. — Bunt — odparła tamta. — Zaczyna się na „r". — Rewolta. — Trzecia litera „b". — Rebelia — powiedział cicho Yu, nie odrywając wzroku od kreskówek. Suni ze zdziwieniem odkryła, że pasuje. Potem wybrała następne hasło i przeczytała Yu. — Ktoś, kto uczy. Zaczyna się na „p". — Profesor — odparł Yu, wciąż wpatrzony w ekran. — Nie pasuje. Trzecia litera „e". — Preceptor. Suni musiała sprawdzić w słowniku, czy preceptor to istotnie nauczyciel. Przyniosła słownik do świetlicy i zaczęła sprawdzać słownictwo Yu. Do „przezroczysty" dobrał synonimy „prześwieca- jący" i „przejrzysty". Do „skarbnik": „kwestor", „zarządca" i „eko- nom", a do „podróżnik": „wagabunda", „obieżyświat" i „globtroter". Suni nigdy nie słyszała, żeby Yu używał tych słów przedtem, i za- stanawiała się, gdzie mógł niektóre z nich usłyszeć. Dziewczynę badającą Yu intrygowało źródło pochodzenia jego niewiarygodnego słownictwa. Czytał na poziomie czwartej klasy i tylko wtedy, gdy go do tego zmuszono. Nigdy z własnej woli nie wziął do ręki książki, a już na pewno takiej, w której znajdowałyby się słowa takie jak „wagabunda" i „preceptor". Nie, Yu nie był czytelnikiem, on był słuchaczem. Wkrótce Suni zrozumiała, że Yu słucha wszystkiego i wszystkich wokół: wychowawców, gości, radia i telewizji. Nie miało znaczenia, czy to dwóch sprzątaczy rozprawia- ło o wynikach ostatniej kolejki koszykówki, czy nauczyciele rozma- wiali o uczniach. Yu spijał ich każde słowo. Tak samo było z pro- gramami radiowymi i telewizyjnymi. Bez względu na to, czy był to Kaczor Donald, Va banąue czy Koło fortuny lub wiadomości wie- czorne, Yu słuchał tego wszystkiego z taką samą uwagą. Suni zaczęła badać werbalne umiejętności chłopca i odkryła, że są nierówno rozwinięte. Jeśli pytała Yu o synonimy słowa „dobry", odpowiadał „życzliwy" lub „szlachetny". Ale jeśli spytała o antonim „dobrego", nie potrafił podać nawet prostego „zły". Nie umiał rów- nież definiować słów. Jego umiejętności ograniczały się do wynaj- dywania słów o podobnym znaczeniu. Jeśli pytała go o definicje słów, wzruszał tylko ramionami i gapił się w czubki swoich butów. Gdy nalegała, denerwował się. Nauczyciele widzieli w nim chodzący słownik, jednak, jak za- uważyła Suni, Yu był raczej tezaurusem. Odtąd pomagał wszystkim rozwiązywać krzyżówki, a jego słownictwo powiększało się, bo przyswajał sobie pojawiające się w nich słowa. Suni myślała o po- nownym wezwaniu jego ojca, ale postanowiła, że najpierw zbada do końca możliwości chłopca. Pana Trana trudno było zadowolić. Przynosiła Yu różne gry słowne i odkryła, że czuł się zakłopotany grami, w których słowa były ukryte pomiędzy innymi literami. Scrabble i Boggle również były poza jego zasięgiem — układał litery, które nie łączyły się w żadne słowa. Jeden z nauczycieli przyniósł grę, w której słowa były rozwiązaniami matematycznych zadań. Gra łączyła matematyczne zdolności Yu z jego bogatym słownictwem. Suni obserwowała Yu, gdy nauczyciel zadawał mu pierwszą zagadkę. — Co powiedział ojciec Amelii Earhart, kiedy pierwszy raz zobaczył, że sama lata samolotem? Żeby otrzymać odpowiedź, mu- sisz użyć kalkulatora. Pokażę ci, jak to zrobić. Najpierw pomnóż 0,023 przez trzy. — 0,069. — Tak, zgadza się, ale niech to policzy kalkulator. Teraz dodaj 10141. — 10141,069. — Niech to zrobi za ciebie kalkulator. Teraz odejmij 10140,364. — 0,705. — Tak, ale oblicz to na kalkulatorze. A teraz zobacz: gdy odwrócimy kalkulator do góry nogami, dowiemy się, co powiedział ojciec Amelii, kiedy po raz pierwszy zobaczył, że sama lata samo- lotem. Przeczytaj odpowiedź. Pomogę ci. Zobacz: 5 wygląda jak „S", 0 jak „O", a 7 jak ,JL". Tu jest napisane: „solo". Jej ojciec powiedział: „Solo! Ona lata solo!" Yu nie wykazał najmniejszego zainteresowania odpowiedzią. Suni uświadomiła sobie prostotę i jednoczesne skomplikowanie zadania. Yu był szybki jak kalkulator, więc nie musiał go używać. Poza tym, żeby otrzymać odpowiedź, będącą zarazem pointą dowci- pu, musiałby zobaczyć w cyfrach litery. Był na to zbyt dokładny. Pewnego dnia, po rozwiązaniu krzyżówki z gazety, przygotowa- ła łamigłówkę wyrazową. Wzięła czystą kartkę, napisała dużymi czarnymi literami słowa i zaniosła ją Yu. Położyła przed nim słowa: „lśdeiz", „rzygei" i ,jaecminta". — Yu, litery w tych słowach są poprzestawiane. Możesz powie- dzieć, co to za słowa? — Śledzi, gryzie i tajemnica — odpowiedział. Suni spróbowała jeszcze raz — i znowu Yu odpowiedział bez- błędnie. Dziewczyna poinformowała o nowo odkrytych zdolno- ściach chłopca nauczycieli i wychowawców. Wkrótce Yu pomagał Suni rozwiązywać nie tylko krzyżówki, ale i łamigłówki. Suni była zadziwiona trzema zdolnościami Yu: liczeniem, znajdowaniem sy- nonimów i układaniem poprzestawianych liter w słowa. Nie widząc jednak między nimi żadnego związku, wciąż wyszukiwała nowe gry słowne. Pewnego dnia przeczytała w gazecie o konkursie, którego głów- ną nagrodą była wycieczka do Disney Worldu. Zadanie polegało na znalezieniu słowa, które łączyło się z trzema innymi. Dla przykładu podano słowa: „suchy", „patyk" i „sopel". Rozwiązaniem było sło- wo „lód". Suchy lód, lody na patyku i sopel lodu. Suni znalazła Yu w jego pokoju porządkującego rzeczy, które i tak były w należytym porządku. — Yu, mam dla ciebie nową grę — powiedziała. — Powiem ci trzy słowa, a ty podaj mi jedno słowo, które je łączy. Wiem, że to skomplikowane, więc dam ci przykład. Słowem, które połączyłoby słowa: „suchy", „patyk" i „sopel", byłoby: „lód". No, wiesz: suchy lód, lody na patyku i sopel lodu. — Wierny lud — powiedział Yu. — To co innego. Wiem, że brzmi tak samo, ale to inne słowo. Podaj mi teraz jedno słowo, które łączy trzy. Spróbuj. „Bal", „chi- rurg", „Zorro". Yu pokiwał w zamyśleniu głową. Suni czekała cierpliwie, dając mu szansę, żeby sam wpadł na właściwe rozwiązanie. Minutę póź- niej chłopiec zaczął szurać butem o podłogę. To znaczyło, że jest zakłopotany. — To słowo to „maska", Yu. Maska na bal, maska chirurgiczna i maska Zorro. — Maska samochodu i maska spawacza... — Tak, Yu, właśnie o to chodzi. Spróbujmy jeszcze raz. Znajdź słowo, które łączy słowa: „kobiety", „ogrodnik" i „pogoda". Suni czekała. Tak jak i przedtem Yu zapatrzył się w swoje stopy. Potem cicho powiedział: — Pies. — Dobrze, Yu. Bardzo dobrze. A co powiesz na to? „Miasto", „lekcja" i „dzień". Tym razem Yu odpowiedział niemal bez wahania: — Plan. — Zgadza się. Plan miasta, plan lekcji i plan dnia. Yu rozwiązał następne cztery zadania, ani razu się nie myląc. Suni wiedziała, że odtąd rzadko będzie się mylił. Ta nowa umiejęt- ność wydawała się tak różna od innych, że zadziwiła Suni. Ogromny zasób słownictwa Yu był głównie sprawą pamięci, a jego umiejęt- ności matematyczne dotyczyły tylko liczenia. Nie tłumaczyło to sprawności w łączeniu wyrazów. Największą zagadką jednak było, dlaczego Yu mówił tylko krótkimi zdaniami i czytał na poziomie czwartej klasy, podczas gdy umiał wykonywać skomplikowane dzia- łania w pamięci z szybkością błyskawicy, miał ogromny zasób słownictwa i potrafił łączyć słowa, zdawałoby się, nie mające ze sobą nic wspólnego. Suni wciąż zastanawiała się nad tajemnicą Yu, gdy chłopiec spojrzał na nią i powiedział: — Cytryna, mina i deszcze. — Suni uśmiechnęła się w odpowiedzi. Dawał jej do rozwiązania zagadkę. Patrzył gdzieś poniżej jej brody, ale był skoncentrowany, oczekiwał odpowiedzi. Suni myślała, ale nie znalazła żadnej. — Nie wiem, Yu. Jakie słowo łączy te trzy? — Kwaśna. — Ach, rozumiem. Kwaśna cytryna, kwaśna mina i kwaśne deszcze. Bardzo dobrze. Potrafisz wymyślić jeszcze coś? — Szkoła, pociąg i społeczeństwo. — Chwileczkę, chyba wiem, co to jest. Czy to klasa? Yu skinął głową, ale nic nie powiedział. — Klasa w szkole, klasa w pociągu i klasa społeczna, prawda? Yu ponownie przytaknął głową, po czym powiedział: — Królo wie, muszkieterowie i grosze. Znów zabił Suni ćwieka. Powiedziała mu, że nie wie. — Trzy. — Znowu świetnie, Yu. Nigdy bym się nie domyśliła. Trzej królowie, trzej muszkieterowie i trzy grosze. Suni grała z Yu jeszcze jakieś dwadzieścia minut, zadziwiona wszystkim, co robił. Pierwszy raz widziała, żeby sam wpadł na jakiś pomysł, i była pewna, że ojciec będzie z niego dumny. Zadzwoniła do niego następnego dnia, ale musiała wprost błagać, żeby przyje- chał. Ostatecznie zgodził się i dwa tygodnie później zjawił się, żeby zobaczyć postępy syna. I tym razem towarzyszyła mu najstarsza córka, a twarz Yu znów rozjaśniła się na jej widok. Przez całą wizytę chłopiec trzymał ją za rękę. Suni zademonstrowała słownictwo Yu, wykorzystując do tego celu krzyżówkę. Siostra Yu pochwaliła go, ale ojciec tylko patrzył groźnie i sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Suni przeszła szyb- ko do gry słownej. — Yu, powiedz mi, co łączy słowa: „narodziny", „dziewczyna" i „dieta". — Cud — odpowiedział Yu. Ojciec Yu zastukał niecierpliwie butem. Siostra Yu zastanawiała się przez chwilę, a potem powiedziała: — Rozumiem: cud narodzin, dziewczyna-cud i dieta-cud. Bar- dzo sprytne. — Po czym ścisnęła mocniej rękę Yu. Chłopiec zaczer- wienił się. — A teraz Yu — kontynuowała Suni — zadaj zagadkę swojemu ojcu i siostrze. — Listonosz, zegarmistrz, krawcowa. Suni czekała, patrząc na ojca i siostrę Yu. Oczy siostry obracały się w prawo i lewo w poszukiwaniu odpowiedzi, tylko ojciec patrzył tępo przed siebie. — Nie wiem, co to może być — powiedziała w końcu siostra Yu. — Koperta. — Nigdy bym nie zgadła, Yu. To ta krawcowa mnie zmyliła. Suni zamierzała kontynuować, ale pan Tran stwierdził, że usły szał już wystarczająco dużo. — Straciłem cały dzień, żeby zobaczyć te... sztuczki!? — wy- krzyknął. — Nie rozumie pan, jakie to niezwykłe? Yu sam wymyśla zagadki. Jest twórczy. To ogromny krok naprzód. Pan Tran prychnął, a potem zwrócił się do syna. — Masz ułożyć rachunki dla pani White i pani Cramer. Który rachunek będzie pierwszy? W odpowiedzi Yu zwiesił głowę i skupił wzrok na butach. Chwilę później zaczął szorować stopami po podłodze. — To pytanie jest nie fair — zaprotestowała Suni. — Jest dla nie- go zbyt trudne. Jeśli wytłumaczy mu pan, co ma zrobić, na pewno bę- dzie w stanie ułożyć rachunki we właściwej kolejności. Zna alfabet. — Proszę do mnie zadzwonić, kiedy będzie umiał prowadzić rejestr, wydawać resztę i robić remanent. — Nigdy nie będzie w stanie pracować w ten sposób. — Więc proszę do mnie nie dzwonić. Nigdy! Łzy zakręciły się w oczach Suni, gdy patrzyła, jak on, a w ślad za nim jego zapłakana córka wypadają z pokoju. Już nigdy więcej nie zadzwoniła do pana Trana. Rok później opuściła Riverview. Starała się wytłumaczyć Yu, że jest w ciąży, alejej słowa nie docierały do niego i był zupełnie nie przygotowany na dzień, w którym się nie pojawiła. Po odejściu Suni Yu przez tydzień był agresywny. Wychowawcy bali się, że będą musieli użyć środków uspokajających. Któregoś ranka zaczął jednak krążyć dookoła swojego pokoju. Keith, nowy wychowawca na oddziale, obserwował, ale nie wtrącał się. Potem, bez słowa, Yu wyszedł z pokoju i zaczął okrążać świetlicę. Po kilku kół- kach przeszedł do holu, następnie przemierzył wszystkie pokoje i sa- le. Keith podążał za nim, starając się zrozumieć jego zachowanie. Kiedy Yu natknął się na zamknięte drzwi, stał się niespokojny i Keith posłużył się własnym kluczem, żeby go wpuścić do środka. Chłopak przemierzył cały ośrodek, pokój za pokojem. Pracownicy admini- stracji próbowali protestować, gdy wszedł do biura, Keith jednak po- prosił ich o wyrozumiałość. Kiedy przeszli już wszystkie sale w ośrod- ku, Yu podszedł do drzwi wyjściowych. Keith zawahał się, ale posta- nowił mu nie przeszkadzać i go wypuścił. Yu obszedł cały budynek, a potem wrócił do środka i po schodach wszedł do swojego pokoju, po czym usiadł na łóżku. Keith widział, że Yu powoli się rozluźnia. — Yu — zaczął Keith. — O co ci chodziło? — Tyle właśnie jest. — Ile jest? — Piętnaście tysięcy sześćdziesiąt siedem stóp kwadratowych. — To powierzchnia budynku? — Tak. Yu nigdy nie wytłumaczył Keithowi, dlaczego dokonał tych obliczeń. Psycholodzy przypuszczali tylko, że w ten sposób wypiera myśli o Suni. Potem Yu robił podobne obliczenia za każdym razem, gdy był zdenerwowany, Keith przyjął więc wytłumaczenia specjalistów. Kiedy zabierali go na wycieczkę do muzeum, Yu nie potrafił się rozluźnić, dopóki nie obliczył powierzchni budynku, nawet jeśli oznaczało to jedynie okrążanie wszystkich sal muzeum przez cały czas wycieczki. Kiedy hol został przebudowany, Yu raz jeszcze obliczył powierzchnię całego budynku. Jego chodzenie i liczenie było denerwujące, ale żaden program modyfikujący zachowania opracowany przez psychologów nie zdołał go tego oduczyć. Musia- no więc się do tego przyzwyczaić. Keith podobnie jak Suni był zafascynowany nierówno rozwinię- tymi umiejętnościami Yu, eksperymentował z nowymi grami i za- gadkami, ale nigdy nie odkrył nowych zdolności. Pewnego dnia napisał pracę o umiejętnościach Yu i dał jąjednemu z psychologów. Psycholog dopracował tekst i wysłał do jednego z czasopism. Krótko po tym, jak Keith po raz pierwszy ujrzał swoje nazwisko w druku, w szkole pojawił się doktor Martin. Chciał się spotkać z Yu. Odmó- wiono mu, ponieważ na odwiedziny musiał wyrazić zgodę pan Tran. Następnego dnia pan Tran zadzwonił i zgodził się na wizytę doktora Martina, który przez kilka następnych dni badał chłopca. Potem wyjechał, by nie pojawić się już nigdy więcej. Jednak do Riverview dotarła pewnego dnia wiadomość, że Yu zostanie przeniesiony do nowego domu opieki prowadzonego właśnie przez doktora Martina. Keith pamiętał, jak trudny okres przechodził Yu po odejściu Suni, i martwił się o niego. Suni zostawiła dokładne sprawozdanie ze swoich kontaktów z panem Tranem przez te wszystkie lata i Keith wierzył jej, kiedy pisała, że spotkania z nim do niczego nie prowadzą. Mimo to zdecydował, że okoliczności wymagają skontaktowania się z nim. Pan Tran był zimny — dokładnie tak, jak to opisywała Suni. — Panie Tran, chciałbym z panem porozmawiać o przepro- wadzce Yu. Zmiana nawyków może być brzemienna w skutkach. Yu może się cofnąć o lata. Pan Tran prychnął szyderczo do słuchawki. — Cofnąć? Z czwartej klasy do trzeciej? Co za ogromna strata! — Nie chodzi o szkolne umiejętności. Chodzi również o sprawę pewności siebie. — Wiem, uważa pan, że powinien dobrze czuć się z tym, że jest niedorozwinięty. Ja tak nie sądzę. Pewność siebie bierze się z tego, że się coś dobrze robi, a nie z tego, że ktoś mówi ci, że coś dobrze robisz. To kłamstwo. — Chodzi nie tylko o to. Pana syn jest tutaj szczęśliwy, przy- zwyczaił się. — Dostaniecie go z powrotem. To tylko na pewien czas. Potem znów będą do was przychodzić moje czeki. — Nie o to chodzi! — Keith poczuł się urażony sugestią, że zależy mu na pieniądzach. — Jeśli jednak ma to być tylko na jakiś czas, to po co w ogóle to robić? Doktor Martin nie ma przygotowania, żeby pracować z kimś takim jak Yu. — Robię to, ponieważ to dla Yu szansa, żeby oddać rodzinie długi. Doktor Martin zapłaci nam za to, że użyje go w swoich eksperymentach. — Co takiego? — To postanowione. Kiedy eksperymenty się skończą, Yu do was wróci! Pan Tran zakończył rozmowę bez pożegnania, pozostawiając Keitha sam na sam z ciągłym sygnałem w słuchawce telefonu. Keith próbował dowiedzieć się czegoś o eksperymentach, w których chło- piec miał brać udział, ale nie udało mu się. Gdy przyjechała Elizabeth Foxworth, żeby poznać Yu i jego potrzeby, Keithowi spadł kamień z serca. Panna Foxworth była opiekuńczą profesjonalistką, która wysłuchała uważnie opisu nawyków Yu, ale niewiele powiedziała o eksperymencie. Kiedy Yu z nią wyjeżdżał, tylko Keith go żegnał. Yu nie pożegnał się jednak z Keithem. Po prostu wdrapał się na tylne siedzenie samochodu i usiadł, kiwając się do przodu i do tyłu. Nie przestał, gdy samochód wyjechał z podjazdu na szosę. Keith wrócił do budynku trawiony przeczuciem, że już nigdy go nie zobaczy. 13 IMPULS Tym razem szept zaczął dobiegać, gdy Gil był w połowie swych ćwiczeń. Był głośniejszy i Gil mógł rozróżnić niektóre słowa. Naj- wyraźniejsze było słowo: „tato". Był również pewien, że głos powie- dział „przepraszam". Stało się też dla niego jasne, że ktokolwiek to był — cierpiał. Gil zszedł do kuchni. Z ganku dobiegał śmiech Karon i Lena. Wes siedział przy kuchennym stole pochylony nad wykresami, zamyślony, przy filiżance kawy. Gila ciągnęło do piwnicy, by spraw- dzić, czy głos był tam donośniejszy, ale nie chciał tłumaczyć się przed Wesem. Doszedł więc do tylnych drzwi i wyszedł na werandę. Usiadł, wbił wzrok w ciemność i zaczął stosować swoje ćwiczenia relaksacyjne, dopóki znów nie usłyszał szeptu. Nasłuchiwał, ale głos był cichszy niż w domu i nie mógł rozróżnić słów; czuł jedynie emocje — a one się zmieniły. Tym razem była to złość i w końcu Gil sam wpadł w gniew. Głos przeszywał go, zagłębiając się w jego jestestwo, emocje wyrażone przez głos stawały się stopniowo jego emocjami. Gil przestał medytować, czując autentyczną złość z po- wodu utraty kontroli nad swoimi uczuciami. Samokontrola pozwa- lała na utrzymanie w sekrecie jego daru — tylko dzięki niej nie siedział jeszcze w więzieniu. Zbiegł z werandy i przeszedł podwórko, skręcając następnie w uliczkę prowadzącą do miasta; starał się „przechodzić" atakujące go uczucie. Uliczka była nie wybrukowana i nierówna, z kałużami błota porozrzucanymi po obydwu stronach. Drogę rozjaśniały jedy- nie światła na gankach starych domów, które ciągnęły się po obu jej stronach. Mijając je, Gil słyszał odgłosy rodzinnego życia: włączone telewizory i radia, płacz dzieci. Szedł ostrożnie w ciemnościach, ale potknął się i wpadł w sam środek wielkiej kałuży. Brunatna woda chlupnęła na nogawkę spodni i spłynęła po bucie. Wyprowadzony z równowagi Gil kopnął kałużę drugą nogą, powodując, że woda chlusnęła aż do jego piersi. Miał już ponownie zaatakować kałużę, kiedy nagle sobie uświadomił, że to do niego niepodobne tak się złościć, to nie jego uczucie ani nie jego złość. — To ten głos — wyszeptał zagniewany Gil. Usiłując uwolnić się od tej złości, szedł dalej. Kiedy doszedł do końca uliczki, usłyszał przed sobą śmiechy i głosy. Zwolnił i skrył się w cieniu. Jacyś ludzie otwierali właśnie podwójne drzwi garażu. Był to garaż studenckiej korporacji, której członków Gil wykorzystał przeciwko Ralphowi. Był głęboko rozczarowany, że incydent ten skończył się tylko skarceniem Ralpha, a nie jego odsunięciem od dalszych eksperymentów. Grupka mężczyzn zniknęła w otwartych drzwiach garażu; na- stępnie wyszli z długą drabiną i pomaszerowali raźno przed siebie. Gil podążył za nimi. Można powiedzieć, że sposępniał do tego stopnia, że aż pasował do ciemności uliczki. Chłopcy z drabiną zatrzymali się na rogu, podczas gdy dwaj pozostali wybiegli na ulicę, a potem dali znak, że droga wolna. Niosący drabinę przebiegli szybko. Ci z tyłu wymachiwali końcem drabiny, śmiejąc się, podczas gdy ci z przodu ich przeklinali. Gil odczekał chwilę, dając im szansę, by skryli się w głębi uliczki, potem zaś poszedł w ślad za nimi, od czasu do czasu sprawdzając, czy nikt nie czai się na poboczu. Podążając za stłumionym śmiechem, Gil dojrzał ich wpatrują- cych się zza płotu w dwupiętrowy dom. Z miejsca, w którym się znajdował, dostrzegł ruch w oknie na drugim piętrze — zauważył dziewczynę w koszuli nocnej. Ci za płotem zachichotali. „To jakiś sztubacki dowcip", uświadomił sobie Gil. Miał tylko nadzieję, że powiedzie im się lepiej niż z Ralphem. Myśl o nim odświeżyła złość, którą czuł do chłopców z korporacji. Jego oddech stał się szybszy. Gil przeszył ich gniewnym spojrzeniem. W oknie ukazały się dwie kolejne postaci. Chłopcy wspięli się na płot i przerzucili przezeń drabinę. Sprawdzili, czy nikt ich nie widzi, po czym oparli drabinę o ścianę budynku. Drugie piętro domu nie było tak wysokie jak parter i pierwsze piętro, miało za to balkon. Tuż pod oknami drugiego piętra biegł daszek. To właśnie o niego oparli drabinę. Jeden z chłopaków zaczął po niej wchodzić, podczas gdy pozostali trzymali ją na dole. Chłopak skradał się po cichutku. Potem z rozwagą przeszedł na daszek. Przeczołgał się po nim do pierwszego okna. Zajrzał do środka — najpierw ostrożnie, a potem śmielej — po czym odwrócił się do swoich kompanów i wzruszył ramionami. Podglądacz postanowił kontynuować swą wędrówkę do balkonu. Przeszedł nad barierką, przykleił się do ściany i przesunął do szklanych drzwi, które prowadziły do środka. Gilowi wydawało się, że zasłony są szczelnie zaciągnięte, ale chłopiec przystawił oko do krawędzi drzwi i pozostał w bezruchu przez pół minuty. Potem przeszedł do barierki i podekscytowany pomachał do kolegów, robiąc obsceniczne gesty, czym wzbudził zdławiony śmiech. Czując wzmagający się gniew, Gil obserwował ich bacznie. Irracjonalnie obwiniał chłopców o to, że nie udało mu się pozbyć Ralpha. Nie rozumiał też ich postępku ani seksualnej motywacji leżącej u podstaw ludzkich czynów, ponieważ nigdy jej nie zaznał. Na dodatek wprawiało go w złość to, że inni doświadczali czegoś, czego on nie mógł. Cicho opuścił kryjówkę i podszedł bliżej. Chłopcy wchodzili teraz po kolei po drabinie. Dwóch szło już po dachu, by dołączyć do podglądacza, reszta znajdowała się jeszcze na dole. Gil stanął przy płocie, skąd miał dobry widok. Poczekał, aż następny dostanie się na górę. Chłopak zszedł z drabiny i odwrócił się do balkonu. Gil wbił w niego wzrok. Kiedy był w połowie drogi, Gil pomyślał: „skręć w lewo" i pchnął tę sugestię do jego głowy. Chłopiec nagle skręcił i zszedł z krawędzi dachu. Kiedy jego stopa nie napotkała na żaden opór, krzyknął. Rozpostarł ramiona, by się czegoś złapać — bez skutku. Wygiął plecy w łuk, a następnie przekoziołkował w powietrzu i zaczął spadać głową w dół. Z jego ust wydobył się ostry krzyk. Gil spodziewał się, że uderzy o ziemię brzuchem, ale w ostatniej chwili podniósł głowę i zrobił salto jak skoczek, lądując na plecach w krzakach róż. Zadowolony z jego śmierci, Gil odwrócił się. Krzyki pozostałych sprawiły, że pospieszył alejką, bojąc się, że zaraz zbiegnie się tłum. Pokonał niewielką odległość, kiedy do jego uszu dobiegł wrzask chłopca. „Cholera, przeżył", pomyślał Gil. Najpierw doktor Birn- baum, potem Ralph, a teraz ten śmieć z college'u. Ostatnio coś z nim było nie tak. Wsłuchał się w krzyk, starając się na jego podstawie ocenić rozmiary obrażeń. Jego ofiary zwykle nie żyły na tyle długo, by krzyczeć, więc nie miał żadnego doświadczenia w tym względzie i trudno mu było orzec, czy chłopak przeżyje. Miał nadzieję, że nie. Nie podobała mu się myśl, że traci wyczucie. 14 NADZIEJE Choć było późno, Wes czuł się rześki. Wypił już trzecią kawę. Jednak to nie kofeina sprawiała, że był pełen energii, lecz ekspery- ment. Wszystko poszło po jego myśli. Nie dość, że udało się stwo- rzyć Frankiego, to jeszcze odpowiadał on na pytania, posługując się umiejętnościami dawców. To była naprawdę niezależna osoba; przynajmniej według jego kryteriów. Bo Elizabeth pewnie nie zado- woli nic. Przed Wesem leżały wydruki. Większość danych była zbliżona do przewidywanych. EEG z pierwszego i drugiego eksperymentu z Daphne i Gilem wykazywały wprawdzie niewielkie sprzeczności, ale w granicach błędu. Wes żałował trochę, że za drugim razem nie użył Ralpha — dzięki temu miałby teraz więcej danych. Bardziej zaskakujące było EEG Frankiego. W poprzednich eksperymentach Wesa połączone EEG działało w zasięgu ustalonym przez fale móz- gowe dawców. W tym jednak wypadku pojawił się elektryczny impuls, którego nigdy nie zaobserwował u żadnego z dawców, a niektóre z fal alfa miały nadzwyczaj wysoką częstotliwość. Weszła Elizabeth. Nalała sobie kawy, a potem usiadła przy stole naprzeciwko Wesa. Nie chciał, żeby zauważyła niezgodności w wy- nikach, dopóki nie będzie potrafił ich wyjaśnić, zaczął więc od nie- chcenia składać wydruki. Elizabeth obserwowała go znad filiżanki. — Coś ciekawego? — Czemu pytasz? — Jezu, coś taki drażliwy, pytam ze zwykłej ciekawości. — Przepraszam. Nic niezwykłego. Wszystko poszło zgodnie z planem. — Pozwól, że cię o coś zapytam. Powiedzmy, że uda ci się stworzyć Frankiego, i załóżmy, że będzie to zupełnie niezależna osoba. Co dalej? Co z nią zrobisz? Jaki jest cel tego wszystkiego? — Nie czytałaś mojego projektu, prawda? — spytał złośliwie. — Celem jest stworzenie osoby. Jeśli uda nam się to zrobić, zrozu- miemy ją. A jeśli tak, może będziemy mogli ją zmieniać. — Władza nad umysłem. — Dlaczego wszyscy stawiają mi ten zarzut? Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Myślałem raczej o naprawianiu świadomości. — Wydaje mi się, że ktoś wyznający takie jak ty teorie dotyczą- ce umysłu powinien być raczej fizjologiem. Przecież świadomość zależy od mózgu. Dlatego też, żeby ją naprawić, trzeba zregenero- wać jego tkankę. — A co z twoją teorią? Uważasz, że umysł powiązany jest z duszą. Jeśli mam rację, to będziemy mogli przenieść funkcje umysłu do innych części mózgu. Neurony są w sumie czymś w rodzaju elektrochemicznych przełączników. Jeśli będziemy potrafili prze- rzucić jakąś funkcję z jednej części mózgu do drugiej i sprawić, że przełączniki będą działały w ten sam sposób, to może ta część mózgu opanuje tę funkcję. — Bardzo pomysłowe. — Chciałaś powiedzieć: dziwaczne. — Chciałam powiedzieć to, co powiedziałam. Przestań być taki podejrzliwy. Elizabeth mówiła poważnie i Wes uświadomił sobie, że była szczera. Przypomniał sobie, jak bardzo losy jego projektu zależały od niej i zmusił się do uśmiechu. — Przepraszam, to dlatego, że praca jest bardzo ważną częścią mojego życia. Chcę, żeby wszystko się udało. — Na naprawę umysłu przyjdzie ci jeszcze długo poczekać. Jakie są twoje bliższe cele? Wes był w kropce. Chciał się z nią podzielić swoimi planami, ale ciągle nie wiedział, czy może jej zaufać. Miała bystry umysł i cięty język, ale również potrafiła być współczująca i serdeczna, nie mó- wiąc już o tym, że była ładna. Gdyby stała po jego stronie, mogłaby się okazać świetnym sprzymierzeńcem. — Pomyślisz, że to bardzo dziwaczne — powiedział. — Już i tak uważam za takie to, co robisz w tej chwili. Elizabeth powiedziała to z uśmiechem, więc Wes uznał to za przyjacielskie przekomarzanie. — Uczyłaś się na zajęciach z socjologii o szwajcarskim psycho- logu Jeanie Piagecie? — Tak, wszystko jednak, czego się uczyłam, miało socjologicz- ne skrzywienie. — Ale znasz ogólne zarysy jego teorii. Piaget patrzył na dzieci tak, jak nikt w jego czasach. Nie postrzegał ich jako małych doros- łych, którzy niewiele wiedzą, ale jako osoby myślące inaczej niż dorośli. — Pamiętam ten eksperyment ze słojem. — Właśnie. Jeśli weźmie się dwa pękate małe słoje tej samej wielkości i napełni je wodą do tego samego poziomu, czteroletnie dziecko jest w stanie powiedzieć, że znajduje się w nich taka sama ilość wody. Lecz jeśli zawartość jednego ze słojów przeleje się do wysokiego wąskiego słoja i spyta dziecko, w którym słoju jest więcej wody, na pewno wskaże na wąski wysoki słój, bo poziom wody jest w nim wyższy. Starsze dziecko nie popełni takiego błędu. — Młodsze dzieci zapominają wziąć pod uwagę średnicę. — Nie tyle zapominają, ile raczej nie są w stanie tego zrobić. To ważna różnica. Można na kilka sposobów wyjaśnić, dlaczego popeł- niają błąd, ale pomyśl o tym w taki oto sposób: porównując dwa identyczne małe słoje, by uzyskać poprawny wynik, dziecko musi jedynie porównać ich wysokość. W przypadku małego pękatego słoja i wysokiego wąskiego dziecko musiałoby wziąć pod uwagę zarówno poziom wody, jak i średnicę słojów. Do tego potrzebowa- łoby dwóch ścieżek myślowych. Trudniejsze problemy wymagają nawet większej liczby ścieżek. A co z dzieckiem, które ma posorto- wać klocki pod względem rozmiaru, koloru i kształtu? — Potrzebowałoby trzech ścieżek. Żeby to zrobić, dziecko musi być starsze — powiedziała Elizabeth. — Zatem z wiekiem zwiększa się liczba tych, jak je nazywasz, ścieżek. Ale co z tego? — Chodzi o to, że liczba ścieżek nie zwiększa się w nieskończo ność; osiągamy pewne maksimum. Istnieje limit informacji, które potrafimy przetrawić. Wes rozparł się na krześle, czekając, aż Elizabeth wysnuje jakieś wnioski, ale ona tylko wpatrywała się w niego bezmyślnie. — Do czego zmierzasz? — spytała w końcu. — Każdy z naszych fenomenów jest geniuszem w jednej dzie- dzinie. Więcej niż geniuszem. Robi rzeczy, których geniusze nigdy nie potrafiliby zrobić. Einstein nie umiałby obliczać dat — jak Daphne — albo układać puzzli —jak Archie. To tak jakby niewyob- rażalnie wielki umysł roztrzaskał się i jego fragmenty rozprysły się wśród ludzi. A jeśli udałoby nam się zrekonstruować ten wspaniały umysł — tę superświadomość — ile ścieżek by miał? Kilkanaście? Sto? Tysiąc? Jakie zadania potrafiłby rozwiązywać, jeśli udałoby się nam zespolić go znowu? Wes uświadomił sobie, że opiera się o stół, a jego głos podniósł się o oktawę. Elizabeth patrzyła na niego zdziwiona, ale kiedy zaczęła mówić, w jej głosie pobrzmiewał szacunek, nie kpina. — Ciekawa teoria. Uważasz, że im więcej ścieżek ma umysł, tym większą ma inteligencję? — Nie w takim znaczeniu, o jakim myśli większość ludzi. Jeśli dwoje ludzi ma taką samą zdolność rozumowania, ale jedna z osób może brać pod uwagę tylko dwie strony sprawy naraz, podczas gdy druga cztery, wtedy ta druga osoba podejmie lepsze decyzje i będzie wydawała się bardziej inteligentna. Zabierz dodatkowe ścieżki, a nie będzie między nimi różnicy. — Przypuszczam, że już nieraz zadawano ci pytanie: „no i co z tego?" — Sam sobie wiele razy je zadawałem i mógłbym znaleźć na nie wiele odpowiedzi. Dam ci jedną, która może ci się spodobać. Kiedy byłem w college'u, zapisałem się na zajęcia z religioznawstwa. Teoretycznie mieliśmy poznawać różne religie i kultury, ale wykła- dowca był chrześcijańskim Żydem, który miał własny program. Pewnego dnia zaczął mówić o chrześcijańskim i żydowskim post- rzeganiu Boga. Powiedział, że chrześcijan zawsze niepokoiła sprzecz- ność, którą rodziła wiara w Boga wszechmocnego. Pytania typu: jak złe rzeczy mogą się przytrafiać dobrym ludziom?; jeśli Bóg jest wszechmocny i jest stworzycielem wszechświata, to czy nie stworzył również zła?; jeśli tak, to czy nie jest odpowiedzialny za całe zło, które dzieje się na świecie? — budzą w chrześcijanach zwątpienie. By rozwiązać te sprzeczności, niektórzy twierdzą, że Bóg nie jest przyczyną zła, a tylko pozwala na to, żeby się zdarzało. Ale jeśli przyjmie się taki punkt widzenia, to można również spytać, czy jeśli Bóg ma moc, by coś zakończyć, a tego nie robi, to tym samym nie sprawia, że coś się dzieje? — Uczestniczyłam w tego typu dyskusjach. Moje ulubione py- tanie to: czy Bóg jest w stanie stworzyć kamień, którego nie będzie mógł podnieść? — Tak, właśnie o tym mówię. W każdym razie ten profesor powiedział, że tego typu dylematy są przekleństwem chrześcijan. Spędzili oni całe wieki na sporządzaniu pokrętnych teologicznych wyjaśnień, by uwolnić się od stresu, który sami wywołali. Żydzi, twierdził, nie mają tego problemu. Akceptują Boga takim, jaki jest. Bóg jest źródłem dobra i zła. I te dwie myśli nie dają im chwili wytchnienia. Wiele rozmyślałem nad tym, co wtedy powiedział, pró- bując rozwiązać sprzeczności, które wszechmogący Bóg stwarza. — Najprostszym rozwiązaniem jest przyjęcie, że Boga nie ma. Wes zastanawiał się chwilę, czy Elizabeth go podpuszcza, ale wyglądało na to, że mówi szczerze. — Chyba nie ma takiej kultury, w której nie wierzono by w ist nienie dziedziny duchowej. Wolę myśleć, że jest duchowy świat oddziałujący w jakiś sposób na nasz świat, i że wszystkie systemy religijne powstały dlatego, że kiedy staramy się zrozumieć dziedzi nę duchową, możemy pojąć ją jedynie w małym stopniu. Bóg jest prawdopodobnie zarówno dobrem, jak i złem, stworzycielem wszyst kiego i niczego, aktywny w naszym życiu i nieaktywny w naszym świecie, jest częścią natury i z dala od niej. Ludzie prawdopodob nie mają tylko jedną duszę i jedno życie. Równocześnie zaś podle- gają reinkarnacji. Bóg prawdopodobnie dba o każdego z nas z osob- na, jednak przyzwala na skatowanie na śmierć dziecka w pato- logicznej rodzinie. Bóg jest prawdopodobnie tym wszystkim i co więcej, nie potrafimy pojąć Boga — czy jakkolwiek inaczej nazwie- my dziedzinę duchową — ponieważ nie ogarniamy wszystkich faktów naraz. — Za mało ścieżek? — Właśnie. Ale Frankie mógłby być w stanie to wszystko pojąć. — Więc spędziłeś lata, tworząc to wszystko... sprzęt, oprogra- mowanie, a potem starałeś się o fundusze i walczyłeś o fenomeny, żeby stworzyć kogoś, kto wyjaśniłby ci, czy Bóg istnieje? Wesowi nie podobał się sposób, w jaki Elizabeth sformułowała to pytanie. Nie chodziło tylko o to, ale musiał przyznać, że z chwilą narodzenia się pomysłu stworzenia Frankiego chodziło mu to po głowie. Chciał zadać te wszystkie pytania, które od wieków nurto- wały filozofów; pytania o prawdę i pochodzenie wiedzy. Miał też kilka pytań ze swojej dziedziny. Chciał spróbować pogodzić psy- chodynamiczną psychologię z behawioryzmem i kognitywizmem. Zrozumieć, skąd biorą się wspomnienia i czym jest proces uczenia się. Miał nawet pytania na temat pochodzenia wszechświata, teorii wielkiego wybuchu, natury ciemnej materii i czy rzeczywiście pręd- kość światła jest nieprzekraczalna. Ale w chwilach szczerości, takich jak ta teraz, musiał przyznać, że najważniejszym pytaniem było to, które chciał zadać od początku. Czy Bóg istnieje? Wes uświadomił sobie, że nie patrzy już na Elizabeth, a spogląda na stół, i że już od dłuższego czasu się nie odzywa. Elizabeth uszanowała tę ciszę. Spojrzał jej prosto w oczy i odpowiedział szczerze: — Tak, chcę się dowiedzieć, czy Bóg istnieje. Teraz z kolei zaniemówiła Elizabeth. Nie znał jej religijnych przekonań — zaciągała go regularnie do kościoła, ale robiła to ze względu na fenomeny. Wszyscy pracownicy socjalni, których spot- kał, byli ateistami. Było coś, co z życia tych ludzi wyrzucało religię. Prawdopodobnie potrzeba wspomagania innych, bez względu na ich wyznanie, sprawiała, że trudno było utrzymać osobiste poglądy religijne. Nie wiedząc nic na temat wiary Elizabeth, Wes nie miał pojęcia, jak zareaguje na jego wynurzenia. Niestety, zanim zdążyła odpowie- dzieć, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Gil. Twarz miał zaczerwienioną i oddychał ciężko. — Nic ci nie jest? — spytała Elizabeth. — Wszystko w porządku. Spoko. Wlazłem tylko w kałużę. Wesa zdziwiła ta odpowiedź, ponieważ wyjaśniała tylko, dlacze- go jego spodnie były mokre, natomiast nie — dlaczego jego twarz płonie i brakuje mu tchu. Zaproponował Gilowi kawę, ale ten prze- prosił, i po chwili usłyszeli, że wchodzi po schodach. Ponieważ nic nie wskazywało na to, że Elizabeth w jakiś sposób odniesie się do wyznania Wesa, postanowił sam ją o to spytać. Tym razem jednak przerwały mu syreny. Zrazu ciche, potem coraz głośniejsze. Ciekawość Wesa wzrosła, kiedy dobiegł go ryk samochodów jadących ich ulicą. Nagle przemknęła mu przez głowę myśl, gdzie jest Ralph. Podnosząc wzrok, napotkał spojrzenie Eliza- beth. Miał wrażenie, że czyta w jego myślach. — Sprawdzę, co u niego — powiedziała. Kiedy Elizabeth i Wes wstali, dźwięk syren nagle zmienił się w żałobne wycie, a potem rozpłynął. Samochód policyjny pojechał dalej. Jednak to nie zmniejszyło ich niepokoju — wszak Ralph miał naturę włóczykija. Elizabeth wparowała do pokoju obok i... omal na niego nie wpadła. Był w piżamie. — Na końcu ulicy stoi karetka — powiedział. — Chodźmy ją zobaczyć. Odszedł, nie czekając na odpowiedź. Elizabeth i Wes podążyli za nim, starając się dotrzymać mu kroku. Len i Karon stali na chodniku, wpatrując się w koniec ulicy. Ralph minął ich dwoma susami. Miał na sobie piżamę ze ściągaczami przy kostkach i nad- garstkach i wyglądał doprawdy przedziwnie: muskularny, zgarbiony i sunący długimi krokami. Na dworze było zimno i Wes martwił się, że Ralph zmarznie, ale starając się dotrzywać mu kroku, szybko się rozgrzali. Karetka i radiowóz policyjny stały przy następnej przecznicy, ledwie kilka domów dalej. Wes rozpoznał budynek: to żeński aka- demik. Wes i Elizabeth dołączyli do niewielkiego zbiegowiska. Była tam już oczywiście pani Clayton. Nigdy wcześniej Wes nie widział jej bez węża ogrodowego w dłoni. Ralph podszedł do niej i spytał, co się stało. — A, to ty, Ralphie. Dobry wieczór. Nie powinieneś wychodzić tak późno. — Nic się nie stało. Sperymentowali na nas za dnia. Poza tym Elizabeth i Wes są ze mną. — Ralph odwrócił się i pokazał na nich. Elizabeth pomachała pani Clayton, Wes natomiast tylko uśmiechnął się niewyraźnie, znów zmieszany otwartością swego podopiecznego. — Co się stało, pani Clayton? — spytał głośno Ralph. — Ktoś został okradziony czy zabity? — Nie, ranny — odparła spokojnie pani Clayton. — Spadł z dachu. — Spadłem kiedyś z balkonu. Złamałem rękę. Musiałem nosić gips. Swędziało. Miałem specjalne plecy do szczotki, którymi dra- pałem się, kiedy mnie w środku swędziało. — Szczotkę do pleców — delikatnie sprostowała pani Clayton. Ralph przez chwilę wpatrywał się w nią pustym wzrokiem, a potem swoim zwyczajem walnął się dłonią w głowę i powiedział głośno: — Jak mogłem być taki głupi? Szczotka do pleców. To było właśnie to. Żółta, z Chuck E. Cheese. Wygrałem 77 kuponów, grając w Skee-ball i dostałem plecy do szczotki za 75. Zostały mi dwa kupony, ale za dwa nic nie mieli. Nie wiem, co się z nimi stało — gdyby nie to, dałbym je pani, na wypadek gdyby pani kiedyś była w Chuck E. Cheese. Kolejna syrena obwieściła przyjazd drugiego radiowozu. Wy- siadł z niego tylko jeden policjant. Wes skorzystał z chwilowej przerwy w opowieści o szczotce i poszedł za nim na podwórze akademika. Nie było policjantów, którzy odsuwaliby tłum stojący na chodniku. Wes doszedł do grupy studentek w szlafrokach, które stały w ogródku różanym. Kilka z nich płakało. Resztę grupy tworzyli studenci o ponurych minach. Kiedy rozdzielili się, żeby przepuścić policjanta, Wes wślizgnął się między nich. Zaraz potem dołączyła do niego Elizabeth. Trzech policjantów i dwóch sanitariuszy kucało przy chłopcu leżącym w krzakach róż. Był nieprzytomny, ale jego pierś podnosiła się i opadała. Częściowo zasłaniały go krzewy, ale Wes zauważył, że z brzucha wystaje mu drewniany kołek, cały we krwi. Z miejsca, z którego wystawał kij, wypływała biała papkowata tkanka. Wesowi zrobiło się niedobrze. I wtedy chłopak odzyskał przytomność i zaczął krzyczeć. — Ocknął się! — zawołał sanitariusz. — Pomóżcie go nam przytrzymać. Oczy chłopca otworzyły się. Podniósł ręce, by wyrwać kołek tkwiący w brzuchu. Jeden z sanitariuszy chwycił go za rękę, a dwóch policjantów przytrzymało mu nogi. Trzeci policjant złapał go za drugą rękę, ale chłopiec uwolnił się i próbował wyciągnąć za- krwawiony kołek, jego ręka jednak ześlizgiwała się. Policjant zdołał jakoś odciągnąć dłoń chłopca. Walka z jego rękoma trwała. Nato- miast policjanci trzymający mu nogi mogli odpocząć — przestał nimi wierzgać. Chłopiec krzyczał dalej, potęgując płacz dziewczyn. Przyjaciele z korporacji usiłowali go uspokoić, ale ich słowa ledwo przebijały się przez krzyk. Potem chłopak znów stracił przytomność. Wes współczuł leżącemu na ziemi i był sfrustrowany poczyna- niami policji i sanitariuszy. Na co czekali? Dlaczego jeszcze nie zawieźli chłopaka do szpitala? Nagle nadbiegła studentka, niosąc nożyce z długimi rączkami. Podała je jednemu z sanitariuszy. Wziął je i zaczął sprawdzać, jak szeroko otwierają się ostrza. — Powinny wystarczyć. To może wymagać kilku cięć. Prze kręćcie go trochę, ale ostrożnie. Pozostali wykonali jego polecenie, ale nie mogli przesunąć chłop- ca z powodu krzaków. Sanitariusz zaczął je obcinać nożycami. Klął, odkładając krzewy róży na bok. Kiedy droga była wolna, delikatnie podnieśli chłopca, a pielęgniarz, położywszy się na ziemi, wycinał gałęzie spod niego. Po kilkunastu cięciach wyciągnął nożyce. — Chyba jest już wolny. Przynieście nosze. Chłopca delikatnie podniesiono i próbowano przykryć go prze- ścieradłem, ale przeszkadzał w tym kołek wystający z jego brzucha. Kiedy już go zabrali, Wes zobaczył na ziemi dużą kałużę krwi. Wmieszał się w tłum, wsłuchując się w opowieści ludzi. Eliza- beth stanęła przy nim. Po kilku minutach postanowili wracać do domu i przerwali Ralphowi rozmowę, w którą wdał się z jednym z sąsiadów. Staruszek poczuł wyraźną ulgę. Kiedy tylko Ralph ich wyprzedził, Elizabeth spytała: — Słyszałeś, co się stało? Chłopak był na dachu akademika — zdaje się, że podglądał dziewczyny — i zupełnie nieoczekiwanie odwrócił się i zrobił krok w powietrze. — Przykro mi, ale nie powinien tam w ogóle się znaleźć. Dachy są niebezpieczne nawet za dnia. — Może i tak — przyznała Elizabeth. — Wypadki się zdarzają, ale nie takie, jak ten. On po prostu nagle się odwrócił i zszedł z dachu. Wes nie wiedział, co ma powiedzieć. Według niego wypadek spowodowała kombinacja piwa i głupoty. Jednak Elizabeth raz jeszcze widziała sprawy inaczej. — Czy coś przegapiłem? — spytał. — To po prostu bardzo dziwne. Pamiętasz, co stało się z moim asystentem, Marshallem? Potrącił go samochód. Pamiętam, co po- wiedziała o tym jego żona. Szli ulicą z córeczką i nagle Marshall odwrócił się i wszedł na jezdnię prosto pod ciężarówkę. Nic nie powiedział, nie zamierzali przechodzić przez jezdnię, nie miał żad- nego powodu, żeby to zrobić. To było prawie jak samobójstwo. — Rzeczywiście, to dziwne. Tyle że dziwne rzeczy zdarzają się ciągle. Nawet dziwniejsze niż ta. — Tak, choć niewątpliwie jest to zastanawiający zbieg okolicz- ności. Wes wiedział już, że Elizabeth nie daje łatwo za wygraną. — Może kiedy Frankie będzie działać już pełną parą, spytasz ją o Boga i zbiegi okoliczności — powiedziała. — Chyba jego — poprawił ją Wes. — To się dopiero okaże — odparła. 15 SPOTKANIE Daphne spoglądała przez okno na ulicę. Głowę trzymała wysoko, uszy i oczy miała szeroko otwarte, a mimo to nie docierał do niej zgiełk świata. Poranki często były dla niej właśnie takie i dlatego wstawała, nim jeszcze wzeszło słońce. Wtedy wszystko działo się pojedynczo. Drzwi się otwierały, ktoś wychodził z domu, wsiadał do samochodu i odjeżdżał. Potem upływało wiele minut, zanim wycho- dziła kolejna osoba. Słońce wschodziło wolno, niemal niezauważal- nie, niczym przesuwające się wskazówki zegara. Pomarańczowy 'Mask porannego słońca oświetlał okolicę jednorodną głęboką barwą, nie tak jak w dzień. Daphne doświadczała powolnych zmian: od dyskretnych odczuć po skomplikowane kombinacje — tyle jeszcze mogła znieść. Kiedy dzień był już w pełni, zaczynało się dziać zbyt dużo i nie mogła zapanować nad wszechogarniającym chaosem. Opadał jak kurtyna na koniec przedstawienia i wkrótce zgiełk zaczy- nał odgradzać ją od świata. Zazwyczaj do czasu, kiedy pani Clayton wychodziła, żeby podlać swoje rośliny, Daphne była już zamknięta w sobie — z dala od zewnętrznego chaosu. Dziś jednak było inaczej. Mimo że pani Clayton stała już przed domem, świat Daphne wciąż był jasny. Działo się tak od wczorajszego eksperymentu. Doświadczała świata tak, jak prawdopodobnie robią to inni — potrafią przyswajać naraz różnorakie obrazy i dźwięki. Bogactwo świata nie dawało jej spokoju — wcześniej miała tylko jego przedsmak. Teraz dźwięki ze świata nie rozlegały się w jej głowie, mieszając się z cieniami w pokoju. Tego ranka dźwięki rozbrzmiewały i odpływały tak, jak prawdopodobnie dzieje się to u wszystkich innych ludzi, a światło i cienie nie zlewały się w jedno. Tylko obecność czarnej dziury w umyśle mąciła jej radość. Kiedy zaczęła o niej myśleć, dziura zaczęła się otwierać, przyzywając ją. Daphne skoncentrowała się na pani Clayton, ale dziura i tak się rozszerzała, grożąc wyrzuceniem swej straszliwej zawartości. Postać pani Clayton rozmyła się i wkrótce nie można było jej odróżnić od gumowego węża i kwiatów. Potem staruszka przemieniła się w linie proste, krzywe i kolory, które się podnosiły i opadały jak liście na wietrze. Krążyły one wokół czarnej dziury, wychwytując dźwięki i zapachy — wszystkie wrażenia zmysłowe. Wkrótce ryczące torna- do myśli otoczyło czarną dziurę, nie pozwalając Daphne zobaczyć tego, co w niej było ukryte. Dziewczyna uciekła do kryjówki w swoim umyśle, czekając, aż burza się uspokoi. Kiedy poczuła się bezpieczna, wyciągnęła ręce i zaczęła grać, pozwalając, by rytm i melodia przegrodziły jej umysł — burza po jednej stronie, porządek po drugiej. Kiedy wyimagino- wana muzyka nie mogła zrobić już nic więcej, Daphne zeszła do salonu i grała długo i głośno, zapędzając burzę w róg i odgradzając się od niej. Luis i Archie zeszli na dół, żeby posłuchać jej gry. Archie zaczął układać puzzle. Gdy Ralph włączył Ulicą Sezamkowa, chłopcy do- łączyli do niego, siadając na podłodze przed telewizorem. Po śnia- daniu obejrzeli Koło fortuny. Luis rozwiązywał zagadki, zanim robili to uczestnicy, kiedy odsłonięte było tylko kilka liter. Potem przyszła pora nauki. Elizabeth i Gil powtórzyli z fenomenami najpierw czy- tanie i podstawy matematyki, potem pracowali nad ich umiejętnoś- ciami socjalnymi, a zwłaszcza nad nawiązywaniem kontaktu wzro- kowego. Elizabeth bardzo się starała, ale Daphne patrzyła jej w oczy tylko przez chwilkę. Luis odmówił spożycia posiłku, kiedy zobaczył spaghetti, Gil musiał mu więc zrobić grzankę z serem. Ponieważ wszyscy inni zajęci byli przygotowywaniem urządzeń do eksperymentu, Eliza- beth zabrała fenomeny do parku. Prowadził jak zwykle Ralph, za- trzymując się co chwila, żeby pogadać z każdym napotkanym prze- chodniem. Archie był najwolniejszy i Elizabeth szła z nim. Daphne starała się dotrzymać kroku Ralphowi, ale jak zwykle skończyło się na tym, że wlokła się z Luisem. W parku bujali się na huśtawkach, dopóki jakaś matka nie zwró- ciła im uwagi, że je wyginają i „są na nie za duzi". Mimo chaosu panującego w głowie, Daphne poczuła się urażona i zeszła z huśtaw- ki, żeby posiedzieć w samotności na ławce. Ralph usiadł z nią, starając sieją pocieszyć. — Ona nie miała nic złego na myśli, Daphne. Powinniśmy się zmieniać na huśtawce. Lubię się huśtać, a ty? Na pewno też lubisz. Chcesz gumę? Dostałem od Wesa. Ma teraz zapas gum w swoim pokoju. Chyba dlatego, że cały czas o nie proszę. Daphne nie chciała gumy, ale paplanie Ralpha uspokoiło ją i oddaliło trochę ból. Po jakimś czasie dziewczyna rozejrzała się i zobaczyła, że ludzie im się przyglądają — nie podobało jej się to. Właściwie była przyzwyczajona do tego, że ludzie się na nią gapią — zwłaszcza dzieci. Nie miała nic przeciwko dzieciom, tyle że czasem stroiły różne miny, kiedy dorośli nie patrzyli. Dorośli nit okazywali jej aż tak otwartej niechęci, ale patrzyli tak samo jak dzieci. Dzwonki lodziarza sprawiły, że Ralph zerwał się na równe nogi. — Poproszę Elizabeth o pieniądze. Dopadł Elizabeth i zaczął coś szybko mówić. Wkrótce wrócił. — Zgodziła się. Chcesz coś? Na pewno mają te z posypką orzechową. Daphne poprosiła o jedną kulkę, ale została na ławce, kiedy inni wyszli na ulicę w oczekiwaniu na lodziarza. Myśl o przekąsce sprawiła, że poczuła się trochę lepiej, ale wciąż wpatrywała się w ziemię, walcząc o pozostanie w kontakcie ze światem. Nagle dostrzegła czyjeś nogi. Nie podniosła głowy, ale rozpoznała głos. — Ty jesteś Daphne, nie? Pamiętasz nas? Jestem Billy. Ralph poznał nas ze sobą. Znasz Rimmera, prawda? Daphne siedziała w ciszy, wpatrując się w ich stopy. Potem Billy usiadł obok niej, pozostali zaś podeszli bliżej. — Ralph miał rację, Daphne. Mówił, że jesteś ładniutka, i tak jest w istocie. Burza w głowie Daphne wzmogła się. — Co ty wyprawiasz, Billy? Ona jest przecież niedorozwinięta! — Zamknij się, Grant. Nie zwracaj na niego uwagi, Daphne. Naprawdę fajna z ciebie laseczka. Potem przysunął się bliżej, jego biodra przycisnęły się do jej bioder. Burza w umyśle zahuczała. Daphne napełniła głowę muzyką — nie chciała, by czarna dziura się powiększyła. — Na pewno chłopcy się za tobą uganiają, co nie, Daphne? Ralph na pewno, to już wiem. A ten Meksykanin, który z wami mieszka? Luis? Nie robiliście nic razem? Nie bawiliście się w dok tora? Oparł się o nią, a potem położył dłoń na jej kolanie. Bezwiednie wyciągnęła ręce i zaczęła grać w powietrzu. — Traci przez ciebie zmysły, Billy. — Wszystkie kobiety tracą przeze mnie zmysły, Grant. Ona mnie pragnie — w ten sposób mi to sygnalizuje. Jego dłoń przesunęła się powoli w górę po jej udzie. Dziewczyna zaczęła mocniej uderzać w wyimaginowane klawisze. — Hej, wraca ta Foxworth. Zmywajmy się, zanim nas zobaczy. — No cóż, Daphne. Może innym razem. Wstając, przesunął dłonią po wnętrzu jej uda. Bariera w jej umyśle prawie się załamała. Ale kiedy poczuła, że odeszli, nacisk zmniejszył się, a bariera wciąż stała. Powoli odzyskiwała kontrolę nad sobą. Opuściła dłonie. Kiedy przyszedł Ralph i podał jej lody, była już w stanie je odebrać, ale zanim zaczęła je jeść, były już na wpół roztopione. 16 ODKRYCIE Tym razem do przyjazdu kolejnego fenomena Wes się przygoto- wał — spędził noc, czytając notatki Elizabeth na temat Yu. Wynikało z nich, że Yu bywał w przeszłości porywczy. Gdyby nie jego na- prawdę wyjątkowe zdolności Wes nie zdecydowałby się włączyć go do swojego projektu. Skoro już jednak był i mógł okazać się najtrud- niejszy z grupy, musiał się jakoś przygotować na spotkanie z nim. Raport Elizabeth wyszczególniał każdy aspekt zachowania się Yu i tego, jakie miał potrzeby. Zostały w nim szczegółowo opisane jego codzienne zwyczaje, a nawet ulubione potrawy i programy telewizyjne. Dołączono do niego rozkład dnia, a nawet wykres i grafik z częstotliwością i regularnością procesów fizjologicznych. Z raportu wynikało, że Yu, podobnie jak Daphne, musiał mieć pokój urządzony w ściśle określony sposób. Jednakże w odróżnieniu od Daphne bagaż chłopca nie powinien być rozpakowany — miał to zrobić sam. Na ganku na przybycie Yu czekali Gil, Wes i —jakżeby inaczej — Ralph. Daphne grała na pianinie, a pozostali czekali w środku. Już z daleka Wes zauważył, że Yu jest zdenerwowany. Podskakiwał energicznie na siedzeniu dla pasażera, kiwając się do przodu i do tyłu. Elizabeth zatrzymała się, wyskoczyła z samochodu i otworzyła bagażnik. Do pomocy Gilowi przy noszeniu bagaży Yu przyszli Len i Karon. Zanim Elizabeth zdążyła okrążyć samochód i dojść do drzwiczek od strony pasażera, chłopak wysiadł i stanął na chodniku, z zadartą głową i oczyma utkwionymi w niebo. Stojący na ganku Wes słyszał jego szybki oddech i zaczął się zastanawiać, czy wybór właśnie jego nie był pomyłką. — Ralph pokaże ci twój pokój, prawda? — Jasne. Jak masz na imię? Yu? Śmieszne imię. Nigdy przed- tem nie spotkałem kogoś, kto miałby tak na imię. Ale spoko, chodź- my, jurny junaku, Yu. — Ralph uśmiechnął się promiennie. — Załapałeś? To taki żart. Ju-rny, ju-nak, Yu. Nikt się nie roześmiał, Ralph jednak nie poczuł się dotknięty i poszedł w stronę domu. Yu udał się za nim, przechylając głowę z boku na bok. Ralph paplał jak przewodnik, objaśniając, kto mieszka w każdym z pokoi. Kiedy dotarli w końcu do pokoju Yu, Wes odwrócił się do Elizabeth z pytaniem o jej odczucia. — Jeszcze nie wiem. Znamy dokładnie jego przyzwyczajenia. Przekonamy się, jak dalece to pomoże. — Chodzi ci na przykład o urządzanie pokoju? — O, widzę, że czytałeś mój raport — powiedziała Elizabeth, uśmiechając się. — Tak, spędzi kilka godzin na urządzaniu swojego pokoju; to będzie pierwszy poważny test, czy potrafi się przystoso- wać czy nie. — Nie możemy mu pomóc w układaniu rzeczy? Im szybciej zostaną ułożone, tym lepiej. — Nie wiemy, gdzie je położy. Nawet on zmienia od czasu do czasu zdanie. Utrzymuje swój pokój w określonym porządku przez kilka godzin, a potem nagle robi przemeblowanie. Czasami jest to jakaś drobna zmiana, na przykład przełożenie książek; innym razem ściąga wszystko z półek i układa zupełnie gdzie indziej. Poza tym ma dosyć specyficzne nawyki. Trzyma bieliznę razem z butami w tej samej szufladzie, a skarpetki w szafie na wieszakach. Nie pytaj dlaczego. Wes był zniecierpliwiony, wiedział jednak, że nie może poganiać Yu. Zamiast tego wziął się do pracy nad swym programem, usiłując zrozumieć nieprawidłowości, które zaszły podczas ostatniego jego uruchomienia. Godzinę później przyszedł Ralph i zażądał od niego pięciu dolarów na slurpee. — Dlaczego aż pięć? — Yu też chce, a my zdecydowaliśmy, że dziś kupimy średnie, bo to jego pierwszy dzień tutaj. Wrócił po półgodzinie. Jedno slurpee wręczył Daphne, która jak zwykle grała na pianinie, dwa Archiemu i Luisowi, którzy siedzieli przed telewizorem. Natomiast pozostałe dwa zaniósł na górę. Dwie godziny później przyszła Elizabeth. — Jest prawie gotów. Pudła i walizki już opróżnione. Wygląda na to, że chce tu zamieszkać. Z jakiegoś powodu bardzo polubił Ralpha. — Czyżbym jedynie ja miał z tym problem? — Najwidoczniej — odparła Elizabeth. — Ralph wyjmuje rze- czy z pudeł i przygląda się im, ale Yu, o dziwo, wcale się tym nie przejmuje. Po prostu odbiera je od Ralpha, sztuka po sztuce, i odkła- da na bok. Wyglądał wręcz na szczęśliwego, gdy Ralph zapropono- wał, że kupi mu slurpee. — To przecież ja kupiłem mu slurpee. Jemu i wszystkim tutaj. — Nie bądź zrzędą, wcale tak dużo cię to nie kosztuje. W każ- dym razie prawie już skończył. Teraz się przekonamy, czy się przystosuje. Godzinę później Yu wyszedł ze swojego pokoju i dom zaczęła obchodzić dziwna procesja. Yu szedł pierwszy, w ślad za nim Ralph. Następna w kolejności była Elizabeth, a na końcu, wyglądający na zakłopotanego, Gil. Wes obserwował procesję okrążającą byłąjadal- nię i udającą się do kuchni. Kiedy wrócili, podniósł się i podążył za nimi. Zaskoczona Daphne przestała grać i odwróciła się, by przy- glądnąć się Yu i Ralphowi idącym na czele. Yu zdążył raz jeszcze obejść cały parter, aż trafił na drzwi do piwnicy. Wes i Elizabeth czekali w kuchni, podczas gdy Yu torował sobie drogę przez rupie- cie, by obejść pomieszczenie. Potem wrócił i wyszedł z domu tylnymi drzwiami. Opiekunowie podążyli za nimi i stanęli na pod- wórku, śledząc procesję znikającą za rogiem domu. — Już prawie skończył — zapewniła Wesa Elizabeth. Minutę później wyszli zza rogu, Yu na przedzie, a Gil wlókł się w ogonie. Elizabeth uśmiechnęła się, gdy Gil przechodził koło niej. Ten wzruszył ramionami, podążając za Yu z powrotem do środka. — To powinno wystarczyć — powiedziała Elizabeth. Wes spodziewał się ujrzeć Yu odprężonego, ale okazało się, że przemierza on znowu pokoje, tylko że tym razem szybciej. Obszedł cały parter, potem piętro, a na końcu piwnicę. Kiedy wrócił na górę, poszedł prosto na dwór i znowu obszedł dom dookoła. Kiedy skoń- czył, wyglądał na bardziej wzburzonego niż przedtem i prawie biegł. Gil odłączył się od procesji i przystanął obok Elizabeth. — To jakiś pieprzony automat. Nie mogę za nim nadążyć. — Nie rozumiem — powiedziała Elizabeth. — Obszedł cały dom, to powinno go uspokoić. To zawsze go uspokajało. Wesowi serce się krajało — smutek Elizabeth było słychać w jej głosie. Tym razem, kiedy Yu wyprowadził Ralpha na dwór, zawołał: — Ralph! Ralph! Co on robi? — Zdaje się, że coś zgubił — odparł olbrzym, nie zwalniając kroku, i powtórzył: — Coś zgubił. — Zgubił coś? — zdziwił się Wes. Potem zaś odwrócił się do Elizabeth i powiedział: — Nie wydaje mi się, żebyś przeprowadziła inwentaryzację jego rzeczy, zanim je tu przywiozłaś. — A właśnie, że tak — odparła Elizabeth. — Niczego nie brakuje. Poza tym on wcale nie zachowuje się tak, jakby coś zgubił. Procesja ponownie okrążyła dom, po czym zniknęła w środku. Tym razem Elizabeth udała się w ślad za nimi, a za nią — Wes. Weszli po schodach. Gdy Yu wszedł do swojego pokoju, Elizabeth stanęła w drzwiach, zagradzając mu wyjście. Yu przestał chodzić, zaczął za to kołysać się, najwyraźniej podminowany. — Co się stało, Yu? Ralph twierdzi, że coś zgubiłeś. Czy to prawda? Ralph przybrał swą tradycyjną pozę myśliciela. — Prawda, że coś zgubiłeś? — spytał. — Nie — odparł Yu. — Więc co się stało? — Coś jest nie tak. — Co jest nie tak? — spytała Elizabeth. — No właśnie — zawtórował Ralph. — Co jest nie tak? — Proszę cię, Ralphie. Pozwól, że ja to załatwię. — Dobrze, panie bobrze. Chciałem tylko pomóc. — Co jest nie tak, Yu? — Powinny być cztery tysiące osiemset dwadzieścia dwie sto- py kwadratowe. A nie ma tyle. Wewnątrz jest inaczej niż na ze- wnątrz. Elizabeth odwróciła się i spojrzała na Wesa, wyraźnie zakłopo- tana. Wes nie znał tych wymiarów, ale wydawało mu się, że domowi niczego nie brakuje. Jeśli jednak było to ważne dla jego fenomena, nie należało tego lekceważyć. — Może zapomniał uwzględnić grubość ścian — zasugerował. — Gwoździe dwa na cztery cale, tynk i listwy wykończeniowe w środku, zewnętrzne ściany dwa na sześć cali, cedrowa boazeria jeden na sześć cali — wyrecytował Yu. Dokładność odpowiedzi chłopca zaskoczyła Wesa. Poczuł zado- wolenie z faktu, że pozyskał dla Frankiego takie niecodzienne zdol- ności. — Cóż, może pominęliśmy któryś z pokoi — powiedział. — Ile brakuje? — Sto dwadzieścia stóp. Wes i Elizabeth spojrzeli po sobie, zaskoczeni tą odpowiedzią. Wes pierwszy odzyskał mowę. — To dużo. Jak moglibyśmy coś takiego przegapić? Strych... — zasugerował, zdając sobie równocześnie sprawę z tego, że to kolejna zła odpowiedź. — Nie zapominaj, że tam w ogóle nie wchodził — powiedziała Elizabeth, popadając w zamyślenie. —Poza tym strych ma znacznie większą powierzchnię. — Jak mogłem być taki głupi — powiedział Ralph podniesio- nym głosem i swym zwyczajem uderzył się w czoło. — Zapomnie- liśmy o garażu. — To nie to — zaprzeczyła Elizabeth. — On obszedł tylko dom. — Może powinniśmy go o to zapytać — zasugerował Ralph. — Hej, Yu, nie wiesz przypadkiem, gdzie tego brakuje? — W piwnicy — odpowiedział Yu. Poszli więc razem z Yu do piwnicy i patrzyli, jak przedziera się przez tony rupieci, próbując obejść pomieszczenie. Stare materace, łóżka, krzesła ogrodowe, beczki po piwie i kupki śmieci czyniły to zadanie niemal niewykonalnym. Doszedłszy do komórek, otworzył drzwi i zajrzał do środka. — Wiesz co, Elizabeth, on się chyba pomylił w tych oblicze- niach — powiedział Wes. — Nie mógł przejść wzdłuż ścian, a nawet nie wchodził do tych komórek. Łatwo mógł się pomylić. — Może i tak, ale czy nie sprowadziłeś go tutaj dlatego, że jest w takich sprawach geniuszem? Wes uświadomił sobie, że miała rację. Yu nie byłby tutaj, gdyby nie jego niespotykane zdolności, które teraz powiedziały mu, że piwnica ma zbyt małą powierzchnię. Wes rozejrzał się. Tylko w jed- nym miejscu mogło być trochę nadprogramowej przestrzeni, jeden koniec piwnicy był zastawiony skrzyniami i półkami. Wes nigdy tak naprawdę mu się nie przyglądał. — Może to zniekształciło jego obliczenia. Pozwólmy mu się lepiej przyjrzeć. Yu czekał niecierpliwie, podczas gdy Wes, Elizabeth i Gil toro- wali drogę pośród rupieci, do półek. Len, Karon i Shamita zeszli i przyglądali się ze schodów. Ralph jak zwykle próbował pomagać, dopóki Len nie zaproponował mu paczki gumy, by czymś go zająć. Ku zaskoczeniu wszystkich, Daphne dołączyła do nich, usiadłszy na szczycie schodów, ze spuszczonym wzrokiem. Kiedy przy półkach zrobiło się trochę miejsca, Wes i Elizabeth zaczęli ściągać z nich stare słoiki i narzędzia ogrodowe. Wes znalazł za rzędem słoików oponę i podał ją Gilowi, nie patrząc do tyłu — tylko że Gila tam nie było. Wycofał się na górę, patrząc na półki. Wes nie miał nic przeciwko temu, by zrobił sobie krótką przerwę, ale na jego twarzy nie było widać zmęczenia — było za to przeraże- nie. Miejsce Gila zajął Len i Wes oraz Elizabeth od tej chwili podawali rzeczy jemu. — Popatrz na to — powiedziała w pewnej chwili Elizabeth. — Ta półka jest węższa od innych. Wes przypatrzył się półce i odkrył, że miała ona co najwyżej jakieś sześć cali. Inne półki były znacznie szersze. Przeszedł wzdłuż węższych półek i odkrył, że w rogu były jaśniejsze. — Za tymi półkami jest ściana. Myślałem, że również za nimi są komórki. Elizabeth podeszła do komórek i zajrzała do każdej z nich, a potem popatrzyła na Wesa. — Nigdzie nie są takie duże. Zdejmijmy te półki. Całą godzinę zajęło im opróżnianie wszystkich półek i rozpoczę- cie ich rozwalania. Len znalazł młot i łom, ale robota szła im wolno, ponieważ półki były z okuciami. Kiedy regał się rozpadł, stało się jasne, że odnaleziono zgubione stopy kwadratowe. Jeden z rogów piwnicy odgradzała ceglana ściana. To za nią znajdowała się prze- strzeń, której brakowało Yu. Wszystkim zachciało się jeść i pić, zanim jeszcze doszli do połowy, więc Karon i Shamita poszły na górę, po czym wróciły z chipsami, oranżadą i kanapkami z tuńczykiem. Zrobili przerwę i na chwilę w piwnicy zapanował nastrój pikniku. Jedynie Gil i Yu nie przyłączyli się do frywolnych żartów, siedząc osobno. Yu kołysał się, a Gil patrzył ponuro przed siebie. Wes wiedział, co niepokoiło Yu, jednak zachowanie Gila było dla niego zagadką. Kiedy skończyli, Karon poszła do pozostałych fenomenów, znów oglądających telewizję. Wznowili pracę ze zdwojoną energią. Rozmontowali resztę półek, odsłaniając ceglaną ścianę, która biegła od zewnętrznej ściany piw- nicy do miejsca, gdzie zaczynały się komórki. — Gotowe, Yu—powiedział Wes. — To wszystko, co tutaj jest. Yu nie odpowiedział; po prostu patrzył, kiwając się. Wes odwró cił się do Elizabeth i dobrze wiedział, co za chwilę powie. — Przykro mi, ale będziemy musieli przebić się przez tę ścianę — powiedziała kobieta. Len podał Wesowi jeden z młotków, ale było to godne politowa- nia narzędzie w zestawieniu z ceglaną ścianą. — Dobrze by było, gdybyś znalazł coś większego. Wygląda na to, że przed nami kawał roboty. Len popatrzył na Wesa pustym wzrokiem i nie poruszył się. Wes spodziewał się kolejnego durnego dowcipu. I faktycznie — nie zawiódł się. — Pewnego dnia Samotny Jeździec ze swoim indiańskim przy jacielem Tonto pojechał na polowanie — często im się to zdarzało. Nagle dwudziestu Indian nadjechało z prawej, potem kolejnych dwudziestu — z lewej. Za chwilę następnych dwudziestu pojawiło się przed nimi i za nimi. Samotny Jeździec rozejrzał się, odwrócił się do Tonto i powiedział: ,Zdaje się, że jesteśmy otoczeni". A Tonto na to: „Co masz na myśli, mówiąc »my«, blada twarzy?" Len spojrzał na Wesa i powiedział: — Co masz na myśli, mówiąc, że mamy przed sobą kawał roboty? Te dłonie zostały stworzone do pieszczenia klawiatury kom- putera, a nie do rozbijania cegieł. — No dobrze, jeśli znajdziesz młot kowalski, ja zrobię resztę. — Och, rzeczywiście — nic prostszego niż znaleźć młot kowal- ski. Zajrzę do kredensu. — Nie masz tam co zaglądać — wtrącił się Ralph. — Zagląda- łem już dzisiaj rano i nie widziałem żadnego młota. Len podziękował Ralphowi, a potem, mamrocząc pod nosem, poszedł na górę. Wes postanowił zrobić przerwę i usiadł na ogrodo- wym krześle obok Elizabeth. Po kilku minutach kobieta wskazała na jedną z cegieł. — Ma inny odcień. To wygląda jak małe drzwi. Popatrz na dół. To nie jest taka sama cegła jak te na górze. Wes skierował wzrok za ręką Elizabeth i zobaczył, że cegły rzeczywiście miały różne kolory. Wstał, po czym przykucnął przy ścianie. — Jak myślisz, dlaczego tak jest? Może za tą ścianą są rury z gorącą wodą? Elizabeth przeszła wzdłuż ściany, patrząc w sufit. — Nie, rury biegną tędy. Poza tym, dlaczego by miano je zamu- rowywać? W tej chwili Len zszedł po schodach, niosąc młot kowalski. Wes był zaskoczony; nie było go raptem kilka minut. Len triumfalnie uniósł oburącz młot nad głowę i powiedział: — Mąż pani Clayton był budowlańcem. Jej garaż pełen jest narzędzi. Wes wziął młot i spojrzał na ścianę, szukając dobrego miejsca na początek. Cegła w innym kolorze wydawała się niezłym celem. Przyłożył młotem w ścianę. Rozległ się głośny huk, ale cegła nie pękła, ani nawet nie nadkruszyła się. Uderzył raz jeszcze — z takim samym efektem. — Może powinieneś uderzać mocniej — zasugerował Ralph. — Nigdy nie wygrałbyś na festynie lalki, uderzając w ten sposób. — Może chciałbyś sam spróbować? — Chce wypróbować na tobie sztuczkę Tomka Sawyera — ostrzegł Len. — Mogę spróbować? Mogę? — spytał Ralph, odwracając się do Elizabeth. Elizabeth skinęła głową i Ralph przejął młot. — Jest ciężki. Nie wiedziałem, że będzie taki ciężki. Złapał młot obiema rękami i wykonał kilka próbnych wyma- chów. Potem przyciągnął ręce do siebie, przyjmując dogodniejszą pozycję. Wtedy podniósł młot i z całej siły uderzył w ścianę. Nie rozległ się huk, rozległ się ogłuszający chrzęst roztrzaskiwanej ce- gły. Ralph uśmiechnął się od ucha do ucha. — Założę się, że dzięki takiemu uderzeniu wygrałbym lalkę. Odłożył młot i splunął w dłonie, a potem roztarł ślinę. Ponownie uniósł młot i uderzył w następną cegłę. Nabrawszy rytmu, roztrzas- kiwał jedną cegłę po drugiej. Zaskoczony jego postępami Wes nie poczuł roznoszącego się smrodu, dopóki Elizabeth nie krzyknęła, by Ralph przestał. — Czujesz to? Wes pociągnął nosem — coś strasznie cuchnęło. — To z tej dziury — powiedziała Elizabeth. — Śmierdzi zgni lizną. Karon, która siedziała cicho na schodach, podniosła się i pode- szła, patrząc na roztrzaskane cegły u podstawy ściany. — Śmierdzi rozkładem — stwierdziła. Nagle Gil odwrócił się i wbiegł po schodach na górę. Wes wyjął młot z rąk Ralpha i uderzył nim w cegły. — Przynieś latarkę, Len. Len bez protestu wbiegł na górę. Podczas gdy go nie było, Wes odgarnął rozbite cegły, odsłaniając mały otwór. Len wrócił i podał mu latarkę. Wes położył się na ziemi, by zajrzeć do dziury. Gdy światło liznęło otwór, ujrzał szczątki ręki — uniesioną dłoń z kawał- kami ciała wciąż jeszcze przylegającymi do kości. 17 GROBOWIEC Wes przyglądał się ze schodów pracy policjantów. Cegły ze ściany leżały na podłodze piwnicy, a lampy stroboskopowe oświet- lały ukryty pokój. Policjanci utrwalali przerażające odkrycie. Kiedy wynieśli szczątki, Wes włączył w piwnicy wentylator, mimo to powietrze i tak było ciężkie i cuchnące. Elizabeth usiadła obok i zaproponowała mu filiżankę kawy. — Nie, dziękuję — odparł. — Byłeś w środku? — spytała. — Nie. Nie jestem pewien, czy tego chcę. Może są tam jeszcze jakieś inne ciała. — Nie. Wypiłam kawę z jakimś miłym oficerem na górze i dla- tego wiem, że jest tu tylko jedno ciało — a właściwie szkielet. Jeden z policjantów odłączył się od kolegów i podszedł do Wesa i Elizabeth. Sądząc po plakietce, był szefem miejscowej policji. Był to zwalisty mężczyzna około pięćdziesiątki, z bujnąjasną czupryną krótko przyciętą po bokach. — Jestem Roy Winston. Wes i Elizabeth, prawda? Ralph bez przerwy o was opowiada. „Czy jest ktoś, kogo Ralph nie zna", spytał sam siebie Wes. — Moja żona pracuje w Dairy Queen. Wasz Ralph jest tam stałym klientem — wyjaśnił policjant, po czym, pokazując na dziurę w ścianie, dodał: — Czy moglibyście mi opowiedzieć, jak odna leźliście to miejsce? Wes opowiedział o przyjeździe Yu i jego zdolnościach. Elizabeth wyjaśniła, że potrzeba obchodzenia budynków i obliczania ich po- wierzchni to mechanizm obronny Yu — psychologiczny wentyl bezpieczeństwa. W czasie gdy mówili, policjant robił notatki. — Chcielibyśmy porozmawiać ze wszystkimi w tym domu — powiedział Winston. — Niektóre fenomeny są mało komunikatywne — odparła Elizabeth. — Na pewno nie Ralph. Słyszałem, że jesteście psychologami czy kimś takim. Może moglibyście nam pomóc. Chodźcie, coś wam pokażę. Kiedy Roy skierował się do pokoju, Wes zawahał się przez chwilę, ale Elizabeth popchnęła go za nim. Przeszli przez dziurę. Wes spostrzegł nagle, że wszedł w sam środek zrobionego kredą obrysu ciała. Nozdrza mu się rozszerzyły, gdy zewsząd otoczył go smród. Przełykając z trudem, ledwo powstrzymał torsje. Po dziwacz- nym wnętrzu rozejrzał się dopiero, gdy miał już pewność, że nie zwymiotuje. Mimo grubej warstwy kurzu pokój sprawiał wrażenie schludne- go i czystego. W rogu stało łóżko z kwiecistą kapą, która była do połowy odsłonięta, jakby ktoś dopiero co wstał; przy nim znajdował się mały stolik nocny, a pod ścianą — bieliźniarka. Na stoliku stała lampa, a obok niej — staromodne radio. Na bieliźniarce leżały grzebień, szczotka i lusterko — wszystkie obok siebie, jakby gotowe do użycia. Podłoga pokryta była stertami kartek z bloku. Dwa pudełka po cygarach wypełnione były różnorodnymi kredami, ołów- kami i kredkami. Ale proste umeblowanie pokoju przyćmiewały ściany. Co do ostatniego milimetra pokryte były rysunkami — pięknymi, a zarazem przerażającymi. Na tych ścianach objawił się niewątpliwy talent — ale też i ból. Większość rysunków ukazywała młodą kobietę na otwartej prze- strzeni: na łąkach, równinach, a nawet w arktycznej tundrze. Niebo było zawsze czyste i błękitne, jedyne chmury — małe i barankowate. Natomiast nocne niebo było zawsze usiane gwiazdami. Kobieta na tych rysunkach szła z szeroko otwartymi oczami, a na jej twarzy malowało się bezbrzeżne zdumienie. Inne rysunki przedstawiały tę samą kobietę, ale jakże odmienioną — często skuloną, z twarzą zalaną łzami. Najbardziej niepokojące były rysunki ukazujące ko- bietę z twarzą wykrzywioną wściekłością, z zaciśniętymi pięściami i napiętym ciałem. Oprócz rysunków z młodą kobietą znaleźć tam można było również takie, które przedstawiały innych ludzi. Na większości z nich widać było tego samego mężczyznę; inne ukazywały męż- czyznę i kobietę, czasami z dziećmi. Przeglądając rysunki, na jed- nym z nich ujrzeli dom. Na jego ganku stali mężczyzna i kobieta; u ich stóp, na jednym ze schodków, przycupnęły cztery małe dziew- czynki w plisowanych sukienkach. — To może być jej rodzina — zasugerowała Elizabeth. — Te rysunki są znakomite. Naprawdę miała talent. — A skąd pewność, że to była kobieta? — spytał Wes. — Można odczytać to z tych rysunków. Większość z nich to autoportrety. Poza tym policjant na górze mówił mi, że szkielet był ubrany w koszulę nocną. — No i co o tym myślicie? — zapytał Roy. — Czy te rysunki coś wam mówią? Wes chciał wyjaśnić, że nie jest neuropsychologiem, tylko psy- chologiem klinicznym, ale Elizabeth uprzedziła go i pokusiła się o szczegółową analizę. — To była bardzo utalentowana kobieta, niestety — z głębokimi zaburzeniami. Prawdopodobnie cierpiała na zaburzenia osobowości. — To znaczy? — Mogła mieć rozdwojenie jaźni. Dostrzegłam odrębne spoj- rzenia na siebie: jest niewinna na tych rysunkach, na których jest na dworze, zagniewana na tych, a zraniona na tamtych. Jednak te portrety nie są tylko wyrazem różnych stanów emocjonalnych. Za- uważ, że te rysunki, które ukazują szczęśliwą dziewczynę, są nie- skomplikowane i nieostre, nie ma na nich tylu szczegółów, co na po- zostałych. Te z dziewczyną zagniewaną są o wiele bardziej skom- plikowane, bardziej śmiałe. Różnią się od tych pierwszych tak bar- dzo, że właściwie mogłyby być dziełem innej osoby. Wes słuchał i był coraz bardziej zdumiony. Elizabeth dokonała analizy ze znawstwem, którego się po niej nie spodziewał. Także Winston był wyraźnie pod wrażeniem. — A co powiesz o samym miejscu? — spytał. — Czy sądzisz, że to był kiedyś jej pokój, zamurowany po jej śmierci? — Nie, dla mnie jest rzeczą oczywistą, że została zamurowana na długo przed śmiercią. Spójrz na te rysunki — powracającym motywem jest na nich otwarta przestrzeń. Musiała być więziona tutaj bardzo długo. Na tyle długo, by oszalała. Z tych obrazów bije udręka. Tę kobietę ktoś tutaj zamurował. Roy zapisał uwagi Elizabeth w notesie. — To mi bardzo pomogło — powiedział. — Nie ma żadnych dowodów na to, że to było morderstwo — żadnych dziur w czaszce, żadnego noża czy pistoletu. Jej ubranie było w całości, a na podłodze nie widać plam krwi. Wygląda na to, że ten, kto ją zamurował, utrzymywał ją przy życiu. Może to niewolnica miłości czy ktoś taki. — Nie sądzę, panie... Roy? To nie znalazło odbicia w jej rysun- kach. Ktoś utrzymywał ją przy życiu, jednocześnie troszcząc się o nią. Już samo to było czymś okropnym. Nie sądzę, żeby była poddawana torturom jeszcze w jakiś inny sposób. Pozostali policjanci skończyli pakowanie i zniknęli w górze schodów. Kiedy Roy podziękował im i odwrócił się, żeby odejść, Wes zatrzymał go. — Nie zabieracie rysunków i mebli? — spytał. — Po co? — By posłużyły za dowód. — Wzięliśmy próbki wszystkiego, co potrzeba. Zostawiamy resztę do czasu, gdy ustalimy, kim była ta kobieta i czy żyjąjacyś jej krewni. Wesowi nie podobał się pomysł pozostawienia otwartego gro- bowca w jego piwnicy. Był bliski zasugerowania, żeby zamurować go z powrotem, kiedy nagle ktoś zbiegł po schodach. Wes został odepchnięty na bok przez Yu, który szybko obszedł pokój, a następ- nie całą piwnicę. Potem wyraźnie mu ulżyło i wszedł cicho po schodach eskortowany przez Karon. Wes odwrócił się i zobaczył, że Elizabeth w ukrytym pokoju przygląda się rysunkom. Dołączył do niej na kilka minut, po czym zapytał, czy nie poszłaby na górę napić się kawy. — Nie, dzięki, chcę tu jeszcze trochę pobyć. Gdy Wes wychodził, siedziała na łóżku, przyglądając się ścianom. Wyciągnąwszy się na łóżku, Gil oczyścił umysł, by odnaleźć głos, ale trudno się odprężyć, gdy czuje się strach. Czy to możliwe, żeby był to głos ducha z zamurowanego pokoju? Musiał to wiedzieć, więc znów spróbował się odprężyć, szukając jasności. Nie usłyszał żadnego głosu, ale może nie odprężył się wystarcza- jąco? Spróbował raz jeszcze — znów bez rezultatu. Jego lęk zmalał, a potem, po kolejnym niepowodzeniu, zniknął zupełnie. To odeszło, naprawdę odeszło. Znalezienie ukrytego pokoju to coś uwolniło. Wszystko wreszcie wróciło do normy. 18 PYTANIA Yu niełatwo było się przystosować. Po przemierzeniu nowood- krytego grobowca następne dwie godziny spędził na ponownym porządkowaniu swojego pokoju. Wszyscy mieszkańcy domu, jeden po drugim, przychodzili popatrzeć, szukając nieporządku w jego rzeczach, lecz żadnemu z nich nie udało się go znaleźć. Yu przecho- dził jednak od przedmiotu do przedmiotu i przesuwał go nieznacznie, według kryteriów znanych tylko jemu. Nawet Daphne od czasu do czasu przychodziła popatrzeć, unosząc głowę, żeby zobaczyć, co robi. Ostatecznie zadowolony ze zmian w swym pokoju, Yu obszedł niezliczoną ilość razy cały dom. Potem zaś położył się spać. Chłopak był niespokojny przez trzy dni, więc Wes nie próbował nawet stworzyć mapy jego funkcji poznawczych. Zamiast tego wraz z zespołem cały dzień opracowywali wyniki ostatniego połączenia. Shamita bez przerwy twierdziła, że wzór fal mózgowych wydaje jej się jakiś dziwny. Wes przyjrzał się mu, po czym doszedł do wniosku, że jest on przekłamany, i zajął się poprawianiem programu. Shamita i Karon próbowały dopasować wzór do zapisów, ale nie udało się. Len stwierdził, że te zakłócenia są wynikiem awarii sprzętu i spędził resztę dnia na rozmontowywaniu urządzeń, dodając tym samym do panującego zamieszania nieład pokoju. W środę Ralph namówił wszystkich na lody w Dairy Queen. Wes był poirytowany. Nie miał ochoty wychodzić w tak brzydką pogodę, ale Elizabeth zachęciła go, przekonując, że Yu okazał zainteresowa- nie wyprawą. Wyszli w przerwie między jedną a drugą ulewą. Pani Clayton po drugiej stronie ulicy grabiła liście, nie ukrywając ciekawości i kręcąc głową z niedowierzaniem. Oczywiście prowadził Ralph. Wkrótce jego długie kroki jak zwykle spowodowały, że znalazł się daleko przed innymi. Daphne truchtała kilka kroków za nim, potem szedł rudowłosy Archie w okularach z Myszką Mickey, a za nim Luis. Yu wlókł się za nimi ciężkim krokiem, nie podnosząc głowy. Ralph zaczepił na ulicy kilka osób, dał też nura do dwóch sklepów, by przywitać się ze sprzedawcami. Jego świta podążała za nim, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenia klientów. Eliza- beth była tym rozbawiona, ale Wes nie potrafił pozbyć się zażeno- wania. W Dairy Queen Ralph przedstawił Yu Ellen i Jean, które przy- stąpiły do zbierania zamówień od fenomenów. Tylko Archie i Daph- ne odpowiedzieli. Nie czekając, Ralph oznajmił, że wie, na co mają ochotę Yu i Luis, po czym zamówił lody z polewą czekoladową. Kiedy Wes wziął od Ellen swojego rożka, spytał, czyjej mąż już wie, kim była martwa dziewczyna. — Nie mogę mówić o jego sprawach służbowych, ale tak mię dzy nami, to ma pewne przypuszczenia. Niebawem o czymś usły szycie. Po powrocie do domu Elizabeth stanęła na ganku, zatrzymując Wesa. — Poczekaj na Yu — powiedziała. Kilka minut później pojawili się Yu i Ralph. Obeszli dom dooko- ła, po czym wbiegli do środka. Ralph zatrzymał się na tyle długo, by powiedzieć: — Założę się, że powie, że wszystko gra. Kiedy Wes chciał wejść do domu, Elizabeth znów go powstrzy- mała. — Yu będzie teraz porządkował swój pokój, a i innym niczego nie brakuje do szczęścia. Może zabawimy się w tym czasie w de- tektywów? — Czy to coś podobnego do zabawy w doktora? — spytał Wes i od razu pożałował, że nie ugryzł się w język. Elizabeth zmarszczyła czoło, ale mówiła dalej. — Chcesz się dowiedzieć, kim jest dziewczyna z piwnicy, praw da? A kto najlepiej może znać historię tej okolicy? Zdziwiony Wes milczał. — Pani Clayton! Całe dnie spędza na podwórku. Wes, ociągając się, podążył za Elizabeth, która przeszła przez ulicę i zbliżyła się do staruszki dzielnie grabiącej liście spod krze- wów róż. — Dzień dobry, pani Clayton. Mam na imię Elizabeth, a to jest Wes. Jesteśmy pani sąsiadami z naprzeciwka. — Wiem, kim jesteście. Ralph mi o was opowiadał. To wy przeprowadzacie te eksperymenty, prawda? — Ralph opowiada o tym tak, jakby Bóg wie co się za tym kryło, a to po prostu zwyczajne testy — powiedział Wes. Przez Ralpha wciąż musiał tłumaczyć się z tego, co robi. — Może wejdziecie na kawę? Opowiecie mi o wszystkim. — Poprowadziła ich do drzwi frontowych i zaczęła ich wypytywać o to, co się dzieje w ich domu. — Kim jest ten nowy? — To Yu Tran — odparł Wes. — Bardzo zdolny młody czło- wiek. — Myślałam, że oni wszyscy są niedorozwinięci. — Bo są... — zaczął Wes, ale Elizabeth weszła mu w słowo. — W tradycyjnym rozumieniu tego słowa może i tak, ale za to każde z nich ma jakiś wyjątkowy dar. — Wiem, jaki ma Ralph — powiedziała pani Clayton. — Dar gadania. Czy dlatego właśnie biorą udział w waszym eksperymen- cie? Z powodu swoich zdolności? Stara pani Clayton wciąż była bystrą osobą i Wes zaczynał ją lubić za jej bezpośredniość. — Tak. Każde z nich ma umiejętności większe od umiejętności nawet najmądrzejszych naukowców. To tak jakby ich niedorozwój kompensowała jedna umiejętność rozwinięta do poziomu niespo tykanego na co dzień. Przeszli z panią Clayton przez schludny salonik do jadalni. Na środku okrągłego stołu, na zrobionej na szydełku serwecie stał wazon z kwiatami. Pani Clayton opuściła ich na chwilę, po czym wróciła z dzbankiem kawy i trzema filiżankami. — Zatem, co im pan robi? — Nic takiego — odparł Wes. — Staram się połączyć ich zdol- ności. Stworzyć z ich umysłów jeden — ale za to bardzo duży. Na pokrytej zmarszczkami twarzy pani Clayton pojawiło się zainteresowanie. Staruszka zaczęła wypytywać Wesa o szczegóły, kiwając ze zrozumieniem głową nawet wtedy, gdy Wes wdawał się w szczegółowe opisy techniczne. Dwie filiżanki kawy później Eliza- beth włączyła się do rozmowy. — Długo pani mieszka w tej dzielnicy? — spytała. — Wprowadziłam się tu niedługo po ślubie. Richard i ja poży- czyliśmy pieniądze od jego rodziców. Potem bardzo długo klepali- śmy biedę. Wychowaliśmy tu troje dzieci. A teraz mam już siedmioro wnucząt. — Richard to pani mąż? — Jeden jedyny. Zmarł w 1982 roku. A wy? Jesteście małżeń- stwem? Powinniście zostać. Obserwowałam was wśród waszych podopiecznych. Trudniej sobie z nimi poradzić niż z normalnymi dziećmi. Bylibyście z pewnością świetnymi rodzicami. Zakłopotana Elizabeth pośpieszyła z kolejnym pytaniem: — Słyszała pani o odkryciu dokonanym w piwnicy naszego domu? — A pewnie, pewnie. Widziałam, jak przyjechała policja. Ciało wynieśli w tym plastikowym worku, prawda? Czy to był rzeczywi- ście sam szkielet? To okropne. Słyszałam, że odkrył go niedorozwi- nięty chłopiec? — Tak, Yu. — Czy to ten Wietnamczyk? — Tak — potwierdziła Elizabeth.—Policja próbuje ustalić, kim była ta osoba. To był szkielet kobiety zamurowanej w piwnicy. Mieszkała tam całe lata. — Ktoś musiał ją bardzo nienawidzić, skoro zrobił coś takiego. — Ale kochał ją również — powiedziała Elizabeth. — Karmił ją i dostarczał materiały do rysowania. Wręcz starał się, żeby była w tym pokoiku jak najszczęśliwsza. — Okropnie to brzmi — stwierdziła staruszka, po czym napiła się kawy. — Pomyśleliśmy, że skoro pani mieszka tu już tak długo, to może domyśla się, kim była ta dziewczyna z piwnicy. Pani Clayton zamieszała kawę i wyglądała przez chwilę szalenie drobnomieszczańsko, radując się z prestiżu, którym cieszyła się po latach wsadzania nosa w cudze sprawy. — Wiele lat temu dom ten należał do pana Watsona. Theodore' a Watsona. Każdy mówił na niego Ted. To był miły człowiek, jego żona Millie też. Mieli cztery śliczne córki, ale bardzo tragiczne życie. Spotęgowała napięcie, robiąc przerwę na dolanie sobie gorącej kawy z dzbanka. — Najmłodsza, urocza dziewczynka, zmarła na polio, kiedy miała zaledwie trzy latka. To była straszna tragedia. W tamtych czasach wiele dzieci umierało na polio. Wtedy nie sądziłam, że Watsonów może spotkać coś jeszcze gorszego, ale myliłam się. Kolejna pauza i kolejny łyk kawy. Elizabeth i Wes wiedzieli, że gra przed nimi niczym przed publicznością. — Pani Watson i jej dwie młodsze córki wracały swoim bui- ckiem, jeśli sobie dobrze przypominam, ze zbiórki harcerskiej. Pija- ny kierowca przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle i zde- rzył się z nimi. Z ich samochodu nie zostało nic, ale najgorsze, że nie umarły od razu. Były uwięzione w buicku, kiedy ten się zapalił. Świadkowie wypadku mówili, że słyszeli ich krzyki. Pan Watson bardzo to przeżył, ale na tym nie koniec nieszczęść. Jedyna córka, która pozostała przy życiu, stała się teraz jego oczkiem w głowie. Była ładna. Jednak po śmierci matki zaczęła zadawać się z rozwy- drzoną młodzieżą. To przysparzało wielu problemów. Pewnej nocy ojciec musiał przyjechać po nią na komisariat — była pijana! Po powrocie słyszałam ich krzyki. Strasznie się kłócili. — To bardzo ciekawe — przerwał Wes — ale nie widzę związ- ku z... — Proszę opowiadać dalej, pani Clayton — powiedziała Eliza- beth, zgromiwszy Wesa wzrokiem. — Cóż, jak mówiłam, zanim mi przerwano, odbyło się tam kilka dzikich kłótni. Po jakimś czasie kłótnie ustały. Dom zrobił się bardzo cichy. Ponoć uciekła. Ktoś powiedział, że do Seattle. Może tak, a może i nie. Nigdy już potem nie widziałam, żeby przyjechała do domu. Wydawać by się mogło, że rozłąka i czas ich pogodzą, ale nie. Może ona wcale nie uciekła? Może to ją znaleziono w piwnicy? — Co się stało z panem Watsonem? — spytała Elizabeth. — Mieszkał tutaj jeszcze długo, a potem trafił do domu opieki. Mnie to też pewnie czeka. Spotkałam pielęgniarkę, kiedy przyszła zabrać jego rzeczy. Zaraz potem zmarł. Byłam na pogrzebie. Przy- szło tylko kilka osób. — Czy ktoś jeszcze potem mieszkał w tym domu? — spytała Elizabeth. — Trzy rodziny — wszystkie z dziećmi. Potem dom kupiła korporacja studencka. Ci chłopcy strasznie chuliganili — ciągle urządzali te swoje przyjęcia. Z ich powodu wzywałam policję sie- demnaście razy. Nic nie pomagało, aż do ostatniego razu. — Pani Clayton wypiła łyk kawy, po czym dodała: — Córka Watsonów to jedyna znana mi osoba, która zniknęła z tego domu. Elizabeth podziękowała jej i powiedziała, że musząjuż iść. Kiedy wyszli, pani Clayton stanęła na ganku i zawołała: — Gdyby ludzie przychodzili do mnie częściej, nie musiałabym tyle podlewać. Elizabeth odwróciła się i uśmiechnęła, a potem obiecała, że jeszcze wróci. Po kolacji Elizabeth zastała Wesa przy komputerze, wczytujące- go się w linijki komend. — Dziś jest środa — powiedziała. — No i co z tego? — A to, że idziemy do kościoła. — Chyba nie mówisz poważnie. Chodzenie do kościoła w nie- dziele — to rozumiem, ale jeśli myślisz, że będę chodził dwa razy w tygodniu... — Tym razem proszę cię, nie każę. Dzwonił pastor Young. Pytał, czy Daphne nie mogłaby dzisiaj zagrać. Nie musisz iść, ale idą wszystkie fenomeny. — Nie chcę niepokoić Yu... — powiedział Wes. — Nic mu nie będzie. Myślę, że już jutro będzie gotów do mapowania. Wesowi twarz pojaśniała. Jutro wszystkie fragmenty Frankiego będą połączone. Czuł, że powinien to uczcić. Normalnie nie wybrał- by w tym celu kościoła, ale będzie tam przynajmniej Elizabeth. — Może i z wami pójdę? Wieczorem kościół wyglądał zupełnie inaczej. Wnętrze sprawia- ło wrażenie bardziej surowego, gdyż przez witraże nie dostawało się światło z zewnątrz. Tylko w połowie zapełniona świątynia zdawała się pusta, od twardego drewna odbijało się niewiele dźwięków. Gdy tylko weszli do środka, fenomeny skupiły na sobie uwagę wszyst- kich. Ich niezwyczajne zachowanie i dziwny wygląd sprawiały, że wierni gapili się na nich bez skrępowania. Wes czekał na chichoty i wytykanie palcami, które często spotykały fenomeny, ale nic takie- go nie nastąpiło. Ralph przywitał się z tymi, których znał z imienia, i uścisnął dłonie tym, którzy znajdowali się w zasięgu jego ręki. Energia Ralpha rozświetliła kościół i ożywiła zebranych. Ubrany po cywil- nemu pastor Young przywitał ciepło Elizabeth. Potem zaprosił ich do pierwszego rzędu i zaczął. Wieczorne nabożeństwo nie było skomplikowane. Polegało głównie na śpiewaniu hymnów i odma- wianiu modlitw. W miejsce kazania pastor poprosił Daphne, żeby zagrała. Kiedy padło jej imię, Ralph popchnął ją lekko i dziewczyna z opuszczoną głową podeszła do pianina. Po szybkim usadowieniu się na stołku zaczęła grać Amazing Grace, kiwając się do tyłu i do przodu w takt muzyki. Jej wspaniała gra poruszyła zebranych i wkrótce przestali postrzegać jąjako dziwoląga, a zaczęli modlić się poprzez jej muzykę. Potem rozległy się dźwięki Onward Christian Soldiers, po nich How Great Thou Art. Daphne grała dwadzieścia minut, potem zaś niespodziewanie przestała i wróciła na swoje miejsce w ławce. Wtedy przemówił Ralph. — To było naprawdę świetne, Daphne. Pomyliłaś się tylko trochę w tej linijce o budowaniu na skale. Ze środkowej ławki dobiegł chichot, potem ktoś z tyłu zaczął klaskać i wkrótce już cały kościół huczał od oklasków. Wes dołączył do innych, wstydząc się swej krótkowzroczności. Jego zaintereso- wanie zdolnościami rachunkowymi Daphne nie pozwoliło mu do- strzec jej drugiego talentu — muzycznego. Żeby go docenić, potrze- bował świeżych uszu innych. Potem Daphne otoczył tłum nowych fanów, a Ralph pełnił rolę ochroniarza. Ku zdziwieniu Wesa, dziewczyna odwzajemniała uścis- ki rąk, choć głowę miała wciąż opuszczoną. Jedynie Yu stał przy ścianie, Luis i Archie również wymieniali uściski. Pastor Young ostatni uścisnął ich dłonie, dziękując wylewnie Daphne, a potem o wiele za długo trzymał rękę Elizabeth. Stojący po drugiej stronie rzędu Wes nie słyszał, co pastor powiedział, ale Elizabeth uraczyła go promiennym uśmiechem, a potem zachicho- tała. Poczuł narastający gniew, ale nie pojmował, czym jest spowo- dowany. Przecież Elizabeth nic dla niego nie znaczyła. Jednak wracając, zaczął wypytywać o pastora. — Wydajecie się zaprzyjaźnieni. Co on ci mówił w kościele? Elizabeth spojrzała na niego zdziwiona. — Takie tam żarty. Powiedział, że powinniśmy wyruszyć w tournee. — I to wszystko? — Umówiliśmy się. — Co? A to stary lubieżnik. — O czym ty mówisz? To pastor, a nie ksiądz. Nie znasz się za bardzo na religii, prawda? — Ale zawsze poznam hipokrytę. Nie wie przecież, czy coś nas przypadkiem nie łączy. Moglibyśmy być na przykład zaręczeni. — Powiedziałam mu, że tylko ze sobą pracujemy. Wes zawahał się, zawstydzony swoją zazdrością. — No, tak. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. — Naprawdę? Powiedziałam mu, że jesteśmy kolegami z pracy. Nie byłam pewna, czy jesteśmy przyjaciółmi. Wes musiał przyznać, że on też nie był tego pewien. — Myślę, że powoli stajemy się przyjaciółmi — powiedział. — Tak, chyba tak. Dalszą drogę do domu odbyli w milczeniu, ale jeszcze długo potem ciepło o sobie myśleli. Następnego ranka, kiedy Wes zszedł do salonu, ujrzał Daphne w kasku na głowie grającą na pianinie. Przytwierdzony do niego kabel ciągnął się do pokoju eksperymentów. Wes zastał tam Lena, Karon i Elizabeth pochylonych nad jego komputerem. — Co tu się dzieje? — zażądał odpowiedzi. Ignorując go, wciąż wpatrywali się w monitor, podczas gdy Len wystukiwał coś na klawiaturze. Wes dołączył do nich i zobaczył na ekranie dwa wzory fal. — Co robicie? — spytał spokojniejszym tonem. — Przepraszamy, szefie -— odparł Len. — Pożyczyliśmy twój program do naszego małego eksperymentu. Elizabeth wpadła na fajny pomysł. — Elizabeth?! — wykrzyknął Wes z większym, niż chciał, zaskoczeniem. Kobieta spiorunowała go wzrokiem. Len zachichotał i powiedział: — Ślicznie, szefie. Nie ma co, ty to masz podejście do kobiet. Pomysł był jej, sprzęt nasz, a program twój. Chociaż jest jeszcze czwarty autor, bo przecież Karon sporo przy tym pomaga. Karon uśmiechnęła się do Wesa, a potem odwróciła się do ekranu. — Elizabeth zaproponowała, żebyśmy zmapowali rejon mózgu Daphne odpowiedzialny za grę na pianinie, choć nie jest nam to potrzebne do naszego eksperymentu, i porównali go z rejonem, który się uaktywnia, kiedy Daphne gra na wyimaginowanym pianinie. Elizabeth chciała wiedzieć, czy to ten sam rejon. Ona stawiała na to, że nie, ja na to, że tak. Ona wygrała. Wes był zaintrygowany. Nie przypuszczał, że Elizabeth zaintere- suje się czymś, co nie miało praktycznego zastosowania. Czuł, że kry- ło się za tym coś jeszcze. Postanowił jednak działać dyplomatycznie. — To ciekawe. Dokąd, według ciebie, nas to zaprowadzi? — Podejrzewam, że te dwie aktywności mają swe źródło w in- nych rejonach, ale odgrywają dla Daphne tę samą rolę — powiedziała Elizabeth. — Pomyślałam, że jeśli udałoby nam się znaleźć związek między nimi, moglibyśmy zrozumieć, dlaczego tak bardzo stara odgrodzić się od świata. — Popatrz na to — powiedział Len, pokazując na ekran. — To grająca Daphne. Aktywna jest głównie lewa półkula. A teraz wrócę do tego, co zanotowaliśmy wcześniej. Na górze pojawił się nowy wykres. Wes zauważył różnicę, zanim wskazał ją Len. — Zobacz. Kiedy Daphne gra na wyimaginowanym pianinie, odpowiedzialna jest za to głównie prawa półkula. — To ma sens — powiedział Wes. — Normalnie prawa półkula kontroluje wyobraźnię przestrzenną. A wyobrażanie sobie pianina i umiejscawianie klawiszy jest właśnie zadaniem przestrzennym. — Zgadza się. — Len potarł brodę, a potem powiedział: — Jednak nie widzę nic, co mogłoby jej tu pomagać. Zobaczmy, jak wygląda jej mózg w czasie, gdy nie gra. Na ekranie pojawił się wykres trzeciego mózgu, równie koloro- wy jak dwa poprzednie. Po minucie przyglądania się Len był znie- chęcony. — Nic tu nie widzę. A wy? Gra na pianinie pokrywa się z nor malnymi falami mózgowymi. Zobaczmy przekrój poprzeczny. Wystukał coś na klawiaturze i obraz się zmienił. Przyglądali się mu w milczeniu. Potem Karon schyliła się i pokazała palcem. — Czy aktywność w thalamusie nie jest obniżona? — Faktycznie — przyznał Wes. — Spójrzmy trochę niżej. Ten fragment wygląda na trochę bardziej aktywny. Len, daj zbliżenie. — Mężczyzna postukał w klawiaturę i obraz się zmienił, ukazując trzy wzory fal i cyfrowy odczyt. — A to ciekawe. — Co jest ciekawe? — spytała zdenerwowana Elizabeth. — Nie zapominaj, że to był mój pomysł. — Przepraszam, Elizabeth. Kiedy Daphne gra, aktywność elek- tryczna w dwóch rejonach mózgu zmienia się. W jednym obniża się, natomiast w drugim się podnosi. Ten pierwszy rejon odpowiada za sen i jawę, drugi — za uwagę. — Nie tylko — dodał Len. — Nie widzisz związku? Te części mózgu kontrolują dopływ informacji z otoczenia. Daphne grając, w pewnym sensie zmienia równowagę pomiędzy tymi rejonami. — Jakie to może mieć skutki? —? spytała Elizabeth. — Trudno powiedzieć — odparł Wes. — Zwłaszcza że aktyw- ność w tych dwóch rejonach ciągle się zmienia. Skłaniałbym się do przypuszczenia, że Daphne staje się mniej świadoma niektórych elementów otoczenia, a bardziej świadoma innych. — To ma sens — powiedziała Elizabeth. — Grając, Daphne próbuje przywrócić równowagę umysłowi. Gdybyśmy potrafili tyl- ko nauczyć ją tego bez grania na pianinie — może poprzez biowspo- maganie? Do pokoju wszedł uśmiechnięty Gil. Za nim zaś — Yu. — Jest głodny — oświadczył Gil. — Powiedział, że po śniada niu będzie gotowy do wypróbowania kasku. Yu współpracował z nimi, dopóki Gil był blisko niego. Dopiero po południu skończyli go mapować. Wes bardzo chciał spróbować na nowo stworzyć Frankiego, ale Elizabeth zmusiła go, by poczekał do wieczora. Przez resztę dnia zespół wypróbowywał sprzęt. Len spędził większość tego czasu na podłodze, sprawdzając kable i pie- częcie na butlach z ciekłym azotem. Zamówili pizze, żeby fenomeny były w dobrym humorze. Ralph przywitał dostawcę w drzwiach, mówiąc do niego po imieniu, a po- tem pomógł mu wnieść pizze do domu. Zjedli je, siedząc przed telewizorem i oglądając kreskówki. Kiedy zniknął ostatni kawałek, zapędzili fenomeny do pokoju eksperymentów. Nadszedł czas na całkowite połączenie. 19 FRANKIE DZIAŁA Pięć leżanek ustawiono w półkolu — na każdej leżał kask. Cała podłoga pokryta była plątaniną kabli. W rogu stały pojemniki z azo- tem, od których odchodziły przewody do EET. Cztery leżanki zaj- mowali Daphne, Yu, Luis i Archie. Karon i Elizabeth nakładały im kaski. Jedynie Yu sprawiał wrażenie wystraszonego. Inni byli spo- kojni, a nawet zdawali się czekać z niecierpliwością na rozpoczęcie sesji. Wes tego nie rozumiał, ale w sumie sprawiało mu to radość. Jeśli również Yu tak dobrze się zaadaptuje, Elizabeth nie będzie miała powodu, by zakończyć eksperyment przed czasem. — Chcesz, żeby Ralph zajął piątą leżankę? — spytała Elizabeth. Wes zmieszał się, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Nagle coś zaświtało mu w głowie. — Nie, nie Ralph Niech to będzie Gil — powiedział. Stojący w drzwiach z wielkim kawałem gumy do żucia w ustach Ralph pokiwał głową. — Gil może być. Chyba będzie w tym lepszy ode mnie. A po- za tym będę mógł oglądać w telewizji, co zechcę. — To powie- dziawszy, odwrócił się i wyszedł. Dla Wesa jego słowa nie miały sensu. Jednak coś w nich musiało być, skoro Gil poczerwieniał ze złości. — Nie potrzebujemy aż pięciu osób — zaprotestowała Shamita. — Planowaliśmy eksperyment na cztery. — Wiem, przecież to ja pisałem ten program — powiedział Wes rozdrażniony. Potem zaś dodał przepraszającym tonem: — Pomy- siałem po prostu, że w ten sposób lepiej sprawdzimy możliwości naszej aparatury. Zajmij się innymi, Shamito. Ja przygotuję Gila. Podczas gdy Shamita przygotowywała dawców, Wes zamyślił się. Nie potrzebował pięciu uczestników, a topograficzne zdolności Ralpha mogły się przydać. Dlaczego więc zażyczył sobie udziału Gila? Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, postanowił zminima- lizować jego rolę. — Shamito, jako matrycy użyj Archiego. — Jednak przemyśla wszy to, dodał: — Nie, niech matrycą będzie Gil. Len i Shamita spojrzeli na niego ze zdziwieniem. — A co z pamięcią Luisa? — spytała Shamita. — Używaliśmy Gila już wcześniej, będzie więc okazja do po- równań. Shamita pokręciła głową, a Karon szepnęła coś Lenowi do ucha, wywołując jego uśmiech. Shamita zastukała w klawisze i Wes ujrzał na ekranie fale móz- gowe Gila. Tylko funkcje psychomotoryczne się nie ukazały. Dodał wzory fal mózgowych fenomenów, które pojawiły się w rządku nad obrazem mózgu Gila. — Wes — powiedziała Shamita. — Czy widzisz tę dziwną falę? — Wes spojrzał, ale nagle na ekranie pojawiły się zakłócenia. — Co to było? — spytał. — Może to po prostu zwarcie. — Nie przy moich filtrach — zaprotestował Len. — Sprawdź to później, dobrze? Shamito, mówiłaś coś o jakiejś dziwnej fali... — Co? A, nie, już nic. Jestem gotowa. Len, obserwuj wydajność półkuli. Następne kilka minut Shamita pisała, po czym powiedziała do Wesa: — Parametry zostały ustawione tak jak wcześniej. Dołączę Yu na końcu. Wes zaczął składać Frankiego. Zdolności fenomenów, po kolei zostały podłączone do fal mózgowych Gila. — Dobrze, Shamito, dawaj Yu. — Wykresy się zagęszczą. Pokrywają się trochę z wykresami Luisa. — Zrób, co możesz, proszę. Potem będziemy się tymbawić, jeśli będzie trzeba. Wes patrzył, jak części prawej i lewej półkuli Yu znikają z jego ekranu. — Dzięki temu pozyskamy jego zdolność do dalekich skoj arzeń. Wes przejął kontrolę i dołączył fale mózgowe Gila. Kiedy skoń- czył, Len zaklaskał. Elizabeth podeszła i popatrzyła Wesowi przez ramię. — Czy to znowu będzie Frankie? — spytała. — Zapytaj. — Z kim mam rozmawiać, Shamito? — Z Luisem. Elizabeth stanęła przy nim. — Jesteś tu, Frankie? Zapadła cisza. Po kilku chwilach zgromadzeni spojrzeli po sobie. — Czy Frankie pamięta poprzednią sesję? — spytała Elizabeth. — Nie rozumiem, dlaczego miałby nie pamiętać — odparł Wes. — Oczywiście pamięć mogła zostać zakłócona poprzez dodanie Yu. Krzywda by mu się nie stała, gdybyśmy powiedzieli mu, kim jest, ale miałem nadzieję, że uporaliśmy się już z problemem samoświa- domości. — Jesteś Frankie. Kim jesteś? — Jestem Frankie? Głos wydobył się z ust Yu. — Nie pamiętasz? Już kiedyś rozmawialiśmy. — Nie wiem, czy pamiętam. Elizabeth przerwała. Wyglądała na zatroskaną. — Frankie, jak możesz nie wiedzieć, czy pamiętasz? — Zdaje mi się, że już kiedyś ze mną rozmawiałaś, Elizabeth. — Shamito, możesz na chwilę wyłączyć słuch? — spytała Eliza- beth. Shamita wpisała kilka komend, po czym powiedziała: — Gotowe. Możesz mówić. — Trochę się martwię. Frankie zdaje się pamiętać naszą poprzed- nią rozmowę — wie na przykład, jak mam na imię — ale pamięć chyba nie jest w pełni zintegrowana. Tak jakby składała się z kilku oddzielnych pamięci. — To może po prostu wiek dojrzewania — powiedziała Shami- ta. — To typowe dla nastolatków. Są jak kameleony — zmieniają się w zależności od tego, czy przebywają w danej chwili z przyja- ciółmi czy z rodzicami. Pracujemy z osobnikami, którzy nigdy tak naprawdę nie wyszli poza dzieciństwo. Może kiedy składamy ich razem, powstaje nastolatek? Wes myślał chwilę, a następnie powiedział: — Najwięcej w tym jest Yu. Może powinniśmy zredukować jego parametry? — Wtedy mógłby stracić zdolność d.s. — Zdolność czego? — spytała Elizabeth. — Dalekich skojarzeń. Tego głównie chcemy od Yu — jego niezwykłej zdolności do dostrzegania związków tam, gdzie nie widzą ich inni. Potem Wes zwrócił się do Shamity: — Zostawmy to na razie i zobaczmy, czy uda nam się spra wić, żeby Frankie dla nas pracował. Elizabeth, spróbuj z nim poroz mawiać. •— Jesteś pewien, że to on? — Tak, jeśli to mówi Yu. Kiedy słuch Luisa został włączony ponownie, Elizabeth znów spróbowała. — Frankie, jesteś tam? — Tak, Elizabeth. — Czy coś pamiętasz, Frankie? — Nie, nic. Wes przejechał palcem po gardle i Shamita znowu wyłączyła słuch. — Frankie nie będzie miał osobistych wspomnień. Został połą czony tylko raz. Musimy zbudować zestaw wspomnień dla niego. Powinien mieć jednak wszystkie wspomnienia dawców. Wypróbuj cie najpierw zdolności, a potem rozwiązywanie zadań. Elizabeth wzięła do ręki żółty notatnik. — Frankie, na jaki dzień przypada Boże Narodzenie roku 2011 ? — Na niedzielę. — Bardzo dobrze. Jakie słowo łączy słowa: „gruby", „złoto" i „smażenie"? — Ryba. Gruba ryba, złota rybka i smażona ryba. — Świetnie. Co leży dalej na zachód: Sacramento czy Los Angeles? — Sacramento. Elizabeth spojrzała zaskoczona na kartkę — znowu prawidłowo. Zadała resztę pytań i otrzymała same poprawne odpowiedzi. Potem kiwnęła do Shamity stukającej w klawiaturę. Shamita dała znak, że jest gotowa. — Frankie, możesz usiąść? Elizabeth spodziewała się, że usiądzie Luis; zrobiła to jednak Daphne. — Shamito, ciarki mnie od tego przechodzą. Nie mogłabyś sprawić, żeby to był Luis? — Mogłabym, ale tak więcej sprawdzimy. Karon podsunęła tacę z puzzlami. — Frankie, możesz to dla mnie ułożyć? Daphne spojrzała w dół i zaczęła. Pięć minut później puzzle były ułożone. — Bardzo dobrze, Frankie. Połóż się, proszę. Elizabeth kiwnęła do Shamity, ta znów wyłączyła słuch. — Cóż, Frankie zdaje się mieć wszystkie zdolności fenomenów i z pewnością tym razem więcej w niej życia. Ale czy jest to osoba — nie jestem przekonana. — Więcej w NIM życia — poprawił ją Wes. — Ustalmy to raz na zawsze. — Jak? — Spytam Frankie, czy jest dziewczyną czy chłopakiem, tak jak przedtem. Zanim Wes zdążył odpowiedzieć, wyręczyła go Shamita. — Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Poczucie tożsamości płciowej jest sprawą złożoną. Składają się na nie do- świadczenia, wychowanie oraz sygnały, które twoje ciało zaczyna wysyłać w wieku dojrzewania. Frankie ma zbyt mało osobistych wspomnień, by na nich oprzeć poczucie tożsamości płciowej, a z ciał dawców otrzymuje z pewnością różniące się od siebie sygnały. — Shamita ma rację — powiedział Wes. — Po dodaniu Yu Frankie jest o wiele bardziej złożony. Najlepiej będzie pozwolić mu rozwinąć jego własne poczucie tożsamości płciowej. Zamyślona Elizabeth milczała jakiś czas. — Wydaje mi się, że Frankie ma już wyrobione poczucie tożsa mości płciowej — powiedziała w końcu. — To głos Yu, ale ton... cóż, wydaje się kobiecy. Może uda mi się uzyskać odpowiedź na to pytanie pośrednio. Poproszę ją, by kogoś narysowała. Normalna osoba zawsze narysuje postać tej samej płci. Wes i Shamita wymienili spojrzenia. Potem Wes kiwnął aprobu- jąco głową. — Frankie, usiądź raz jeszcze. Masz tutaj kartkę i ołówek. Narysujesz dla mnie człowieka? Na próżno Wes i Shamita wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć. Po kilku minutach Daphne wręczyła kartkę Elizabeth, która znów po- prosiła gestem o wyłączenie słuchu. Potem stała bez ruchu, wpatru- jąc się w rysunek. — I co? — spytał Wes. Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Karon podeszła i stanęła za plecami Elizabeth. — Nie do wiary! Chodźcie, musicie to zobaczyć! Wes dotarł do Elizabeth ostatni. Pochylił się i ujrzał pięknie narysowaną młodą kobietę — było w niej coś znajomego. I nagle olśnienie — to była dziewczyna ze ścian ukrytego pokoju. — Co to oznacza? — spytała Karon. — Nic — odparł Len. — Yu chodził po tym pokoju, a ma pa- mięć prawie tak dobrą jak Luis. Frankie korzysta po prostu z pa- mięci Yu. — Tak — zgodził się Wes. — Bo co innego mogłoby to oznaczać? — Shamito, włącz Frankie słuch — poleciła Elizabeth. — Chcę zapytać ją wprost. Shamita poczekała na zgodę Wesa, a potem wszyscy wrócili na swoje stanowiska. — Frankie, jesteś dziewczyną? — Tak. — Nazywamy cię Frankie, czy tak masz rzeczywiście na imię? Zapadła cisza. Potem nadeszła odpowiedź. — Jestem Frankie. Elizabeth dała znak i po raz kolejny Shamita wyłączyła słuch. — I co? Zadowolona jesteś? — spytał Wes. — Nie. To zbyt dziwne — odparła Elizabeth i znów poprosiła Shamitę o włączenie słuchu. — Frankie, czy chcesz zabić Ralpha? — A kto to jest Ralph? — Frankie odpowiedziała pytaniem na pytanie. Elizabeth znów dała znak Shamicie. — Wes, możemy na dzisiaj skończyć? — spytała. Wes nie palił się zbytnio do tego pomysłu, ale nie chciał niepo- trzebnie denerwować Elizabeth — nie wtedy, gdy był o krok od osiągnięcia sukcesu. — Dobrze. Shamito, na dziś wystarczy. Wyręczę cię i ich odłą czę. Obudź Yu ostatniego. Gdy fenomeny usiadły przy kuchennym stole i zaczęły jeść lody, Wes i jego współpracownicy zebrali się w salonie. Na początku nikt się nie odzywał. Wes pierwszy przerwał milczenie. — Ten rysunek to czysty przypadek, Elizabeth — powiedział. — Frankie po prostu posłużyła się pamięcią Yu. — Czy zdolności artystyczne nie są funkcją prawej półkuli? Nie zapominaj, że najwięcej dołożył się do tej półkuli Archie, a nie Yu. — Ona ma rację — potwierdziła Shamita. — Ustawiłam para- metry w taki sposób, że w prawej półkuli Frankie prawie nie było zdolności Yu. Archie nigdy nie widział tych rysunków. — Pamięć epizodyczna niekoniecznie musi być przechowywa- na razem z pamięcią proceduralną. Jeśli będę pokazywał liczby, będą one zapamiętane przez lewą półkulę. — Zły przykład — powiedział Len. — Wiem, ale chyba rozumiesz, o co mi chodzi. Wes bał się trochę o swój projekt, ale podobała mu się ta dysku- sja. Przynajmniej była jakaś zagadka do rozwiązania. Poza tym zrobiła na nim wrażenie intuicja Elizabeth, bez względu na to, jak bardzo kobieta mogła się mylić. — Mogę podać lepszy przykład. — A czy nie wydała ci się dziwna odpowiedź Frankie na moje pytanie, czy chce zabić Ralpha? — Dlaczego? Bo nie pamiętała, co mówiła wcześniej? To wspo- mnienie gdzieś tam tkwi. Niewykluczone też, że przez przypadek wymazaliśmy je, gdy podłączaliśmy zdolności Yu. — Może i tak, ale w tym było coś jeszcze. Frankie po prostu spytała, kto to jest Ralph. Nie wydawała się zszokowana myślą o zabójstwie. Wesowi tak odmienny punkt widzenia wydał się w równej mierze fascynujący, co irytujący. — Nie dałaś Frankie czasu na to, by się zdziwiła. — Rozejrzał się w poszukiwaniu sprzymierzeńców, ale jego współpracownicy odwrócili wzrok. Nagle do pokoju wszedł Ralph. — Mogę włączyć telewizor? — spytał. Rozległ się dzwonek u drzwi. Olbrzym potrzebował zaledwie trzech kroków, żeby się przy nich znaleźć. — Dzień dobry, pastorze. Patrzajcię ludziska, toż to pastor Young. Elizabeth zerwała się na równe nogi. — Przepraszam. Na śmierć zapomniałam — powiedziała do pastora, po czym wbiegła po schodach. Wes przez chwilę stał oniemiały. Potem zaś dotarło do niego, że Elizabeth idzie na randkę. Poczuł dotkliwe ukłucie zazdrości. — Dokąd się wybieracie? — spytał Younga. — Nie martw się, tatuśku. Wróci przed północą — odparł roz- bawiony pastor. Najpierw Len, a potem pozostali współpracownicy Wesa wy- buchnęli śmiechem. Ich szef zaczerwienił się. Z opresji wybawiła go Daphne, która weszła do salonu i usiadła przy pianinie. — Witaj, Daphne — powiedział duchowny. — Dzień dobry, pastorze — odparła dziewczyna i zaczęła grać. Jej odpowiedź zadziwiła Wesa. Już sama w sobie była dziwna; ton głosu czynił ją jednak niebywałą. Elizabeth zeszła w płaszczu, na twarzy miała świeży makijaż. Niedługo później ona i pastor wyszli. Wes poczekał, aż wszyscy zajmą się swoimi sprawami, po czym wyszedł na ganek. Elizabeth i Young szli ulicą, rozmawiając. Nagle kobieta roześmiała się głośno i dotknęła figlarnie ramienia mężczyzny. Wes znów poczuł ukłucie zazdrości, ale tym razem pielęgnował to uczucie. Umysł Daphne był czysty. Rozkoszowała się detalami swego pokoju. Rzadko kiedy potrafiła się cieszyć kolorami, strukturą i cie- niami przedmiotów. Podniosła żółtą kredkę i zaczęła się jej przypa- trywać. Potem wyjrzała przez okno i zobaczyła Elizabeth i pastora. Kobieta roześmiała się, a potem dotknęła pastora. W jednej chwili Daphne przypomniała sobie dotyk ręki Billy'ego przesuwającej się między jej udami. Ogarnęła ją panika. Czarna dziura w jej umyśle nagle zaczęła się rozszerzać, grożąc przywołaniem wspomnień. Daphne położyła się na łóżku i uciekła do swojej norki. Czarna dziura przyzywała ją, dziewczyna zaszyła się więc głębiej w swojej kryjówce. I wtedy coś pochwyciło ją i wciągnęło tak głęboko, jak jeszcze nigdy dotąd. „Ona wie! Zobaczyła coś na tej swojej cholernej maszynie i zo- rientowała się, że jestem inny", myślał Gil, chodząc nerwowo po pokoju. Odkrycie Shamity nie dawało mu spokoju. Próbował skie- rować jej umysł na inne tory, ale nie udało mu się. Wiedział, że powinien uciec — zawsze tak robił. Może ucieczki miał po prostu we krwi? A jednak ani zdolność Ralpha do słyszenia jego sugestii, ani głos z piwnicy nie wystraszyły go na tyle, by pozbawić go pewności siebie. Teraz, gdy czuł, że jego moc rośnie z eksperymentu na eksperyment, nie pozwoli, by jakaś tam Shamita go wystraszyła. Trzeba będzie się jej pozbyć. Nie tak, jak Ralpha. Załatwi ją, i to na cacy. Po tym postanowieniu Gil przystąpił do swych zwykłych ćwi- czeń. Wyciągnął się na łóżku, by oczyścić umysł. Spiesząc się, musiał kilka razy zaczynać, zanim mu się udało. Nie usłyszał jednak żadnego głosu. Poczuł ulgę. Zaczął szukać innych głosów i myśli innych ludzi — znów bez rezultatu. Wtedy odprężył się i zagłębił w swym umyśle, by odnaleźć pozostałych. I nagle osoba zwana Gilem przestała istnieć. Wes wziął wydruk komputerowy i udał się do swojego pokoju. Nie mógł się skoncentrować, a nie chciał, żeby Shamita pomyślała, że to z powodu zazdrości. Jeśli już musiał rozpamiętywać randkę Elizabeth, wolał to robić w samotności. W salonie Archie i Luis leżeli na podłodze przed telewizorem. Ralph siedział za nimi z miską popcornu na kolanach. — Ciii! — powiedział na widok Wesa i przyłożył palec do ust. — Śpią. Chcesz trochę popcornu? Wes pokręcił głową, a potem poszedł na górę. W pokoju rozłożył wydruki na łóżku. Kilka minut później skapitulował i zaczął gapić się w sufit. — No dobra — powiedział głośno. — Niech będzie, że jestem zazdrosny. — Teraz, kiedy już przyznał się do tego przed samym so bą, usiadł wygodnie i zaczął rozkoszować się tym nowym uczuciem. Zatrzymała się przy otwartych drzwiach garażu. Czegoś potrze- bowała. Przeszukiwała garaż, dopóki nie znalazła śrubokrętu. Potem wsunęła go za spodnie, wyszła z garażu i udała się w dół alejki. Rimmer był wynudzony i pijany. W tym pieprzonym domu nic się nie działo. Jedyni studenci, którzy dzisiaj byli, zakuwali jak pierwszoroczniacy i zbyli go, kiedy chciał rozkręcić jakąś imprezkę. Od czasu gdy zrobili inicjację tego przygłupa, korporacja była nudna jak flaki z olejem — rzecz jasna, jeśli nie liczyć upadku z dachu tego kretyna Singletona. Zastraszeni przez Elizabeth Foxworth i admini- strację studenci nawet w weekendy bali się odkręcić kurek przy beczce. Jeśli to się szybko nie zmieni, Rimmer umrze z nudów. Wysączył do końca piwo i wyjął następne z lodówki. Otworzył puszkę i opróżnił ją do połowy. Kiedy wypił do końca, zauważył kogoś na ulicy. Przygasił światło w kuchni i zobaczył, że to ta nie- dorozwinięta dziewczyna, którą Billy podrywał w parku. „Billy mógłby to robić z każdą — nawet z upośledzoną". Kiedy jednak patrzył, jak idzie ulicą, uświadomił sobie, że dziewczyna jest całkiem niezła. Billy pieprzył najładniejsze laski w campusie, jeśli więc zainteresował się tą, to nie mogła być ona taka ostatnia. Poza tym byłoby miło uprzedzić Billy'ego i przyszpilić jedną z dziewczyn, na które on miał oko. Rimmer wyjął z lodówki kolejną puszkę i wybiegł pospiesznie tylnymi drzwiami. Wychodząc zza rogu garażu, zobaczył ją wyraźnie. To ta sama dziewczyna, ale jakże odmieniona! Nie wyglądała na upośledzoną. Była całkiem do rzeczy, a właściwie to nawet bardzo do rzeczy. Wiedział, że jest to efekt wypitego piwa, ale przecież alkohol był w sumie właśnie po to, by nawet brzydkie dziewczyny wydawały się piękne. Rimmer stanął przed nią i podniósł zachęcająco puszkę. — Chcesz się zabawić? — spytał. Zatrzymała się. Jej wzrok spoczął na piwie. Kąciki jej ust podniosły się w uśmiechu, lecz oczy pozostały bez wyrazu. — Tak. Lubię się bawić. Słuchać muzyki, tańczyć. — Wzięła od niego piwo i pociągnęła zdrowo. — Świetnie, bo ja też. Rozrywkowy chłopak ze mnie. Tyle że dzisiaj nic się nie dzieje. A może zorganizujemy sobie małą prywatną imprezkę? Skinęła głową i uśmiechnęła się. Spojrzenie pozostało puste. Juści się", pomyślał podniecony Rimmer. Ale gdzie mogliby to zrobić? Może przemyciłby ją do swojego pokoju. Jeśliby Classen przyłapał go z podopieczną Foxworth, z pewnością musiałby się pożegnać z korporacją. Zdecydował się na vana Boppera. — Chodź, pokażę ci jedno miejsce — powiedział. Objął ją ra mieniem, żeby ją poprowadzić. Nie przytuliła się, ale i nie wyrwała. Zaprowadził ją do samochodu Boppera. Wyciągnął ukryty pod zderzakiem klucz, otworzył tył i pomógł jej wejść do środka. Na podłodze leżał materac. Ominęła Rimmera i usiadła, opierając się plecami o przednie siedzenie. Nogi miała lekko rozchylone i wyglą- dała, jakby na to czekała. Rimmer skończył piwo i wyrzucił puszkę, po czym wszedł do środka i zamknął drzwi. W świetle ulicznej latarni dziewczyna wyglądała naprawdę nie- źle. Jej oczy błyszczały, a usta stały się wilgotne. Nawet w takiej skulonej pozycji, w jakiej się znajdowała, Rimmer widział kształtne piersi rysujące się pod bluzką. Chciał ich dotknąć, ale był na tyle trzeźwy, by wiedzieć, że nie powinien się spieszyć. Wyjął z jej ręki puszkę z piwem, pociągnął łyk i odstawił na bok. Potem pochylił się i ją pocałował. Nie odwzajemniła pocałunku, ale jej usta rozchyliły się, więc natarł mocniej i wepchnął pomiędzy jej wargi język. Ponieważ nie protestowała, wepchnął język głębiej, dotykając jej zębów. Wciąż nie reagowała, ale guzik go to obchodziło. Ściągnął koszulę i zaczął ciągnąć dziewczynę w dół, dopóki się nie położyła. Potem pocałował ją, dotykając równocześniejej prawej piersi. Nie poruszyła się, ale wiedział, że tego chce, bo jej sutek stwardniał. Podniecony wędrował rękami po jej piersiach, a potem zaczął jej rozpinać bluzkę. Dopiero wtedy poruszyła się, pchając go na plecy. Usiadła na nim okrakiem i zaczęła się kołysać. Rimmer zajęczał z rozkoszy. Kiedy zaczęła całować jego pierś, podłożył dłonie pod głowę i zamknął oczy, rozkoszując się tym uczuciem. Pocałunki ustały. Zobaczył, że dziewczyna rozpina bluzkę. Kiedy zauważyła, że się jej przygląda, pochyliła się i zaczęła całować jego piersi, dopóki znów nie zamknął oczu. Znał ten typ — była nieśmia- ła. Nie przeszkadzało mu to — napatrzy się do woli, gdy już bę- dzie naga. Właśnie wyobrażał sobie jej nagie piersi, gdy nagle coś wślizg- nęło się między jego żebra i zatopiło w sercu. Ból eksplodował w jego mózgu — chłopak otworzył oczy i zobaczył żółty trzonek śrubokrętu wystający z jego piersi. Jego ciałem wstrząsnęły konwul- sje, nie kontrolował pęcherza i jelit. Wyciągnął ręce, by wyszarpnąć śrubokręt z piersi, ale dziewczyna była szybsza. Wytrysnęła krew. Serce zatrzepotało, rozłupując się w piersi. Z bólu zamachał rękami. Dziewczyna odsunęła się i wpatrując się w niego, czekała, aż jego ręce osunęły się bezwładnie. Potem klatka piersiowa opadła, by już nigdy więcej się nie podnieść. Kiedy światło bladło w jego oczach, ujrzał, że śrubokręt powtórnie zatapia się w jego piersi — lecz tym razem już tego nie czuł. Phil był dowcipny, delikatny, przystojny i szarmancki. A jednak rozczarował Elizabeth. Po kinie poszli na kawę. Wykazał się rozległą wiedzą, rozmawiając z nią o filmach, filozofii, a nawet jej pracy. Kiedy rozmowa zeszła na eksperyment, Elizabeth odkryła, że Phil jest psychologiem. Zanim poczuł powołanie, był psychologiem klinicznym. Z cza- sem uznał, że jego życie jest puste, a psychologia to słaba namiastka tego, czego naprawdę potrzebuje. To wtedy postanowił iść w ślady swego ojca — pastora. Elizabeth bardziej podobał się Phil-pastor niż Phil-psycholog. Żywe zainteresowanie eksperymentem akurat w tym przypadku stanowiło wadę. Było chłodno i pochmurno, ale sucho. Szli wolno, rozmawiając jak starzy przyjaciele. Dochodząc do swojej ulicy, na rogu zobaczyli zbiegowisko i niebieskie światło policyjnego koguta. Minęła ich karetka pogotowia i zatrzymała się przy tłumie. Elizabeth od razu pomyślała o fenomenach i przyspieszyła kroku. Na rogu ujrzeli policjantów odsuwających gapiów od vana i sa- nitariuszy wchodzących do środka. Ponieważ wokół samochodu rozwinięto żółtą taśmę powstrzymującą tłoczących się ludzi, Eliza- beth nie była w stanie zobaczyć, co się stało. Pociągnęła za rękaw jednego z policjantów, który rozpoczął rozwijać jeszcze jedną taśmę. — Co się stało? — spytała. — Proszę się cofnąć. — Mieszkam tu niedaleko. Może ktoś, kogo znam, został ran- ny... — To jeden z chłopaków z korporacji, proszę pani. Nie żyje. Ktoś go zasztyletował. — Który? — Nie mogę powiedzieć. — Proszę, znam tych chłopców. — Cóż... Chłopak, który go znalazł, mówił, że miał na imię Rimmer. — O, nie! Phil odciągnął Elizabeth i podziękował policjantowi. — Dobrze się czujesz? — zapytał. — Właściwie to nie znałam tego chłopca. Widziałam go pewnie ze dwa razy. — Chodźmy do domu. Gil obudził się z bólem głowy. Potarł skronie, a potem przetarł oczy — coś było nie tak. Nie miał uczucia, że spał, a przecież musiał spać. Minęły trzy godziny, a ostatnią rzeczą, która utkwiła mu w pamięci, były ćwiczenia relaksacyjne, pomagające mu odkryć jego zdolności. Przystąpił do ćwiczeń raz jeszcze. Ledwo jednak zdołał osiągnąć czystość umysłu, w domu zaczął się ruch. Podniesione głosy wybiły go z rytmu. Zdenerwowany, postanowił je zignorować i ponownie spróbował oczyścić umysł. Już prawie mu się udało, gdy nagle usłyszał czyjeś kroki na schodach. — Cholera — zaklął pod nosem. Teraz był już wściekły. Ponowił próbę. Za trzecim razem, gdy już prawie osiągnął swój cel, drzwi jego pokoju otworzyły się i ukazał się w nich Ralph. — Cześć, Gil — powiedział. — Śpisz? Nie masz na sobie piżamy. Czyżbyś sypiał bez niej? Boja sypiam w piżamie, wiesz? Kiedyś sypiałem w samej bieliźnie, ale pani Williams powiedziała, że nie powinienem tego robić. Kupiła mi czerwoną w paski. Nie podobała mi się. Dopiero Elizabeth kupiła mi naprawdę fajną piżamę w rakiety kosmiczne. Jeśli chcesz, to ci ją pokażę. — Ralph, czego ty, do jasnej cholery, ode mnie chcesz? — Nie powinieneś przeklinać — upomniał go Ralph, po czym skrzyżował ramiona, oparł się o ścianę i zwinął usta w trąbkę. — Jesteś zły czy co? — spytał. Następnie uderzył się dłonią w głowę. — Jak mogłem być taki głupi?! — wykrzyknął. — Oczywiście, że jesteś wściekły. Inaczej byś nie przeklinał. Barney kiedyś przeklinał i... — Ralph! Czego chcesz?! — Elizabeth wróciła. Widziała morderstwo czy coś takiego. Zejdziesz? — Nie! Wyjdź stąd! — krzyknął Gil, po czym, opamiętawszy się, dodał łagodniejszym tonem: —Proszę. — Dobrze, panie bobrze. Wrócę później i opowiem ci, co się stało. Ralph wyszedł, zostawiając drzwi otwarte na oścież. Gil aż się zagotował w środku z wściekłości. Skupił wzrok i cały swój gniew na drzwiach. Poruszyły się! To było zaledwie drgnięcie, ale jednak wyraźnie się poruszyły! Wystraszony własnymi zdolnościami Gil usiadł na łóżku. „Czy naprawdę to zrobiłem?", pomyślał. Wpatrzył się ponownie w drzwi, a następnie pchnął w ich kie- runku myśl. Bez rezultatu. Potem zamknął oczy i wyobraził sobie, że drzwi się poruszyły. I wtedy znów przeszkodził mu Ralph. — Hej, Daphne, zejdź do salonu! Usłyszysz coś ciekawego! Gil przypomniał sobie, że Ralph mówił coś o morderstwie. Emocje przesłoniły mu zdolność logicznego myślenia. Powinien zainteresować się morderstwem — inaczej inni staną się podejrzliwi. Niechętnie wstał i zszedł do salonu. Elizabeth opowiadała o tym, co widziała. Obok niej, plecami do Gila, siedział jakiś mężczyzna — pewnie wielebny Young. Karon, Len i Wes siedzieli na krzesłach, zasłuchani w opowieść Elizabeth. Wszystkie fenomeny — z wyjątkiem Daphne — wpatrywały się w telewizor, a Ralph kręcił się dookoła, od czasu do czasu wtrącając swoje trzy grosze. Gil podszedł bliżej, wpatrując się w mężczyznę. Wyglądał dziwnie znajomo. Elizabeth opowiadała o morderstwie na ich ulicy. Jeden z człon- ków korporacji studenckiej został zasztyletowany w vanie. Gil wcale mu nie współczuł. Ta śmierć obchodziła go o tyle, o ile mogła stanowić zagrożenie dla eksperymentu. Jeśli okolica stanie się nie- bezpieczna dla fenomenów, Elizabeth każe ich wywieźć. Zamordowany chłopak był jednym ze studentów, którymi Gil posłużył się, by pozbyć się Ralpha. Wiadomość o jego śmierci uradowała go, lecz wciąż żałował, że nie udało mu się zabić tego chłopaka z dachu. Ukrywając swój dobry nastrój, Gil szukał sposo- bu, by przekonać Elizabeth i pozostałych, że to morderstwo nie było wcale takie straszne. — To pewnie ma jakiś związek z narkotykami — powiedział. — Studenci się w tym babrzą. Pastor odwrócił się, by na niego spojrzeć, i wtedy Gil go rozpo- znał i poczuł, że się rumieni. — Pewnie masz rację — włączył się Len, odciągając uwagę pastora od Gila. — Kiedy byłem w college'u, narkotyki można było spotkać na każdym kroku. Karon zgodziła się z nim i rozgorzała dyskusja na temat studenc- kich eksperymentów z narkotykami. Korzystając z zamieszania, Gil opuścił salon i cichutko wbiegł po schodach. Serce podchodziło mu do gardła — miał nadzieję, że mężczyzna go nie rozpoznał. To było lata temu — ten człowiek badał go na którymś z uniwersytetów. To zaczynało być niebezpieczne. Najpierw niewytłumaczalna zdolność Ralpha, potem odkrycie Shamity, a teraz to. Nie wiedział, czy pastor go rozpoznał, wiedział jedynie, że musi szybko coś z nim zrobić. Musi odzyskać kontrolę. 20 ŚLEDZTWO Następnego dnia pojawił się Roy Winston, z zamiarem zadania kilku pytań. Drzwi otworzyła mu Elizabeth. — Cześć, Roy — powiedziała. — Czy wiesz już, kim była dziewczyna z piwnicy? — Co? Ach, nie, jeszcze nie. Ale mam pewne poszlaki. — A nie sądzisz, że to mogła być córka Watsona? Policjant popatrzył na nią podejrzliwie. — Jesteś zastanawiająco dobrze poinformowana. Być może to ona. Ale ja w innej sprawie... Chodzi mi o morderstwo, które popełniono ostatniej nocy. Doszły mnie słuchy, że byłaś z Phi-lem Youngiem w kinie. Czy mogłabyś mi coś na ten temat powiedzieć? — Nie żartuj. Nie jestem chyba podejrzana? — Czy wiesz, kiedy miało miejsce ostatnie morderstwo w tym mieście? Całe lata temu. Nagle pojawiacie się wy — i proszę: mamy dwa ciała. — Jedno ciało i jeden szkielet — uściśliła Elizabeth. — Niech będzie. Co robiłaś trzydzieści lat temu? — spytał Roy, śmiejąc się. -— A poważnie mówiąc: interesuje mnie, czy nie zauwa- żyłaś wczoraj czegoś podejrzanego. — Wracaliśmy z kina. Przy uniwersytecie mijaliśmy z jednego lub dwóch ludzi, ale nie przypominam sobie, żebym widziała kogoś na ulicy, zanim nie zobaczyliśmy zbiegowiska. — Mhm... — mruknął Roy, po czym zapisał coś w notatniku. — Co tam zapisałeś? Naprawdę, nie mam nic więcej do powie dzenia. Winston zerknął na nią szybko, po czym znów coś zapisał, mówiąc przy tym: — Nie ma nic więcej do powiedzenia. — Roze- śmiał się. — Jeszcze jedno. Czy wszystkie wasze dzieciaki były wczoraj wieczorem w domu? Jak je w ogóle nazywacie? — Fenomeny. Oczywiście, że tak. Nie pozwalamy im wycho- dzić o tak późnej porze. — Jasne. Wśród nich jest jedna dziewczyna, prawda? — spytał, a na jego twarzy nie było nawet cienia uśmiechu. — Czemu interesujesz się Daphne? — Sąsiad zeznał, że widział zabitego... — tu Roy zajrzał do swego notatnika — Joshuę Ringmana, wsiadającego do furgonetki z jakąś dziewczyną. — Uniwersytet znajduje się trzy przecznice stąd. Jest tam tak wiele dziewczyn... — Jasne. Ja tylko pytam. Więc była tu całą noc? — Oczywiście. — No dobrze, to wszystko. Daj znać, jeśli coś sobie przy- pomnisz. Patrząc w ślad za nim, Elizabeth myślała o Daphne. Nie zeszła na dół, gdy Elizabeth wróciła do domu i opowiadała wszystkim o morderstwie. Kiedy poszła później sprawdzić, czy Daphne jest w pokoju, dziewczyna rzeczywiście w nim była, ale czy przez cały wieczór? Szczerze mówiąc, Elizabeth wcale nie była tego taka pewna. Teraz zastała Daphne przy pianinie, a Ralpha przed telewi- zorem. — Ralphie, możemy porozmawiać? — Dobrze, panie bobrze. Leci właśnie reklama tych okropnych cukierków owocowych. Zwłaszcza niebieskie są do bani. Elizabeth usiadła z nim na schodkach ganku. — Czy wczoraj wieczorem ktoś wychodził z domu? — spytała. — To zagadka, prawda? Nie jestem za dobry w zagadkach. Z wyjątkiem takiej jednej o polarnym niedźwiedziu na biegunie północnym. Tę jedną pamiętam. — To nie jest zagadka. Czy widziałeś, żeby ktoś wczoraj poza mną wychodził z domu? Ralph zacisnął wargi, robiąc swą zwykłą zamyśloną minę. — Niech no pomyślę... Wychodziłaś ty. A z tobą pastor Young. Mam naprawdę kiepską pamięć. Może zawołać Luisa? — Świetny pomysł. Chwilę później Ralph wrócił z Luisem, który trzymał wielką michę płatków. Jadł je na sucho, bez mleka. — Luisie, czy ktoś wychodził z domu wczoraj wieczorem? — Tak. Elizabeth poczekała, aż Luis przełknie. Dopiero wtedy zapytała: — Kto? — Ty i pastor. A po was — Len i Karon. — No tak! — wykrzyknął Ralph. — Teraz sobie przypominam. Karon i Len poszli na huśtawki migdalić się. Elizabeth tylko trochę zaskoczyła ta wiadomość. — A czy Daphne wczoraj wychodziła? — Nie. — On zasnął przed telewizorem — powiedział Ralph. — Nieprawda. — Pewnie, że tak. Zasnąłeś, kiedy ten pies zaszczekał. — A właśnie, że nie — zaprotestował Luis płaczliwym głosem. — Dziękuję. Możesz dokończyć śniadanie w środku. — Mogę zapytać Daphne, czy wczoraj wychodziła — zapropo- nował Ralph. — Nie, dzięki. Sama to zrobię. Daphne wciąż siedziała przy pianinie. W przerwie między utwo- rami na dźwięk swego imienia odwróciła się, spojrzała na Elizabeth i uśmiechnęła się. Dziewczyna nigdy się nie uśmiechała i nigdy nie patrzyła ludziom prosto w oczy. Elizabeth była zaszokowana. Kiedy również się uśmiechnęła, głowa Daphne wróciła do jej zwykłej pozycji, a uśmiech przeszedł w grymas lekkiego zagniewania. — Tak, Elizabeth? — powiedziała. — Masz ładny uśmiech. Wychodziłaś z domu wczoraj wie- czorem? — Nie. Elizabeth nie widziała sensu w zadawaniu jej jeszcze jakichś pytań, mimo wątpliwości. Zapewne Roy nie pytałby o Daphne, gdyby nie miał czegoś więcej niż to, że ktoś widział wczoraj z zabi- tym jakąś dziewczynę. Ale ten pomysł był absurdalny — Daphne była nieszkodliwa. Próbując sobie to jakoś ułożyć, Elizabeth opuści- ła Daphne i przystąpiła do pracy nad swym cotygodniowym spra- wozdaniem dla fundacji Kellum. Nie mogła się jednak skupić. Strych plebanii był zagracony pudłami pozostawionymi tu przez trzech poprzednich pastorów. Gdzieś w tym bałaganie stały zaku- rzone kartony zawierające pozostałości jego zawodowego życia. Pod świątecznymi ozdobami znalazł pudła z napisem „Archiwum". Zniósł trzy z nich do kuchni i zaczął w nich grzebać. Jak przeglądanie starego albumu, szperanie w archiwum obudzi- ło długo skrywane wspomnienia. Wiele z nich okazało się jego sercu bliskie i drogie i przewracał dokumenty i raporty, myśląc o dawnych czasach, pozyskanych i straconych przyjaźniach, sukcesach i poraż- kach. Pogrążył się w nostalgii, ale otrzeźwiał momentalnie, gdy natrafił na akta telepatów. Trzydzieści skoroszytów ułożonych było w porządku alfabetycz- nym. Każdy z nich zawierał kopie protokołów z testów, ich wyniki i oceny. Phil znał dobrze wyniki — cała trzydziestka zademonstro- wała nadzwyczajne uzdolnienia podczas pierwszego testu, lecz tylko siódemka okazała jakiekolwiek zdolności za drugim razem. Phil przejrzał okładki skoroszytów, ale na żadnej nie znalazł nazwiska Masters. Potem zaczął od nowa, szukając według imion. Nigdzie nie było Gila. Zdenerwowany ponowił poszukiwania, otwierając każdy skoroszyt i przyglądając się zdjęciom badanych. Tylko w jednym nie było zdjęcia. Był to skoroszyt niejakiego Stephena Sacksa. Phil przejrzał swoje stare notatki i nagle sobie wszystko przypomniał. Zaciekawienie osobą Sacksa, które towarzyszyło mu przed laty, powróciło. Miał on dar, ale jego zdolności przychodziły i odchodziły w nieprzewidywalny sposób — czasami były silne, innym znów razem — ledwie powyżej średniej. Znalazł odręczną notatkę infor- mującą, że Sacks nie przyszedł na kolejne spotkanie, a jego telefon okazał się wyłączony. Phil przypominał sobie mgliście, że ten męż- czyzna po prostu pewnego dnia zniknął. Czy naprawdę on i Gil Masters to jedna i ta sama osoba? Jeśli tak, to co tutaj robił jako pracownik socjalny opiekujący się fenomenami? Ponownie przej- rzawszy zapiski, zauważył notatkę określającą Sacksa jako „bezro- botnego". Jeśli Stephen Sacks jest Gilem Mastersem, najwyraźniej musiał zmienić nazwisko — i to nielegalnie. Oznaczałoby to, że człowiek ten coś ukrywa. „Być może nastał czas, by nadrobić zaleg- łości w wiedzy na temat parapsychologii", pomyślał Phil. Gil obserwował pastora, gdy ten wyszedł z domu. Trzymając się drugiej strony ulicy, czekał, aż nadarzy się stosowna okazja. Było tu jednak zbyt dużo domów, a samochody jeździły zbyt wolno. Jedyna nadzieja w tym, że pastor zacznie iść w stronę głównej ulicy. Zamiast tego Phil skręcił w kierunku uniwersytetu. Gil śledził go aż do budynku wydziału psychologii, odprowadzając do drzwi biblioteki. Odczekał kilka minut, a potem wszedł, zastając go pochylonego nad komputerowym katalogiem i szukającego literatury psychologicz- nej. Potem pastor zaczął przeglądać czasopisma i od czasu do czasu robił notatki. Gil wykorzystał moment, gdy duchowny wyszedł na chwilę do toalety, wyszarpując jedno z pism ze stosu przez niego zgromadzo- nego. Po czym skrył się w odległym rogu czytelni i zaczął je przeglądać. Było poświęcone parapsychologii, co potwierdzało jego podejrzenia. Pastor musiał go sobie przypomnieć. Gil nie miał wąt- pliwości; pozbędzie się go, ale nie mógł ryzykować ucieczki Eliza- beth i fenomenów. Potrzebny mu był wypadek. I to szybko. Elizabeth zastała Shamitę siedzącą przy kuchennym stole, nad rozpostartymi komputerowymi wydrukami. — Pracujesz nad wynikami Daphne? — Co? Nie. Nad czymś innym. — Co myślisz o tym, co wydarzyło się ostatniej nocy? — spytała Elizabeth. — O tym rysunku? Wyraźnie zniecierpliwiona, że ktoś ją odrywa od pracy, Shamita odparła: — Być może cię zaskoczę, ale sądzę, że to może być sprawa pamięci. Pamięć osobista jest trudna do zlokalizowania. Nawet przy bezpośredniej stymulacji mózgu tylko skrawki osobistego doświad czenia są możliwe do umiejscowienia, nigdy całość. Liczymy się z tym, że trochę czasu minie, zanim poszczególne pamięci połączą się w jedną — w coś na wzór ogólnego magazynu pamięci. Niewy kluczone, że pamięć Yu wciąż przetwarza rysunki z piwnicy, i kiedy wyłowiliśmy jego sygnały, rysunek z pokoju nieżywej dziewczyny był częścią tych sygnałów i wszedł w skład osobistej pamięci Frankie. Elizabeth nie czuła się w pełni usatysfakcjonowana tą odpowie- dzią, ale nie miała wystarczająco dużo wiedzy, by drążyć ten temat dalej. — Nad czym teraz pracujesz? — spytała. — Nad tym. Widzisz te fale? To typowe fale alfa, które domi- nują podczas snu. Kiedy łączymy fale mózgowe, rzeczą normalną jest, że następują zakłócenia w działaniu tych fal — przynajmniej na początku. Fale alfa są głębsze i mniej regularne, później zaś wracają do normalnego rytmu. Mózg Frankie jest taki sam, z jednym wy- jątkiem. — Tu uderzyła w wydruk, po czym dodała: — Tutaj coś nie gra. — Gdzie? — Trudno to zauważyć, ale widzisz tę linię tutaj, coś w rodzaju echa fali alfa? — Dla wyćwiczonego oka jest to lepiej widoczne. — Jeśliby tak było, musiałabym zdać się na Wesa. Nawet ja to dostrzegam. — Czy to jest powód do zmartwienia? — Ja się nie martwię. Jestem zaciekawiona. Kiedy już nad czymś pracuję, podchodzę do tego poważnie. Elizabeth pomyślała, że chyba zbyt poważnie, i zostawiła ją przy jej pracy. Gil wrócił ze spaceru, mogła więc zaszyć się w bibliotece, aby poszukać czegoś na temat ciała znalezionego w piwnicy. * Po kolacji Karon wytrzasnęła skądś wielką torbę popcornu i wszyscy zasiedli przed telewizorem, by obejrzeć Czarnoksiężnika z Krainy Oz- Archie, Luis i Ralph znali i śpiewali wszystkie piosenki. Ralph grzmotnął się w czoło, kiedy strach na wróble zaczął śpiewać „Gdybym tylko miał mózg". Później, gdy fenomeny były już w łóżkach, a Gil znów wybrał się na spacer, Wes zaparzył kawę i usiadł przy kuchennym stole. Otoczył swój kubek dłońmi. Był podekscytowany i zaniepoko- jony. Powołanie do istnienia Frankie potwierdziło jego teorie i gwa- rantowało dotacje do końca jego kariery zawodowej. Jednak wokół działy się dziwne rzeczy. Odkrycie przez Yu pokoju w piwnicy, szkielet, zamordowanie członka korporacji, rysunek Frankie żyw- cem wzięty ze ściany tegoż pokoju, nawet zachowanie się Ralpha. A teraz jeszcze odkrycie Shamity. Wyczuwał kłopoty, i to kłopoty dotyczące eksperymentu. Do kuchni weszła Elizabeth, przyłączając się do niego. — Znalazłam dziś coś interesującego w bibliotece. Próbowałam rozwikłać zagadkę tajemniczej osoby zamurowanej w piwnicy. — I co? Udało się? — Tak, ale akurat nie to. Potwierdziło się to, co pani Clayton mówiła o córkach Watsona — w każdym razie tych, które zginęły razem z matką. Widziałam zdjęcie wraku ich samochodu — on po prostu spłonął. Okropny wypadek. Watson nie mógł nic zrobić — to musiało być straszne. Nie znalazłam nic o ich czwartej córce, tej, która podobno wyjechała. Mam za to coś, co powinno cię zaintere- sować. Wes milczał, natomiast Elizabeth sączyła kawę, czekając, aż jego ciekawość zwycięży. — Co zatem znalazłaś? — spytał w końcu. Z błyskiem w oczach Elizabeth pochyliła się nad stołem. — Niedługo przed rzekomym wyjazdem córki Watsona w mieś- cie miała miejsce fala morderstw — było to na początku lat pięćdzie- siątych. Prasa przyrównała mordercę do myśliwego skradającego się do zwierzyny i nazwała Stalkerem. — Uważasz, że córka Watsona została zabita przez Stalkera? — Sama nie wiem — mam pewne wątpliwości. Mogłaby być przecież tą z piwnicy... — Więc o co chodzi? — Zabici byli członkami korporacji — tak jak Rimmer. Wiem, co sobie pomyślałeś, ale to nie wszystko. Wszyscy zostali zadźgani nożem, jeden z nich w zaparkowanym samochodzie. — Rimmer został zabity śrubokrętem. — Tak, ale został nim zadźgany, a poza tym zabójca okaleczał genitalia chłopców. — Genitalia Rimmera zostały okaleczone? — Tak, wiem o tym od El len z Dairy Queen. — Przyznaję, że to dziwny zbieg okoliczności, ale nadal nie wiem, do czego zmierzasz. Ktokolwiek dokonywał tych morderstw, jest teraz prawie pół wieku starszy ?— za stary, żeby dać radę studentowi. A poza tym Rimmera widziano z dziewczyną, niedługo przed tym, jak został zabity. — Wszystko to prawda. Po prostu wydaje mi się to dziwne — nic więcej. Gil ukrył się w alejce i obserwował dom. Po godzinie pojawił się pastor. Wysiadł z samochodu i wszedł do środka. Dom znajdował się zaraz za kościołem i otoczony był wybujałymi krzakami. Gil prześlizgnął się między nimi i zajrzał przez okno — w pokoju było ciemno. Światło z holu nieznacznie rozpraszało mrok następnego pokoju — pustej sypialni. Gil skręcił za róg i przez kolejne okno zajrzał do kuchni. Już chciał ruszyć dalej, gdy nagle pomieszczenie rozbłysło światłem. Chowając się, Gil kątem oka zobaczył wchodzą- cego pastora. Słyszał kroki w kuchni. Rozległ się brzęk garnków, odgłos puszczanej wody, skrzypienie drzwiczek od kredensu. Za- gwizdał czajnik. Pastor wyłączył go i pohałasował jeszcze trochę, po czym wyszedł, gasząc światło. Kiedy Gil zajrzał ponownie do kuch- ni, była pusta. Kryjąc się w zaroślach, obszedł budynek dookoła, aż znalazł się przy oknie salonu. Pastor oglądał telewizję, popijając herbatę. Gil usiadł za rododendronem i czekał. Jednocześnie bał się, że jego zbyt późny powrót może zaintrygować domowników. Wreszcie światło zgasło i znów zaczął obchodzić budynek do- okoła, szukając oświetlonego okna. Zatrzymał się pod oknem w ła- zience, wsłuchując się w odgłos puszczanej wody. Wypróbował pozostałe okna — żadnego jednak nie mógł otworzyć. Wreszcie w odległym krańcu domu znalazł jedno, które było uchylone. Po- pchnął je, wsłuchując się w każde skrzypnięcie. Zanim je pokonał, nasłuchiwał chwilkę. Pokój pozostawał ciemny, wskoczył więc przez okno, prosto na zawalone jakimiś papierzyskami biurko. Sta- rając się nie robić hałasu, zeskoczył z niego, po czym podszedł na palcach do drzwi. Zatrzymawszy się, usłyszał muzykę. Kiedy chwy- cił klamkę, dźwięk puszczanej wody urwał się. Gil zamarł. Wsłuchi- wał się uważnie. Nie usłyszał żadnego ruchu, otworzył więc drzwi i zajrzał. Sypialnia, która znajdowała się dokładnie na wprost, była oświetlona. Okazała się jednak pusta. Muzyka dochodziła zza na- stępnych drzwi. Nagle dobiegł go chlupot wody — zapewne pastor był w wannie. Wanny były niebezpieczne i nadzieje Gila wzrosły. Wsłuchując się w odgłosy kąpieli, prześlizgnął się do drzwi i zerknął zza framugi. To była mała łazienka z wanną stojącą pod przeciwległą ścianą, umywalką i sedesem. Odsunięta zasłonka prysznicowa pozwalała zauważyć głowę pastora, reszta jego ciała zanurzona była w wodzie. Najważniejsze jednak, że naprzeciwko stało radio — stary odbior- nik, ze skalą i pokrętłem. Przewód biegł od kontaktu po przeciwnej stronie łazienki, a potem znikał z tyłu radia. Gil pomyślał o ruszeniu radia i wrzuceniu go do wanny, ale obawiał się, że pastor może zdążyć je odtrącić. I wtedy zadzwonił telefon. — Nie teraz! — krzyknął pastor, podnosząc się. Przerażony możliwością zdemaskowania, Gil rzucił się pędem przez hol, a kiedy odwrócił się, zobaczył, że pastor wychodzi z ła- zienki, i owinięty ręcznikiem spieszy do salonu. Stał przy telefonie, gdy Gil zamykał drzwi i wycofywał się do okna. Był tak blisko i wystraszył się! Wychodząc, przymknął okno i ruszył alejką. Za- trzymał się w cieniu krzaków, nabierając pewności, że nikt go nie obserwuje. Strach go opuścił, wrócił za to gniew. Przecież pastor mógł go wydać. Gil musi go powstrzymać. Oto jednak zmarnował swoją szansę. Przyrzekł sobie, że jeszcze tu wróci, po czym przesko- czył płot i pobiegł ulicą. 21 KREATYWNOŚĆ — Jeśli chcesz na mnie sperymentować, to proszę bardzo. Nie musisz mi nawet kupować lodów. — Nie, Ralphie. Dzięki, ale tym razem nie jesteś nam potrzebny — odpowiedział Wes. — A mogę włożyć Daphne hełm? — Karon to zrobi. — To w takim razie pomogę Yu albo Archiemu. — Nie. — Do czego służy ten przycisk? — Nie dotykaj! — krzyknął Wes. Potem zaś dodał łagodniej: — Wiesz co? Po wszystkim Daphne i innym będzie się strasznie chciało pić. Możesz iść po slurpee dla nich. — A jeśli będzie padać? — Niech sobie pada. Po prostu idź. Elizabeth, nie masz nic przeciwko temu, prawda? Rozbawiona kobieta wyraziła zgodę. — No to spoko. Potrzebne mi jeszcze tylko pieniądze. — Proszę bardzo — powiedział Wes, dając mu dziesięć dolarów. Ralph odwrócił się, po czym nagle się zatrzymał i uderzył w czo- ło. — Jak mogłem być taki głupi?! Nie dam rady przynieść ich aż tyle — zwłaszcza jeśli kupię te średnie. — Weź całe pudełko. Ralph podumał chwilę, po czym rozchmurzył się. — Dobrze, panie bobrze. Kilka minut zajęło mu przyjęcie zamówień od fenomenów; po- tem wyszedł. Wes odetchnął z ulgą, po czym zaczął poganiać swych współpracowników. — Wiesz co? — powiedział Len. — Ty i Ralph przypomnieliś- cie mi dowcip o człowieku, który zawsze kupował buty o dwa numery za małe. Kiedy ktoś go w końcu zapytał, dlaczego tak robi, odpowiedział: „Bo gdy je ściągam, czuję wielką ulgę..." — Weź ty się wreszcie do roboty, dobrze? — Powinieneś był nastawić EET na Ralpha — powiedziała Shamita. — Mogłabym go wtedy wyłączyć. Elizabeth zgromiła Shamitę wzrokiem. — Nie używajmy sprzętu niezgodnie z przeznaczeniem, dobrze? Shamita natychmiast pochyliła się nad swoim stanowiskiem, a Elizabeth pomogła Karon dopasowywać kaski. Shamita ułożyła po kolei wszystkie fenomeny na leżankach, potem zrobiła to samo z Gilem. Gdy tylko namierzyła ich fale mózgowe, wysłała je do Wesa — po chwili pojawiły się w jego komputerze. Najpierw cały ekran monitora pokryły falujące linie. Potem, podobnie jak robił to już przedtem, Wes połączył razem poszczególne funkcje, posługując się Gilem jako matrycą. — Powinniśmy już mieć Frankie — powiedział w końcu. — Sprawdź to, Elizabeth. — Jesteś tu, Frankie? — spytała Elizabeth Yu. — Witaj, Elizabeth — odezwała się Daphne. — Poznajesz mój głos? — Tak. — Pamiętasz, jak rysowałaś dla mnie? — Tak. — Czy to ty byłaś na tym rysunku? — Tak. — Ile masz lat? — Nie jestem pewna. — Gdzie mieszkasz? — Mieszkam w... Mieszkam w... Wes dał znak, żeby przerwać. — Wprawiasz ją w zakłopotanie, Elizabeth. Prawdopodobnie wypełniają ją wspomnienia z domów pięciu różnych osób. Nie przysparzajmy jej niepotrzebnych stresów. Na ten wieczór przygo- towałem dla niej specjalne zadanie. — Nie sprawiała wrażenia zakłopotanej, a jedynie zdezoriento- wanej — zaprotestowała Elizabeth, po czym, po chwili zastanowie- nia, dodała: — No dobrze. Cóż to za zadanie masz dla niej? Chcesz, żeby przekonała cię, że Bóg istnieje? Wesowi zrobiło się przykro, że Elizabeth kpi z niego, wykorzy- stując to, z czego jej się zwierzył w chwili słabości. — Nie, chcemy przekonać się, jak potężny jest jej umysł. Czy potrafi być kreatywna. To temu ma służyć dzisiejszy eksperyment —połączeniu mocy wszystkich fenomenów do rozwiązania zadania. Karon podniosła się z miejsca. W ręku trzymała żółty notatnik. Elizabeth z niechęcią stanęła za Wesem, czekając na dalszy bieg wypadków. — Cześć, Frankie, mam na imię Karon. — Witaj, Karon. Dlaczego cię nie widzę? Zaskoczona Karon spojrzała na Wesa, oczekując od niego dal- szych instrukcji. Wes powiedział do niej coś bezgłośnie. — Za jakiś czas znów będziesz widzieć. Na razie jednak chce- my, żebyś skupiła się na tym, co słyszysz. Spróbujesz? — Tak, ale mimo to chciałabym cię zobaczyć. — Kiedy indziej. Teraz chcę, żebyś sobie wyobraziła górę ze świątynią na samym szczycie. Wiesz, co to jest świątynia? — Tak. — Do świątyni prowadzi droga, która wije się dookoła góry od jej podstawy aż po sam szczyt. Pewnego dnia o świcie do świątyni wyruszył zakonnik. Nie utrzymywał stałego tempa, a po drodze wiele razy się zatrzymywał. Po dotarciu na szczyt spędził tam noc. Nazajutrz wyruszył znów o świcie, tym razem jednak podróż nie trwała tak długo, mimo że znów wiele razy zatrzymywał się, by odpocząć. Czy coś trzeba powtórzyć? — Nie, Karon. — Dobrze. Udowodnij zatem, że jest na ścieżce takie miejsce, w którym zakonnik znajdował się o tej samej porze, zarówno wcho- dząc na szczyt, jak i z niego schodząc. — Co to za zadanie? — szepnęła Elizabeth do Wesa. — Do jego rozwiązania konieczna jest znajomość rachunku różniczkowego. Ledwo tylko skończyła mówić, Frankie, głosem Daphne, udzie- liła odpowiedzi. — Wyobraziłam sobie dwóch zakonników. Tego samego dnia, o świcie, równocześnie jeden z nich zaczął wchodzić, a drugi scho dzić. W pewnym miejscu musieli się minąć i to było właśnie to miejsce, w którym zakonnik znajdował się o tej samej porze, zarów no w drodze na szczyt, jak i z powrotem. Karon z uznaniem kiwnęła głową. Elizabeth siedziała cicho, usiłując zrozumieć rozwiązanie. Nagle powiedziała: — To po prostu sprytna zagadka. — Tak, ale pozwala wykazać się kreatywnością — odrzekł Wes. — Możesz to sobie nazywać kreatywnością, ale tak naprawdę jest to tylko wariacja na temat zdolności Yu do robienia dalekich skojarzeń. Jaki jest wkład Frankie? Daj tę zagadkę do rozwiązania setce ludzi, a trzydziestka spośród nich wpadnie na ten sam pomysł. — Nie trzydziestka, a co najwyżej dziesiątka. Ale rozumiem, o co ci chodzi. Z czasem dojdziemy i do tego. — Możecie dojść do tego już teraz. To był głos Daphne — czy też raczej Frankie. Shamita uderzyła w klawiaturę, po czym przepraszającym tonem powiedziała do Wesa: — Rozkojarzyłam się. Zapomniałam wyłączyć Frankie słuch. — Wes, zaciskając zęby, próbował powstrzymać gniew. Frankie nie była na to przygotowana. Nie powinna się dowiedzieć, że bada się ją jak szczura w skrzynce Skinnera. Błąd Shamity narażał na niepo- wodzenie cały projekt. Ale będąc w trakcie testu, Wes nie miał innego wyjścia — musiał kontynuować. — Nic już nie możemy zrobić — powiedział. — Włącz Frankie ponownie, tylko ostrożnie. Niech jednocześnie mówi do niej tylko jedna osoba. Elizabeth, może teraz ty? Spróbuj ją uspokoić. — Frankie, to znowu ja, Elizabeth. — Witaj, Elizabeth. Dlaczego raz słyszę, a kiedy indziej nie? I co z moim wzrokiem? Czy go w ogóle odzyskam? — Jeszcze nie teraz. Jesteś wyjątkową osobą, Frankie, i dopiero uczymy się, jak z tobą postępować. Gdyjuż się lepiej poznamy, będę mogła wyjaśnić ci więcej. — Nie rozumiem, ale zaczekam. W końcu, czekam już od tak dawna... Zmieszana tym ostatnim stwierdzeniem, Elizabeth podniosła ręce i zmarszczyła czoło. Sprawiający wrażenie oszołomionego Wes wzruszył ramionami. — Jeśli chcecie, mogę być kreatywna — kontynuowała tymcza sem Frankie. — Mam pomysły, ale nie wiem, skąd one pochodzą. Zastanawiałam się nad chorobą psychiczną, szczególnie nad schizo frenią. Ze wszystkich chorób umysłowych ta jest najbardziej pospo lita, a najczęstszym jej symptomem jest słyszenie głosów. Większoś ci schizofreników polepsza się z wiekiem albo pod wpływem leków, które kierują synaptyczną aktywność w pewne rejony umysłu, redu kując wrażliwość receptorów. Szczegółowość wiedzy Frankie zaskoczyła Wesa i Elizabeth. — U tych, którym można choćby w najmniejszym stopniu po móc poprzez leczenie, występuje szczególne podobieństwo sympto mów. Głosy próbują przejąć nad nimi kontrolę albo też myśli za władnąć ich umysłami. Myśli tak obce, że chorzy muszą wymyślać nowe słowa, które by je wyrażały — takie słowa jak kołomowologia, widmopogłosowość czy prostokątoświatłość. Ale co, jeśli... Frankie nagle przerwała. — Co, jeśli, Frankie? — zapytała Elizabeth. — Co, jeśli ci biedni ludzie, którzy zostali uznani za szalonych i zamknięci w domach wariatów, nie mają halucynacji? Co, jeśli naprawdę słyszą te głosy? Frankie znów przerwała. — Naprawdę słyszą głosy? — powtórzyła za nią Elizabeth. — Ale skąd w takim razie one by się brały? — Wydaje mi się, że są trzy możliwości. Pierwsza: słyszą głosy innych ludzi. — Telepatia? — Tak. W każdym razie powinno się ich zbadać pod tym kątem. Myśli innych, mieszające się z jego własnymi, przekonałyby każde- go, że jest szalony. Ale to wydaje mi się najmniej prawdopodobne. Druga możliwość jest taka, że głosy pochodzą ze świata duchów. — Ci ludzie są kimś w rodzaju odbiorników? — No właśnie. Jednak również i to brzmi mało prawdopodob- nie. Pomysły tych ludzi są tak niezrozumiałe, że wyrażenie ich przysparza wielu problemów. Myśli innych ludzi albo umarłych nie wydawałyby się aż tak obce; przestarzałe — owszem, ale nigdy nie aż tak obce. To sprawia, że przychylam się raczej do trzeciej, i zarazem najbardziej prawdopodobnej, możliwości. Niewykluczone, że jakaś inna inteligentna forma życia z kosmosu usiłuje w ten sposób nawiązać z nami kontakt, posługując się bądź telepatią, bądź jakąś technologią, której nie jesteśmy w stanie pojąć. Być może ci ludzie są odbiornikami nastawionymi na stację obcych, których myśli są tak różne od doświadczenia tych ludzi, że zaczyna im się wydawać, że oszaleli. — Frankie zamilkła. Po chwili dokończyła: — Chcieliście, żebym była kreatywna. Więc byłam. Cisza panowała aż do czasu, gdy Shamita odcięła Frankie słuch. — No, tym razem mi się udało — powiedziała. — To niewiarygodne — oświadczył Wes. — To żywa osoba, Elizabeth. Tym razem nie zaprzeczysz. — Nie. Ale oznacza to masę problemów natury etycznej. Fran- kie żyje tylko dzięki twojej aparaturze. Za każdym razem, gdy ją wyłączasz, umiera, a przywrócić ją do życia może tylko kolejne pstryknięcie przełącznika. — To nie jest takie umieranie, o jakim myślisz, Elizabeth. Jeśli nawet istnieje coś takiego jak dusza, Frankie jest jej pozbawiona. Kiedy eksperyment dobiega końca, po prostu przestaje istnieć. Bez bólu, bez cierpień... — Bez radości, bez nadziei, bez kreatywności, bez osobowości! — Nie było tego wszystkiego, zanim jej nie stworzyliśmy! — Ale teraz jest — powiedziała Elizabeth, po czym spokojniej- szym już tonem dodała: — Frankie jest kimś więcej niż osobą. Jest niesamowita. Zauważyłeś, jak bardzo się zmieniła od czasu naszego ostatniego kontaktu? Masz pewność, że jest pozbawiona świado- mości, gdy ją odłączacie? Czy Frankie nie może być częścią jednego z dawców, ukrytą w którymś z zakamarków jego umysłu, sprawia- jąc, że jest on jak ktoś cierpiący na rozdwojenie jaźni? — To niemożliwe — odparła Shamita. — Wszystko wskazuje na to, że Frankie używa zdolności dawców, kiedy działa. Bez nich i ich wspomnień w ogóle jej nie ma. Nie wiem, czy pamiętasz słynny przypadek niejakiego Phineasa Gage'a, który pracował przy kładze- niu torów kolejowych w dziewiętnastym wieku. Pewnego dnia że- laznym prętem ubijał proch, przygotowując go do eksplozji. Doszło do niespodziewanego wybuchu. Trzystopowy pręt przebił się przez jego policzek i zatrzymał dopiero na czubku głowy, robiąc dziurę w płacie czołowym. Lekarz, który go badał, zauważył kawałki kości i mózgu wokół dziury na czubku głowy. Mężczyzna przeżył, ale jego znajomi twierdzili, że nie jest już tą samą osobą. Utrzymywali, że Phineas Gage, którego znali, zginął w czasie wybuchu, a awantur- nik, który mieni się Phineasem, jest kimś zupełnie innym. Nasza Frankie nie jest Frankie bez tych rejonów mózgu, które wzięliśmy od dawców. — Rozumiem — powiedziała Elizabeth w zamyśleniu. — Po- zwól mi powiedzieć do niej coś jeszcze. Shamita włączała właśnie Frankie, kiedy w drzwiach ukazał się Ralph. — Nie mają colowych, Archie. Tylko wiśniowe i jakieś takie, co wyglądają jak ananasowe. Ananasowe slurpee jest ohydne. Wziąłem ci wiśniowe. Powiedziałem Sylvii, żeby sprowadziła nowe smaki. Odparła, że zrobi to, jak tylko te wyjdą. — Ralphie, jesteśmy w środku pracy — upomniał go Wes. — Chcesz, żebym włożył je do zamrażarki? Nie są już takie dobre, gdy się roztopią. Kiedyś włożyłem jedne do lodówki i wszyst- ko zlepiło się. W jedną wielką kulę. — Cieszę się, że wciąż żyjesz, Ralphie. Głos Frankie uciszył wszystkich z wyjątkiem Ralpha. — Czy to ty, Daphne? Masz śmieszny głos — powiedział. — Nie, to ja — Frankie. — Frankie? — spytał Ralph. — Karon, zabierz go stąd — powiedział Wes. Karon wyciągnęła Ralpha pod pretekstem konieczności włożenia lodów do zamrażarki. Kiedy wyszedł, zaskoczona Elizabeth powró- ciła do eksperymentu. — W ostatniej rozmowie twierdziłaś, że nie znasz Ralpha. — Rozpoznałam go po głosie. — Dlaczego powiedziałaś, że cieszysz się, że żyje? — Bo się cieszę. Lubię go, a wiem, że ktoś chciał jego śmierci. — Kto? Po długiej przerwie Frankie powiedziała: — Nie wiem, ale ten ktoś chciał też śmierci Shamity i jakiegoś pastora Younga. Zszokowana Elizabeth dała znak, by wyłączyć Frankie, i Wes zakończył sesję. Kiedy zbierali się do wyjścia, próbował uspokoić Elizabeth. — Frankie po prostu pomieszała słowa „zabiję cię" wypowie dziane pod wpływem emocji z faktycznym postanowieniem pozba wienia kogoś życia. Prawda, Shamito? Z przerażeniem wciąż malującym się na twarzy Shamita długo nie odpowiadała. — Sądzę, że mogło to być coś w rodzaju mówienia do siebie — powiedziała w końcu. — Ekspresyjna frustracja, która każe mówić do siebie: „chcę twojej śmierci". A jeśli tak, to może to wynikać z czyjegoś pragnienia, by nie ulegać takim impulsom. W każdym razie nie mam pojęcia, dlaczego fenomeny miałyby myśleć coś takiego o mnie. Nie mam z nimi zbyt wiele do czynienia. — Widzisz, Elizabeth? Łatwo to wyjaśnić — podsumował Wes. — Wciąż chciałabym wiedzieć, kto ma takie myśli. To musi być jeden z dawców. — Wszyscy z wyjątkiem Gila znają pastora z kościoła. To może być każdy z nich. Stawiam na Archiego albo Yu. Są najbardziej ponurzy — powiedział Wes. — Oni są cisi, a nie ponurzy — sprostowała Elizabeth. — Przynajmniej Archie. Yu zdarza się wpadać w złość, ale nie jest mordercą. — Nikt jeszcze nie został zabity — przypomniał jej Wes; po czym, rozejrzawszy się, spostrzegł Gila wpatrującego się w niego usilnie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Gil szybko wyszedł. Wes odwrócił się do Elizabeth, która patrzyła na wychodzącego Gila. Kobieta po prostu wzruszyła ramionami, po czym powiedziała: — Ktoś jednak został zabity. Zapomniałeś o Rimmerze. — Jego Frankie nie wymieniła. — Nie musiała — on już nie żyje. Wyciągnąwszy się na łóżku, Gil oczyścił umysł, wpatrując się w lampę i pchnął ją myślami. Ani drgnęła. Sięgnął głębiej i pchnął ponownie — i znowu nic. Jego gniew wzrósł, przypomniał sobie, że Ralph słyszy jego myśli. Wtedy jeszcze raz pchnął. Lampa spadła ze stołu. Zaskoczony i zaszokowany łoskotem lampy, Gil zamarł. Na- słuchiwał przez chwilę, lecz w korytarzu nie rozległy się niczyje kroki. Szybko podniósł lampę. Trzeba było wymienić żarówkę. Miał moc — prawdziwą moc! Zadrżał i upadł na łóżko, wypa- trując następnego celu. Drzwi szafy były otwarte, pchnął je więc siłą swego umysłu, zapominając jednak o ogarniającej go złości. Nic się nie stało. Miał zawroty głowy i kłopoty z zebraniem złości, ale ostatecznie, za którymś razem, udało mu się je zamknąć. Był teraz telekinetykiem; oprócz swej zwykłej mocy miał jeszcze inną. Powi- nien wyjechać, ale nie mógł. Niczym nałogowiec potrzebował więk- szej liczby eksperymentów, różnica polegała jednak na tym, że każdy z nich wzmacniał go. Czy te nowe siły czekały na niego? Czy były jakieś granice jego rozwoju? Jego telekinetyczna moc wzmoc- niła się. Co będzie po następnej sesji? Postanowił zostać, by rozwijać nowe zdolności. Musiał jednak załatwić porachunki. Gdy wychodził, rozmawiali o ludziach, którzy zostali zabici. Śmierć dzieciaka z college'u pokrzyżowała mu plany. Mógłby po prostu zamordować tego, który sprawiał kłopot. A tak — musiał upozorować wypadek. Odprężył się i zaczął badać swój umysł, szukając nowych mocy i czekając, aż się ściemni. Ukryty w zaroślach Gil doczekał się wreszcie powrotu pastora. Duchowny był człowiekiem systematycznym i Gil czekał cierpliwie pod nie zamkniętym oknem, aż wypije wieczorną herbatkę. Kiedy w rurach zaszumiała puszczana woda, pchnął okno i wślizgnął się do środka. Wyszedł na korytarz; w łazience paliło się światło i grało radio. Kurki były zakręcone; potem rozległ się plusk. Gil dał pasto- rowi kilka minut na zrelaksowanie się, po czym ruszył ostrożnie przez korytarz. Przy drzwiach zatrzymał się, czekając na plusk, by nabrać pew- ności, że pastor wciąż jest w wannie. Woda zachlupotała. Gil wy- chylił się, patrząc na radio i potęgując swój gniew myślą, że pastor odkrył, kim jest. Potem pchnął. Radio poleciało w kierunku wanny — ale sznur okazał się zbyt krótki i odbiornikiem szarpnęło, po czym zawisł na kablu nad podłogą. Zaskoczony i zdezorientowany pastor usiadł, rozglądając się wokół. Gil przywarł do ściany. Ależ z niego kretyn! Ostrzegł Younga, demonstrując swoją siłę. Mógł się domyślić, że tu jest. Pastor musiał umrzeć, ale miało to wyglądać na wypadek. Plusk wody zaalarmo- wał Gila. Pastor podnosił się. Poczuł, że strach przedziera się przez gniew, i wiedział już, że nie może czekać. Musi zacząć działać. Ukazał się w drzwiach. Nagi pastor stał w wannie. — To ty! Znam cię! — wykrzyknął. Gil wpatrzył się w pierś pastora i pchnął w jej stronę myśl. Mężczyzna uderzył o ścianę i upadł do wanny; woda bryzgnęła prawie po sufit. Duchowny chwycił za krawędzie wanny, próbując się podciągnąć. Gil ponownie wykorzystał swoją moc i głowa pasto- ra znalazła się pod wzburzoną wodą. Zadowolenie osłabiło siły Gila i pastor wynurzył się, łapczywie chwytając powietrze. Gil znów wpadł we wściekłość i pchnął myśl prosto w pierś duchownego, wpychając go znów pod wodę, która przelewała się poza krawędzie wanny. Tym razem utrzymał swój gniew dłużej, ale w końcu osłabł i pastor znów się wynurzył, łapiąc powietrze. Gil był bliski pchnięcia ponownie, gdy mężczyzna wydyszał: — Boże, dopomóż! Chroń mnie przed tym demonem! Zadowolony, że pastor uważa go za demona, Gil raz jeszcze poczuł, że moc go opuszcza; Young zaczął szamotać się i wydosta- wać z wody. Zdenerwowany Gil postanowił skończyć z nim raz na zawsze. Zawrzał z gniewu. Skoncentrował się na czole pastora i pchnął ze wszystkich sił. Young znów upadł, zanurzając się w wodzie, jego głowa trzasnęła o krawędź wanny. Ogłuszony, mógł jedynie słabo się szarpać i Gilowi udało się przytrzymać go pod wodą, mimo iż jego gniew przechodził już w radość. Wokół głowy pastora utworzyła się różowa aureola; jego ręce wynurzyły się, zaciskając się na krawędziach wanny. Nagle ześlizgnął się głębiej, strącając z półki mydło i szampon. Ręce opadły. Bąbelki nagle przecięły taflę wody, a ciało pastora przeszyły spazmy. Kolejny spazm i jego jelita rozluź- niły się, brudząc wodę. Potem wszystko się uspokoiło. Gil odczekał kolejną minutę, by nabrać pewności, że pastor nie żyje, po czym wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą okno. Wracał przepełniony poczuciem siły — siły życia i śmierci. W domu ledwo zdołał ukryć swoją radość. Na wieczorną prze- kąskę przyrządził fenomenom deser czekoladowy, żartując i drocząc się z Karon, która mu pomagała. Gdy tylko talerze zostały wylizane do czysta, zagnali fenomeny do łóżek. Pozostali patrzyli na niego rozbawieni jego energią i dobrym humorem. Len zasugerował, że Gil kogoś zaliczył, na co Gil mrugnął porozumiewawczo, mimo że nigdy nie uprawiał seksu. Nie był do tego zdolny. Chociaż chciał być sam, zwalczył tę pokusę i dołączył do reszty towarzystwa oglądającego telewizję. Nie było jedynie Shamity, któ- ra zaszyła się w swoim pokoju, przeglądając wyniki dzisiejszego seansu. Gila niepokoiło to, co może tam znaleźć, ale zachował humor, przyrzekając sobie, że pozbędzie się jej, gdy tylko nabierze pewności, że nie przeszkodzi to w kontynuowaniu eksperymentu. Wreszcie wszyscy rozeszli się do łóżek. Wyjątek stanowili Len i Karon, którzy sprawiali wrażenie, że czekają tylko na to, by zostawiono ich samych. Gil też poszedł do swojego pokoju, po czym wyciągnął się na łóżku i zaczął ćwiczyć otwieranie i zamykanie drzwi szafy. Kiedy go to zmęczyło, spróbował poruszyć prześcierad- łem, odkrywając, że może fałdować je, gdy jest gładko rozpostarte. Dźwięki z sąsiedniego pokoju zaniepokoiły go. Najpierw chi- chot, potem cisza, która przeszła w rytmiczne skrzypienie — to były odgłosy uprawiania seksu. Len był w łóżku z Karon. Gil słyszał już te dźwięki przedtem i zawsze budziły w nim wstręt i rozdrażnienie. Tym razem jednak był zafascynowany i nasłuchiwał, podczas gdy odgłosy przybierały na sile. Kiedy nagle wszystko ucichło, poczuł się rozczarowany. Jednak coś zauważył. Jego ciało zareagowało. Poczuł nieznane mrowienie, przenikającą go rozkosz. Nie mógł utrzymać tego uczucia i wkrótce mrowienie odeszło, pozostawiając go nie zaspokojonego. Jakie jeszcze niespodzianki go czekały, zastanowił się Gil. Naj- pierw telekineza, a teraz libido. Smakując w pamięci to ostatnie uczucie, próbował wyobrazić sobie Karon i Lena nagich za ścianą. Nigdy nie był zdolny do uprawiania seksu, nie oglądał filmów pornograficznych ani nawet erotycznych. Nigdy nie interesował go „Playboy" i nie miał żadnych doświadczeń z kobietami, nigdy nawet żadnej nie dotknął, więc te erotyczne marzenia były jego małym sukcesem. Potem poddał się i odprężył. Ledwo to zrobił, pogrążył się w otchłani. 22 STALKER Janie była pijana i napalona. Wszystko, czego im było trzeba, to miejsca, gdzie mogliby to zrobić. Było po drugiej w nocy, impreza w pełni, a wszystkie sypialnie okupowały kopulujące pary. Jako student pierwszego roku musiał grzecznie czekać w kolejce — jego łóżko zajęte było przez jednego ze starszych kolegów — ale Janie była już prawie gotowa. — Chodźmy się przejść —powiedział i pociągnął ją za sobą. Janie zachichotała, pozwalając, by trzymał ją za rękę. Chwycił ich okrycia, a potem przyniósł śpiwór z werandy i poprowadził ją alejką, zatrzymawszy się tylko po to, by ją pocałować. Włożyła mu język głęboko w usta, a dłonie wcisnęła w tylne kieszenie jego spodni. Chciał to zrobić już, teraz, ale bał się, że sąsiedzi zobaczą i zawiadomią policję. Zamiast tego pociągnął ją na ulicę. Szli w stronę uniwersytetu, zatrzymując się, by się całować i obmacywać. Podniecali się do granic możliwości. Przeszli przez dziedziniec na stadion, a potem na jego tyły, gdzie rosła wysoka trawa, nagminnie wykorzystywana przez kochanków. Trawa była wilgotna, lecz Janie była zbyt pijana, by się tym przejmować i pociągnęła go za sobą. Znaleźli kawałek równej ziemi i podczas gdy on zmagał się ze sznurkiem od śpiwora, Janie zaczęła się rozbierać. Najpierw upuściła płaszcz, który miał spełniać rolę poduszki, potem zdjęła sweter, a następnie spodnie. Ostatni węzeł puścił i chłopak rozłożył śpiwór, rozsuwając zamek. Ledwo to zrobił, Janie wskoczyła do środka, mając na sobie jedynie stanik i majteczki. — Pośpiesz się, Scottie, jestem zmarznięta — powiedziała. Scott zzui buty, zostawiając skarpetki, by nie zmarzły mu stopy. Kiedy zdjął koszulę, rzuciła w niego stanikiem i wtedy zobaczył jej piersi. Brodawki były ciemne i sterczące. Usiadł, ściągając spodnie i slipy równocześnie. Janie znów zachichotała, a potem rzuciła w niego swymi majtkami, trafiając w głowę. Scott przewrócił się na plecy, żeby dokończyć rozbieranie. Wtedy ktoś ruszył przez trawę, a w mroku błysnęło ostrze noża. Ręka zadała cios nożem, godząc go w podbrzusze, nieco powyżej genitaliów. Scott krzyknął i chciał złapać za nóż. Janie zaczęła krzyczeć w tym samym momencie, gdy nóż wyszarpnięto z jego ciała, a potem znów zanurzono. Kiedy ponownie odepchnął ostrze, nóż przeszył jego dłoń, prawie odcinając mu palec. Teraz krzyk Janie został zagłuszony przez jego. Kiedy nóż został pchnięty jesz- cze raz, ugodził go w szyję, uszkadzając tętnicę szyjną. Krew trys- nęła z rany i Scott wyprężył się. Tym razem został ugodzony w wy- piętą pierś. Upadł na śpiwór. Janie zerwała się i uciekła naga w tra- wę. Krew napełniała przebite płuco Scotta, jego krzyki przeszły w rzężenie. Wtedy nóż zaczął okaleczać jego genitalia, siekąc i dźgając, ale ból zanikał, uchodząc wraz z resztkami świadomości i życia. Elizabeth zbudził szum wody w rurach. Był zbyt słaby, jak na łazienkę; dobiegał raczej z kuchni. Woda przestała lecieć, a potem w korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Elizabeth słyszała, jak któreś drzwi otwierają się, a następnie zamykają i przez chwilę zastanawiała się, kto to mógł być. Rozkojarzona, szybko zapomniała o tych odgłosach i zaczęła się zastanawiać nad zagadką ciała w piwnicy; następnie przeszła do subtelnych zmian, które dostrzegła w fenome- nach, i do tajemniczych rozmów z Frankie. Dwie godziny później ostatecznie odpłynęła. — Spisz, Elizabeth? — Ralphie, co ty tutaj robisz? Która godzina? — Nie wiem, ale nie było jeszcze Ulicy Sezamkowej. — Dlaczego mnie obudziłeś? Idź do Gila, żeby ci zrobił śnia- danie. — Jadłem już płatki. Jeśli chcesz, też mogę ci zrobić. Tylko nie posłodzę, bo zawsze wsypuję za dużo cukru. Daphne nie chce, żebym jej słodził. Chcesz więc płatki? — Nie, Ralphie. Daj mi jeszcze trochę pospać. — Dobrze, panie bobrze. — Ralph odwrócił się, by wyjść, ale zatrzymał się w drzwiach i uderzył w czoło. — Jak mogłem być taki głupi? Jest tu Roy. Chce się z tobą widzieć. Zerwawszy się na równe nogi, Elizabeth chwyciła podomkę i zbiegła po schodach. Policjant czekał w drzwiach, ale gdy zobaczył w salonie Gila i fenomeny, wyszedł z nią na ganek, by porozmawiać na osobności. — Przepraszam, że cię obudziłem, ale mam kilka pytań. — W związku z zabójstwem Rimmera? — W związku z następnym zabójstwem. Elizabeth pomyślała o Daphne i zaczęła żałować, że nie miała więcej czasu, by sprawdzić, czy dziewczyna jest w swoim pokoju. Oficer Winston wpatrywał się w jej twarz, jakby chciał przejrzeć jej myśli. — Kolejny członek korporacji. Zamordowany w ten sam spo- sób. Genitalia okaleczone tak samo jak Rimmera. — O, nie. Który to? — Scott Salyer. Był na pierwszym roku. Elizabeth nie kojarzyła go, ale zmartwiła się śmiercią kogoś tak młodego. — Tym razem nic nie widziałam. To wszystko, o czym mówisz, jest dla mnie czymś nowym. — Dobrze. Po prostu pytam. Nie odchodził, więc Elizabeth domyśliła się, że to nie wszystko. — Czy jedno z twoich upośledzonych dzieci jest Azjatą? — Dobrze wiesz, że Yu nim jest. Twoja żona widziała go w Dairy Queen. Policjant zapisał coś w swoim notatniku, irytując tym Elizabeth. — Dlaczego pytasz o Yu? Przedtem podejrzewałeś jakąś kobietę. — Naprawdę? Ja tylko powiedziałem, że niedługo przed śmier- cią widziano Rimmera z jakąś dziewczyną. Tym razem mamy świad- ka morderstwa. Scott był z dziewczyną za stadionem, kiedy ktoś napadł na nich z nożem. Jej udało się uciec. Zeznała, że napastnik był Azjatą — właściwie powiedziała, że wyglądał na Japończyka, ale nie sądzę, by potrafiła odróżnić Japończyka od Wietnamczyka. — W miasteczku uniwersyteckim jest mnóstwo Azjatów. — Zgadza się. Ale powiedziała coś ciekawego. Mianowicie, że ten Azjata wyglądał na upośledzonego. Zaskoczona Elizabeth usiłowała ukryć emocje. Yu istotnie wy- glądał na opóźnionego w rozwoju — duża głowa i grube rysy twa- rzy, puste spojrzenie i zbyt wydatne usta — ale wygląd to nie wszystko. — Yu nie wychodził tej nocy i nie mógłby zrobić czegoś takiego — powiedziała cicho. — Spędził większą część swojego życia w zakładach zamkniętych i nigdy nie sprawiał poważniejszych kło- potów. — Tylko pomniejsze? — spytał policjant, pisząc coś w notatniku. — Miał pewne kłopoty z panowaniem nad emocjami, ale należą one do przeszłości, odkąd jest z nami. — Miło słyszeć. Czy mogę z nim porozmawiać? — Chyba nie mówisz poważnie? — Owszem, mówię. Elizabeth zawahała się, ale w końcu zaprowadziła go do salonu, gdzie Yu, wraz z innymi, oglądał kreskówki. — Yu, pan Winston chciałby z tobą porozmawiać. Chłopak nie podniósł oczu. — Gil, sądzę, że telewizja za bardzo ich rozprasza — powiedzia ła Elizabeth. — Zaprowadź Yu do kuchni. Gil wziął Yu za rękę i poszedł z nim do kuchni. — Yu, bądź tak dobry i odpowiedz panu Winstonowi na kilka pytań — powiedziała Elizabeth. — Cześć, Yu. Chciałem wiedzieć, czy wychodziłeś gdzieś wczorajszej nocy? — Nie. Czy mogę już iść oglądać telewizję? — Jeszcze nie — powiedział policjant. — Czy byłeś tu przez całą noc? — Tak. — Yu nie kłamie. Nie jest do tego zdolny — włączyła się Elizabeth. — Doprawdy? Czyżby kłamstwo wymagało większej inteli- gencji? — Tak — odparła Elizabeth. — To ciekawe. — Roy zapisał coś szybko w swoim notatniku, ponownie irytując tym Elizabeth. Potem zapytał Yu: — Czy widzia- łeś kogoś wychodzącego z domu wczoraj w nocy? — Nie. — A czy wczoraj w nocy wydarzyło się coś niezwykłego? Yu milczał chwilę, wpatrując się w swoje dłonie, po czym odpowiedział cicho: — Nie. — No dobrze. Dziękuję. Wracaj do kreskówek. — Kiedy Yu wyszedł, policjant powiedział: —Chciałbym go mieć do dyspozycji. Dziewczyna była naprawdę przerażona, ale powinno się jej dać szansę identyfikacji zabójcy. — Jeśli chcesz dysponować Yu, musisz tego samego zażądać od innych upośledzonych Azjatów. Inaczej to nie będzie fair. — Za- brzmiało to szorstko i Elizabeth pożałowała napastliwego tonu swe- go głosu. Policjant odpowiedział, nie przerywając pisania w notatniku. — Znaleźć pięciu upośledzonych Azjatów i poddać ich policyj- nej konfrontacji... — Czy naprawdę nie dostrzegasz związku pomiędzy tymi mor- derstwami a morderstwami sprzed czterdziestu lat? — Związku? — wydukał zaskoczony policjant. — Mam na myśli podobieństwa: zamordowani byli członkami tej samej studenckiej korporacji, a ich genitalia zostały okaleczone. Zastanawiający zbieg okoliczności. Nigdy nie wykryto sprawcy, prawda? Nazywano go Stalkerem. — Faktycznie, nie wykryto, ale nie widzę związku. To było zbyt dawno. W przypadku tych morderstw, które zaczęły się czter- dzieści lat później, trudno mówić o seryjnym mordercy, Stalkerze, czy kimś takim. On — lub ona — mogli wyjść na jeden dzień na przepustkę ze szpitala i zacząć zabijać. — Roy zamknął i schował swój notatnik. — Moim zdaniem ktoś naczytał się o tamtych mor- derstwach i teraz je naśladuje. Ale poddałaś mi pewną myśl. Mógł- bym przejść się do biblioteki i sprawdzić, kto ostatnio interesował się tymi morderstwami. Znajdę tam twoje nazwisko, prawda? Elizabeth skinęła głową, nagle czując się jak podejrzana. — Mam nadzieję, że nie opowiadałaś o tych morderstwach swoim podopiecznym? Elizabeth skrzywiła się. Roy był przenikliwym detektywem i pa- trzył na rzeczy z zupełnie innego punktu widzenia niż ona. Na- pomknęła o zabójstwach Wesowi, ale nie zastanawiała się, czy któryś z fenomenów tego nie słyszy. Jednakże jej wizyta w bibliotece uczyniła Yu jeszcze bardziej podejrzanym. — Nie mówiłam o tym Yu. — Dobrze, niech będzie. Gdy odwrócił się do wyjścia, Elizabeth zatrzymała go jeszcze jednym pytaniem. — Nie wiesz przypadkiem, czy któryś z członków korporacji z wczesnych lat pięćdziesiątych nie mieszka gdzieś w okolicy? — Czyżbyś skończyła korespondencyjny kurs detektywistycz- ny? Zostaw to mnie, dobra? Policjant wyszedł. Elizabeth popatrzyła na Gila, który stał obok niej z dziwnym wyrazem twarzy. — Nie wspominaj o tym fenomenom — powiedziała. — Nie chcę ich niepokoić. Kiedy Gil skinął głową, Elizabeth zostawiła go w kuchni i poszła się przekonać, czy pani Clayton nie miałaby ochoty napić się z nią kawy. Wes nigdy jeszcze nie widział Shamity tak podekscytowanej. Wydruki leżały na kuchennym stole; dwa z nich opierały się o inne. Przyjrzał się EEG Frankie. Jedna z fal wydała mu się dziwna, ale pomyślał, że to tylko zakłócenia. Shamita jednakże była odmiennego zdania. — Jak dużo takich EEG widziałeś w życiu? Czy w ogóle widzia- łeś kiedyś coś podobnego? Nie, z pewnością nie! — Jest dziwne, ale nie rozumiem, co to oznacza. Parametry fal są prawdopodobnie gdzieś poza wydrukiem, a to jest po prostu część nałożonych na siebie warstw dawców. Albo elektroniczne zakłóce- nia. Każę Lenowi sprawdzić aparaturę. — Są zbyt regularne, by mogły być zakłóceniami. Poza tym z sesji na sesję są coraz mocniejsze. — No dobrze, ale co z tego?... — To nie wszystko: jeszcze więcej takich pionowych fal biegnie z pnia mózgu przez ciało migdałowate, a potem przez korę. — To wcale nie jest takie niezwykłe. — Wystarczająco dziwne — jak na mój gust. I dlaczego ciało migdałowate? Zawiaduje emocjami, takimi jak gniew albo furia. Co takiego zrobiliśmy, że Frankie wpadła w złość? — Nic, oczywiście, że nic. Zanim Shamita zdołała coś powiedzieć, weszła Elizabeth. Nie zamierzała mówić o anomaliach w wydrukach przy Elizabeth, ze- brała więc swe wykresy i wyszła. Elizabeth zrobiła sobie herbatę, po czym usiadła przy stole. — Byłam na kawie u pani Clayton. — To dobrze, dotrzymałaś obietnicy. — To naprawdę bardzo ciekawa i świetnie poinformowana ko- bieta. Elizabeth uśmiechnęła się przebiegle. Nie wróciła z niczym i czekała teraz, aż Wes nie wytrzyma i zacznie ciągnąć ją za język. Jej samozadowolenie działało Wesowi na nerwy, ale miała rację — musiał wiedzieć, czego się dowiedziała. — Nie zamierzasz mi powiedzieć, zanim nie zapytam, prawda? — Zgadza się. — No dobrze. Czy byłabyś tak miła i zdradziła mi, co takiego powiedziała ci pani Clayton, że zrobiłaś się taka nieznośna? — Cóż, skoro tak ładnie prosisz... Pamiętasz te morderstwa sprzed czterdziestu pięciu lat, o których ci opowiadałam? — Masz płatki? — przerwał jej Luis. — Proszę — odrzekła Elizabeth, po czym mówiła dalej, napeł- niając plastikową miskę. —Jeden z ówczesnych członków korpora- cji mieszka trzy przecznice dalej w tym wielkim żółtym domu — wiesz, tym z okiennicami. — Pamiętam ten dom. No i co? Elizabeth odesłała Luisa z miską płatków do salonu. — No i to, że porozmawiamy z tym człowiekiem. — O czym? — A jak myślisz? Może ma jakieś podejrzenia co do tego, kto jest mordercą. — Nie jesteśmy z policji! Zirytowana Elizabeth opadła z powrotem na fotel. Potem nagle się rozpromieniła i nachyliła do Wesa. — Był tu Winston. Pytał o fenomeny. Chciał wiedzieć, gdzie ostatniej nocy był Yu. Po prostu myślałam, że jeśli dostarczymy mu lepszego podejrzanego, zostawi nas w spokoju. Wesowi nie podobało się, że tak łatwo dał się podejść. Niemniej jednak zgodził się na tę wizytę. Po lunchu, na który była zupa jarzynowa, Elizabeth zostawiła fenomeny po opieką Gila i wyszła z Wesem. Dzień był chłodny, ale niebo czyste i błękitne. Sąsiedzi wylegli przed domy, grabiąc liście lub strzygąc żywopłoty. Niektórzy pozdrawiali ich, życząc dobrego dnia, większość jednak patrzyła tylko z ciekawością. To był miły dzień, a Elizabeth stanowiła dobre towarzystwo i Wesa cieszył ten spacer, mimo jego ostatecznego miejsca przeznaczenia. Dom był tak duży, jak ten, który zajmowali oni, ale lepiej utrzymany. Wypielęgnowany trawnik i schludne, zamiecione z liści kwietniki. Przed domem od ulicy rosły trzy drzewa wiśniowe, a ścieżka zakręcała w poprzek trawnika, wiodąc na ganek. Zamia- tający ją starszawy mężczyzna zauważył ich, gdy weszli na po- dwórko. Tom Floyd wyglądał na typowego dziadka. Był niskim mężczy- zną z cherubinkowatą twarzą, jego łysą głowę otaczał wianuszek białych włosów. Miał na sobie czerwoną flanelową koszulę i nie- bieskie robocze spodnie, brudne na kolanach. W ręku trzymał robo- cze rękawice. — Już kupiłem ciasteczka od skautek, złotko — powiedział, uśmiechając się do Elizabeth. — Dzień dobry, panie Floyd. Jestem Elizabeth, a to jest Wes. Mieszkamy naprzeciwko pani Clayton. '— Biedactwa. Najszczersze wyrazy współczucia. — Mówiła o panu bardzo dobrze — zaprotestowała Elizabeth. Nie przestając się uśmiechać, powiedział: — Ma ku temu powo dy. Co was do mnie sprowadza? — Chcielibyśmy porozmawiać z panem o tym, co wydarzyło się czterdzieści lat temu, w czasie gdy mieszkał pan w domu korporacji Kappa. No, wie pan — o tych morderstwach. Uśmiech na twarzy Floyda momentalnie przeszedł w grymas niezadowolenia. — Nie chcę o tym mówić. Moja przeszłość zaczyna się trzydzieści lat temu. Wtedy właśnie się ożeniłem i odtąd jestem szczęśliwym człowiekiem. — Proszę, panie Floyd. Nie pytałabym, gdyby nie było to ważne. — Jest pani dziennikarką czy kimś takim? Pisarką? Proponowa- no mi kiedyś rozmowę z jakimś pisarzem czy innym zachłannym na forsę typem o morderstwach Stalkera. Oferowali mi pieniądze, ale nie wziąłem ich wtedy od nich i nie wezmę teraz od pani. — Nie jestem pisarką i nie zaproponuję panu pieniędzy. Czy słyszał pan o ostatnich morderstwach? — Słyszałem, że kogoś tam zabili... zdaje się też, że jakiś chłopak spadł z dachu... no i co? — Było ich dwóch, zabitych dokładnie tak, jak zabijał Stalker. Członkowie korporacji z tego samego domu. Zostali zadźgani i wy- kastrowani. Tom Floyd oparł się o drzwi, zaciskając usta. — Policja podejrzewa moich... naszych przyjaciół, a ja wiem, że są niewinni. Wydaje mi się, że może pan nam pomóc. Proszę, panie Floyd! Zdawał się nie słyszeć, pogrążony we wspomnieniach z mrocznej przeszłości. Nagle jego oczy napotkały wzrok Elizabeth. — Kiedy powiedziałem, że przez ostatnie trzydzieści lat byłem szczęśliwym człowiekiem... cóż, kłamałem. Powiem wam wszyst ko, co wiem. Weszli do salonu, w którym było o wiele za dużo mebli, i usiedli, dając Floydowi czas na pozbieranie się. — Byłem na pierwszym roku, gdy rozpoczęła się fala mor- derstw. Pierwsza ofiara to Jimmy Dodson. Był najlepszym futbolistą w naprawdę marnym zespole. Równie dobrze grał w koszykówkę i w baseball. Narwany facet — szalał na prywatkach. Nazywaliśmy go Butanowy Bernie — Bernard to było jego drugie imię. Kiedy był w nastroju, przez cały dzień opychał się fasolą, gromadząc gazy. Nie mogąc ich utrzymać, wypinał się, ściągał spodnie i uwalniał je z potężnym odgłosem, zapalając zapałkę. Strzelała niebieskim pło- mieniem, słowo daję! — Wierzę panu — powiedział Wes. — Był taki jeden w mojej korporacji. Nazywaliśmy go Tommy Pochodnia. — Organizowaliśmy wtedy prywatkę za prywatką. Myślę, że obecnie studenci też robią dużo zabaw. W każdym razie pewnego ranka jedna z dziewcząt z korporacji Epsilon wychodząc z domu, zobaczyła Jimmy' ego leżącego na ganku owiniętego w koc przesiąk- nięty krwią. Podziurawiono go tak doszczętnie, że cała krew z niego wypłynęła na ganek. Oczy Floyda roziskrzyły się, gdy odbywał tę podróż w czasie, przywołując długo skrywane wspomnienia. — Zdaniem policji musiał to być naprawdę duży nóż. Jimmy był bez spodni, a jego genitalia były okaleczone. — Potem, po przerwie, dodał: — Ellie! Tak miała na imię ta dziewczyna. Nigdy już nie doszła do siebie — ładna z niej była kobietka. Pamiętam, miała włosy związane w kucyk. Rzuciła szkołę. — Znów się zamyślił. — Zasta- nawiam się, co się z nią stało? — Panie Floyd — przerwała mu Elizabeth. — Czy Jimmy umawiał się z którąś z dziewczyn z korporacji? — Jimmy był wyczynowcem. Umawiał się z większą liczbą dziewczyn niż reszta członków korporacji razem wzięta. Policja przesłuchała wszystkie z Epsilonu, ale żadna z nich nie była z Jim- mym tej nocy. Nie znaleziono nigdy ani świadków, ani noża. Ni- czego. Kolejna długa przerwa. — Wówczas wyglądało to trochę inaczej niż teraz. Morderstwa były rzadkością, szczególnie w tak małych miastach jak nasze. Wciąż nie są tu na porządku dziennym. Dlatego właśnie napełniły strachem całe miasto, nie tylko studentów. I wtedy zdarzyło się to znowu. Tym razem padło na Steve'a Kenta. Jego rodzice byli biedni i nie mogli mu za bardzo pomagać w pokrywaniu szkolnych wydatków. Na ferie wiosenne większość studentów wyjechała do domu, a nie- którzy do Kalifornii. Steve natomiast opiekował się domem jednego z naszych profesorów. Nie pamiętam nazwiska — wiem tylko, że był to historyk. W każdym razie, gdy profesor i jego rodzina wrócili, po otwarciu drzwi buchnął na nich straszliwy smród. Ich dwa psy były zagłodzone i wszędzie leżały psie odchody. Znaleźli Steve'a w profesorskim łóżku zadźganego w taki sam sposób jak Jimmy. Nie spędzili w tym domu już ani jednej nocy. — Co łączyło śmierć Jimmy'ego i Steve'a? — zapytał Wes. — Byli z tej samej korporacji, obaj zostali zadźgani wielkim nożem, obaj — wykastrowani. Ale żaden z nich nie był dealerem narkotyków czy kimś takim, jeśli o to panu w tej chwili chodzi. Proszę pamiętać, że to były lata pięćdziesiąte. Światem rządziła gorzałka — nic ponadto. Również w przypadku Steve'a policja nigdy nie znalazła mor- dercy. Zerwał ze swoją dziewczyną jakiś miesiąc przedtem i zasta- nawiano się, czy nie zabił go w przypływie zazdrości jej nowy chłopak, ale on w tym czasie spędzał ferie razem z innymi w Kali- fornii. Aresztowano kilku włóczęgów, którym zdarzyło się mieć noże, ale po jakimś czasie ich wypuszczono. To właśnie po drugim morderstwie jakiś dziennikarzyna nazwał zabójcę Stalkerem. Przydomek przyjął się. Wszyscy mówili o Stal- kerze i miasto zmieniło się — ludzie zaczęli się bać: w nocy nie wysuwali nosa zza zaryglowanych drzwi. W małych miastach ludzie nigdy tak nie postępowali. Potem wszystko ucichło — przynajmniej na jakiś czas. Po kilku miesiącach ludzie przestali się bać i znowu zaczęli spędzać wieczory poza domem. Z nadejściem wakacji nikt już o niczym nie pamiętał. Jednakjesienią, wraz z rozpoczęciem roku akademickiego, morderstwa powróciły. Tom Floyd siedział dłuższy czas w milczeniu. Widać było, że z tą częścią historii wiązało się szczególnie dużo emocji. — Z okazji powrotu postanowiliśmy zbudować w garażu na Second Street platformę. Teraz znajduje się tam wypożyczalnia kaset wideo. Zrobiliśmy bramki i wielkiego futbolistę, wokół przybierając go bibułą. To była jedna wielka balanga. Większość zalała się w trupa. Roger Venutti, ja i jeszcze kilku chłopaków pracowaliśmy do późna w nocy — opijając się piwskiem. Musiałem wracać, bo następnego dnia miałem test. Roger uczęszczał na te same zajęcia co ja, ale wciąż pił, kiedy wychodziłem. Nazajutrz nigdzie go nie było. Doszedłem więc do wniosku, że zapewne został w garażu i poszed łem tam, żeby go dobudzić. Drzwi były otwarte, ale światła poga szone. Leżał na platformie pod bramką — zupełnie jak tamci. Bibuła była przesiąknięta jego krwą. Przerwał i wpatrzył się ponuro przed siebie, oblizując usta. — Panie Floyd — próbowała wysondować go Elizabeth. — Tego roku nie wzięliśmy udziału w paradzie. — Nie wiedzieliśmy, że znalazł pan jedną z ofiar, panie Floyd. — Opuściłem korporację. Wielu chłopaków tak zrobiło. Ten rozdział mojego życia został zamknięty. — Jeśli to dla pana zbyt bolesne, panie Floyd, nie musi pan kontynuować. — Nie, dokończę. Został jeszcze tylko jeden rozdział. Po śmier- ci Rogera niewielu pozostało w domu korporacji, a reszta starała się wychodzić tylko na zajęcia. Ale tydzień później znaleziono ciało Nicka Colsona w jego chevrolecie, potraktowane w identyczny sposób. Nigdy jeszcze nie było tyle krwi w żadnym samochodzie. Podobno jego brat w końcu pozbył się go. Fala morderstw ustała. Jednak ja nigdy już nie wróciłem do domu korporacji Kappa. Wzruszył ramionami; jego historia dobiegła końca. Zakłopotany Wes chciał coś powiedzieć, ale Elizabeth zgromiła go wzrokiem. Elizabeth ceniła ciszę i jej dobroczynną moc, Wes natomiast wolał twórczy hałas. Nie mógł już wytrzymać, zaczął więc mówić i dźwięk jego głosu przyniósł mu ulgę. — Nigdy nie wykryli sprawcy? Nie mieli żadnego podejrzanego? — Nie. Morderstwa po prostu ustały. Nikt nie został aresztowa- ny. Każdego dziesięciolecia gazety powracają do tych zabójstw, spekulują na temat tego, kto mógł być mordercą, ale wszystko to tylko przypuszczenia. — To tak jak w przypadku Kuby Rozpruwacza — powiedziała Elizabeth. — Wszyscy mieli jakieś teorie, ale żadna z nich się nie uchowała. — Taa..., tyle że ja to wiem — odparł Floyd. — Wie pan, kim był Kuba Rozpruwacz? — spytał zdezorien- towany Wes. — Nie! Wiem, kto zabił moich przyjaciół. Zaskoczeni Elizabeth i Wes siedzieli w milczeniu. Zanim zdołali dojść do siebie, Tom Floyd znów zaczął mówić. — W tamtych czasach urządzaliśmy szalone prywatki. Z mnóst wem piwa, a czasem i czegoś mocniejszego. W większości przypad ków bawiliśmy się z koleżankami ze studiów, ale zdarzało się, że zapraszaliśmy też dziewczyny z ogólniaka. Wiedzieliśmy, że pod pada to pod paragraf, ale kiedy ma się dwadzieścia lat i jest się pijanym, nie myśli się takimi kategoriami. — Potem z uśmiechem wtrącił: — Dopiero gdy ma się sześćdziesiątkę na karku i jest się pijanym, bywa tak samo, jak wtedy gdy miało się dwudziestkę. — Spoważniał, po czym mówił dalej: — Było więc parę dziewczyn z ogólniaka. Jedna z nich była niesamowicie rozrywkowa. Uwielbia ła pić i tańczyć. Jezu, jak ona tańczyła! Szalała za EWisem Pres- leyem. Lubiła też te rzeczy, a w każdym razie całowała się z wieloma chłopakami. Nigdy jednak nie poszła na całość, zawsze się wycofy wała. Chłopaki nazywali ją podpuszczalską, bo wkurzało ich to, że nic więcej nie można z nią wskórać. Pewnej nocy zorganizowaliśmy prywatkę. Zjawiła się na niej i naprawdę szalała. Była pijana, już kiedy przyjechała, i wkrótce nie mogła ustać na nogach. Skończyło się na tym, że wylądowała gdzieś w kącie. W końcu wyszła ostatnia dziewczyna. Nie pamiętam do- kładnie, co się potem stało, też byłem pijany. W każdym razie ktoś znalazł ją śpiącą w kącie i wszyscy zaczęli żartować, że zrobią to z nią, kiedy śpi. Wiecie, mówili rzeczy w rodzaju: „ona nigdy się nie dowie, co się stało", „sama się o to prosi". Tom Floyd znowu przerwał, zakłopotany i zbolały. Przełknął głośno ślinę, patrząc chwilę na Wesa, po czym powiedział: — Wie pan, do czego zdolni są pijani faceci. — Wes przytaknął. — Byliśmy pijani, jak już wspominałem. Nie chcę się usprawiedliwiać. Po prostu chcę, żebyście wiedzieli, że nie byliśmy sobą. — Wes przytaknął raz jeszcze; Floyd starannie omijał jednak wzrokiem Elizabeth. — Ktoś położył ją na dywanie, a potem ściągnął jej sweter, tak że pozostała w samym staniku. Wszyscy żartowali i śmiali się, ale zarazem byli coraz bardziej podnieceni. Potem kilku chłopaków zaczęło dotykać jej piersi, później rozpięli jej biustonosz i... cóż, ściągnęli go. Zaczęliśmy na nią patrzeć i w końcu żarty przestały nas śmieszyć. Następny obrazek, który pamiętam: ona naga na podłodze, a Jimmy na niej. Nie sądzę, żeby nawet wiedziała, co Jimmy jej robi, ale obudziła się, kiedy robił to Roger, i zaczęła się wyrywać. Była zbyt pijana, by jej się udało. Nikt nie zwracał na to uwagi, każdy pilnował swojej kolejki. Szybko jednak wytrzeźwiała i po chwili zaczęła krzyczeć, kopać i uderzać pięściami. W końcu musieli ją trzymać, aż do momentu, gdy wszyscy się zabawili. Było nas tam chyba ośmiu — ale nie jestem pewien, byłem pijany. Tym razem dłuższą ciszę przerwała ledwie słyszalnym szeptem Elizabeth. — Panie Floyd. — Tak, zaliczyłem kolejkę. Żałuję tego! O Boże, jak bardzo żałuję! Żaden z nas ani razu o tym nie wspomniał. Nigdy przedtem nie zrobiliśmy czegoś takiego. Potem też nie — z tego, co wiem. W każdym razie ja więcej czegoś takiego nie zrobiłem. Następnego dnia zjawił się jej ojciec i postraszył nas, że jeśli kiedykolwiek jeszcze się do niej zbliżymy, wniesie oskarżenie. Nikt nigdy nie doniósł na nas policji, więc niedługo potem przekonaliśmy samych siebie, że ona sama tego chciała i podobało jej się to. — Po chwili, zwróciwszy się do Elizabeth, dodał: — Po prostu szukaliśmy usprawiedliwienia. Tak naprawdę byliśmy świadomi swego czynu. Kilka miesięcy później rozpoczęła się fala morderstw. Początkowo nie kojarzyłem ich z tą sprawą. Dopiero to, że wszyscy zabici byli tam owej nocy, sprawiło, że dostrzegłem związek. Jak również to, co zrobiła z ich genitaliami. — Panie Floyd — powiedział Wes. — Dlaczego uważa pan, że to robiła dziewczyna? Dlaczego nie jej ojciec? Wspominał pan, że wam groził. — Zastanawiałem się nad tym, ale nie umiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, jak udawałoby się mu podejść do nich tak blisko. Zwłaszcza po tym, jak morderstwa się zaczęły. Wszystkich podej- rzewano, tylko nie dziewczynę — a zwłaszcza taką milusią jak ona. Mogła dorwać chłopaków na ganku lub w samochodzie, a udawanie napalonej wystarczało, by wyzbyli się podejrzeń. Elizabeth wstała i podeszła do okna, podczas gdy Floyd konty- nuował. — Jest jeszcze coś. Otóż, morderstwa skończyły się, gdy dziew- czyna wyjechała z miasta. — Czy powiedział pan o tym wszystkim policji? — spytał Wes. — Długo nie zdawałem sobie z tego sprawy — dopiero gdy morderstwa ustały, zacząłem kojarzyć jedno z drugim. Poza tym czułem, że na to zasłużyliśmy. Wciąż stojąc przy oknie, Elizabeth zapytała: — Jak nazywała się ta dziewczyna, panie Floyd? — Sądzę, że już pani wie. Nancy Watson — mieszkacie w jej domu. Elizabeth i Wes zatopieni w myślach wracali wolno do domu. Horror opowiedziany przez Toma Floyda mocno podziałał na Wesa, ale wciąż nie widział związku między nim a obecnymi morderstwa- mi. Nie mogła tego zrobić ta sama dziewczyna; od dawna leżała mar- twa w piwnicy. „Nie, to ślepa uliczka", pomyślał i powiedział: — Eli- zabeth, opowieść pana Floyda była przerażająca, ale teraz możemy mieć po prostu do czynienia z naśladowaniem tamtych morderstw. ? — Być może. Zauważ jednak, że wszystkie te morderstwa są niemal takie same, a ofiary były członkami tej samej korporacji. — Ale zamordowani chłopcy nie byli tamtymi, którzy zgwałcili Nancy wiele lat temu. Tamci, tak jak pan Floyd, są już dorośli i zestarzeli się. — Dwie serie identycznych morderstw, pierwsza przed czter- dziestu laty i druga zaraz po tym, jak odnaleźliśmy w piwnicy ukryty pokój. Nadal nie dostrzegam związku, ale to dziwne — zbyt dziwne. — Wdarłszy się do tego domu, prawdopodobnie obudziliśmy czyjeś dawno zapomniane uczucia. Może odnalezienie szczątków Nancy uwolniło w jednym z sąsiadów stłumione wspomnienia i szu- ka on teraz zemsty. Elizabeth skrzywiła się. — A co z pytaniami oficera Winstona na temat Daphne i Yu? — Po prostu szuka podejrzanych. Zabójca nie może być jedno cześnie kobietą i mężczyzną. Znów na długo zapadła cisza. — Zbierzmy razem wszystko to, co wiemy — powiedziała ostatecznie Elizabeth. — Zamieszkaliśmy w domu dziewczyny, którą czterdzieści lat temu zgwałcono. Podejrzewamy, że ta dziew- czyna w okrutny sposób zabiła kilku spośród swoich gwałcicieli. Wiemy, że została uwięziona w swojej własnej piwnicy i tam umarła. Tego jesteśmy pewni, ponieważ znaleźliśmy jej ciało. Po tym odkry- ciu nastąpiła podobna fala morderstw, a ich ofiarami padli studenci z tej samej korporacji. I wreszcie, policja podejrzewa dwoje z na- szych fenomenów. A ty uważasz, że nie ma między tym wszystkim żadnego związku! — Dostrzegasz związek tam, gdzie mamy do czynienia ze zwyk- łym zbiegiem okoliczności. To wszystko nie trzyma się kupy. — Wręcz przeciwnie... O, nie! Elizabeth rzuciła się pędem przed siebie. Zaskoczony Wes wahał się, dopóki nie zobaczył migających czerwonych świateł karetki pogotowia stojącej przed domem pastora Younga. Dogonił Elizabeth w tej samej chwili, gdy karetka z zakrytym ciałem odjeżdżała. — To jakieś przekleństwo — zaszlochała Elizabeth. — Nie wiadomo, czy to był pastor Young... — Tak, to on — potwierdził Roy Winston. Policjant zbliżał się do nich, obejmując ramieniem płaczącą kobietę. —Pani Sanchez go znalazła. Proszę iść do domu, pani Sanchez. Powiem Ellen, żeby do pani zadzwoniła. — Kiedy kobieta odeszła, odwrócił się do Eliza- beth. — Kolejna śmierć i znowu wy. Wasze szczęście, że z natury nie jestem podejrzliwy. Wes spojrzał spod oka na Elizabeth i Winstona. Elizabeth wciąż płakała, zaciskając zęby. — Myślisz, że mamy coś wspólnego z tym morderstwem? — spytała. — A kto powiedział, że to było morderstwo? Oczy Elizabeth zaiskrzyły się, ale ugryzła się w język. Wes chciał ją ostrzec, żeby nic nie mówiła, by nie dać pożywki podejrzeniom policjanta. Ale tego nie zrobił. Wiedział, że dopiero wyglądałoby to podejrzanie. Zamiast tego włączył się do rozmowy. — To nie było morderstwo? Winston z niechęcią odwrócił się od Elizabeth i spojrzał na Wesa. — Nie mówię ani tak, ani nie. — Panie... to znaczy... Roy, co się właściwie stało? — spytał Wes. — Pastor Young utopił się w wannie. Niezwykłe, ale nie nie- możliwe. Było już kiedyś coś podobnego, ale wtedy przydarzyło się to dziewięćdziesięcioletniej staruszce. Dziwne, że spotkało to kogoś tak młodego jak pastor Young, nie uważacie? Elizabeth nie zareagowała, za to Wes odpowiedział szybko: — Mógł poślizgnąć się w wannie. To się zdarza. Teraz Roy spojrzał z kolei podejrzliwie na Wesa. — Skąd wiesz, co się stało? Nagle wystraszony Wes zaczął się tłumaczyć, jąkając się: — Nie wiem. Słyszałem po prostu, że upadki w wannie bywają dość powszechne. — Tylko zgadujesz, co? — spytał oficer podejrzliwie. — Z tyłu głowy miał naprawdę potężnego guza i rozcięcie. Ale to nie wszyst- ko. Jest jeszcze coś dziwnego. — Roy przerwał, czekając, aż Eliza- beth albo Wes nie wytrzymają i spytają, ale oni zachowali milcze- nie. —? W łazience było radio. — Znów przerwał i znów go przetrzy- mali. — Radio wisiało na sznurze tuż nad podłogą. — Przerwał znowu, patrząc im w oczy, jakby szukając w nich wyrzutów sumie- nia. — Nie uważacie, że to dziwne? Dlaczego wisiało? Dlaczego nie stało na półce? I tak nie mógłby go dosięgnąć, nie wychodząc z wanny. Wes też uznał to za dziwne, ale nie odważył się zabrać głosu. — Jak przypuszczam, każde z was dostarczy drugiemu alibi? — Jeszcze dziesięć minut temu byliśmy z kimś jeszcze — odparł Wes. — Tak? Byliście razem całą noc? — Nie! — zaprotestowała Elizabeth, niemal krzycząc. — Całą noc spędziliśmy w domu. Pewnie zaraz zapytasz o fenomeny... Co ty w ogóle do nich masz... co masz do nas? Co my takiego, według ciebie, robimy? To jest eksperyment naukowy! Roy wyglądał na zadowolonego z wywołanej reakcji i poszedł za ciosem. — Mam kilka teorii na ten temat. Chcecie poznać jedną z nich? Dobrze. Wiem, że bawicie się mózgami tych waszych fenomenów — robiąc rzeczy, których nikt dookoła nie może pojąć. Mnie się wydaje, że jest to coś w rodzaju elektronicznej hipnozy. Inaczej mówiąc, używacie swoich urządzeń do hipnotyzowania tych upośledzonych dzieciaków i w trakcie seansów sugerujecie im, żeby zabijały. Potem one spełniają wasze rozkazy. Mam świadka, który zeznał, że widział kogoś podobnego do Daphne wsiadającego do vana z Rimmerem. Mam też dziewczynę, która opisała zabójcę swojego kochanka, a opis ten dziwnie pasuje do Yu. Być może to za mało, ale jeśli morderstwa mają dalej mieć miejsce... — To jedna wielka bzdura — zaprotestował Wes. — Nie uży- wam swoich urządzeń do takich rzeczy. Jeśli chcesz, mogę ci poka- zać, co takiego naprawdę robimy. Inna sprawa, że nie można z niko- go uczynić mordercy za pomocą hipnotycznej sugestii. — Chciałbym przyjrzeć się waszym eksperymentom. Być może to nie hipnoza. Może stosujecie coś innego. — Na przykład co? — zapytał Wes. Policjant wzruszył ramionami. Potem zaś powiedział: — Chodź- cie, coś wam pokażę. Weszli do domu, a następnie podążyli za nim do jednego z pokoi na tyłach. Gdy przechodzili obok łazienki, Wes zobaczył w niej kobietę zdejmującą z radia odciski palców. — Spójrzcie na biurko — powiedział Roy, gdy weszli do pokoju. Wes pochylił się nad nim zaraz po Elizabeth. Na biurku leżały kserograficzne odbitki artykułów z czasopism. Sądząc po tytułach, wszystko to były czasopisma poświęcone parapsychologii. Elizabeth podniosła jedną z kartek i spojrzała na Roya. — Co to ma wspólnego z nami? — Ma wiele wspólnego z moją teorią. Używacie swoich urzą- dzeń do rozwijania postrzegania pozazmysłowego, a potem rządzi- cie ludźmi. Wykorzystujecie do tego upośledzone dzieci, bo ich umysły łatwiej kontrolować. — Bzdura — powiedziała Elizabeth. — A poza tym, dlaczego mielibyśmy zabijać studentów? — Rozmawiałem ze studentami i powiedzieli mi, co zrobili Ralphowi. Elizabeth zaczerwieniła się, a potem powiedziała: — Ale to jeszcze nie powód do zabijania... — Naprawdę? Nie jesteś naukowcem, prawda, Elizabeth? — Jestem częścią zespołu... — Twoja praca polega na ochranianiu upośledzonych dzieci, prawda? Do czego jesteś gotowa się posunąć, by je chronić? — Nie zabiłabym kogoś z powodu głupiego psikusa. Poza tym pastor Young nie miał nic wspólnego z tym, co członkowie korpo- racji Kappa zrobili Ralphowi. Może mi powiesz, dlaczego zabiłam również jego? — Znowu nazwałaś jego śmierć morderstwem. — To ty dałeś nam do zrozumienia, że to było morderstwo. — To, że tak to nazwałaś, może oznaczać, że pragnęłaś jego śmierci. Spójrzcie jeszcze raz na biurko. Widzicie tę żółtą kartkę? Wes zobaczył spis nazwisk z numerami telefonów. Niektóre były przekreślone, obok innych zaś były numery. Po kilku chwilach ? uświadomił sobie, że nazwiska te pojawiały się w artykułach leżą- cych na biurku. — Wygląda na to — kontynuował Roy — że dobry pastor Young żywo interesował się wami i waszymi eksperymentami. — Jeszcze jedna bzdura — zaprotestowała ponownie Elizabeth. — Czy macie dotację z ministerstwa obrony? A może z CIA? — Jesteśmy wspierani przez powszechnie szanowaną fundację Kellum — powiedział Wes. — Nie omieszkam sprawdzić. Wes poczuł ucisk w żołądku. Wątpił, czy członkowie zarządu fundacji będą zainteresowani wspieraniem projektu, który ma jakiś związek z morderstwami, ale jeśli będzie próbował utrudniać do- chodzenie, ściągnie na siebie podejrzenia. Zdecydował się zagrać w otwarte karty. — Może najpierw pokażemy ci, czym się zajmujemy — a nie ma to nic wspólnego z parapsychologią. Jeśli to cię nie usatysfak- cjonuje, podam ci numery telefonów do członków zarządu. — Roy zgodził się. Wes i Elizabeth wyszli, zaszokowani dziwacznymi oskarżeniami policjanta. Na dworze Elizabeth zaczęła grzebać w kie- szeniach płaszcza, aż w końcu wyciągnęła stary kościelny biuletyn. — Masz coś do pisania? Podał jej długopis. Zaczęła szybko pisać. — Co robisz? — Zapamiętałam kilka nazwisk z tego spisu. Wydaje mi się, że powinniśmy zadzwonić do tych ludzi. Może dowiemy się, czym zajmował sięPhil. — Chcesz nas bardziej pogrążyć, Elizabeth? Elizabeth spojrzała na niego, rozbawiona. — Jeszcze bardziej? Nie zapominaj, że zostaliśmy uznani za psychopatycznych morder- ców i posądzeni o to, że wykorzystujemy upośledzone dzieci do popełniania morderstw. Wes westchnął, przyznając, że gorzej już być nie może — ale czy nie mówił tego już przedtem? — Spójrzcie! To Wes i Elizabeth! Odwróciwszy się, Wes ujrzał Ralpha i fenomeny. Z rękami skrzyżowanymi na piersi i ustami zwiniętymi w trąbkę, Ralph przyjął swoją tradycyjną pozę wielkiego myśliciela. Obok niego stała Daph- ne, zerkając nieśmiało do góry, a za nią — niski, brzydki Luis, z wystającymi, krzywymi zębami i głupkowatym spojrzeniem, oraz Yu, który patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Wes dojrzał też nadchodzącego Archiego z rozwianymi marchewkowymi włosami i niebieskimi okularami z Myszką Mickey, ostro kontrastującymi ze stonowanymi barwami jesieni. Za nim szli Len i Karon. — A otóż i wasi podopieczni! — wykrzyknął Roy. — Co za zbieg okoliczności. — Gdzieście się podziewali? — spytał Ralph zaniepokojonym głosem. Potem ton jego głosu zmienił się w przyjacielski. — Witam, panie Winston. Idziemy właśnie po slurpee. Chce pan iść z nami? A może przynieść panu jedno? Mogę nawet dwa. Mógłbym i więcej, Wes może to potwierdzić. Oczywiście, potrzebne mi będzie pudełko. — Nagle grzmotnął się w czoło. — Jak mogłem być taki głupi? Na co mi pudełko, skoro mam kupić tylko dwa? Na pewno pan nie chce? Dobrze, panie bobrze. Do zobaczenia. Wes popatrzył na fenomeny oddalające się ulicą i podążył za nimi. Przez całą drogę w dół przecznicy czuł na sobie wzrok po- licjanta. 23 PARAPSYCHOLODZY Dobra pamięć Elizabeth pozwoliła jej odtworzyć nazwiska sześ- ciu osób z listy pastora Younga i miasta, w których mieszkali. Wszystkie one były ośrodkami uniwersyteckimi, a w tym, od którego rozpoczęli poszukiwania, szybko udało się odnaleźć trzech profeso- rów. Dwóch z nich rozmawiało z „doktorem Youngiem" o swych badaniach. Pytał ich o osoby, które były poddawane testom. Po godzinie Elizabeth podsumowała to, czego się dowiedzieli. -— Wiedziałam, że Phil był psychologiem, ale nie miałam poję- cia, że tak znanym. Badał zdolności paranormalne, zdaje się, że próbował odnaleźć jedną z osób, na których przeprowadzał testy. Rozpytywał o kogoś, kto nie lubił być fotografowany. Nie mam pojęcia, czy w końcu udało mu się go znaleźć. Wes, który od początku podchodził bez zbytniego entuzjazmu do tych poszukiwań, teraz nabrał już całkowitej pewności, że tracą tyl- ko czas. — Elizabeth, nie widzę związku z tym, co się tutaj wydarzyło. Pastor Young prawdopodobnie odświeżał tylko dawne zaintereso- wania; a może myślał o powrocie do zawodu? — Nie chodziło mu o przedmiot badań, pytał o konkretną osobę. Szukał kogoś z postrzeganiem pozazmysłowym. — Kogoś badanego na postrzeganie pozazmysłowe! Przecież sama wiesz, że nie ma żadnych dowodów, że w ogóle coś takiego istnieje. Gdy tylko uda ci się nakłonić kogoś, kto twierdzi, że ma paranormalne zdolności, na badanie w warunkach laboratoryjnych, umiejętnności natychmiast wyparowują. Oczywiście, znajdzie on zawsze jakieś wytłumaczenie: promieniowanie elektromagnetyczne zakłócające jego zdolności, światło z jarzeniówki, faza księżyca. Będzie obwiniał wszystko i wszystkich, byle tylko nie stanąć twarzą w twarz z przerażającym faktem, że jest po prostu zwyczajnym człowiekiem, który wiedzie anonimowe życie, a potem umrze, nie pozostawiając po sobie śladu. — To, że — ku twojej satysfakcji — nie dowiedziono istnienia takich zdolności, nie świadczy jeszcze o ich braku! — Oskarżasz mnie o brak samoświadomości, a spójrz na sie- bie. Rozgoryczona brakiem dowodów łączących morderstwa sprzed czterdziestu pięciu lat z tymi aktualnymi, widzisz zależności tam, gdzie ich nie ma. Nie ma żadnego związku między wypadkiem pastora Younga a tymi zabójstwami i nie znajdziesz go, nawet jeśli obdzwonisz cały kraj. Tak samo nie ma dowodu na istnienie po- strzegania pozazmysłowego, nawet jeśli bardzo w nie wierzysz. To irracjonalne. Zachmurzywszy się, Elizabeth powiedziała cicho: — Jesteś nie- wolnikiem nauki, a przecież są jeszcze inne drogi poznania — tak samo dobre. Nie muszę przeprowadzać eksperymentów, by wie- dzieć, że kogoś zraniłam — w miłości czy w gniewie. Mogę doce- nić zachód słońca, nie rozumiejąc ruchu planet, który czyni go możliwym. Przeczytanie książki da mi większą wiedzę o naturze ludzkiej niż stos psychologicznych testów. To uczucie, intuicyjna strona życia — rzeczy, które są tak samo ważne jak źródła naukowe. Wes nic nie mówił, nie chcąc wystawiać na próbę rodzącej się między nimi przyjaźni. Potem jednak powiedział ostrożnie: — Masz rację. Mamy różne podejście do życia, ale w sumie oboje szukamy prawdy. Szczerze mówiąc, Elizabeth, nie wiem, jak miałoby to nam pomóc. — Ja również, ale wciąż myślę o tym, co powiedział o nas Winston. Wiesz, o tym, że używamy psychicznych mocy, by zmienić fenomeny w zabójców. Po co Phil dzwonił do tych wszystkich ludzi? Może ostatni trzej z listy coś nam na ten temat powiedzą. Zbliżała się druga — godzina, o której kończy pracę większość szkół na Wschodnim Wybrzeżu — wrócili więc do trzech pozosta- łych naukowców. Niedługo odkryli, że dwóch z nich nie pracuje już na tych uczelniach, a trzeci jest na urlopie zdrowotnym. Zdecydowali się zapytać o tych wykładowców na najstarszym z wydziałów psy- chologii, mając nadzieję, że znają tam byłych profesorów. Elizabeth dowiedziała się, że doktor Leahey rzeczywiście był pracownikiem Uniwersytetu Floryda, ale zginął w wypadku kilka lat temu. Kiedy usłyszała, że doktor Kinghorn z Uniwersytetu w Connecticut rów- nież zginął w wypadku, zaintrygowało ją to i zapragnęła poznać szczegóły. — Cóż, to było dziwne — powiedział jej dziekan wydzia- łu. — Świadkowie opowiadali, że on i jego rodzina czekali przed przejazdem kolejowym na pociąg. Tuż przed pojawieniem się pocią- gu, ich samochód ruszył i zatrzymał się na torach. Auto zostało doszczętnie zniszczone. Nikt z nich nie przeżył. Ktoś mógłby po- myśleć, że to było samobójstwo, ale z pewnością nie powiedziałby tego nikt, kto znał Kinghorna. On naprawdę kochał swoje dzieci! Dlaczego miałby je zabijać? Po zdaniu relacji Wesowi Elizabeth zadzwoniła na Uniwersytet Floryda, by zapytać o szczegóły dotyczące śmierci doktora Leahey a. Ona również sprawiała wrażenie dziwnej.—Nie było mnie przy tym — powiedział jego dawny kolega — ale wiem, że stało się to na lotnisku. Doktor Leahey miał mały samolot, w weekendy wraz z żo- ną lubił sobie polatać. Tego dnia żona siedziała za sterami, rozgrze- wając silnik, podczas gdy on wyjmował coś z samochodu — zdaje się, że lunch. Podszedł do samolotu, zatrzymał się przy drzwiach, a potem nagle zawrócił i wszedł prosto na śmigło. To było naprawdę okropne. Jego żona przeżyła załamanie nerwowe. Wes wysłuchał tej historii, wzdrygnąwszy się na wieść o rozszar- paniu przez śmigło, ale nic nie powiedział. Zdenerwowana Elizabeth podkreśliła to, co wydawało jej się oczywiste. — Dwie śmierci, każda w wyniku nieprawdopodobnego wy- padku! — Wypadki się zdarzają. Poza tym rozmawialiśmy z trzema, którym nic nie było. — Zapamiętałam jedynie sześć nazwisk z listy. Kto wie, ile jeszcze wypadków się zdarzyło. — Lub ile się nie zdarzyło. — Ostatni na liście — doktor Birnbaum — to ten, który jest na urlopie zdrowotnym. Nie jesteś ciekawy dlaczego? — Ciekawy? Nie. Co najwyżej lekko zainteresowany. Ale wiem, że ty nie spoczniesz, dopóki nie dowiesz się czegoś więcej. Elizabeth uśmiechnęła się i podniosła słuchawkę telefonu. — Stawiasz mi obiad, jeśli to były wypadki. — To ty mi postawisz. Najbardziej lubię stek. — Lepiej przygotuj się na chińszczyznę. Dziekan wydziału psychologii Uniwersytetu Ohio nie był zbyt skory do zwierzeń, ale potwierdził, że doktor Birnbaum jest na urlopie zdrowotnym, po czym wyjaśnił, że został on potrącony na skrzyżowaniu. Po triumfalnym spojrzeniu na Wesa Elizabeth za- dzwoniła do biura adresowego, gdzie znalazła trzech Birnbaumów mieszkających w okolicy Columbus. Druga próba się powiodła. Nie- stety, telefon odebrała żona właściwego Birnbauma, która oświad- czyła kategorycznie, że mąż nie życzy sobie żadnych rozmów. Zrozpaczona Elizabeth zaczęła błagać, jednak pani Birnbaum nie poprosiła doktora do aparatu. Zabrnęli w ślepą uliczkę. — No dobrze, zaproszę cię na tę chińszczyznę — zgodził się Wes. — Musisz tylko pogodzić się z faktem, że się myliłaś. — Wcale się z tym nie pogodzę. Było coś takiego w głosie pani Birnbaum... — Prawdopodobnie jest zmęczona opieką nad mężem — powie- dział Wes, po czym dodał rozdrażniony: — Czy nic nie jest w stanie cię usatysfakcjonować? — Może rozmowa z doktorem Birnbaumem. — Mówiłaś, że nie życzy sobie żadnych rozmów. — Tak twierdzi jego żona. W przyszłym tygodniu jadę do Chi- cago, by przedstawić fundacji swój raport. Myślę, że zahaczę po drodze o Columbus i złożę wizytę Bimbaumom. Wzmianka o fundacji wzdrygnęła Wesem, ale w sumie przecież ufał Elizabeth i był pewien, że nie posłuży się tym, co się stało, by zakończyć eksperyment. Siedzieli przy kuchennym stole, sącząc w milczeniu kawę. Wes wpatrywał się w twarz Elizabeth i czuł, że między nimi coś się budzi — tylko jeszcze nie wiedział co. — Cały czas myślę o tych wypadkach — powiedziała Elizabeth. — Wszystkie były takie dziwaczne... Ludzie nie wjeżdżają ot tak, po prostu, pod koła rozpędzonego pociągu ani nie wchodzą na obracające się śmigło. — Ależ tak, robią to. Niektórzy w zamyśleniu nagle schodzą z peronu metra wprost pod nadjeżdżający pociąg. Nigdy ci się nie zdarzyło w roztargnieniu dotknąć gorącego garnka albo przejechać na czerwonym świetle? Takie rzeczy naprawdę się zdarzają. — Pewnie, że tak, ale nigdy w tak krótkim czasie ludziom wykonującym ten sam zawód. — To odbywało się na przestrzeni lat i w odległych od siebie zakątkach kraju. Czy kiedykolwiek robiłaś rozeznanie, jak często zdarzają się wypadki przedstawicielom konkretnego zawodu? Więc skąd wiesz, że zdarzały się one nienormalnie często? — Może dzięki temu, co przytrafiło się Marshallowi. Wes zapomniał, że jej pierwszy asystent również zginął w wy- padku. — Zginął tak jak pozostali — po prostu bezsensownie. Czekał z rodziną na skrzyżowaniu na zielone światło i nagle wszedł na jezdnię. Jego żona powiedziała, że nawet planując to, nie mógłby wybrać lepszego momentu. — Znajomość kogoś takiego rzutuje na cały nasz sposób myślenia. — Rozumiem, o czym mówisz, ale ile nieszczęść musiałoby się zdarzyć, żeby przestały one być uważane za wypadki? Wiedząc, że nie zdoła odpowiedzieć na to pytanie, Wes poddał się i pozwolił Elizabeth próbować znaleźć sens w tym, co się wyda- rzyło. Pijąc kawę, żałował, że nie wybrał innego miasta do przepro- wadzenia swego eksperymentu. 24 POKAZ Dwa dni po śmierci pastora Roy Winston przyszedł na obiecany pokaz. W drzwiach powitał go Ralph serdecznym potrząśnięciem ręki i gromkim: — Siemanko! — Kiedy Elizabeth pospieszyła mu z odsieczą, policjant popatrzył na trzymane przez nią pudełko, mó- wiąc: — To puzzle. Po co, u licha, wam one? Elizabeth z puzzlami pod pachą zaprowadziła go do laborato- rium, gdzie przygotowywano fenomeny. Wes skrzywił się na widok policjanta. Niechęć Wesa wzrosła od czasu, gdy zaproponował po- kaz, ale Elizabeth przykazała mu, by był otwarty. Starał się więc objaśniać wszystko w wyczerpujący sposób. Winston słuchał, nie przerywając. Włączał się tylko po to, by od czasu do czasu powie- dzieć: — Skoro tak twierdzisz... Elizabeth przejęła trud wyjaśniania tego, co się dzieje, kiedy fenomenom i Gilowi zakładano kaski. Wes zajął swoje stanowisko i przyglądał się jak przesyłane przez Shamitę fale mózgowe ukazują się na ekranie. Rozpoczął połączenie, lecz się zawahał. Pisząc szybko, zmodyfikował program. — Co robisz? — wyszeptała Shamita. — Użyjemy Daphne jako matrycy i zmniejszymy parametry Yu i Luisa. Musimy jeszcze tylko mieć coś od Gila. — Nie uda nam się połączyć Frankie, jeśli zrobisz coś takiego. — To przecież tylko pokaz — powiedział Wes. Shamita zrozumiała, do czego zmierza, i nic nie powiedziała. Potem fale zaczęły się zmieniać. Wes ustawiał właśnie Daphne jako matrycę, kiedy w rogu jego ekranu pojawiła się migająca głowa klauna — to Len przesłał mu wiadomość. Potem przeleciał mały samolocik, zostawiając za sobą napis: „Dlaczego zmieniamy para- metry? W ten sposób nie połączymy Frankie, a tylko popłaczemy jej wspomnienia". Len spojrzał znad swojego pulpitu, robiąc zdziwioną minę. „Zrobimy to na krótko, unikając tworzenia jakichś komplekso- wych wspomnień", odpisał Wes. Nie dodał, że boi się, iż Frankie znów zacznie mówić o zabiciu Ralpha albo Shamity. Potem zaś przypomniał sobie o Elizabeth — czy będzie współpracowała? — Elizabeth, potrzebna mi twoja pomoc — powiedział. — Karon, opisz panu Winstonowi zasady działania naszych urządzeń. Zmieszana Elizabeth podeszła i stanęła za Wesem. — Chcę zmienić program: użyć Daphne jako matrycy, wyłącza- jąc Gila — powiedział cicho. — Dlaczego? Co za różnica? — Dokonamy połączenia tak samo, jak przedtem, ale ta osobo- wość będzie inna — więcej w niej będzie Daphne. Poza tym, ponie- waż wprowadzimy pewne modyfikacje, to nie będzie Frankie — nazywaj to Pat albo jakoś tak. Elizabeth skrzywiła się, ale kiwnęła głową. Shamita skończyła zmienianie parametrów, po czym odchyliła się, wzdychając głęboko. Kiedy matryca Daphne była gotowa, Wes włączył program składa- jący nową inteligencję, po czym zaraz go przerwał. —? No dobrze, Elizabeth, zaczynamy pokaz — powiedział. Elizabeth podchodziła do każdego z fenomenów, nachylała się nad nim i dawała mu do rozwiązania zagadkę związaną z kalenda- rzem lub opartą na dalekich skojarzeniach, proste puzzle do ułożenia, polecała przeczytać jakąś stronę i wyrecytować ją. Każdy z fenome- nów rozwiązywał tylko zadania związane ze swoimi uzdolnieniami. Policjant patrzył, nie zadając żadnych pytań. Kiedy wszystko było gotowe, Wes uruchomił program połączenia, składając razem nową inteligencję. — Gil będzie słyszeć, a Yu — mówić — obwieścił. — Masz na imię Pat. Czy mnie słyszysz? — Mam na imię Frankie. Przecież to wiesz, Elizabeth. Zaskoczona Elizabeth odwróciła się do siedzącego z otwartymi ustami Wesa. Shamita i Len wymienili spojrzenia, po czym Len wyszeptał coś do ucha Karon. Wes szybko ukrył swoje zdziwienie, kiedy przypomniał sobie o obecności policjanta. Oprzytomniawszy, Elizabeth powiedziała: — Oczywiście, że masz na imię Frankie. Jak się dzisiaj czujesz? — Czuję się jakoś inaczej. — Jestem pewna, że to chwilowe. — Co się tu dzieje? — zapytał Roy. — Mówiłaś, zdaje się, że oni będą połączeni? — Wszystko w porządku, Elizabeth — powiedziała Shamita. — Wyłączyłam słuch. — Połączyliśmy funkcje mózgu, by stworzyć unikatowo funk- cjonujący umysł — wyjaśniła Elizabeth tonem znawcy. — Więc dlaczego tylko jedno z nich mówi? — To jeden umysł, a więc i jeden głos. Wes, zadowolony z Elizabeth, pozwolił jej kontynuować. — Shamito, czy możesz przekazać głos Luisowi? — spytała. Po minucie pisania Shamita powiedziała: — Dobra, spróbuj raz jeszcze. — Jesteś tam, Frankie? — Oczywiście, niby dokąd miałabym pójść? — Głos wychodził tym razem spomiędzy grubych warg Luisa. Niewzruszony tym policjant odwrócił się do Elizabeth. — Więc dobrze: mówi ktoś inny. Ale co z tego? Dając sygnał do odcięcia słuchu, Elizabeth wyszeptała: — Sprawdź to. Zadaj Gilowi jakieś pytanie, tak cicho, żeby Luis nie mógł go usłyszeć. Zapytaj o coś prostego. — Dała kolejny znak Shamicie, po czym dodała: — Mój znajomy chciałby ci zadać pytanie. Śmiało. Roy schylił się i wyszeptał pytanie do ucha Gila. — Nie, nie znam Joshuy Ringmana ani Scotta Salyera. A powin nam znać? — powiedział Luis. Elizabeth spiorunowała wzrokiem policjanta spoglądającego na nią wyzywająco. Znów dała znak, by wyłączono słuch, po czym powiedziała: — Mówiłam ci, żeby pytanie było proste. — Pytanie o to, czy kogoś się zna, jest tak proste, jak to tylko możliwe. — Poza tym to emocjonalne obciążenie. — Po czym wyjaśniła pozostałym: — To są ci chłopcy, którzy zostali zabici. Wes zmartwił się, jaki efekt może wywołać u Frankie pytanie policjanta — ale potem przypomniał sobie, że to w ogóle nie powin- na być Frankie. Elizabeth znów wzięła na siebie ciężar objaśniania pokazu. — Każdy z fenomenów jest utalentowany na swój własny spo sób. Daphne jest połączeniem kalendarza z kalkulatorem. — Roy otworzył swój notes i zaczął szybko notować. Zirytowana tym Eli zabeth przerwała, oficer jednak dalej pisał. — Talentem Archiego jest nadzwyczajna zdolność przestrzenna. Luis ma pamięć absolutną, zwaną często fotograficzną. Najbardziej niezwykła jest zdolność Yu: odległe skojarzenia, wykrywanie związków pomiędzy różnymi wy darzeniami. Każdą z tych zdolności zademonstrowaliśmy ci na po czątku. Przerywając pisanie, policjant spytał: — Jaki wyjątkowy dar ma Gil? — Cóż, właściwie to nie ma żadnego. — Elizabeth przerwała, nie będąc pewna, dlaczego właściwie Gil wciąż jeszcze jest częścią eksperymentu. — Po prostu potrzebna nam była jeszcze jedna osoba i... — A co z Ralphem? Jaki jest jego wyjątkowy dar? Jak to się stało, że nie jest połączony z innymi? — Ralph nie ma żadnego wyjątkowego daru — palnęła Eliza- beth bez namysłu. Potem zobaczyła, jak Ralphowi rzednie mina. Wzburzona, zastanawiała się gorączkowo, co powinna powiedzieć. Z odsieczą pospieszył jej Len. — No jasne, że ma, Elizabeth. Ralph potrafi utrzymać równo- cześnie pięć slurpee, prawda? Twarz Ralpha z wolna połagodniała i wykrzywiła się w jego z wyk- łym szerokim uśmiechu. —To prawda, Elizabeth. Potrafię utrzymać pięć. I to prawie bez rozlewania. Oczywiście, pomocne w tym są pokrywki. A może teraz skoczyć po slurpee? Mogą być spragnieni, kiedy już wszystko się skończy. Wiem, gdzie jest moje pudełko. Elizabeth zgodziła się i Wes pożegnał się z dziesiątakiem. Ralph szybko wyszedł. — Ralph znajduje się tutaj ze względu na Daphne. Potrzebowała go, żeby się lepiej przystosować. Także na innych wywiera stabili zujący wpływ. Policjant patrzył bez zainteresowania. — Jak zapewne pamiętasz, Yu ma zdolność tworzenia odleg- łych skojarzeń — ciągnęła Elizabeth. Dała znak Shamicie, po czym wyszeptała do Gila: — Co łączy trzy słowa: „rybka", „interes", ,jesień"? — Złoto — odpowiedział Luis. — Złota jesień, zloty interes, złota rybka. Jedyną reakcją policjanta było podniesienie brwi. — Roy, kiedy są twoje urodziny? — Dwudziestego szóstego września. — Frankie, jaki dzień tygodnia będzie dwudziestego szóstego września 2040 roku? — Środa. Roy nadal nie okazywał, by zrobiło to na nim wrażenie. — Frankie, przeczytam ci fragment książki. Proszę, słuchaj uważnie. — Elizabeth zaczęła czytać Kruka Edgara Allana Poe. Policjant siedział cicho, tym razem nie robiąc notatek. Kiedy skoń czyła, poprosiła Frankie o powtórzenie. Po chwili z ust Luisa zaczęły wydobywać się słowa: W głuchą północ, w snów tumanie, gdy znużyło mnie dumanie Nad księgami zapomnianej magii, znanej w dawnych dniach Chyląc głową nad foliałem, niespodzianie usłyszałem Chrobot, jakby ktoś nieśmiałym palcem skrobał znak na drzwiach* * Przełoży) Stanisław Barańczak. Słowo po słowie, wers po wersie, Luis powtórzył beznamiętnym tonem cały wiersz. Kiedy skończył, Len zaklaskał cicho i nawet policjant pokiwał z uznaniem głową. — Została jeszcze jedna zdolność do zaprezentowania. —Eliza- beth rozłożyła przed Gilem puzzle. Dała znak Shamicie, po czym poprosiła Frankie, by się podniosła. Gil usiadł, a potem rozejrzał się po pokoju. — Wreszcie cię widzę. — Tak, Frankie. Przed sobą masz puzzle. Proszę, ułóż je dla mnie. Gil dalej rozglądał się, potem zaś zatrzymał wzrok na policjancie. — Frankie, proszę, ułóż puzzle — ponaglała Elizabeth. Oderwawszy wzrok od policjanta, Gil przystąpił do pracy. Pięć minut później ostatni kawałek znajdował się na właściwym miejscu. — To było za proste. — Tak, Frankie. Wiem, że potrafisz układać znacznie trudniej sze. Proszę, połóż się z powrotem. Gil rozejrzał się raz jeszcze, po czym położył się. Elizabeth dała znak do zerwania połączenia. — Czy teraz wiesz już, co się tutaj dzieje? — spytała Elizabeth. — Nic złego, to tylko prosty eksperyment. — Nie widzę w tym nic prostego — odparł Roy. — Ciarki mnie od tego przechodzą — oni po prostu tu leżą jak jakieś zombie, dopóki nie każecie im, za pomocą swoich maszyn, czegoś zrobić. — My niczego im nie każemy! — wybuchnął Wes. — Nasze urządzenia pozwalają im funkcjonować jak jednemu mózgowi. One nikim nie rządzą! — Być może. Jeśli jednak nie macie nic do ukrycia, dlaczego nie pozwalacie mi zadać temu Frankiemu kilku pytań? Wahając się, Wes wymienił spojrzenia z Elizabeth i resztą swo- jego zespołu. — Zaprosiliście mnie tutaj, żeby mnie przekonać, że ani wy, ani oni nie macie nic wspólnego z zabójstwami, prawda? Macie szansę, żeby to zrobić. Pozwólcie mi przesłuchać Frankiego. Bojąc się, że będzie wyglądało podejrzanie, jeśli się nie zgodzi, Wes skapitulował. —Dobrze, ale pod warunkiem, że zadasz jedynie proste pytania i niczego nie będziesz jej sugerować. I, cokolwiek zrobisz, nie oskarżaj jej o nic! — Jej? Przecież mówiłem do mężczyzny, a odpowiadał mi chłopiec. — To jest mieszanka osobowości. To nie jest żadne z nich. — Czterech chłopaków plus jedna dziewczyna równa się dziew- czyna? Chyba posługujecie się jakąś nową matematyką. No dobrze, wciąż mam mówić do tego tutaj, tak? — Policjant znów otworzył swój notes, po czym wyjął z kieszeni długopis z zamiarem robienia notatek. — Frankie? — Tak. — Czy to twoje prawdziwe imię? Elizabeth spojrzała gniewnie na policjanta i powiedziała bezgłoś- nie: — Bez oskarżeń. — Tak — odparła Frankie. — Dobrze. Czy znasz pastora Phila Younga? — Tak. Pozostali rozejrzeli się wokół zaskoczeni. Shamita spodziewała się sygnału do zerwania połączenia, ale Wes i Elizabeth pozwolili Royowi kontynuować. — Skąd go znasz? — Nie wiem... Chyba po prostu słyszałam jego nazwisko. Wy- daje mi się, że wiem, jak wygląda. — Kiedy widziałaś go po raz ostatni? — Nie jestem pewna, czy w ogóle kiedykolwiek go widzia- łam.. . Ale z pewnością... — Widziałaś go, czy nie? — Nie wiem. Roy, z podejrzliwym wyrazem twarzy, zapisał coś w notesie. Przez chwilę jedynym odgłosem w pokoju było skrzypienie jego długopisu. — Czy kiedykolwiek byłaś w domu pastora Younga? Po dłuższym milczeniu Frankie odpowiedziała: — Nie. — Czy kiedykolwiek byłaś w domu korporacji Kappa? — Nie. / — Czy kiedykolwiek wychodziłaś z tego domu? — Nie. Policjant pisał znacznie dłużej, niż mogłoby zająć zapisanie słowa „nie"; potem zamknął notes i włożył go do kieszeni. — Nie mam więcej pytań — przynajmniej na razie. Dzięki za pokaz. Będę w kontakcie. Elizabeth odprowadziła go do drzwi, potem zaś wróciła, by sprawdzić, czy fenomeny zostały odłączone. Gil wyprowadził feno- meny z pokoju, pozostali natomiast zajęli się odłączaniem aparatury. Kiedy wyglądało na to, że Wes skończył, Elizabeth usiadła obok niego. — Mówiłeś, zdaje się, że tym razem nie połączymy Frankie. — Bo nie powinniśmy — nie z tymi parametrami. By wziąć ich zdolności, musieliśmy nałożyć na siebie pewne części; wciąż go- tów jestem się założyć, że to tak naprawdę nie była Frankie. Może wspomnienia Frankie są ulokowane w tych samych miejscach, w których znajdują się ich zdolności? Do rozmowy włączyła się Shamita. — Nie dostrzegłam żadnej podwyższonej aktywności w miejs- cach odpowiedzialnych za zdolności. Poza tym wspomnienia nie są położone w jakimś konkretnym miejscu. Zastanawiam się, jak bar- dzo musielibyśmy zmienić parametry, żeby to nie była już Frankie? Mam pomysł: czemu nie mielibyśmy... — Hej! Chodźcie no tutaj! ?— krzyknął Len. — Musicie to zobaczyć. Karon odsunęła się, tak że pozostali mogli otoczyć stanowisko Lena. — W czasie gdy policjant wypytywał Frankie, zauważyłem coś dziwnego w odczytach fizjologicznych — szczególnie w oddycha niu, biciu serca i ciśnieniu krwi. — Wskazując na monitor, powie dział: — Oto wykres Daphne. Przez ekran przebiegała linia skacząca w regularnych odstępach w górę i w dół. — Właśnie wtedy zapytał: „Czy znasz Joshuę Ringmana albo Scotta Salyera?" W rogu ekranu pojawiło się duże Q; następnie, wijąc się, przele- ciało nad wykresem. Zaraz potem wykres gwałtownie podskoczył, po czym wrócił do poprzedniego poziomu. — To działa jak wykrywacz kłamstw. — Boja wiem — powiedział z powątpiewaniem Wes. — Może jest na to jakieś inne wytłumaczenie. Na przykład Daphne mogła mieć w tym czasie gazy. — Patrzcie dalej. To następne pytanie. Jak ono brzmiało, Karon? — „Czy to twoje prawdziwe imię?" Znów pojawiło się Q, a wykres gwałtownie się podniósł. — Kolejny atak gazów? Nie wydaje mi się — powiedział Len. — Patrzcie, co się stało, kiedy zapytał o pastora Younga. Przez ekran przeleciało kolejne Q; tym razem jednak wykres pozostał nie zmieniony. — Żadnej reakcji. Ale patrzcie, co się stało, gdy Roy bardziej zaczął drążyć temat pastora. Stopniowo bicie serca Daphne i oddychanie przyspieszały, wraz z nimi podnosiło się ciśnienie krwi. — O co wtedy pytał, Karon? — zapytał Len. — O to, czy kiedykolwiek była w domu pastora. Potem zapytał, czy kiedykolwiek była w domu korporacji. Właśnie nadchodzi ten moment. Zaraz za Q wykres wystrzelił do góry, pozostając wysoko, dopóki Len nie wyłączył nagrania. — Myślę, że teoria gazów wzięła w łeb. — Zbyt dużo temu przypisujesz — powiedział Wes. — Frankie nie może wiedzieć nic o żadnej z tych osób, a więc nie ma powodu do kłamstwa. Poza tym nie zareagowała, gdy zapytał o pastora Younga. Skąd ta sprzeczność? — Może stąd — powiedziała Elizabeth — że Frankie nie miała nic wspólnego ze śmiercią pastora. — Sugerujesz, że miała coś wspólnego ze śmiercią pozosta- łych? Frankie nie jest osobą! To są fragmenty umysłów innych ludzi. Ona nie istnieje poza tym pokojem. Bez naszych urządzeń nie ma Frankie. r — Wiem. Ale za dużo tu zbiegów okoliczności. — To wszystko przypadek. — Wiesz, co ludzie mówią — powiedział Len. — Jeśli coś chodzi jak kaczka i kwacze jak kaczka, to jest... Przez resztę wieczora Gil pracował z fenomenami, wychwytując strzępki rozmów naukowców. Byli zmartwieni podejrzeniami poli- cjanta, ale również pojawieniem się Frankie podczas ostatniej sesji. Spędzili dużo czasu na analizie rezultatów ostatniego połączenia. Gil nie rozumiał, dlaczego tyle uwagi poświęcają Frankie, ale podzielał ich zatroskanie poczynaniami policjanta. Wciąż nie udało mu się pozbyć Ralpha, więc musiał uważać, by nie wpływać na ich zacho- wanie za pomocą swojej mocy. Również Shamita była na tropie czegoś, o czym nie powinna wiedzieć. Udało mu się jedynie z pasto- rem Youngiem, ale i tak policji coś nie pasowało w jego śmierci i nie wiedzieć czemu wiązała ją z fenomenami. Gdyby nie było to nieko- rzystne dla jego mocy — w chwili obecnej rosnącej mocy — już dawno byłby daleko stąd. Pomógł Karon przyrządzić na obiad lasagne, żartując przy tym i dokazując. Czuł się przy niej, od chwili gdy obudziło się w nim pożądanie, jakoś inaczej. Przedtem zainteresowanie Lena nią budziło w nim jedynie obrzydzenie, teraz jednak zaczął dostrzegać różne rzeczy — dżinsy opinające ściśle jej pośladki, dekolt widoczny, gdy się pochylała, i sposób, w jaki zarysowywały się jej piersi, gdy odkładała coś na półkę. Tak, był bliski zrozumienia tego, czym dotąd tylko gardził — i to było kolejne niebezpieczeństwo. Ani Karon, ani Elizabeth nie interesował się na poważnie, ale był nimi bez wątpienia zafascynowany —jak dziecko na progu dojrzewania. Nie lubił, gdy jego umysł tracił kontrolę nad ciałem i wiedział, że będzie lepiej, jeśli wyjedzie stąd, zanim przestanie panować nad sobą i nad zaspo- kajaniem swoich żądz. Po obiedzie Len i Karon postanowili nauczyć fenomeny robienia ciasteczek. Jedynie Daphne i Ralph okazali zainteresowanie, pozo- stali woleli oglądać w telewizji Koło fortuny. Jakiś czas Gil śmiał się i żartował z innymi w kuchni, patrząc, jak Daphne i Ralph próbują rozwałkować ciasto, a następnie wyciąć w nim odpowiednie kształ- ty. Potem uświadomił sobie, że wpatruje się w figurę Karon, a na- stępnie Daphne. To go załamało, poprosił więc o wybaczenie i po- szedł do pokoju. Odpoczywał na łóżku, próbując oczyścić umysł z żądzy. Skoro mu się to nie udało, postanowił zebrać siły, ale nie mógł. Sfrustro- wany, poczuł, jak jego gniew narasta; gniew zaś przerodził się w moc. Pielęgnował ten gniew i starał się go wykorzystać do prze- stawiania przedmiotów. Chociaż nie opuszczał łóżka, wkrótce był wyczerpany i zarówno gniew, jak i siła go opuściły. Potem zaś usnął. Obudziło go trzaśniecie drzwi. Była dziesiąta wieczorem, co znaczyło, że nie pomógł położyć fenomenów do łóżek. Wyszedł na schody, ale fenomenów już nie było. W ostatnich tygodniach zyskały zbyt wielką niezależność. Gil martwił się, że Wes i Elizabeth mogą uznać jego obecność za zbyteczną. Ze schodów dostrzegł Lena i Karon siedzących na sofie i oglą- dających telewizję. Len otoczył Karon ramieniem, gładził dłonią jej ramię. Przeszyło go lekkie ukłucie zazdrości — kolejne nowe uczu- cie. Jak dla niego, to tych nowych uczuć było zbyt dużo — wszystkie osłabiały jego samokontrolę. Wrócił do łóżka i zaczął się odprężać, ponownie oczyszczając umysł, by odzyskać nad nim władzę. Dotarł- szy do głębi swego umysłu, do lodowatej pustki, która zawsze tam była, stracił przytomność. 25 REWIZJA Okna żółtego budynku były ciemne — mimo to ukryta w krza- kach, jakiś czas przyglądała się, dopóki nie nabrała całkowitej pew- ności, że w środku nikogo nie ma. Włożywszy rękawiczki, wybiła szybę w okienku do piwnicy, po czym dała przez nie nura, wpadając prosto na stos ogrodowych krzeseł. Zatrzymując się często i nasłu- chując, czy skądś nie dochodzą jakieś dźwięki, przedzierała się przez piwniczny nieład, a potem weszła po schodach do kuchni. Naprze- ciwko była łazienka. Szybko sprawdzała pokój po pokoju, dopóki nie upewniła się, że parter jest pusty. Wtedy zaczęła wchodzić na piętro. Wszystkie pokoje na pierwszym piętrze również okazały się puste. Łóżko w głównej sypialni było zasłane, czekając na właści- cieli. W jednym z pokoi stały maszyna do szycia i stoliczek do gry pokryty kawałkami puzzli. Tylko kilka z nich było ułożone. Ku własnemu zaskoczeniu, poczuła chęć dokończenia układanki. Zado- wolona, że w domu nikogo nie ma, zeszła do kuchni i zaczęła szukać odpowiedniego noża. Gdy już go znalazła, wróciła do pokoju i za- częła szybko układać puzzle, tak jak już nieraz to robiła. Tom Floyd i jego żona wrócili od swoich dzieci z Portland niedługo po północy. Podróż była długa i męcząca, dlatego żona poszła prosto na górę, by przygotować się do snu. Rozbudzony kawą, którą wypił, by nie zasnąć za kierownicą, Floyd wyciągnął się przed telewizorem i zaczął przerzucać kanały, dopóki nie natrafił na film z Carym Grantem. Stare rury zahuczały, gdy jego żona zaczęła brać prysznic, więc podkręcił głos w telewizorze. Kilka minut później, korzystając z przerwy na reklamy, poszedł do kuchni po chipsy i piwo. Jego żona nie pochwaliłaby tego, ale szum prysznica powie- dział mu, że jest bezpieczny. Wróciwszy do salonu, w swoim fotelu ujrzał jakiegoś mężczyznę. Zaskoczony, chciał zawrócić do kuchni. Zaczął coś bełkotać, ale zaraz przestał i rzucił się do telefonu wiszącego na ścianie. Linia była odcięta. Przerażony, spojrzał na tylne drzwi, gotów uciec — ale na górze była żona, a on nigdy by jej nie zostawił. Zawrócił więc do salonu, spodziewając się, że mężczyzna dalej siedzi w fotelu —jego jednak już tam nie było. Dopiero teraz ogarnęła go panika. Rozejrzał się po pokoju, wypatrując każdego cienia. Gdy nikogo nie zauwa- żył, podszedł cicho do schodów, nasłuchując i rozglądając się na wszystkie strony. Gdy i tam nikogo nie dostrzegł, wszedł na piętro. Ledwo znalazł się na górze, popędził korytarzem do szafki w gar- derobie. Otwierał jej drzwiczki powoli, drżąc na każdy skrzyp za- wiasów. Potem złapał pudełko leżące na półce i wyjął z niego rewolwer, kaliber 38, z którego do tej pory tylko raz strzelał. Kupił go dla ochrony, gdy było włamanie do sąsiedniego domu, ale żona odczuwała niepokój i musiał zabrać go z ich sypialni. Zanurzył dłoń głębiej w pudełku i wyjął pojemnik z kulami. Wciąż załadowywał je do bębenka, gdy w pokoju zjawił się mężczyzna. W dłoni trzymał nóż. Floyd zadrżał, upuszczając kule na podłogę. Kiedy mężczyzna ujrzał rewolwer, ruszył gwałtownie naprzód, zamierzając się nożem. Floyd w panice usiłował umieścić bębenek na właściwym miejscu, a gdy mu się to nie udało, podniósł rękę, by zasłonić się przed ciosem. Nie zdążył. Nóż zatopił się w jego barku i Floyd zaskowyczał z bólu. Rewolwer wypadł z jego zranionej ręki. Mężczyzna uderzył ponow- nie, tym razem w ramię. Nóż zagłębił się aż po kość. Gdy mężczyzna zamierzył się raz jeszcze, Floyd popatrzył na niego dzikim wzrokiem i wycharczał: — Dlaczego? Mężczyzna powstrzymał się przed kolejnym uderzeniem. Jego oczy były zimne. — Zgwałciłeś mnie — powiedział; — Co takiego? Ja nigdy... — Ty i twoi przyjaciele. Trzymaliście mnie i gwałciliście. — Mylisz się... W ogóle nie wiem, o czym mówisz... Jezu, ja krwawię. — Znam cię. Jesteś Tom Floyd. Byłeś czwarty. Błagałam cię, żebyś przestał, żebyś mi pomógł, ale ty zrobiłeś to samo, co pozo- stali. Potem przytrzymywałeś mnie, gdy robili mi to następni. Ciągle widzę ich twarze, czerwone i zdyszane, gdy zadawali mi rany bez końca. — Skąd ty o tym wiesz? — Dopadłam Jimmy'ego, Steve'a i innych. To było proste. Byli pewni, że jestem zwykłą dziwką, która nigdy nie ma dość. Chcieli mnie znowu mieć, więc pozwalałam im myśleć, że to możliwe, a potem ich zabijałam. — Nie rozumiem... Kim ty jesteś? Szum prysznica ustał, dom stał się nagle cichy, jeśli nie liczyć urywanego oddechu Floyda. Uświadomił sobie, że ma szansę, i otworzył usta, by wezwać pomoc, ale nóż zatopił się w jego piersi, przeszywając płuco. Z rany zaczęła tryskać krew. Po raz ostatni wciągnął powietrze, podczas gdy nóż ugodził go w brzuch. Gdy pociemniało mu przed oczami, poczuł jeszcze, że nóż toruje sobie drogę do jego krocza. Len, wyczerpany po całonocnych igraszkach, idąc na poranną kawę, zobaczył, że coś się dzieje w pokoju eksperymentów. Zacie- kawiony, wszedł do środka, ziewając. Nagle klapnął szczęką. Yu, Archie i Luis siedzieli w plątaninie włóknooptycznych kabli pośród jego sprzętu. — Co wy wyrabiacie?! — krzyknął. Natychmiast ich podbródki opadły na pierś i zaczęli się kołysać. — Wszystko w kawałkach. Co wyście tu zrobili?... I dlaczego? Spoglądając na niego strachliwie, Archie powiedział: — Tu był za duży bałagan. To niepokoiło Yu. — Nic mnie to nie obchodzi, to mój sprzęt! Kto wam pozwolił go dotykać?! A poza tym to wszystko musiało być ułożone tak, a nie inaczej. — Niezupełnie — nie zgodził się Archie. — Wszystko rozryso- wałem. Za okularami z Myszką Mickey, które Archie miał na nosie, Len zobaczył szczerość w jego oczach. W ręku trzymał kartkę papieru. Wciąż wściekły, Len wyrwał ją Archiemu. Były na niej narysowane kredką leżanki, monitory, komputery, pojemniki z azotem, serwer EET i kaski — a wszystko to w półkolu. Pomiędzy stanowiskami biegły równej długości kable. Wciąż zagniewany Len chciał odrzu- cić kartkę, ale szczegóły zaintrygowały go. Nie było na tej stronie ani jednego słowa, tylko znaki, których nie mógł rozszyfrować. — Co to znaczy? — spytał. Przybliżywszy się, Archie wskazał palcem. — To jest stanowisko doktora Martina, to twoje, a to Shamity. — Pomieszałeś je! — krzyknął Len. Archie zaczął się kołysać z opuszczoną głową. — To znaczy, dlaczego ustawiłeś je właśnie w takim porządku? — spytał Len łagodniejszym tonem. Archie pokazał linie łączące stanowisko Wesa z serwerem EET. — To krótsza droga. — Tak, Archie, ale wtedy ta jest dłuższa. — Nie. Bez słowa Luis podniósł jeden z kabli i poprowadził go od stanowiska Wesa do serwera. Następnym kablem połączył serwer ze stanowiskiem Lena. Oba kable były za długie, poprowadził je tak, że można je było skrócić. — Niemożliwe! Jesteś pewien, że to właściwe kable? — Czerwony, zielony, brązowy — odparł Luis. Len podrapał się po głowie. — Na pewno pamiętacie, jak przebiegały wszystkie kable? — Tak — odpowiedzieli zgodnym chórem. — No dobrze, pokażcie mi resztę. Wes i Shamita weszli do pokoju eksperymentów i zrobili zagnie- wane miny, ale Len przegnał ich i dalej pracował z fenomenami. Kiedy Elizabeth dowiedziała się o tym, co zrobili Yu, Archie i Luis, stanęła w drzwiach i długo im się przyglądała. Gila obudził podniesiony głos Ralpha. — Wes wysłał mnie po gazetę. Czy coś jeszcze komuś kupić? Głosy z całego domu chóralnie odpowiedziały: — NIE! — Dobrze, panie bobrze — powiedział Ralph, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami. Gil potarł powieki. Miał uczucie, jakby w ogóle nie szedł spać, nawet pozostał w ubraniu. Prawdopodobnie w nocy był zbyt zmę- czony, by się rozebrać. Usiadł. Wnosząc z odgłosów, jakie docho- dziły z całego domu, wszyscy byli już na nogach. Przesunąwszy się na krawędź łóżka, dostrzegł na swoim stoliku rewolwer. Zamarł. Skąd on się tutaj wziął? Kto mu go podrzucił do pokoju? Szperając w pamięci, Gil usiłował przypomnieć sobie, co robił poprzedniego dnia. Był tu policjant, a potem przystąpili do ekspery- mentu. Reszta dnia upłynęła normalnie. Wieczorem poszedł spać. W jego pamięci noc była czarną dziurą, nie przypominał sobie nawet, czy coś mu się śniło. Nie pił, bojąc się utraty kontroli nad sobą, więc nie było to alkoholowe zamroczenie. Nie, ktoś musiał mu ten rewolwer podrzucić. Kroki w korytarzu wystraszyły go. Złapał rewolwer i wepchnął go pod poduszkę. Kroki ucichły, a on uświadomił sobie, że znajdują się teraz na nim jego odciski palców. Pomyślał, że może właśnie tego chciał ten ktoś — żeby wrobił sam siebie. Nie mógł pozwolić złapać się w tę pułapkę. Musiał pozbyć się broni. Ostrożnie wziął rewolwer do ręki. Nie miał nigdy z czymś takim do czynienia. To był prosty mechanizm: rączka, bębenek i spust. Uważając, by nie dotknąć spustu, włożył rewolwer do kieszeni płaszcza, który przewiesił przez ramię. O dziwo, fenomeny pracowały z Lenem w pokoju eksperymen- tów, przesuwając stoły i przeciągając kable. Nie wiedział, gdzie byli pozostali, ale podejrzewał, że piją w kuchni kawę. Skierował się prosto do drzwi frontowych. Musiał wynieść rewolwer z domu, ale bał się, że go z nim złapią, a im dalej będzie go chciał zanieść, tym większe będzie niebezpie- czeństwo, że go ktoś z nim zobaczy. Nie miał też pewności, że jeśli ukryje rewolwer w jakimś nieznanym miejscu, to ktoś go przy tym nie zauważy. Chciał pozbyć się rewolweru jak najszybciej — ale gdzie? Przeszedł przez podwórko. Wokół nie było nikogo i skierował się alejką w stronę uniwersytetu, ale potem zatrzymał się, uświada- miając sobie, że im bliżej jest szkoły, tym jest większe prawdopodo- bieństwo, że natknie się na jakichś studentów. Na końcu alejki przemknął samochód, napawając Gila przeraże- niem. Broń spoczywała w jego płaszczu, ciążąc mu niebywale. Kiedy minął garaż na tyłach korporacji, zauważył stos kawałków drewna — głównie dwa na cztery cale. Odwalił kilka desek, robiąc miejsce, a potem rozejrzał się. Nikogo nie zauważył, wrzucił więc rewolwer w dziurę i zaczął go przykrywać. „Ty idioto", zwymyślał sam siebie, wyciągnął rewolwer i wytarł go do czysta. Potem z po- wrotem ulokował go pomiędzy deskami, po czym wrócił do domu. Przyłączywszy się do pozostałych, którzy jedli śniadanie, uda- wał, że nic się nie stało, ale cały czas przypatrywał się wnikliwie ich twarzom, próbując z nich wyczytać, kto mu podrzucił broń do pokoju. Każdy z nich sprawiał takie wrażenie. Po śniadaniu Len zabrał fenomeny z powrotem do laboratorium, a Gil zajął się zmywaniem. Potem dołączył do Elizabeth, która nanosiła poprawki do swojego raportu na temat zachowania fenome- nów. Jak zwykle Ralph był niczym wrzód na dupie. Gadał bezustan- nie, przedrzeźniając i naśladując ich miny. Kończyli już pracę, gdy rozległ się jazgot policyjnych radiowozów i na podjeździe przed domem zamigotało niebieskie światło. ,Znaleźli go". Gil pomyślał o rewolwerze, z trudem opanowując chęć ucieczki. Nie chciał wyglądać na bardziej podejrzanego, niż w istocie był, obiecał sobie jedynie, że przy próbie aresztowania, użyje swojej mocy, żeby uciec. Elizabeth otworzyła drzwi. Do środka wtargnął Roy Winston, wymachując jej przed oczami nakazem rewizji. — Nie możesz sobie tutaj, ot tak, po prostu wchodzić — zapro- testowała. — Masz, czytaj — odparł, wręczając jej nakaz, po czym zwrócił się do policjantów stojących za nim: — Przeszukać mi tu wszystko, od piwnicy aż po strych. I nie zapomnijcie o garażu! — Cześć, Roy — powiedział Ralph, potrząsając ręką policjanta. — Pomóc wam szukać? Jestem dobry w znajdowaniu rzeczy. Zna- lazłem kiedyś piłkę w żywopłocie, a nawet jej nie szukałem. Inna sprawa, że nie udało mi się nigdy znaleźć mojego frisbee. — Nie, Ralphie, to należy do obowiązków policji. — Dobrze, panie bobrze. Ale mogę na to popatrzeć, nie? — Oczywis'cie, że tak — odparła Elizabeth. — Możesz ich przypilnować. Ralph odwrócił się i wszedł po schodach za jednym z policjan- tów, pytając go, czy jego pistolet jest ciężki. Inni umundurowani mężczyźni i kobiety przeszli jak burza przez cały dom, pozostawia- jąc za sobą porozrzucane poduszki i poprzewracane krzesła. Z kuch- ni wyszli Wes i Shamita, a z pokoju eksperymentów — Len i fe- nomeny. Fenomeny poszły na górę za policjantami. Kiedy jeden z policjantów przeszedł obok Lena, ten podążył za nim z powrotem do pokoju eksperymentów. — Co tu się dzieje? — spytał Wes. — Nie macie prawa... — Mamy nakaz, który daje nam prawo przeszukać cały dom i garaż. — Ale po co? — nie dawał za wygraną Wes. — Przecież widziałeś wczoraj pokaz — wiesz doskonale, czym się zajmujemy. — Wiem również, że krótko po waszym przyjeździe do tego miasta rozpoczęła się w nim fala morderstw. Wiem, że co najmniej dwoje z waszych upośledzonych dzieci odpowiada rysopisom, które otrzymaliśmy od naszych świadków. Wiem, że między wami a stu- dentami z korporacji miał miejsce konflikt. Wiem, że Elizabeth łączyło coś z pastorem Youngiem, i wiem, że wy dwoje odwiedzili- ście kilka dni temu Toma Floyda. — O, nie! Czy coś stało się panu Floydowi? — spytała Elizabeth. Patrząc Elizabeth prosto w oczy, odparł: — Wygląda na to, że wszyscy, którym składasz wizyty, niedłu go potem przenoszą się na tamten świat. Elizabeth osunęła się na schody, zwiesiwszy głowę. — Nie podejrzewasz chyba Elizabeth! — obruszył się Wes. — Jest jedyną osobą, która kontaktowała się ze wszystkimi zabitymi. Poza tym nic ich nie łączy. Wzburzony Wes stał w milczeniu, słuchając odgłosów rewizji. Wiedział, że podejrzewanie Elizabeth było niedorzecznością, ale nie miał żadnego pomysłu na to, jak ją obronić. Nagle Elizabeth pod- niosła głowę i spytała: — Czy pan Floyd został zabity w taki sam sposób jak wszyscy inni? — Nie zdradzamy szczegółów związanych z prowadzonymi dochodzeniami. — Tak samo, prawda? Więc wiesz, że coś ich jednak łączy — nie tylko ja. — Jedyną osobą łączącą tamte stare morderstwa z tymi jesteś ty. Pastora Younga czterdzieści pięć lat temu nie było nawet na świecie. Elizabeth nie odpowiedziała. Wes jednak wiedział, że jej mózg pracuje na najwyższych obrotach. — Jest kilka szczegółów, które mogę ci zdradzić. Tym razem morderca coś zabrał — a mianowicie rewolwer. To dlatego przepro- wadzamy rewizję. Jeżeli macie tu gdzieś jakąś broń, zaoszczędzicie nam fatygi, od razu ją nam oddając. — Nie ma tu żadnej broni — powiedział Wes. — Nie trzymali- byśmy jej w domu, w którym przebywają fenomeny. Roy otworzył notatnik i zaczął w nim zapisywać słowa Wesa. — Tak więc utrzymujesz, że w domu nie ma żadnej broni? Ton głosu policjanta odebrał Wesowi pewność siebie. Nie miał broni i wychodził z założenia, że inni również jej nie mają— ale nie mógł mieć całkowitej pewności. — Jakie jeszcze szczegóły możesz nam ujawnić? — spytała Elizabeth. — Jeszcze jeden. Pani Floyd to silna i opanowana kobieta. Zauważyła coś dziwnego w pokoju, w którym został zabity jej mąż. Zanim tego ranka wyjechali z domu, zaczęła układać nowe puzzle. Pod ich nieobecność ktoś je ułożył do końca. To musiał być morder- ca. Powiedziała, że były to bardzo trudne puzzle i ułożenie ich musiałoby zająć kilka godzin. — Policjant przerwał, pozwalając im domyślić się, co to oznacza. — Widziałem twojego asystenta pod- czas układania puzzli. — To prawda, że Gil ułożył puzzle, ale zrobił to tylko dzięki zdolnościom Archiego. Nie wiem, czy pamiętasz, że złożyliśmy ich w jeden umysł. — Właśnie tego Archiego szukam. Czy to ten o wyglądzie klauna? Zaczerwieniona z gniewu Elizabeth podeszła do niego. — Tylko ich nie przezywaj! Nagle dobiegł ich krzyk. Winston sięgnął po broń, po czym wbiegł za Wesem i Elizabeth po schodach. Krzyczący jeszcze głoś- niej Yu wypadł ze swojego pokoju, bijąc się po głowie zaciśniętymi pięściami. Elizabeth próbowała chwycić go za ręce i przeszkodzić mu. Chłopak był jednak zbyt silny i dalej ogłuszał ich swoim wrzas- kiem. Wes próbował zajść go od tyłu, ale Yu cofnął się, wciąż bijąc się po głowie. — Musimy go powstrzymać, zanim zrobi sobie krzywdę — krzyknęła Elizabeth. — Spróbuję złapać go za jedną rękę, ty chwyć za drugą — od- parł Wes. Ramię przy ramieniu zbliżali się do Yu wąskim korytarzem. Gdy doszli do drzwi chłopca, z jego pokoju wyszedł policjant, trzymając jego album ze zdjęciami. Widząc to, Yu wpadł w szał i zaczął bić brutalnie sam siebie. — Z drogi! — krzyknęła Elizabeth, odpychając zaskoczonego policjanta. Nagle drzwi od łazienki otworzyły się i wyszedł z niej Ralph, zapinając spodnie. Usta zwinął w trąbkę, przybierając swoją pozę myśliciela. Stał tak przez chwilę, po czym otoczył Yu ramionami, krępując mu ręce. — Nie powinieneś tego robić, Yu, prawda, Elizabeth? Nie bola ło cię to? Mnie by bolało. Nie ścisnąłem cię za mocno? Nie wrzeszcz tak, ranisz moje uszy. — Nie puszczaj go! — krzyknął Wes. Elizabeth próbowała uspokoić Yu, ale uzyskała tylko to, że jego krzyki przeszły w płacz. I wtedy ktoś przyniósł album Yu — tym kimś był Gil. — Już wszystko dobrze, Yu. Możesz położyć go na swoje miejsce — powiedział Gil. — Policjant już nie wróci do twojego pokoju. Płacz Yu zmienił się w łagodny szloch, po czym stopniowo cichł. — Tak, Yu. Przestań płakać, tak jak Gil mówi. Czy mogę gojuż puścić, Elizabeth? — spytał Ralph. — Tak. Dziękuję — odparła, po czym zwróciła się do Gila: — Tobie też dziękuję. To ta rewizja pokoju tak go rozbiła. Sprawdź proszę, czy pozostałym nic nie jest. Yu złapał swój album i trzymając go przed sobą, pobiegł do pokoju. Odwróciwszy się, Elizabeth ujrzała Roya Winstona stojącego u szczytu schodów i piszącego coś zawzięcie w notatniku. — Nadal twierdzisz, że nie sprawia większych kłopotów? — spytał. — Nie powinnam była wam pozwolić, abyście w ten sposób przeszukiwali ich pokoje. Nie możesz po prostu, ot tak sobie, roz- rzucać ich rzeczy na wszystkie strony. Większość z nich ma potrzebę trzymania rzeczy w określonym porządku. Ruszając ich rzeczy, ryzykujesz, że ich łączność z naszym światem zostanie zakłócona. — Chcesz powiedzieć, że można to zrobić, dotykając jedynie ich rzeczy? Czy dobrze cię zrozumiałem? — spytał policjant, zapi- sując coś. Elizabeth wyrwała mu długopis z ręki i rzuciła w dół schodów. — Wszystko szło jak z płatka, do momentu pogwałcenia ich prywat- ności przez ciebie i twoich policjantów. Roy obrzucił ją tępym spojrzeniem, po czym wyjął z kieszeni kolejny długopis i zapisał coś, mrucząc: — Iść do sklepu po nowy długopis... — Idź do diabła! — Wykonuję tylko swoje obowiązki. — Świetnie, pod warunkiem, że pozwolisz mi wykonywać mo- je. Mogę ci pomóc w przeszukaniu. — Nie sądzisz, że mamy rozbieżne cele? Elizabeth przeszyła go wściekłym spojrzeniem, po czym poszła za nim do pokoju Yu. Chłopak chodził nerwowo po pomieszczeniu, układając te ze swoich rzeczy, które znajdowały się nie na swoim miejscu. O ile Elizabeth była zdziwiona bałaganem zrobionym przez policję, o tyle spokój Yu ją zszokował. Oto widział swój pokój w stanie niemal zupełnego rozkładu, ale ruszyło go dopiero wyrwanie mu z rąk albumu, który jego siostra specjalnie dla niego założyła. To nie był ten Yu, który dołączył do nich kilka tygodni temu. A co z pozostałymi? Również dla Daphne wystrój pokoju był bardzo ważny. Elizabeth zastała ją w pokoju. Siedziała na podłodze, otoczona przez swoje rzeczy. Jej posłanie było zwinięte w końcu łóżka, a materac — przekrzywiony. — Daphne, nic ci nie jest? Ze łzami w oczach dziewczyna spojrzała do góry. W dłoni trzymała rozbitą szklaną figurkę. — Stłuczona. — Możemy ją skleić albo kupić nową. — Należała do babci. Nie kupi mi już nowej. Nie żyje. Pewnego wieczoru położyła się do łóżka i już nie wstała. Oszołomiona Elizabeth słuchała w milczeniu. Daphne nigdy przedtem o tym nie mówiła — w ogóle nie mówiła o niczym, co by dotyczyło jej przeszłości. — Stała na jej nocnym stoliku. Dostała ją chyba od mojej matki. To jedyna rzecz, jaka mi po niej pozostała. Wściekłość na policjantów i wzruszenie bólem Daphne spowo- dowały, że oczy Elizabeth napełniły się łzami. — Bardzo kochałaś swoją babcię, prawda? — spytała łamiącym się głosem. — Nigdy mnie nie skrzywdziła. — A czy ja cię skrzywdziłam, Daphne? — Nie, ani ty, ani Ralph. Dlatego go lubię. I dlatego lubię ciebie. Elizabeth nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Podeszła i do- tknęła dłoni Daphne. Ale dziewczyna odsunęła jej rękę, pochyliła się i przytuliła do Elizabeth, zaczynając płakać na jej ramieniu. Zaczęły się kołysać. Łagodnie, płacząc z radości i smutku. Po kilku minutach Daphne odsunęła się i wstała. Głowę miała opuszczoną. Wyszła bez słowa i po chwili z dołu zaczęły dochodzić dźwięki Amazing Grace. «. 26 POŁĄCZENIE — Powinniśmy zakończyć eksperyment — powiedział Wes. — Policja dopiero wtedy będzie zadowolona, a poza tym osiągnęliśmy większość z tego, co zamierzaliśmy. — Poza zademonstrowaniem intelektualnych możliwości Fran- kie — przypomniała mu Shamita. — Nie zdążyliśmy przyjrzeć się im zbyt dokładnie. — To prawda, ale i tak mamy materiał na jakieś dziesięć publi- kacji — nie licząc patentów. Ludzie z fundacji Kellum powinni być zadowoleni. Może za rok lub dwa uda nam się zebrać kolejną grupę fenomenów. Rozczarowani siedzieli w milczeniu, myśląc o tym, co teraz będą robić. Ku zaskoczeniu wszystkich Elizabeth nie zgodziła się z Wesem. — Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy przerywać eks- peryment. Myślisz, że policja pozwoli nam opuścić miasto? Przecież podejrzewają nas o to, że maczaliśmy palce w tych zabójstwach — a przynajmniej mnie o to podejrzewają. Skonfiskują nam sprzęt, nagrania, notatki — wszystko. Nie opublikujemy ani słowa, dopóki będziemy podejrzanymi. A jeśli zgromadzą wystarczająco dużo dowodów, by postawić nas przed sądem, niech Bóg ma nas w swojej opiece. Twoja reputacja legnie w gruzach. Już nigdy nie dostaniesz na swoje badania złamanego centa! — Czy to jakiś nowy rodzaj terapii? — spytał Len. — Dobić ludzi będących w depresji, mówiąc im, że jest jeszcze gorzej, niż im się wydaje? — Przepraszam. Próbowałam realnie ocenić sytuację. — Od samego początku byłaś przeciwniczką tego projektu — zauważył Wes. — Mało brakowało, a nie dostałbym przez ciebie dotacji. Powinnaś się cieszyć, że się wycofujemy. — Zawsze chodziło mi o dobro fenomenów — odparła Eliza- beth, kręcąc głową. — To prawda, że byłam przeciwniczką, ale zmieniłam zdanie. Uważam, że powinniśmy kontynuować ekspe- ryment. Pozostali popatrzyli na siebie w zdumieniu. Potem głos zabrała Karon. — Yu ciągle odmierza krokami dom. Myślisz, że rozsądnie będzie mu w tym przeszkadzać? — Myślę, że poradzimy sobie bez fenomenów. Luis był rozkojarzony. W piersi czuł ból, jakiego nie doznał nigdy wcześniej. Nie był on spowodowany chorobą albo raną. Nie była to też kolka. Ten tępy ból nasilał się za każdym razem, gdy robił wdech. Przebiegł w myślach wszystkie znane mu słowa opisujące ten stan, ale żadne z nich do niego nie pasowało. Potem, porządkując pokój, próbował zapomnieć o tym, że go coś boli. Trochę pomogło, ale ledwo przerwał robienie porządków, ból powrócił. Znów zaczął sprzątać, ale kiedy poprawiał zdjęcie pani Winamaki, jego przybra- nej matki, ból przeszył go ponownie. I wtedy uświadomił sobie, że to smutek. Uczucie zupełnie mu obce. Przedtem czuł się tylko rozkojarzony. Porządkowanie pokoju przestało pomagać, a tępy ból trwał. Przed oczami miał twarz pani Winamaki. Jego doskonała pamięć odtwarzała wszelkie przejawy jej anielskiej dobroci. Zabrał się do sprzątania ze zdwojoną energią, składając i rozkładając swoje rze- czy. Nic nie pomagało. Potem zajął się szufladami w komódce. W pierwszej znalazł długopis i papier. I wtedy ogarnęło go nowe pragnienie. Siedząc na łóżku, zaczął opisywać swoje uczucia. Po- czątkowo wcale nie miał to być list, ale im dłużej pisał, tym bardziej uświadamia! sobie, że pisze o rzeczach, o których pani Winamaki powinna wiedzieć. Zaczął od podziękowania za opiekę i czułość, za wszystko, czego go nauczyła, zapewniając, że o tym pamięta. Napisał, jak wspaniałe były dla niego wyjazdy samochodem z nią, nawet jeśli wtedy tego nie doceniał. Całą stronę poświęcił wspomnieniom jej zupy pomido- rowej i budyniu czekoladowego. Potem opisał letnie wieczory, kiedy przesiadywał na huśtawce na werandzie domu Winamakich, przy- glądając się świetlikom. Nagle uświadomił sobie, że list robi się zbyt długi, i zakończył go zapewnieniem, że niedługo znów napisze, i słowami: „Kochający Luis". Po znalezieniu koperty i zaadresowaniu jej poczuł się lepiej. Ból minął i czuł się nawet lepiej niż wtedy, gdy porządkował swój pokój. Kiedy wyszedł, żeby poszukać znaczka, ogarnęło go jesz- cze jedno nowe uczucie. Jednak od razu umiał je nazwać — to było szczęście. Gil spakował swą małą torbę podróżną — włożył do niej tylko ubrania na zmianę i przybory toaletowe. Tego wieczoru musiał się stąd wynieść. Rewolwer przy jego łóżku i rewizja sprawiły, że podjął decyzję o wyjeździe. Teraz jednak działo się coś jeszcze. Naukowcy byli na dole i przygotowywali się do przeprowadzenia eksperymentu bez fenomenów i bez niego. Wyjaśnili, że chcą wypróbować inny skład — co dziwne, był wśród nich Ralph. Gil wiedział, że był bardziej logicznym wyborem — czemu więc to nie jego wybrali? Najwyraźniej coś na niego mieli — albo przynajmniej o coś go podejrzewali. Miał niejasne przeczucie, że za tym nowym ekspery- mentem stoi Shamita. Prawdopodobnie miało to związek z tym, co odkryła na jego temat. Ukrył spakowaną torbę w głębi szafy, po czym poszedł na dół, by przystąpić do wykonywania swych cowieczornych obowiązków. Właśnie miał zacząć przygotowywać kolację dla fenomenów, kiedy zaczepiła go Elizabeth. Poczuł, że się czerwieni. Starał się zachować niewzruszony wyraz twarzy, podczas gdy Elizabeth mówiła: — Chcielibyśmy, żeby fenomeny były czymś zajęte przez kilka najbliższych godzin. Upraż trochę kukurydzy, a ja pójdę do wypo- życzalni po kasety. — Co się dzieje? — spytał, starając się, by jego głos brzmiał normalnie. Elizabeth zawahała się. Gil pomyślał więc: „Mogę mu zaufać" i pchnął tę myśl w jej kierunku. — Staramy się dowiedzieć, czy Frankie jest jakoś związana z zabójstwami. W czasie ostatniego połączenia Wes ustawił parametry inaczej — tak, żeby obudzenie Frankie było niemożliwe. A mimo to obudziła się. To wprost nie do pojęcia. Musimy to sprawdzić z inną grupą osób. — A jeśli i tym razem Frankie się obudzi? — No cóż, zobaczymy. Musimy spróbować. Gil pozornie się z nią zgodził — tak naprawdę nie widział jednak w tym większego sensu. Stworzona przez komputer Frankie nie mogła mieć nic wspólnego z zabójstwami — w każdym razie z pew- nością nie z zabójstwem pastora Younga. A jednak stawali się coraz bardziej podejrzliwi i nic z tego, co powiedziała mu Elizabeth, nie rozproszyło jego wątpliwości na tyle, żeby został. Czekał tylko na właściwy moment, by się wymknąć. Zanim Elizabeth wróciła z kasetami, zdążył przygotować dwie miski popcornu. Puścili pierwszą kasetę. Była to jakaś pełnometra- żowa kreskówka, która momentalnie i bez reszty wciągnęła fenome- ny. Gil towarzyszył im kilka minut, potem zaś stanął w drzwiach, przyglądając się przygotowaniom do eksperymentu. Pokój do eksperymentów zmienił się. Zwoje kabli i przewody z ciekłym azotem zniknęły. Leżanki i sprzęt stanowiły obecnie trzy półkola. Kable łączące sprzęt tworzyły proste linie. Len, Archie, Yu i Luis poświęcili ich porządkowaniu całe popołudnie. Gil podsłu- chał, jak Len chwali pomysł Archiego, podkreślając, że dzięki temu skrócili kable o połowę, poprawiając tym samym efektywność. Shamita leżała już na łóżku w kasku na głowie. Przy jej stanowi- sku siedział Len. Mapował ją wraz z Wesem, ale ponieważ brako- wało mu jej doświadczenia, trwało to o wiele dłużej. Potem Shamita i Len zamienili się miejscami i mapowanie zaczęło się od nowa. Gil uświadomił sobie, że nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że ich obserwuje. Gdy odwrócił się do salonu, zobaczył, że fenomeny są równie nieświadome jego obecności, ponieważ wpatrują się niczym zahipnotyzowane w telewizor. Nikt nie zauważy jego zniknięcia przez kolejne kilka godzin. Mógł poczekać, aż się ściemni, ale jeśli wyszedłby teraz, łatwiej byłoby mu złapać autobus do Portland. Wrócił do swojego pokoju, po czym otworzył okno i wyrzucił torbę na podwórko. Następnie zszedł po schodach, przystając na chwilę na półpiętrze. Fenomeny nawet nie drgnęły. Pozostali wciąż byli zajęci w pokoju eksperymentów. Wszystko grało. Otworzył cicho drzwi, przeszedł próg, po czym równie bezszelestnie zamknął je za sobą. Przystanął na chwilę, żałując, że musi ich zostawić przy życiu — zwłaszcza Shamitę. Wiedziała za dużo — podobnie zresztą jak i pozostali. Nie mógł sobie darować, że nie miał czasu, żeby ich zabić. Gniew zaczął w nim narastać. Ucieszył się, bo gniew oznaczał siłę. Popatrzył na huśtawkę na ganku i rozbujał ją myślą. Czując się niepokonany, poszedł w stronę dworca autobusowego, machając torbą i gwiżdżąc. Najbliższy autobus do Portland odjeżdżał za godzinę, Gil usiadł więc na ławce w poczekalni z biletem w kieszeni. Mięśnie miał napięte z powodu niepokoju. Wiedział, że pozostaną takie, dopóki nie dojedzie na miejsce. Przymknąwszy oczy, najpierw napinał, a potem rozluźniał poszczególne grupy mięśni, przechodząc w stan medytacji. Powoli niepokój zaczynał go opuszczać. Nagle poczuł, że ktoś wyciąga mu bilet. Gil złapał rękę z wytatuowaną swastyką. Spojrzał w górę w oczy zaskoczonego skina. Ubrany był w brudną dżinsową kurtkę z obcię- tymi rękawami. Za nim stali jeszcze dwaj inni. Przyłapany na gorą- cym uczynku, skin wyszarpnął dłoń. — Dawaj bilet, brudny Meksie — zażądał. Gniew Gila rozgorzał, popatrzył na napastników wyzywająco. — Głuchy jesteś? — zawołał tymczasem skin. — Mówię, żebyś dawał bilet. Gil zauważył, że dwaj pozostali rozglądają się nerwowo, zdając się nie mieć ochoty na bójkę. — Spadaj, dupku — odparł. Skin poczerwieniał, zacisnął usta i zgromił go spojrzeniem. Gil spodziewał się kłopotów. Tamten rozejrzał się jednak po tętniącym życiem dworcu. Nie chciał wszczynać bójki w tak zatłoczonym miejscu, musiał jednak jakoś zachować twarz. Pokazał więc Gilowi środkowy palec. Tego było już za wiele. Kiedy chłopak opuścił rękę i odwrócił się, Gil złapał go za nadgarstek i przyciągnął jego dłoń do swojej twarzy. Zaskoczony skin sięgnął drugą ręką do kieszeni. Gil szybko spojrzał na palec, który go tak niecnie obraził, i pchnął go myślą. Kiedy palec uniósł się, skin spojrzał w dół, a zaskoczenie szybko przerodziło się w strach. Drugą ręką wyciągnął scyzoryk. Dźwięk otwieranego ostrza dodał Gilowi energii. Środkowy palec skina, przywierając do grzbietu dłoni, głucho trzasnął. Chłopak jęknął. Wypuściwszy scyzoryk, złapał się za rękę i od- wrócił do ogłupiałych towarzyszy w poszukiwaniu pomocy. Ci byli jednak tak przerażeni, że nie zrobili nic. Gil podniósł nóż, złożył go i wsunął do kieszeni. Zataczając się i wyjąc z bólu, ranny chłopak opuścił budynek dworca. Jego przyjaciele podążyli za nim. Gil patrzył w ślad za nimi, dopóki nie upewnił się, że na pewno sobie poszli. Potem zaś powrócił do swych ćwiczeń relaksacyjnych, na prze- mian rozluźniając i napinając mięśnie. Świadomość z wolna zaczy- nała go opuszczać. Wes sprawdził kask na głowie Elizabeth, po czym powrócił na swoje stanowisko. Zasilacz działał bez zarzutu. Len, Karon, Shamita i Ralph byli już nieświadomi tego, co dzieje się wokół. Pozostawała jeszcze Elizabeth. — Jesteś gotowa? — To na pewno nie będzie bolało? — Nie będziesz nawet wiedziała, kiedy to się stanie. Będzie ci się wydawało, że śpisz. Zaraz po przebudzeniu możesz poczuć się nieco skołowana, ale to będą jedyne skutki uboczne. — Czy mógłbyś jeszcze raz mi powiedzieć, co ze mną zrobisz? — Wykorzystam twoje zdolności werbalne. Będziesz mówiła. Zresztą, jak zwykle. — Bardzo śmieszne. — Oprócz tego posłużę się tobą jako matrycą. To na tobie będą mapowane zdolności pozostałych uczestników eksperymentu. — Dobrze. Tylko nie wykorzystaj mnie. — Nie pomyślałem o tym. Poza tym może nie będę musiał. Jest jeszcze jeden efekt uboczny, o którym zapomniałem ci powiedzieć. Ochotnicy twierdzą, że po sesji są wręcz niezwykle podnieceni. — Nie rób sobie zbyt dużych nadziei. Wes roześmiał się, po czym przesiadł się na miejsce Shamity i odciął funkcje sensoryczne Elizabeth, dając jej złudzenie pierwszej fazy snu. Wróciwszy do swojego stanowiska, rozpoczął łączenie fal mózgowych, posługując się parametrami, które ustawiła Shamita. „No dobrze, sprawdźmy, czy jesteś w domu, Frankie", pomyślał. Ustawił przy Elizabeth magnetofon, po czym stanął nad Lenem i powiedział: — Jesteś Pat. Słyszysz mnie, Pat? — Tak — odparła Elizabeth. — Jak masz na imię? — Pat. Wes przerwał, uświadamiając sobie nagle, że to nie była Frankie. Nie chodziło o to, że reagowała na imię „Pat". Po prostu głos wyprany był z wszelkich emocji. W przeciwieństwie do głosu Fran- kie, był płaski, mechaniczny i nieludzki. Przypominał wcześniejsze eksperymenty Wesa. Zmartwiło go to. Dlaczego wtedy, gdy połączył umysły fenomenów, otrzymał umysł i osobowość taką, jak Frankie, gdy zaś użył umysłów swych współpracowników — coś gorszego? Przystąpił do zadawania pytań. — Znasz pastora Younga? — Nie. — Znasz Scotta Salyera i Joshuę Ringmana? — Nie. — Czy byłeś kiedykolwiek w domu korporacji Kappa? — Nie. — Czy kiedykolwiek opuszczałeś ten budynek? Nastąpiła długa cisza. — Nie — nadeszła w końcu odpowiedź. — Dlaczego tak długo ociągałeś się z odpowiedzią? — Byłem zmieszany. Ponieważ każdy z uczestników eksperymentu wychodził z domu wiele razy, Wes wiedział, że mogło być wystarczająco dużo tropów pamięciowych, by stworzyć osobistą pamięć Pata. Ale tylko Eliza- beth była w domu korporacji i znała chłopców, którzy zostali zabici, szansa więc na to, że osobista pamięć Pata będzie to zawierać, była raczej niewielka. Było to bliskie jego wyobrażeniu połączenia — u podstaw nowej osobowości leżały wspomnienia uczestników eks- perymentu. Dlaczego więc Frankie miała osobowość, a Pat nie? •— Jakiego dnia tygodnia wypadnie Boże Narodzenie w roku 2030? — Nie wiem. — Jakie słowo łączy słowa: „wielka" i „dobra"? — Nie rozumiem. — Chcę, żebyś znalazł słowo, które będzie pasowało do słów, które ci podałem. Na przykład słowa .jesień" i „rybka" pasują do słowa „złota". Spróbujmy jeszcze raz. Znajdź słowo, które pasuje do słów „wielka" i „dobra". Kolejna długa pauza. — Nie wiem. — „Noc". — Pat z pewnością nie miał intelektu Frankie, co było małą niespodzianką. Nie licząc Ralpha, na tych leżankach spoczywał kwiat amerykańskiej nauki. Wes zastanawiał się chwilę, czy intelekt Ralpha mógł w jakiś sposób na to wpłynąć. Zadał jeszcze kilka innych pytań, ale przekonał się tylko osta- tecznie, że pod względem intelektualnym Pat nie umywa się do Frankie. Potem zaś wrócił do swego stanowiska i zaczął rozmonto- wywać Pata. Jeden po drugim wszyscy uczestnicy eksperymentu podnieśli się. Ostatniego Wes obudził Ralpha, bojąc się oddać mu funkcje sensomotoryczne. Ledwo tylko Ralph się ocknął, zaczął oczywiście gadać jak najęty. — Zrobiłeś speryment? — spytał. — Nie pamiętam go. Ale chce mi się trochę pić — wiesz, do czego zmierzam, prawda? — Już za późno, żeby iść do 7-Eleven. Pójdziemy jutro. — Dobrze, panie bobrze. Ralph pozostał na leżance, bawiąc się swoim kaskiem. Wiedząc już, jak z nim postępować, Wes wręczył mu paczkę gum do żucia. — Podziel się z pozostałymi. Oglądają film na wideo. Ralph zacmokał z uznaniem, przypatrując się prezentowi. — Owocowa. Luis bardzo lubi owocowe. Tylko, wiesz, on ma dużą buzię... Widząc, na co się zanosi, Wes wręczył mu drugą paczkę. Elizabeth przyniosła na stanowisko Wesa magnetofon. Przez dłuższy czas zestawiali nagrania z odczytami fizjologicznymi. Od- czyty Pata i Frankie były wyraźnie odmienne. — Pat nie kłamał — powiedział Len. — Ale zdaje się, że Frankie i owszem. — To za mocno powiedziane—zaprotestował Wes. — Odczyty rzeczywiście są różne. Może jednak znajdzie się jakieś inne wytłu- maczenie. Wszyscy popatrzyli na siebie z powątpiewaniem. — No dobrze, niech będzie, że Frankie kłamała — zgodził się niechętnie Wes. — Ale dlaczego? Frankie nie jest kimś, kto może wstać i wyjść — nie mówiąc już o zabiciu kogoś. Frankie przestaje istnieć w chwili, gdy wyłączamy program. Skrzypienie otwieranych, a następnie zamykanych drzwi fronto- wych sprawiło, że zamilkli. Karon poszła sprawdzić, co się dzieje z fenomenami. Po chwili wróciła. — Coś jest nie tak — powiedziała. — Śpią i nie można ich dobudzić. Pospieszyli do salonu. Luis, Yu i Archie leżeli na plecach na podłodze. Mieli zamknięte oczy i głęboko oddychali. Daphne spała na kanapie, a Ralph siedział w fotelu bujanym z wielką michą popcornu na kolanach. Wes zauważył, że jedzenie nie przeszkadza mu w żuciu gumy. Poruszona Karon wyjaśniała, co się stało. — Ralph spytał, czy nie można by przewinąć taśmy, bo przega pił początek. Ponieważ inni spali, zgodziłem się. Ale próbując dostać się do magnetowidu, potknęłam się o Luisa. Nie poruszył się nawet. Przeprosiłam go, ale nie zareagował. Więc potrząsnęłam nim, ale nie udało mi się go obudzić — podobnie było z Yu i z Archiem. Elizabeth pochyliła się i potrząsnęła ramieniem Luisa. — Obudź się — powiedziała. Chłopak otworzył oczy. Najpierw spojrzał na Elizabeth, a potem na pusty ekran telewizora. — Chcę obejrzeć film — oświadczył. — Dobrze, zaraz go włączymy. — Słowo daję, nie mogłam ich dobudzić. Leżeli, jakby byli w śpiączce. Ralphie, widziałeś, jak próbowałam. Prawda, że nie mogłam ich dobudzić? — Nie wiem, Karon. Akurat jadłem popcorn, a on bez przerwy przylepia się do gumy... sama rozumiesz... — Może Gil coś zauważył — zasugerował Wes. — Gdzie on jest? Nikt nie wiedział, więc Wes wszedł na piętro w poszukiwaniu asystenta Elizabeth. Zapukał do drzwi jego sypialni, a nie otrzyma- wszy odpowiedzi, pchnął drzwi i ujrzał Gila leżącego w płaszczu na łóżku. Właśnie się budził. Wyglądał na rozkojarzonego, kiedy zaś zobaczył Wesa, na jego twarzy pojawiło się przerażenie. — Dobrze się czujesz? — Tak. Po prostu coś mi się śniło. Obudziłeś mnie. — Chciałem zapytać cię o fenomeny, ale skoro nie byłeś z nimi na dole... Wychodziłeś dokądś? — Coś się stało? Zostawiłem ich tylko na chwilę. Poszedłem na spacer. — Nic im nie jest. Po prostu Karon twierdzi, że nie mogła ich dobudzić. Mówi, że sprawiali wrażenie, jakby byli w śpiączce. Zauważyłeś, żeby kiedyś wcześniej spali tak głęboko? — Nie. — No dobrze, dzięki. Martwiąc się, że traci zmysły, Gil leżał na łóżku i próbował odtworzyć wydarzenia całego wieczoru. Poszedł na dworzec auto- busowy, żeby wyjechać z miasta. W poczekalni przyczepili się do niego skini. Sięgnął do kieszeni; bilet wciąż się w niej znajdował — to nie był sen. W kieszeni płaszcza znalazł scyzoryk, a w szafie torbę. Musiał stracić przytomność i jakimś dziwnym sposobem wrócić do domu. Położył się na plecach i próbował odtworzyć krok po kroku, co się wydarzyło. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, była medytacja. Przy- pomniawszy sobie inne medytacje, uświadomił sobie, że po ostat- nich następował głęboki, wyczerpujący sen. A może wcale nie spał? Co powiedział Wes? Coś o tym, że nie można było dobudzić feno- menów. To musiało być związane z Frankie. Zrobiło mu się niedo- brze na myśl, że Frankie może istnieć bez komputera. Wystarczał jej on. Potem przypomniał sobie morderstwa, drżąc na myśl, na jakie niebezpieczeństwa narażała go Frankie. Ale w przypadku pierwsze- go morderstwa podejrzewali dziewczynę, w przypadku drugiego zaś — Azjatę. Frankie wykorzystywała więc nie tylko Gila, wykorzy- stywała ich wszystkich. Teraz zaś nie puści. Nie pozwoli mu wyjechać. Jeśli jednak tu zostanie, to wciąż go będzie wykorzystywała — i w końcu przyłapią go na morderstwie. Musi być jakieś wyjście! Każdy mięsień jego ciała był jak węzeł. Trudno mu było logicznie myśleć. Odruchowo zaczął swe ćwiczenia relaksacyjne. Poczuł ulgę i niedługo później mógł skoncentrować się na oddechu, oczyszczając umysł. Nagle wpadł w panikę — usiadł i wzdrygnął się. Tak właśnie przejmowała nad nim kontrolę — kiedy medytował. Czy gdyby nie medytował, Frankie nie mogłaby nim kierować? Czyżby to było tak proste? Co by się stało, gdyby wyjechał do Portland; czy odległość przeszkodziłaby Frankie? Możliwe, że nie. Z lektury pism parapsychologicznych wiedział, że zdolności pa- ranormalne przeczyły zwykłym prawom fizyki. Potem pomyślał o eksperymencie i uświadomił sobie, że możliwe jest inne wyjście z sytuacji. Frankie składała się z fragmentów wszystkich fenomenów, nie tylko jego. Czy istniałaby, gdyby usunął jedną z tych części? Wąt- pił w to. Możliwe, że będzie musiał pozbyć się więcej niż jednej części, ale tym akurat się nie przejmował. Uwolni się od niej, i to szybko. * Siedząc przy kuchennym stole, przesłuchiwali taśmę z nagra- niem z eksperymentu. Elizabeth była zaabsorbowana faktem, iż słyszy siebie mówiącą rzeczy, których nie pamięta. — Dlaczego nie pamiętam, że z tobą rozmawiałam? — spytała Wesa. — To było raptem kilka minut temu. — To wspomnienia osobiste — to znaczy wspomnienia osobis- te Pata. — Ale przecież Pat to ja. — Niezupełnie. Jesteś tylko częścią Pata, podobnie jak Shamita, Len, Karon i Ralph. — Więc dlaczego Pat w ogóle potrafi mówić? Jeśli nie istniał do dzisiaj, to skąd wie, jak się mówi? — To inny rodzaj pamięci. Ludzie dotknięci amnezją nie zapo- minają, jak się mówi czy prowadzi samochód, ale zapominają swoją przeszłość i to, kim są. — Wes przerwał, wiedząc, że nie czas teraz na snucie długich technicznych wywodów. — Zauważ, jak długo zastanawiał się po pytaniu, czy wychodził z domu. Ponieważ każdy z dawców wychodził, Pat był wyraźnie rozkojarzony. — Ale Frankie nie jest taka jak Pat. W niej jest ta iskra, której nie ma w nim. Dlaczego jest tak inna? — spytała Elizabeth. — I dlaczego jest kobietą — dodała Karon. — Ten policjant miał rację, że mając jednego tylko kobiecego dawcę, powinniśmy otrzymać faceta. — Pamiętaj, że fenomeny też są inne — odparł Wes. — To dlatego prawdopodobnie Frankie jest tak wyjątkowa. Milcząca do tej pory Shamita rozłożyła na stole wydruki. — Jest jeszcze to — powiedziała. — To wydruk Frankie i ta dziwna pionowa fala. — Rozłożyła kolejny wydruk. — To wydruk Pata. Zauważyliście, czego tu nie ma? Wes zauważył różnicę natychmiast, ale musiał wskazać ją Elizabeth. — Czy właśnie to sprawia, że Frankie jest osobą? — spytała. — To jedyna różnica pomiędzy Frankie i Patem, jaką możemy zbadać — odparła Shamita. — To oznacza, że są rzeczy, których nie możecie zbadać. Na przykład czego? — spytała Elizabeth. — Niczego — odpowiedział Wes. — Wszystko może być zba- dane, jeśli już się to zdefiniuje. — A zdolności paranormalne? — spytała Elizabeth. — Tym właśnie interesował się pastor Young. — Nie istnieje coś takiego jak zdolności paranormalne — zapro- testował Wes. — Według ciebie. — Według każdego szanującego się członka społeczności na- ukowców. — Zobaczymy — powiedziała wyzywająco. — Jutro wyjeż- dżam do Chicago. Jestem ciekawa, co ma do powiedzenia doktor Birnbaum. Wes poczekał, aż Elizabeth wyjaśni pozostałym, kim jest doktor Birnbaum. Shamita skrzywiła się tak, jak — w odczuciu Wesa — powinna, ale Len i Karon spojrzeli z zaciekawieniem. Następnie głos zabrała Elizabeth. Zupełnie jakby to ona tu rządziła. — Nie przeprowadzajcie eksperymentów do mojego powrotu. Nie chcemy dawać policji więcej powodów do podejrzeń. Zdenerwowany Wes westchnął. To była najgorsza z możliwych sytuacji. Nie mogli wyjechać, bo policja im nie pozwalała, ale nie mogli też kontynuować eksperymentów. Pozostała im tylko analiza starych danych i opiekowanie się fenomenami. Kiedy Wes pomyślał, że gorzej już być nie może, usłyszał dobiegający ze schodów głos Ralpha. — Hej, ktoś zapchał kibel i wszystko się z niego wylewa! W całej łazience jest pełno gówna! Od razu wszystkie oczy zwróciły się na niego, a kiedy wychodził z pokoju, usłyszał, jak Len mówi: — Nie zapomnij podwinąć rękawów. 27 DOKTOR BIRNB AUM Nieobecność Elizabeth oznaczała, że Wes będzie miał więcej obowiązków niż zwykle. Gil opiekował się fenomenami — chociaż Wesowi wydawało się, że nie potrzebują one już tak bardzo opieki. Gdyby jednak, nie daj Boże, coś się stało, to Wes by za to oberwał — najpierw od Elizabeth, a potem od fundacji. Bał się gniewu Elizabeth bardziej niż utraty dotacji — tę ostatnią pewnie i tak już stracił. Ze względu na zwiększone poczucie odpowiedzialności de- nerwowały go wszystkie wyjścia fenomenów i postanowił je ogra- niczyć. Nakazał Gilowi trzymać fenomeny blisko domu i unikać kontaktu z sąsiadami, a zwłaszcza z policją. Od razu jednak musiał od tego zakazu zwolnić Ralpha, bo byłoby to jak zamykanie w za- grodzie dzikiego zwierzęcia. Len i Shamita zagrzebali się w wydrukach, próbując rozpraco- wać anomalię wykrytą przez Shamitę. Wiedząc, że każda fala móz- gowa ma swój początek w neuronie gdzieś w mózgu, chcieli znaleźć jej źródło. Wes, równie jak oni zaintrygowany, zaczął grzebać przy swoim programie, próbując znaleźć sposób na jej odnalezienie. Doszedł do wniosku, że jeśli właśnie ta fala była przyczyną powsta- nia Frankie, gdy się ją znajdzie i odłączy od reszty, Frankie się nie pojawi. Wkrótce Wesa do tego stopnia pochłonęło programowanie, że zapomniał o Bożym świecie. Od pracy oderwały go dopiero dźwięki pianina. Próbował zignorować muzykę, skupić się na problemie, który rozwiązywał, ale w grze było coś dziwnego. Zdążył już na tyle przyzwyczaić się do nieustannego grania Daphne, że nie zwracał na nie uwagi. Tym razem jednak z jakiegoś powodu było inaczej. Wsłuchał się uważniej. Gra nie miała zbyt wiele wspólnego z tym, do czego zdąży go przyzwyczaić Daphne. Normalnie była niemal bez zarzutu. Tym razem rytm się urywał i co jakiś czas dobiegały fałszywe tony. Zaniepokoiło go coś jeszcze, nie umiał jednak tego określić. Czym się to jeszcze różniło od normalnego grania Daphne? Spróbował przypomnieć sobie tytuł tej melodii. Nie była dobrze zagrana, ale w końcu ją rozpoznał. To była My Favourite Things z Sound of Musie. Nie mógł wyjść z podziwu. Jak dotąd nie słyszał, żeby Daphne grała coś oprócz muzyki kościelnej. Zaciekawiony Wes poszedł do salonu. Ku swemu zdumieniu odkrył, że to nie Daphne siedziała przy pianinie, lecz Archie. Mar- chewkowe włosy sterczały, na nosie widniały niebieskie okulary z Myszką Mickey, a Archie wystukiwał kiepską imitację melodii z musicalu. Zmieszany Wes stanął za nim, nie wiedząc, co o tym sądzić. Odkrycie nowego talentu któregoś z fenomenów cieszy, nie był jednak pewien, czy Elizabeth też będzie z tego zadowolona. Archie nigdy przedtem nie grał na pianinie, więc coś to oznaczało — tylko co? Do salonu weszła Daphne. Stanęła obok Wesa. Wkrótce jej dłonie uniosły się i zaczęła grać na wyimaginowanym pianinie. Wes uświadomił sobie, że od dawna nie widział, żeby to robiła. Teraz, kiedy zaczął o tym myśleć, uznał, że życie fenomenów zmieniło się pod wieloma względami. Na początku musieli być bardzo ostrożni — nie mogli nic zmienić, aby nie wywołać niepożądanych reakcji — obecnie jednak fenomeny tolerowały dość duże zmiany. Nawet coś tak traumatycznego jak policyjna rewizja nie wywołało więk- szych reakcji — także w przypadku Yu. Fenomeny łatwiej niż dawniej przystosowywały się do nowych warunków i życie z nimi stało się prostsze. Zmiany były pozytywne, więc wszystko wskazy- wało na to, że Elizabeth będzie zadowolona z gry Archiego. Rozpro- szywszy w ten sposób wątpliwości, Wes powrócił do pracy. Gilowi było wszystko jedno, którego fenomena zabije — wyko- rzysta pierwszą nadarzającą się okazję. Niestety, Wes nie wypusz- czai ich z domu i odrzucał wszelkie propozycje wyjść zgłaszane przez Gila. Jednak dwa dni po wyjeździe Elizabeth do Chicago nadarzyła się okazja. Ralph namawiał Wesa na wyprawę na lody i kiedy wreszcie Wes się zgodził, Gil zaofiarował się, że zabierze wszystkich do miasta. Szukając okazji, poprosił Ralpha, żeby przeszli przez campus — dzięki temu mogli zbliżyć się do ruchliwej ulicy. — Tak będzie dalej — skrzywił się Ralph. — Wiem. Ale na dworze jest ładnie. Co byś powiedział na dłuższy spacerek? — Jest paskudnie. — Przecież nie pada. Ralph skrzyżował ramiona i zwinął usta w trąbkę. — Będziemy też tamtędy wracać? Tak jest dalej, a nie lubię, jak nie mam już lodów, kiedy wracam do domu. Lubię je kończyć na ganku, zwłasz- cza tę płynną część na dnie. Daphne też to lubi. — Wrócimy krótszą drogą. — Dobrze, panie bobrze — zgodził się Ralph i poprowadził. Gil poszedł za nimi, nie obiecując sobie zbyt wiele po tej wyprawie. Przeszli przez dziedziniec campusu, a potem pomiędzy dwoma budynkami uniwersyteckimi. To wtedy Gil zauważył mostek łączący budynki. Były one zaledwie trzypiętrowe, ale spadając z takiej wysokości, można już skręcić sobie kark. Potrzebował teraz tylko pretekstu, żeby zabrać ich do środka i na trzecie piętro. Dobrze znał campus, a mostek łączył budynek wydziału sztuk pięknych z budyn- kiem wydziału aktorskiego. Gil przypomniał sobie, że na drugim piętrze znajduje się galeria prac studentów, i przeszło mu przez myśl, że potem mógłby twierdzić, że zabrał fenomeny na górę, żeby poddać je dobroczynnemu działaniu sztuki. To było słabe usprawied- liwienie, ale tak bardzo zależało mu na tym, by się uwolnić, że nie obchodziło go, czy ktoś mu uwierzy. Zawołał Ralpha i przekonał go, żeby wybrali się na drugie piętro, na którym znajdowała się galeria. Ralph prowadził ten dziwny pochód przez budynek i kiedy wchodzili po schodach, głowy studentów obracały się w ich stronę. Na drugim piętrze Ralph łaził bez celu i przedstawiał się każdemu, kogo napo- tkał. W końcu Gi 1 zaprowadził grupę do galerii i czekał niecierpliwie, podczas gdy oni łazili w koło niezdolni nawet do najmniejszego docenienia rzeźb i obrazów. Gila również nie za bardzo zaintereso- wała kolekcja sztuki współczesnej, przystanął natomiast na dłużej przy kobiecym akcie, czując podniecenie niczym nastolatek. Wreszcie oderwał się od obrazu i kazał Ralphowi wejść po schodach na trzecie piętro. Ralph przystał na to swoim zwykłym „dobrze, panie bobrze". Wlokąc się za nim, Gil czuł, że jego gniew rośnie. Chciał być wolny — być gdzieś, gdzie mógłby dać upust swej nowo odkrytej seksualności — ale Frankie nie puszczała go. Ralph znalazł mostek bez niczyjej pomocy i zaprowadził feno- meny na środek, gdzie wszyscy stanęli przy barierce, żeby popatrzeć z góry na campus. Archie, Yu i Luis gapili się bezmyślnie w dół, jedynie Daphne i Ralph okazywali żywsze zainteresowanie, prze- chodząc z jednej strony mostu na drugą. W normalnych okolicznoś- ciach Gil zabiłby Ralpha, ale Ralph nie był częścią Frankie, wybrał więc Luisa. Patrząc na jego głowę, zasugerował, żeby chłopak się pochylił. Luis poddał się sugestii, wychylając się za barierkę. Na- stępnie Gil pchnął w jego kierunku myśl, żeby stanął na palcach i pochylił się jeszcze bardziej. Luis ponownie posłuchał. Szkopuł w tym, że był niski i barierka sięgała mu ledwo do piersi. Gil pożałował, że nie wybrał Archiego, który był najwyższy, ale nie chciał marnować czasu na zaczynanie od początku. Zamiast tego zasugerował, żeby Luis podciągnął się na rękach i przechylił. — Nie powinieneś był tego mówić — powiedział Ralph głośno. — Luis mógłby spaść. Czy mam go sprowadzić na dół? Gniew Gila rozgorzał. Zapomniał, że Ralph miał zdolność sły- szenia jego sugestii. Gniew ten jednak spotęgował w nim siłę. — Masz rację. Sprowadź go na dół. Tu nie jest zbyt bezpiecznie. — Jasne. Mógłby sobie zrobić krzywdę. Gil poczekał, aż Ralph przybliży się do Luisa, a potem pchnął kolejną myśl. Głowa i ramiona chłopaka znalazły się po drugiej stronie barierki, ale rękami mocno chwycił się poręczy, tak że przez chwilę wisiał do góry nogami — ze stopami w powietrzu. Ralph wyciągnął ręce, ale było już za późno. Luis zaczął spadać głową w dół. Ktoś krzyknął i Gil zobaczył, jak Daphne wychyla się, patrząc w ślad za Luisem. Doktor Birnbaum mieszkał na wciętym w pola kukurydziane nowym osiedlu na północ od Columbus. Kiedy Elizabeth pojawiła się na jego ulicy, dzieci rozbiegły się, a sąsiedzi obrzucili ją zacie- kawionym spojrzeniem. Zatrzymując się na podjeździe Birnbau- mów, zauważyła dwie kobiety po drugiej stronie ulicy szepczące i pokazujące na nią. Czuła się, jakby zaalarmowała straż sąsiedzką. Zadzwoniła dwa razy, zanim otworzyła jej chuda kobieta w średnim wieku. — Pani Birnbaum? Nazywam się Elizabeth Foxworth. Dzwoni łam do pani w zeszłym tygodniu, chciałam porozmawiać z pani mężem. Muszę się koniecznie z nim zobaczyć. Pani Birnbaum wyszła, zamykając za sobą drzwi. — Nie może pani. On się z nikim nie widuje. Miał wypadek samochodowy — jeszcze nie wydobrzał. — Tylko kilka minut... — Do widzenia. — Pani Birnbaum weszła do środka i zamknęła drzwi na klucz. Zmartwiona Elizabeth wsiadła do samochodu, układając w myś- lach plan. Potem pojechała do 7-Eleven na kawę i wróciła, parkując przed uliczką, przy której mieszkali Birnbaumowie. Dwie godziny obserwowała dom, aż w końcu drzwi garażu otworzyły się i wyjechał z niego samochód. Czując się jak szpieg, schyliła się, kiedy pani Birnbaum przejeżdżała obok niej. Wróciwszy do 7-Eleven, zadzwoniła do domu Birnbaumów. Automatyczna sekretarka odpowiedziała głosem pani Birnbaum. — Niech pan odbierze, panie doktorze — poprosiła Elizabeth po sygnale. — Nazywam się Foxworth. Muszę z panem porozmawiać na temat pana pracy. Jestem przyjaciółką doktora Younga. Może go pan pamięta, on też zajmował się parapsychologią. Nie żyje i... — Tu doktor Birnbaum. Co się stało z Youngiem? Myślałem, że został księdzem czy kimś w tym rodzaju.... — Był pastorem, ale został zamordowany. — Zamordowany? W jaki sposób? — Możemy porozmawiać osobiście? — Proszę przyjechać. Drzwi będą otwarte. Będę na tyłach domu. Proszę się pośpieszyć, musi pani zdążyć, zanim wróci moja żona. Zgodnie z obietnicą drzwi frontowe były otwarte. Elizabeth przeszła przez zadbany, wypełniony antykami salon i znalazła się w korytarzu, na którego końcu zbudowano podjazd prowadzący do pokoju, w którym również znajdowały się wyłącznie antyki. Jedna z jego ścian była cała ze szkła, naprzeciw niej znajdowało się atrium. Wśród mnóstwa liściastych roślin stała wanna, do której prowadził kolejny podjazd. Doktor Birnbaum, który siedział w wózku elek- trycznym zwróconym w stronę atrium, odwrócił się na odgłos kro- ków. Silniczek brzęczał, dopóki doktor nie odwrócił się do końca. Jego pusta lewa nogawka była podwinięta i spięta. Nie miał też lewego ramienia. Lewą stronę twarzy miał całą w bliznach, a oko po tej stronie było wprawdzie otwarte, ale bez życia. — Moja żona nie lubi, gdy ludzie widzą mnie w takim stanie. To dumna kobieta — niektórzy powiedzieliby: pyszna — a ja byłem przystojnym mężczyzną. Przynajmniej tak mi się wydaje. — Ludzie z czasem wszystko zaakceptują. — Nie chodzi tylko o mój wygląd. Ona uważa, że jestem szalony. — Dlaczego? Wózek zawarczał. Doktor podjechał do stolika po filiżankę z kawą. — Może się pani napić, jeśli pani chce. Ale będzie pani musiała sama sobie przygotować. Nie sięgam do dzbanka. — Dlaczego pana żona uważa, że pan zwariował? — Porozmawiajmy o doktorze Youngu. Poznałem go kiedyś na jakiejś konferencji. Pamiętam, że odwalił kawał dobrej roboty. Nie mogę powiedzieć, żebym się zdziwił na wieść o tym, że został duchownym. — Dlaczego? Nauka i religia niewiele mają ze sobą wspólnego. Doktor Birnbaum roześmiał się. — Lubimy myśleć, że się różnią, tak naprawdę jednak obie opierają się na wierze. Jeśli nie akceptuje się podstawowych założeń nauki, pada ona jak domek z kart, tak jak wiara kreacjonisty, który nie może już twierdzić, że ewolucji nie było. Doktor Young nie różnił się bardzo od duchownych. Większość nas, parapsychologów, jest taka. Wierzymy w to, w co inni nie wierzą. Nawet nasze dowody nie są bezpośrednie — nie ma urządzeń, które zmierzyłyby to, co bada- my. Teolodzy dowodzą istnienia Boga na podstawie tego, co widzą na świecie wokół nas. My robimy to samo — powiedział, kręcąc głową. — Niedaleko od tego do religii. — Wypił łyk kawy, a potem odwrócił się do Elizabeth. — A teraz albo powie mi pani, jak zginął, albo wyjdzie! — Utopił się w wannie. Doktor Birnbaum wyglądał na rozczarowanego. Zwiesił głowę na piersi. Odwróciwszy się, pojechał w dół korytarza, rzucając przez ramię: — Nie mamy o czym mówić. — Okoliczności jego śmierci były bardzo dziwne — dodała szybko Elizabeth. Doktor Birnbaum odwrócił się i spojrzał wyczekująco. — Tak? — spytał. — Leżał w wannie i miał ranę głowy, więc wyglądało na to, że poślizgnął się i przewrócił, a potem utopił. Ale znaleziono tam też radio. Nie znajdowało się na półce — zwisało na kablu. Policja nie potrafi tego wyjaśnić. Nie mógł dosięgnąć go z wanny, więc nie mógł też strącić z półki. Doktor Birnbaum wyglądał w pierwszej chwili na zaintrygowa- nego, potem jednak zaczął powoli kręcić głową. — Nie sądzę, bym mógł pani pomóc — powiedział. — To nie wszystko. Doktor Young miał na swoim biurku listę osób, które były powiązane z parapsychologią. Na tej liście było pana nazwisko i jeszcze co najmniej sześć innych. Wiem, że dwie z tych osób nie żyją. Zaciekawiony doktor Birnbaum odwrócił się i podjechał bliżej. — Kto taki? — Doktor Leahey i doktor Kinghorn. — Znałem Kinghorna. Co mu się stało? — Kiedyś prowadził samochód i wjechał pod pociąg. Zginął on i cała jego rodzina. Zdrowe oko doktora Birnbauma otworzyło się szerzej. — Niech mi pani opowie o tym drugim. — Doktor Leahey wszedł na śmigło swojego samolotu. — Tak, to ma sens. Były jeszcze jakieś zgony? Elizabeth poczuła się makabrycznie, ale wierzyła, że doktor Birnabaum coś wie. — Mój asystent też zginął. Wszedł pod sa- mochód. Doktor uśmiechnął się szeroko. Spoważniał, zauważywszy, że Elizabeth mu się bacznie przypatruje. — To nie to, co pani myśli. Nie cieszę się, że oni nie żyją. Cieszę się, że nie jestem szalony. Musi to pani powiedzieć mojej żonie. — Ale co to znaczy? Dlaczego parapsychologów spotkały takie dziwne wypadki? — Może gdyby wiedziała pani, co przydarzyło się mnie... Te- stowaliśmy ludzi obdarzonych zdolnościami telepatycznymi. Jak zwykle zbieranina ochotników — większość pozbawiona jakichkol- wiek zdolności. Pewnego dnia pojawił się mężczyzna. Był napraw- dę niezwykły. Większość zadań wykonywał jak większość bada- nych, ale czasami ujawniał zadziwiające zdolności — wręcz nie- spotykane. Ten przypadek był tak obiecujący, że wynajęliśmy dla niego pokój i daliśmy mu małe stypendium. Chcieliśmy go mieć przez cały czas do swojej dyspozycji. Ale im dłużej go testowaliśmy, tym bardziej stawałem się podejrzliwy. Zacząłem przypuszczać, że oszukuje. — Kontrolowaliście ich przecież, przeprowadzając testy? — Oczywiście. Ale niektórzy z tych ludzi są bardzo sprytni, cały czas wymyślają nowe sposoby oszukiwania. Zacząłem coś podejrze- wać, kiedy zauważyłem, że jego zdolności rosną, gdy zaczynamy myśleć o zakończeniu współpracy. Doszedłem do wniosku, że bawi się nami, podsuwając nam przynętę w postaci swojej mocy. — Więc oszukiwał? — Trudno powiedzieć. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób mógł- by to robić. Obserwowałem każdą sesję i testowałem go z różnymi studentami. Co jakiś czas jego wyniki poprawiały się, ale nie wie- działem, jak mu się udaje na nie wpływać. Stawiał dziwne wymaga- nia. Nalegał, żeby używać standardowego zestawu kart psi — mają one proste wzory: krzyż, gwiazdę, koło itd. Twierdził, że jego zdolności są zbyt ograniczone, żeby używać czegoś bardziej skom- plikowanego. Chciał też patrzeć na osobę, która go testowała. Mó- wił, że nie potrafi czytać w jej myślach, jeśli jej nie widzi. W końcu postanowiłem wziąć się na sposób. Poukładałem kilka talii w kupki symbolami, a potem przeszedłem przez normalną procedurę z inną talią, pytając go, na jakiej karcie się koncentruję. Kiedy odpowiadał, brałem pasującą kartę z jednej talii i kładłem na drugiej kupce. W ten sposób mogłem podwójnie sprawdzić jego odpowiedzi. Zdziwiło mnie, że kiedy było po wszystkim, karty w kupkach się nie zgadzały, ja natomiast zapisałem, że czterdzieści procent odpowiedzi było prawidłowych. — Nie rozumiem. Odnotował pan więcej prawidłowych odpo- wiedzi, niż było w rzeczywistości? — Tak. Elizabeth zastanawiała się chwilę, co to może oznaczać. Nie pasowało to jednak do tego, co wiedziała o zdolnościach parapsycho- logicznych. — W jakiś sposób wpływał na pana myślenie. — Właśnie. Zgadywał, a potem sugerował mi w myśli, że dob rze zgadł. Elizabeth spodziewała się czegoś bardziej efektownego i wyglą- dała na rozczarowaną. — Proszę nie lekceważyć jego mocy, dopóki nie usłyszy pani reszty — powiedział doktor Birnbaum. Jego twarz spochmurniała, a głos stał się cichszy. Elizabeth rozpoznała symptomy; nadchodziło coś bolesnego. — Po ostatniej sesji z nim spotkałem się z moimi studentami, żeby przedyskutować to, co zrobiłem, ale zanim skończyliśmy, musiałem wyjść na umówiony lunch. Nie pamiętam wszystkiego, co się wtedy stało, ale przypominam sobie, że czekałem na światłach. Nagle poczułem pragnienie, żeby wejść na ulicę. Następną rzeczą, jaką pamiętam, był szpital. Rękę straciłem w wypadku. Nogę ampu- towali później. — Zgorzknienie zachmurzyło jego twarz. — Świad- kowie twierdzili, że wszedłem wprost pod koła sportowego samo- chodu. Brzmi znajomo, prawda? Elizabeth skinęła głową. — Uważa pan, że to jego sprawka? — Jestem o tym przekonany. Zorientował się, że odkryłem jego sekret, i chciał mnie zabić. — To, że ktoś został przyłapany na karcianym oszustwie, nie jest jeszcze powodem do usiłowania morderstwa. — A jeśli to był tylko szczyt góry lodowej? Sprawił, że wszed- łem pod samochód, a doktor Kinghorn wjechał pod pociąg. Już samo to stanowi przejaw zadziwiającej siły. A co, jeśli przerodziła się ona w coś więcej? — To znaczy w co? — Oto jest pytanie! Elizabeth nie odzywała się zamyślona, dopóki nie zauważyła, że doktor Birnbaum przypatruje się jej uważnie. — Co pani przede mną ukrywa? Elizabeth opisała eksperymenty Wesa i dziwne wydarzenia z ni- mi związane. Doktor słuchał uważnie, czasami zadając czysto tech- niczne pytania, na które nie potrafiła odpowiedzieć. Zawahała się, kiedy przyszło jej powiedzieć o ukrytym pokoju i ciele w nim znalezionym, ale zrobiła to, dodając szczegóły o rysunkach i jej rozmowie z Tomem Floydem o wcześniejszych zabójstwach. Dokto- ra Birnbauma interesowały wszystkie szczegóły. W trakcie tej opowieści wróciła żona Birnbauma i zgromiła ją wzrokiem. Doktorostwo zaczęło się o nią kłócić, ale żona ustąpiła, najwyraźniej zdziwiona asertywnością męża. Kiedy wyszła, doktor zapewnił Elizabeth: — Nie jest wściekła, tylko zaskoczona. Po wypadku pozwoli łem, aby przejęła kontrolę nad moim życiem. Szybko zapomniawszy o kłótni, zaczął wypytywać o szczegóły. Elizabeth zauważyła, że wciąż powracał do pokoju w piwnicy, pytając o ciało i to, czego dowiedziała się od pani Clayton. Po godzinie jego żona pojawiła się z kanapkami i mrożoną herbatą. Bardziej uprzejma, ale wciąż bez choćby cienia uśmiechu, siedziała chwilę, przysłuchując się rozmowie. Kiedy skończyli jeść, sprzątnęła naczynia i wyszła, uśmiechnąwszy się do Elizabeth. Nagle doktor Birnbaum przerwał zadawanie pytań i podjechał do okna. Respektując jego potrzebę ciszy, Elizabeth nie odzywała się, zagłębiona we własnych myślach. W końcu, nie odwracając się, doktor powiedział: — Proszę opisać mi Gila. — Średniego wzrostu, ciemne włosy, ciemne oczy. Przypomina wyglądem Latynosa. Cichy, ale sympatyczny. Dobrze opiekuje się fenomenami. — To on. — Myśli pan, że to Gil zabija? — Myślę, że wasz Gil to mój Carl. — Doktor podniósł kikut ręki. — Tak, to on jest zabójcą, ale myślę, że macie większy problem od niego. — Opuściwszy kikut, spojrzał na nią. — Proszę mnie ze sobą zabrać. Zidentyfikuję tego Carla, Gila czy jakiego tam imienia używa. — Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł... — Mogę wam pomóc. Musicie mieć eksperta od spraw paranor- malnych. — Wiem, co pan myśli o Frankie i grobowcu, ale jak... — Właśnie tak! Chcę pomóc. — Nie mogę pana zabrać. — Potrzebujecie mojej pomocy. Nie znamy jego siły. — Nie mogę. Doktor podniósł ponownie kikut ręki i powiedział: — On mi to zrobił! Elizabeth zamyśliła się, wiedząc, że mógłby pomóc — zwłaszcza oficerowi Winstonowi. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, do rozmowy włączyła się żona doktora. — Nigdzie nie jedzie! Jeszcze nie wydobrzał. — Nic mi nie jest. Nigdy nie czułem się lepiej. Elizabeth siedziała w milczeniu, podczas gdy pomiędzy mężem i żoną wybuchła kłótnia. Dzięki temu miała okazję dowiedzieć się więcej o tym, jak wyglądało ich życie od czasu wypadku. Doktor Birnbaum najpierw miał skłonności samobójcze, a potem był przy- gnębiony. Dzisiaj był najbardziej ożywiony od momentu odzyskania przytomności — za to akurat jego żona była wdzięczna Elizabeth. Ostatnie miesiące wyczerpały ją i w jego powrocie do życia widziała szansę dla samej siebie, by mogła znów żyć własnym życiem. Przyznała, że jest samolubna, że chciałaby żyć tak, jak przedtem. Kłótnia obracała się wciąż wokół tych samych spraw i w końcu Elizabeth przeprosiła ich i obiecała, że zadzwoni. Z hotelu zatelefonowała do domu. — Halo, tu Ralph. Kto mówi? — Elizabeth. Jak się masz? — Och, dobrze, Elizabeth — odparł, po czym, po dłuższej przerwie, dodał: — Mam trochę gum. Dałbym ci, ale cię tu nie ma. — Dziękuję. Mogę porozmawiać z Wesem? Elizabeth usłyszała trzask odkładanej na stół słuchawki, a potem Ralpha wołającego Wesa. Ten ostatni odezwał się minutę później. — Halo. — To ja. Spotkałam się z doktorem Birnbaumem. Okazał się bardzo pomocny. — Czego się dowiedziałaś? Elizabeth nie wiedziała, ile może powiedzieć. Mogła podzielić się swymi podejrzeniami w stosunku do Gila, ale co Wes mógł zrobić? Jeśli powiedziałby o tym Winstonowi, czy uwierzyłby mu? Nie mając dowodów wystarczających na to, by go aresztować, mogliby sprawić, że Gil skrzywdziłby kogoś jeszcze. Jeśli Gil był Carlem Birnbauma, trzeba go było powstrzymać, ale najpierw mu- sieli się upewnić, że to on. — Lepiej poczekajmy z tym do jutra — powiedziała. — Na razie powiem ci tylko jedno: nie pozwól, by ktokolwiek wychodził z domu bez ciebie. Rozumiesz, ktokolwiek! Nastąpiła długa przerwa. Kiedy Wes w końcu się odezwał, jego głos brzmiał dziwnie. — Elizabeth, myślę, że powinnaś o czymś wiedzieć... — Co? — Nic. Powiem ci jutro. Pożegnali się, ale Elizabeth zmartwił poważny ton Wesa. Po kolacji zadzwoniła do doktora Birnbauma, który powiedział przytłu- mionym głosem, że postara się do niej dołączyć za kilka dni. Eliza- beth była rozczarowana — wolałaby, żeby doktor Birnbaum był przy jej spotkaniu z Gilem. Tej nocy śniła jej sięDaphne. Dziewczyna znajdowała się w cen- trum wiru, który obracał się coraz szybciej, aż w końcu osiągnął prędkość tornada. Przedmioty krążyły w kółko, a potem przyspie- szały i odlatywały w ciemność. Później pojawiły się fenomeny: najpierw Archie, potem Yu, a na końcu Luis. Zataczając się i wirując, unosili się bezwładnie, dopóki nie zostali wystrzeleni w ciemność. Potem zjawili się Karon, Shamita, Wes i Len. Krążyli wokół Daphne, wyciągając do siebie ręce i łapiąc się za nie, tylko po to, by w końcu oderwał ich od siebie silny wiatr. Potem zostali wyrzuceni w próżnię. Obudziła się przerażona. Serce biło jej jak oszalałe, skórę zrosił pot. Usiadła, głęboko oddychając. Niezdolna, by się uspokoić, zapa- liła światło, odganiając mrok, a z nim strach. Nie była profesjonal- nie przygotowana do analizowania snów, mimo to jednak zaczęła rozkładać swój sen na czynniki pierwsze. Śniły jej się fenomeny i współpracownicy z eksperymentu. Uświadomiła sobie, że we śnie nie było jednak dwóch osób. Jej — w czym nie było nic nadzwyczaj- nego, ponieważ rzadko ludzie śnią o sobie samych — i Gila, co wydało się znaczące, choć nie wiedziała dlaczego. Nie usnęła już, nie będąc w stanie przestać o nim myśleć. 28 PODEJRZANY Prosto z lotniska Elizabeth pojechała na komisariat. O tak wczes- nej porze Roya Winstona jeszcze nie było, ale jedna z policjantek zadzwoniła do niego do domu i umówił się z Elizabeth w restauracji. Gdy do niej dotarła, czekał już w środku, zajadając naleśniki i pi- jąc kawę. — Zamówić ci coś? Na koszt wydziału. — Tylko kawę. — No dobrze, ale to, że odmówiłaś darmowego żarcia, wydaje mi się podejrzane. — Tobie nawet oddychanie wydaje się podejrzane. — Istotnie, brak oddechu to coś, czym się zajmuję. Gdy tylko kelnerka przyniosła jej kawę, Elizabeth zaczęła opo- wiadać. — Dowiedziałam się czegoś, co pomoże ci w śledztwie. — O którym śledztwie mówisz? — Tym dotyczącym morderstwa, oczywiście. — Którego morderstwa? Elizabeth obrzuciła go piorunującym wzrokiem, uświadamiając sobie, że ją podpuszcza — prawdopodobnie w nadziei, że coś mu niechcący wygada. Roy polał syropem ostatni z naleśników i wcisnął go do buzi. Potem odsunął talerz i zabrał się za kawę, spoglądając wyczekująco. — Chyba wiem, kto zabił pastora Younga — powiedziała Eliza beth. — Ja też. O kim myślisz? — Nie powiedziałam, że wiem na pewno, ale wydaje mi się, że to mógł być mój asystent, Gil. Policjant wyglądał na zaskoczonego. — Dlaczego właśnie on? Elizabeth rozpoczęła od tego, co przytrafiło się jej pierwszemu asystentowi i parapsychologom, potem zaś przeszła do historii dok- tora Birnbauma. Otworzył swój notes i coś w nim zapisywał. Przez cały czas jego wyraz twarzy się nie zmieniał. Gdy skończyła, zajrzał do swych notatek. — Gdzie to było? O, jest. Kiedy zasugerowałem, że postrzega- nie pozazmysłowe może mieć jakiś związek z morderstwami, na- zwałaś to „bzdurą" — i to nawet dwa razy. — Byłam zdenerwowana. Poza tym nie tak łatwo w to uwierzyć. — Nie mnie. Chcesz, żebym sprawdził tego Gila? — Jasne. Dlatego właśnie chciałam się z tobą zobaczyć. Roy spojrzał na nią podejrzliwie. — Powiedziałam prawdę. — Nie wątpię. Kiedy ten cały doktor Birnbaum się tu zjawi? — Za parę dni. To wszystko, co wiem. — Dobrze, postaram się znaleźć coś na temat Gila. — A nie możesz go aresztować i przetrzymać przez ten czas? — Nie mam przeciwko niemu żadnych dowodów. Mam więcej podstaw do zatrzymania Daphne albo Yu niż jego. — Ale on jest niebezpieczny. — Nie dla twoich ludzi. Mieszkają z nim od miesięcy i wciąż są cali i zdrowi. Nie uspokoiło to Elizabeth, więc nie przestawała naciskać. — Jeśli to on, to jest niebezpieczny. Czy nie możesz przynajmniej zapewnić nam ochrony? Uśmiechając się, odparł: — Już to zrobiłem. Pani Clayton ma gościa. Odnotowuje on wszystkie wasze wejścia i wyjścia. Każę mu parkować przed domem, żebyś wiedziała, że jest. Jeśli Gil jest tym, kogo szukamy, będziemy mieć go na oku — albo od razu zamkniemy. Oba te rozwiązania przypadły Elizabeth do gustu, podziękowała mu więc i wyszła. Wracając do domu, przypomniała sobie, że Frankie mówiła o kimś, kto chce zabić Ralpha i Shamitę, i zaczęła zastanawiać się, w jakim stopniu byli bezpieczni. Ledwo podjechała pod dom, w drzwiach pojawił się Ralph. Na jego twarzy gościł jak zwykle szeroki uśmiech. — Cieszę się, że już jesteś w domu, Elizabeth. Przywiozłaś mi coś? — Tak — powiedziała, podając mu paczkę gum do żucia. — Mam nadzieję, że w czasie mojej nieobecności nie stało się nic złego? — Jasne, że nie — odparł z uśmiechem. Po chwili jednak przestał się uśmiechać, a na jego twarzy pojawiło się zamyślenie. — No, właściwie to stało się coś, co nie było za dobre. —Zanim zdążyła o to zapytać, na ganku pojawił się Wes z wyrazem troski na twarzy. Serce Elizabeth zabiło mocniej — wiedziała, że zaraz otrzyma złą wiadomość. — Co się stało? — spytała. — Chyba lepiej będzie, jeśli wejdziesz do środka. Elizabeth posłuchała; była coraz bardziej zaniepokojona. Ledwo weszła, Daphne podbiegła do pianina i zaczęła grać. Ralph szedł za nią, mlaszcząc gumą. Wes poprowadził ją do salonu. Na końcu pokoju stali Len, Karon i Gil. Elizabeth spiorunowała Gila wzro- kiem, ale w następnej chwili opanowała się i popatrzyła na innych. Nie widziała Yu, ale Archie siedział na sofie, układając kostkę Rubika, przy nim był Luis —jego twarz pokryta była zadrapaniami. — Co się stało Luisowi? — Nie jest tak źle, jak wygląda. Po prostu jest trochę posinia- czony. Niczego nie złamał. — Dlaczego miałby coś złamać? — Cóż... — zaczął Wes, ale Len dokończył za niego. — Zwykle coś sobie łamiesz, gdy spadasz z wysokości trzech pięter. — Co? Jak? — wykrztusiła Elizabeth. — Na pytania w rodzaju: kto?, co?, gdzie?, kiedy? i dlaczego? można odpowiedzieć następująco: Kto? Luis. Co? Spadł. Gdzie? Na uniwersytecie. Kiedy? Przedwczoraj. Dlaczego? Z powodu gra- witacji. — Len, proszę cię... To poważna sprawa. — Po czym Wes powiedział do Elizabeth: — Zaprowadziłem go do lekarza. Prze- świetlenie nie wykazało żadnych złamań. — Naprawdę spadł z trzeciego piętra? — Tak. Gil przy tym był, może potwierdzić. Elizabeth starając się ze wszystkich sił zachować spokój, odwró- ciła się do Gila, który powiedział: — Poszliśmy na spacer na teren uniwersytetu i zatrzymaliśmy się, by rzucić okiem na wystawę malarstwa. Była na drugim piętrze. Potem weszliśmy na most, który łączy dwa budynki na wysokości trzeciego piętra. Podziwialiśmy widoki, gdy nagle Luis wychylił się za bardzo i zleciał. Elizabeth podejrzewała, że wcale nie był to wypadek, ale nie wiedziała, co Gil by zyskał, zabijając jednego z fenomenów. — Ja nie zleciałem. Zostałem wypchnięty. Zaszokowana Elizabeth odwróciła się do Luisa, który siedział z opuszczoną głową. Luis nigdy nie mówił nie pytany; teraz siedział cicho, przygryzając dolną wargę swymi zbyt dużymi zębami. — Kto cię wypchnął? Luis zaczął coś mówić, ale nagle przestał. — Taa... nikt cię nie wypchnął, Luisie — powiedział Ralph. — Po prostu miałeś takie uczucie. To ta gratyfikacja, o której mówił Len. — Grawitacja — poprawił go Len. Elizabeth zerknęła na Gila, dostrzegając, że jego policzki lekko poczerwieniały. — Pozwólcie mówić Luisowi — powiedziała. Luis zaczął się kołysać na sofie, oblizując nerwowo wargi. Oczy utkwił w ziemi. — Luisie, zostałeś wypchnięty? Kołysanie wzmogło się — rzeczą oczywistą było, że Luis jest niespokojny. — Luisie? — Elizabeth nie ustępowała. — Chciałem powiedzieć, że nie zostałem wypchnięty. Elizabeth spojrzała kątem oka na Gila. Wes natomiast próbował załagodzić sytuację. — No dobrze — powiedział. — To był wypadek. Luis po prostu za bardzo się wychylił. Prawda? — Nikt go nie wypchnął — potwierdził Gil. — Naprawdę cieszę się, że nie jest poważnie ranny. Elizabeth zmusiła się do uśmiechu i podziękowała mu za troskę, choć myślała swoje. Elizabeth miała możliwość porozmawiania z innymi na osobno- ści dopiero w czasie ciszy nocnej. Korzystając z tego, że Gil czytał fenomenom książkę przed snem, zebrała współpracowników przy kuchennym stole. Opowiedziała o eksperymentach doktora Birnbau- ma i ostatnim człowieku, którego badał, oraz o jego zdolnościach. Kiedy podzieliła się z nimi swoimi podejrzeniami dotyczącymi Gila, popatrzyli na nią zaszokowani. — Jeśli faktycznie Gil jest tym człowiekiem, to co on właściwie robi? — spytał Len. — Nie jesteśmy pewni — odparła Elizabeth. — Może próbuje lepiej zrozumieć swoje własne zdolności. — Ale dlaczego zabija ludzi? A zwłaszcza studentów, których nawet nie zna? — spytała Shamita. Elizabeth poprawiła się na krześle, bojąc się, że to, co powie, zabrzmi, jakby oszalała. — Doktor Birnbaum zgadza się ze mną, że może istnieć jakiś związek między dziewczyną z piwnicy a Frankie. Wes zaczął potrząsać głową. — Nie spiesz się z wydawaniem sądów — powiedziała Eliza- beth. — Pomyśl o tym, co się wydarzyło. Złożyłeś Frankie, zanim odkryliśmy pokój w piwnicy, i otrzymałeś pozbawioną emocji ma- szynę — taką jak Pat. Ale po tym, jak odkryliśmy ciało, Frankie ożyła. — Przerwała, by podsycić ich ciekawość, po czym dodała: — Frankie ma teraz duszę. — Elizabeth! — krzyknął Wes. — Chyba nie myślisz, że Fran- kie jest duchem dziewczyny z piwnicy? — Nancy. Nazywała się Nancy Watson. — Ta Nancy nie żyje, Elizabeth. Od lat. To, co jej się przytrafiło, było tragiczne, ale wszelkie myśli umarły wraz z nią. Ona nie jest częścią naszej Frankie — nie jest duchem. -— Jak w takim razie wyjaśnisz podobieństwa między zabójst- wami? — Zdarzają się przecież zabójcy-naśladowcy. — No, nie wiem — powiedział z powątpiewaniem Len. — Wydaje mi się, że to są zbyt duże podobieństwa. Zaskoczony słowami Lena Wes odwrócił się do niego. — Ale to nie ma sensu. Jak Frankie może popełniać zbrodnie, jeśli nie istnieje bez naszej aparatury? Len nie odpowiedział, zrobiła to za niego Shamita. — Może to te dziwne fale. Może to one trzymają umysły feno menów razem, nawet po zakończeniu eksperymentu. Nie twierdzę wcale, że wierzę w zjawiska paranormalne, ale to by wiele tłuma czyło. .. —- Tak, Shamito. Jestem pewna, że to coś w tym rodzaju — po- wiedziała Elizabeth. — W jakiś sposób Nancy związała ich wszyst- kich ze sobą—pamiętacie, jak Karon nie mogła ich dobudzić? Może Nancy przejęła nad nimi kontrolę. — Ale nikt nie zginął tej nocy. Żadne z nich nawet nie wycho- dziło — zaprotestował Wes. — Gil wychodził — sprostowała Karon. — Wrócił zaraz przed tym, jak próbowałam ich obudzić. Może Nancy przejęła kontrolę również nad nim? — Potem, ciszej, dodała: — Może po prostu nie znaleziono jeszcze ciała. Potrząsając głową, Wes powiedział: — To czysta fantazja. Nie widzę żadnego związku między tym a naszym eksperymentem. — Wydaje mi się, że jestem w stanie to udowodnić — rzekła Elizabeth, ale zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, w salonie rozległ się jakiś hałas. Bojąc się, że to Gil, zamilkli, podczas gdy Karon poszła spraw- dzić, co się dzieje. Wróciwszy, oznajmiła z ulgą: — To tylko Ralph. — Poproś go do nas — powiedziała Elizabeth. Wes skrzywił się, a Shamita jęknęła. — Cześć wszystkim. Czy siedzicie tu każdej nocy, gdy jesteśmy już w łóżkach? Gracie w coś? — Nie, Ralphie — odparła Elizabeth. — Po prostu rozmawia- my. Mogę ci zadać pytanie? — Jasne! Byle nie za trudne. Z tymi trudnymi mam kłopoty. Nie pytaj mnie na przykład o adres. Wiem, gdzie mieszkam, ale mieszają mi się numery — wiecie, o co mi chodzi? — Tak. Na to z pewnością odpowiesz. Lubisz tu mieszkać? — Oczywiście, bardzo stąd blisko do 7-Eleven. — A co sądzisz o Gilu? To miły człowiek, prawda? — Taa... Tylko że czasami kupuje obrzydliwe slurpee. — Czy Gil kiedykolwiek zachowywał się jakoś dziwnie? No, wiesz, niezwykle? — Mówiłem już o tych slurpee. — Tylko to? — Chyba tak. — No dobrze, dziękuję. — Czy chcesz, żebym powiedział coś o Wesie? — Tak, ale może później — odparła Elizabeth. — Dobrze, panie bobrze. — Ralph odwrócił się, by wyjść, ale zatrzymał się w drzwiach. — O kurczę. Byłbym zapomniał. Gil jest pasibrzuchem. To jest niezwykłe, prawda? — Masz na myśli brzuchomówcę? — podpowiedziała Elizabeth. — O, to jest właśnie to słowo! Gil umie mówić bez otwierania ust, czy nie tak właśnie nazywają się ci ludzie? Wszyscy popatrzyli na Elizabeth. — Gil mówi bez otwierania ust? — spytała. — Czasami. Zwłaszcza kiedy ktoś jest zdenerwowany. Na przy- kład wtedy, gdy Yu był zdenerwowany, bo policja dotykała jego albumu. — Co wtedy powiedział? — Powiedział, żeby się uspokoił i że wszystko będzie dobrze — coś w tym rodzaju. — Czy kiedykolwiek mówił w ten sposób do nas? — Raz mu się zdarzyło. Ale nigdy więcej. — Co powiedział? — Nie pamiętam. To było coś o sperymencie. Zdaje się, że chciał, żebyście na nim sperymentowali. Wes spojrzał na Elizabeth z niedowierzaniem. Posłała mu spoj- rzenie typu „a nie mówiłam", po czym odwróciła się z powrotem do Ralpha. — Dziękuję. Możesz iść do łóżka. — Dobrze, panie bobrze. Ralph wyszedł, zostawiając zebranych w poważnym nastroju. To nie był jeszcze ostateczny dowód, ale kolejny element układanki. Co gorsza, każdy z nich musiał liczyć się z faktem, że Gil mógł wpływać na jego myśli. Wes już miał zacząć mówić, gdy niespodziewanie znów pojawił się Ralph. — Czy to dobrze, że Yu korzysta z telefonu? Zaskoczona Elizabeth wyszła do holu. Pozostali poszli za nią. Yu stał w piżamie ze słuchawką przyłożoną do ucha. Karon chciała do niego podejść, ale Elizabeth powstrzymała ją, kładąc jej rękę na ramieniu. Zaczekali, aż chłopak dokończy rozmowę. — Tato! Jeśli mleko kosztuje dwa dolary i siedemdziesiąt dzie więć centów, z trzech dolarów trzeba wydać dwadzieścia jeden centów reszty. A pani Carter powinna być przed panią White. Potem, bez pożegnania, Yu odłożył słuchawkę i wszedł na górę. Kiedy zniknął, wrócili do kuchni. — Co to było? — spytała Shamita. — Nie mam pojęcia — odparła Elizabeth. — O ile wiem, ojciec wyrzekł się Yu. To mogła być próba odzyskania go. Ten pomysł z resztą pozostałą po kupnie mleka jest całkiem ciekawy. Nie spo- dziewałam się, że Yu potrafi rozwiązywać takie zadania. — Twarz Elizabeth spochmurniala. — Właściwie, to jestem pewna, że nie potrafi. To wskazywałoby na poprawę... To jednak bardzo dziwne. Ralphie, idź do łóżka, proszę. — Dobrze, panie bobrze — powiedział. — Po prostu myślałem, że chcecie dowiedzieć się czegoś o Yu. Mógł dzwonić na Marsa albo w jakieś inne drogie miejsce. Gdy tylko Ralph poszedł do łóżka, usiedli ponownie przy ku- chennym stole. — Co o tym wszystkim sądzisz, Elizabeth? — spytała Shamita. — Wspominałaś coś o możliwości powiązania eksperymentu z za- bójstwami. — Tak, myślę, że znam nawet kilka takich możliwości. Po pierwsze, czy macie zanotowane daty wszystkich eksperymentów? Dobrze, a zatem przynieśmy z piwnicy gazety. — Ja skoczę po gazety — zaofiarował się Len. Pół godziny później potwierdziło się, że pierwszego morderstwa dokonano tego samego dnia, gdy zaczęli eksperymenty. Następne morderstwa członków korporacji zdarzały się w te same dni, co połączenia. Co dziwne, ich daty zgadzały się również z datami zabójstw Toma Floyda i pastora Younga. — To podważa twoją teorię — dowodził Wes. — Jeśli Frankie to Nancy, dlaczego miałaby zabijać pastora? — Wydaje mi się, że zrobił to Gil ze strachu przed zdemasko- waniem. — Więc czemu zwlekał z tym tak długo? — Zbieg okoliczności. Ale jeśli wydaje ci się to nieprawdopo- dobne, to jest sposób, żeby cię przekonać. Pozostali spojrzeli na nią wyczekująco. — Możemy znów połączyć Frankie i zapytać ją wprost, czy jest Nancy. Nikt się nie odezwał. Siedzieli w ciszy, myśląc o licznych rozga- łęzieniach intrygi. Jeśli nawet doszli do jakichś wniosków, jedynie Wes odważył sieje przedstawić. — Nie uważam, byśmy musieli to robić. Nie twierdzę, że wierzę w to, co powiedziałaś, ale może rzeczywiście zachodzi jakiś związek między zabójstwami a naszym eksperymentem. Jeśli nie złożymy Frankie, a zabójstwa będą dalej dokonywane, będzie to znaczyć, że nie mają one nic wspólnego z eksperymentem. Jeśli zaś zabójstwa się skończą — cóż, to też dobrze. — Ale co z Gilem? — zapytała Shamita. — Rozmawiałam na ten temat z Winstonem i obiecał, że go sprawdzi. Jeśli coś znajdzie, da nam znać. Tymczasem polecił jed- nemu ze swoich ludzi obserwowanie naszego domu. — Shamita wciąż wyglądała na zdenerwowaną. — Wiem, o czym myślisz, Shamito — powiedziała Elizabeth — ale zapewniam cię, że to potrwa najwyżej dzień, góra dwa. Do tego czasu ani ty, ani Ralph nie będziecie przebywać z nim sam na sam. Żadne z nas nie będzie z nim przebywać sam na sam. Wszyscy na to z chęcią przystali, a potem zatopili się w myślach. Jak zwykle, myśli Lena były trochę inne od myśli jego kolegów. — Przypomniał mi się dowcip o parze, która miała kłopoty ze spłodzeniem normalnego dziecka. Pierwsze dziecko było nogą. Dru- gie — ręką. Wreszcie, zdecydowali się spróbować po raz trzeci. Kiedy pielęgniarka przyniosła dziecko, by pokazać je ojcu, powie- działa: „Gratuluję, został pan ojcem siedmiofuntowej gałki ocznej". Na to zdruzgotany ojciec: „Już nie może być nic gorszego". I wtedy pielęgniarka powiedziała: „Ta gałka jest ślepa". — To chore, Len — stwierdziła Karon. — Tak, ale niech nikt nie mówi:, Już nie może być nic gorszego". Gil podsłuchiwał, stojąc na schodach. Próbował zrozumieć, o czym mówią. Dziwne było nie to, że spotkali się bez niego, ale to, że mówili cicho. Nie potrafił wychwycić poszczególnych słów, ale sądząc z ich zachowania, powinien się stąd zabierać. Gdy zebranie w kuchni dobiegło końca, uciekł do swojego poko- ju i rzucił się na łóżko. Naszła go ochota, by trochę się odprężyć, ale zwalczył to uczucie. Nie powinien dopuścić, by to coś znów nim zawładnęło, więc powstrzymywał się zarówno przed medytacją, jak i snem. Mógł zasnąć tylko wtedy, gdy co najmniej jeden z fenome- nów był na nogach — może uda mu się uciąć kilkugodzinną drzemkę po południu, bo chyba nie wcześniej. Słyszał, jak jego sąsiedzi idą spać, korzystają z łazienki, zamy- kają i otwierają drzwi. Potem do jego uszu dotarło skrzypienie drzwi w pokoju Karon. W domu było cicho, usłyszał więc szepty za ścianą, a następnie chichot. I znów zapadła cisza, a w końcu znajome skrzypienie łóżka. Gil przeklinał Karon i Lena za to, że go dręczą czymś, czym nie mógł się cieszyć. Oprócz tego przeklinał również to coś, co uwięziło go w tym domu. W miarę jak jego gniew rósł, zaczął siłą umysłu unosić przedmioty i sprawiać, że krążyły dookoła pokoju. Początko- wo ucząc się kontrolowania swoich zdolności, potrafił poruszyć jedynie jeden przedmiot naraz; teraz odkrył zdolność poruszania dwoma tak długo, jak pozostawały w zasięgu jego wzroku. Skrzypienie w drugim pokoju osiągnęło kulminację, a potem zaczęło cichnąć. Wiedział, że zasypiają teraz wtuleni w siebie. Ta myśl również sprawiała mu ból; podsycał gniew, by doprowadzić swe siły do pełnego rozkwitu. Po chwili zaczęła go boleć głowa i pozwolił przedmiotom opaść łagodnie na ziemię. Kiedy jego umysł się oczyścił, uświadomił sobie, że myśli o Lenie i Karon, leżących za ścianą. Pożądał Karon — w ogóle pożądał kobiety. Jeśli już o to chodzi, to panna Fox worth byłaby lepsza. Mógłby mieć którąś z nich, jeśliby tylko chciał — cóż prostszego, gdy dysponuje się taką mocą jak on. Nie chciał jednak tego robić, dopóki nie miał pewności, że może uciec. Pożądanie i świadomość, że to Frankie powstrzymuje go od zaspokojenia tej żądzy, pomogły mu w zachowaniu jasności umysłu. Resztę nocy spędził na snuciu planów i obmyślaniu sposobu zabicia fenomenów. 29 TRAGEDIA Pierwsza rzecz, jaka spotkała Elizabeth następnego ranka, to rozmowa z panem Tranem, który skarżył się na nocny telefon od syna. — Jeżeli nie potrafi pani sprawować nad nim kontroli, oddam go z powrotem do Riverview. Oni wiedzą, jak powstrzymać go od nękania ludzi w środku nocy! — Ale ten telefon był dla pańskiego syna znaczącym krokiem do poprawy — powiedziała. — Ładny mi sposób na poprawę. Lepiej niech pani nauczy go szacunku, jeśli już w ogóle musi go pani czegoś uczyć. — Czy rozwiązanie tych zadań nic dla pana nie znaczy, panie Tran? — Tak, oznacza zarwaną noc. I nie zamierzam żarywać już ani jednej więcej! Elizabeth została sama z sygnałem telefonicznym i kolejną za- gadką. Yu ani słowem nie wspomniał o nocnym telefonie, jego umysł znów znalazł się poza czyimkolwiek zasięgiem. Wyczuwała jednak, że wróci, i wtedy miała nadzieję zatrzymać go w ich świecie. Pomogła fenomenom przy ich zwykłych porannych czynno- ściach, ale zaprotestowała, gdy Gil zaproponował spacer. Była tak podejrzliwa, że nawet najzwyczajniejsze rzeczy, które ten człowiek robił lub mówił, wydawały jej się groźne. Po lunchu Gil oznajmił, że nie czuje się zbyt dobrze, po czym poszedł do swego pokoju. Elizabeth skorzystała z okazji i zarządziła wymarsz, szybko podając fenomenom okrycia. Jedynie Daphne odmówiła wyjścia, wolała zostać i pograć na pianinie. Bojąc się, że Gil dołączy do nich, gdy tylko usłyszy, że wychodzą, Elizabeth szybko wypchnęła wszystkich za drzwi. Policyjny samochód stał na ulicy zgodnie z umową, za kierownicą siedziała młoda policjantka. Ralph jak zwykle zaczął prowadzić pochód, Archie i Yu — deptać mu po piętach, a Luis iść za nimi tuż przed Elizabeth. Kiedy mijali dom korporacji Kappa, dwóch jej członków pozdrowiło Ral- pha, po czym wróciło do środka i zaczęło przyglądać im się zza firanek. Tym razem Elizabeth dziękowała Bogu, że fenomeny trzy- mają się z dala od nich. Zaciekawiona wypadkiem Luisa, poprosiła Ralpha, by zaprowa- dził ich tam, gdzie miał on miejsce. Początkowo protestował, aż do momentu, gdy zapewniła go, że nie będą wchodzić na most. Elizabeth nie była w campusie od czasu, gdy studiowała w Eu- gene, i teraz rozkoszowała się jego atmosferą. Stare ceglane budynki wymieszane były z nowszymi, tworząc urokliwy melanż klasycznej i nowoczesnej architektury. Jak wszyscy współpracownicy Wesa, swego czasu spędziła wiele lat na campusach uniwersyteckich, przygotowując się do wykony- wania swego zawodu. Gdy mijali budynek stowarzyszenia studentów, Luis niespodzie- wanie odłączył się od grupy. Zawołała, ale wmieszał się już w tłum studentów wchodzących i wychodzących z budynku. Pospieszyła za nim, bardziej zaciekawiona niż wystraszona. Zatrzymał się przy skrzynce pocztowej. Zagłębiwszy rękę w kieszeni kurtki, wyjął z niej kopertę i wsunął ją do otworu skrzynki. Odwróciwszy się, by dogo- nić swoich towarzyszy, omal nie wpadł na Elizabeth. — Co to było? — spytała. — List — odparł i poszedł dalej. Elizabeth podążyła za nim, zachodząc w głowę, co go napadło, że napisał list — czego nigdy nie robił — i do kogo ten list wysłał. — Luisie, do kogo był ten list? — Do mojej mamy. Elizabeth szła za nim, szperając w pamięci. Wiedziała, że został porzucony niedługo po urodzeniu, ale czy to możliwe, że nazwisko i adres matki przetrwały gdzieś w jego umyśle, uchwycone przez jego fotograficzną pamięć? Luis nie udzieli więcej informacji — nie maco się łudzić—Elizabeth wiedziała jednak, że odkryje to później, po powrocie do domu. Gil obserwował fenomeny idące w stronę uniwersytetu, trzyma- jąc w ręku torbę podróżną. Czekał na to, odkąd zauważył policjantów obserwujących dom. Nie było już sensu skrywać swoich zdolności; byli na jego tropie. Ale żeby uciec, musiał mieć pewność, że Frankie odeszła, a to był jedyny sposób. Trzymając się z dala, śledził ich do campusu, wiedząc, że Eliza- beth prowadzi ich do mostu. Kiedy przechodzili przez dziedziniec, skręcił w lewo i wmieszał się w tłum studentów. Widział fenomeny idące za Ralphem na miejsce wypadku. Nagle dostrzegł, że Luis skręcił do budynku stowarzyszenia studentów. Przez moment my- ślał, że po prostu boi się znów wejść na most. Czy ten niedorozwój był w stanie zrozumieć, że to Gil go wypchnął? Całe szczęście, że udało się mu zasugerować, że nie został wypchnięty — tylko że ten cholerny Ralph znów usłyszał jego myśl. Gil przypomniał sobie, jak Luis spadał z mostu głową w dół, i zachichotał — to było słodkie wspomnienie i nabrał chęci, by dokończyć dzieła. Most wznosił się trzy piętra nad Elizabeth. Bezpośrednio pod nim znajdował się kamienny plac. Na otaczających go ławkach siedzieli czytający i rozmawiający studenci. Elizabeth stanęła teraz przed następną zagadką — jakim cudem komuś, kto spadł z wysokości trzeciego piętra na kamienie, nic się nie stało, nie licząc zadraśnięć? Ralph zatrzymywał się przed ławkami, przedstawiając się i za- czynając swoją starą śpiewkę o „sperymencie". Archie, Yu i Luis stali razem, czekając na sygnał, by ruszyć w dalszą drogę. Wszy- scy trzej byli obecnie nieskończenie bardziej komunikatywni niż w eh wili przyjazdu i Elizabeth postanowiła sprawdzić, jak dużo Luis pamięta. — Czy to z tego właśnie mostu spadłeś? — Tak — odparł, nie patrząc do góry. — Na te kamienie? — Nie. — To gdzie wylądowałeś? — W krzakach. — Rozejrzał się i pokazując żywopłot z waw- rzynu rosnący przy jednym z budynków, dodał: — Tam. — Więc nie spadłeś ze środka mostu, a z jednego z jego końców? —? Nie, spadłem stamtąd. Wskazał sam środek mostu. Elizabeth po raz kolejny nie wiedzia- ła, co myśleć. W końcu zawołała Ralpha. — Skąd spadł Luis? — spytała. — Ze środka. Stałem zaraz za nim, chociaż nie na tyle blisko, żeby go złapać. — Wiesz, gdzie wylądował? — W tych krzakach. Wciąż są wygniecione. Chcesz, żebym je wyprostował? — Nie, dziękuję. Idziemy dalej. — Dobrze, panie bobrze. Ralph puścił się biegiem. Elizabeth ruszyła za nim, zastanawiając się, jak ktokolwiek mógł spaść pod takim kątem. Gil śledził ich do 7-Eleven. Potem poczekał, aż wyszli, jedząc lody. Sytuacja nie była idealna, ale przynajmniej byli pochłonięci jedzeniem. Gdy skręcili za róg i zatrzymali się na światłach, Ralph odwinął papierek z loda. Samochody ruszyły. Gil zaczął wypatrywać luki pomiędzy nimi, czując, że jego gniew jest coraz większy. Skoncentrował się na Luisie, wiedząc, że łatwo będzie go obwinie za klęskę na moście. To trwało zbyt długo, światła mogły się w każdej chwili zmienić — zląkł się, że stracił szansę. I wtedy, tuż przed białym pick-upem, znalazł wystarczająco dużo miejsca. Poczekał na właściwy moment, po czym popatrzył na Luisa, wysyłając w jego stronę swoje myśli. Nagle Luis wyprostował się, a jego oczy zrobiły się szerokie i Elizabeth wiedziała już, co za chwilę się stanie. Potem, jakby popchnięty niewidzialną ręką, zatoczył się do tyłu, zaczął wymachi- wać rękami, jakby próbował odepchnąć coś, co zostało w niego ciśnięte, a jego twarz wykrzywił grymas strachu. Elizabeth dostrzegła furgonetkę nadjeżdżającą z lewej strony — było jednak za późno. Pobiegła naprzód z wyciągniętymi rękami. Kiedy była już blisko niego, nagle poleciał do tyłu, jego pięty ześlizgnęły się z krawężnika. Opony furgonetki zapiszczały, kiedy kierowca nacisnął na hamulec. Z palącego się kauczuku uniosły się smugi dymu. Luis wpadł prosto pod koła. Spomiędzy grubych warg Luisa wydobył się krzyk. Koła samo- chodu przetoczyły się po jego nogach i piersi. Pisk opon zagłuszył trzask łamanych kości. Kiedy tylko furgonetka się zatrzymała, Elizabeth podbiegła do chłopca. Jedynie jego głowa i ręka były widoczne; samochód stał na jego piersi. Bezsilna, Elizabeth patrzyła, jak wokół Luisa powstaje czerwona kałuża. Nagle pojawił się przy niej Ralph. — Musimy go stamtąd wyciągnąć! — krzyknął. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Ralph oparł się o furgonetkę i za- czął ją podnosić. Jego mocne ramiona napięły się z wysiłku — początkowo bez skutku, potem samochód drgnął. Elizabeth chwyciła Luisa, wyczuwając ręką ciepłą krew, i pociągnęła go do siebie, ale wciąż był zaklinowany. — Wyżej! — krzyknęła do Ralpha. Wiedziała, że żąda rzeczy niemożliwych, samochód jednak znów drgnął, a potem jeszcze raz, i wtedy uświadomiła sobie, że Ralphowi pospieszyli z pomocą przechodnie. Pierś Luisa przygnieciona była przez koło. Pociągnęła go. Ani drgnął, więc wzmocniła uścisk, zapierając się nogami. Poruszył się, ale tylko kilka cali. Nagle dołączyło do niej kilka osób i wspólnymi siłami wyciągnęli chłopca. Pierś Luisa była cała we krwi, a jego koszula podnosiła się w jednym miejscu. Elizabeth położyła dłoń na tym pulsującym miejscu i nacisnęła; ręka zagłębiła się — w jego piersi była dziura. Zdając sobie sprawę z daremności wszelkich poczynań, patrzyła na to miejsce, które pulsowało coraz wolniej, aż w końcu przestało. Potem czuła już tylko bezmiar rozpaczy — odchyliła się do tyłu i krzyknęła. Krzyk Elizabeth oznaczał, że stał się wolny. Gil szybko zawrócił. Na skrzyżowaniu gromadzili się ludzie. Był do tego przyzwyczajo- ny, tym razem jednak nie próbował wmieszać się w tłum. Zamiast tego torował sobie drogę wśród gromadzących się gapiów, niczym łosoś kierujący się pod prąd. — Żegnaj, Luisie. Żegnaj, Frankie — powiedział na głos. Po- tem, gwiżdżąc, udał się w kierunku szosy do Portland. Chciał złapać jakąś okazję. Znów był wolny i — co najważniejsze — znów miał władzę. 30 KATAKLIZM Roy Winston przesłuchiwał Elizabeth. Wes stał w pobliżu, by w razie czego ją wesprzeć. Policja przeczesywała miasto, szukając Gila; zawiadomiona została też policja stanowa i policje z sąsiednich okręgów. Wciąż sceptyczni, policjanci postanowili jednak ścigać Gila. Zeznania Elizabeth zostały potwierdzone przez świadków, a nie- którzy widzieli osobę odpowiadającą rysopisowi Gila, która oddalała się z miejsca wypadku. Jednak odtąd wszelki ślad po nim zaginął. Jego ucieczka była aż nazbyt jasnym przyznaniem się do winy — a jednak Wes ciągle nie mógł się z tym pogodzić. Wciąż łudził się, że znajdzie jakieś wytłumaczenie. Zahipnotyzowani przez telewizor Yu i Archie zdawali się nie pamiętać, co się stało. Nawet wtedy, gdy Luis umierał, po prostu stali, patrząc pustym wzrokiem. Za to Ralph był zrozpaczony, nawet wybuchnął płaczem — pierwszy raz w życiu. Teraz się wyciszył, jego oczy były zaczerwienione i spuchnięte. Daphne również cierpiała, mimo że nie była świadkiem wypad- ku, grając bez przerwy, od chwili pojawienia się Elizabeth z wieścią o śmierci Luisa. Nie rozpłakała się, ale wycofała, znajdując ukojenie w grze. Po przesłuchaniu Roy włożył notes do kieszeni koszuli i wyszedł. Elizabeth udała się do kuchni i zaparzyła sobie kawę. Wes przyłączył się do niej, nie wiedząc, co powiedzieć, ale chciał słuchać. — To moja wina. Wiedziałam, że to niebezpieczne. Powinnam była zażądać, żeby go aresztowali albo przynajmniej wyrzucili z tego domu. — To mogłoby tylko pogorszyć sprawę. A jeśli przyszliby go aresztować, a on by się im wymknął? Wtedy dopiero mógłby narobić zamieszania! Pewno to samo by się przydarzyło, jeśliby śmy otwarcie wystąpili przeciw niemu. Żadne wyjście z tej sytuacji nie było dobre. My naprawdę nie moglibyśmy zbyt wiele zrobić. Wes rozmyślnie powiedział „my". Tak naprawdę to był jego projekt i on odpowiadał za fenomeny. Odwlekanie decyzji było jednoznaczne z jej podjęciem. — To samo sobie powtarzam — powiedziała Elizabeth. — Ale na pewno było coś, co mogłam zrobić. Muzyka urwała się nagle i usłyszeli, że Daphne wchodzi po schodach, a potem trzaska drzwiami. — Biedna Daphne. Jak na kogoś w jej wieku, była świadkiem naprawdę wielu śmierci. Matka, babcia, a teraz Luis. Mam nadzieję, że to nie wpłynie niekorzystnie na jej stan, wykazywała wyraźną poprawę — zresztą, jak wszystkie fenomeny. Mówiłam ci, że Luis wysłał list? Naprawdę, wrzucił go do skrzynki przy siedzibie stowa- rzyszenia studentów. Powiedział, że to list do jego matki, chociaż wiem, że został porzucony, gdy był jeszcze malutki. Teraz już nie dowiem się, co było w tym liście ani do kogo go wysłał. Biedny Luis, zginął właśnie wtedy, gdy zaczął otwierać się na świat, na innych ludzi. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy tak napraw- dę nie żył. — Sprawiał wrażenie szczęśliwego — powiedział Wes. — Przystosował się o wiele szybciej niż pozostali. Wydaje mi się, że naprawdę lubił Ralpha — szczególnie wyprawy po slurpee. — Wszyscy lubią Ralpha — z wyjątkiem ciebie, oczywiście. Ale nie możesz powiedzieć, czy Luis był naprawdę szczęśliwy — nie wiem, czy był zdolny do tego uczucia. W najlepszym razie można powiedzieć, że nie był nieszczęśliwy. — Elizabeth, wiem, że jesteś prawdziwą znawczynią tematu, ale Luis żył pełnią życia. Był cały czas zajęty, chodził na spacery, spożywał posiłki w towarzystwie ludzi, którzy dbali o niego i za- spokajali jego potrzeby niczym rodzice. To było dobre życie, Eliza- beth, i wiem, że w jakiś sposób czyni to jego śmierć jeszcze smut- niejszą, ale miał coś, czego wielu ludzi nigdy nie zaznało. Miał rodzinę. Wes odebrał milczenie Elizabeth jako znak, że przynajmniej za- myśliła się nad tym, co powiedział, nawet jeśli się z nim nie zgadza. — Nie chcę, żeby państwo go pochowało — powiedziała w koń- cu. -— Chcę zająć się tym sama. Zapłacę za pogrzeb. Pochowam go obok mojej matki. Przynajmniej ktoś go będzie odwiedzał. — Możemy opłacić to z dotacji... — Nie! Ja za to zapłacę. — Przepraszam... Nie chciałem cię urazić. — Wiem. Pomilczmy chwilę. Wes siedział dłuższy czas, chcąc ją przytulić, ale ostatecznie stwierdził, że w kuchni nie będzie im zbyt wygodnie. — Pójdziesz ze mną na ganek? — zapytał. Uśmiechnęła się delikatnie i skinęła głową. — Gdy tylko poło- żymy wszystkich do łóżek — powiedziała. Kiedy fenomeny znalazły się w swoich pokojach, usiedli na huśtawce na ganku i zaczęli się kołysać. Otoczył ją ukradkiem ramieniem, przypominając sobie dawne czasy, gdy był nastolatkiem. Nie przytuliła się do niego — nie była w nastroju; obojgu wystarczało poczucie wzajemnej bliskości. Kołysali się niespiesznie, patrząc w mrok. Daphne chodziła nerwowo po pokoju, chcąc, by brzęczenie zagłuszyło jej myśli. Luis nie żyje i wszyscy mówią, że zabił go Gil. Czy to możliwe? Tak naprawdę jednak to inna myśl nie dawała jej spokoju — myśl pochodząca z czarnej dziury w jej umyśle. Myśl, a właściwie wspomnienie. Przerażona podniosła ręce i zaczęła grać na wyimaginowanym pianinie. Muzyka wypełniła jej umysł — nie pomogła jednak, wspomnienie było wciąż żywe. Daphne wyciągnęła się na łóżku i rozpostarła szeroko ręce i nogi, oddychając głęboko, ale przed jej oczami pojawił się obraz Luisa rozgniecionego jak pluskwa przez wielką ciężarówkę. Zatopiła się głębiej, wyławiając dobre myśli i ciepłe uczucia, ale obraz Luisa wciąż przepływał przez jej głowę. I wtedy usłyszała głos, łagodny szept. Dochodził z części umysłu, której nigdy nie odwiedzała, jakby z jaskini. Nie było tam złych myśli ani obrazu Luisa. Głos był uspokajający i kuszący, choć nie pochodził z miejsca, w którym można się było dobrze czuć. Daphne popłynęła więc za nim, słysząc, że woła ją po imieniu. W miarę zagłębiania się, brzęczenie, obraz zakrwawionego Luisa, złe wspomnienia i świat zostawały coraz bardziej z tyłu. Wciąż słyszała swe imię, coraz wyraźniej, im bardziej zbliżała się do głosu, aż w końcu nie słyszała nic oprócz niego i nic oprócz niego nie widziała. I wtedy wślizgnęła się w jego wygodną pustkę. Zmęczony ględzeniem sprzedawcy Gil cieszył się, że zbliżają się do Portland. Tam złapie autobus, może do Seattle albo nawet do Kanady. Musiał pozwolić sprawom umrzeć własną śmiercią. Będzie potrzebował czasu na rozwinięcie swojego nowego daru. Co zrobi potem, jeszcze nie wiedział — może wróci do parapsychologów i zobaczy, jakie jeszcze zdolności może dzięki nim rozwinąć. Tele- kineza nie była tym, czego szukał, a jedynie mile widzianą premią, która sprawiła, że zaczął się zastanawiać, co jeszcze skrywa w sobie. — Nie masz nic przeciwko country, nie? — spytał sprzedawca, zaczynając kręcić gałką radia. Gil nie cierpiał muzyki country, ale uśmiechnął się i powiedział: — Jasne, że nie. — Wolał już słuchać radia niż opowieści o sprze- daży żaluzji. — Właściwie lubię każdy rodzaj muzyki, jednak w trasie zawsze włączam country. Kiedy jadę, słucham jej na okrągło. Idę o zakład, że potrafię wymienić nazwy rozgłośni country w każdym większym mieście w zachodnich stanach. Gil nie zwracał uwagi na paplanie kierowcy, który w końcu zaczął nucić, zostawiając go w spokoju. Odetchnął z ulgą — mógł wreszcie odpocząć. Zaczął głębiej oddychać i poczuł, że napięcie opuszcza jego ciało. Rytm autostrady ukoił go. Wsłuchał się w tarcie opon o asfalt. Buczenie samochodu stało się głośniejsze niż muzyka i nucenie sprzedawcy żaluzji. Gil powoli odpływał. Jego umysł oczyścił się, świadomość gi- nęła. Brzdąkanie muzyków country zupełnie ucichło — zasypiał. Wziąwszy głęboki oddech, wypuścił powietrze i poddał się myśli o śnie. Zapadł się głębiej, całkowicie zatracając się w pustce, która poprzedzała sen. Zbyt późno uświadomił sobie, że to nie sen nim zawładnął. To Frankie. Keith wlókł się za Hansonem i innymi członkami korporacji Kappa. Miał już dosyć chodzenia wszędzie razem. Od ostatnich morderstw nikt nie wychodził z domu sam, nawet w dzień. Takie zachowanie było przejawem tchórzostwa — a on nie był tchórzem. Dzisiej szy wieczór przeszedł pod tym względem wszystkie poprzed- nie. Dostali zaproszenie na imprezę do żeńskiej korporacji i oczywiś- cie poszli na nią znów razem. Keith był już bliski wskórania czegoś u Jenn, gdy nagle Classen zaczął się zachowywać jak troskliwa kwoka i zarządził powrót do domu. Keith miał to gdzieś. Powie- dział Classenowi, żeby się odpieprzył. Ten jednak nie dawał za wy- graną. Ostatecznie interweniował Hanson. Podzielił wszystkich na dwie grupy, dzięki czemu Keith mógł zostać nieco dłużej. Kłótnia o przejście kilku przecznic w ciemności wprawiła go w zażenowa- nie. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, a na dodatek był pijany — a kiedy był pijany, zgrywał chojraka. Byli już prawie w domu, gdy został w tyle, by udowodnić innym, że się nie boi. Myśl o tym, jakie to niesamowite uczucie przyciskać w tańcu Jenn, żeglowała poprzez alkoholową mgiełkę, którą spowity był jego umysł. Im więcej myślał o tej dziewczynie, tym bardziej chciał do niej wrócić, i szedł coraz wolniej, pozwalając, by pozostali się od niego oddalali. Nagle potknął się o krawężnik. Żeby złapać równowagę, oparł się o jakiś samochód. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Niewiele się zastanawiając, dał nura za auto, po czym zaczął patrzeć na swoich przyjaciół przez jego szyby. — Cześć, Jenn. Przyszedłem do ciebie. Cieszysz się? — wy- szeptał sam do siebie. Kiedy jego towarzysze zniknęli w domu korporacji, wstał wolno, wciąż nie mając pewności, czy zdoła utrzymać równowagę. I wtedy zobaczył, że na podłodze za przednim siedzeniem samochodu ktoś leży. Przypatrzył się uważniej. Osoba była ukryta w ciemności pomiędzy siedzeniami, jedna ręka leżała bezwładnie z tyłu, a noga zaczepiona była o krawędź tylnego siedzenia, gdzie leżały zasłony czy narzuty, pobrudzone czerwoną farbą — tylko czy to na pewno była farba? Udało mu się otworzyć tylne drzwi. — Hej, śpisz czy jak? — zawołał do człowieka na podłodze. Nie uzyskał odpowiedzi, trącił więc mężczyznę w plecy — najpierw delikatnie, potem mocniej. — Hej, obudź się. Nic ci nie jest? — Tym razem potrząsnął nim solidnie. Dłonie stały się lepkie. W świetle ulicznej lampy dostrzegł na nich krew. Otępiały przez alkohol, wolno zaczynał rozumieć, co to oznaczało. — Jesteś trupem — wyszeptał. — O rany, to martwy facet. Odwróciwszy się, by ruszyć po pomoc, stanął twarzą w twarz z jeszcze jednym mężczyzną. Ten jednak był żywy. Wystraszony wyszeptał: — On nie żyje. Ten facet w samochodzie nie żyje. Leży za przednim siedzeniem. — Jesteś z korporacji Kappa, prawda? — Co? Tak, ale co to ma do rzeczy? Tam jest trup! — Są gorsze rzeczy od bycia trupem. — Człowieku, o czym ty mówisz? Musimy sprowadzić pomoc! — Byłam trupem i dlatego wiem, że są gorsze rzeczy. — Odbiło ci? Dobra, sam pójdę po pomoc. — Wiesz, co jest gorsze od bycia trupem? Bycie bezradnym! Gdy inni ludzie robią ci coś, a ty nic na to nie możesz poradzić. Nieważne, jak bardzo prosisz lub błagasz, oni dalej robią ci krzywdę. — Idź do diabła, pieprzony świrze! — Keith próbował go omi- nąć, ale mężczyzna pchnął go do tyłu. Nie przestraszył się. Wiedział, że nawet będąc pijany, poradzi sobie z tym człowiekiem. — Trzymaj łapy z dala ode mnie albo je stracisz — powiedział. — Czy kiedykolwiek zgwałciłeś dziewczynę? Założę się, że tak! Zrobiłeś to i spodobało ci się, co? — Zejdź mi z drogi, człowieku, albo zrobię ci krzywdę! — Ty i twoi przyjaciele lubicie gwałcić takie dziewczyny jak ja, co? Keith widział, że mężczyzna zaczyna gubić wątek, postanowił więc wykorzystać okazję i odepchnął go, uderzając w pierś. Męż- czyzna zatoczył się i upadł na kolana. Keith zawahał się, widząc, jak słaby był jego przeciwnik. Pokonał jednak skrupuły i kopnął go w pierś. Mężczyzna jęknął, ale równocześnie chwycił Keitha za nogę w kostce. Keith zachwiał się, usiłował złapać równowagę i, stojąc na jednej nodze, wyszarpnąć drugą. Nagle jednak jego nogę przeszył ostry ból. Keith ujrzał nóż tkwiący w łydce. Ból otrzeźwił go. Spróbował się wyrwać. Za późno — kolejne dźgnięcie i ostrze zagłębiło się w jego udzie. Potem mężczyzna wyszarpnął nóż i puś- cił Keitha. Chłopak upadł na chodnik, po czym próbował wstać. Nie był jednak w stanie podeprzeć się na krwawiącej nodze, upadł na bok. Obróciwszy się, Keith zobaczył, że mężczyzna wolno się podno- si. Nóż, który trzymał w dłoni, ociekał krwią—jego krwią. Podpie- rając się na zdrowej nodze i podciągając na rękach, próbował uciec. Podniósł się i powlókł dalej. Każdy krok był udręką, strużki krwi ściekały po nodze. Nagle upadł, podcięty. Odwróciwszy się, zoba- czył stopę mężczyzny zbliżającą się do jego głowy. Potężne kopnię- cie w twarz przewróciło go na plecy. Mężczyzna stanął nad nim. Jego twarz skryta była w cieniu. — Teraz wiesz, jak to jest być bezradnym? Gdy liczy się na litość kogoś, kto nie ma litości?! — Proszę, nie rób mi krzywdy, przecież nigdy nie zrobiłem ci nic złego. — Ale to nie to samo. W twoim przypadku to nie będzie trwać długo. Ból szybko minie. Nie będziesz musiał z tym żyć, bo nie będziesz żyć. Keith krzyknął, gdy nóż ugodził go w podbrzusze. Dźgnięcie było szybkie i gwałtowne, a ból szybko minął i po chwili Keith nie czuł już nic. Wes, nie do końca obudzony, odebrał telefon. Gdy przyłożył słuchawkę do ucha, usłyszał czyjś szept. — Halo! — zawołał. — Halo?! Nie słyszę. — Mówiłam, że ktoś zakradł się do waszego domu. — Kto mówi? — To ja, Claytonowa z przeciwka. Kojarzy mnie pan? — Ależ oczywiście — zapewnił ją Wes, uświadamiając sobie, że to nie był telefon od jakiegoś żartownisia. — Co pani powie- działa? — Powiedziałam, że ktoś zakradł się do waszego domu. Z ulicy przedostał się na tyły. Jeśli miałby jakieś uczciwe zamiary, zadzwo- niłby do drzwi, prawda? — Tak, pani Clayton. Dziękuję za telefon. Zaraz to sprawdzę. Wyskoczył z łóżka i włożył spodnie, po czym wyszedł na kory tarz, gdzie zderzył się z Elizabeth. — Co się dzieje? — spytała. — Pani Clayton twierdzi, że mamy nieproszonego gościa. — Nie musiał mówić nic więcej. — To może być Gil — powiedziała Elizabeth. — Dzwoń na policję. Wes wahał się przez chwilę, ale w końcu cofnął się do pokoju i wykręcił numer policji. Kobieta po drugiej stronie zapisała jego adres i nazwisko i obiecała, że radiowóz przybędzie za kilka minut. Gdy wrócił na korytarz, Elizabeth już nie było. Kiedy jednak skierował się do jej sypialni, usłyszał jej szept. Stała na dole przy schodach i machała do niego. Ostrożnie do niej zszedł. — Ktoś jest w piwnicy — poinformowała go. Dała mu znak, by szedł za nią. Podeszli do drzwi od piwnicy. Były uchylone, kiedy jednak Elizabeth chciała je otworzyć, Wes powstrzymał ją. — Poczekaj tu na policję. A ja zejdę i sprawdzę. — Nie zgrywaj się przede mną na macho. Zejdziemy razem. Powolutku, ostrożnie sprawdzając stopąkażdy stopień, Elizabeth zaczęła schodzić. W połowie drogi Wes usłyszał szum wody. Do- tknął ramienia Elizabeth. — Słyszysz to? — Tak, dochodzi stamtąd. Zaczęli przedzierać się przez sterty rupieci. Nagle Elizabeth zatrzymała się i wskazała palcem. — To Gil — powiedziała. Wes zobaczył go w tej samej chwili. Był w ukrytym pokoju. Mył coś, stojąc przy zlewie. Elizabeth szybko pociągnęła Wesa z powro- tem na górę. — Co on tam robi? — spytała. — Nie wiem, ale zaraz przyjedzie policja. Aresztują go. Odgłos kroków na schodach sprawił, że zaczęli gorączkowo szukać kryjówki. W końcu oboje wcisnęli się za fotel w salonie. Zaczęli nasłuchiwać. Rozległo się skrzypienie drzwi od piwnicy. Wes wstrzymał oddech. Gil przeszedł przez ciemny salon i zaczął wchodzić po schodach. W jego dłoni zabłysnął nóż. Ledwo zniknął na górze, Wes podążył za nim. Kiedy dotarł do podstawy schodów, stanął na palcach, żeby lepiej widzieć. Gil stał, wpatrując się to w jedne drzwi, to w drugie, najwyraźniej zmieszany. W dłoni wciąż trzymał nóż. Wes poczuł rękę Elizabeth na plecach. Zebrał się w sobie i postanowił zaatakować. I wtedy Gil wszedł do swojego pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi. Wes wszedł na schody. Elizabeth zatrzymała go. — Pozwól mu tam zostać — powiedziała. — Obserwuj jego drzwi. Ja zaczekam na ganku na policję. — Na odchodnym dotknęła jego ramienia. — Nie rób nic głupiego — powiedziała. ?— On ma nóż. Wes doceniał jej troskę, ale obawiał się, że nie będzie w stanie się ruszyć, nawet jeśli Gil ponownie się pojawi. Gil ocknął się, nie wiedząc, co się dzieje. Powinien być w samo- chodzie — samochodzie sprzedawcy żaluzji — był natomiast w ja- kimś pokoju. To był jego pokój — wrócił! Zerwał się na równe nogi, nasłuchując. Dom był cichy, a za oknem panował mrok. I wtedy zrozumiał, że wcale się nie uwolnił. To coś dopadło go znowu! Ale jak? Przecież zabijając Luisa, zabił Frankie. Wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Luis zginął, a on zniknął — to wyglądało podejrzanie. Nagle uświadomił sobie, że prawdo- podobnie nikt nie wie o tym, że wrócił. Frankie sprowadziła go tutaj ukradkiem. Pytanie brzmiało: czy mógł uciec? Dlaczego Frankie miałaby mu na to pozwolić? Nie, nie pozwoli. Jedyny sposób, by się od niej uwolnić, to zabić wszystkie fenomeny. Gil rozejrzał się po pokoju i doznał szoku na widok noża, który leżał na nocnym stoliku — tak jak kiedyś pistolet. Nie pamiętał, by trzymał go kiedykolwiek w ręce, chociaż musiał go tu przynieść — zapewne posłużył się nim. Nie przejął się za bardzo myślą, że mógł kogoś zabić — to możli wość utraty władzy nad sobą przyprawiła go o drżenie. Uświadamiając sobie, że jest tylko jeden sposób, by z tym skoń- czyć, Gil uniósł nóż, gotów, by zadać nim cios, a potem pomyślał o Frankie i o tym, że go wykorzystała. Kiedy gniew był na tyle duży, by zasilić jego moc, wyszedł na korytarz. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zaczął przyglą- dać się kolejno wszystkim drzwiom, dopóki nie upewnił się, że są zamknięte. Zdecydował się zacząć od Daphne. Doszedł po cichu do drzwi jej pokoju, po czym chwycił gałkę i przekręcił wolno, jakby ustawiał wskazówki zegara. Ledwo słyszalne pstryknięcie dowiodło, że zasuwka puściła. Zaczął otwierać drzwi, dopóki szpara nie była na tyle szeroka, by mógł się przez nią przecisnąć. Nagle ktoś wbiegł po schodach i zawołał: — Nie! To był Wes. Gil odwrócił się, na oślep uderzając swą mocą. Wes upadł do tyłu, a potem poturlał się po podłodze na skraj schodów. Przez chwilę wymachiwał rękami, próbując się czegoś uchwycić, ale nie udało mu się i spadł ze schodów. Gil uśmiechnął się, gdy do jego uszu doleciał odgłos ciała uderzającego o podłogę. Podszedł do krawędzi i zobaczył Wesa leżącego na parterze z rękami rozrzuco- nymi po bokach. Kiedy Wes poruszył się, gniew wezbrał w Gilu na nowo. Już miał ponownie uderzyć, gdy usłyszał kogoś za sobą. Odwróciwszy się, zobaczył Lena wychodzącego z sypialni Ka- ron i ją wyglądającą zza drzwi. „Znowu się rżnęli!", pomyślał. Jego gniew przybrał na sile. Tym razem wyobraził sobie taran uderzający Lena w pierś, a potem pchnął go ze wszystkich sił. Len poderwał się z ziemi, uderzony niewidzialną siłą. Przeleciał przez całą długość korytarza, po czym uderzył w ścianę i osunął się bezwładnie na podłogę. Po jego piersi zaczęła spływać cienka strużka krwi. Gil w kolejności mógł zająć się teraz Karon, która stała w drzwiach, krzycząc. Wpatrując się w nią, czekał, aż ich spojrzenia się spotkają. Chciał, żeby była świadoma tego, co ją spotka — a zamierzał roztrzaskać jej głowę o framugę drzwi. Karon jednak patrzyła na leżącego Lena — odrętwiała z przerażenia. Na jej twarzy malowała się mieszanina strachu i niedowierzania. Powoli zaczęła zwracać ku niemu głowę. Gil czekał, chcąc osiągnąć pełny kontakt wzrokowy, równocześnie podsycając swój gniew do tego stopnia, żeby mógł roztrzaskać jej czaszkę równie łatwo jak skorupkę jajka. Gdy ich spojrzenia w końcu się spotkały, wyobraził sobie młot kowalski uderzający w głowę. Jej szeroko otwarte oczy okazywały strach. Sprawiło mu to przyjemność, ale nie tak wielką, by jego moc osłabła. Nadszedł czas. Gil nabrał powietrza, gotów posłać niewidzialne pchnięcie. Wtedy jednak otworzyły się następne drzwi. — O, cześć, Gil — powiedział Ralph. — Myśleliśmy, że odszed łeś. Przegapiłeś obiad. Chociaż i tak był kupny. Wszyscy byli tak zmartwieni z powodu Luisa, że nikomu nie chciało się gotować. Ty też byłeś tym zmartwiony, nie? Gil gwałtownie odwrócił się do Ralpha, gotów go zabić, jak od dawna zamierzał. Ralph tymczasem stał przed nim w piżamie jak ostatni idiota, nieświadom niebezpieczeństwa. — Wracaj szybko do środka! — krzyknęła Karon. Gil zawrzał z gniewu i uderzył w nią z całej mocy. Ale cios nie był dobrze wymierzony i tylko pchnął ją na framugę. Karon krzyknęła, po czym złapała się za głowę i wtoczyła do pokoju, zamykając drzwi. Odwróciwszy się, Gil zobaczył, że Ralph przybrał swą tradycyj- ną pozę myśliciela i wpatrzył się w drzwi Karon. Potem odwrócił się do Gila. — Ty to zrobiłeś? Ty, prawda? Tym swoim pasibrzucho- 71 C stwem. — Potem, rozejrzawszy się, dostrzegł ciało Lena. — Len, nic ci nie jest? Hej, mały, jesteś ranny? — Nie usłyszawszy odpowiedzi, Ralph odwrócił się z powrotem i skierował do Gila z takim wyrazem twarzy, jakiego Gil nigdy nie widział. — To też zrobiłeś ty, prawda? Jak mogłeś? Len był taki zabawny! Rozśmieszał nie tylko mnie, ale i wszystkich. Nie możesz ranić ludzi! W Gilu wezbrał gniew. Ralph był głupi i nieszkodliwy — przy- najmniej do tej pory. Ale był też duży. Gil wyobraził sobie kulę do kręgli i pchnął nią Ralpha prosto w brzuch, czekając, aż zwinie się z bólu. Nic takiego się jednak nie stało. Ralph zbliżał się do niego, jak gdyby nigdy nic, tłumacząc: — Nie chcę zrobić ci krzywdy, ale nie mogę pozwolić, żebyś ranił ludzi. Może kiedy się uspokoisz, poczujesz się lepiej. Gil wyobraził sobie taran i znów pchnął. Ralph jednak dalej szedł niewzruszenie. Wtedy gniew ustąpił przed atakiem strachu i Gil zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Na dole zobaczył nogi Wesa znikające w salonie. Ktoś ściągnął go z drogi, co mogło znaczyć, że wciąż jeszcze żyje. Gil był rozczarowany. Wiedział jednak, że nie ma czasu, by go zabić. Pobiegł więc do frontowych drzwi, przez chwilę mocował się z zamkiem, a potem wypadł na ganek, gdzie stanął jak wryty. Podwórko rozświetlone było przez niebieskie światło koguta policyjnego radiowozu, a do domu zbliżało się dwóch policjantów. Zaskoczeni patrzyli na niego chwilę, potem zaś sięgnęli po broń. — Stój i rzuć nóż! Gil podniósł rękę, patrząc na nóż, który wciąż trzymał w zaciś- niętej pięści. — Powiedziałem: rzuć nóż — powtórzył jeden z policjantów. Ogarnięty paniką Gil uderzył resztkami swej mocy, powalając poli cjantów na ziemię. Potem wbiegł do domu, przeskoczył nad ciałem Wesa i skierował się do kuchni. Nagle upadł na podłogę — ktoś go przewrócił. Kiedy chciał się podnieść, ktoś roztrzaskał o jego głowę lampę, zasypując go ceramicznymi okruchami. Ostry ból przeszył jego mózg. Szybko, zanim nadszedł kolejny cios, Gil przeciął powie trze nożem, równocześnie odwracając się. To była Elizabeth. Nie bał się jej i gdzieś w głębi poczuł gniew. Podsycił go, aż moc wróciła. I wtedy ze schodów zszedł Ralph. Zdenerwowany Gil pchnął swą mocą Elizabeth na podłogę. Potem pobiegł do kuchni i wybiegł przez tylne drzwi. Niewidzialny podmuch pchnął Elizabeth i rzucił nią o podłogę. Potem pojawił się policjant, pytając, czy nic jej nie jest. — Nie — wysapała. — Proszę... pomóc... Wesowi. — Jest przy nim mój partner. Dokąd pobiegł ten facet z nożem? — Wybiegł... przez... tylne... — Proszę wziąć głęboki oddech. Coś w nas uderzyło. Nie wie pani przypadkiem co? Uspokoiwszy oddech, Elizabeth usiadła. Brzuch bolał ją od ciosu. — On ma moc — powiedziała. — Jest telekinetykiem. — Co takiego? Telekinetykiem? To niemożliwe! Elizabeth nie zawracała sobie głowy tłumaczeniem, po prostu podniosła się. — Nie ściga go pan? Sprawiając wrażenie zakłopotanego, odpowiedział: — Bez partnera nie dam rady. Elizabeth stała, trzymając się za brzuch. Policjant pomógł jej dojść do Wesa, który siedział oparty o sofę. Trzymał się za rękę. — Nic ci nie jest? — spytała. — Dojdę do siebie, lepiej sprawdźcie, co z Lenem. Gil uderzył go naprawdę mocno. Rzut oka na twarz Wesa wystarczył, by Elizabeth pognała po schodach. Na końcu korytarza Karon i Ralph klęczeli przy Lenie, podczas gdy fenomeny stały nad nimi i przyglądały się. Usłyszała płacz Karon i Ralpha próbującego ją uspokoić. — Jestem pewien, że on po prostu śpi, Karon. Jest noc, wiesz? On po prostu śpi. Nie tak jak Luis. Zdecydowanie nie! Nie tak jak Luis. Elizabeth zaczęła przepychać się pomiędzy fenomenami, ale przestała, gdy zobaczyła Lena. Jego pierś była zakrwawiona. Nagle przypomniała sobie Luisa. Nie mogła się zmusić, by go dotknąć, więc przyklękła tylko, wyczerpana — zbyt wiele bólu w tak krótkim czasie. Za nimi pojawił się policjant i gwizdnął cicho. Potem pochylił się i dotknął szyi Lena. — Nie do wiary. Ten facet jeszcze żyje. —Potem przez krótko- falówkę wezwał karetkę. Elizabeth i Karon zaszlochały z ulgą, padłszy sobie w objęcia. Ale gdy Elizabeth znów spojrzała na krew, pomyślała, że nie powin- na robić Karon nadziei. Przyjechało więcej radiowozów. Po wysłuchaniu relacji z zajść policjanci zaczęli szukać Gila. Elizabeth odniosła wrażenie, że ocią- gają się. Pozostała z Karon, wnioskując z jej smutku, jak głębokim uczuciem darzyła Lena. Właściciel domu zrzucił liście i trawę na kupki. Gil z wściek- łością przerzucał je pełnymi garściami. W końcu dotarł do desek, ale nie mógł ich podnieść. Kopnął z furią trawę, obawiając się, że w każdej chwili może się tu zjawić policja. Niespodziewanie jedna z desek poruszyła się i wyjął spod niej rewolwer. Kiedy miał go już w ręce, wcale nie poczuł się pewniej. Jeśli wystrzeliłby z niego przy policjantach, byłby skończony. By uciec, potrzebny był mu podstęp lub — jeśli przyparliby go do muru — jego moc. Chciał mieć rewolwer tylko ze względu na Ralpha, który, nie wiedzieć czemu, był odporny na jego moc. Trzymając broń w ręku, przeciął alejkę i przeskoczył przez płot. Kluczył trochę między domami, by pojawić się po drugiej stronie ulicy. Była pusta i przeszedł przez nią, znów wślizgując się pomiędzy domy, aż dotarł do następnej przecznicy. Tym razem nadział się na teriera ujadającego na podwórku i nad schodami zapaliło się światło. Uciekając, słyszał mężczyznę uciszającego psa. Kolejna ulica była pusta. Skierował się do centrum miasta, chcąc się zgubić. Ale nie nadszedł jeszcze świt i nie mógł zniknąć w tłumie — z tej prostej przyczyny, że go jeszcze nie było. Dotknął rewolweru znajdującego się w kieszeni, próbując coś wymyślić. Ulice były zbyt puste— za bardzo rzucał się w oczy. Z nastaniem ranka będzie mógł wmieszać się w tłum i zgubić, teraz jednak potrzebował jakiejś kryjówki. Jakby na potwierdzenie jego myśli, dwie przecznice dalej przejechał radiowóz na sygnale. Odruchowo chwyciwszy za rewol- wer, Gil dał nurka za żywopłot na najbliższym podwórku. Kiedy nabrał już pewności, że radiowóz się oddalił, pospieszył w dół ulicy, rozglądając się za kryjówką. Sanitariusze nie dawali wielkich szans Lenowi. Znieśli go po schodach do karetki. Karon wyszła z nimi i usiadła z tyłu przy swoim ukochanym. Kiedy Elizabeth wróciła do środka, Daphne grała na pianinie, a Wes rozmawiał z policjantką. — Nic mi nie jest, Elizabeth — uspokoił ją. — Zagoń ich z powrotem do łóżek. Zostawiła Daphne przy pianinie, a Ralph pomógł jej się uporać z Yu i Archiem. Żaden z nich się nie odzywał, ale obaj wyglądali na solidnie wystraszonych. Ralph pomagał wprawdzie, ale nie okazy- wał żadnych emocji — ani radości, ani smutku. Był chłodny i odzy- wał się sporadycznie. Kiedy Yu i Archie leżeli już w łóżkach, Ralph spróbował namó- wić Daphne, by poszła w ich ślady. Dziewczyna jednak siedziała wyprostowana, a jej ręce drżały, jakby chciała grać na niewidzial- nym pianinie, ale ktoś przytrzymywał jej dłonie. Kiedy Elizabeth próbowała ją uspokoić, Daphne przerwała jej z płaczem. — To moja wina! — Nieprawda. To Gil. Jest złym człowiekiem. Tylko on jest winny. — Ja też. — Daphne, nie możesz się za to obwiniać. Nie zrobiłaś tego ani nie mogłaś temu zapobiec. — Nic nie rozumiesz. — Wiem, co czujesz. Jeśli ktokolwiek ponosi winę, to ja. Wie- działam, że Gil jest niebezpieczny, ale nie przekonałam policji, żeby go aresztowali. — To mnie się powinno aresztować. — Daphne, proszę, nie obwiniaj się. Nigdy nikomu nie zrobiłaś nic złego. Dopiero wtedy Daphne wybuchnęła głośnym płaczem i Eliza- beth musiała przy niej siedzieć, trzymając ją w objęciach. Dziewczy- na przytuliła się do niej i siedziały obie, kołysząc się i czerpiąc pocieszenie ze swej obecności. Kiedy znów zaczęła się kontrolować, Daphne poszła spać i nakryła się kołdrą aż po głowę. Mimo całego swojego bólu Elizabeth dostrzegła, że przełom, który się w niej dokonał, postępował — dzieliła się z innymi swoim cierpieniem. Niestety, Elizabeth nie była w nastroju, by się tym cieszyć. Roy Winston siedział naprzeciwko Wesa, zadając mu pytania i robiąc notatki. — Czekaliśmy na policję — wyjaśniał Wes — ale kiedy zoba- czyłem go, jak wkrada się do pokoju Daphne z nożem, nie wy- trzymałem. Zaatakowałem go. I właśnie wtedy zrzucił mnie ze schodów. — Zrobił to, nie dotykając cię? I to samo zrobił z moimi ludźmi? — On ma moc. Trudno mi w to uwierzyć nawet po tym, co mnie spotkało, ale taka jest prawda: on ma moc. — Potem zauważywszy Elizabeth, zapytał: — Co z Lenem? — Żyje, ale jest w stanie krytycznym. Roy odczekał kilka chwil, by mogli pomyśleć o przyjacielu. Potem wskazał Elizabeth miejsce na sofie obok Wesa. Kiedy usiadła, Wes jęknął, łapiąc się za rękę. — To właśnie tą mocą zaatakował na górze waszego przyjaciela? — Tak twierdzą Ralph i Karon — wyjaśniła Elizabeth. — Po- dobno Len przeleciał przez cały korytarz. Roy wyglądał na zamyślonego. — Czy można taką siłą zatrzymać pocisk? Elizabeth i Wes wymienili spojrzenia, a potem wzruszyli ramio- nami — niby skąd mieli wiedzieć. — Czy tego rodzaju moc ma ograniczony zasięg? To znaczy, jeśli nie możemy się do niego zbliżyć, to może moglibyśmy wyko- rzystać snajpera? — Nie wiem — odparła Elizabeth. —Nigdy tego nie sprawdzałam. — Nikt tego nie sprawdzał — włączył się Wes. — Podobny przypadek nie został opisany w literaturze przedmiotu. Wielu ludzi twierdzi, że dysponuje tego rodzaju zdolnościami, ale żadnemu nie udało się nigdy tego udowodnić w warunkach laboratoryjnych. ?— Jeśli nie wiecie, z czym macie do czynienia, to po jaką cholerę z tym eksperymentowaliście? — Mój eksperyment nie miał z tym nic wspólnego. Kiedy wresz- cie to zrozumiesz? — Rozumiem, że mamy wyczerpany limit trupów na dwadzieś- cia lat, a dziwnym zbiegiem okoliczności wy i wasz eksperyment znajdujecie się w samym centrum wydarzeń. A teraz, jeśli wiecie coś, co pomogłoby mi powstrzymać tego świra, chciałbym to usłyszeć. Ponieważ Wes milczał, głos zabrała Elizabeth. — Może doktor Birnbaum mógłby nam pomóc? Badał zdolnoś- ci paranormalne. Ma być tutaj za kilka dni. — Świetnie, aleja potrzebuję pomocy już teraz. Po moim mie- ście grasuje morderca-psychopata. Muszę go powstrzymać. Do pokoju wszedł policjant. — Znaleziono jeszcze dwa ciała, szefie. Jedno z nich wykastro wane — kolejny student. Roy zasępił się, po czym odwrócił się do Wesa i Elizabeth. — Co za zarazę przywlekliście do tego miasta? 31 OSACZONY Wes zasnął na sofie i obudził się dopiero wtedy, gdy Archie podszedł do telewizora i podkręcił głos. Podpierając się zdrową ręką, usiadł — druga bolała go przy najmniejszym ruchu. Łokieć był fioletowy i spuchnięty. — Jest złamana. Zobaczył Elizabeth pochylającą się nad nim. — Na pewno nie. — Więc ją wyprostuj. — To tylko stłuczenie. — To złamanie. Prześwietlisz ją, gdy pójdziemy w odwiedziny do Lena. Właśnie skończyli go operować. Wciąż walczy o życie. Imię „Len" przywołało ponure wspomnienia. — Czy znaleźli Gila? -— Nie. Ale nie obawiaj się — on tutaj nie wróci. — Niby skąd ta pewność? Przecież już raz wrócił — wiesz dlaczego, prawda? — Był częścią Frankie. Ale przecież nie przeprowadzaliśmy eksperymentu. Jak więc to się stało? Co sprawiło, że się połączył? Wes potrząsnął głową. Luis nie żył, a Len był bliski śmierci. Obwiniał za to siebie. Nie był w stanie jasno myśleć. Elizabeth wyszła, by pomóc przy szykowaniu śniadania dla fenomenów, zabroniwszy Wesowi ruszać się z sofy. Zaprotestował. Ale kiedy spróbował wstać, okazało się, że boli go nie tylko ręka. Położył się więc z powrotem i zamknął oczy, starając się nie zwracać uwagi na ból. — Śpisz? — zapytał głośno Ralph. — Wyglądasz, jakbyś spał. To chyba dlatego, że masz zamknięte oczy. — Nie śpię. — Tak też myślałem. Poszedłbyś do pokoju, gdybyś chciał spać, prawda? Ja bym tak zrobił. Wciąż mam na sobie p.ż. P.ż. to skrót od piżamy. — Ralphie, nie czuję się zbyt dobrze. Dlaczego nie pooglądasz telewizji, dopóki śniadanie nie jest gotowe? — Dobrze, panie bobrze. — Ralph odwrócił się, po czym pacnął się w czoło. —Jak mogłem być tak głupi? Właśnie dlatego leżysz. Nie czujesz się zbyt dobrze. Może przynieść ci aspirynę, ex-lax albo co? — Nie, nie trzeba. — A może chcesz to pomarańczowe ohydztwo, które Elizabeth robi nam, kiedy mamy gorączkę, katar albo uczulenie? — Ja po prostu muszę trochę poleżeć w ciszy i spokoju. — Dobrze, panie bobrze — powiedział Ralph, po czym przyłą- czył się do Archiego, który oglądał kreskówki. Wesowi ulżyło trochę, ale wciąż się martwił. Ralph wykazał się ubiegłej nocy nie lada poświęceniem i odwagą. Żadna jednak z tych szlachetnych cech się przy nim nie ostała — dziś znów był zwyczajnym, przygłupim Ralphem. Wtuliwszy głowę w poduszkę, odprężył się, zapominając o Ral- phie i próbując przezwyciężyć poczucie winy i smutek, by dać sobie parę chwil spokoju — czas na odzyskanie sił. I wtedy rozległy się dźwięki pianina. Poddał się i usiadł z wysiłkiem. Hałasy dobiegające z kuchni, dźwięki pianina i telewizora sprawiały, że można było ulec złudne- mu przekonaniu, iż jest to normalny dzień. Ale wszystko to brzmiało jakoś inaczej, a powietrze było ciężkie od smutku. Daphne grała nierówno. Wes zauważył, że jej oczy są spuchnięte od płaczu. Zastanawiał się, czy w ogóle spała. Elizabeth zawołała wszystkich na śniadanie, po czym zaszyła się w kącie z Daphne, tłumacząc jej, że to, co się stało, nie było jej wi- ną. Dziewczyna jednak nie dała się uspokoić i usiadła przy stole, płacząc. Elizabeth i Ralph pomogli Wesowi wstać. Wes był zdumiony, że ktoś, kto w życiu nie podnosił niczego cięższego niż pudełko slurpee, może być tak silny. Przy stole okazało się, że ręka boli go, gdy zwisa bezwładnie. Odpiął więc guzik i włożył rękę pod koszulę, robiąc coś na kształt temblaka. Ralph przypatrywał się jego poczynaniom z ros- nącym zaciekawieniem. W końcu nie wytrzymał i zapytał: — Drapiesz się po brzuchu? W tym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Ralph pobiegł otwo- rzyć. Po chwili wrócił. — Jakaś kobieta i mężczyzna na wózku — powiedział. — Nazywa się doktor Bim-bam. Było widno, ale jeszcze zbyt wcześnie, żeby Gil mógł wtopić się w tłum lub ukraść samochód czy wziąć zakładników. Mógłby zrobić zamieszanie, które uniemożliwi pościg. Jeśli tylko mu się to uda, zdoła uciec. Czekał więc w ukryciu, trzęsąc się ze strachu, ilekroć słyszał policyjne syreny. Raz jeszcze dotknął rewolweru. Początkowo zamierzał go zosta- wić, ale potem powrócił myślą do Ralpha. Jak to możliwe, że jego moc nie działa na tego przygłupa? Czy są jeszcze jacyś ludzie, na których również nie będzie działać? Jeśli są, chciał mieć na nich jakiś sposób. Wyjrzał, by spojrzeć na niebo. Niedługo nadejdzie czas. Usiadł z powrotem, oddając się we władanie gniewu. Odkrył, że może wpadać w złość i utrzymywać ją, jeśli tylko pomyśli o tym, jak bardzo niesprawiedliwe jest to, co go spotyka. Ścigają go, chociaż w niczym mu nie dorównują. Nie mają jego mocy. Nie uważał jej jedynie za genetyczny przypadek. To był dar — znak — on zaś był wybrańcem. Jeśli zaś już ten dar otrzymał, to po to, by go używać. Zabijał tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne, w samoobro- nie. Wszyscy, którzy dowiadywali się o jego mocy —jak to miało miejsce teraz — stawali się zazdrośni. Najchętniej zamknęliby go i badali, a to tak, jakby króliki badały ludzi. Nie, nie byli mu równi 1 ściganie go było oczywistą niesprawiedliwością. Przekonanie o tym, że słuszność leży po jego stronie, podsyciło jego gniew. Żarzący, ale zarazem wolno spalający się gniew. Gniew, który zwiększał moc. Elizabeth podtrzymywała wózek z przodu, Ralph zaś złapał z tyłu. Wnieśli wolno doktora Birnbauma najpierw na ganek, a potem do domu. Gdy tylko Ralph zobaczył wózek w akcji, na jego twarzy pojawił się ogromny głupawy uśmiech. — Dasz mi się przejechać? — spytał. — Będę uważał. Na nikogo nie wjadę, słowo honoru. — Ralphie — westchnęła Elizabeth. — Doktorowi Birnbaumo- wi ten wózek potrzebny jest do poruszania się. To nie jest zabawka. Ralph wyglądał na rozczarowanego. Postał chwilę, wpatrując się w doktora, po czym rozchmurzył się i zapytał: — Dokąd poszła twój a noga? Elizabeth przewróciła oczami. Doktor Birnbaum odpowiedział jednak spokojnie: — Byłem ranny w wypadku i amputowali mija. — Am-pu-to-wa-li? Co to znaczy? — To znaczy, że ją odcięli. — Okropieństwo. Bolało? ?— Spałem, kiedy to robili. — Nie obudziłeś się? Czy obcięli ją razem z nogawką od piżamy? — Ralphie, proszę, zostaw pana doktora w spokoju — powie- dział zakłopotany Wes. — Nie, nie mam nic przeciwko temu — zapewnił Birnbaum. — To nadzwyczajne spotkać wreszcie kogoś, kto naprawdę mówi to, co myśli. — Po czym, zwracając się do Ralpha, dodał: — Amputacja jest dosyć specyficzną operacją. Dzięki anestezjologom śpisz i nic nie czujesz. Jesteś nagi, kiedy to robią, więc nie niszczą ci piżamy. — To dobrze. Nie ma nic gorszego od niszczenia dobrych pi- żam. — Ralph przeniósł wzrok na pusty rękaw koszuli. — Ty też drapiesz się po brzuchu? — spytał. — Wes miał rękę w koszuli, bo drapał się po brzuchu. Ty też to robisz? — Nie. Moja ręka też sobie poszła. — Uciekło ci ładne parę kawałków. To tak jak z puzzlami, które Archie układał w tamtym tygodniu. Archie jest naprawdę dobry w układaniu puzzli. — Słyszałem. A teraz, Ralphie, wybacz, ale chciałbym poroz- mawiać z panną Foxworth, jeśli nie masz nic przeciwko. — Idź dokończyć śniadanie — powiedziała Elizabeth łagodnie. — Dobrze, panie bobrze — odparł Ralph i wyszedł. — Ciekawy człowiek — powiedział doktor Birnbaum. — To fenomen? — Nie. To czynnik stabilizujący. Opowiem panu o nim później. Teraz mam do powiedzenia coś ważniejszego — ostatnio wydarzyło się parę rzeczy. Podczas gdy Karon podejmowała panią Birnbaum filiżanką ka- wy, Elizabeth wyjaśniała doktorowi, co się stało. W miarę jak słuchał, jego twarz robiła się coraz bardziej zasępiona. — Niewiarygodne! On jest telekinetykiem! Ale ta telekineza jest na takim poziomie, o jakim nigdy nie słyszałem. Nic takiego nie zostało jeszcze opisane. Doktorze Martin, czy ma pan ślady popa- rzenia w miejscach, gdzie został pan uderzony jego mocą? — Poparzenia? Chyba nie. Ciągle jeszcze boli mnie pierś, ale podejrzewam, że mam po prostu siniaka. — Proszę zwrócić uwagę, czy nie ma oparzeń. W niektórych rela- cjach wspomina się o tym, że telekinezie towarzyszą elektrowstrzą- sy. Rzecz jasna, zwykle są one bardzo słabe, ale przy takiej mocy... Wes poprosił Elizabeth, by pomogła mu się uporać z koszulą. Ze względu najegorękę nie zdejmowali jej, ale podciągnęli, odsłaniając jaskrawoczerwone koło na piersi. Elizabeth dotknęła go ostrożnie palcem. — Czy jest wrażliwe? — spytał doktor Birnbaum. — W dotyku przypomina łagodne oparzenie słoneczne. — To ciekawe. Bardzo ciekawe. A wasz przyjaciel — Len? Czy on był poparzony? — Tam było tak dużo krwi... — westchnęła Elizabeth. — Przepraszam. Zachowałem się niedelikatnie. To dlatego, że większość swojego zawodowego życia spędziłem na poszukiwaniu zdolności psi, które okażą się prawdziwe. A te wydają mi się właśnie takie. — I są — zapewnił go Wes. — W moim przypadku odwrócił się, popatrzył i zepchnął mnie ze schodów, nie tknąwszy nawet palcem. Potem rzucił Lenem przez niemal cały korytarz i wciąż jeszcze miał tyle siły, by prawie roztrzaskać go o ścianę. Uciekając, przewrócił dwóch policjantów i Elizabeth. Jego zdolności w istocie są prawdziwe, a na dodatek jest mordercą. Doktor Birnbaum wyglądał na zamyślonego. Swoją jedyną ręką pocierał usta. — Zmiażdżył Lenowi pierś, prawda? Ale pana jedynie zrzucił ze schodów — złamanie ręki spowodowane było upadkiem? — Przeturlał mnie po podłodze, ale istotnie, zraniłem się w rękę, kiedy uderzyłem o podłogę. Do czego pan zmierza? — Po prostu zastanawiam się, dlaczego nie uderzył pana tak mocno, jak pana przyjaciela. U pana skończyło się na oparzeniu, nie na zmiażdżonej piersi. — Zaskoczyłem go. Musiał odwrócić się do mnie bardzo szybko. — No dobrze, ale dlaczego niby miałoby to robić jakąś różnicę? Moc psi działa z szybkością myśli. Natychmiastowo. Wes nie miał zielonego pojęcia o zdolnościach paranormalnych, ale znał prace na temat procesu myślenia. — Tylko się panu tak wydaje — powiedział. — Myśli się w czasie realnym. Na przykład, jeśli ktoś wyobrazi sobie mapę, a na tej mapie linię biegnącą z jed- nego końca do drugiego, to im szersza jest mapa, tym dłużej trwa przeprowadzenie linii — mimo że to tylko wyimaginowana mapa i wszystko robione jest z prędkością myśli. Znam badania na ten temat. — Ciekawe. Ale jeśli on postanawia użyć swojej mocy, musi najpierw tę myśl dokończyć? — To było uderzenie wzrokiem. — No dobrze, ale w przypadku policjantów miał więcej czasu, prawda? — Policjanci twierdzą, że kilka dobrych sekund mierzyli się wzrokiem — włączyła się Elizabeth. — Więc miał czas, żeby w nich wycelować —jeśli można to tak nazwać. Wspominał pan, że przewrócili się, ale nic poza tym. Cios, który otrzymała Elizabeth, był jeszcze słabszy, zgadza się? Wes zauważył, że doktor Birnbaum lubi być karmiony nowymi pomysłami po to, by je przeżuć. Podrzucił więc kolejny. — Może jego moc maleje z każdym następnym użyciem i musi uzupełniać jej zasoby? — Ciekawa hipoteza. To by się zgadzało. Wasz przyjaciel został prawie zmiażdżony, natomiast kolejne ataki były o wiele słabsze. — Pewnie zainteresuje to Roya Winstona. — Powiedziała Eli- zabeth, po czym wyjaśniła: —To policjant zajmujący się tą sprawą. Pytał, czy jest jakiś sposób, by powstrzymać Gila. Myślę, że prowo- kując go do tego, by ciągle używał swojej mocy, aż do wyczerpania całego jej zapasu, mogliby go złapać. Doktor Birnbaum popatrzył na nią z dziwnie rozbawionym wy- razem twarzy. — Droga panno Foxworth, oni go nie złapią, oni go zabiją. Wes spojrzał na Elizabeth, ale zachowała kamienną twarz. — Jeśli już naprawdę pani musi — ciągnął tymczasem Birn baum — niech pani podzieli się z nim naszymi hipotezami, ale niech pani to zrobi z pewną ostrożnością. Policjanci mogą, opierając się na naszych spekulacjach, ryzykować życie, a ja nie chcę być za to odpowiedzialny. Poza tym jest jeszcze jedna możliwość. Wes po wiedział, że Gil dał się zaskoczyć jego atakiem. To może znaczyć, że jego moce są ograniczone. Zapewne potrafi wysyłać myśli do in nych osób, na pewno jest telekinetykiem, ale nie telepatą ani czło wiekiem zdolnym do widzenia na odległość. Inaczej nie dałby się zaskoczyć i wiedziałby o przyjeździe policji. Wydaje mi się, że on działa tylko na osoby, które widzi. Droga do sukcesu, której szuka wasz przyjaciel z policji, to znalezienie się poza jego polem widzenia. Myśl była intrygująca. Wes nie miał jednak pojęcia, w jaki sposób mogłaby ona pomóc. Jeśli policjanci będą mogli zobaczyć Gila, on będzie mógł zobaczyć ich. Dzwonek do drzwi obwieścił powrót Roya. — Muszę mieć jakieś ubranie Gila — powiedział. — Wykorzy stamy psy tropiące. Elizabeth znalazła koszulę, którą policjanci podsunęli pod nosy dwóm psom szarpiącym się na smyczy trzymanej przez mężczyznę w roboczych butach i flanelowej koszuli. Kiedy psy powąchały koszulę, mężczyzna przeszedł z nimi na podwórko i poszukiwania się rozpoczęły. Psy pociągnęły go w kierunku garażu. Wes patrzył, jak biegną, dopóki Elizabeth nie wzięła go za zdrową rękę i nie pociągnęła z powrotem do domu. — Czas jechać do szpitala — powiedziała. Psy powiodły ich w dół alejki do garażu, gdzie skowyczały i szczekały, podczas gdy policjanci rozkopywali kupkę liści i prze- szukiwali budynek, niczego tam jednak nie znajdując. — Kelly, jesteś pewien, że psy złapały trop? — spytał Roy. — Całkowicie. Można to poznać po sposobie szczekania. Na pewno tu był — zostawił naprawdę wyraźny zapach. Zabierz swoich ludzi z alejki i pozwól mi pracować. Roy rozkazał policjantom ustawić się wzdłuż płotu, a wtedy Kelly Johnston zaczął krążyć ze swymi psami dookoła domu. Za drugim okrążeniem jeden z psów pobiegł ku odległemu płotowi, po czym oba zaczęły skowyczeć, próbując się na niego wspiąć. Kelly popuścił smycz, a wtedy psy przeskoczyły przez płot, o mało nie pociągając swojego pana za sobą. — To gorący ślad, Roy. Mamy go! Policjanci przeszli przez płot i przez podwórko. Na widok psów Kelly'ego zaczęły ujadać wszystkie psy z sąsiedztwa. Potem w drzwiach ukazali się ich właściciele i w milczeniu przypatrywali się policjantom. Gdy przeszli następną przecznicę, psy skręciły nagle na chodnik, skamląc i znów naprężając smycz. — Myślę, że jesteśmy już blisko — powiedział Kelly do Roya. — Chcesz, żebym puścił je luzem? — Nie, niech go po prostu znajdą. — To ty tu jesteś szefem, ale Król i Pączek nie miałyby nic przeciwko temu, żeby z nim trochę poswawolić. Psy pociągnęły mocniej i Kelly potknął się, z ledwością je utrzymując. Gdy doszli do rogu, psy skręciły w prawo na podwórko, ciągnąc w stronę domu. Ledwo weszły na ganek, ich szczekanie zmieniło się i Kelly nagle skrócił smycz. Roy pospiesznie obrzucił ganek wzrokiem. Rozkazawszy Kelly'e- mu zabrać psy, wyjął pistolet i dał znak swoim ludziom, by się cofnęli i ukryli za samochodami i drzewami. Szczęk broni był jedynym dźwiękiem rozlegającym się na cichej ulicy. Roy wydał kolejny rozkaz i policyjne samochody otoczyły podjazd. Kiedy wszystkojuż wydawało się gotowe, wysłał jednego ze swych ludzi, żeby ostrzegł mieszkańców sąsiednich domów. Dopiero wtedy zawołał: — Tu policja! Jesteś otoczony! Wyłaź spod tego ganku! Zamiast Gila wyszli mieszkańcy sąsiednich domów i ludzie Roya przez chwilę mieli pełne ręce roboty, próbując ich odciągnąć w bez- pieczne miejsce. Kiedy już to zrobili, Roy powtórzył swoje polece- nie. Jednak bez rezultatu. — Może spuszczę psy? — zaproponował Kelly. — Król i Pą czek palą się do tego jak diabli. Zwykle tropią umarlaków. To dla nich nie lada gratka. Roy zawahał się, nie chcąc narażać psów, ale lepsze to niż narażanie życia ludzi. — To niebezpieczne, Kelly. Mężczyzna uśmiechnął się nerwowo. — Chyba dla niego. Nie widziałeś jeszcze Króla i Pączka w akcji — powiedział, po czym pochylił się i spuścił ze smyczy najpierw jednego psa, a potem drugiego. Pierwszy pomknął na ganek, drugi zaś zaraz za nim. Pies prze- skoczył krzaki i dał nura pod ganek, kłapiąc i warcząc. Drugi pies podążył za nim. I wtedy z przodu ganku nastąpił wybuch. Trzask drewna i skowyt były jedynymi odgłosami towarzyszą- cymi krótkotrwałej podniebnej podróży psów. Kawałki drewna, / z którego zrobiony był ganek, cięły powietrze niczym szrapnel, spadając w końcu na ukrytych za samochodami policjantów. Psy przeleciały nad radiowozami i wylądowały na podjeździe. Odbiły się od niego, po czym upadły. Tylko jeden z nich był w stanie się podnieść, gdy minął pierwszy szok. Zataczając się, pobiegł w dół ulicy, skowycząc żałośnie. — Król? Pączek? Och, nie! Królu, wracaj tu, biedaku. Kelly rzucił się w pogoń za rannym psem. Roy szybko sprawdził, czy żaden z jego ludzi nie został ranny. Zażądali oni od niego wyjaśnień. Dał znak, by trzech z nich zbliżyło się do niego. Szeptem, żeby ukryty Gil nie mógł go usłyszeć, wyjaśnił sytuację. — Opowiadałem wam o tych ludziach, którzy eksperymentują z upośledzonymi dzieciakami. Ten facet pod gankiem potrafi siłą myśli przewracać ludzi. Campbell i Lee mogą to potwierdzić, bo doznali tego na własnej skórze. Campbell potwierdził, dodając jednak, że wtedy nie było to takie silne. — No dobra, ale widziałeś, co zrobił jednemu z tych naukowców — omal go nie zmiażdżył. Możemy go teraz schwytać, ale musimy zachować ostrożność. Nie ryzykujcie. Jeżeli nie wyjdzie, ostrzelamy jego kryjówkę — to powinno mu dać do myślenia. Policjanci uśmiechnęli się, przekonani, że ich pistolety rozwiążą problem. Psy były za głupie, żeby wysłuchać jego sugestii, więc Gil nie miał wyboru i musiał je odepchnąć. Miał tylko nadzieję, że dzięki temu będzie miał czas na ucieczkę. Przeczołgał się w stronę domu i przecisnął przez dziurę w podmurówce. Potem, dalej czołgając się, torował sobie drogę, dopóki nie znalazł klapy w podłodze. Otworzył ją i znalazł się w komórce. Trzymając pistolet w dłoni, otworzył cicho drzwi i nasłuchiwał, czy w pobliżu nie ma policjantów. Drzwi komórki wiodły na korytarz. Przekradł się do kuchni — okazała się pusta, a tylne drzwi otwarte. Zatrzymał się, obserwując podwórko. Nie dostrzegł policjantów. Najwyraźniej byli przekonani, że wciąż jest pod gankiem. Otrzepał ubranie i rzucił się pędem przez podwó- rze. Przeskoczył płot i wyszedł na ulicę. Po lewej stronie, na rogu, stali gapie. Dołączył do nich, udając zainteresowanie. Chciał uciec, ale bał się, że wzbudzi swoim pośpiechem podejrzenia. Przepychając się pomiędzy ludźmi, wpadł na pewien pomysł. Wpatrując się inten- sywnie w dwóch funkcjonariuszy, posłał w ich kierunku myśl. Ostrzeżenie, żeby nie ryzykować, i obietnica, że będą raczej strzelać, niż biec w stronę kryjówki Gila, uspokoiły policjantów. Uśmiechnęli się i odeszli, by podzielić się wiadomościami z innymi. Kiedy wieść się rozeszła, Roy użył megafonu, wydając jeszcze jeden rozkaz wyjścia spod ganku — znów bez odpowiedzi. W czasie gdy czekał na jakąś reakcję, coś go zaniepokoiło. Dwóch z jego ludzi leżało na masce samochodu, mierząc z dubeltówek w ganek. Nagle ich spojrzenia stały się puste. Odwrócili się, mierząc do siebie nawzajem. Roy krzyknął ostrzegawczo, ale było za późno. Stanęli twarzą w twarz, wymierzyli sobie z dubeltówek w brzuchy, po czym strzelili. Zaczął do nich biec w daremnej próbie pomocy, ale zaraz potem uświadomił sobie niebezpieczeństwo — wszyscy mogli powystrze- lać się wzajemnie. — Otworzyć ogień! — krzyknął. — Wszyscy strzelają w ganek! Dom został obsypany gradem pocisków. Roy dotarł do rannych policjantów, ale ich obrażenia były zbyt duże, by mieli szanse na przeżycie. Czerwone strużki krwi popłynęły pod samochodem, za którym byli ukryci, na ulicę. Wściekły na samego siebie opróżnił magazynek, strzelając w ganek. Potem przykucnął, załadowując go. Znów wystrzelał całą amunicję j, ponownie załadował, po czym rozkazał przerwać ogień. Ganek byf.podziurawiony jak sito, podob- nie jak frontowa ściana domu. W oknach nie została ani jedna szyba. — Poddaj się. Wyjdź, jeśli jeszcze możesz. Czekali, ale z ganku nie dobiegł żaden dźwięk. Roy przeczuwał, że nie jest w zbyt dobrej sytuacji. Nie wiedział, czy mężczyzna pod gankiem wciąż jeszcze żyje, i miał ograniczone możliwości, żeby to sprawdzić. Mógł kogoś wysłać, ale jeśli ten świr wciąż był żywy, to tak, jakby wydał na tego kogoś wyrok śmierci. Mógł czekać, mając nadzieję, że mężczyzna w końcu się podda, ale nie miał pojęcia, jak długo to jeszcze potrwa. Nagle uświadomił sobie, że ganek biegnie przez całą szerokość domu. Jego podstawa wyglądała na przedłużenie fundamentu. Moż- na się było schować za nią pod deskami. Gdy wiedział już, że najlepsze, co może zrobić, to czekać, poprosił przez krótkofalówkę o przywiezienie gazu łzawiącego. Potem, spojrzawszy na dwóch dogorywających policjantów, przysiągł, że ten morderca nigdy nie ucieknie — nieważne, jaką mocą dysponuje. Gil, kierując się do centrum, słyszał za sobą wystrzały. Ulice pełne już były ludzi i wszystko, czego jeszcze potrzebował, to odpowiednia okazja. Doszedł do pustego parkingu i postanowił czekać na kogoś, komu mógłby ukraść samochód. Wszystko, co musiał zrobić, to zasugerować, żeby kierowca zostawił kluczyki. Wtedy mógłby wyjechać z miasta. Normalnie nie ryzykowałby jazdy skradzionym wozem, ale to był nagły wypadek. Wyjedzie nim, a potem, w ciągu najbliższej godziny, go porzuci. Kiedy na parking wjechał samochód, Gil zaczął udawać, że przygląda się wystawie sklepowej. Siedząca za kierownicą kobieta wyłączyła silnik. Wtedy zasugerował jej, że już włożyła kluczyki do torebki. Wyszła z samochodu, zostawiając kluczyki, potem jednak wcisnęła blokadę i zatrzasnęła drzwi. Zdenerwowany Gil był bliski rzucenia się na nią. Dźwięk odległych wystrzałów umilkł i mężczyz- na zmartwił się, że znów rozpocznie się polowanie na niego. Jeśli nie zatrzyma się tu szybko następny samochód, zmuszony będzie posłużyć się bronią. Starając się wyglądać naturalnie, oparł się o ścianę budynku i spoglądał od czasu do czasu na parking, tak jakby na kogoś czekał. Potem zauważył po drugiej stronie ulicy przyglądającą mu się staruszkę. Skądś ją znał — zdaje się, że mieszkała w sąsiedztwie. Odwróciła wzrok, po czym weszła do warzywniaka. Gil poczuł, że zbliża się niebezpieczeństwo — zupełnie jakby był jasnowidzem — i uciekł. Nadszedł czas na bardziej radykalne działania. * Roy Winston przejechał palcami po siwiejących włosach, patrząc na jednego ze swoich ludzi zbliżającego się z pistoletem z gazem łzawiącym. To musiał być sprytny strzał — dziurę w podmurówce zasłaniały krzaki. Najlepiej by było, gdyby strzelec stał na dachu samochodu, ale nikt nie chciał podjąć takiego ryzyka. Rozkazał policjantom obserwować się nawzajem. Jeśli któregoś broń skiero- wana byłaby poza ganek, należałoby go unieszkodliwić. Nikt nie kwestionował tego dziwnego rozkazu. Policjant z gazem łzawiącym był już blisko ganku, kiedy z samo- chodu wychyliła się policjantka i zawołała do Roya: — Znasz jakąś panią Clayton? Dzwoniła właśnie na komisariat, twierdząc, że widziała Gila w mieście przy aptece. Zamarł, po czym odwrócił się i pobiegł prosto na ganek, ignoru- jąc okrzyki swych ludzi. Przeszukawszy krzaki, zanurkował i zajrzał pod deski. — Cholera! — zawołał. — W fundamencie jest dziura. Już go tutaj nie ma. Wozy patrolowe ruszyły. Roy usiadł obok Chris, policjantki, która odebrała wiadomość, i zaczął wydawać przez radiotelefon instrukcje, tak żeby wszyscy nie pojechali do apteki. Znajdowała się ona ledwie dwie przecznice dalej i kiedy do niej dotarli, okazało się, że jest w niej już dwóch policjantów. Inni funkcjonariusze przeszukiwali sąsiednie budynki. Kiedy znaleźli panią Clayton, pokazała w dół przecznicy. Chris nie czekała na szczegółową relację; docisnęła gaz do dechy, jadąc w kierunku, który wskazała staruszka. Roy po raz kolejny wydał przez radio rozkazy. Kazał Chris zwolnić i jechali wolno w górę i w dół ulic, obserwując chodniki. Mężczyzna szybko wjechał swoim pick-upem na parking przy 7-Eleven. Gil zasugerował mu pozostawienie kluczyków. Ledwo tylko wysiadł, Gil wyminął go, po czym wsiadł do jego samochodu. Mężczyzna odwrócił się, kiedy usłyszał, że silnik jego wozu zasko- czył, i krzyknął. Gil włączył wsteczny bieg, ruszając z piskiem opon. Kiedy zatrzymał się, by przełączyć na jedynkę, mężczyzna wskoczył •" na schodek od strony pasażera, obrzucając Gila wyzwiskami. Poczuł narastającą wściekłość, że ktoś tak nieważny jak ten facet ma czel- ność mu grozić. Obrzucił go lodowatym spojrzeniem, a potem wy- obraził sobie kamień rozmiarów piłki do koszykówki i posłał ten obraz przed siebie. Okno rozprysło prosto w twarz mężczyzny. Kobieta, która nadbiegła z pomocą, zatrzymała się i krzyknęła, widząc to, co zostało z jego twarzy. Gil docisnął pedał gazu, zagłu- szając jej wrzask piskiem opon, i wyrwał się na wolność. Chris była wspaniałym kierowcą. Mijała kolejne skrzyżowania bez zwalniania, jako ostrzeżenia używając policyjnego koguta. Po drodze mijali pozostałe wozy patrolowe. Wjechali do dzielnicy willowej. Po jej drugiej stronie była autostrada. Roy wiedział, żejeśli Gil chce uciec, może próbować złapać tam okazję. Chris rozglądała się na wszystkie strony. Roy ufał jej młodym oczom. Nagle zahamowała. — Widziałeś to? Nie czekając na odpowiedź, wrzuciła wsteczny bieg i wycofała się na lewy pas ruchu i ruszyła w stronę skrzyżowania. Pokazując na okno po stronie Roya, powiedziała: — Coś tam się dzieje. Na końcu przecznicy, na parkingu przy 7-Eleven, na stopniu pick-upa stał mężczyzna. Nagle okno w samochodzie eksplodowało, głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu, a jego ciało potoczyło się ku kobiecie, która wybiegła ze sklepu. — Jezu! — krzyknęła Chris. — To musi być on. Zanim Roy zdążył odpowiedzieć, pick-up z rykiem wyjechał na ulicę. Nie czekając na rozkaz, Chris przejechała tyłem skrzyżowanie, skręcając na prawy pas, a potem poczekała, licząc pod nosem: — Siedem, sześć, pięć, cztery... Roy złapał za mikrofon, wydając rozkazy pozostałym wozom patrolowym. — .. .trzy, dwa, jeden, start! Z rykiem silnika wjechała na skrzyżowanie, odcinając drogę pick-upowi, który zahamował z piskiem opon ledwie kilka cali od ich samochodu. Roy znalazł się twarzą w twarz z Gilem. Oszołomie- ni, patrzyli na siebie, nie wiedząc, co robić. Potem Roy ze skrytki w samochodzie wyjął karabin i otworzył drzwi. Kiedy wysiadł, przednia szyba ciężarówki eksplodowała i drzwi przytrzasnęły mu biodro. Drzwi odbiły się od niego, upadł. Szybko podkurczył nogi w obawie, że i one mogą zostać przytrzaśnięte. Ledwo to zrobił, drzwi zatrzasnęły się ponownie, odsłaniając ogromne wgniecenie tuż nad policyjnym emblematem. Roy przetoczył się na brzuch, podniósł karabin i zaczął strzelać w kratownicę pick-upa. Uchodząca para świszczała i zasłaniała mu widok, ale i tak strzelał. Silnik wciąż parował, gdy Gil ruszył do tyłu, w dół ulicy. Przypadkowi przechodnie skryli się w sklepach i za samochodami, by zejść z linii ognia. Roy wstał i gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi radiowozu. — Wskakuj! — krzyknęła Chris. Ledwie zdążył dostać się do środka, ruszyła w pościg za Gilem. — Nic ci nie jest? —spytała. — Nie. W nocy wszystko będzie mnie boleć, ale nie tak bardzo jak jego — odparł chłodno. Chris spojrzała na Roya, po czym skinęła głową. — Jestem z tobą — powiedziała. Pick-up dalej jechał do tyłu, kierując się w dół ulicy. Nagle zjawił się tam kolejny wóz patrolowy, odcinając drogę ucieczki. — Zaczyna być groźnie — powiedziała Chris, nieznacznie zwalniając. I wtedy drzwi ciężarówki otworzyły się. Gil wychylił się i spoj- rzał na policyjny wóz blokujący mu drogę. Roy chwycił mikrofon, by wykrzyczeć ostrzeżenie, ale znów za późno. Przednia szyba radiowozu wpadła z hukiem do środka. Gil wskoczył z powrotem do szoferki i ruszył do przodu. Chris skręciła kierownicą, zajeżdżając mu drogę. Gil skręcił w prawo na parking przy 7-Eleven, Chris pojechała za nim, wpadając w poślizg przy hamowaniu. Z karabinem w ręce Roy wyszedł z samochodu, wołając do Gila, by się zatrzymał. Nie posłuchał. Zamiast tego odwrócił się i posłał Royowi lodowate spojrzenie. Policjant naciskał już spust, kiedy uderzyła w niego niewidzialna ściana. Upadł na samochód. Karabin wystrzelił, ale rozrzut był tak duży, że pociski trafiły w okno 7-Eleven. Gil pobiegł w stronę budynku. Chris oparła się o maskę wozu i wystrzeliła za nim, ale zdążył już zniknąć w środku. Z 7-Eleven zaczęły dobiegać piski, a potem krzyki. Nagle nastała cisza i rozległ się głos Gila. — Jeśli spróbujecie tu wejść, zabiję ich! Słyszycie? Rozgniotę ich jak muchy! Roy zawołał do wszystkich, żeby nie wychodzili z ukrycia, i zadzwonił po posiłki. Chris zbliżyła się do drzwi. Z nosa leciała jej krew. — Nic ci nie jest? — spytała. — Nie mam nic złamanego, ale z moją nogą jest nie najlepiej. A co z tobą? Masz rozbity nos. — Oprócz tego również złamany nadgarstek — powiedziała. — A, co tam. Przeżyję. Roy żałował, że nie ma takiej pewności co do siebie. Gil starał się utrzymać swój gniew na wysokim poziomie. Nie dopuszczał myśli, że moc go opuści. Grożąc rewolwerem, zgroma- dził klientów z tyłu, z dala od okien. Kazał im usiąść wokół niego, po czym przykucnął, patrząc ze strachem na wejście, spodziewał się bowiem w każdej chwili ataku. Po pięciu minutach przekonał się, że uwierzyli w jego groźby. Usiadł, nagle uświadamiając sobie obec- ność zakładników. Byli to czterej mężczyźni i trzy kobiety, w tym jedna sprzedaw- czyni. Płacz jednej z kobiet go irytował, lecz utrzymywał jego gniew na wysokim poziomie. Wszystkie kobiety odwracały wzrok, gdy na nie patrzył. Wiedział, że nic mu z ich strony nie grozi. Kiedy lustrował twarze mężczyzn, tylko jeden wytrzymał jego spojrzenie. Gil rozpoznał go. To był student z korporacji, którą posłużył się swego czasu, chcąc pozbyć się Ralpha. Nozdrza Gila rozszerzyły się, a jego gniew rozgorzał. Już się na nich odegrał, lecz niewystarcza- jąco. Co gorsza, ten gość nie sprawiał wrażenia przestraszonego — co najwyżej ostrożnego. Wyglądał, jakby coś knuł. Gil chciał go zabić, rozgnieść tę jego zadowoloną z siebie gębę. Wyobraził sobie kolczastą maczugę walącą go w głowę, potem zaś pomyślał, co kolce zrobiłyby z jego twarzą i oczami. Powstrzymał się jednak. Może mieć jeszcze z niego jakiś pożytek, równocześnie się mszcząc. Budynek 7-Eleven otoczony był przez samochody patrolowe i policjantów uzbrojonych w karabiny. Tym razem nie było drogi ucieczki. Roy postanowił przez megafon wezwać Gila do poddania. Przy nim stała Chris, trzymając się za nadgarstek i unieruchamiając go. Odmówiła pójścia do szpitala, zanim nie będzie mogła „zobaczyć tego bydlaka gryzącego piach". — Nie masz szans na ucieczkę — powiedział Roy przez mega fon. — Wychodź z podniesionymi rękami. Minutę później w przeszklonych drzwiach ktoś się ukazał. Nie był to jednak Gil. — Ma zakładników — powiedziała Chris. Drzwi otworzyły się z hukiem i został przez nie wypchnięty mężczyzna. Poleciał w stronę policyjnych samochodów. Dwóch policjantów pospieszyło mu na pomoc, ale Roy ich powstrzymał. Mężczyzna próbował wstać, oddychając chrapliwie i trzymając się za pierś. Roy rozpoznał w nim studenta z korporacji, której członkami byli zamordowani chłopcy — Ron Classen, przewodni- czący miejscowego oddziału. Zataczał się oszołomiony, niepewny, w którą stronę ma iść. Policjanci krzyczeli do niego, ale zwielokrot- nione głosy rozkojarzyły go na dobre. Zataczał się dalej. Roy uciszył policjantów, a potem zawołał do Rona, dając mu wskazówki, gdzie ma iść. Chłopak, potykając się, podążył za jego głosem. Kiedy doszedł do samochodu, oparł się o maskę, próbując dojść do jego przodu. Roy wyszedł, podając mu rękę. Nagle coś przeszyło powie- trze. Policjanci krzyknęli ostrzegawczo. Za późno — Ron został uderzony w sam środek pleców, upadając na Roya. Roy przyłożył ucho do ust chłopca — usłyszał płytki oddech. Chris złapała puszkę wieprzowiny z fasolą, która uderzyła Rona w plecy, i potrząsnęła głową. — Jak można powstrzymać tego faceta? Zrzucając na 7-Eleven bombę atomową? Myśląc o dwóch zabitych policjantach i rannych ludziach wokół, Roy nabrał przekonania, że nawet bomba nie pomoże. 32 ZAKŁADNICY Wes był wciąż na radiologii, gdy karetka przywiozła rannych policjantów. Elizabeth siedziała w izbie przyjęć na ostrym dyżurze, patrząc, jak lekarze próbują ich ratować. Potem wysłuchała z prze- rażeniem policjanta opowiadającego o tym, jak jego koledzy strzelali do siebie. Lekarz szybko potwierdził, że ich obrażenia są rozległe — obaj mają poszarpane jelita, a jeden z nich złamany kręgosłup. Wesowi właśnie zakładano gips, gdy karetka przywiozła dwóch mężczyzn zranionych przy 7-Eleven. Jeden z nich zmarł, drugi był nieprzytomny. Tym drugim był Ron Classen. Lekarze podejrzewali u niego uraz rdzenia. Martwy mężczyzna zakryty był prześcierad- łem, które było zakrwawione na wysokości głowy. Policjanci, którzy towarzyszyli ofiarom, opowiadali o tym, jak szyba w ich samocho- dzie niespodziewanie roztrzaskała się w drobny mak, a także o in- nych przerażających rzeczach, które wydarzyły się w 7-Eleven. Kiedy Wes wyszedł z gabinetu zabiegowego, Elizabeth popędzi- ła z nim do samochodu, po drodze wyjaśniając mu, co się stało. — Musimy coś zrobić — oświadczyła. On jednak nie miał pojęcia, co by to mogło być, i nic nie odpowiedział. Roy Winston zapukał i wszedł, zanim Ralph zdążył podejść do drzwi. — Cześć, jak leci? — powiedział Ralph w swój zwykły przyjaz- ny sposób, wyciągając rękę. — Jest tu jeszcze doktor Birnbaum? — Nazywam go Bim-Bam. Podoba mu się to. — Jest czy nie? — Jest. I jego żona też. Siedzą w kuchni. Pokażę ci drogę. Karon pracowała w salonie z Archiem i Yu. Gdy tylko Daphne ujrzała policjanta, podeszła do pianina i zaczęła grać. Ralph zapro- wadził go do kuchni, a potem stanął przy ścianie, żując gumę. Doktor Birnbaum z żoną i Shamitą siedzieli przy stole, pijąc kawę. — Panie doktorze, nazywam się Roy Winston. Mieliśmy spot- kać się wczoraj. — Złapaliście go? — Otoczyliśmy go w 7-Eleven, ale nie udało się go jeszcze złapać. Ma moc — może człowieka zabić samym spojrzeniem. — Telekineza! Swoją drogą, nigdy nie słyszałem o tak silnych zdolnościach. — Wiemy, że zabił w ten sposób co najmniej trzech ludzi. Musi być jakiś sposób, by go powstrzymać. Birnbaum podjechał do Roya. — Proszę opowiedzieć mi, co się stało. Roy zaczął od najtragiczniejszych wydarzeń, ale doktor kazał opowiedzieć o wszystkim po kolei. Kiedy doszedł do wypadków przy 7-Eleven, Birnbaum przerwał mu. — Mówi pan, że Gil wychylił się z pick-upa i popatrzył na samochód policyjny za nim? To by potwierdzało moje przypuszcze nia. Nie rozumie pan? Roy potrząsnął przecząco głową. — To znaczy, że on musi widzieć, żeby działać. I to widzieć bezpośrednio — inaczej użyłby po prostu wstecznego lusterka. Czy to panu pomoże? — Nie wiem. Żeby go zatrzymać, musimy go widzieć, a skoro my będziemy go widzieć, on będzie widział nas... — Roy zamyślił się. Potem powiedział: — Doprowadził do tego, że dwóch moich ludzi wystrzeliło do siebie, kiedy był ukryty pod gankiem. Jak mógł nas wtedy widzieć? — A może wcześniej stamtąd uciekł? Gdy zaatakował pana ludzi, mógł być już wśród gapiów. — Tak właśnie podejrzewam — powiedział Roy. — Co jeszcze może mi pan powiedzieć? — Z jakiegoś powodu jego moc przychodzi i odchodzi. Nie każdy człowiek, na którym jej użył, jest tak poważnie ranny jak Len. Wygląda na to, że musi ją odnawiać. — Dzisiaj było chyba inaczej. Za każdym razem uderzał w nas równie mocno. Doktor Birnbaum wyglądał na rozczarowanego. — To wszystko, co w tej chwili mogę panu powiedzieć. Czy zawiezie mnie pan na miejsce zdarzeń? Roy Winston nie był zachwycony pomysłem, żeby kaleka kręcił się gdzieś w pobliżu 7-Eleven, ale uświadomił sobie, że Birnbaum może być przydatny w centrum dowodzenia kilka ulic dalej. Kiedy zgodził się zabrać go ze sobą, żona doktora zaprotestowała, bojąc się, że może mu się coś stać. Dopiero zapewnienie, że będzie trzymał doktora w bezpiecznej odległości, uspokoiło ją. Zbierając się do wyjścia, zauważył Daphne stojącą w drzwiach kuchni. Głowę miała podniesioną, a oczy — szeroko otwarte. Kiedy wyciągnął rękę, żeby utorować sobie drogę, pobiegła do pianina i zaczęła grać Love Lifted Me. Ralph pomógł wynieść wózek Birnbauma, po czym wepchał się na przednie siedzenie jego vana. — Ralphie, nie możesz z nami jechać — powiedział doktor. — Powinienem. Gil mnie lubi. — Nie, Ralphie. Gil jest bardzo niebezpieczny. — Powinienem jechać. — Nie — odparł stanowczo Birnbaum. Ralph przybrał swoją zwykłą zamyśloną pozę. — Wyjdź z samochodu, Ralphie — rozkazała Shamita. Ralph zawahał się, ale ostatecznie posłuchał. Birnbaumowie odjechali w ślad za policyjnym wozem, zostawia- jąc Ralpha na chodniku, ze skrzyżowanymi rękami i zwiniętymi w trąbkę ustami. Gdy tylko ich samochód zniknął z oczu, wszyscy oprócz niego weszli z powrotem do domu. Wielki myśliciel usiadł na najwyższym stopniu schodków wiodących na ganek. Odczekał chwilę, po czym zerwał się na równe nogi i pobiegł w stronę 7- Eleven. Zakładnicy wiedzieli o jego mocy, ale to rewolwer był tym, na co patrzyli — tylko on byl namacalny. Ich strach przed rewolwerem działał na korzyść Gila. Gdyby cała szóstka równocześnie rzuciła się w różnych kierunkach do ucieczki, większości z nich by się to udało. Skoro tylko zniknęliby mu z pola widzenia, nie dosięgłaby ich jego moc. Najśmieszniejsze było to, że ten rewolwer zawdzięczał Frankie. Spojrzawszy na zegarek, doszedł do wniosku, że zbliża się czas zabicia zakładnika. Nie chciał tego robić. Nie dlatego, że cenił ludzkie życie; bo go nie cenił. Potrzebne mu były żywe tarcze, gdy stąd wyjdzie. Pozbycie się choćby jednego z nich oznaczało wolne miejsce w łańcuszku, którym mieli go otaczać — a to z kolei ułatwi- łoby sprawę policyjnym snajperom. Jedna z trzech zakładniczek zerknęła na zegarek i zaczęła płakać. Wiedziała, że nadchodzi chwila, w której Gil zdecyduje, kogo zabije. Gil wpatrzył się w nią. Skuliła się, próbując stłumić szloch. To będzie ona, postanowił. Nie chciał tu żadnych mazgajów, miał wystarcza- jąco powodów do zmartwienia i bez tego. Przyjrzał się budynkowi, szukając belek podtrzymujących ścia- ny. Front byl niemal całkowicie oszklony, pozostałe trzy ściany — betonowe. Wiedział, że ściana, przy której zebrał zakładników, przylegała do wypożyczalni kaset wideo. Nie było zbyt wielu możli- wości ucieczki. Największą nadzieją pozostawali wciąż zakładnicy. Po powrocie do domu Elizabeth opisała Karon i Shamicie stan Lena, a potem zaczęła opowiadać o tym, co się stało przy 7-Eleven. Karon rozpłakała się, po czym przeprosiła i poszła do swojego pokoju. Daphne wytrzymała niewiele dłużej. Uciekła do pianina, ale grając, ciągle się myliła. W końcu poddała się, wbiegła po schodach i trzasnęła drzwiami swej sypialni. — Mam ją uspokoić? — spytała Shamita. — Nie, zostaw ją samą — odparła Elizabeth. — Serce mi się kraje, gdy widzę ją w takim stanie, ale przynajmniej okazuje teraz swoje uczucia. Gdy Elizabeth skończyła, Shamita zdała relację z wizyty Roya Winstona. Elizabeth i Wes zamarli z przerażenia na wieść o tym, że doktor Birnbaum pojechał pomóc policji. Wes też chciałby pomóc — w ogóle chciałby coś robić. Obwiniał siebie za to, co się stało. — Mógłbym pomóc policji — powiedział. — Co takiego? Niby jak? — Nie chciałem tego robić — wy chyba też nie. Ale skoro nie ma innego wyjścia... — Mów! — zażądała Elizabeth. — Wiemy, że Gil wrócił do domu, bo był Frankie. Nawet po śmierci Luisa Frankie nim rządziła. A co, jeśli znów przez połączenie ją sprowadzimy? — Jasne! — wykrzyknęła Elizabeth. — Połączenie może uwol- nić Frankie i zatrzymać Gila. — Może i tak — zgodziła się Shamita. — Udało nam się przecież ją połączyć, mimo że mieliśmy trochę inny skład osób. Frankie bez Luisa nie będzie może aż tak rozgarnięta, ale to wciąż jednak będzie ona. Poza tym, z tego, co wiem, Frankie nie ma zdolności paranormalnych, które posiada Gil. Będzie więc łatwiej sobie z nią poradzić. Zgodzili się. Shamita poszła przygotować sprzęt — normalnie zajmował się tym Len. Wes zaprowadził Archiego i Yu do pokoju eksperymentów, a Elizabeth poszła po Daphne i Karon. Gdy wróciła, Wes wkładał właśnie Archiemu kask. — Gdzie Ralph? — spytała. — Mógłby nam pomóc. Podłącze- nie go spowoduje zmniejszenie inteligencji Frankie, korzystnie za to wpłynie na jej emocje — myślę, że stanie się dzięki temu łagodniej- sza. — Rozejrzała się zmieszana. — Karon, gdzie Ralph? — Nie wiem. Ostatni raz widziałam go przy wyjeździe Birn- baumów. — O, nie! Nie pojechał z nimi, prawda? — Shamita go nie puściła. Kazała mu wyjść z samochodu. Usiadł nadąsany na schodkach ganku... Chyba nie myślisz, że pobiegł za nimi? Elizabeth nie odpowiedziała. Poprosiła ich, by rozpoczęli bez niej, a sama poszła szukać Ralpha. Wes, ku własnemu zdziwieniu, również się zmartwił. Najwyraź- niej Ralph go trochę jednak obchodził. — Pospieszmy się ?— powiedział do pozostałych. — To może być jedyny sposób na powstrzymanie Gila. Gil zażądał vana bez szyb i wolnego przejazdu, ale Roy grał na zwłokę, twierdząc, że nie ma uprawnień do spełnienia jego żądań. Tymczasem na dachach wokół budynku 7-Eleven umieścił snajpe- rów. Gil był jednak z tyłu sklepu, poza ich zasięgiem. To chroniło go przed strzałami, ale równocześnie oznaczało, że policjanci mogą zakraść się od frontu nie zauważeni. Roy wysłał dwóch ludzi — jednego z gazem łzawiącym, drugiego ze świecą dymną. Birnbaum pochwalił plan, mówiąc: — Nie widząc, nie będzie w stanie użyć swojej mocy. Ani Roy, ani doktor nie mogli być całkowicie pewni tego planu, ale nawet jeśli Gil byłby zwykłym kryminalistą, nie ulegliby jego żądaniom. Jego moc budziła w policjancie wyjątkową odrazę, którą potęgowały bezsensowne śmierci. Jego ludzie podnieśli kciuki na znak, że są gotowi. Roy sprawdził raz jeszcze, czy stoją w odpowiednich miejscach, po czym odbez- pieczył pistolet i dał sygnał do ataku. Wystrzał z pistoletu gazowego obwieścił początek akcji. Pocisk z gazem rozbił szybę, a potem zniknął w głębi sklepu. Wtedy zbito kolejne szyby i wrzucono przez nie świece dymne — cztery, po jednej do każdego rogu sklepu. Kolejny wystrzał i następny pocisk z gazem łzawiącym odbił się od sufitu i zniknął w środku. Roy policzył do dziesięciu, czekając, aż sklep wypełni się dymem i gazem, po czym dał swoim ludziom znak. Ruszyli do ataku. Kiedy wpadł pierwszy pocisk i gaz zaczął się szybko rozprze- strzeniać, w środku wybuchła panika. Gil krzyknął do zakładników, że zabije ich, jeśli się ruszą. Oczy zaczęły mu łzawić już po pierw- szym pocisku -— a co dopiero po następnym! Teraz przekonał się, jak bardzo muszą się go bać — byli gotowi poświęcić zakładników, byle tylko mieć pewność, że nie ucieknie. Nie mieli wcale zamiaru podstawić mu samochodu, chociaż wiedzieli, że spełni groźbę i za- bije zakładników. Powzięli więc ten plan, bardziej domyślając się niż wiedząc, że ograniczenie widzenia osłabia jego moc. Fakt, że przewidział to, spowodował, że raz jeszcze poczuł się lepszy. Jego gniew rozgorzał na nowo. Jak śmieli myśleć, że uda im się go przechytrzyć! Teraz poznają prawdę. Pielęgnował gniew, czując, że osiąga on poziom, jakiego potrzebował. Sala wypełniła się dymem — lada chwila wejdą. Krzycząc znów do zakładników, by zatrzymać ich na miejscu, przetarł oczy i zaczął nasłuchiwać. Odgłos roztrzaskiwanych szyb i kroki skradających się ludzi zapowiadały atak. „Teraz dam im nauczkę", pomyślał. — Zjeżdżajcie stąd albo was zabiję! — krzyknął. Zakładnicy spojrzeli na niego z mieszaniną nadziei i strachu. Przez załzawione oczy widział płaczącą kobietę, która klęczała, bojąc się wstać. Celując do niej z rewolweru, krzyknął: — Wstawaj albo rozbryzgam twój mózg na ścianie! Zmoczyła się, a potem wstała, otarła oczy i poszła. Wystrzelił w powietrze, aby popędzić innych. Na ten dźwięk policjanci zaczęli się chować. Kiedy już wszyscy zakładnicy zniknęli w kłębach dymu, opróżnił rewolwer, strzelając między półki. Nadszedł czas, by dać im prawdziwą szkołę. Wyobraziwszy sobie olbrzymią kulę, spojrzał pod sufit, ledwo dostrzegając poprzez dym stropową belkę. Potem pchnął kulę z całą swoją mocą. Belka wygięła się. Sufit jednak się nie zawalił — zrobiła się w nim jedynie dziura. Pchnął kulę ponownie i tym razem belka spadła, odłupując przy tym wielkie kawały sufitu. Odwrócił się i spojrzał na półkę z buteleczkami ketchupu. Posłał je w kłęby dymu. Gdzieś w mroku buteleczki zagruchotały i rozległ się czyjś krzyk. Potem zrobił to samo ze słoikami i puszkami. Kiedy był już pewien, że policjanci są unieszkodliwieni, użył swej mocy, żeby roztrzaskać półki zastawiające ścianę. Potem wyimaginowaną kulą zrobił dziurę w betonowym bloku. Kiedy dziura była już wystarczająca, by móc się przez nią przecis- nąć, odwrócił się i uderzył swą mocą w jedną z dwóch ocalałych belek. Wygięła się, a potem odbiła od ściany i runęła na podłogę. Ponieważ większa część podpory legła w gruzach, cały sufit wygiął się, a potem zaczął odpadać wielkimi kawałami. Wtedy dał nura do wypożyczalni kaset wideo. Rozradowany swą mocą i zadowolony ze swej inteligencji, Gil wydostał się na wolność. Ale mina mu zrzedła, kiedy zobaczył Ralpha czekającego po drugiej stronie ściany. Mając jedynie dwa fenomeny, nie byli pewni, czy połączenie w ogóle się uda. W zastępstwie Gila jako matrycy użyli Daphne. Zostawiwszy w matrycy tak dużo wolnego miejsca, jak to tylko było możliwe, mieli nadzieję, że Frankie umieści tam Gila. — To się nie uda •— powiedziała Shamita. — Nie możemy tego zrobić bez przechwycenia fal mózgowych Gila. — Po prostu skończ to, Shamito — uciął wszelkie dyskusje Wes. — Frankie już raz połączyła się bez naszego udziału. Widocznie jest to jedna ze zdolności Gila. — Gotowe, zaczynamy — powiedziała Shamita. — To kre- tyństwo. — Przerwiemy, jeśli się nie połączy. Karon, parametry się zga- dzają? Kobieta spojrzała na niego znad monitora Lena oczami czerwo- nymi i spuchniętymi od łez, i kiwnęła głową. —? No to zaczynamy. Włączam. Kawałek po kawałku formował się mózg Frankie. Potem poja- wiły się fale mózgowe. Wprawne oko Wesa dostrzegło jednak, że różniły się od fal Frankie. — Nie ma tu Gila — stwierdziła Shamita. — A ponieważ go nie ma, to nie działa. — Żebyśmy mieli choć Luisa... — Zaraz... jest... zbliża się... Wes popatrzył na swój monitor, uświadamiając sobie, że różnice w falach są dosyć szczególne. Czy bez Luisa mogli oczekiwać, że fale będą takie same? I, co ważniejsze, czy mogli bez niego połączyć Frankie? — Karon, sprawdź, czy mamy Frankie. Daphne odpowiada za słuch. Karon podeszła do dziewczyny. — Jesteś tam, Frankie? — spytała. Żadnej reakcji. — Frankie, słyszysz mnie? — Zapytaj o Pata — zasugerowała Shamita. — Jesteś tam, Pat? Znów bez odpowiedzi. Przygnębiony Wes wpatrzył się w ekran, zastanawiając się nad tym, co się działo w 7-Eleven. Potem ujrzał na monitorze łagodne falowanie. — Shamito, co się dzieje? — Połączenie się przeformowuje. To coś więcej niż Frankie... ale jeszcze nie to, co trzeba... Roy patrzył na budynek, bojąc się, że akcja może pociągnąć za sobą ofiary wśród ludzi. Policjanci wpadli do środka, ale czy kogoś trafili? Zasnuł ich dym i nie wiedział, co się dzieje. Nagle w po- wietrze wystrzelił wielki płat sufitu, dowodząc, że ten świr wciąż jeszcze żyje. Z lokalu dobiegi krzyk. Jeden z jego ludzi wynurzył się z kłębów dymu z płaczącą kobietą. Roy poczuł krótkotrwałą ulgę. Wśród krzyków z lokalu zostali wyciągnięci kolejni zakładnicy. Potem z hukiem po jednej stronie budynku zawalił się strop. Roy ruszył z pozostałymi ludźmi na pomoc, ale nagle uświadomił sobie, że runięcie stropu świadczyło o tym, że Gilowi nic się nie stało. Przyglądał się ruinie, usiłując przejrzeć jego zamiary. Jeden koniec budynku legł w gruzach, natomiast drugi — przylegający do wypo- życzalni kaset wideo — wciąż stał. Nagle zrozumiał, że to tamtędy Gil ma zamiar uciec. Szukając kogoś, kto będzie go osłaniał, uświadomił sobie, że wszyscy jego ludzie pospieszyli na ratunek zakładnikom, z wyjąt- kiem Chris, która miała złamany nadgarstek. — Możesz utrzymać pistolet? — spytał. Uśmiechnęła się i kiwnęła głową, wyjmując broń. — Za mną — rozkazał. Podszedł do wypożyczalni. Ewakuowali z niej wszystkich przed rozpoczęciem ataku. W środku było jednak dwóch ludzi: Gil, a na- przeciwko niego ten wielki upośledzony dzieciak, Ralph. — Znów krzywdzisz ludzi — stwierdził Ralph. — Z drogi, przygłupie, albo i tobie zrobię krzywdę! — To nieładnie się przezywać. Ja ciebie nie przezywam. Gil spojrzał w prawo i zobaczył tylne wyjście. To była jego droga do wolności. Najpierw musiał jednak pokonać Ralpha, a nie miał pewności, czy mu się uda. Mógłby zawalić dach wypożyczalni, jak zrobił to z dachem 7-Eleven, ale to ściągnęłoby policję. Jeśli tylko zachowałby kilka kul, mógłby roztrzaskać nimi głowę tego kretyna. Najwyraźniej Ralph nie zamierzał zejść mu z drogi. Skoczył więc w bok, jednocześnie unosząc w powietrze kasety wideo. Ralph in- stynktownie wyciągnął przed siebie ręce, odtrącając lecące prosto na niego kasety. — Au!—krzyknął. — To boli! Zasypały go kolejne kasety. Zajęczał. Gil bombardował go bez przerwy, usiłując utorować sobie drogę. Ralph jednak nie ustępował — te cholerne taśmy były za lekkie. Zranił Ralpha, ale ten był zbyt głupi, by zdawać sobie z tego sprawę. Gil schylił się i wbiegł między regały, ale kiedy zbliżył się do drzwi, Ralph znów zagrodził mu drogę. — Nie mam teraz ochoty na zabawę. Gil odwrócił się, zamierzając pobiec w innym kierunku. Kiedy usłyszał, że Ralph ruszył za nim, pchnął na niego regał z kasetami. Potem zaczął rozwalać następny regał. — Ręce do góry! Gil pchnął w policjantów stojących w drzwiach wypożyczalni deskę z regału, ale jeden z nich zdążył wystrzelić, raniąc go w ramię. Ból zaćmił mu umysł, sprawiając, że gniew zaczął go opuszczać. Jego ramię krwawiło. Złapał się za rękę, a potem zataczając się, zaczął iść w kierunku tylnych drzwi. — Stój, bo strzelam! Gil ukucnął za regałem; zbierał opuszczającą go moc. Potem wyobraził sobie olbrzymi kamień. Pchnął ten obraz przed siebie. Trafił policjantkę w pierś. Odrzuciło ją do tyłu, jakby została pociąg- nięta przez niewidzialny sznurek. Kiedy próbował wstać, światło przeszyło jego mózg. O mało nie zemdlał. Krew przemoczyła przód jego koszuli. Wyobraził sobie jeszcze jeden kamień i pchnął go w drugiego policjanta. Gdy się wychylił, tuż obok jego ucha świsnęła kula. Odskoczył do tyłu, kątem oka zauważając, że jego moc prze- wróciła Winstona. Stanął, słaniając się na nogach, i odwrócił się, by uciec, ale znów wpadł na Ralpha. Jego atletyczne ramiona otoczyły go i uniosły. Gil wpatrywał się w jego poranioną przez kasety wideo twarz — po jego policzkach spływała krew. — Bardzo jesteś ranny. Gil? — spytał Ralph, zbliżając twarz do jego twarzy. — Czy uważasz, że powinieneś pójść do szpitala? Mogę cię tam zanieść, jeśli chcesz. Nie musisz mi za to kupować lodów. — Ralphie, puść go. Może zrobić ci krzywdę! — krzyknął Winston. — Nie. To mój przyjaciel. Robił złe rzeczy, ale już nie będzie. Prawda, Gil? Nienawiść Gila do Ralpha okazała się silniejsza od bólu. Poczuł, że moc powraca. Wyobraził sobie kulę do kręgli, wpatrzył się w twarz Ralpha i pchnął ze wszystkich sił. W regale za Ralphem zrobiła się dziura na wylot, podobnie jak w dwóch następnych, on sam jednak dalej patrzył bezmyślnie, a jego grube wargi zwinęły się w trąbkę. — Co to było? Coś upadło? Potem Ralph odwrócił się i Gil zobaczył za nim Winstona. Rozgorzała w nim nienawiść do człowieka, który do niego strzelał, nienawiść silniejsza od bólu. I wtedy odnalazł swoją moc. Mógł załatwić tego gliniarza mimo obecności Ralpha. Był słaby i tracił przytomność, ale zanurzył się głęboko w sobie, pielęgnując gniew. Wyobraził sobie kamień wielkości piłki do soft- balla — kamień o spiczastych, ostrych krawędziach, które mogły rozerwać ludzkie ciało. Potem skupił wzrok ponad ramieniem Rai- pha na piersi atakującego policjanta i zebrał moc — ale w jego umyśle pojawiło się coś nowego. Otworzyła się w nim czarna dziura, która zaczęła wsysać jego moc. Na próżno usiłował utrzymać gniew — dziura wciągała go w niepamięć. Potem zaś przyszedł ból. W koń- cu jego poczucie własnego „ja" zniknęło. Tracił świadomość tak, jakby zapadał się w ruchomych piaskach. Szarpał za krawędzie czarnej dziury, ale nie znalazł nic, czego mógłby się złapać, i zapadał się coraz głębiej, aż w końcu zniknął. 33 SZPI TAL Polic jant, który odnalazł Elizabet h w tłumie, powiedz iał tylko, że potrzebn a jest w szpitalu. Przestra szyła się, że Len nie żyje. Martwił a się również o Ralpha. Nie mogła go znaleźć w chaosie, który powstał wokół tego, co zostało z 7-Eleven — a wygląda ło to jak wojenne zgliszcz a. Izba przyjęć huczała, karetki wciąż przywoz iły nowych rannych. W rogu sali zobaczył a Winston a siedzące go obok policjant ki, która miała rękę na temblak u. Pielęgni arka opatryw ała jego pierś. — C zy coś się stało z Lene m? — N ie. Z tego, co wie m, to wcią ż się trzy ma. — A co z Ralp hem ? Nie moż emy go znale źć! — S poko jnie, Eliza beth. Dasz mi dojść do głosu ? Ralp h jest tam. Eliza beth odwr óciła się i ujrza ła Ralp ha siedz ąceg o na krześ le. Pielęgni arka opatryw ała jego twarz. — N ic mu nie jest, poza kilkoma rankami i zadrapan iami. Bardzo nam pomógł. Schwyta ł Gila. — Wskazuj ąc na policjant kę sie- dzącą obok niego, dodał: — C hris i ja - — i wszyscy pozostali , oczywiś cie — szukaliś my jakiejś możliwo ści dostania się do środka, a Ralph po prostu wszedł tam i go schwytał . Jak ci się wydaje, jak on to zrobił? — N ie rozumie m — powiedzi ała Elizabet h. — Gil nie próbowa ł go zabić? — J asne, że próbowa ł. Prawda, Chris? Ale nie mógł mu nic zrobić — w każdym razie nie bezpośre dnio. Rzucał w niego różnymi przedmiotami, ale widać nie były one na tyle ciężkie, by go poważnie zranić. Elizabeth nie mogła zrozumieć, dlaczego Ralph był odporny na moc Gila — przypomniała sobie jednak, że słyszał jego telepatyczne sugestie. — Dzięki, że się nim zaopiekowaliście — powiedziała. — To właściwie on zaopiekował się nami. Ale to nie dlatego chciałem się z tobą widzieć. Coś złego dzieje się z Gilem. Lekarze uważają, że znajduje się w śpiączce, ja jednak nie jestem tego taki pewien. Przy okazji tego waszego eksperymentu grzebaliście mu w głowie, może więc ty będziesz wiedziała, co się z nim dzieje. Elizabeth zawrzała z gniewu. Uważała się za członka ekipy Wesa. Postanowiła się bronić. — Chodziło mi o to, że może ktoś z was by go sprawdził — powiedział Roy. Wciąż zagniewana, Elizabeth zgodziła się, podążając za Chris i Royem na drugie piętro, gdzie przed zamkniętymi drzwiami stał na straży policjant. Gil leżał na szpitalnym łóżku, jego ręce przykute były do ram, a oczy zakrywał bandaż. — Zmarnowaliśmy dużo czasu, nim udało nam się przekonać lekarzy do zasłonięcia mu oczu. Nie wierzą w zdolności paranormal- ne. Do diabła, sam nie wierzyłem w nie, dopóki nie ujrzałem, jak się Gil nimi posługuje. — Ma zabandażowane ramię. — Rana postrzałowa. Kula nie utkwiła zbyt głęboko. Nie mógł jej zatrzymać swoją mocą, ale chyba trocheja spowolnił. Stracił dużo krwi, ale będzie żył — tylko co my z nim, do diabła, poczniemy? Jaka więzienna cela go powstrzyma? Posłuży się tą swoją mocą i wybije dziurę nawet w murze. Elizabeth doskonale rozumiała złożoność problemu. Jeśli Gil musiał widzieć, by posługiwać się mocą, mogli trzymać go z zawią- zanymi oczami — ale jak długo? A może władze potraktują go niczym współczesnego Samsona, oślepią, a potem wystawią na pokaz? To był prawdziwy problem i w głębi duszy cieszyła się, że nie musi go rozwiązywać. ? — Cały czas leży bez ruchu. W ogóle nie reaguje. Lekarze chcieli zdjąć mu bandaże, żeby sprawdzić reakcje źrenic, ale nie pozwoliłem im na to. — Gil? Gil, czy mnie słyszysz? — spytała Elizabeth. Żadnej reakcji: ani ruchu, ani dźwięku. —Frankie, czy to ty? — Tak, Elizabeth. Chris i Roy spojrzeli po sobie zaskoczeni. — Frankie, dlaczego nie rozmawiałaś z policjantami? — Bałam się. Nie wiem, gdzie jestem. Czy zostałam aresztowana? — Znajdujesz się w szpitalu. Jesteś ranna, ale wracasz już do zdrowia. — Zostałam postrzelona? — Tak. — Dlaczego ktoś do mnie strzelał? — To nie ma nic wspólnego z tym, co zrobiłaś. Elizabeth uciszyła Roya, gdy zaczął protestować. — Czy zostałam zgwałcona? Policjanci znów spojrzeli na siebie zaskoczeni. — Nie. Jesteś ranna w ramię, nic więcej. — Podziękuj ode mnie Ralphowi. Przyniósł mnie. — Przekażę mu. Musimy teraz wyjść. Zaśnij na chwilę. — Nie zasnę, Elizabeth. Jeśli zasnę, umrę. Teraz to Elizabeth była zaskoczona, ale wyprowadziła policjan- tów z pokoju. — Co się dzieje? — zażądał odpowiedzi Roy. — Kiedy usłyszeliśmy o kłopotach z Gilem, podłączyliśmy pozostałe fenomeny do naszej aparatury, mając nadzieję, że złożymy znów Frankie. Pomyśleliśmy, że może Gil zniknie, jeśli to zrobimy. To prawdopodobnie Frankie sprowadziła go z powrotem do domu po zamordowaniu Luisa. Roy wyglądał na skołowanego, ale postanowił zebrać to wszyst- ko do kupy. — A więc jego umysł jest teraz czysty? On myśli, że jest kimś innym? To schizofrenia? — Masz na myśli rozdwojenie jaźni? Nie, to co innego. To naprawdę jest Frankie. Roy i Chris popatrzyli na nią, jakby postradała zmysły. Ironia losu polegała na tym, że broniła eksperymentu, w który sama do niedawna nie wierzyła. — Postaram się wytłumaczyć wam to później, teraz jest jeszcze jeden problem. —Policjanci spojrzeli na nią podejrzliwie. —Powie- dzieliście Frankie, że dysponuje zdolnościami paranormalnymi. — No i co? Przecież on... ona... czy kto tamjeszcze... wiedział o tym. — Gil wiedział. Frankie nie. Zauważcie, że z Frankie łatwo było sobie poradzić. Nie tak jak z Gilem. — Ralph trzymał go, kiedy wciąż dysponował swoją mocą, potem zrobił się wiotki. Nic po tym już się nie działo, aż do czasu, gdy on — czy też ona — nie porozmawiała z tobą. Ale czy to ważne? Tak długo, jak Gil ma zasłonięte oczy i jest przykuty do tego łóżka, nie może nic zrobić. — Ale Frankie nie jest taka jak Gil. Składa się z różnych frag- mentów fenomenów i w jakiś sposób, nawet bez urządzeń Wesa, mogła się połączyć. — Ale to ona jest jedyną osobą, która mogła popełnić te mor- derstwa, prawda? Elizabeth zawahała się. Nie miała całkowitej pewności, kto zabił członków korporacji, a nie chciała rzucać podejrzeń na któregokol- wiek z fenomenów, ponieważ to, co się wydarzyło, nie wynikało z ich winy. Zdecydowała, że najlepiej będzie obarczyć całą odpo- wiedzialnością Gila. Zabijał i nie było sensu obwiniać za to progra- mu komputerowego albo jakiegoś ducha. Ale zrzucenie winy na Gila było dla niej straszliwą odpowiedzialnością. Musiała mieć pewność, że Frankie nigdy więcej nie zabije. — To Gil jest mordercą — powiedziała. — Musimy zagwarantować, że nigdy nie znajdzie się na wol ności. Chciałbym porozmawiać z doktorem Birnbaumem. Może ma jakieś pomysły, jak utrzymać go pod kontrolą przez dłuższy czas albo przynajmniej podczas procesu. Myślę, że w tym jednym przy padku nawet liberałowie będą się cieszyć z obowiązującej w Orego- nie kary śmierci. Elizabeth jeszcze do niedawna uważała takie przekonania za barbarzyńskie, ale teraz sama nie wiedziała, co myśleć. Gil nie okazywał najmniejszego szacunku dla ludzkiego życia i nie mogła sobie wyobrazić, jakie więzienie byłoby w stanie go powstrzymać. Rozstała się z policjantami, by zadzwonić do Wesa i powiadomić go o tym, co się stało. — Udało się — powiedziała mu. — Gil jest teraz Frankie. Rozmawiałam z nią. Gil narozrabiał i wylądował w szpitalu. Unie- ruchomili go i zakryli mu oczy. — Cieszę się, ale to się nie trzyma kupy. To Daphne powinna słyszeć, gdy mówisz do Frankie. Dlatego nie możemy mieć wcale pewności, że połączenie się udało. Przyjęliśmy, że połączenie działa tylko dlatego, że fale mózgowe przypominają fale Frankie. Wygląda na to, że moc Gila jest potężniejsza od mocy naszej Frankie. — Jest jeszcze jeden problem. Winston mówił przy Frankie o zdolnościach Gila. Czy jest możliwe, że ona je sobie przyswoi? — Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że przyswoiła sobie inne części jego umysłu, być może dlatego, że połączenie jest niekom- pletne. Bez Luisa, Frankie mogła stać się bardziej elastyczna. — A nie możesz tak ustawić parametrów, żeby odizolować moc Gila — tak żeby nie mógł się nią posłużyć? Tym sposobem nie stanowiłby zagrożenia dla współwięźniów. — Cały czas musiałby mieć na sobie kask — powiedział Wes z powątpiewaniem. A po dłuższej chwili dodał: — Nie stworzyłem tego projektu po to, by kontrolować umysły. Myślałem, że zdążyłaś się już o tym przekonać, Elizabeth. — Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Martwię się o policjan- tów i strażników. Wiem, że nie po to stworzyłeś ten projekt. — Jeśli to absolutnie konieczne, możemy zacząć nad tym pra- cować. — To nierealne — przepraszam, że w ogóle o tym mówiłam. — W porządku — powiedział Wes. — Co z Frankie? Czy możemy sprawić, że nie uda jej się dotrzeć do mocy Gila? — Możemy spróbować odnaleźć fale Shamity, ale nawet jeśli odłączymy je od parametrów Frankie, będzie trudno je odizolować. Pogadam o tym z Shamitą. Ty lepiej uprzedź policję. Elizabeth powiedziała o tym Royowi, ale nie wydawał się zbyt- nio zainteresowany. Co za różnica, czy facet w łóżku nazywa się Gil czy Frankie. Elizabeth wiedziała, że jest to różnica zasadnicza, a być może nawet decydująca o życiu i śmierci. Gil obudził się rozkojarzony. Bolało go ramię, a jego ręce były skrępowane, nie mógł więc dosięgnąć twarzy, by odkryć oczy. Wytężył słuch. Doszły go odległe odgłosy. Wiercąc się, zauważył, że w jego ręce tkwi igła, a do penisa podłączony jest cewnik. Był w szpitalu. Przypomniał sobie, że Ralph chwycił go w ramiona — ten przygłup zniweczył jego plany. Przyrzekł sobie, że go zabije, bez względu na ryzyko, z jakim może się to wiązać — nawet jeśli będzie musiał mu strzelić w łeb. Znów zaczął się wiercić, sprawiając, że ramię zaczęło pulsować. Bolało, ale wciąż mógł nim poruszać. Żył i był w niezłej kondycji, ale poznali jego słaby punkt — i dlatego zakryli mu oczy. Otworzył je pod bandażami. Zobaczył prześwitu- jące światło i uświadomił sobie, że może patrzeć od wewnątrz. Wyobraził sobie palec, po czym delikatnie pchnął ten obraz w stronę gazy. Wybrzuszyła się lekko, a zaraz potem opadła z powrotem na oczy, kłując go w nie. Oczy zaczęły łzawić i musiał chwilę poczekać z następną próbą. Nagle otworzyły się drzwi. Obróciwszy się na dźwięk, usłyszał głos policjanta. — Więc się obudziłeś. Jesteś Gil czy Frankie? Zrozumiał, że Frankie znów nim zawładnęła, widocznie zemdlał. „Co mam zrobić, żeby się ciebie pozbyć?", pomyślał. A do policjanta powiedział: — Kto to jest Frankie? — Świetnie, wygląda na to, że to ty, Gil! Zresztą, wszystko mi jedno. Możesz być i jednym, i drugim równocześnie. Zawsze bę- dziesz miał jakieś towarzystwo pod celą, nie? — Dlaczego mam zakryte oczy? — Dobrze wiesz dlaczego! I pozostaną zakryte, zapewniam cię. Gil zdecydował się grać niewiniątko, obarczając winą za wszyst- ko eksperyment Wesa. Podejrzewał, że łatwo będzie wmówić to policjantowi. — Nie wiem, o czym mówisz. Nic nie zrobiłem. Odkąd za- cząłem brać udział w eksperymencie doktora Martina, mam zaniki pamięci. — Coś takiego. Więc nie przypominasz sobie, że kogoś zabiłeś? Nie pamiętasz masakry w 7-Eleven? Nic? — To nie mogłem być ja. Przecież bym pamiętał. Co oni mi zrobili? Elizabeth... panna Foxworth... zapewniała mnie, że ten eksperyment jest nieszkodliwy. — Oni twierdzą co innego. — Zwalają wszystko na mnie? Nie, to zbyt potworne. — Bojąc się, że trochę przedobrzył, Gil zmienił temat. — Nie możesz odsłonić mi oczu? Chciałbym cię zobaczyć. — Nigdy w życiu. — Mam prawa, nie możesz mnie tak traktować. — Co mi szkodzi spróbować. Zresztą, już wkrótce przestaniesz być moim problemem. Jutro przekazujemy cię do więzienia stano- wego. Mają tam szpital. Gil pomyślał o tabunach strażników więziennych, których mu- siałby pokonać, żeby wydostać się na wolność. Nie, tutaj miał większe szanse. — Może ciekawi cię liczba trupów, które zostawiłeś za sobą? — zapytał policjant. — Nic nie zrobiłem. — Jak miał na imię ten upośledzony dzieciak? Luis. Pamiętasz, jak go zabiłeś? — Kochałem Luisa. — Ilu zabiłeś przed przyjazdem do Oregonu? Czy doktor Birn- baum jest jedną z twoich ofiar? Gil drgnął na dźwięk tego nazwiska. — Tak, doktor Birnbaum jest tutaj. Bardzo chciałby cię zoba czyć. Sądzi, że jesteś tym samym facetem, który próbował go zabić. Birnbaum z pewnością go zidentyfikuje, a wtedy odkryją powią- zania z innymi eksperymentami i innymi wypadkami. Zacierał ślady, zmieniając nazwiska, ale przecież ostatecznie może im się udać odkryć to wszystko. — Nic nie mówisz? Możesz próbować zasłonić się niepoczytal nością, ale kiedy przysięgli zobaczą wideo, które nakręciliśmy, gdy byłeś w akcji, nie odważą się cię uwolnić. Gil usłyszał, jak policjant idzie do drzwi i otwiera je; potem znów zaczął mówić. — Nawet nie myśl o ucieczce. Każdy gliniarz w mieście jest przekonany, że świat bez ciebie będzie lepszy. Zgadzam się z tym. Pod drzwiami przez cały czas będzie stać uzbrojony strażnik. Policjant zamknął drzwi. Gil został sam. Bał się. Musi się stąd wydostać! W więzieniu sfotografują go i roześlą jego zdjęcia po całym kraju, utrudniając mu zniknięcie. Najłatwiej byłoby uciec z sądu, ale wtedy zdjęcia będą już zrobione. Więzienie było oczywiście najgorszym miejscem do ucieczki, trzeba zatem zrobić to wczes* niej. Mógł poczekać, aż znajdzie się w karetce więziennej, ale z pewnością będą w niej strażnicy, a w eskorcie będzie jeszcze jeden samochód. Mimo osłabienia to właśnie teraz miał największe szanse na ucieczkę. Zapałał oburzeniem, po czym obrócił je w złość i znów otworzył oczy. Wyobraziwszy sobie palec, ustawił go pod kątem i pchnął. Bandaż uniósł się, a następnie opadł. Ustawiając wyimaginowany palec pod ostrzejszym kątem, pchnął znowu. Bandaż był owinięty wokół jego głowy — pchnięcie podniosło ją z poduszki. Próbował trzy razy z rzędu. Tym razem bandaż uniósł się nieznacznie na jego czole. Nabrał pewności siebie. Jego gniew z powodu tego, że został złapany przez te „ludzkie miernoty", rósł. Znów wykonał trzy szyb- kie pchnięcia i bandaż ponownie się poruszył. Teraz już wiedział, że może to zrobić, ale było zbyt wcześnie. Musiał poczekać, aż zapad- nie zmrok. Wtedy się uwolni. W domu Ralph traktowany był jak bohater i mógł wybrać potra- wy na obiad. Zdecydował się na pizzę, czym sprawił ogromną przyjemność Archiemu i Yu. Zjedli kleisty kawał pizzy pepperoni, 1 oglądając na wideo swój ulubiony film — Bambi. Daphne pozosta- wała markotna. Ledwo dziubnęła kawałek pizzy, a potem poszła do siebie. Pozostali jedli w milczeniu w kuchni, przygnębieni śmiercią i zniszczeniem, które ich otaczały. Karla Birnbaum upierała się, by usługiwać innym przy stole. Zawstydzony Wes tłumaczył jej, że jest gościem i to ona powinna być obsłużona, ale Elizabeth posłała mu spojrzenie, które mówiło, że kobieta potrzebuje jakiegoś zajęcia. Kiedy skończyli, pozmywali, a potem usiedli, pijąc kawę i wsłu- chując się w deszcz. Ciszę przerwała Elizabeth, zwracając się do doktora Birnbauma. — Winston uważa, że może mieć pan jakiś sposób na powstrzy- manie Gila. — Zabić go. Oślepić. Zrobić lobotomię— zakładając, że potra- fimy znaleźć źródło jego zdolności. — Jeśli to działa tak, jak większość funkcji mózgu, może być z tym problem — powiedział Wes. — W każdym razie jeśli go nie zabijemy. Ale może to jest jedyny sposób. Siedzieli w milczeniu, dopóki Elizabeth nie pomyślała o Ralphie. — Skąd, według pana, wzięły się zdolności Gila? — spytała. — I dlaczego Ralph jest na nie odporny? Czy wie pan, że słyszy on myśli Gila? Czekali w milczeniu na odpowiedź Birnbauma—ostatecznie był ekspertem w tych sprawach. — Zastanawiałem się już nad tym. Skąd pochodzą te zdolności? Genetyczna mutacja? Ewolucja? Gil nie jest pierwszym człowie kiem obdarzonym takimi zdolnościami, z pewnością jednak jest pierwszym, który maje tak rozwinięte — niewykluczone, że wzmoc niliście je swoim eksperymentem. Myślę, że to całkiem prawdopo dobne. Może wszyscy w jakimś stopniu posiadamy takie zdolności. Na przykład, zdolność do umieszczania swoich myśli w umysłach innych ludzi. Dlaczego niektórzy ludzie są bardziej przekonujący od innych? Co mamy na myśli, mówiąc o „silnej osobowości"? Może niektórzy ludzie zawsze mieli tę zdolność? Może jakieś komórki dają im władzę nad innymi ludźmi? Birnbaum przerwał i spojrzał na Elizabeth. — Wygląda pani na osobę dominującą — podjął po chwili. — Może pani jest też obdarzona takimi zdolnościami. Może ma pani takie same komórki jak Gil, z tym że jego są dużo większe. I jeszcze jedno: jeśli to wasz eksperyment wzmocnił te zdolności, niewyklu czone, że moglibyście rozwinąć je jeszcze u kogoś. Nie obrazi się pani, jeśli dalej będę posługiwał się pani przykładem, prawda? Powiedziałem, że jest pani osobą dominującą, asertywną — jeśli wolicie — więc ma pani wpływ na innych ludzi, skłaniając ich do widzenia rzeczy takimi, jakimi widzi je pani. Ale zauważyłem, że Wes się pani przeciwstawia. Podejrzewam, że jest on dla pani tym, kim Ralph jest dla Gila. Być może Wes i Ralph niczym się od siebie nie różnią. Karon i Shamita zachichotały. Wes próbował ukryć zmieszanie. — Powiedziałem coś zabawnego? — spytał Birnbaum. — W każdym razie, jeśli zrobilibyśmy sekcję mózgów Wesa i Ralpha, być może znaleźlibyśmy w nich coś szczególnego. Na przykład, zespół komórek, które uodparniają ich na moc Elizabeth i Gila. — Ale Gilowi udawało się na mnie wpływać — zaprotesto- wał Wes. — To tylko przykład. Może Ralph po prostu bardzo chciał być taki, jak Gil? Na szczęście dla nas jest odporny na telekinezę. Przez chwilę panowała cisza. Wes myślał o eksperymencie. — Doktorze Birnbaum, co pan myśli o Frankie? — spytał w koń cu. — Co może ją łączyć z pokojem ukrytym w piwnicy? Doktor obrócił swój wózek tak, by móc patrzeć Wesowi prosto w oczy. — Przynajmniej to jest jasne. Wasz twór jest żywicielem dla ducha dziewczyny, która została uwięziona w piwnicy. Wes był rozczarowany, spodziewał się innej odpowiedzi. — Ducha? Niemożliwe... — Dlaczegóż by nie? Wiara w opętanie była dość powszechna na przestrzeni dziejów. Dusza jednej osoby zajmuje ciało innej, a efektem jest zniszczenie — mentalne i fizyczne — gdy dwie dusze walczą o jedno ciało. Taka osoba przechodzi katusze i ostatecznie zostaje uznana za obłąkaną. A to, co stworzyliście, posługując się cudowną techniką, jest po prostu idealne do opętania. Nowy umysł osoby pozbawionej duszy po prostu sam się prosi, by go omamić. Wszystko, czego potrzeba, to dusza szukająca żywiciela. Nie ma sposobu na to, by Frankie istniała bez dawców cały czas, prawda? Tak myślałem. Co za szkoda. Chciałbym ją poznać. — Eksperyment skończony! — powiedział Wes, ale potem zo- baczył Elizabeth zaprzeczającą ruchem głowy. — Nie jest skończony, dopóki nie zatrzymamy ostatniego połą- czenia. Frankie połączyła się bez nas ?— wyjaśniła doktorowi Birn- baumowi, po czym dodała: — Gdybyśmy wiedzieli, jak Frankie mogła się połączyć bez naszego udziału, pomogłoby to nam ją powstrzymać. Birnbaum zacisnął usta i potarł je palcami. — Bardzamożliwe, że stało się to dzięki zdolności Gila do su gerowania ludziom myśli. Mógł on opanować wasze umysły i umieś cić w nich swoje własne myśli. Łącząc Gila z pozostałymi, uczyni liście ich podatnymi na jego moc. Niewykluczone, że oni nawet w jakimś stopniu dzieląją z nim. Chociaż nie wiem, jakim cudem. Wes pochylił się, kierując na siebie uwagę doktora. — Powiedział pan, że dzisiaj, gdy Frankie przejęła Gila, jej dusza była częścią umysłu, który połączyliśmy. — Nowy Testament głosi, by kochać Boga z całego serca, całej duszy i całego umysłu. Nie jest się kompletną osobą, bez tych trzech rzeczy. Jeśli jednak masz dwie z nich, jesteś bliższy osobie z duszą i umysłem niż z duszą i ciałem. A dzięki waszemu eksperymento- wi Frankie ma wszystkie trzy rzeczy — przynajmniej raz na jakiś czas. Wes odsunął się do tyłu, o mało się nie przewracając. To wyjaś- nienie z trudnością przemawiało do empiryka, wyznawcy racjonali- zmu. Nigdy za bardzo nie ufał emocjom, które uważał za nierozłącz- nie związane z duchowością. Teraz czuł się niezręcznie. Wszak to jego racjonalizm pchnął go do uznania tego, co nieracjonalne. Oży- wienie Frankie zdumiewało go od pierwszych chwil, ale jego ego kazało mu myśleć, że to dzięki jego mądrości Frankie była właśnie taka. Gdyby był skromniejszy, mógłby dostrzec prawdę i może ocalić czyjeś życie. — Jeśli dusza Frankie znajduje się w ciele Gila, co się stanie, jeśli Gil zostanie zabity? — spytał Wes. — Czy dusza Frankie stanie się wtedy wolna? — Uwielbiam takie gdybania — roześmiał się Birnbaum. — Wreszcie jestem w swoim żywiole. Nie doznałem tego szczęścia, odkąd uległem wypadkowi. Podniecenie doktora wprawiło wszystkich w lepszy nastrój. — To fascynujące pytanie, Wesie. Możliwe, że obie dusze znik- ną, jeśli Gil umrze. Ale równie dobrze Frankie może wtedy stracić tylko część swego umysłu. Podejrzewam, że jej dusza może przeżyć. Może wcielić się, na przykład, w kota, mieszkając w jego ciele aż do jego śmierci. Potem wcieli się w drugiego... i tak dalej. Dopiero kiedy wszyscy dawcy umrą, będziemy mogli mieć pewność, że dusza dziewczyny z piwnicy się uwolniła. — Nancy — powiedziała dobitnie Elizabeth. — Nie rozumiem... — wyjąkał doktor Birnbaum. — Dusza, o której mówimy, jest duszą dziewczyny, która bar- dzo cierpiała. Nazywała się Nancy Watson. — Oczywiście — powiedział Birnbaum. — Dusza Nancy Wat- son. Przypomniała mi pani o czymś jeszcze. Nancy już kiedyś umarła. Niewykluczone, że to jej cierpienie trzyma ją tutaj. Jeśli jednak tak jest, to nie ma sposobu, by wysłać jej duszę w dalszą drogę. Aż do czasu, gdy sama nie będzie na to gotowa. 34 UCIECZKA Stłumione szpitalne odgłosy ucichły. Jedynie od czasu do czasu na korytarzu słychać było czyjeś kroki. Szpital powoli zasypiał — czas zacząć działać. Gil otworzył oczy, wpatrując się w bandaż-od wewnątrz. Potem zaś pchnął przed siebie myśl. Wypróbował kilka kątów nachylenia i zaczął pchać... pchać... i pchać. Gaza powoli przesuwała się na czoło. W dole zauważył jakiś ruch — to były jego stopy. Poruszył nimi ponownie, obserwując falowanie prześcieradła. Przez szparę mógł też przyjrzeć się sali, nabierając pewności, że jest sam. Podniósł głowę, wpatrując siew narożniki sufitu. Nie było kamer — nie w tym zapyziałym mieście. Uniósł bandaż na tyle, by móc obserwować, co dzieje się wokół. Zostawił jednak oczy częściowo zakryte, obawiając się w każdej chwili kontroli strażnika. Trudniejsze okazało się uwolnienie rąk. Kajdanki były z hartowanej stali i poraniłby sobie ręce, zanim by puściły. Natomiast rama łóżka okazała się zwykłą stalową rurką. Sunął po niej dłonią, dopóki nie napotkał złącza. Mocne szarpnięcie wygięło rurkę, bał się jednak, że hałas zaalarmuje strażnika. Zamiast tego postanowił sprawdzić swoją moc. Myśl o tym, że został uwięziony przez stworzenia gorsze od niego, rozpaliła na nowo jego gniew. Podsycił go obrazem Ralpha i gliniarza, który do niego strzelał. Potem wyobraził sobie piłkę do metalu przecinającą rurkę i pchnął tę myśl przed siebie. Bez rezul- tatu. Sfrustrowany, poczuł, że jego gniew wzrasta. Pchnął ponownie, tym razem za mocno, i rurka spłaszczyła się, czyniąc przy tym potworny hałas. Opadłszy z powrotem na poduszkę, Gil zamarł w bezruchu, bacznie nasłuchując. Strażnik jednak nie pojawił się. „Cierpliwości", upomniał sam siebie. Miał czas do rana, mógł więc pozwolić sobie na ostrożność. Zaczął ponownie, tym razem na złączu rurek. Najpierw pchał delikatnie, potem coraz mocniej, sto- pniowo podsycając gniew. Najpierw tym, że go złapali i skuli jak zwierzę. Potem wyobraził sobie tego wielkiego policjanta i poli- cjantkę, która mu pomagała, i mocą swych myśli zrobił pierwsze nacięcie. Stalowa rurka wygięła się. Potem pomyślał o Wesie i Eliza- beth oraz o innych tak zwanych naukowcach i o tym, że traktowali go jak kogoś gorszego, rozstawiając go po kątach. Nacięcie przeob- raziło się w solidne wgłębienie. Gdy jego myślami zawładnął Ralph, jego nienawiść sięgnęła zenitu. Naciskał dalej, wyginając rurkę, aż wreszcie zgięła się i pękła. Uradowany Gil ściągnął z niej kajdanki. „Nie uda się wam mnie złapać, nie uda się wam mnie zatrzymać!", chciał wykrzyknąć, ale zamiast tego wyciszył emocje i zaczął pra- cować nad drugą rurką. Daphne nie miała oparcia — nawet dźwięki pianina już nie porządkowały jej myśli. Gra na wyimaginowanym pianinie również nie pomagała. Znalazła się na łasce i niełasce myśli wirujących w jej głowie. Ale wir ten był niczym w porównaniu z okiem cyklonu, które znajdowało się głęboko w jej umyśle. Długi czas bała się, że zostanie porwana przez chaos. Teraz tego pragnęła, wszystko bowiem było lepsze niż to, co ją czekało w samym centrum jej umysłu. Chodziła po pokoju, uderzając w wyimaginowane klawisze. „Nie przypomnę sobie, za nic!" Ale ledwie wypowiedziała w myśli te słowa, uświadomiła sobie, że już wie —jej umysł dręczony był tym, co torturowało jej duszę przez większość jej życia. Ból był nie do wytrzymania. Dziewczyna upadła na łóżko, głośno szlochając. Wes poprosił Birnbaumów, by spędzili tę noc w pokoju Lena. Ralph wtaszczył na górę wózek, a potem wrócił po doktora. — Nie jesteś tak ciężki, jak większość ludzi. Czy to dlatego, że brakuje ci kilku kawałków? Doktor roześmiał się, a jego żona uśmiechnęła się do Wesa. „Przynajmniej taki z niego pożytek", pomyślał mężczyzna. Gdy Birnbaumowie już się rozlokowali, Wes wyszedł na kory- tarz i zobaczył Elizabeth stojącą pod drzwiami pokoju Daphne. Kiedy zbliżył się, usłyszał płacz. Chciał coś powiedzieć, ale Eliza- beth uciszyła go, złapała za rękę i pociągnęła w dół schodów. Jej dotyk go rozgrzał i uspokoił. Na dole chciała puścić jego dłoń, ale nie pozwolił jej na to. W odpowiedzi uścisnęła jego rękę. Usiedli na sofie, blisko siebie, wciąż trzymając się za ręce. Wes milczał, rozkoszując się bliskością Elizabeth. Martwił się o Daphne, ale samolubnie nie chciał, by ta chwila odeszła. Minęło kilka minut, zanim Elizabeth odezwała się, uwalniając jednocześnie rękę i odsuwając się nieco od niego. — Daphne jest bardzo rozstrojona. — Ma ku temu powody. — Tak, ale to nie jest zwykły smutek. Ona strasznie cierpi. — Może boi się powrotu Gila? — Nie, to bardziej osobisty ból. Daphne nigdy nie była taka, jak reszta fenomenów. Luis, Yu i Archie to prawdziwe fenomeny — są upośledzeni pod różnymi względami, z wyjątkiem dziedziny, w któ- rej przejawiają nadzwyczajne zdolności. W tym samym sensie upo- śledzenie dotknęło Ralpha. W większości takich przypadków jak on nastąpiły zakłócenia jeszcze w okresie rozwoju prenatalnego, na skutek czego funkcje intelektualne są osłabione. Fenomeny swe szczególne zdolności zawdzięczają szczęśliwemu trafowi. Istnieje jeszcze jedna droga do stania się fenomenem. Tą drogą poszła właśnie Daphne. Nie jest ona upośledzona w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, a jej wyjątkowe zdolności to coś w rodzaju mechanizmu obronnego. — Ale przecież te zdolności są prawdziwe. — Z pewnością. Podejrzewam jednak, że nie są dla niej czymś naturalnym. Posługuje się nimi, żeby zagłuszyć niepożądane myśli. Czy nie mogłeś się kiedyś uwolnić od jakiejś melodii, która wpadła ci do głowy? Większości ludzi to się nie udaje. Ta piosenka zaprząta twoją głowę nieprzypadkowo, ona pełni ważną funkcję. Sprawia, że nie musisz myśleć o czymś innym. Kiedy z jakiegoś powodu wzrasta twój niepokój, melodia wypełnia ci umysł, nie zostawiając miejsca na niewygodną myśl. Daphne używa do tego celu muzyki i obliczeń kalendarzowych. Pozwól, że przełożę to na język komputerowy. Wyobraź sobie, ile RAM potrzebne byłoby do rozwiązywania takich zadań. Wes znał prosty program do rozwiązywania tego typu zadań, ale rozumiał, o co chodzi. Takie obliczenia musiałyby zajmować każde wolne miejsce w pamięci człowieka. — Daphne nastawiła cały swój umysł na obliczenia kalendarzo- we. Mogła to zrobić, bo jest autystyczna. Świat zewnętrzny jej nie interesuje, odcina się od niego, rozwiązując zadania. Natomiast my, chcąc skoncentrować się na jednej rzeczy, musielibyśmy poświęcić całe swoje prywatne życie. — W ten sposób właśnie ja postępowałem — powiedział Wes. — Od kiedy poszedłem do college'u, nic, tylko się uczyłem i pro- wadziłem badania naukowe. Miałem przyjaciół, ale psychologia pochłaniała ich niemal tak jak mnie. Zrezygnowałem nawet z więk- szości przedmiotów ogólnych, a czas poświęcony sztuce, historii i literaturze uważałem za stracony. Poza tym wiedziałem, że wczesne publikacje, jeszcze w trakcie studiów, ułatwią mi wyrobienie sobie nazwiska. I tak było. Studia podyplomowe wyglądały tak samo. Potem nie miałem problemów z uzyskiwaniem dotacji na eks- perymenty. Ten projekt zaś ma uczynić mnie sławnym. A w każdym razie miał. Sama widzisz, że niewiele różniłem się od Daphne. — Nie poświęciłeś wszystkiego. Masz przyjaciół. Choćby Lena. — Widujemy się tylko w laboratorium. Nie wiedziałem, co tracę. Uświadomiłem to sobie dopiero tutaj, gdy zaczęliśmy żyć jak prawdziwa rodzina. A śmierć Luisa dotknęła mnie tak bardzo, jak- bym utracił swojego syna. Zapadła cisza. Elizabeth przysunęła się do Wesa. Miał rękę na temblaku, nie mógł więc jej objąć. W innym wypadku zrobiłby to, nawet ryzykując odepchnięcie, nie chciał bowiem już dłużej skrywać swych uczuć. Stojąc pod ścianą, wyjrzał, a potem przywarł do niej z powrotem. Policjant siedział na krześle, czytając książkę. Gil chciał go zasko- czyć, wolał więc, żeby wszedł do jego sali. Co jakiś czas zaglądała do niego pielęgniarka, wtedy policjant był w pełnej gotowości, znając grożące niebezpieczeństwo. Pielęgniarka mogła jednak poja- wić się dopiero na zakończenie dyżuru. Rano jednak będzie już dużo ludzi, a to działało na jego korzyść. Nie miał też pewności, czy nie zabiorą go do więzienia jeszcze przed świtem. Pochyliwszy się, wpatrywał się w okno naprzeciwko. Mimo że znajdowali się na trzecim piętrze, były w nim kraty. Podsunęło mu to pewien pomysł. W jego wyobraźni pojawił się taran. Zebrał całą swoją moc, po czym pchnął. Okno roztrzaskało się, wylatując na zewnątrz. Wtedy przywarł do ściany, czekając. Zamek zachrobotał. Gałka w drzwiach przekręciła się i do sali wszedł policjant. Z podniesioną bronią szedł w kierunku okna. Gil mógł uciec, ale poczuł, że musi dać upust swemu gniewowi. Teraz miał okazję odpłacić się znienawidzonemu policjantowi —jednemu z tych, którzy go uwięzili. — Szukasz mnie? — spytał. Zaskoczony policjant odwrócił się powoli. Gila ucieszył wyraz przerażenia malujący się na jego twarzy. Kiedy podniósł pistolet, Gil ugodził go swą mocą w pierś, wypychając go przez pusty otwór okienny. Krzyczał, spadając na ziemię. Gil odwrócił się, żeby wyjść, i wpadł na pielęgniarkę. Odepchnął jąz taką siłą, że wyleciała przez drzwi. W korytarzu byli jacyś ludzie. Utorował sobie drogę, wciskając ich w podłogę jak pinezki. Kierując się do wyjścia, pchał myślą szpitalne wózki i taranował nimi ludzi i ściany. Boso i w szpitalnym kitlu zbiegł po schodach, by wydostać się na zewnątrz. Elizabeth odebrała telefon przed Wesem, ale podniósł drugą słuchawkę, przysłuchując się rozmowie. Dzwonił Roy. — Uciekł jakąś godzinę temu — powiedział. — Niedługo zrobi się jasno. Jeżeli nie wyjechał z miasta, prawdopodobnie będzie się ukrywał, jak poprzednio, może aż do nocy. Spróbujemy ściągnąć więcej psów i wytropić go, ale nieźle pada. — Czy są jakieś ofiary? — Tak. Jeden z moich ludzi nie żyje. Mówię ci — on powybija wszystkich w tym mieście. Tutaj prawie wszyscy są ze sobą spo- krewnieni. A większość ofiar miała rodziny. — Potem, po dłuższej przerwie, w czasie której Wes dosłownie czuł jego ból, policjant dodał: — Mój wydział nie jest zbyt duży. Wszyscy albo się boją, albo szykują do zemsty. Nie mówię, że chcemy go zastrzelić z zimną krwią — po prostu moi ludzie są całkowicie rozstrojeni. Wszystko może się zdarzyć. Tym razem jednak trzymajcie Ralpha z dala od niego. Roy stawiał sprawę uczciwie — była niewielka szansa na to, że Gil ujdzie z życiem. Wes rozumiał to i chociaż sam miał wątpliwości, czy należy go zabić, przyłapał się na myśli: „im prędzej, tym lepiej". — Wie, że jak najszybciej powinien wyjechać z miasta — powiedział Roy. — Jeżeli się boisz, mogę przysłać wam jednego z moich ludzi. — Dziękuję, ale wiem, że nie masz ich zbyt wielu. Będę czuć się bezpieczniej, gdy go złapiesz, więc lepiej wyślij wszystkich na poszukiwania. — Co racja, to racja. Pomaga nam policja stanowa, poza tym przyłączają się do nas ochotnicy z innych wydziałów. — Czy chcesz porozmawiać z doktorem Birnbaumem? — Za późno na to. Czy możecie wstrzymać się z następnym połączeniem? Nie chcę stracić więcej swoich ludzi. Wes odłożył słuchawkę zaraz po tym, jak Elizabeth i Roy skoń- czyli rozmowę, zastanawiając się, jak dalece byli rzeczywiście bez- pieczni. Czy Frankie pozwoli Gilowi uciec? Nie mógł ponownie zasnąć, wziął więc prysznic, po czym zaczął parzyć kawę. Elizabeth przyszła, gdy kawa była już gotowa. — Gil uciekł — powiedziała. — Wiem, podsłuchiwałem — odparł. — Czy możemy coś zrobić? — Zastanawiałem się już nad tym. Możemy raz jeszcze złożyć Frankie. Może uda nam się przy jej pomocy znaleźć Gila. — Jak? Frankie ostatnio przejęła nad nim władzę. — Jeśli jednak Frankie nie zdaje sobie sprawy z niebezpie- czeństwa, nie będzie się ukrywać. Ale jest jeszcze inny sposób. Spróbujmy kogoś z nas ustawić jako matrycę. — Nie stanie się wtedy częścią Frankie? — Nie, jeśli skoryguję program. Może uda nam się utrzymać świadomość tej osoby. Wes wpatrywał się w twarz Elizabeth, wiedząc, że kobieta zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. — Ale to oznacza wtłoczenie dwóch umysłów w jedną osobę. Nie wyobrażam sobie, co z tego wyniknie. Stres psychiczny będzie ogromny. — Kontakt będzie krótki. Jeśli uda nam się połączyć Frankie, dodamy naszego człowieka, żeby dowiedział się, gdzie ona jest. Elizabeth dłuższą chwilę siedziała zamyślona, po czym powie- działa: — Ja to zrobię. — Nie, to mój pomysł — zaprotestował Wes. — Ja to zrobię. — Nie, to bez sensu. Teraz, kiedy nie ma Lena, jesteś potrzebny bardziej niż dotąd. Wiesz, że jestem jedyną osobą, która może to zrobić. — Zostaje nam jeszcze Ralph. — To byłoby nieetyczne. Nie jest zdolny do dokonania świado- mego wyboru. Wes zawahał się. W końcu, starannie dobierając słowa, po- wiedział: — Elizabeth, Ralph być może lepiej nadaje się do tego, by dzielić z kimś umysł, bo ma — że tak powiem — więcej miejsca. Poza tym ma o wiele mniej do stracenia niż ty. Wiedział, że jeśli powiedziałby coś takiego podczas ich pierw- szego spotkania, dotknąłby tym Elizabeth. Teraz jednak spojrzała na niego łaskawszym wzrokiem. — Umysł Ralpha na swój sposób jest skomplikowany, a nawet jeśli jest prostszy, nie powinieneś oceniać wartości człowieka na podstawie współczynnika inteligencji. Jeśli jednak posłużymy się nim i coś się nie uda, nigdy sobie tego nie wybaczę. Wes chciał powiedzieć, że nigdy sobie nie wybaczy, jeśli coś stanie się jej, ale zamiast tego skinął tylko głową. — Lepiej zacznę korygować program — powiedział. Świado mość, że to Elizabeth podejmie ryzyko, motywowała go do zapew nienia maksimum bezpieczeństwa. Daphne siedziała bez ruchu na łóżku z rękami na podołku. Wypłakała się. Ostatecznie szloch ucichł, sporadycznie przechodząc w spazmy. Za oknem rysowały się wierzchołki drzew, ale jej umysł odtwarzał wciąż sceny przemocy. Widziała ciało lecące przez pokój i uderzające w ścianę, a potem głowę tłukącą o nią. Kiedy ciało stało się w końcu krwawą miazgą, obraz powracał. Zaczynało się od gniewu i bólu, potem przychodziło bicie, a w końcu ciało przelaty- wało przez pokój i uderzało w ścianę. Odtwarzana przez całą noc scena, pogłębiała jej smutek, lecz w tym samym czasie burza, która panowała w jej umyśle, cichła. Mogła odwiedzić teraz swe wspom- nienia i świat wokół niej bez lęku i zmieszania. Ceną były jednak ból i poczucie winy. I smutek. Smutek większy od tego, który czuła, gdy umarła babcia. Pukanie, na które nie odpowiedziała, zapowiadało Elizabeth. Kobieta weszła niepewnie i stanęła przed Daphne. Kiedy spojrzały na siebie, na twarzy Elizabeth pojawił się wyraz zaskoczenia. — Pomóc ci w czymś? — spytała. — Nie. — Chcesz porozmawiać? — Teraz nie mogę, może później. — Czy wciąż oskarżasz się o to, co się stało? — To moja wina. — To, co zrobił Gil, nie ma nic wspólnego z tobą. Podobnie jak nie będziesz odpowiedzialna za to, co stanie się w przyszłości. — A co jeszcze może się stać? — spytała Daphne, bojąc się odpowiedzi. — Gil uciekł ze szpitala. Znów go szukają. Przed oczami dziewczyny po raz kolejny pojawiło się ciało leżące pod ścianą. — Nie chcę już nikomu zrobić krzywdy! — Daphne, to nie twoja wina i nic nie możesz zrobić. Dziewczyna potrząsnęła głową, potem zacisnęła wargi i zmruży ła oczy. — Nie możemy nic zrobić—powiedziała Elizabeth. —Musimy też pilnować Ralpha, by nie znalazł się w jego pobliżu. Daphne popatrzyła wyzywająco i zacisnęła zęby z determinacją. — Słyszysz mnie? Nie możemy nic zrobić — powtórzyła Eliza- beth. — Słyszę — odpowiedziała Daphne. Potem odwróciła się i spoj- rzała za okno, dając tym samym Elizabeth znak, że widzenie skoń- czone. Ale Elizabeth została. — Daphne, zamierzamy coś zrobić i myślę, że powinnaś o tym wiedzieć, bo to dotyczy również ciebie. W czasie eksperymentów mieszaliśmy razem fragmenty twojego umysłu i pozostałych i stwo- rzyliśmy nowy umysł, któremu daliśmy na imię Frankie. Daphne słyszała te wyjaśnienia już przedtem, ale podejrzewała, że to nie wszystko. — Wczoraj, kiedy mnie tu nie było, wznowiliśmy eksperyment, bo Gil jest częścią Frankie. Kiedy część ciebie jest Frankie, wtedy to ona tobą rządzi. Tak samo jest z Gilem. Pomyśleliśmy, że kiedy Frankie będzie nim rządzić, Gil przestanie robić ludziom krzywdę. No i udało się. Chcemy zrobić to jeszcze raz — zmienić Gila we Frankie. Czy mogłabyś nam pomóc? — Nikt nie pytał mnie przedtem, dlaczego pyta teraz? — Bo teraz jesteś kimś innym. Nie czujesz różnicy? Daphne czuła różnicę — czuła teraz przede wszystkim ból. Ale Elizabeth miała rację — mogła w ten sposób pomóc, a jeśli nie znała lepszego sposobu, powinna współdziałać. — Dajcie mi znać, kiedy będziecie gotowi — powiedziała. Elizabeth podziękowała, po czym wyszła. Daphne siedziała przy oknie, myśląc o przeszłości i przyszłości i bojąc się zarówno jednej, jak i drugiej. Potem wyciągnęła się na łóżku, próbując się odprężyć, ale powrócił bolesny obraz głowy uderzającej o ścianę. Była zmę- czona i wyczerpana. Starając się myśleć o czymś innym, pozwoliła swojej świadomości przeskakiwać z jednej myśli do drugiej. Nieba- wem nie musiała się już zmuszać do zmieniania obrazów, a wtedy, jakby pokonywała strumień, skacząc z kamienia na kamień, ostroż- nie wybrała dobre myśli, pozostając przy nich i pozwalając, by bolesne wspomnienia płynęły wokół. Potem usłyszała odległy, wa- biący głos, obiecujący obronę przed otaczającym ją bólem. Odszu- kała głos i podążyła za nim. Upływ krwi, brak snu oraz stres kilku ostatnich dni wyczerpały Gila. Znalazł wygodną kryjówkę i miał pewność, że tym razem nie wytropią go żadne psy. W chwili ucieczki ze szpitala padał deszcz. Ukradł płaszcz i przyjechał tu na rowerze, wciąż ubrany w szpitalny kitel. Wolał poczekać, aż się ściemni, by zdobyć jakieś ubranie. Największym jednak problemem był dla niego sen — wtedy Frankie stanowiła realną groźbę. Powieki Gila stały się ciężkie. Przysnął, ale zaraz obudził się. Gdy uświadomił sobie, co się stało, usiadł. Wiedział, że musi zacho- wywać się cicho. Chodzenie stanowiło zbyt duże ryzyko, zrobił więc tylko kilka wymachów ramionami i naprężył nogi. Ruch pomógł, lecz wkrótce powieki znów zaczęły mu ciążyć. Z całej siły uszczy- pnął się w policzek — pomogło, ale na krótko. Znów przegrał walkę ze snem. Tym razem spał trochę dłużej. Obudził się i poddał osta- tecznie, obiecując sobie, że zdrzemnie się tylko chwilę — obietnica, której nie sposób było dotrzymać. Hałas dobiegający z łazienki sprawił, że Wes przystanął i zapukał. — Stało się coś? Halo! Uwaga, wchodzę. — Drzwi uchyliły się trochę, po czym w coś uderzyły. Były to czyjeś nogi. Pchnął mocniej. Na posadzce leżał nieprzytomny Yu. — Elizabeth, chodź tu szybko! Przecisnąwszy się do środka, Wes chciał sprawdzić tętno na szyi Yu, ale zauważył, że jego pierś unosi się i chłopak głęboko oddycha. W drzwiach pojawiła się Elizabeth. — Sprawdź pozostałych. To może być Frankie — powiedział Wes. Obrócił Yu na brzuch, szukając ran. Potem spojrzał w jego oczy, badając, czy ma zwężone źrenice. Potrząsnął nim — bez skutku. Wtedy wróciła Elizabeth. — Archie i Daphne też stracili przytomność. To Frankie, praw- da? Ale to dobrze, i tak mieliśmy to zrobić. — Tylko że w ten sposób nie znajdziemy Gila. — Nieważne, może złapią go dzięki temu, że rządzi nim Frankie. Wes przyznał jej rację, ale i tak się martwił. Wolałby mieć nad tym kontrolę. — Znieśmy wszystkich na dół, tam będziemy mogli ich monitorować. Jeśli nam się to uda, może przyłączymy cię do reszty. Nie mógł sam unieść Yu, Elizabeth poszła więc po Ralpha. Wes chciał mu pomóc, ale olbrzym uniósł Yu jak piórko i sam zniósł go po schodach. Widząc na dole Birnbauma, Ralph powiedział: — Nie jest tak ciężki, jak twój wózek, ale cięższy od ciebie. To chyba dlatego, że nie stracił żadnej części ciała. Doktor roześmiał się, po czym skierował się za nim do laborato- rium. Elizabeth włożyła Yu kask. Następnie Ralph przyniósł Archie- go. Doktor zasypywał Karon i Shamitę pytaniami. Kiedy podjechał do stanowiska Wesa, mężczyzna zaczął mu wyjaśniać, co robi. Doktor Birnbaum słuchał zafascynowany. Karon uporała się z Archiem, po czym podeszła do stanowiska Lena, by sprawdzić odczyty fizjologiczne. Elizabeth dołączyła do Birnbauma, słuchając wyjaśnień Wesa. Wszyscy byli tak pochłonięci pracą, że minęło dużo czasu, nim uświadomili sobie, że Ralph stoi za nimi, żując gumę. Zirytowany Wes odwrócił się do niego. — Miałeś znieść Daphne. Jeśli chcesz za to slurpee, z chęcią ci kupię. Duże! — Naprawdę? Nigdy nie kupuję dużego. Jest za drogie. — Zrobię ci nie lada ucztę. Ale najpierw musisz znieść Daphne. — Zrobię to, jak tylko wróci. — Co takiego? — Nie ma jej w pokoju. Sprawdzałem też w łazience. Nie wszedłem tam od razu. Najpierw zapukałem. Daphne nie lubi, gdy wchodzę, kiedy jest w łazience. Elizabeth ścisnęła ramię Wesa. — O, nie! Frankie ma Daphne. 35 IMPREZA Po tym, jak Cłassen został ranny w 7-Eleven, przywództwo nad osłabionym domem korporacji Kappa przejął Billy. Cłassen tracił poparcie z chwilą odejścia z korporacji każdego studenta. Ostatecz- nie zostało ich jedynie sześciu, z czego trzech było zwolennikami Billy'ego. Sammy Chow był łebskim facetem, ale miał gdzieś naukę, woląc spędzać czas na imprezowaniu z Billym. Był chudy jak szczapa, a mimo to podobał się niektórym dziewczynom ze względu na swój „azjatycki" wygląd. Z kolei Emil Loprenzi był niedźwie- dziowaty, miał rzymski nos i kręcone brązowe włosy. Leciały na niego same paskudy, on zaś nie przebierał w towarze, czasami kręcąc z dwiema albo trzema naraz. Był najlepszym przyjacielem Rimmera, ale po jego śmierci przyłączył się do Billy'ego. Z kolei najlepszym przyjacielem Billy'ego był Grant Brewster — prawie tak samo przystojny jak on, właściwie się z nim nie rozstawał, zawsze jednak uznawał jego przywództwo. Istniała obawa, że dom korporacji zostanie zamknięty, jeśli nie wrócą do niego studenci. Teraz jednak Billy mógł mieć swoje pięć minut — pod warunkiem, rzecz jasna, że nie zrobi fałszywego kroku. Nadal wszyscy byli zbyt wystraszeni, żeby wyjść na imprezę, a nikt też nie kwapił się, żeby przyjść do nich. Zdenerwowany Billy prze- mierzał salon, kopiąc gazety leżące na podłodze. Siedzący na kana- pie Grant oderwał na chwilę wzrok od gry telewizyjnej. — Chcesz zagrać w kosza? — spytał. — Emil i Sammy mogą się dołączyć, gdy będziemy już na podjeździe. — Nie, żadnej koszykówki. To nudne! — A co powiesz na tenisa? Mogę zamówić kort. — Nie! Jezu, ależ ty przynudzasz. Mam ochotę się zabawić. — Ta ochota może okazać się zabójcza. Billy zawył z wściekłości. — Wszystko przez tych cholernych szalonych naukowców. To ich wina. Zanim się tu zjawili, mieliśmy wszędzie zajebiste branie. Nagle usłyszeli pukanie do tylnych drzwi. Billy wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Na dworze stała dziewczyna. To była ta upośledzona panienka, którą podejrzewano o zabicie Rimmera. Na jej widok Billy kłapnął zębami. Nie wyglą- dała groźnie — sprawiała raczej wrażenie łatwej, a z Grantem u boku zbajerowanie jej powinno być banalnie proste. Nie była może jakimś ekstratowarkiem, ale z łóżka też by jej nie wyrzucił. Włosy miała związane w kucyk niebieską wstążką niczym mała dziewczynka. Widział ją co prawda tylko od pasa w górę, ale mógł się założyć, że figurę miała niezgorszą. Kiedy zdołał już oderwać wzrok od jej piersi, zauważył, że dziewczyna się uśmiecha. Po chwili zaś mrug- nęła. Zaciekawiony, chwycił za klamkę. I wtedy jego rękę odtrącił Grant. — Co ty, do cholery, wyprawiasz? — krzyknął. — Wiesz, kto to jest? — Tak! No i co z tego? Co ona nam może zrobić? Nas jest dwóch, a ona tylko jedna. — Pamiętasz, jak silny był Rimmer? A nie żyje! — Nie bądź śmieszny! Nic jej nie zrobimy. Po prostu, przeko- namy się, czego chce. Grant niechętnie stanął z boku. — Czego chcesz? — spytał Billy, otwierając drzwi. — Szukam imprezy — odparła, uśmiechając się. Korzystając z tego, że drzwi są otwarte, Billy mógł przyjrzeć jej się od stóp do głowy. Miała na sobie niebieski sweter, białą bluzę i granatowe spodnie. Spodnie były luźne, nie widział więc dobrze jej nóg, ale opięty sweter eksponował biust. Podniecony, przestał się kontrolować i bez żenady przyglądał się jej figurze. Potem zaś spojrzał jej w oczy. — To zabawne, że szukasz imprezy, bo właśnie jedną rozkręcamy. — Oszalałeś, Billy? — wykrzyknął Grant. — Wiesz, co Classen nam zrobi, jeśli ją tu zastanie? — Zapomniałeś, gdzie jest Classen. — Racja. Ale to i tak jest niebezpieczne. Billy, zatroskany, pokręcił głową, po czym odwrócił się do dziewczyny. — Mój kolega boi się ciebie. Myśli, że jesteś zabójcą-psy- chopatą. — Ranisz moje serce — powiedziała dziewczyna. — Jak mo- żesz wygadywać o mnie takie rzeczy? — Uśmiechnęła się i zakoły- sała biodrami. — Ale jeśli cię to uspokoi, możesz mnie przeszukać. — Uniosła ręce. — Rany koguta — wyszeptał Grant, zbliżając się o krok. Billy był jednak szybszy; położył dłonie na jej biodrach, a potem prze- ślizgnął się po nich do góry, okrążył piersi, po czym wrócił na dół. Poczuł napięte mięśnie, gdy dotarł dłońmi do pośladków. Potem ukląkł, zaczynając od jej prawej kostki u nogi, a potem prześlizgując się dłonią po łydce i dalej, aż do uda, z jedną ręką pomiędzy jej nogami. Zdecydowanym ruchem dłoni nacisnął na jej krocze, na- stępnie powtórzył to z drugą nogą. Jego oddech stał się szybki, a serce zaczęło mocno bić. Trzymała ręce nad głową, kiedy wstał i położył dłonie ponownie na jej biodrach, prześlizgując się nimi do góry, aż do momentu, gdy wyczuł biustonosz pod jej ubraniem. Otoczywszy ją ramionami, sunął dłońmi w poprzek pleców, a potem wrócił do przodu, zbliżając się wolno do piersi. Spodziewał się w każdej chwili protestu, ale nic takiego nie nastąpiło. Dłużej już więc nie czaił się i objął dłońmi jej piersi. — Zadowolony? — spytała, uśmiechając się. — To dopiero początek. Wejdź, zrobimy imprezę. Billy odwrócił się i pchnął Granta przed siebie, szepcząc: — Człowieku, ależ ona jest napalona. Idąc za nimi, opuściła ramiona, przytrzymując nóż, który wy- sunął się jej z rękawa. Wepchnąwszy go z powrotem, zadrżała na wspomnienie dotyku jego rąk. Poczuła na ręce chłód ostrza i uśmiech- nęła się do siebie, wiedząc, co się stanie. Wes, Elizabeth i Karon obeszli całą ulicę w poszukiwaniu Daph- ne. Gdy to nie pomogło, Elizabeth wzięła samochód i zaczęła wolno jeździć po okolicy. Karon poszła do sąsiadów, a Wes — do domu korporacji. Wbiegł po schodkach i zapukał. Nikt nie odpowiedział, ale ze środka dobiegały dźwięki muzyki rockowej, więc zastukał jeszcze raz. Wreszcie zobaczył jakiś cień schodzący do holu. Chło- pak, który mu otworzył, wyglądał na Azjatę. Na widok Wesa skrzy- wił się. — Czego chcesz, do diabła? — spytał. Wes poczuł od niego piwo. — Szukam naszej podopiecznej — powiedział. — Ma na imię Daphne. — Tutaj jej nie ma. Trzymamy się od waszych dzieciaków z daleka. — To dla nas ważne... — Gliny mówią, że to wasze dzieciaki stoją za morderstwami. — To nieprawda. Pozwól, że wyjaśnię... — Wynoś się stąd! Drzwi zatrzasnęły się tuż przed nosem Wesa, ale przynajmniej upewnił się, że członkowie korporacji nie zbliżyliby się do Daphne ze strachu. A jednak Wes chciał im uświadomić, że to nie była ich wina —jego wina. Jeśli tylko zechcą go wysłuchać, wyjaśni im to kiedyś — najpierw jednak musiał znaleźć Daphne. Zadrżał na myśl o tym, co ona może właśnie robić. Roy Winston był w komisariacie, dowodząc poszukiwaniami, gdy zadzwonił telefon. — To panna Foxworth. Mówi, że to ważne — powiedziała Chris. Zaczęła mówić, ledwo zdążył powiedzieć „halo", a sądząc po głosie, była nieźle wystraszona. — Daphne zniknęła. Podejrzewamy, że Frankie przejęła nad nią kontrolę. Musisz pomóc nam jej szukać. — Myślałem, że to Gil zamienia się we Frankie. — Oni wszyscy są Frankie! Tłumaczyłam ci to już kiedyś, a teraz nie mam czasu, żeby robić to raz jeszcze. Najważniejsze to powstrzymać Frankie. — Najważniejsze to odnaleźć Gila — odparł. Zapadła cisza i Roy zaczął się zastanawiać, czy nie odłożyła słuchawki. — Musisz wiedzieć, że Frankie to tak naprawdę Nancy Watson — odezwała się po chwili. Nazwisko wydało mu się dziwnie znajome, ale nie potrafił przy- pomnieć sobie, skąd je znał. — To dziewczyna z piwnicy — a właściwie jej duch. Doktor Birnbaum uważa, że osoba, którą stworzyliśmy dzięki programowi Wesa, stała się żywicielem dla ducha Nancy. Swego czasu Roy oskarżał ich o wykorzystywanie mocy psy- chicznych do rządzenia upośledzonymi dzieciakami, ale miało to przynajmniej posmak nauki. Moce nadprzyrodzone to było jednak dla niego za dużo. — Trudno w to uwierzyć. — Trudniej niż w moc Gila? Roy poczuł się, jakby dostał od Elizabeth w twarz — tak jawnie szydziła z jego sposobu myślenia! Faktycznie, dlaczego trudniej uwierzyć w ducha niż w zdolności psychiczne będące w stanie zdziesiątkować jego ludzi? — Nadam komunikat ojej zaginięciu, ale ważniejszy jest dla nas w tej chwili Gil. — Nancy... Frankie również jest morderczynią. — Tak, ale zabija tylko od czasu do czasu. Gil robi to bez przerwy. Roy chciałby zrobić więcej, ale złożył sobie obietnicę, że po- wstrzyma falę morderstw w mieście, więc Gil był w tej chwili najważniejszy. Frankie zataczała się po pokoju. Cała ich czwórka wpatrywała się w nią. Billy był zabójczo przystojny, ale jego spojrzenie było zimne, tak jakby nigdy nie zaznał miłości — jego chciała zabić przede wszystkim. Grant i Sammy nie przedstawiali żadnej wartoś- ci, byli zerami, ale wiedziała, że tak naprawdę są przedłużeniem Billy'ego. Zrobią jej to, jeśli on będzie chciał. Zapewne właśnie o tym myślą. Największy z nich był Emil — tępy i brutalny. Kolejny głupi studencik, który myśli, że każda dziewczyna go pragnie. „Cóż, ja faktycznie pragnę — pragnę twojej śmierci", pomyślała. Tańcząc przed Billym, wyjęła puszkę piwa z jego dłoni. Chciał złapać ją za sweter, ale odsunęła się, okrążając pokój i drażniąc się z każdym z chłopców. Muzyka urwała się i Frankie pociągnęła łyk piwa, przypominając sobie, jak bardzo je lubiła. — O rany, ale tutaj gorąco — poskarżyła się i ściągnęła sweter przez głowę. — Ściągnij wszystko ?— krzyknął rozochocony Emil. Popatrzyła na niego spode łba, po czym powiedziała: — Za kogo ty mnie masz? Emil pochylił się i wyszeptał coś do Sammy'ego, który zachicho- tał i skinął głową. Wiedziała, o czym tacy jak oni mogą mówić. Ojciec zabronił jej zadawać się z takimi chłopakami. Miał rację, ale przekonała się o tym zbyt późno. Studenci byli podniecający i od- ważni. To dzięki nim czuła się kobietą, a nie małą dziewczynką, którą widział w niej ojciec. Ale zapłaciła cenę za obcowanie z takimi bezlitosnymi chłopakami i teraz mogła im się odpłacić. — Puśćcie jakiś kawałek Elvisa — poprosiła. — Nie żartuj, Król umarł —• odparł Billy, odrzucając kolejną płytę na bok. Muzyka była głośna, przenikała ją do szpiku kości. Odczekała, wczuwając się w rytm, po czym zaczęła tańczyć, planując dopaść ich na osobności, by mieć pewność, że nigdy żaden z nich nie skrzywdzi nikogo w taki sposób, w jaki ją skrzywdzono. — Elizabeth, jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — Tak. Musimy odnaleźć Daphne. Frankie może kazać jej zabijać. — Dobrze. Shamito, sprawdź parametry. Karon, zajmij się od- czytami fizjologicznymi. Spodziewam się szybkiego pulsu i wyso- kiego ciśnienia, ale nie przejmowałbym się tym. — A co ja mam robić? — spytał doktor Birnbaum. — I ja — dodał Ralph. Wes najchętniej wysłałby go po slurpee, żeby nie przeszkadzał, ale wiedział, że miasto jest teraz zbyt niebezpieczne. — Pan, panie doktorze, będzie rozmawiał z Elizabeth i pytał, gdzie akurat jest. Ralph, ty staniesz przy panu doktorze. Może potrzebować twojej pomocy. — Dobrze, panie bobrze. Jestem świetnym pomocnikiem. — Ale obowiązuje cię kategoryczny zakaz mówienia. No, chyba że ci pozwolę. Zrozumiano? — powiedział stanowczo Wes. — Siądę sobie tutaj i nie pisnę nawet słówka, dopóki mi nie pozwolisz — zapewnił go Ralph. — Moje wargi są odtąd zasznuro- wane. — Z namaszczeniem przekręcił nie istniejący kluczyk, po czym udałr że chowa go do kieszeni koszuli. Shamita przesłała wykresy Elizabeth, Archiego i Yu do Wesa, a on uruchomił program. Frankie była połączona i miał nadzieję, że będą mogli podsłuchiwać. — To, co masz przed sobą, to aktywne części Yu i Luisa — wyjaśniła Shamita. — Frankie ma resztę. — To wygląda jak nasze połączenie — zauważył Wes. — Prawie tak samo, tylko że parametry są szersze. Wzięła więcej z każdego z nich, ponieważ Luis stał się... hm... nieosiągal- ny. Możemy jedynie podejrzewać, co ona bierze od Gila i Daphne, ale mogę zrobić dokładne wyliczenie. Użyję parametrów z naszego ostatniego połączenia. Muszę je tylko zmodyfikować i dopasować do Elizabeth. — Rozumiem — odparł Wes. Shamita była jeszcze bardziej ostrożna niż on, więc ustalenie parametrów dla Elizabeth trochę trwało. Wes wątpił, czy się uda, ale wiedział, że najbezpieczniej będzie zacząć właśnie od tego. — Do dzieła — powiedział. — Elizabeth, jesteś gotowa? — Tak. To będzie tak jak ostatnim razem, prawda? — Tak. Ale ty odczujesz to jako niezwykle wyrazisty sen. Najpierw możesz spróbować dowiedzieć się, co Frankie widzi i sły- szy. Możliwe, że nie będziesz mogła się skoncentrować, ale uznaj to za sen. Zachowasz zdolność myślenia, będziesz też wiedzieć, na czym powinnaś się skupić. Twoje myśli rozproszą się. Niewykluczo- ne, że pomieszają się z myślami Frankie, ale bardziej prawdopodob- ne, że będziesz po prostu rozkojarzona, a nawet zdezorientowana. Nie próbuj z tym walczyć, po prostu pozwól swoim myślom biec. Niech ona myśli. — Czy będę mogła mówić? — Tak. Będziesz też nas słyszeć, ale nie chcemy z tobą rozma- wiać, zanim nie będziemy musieli. Nie chcemy, żeby Frankie się o nas dowiedziała. Najlepiej, jeśli zaczniesz mówić, co widzisz i robisz, ale i co myśli Frankie. Jeśli tylko uda nam się ustalić miejsce twojego pobytu, odłączymy cię. Elizabeth skinęła, potrząsając drutami podłączonymi do kasku. — Zaczynajmy — powiedziała. — Prześlij obraz jej mózgu, Shamito. Podczas gdy Shamita wyciszała aktywność mózgu Elizabeth, jej oddech stawał się coraz bardziej spokojny i rytmiczny. Potem Wes otrzymał pełen obraz mózgu Elizabeth na swoim ekranie. Nieco później jej mózg funkcjonował tak jak pozostałe. — Puls przyspieszył — powiedziała Karon. — Ustabi lizo wał się na wysokim poziomie. — Oddech też jest szybszy — dodał Birnbaum. — Zresztą oni wszyscy szybko oddychają. Wes sprawdził połączenie. Wszystko wyglądało normalnie. — Co u ciebie, Shamito? — spytał. — Spójrz na aktywność kory — powiedziała. — Frankie jest bardzo aktywna. Biegnie czy co? — Doktorze Birnbaum, niech pan coś zrobi, żeby Elizabeth zaczęła do nas mówić. Tylko ostrożnie. — Elizabeth? Czy pani mnie słyszy? — wyszeptał doktor. — Tak. — Dlaczego pani tak ciężko oddycha? — Nie wiem. — Czuje pani coś? — Nie, słyszę tylko głosy. Wes i Shamita spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Po- łączenie przebiegało normalnie, ale nie odnotowali nigdy przed- tem takiej fizycznej reakcji. — Karon, jak wyglądają odczyty fizjo- logiczne? — Nie ma na nich nic, co stwarzałoby zagrożenie. — Przypatrzmy się temu bliżej. Shamito, weźmy z niej więcej. Shamita skrzywiła się, ale posłusznie wysłała Wesowi dodat- kowe parametry. Wes wolno połączył je z tymi, które otrzymał wcześniej. — Słyszę muzykę. Muzykę rockową. Jest głośna. Coś jest nie tak. Jestem rozbawiona — kręci mi się w głowie. Próbuję czegoś... To smakuje jak... alkohol... piwo. Piję piwo. Dokoła widzę twarze, ale są zamazane. Wszystko wiruje. Poruszam się... tańczę. Jestem pijana. Wypiła zbyt dużo piwa i straciła kontrolę nad sobą. Potknęła się w tańcu i potrząsając głową, starała się odzyskać jasność myśli. Powieki stały się ciężkie. Gdy na chwilę otrzeźwiała, przypomniała sobie, po co tu przyszła. Tańcząc blisko Billy'ego, zaczęła przesu- wać dłońmi w górę i w dół swego ciała. Chłopak westchnął. Miał na nią ochotę. Wtedy otarła się o niego i wyszeptała: — Muszę iść do łazienki. Pokażesz mi drogę? — Jasne. Tędy. Pozostali zaczęli krzyczeć, żeby ją zostawił, ale kazał im się zamknąć i otoczywszy jąramieniem, przyciągnął do siebie. Zemdliło ją, ale pozwoliła mu się objąć. Zaprowadził ją na piętro do łazienki łączącej dwie sypialnie. Były w niej dwie umywalki, sedes i wanna z prysznicem. Na posadzce leżały brudne ręczniki, a wszędzie walały się żyletki, mydła i pojemniki z pianką do golenia. Podeszła do drzwi, chcąc je zamknąć, ale nie pozwolił jej na to. — Każda dziewczyna ma prawo do odrobiny prywatności — zaprotestowała. — Zasady bezpieczeństwa. Żaden gość nie może znajdować się w łazience sam. — Spoglądając na nią przebiegle, dodał: — Jeśli nie pozwolisz mi patrzeć, mogę przyprowadzić Emila. Oparłszy się o drzwi, zbliżyła swą twarz do jego i wyszeptała: — Czuję się troszkę skrępowana. Czy mógłbyś przynajmniej się odwró- cić?— Mówiąc, potrząsnęła ramieniem, starając się, by nóż wysunął się z rękawa. — Nie ma mowy. Chcę wszystko widzieć. — No dobrze, wejdź — odparła, zmuszając się do uśmiechu, po czym odsunęła się. Nienawidziła go bardziej, niż mógłby kiedykolwiek pomyśleć, i uśmiech zniknął z jej twarzy, ledwo tylko chłopak wszedł do środka. Całe jej ciało zadrżało na wspomnienie tego, co jemu podobni mężczyźni jej zrobili, i mięśnie jej ręki napięły się. Pamięć przeszył obraz chłopaków leżących na niej. Rozpędzając alkoholo- wą mgiełkę, którą zasnuty był jej umysł, uniosła rękę i uderzyła z całej siły. W tej samej chwili jednak ujrzała swoje odbicie w lustrze — i zrozumiała, że ją widzi. Uchylił się przed ciosem, a ona w swym alkoholowym zamro- czeniu nie mogła działać wystarczająco szybko i nóż ugodził go w plecy. Krzyknął, gdy zagłębiła go na sześć cali. Odzyskała rów- nowagę i zamierzyła się ponownie, ale on się odwrócił, zaliczając pchnięcie w żołądek. Krzyknął znowu, tym razem wzywając pomo- cy. Muzyka na dole ucichła. Zamachnęła się z furią, nóż prześlizgnął się po jego koszuli, odskoczył i upadł do wanny, drąc się na całe gardło. Chwiejąc się, uniosła nóż, postanawiając zadać jedno, ale pewne pchnięcie, którym pozbawi go genitaliów, tak jak wszystkich, których atakowała przed nim. Skulił się ze strachu. Przerażenie na jego twarzy napełniło ją zadowoleniem, a jego wołanie o pomoc wydało się echem jej włas- nych, pozostawionych bez odpowiedzi, próśb. Gdy była już bliska zadania ciosu, skrył się za zasłoną od prysznica. Zerwałają. Usiłował wstać, zasłaniając się rękami przed ciosem. Wanna była zakrwawio- na od rany na plecach. Zaczęła odczuwać przyjemność — z powodu jego strachu, cierpienia, próśb. Potem uniosła ramię, czekając na prawie seksualne podniecenie, które towarzyszyło zabijaniu. Nagle w okolicach jego krocza pojawiła się ciemna plama. Zawahała się, chwilowo zmieszana. Zmoczył się! Uśmiechnęła się i uniosła rękę, by zadać ostateczny cios, ale wtedy usłyszała glos — cichą i docho- dzącą z oddali prośbę, by tego nie robiła. Choć rozległ się w umyśle, nie był jej głosem. Owładnięta żądzą krwi, zaczęła opuszczać dłoń, lecz wtedy pochwyciły ją czyjeś silne ręce. — Co ona krzyczała? — spytał Wes. — Nie zabijaj go! —odparł Birnbaum. — O, nie, tylko nie to. Chyba się spóźniliśmy. — Nie wymknie mi się — powiedziała Elizabeth. — Doktorze! — zawołał Wes. — Niech pan do niej mówi. Musimy ustalić, gdzie jest Frankie. — Jej serce znów przyspieszyło — powiedziała Karon. — Elizabeth, słyszysz mnie? — spytał Birnbaum. — Pchnęłam go nożem. — Kogo, Elizabeth? Kogo? Wymachując nożem, próbowała dosięgnąć tego, kto ją pochwy- cił. Dźgnęła go w nogę. Krzyknął. Uścisk jego ramion zelżał. — Trzymaj ją! -— wrzasnął Billy. Wychodząc z wanny, usiłował złapać ją za rękę. Zamachnęła się, sprawiając, że wycofał się z powrotem do wan- ny, ale ramiona wciąż ją trzymały i odciągały do tyłu. Dosięgła ręki i zadała cios — tym sposobem się wyswobodziła. Odwróciła się i zo- baczyła zwalistą postać Emila, który cofał się, trzymając się za za- krwawioną rękę. Wymachując nożem, sprawiła, że uciekł do sy- pialni. — Zraniłam ich... to znaczy ona ich zraniła. Krwawią. Tak mi przykro... Nie rób im krzywdy! — Komu, Elizabeth? Widzisz ich twarze? — Jeden z nich to Billy, a drugi... Birnbaum spojrzał na Wesa, który wzruszył bezradnie ramiona- mi. Odwróciwszy się z powrotem do Elizabeth, doktor spytał: — Kto jeszcze tam jest? — Nie rób im krzywdy... — Jak się nazywa ten drugi? — Emil. Birnbaum ponownie skierował wzrok na Wesa, ale ten potrząsnął tylko głową. Nagle ogarnęła go panika. Wiedział bowiem, że Frankie usiłuje zabić dwóch ludzi, ale gdzie? Potem zobaczył, że Ralph podniósł do góry rękę, zupełnie jak dziecko w szkole, gdy chce coś powiedzieć. Zirytowany Wes postanowił go zignorować i odwrócił się ostentacyjnie. I wtedy uprzytomnił sobie, że przecież Ralph zna dosłownie wszystkich w tym mieście. — Ralphie, czy wiesz, o kim ona mówi? — spytał. Ralph skinął głową, po czym sięgnął do kieszeni koszuli, wyjął z niej wyimaginowany kluczyk, otworzył nim usta i schował z po- wrotem. — Znam Billy'ego i Emila. Robili mi nicjację. Jesteśmy jednym doradztwem... to znaczy bractwem. — Aleja przecież u nich byłem... okłamał mnie. Idę tam. Karon, dzwoń na policję! Zanim jednak Wes zdołał się ruszyć, Elizabeth zmroziła go swoim krzykiem. Billy rzucił się na nią z tyłu. Krzyknęła, lądując na podłodze. Przygniotła nóż swoim ciałem, a kiedy usiłowała wyszarpnąć rękę, Sammy wskoczył na jej nadgarstek, przytrzymując jej rękę przy podłodze. Zaczął rozprostowywać jej palce, usiłując wyciągnąć nóż z zaciśniętej pięści, podczas gdy pozostali rzucili się na nią, przy- gważdżając ją do podłogi. — Bierz nóż, Grant! — krzyknął Sammy — Trzymam jej rękę! Grant klęknął, szarpiąc jej palce zaciśnięte na rękojeści. — Uspokój się, dziwko jedna! — wysapał Billy, gdy zaczęła kopać i wrzeszczeć na całe gardło. W końcu puściła nóż i Grant wyrzucił go przez drzwi na korytarz. — Dobra robota, Grant — pochwalił go Billy. — Przynieś teraz coś, czym można by ją związać. Mimo że Grant wyszedł, nie mogła się wyswobodzić. Po prostu usiedli na niej, przygważdżając ją swym ciężarem do podłogi, tak że ledwie mogła oddychać. Potem Grant wrócił ze sznurem od zasłon i związali nim jej ręce za plecami. Grant chciał jej też skrępować nogi, ale Billy go powstrzymał. — Nie rób tego. — Wierzga jak muł — zaprotestował Emil. — Tak, ale jeśli zwiążecie jej nogi, nie będziemy mieć z niej żadnego pożytku. I wtedy wpadła w szał, wrzeszcząc i kopiąc. Skoczyli na nią znowu, czekając, aż opadnie z sił. Wyrywała się coraz wolniej, ale dalej krzyczała. Wtedy Billy wysłał Granta po ręcznik i przewiązali nim jej usta, tłumiąc dźwięki. — Pomóżcie mi zanieść ją do łóżka — powiedział Billy. Chwycili ją za ręce i nogi, po czym dźwignęli i rzucili na łóżko. Zebrawszy nadwątlone siły, zaczęła kopać, lecz łatwo unieruchomili jej nogi; Sammy złapał jedną, a Grant — drugą. Wtedy załamała się, jej wściekłość przeszła w rozpacz, później — w strach. Wspomnienia powróciły. Leżała bezsilna na łóżku. Widziała wokół twarze — najpierw roześmiane, a potem patrzące przebiegle. Potem jedna po drugiej twarze ukazywały się nad nią, gdy ją gwałcili. Zaczęła płakać. I wtedy przez łzy zobaczyła twarz Billy'ego. — Zraniłaś mnie, dziwko — powiedział — ale teraz moja kolej. Poczuła na sobie ręce szarpiące jej majtki i wybuchnęła płaczem. Fala przerażenia zalała jej umysł. Zanurzona w niej, tonęła. — Nie! Nie! Oni mnie gwałcą! — krzyknęła Elizabeth. — Policja w drodze — powiedziała Karon, wracając do swego monitora. — Wes, jej parametry się pogorszyły! Sprowadź ją z po- wrotem! — Próbuję! — Wes zakończył program, spodziewając się, że połączenie zostanie przerwane. Tak się jednak nie stało. Frankie dalej działała. Nagle Elizabeth stała się bezwładna, a fale Frankie rozlały się, tworząc nowe fale. — Co się dzieje, Shamito? — Nie wiem... to połączenie jest inne. Parametry są... wygląda na to, że Frankie sama zmieniła parametry. I wtedy Elizabeth zaczęła płakać. Billy ściągnął już jej majtki do połowy, gdy nagle zesztywniała. Gdy spojrzał na jej twarz, zobaczył, że dziewczyna rozgląda się, zaskoczona, jakby widziała wszystko wokół po raz pierwszy. Potem podniosła głowę i spojrzała wrogo na Billy'ego, jakby chciała wy- wiercić w nim dziurę. — Jak to mówią, odpręż się i daj się ponieść rozkoszy — powiedział z uśmiechem. Potem wrócił do ściągania majtek. Nagle znalazł się w powietrzu, a następnie uderzył w ścianę, omal nie łamiąc sobie żeber. Zaskoczeni chłopcy przenieśli wzrok z niego na nią. Potem przez pokój przeleciał Emil i wylądował na bieliź- niarce, po czym osunął się na podłogę. Bieliźniarka przewróciła się na niego, a spadająca z niej lampa roztrzaskała się. Przerażony Grant wycofał się z łóżka, podnosząc ręce, a Sammy pobiegł do drzwi. Kiedy był już przy nich, zatrzasnęły się z hukiem, a Sammy w nie uderzył. Cały i zdrów, szarpnął za klamkę, chcąc uciec. Ale wtedy, zdzielony jakby niewidzialną dłonią, uderzył o drzwi tak mocno, że pękły na połowę. Zderzył się z nimi jeszcze dwukrotnie, za każdym razem mocniej. Potem zatoczył się, ukrywa- jąc krwawiącą twarz w dłoniach, ale znów uderzył w drzwi, tym razem przelatując przez nie. Wylądował na korytarzu. Grant chciał podbiec do dziury w drzwiach, ale poleciał prosto na ścianę. Wyciągnął przed siebie lewą rękę. Rozległ się trzask łamanej kości. Chłopak osunął się na podłogę, krzycząc z bólu. Billy zobaczył Emila pełznącego do drzwi. Nagle dziewczyna usiadła. Billy przymknął oczy, udając nieprzytomnego. Zaczęła uwalniać nadgarstki. Potem zdjęła ręcznik z twarzy i wstała, wcią- gając majtki. Grant, trzymając się za ramię, prosił, by nie robiła mu krzywdy. Pozwoliła mu dojść do ściany, a wtedy, niespodziewanie, wyrzuciła go przez okno. Krzyczał, spadając na patio poniżej. Szlochając, Emil przeszedł przez roztrzaskane drzwi, ponad cia- łem Sammy'ego na korytarz. Billy zamarł, gdy dziewczyna spojrzała na niego, ale zaraz potem podążyła za Emilem. Zerwał się na równe nogi, ale każdy krok przeszywał jego ciało bólem. Wolno poszedł do łazienki, a potem do przylegającej do niej sypialni. „Ukryć się czy uciekać?", zastanawiał się. Nie mógł biec, miał zbyt poważne rany. Potem usłyszał syreny. Nadjeżdżała policja. Uratują go. Krzyk i ło- mot uświadomiły mu, że dla Emila pomoc przybyła zbyt późno, ale on mógł się jeszcze uratować — wciąż żył. Otworzył szafę, wślizgnął się pomiędzy ubrania i zamknął za sobą drzwi. Dźwięk syren był stłumiony, ale wciąż się zbliżał. „Szybciej, proszę, szybciej", pomyślał. Stał, nasłuchując. Było cicho — miał nadzieję, że sobie poszła. Zastanawiał się, co powiedzieć policji. Zaczął układać bajeczkę o tym, jak przyszła do nich, pytając, czy może skorzystać z telefonu, a potem ich zaatakowała. Była mutantem — czy kimś takim — prawdopodobnie stworzonym przez tych szalonych naukowców. Nagle drzwi szafy otworzyły się. Ubra- nia rozsunęły się, a ona wbiła w niego wzrok. Jej spojrzenie było niewzruszone; paraliżowało go. — Nie chciałem zrobić ci nic złego... — zaczął. Niewidzialna moc pchnęła go do tyłu. — Proszę, nie rób mi krzywdy — błagał. To były jego ostatnie słowa. Poczuł, że niewidzialna dłoń zaciska się coraz bardziej na jego głowie, grożąc zgnieceniem czaszki. Ze strachu otworzył szeroko oczy. Dotknął głowy, próbując rozsunąć kleszcze, ale nie mógł. Uderzył głową o ściankę szafy. Światła rozbłysły mu przed oczami. Potem głowa natrafiła na tkwiący w ścianie gwóźdź. Czaszka pękła. Jego martwe ciało zaczęło osuwać się na podłogę, pozostawiając na ścianie smugę krwi. 36 KONFRONTACJA — Birnbaum, mów pan do niej! — krzyknął Wes. — Ona nas słyszy. — Elizabeth? Słyszysz mnie, Elizabeth? — Nie jestem Elizabeth. — Owszem, jesteś. Nazywasz się Elizabeth Foxworth. — Nie... Nie wiem... — Wes, widzisz to? — krzyknęła Shamita. — Tak. — Obraz na monitorze zmienił się, fale mózgowe za- częły wirować. Nagle połączenie zostało przerwane, mózgi praco- wały znów oddzielnie. Wykresy fenomenów wróciły do normy w ślad za wykresem Elizabeth. — Odłącz ją, Shamito. — Kobieta przystąpiła do pracy. Eliza- beth zaczęła odzyskiwać przytomność. Gdy tylko aparatura została wyłączona, Wes pospieszył do niej. Doktor Birnbaum ściągnął jej z głowy kask. Miała otwarte oczy, lecz patrzyła nieprzytomnym wzrokiem. — Nic pani nie jest? — zapytał Birnbaum. Wolno przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. Sprawiała wrażenie rozkojarzonej. Gil ocknął się nagle, uderzając głową o blat stołu. Ból go otrzeź- wił. Był wyczerpany, wiedział jednak, że to nie z powodu snu. „To znowu ta przeklęta Frankie!", pomyślał. Zaklął i przysiągł, że zrobiła to ostatni raz. Wytoczył się spod stołu i spojrzał przez okienko na dom. To było wymarzone miejsce do ukrywania się. Nikt nie spo- dziewał się, że tu wróci. Żadne miejsce jednak nie mogło mu pomóc — chyba że w pozbyciu się Frankie. Był tak blisko wygrania wszyst- kiego: mocy, wolności, bezgranicznej władzy nad innymi. Frankie jednak zabrała mu to wszystko — i teraz był tylko jeden sposób, by się oswobodzić: musiał ich wszystkich zabić. Wyszedł z garażu, spenetrował krzaki, aż w końcu nabrał pełną garść kamieni. Teraz mógł już zaatakować dom. Rozkojarzenie wciąż nie opuszczało Elizabeth. Wędrowała wzro- kiem po pokoju, zupełnie jakby była niezdolna do skupienia się. Nagle otworzyła szeroko oczy. — Daphne! — krzyknęła. — Musimy jej pomóc. Oni robią jej krzywdę! — Zadzwoniliśmy na policję — powiedział Wes. Elizabeth zeszła z leżanki i skierowała się do drzwi. Wes pod- trzymał ją, by nie upadła. Zatrzymali się na ganku, kiedy zobaczyli Daphne idącą z Royem Winstonem. Wzrok miała wbity w ziemię. Na twarzy policjanta malowało się zmęczenie. — Nic jej nie jest. Znaleźliśmy ją przy budynku korporacji. Elizabeth objęła ją w talii, a potem poprowadziła do domu. Wes czekał na dalsze wyjaśnienia. Policjant zaczął jednak mówić dopie- ro, gdy dziewczyna była już w środku. — Gil dopadł chłopaków z korporacji. Musiał się tam jakoś zakraść. Wes zawahał się, nie wiedząc, co może ujawnić. — Gil tam był? — Najwyraźniej. Czterech chłopców nie żyje. Wes milczał, zastanawiając się, co naprawdę wydarzyło się w domu korporacji. — Przeszukujemy miasto. Psy go wytropią. Gdy policjant zbierał się do wyjścia, z domu dobiegł dźwięk rozłupywanego drewna i tłuczonego szkła. Przeskakując po dwa schodki naraz, wpadli do środka i w tej samej chwili ujrzeli Karon, Yu i Archiego uciekających z pokoju eksperymentów. Nagle zostali zwaleni z nóg przez niewidzialną siłę. Yu przewrócił się na ścianę, uderzył w nią mocno, po czym zamarł w bezruchu. Archie złapał się za żołądek, a potem opadł na ręce i kolana. Płacząc, usiłował po omacku znaleźć swoje okulary. Daphne stała z Elizabeth pośrodku salonu. Karon leżała u ich stóp. I wtedy do pokoju wszedł Gil, z twarzą wykrzywioną w gniewie. Roy sięgnął po broń, ale natych- miast został pchnięty na ścianę, a jego pistolet upadł na podłogę. Karon i pozostali usiłowali wstać z podłogi, odsuwając się, gdy Gil do nich dochodził. Birnbaum odjechał do tyłu. Gil odwrócił się do niego, jakby dopiero go rozpoznał. Doktor spojrzał na niego z nie- nawiścią. — Znam cię! — powiedział drżącym głosem. — To ty mi to zrobiłeś! Dygocząc ze złości, Gil użył swej mocy, by rzucić nim o stół. Doktor Birnbaum wywrócił się, upadł na podłogę, przygnieciony przez ciężki wózek. Wes widział, jak usiłuje wydostać się spod niego, przebierając kikutami. Gil natarł na doktora, lecz nagle po- między nimi znalazł się Ralph. — Zrobiłeś mu krzywdę. Mówiłem ci, żebyś nie krzywdził ludzi! — Nie boję się ciebie, Ralphie! — odparł Gil. Ralph ruszył naprzód, wyciągając ręce. — Znów muszę cię powstrzymać. Nie zrobię ci krzywdy, obie cuję. Gil zmroził go spojrzeniem, ale nie oddał pola. Potem zaś pod- niósł rękę i strzelił pierwszym kamieniem niczym pociskiem, ude- rzając Ralpha w ramię. Ralph drgnął z bólu, ale nie krzyknął. Wciąż stojąc, popatrzył na swoje prawe ramię, po czym wolno przyłożył do niego dłoń. — Au! To boli! — powiedział. Gil znów podniósł rękę i cisnął następnym kamieniem. Tym razem Ralph zrobił unik i kamień przeleciał przez pokój, uderzając w ścianę. Gil rzucił kolejny kamień, tym razem uderzając Ralpha w nogę. Ralph upadł. Wes rozejrzał się, nie bardzo wiedząc, co robić. Zauważył, że Roy siedzi wyprostowany, ale wyglądał na nieprzytomnego. Pistolet leżał na podłodze i Wes oszacował odległość do niego, a potem spojrzał ponownie na Gila, oceniając swoje szanse. Ralph podnosił się wolno, trzymając się za prawe ramię. Gil znów uniósł rękę, gotów cisnąć następnym kamieniem. Nagle skoczył do tyłu, znikając w po- koju eksperymentów. Zaczęły z niego dochodzić trzaski. Oszołomieni popatrzyli na siebie. Wyglądało na to, że Gila opuszczała moc. Wes nie rozumiał, co się stało, ale uświadomił sobie, że to jest ich jedyna szansa. Skoczył po pistolet i ruszył do drzwi, zatrzymując się w nich, by zobaczyć, co się dzieje. W środku Gil na czworakach usiłował się uwolnić z plątaniny kabli. Wes wymierzył do niego z pistoletu, podchodząc wolno. — Nie odwracaj się. Mam pistolet — powiedział. Gil zamarł, a potem powróci! do wyswobadzania się z przewo- dów. Wes nie wiedział, co robić. Tylko Ralph mógł go pochwycić, ale był ranny. Jeśli Gil się odwróci, Wes będzie na łasce i niełasce jego mocy. Nie mógłby jednak strzelić człowiekowi w plecy. Pod- czas gdy Wes zastanawiał się, co zrobić, Gil uwolnił się z kabli i wstał. — Padnij! — krzyknął Wes. — Twarzą do ziemi! — Wyobrażę sobie belkę i kiedy się odwrócę, przygniotę cię nią. — Strzelę! — Więc zginiemy obaj. Nagle Gil wskoczył na stół, który stał przed nim. Wes po raz pierwszy w życiu strzelił z pistoletu. Pocisk przeleciał nad Gilem w chwili, gdy zeskakiwał ze stołu, chcąc uciec do kuchni. — Stój! — krzyknął Wes. Kiedy Gil nie posłuchał, Wes wy strzelił — pocisk trafił w podłogę przed Gilem. Gil szybko odwrócił się i pchnął Wesa do tyłu, ale zbyt słabo. Kiedy Wes usiadł, zobaczył Ralpha sunącego dużymi krokami. Kuśtykał. Jego noga i ramię były zakrwawione. Ralph okrążył stół, próbując odciąć Gilowi drogę. Ten zauważył go. Ponieważ podczas upadku wypadły mu kamienie, wyrwał kabel z komputera, uderzając nim Ralpha. Trafił go w twarz. Ralph upadł do tyłu. Wtedy Gil wstał i uciekł do kuchni. Wes znów wystrzelił, ale Gil był już za drzwiami i pocisk utkwił w ścianie. Wtedy Wes podniósł się i wgramolił się na stół, ale Ralph go wyprzedził. Kiedy Wes wbiegł do kuchni, zobaczył Gila stojącego przy kredensie i Ralpha w natarciu. — Zejdź z drogi, Ralphie! — krzyknął Wes. — Mam pistolet. — To nieładnie strzelać do ludzi. Złapię go, tak jak przedtem. — To zbyt niebezpieczne — zaprotestował Wes, ale Ralph go nie słuchał. Gil stał w całkowitym bezruchu, opierając się o kredens i nie próbując uciekać. To odebrało Wesowi odwagę. Wiedział, że Gil coś knuje. Potem Gil schylił się, otworzył szufladę i wyjął z niej nóż. — Uciekaj, Ralphie! — krzyknął Wes, odskakując na bok. Ralph zrobił po prostu unik i nóż rzeźnicki przeleciał tuż obok jego głowy, wbijając się w ścianę. Potem ruszył naprzód, wyciągając ręce do Gila. Gil złapał następny nóż i ugodził nim Ralpha w rękę. Ralph nie zareagował, szedł dalej, aż w końcu otoczył go ramionami. Ale z powodu ran miał mało siły i cała sytuacja zaczęła przypominać pojedynek dwóch zapaśników — Ralph usiłował wyrwać Gilowi nóż, podczas gdy ten próbował uwolnić się z uścisku. Wes wycelo- wał z pistoletu, ale nie mógł się połapać w tej plątaninie nóg i rąk. Ruszył z odsieczą, ale nagle wprost na niego poleciał toster. Odwrócił się, odtrącając go ramieniem. Wtedy z półki wystrzeliły w jego kierunku puszki. Poleciały daleko, odbijając się o lodówkę. Wes ruszył ponownie i wtedy jakaś niewidzialna ręka uderzyła go w brzuch. Zatoczył się, ale, ku swemu zdziwieniu, wciąż jeszcze żył. Najwyraźniej moc Gila osłabła. Spiesząc się, by Gil nie zdążył odzyskać sił, próbował chwycić kłębiące się ciała, ale jedną ręką mu się to nie udało. Wetknąwszy pistolet za pasek, użył obu rąk. Gil uderzył gwałtownie, miażdżąc drzwiczki kredensu i ciskając talerzami oraz puszkami. Cały czas on i Ralph splątani byli w uścis- ku. Gil zaczął się odwracać w stronę Wesa, który przemieszczał się wokoło, żeby być poza zasięgiem jego wzroku. — Przestań — upomniał Ralph Gila. — Ranisz mnie. — Zabiję cię, debilu. — To... nieładnie... się przezywać. Nagle Gil oswobodził rękę i przełożył do niej nóż. Zanim zdążyli zareagować, nóż zatopił się w ramieniu Ralpha. Chwilę później Ralph zakwilił z bólu, a jego ramię zwisło bezwładnie. Gil odwrócił się, godząc Wesa swą mocą w pierś, a potem spojrzał z żądzą mordu w oczach na Ralpha. Ralph upadł na kolana, trzymając się za krwa- wiącą lewą rękę. — Wreszcie cię dopadłem, sukinsynu! — krzyknął Gil i uniósł nóż. Wes rzucił się na Gila. Kiedy upadli na podłogę, odwrócił się na bok, dociskając głowę Gila do drzwiczek kredensu, tak że nie mógł na niego spojrzeć. Jednak Gilowi udało się roztrzaskać swoją mocą kredens i Wesa zasypał deszcz drzazg. Zszokowany skulił się, a Gil zaczął się przewracać, odwracając twarz w jego stronę. Wes nie mógł go powstrzymać. Sięgnął za pasek, ale pistolet zniknął. I wtedy zobaczył, że Gil na niego patrzy. Czuł moc wzbierającą za tymi oczami — i gotował się na śmierć. Nagle zauważył przystawiony do głowy Gila pistolet. Gil zamarł, z oczami utkwionymi w Wesie. To był Roy. Oczy policjanta były zimne. Milcząc, trzymał pistolet i patrzył na Gila. Wolno naciskał spust. Wes struchlał, czekając na wystrzał. Nagle jednak palec na spuście zatrzymał się. — Jeśli na mnie spojrzysz, zginiesz — powiedział policjant. Choć oczy Gila wciąż utkwione były w Wesie, wiedział on, że Gil oszacowuje szansę wytrącenia pistoletu Royowi, nim ten zdoła wystrzelić. Dalej trwali w bezruchu. Potem oczy Gila gwałtownie obróciły się w stronę Roya. Jednak w tej samej chwili pistolet wystrzelił, rozbryzgując mózg Gila po całym roztrzaskanym kre- densie. EPILOG Miejsce Luisa w procesie połączenia zajął Ralph. Wes niespiesz- nie składał razem części, które przesłała mu Shamita. Gdy tylko umysł Frankie zaczął funkcjonować, Wes dał znak Elizabeth. Od- wróciwszy się, przemówiła łagodnie do Daphne. — Jesteś tu, Frankie? — Tak, Elizabeth. — Jej głos drżał i nie był tak zdecydowany jak kiedyś. — Wiemy, że to ty, Nancy. — Nastała cisza. — Skrzywdziłaś wielu ludzi. — Nie ludzi, a zwierzęta. To oni skrzywdzili mnie. — To było dawno temu. Zabiłaś ich. — Oni mnie zgwałcili! — Twój ojciec odkrył, że ich zabiłaś, i uwięził cię w piwnicy, tak? — Nie zrobił nic, gdy to się stało. Powiedział, że sama się o to prosiłam. Nic nie rozumiał. — To już za tobą, Nancy. I to od dawna. Chłopcy, których zabiłaś teraz, nic ci nie zrobili. — Oni wszyscy są tacy sami... Chodzi im tylko o jedno. — Najwyższy czas, żebyś zasnęła, Nancy. — Boję się, mam koszmary. — Tym razem nie będziesz miała. Pora spać. — Nie chcę być sama. Boję się. Tak długo byłam sama. — Czeka na ciebie twój ojciec, czekają też matka i siostry. Znów będziecie wszyscy jedną rodziną. — Zapadła długa cisza. — Widzę światło. — Idź w jego kierunku, Nancy. — Jest tak jasno... To boli. — Czekają na ciebie. — Widzę kogoś... Tatuś! Elizabeth złapała Daphne za rękę. Obraz w monitorze Wesa zamigotał, zafalował i ostatecznie zniknął. — Ona odeszła, Elizabeth — powiedział Wes. Kobieta skinęła głową. Trzymała dłoń Daphne aż do momentu, gdy wszyscy się ocknęli. Ralph, przytrzymując się zdrową ręką, przeniósł się z łóżka na elektryczny wózek inwalidzki. Potem zaś zaczął jeździć dookoła pokoju, wpadając co chwila na meble. Archie i Yu patrzyli na niego z nie skrywaną zazdrością. — Dasz mi się przejechać? — spytał Yu. — Mnie też — zawtórował mu Archie. — No dobrze, ale pamiętajcie, żebym to ja na nim był, gdy przyjedzie doktor Bim-bam. Okrążywszy salon, przesiadł się na krzesło. Archie ruszył na wstecznym. Daphne stała z tyłu, trzymając za rękę Elizabeth. — Czy mogłabyś wyjść ze mną na ganek? — spytała. Na ganku zaczęła się wolno kołysać, przyglądając się pani Clay- ton, która grabiła liście. — To ja, Elizabeth. To ja skrzywdziłam tych chłopców. — Nie zaczynaj znowu. Nie jesteś bardziej winna niż my wszyscy. — Jestem teraz inna, Elizabeth. — Tak. To nadzwyczajna zmiana. — Mogę sobie przypomnieć różne rzeczy. Także te straszne, z czasów, kiedy byłam mała. Moja mama traktowała mnie naprawdę źle. — Nie mów o tym, Daphne. Zbyt dużo ostatnio przeszłaś. — Biła mnie. Czasem dlatego, że byłam zła, jak wtedy, gdy siusiałam w majtki albo kiedy za dużo płakałam. Przede wszystkim jednak biła mnie, gdy była pijana. Bardzo się jej bałam, ale ona była moją mamą, a po tym, jak mnie biła, ściskała mnie i tuliła, roniąc łzy w moje włosy. Płakałyśmy razem, aż wreszcie zasypiałyśmy. Ona naprawdę mnie kochała. — Na pewno. Nie wiedziała, co robi — alkoholizm to choroba. — Pewnego dnia chciałam wspiąć się na nocnik, ale byłam za mała i przerażona, a ona zbyt pijana, żeby mi pomóc. Byłam w kuch- ni, błagając ją, by mi pomogła, ale ona śmiała się, a potem mnie popchnęła, aż się rozpłakałam. I wtedy się zsiusiałam! Tak bardzo się bałam... — Daphne, jeśli to zbyt bolesne... — Rzuciła we mnie papierosem. Powinnam była uciec, ale sparaliżował mnie strach. Chciała mnie zbić... zrobić mi krzywdę. Jej twarz zrobiła się czerwona, zacisnęła pięści. Poczułam ciosy, jeszcze zanim mnie dosięgły. Zaatakowałam. Grzmotnęłam nią o ścianę. Potem zaczęłam uderzać o ścianę jej głową raz za razem. Kiedy skończyłam, nie dawała znaku życia, a wszędzie pełno było krwi. Cała ściana we krwi, cała podłoga... — Jesteś wytrącona z równowagi, Daphne. To konfabulacja. W twojej pamięci wspomnienie matki nałożyło się na to, co Frankie zrobiła chłopcom z korporacji. Posłużyła się mocą Gila, żeby ich zabić. To nie ty. Daphne spojrzała na nią przez łzy. — To byłam ja! — Wstała. Wyjęła z włosów spinkę i położyła ją na poręczy ganku. Potem usiadła z powrotem obok Elizabeth. — Patrz — powiedziała. I wtedy spinka przeleciała przez podwórze i wbiła się w pień drzewa. Zaskoczona Elizabeth aż podskoczyła. — Nie skrzywdzę cię! Nie masz się co bać. — Nie boję się. Pomyślałam tylko... Naprawdę to zrobiłaś? — Zawsze miałam moc. Może Gil też ją miał, a może brał ją ode mnie — nie wiem. Ale to ja zabiłam mamę, a kiedy ci chłopcy pró- bowali mnie zgwałcić, przestałam się kontrolować. Tak mi przykro. Elizabeth przyciągnęła ją i zaczęła wraz z nią płakać. Myślała o zabitych chłopcach i mocy, za pomocą której Daphne ich zamor- dowała. Jej moc dorównywała co najmniej mocy Gila, i to z pewnoś- cią dziewczyna uratowała Luisa, gdy spadł z mostu, i broniła ich podczas ostatniego ataku Gila. Czy ktoś dysponujący taką mocą mógł z nimi żyć? Elizabeth bala się, ale przecież Daphne nigdy nikogo przedtem nie skrzywdziła. Poza tym, jeśli powie komukol- wiek, zaczną ją traktować jak świra. A jeśli ją zamkną i będą badać jak okaz w słoju? Daphne od lat była więziona przez samą siebie w swoim własnym umyśle. Teraz, kiedy odzyskała wolność, Eliza- beth nie mogła sprawić, żeby wróciła do tego więzienia. Nie, nigdy nie powie o tym nikomu. To była straszna odpowiedzialność, ale ufała Daphne. Płakały razem jeszcze przez chwilę, a potem kołysały się, dopóki nie usłyszały klaksonu vana doktora Birnbauma. Ralph wytoczył się na swoim wózku, krzycząc: — Czołem, doktorze Bim-bam. Zobacz, co mam. Jest dokładnie taki jak twój, tylko że inny. Doktor Birnbaum wychylił się przez okno od strony pasażera. — Jest piękny, Ralphie — powiedział. — Nie ma co liczyć na to, że utną mi którąś z rąk albo nóg. Miałem nadzieję, że to zrobią, ale oni po prostu mi go pożyczyli. Archie i Yu wynieśli bagaż Ralpha, a pani Birnbaum obeszła samochód, by otworzyć przesuwane drzwi vana. Shamita, Karon i Wes również wyszli i pomogli włożyć bagaż. W tym czasie Ralph jeździł po ganku przed Elizabeth i Daphne. Wes zamienił kilka słów z Birnbaumem. Zaraz potem doktor krzyknął: — Czas na nas, Ralphie. Musimy złapać samolot. — Dobrze, panie bobrze. — Ralph wstał i zaczął kuśtykać do samochodu. ?— Nie zapomniałeś czegoś? — spytał doktor Birnbaum. Ralph zatrzymał się, odchylił do tyłu, skrzyżował ręce na pier- siach i zwinął usta w trąbkę. Potem zaś grzmotnął się z całej siły w czoło. — Jak mogłem być taki głupi? — wykrzyknął. Wrócił i złapaw- szy wózek, zaczął go znosić po schodach. — Uważaj na swoje szwy! — krzyknęła Elizabeth. Wes pospieszył mu z pomocą, ale Ralph jakoś sobie poradził. Potem uścisnął każdemu rękę, a Elizabeth porwał w ramiona. Kiedy doszedł do Daphne, wyraźnie się zasmucił. — Wrócę i odwiedzę cię, kiedy tylko skończą na mnie spery- mentować. Może będziesz mogła z nami zamieszkać. Daphne ściskała go długo i mocno. — Kocham cię, Ralphie — powiedziała. — Jesteś dla mnie kimś naprawdę ważnym. Ralph wyglądał na zakłopotanego. Elizabeth zdumiała się, ile emocji potrafi okazywać. Szybko znów stał się wesoły. — Cały czas będę mógł patrzeć na drogę, wiesz? Wsiadł do vana i zasunął drzwi. Gdy odjeżdżali, wyglądał cały czas przez okno. Przez warkot silnika przedarł się jeszcze jego głos: — Macie może gumę? Zaraz potem Shamita i Karon pojechały do szpitala odwiedzić Lena. Wes wziął Elizabeth na stronę. — Czego chciała Daphne? — spytał. Elizabeth nie chciała go okłamywać; w związku, który budowali, nie mogło być miejsca na sekrety. Ale jeśli Daphne miała mieć szansę na normalne życie, nikt nie powinien wiedzieć o jej zdolno- ściach. — Wciąż jeszcze jest rozstrojona i obwinia samą siebie, ale wydaje mi się, że to minie. — Wszyscy opuścimy to miejsce ze złymi wspomnieniami. — Tak... Ale z dobrymi również — powiedziała, myśląc o tych wszystkich wieczorach, które spędzili z fenomenami, jedząc pizzę i oglądając filmy, chodząc do parku, a w niedziele do kościoła. Archie i Yu zeszli po schodkach, szepcząc, a potem podeszli do Wesa i Elizabeth. Yu mówił, podczas gdy Archie wciąż poprawiał nerwowo okulary na nosie. — Chce nam się pić. Może pójdziemy na slurpee? Znamy drogę. Elizabeth zobaczyła, jak Wesowi rzednie mina — Archie i Yu zostali najwyraźniej zepsuci przez Ralpha. — Dobrze — powiedział. — Idziemy. Elizabeth skinęła na Daphne, która otarła łzy, po czym zeszła po schodach, uśmiechając się blado. Potem zaś pobiegła, by dołączyć do Archiego i Yu. Wes wziął Elizabeth za rękę i podążył za nimi. Nagle przystanął. Podszedł do drzewa, w które wbite było coś różowego. Wyszarpnął to. — Spinka — wyjąkał. — Ktoś wbił ją w drzewo. Elizabeth udała zaskoczenie, potem zaś wzięła go za rękę i po- ciągnęła za sobą i fenomenami w dół ulicy. Podziękowania Wyrazy wdzięczności za pomoc okazaną przy pracy nad niniej- szą książką winienem przede wszystkim mojej żonie, Gale. W pierw- szej mojej książce, Footprints ofThunder, wskazywała jedynie błę- dy; w przypadku Fragmentów jej uwagi dotyczyły zarówno stylu, jak i sposobu poprowadzenia akcji. Zasługuje niemalże na miano współautora. Abby, Katie i Bethany, dziękuję wam za to, że pokazałyście moje książki w szkole, tym samym promując twórczość swego taty. Dziękuję Carol McCleary, mojej agentce, za jej nieustające wspar- cie, i Gregowi Coxowi, mojemu redaktorowi z wydawnictwa Tor, za pomoc. Spis treści Prolog 5 1. Podszept śmierci 17 2. Daphne 25 3. Pierwsi przybysze 39 4. Próbny rozruch 49 5. Skutki 71 6. Archie 84 7. Kościół 90 8. Szepty 97 9. Luis 99 10. Nowi przybysze 103 ll.Frankie 108 12. Yu 121 13. Impuls 134 14. Nadzieje 138 15. Spotkanie 148 16. Odkrycie 152 17. Grobowiec 162 18. Pytania 167 19. Frankie działa 178 20. Śledztwo 194 21. Kreatywność 204 22. Stalker 216 23. Parapsycholodzy 237 24. Pokaz '. 242 25. Rewizja 253 26. Połączenie 265 27. Doktor Birnbaum 278 28. Podejrzany 291 29. Tragedia 302 30. Kataklizm 308 31. Osaczony 325 32. Zakładnicy 343 33. Szpital 355 34. Ucieczka 367 35. Impreza 379 36. Konfrontacja 394 Epilog 400 Podziękowania 406