Douglas Scott Orla krew Część pierwsza PODRÓŻE I. GNIAZDO ORŁA 22 października 1942 Czwartek był jednym z tych ciepłych, słonecznych dni jesieni, które przywołują wspomnienie minionego lata, choć wieczory przynoszą nagłe ochłodzenie i zapowiedź nocnych przymrozków, Z nadejściem zmierzchu, koło szóstej, wiejską ciszę hrabstwa Norfolk zakłócił warkot silników. Powietrze zadrgało, gdy dwunasto-i czternastocylindrowe motory włączały się*jeden po drugim, dopóki nie utworzyły ryczącego chóru. Mieszkańcy okolicznych osad: Thetford, Munford, Lynford, Brandon, Feltwell i Southery właśnie zasiadali do kolacji i bez trudu rozpoznawali odgłosy dolatujące z lotniska Lakentheath. Już się do nich przyzwyczaili i wiedzieli, co znaczą: dzisiejszego wieczoru znowu ktoś dobrze oberwie od RAF-u. Berlin? Może Diisseldorf? Albo Duisburg? Te nazwy były już im też dobrze znane z komunikatów Ministerstwa Lotnictwa. Tymczasem na lotnisku w Lakentheath obsługa techniczna i załogi z wolna gromadziły się wokół hangarów, by popatrzeć na startujące bombowce. Najpierw wzniosło się w powietrze sześć stirlingów ze zwiadu lotniczego, a o szóstej dwadzieścia pięć wystartowały lancastery. Jeden po drugim samoloty odrywały się od betonowej płyty i powoli oddalały w kierunku południowym. Lotnicy zgromadzeni koło hangarów w milczeniu obserwowali tę nie kończącą się kawalkadę maszyn, najpierw przetaczających się obok, a potem znikających w powietrzu. Ostatnie odlatywały trzy stirlingi, które przed dwudziestoma czterema godzinami przyleciały z Oakington: S-Sugar i C-Charlie już startowały, podczas gdy legendarny F-Freddie jeszcze kołował na pas z miejsca swego noclegu. Jego pilot Johnnie Cross już wyprowadzał swoją maszynę z zakrętu pod kątem stu osiemdziesięciu stopni ku szerokiej wstędze specjalnie przedłużonego pasa startowego. Dwadzieścia pięć ton samolotu plus osiem tysięcy funtów oręża wojennego plus drugie tyle paliwa zatrzęsło się od łoskotu czterech silników Bristol Hercules. Potężne cielsko bombowca powoli ruszyło wzdłuż pasa, następnie rozpędziło się i z rykiem, od którego można było ogłuchnąć, dźwignęło się w powietrze. F-Freddie wznosił się wolno, kierując się na południe ku czerwonej poświacie zachodzącego słońca. W dali, wysoko nad stirlingiem, Cross mógł zobaczyć lancastery oddalające się w kluczu jak dzikie gęsi. Czoło tego klucza powinno już być nad Kanałem. Na wysokości dziesięciu tysięcy stóp Cross dołączył F-Freddiego do S-Sugara i C-Charliego, po czym wszystkie trzy stirlingi z jęczącymi w proteście przeciw takiemu wykorzystywaniu silnikami wzniosły się na dwanaście tysięcy stóp i wyrównały do spokojnego lotu nad pierzastymi cumulusami. W dole prześwitywały zielone wybrzeża Anglii, potem błękit Kanału, wreszcie znów zielone pola północnej Francji. Im głębiej zanurzali się w kontynent, tym bardziej mroczniało niebo, aż wreszcie pokazały się pierwsze gwiazdy. Siedzący obok Crossa Hetherington w milczeniu przysłuchiwał się radiowej rozmowie dowódcy z sześcioosobową załogą. Na wzmiankę o „naszym dostojnym gościu" uśmiechnął się, ale nie próbował włączyć się do rozmowy. Mając zamiast drugiego pilota nieoczekiwanego pasażera, Cross sam musiał radzić sobie ze wszystkim. Mimo że rozmowa z załogą była jak zwykle pełna żartów i humoru, dotyczyła spraw poważnych, związanych z przebiegiem lotu. Hetherington wiedział, że w tej dziedzinie jest dla nich równie bezużyteczny jak pluszowa maskotka. Był zbędnym bagażem i nie miał wątpliwości, że gdyby załogę w ogóle zapytano o zdanie, bez wahania wymieniłaby go na dodatkowy zapas paliwa. Musiał jednak przyznać, że jak dotąd ani ze strony Crossa, ani reszty nie spotkał się z najmniejszymi objawami niechęci, a wręcz przeciwnie, widać było, że i kapitan, i jego podwładni są zgodni co do opinii, iż komandor Marynarki Królewskiej, który upiera się, by wziąć udział w nalocie bombowym jako „obserwator", musi być szaleńcem. A że cecha ta jest niezbędnym warunkiem wstąpienia w szeregi bractwa lotników bombowych, przyjęto go ciepło jak swojego. Zdziwiła go łatwość, z jaką udało mu się wyjednać ten lot. Do samego startu spodziewał się rozkazu natychmiastowego opuszczenia pokładu, ale żadnej interwencji z Londynu nie było. Hethering-ton znowu uśmiechnął się do siebie: widocznie paru wyższych oficerów uznało to za znakomitą okazję, by pozbyć się go choć na trochę. Był dla nich jeszcze jednym typkiem ze służby wywiadowczej, którego przysłali z MEHQ, żeby pozałatwiał różne sprawy dla swych przełożonych w Kairze. Tam na pewno nie pozwolono by mu wziąć udziału w nalocie bombowym: natychmiast przypomniano by mu, że jest bezcennym kompendium wiedzy o włoskiej marynarce wojennej i że nie po to latami trzymano go z dala od wszelkiej działalności bojowej, by teraz latał sobie nad okupowaną Europą. Cóż, przez tyle lat może człowiekowi zbrzydnąć wysiadywanie w bezpiecznych bunkrach Kairu czy Aleksandrii, gdy inni ryzykują życie w walce z wrogiem. Tym razem stało się inaczej. Londyn najwyraźniej miał gdzieś, czy bezcenny Hetherington poleci i da się zabić, czy nie. Jednym z powodów, dla których przybył z Egiptu do Anglii była chęć przekonania rządu, jak niezbędne ze strategicznego punktu widzenia jest kontynuowanie bombardowań w trójkącie Mediolan—Turyn—Genua. Udało mu się to nadspodziewanie łatwo, więc jego następna prośba była już prywatna: chce lecieć w pierwszym nalocie bombowym jako obserwator. W Lotnictwie Bombowym wysłuchano Hetheringtona uprzejmie, choć z lekkim niedowierzaniem. Z punktu widzenia RAF-u była to prośba szaleńca, ale szaleńca miłego, skłonnego dzielić niebezpieczeństwa z tymi, którzy narażają się na nie każdej nocy. Od generała w dół wszyscy zaczęli mówić o nim jak o łagodnym wariacie i przychylili się do prośby o odbycie lotu na jednym ? trzech stirlingów z Oakington, którym wyznaczono zbombardowanie doków w Genui. Wkrótce zaproszono go na odprawę przedoperacyjną, z czego Hetherington skwapliwie skorzystał, widząc w tym nie tylko okazję popisania się swoją wiedzą, ale wskazania lotnikom czegoś, czego zniszczenie od pewnego czasu było jego obsesją. Celem tym był statek i Hetherington z pewnością nie przesadzał uważając, iż gdyby kiedykolwiek wypłynął on na wody Morza Śródziemnego, układ sił w tej wojnie radykalnie odwróciłby się na korzyść „osi". Statek ten rozpoczął swoje życie jako luksusowy liniowiec „Roma" — duma włoskiej żeglugi pasażerskiej, jednak wkrótce około trzydziestu tysięcy robotników zaczęło przerabiać ów transatlantyk na lotniskowiec dla włoskiej marynarki wojennej. Otrzymał nowe imię: „Aquila" — orzeł. Podczas odprawy lotników Hetherington wyraził się, że „szpony tego orła nie powinny nigdy unurzać się w naszej krwi". Zrobiło to pewne wrażenie, choć Hetherington żałował, że nie mógł w pełni uświadomić im, dlaczego zniszczenie „Aquili" jest tak ważne dla losów całej wojny. Otóż okręt ten był śmiertelnym zagrożeniem dla aliantów, albowiem już za dwa tygodnie, na początku listopada, ogromne siły brytyjskie i amerykańskie będą lądować w Algierii i Maroku i stamtąd oczyszczać Afrykę Północną z wojsk niemieckich. Tysiące żołnierzy już znajdują się na morzu i Hetheringtonowi krew w żyłach krzepła na myśl o krwawej łaźni, jaką tym chłopcom może urządzić czający się w genueńskim porcie nowiutki włoski lotniskowiec. Był on nawet w stanie storpedować całą operację „Pochodnia". Zatopiony w myślach Hetherington nie zdawał sobie sprawy z trosk młodego pilota, który od dłuższego czasu zmagał się z przemęczonymi silnikami .stirlinga. Nosowe, nowozelandzkie brzmienie głosu Johnniego Crossa wyrwało komandora z rozmyślań o „Aquili". — Chłopaki, posyłamy buzi na pożegnanie S-Sugarowi i C-Charliemu, bo nasz latawiec zaraz rozpieprzy się na kawałki — pogodnie instruował swą załogę Cross. — To zawracamy, kapitanie — z równą pogodą odparł nawigator F-Freddiego, porucznik lotnictwa Lincoln — jeszcze zdążymy na jednego do „Psa i Lisa". — Zapomnij o „Psie i Lisie", Linc, i lepiej zacznij się martwić o góry. Schodzę na dziesięć tysięcy stóp. Nawigator rzucił przekleństwo, dosadnie oddające zdziwienie i niepokój, których doświadczał, po czym dodał: — Nie da rady, szefie. Musisz spróbować wyżej. — Nie mogę wyżej. Może później wejdę na czternaście i pół, góra do piętnastu tysięcy. Ta krowa za dużo chleje, a ja mam dolecieć tam i z powrotem, a nie w jedną i pół strony. — Ale na czternastu nie przelecimy nad Alpami, mowy nie ma — ze skargą w głosie powiedział nawigator. — To przelecimy między nimi, do kurwy nędzy! Podobno można oszaleć, tak tam ślicznie — ze złością powiedział kapitan. — Jasne, szczególnie jeśli ten trup przyozdobi którąś dolinkę — mruknął Lincoln. Cross zaśmiał się w głos: — Daj spokój, Linc, jeszcze komandor Hetherington pomyśli, że masz pełne gacie. — Nie mam pełnych gaci, ale trzęsę się jak królik i zęby mi latają. Jeśli komandor Hetherington ma trochę oleju w głowie, to powinien wyrywać stąd jak najprędzej. Cross znów się zaśmiał: — Słyszał pan, komandorze? I. co pan na to? Hetherington uniósł dłoń na znak, że słyszał, a potem powiedział: — O lataniu między górami to, jak rozumiem, żart panów? W słuchawkach rozległo się parsknięcie Lincolna. — Niestety, nie. Kapitan Cross jest Nowozelandczykiem i w ogóle nie ma poczucia humoru. — Zgadza, się, Linc — zabrzmiał głos Crossa — i jest to skutek odbycia trzydziestu lotów z pewnym nawigatorem, który nie ma poczucia kierunku. Latał już pan na stirlingach, komandorze? — Nie — odrzekł Hetherington — to mój pierwszy lot. — Więc powinien się pan dowiedzieć, że wyjątkowo słabo sprawują się na dużych wysokościach — powiedział Cross. — Zauważył pan różnicę, gdy zeszliśmy w dół o parę tysięcy stóp? Przedtem ta krowa mało się nie zes... przepraszam, wypruwała z siebie flaki, a teraz idzie gładko jak po asfalcie. Jeśli mamy dolecieć do Genui, to muszę oszczędzać paliwo. — Rzeczywiście, teraz mniej trzęsie — potwierdził Hetherington. — Szkoda, że nie możemy długo lecieć na tej wysokości, bo gdy zbliżymy się do gór, będę musiał wzbić się wyżej. Problem w tym, że kiedy Ministerstwo Lotnictwa rozpoczynało produkcję tych krów, to obcięło im po parę stóp z projektowanej długości skrzydeł. Ot, wzięli nożyczki i ciach, byle samoloty pasowały do 11 zbudowanych już hangarów RAF-u. To dlatego biedactwa tak się męczą na wysokości — Nie prościej było poszerzyć hangary? — spytał Hethering-ton. — Niech pan to napisze w swym raporcie. Niech pan wytłumaczy tym zakutym łbom, że nad Alpami lata się samolotami, a nie sakramenckimi hangarami. Tymczasem F-Freddie leciał nad zaciemnioną Francją na wysokości dziesięciu tysięcy stóp, a Lincoln męczył się nad poprawkami kursu lotu. Wręczył je kapitanowi, nie kryjąc swych obaw co do dokładności liczb, które jak powiedział, „są rachunkiem możliwości i niewiadomych". — Przy dużym szczęściu — dodał — nie powinniśmy uderzyć w żaden z bardziej znanych szczytów. Mamy jednak szansę rozbić się o jakieś bezimienne siodło albo grań. Chyba że dojrzymy je w porę. To moje najpomysiniejsze prognozy, Johnnie, bo jeśli pogoda przed nami jest do du..., to znaczy jeśli chmury wiszą nad górami, będziemy mieli kłopoty. — Coś za bardzo się asekurujesz, Linc — powiedział Cross. — Stawiam dziesięć szylingów, że się nam powiedzie. Co ty na to? — Dziesięć szylingów? — zastanawiał się Lincoln — to prawdziwa rozrzutność jak na ciebie. Postaw funta i wchodzisz. — Ktoś jeszcze chciałby obstawić? — spytał przez radio Cross. Chętnych nie było. Na południe od Dijon Lincoln poprosił o małą korektę kursu i oświadczył, że zwiększenie wysokości jest teraz niezbędne. Cross rozpoczął powolne wznoszenie maszyny. Na wysokości czternastu tysięcy ośmiuset stirling zaczął wyć, jakby rozpadał się na kawałki. Trząsł się i rzucał jak stary tramwaj, a do tego mechanik pokładowy ostrzegł, że jeśli F-Freddie dalej będzie żłopał bez opamiętania, paliwo prędko się skończy, tym bardziej że czołowe wiatry również powodowały jego zwiększone zużycie. Te wibracje bombowca sprawiły, że Hetherington, z przyjemnością wsłuchujący się dotąd w żartobliwy dialog pilotów, zaczął poważnie brać pod uwagę możliwość awarii w powietrzu. Zacisnął zęby czując, że jego nogi są chłodne i napięte. Nie przypuszczał, że w samolocie może być tak zimno. 12 Cross zaklął i nagłym skrętem obrócił maszynę. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągało się teraz ogromne, skaliste, pokryte śniegiem pustkowie. Noc była bezksiężycowa, ale pogodna i bez chmur. Widoczność poprawiał odblask tysięcy lodowców i śnieżystych połaci rozciągających się pod nimi. Znowu stracili trochę wysokości, a góry zbliżały się niepokojąco. Pomoc instrumentów nawigacyjnych była teraz bez znaczenia: wszystko lub prawie wszystko od tej chwili zależało od talentu i dobrego wzroku pilota. Hetherington wstrzymywał oddech, gdy Cross z wizjerem przy oku korygował lot stirlinga. Lecieli tuż nad wierzchołkami gór i miało się wrażenie, że można dosięgnąć ręką majestatycznych, oblodzonych ścian, między którymi przemykał coraz bardziej podobny do zabawki samolot. Co chwilę szeroki, poszarpany szczyt górski zagradzał im drogę, zmuszając Crossa do gwałtownego skrętu i szukania innej trasy prawie po omacku. Za każdym razem, gdy nieomal w ostatniej chwili znajdował się przesmyk, przez który bombowiec mógł przelecieć, Hetherington wyczuwał ulgę, jakiej doznawał młody pilot. Ale w którejś chwili żadna luka nie chciała się otworzyć i Cross musiał zawrócić F-Freddiego. Mimo przeraźliwego zimna Hetherington czuł kropelki potu spływające po szyi i plecach. Samolot prawie ocierał się o pokryte śniegiem skały. Ogromny stożek Mont Blanc, widoczny tysiąc stóp nad stirlingiem, spełniał podwójną rolę: punktu orientacyjnego oraz kamienia milowego. Trzymając się jego zachodniej ściany, Lincoln obliczał parametry dalszego lotu ku miejscu, gdzie Francja graniczy z Piemontem. Olbrzymia góra długo pozostawała w zasięgu wzroku. Chwila, w której stirling nagle wyskoczył spomiędzy gór, zostawiając za sobą obszar śniegu i skał, była tak nieoczekiwana jak widok, który w następnej chwili rozpostarł się niżej. Turyn płonął. Cross obniżył lot i zarówno on, jak F-Freddie, odetchnęli z ulgą. Mknęli ku bijącym w niebo łunom pożarów; czarny dym niesiony przez lekki, południowo-wschodni wiatr już zaczynał osnuwać kabinę. Cross przechylił ster, by oddalić bombowiec od morza płomieni i uczynił to w samą porę: coś, co wyglądało jak sznurek rozżarzonych węgielków, pomknęło ku nim i powietrzem wstrząsnęły wybuchy pocisków przeciwlotniczych. 13 Hetherington siedział skulony w fotelu. Ze strachu zaschło mu w gardle, odczuwał jednak podniecenie i fascynację widokami i dźwiękami, które komponowały się w jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Stirling zszedł tymczasem do ośmiu tysięcy stóp i Cross utrzymywał go na tej wysokości, wypytując jednocześnie Lincolna, jak szybko dotrą do wybrzeża i jaki kurs powinni przyjąć, aby dolecieć do Genui od strony morza. Znajdowali się teraz mniej niż sto mil od celu i Cross czekał, aż warunki panujące nad Genuą podyktują mu sposób przeprowadzenia ataku. Najbardziej lubił wysokość między ośmioma i dziewięcioma tysiącami stóp, gdyż wypróbował ją już wielokrotnie w nalotach na niemieckie centra przemysłowe. Ale specjalny charakter dzisiejszego zadania może wymagać śmielszej taktyki, zwłaszcza jeśli widoczność nie będzie dobra. W końcu zdecydował, że zejdzie do ataku najniżej, jak to będzie możliwe. Z okolic portu w Savonie nadleciały ku stirlingowi następne rozżarzone węgielki, ale ledwie Hetherington zdążył zapanować nad przerażeniem, jakie wywołała kolejna seria eksplozji, ogień zaporowy został za nimi. To ciemne, spokojne lustro wody pod nimi było otwartym morzem. Cross przechylił samolot w skręcie w lewo, przesuwając jego ciężki nos na kierunek północno-wschodni. W radiu odezwał się chłodny i opanowany głos Lincolna: — Dwadzieścia minut do celu, kapitanie. Co jest na szybkościomierzu? — Druga czterdzieści, Linc. Mam zamiar zejść jeszcze niżej, podejdziemy na dwóch tysiącach stóp. — Odbiór. Co pokazuje kompas? — Nadal na zero-pięć-zero. — Daj na zero-cztery-dziewięć. Jesteśmy nad nim. — Odbiór. Otworzyć luki bombowe. Zameldować. Hetherington patrzył, jak wskazówka wysokościomierza łagodnie opada do dwóch tysięcy stóp. Głos w słuchawce oznajmił: — Luki bombowe otwarte, kapitanie. — Odbiór — powiedział Cross i dodał, zwracając się do Hethe-ringtona: — Takie podejście stosuje się tylko do obserwacji, ale wygląda na to, że będziemy musieli podpalić ten lotniskowiec w pośpiechu... — wyciągniętą dłonią klepnął Hetheringtona w ra- 14 mię i pokazał przed siebie. Komandor już sam spostrzegł: niebo przed nimi zalewała szkarłatna łuna. — Dziewięć minut do celu — zabrzmiał głos Lincolna. — Jest cała oświetlona i czeka na nas — powiedział Cross. Nad Genuą wisiała czarna chmura. Z płonących zbiorników z paliwem kłęby dymów unosiły się wysoko nad portem. Pożary wzniecone przez lotnictwo zwiadowcze ogarnęły cały amfiteatralny stok, gdzie leżało miasto, a sporadyczne eksplozje pocisków smugowych wskazywały drogę, którą samoloty zwiadowcze po ataku bombowym umknęły już na północ, do domu. — Sześć minut do celu — zameldował Lincoln. — Odbiór — powiedział Cross. — Może tymczasem komandor Hetherington przypomni nam dokładne miejsce cumowania lotniskowca? Usadowiony w fotelu drugiego pilota Hetherington nie miał żadnego zajęcia i czuł się jak zbędna dekoracja, był więc wdzięczny, że w końcu może się na coś przydać. — Czy lecimy prosto na doki? — spytał. — Tak, to nasz główny cel — potwierdził Cross. — Masz coś do dodania, Linc? — Jesteśmy na kursie — odezwał się nawigator. — Nadlatujemy z południowego wschodu, tak żeby minąć port główny w odległości tysiąca pięciuset jardów od lotniskowca. Ale komandor zna ten dok jak własną kieszeń i na pewno ma nam coś więcej do powiedzenia. — Doki ciągną się ze wschodu na zachód — podjął Hetherington — i układają się w coś na kształt znaku zapytania, wywiniętego w drugą stronę. Lotniskowiec powinien stać przy molo Guardiano, a w górnej pętli znaku zapytania znajduje się falochron. Z tej wysokości nie będziemy mieli kłopotu z rozpoznaniem — to cienka linia długości około trzech mil, z morzem po jednej stronie i dokami po drugiej. Nie może być pomyłki. Powinniśmy przeciąć molo pod kątem, na około dwóch trzecich jego długości. Tafla wodna głównego portu będzie stąd wyglądać jak olbrzymie jezioro, nasz cel znajduje się na skraju tej wody. — Podczas odprawy wspominał pan o nabrzeżach dla tankowców i o molu, przy którym zwykle cumują okręty wojenne — przerwał Cross. 15 — Okręty cumują przy molu wschodnim. Powinny być na godzinie drugiej, kiedy będziemy przecinać falochron. Można spodziewać się stamtąd ognia przeciwlotniczego. Po przecięciu falochronu będziemy lecieć prawie nad nabrzeżami dla tankowców, około tysiąca jardów otwartego portu dzieli je od miejsca postoju „Aquili". — Trzeba będzie kierować się na latarnię morską, kapitanie — powiedział Lincoln. — To się nazywa Lanterna — autorytatywnie wtrącił Hethering-ton. — Jest dość wysoka, ma prawie czterysta stóp i czworokątną wieżę. Powinniśmy ją ujrzeć na godzinie dziesiątej, gdy dolecimy do falochronu. Jeszcze dwie mile dzieliły stirlinga od celu, gdy wypatrzyła ich artyleria przeciwlotnicza. Złapani zostali w krzyżowy ogień z baterii usytuowanych w okolicy Cornigliano oraz — tak, jak przewidział Hetherington — okrętów wojennych zgromadzonych przy wschodnim molo. Podczas gdy Cross usiłował utrzymać się w kursie, płonące odłamki dziurawiły kadłub samolotu i powietrzem wokół niego wstrząsały eksplodujące pociski. Hetherington miał wrażenie, że wlatuje w czeluść wybuchającego wulkanu. — Falochron przed nami! — krzyknął głos w słuchawkach i nagle w kabinie zrobiło się jasno. Potężny reflektor złapał F-Freddiego w snop światła. Niesamowity zgiełk rozrywających się wokół pocisków przeciwlotniczych i jazgot karabinów maszynowych z wieżyczki strzelca pokładowego ogłuszyły komandora. Nigdy nie dowiedział się, czy ich celna seria posłana w stronę portu zgasiła reflektor, czy tylko zniechęciła załogę, dość że w kabinie, o której Cross mawiał jako o swoim „biurze", znów zapanowała ciemność i tylko niebo wokół nich cięły niezliczone błyskawice przelatujących i krzyżujących się świateł. Z tego pierwszego, przerażającego nalotu na Genuę Hetherington zachował tylko szczątkowe wspomnienia. Trudno mu się dziwić: z jednej strony był już prawie głuchy i ślepy od natłoku wrażeń, z drugiej całym sobą pożerał to straszliwe, nieznane mu widowisko. Przez warkot motoru i eksplozje przedzierał się radosny głos Lincolna, który zidentyfikował już nabrzeże dla tankowców i „jezioro komandora", jak się wyraził. Wkrótce dostrzegł też lotniskowiec „Aquila". Jednak już w następnej chwili zdenerwowany me- 16 chanik zgłaszał prawdopodobieństwo uszkodzenia przewodu paliwowego, a po nim pełen bólu głos strzelca ogonowego meldował, że nic nie widzi, bo krew zalewa mu maskę i gogle. Przez cały czas Cross był spokojny i opanowany. Lecąc na dopalaczu w kierunku otwartego morza, nagle wydostali się z tego piekła. Jednak zanim roztrzęsiony Hetherington zdążył odzyskać władzę w nogach, Cross już szykował maszynę do powrotu. Za drugim podejściem, gdy F-Freddie -próbował ukąsić port od strony zewnętrznego mola, znów dostali się w ogień zaporowy. Zdawało się już, że szrapnele rozdzierają cielsko samolotu od dziobu do ogona, ale Cross spokojnie prowadził go do celu. Wreszcie w słuchawkach rozległ się meldunek: — Bomby spuszczone. Stirling wzniósł się nieco wyżej, Cross dał im jeszcze trzydzieści sekund na zrobienie zdjęć, po czym pełną parą rzucili się do ucieczki. Z dołu goniła ich wściekła kanonada i nagle coś — chyba rozgrzany do czerwoności odłamek metalu — przebiło kabinę pilota. Cross jęknął i na moment przechylił się w bok, ale zaraz odzyskał władzę i nadal prowadził stirlinga coraz wyżej i dalej w kierunku otwartego morza. Hetherington nie miał wątpliwości, że kapitana trafiono i uniósł się z fotela, by mu pomóc. Ale Nowozelandczyk niecierpliwie machnął ręką, jakby upominając go, że najważniejszym zadaniem jest teraz wyprowadzenie F-Freddiego poza zasięg ognia. Dopiero na wysokości ośmiu tysięcy stóp Cross włączył automatycznego pilota i osunął się na oparcie fotela. Hetherington pewien, że pilot zaraz zemdleje, znów zerwał się z miejsca, ale Cross drgnął i odepchnął go od siebie. — Nic mi nie będzie, do cholery! Jeśli pan chce pomóc, to niech mi pan zorganizuje trochę kawy — powiedział. — Proszę pilnować, żebym nie zasnął. Muszę tę starą krowę doprowadzić do Anglii. Podniecone głosy w radiotelefonie dopytywały się, czy z kapitanem wszystko w porządku i czy mogą w czymś pomóc. Ale Cross krótko oznajmił, że „wszystko jest o'kay" i każdy ma pozostać na swym stanowisku, po czym zaczął wywoływać poszczególnych członków załogi. Pierwszy zgłosił się mechanik pokładowy, któremu Cross nakazał przeprowadzenie inspekcji technicznej samolotu i zgłoszenie uszkodzeń. Następnie poprosił Lincolna o sporządzenie 17 trasy kursu powrotnego nad południową Francją z ominięcien, Alp, jeśli to możliwe. „Nie ma takiej możliwości", odparł nawigator, choć „zrobi, co się da". Z wieżyczki strzelca ogonowego nie było odpowiedzi, więc sierżant McCulloch, górny strzelec pokładowy, został odkomenderowany do sprawdzenia, co tam się stało. Dalsze trzymanie go w ostrym pogotowiu wewnątrz jego wieżyczki nie miało sensu, bo jej urządzenie hydrauliczne zostało uszkodzone i karabiny nie działały. Hetherington wrócił do kabiny pilota z termosem kawy i odczul raczej ulgę niż zdziwienie, zastawszy Crossa znów ręcznie sterującego F-Freddiem. Nie miał zamiaru pozostawiać załogi na pastwę urządzeń mechanicznych, które jak stwierdził, „są kompletnie zdezelowane" i lepiej na nich nie polegać. Łapczywie przyjął kawę, ale nie pozwolił opatrzyć sobie rany; przyznał tylko, że został trafiony w nogi i że „odczuwa lekki ból" oraz „niesamowitą senność". I bez względu na rozległość zranienia nikt nie ma prawa go oglądać, dopóki nie doprowadzi stirlinga z powrotem do Lakentheath. Nawet gdy w kabinie pojawił się Lincoln z tabletkami morfiny, Cross dosadnie poinstruował go, co ma z nimi zrobić. Po Lincolnie do kabiny wszedł strzelec pokładowy McCulloch. Tym razem twarz Crossa stężała z bólu: strzelec ogonowy, osiemnastoletni Aitken nie żyje. I nie protestował, gdy McCulloch, uparty Szkot o kilka lat starszy i z większym stażem w powietrzu niż ktokolwiek na pokładzie, zapowiedział przejęcie obowiązków drugiego pilota. Hetherington chętnie odstąpił mu swe miejsce, coraz bardziej bowiem zdawał sobie sprawę z tego, jaką jest tu zawalidrogą i jakim wybawieniem byłby zamiast niego drugi pilot. Jakby czytając w jego myślach, Cross nakazał mu zajęcie się wyrzuceniem z samolotu wszelkiego wyposażenia, które nie jest niezbędne do utrzymania bombowca w powietrzu. Lincoln przepraszającym głosem zameldował, że nie ma innej drogi do bazy poza tą samą, nad górami. Wprawdzie F-Fred-die pozbawiony ładunku bojowego i tylko z połową paliwa sprawował się nieco lepiej i nawet bez większego trudu wspiął się na piętnaście tysięcy stóp, ale lodowate powietrze, wiejące do kabiny przez dziury w poszyciu, coraz bardziej dokuczało sterującym pilotom. 18 Trzęsąc się z zimna, Hetherington siedział skulony na podłodze. Wyrzucono z samolotu wszystko, co się dało: amunicję, pasy, fotele, gaśnice, karabiny z wieżyczek pokładowych, nawet rakiety sygnalizacyjne. Lincoln, choć znów zastrzegał, że „nie jest pewien, czy robi właściwie", opracował jednak kurs trochę bardziej na zachód, dzięki czemu podczas przelotu nad Francją tylko dwukrotnie natknęli się na artylerię przeciwlotniczą. Gdy kanonada z dołu powitała ich po raz trzeci, przyjęli to prawie z radością: ogień ten mógł pochodzić tylko z baz w okolicy Calais i zapowiadał, że po drugiej stronie Kanału jest już Anglia. Cross był coraz słabszy, wciąż jednak dość przytomny, by nie spuszczając wzroku z wskaźnika paliwa zbliżającego się do zera, odpowiadać mechanikowi ostrzegającemu przed wpadnięciem do morza: — Dolecimy. Na pewno dolecimy do Manston. ' Obniżył stirlinga do tysiąca pięciuset stóp. Ciągle tracąc wysokość, bombowiec minął skalistą linię brzegu i dachy domów w Ramsgate. — Jest! Lotnisko! Włączyli światła! — krzyknął McCulloch. — Damy radę, kapitanie? Podwozie zazgrzytało, wysuwając się z brzucha samolotu. Cross nawet nie próbował okrążyć lotniska, ale skierował stirlinga wprost na pas startowy. Gdy koła samolotu dotknęły płyty lądowiska, podwozie odpadło i z przeraźliwym zgrzytem zaczęli ślizgać się po betonie. Przebyli tak około tysiąca pięciuset jardów, aż stirling zboczył z pasa i ryjąc głęboką bruzdę sunął po trawiastym polu. Trzy silniki zgasły jeszcze podczas lądowania, a czwarty zatrzymał się dokładnie w chwili, gdy kadłub bombowca wreszcie stanął. Cross zdjął rękę z drążka sterowniczego, ściągnął hełm i słabo uśmiechnął się do McCullocha. — Udało się tej starej krowie — powiedział ochryple i zemdlał. Przez dwie doby po nalocie Genuę zasłaniała niska chmura dymu, jednak trzeciego dnia szybki samolot zwiadowczy RAF-u, zastawszy nad północnymi Włochami bezchmurne niebo, wrócił do bazy z rolką zdjęć zbombardowanego portu. Jednym z pierwszych, którego do nich dopuszczono, był Hetherington. Studiował je 19 z mieszanymi uczuciami: „Aquila" nie została zatopiona, choć z pewnością dostatecznie uszkodzona, by przez parę miesięcy leczyć się z otrzymanych ran. Powinien być zadowolony, ale jego satysfakcję przyćmiewało poczucie winy. Wyrzucał sobie, że traktując lot bojowy jako- osobistą rozrywkę, pozbawił F-Freddiego drugiego pilota i dla własnej dziecinnej ambicji oraz pragnienia chwały naraził życie całej załogi. Tylko niesłychanemu szczęściu można przypisać fakt, że Cross przeżył. Stracił tak wiele krwi, że przez pierwszą dobę lekarze nie wróżyli mu nic dobrego. Kto jednak przywróci życie młodziutkiemu Aitkenowi? Ból, który drążył serce Hetheringtona nieco osłabł na wiadomość, że Cross nie tylko będzie żył, ale odzyska władzę w nogach i jeszcze przed Bożym Narodzeniem wróci do latania. Komandor powoli uświadamiał sobie, jaka zmiana zaszła w nim pod wpływem genueńskiego doświadczenia. Był to niewątpliwie wstrząs tak silny, że kiedyś przyłapał się na studiowaniu własnej twarzy w lustrze w poszukiwaniu cech tej odmiany. Cokolwiek było na twarzy Kennetha Hetheringtona, nie był to już ten sam bubek, który z chłopięcą swadą wchodził na pokład F-Freddiego: człowiek, który wypełzł z nieruchomego kadłuba zarytego w trawę lotniska w Ramsgate, był już kimś innym. Gdy zameldował w Admiralicji swój powrót, z przerażeniem stwierdził, że wszyscy traktują go jak bohatera. Ze wstydem przyjmował gratulacje wyższych oficerów, którzy nie znajdowali słów pochwały za unieszkodliwienie „Aquili". Kiedy protestował, uważano to za chwalebną skromność, a im bardziej dowodził, że tacy jak Cross, Lincoln czy McCulloch, którzy co noc latają nad terenami nieprzyjaciela, są prawdziwymi bohaterami, tym goręcej podnoszono jego-wielkoduszność w przypisywaniu zasług młodszym oficerom. Życie w aureoli nie chcianej sławy nie przypadło Hetheringtonowi do gustu i marzył, by uciec spomiędzy tych wysoko postawionych polityków z Whitehallu. I niespodziewanie życzeniu jego stało się zadość, przyznano mu bowiem trzytygodniowy urlop, po którym miał wrócić na Bliski Wschód. Lot do Kairu przez Gibraltar i Afrykę Zachodnią wyznaczono na 25 listopada. Przez dwa tygodnie spacerował w cywilnym ubraniu po łąkach i bezdrożach rodzinnego Gloucestershire, coraz boleśniej odczuwa- 20 jąć pustkę, jaką zniszczenie niebezpiecznego lotniskowca nagle otwarło w jego życiu. Toteż któregoś wieczoru, mimo że został mu jeszcze tydzień urlopu, z wielkim zadowoleniem odebrał telefon wzywający go do natychmiastowego stawienia się w Londynie. Telefonował nie kto inny, tylko sam kontradmirał Robert Ford--Royce, którego funkcji w Admiralicji komandor nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział jedynie, że jego kariera jeszcze przed wojną nieco zbladła, gdyż był on, jak mówiono, „zbyt bezpośredni". Zabłysła jednak znowu najjaśniejszą gwiazdą z chwilą rozpoczęcia działań wojennych, choć powód tej odmiany był Hetheringtonowi nie znany. Podobnie jak pochodzenie jego przezwiska — „Klakson". Mogło to mieć coś wspólnego z jego sposobem mówienia, jak również z nazwiskiem, które kojarzyło się aż z dwiema znanymi markami samochodów. Ford-Royce nawet nie przeprosił komandora za zakłócenie urlopu, tylko krótko wyjaśnił, że sprawę uzgodniono „na górze" i poinstruował go, iż następnego dnia przed południem ma się stawić w Admiralicji. „To nie mój pomysł — oznajmił — ale byłego szefa Admiralicji", który życzy sobie widzieć Hetheringtona w Londynie. „Były szef Admiralicji — wyjaśnił dalej — zajmuje teraz stanowisko, na którym jedno jego skinienie znaczy tyle, co rozkaz króla". Nie wymagało szczególnej przenikliwości, by zgadnąć, kto jest tym „byłym". Hetherington wiedział, że taką królewską władzę może mieć tylko jeden człowiek w dowództwie — Winston Spencer Churchill. — Dlaczego chce się ze mną widzieć? — odważył się zapytać. — Nie zwierzał mi się — z irytacją zagulgotał Klakson — ale wygląda na to, że jest pan sławny, Hetherington. Ja nie odważyłbym się o kimkolwiek powiedzieć: „ten prostolinijny myśliwy, pokonujący ogień i góry, by zakosztować orlej krwi". Tak właśnie wyraził się o panu premier. Przyznaję, że nie znałem jeszcze pańskiego nazwiska i nie wiedziałem, o kim mówi. Z tym większym zaciekawieniem oczekuję naszego spotkania. Doprawdy, musi, pan być kimś wyjątkowym! — zakończył tonem wykluczającym jakiekolwiek posądzenie o komplement. Wczesnym rankiem Hetherington złapał pociąg idący z Chelten-ham do Londynu. W Admiralicji marynarz o kamiennym obliczu 21 poprowadził go do dużej i wysokiej sali, gdzie pod jedną ścianą znajdował się wielki, dębowy stół, a pod drugą marmurowy kominek. Na powitanie, odłączywszy się od grona oficerów, wyszedł mu Ford-Royce. Po krótkiej prezentacji Hetherington wdał się z nimi w rozmowę, z której zorientował się, że wszyscy są specjalistami w poszczególnych formacjach związanych z udoskonalaniem podwodnych taktyk bojowych. Znali się między sobą jak łyse konie i co więcej, każdy z nich znał premiera, który okazał się inicjatorem tego zlotu. Do południa trwały dociekania, dlaczego w takim gronie zostali tu zaproszeni. Przerwało je wejście premiera. Kolejno witał się z zebranymi, a kiedy doszedł do Hetheringtona, Ford-Royce przedstawił komandora. Winston Churchill zamrugał oczami i przytrzymując jego dłoń w swojej, tubalnie oznajmił całej sali: — Więc to jest człowiek, który się zmierzył z „Aquilą"! Wymówił to „aa-kjul-aa", kładąc akcent na samogłoski. Hetherington zaniemówił z zażenowania, mięśnie jego twarzy zesztywniały, jakby doznał szczękościsku, a Churchill tymczasem zwracał się już tylko do niego: — Mówiono mi, komandorze Hetherington, że jest pan największym naszym autorytetem w dziedzinie włoskiej marynarki wojennej. Czy to prawda? — Ja... ja... — pokonywał tremę Hetherington — nie przypisuję sobie takiej roli. Churchill znowu zamrugał powiekami. — Nie musi pan. Robią to za pana osobistości, z których opinią liczą się nawet królewscy ministrowie. Zapewniam pana, że osoby te nie zwykły wydawać pochopnych oświadczeń. Przerwał, przybierając zasępiony wyraz twarzy, jakby dając do zrozumienia, że nie jest to spotkanie towarzyskie w wyższych sferach i że czasu jest niewiele. — Obecni tu panowie, komandorze, są ekspertami w dziedzinie niekonwencjonalnych sposobów walki pod wodą. Nurkowie, ludzkie torpedy, sabotaż podwodny — oto czym się zajmują. Pan zaś jest specjalistą od marynarki włoskiej. Jak dalece, zdaniem pana, Włosi wyprzedzają nas w broni podwodnej i w wyszkoleniu swego personelu? 22 Hetherington czuł na sobie nie tylko świdrujące spojrzenia Chur-chilla, ale wszystkich zgromadzonych w sali. Przełknął ślinę i powiedział: — Wyprzedzają nas co najmniej o siedem lat. Są w tej dziedzinie najdalej zaawansowaną marynarką wojenną na świecie. Premier skinął głową, jakby spodziewając się właśnie takiej odpowiedzi. — Czy to, co słyszeliśmy — zwrócił się do reszty zgromadzenia — nie potwierdza wszystkiego, co od dawna mówiłem na ten temat? I czy będzie przesadą stwierdzenie, że winni jesteśmy grzechu skandalicznego zaniedbania, a także samozadowolenia, my — naród morski, który powinien wyprzedzać Włochów o siedem lat, a nie wlec się daleko w tyle? » — Z całym szacunkiem, panie premierze — wtrącił się Ford--Royce — nie ma tu nikogo, kto by się z panem nie zgodził. Wiemy, jak wiele jest do zrobienia, my też od lat o tym mówiliśmy. Ale nie mogliśmy uczynić żadnego kroku naprzód, dopóki nie były nam udostępnione środki na badania w skali, której jesteśmy zwolennikami... — Będziecie mieli środki — uciął premier. — Udostępnimy wam ludzi i finanse na wszelkie badania, jakie będą konieczne. Ale zaprojektowanie i wyprodukowanie potrzebnej nam broni wymaga długiego czasu, jak więc zamierzacie w ciągu sześciu miesięcy uczynić to, co wróg osiągnął przez wiele lat? Ford-Royce jakby tylko na to czekał, jednym tchem wyrecytował bogatą litanię projektów. Żaden z nich nie satysfakcjonował premiera. Chciał wiedzieć, czy zamiast robić piękne plany, brytyjski wywiad technologiczny zdołał wykraść Włochom choćby jeden egzemplarz prawdziwie nowoczesnej broni. Klakson zmarkotniał i przyznał, że w ręce aliantów wpadła dotychczas tylko dość sfatygowana łódź podwodna, którą wyłowiono w okolicy Gibraltaru i która okazała się zbyt uszkodzona, by przedstawiać jakąś wartość. — Czy poza liczeniem na szczęśliwy przypadek, stworzono w ogóle jakąś taktykę zdobywania sprawnej broni i tajnych technologii wroga? — dopytywał się premier. Jeszcze bardziej posmutniały Ford-Royce musiał stwierdzić, że nie. „Nie leży to w granicach moich obowiązków", usiłował się bronić. 23 — Rozumiem — powiedział Churchill. — Pozostaje mi mieć nadzieję, że zadanie to nie przekroczy granic obowiązków naszego pogromcy „Aquili"? — obdarzył Hetheringtona badawczym spojrzeniem. Na wzmiankę o „pogromcy" Hetherington poczerwieniał. Potwierdził, że odkąd związany jest z MEHQ, do jego podstawowych zadań należy" wyszukiwanie odpowiednich obiektów i planowanie działań dla Sekcji Operacji Specjalnych. Churchill słuchał, potakująco kiwając głową, a potem zwrócił się do oficerów: — Wierzę, że już nie potrzebujecie moich rad, panowie. Mariaż dobrych chęci — spojrzał złośliwie na Ford-Royce'a — z konkretnymi pomysłami uważam za trafne rozwiązanie. Skojarzywszy obie strony, taktownie wycofuję się ufając, że słodkie sam na sam da wam okazję dobrze się poznać. Błogosławię temu związkowi, choć nie sądzę, by przeprowadzanie ceremonii zaślubin — znów spojrzał na Klaksona — należało do obowiązków premiera Korony. Kaskada śmiechu powitała tę złośliwość, po czym Churchill znów przybrał surowy wyraz twarzy. — Wiem, że zarówno pan, jak i pański zespół — zwrócił się do Ford-Royce'a — będziecie nadal sprawnie wykonywali zadania, aby prześcignąć wroga w dziedzinie walk podwodnych, posługując się środkami konwencjonalnymi. Proszę, byście dali komandorowi Hetheringtonowi możliwość wspierania waszych wysiłków środkami niekonwencjonalnymi. Niech oręż jego wyjątkowej wiedzy o nieprzyjaciołach odsłoni nam ich sekrety tak, byśmy je wykorzystali dla potrzeb naszego kraju. Być może Regia Navale wyprzedziła nas o siedem lat, ale jej bazy w La Spezia, Livorno i Taranto nie są chyba aż tak szczelne, by nie istniała możliwość małej kradzieży. Zaopiekował się pan, komandorze — kończył, zwracając się do Hetheringtona — jedynym lotniskowcem Mussoliniego. Czy obarczamy pana zadaniem ponad siły, prosząc o zlokalizowanie i zdobycie najtajniej strzeżonych technologii jego marynarki wojennej? Hetherington mylił się, jeśli sądził, że dany mu będzie czas na zastanowienie. W chwili, gdy w całej jaskrawości ujrzał powód, dla którego ściągnięto go do Londynu i rolę, jaką wyznaczał mu Churchill, pot zrosił jego czoło i myśli zakłębiły mu się w głowie. 24 Zastanawiam się... — powiedział — ... ale chyba wiem, od czego należałoby zacząć. Oszałamiającą dynamikę rozwoju pewnego rodzaju podwodnej broni marynarka włoska zawdzięcza jednemu człowiekowi — komandorowi Corvo. Gdziekolwiek ów człowiek się znajduje, z całą pewnością w jego pobliżu jest najnowsza technologia, a może nawet najnowocześniejsza broń, jaką Włosi dysponują. — Więc niech oddziały specjalne zaatakują jego kwaterę i wezmą im parę tych rzeczy — skwapliwie podsunął Klakson. Hetherin-gton spojrzał na niego poirytowany. — Ależ, panie Ford-Royce! Mówiąc „broń", sugerowałem coś trochę większego niż rewolwer. Niechby nawet udał się szturm na którąś z włoskich baz, jak pan wyobraża sobie wydostanie się stamtąd z niedużą łodzią podwodną albo kilkoma tonami urządzeń do nurkowania? Nie to miałem na myśli. — A co pan miał na myśli? — spytał Churchill. — Plany, odbitki, tajne papiery. I drobne przedmioty, które może wykraść przeszkolona grupa ludzi bez stawiania w stan pogotowia całego włoskiego wybrzeża. — Ten człowiek, pan powiedział... Corvo — w zamyśleniu odezwał się premier — co my o nim wiemy? Czy jest faszystą? — Nie wiem — odparł Hetherington. — Niech więc pan się dowie — poradził Churchill. — Może należałoby zacząć od wytłumaczenia mu, że w interesie jego kraju leży służyć swym geniuszem nie nazistom, ale tym którzy z nimi walczą? W oczach Hetheringtona pojawiło się powątpiewanie, ale premier kontynuował: — Wielu włoskich oficerów przy pierwszej okazji przeszłoby na drugą stronę, wiem to na pewno, komandorze. I wielu już to /robiło. W siłach zbrojnych Mussoliniego panuje niezadowolenie i sporo jest generałów, którzy po cichu nam sprzyjają. Uważają Mussoliniego za napuszonego błazna, który wiedzie ich od klęski do klęski, a cały kraj prowadzi do zguby. Niemcy są we'Włoszech >zczerze znienawidzeni i panuje powszechne przekonanie, że Włochy od początku stanęły po złej stronie. — Czy sugeruje pan uprowadzenie Corva? — spytał Hetherington. 25 Churchill uśmiechnął się. — Istnieje pewna różnica między uprowadzeniem wroga, a zaproponowaniem chętnemu renegatowi miejsca spokojnej pracy naukowej. Panu pozostawiam rozstrzygnięcie między dwoma wariantami. Przyznaję, że nie brałem pod uwagę uprowadzenia, dopóki pan o tym nie wspomniał. Swoją drogą, gdyby chciał przejść na naszą stronę, może by to już uczynił? Każdy z wariantów ma swoje wady i zalety. Gdyby wersja druga okazała się zbyt trudna, gdyby Corvo nie reagował na nasze próby nawiązania współpracy, to może użycie przemocy byłoby uzasadnione wobec faktu, iż zdobycie tak bezcennego majątku wroga innym sposobem jest niemożliwe... — lawirował, wciąż się uśmiechając. Hetherington też odpowiedział mu uśmiechem. — Rozumiem, że żadna z wersji nie budzi zastrzeżeń pana premiera. — Bierzemy udział w wojnie na śmierć i życie — krótko odpowiedział Churchill, a w kierunku Ford-Royce'a dodał: — I proszę panów o wybaczenie, ale muszę wracać do ważnych spraw związanych z jej prowadzeniem. Hetherington nie poleciał więc do Kairu 25 listopada. Zamiast tego już czwarty dzień spędzał w oficynie pałacu Buckingham mieszczącej biura Admiralicji. Ślęczał nad setkami tajnych teczek, znoszonych mu pod strażą z różnych biur rządowych na terenie Londynu. Powoli gromadził materiały dotyczące jednostki włoskich sił podwodnych funkcjonującej pod nazwą Flotylla „Z". Ze względu na supertajny charakter tej formacji materiały były dość skąpe, pewne rzeczy jednak dawało się ustalić. Emblematem flotylli był czarny trójkąt płetwy grzbietowej rekina, wystający nad falistą linię symbolizującą morze, a personel lubił, gdy nazywano ich „I Pesce-cani Neri" — Czarne Rekiny. Dowódcą Flotylli „Z" był Roberto Corvo. Idąc tropem informacji, że jakiś czas przed wojną Corvo był pracownikiem holenderskiej firmy ratowniczej, Hetherington zaczął przeszukiwać akta zezwoleń na wejście zagranicznych statków do brytyjskich portów. Szukał nazwiska Corvo na listach członków 26 załóg, co przypominało poszukiwania igły w stogu siana, jednak po jakimś czasie jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Na liście załogi holenderskiej jednostki ratowniczej „Marijke", która w drodze do Hongkongu odwiedziła w 1935 roku Southampton, odnalazł nazwisko Roberto Corvo. Londyński Lloyd udostępnił Hetheringtonowi dodatkowe informacje, które komandor przetelegrafował do Włoch, do oficera wywiadu marynarki wojennej Calcutty w celu sprawdzenia i uzupełnienia ich. Kiedy tydzień później nadeszła odpowiedź, Hetherin-gton poczuł, że szukając po omacku, trafił na nader istotny ślad. Otóż jeśli dałoby się przeciągnąć Corva na stronę aliantów, to wyłącznie za pośrednictwem osoby, która znała go osobiście i która mogłaby w tym pomóc. Brnąc przez teczki nie tracił nadziei; że w końcu na kogoś trafi i intuicja go nie zawiodła. Trafienie na żyłę złota byłoby niczym w porównaniu z odkryciem, że wraz z Corvem na statku ratowniczym „Marijke" zaokrętowany był Brytyjczyk. Co więcej, Corvo niechybnie zginąłby w wypadku na rzece Hoogli, gdyby ów Brytyjczyk i jeszcze jeden nurek, Amerykanin, nie uratowali mu życia. Odkrycie to wprawiło Hetheringtona w drżenie. Jeśli ktoś miałby się udać do Italii w celu sprowadzenia Corva, któż byłby lepszy od człowieka, któremu zawdzięczał życie? Wkrótce Hetherington znał już jego nazwisko: był to niejaki Alex Kinloch. Teraz musiał go tylko odnaleźć i poinformować o zadaniu, jakiego wymagała od niego ojczyzna. II. KINLOCH Szkuner motorowy „Grenadine" płynął ze stałą prędkością dziesięciu węzłów po morzu gładkim jak szklana tafla. Sterowność była wspaniała. Starczyło, że Alex Kinloch czubkiem palca ruszył kołem i statek znów wracał na kurs. Słońce wznosiło się coraz wyżej nad wschodnim horyzontem i Kinloch wyłączył oświetlenie umiesz- 27 czone w ramie kompasu. Z kuchni dochodził już zapach smażonego boczku. Zwiastowało to rychłe pojawienie się ze śniadaniem Clar-riego, siedemnastoletniego tubylca, który był na „Grenadine" kucharzem, mechanikiem pokładowym i w ogóle chłopcem do wszystkiego. Tym razem niósł dwie potężne pajdy chleba z boczkiem i kubek dymiącej kawy. — Śniadanie! — zawołał. — Mam pana zastąpić przy kole, panie Alex? Szkot potrząsnął spłowiałą od słońca czupryną. Był szczupłym, muskularnym mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, z których połowę spędził pod tropikalnym słońcem. To ono rozjaśniło barwę jego naturalnie rudych włosów. Wziął kanapkę i kazał Clarriemu postawić talerz i kubek z kawą na pulpicie sterowniczym. Będzie jadł i sterował jednocześnie. — Lepiej wdrap się na górę i zobacz, czy już widać St. Vee, Clarrie — powiedział z pełnymi ustami. — Tak jest, panie Alex. Uśmiechnięty od ucha do ucha chłopak popędził, dudniąc bosymi stopami o pokład. Jedynym jego odzieniem były spłowiałe dżinsowe szorty a kiedy biegł, malutki krzyżyk zwisający na jego szyi uderzał raz o jedno, raz o drugie ramię. Clarrie pochodził z Dominiki i był katolikiem. Jego pełne nazwisko brzmiało Clairmont Lord Nelson de Yillerbaune. Kinloch przez chwilę przyglądał się, jak chłopak ze zwinnością małpy wspina się na maszt, po czym, popijając kawę, rzucił okiem na kompas. Według jego obliczeń, wyspa niebawem powinna znaleźć się w zasięgu wzroku. Nazywała się St. Veronique, ale nikt nigdy jej tak nie nazywał. Dla większości była po prostu St. Vee, dziwnym wybrykiem natury, do którego trudno było, zwłaszcza po czterech latach pobytu, czuć choćby cień sympatii. Jakieś trzydzieści pięć milionów lat przed tym, jak Alex Kinloch zamieszkał tutaj, na Morzu Karaibskim wypiętrzyło się wskutek działalności wulkanicznej około pięciu tysięcy wysp. Trochę później Kolumb myśląc, że się znalazł w Indiach, nazwał je Indiami. W tym czasie St. Veronique, ochrzczoną tak przez pierwszych osadników, zamieszkiwało plemię wyjątkowo niegościnnych Karaibów, to znaczy niegościnnych do czasu, gdy odkryli, jakim delikatesem może być mięso białych ludzi. Preferowali zwłaszcza Francuzów: 28 Brytyjczyków i Holendrów uważali bowiem za zbyt łykowatych. Potem przenieśli się na wyspy bliżej lądu i St. Vee nie potrafiła już przyciągnąć żadnych stałych osadników, mimo że formalnie znalazła się pod panowaniem korony brytyjskiej. Fakt ten nie dziwił Kinlocha; od chwili, gdy tu przyjechał w 1938 roku, był zdania, że jest to najbrzydsza z karaibskich wysp i przez te cztery lata prawie nie było dnia, by nie żałował, że w ogóle spojrzał na to przeklęte miejsce. Dzisiejszy dzień był jednak wyjątkowy. Dziś z niecierpliwością czekał, aż ujrzy Garb Ansona, wzgórze o zaokrąglonym wierzchołku, stanowiące jedyną charakterystyczną cechę St. Veronique. W przeciwieństwie do pozostałych wysp St. Vee była kompletnie płaska, z wyjątkiem tej właśnie samotnej, zielonej kopuły, dominującej nad jej nawietrznym krańcem. — Ziemia! — wykrzyknął Clarrie z wysokości głównego masztu. — To Garbate widzieć prosto przed oczami, panie Alex. Kinloch zawołał, że zrozumiał, więc Clarrie leciutko zjechał po maszcie w dół i znów roześmiawszy się szeroko, pomaszerował ku rufie. — Dzisiaj dzień płacić! — zaśpiewał i klaszcząc w dłonie, zaimprowizował taniec. Kinloch musiał się uśmiechnąć również, widząc radość chłopca pokładowego. Pogodne usposobienie jest dziedziczną cechą Dominikańczyków, być może wynikającą z tego, że od małego przygotowuje się ich, by potrafili cieszyć się swoją biedą. — Idź, Clarrie, zbudzić tego mojego beznadziejnego wspólnika! — zawołał Kinloch. — Powiedz mu, że już widać St. Vee. — Tak jest, panie Alex! — nie przerywając tańca, zameldował Clarrie. — Ja myśleć, że książę Nick nie odmówić kubka moja kawa! Obracając się w tańcu, ruszył w kierunku kabiny. — Książę Nick, psia mać — szepnął Kinloch. Tytuł ten został nadany jego partnerowi przez tubylców. Było to wynikiem zarówno ekstrawagancji jego ubioru, jak i przechwałek na temat własnego pochodzenia. Książę! Nicolai Raven podtrzymywał tę wersję, opowiadając każdemu, kto chciał go wysłuchać, o ojcu arystokracie, który tylko dlatego nie otrzymał tytułu książęcego, że zbyt gardził 29 nadaniami szlachectwa i temu podobnymi. Czy, do diaska, nie odrzucił w taki sam sposób wielkich posiadłości ziemskich w Rosji, a potem we Włoszech, choć go błagano na kolanach? Czy nie odtrącił wszelkich nadań tylko po to, by stać się zwykłym panem Ravenem? Bo takim nazwiskiem, oczywiście dla jeszcze większej wzgardy okazywanej panom, zastąpił dawne rodowe, gdy przyjął obywatelstwo amerykańskie w 1919 roku, to znaczy kiedy Nick miał siedem lat. Garb Ansona był już dobrze widoczny z pokładu, kiedy Nic'' Raven wyłonił się z kabiny, jakoby pomóc Kinlochowi, choć jego strój niezbyt nadawał się do pracy. Miał na sobie płócienne, bladoniebieskie spodnie z kantami ostrymi jak brzytwa, granatowy blezer, białe buty z koźlęcej skóry i śnieżnobiałą koszulę. Granatową apaszkę zawiązaną wokół szyi spinała perła. Ciemne, falujące włosy zaczesane były do tyłu. Jego męska twarz o zdecydowanych, regularnych rysach, z drobnymi zmarszczkami wokół oczu promieniała łobuzerskim wdziękiem. W kąciku ust tkwiło nonszalancko długie, cienkie cygaro. — Witamy, witamy na pokładzie! Oto prezes nowojorskiego jachtklubu we własnej osobie — powitał go Kinloch. — Czyżby nasz książę zamierzał trochę popracować? Raven nadąsał się jak skrzywdzone dziecko. — No wiesz, drogi przyjacielu? Byłem pewien, że już z Clarriem cumujecie, a ja będę was pilotował. Czy to rzeczywiście moja zmiana? — Jak zwykle, nie. — Tak właśnie myślałem, dlatego przygotowałem się już do zejścia na ląd. — Niewątpliwie w tym stroju będziesz w barze sporą sensacją towarzyską. — Rum może dziś poczekać, dzisiaj na pierwszym miejscu jest interes. Do diabła, Alex, sam popędzałeś, żeby w pierwszej kolejności załatwić sprawy z Mclntyre'em. — Wolę to mieć z głowy, zanim znów wsiąkniesz w pokera z twoimi jankeskimi koleżkami... Boże, kiedy pomyślę, jaka rozróba nas czeka z Mclntyre'em!... znając ciebie... Chyba lepiej byłoby, gdybym sam spotkał się z nim w cztery oczy. 30 _ Oj, Alex! — Raven wyglądał na głęboko urażonego. — Czyż byś już mi nie ufał? Pamiętaj, że szefem od interesów jestem ja. Ty możesz sobie pływać „Grenadiną" i rządzić na pokładzie, bo masz świstek stwierdzający, że jesteś nawigatorem. Ale od spraw związanych z forsą wara! _ Osiem lat włóczyłem się po morzach, żeby dostać te papiery — sapnął Kinloch. — A ty ile spędziłeś w Harvardzie, zanim cię stamtąd wywalili? Dwa tygodnie... — Bądź sprawiedliwy, Alex, pięć. I nie wywalili, lecz sam odszedłem, bo nie byłem taki głupi, za jakiego mnie uważali. Weźmy na przykład forsę dla Mclntyre'a: powiedziałem, że ją zdobędziemy i mamy ją. — Taaak — uśmiechnął się kątem ust Kinloch — Bóg jeden wie, jak czekałem na ten dzień. Masz ją przygotowaną? — W sejfie — powiedział Raven. — To przestań się gapić, tylko idź i przynieś ją tu. Ja jeszcze postoję przy sterze. I nie martw się, że od cumowania pobrudzisz sobie czyste rączki, my z Clarrie'em zajmiemy się linami. Źle by było, gdyby nasz książę wyglądał jak ostatnia łajza, kiedy pójdzie się spotkać z jaśnie wielmożnym J.K. Mclntyre'em. — Kinloch, jesteś dżentelmenem — Raven dał wyraz zadowoleniu. — Nie jestem — powiedział Szkot z uśmiechem. — Jestem prostym parobkiem, który za to ma instynkt. Ruszaj, zanim się rozmyślę. Ale Raven nie śpieszył się z odejściem. Satysfakcja i samozadowolenie emanowały z niego, gdy spoglądał na strzeliste maszty „Grenadine" i na wyszorowany piaskiem pokład. — Pomyśl tylko, Alex — odezwał się — za dwie godziny ta stara krypa będzie nasza. Cała nasza! — I niech diabli porwą Mclntyre'a i Caribeo! — zamruczał Kinloch. — Już nie mogę doczekać się jego miny — z przyjemnością dodał Raven. — Jak on będzie główkował, jak kombinował, skąd wytrzasnęliśmy ten pieniądz! —- Niech główkuje — powiedział Raven — już nic nie może nam zrobić. O rany, Alex, już widzę, jak rzucam dwadzieścia tysięcy dolarów w pysk temu staremu trepowi! 31 Jeszcze przez moment rozkoszowali się wizją chwili, na którą czekali od dnia przybycia na St. Vee bez centa w kieszeni. Byli wtedy tym, co pozostało ze spółki poszukiwaczy skarbów: dwoma morskimi włóczęgami z umiejętnością nurkowania, którzy wszystko, co mieli, utopili w ekspedycji mającej na celu wydobycie francuskiego złota, leżącego w pobliżu raf koralowych przy Garbie Ansona. Wyprawa nie osiągnęła niczego poza kilkoma zardzewiałymi armatami i górą długów. Członkowie spółki ulatniali się jeden po drugim, przekazując pozostałym prawo do znaleziska i swoje zadłużenie. Wreszcie zostali tylko Kinloch i Raven, uparcie nie zamierzający przyznać się do klęski. Wartość jedynej rzeczy, jaką posiadali — szkunera „Grenadine" — była wtedy wielokrotnie niższa od sumy, jakiej żądali wierzyciele. Wybuch wojny spowodował korzystne zmiany dla St. Vee, ale trochę mniej pomyślne dla nich. Decyzją rządu Jej Królewskiej Mości postanowiono rozbudować port morski oraz wzbogacić go o bazę lotniczą. Wielomilionowe przedsięwzięcie wygrała w przetargu firma „Caribeo", olbrzymia spółka anglo-amerykańska. Wkrótce okazało się, że poszukuje ona małego stateczku dostawczego i potrzebuje usług doświadczonych nurków do prac przy rozbudowie portu. „Grenadine" wraz ze swym dwuosobowym dowództwem znakomicie się do tego nadawała, zwłaszcza że była na miejscu i czekała cudu, który by ją uratował od wierzycieli. „Ca-ribeo" zobowiązała się spłacić ich długi, a oni oddawali siebie i swój sprzęt w rodzaj wieczystej dzierżawy. Z początku wyglądało to na dobry interes, na który przystali w wielkim pośpiechu, nie zwracając uwagi na drobną klauzulę, umieszczoną w kontrakcie. Minął rok, zanim się zorientowali, że umowa była zdecydowanie korzystniejsza dla firmy niż dla nich. Skala wysokości odsetek od długu i rat za dzierżawę była tak elastyczna, że bez względu na to, jak ciężko Kinloch i Raven pracowaliby, spłata pożyczki pozostawała bez zmian i zawsze poza zasięgiem ich możliwości. Ta jednostronnie korzystna umowa była w głównej mierze zasługą Mclntyre'a, emigranta ze Szkocji, który szybko wspiął się po drabinie kariery w „Caribeo" dzięki swej sklepikarskiej przebiegłości i miłosierdziu wielkiego, białego rekina finansowego. Do tego 32 Mclntyre, który był wykonawcą umowy i generalnym agentem Caribeo" na St. Vee, zdawał się czerpać wyjątkową satysfakcję z wymuszania na Kinlochu i Ravenie realizacji kontraktu. Nie spuszczał z oka obu krzepkich mężczyzn i baczył, by każde zadanie wypełniali co do joty. W napadach szczególnie dobrego humoru przechwalał się, że do końca życia będzie ich trzymał na pasku jako niewolników „Caribeo" i że nie ma takiej prawnej furtki, którą mogliby wyśliznąć się z jego kleszczy, przynajmniej póki on jest u władzy. Kiedy wzrastały ich zarobki, Mclntyre podwyższał wysokość odsetek i niezmiennie pod koniec każdego roku pozostawało do spłacenia dwadzieścia tysięcy dolarów. Kinloch i Raven znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Wyglądało na to, że przechwalający się Mclntyre mówi szczerą prawdę i że już nigdy legalnie nie zaznają roskoszy finansowej swobody. Tak było, dopóki obu przyjaciół krępowało słowo „legalność". Kiedy bowiem wyczerpała się jego siła oraz ich cierpliwość, pojawiło się wyjście w postaci mniej legalnego sposobu. Rozwiązanie nie od razu spadło z nieba, bo na tak małej wysepce liczba rozwiązań nielegalnych jest również ograniczona. Zwłaszcza że odrzucili możliwość obrabowania jedynego na wyspie banku, a także włamania do jedynego obiecującego sejfu, jaki mieścił się w biurach „Caribeo". Taka bezczelna kradzież nie tyle wydawała się moralnie odrażająca, ile zbyt przypominała metody Mclntyre'a. Musiał być jakiś inny sposób. Był, ale nie na St. Vee. Natknęli się nań dość przypadkowo i w miejscu, w którym się go najmniej spodziewali: na rodzinnej wyspie Clarriego, Dominice. Dwa razy do roku „Grenadine" zabierała dominikańskich robotników na urlop do domu, a stamtąd płynęła na Trynidad, po ładunek dla „Caribeo", przewożony potem na St. Vee. Podczas swej ostatniej podróży przypadkiem usłyszeli w barze w Roseau, że ktoś z miejscowych dopytuje się o kapitana gotowego zaryzykować życie w pewnym przedsięwzięciu za sporą zapłatę w walucie amerykańskiej. Ze szczegółami operacji zapoznał ich Francuz o nazwisku Le Maitre. Propozycja okazała się nie do odrzucenia i natychmiast przystali na wykonanie usługi. W pamięci Kin-locha przygoda ta wciąż była żywa... Zakrawał na ironię fakt, iż wpierw francuskie złoto przywiodło go na St. Vee, a teraz pomaga mu uciec z niej na zawsze. Skierował szkuner ku światłom portu, gdy tymczasem Raven w kajucie przekładał równiutkie paczki banknotów studolarowych z sejfu do brezentowego wora. Było tego wystarczająco dużo, by spłacić Mclntyre'a, dać Clarriemu premię i jeszcze trochę zostawić dla siebie. Skończył, zapalił cygaro i powędrował na pokład, dźwigając ze sobą wypełniony worek. Kinloch usunął się, robiąc mu miejsce przy sterze. Raven rzucił worek na pokład. — Zwolniłem na ćwierć szybkości — powiedział Kinloch. — Prowadź powoli i z niezachwianą wiarą w opatrzność. Szkuner płynął w kierunku wybudowanego przez „Caribeo" nabrzeża dla tankowców. Za nabrzeżem, z którego nie korzystał jeszcze żaden tankowiec, widniały brzydkie magazyny. Za nimi wznosiła się wieża nowo wybudowanego lotniska. Wschodnią część nabrzeża ozdabiał kompleks baraków z prefabrykatów, służący za biura firmy. Samo Harbourtown, uchodzące za towarzyskie i handlowe serce wyspy, leżało dalej na wschód, w zakolu zatoki sięgającym aż pod Garb Ansona. Znajdował się tam stary port, otoczony konstrukcjami niewiadomego przeznaczenia i budynkami krytymi falistą blachą oraz miejsce powszechnie nazywane „miastem". Tempo, w jakim to „miasto" wyrosło na skraju zatoki, nigdy nie przestało zdumiewać Kinlocha. Przez tych parę lat po prostu rozrastało się w oczach, a im było większe, tym brzydsze pod względem architektonicznym. Gdy szkuner prawie uderzył o nabrzeże, kilku rozebranych do pasa nierobów dźwignęło się, by im pomóc przy cumowaniu. Wkrótce zakończyli tę czynność i gdy zastanawiali się nad następną, uwagę ich zwrócił mężczyzna, zdecydowanym krokiem zmierzający ku „Grenadine". Na głowie miał słomkowy kapelusz, oczy zasłonięte ciemnymi okularami, a jego kremowe ubranie składało się z za dużej marynarki, mającej za zadanie tuszować pękate kształty sylwetki, oraz spodni, które wyglądały jak samo siedzenie bez nóg. Sposób, w jaki się poruszał, miał informować zwykłych śmiertelników, z jaką osobistością będą za chwilę mieli do czynienia. Zatrzymał się nad samą wodą, dokładnie naprzeciw Kinlocha i Ravena, którzy zdawali się bez reszty pochłonięci rozmową. 34 __ O wieprzu mowa... — wymamrotał Raven. _ ...a wieprz tuż... — dokończył Kinloch i szczerząc zęby w uśmiechu, zawołał: — Co za niespodziewany zaszczyt, Jock! ._ Byłbym zobowiązany za zwracanie się do mnie przez „pan" — padła wściekła odpowiedź. — Gdzie się, u diabła, tak długo podzie-waliście? Raven pochłonięty wymianą uwag z Kinlochem zignorował gościa i zachowywał się tak, jakby agent był nieobecny lub znajdował się poza zasięgiem jego wzroku. Raz i drugi parsknął śmiechem i klepnął Kinlocha w ramię, na co ten odpowiedział mu tym samym. — Może mi powiecie, co was tak cholernie rozśmieszyło? — wrzasnął Mclntyre. Wsłuchującym się w każde słowo leniwcom udzieliła się ich wesołość. Mclntyre rozejrzał się z furią: wszędzie, gdzie spojrzał, napotykał czarne, roześmiane twarze. — Alex — w końcu odezwał się na głos Raven — może powinniśmy zaprosić na pokład wiesz kogo, żeby przedyskutować to, co nas tak rozśmieszyło w klauzuli o czarterze w naszym kontrakcie z „Caribeo"? — Nie wiem, Nick — powiedział Kinloch z powątpiewaniem. — To bardzo zajęty człowiek. Pewnie ma ważniejsze zadania, na przykład wyciąganie złotych zębów ze szczęki swojej babki albo zmienianie kombinacji szyfru w swej szkockiej skórzanej torbie. — Powinniśmy go przynajmniej spytać, Alex. — Niech będzie, ale czy myślisz, że jego serce to wytrzyma? — Myślisz, że on ma serce? — Nie wiem — Kinloch przymrużył oczy i z wysokości pokładu przyjrzał się tłustej figurce w za dużym płóciennym ubraniu. — Widzę stąd tylko jakiś świński łeb w kapeluszu i tyłek jak u hipopotama... Radosne wycie nierobów przerwało Kinlochowi. Krew uderzyła Mclntyre'owi do głowy i jedyne, na co mógł się zdobyć, to bełkot, w którym dawało się rozróżnić pojedyncze przekleństwa i mniej wyraźne groźby. — Dostaniesz apopleksji, Mclntyre — z troską w głosie powiedział Raven. — Wejdź do nas na pokład, lepiej żebyś tu jej dostał niż na nabrzeżu. Naprawdę chcemy z tobą przedyskutować pewną klauzulę w naszym kontrakcie. Prawdę mówiąc, chcemy ci zapro- 35 ponować, żebyś ten kontrakt wsadził sobie w dupę... — urwał i udając zdziwienie, dodał: — Alex, czy ja dobrze mówię? Mieliśmy uzgodnić, gdzie Mclntyre ma sobie wsadzić kontrakt? — Nie pamiętam — powiedział Kinloch — ale coś wymyślimy. Mclntyre popatrzył na nich z nienawiścią, jeśli przez to, co mu zasnuło oczy, jeszcze mógł patrzeć i jeśli była to tylko nienawiść. — Nie wiem o czym mówicie — wychrypiał. —« Ale nie mam zamiaru tu stać i wysłuchiwać waszego bredzenia. Za pół godziny chcę was widzieć w swym biurze. Zobaczymy, kto się wtedy będzie śmiał. Będziecie tam albo... Wykręcił się na pięcie i energicznie poczłapał z powrotem. Tubylcy potulnie ustępowali z drogi, gdy jak buldożer rozgarniał brzuchem tłum gapiów. Anson leciał na południe ze stałą prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę. Hetherington spoglądał na błękit nieba i na morze rozpościerające się pod samolotem jak sięgnąć okiem. Powinien być zmęczony, ale czuł się dobrze. Wciąż jeszcze odczuwał podniecenie,, które przed trzema dniami ogarnęło go, gdy ślęczał w Londynie nad teczkami pełnymi dokumentów. Cieszył się więc, że może oderwać się od pracy biurowej, ale z nie mniejszą radością przeżywał wprowadzanie w życie planu, który sam obmyślił. Nigdy jeszcze nie miał takiej swobody działania jak ta, którą zapewnił mu Churchill. Co więcej, komandor miał osobiście meldować premierowi o każdym nowym posunięciu, związanym z planem porwania Roberta Corvo z Włoch. Ledwie udało się Hetheringtonowi ustalić miejsce pobytu Kinlocha, gdy jeszcze tego samego dnia otrzymał wezwanie do premiera. Fakt, że Kinloch pracuje na jakiejś karaibskiej wysepce był dla Hetheringtona niemiłym zaskoczeniem. Wyspy tej nie mógł nawet odnaleźć na mapie i trzeba było specjalnej mapy morskiej, wypożyczonej z Admiralicji, by wreszcie udało się ją zlokalizować. Odległość, jaka nagle oddzieliła komandora od wysepki St. Veronique i od przebywającego gdzieś na tym małym punkciku Alexa Kinlocha, zbulwersowała go do tego stopnia, że zmienił plan, który pierwotnie przewidywał osobiste spotkanie ich obu. 36 Zamiast tego postanowił wysłać tam dwóch agentów z listy najbardziej doświadczonych; niestety, pomysł ten miał pewną wadę: żaden z nich nie mógł do końca wiedzieć, na jaką zwierzynę polowano, bo o prawdziwym celu operacji nie wolno ich było informować. Jakim więc sposobem mieliby skłonić Kinlocha do współpracy z wywiadem, nie mówiąc mu, że ma porwać Corva, którego zna osobiście, bo kiedyś uratował mu życie? Z ponurą miną Hetherington składał Churchillowi sprawozdanie, dzieląc się swymi kłopotami, na co usłyszał ostrą reprymendę: dlaczego wobec tego jeszcze tu stoi? Czemu osobiście nie leci na Karaiby i nie przywiezie tu człowieka, od którego zależą- wojenne sukcesy jego kraju? Hetherington wymamrotał coś o niedostępności St. Veronique i o wielkich wydatkach na podróż tam i z powrotem, lecz Chur-chill, ozięble skomentowawszy jego chwalebną troskę o kieszenie podatników, wskazał na niewątpliwą znikomość tych kosztów w porównaniu ze stratami, jakie społeczeństwo poniesie w razie niepowodzenia operacji. — Daję panu tydzień na podróż na Karaiby i z powrotem i odnalezienie tego człowieka. Skorzysta pan z naszego specjalnego, szybkiego połączenia. Skończyłem. Lot ansonem RAF-u, w którym teraz siedział, był ostatnim etapem w całym łańcuchu przesiadek: z Prestwick do Gander na Nowej Fundlandii zabrał go liberator, potem mały samolot pasażerski RCAF przewiózł jego bezcenną osobę do Montrealu, gdzie czekał już zwykły samolot rejsowy do Nowego Jorku. Czterdzieści minut po wylądowaniu znalazł się na pokładzie DC-3 lecącego do Miami, skąd marynarka wojenna USA zapewniła mu przelot do Santa Lucia na Katalinie. Stamtąd wziął go samolot rejsowy na Trynidad, gdzie oczekiwał gotowy do drogi patrol lotniczy przeciw łodziom podwodnym, by przetransportować komandora na St. Ve-roniąue. Hetheringtona fascynowała łatwość, z jaką w tak krótkim czasie przebył pół świata. Nagle w dole na tafli oceanu dostrzegł wyspę i zrozumiał, że jego Podróż zbliża się ku końcowi. Samolot leniwie okrążył Garb Ansona i Harbourtown, po czym skierował się na lotnisko. Przyglądając się St. Veronique, Hetherington miał wrażenie, że przybywa na wyjątkowo rozgrzebany plac budowy. 37 Samolot wylądował i zatrzymał się tylko na chwilę, by Hethe-rington mógł wysiąść. Nie zdążył wymienić uścisku dłoni z czekającym na niego komendantem placówki RAF-u, gdy anson znów wzbił się w powietrze i przepadł w lazurze nieba. Wąsaty Winco polecił towarzyszącemu mu żołnierzowi zaopiekować się małym bagażem Hetheringtona, po czym przedstawił przybysza amerykańskiemu pułkownikowi, stanowiącemu drugą połowę ekipy powitalnej. Wkrótce miał on przejąć dowodzenie lotniskiem, na razie jednak Winco wciąż jeszcze dzielił obowiązki ze swym następcą. Nagłe przybycie Hetheringtona nieźle ich obu przestraszyło, więc odetchnęli z ulgą usłyszawszy, że nie ma ono nic wspólnego z pełnioną przez nich służbą. Wszystko, czego oczekuje, to nocleg i pomoc w-odnalezieniu pewnego cywila pracującego na St. Veronique. — Jeśli pracuje na St. Vee, to musi, jak wszyscy, pracować dla „Caribeo" — skwapliwie oznajmił Winco głosem człowieka, który spodziewał się gilotyny, a nagle znalazł się w różanym ogrodzie. — Założę się, stary — powiedział tonem nieomal konfidencjonalnym — że umierasz ze zmęczenia. Moi ludzie zajmą się tobą, a ja tymczasem zadzwonię do biura „Caribeo" i znajdę ciętego Kinlocha. Dla Hetheringtona przygotowano bungalow z bardzo wygodnym łóżkiem, na które natychmiast padł i zasnął. Była już prawie ósma, gdy wykąpany i odświeżony znalazł drogę do kasyna. Wąsaty Winco czekał na niego ze szklanką dżinu w dłoni. — Witaj, drogi kolego! Dobrze ci się spało? Nie miałem serca budzić ciebie wcześniej. — Dziękuję, czuję się znakomicie — Hetherington pozwolił pociągnąć się w stronę baru. — Dzwoniłeś do tej firmy? — Oczywiście — oficer RAF-u wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Możesz spotkać się z Kinlochem, kiedy tylko zechcesz, jest do twej dyspozycji, „zabezpieczony" do samego rana. — Zabezpieczony? — powtórzył Hetherington — czy on tu na pewno jest? Na tej wyspie? — Oczywiście — z jeszcze serdeczniejszym uśmiechem potwierdził Winco — i nie ma żadnej możliwości ucieczki. Siedzi w areszcie w Harbourtown. 38 Jednak los nie dał Hetheringtonowi szansy ustosunkowania się do tej wiadomości. Nagły odgłos eksplozji zatrząsł kasynem, aż na kontuarze podskoczyły butelki. — Na Boga, co się dzieje! — wykrzyknął Hetherington, gdy następne wybuchy w odstępie kilkunastu sekund zaczęły wstrząsać barakiem. Ruszył za komendantem, który ostrożnie zaczął przesuwać się ku drzwiom, jednak stamtąd widać było tylko pustą i ciemną płytę lotniska. Znowu zagrzmiała seria: odgłos wybuchów zdawał się dobiegać od strony morza, za lotniskiem. Z jednego z baraków administracji wybiegł żołnierz i zameldował się przed komendantem. — Mamy na linii stację sygnalizacyjną na Garbie Ansona — wyrzucił z siebie. — Oficer dyżurny chce z panem rozmawiać. Port jest ostrzeliwany. On uważa, że to atak łodzi podwodnej. I. ZAKŁÓCENIE PORZĄDKU PUBLICZNEGO Sierżant Griff Jones, trzydziestopięcioletni kawaler, dumny był z tego, że piastując urząd stróża porządku i praw Korony na St. Veronique, dzięki swemu nie rzucającemu się w oczy autorytetowi zapewnia spokój królowej. Potrzeba użycia siły zawsze sprawiała mu przykrość i każdy taki przypadek uważał za swą osobistą porażkę. Dziś też wolałby rozprawić się z kłopotami firmy „Caribeo" bez rozkładania Nicka Ravena na łopatki — w końcu Nick był jego przyjacielem. Był nim też Alex Kinloch i Jones nie odczuwał żadnej przyjemności, kiedy zamykał go w celi. Jednak najbardziej irytujące było to, że ani Nick, ani Alex nie rozumieli, że zrobił to dla ich własnego dobra. Niewdzięcznicy. Zwłaszcza Kinloch wściekał się na niego, klnąc i protestując, że nie on, ale Mclntyre i jego goryle powinni powędrować za kratki. Raven mniej krzyczał, a to dlatego, że wciąż słabo zdawał sobie sprawę z tego, co mu się przytrafiło. Po odzyskaniu przytomności nie bardzo wiedział, czy uległ zderzeniu z betonową ścianą, czy 39 przejechała go ciężarówka. Wprost nie mógł uwierzyć, że to jego serdeczny druh, sierżant Griff Jones, powalił go na ziemię jednym uderzeniem pięści. Dzięki Bogu, szczęka Ravena nie uległa złamaniu, czego Jones nieco się obawiał, ale doktor z żoną nie pozwolili zabrać go do aresztu razem z Kinlochem. Nalegali, żeby Amerykanin poleżał trochę w łóżku w ich bungalowie, a oni się nim zaopiekują. Wnioskując z miny doktora, opatrującego rany Kinlocha i Ravena, sierżant nabrał smutnego przekonania, że jego i tylko jego obarcza się winą za te obrażenia. Pierwszym zwiastunem nadciągającej burzy był tego dnia telefon z „Caribeo", który głosem jednej z pracownic powiadomił sierżanta, że „coś się tam dzieje". Była trzecia po południu i Griff Jones niezwłocznie pośpieszył do biur przedsiębiorstwa, gdzie zastał nieprawdopodobną jatkę. Cała podłoga zasłana nieprzytomnymi mężczyznami, biurko przewrócone, połamane krzesła i drzwi wyłamane z zawiasów, a na tym wszystkim, jak gruba warstwa konfetti, porozrzucane studolarowe banknoty. Przez wybite okno było widać, jak dwudziestu zbirów próbuje ściągnąć Kinlocha i Raveaa z płaskiego dachu budynku administracji. Awantura wywiązała się najwyraźniej w biurze Mclntyr%'a i, według Kinlocha, to Mclntyre ją rozpoczął. Agent „Caribeo" twierdził wprawdzie, że było odwrotnie, ale na razie sierżant Jones nie zamierzał dociekać prawdy. Przede wszystkim chciał, by zapanował pokój i w tym celu postanowił pomóc chłopcom wydostać się z oblężonego dachu, nim spełni się groźba pokrzykujących osiłków, że zrobią z nich marmoladę. Być może, udałoby się sierżantowi osiągnąć zamierzony cel, gdyby nie lekkomyślna uwaga Mclntyre'a, że Nick jest „zasranym makaroniarzem" czy czymś w tym rodzaju... W następnej chwili Raven jak pantera skoczył do gardła Mclntyre^, ignorując służbowe ostrzeżenie Jonesa że aby dopaść ofiary, musiał ominąć jego pięść. Twarda jak granit wylądowała na wysuniętej szczęce Amerykanina, który natychmiast stracił przytomność i padł na ziemię. Z pozorną nonszalancją Griff Jones powoli zapakował protestującego Kinlocha i bezwładne ciało Ravena do służbowego dżipa, po czym odjechał wśród złowróżbnych porykiwań zgromadzonych wokół niego oprychów z „Caribeo". 40 Dobrze znając i Kinlocha, i Mclntyre'a Jones skłonny był przyjmować wersje Kinlocha jako bliższą prawdy, nie dał jednak tego po sobie poznać. Nicka zostawił po drodze u doktora i jego miłosiernej żony, Kinlocha zaś umieścił w jednej z trzech cel, jakimi dysponował ciasny posterunek. _ To dla twojego dobra, Alex — przekonywał rozsierdzonego Szkota. — Bandziory z „Caribeo" zrobiłyby z was mokrą plamę. Na pewno będą cię szukać w nocy, a ja nie mam zamiaru pozwolić na to, żeby twoje zwłoki wzmocniły cementowy fundament jakiegoś nie ukończonego doku. — A co z „Grenadine"? — żołądkował się Kinloch. — Co będzie, jeśli się do niej dobiorą? Nie mogę zostawić tam Clarriego zupełnie samego. — Nie martw się o „Grenadine" — uspokajał go policjant. — Wyślę tam posterunkowego na całą noc. Będzie pilnował, żeby nic się nie stało ani Clarriemu, ani twojej bezcennej łodzi. O siódmej wieczorem otworzył drzwi celi i zaprosił Kinlocha do biura. Na małym stole przygotowany był posiłek dla nich obu. — Wieprzowina w słodkokwaśnym sosie — zachęcała Kinlocha. — Prosto od „Ah Lee". Kinloch siadł bez słowa. Po kilku godzinach samotności uspokoił się nieco, choć jeszcze nie do końca wybaczył Jonesowi, że go uwięził. Nie miał jednak ochoty na kłótnię, będąc o pustym żołądku, zwłaszcza kiedy sierżant otworzył butelkę piwa. — Napij się, Alex, zaraz poczujesz się lepiej. Kinloch wypił łyk letniego piwa. Skrzywił się. — Warunki trochę prymitywne, nie ma tu lodówki — pojednawczo uśmiechnął się policjant. Jedli w milczeniu, a gdy skończyli, Kinloch spytał: — Masz zamiar wsadzić mnie z powrotem do celi, Griff? —- To zależy od ciebie — odpowiedział sierżant. — Pomyślałem, że możemy później zagrać małą partyjkę? Chyba jeszcze nie chce ci się spać? Kinloch zrozumiał, że chce, czy nie chce, będzie musiał tutaj Przekiblować całą noc i że czas tej nadzorowanej wolności zależeć będzie wyłącznie od jego dobrego sprawowania. 41 — Myślę, że najpierw powinniśmy porozmawiać — ciągnął Jones. — Już się trochę pozbierałeś, więc chyba możesz mi powie-dzieć, co się tam, u licha, działo? Kinloch wzruszył ramionami: — Mclntyre zaczął rozróbę. My tylko powiedzieliśmy mu parę słów prawdy, może faktycznie niezbyt uprzejmie. Ale ten śmierdziel od dawna dawał nam popalić i dostał kompletnego szału, gdy do jego świńskiego łba dotarło, że już dłużej nie będzie mógł nas doić. Oświadczyliśmy, że wynosimy się na zawsze z tej pieprzonej St. Vee. — Zdawało mi się, że byliście coś winni „Caribeo"? Wiecznie potrzebowaliście pieniędzy. — Tym razem zdobyliśmy wystarczającą sumę — ostrożnie powiedział Kinloch — żeby od ręki spłacić Mclntyre'a. „Grenadi-ne" jest teraz nasza, Nicka i moja. — Ale czy nie było kontraktu? — dopytywał się policjant. — Czy Mclntyre nie może was zatrzymać? Kinloch pokręcił głową. — To właśnie najbardziej go wpiekliło. Nie może nas zmusić do pracy w „Caribeo", jeśli „Grenadine" stanie się naszą własnością. A od dzisiejszego popołudnia Nick i ja jesteśmy jej wyłącznymi właścicielami. — Kto zaczął bijatykę? — Gdy Mclntyre zrozumiał, że nic nie może zrobić, żeby zatrzymać nas na St. Vee, zaczął miotać się po biurze i wykrzykiwać różne nonsensy. Obiecywał, że nie wyjedziemy cali i zdrowi z wyspy, a przynajmniej z terenu, na którym działa „Caribeo". W końcu wezwał swoich goryli i powiedział im, że mamy wrócić do portu bez zębów i z połamanymi nogami. Czy nie mieliśmy prawa się bronić? Jones uśmiechnął się drwiąco. — Nieźle musiała wyglądać ta obrona, pięciu ludzi Mclntyre'a jest w szpitalu, a paru ma lżejsze obrażenia. — To najlepsza wiadomość, jaką dziś usłyszałem! — rozpromienił się Kinloch, ale widząc, że twarz policjanta zachmurzyła się, szybko dodał: — Nick i ja walczyliśmy w obronie własnej, Griff. Gdybyśmy nie uciekli na dach, w tej chwili bylibyśmy już trupami.; Sierżant nie podjął dyskusji na ten temat; wiedział, że była prawdą. 42 — Jest coś, czego nie wyjaśniłeś, Alex. Skąd ty i Nick wzięliście pieniądze, żeby spłacić „Caribeo"? Na podłodze walała się mniej więcej miesięczna pensja Jej Królewskiej Mości w dolarach. Ciekaw jestem, skąd to wytrzasnęliście? ._ Czy musisz wiedzieć? _ Muszę. Czy zdobyliście je uczciwie? _ Nie złamaliśmy żadnego brytyjskiego prawa. _ Oo, więc czyje prawo złamaliście? — wyprostował się sierżant, patrząc na Kinlocha. — Może jakieś francuskie. — Lepiej mi o tym opowiedz — poradził Jones, nie spuszczając z Kinlocha oczu. .«-» — Nick i ja popłynęliśmy na Martynikę. To ciche wyznanie postawiło Jonesa na nogi. — Co zrobiliście? — wrzasnął z niedowierzaniem. — Jezus Maria! — osunął się z powrotem na krzesło — popłynęliście na Martynikę? — Tak — wyszeptał Kinloch. — Musieliście postradać rozum — wybuchnął Jones. — Na miłość boską, Alex, masz cholerne szczęście, że możesz teraz tu siedzieć i opowiadać mi o tym. Martynika! Myślałem, że masz więcej oleju w głowie Wiesz równie dobrze jak ja, że żabojadów aż łapy swędzą, żeby nam dołożyć, a ty im wieziesz „Grenadine", siebie i Bóg wie, jakie pomysły w twojej głupiej głowie. Aż strach pytać dalej. To ty nie wiesz, że mieli prawo bez ostrzeżenia was zatopić? — Nick i ja znaliśmy ryzyko — cicho powiedział Kinloch i zaraz uśmiechnął się — ale to było takie podniecające, Griff. Przemknąć się niepostrzeżenie obok dwu kanonierek i zwędzić im sprzed nosa to, po co płynęliśmy. — A po co płynęliście? — Po rodzinę faceta, który nas najął. Nie znamy jego nazwiska, wiemy tylko, że na Martynice był jakąś grubą rybą. Zabraliśmy jego żonę, syna i jakichś dwoje przyjaciół. Zapłacono nam trzydzieści tysięcy dolców, a ty wiesz, co to dla nas znaczyło, Griff? — Chodziło tylko o tych czworo ludzi? 43 — Nie, mieliśmy jeszcze skrzynkę pełną sztabek złota — zaśmiał się Kinloch — wartości ćwierć miliona, jak przypuszczam. Sierżant otworzył usta i zaniemówił z wrażenia. Potem odchylił głowę i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w sufit. — Czy masz coś jeszcze do dodania, Alex? — spytał ostrożnie. — Gdzie wyładowaliście tych ludzi? I złoto? — Na Dominice. — No tak, gdzieżby indziej — skinął głową Jones. — Mówi się, że Dominika roi się od Francuzów, którzy uciekli z Martyniki i Gwadelupy. — Rząd Yichy jest chyba gorszy o nazistów, Griff. To, co zrobiliśmy, było do pewnego stopnia aktem chrześcijańskiego miłosierdzia. Ci ludzie ratowali swe życie. — Och Alex, nie wątpię, że wyłącznie chrześcijańskie wartości były motywem waszego działania — ironicznie parsknął Jones. — Zdajesz sobie jednak sprawę, że szmuglowanie złota jest karalne? Kinloch przybrał minę niewiniątka i patrząc w oczy policjantowi, powiedział: — Czy ja mówiłem coś o złocie, Griff? Chyba mnie źle zrozumiałeś, ci ludzie mieli jakąś skrzynię, ale myśmy do środka nie zaglądali. Może było tam parę puszek fasoli, kto to może wiedzieć? — Jeśli wysadziłeś ich w Roseau lub Portsmouth, możesz mieć kłopoty. Zwłaszcza, jeśli będą usiłowali upłynnić sztabki złota. — Nie będą, Griff. Z tego, co wiem, zamierzają to złoto zakopać i poczekać do końca wojny. Zabrali je z Martyniki tylko dlatego, żeby nie wzbogaciło rządu Yichy. Ten, który nas najął, próbował wcześniej nakłonić marynarkę brytyjską, żeby ten skarb przewiozła, ale oni odrzucili ofertę z obawy przed konfliktem międzynarodowym. To musiało być zrobione nieoficjalnie, dlatego myśmy dostali tę robotę. Żeby cię uspokoić, dodam jeszcze, że nie wysadziliśmy ich ani w Roseau ani w Portsmouth, wysadziliśmy ich na brzegu we wschodniej części wyspy, sprytnie, co? Tam bardzo wieje. — Wiem — skinął głową Jones. — Wschodnia część wybrzeża jest gorsza od najgorszego piekła. — Czy będziesz nam robił jakieś trudności, Griff? — spytał Kinloch. — Nie mam pojęcia, co do cholery z wami zrobię. Powinienem złożyć meldunek o wszystkim, czego się dowiedziałem, ale bez 44 dowodów to i tak się nie liczy. Poza tym to nie mój obszar. Prawdę mówiąc, nie jestem przekonany, czy to w ogóle jest moja sprawa. Co do diabła Martynika i Dominika mają wspólnego z moją służbą na St. Vee? Wstał, podszedł do biurka i zaczął ze złością przekładać papiery w jednej z szuflad. W chwili, gdy zabierał się za następną, budynkiem komisariatu wstrząsnął wybuch. Po nim nastąpiły inne. Szeroko otwartymi oczami spojrzał na Kinlocha. • _ Co się u diabła dzieje!? — sapnął. Kinloch nie był mądrzejszy od niego. Znów seria eksplozji, w które wdarł się dzwonek telefonu. Sierżant podniósł słuchawkę, po czym przez chwilę kiwał głową i odpowiadał monosylabami. Gdy skończył, ponuro spojrzał na Kinlocha. — Przypuszczają, że w zatoce jest niemiecka łódź podwodna. Stacja sygnalizacyjna chciała się dowiedzieć, czy jakieś pociski padają na Harbourtown. — Blisko, ale nie aż tak... — odparł Kinloch. Stał z głową przechyloną w jedną stronę — ... o jakąś milę albo dwie stąd. Nowy skład paliwa? Również wsłuchując się, Jones skinął głową. — Zgadza się, ale na Boga, po co? Te sakramenckie zbiorniki wciąż jeszcze stoją puste. — Może nikt nie poinformował o tym Niemców? Nick Raven, wciąż jeszcze osłabiony i zdezorientowany, ujrzał w oknie bungalowu błysk rakiety oświetlającej, który oblał jaskrawym, zimnym blaskiem nabrzeże dla tankowców. Próbował przypomnieć sobie, skąd wziął się w tym zupełnie obcym pokoju, z którego obserwuje przez okno pokazy pirotechniczne, oświetlające miejsce postoju „Grenadine'". Ból przywrócił mu pamięć: ból, który Jak prąd elektryczny przebiegł od szczęki przez uszy do mózgu. Dźwignął się z łóżka i stanąwszy w oknie, patrzył z rosnącym Przerażeniem, jak zasnute coraz gęstszym dymem nabrzeże rozsyPuJe się pod działaniem ognia i eksplodujących pocisków. Nagle z Jego gardła wydobył się zwierzęcy skowyt: jeden z nich trafił »Grenadine"! W pierwszej chwili nie wiedział, co czynić, tylko 45 z furią biegał po pokoju, przewracając sprzęty. Wreszcie trafiwszy na swe spodnie i koszulę, wrzucił je na siebie i nie zawiązując sznurowadeł, wyskoczył przez okno na trawę. Pędem ruszył w kierunku plaży; z niezdarną energią człowieka nawiedzonego biegł na oślep ku brzegowi, przyciągany niesamowitym blaskiem boi kołyszącej się na zatoce. Po chwili zawrócił i na czworakach zaczął przedzierać się przez zarośla, aż dotarłszy do wypalonej drogi, biegnącej skrajem plaży, pomknął nią w kierunku ostrzeliwanego nabrzeża. Jakiś człowiek — był zapewne jednym z robotników dominikańskich, ewakuowanych razem z całym ich obozem, gdy tylko spadł deszcz pierwszych pocisków — próbował go zatrzymać wołając, że nabrzeże zapada się pod wodę, lecz Raven odepchnął go od siebie i biegł dalej choćby po to, by osobiście poznać prawdę. Do drewnianego pomostu przystani nie było dojścia z żadnej strony. Prawie płacząc z wściekłości i rozpaczy, miotał się po gruzowisku, aż trafił na ścieżkę prowadzącą w dół do plaży. Po chwili mógł dojrzeć, co zostało z „Grenadine"; łódź była przełamana na pół i dryfując oddalała się od brzegu. Wyglądała teraz jak dwie małe wysepki ognia. W głowie Ravena kołatała tylko jedna myśl: gdzieś tam musi być Clarrie. Nawet nie dopuszczał możliwości, że chłopiec mógłby nie żyć: musi odnaleźć Clarriego! Clarriego, który był wiernym sługą i wiernym przyjacielem, który mu czyścił buty, gotował, prał gacie i był oddany jak nikt inny na świecie. Clarrie by go nigdy nie opuścił, więc jak Nick mógłby teraz opuścić Clarriego! + Zauważył, że stoi już prawie do pasa w wodzie i krzyk, który słyszy, pochodzi z jego własnych ust. — Clarrie! Clarrie! Odpowiedzi nie było. Z trudem poruszał się do przodu, myśli kłębiły mu się w głowie i serce waliło jak szalone. Clarrie, Clarrie, czy wyszedł cało z masakry? Może gdzieś pływa w morzu ranny i bezbronny? Raven posuwał się dalej, aż stracił grunt pod nogami. Zaczął płynąć wzdłuż płonącego nabrzeża, wreszcie zbliżył się do dwóch ognistych wysepek, które jeszcze niedawno były ich szkunerem. Natknął się na jakiś pal, była to część fokmasztu: między nim a kłębowiskiem osprzętu tkwiło uwięzione ciało. Raven próbował uwolnić je, ale bez rezultatu, zresztą nie dawało żadnego znaku życia. Clarrie 46 • } Raven musiał odpocząć. Ramionami i piersią wsparł się na maszcie, usiłując złapać oddech. Zaszlochał z bezsilności, a kiedy poczuł, że siły mu wracają, jeszcze raz podjął próbę uwolnienia chłopca. Przemawiał najczulszymi słowami, jakby Clarrie żył jeszcze, namawiał, by mu pomógł i obiecywał, że już nigdy w życiu nie zostawi go samego. Ciało chłopca było zimne i śliskie, oblepione grubą warstwą oleju. Wymykało się i skręcało za każdym razem, gdy Raven usiłował wyplątać je z lin. Mocował się i mocował aż zauważył, że sam wplątuje się w'supły liny holowniczej. Uwolniwszy jedną rękę, wycofał się z matni i wypluwając wodę, podpłynął do jakiegoś drugiego dryfującego ciała. Z początku nie wiedział, na co się natknął: dotknięcie galaretowatej masy było dla niego szokiem. Jak ukąszony szarpnął się w tył, ale po chwili podpłynął znowu, by sprawdzić, co to było. Gdy zrozumiał, że jest to zmasakrowane ludzkie ciało, wstrząsnęły nim torsje. W miejscu, gdzie powinna być noga, ziała krwawa rana. Ze szczątków munduru zmieszanych z mięsem odgadł, że drugą ofiarą był prawdopodobnie jeden z ludzi Jonesa. Walcząc z wymiotami i zmęczeniem, Raven poholował za sobą ponure znalezisko i wrócił do masztu. Popychając go przed sobą, zaczął płynąć w kierunku brzegu. Posuwał się bardzo powoli, bo ciało Clarriego co chwila zanurzało się lub zmieniało kierunek. Tracił resztki sił, nogi uwięzione w spodniach stawały się coraz cięższe. Mając jeszcze tylko dwadzieścia stóp do brzegu, stracił wszelką nadzieję i poczuł, że tonie. Jego dłoń ześliznęła się z masztu i zanurkował pod wodę, zaraz jednak wypłynął, krztusząc się i wymiotując, i ostatnim skurczem mięśni pchnął siebie i swój ładunek ku brzegowi. Poczuł grunt pod nogami. Wyczołgał się na płyciznę, wlokąc za sobą ciało policjanta; potem wrócił do Clarriego. Udało mu się go w końcu uwolnić z plątaniny lin wokół Potrzaskanego masztu, położył chłopca obok policjanta i płacząc w głos, osunął się przy nich na kolana. ironia losu sprawiła, że Alexowi Kinlochowi, więźniowi posterunku policji w Harbourtown powierzono rolę opiekuna tegoż posterunku. Głównym jego zadaniem miało być odbieranie telefo- 47 nów. Sierżant Jones dał mu możliwość wyboru: albo powrót do celi na czas trwania nalotu, albo współpraca. Kinloch dał słowo honoru, że nie ucieknie. Teraz jednak zaczynał tego żałować. Clarrie i „Grenadine" wypełniały wszystkie jego myśli, niepokoił go zwłaszcza fakt, że cokolwiek miało być celem niemieckiej łodzi podwodnej, „Grenadine" zawsze znajdowała się na linii ostrzału. Miał nadzieję, że Clarrie wykazał dość refleksu, żeby uciekać ze szkunera i gdzieś się schronić. Znając jednak Clarriego, wątpił w to. Chłopiec nie opuściłby swego posterunku. Zapanował dziwny spokój. Jedynym dźwiękiem w biurze 'Jonesa było tykanie dużego ściennego zegara. Była za dziesięć dziewiąta; czy łódź podwodna już odpłynęła? Od godziny nie odzywały się jej działa. Zadzwonił telefon. Kinloch podniósł słuchawkę. — Posterunek policji w Harbourtown — burknął. ! — Tu dowództwo RAF-u w St. Vee — powiedział głos w słuchawce — czy jest tam sierżant Jones? — Nie, sierżant wyszedł, by opanować panikę na ulicach, sprawdzić zaciemnienie czy coś w tym rodzaju — powiedział uprzejmiejszym tonem. — Wyszedł godzinę temu, czy chce pan zostawić wiadomość? — Proszę go powiadomić, że ten gość z Marynarki Królewskiej, który dziś przyleciał, jest w drodze do Harbourtown, żeby przesłuchać tego Kinlocha. Zdaje się aresztowaliście tę szelmę? Mam' nadzieję, że nadal trzymacie go pod kluczem. Kinloch zachował spokój. — Ta szelma jest przy telefonie, panie jak-mu-tam. Alex Kinloch, do usług. — Och, przepraszam — powiedział speszony głos po drugiej stronie drutu. — Być może nie zrozumiałem... Zdawało mi się, że zamknięto pana na całą noc za jakieś okropne wykroczenie. Znaczy... nie miałem pojęcia, że... — W tej chwili opiekuję się kramikiem sierżanta Jonesa — powiedział Kinloch. — Jak pan widzi, sierżant też uznał, że jestem szalenie niebezpieczny. — Ooo... rozumiem — głos w słuchawce przemawiał z coraz 48 większym zmieszaniem. — No więc pański gość z marynarki jest już w drodze. Pewnie pan wie, o co chodzi? Bo ja nie. Winco po prostu kazał mi zadzwonić. — Pojęcia nie mam — odpowiedział Kinloch. — E, niech się pan nie martwi — pocieszył go głos. — Wyjaśni się wkrótce. No cóż, wiadomość przekazana. Wyłączam się. Kinloch wciąż jeszcze przyglądał się słuchawce telefonu, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadł sierżant Jones. Wyhamował gwałtownie i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym zamknął je szybko i bez słowa. Kinloch nigdy nie widział go tak poruszonego. — Czy coś się stało? — spytał, odkładając słuchawkę na widełki. Jones zamrugał powiekami. — E... — powiedział — ...chodzi o „Grenadine", Alex. Zatonęła. — Zatonęła?! — krzyknął Kinloch. — Bezpośrednie trafienie, roztrzaskana na pół. To co zostało, spłonęło. Kinloch wlepił wzrok w Jonesa z niemym zapytaniem. W końcu przerwał ciszę, szepcąc jedno słowo: — Clarrie...? — Nikt nie ocalał, Alex. Nabrzeże płonie na całej długości... Clarrie nie miał szans stamtąd się wydostać... Ani mój człowiek... Boże, Alex, jak mi przykro. Przykro! Cóż za słowo w porównaniu z tym, co odczuwał Kinloch. Strata szkunera dokładnie w dniu, w którym stali się z Nickiem jego właścicielami, była olbrzymim ciosem, ale niczym w porównaniu ze śmiercią Clarriego. Dlaczego Clarrie? Dlaczego? Kinloch był pewien, że ten chłopiec nikomu nie uczynił nic złego, że jego całe siedemnastoletnie życie było samą radością, śmiechem, świętem. W swojej niewinności radował się i niósł radość innym... Kinloch czuł wzbierającą żałość i gniew. — Muszę iść do niego, muszę zobaczyć...! — Nie — w głosie Jonesa zabrzmiał rozkaz — nic już nie możesz zrobić. Nie ma dostępu do nabrzeża, straż „Caribeo" robi, co może, ale to tylko strata czasu. Do rana wszystko wypali się do ziemi. Twój statek nie istnieje, Alex, zostało z niego parę płonących desek. Nic tam cię nie czeka poza bólem. 49 Zdrowy rozsądek policjanta poskutkował. Clarriego już nie ma, nie ma „Grenadine" i nic nie przywróci im tamtego, dawnego życia. Rozdział zamknięto. Nagle przypomniał sobie o telefonie z RAF-u. — Wcześniej też dzwonili — powiedział Jones. — Ktoś pragnie się z tobą widzieć. Musimy dowiedzieć się, czego chcą. Podniósł słuchawkę i centrala prawie natychmiast połączyła go z lotniskiem. Kiedy skończył rozmowę, zagadkowo spojrzał na Szkota. — Znasz komandora Hetheringtona? — zapytał. — Nigdy o takim nie słyszałem. — Wygląda na to, że on ciebie zna. Przyjechał aż z Londynu, żeby się z tobą zobaczyć. Podobno bardzo mu się śpieszy i nie może czekać do rana. Jest w drodze, za chwilę powinien tu być. — Ale czego on, do diabła, chce? — Wiem tyle samo, co ty. Myślisz, że to może mieć coś wspólnego z waszą wyprawą na Martynikę? Może spowodowało to więcej szumu, niż myślałeś. Ale żeby aż w Londynie? — wyprostował się i nałożył służbową czapkę. — Jeśli to o to chodzi, to ja nie mam z tym nic wspólnego. Moja działka to St. Vee i najwyższy czas, żebym się nią zajął. Położył na stole klucz. — To klucz do mojego bungalowu, ty i Nick musicie się gdzieś podziać. Tam jest wygodniej niż w celi, w lodówce masz jedzenie, a napitki w szafce pod zlewem. Poinstruował Kinlocha, jak zamknąć posterunek po skończonej rozmowie z Hetheringtonem. Skontaktuje się z nim później. Wsiadł do dżipa i odjechał. Kinloch wygodniej usadowił się w fotelu i czekał na tajemniczego gościa. Łamał sobie głowę nad przyczyną, która każe komuś jechać tysiące mil z Londynu, by z nim, Alexem Kinlochem, porozmawiać. Nic nie wymyślił. Dziesięć minut po wyjściu Jonesa przed posterunkiem policji w Harbourtown zatrzymała się ciężarówka RAF-u. Kierowca, przygotowując się na długie czekanie, zapalił papierosa, a Hethe-rington pchnął drzwi posterunku. Po chwili stał twarzą w twarz z poszukiwanym przez siebie byłym marynarzem z „Marijke", Alexem Kinlochem we własnej osobie. 50 Obaj mężczyźni w milczeniu przyglądali się sobie. Kinloch stał skonsternowany i zdenerwowany i jego samopoczucie niewiele poprawiał widok równie zdenerwowanego komandora marynarki. _. Usiądźmy, panie Kinloch — powiedział Hetherington po krótkiej prezentacji. — Przebyłem raczej długą drogę i z trudem mogę uwierzyć w to, że w końcu pana odszukałem. Z pośpiechem kogoś, kto na chwilę zaniedbał obowiązków dobrego wychowania, Kinloch przysunął drugie krzesło do biurka sierżanta. Sam nie siadł, ale oparł się o krawędź biurka. — Nie mam pojęcia, po co ktoś miałby się tak fatygować, żeby mnie zobaczyć — powiedział. — Czy to prawda, że przyleciał pan aż z Londynu? Czyste szaleństwo. Hetherington obserwował go. — Szaleństwo czy nie, ale to prawda. Wygląda pan tak, jakby pan wrócił z frontu. Kinloch poczerwieniał. Uświadomił sobie nagle swój wygląd: podarta koszula, pod jednym okiem plaster, drugie opuchnięte, rozcięta górna warga. — Mieliśmy mały kłopot... Ale to chyba pana nie interesuje, komandorze? — Wręcz przeciwnie, panie Kinloch. Jeśli pan ma kłopoty, mogę panu pomóc. Widzi pan, ja też potrzebuję pańskiej pomocy, dlatego właśnie tu jestem. — Pomocy? Pan potrzebuje mojej pomocy? — Tak, choć może powinienem wyrazić to inaczej. Cytując ten sławny plakat z pierwszej wojny światowej, powiedziałbym, wskazując pana palcem: „twój kraj cię potrzebuje". Kinloch miał wrażenie, że ktoś zimnym palcem przejechał mu po kręgosłupie. Co za dzień, czy ten koszmar wreszcie się skończy? Z drugiej strony zaczęło w nim kiełkować dziwne podniecenie, zwłaszcza gdy przekonał się, że Hetherington nie przybył tu, by rozliczać go z ich eskapady na Martynikę. Pojawił się też lęk: jakie wobec tego zadanie szykuje mu facet, który wygląda na grubą rybę i Powołuje się na patriotyczne slogany? Czego pan ode mnie oczekuje? — zapytał zdławionym głosem. 51 — Zacznijmy od początku — powiedział Hetherjngton. Wsunął rękę do małej, skórzanej teczki i wydobył dwie kartki papieru. Jedną podał Kinlochowi. — Czy to coś panu mówi? Kinloch przyjrzał się zadrukowanemu arkusikowi, którego nagłówek podkreślono: „Wyjątki z reportażu zamieszczonego w «The Times of India» 31 sierpnia 1937 roku". Tytuł reportażu wydrukowany wielkimi literami brzmiał: „Przypomnienie tragedii na Hoogli". I podtytuł: „Przedsiębiorstwo ratownicze niewinne". — Niech pan czyta — zachęcił go Hetherington. — Powinien pan to znać. Kiedy Kinloch czytał tekst reportażu, wracały wspomnienia przeszłości. Zakończone wczoraj śledztwo w sprawie niemieckiego nurka nie obciążyło winą za nieszczęśliwy wypadek ani przedsiębiorstwa ratowniczego Amsterdam-Batavia Marinę International Ltd., ani żadnego z jego pracowników. Franz Ulrich Seeler, dowódca statku ratowniczego ,,Marijke" i brat-bliźniak zmarłego, został oczyszczony z zarzutów, że rozkazał nurkować do wraku SS ,,Mher ul Nica" w czasie, gdy pogoda i warunki nie zezwalały na to. Od czasu swego zatonięcia 500-tonowy „Mher ul Nica" stanowił zagrożenie bezpieczeństwa żeglugi w głównym kanale nawigacyjnym w pobliżu ujścia rzeki Hoogli. Próby usunięcia wraku zostały zaniechane po śmierci Hansa Johanna Seelera, który był jednym z nurków na holenderskim statku ratowniczym ,,Ma-rijke". Zginął tragicznie, mimo bohaterskich prób innych nurków, by go uratować. Hans Johann Seeler i jego włoski kolega Roberto Corvo zostali uwięzieni w plątaninie lin doprowadzających powietrze, w maszynowni wraku. Nurkowie Alexander Kinloch i Nicolai Raven udali się na pomoc i wydobyli z potrzasku swoich towarzyszy. Jednak przewód powietrzny Seelera został naderwany i gdy wydobyto ich na powierzchnię, nie żył. Podczas śledztwa Franz Seeler, dowódca ,,Marijke", oskarżył ratowników o umyślne uszkodzenie przewodu jego 52 brata, by tym pewniej uratować nurka włoskiego. Podczas przesłuchań obaj nurkowie ostro zaprzeczyli tym posądzeniom, zaś biegli sądowi orzekli wczoraj, że uszkodzenie przewodu nie było celowe. Twierdzenia dowódcy okrętu określili zarazem jako ,,niegodną i niesprawiedliwą reakcję człowieka zaślepionego rozpaczą". Nie orzeczono również winy dowódcy „Marijke" uznając, że ,,choć przypływ i warunki atmosferyczne czyniły operację nurkowania do wraku niebezpieczną, to jednak nie były one ani lepsze, ani gorsze od innych, w jakich nurkowie pracowali na co dzień i do jakich byli przyzwyczajeni. Hetherington niecierpliwie czekał, aż Kinloch skończy czytanie. W chwili gdy uniósł oczy znad kartki, komandor spytał: — Czy pan jest tym Alexem Kinlochem, którego nazwisko wymieniono w artykule? Kinloch skinął głową. — To wszystko wydarzyło się tak dawno, dlaczego pan to wyciągnął? — Powiem panu za chwilę. Musiałem upewnić się, że pan jest tym samym człowiekiem. Proszę rzucić okiem również na to — podał mu drugą kartkę papieru. — To jest rezultat moich dociekań w Londynie. Druga kartka nosiła nadruk TAJNE. Kinloch z zainteresowaniem zagłębił się w szczegóły. Wiadomość pochodziła od oficera wywiadu Calcutty i skierowana była do komandora K. Het-heringtona, Admiralicja, Londyn. Data: 10 grudnia 1942 roku, niżej wydrukowano słowo TEMAT, obok którego pismem maszynowym dodano: „Personel włoskiej marynarki wojennej — nurkowie". Nie ma wątpliwości — czytał Kinloch tajną informację — że włoskim nurkiem, który uległ wypadkowi na ,,Marijke" w kwietniu 1937 roku, jest Roberto Corvo, wymieniony w Pana notatce z 7 j 12142. Data urodzenia 12 lutego 1914 została potwierdzona przez nasze tutejsze rejestry. Również jego adres domowy: viale Cirene 7, Genua, Włochy. W naszych kartotekach figurują ponadto najbliżsi członkowie ro- 53 dziny: Alexei Corvo, ojciec, urodzony w Petersburgu (Leningrad) w 1880 roku, Emilia Mentegna, matka, urodzona w Savona w 1889. Miejscowy agent jirmy Amsterdam-Bata-via Marinę International Ltd. pamięta R. Corvo, ale nie przypomina sobie, by kiedykolwiek głośno wypowiadał on jakieś opinie polityczne. Mówi, że był konserwatywnym młodym człowiekiem, który bardzo dobrze mówił po angielsku. Pochodzi z zamożnej rosyjsko-wloskiej rodziny. Po wypadku na Hoogli ekipa nurków rozpadła się. Agent ABMI Ltd. nie wie, czy Corvo wstąpił do włoskiej marynarki wojennej w czasie wymienionym przez Pana. Wie tylko, że po otrzymaniu odszkodowania z „Marijke" wrócił do Włoch. Franz Seeler, kapitan ,,Marijke", zwolnił się z ABMI Ltd., by wstąpić do niemieckiej marynarki wojennej. Wtedy już się mówiło dużo o wojnie. Niestety, nie udało nam się zdobyć zbyt wielu informacji o pozostałych nurkach z ,,Marijke". Potwierdzamy, że jeden byl Brytyjczykiem, a drugi Amerykaninem. Brytyjczyk to Alex Kinloch urodzony 8 maja 1911 roku, Amerykanin to Nicolai Raven urodzony 9 stycznia 1912 roku. Przekazuję tekst reportażu z „The Times of India" z 31 sierpnia 1937 roku, który może być pomocny. KONIEC INFORMACJI. Kinloch ściągnął brwi i oddał kartkę Hetheringtonowi. — Bawił się pan w detektywa? Po co to panu? — Ponieważ jest pan bardzo ważną osobą, choć pan o iym nie wie, panie Kinloch. Pan uratował życie Robertowi Corvo. — Chwileczkę — wtrącił Kinloch — to chyba lekka przesada. Czy chce mnie pan pasować na jakiegoś bohatera? Po pierwsze trochę za późno, a po drugie wykonywałem zwykłe obowiązki nurka. Nurkowie to specyficzne towarzystwo, jesteśmy bardzo solidarni. Czy pan sądzi, że kiedy któryś z nas męczy się pod wodą, to reszta siedzi na tyłkach i czeka, aż on wykituje? Hetherington wzruszył ramionami. — Może pan to interpretować, jak pan chce, dla mnie najważniejsze jest to, że pan zna Corva osobiście. Pracował pan 54 z nim na „Marijke", gdzie byliście, jak pan sam mówi, solidarnym zespołem. — To było wiele lat temu i nie byłem w tym względzie nikim wyjątkowym. — Ależ pan jest wyjątkowy, bo Corvo jest wyjątkowy! Bardzo wyjątkowy. Corvo postawił włoską marynarkę wojenną na pierwszym miejscu w świecie pod względem działań podwodnych. Już w 1938 roku utorował Włochom drogę do technologii, które u nas są jeszcze w powijakach. Bardzo byśmy chcieli położyć rękę na signore Corvo i jego tajemnicach. — Więc pan uważa, że ja mógłbym w tym pomóc? — zapytał Kinloch z niedowierzaniem. — Nie uważam, ale jestem pewien. Chcemy, żeby pojechał pan do Włoch, żeby pan go odnalazł i zbliżył się do niego. Żeby pan mu wytłumaczył, że walczy po złej stronie i żeby go pan stamtąd wyciągnął. Kinloch patrzył na* Hetheringtona oszołomiony. — Do Włoch? Ja? Pan chyba nie mówi poważnie — wybąkał. — Nigdy w życiu nie mówiłem poważniej — uciął Hetherington. — Jeśli Corvo posłucha kogokolwiek, to właśnie pana. On panu uwierzy, będzie miał pewność, że to nie jest prowokacja. Kinloch opuścił brzeg biurka, wziął krzesło i ciężko siadł na nim. Co za cholerny dzień, wciąż kołatało mu w głowie. Poza tym pomysł Hetheringtona wydawał mu się kompletnie nierealny, choć zdaje się ten gość święcie w niego wierzył. — A jeśli Roberto mnie nie posłucha? Pomyślał pan o tym? Jeśli każe mi się wynosić do diabła, co zresztą niewątpliwie uczyni? — Wtedy go pan porwie — padła cicha odpowiedź. Kinloch z zakłopotaniem potrząsnął głową. — Jestem żeglarzem, panie komandorze, znam tylko morze i nic więcej. Skąd przyszło panu do głowy, że nadam się do tej roboty? Nie mam przeszkolenia wojskowego, nie jestem komandosem gotowym spadać z nieba. Nie mam doświadczenia... — Zostanie pan specjalnie przeszkolony, niech pan się o to nie martwi. Mamy ekspertów, którzy nauczą pana wszystkiego, co sami potrafią. Nie mamy wiele czasu, ale może pan wierzyć, że dołożymy wszelkich starań, żeby szkolenie przeobraziło pana 55 w innego człowieka. Proszę nie myśleć, że nie będzie ryzyka, ale uczynimy wszystko, by pana ochronić i zapewnić panu bezpieczny powrót. Kinloch uśmiechnął się. — Co pana tak śmieszy? — uniósł brwi Hetherington. — Nic, przepraszam. Właśnie pomyślałem sobie, że jest ktoś znacznie bardziej ode mnie predestynowany do tej roboty. Ale on z pewnością posłałby pana do wszystkich diabłów. — Kto taki? — Jego nazwisko widnieje obok mojego w tym artykule. Nick Raven. — Amerykanin? — Tak. Roberto Corvo na pewno szybciej posłuchałby jego niż mnie. — Dlaczego? — Ponieważ są kuzynami. Noszą nawet to samo nazwisko. Raven jest angielską wersją Corvo, po włosku to znaczy „kruk". Ojciec Nicka zmienił swoje na Raven, gdy otrzymał amerykańskie obywatelstwo. Wiadomość ta zupełnie zaskoczyła Hetheringtona. Otwierały się jakieś niesłychane możliwości... spotkanie drugiej osoby, która znała Corva, byłoby i tak wystarczającą nagrodą, ale że mógłby to być jego kuzyn, tego nie oczekiwał. — Odnalezienie tego Ravena może być trudne, panie Kinloch — powiedział z zastanowieniem. — To może zająć więcej czasu, niż go mamy. Kinloch roześmiał się. — Nikt panu nie powiedział o Nicku Ravenie, komandorze? Wszyscy nas tu znają, od czterech lat razem pracujemy na St. Vee. — Mówi pan, że on tu jest? — wykrzyknął Hetherington — na wyspie? Kinloch kiwnął głową: — Nie wyglądał zbyt dobrze, gdy go parę godzin temu widziałem, ale spodziewam się że jeszcze żyje. Tylko niech pan nie robi sobie zbytnich nadziei — dodał, widząc rosnące podniecenie Hetheringtona. — Wcale nie jestem pewien, czy Nick zgodzi się panu pomóc. — Dlaczego? 56 — Znam Nicka od lat, on wyznaje parę dość zdecydowanych poglądów, a najbardziej zdecydowanym z nich jest ten, że wojna to zajęcie dla największych kretynów tego świata. Nie żeby był jakimś pacyfistą, gorzej, on gardzi wojną i nie zamierza się do tego mieszać. Hetherington zimno popatrzył na Szkota. — Czy pan podziela to zdanie, Kinloch? — Nie — Kinloch uśmiechnął się z lekką kpiną — moje odczucia są niewątpliwie bardziej patriotyczne. Ale szanuję odczucia Nicka. Różnica między nami jest ta, że ja widzę mój kraj śmiertelnie zagrożony, a Nick nie wyobraża sobie, żeby ktokolwiek mógł zagrozić Ameryce. Wygląda na to, że pan będzie musiał zadowolić się mną w tej pana zwariowanej imprezie. — Czy to znaczy, że pan się zgadza? — z ożywieniem spytał Hetherington. — Niech pan się tak nie cieszy, komandorze — powiedział Kinloch. — Prawdę mówiąc, zrobiłbym niejedno, byleby się stąd wydostać. Sierżant Jones, aby powstrzymać odruchy wymiotne, oderwał na chwilę wzrok od obu ciał i spojrzał w niebo. — Będzie padało — powiedział i zwrócił się do jednego ze swych policjantów, stojących za nim: — W dżipie jest brezent, przynieś go. Jedyne, co teraz możemy zrobić, to nakryć tych dwóch i czekać na doktora i ambulans. Policjant oderwał wzrok od chłopca i swego nieżyjącego kolegi i biegiem ruszył przez plażę w kierunku zaparkowanego samochodu. Kawałek dalej, z głową między kolanami, jeszcze wstrząsany łkaniem, siedział Raven. Wzdrygnął się jak zranione zwierzę, gdy sierżant próbował go pocieszyć. — Chodź, Nick — powiedział łagodnie. — Pomogę ci dojść do dżipa. " — Odpieprz się, sam pójdę — warknął Raven. Patrząc wyzywająco na sierżanta i kiwając się na nogach jak pijany, dźwignął się z piachu i obrócił w kierunku samochodu. 57 — No to chodźmy — powiedział Jones podtrzymując go, gdy Nick potknął się przy próbie uczynienia pierwszego kroku. Amerykanin posłuchał i dał się prowadzić jak otępiałe dziecko, któremu zabrano to, co najbardziej ukochało. Spotkali policjanta ciągnącego długą płachtę brezentu i Jones zatrzymał się, by wydać mu rozkazy. — Patrz, co się dzieje z tym jankesem. Zupełnie zwariował. Odprowadzę go do Harbourtown, a ty przypilnuj tu wszystkiego i czekaj, aż przyjedzie doktor. Wrócę za jakieś dwadzieścia minut. Raven zatrzymał się obok samochodu, by chwilę odpocząć. Oburącz oparł się o drzwiczki. Sierżant patrzył na jego nieruchome plecy. — To, co zrobiłeś, Nick, było cholernie głupie. Mogłeś utonąć, nawet ślepiec by zauważył, że statek był nie do uratowania. — Ty myślisz, że ja o tę pieprzoną łajbę tak się martwiłem? — warknął Nick. — Wiem, wiem... — miękko powiedział Jones i objął go ramieniem. Raven z bliska spojrzał w zwilgotniałe oczy policjanta. — To był jeden z twoich ludzi, Griff? Ten drugi...? Oderwało mu nogę. — Jeden z najlepszych. Obawiałem się kłopotów ze strony tych oprychów z „Caribeo", więc go posłałem, żeby uważał na Clar-riego. Na brzmienie tego imienia twarz Ravena znów się ściągnęła. Z wściekłością, która tłumiła ból, uderzył pięścią w maskę dżipa. — Griff, ja muszę kogoś zamordować — krzyknął ze łzami. — Słyszysz Griff? Ja muszę kogoś zamordować! Sierżant Jones westchnął i lekko przytulił go do siebie. — Wydaje mi się, że rozumiem twoją rozpacz, Nick — powiedział zdławionym głosem — tak mi się wydaje... Chodź, synu, zabieram cię do siebie. Alex wytrze cię do sucha i położy do łóżka. Spójrz tylko na siebie, trzeba będzie węża do polewania i ryżowej szczotki, żeby doprowadzić cię do ładu. Raven rzeczywiście wyglądał przerażająco, od stóp do głów pokryty był olejem i piaskiem. Sierżant pchnął go do dżipa, a sam siadł przy kierownicy. Chmura kurzu uniosła się spod kół samochodu, gdy ruszyli w kierunku Harbourtown. 58 Zaczęło padać. Deszcz pomagał ludziom z „Caribeo" tłumić pożar, ale bębnienie kropel o dach bungalowu denerwowało Nicka. Stojąca między nim a Kinlochem butelka rumu, a wcześniej prysznic oraz potężna porcja kawy, pomogły mu się pozbierać, jednak w żaden sposób nie mógł zrozumieć powodów, dla których Alex podsumował swoją opowieść słowami, że ich współpraca z dniem dzisiejszym kończy się. Alkohol, niezawodnie rozwiązujący Szkotowi język, tym razem zawiódł i z tajemniczych półsłówek oraz lakonicznych uwag, jakimi zastąpił swą potoczystą zazwyczaj wymowę, Nick mógł niewiele pojąć. — Czy to znaczy, że znalazłeś robotę? — dopytywał się z rosnącą goryczą. Oto w tym samym dniu traci drugiego najbliższego sobie człowieka. — Więc kiedy ja ratowałem Clarriego... — nagle wybuchnął z żalem — i kiedy wszystko, co kochaliśmy i co budowaliśmy razem, rozpadło się w gruzy, ty z jakimś facetem z Anglii załatwiłeś sobie posadę? Może choć powiesz jaką? Po tylu latach wspólnego życia należy mi się chyba jakieś wyjaśnienie? Kinloch jak ukąszony trzasnął szklanką o stół, aż jej zawartość rozlała się po blacie. — Co tu jest do wyjaśniania? — huknął. — „Grenadine" zatonęła, a ty każesz mi się kajać za coś, co chciałem zrobić już trzy lata temu! Błysk zrozumienia przemknął po twarzy Ravena i złość nagle mu minęła. — Alex! Chyba nie zrobiłeś tego...? Jezus Maria, ty... chyba nie wstąpiłeś do marynarki? — Niezupełnie do marynarki — Kinloch znów zaczął mówić półsłówkami. — No cóż, nie zatrzymasz mnie... nie mogę, dałem słowo. Raven spojrzał na niego zaczepnie. — Skąd przyszło ci do głowy, że chciałbym cię zatrzymać? Ty idziesz swoją drogą, ja swoją. Spieprzaj i do widzenia! — zakończył łamiącym się głosem. Kinloch delikatnie pogładził go po głowie. — Drogi Nicku... Nie oszukasz mnie, znam ciebie. Ale wiem też, jakie jest twoje zdanie na temat wojny. To według ciebie zajęcie dla idiotów: głupcy dostają kulkę w łeb, a generałowie ordery. 59 — Może wygadywałem kiedyś różne głupstwa... Chyba mi nie wierzyłeś? — Nick spojrzał z ukosa na Alexa: ten zaśmiał się szeroko. — Właśnie, że wierzyłem, Nick! Chciałem wierzyć, bo prawdę mówiąc, zawsze byłem tchórzem i ta twoja teoria spadła mi z nieba. Nigdy nie byłem materiałem na bohatera, teraz też nie jestem. Chcę przeżyć. — I mimo to zamierzasz wziąć udział w tej parszywej wojnie? — Tak. — Po co? Przecież nie musisz. To, co robiliśmy tutaj, było równie ważne. — Było, dopóki mieliśmy „Grenadine". — Takiej roboty jest mnóstwo, możemy spróbować choćby na Trynidadzie. Żaden pobór cię tu nie odszuka. — Mój pobór właśnie odszukał mnie na St. Vee — zaśmiał się Kinloch. — Tak się złożyło, że jestem stworzony do pewnej roboty, więc się zgodziłem. — I tak po prostu mnie zostawisz? — wybuchnął zrozpaczony Raven — to już nic, do cholery, między nami nie ma znaczenia? Czy nie przyszło ci do tej głupiej głowy, że już nie umiem żyć bez ciebie, i... i może chciałbym się przyłączyć? — Nick... — z głupią miną wybąkał Alex — to dla mnie nowina. Zawsze mi się zdawało, że jeśli chodzi o wojnę, czujesz... — Gówno wiesz o moich uczuciach — powiedział Raven, patrząc mu prosto w oczy i po chwili dodał: — Niech będzie, wygadywałem różne rzeczy, ale człowiek czasem się myli... Widziałem płonącą „Grenadine"... i ciało Clarriego... Co ty wiesz, Alex! Mogłeś przynajmniej zainteresować się, co będzie ze mną, jeśli ty pójdziesz swoją drogą! Założę się, że uroiłeś sobie — głos Ravena drgał od tłumionej złości — że wspaniała brytyjska marynarka nie zechce tolerować takiego stukniętego jankesa, jak ja? — Nie, Nick... — szorstka dłoń Kinlocha objęła jego szyję i zbliżyli się twarzami ku sobie. Chwilę milczeli, po czym Kinloch dodał: — Cholernie dużo rzeczy nie przyszło mi do głowy, Nick. Czuł, że ciało przyjaciela drży od tłumionej emocji Deszcz już ich nie drażnił, nagle jego bębnienie stało się najlepszym tłem dla ich rozmowy. 60 — Jeśli pieprzona brytyjska marynarka chce takiego żłoba jak ja — powiedział, starając się nie okazywać wzruszenia — to co dopiero takiego obłędnego faceta jak Nick Raven. Wyciągnął rękę po szklankę, ale ją tylko przewrócił. Mrugnął do speszonego Amerykanina. — Mówisz...? — bąknął Nick. — Mówię — odparł Alex. — To może lepiej, żebyś nie rozlewał resztek rumu po stole? Musimy wypić, jeśli brytyjska marynarka ma mnie przyjąć z otwartymi ramionami. — Ależ przyjmie! — zaśmiał się Alex rad, że Nick wrócił do swego normalnego tonu. — zaraz zadzwonimy do RAF-u, jeszcze tutaj, na St. Vee. Komandor Hetherington, choć wyrwany ze snu, nie krył zadowolenia. Następna butelka z zapasów Jonesa pokazała swe dno, gdy Kinloch kończył nad ranem tłumaczyć Ravenowi, w co się pakuje. IV. OPERACJA „STRZĘP" Gdy Hetherington wrócił z^Wysp Karaibskich do Londynu, miasto szykowało się już do swych czwartych wojennych świąt Bożego Narodzenia. Hetheringtonowi nie pisane jednak było świętowanie, zwłaszcza że po powrocie zastał niekorzystną zmianę nastroju wśród do niedawna życzliwych sobie ludzi. Spojrzenia wyższych urzędników z Tajnych, Operacji kryły ledwie zamaskowaną niechęć, a w ich głosach czuło się złośliwość. Jasne było, że przedłużające się przygotowania do operacji związanej z Corvem, czyli coś, co między sobą nazywali „popisem Hetheringtona", uważają za marnowanie czasu i środków potrzebnych na ważniejsze cele. Dopóki Churchill był w Londynie, sama jego obecność starczała, by trzymać w ryzach jawną obecnie opozycję wobec operacji -,Strzęp". Jednak po 12 grudnia, gdy premier powierzył kierowanie 61 rządem swojemu zastępcy elementowi Attlee i udał się w podróż, która miała potrwać do połowy marca, znikło ciche poparcie, jakiego udzielał projektowi Hetheringtona i przeciwnicy komandora zaczęli głośno protestować. Co gorsza, po powrocie do Londynu zapalenie płuc uniemożliwiło Churchillowi włączenie się w bieg spraw, więc Hetherington narażony był na coraz uciążliwsze przejawy antypatii i zazdrości że strony kilku ludzi z Tajnych Operacji, których pomocy najbardziej potrzebował, a którzy robili wszystko, by mu jej nie udzielić. Pozostali pracownicy służb specjalnych, przygnieceni nawałem własnych spraw, również nie chcieli mieć nic wspólnego z jednorazową operacją Hetheringtona, którą uważali za niewypał. Takie nastawienie gromadziło więc na jego drodze masę nieprzewidzianych przeszkód, na przykład w sprawie przerzucenia agentów z Gibraltaru do Francji, Włoch i z powrotem. Hetherington wybrał tę drogę, wykluczając zrzut z powietrza jako zbyt ryzykowny. Tajny kanał kutrowy Gibraltar—Riwiera znajdował się w rękach pierwszorzędnych brytyjskich asów przerzutu do południowej Francji, gdzie agenci dostawali się z kolei w nie mniej doświadczone ręce francuskiego ruchu oporu, przerzucającego ich dalej do Włoch. Jednak zaledwie Hetherington zdążył zatelegrafować do Gibraltaru, potwierdzając „zapotrzebowanie" na kuter, z wywiadu marynarki otrzymał rozkaz zmiany planu operacyjnego i wybrania innej drogi. Cały plan wziął w łeb w chwili, gdy wszystkie elementy były idealnie dopasowane. Hetherington był bliski załamania. Nie miał teraz innego wyboru, jak przesunąć dzień rozpoczęcia operacji „Strzęp", który zaplanował na 23 stycznia, na bliżej nieokreślony termin. Z bólem serca anulował w RAF-ie odlot „swojej" grupy i odwołał przygotowanie mnóstwa rozmaitych drobiazgów, które składały się na misternie obmyślany plan. Pocieszał się tylko tym, że dzięki opóźnieniu mógł przedłużyć szkolenie swoich asów Nicka Ravena i Alexa Kinlocha, choć z drugiej strony utracił dwóch z sześciu agentów, których dobrał do szkolenia, gdyż musiał ich odkomenderować do innych zajęć. Nadszedł początek lutego i Hetherington, mając wciąż nie rozwiązaną sprawę przerzutu, osobiście wybrał się do Gibraltaru, by zbadać możliwość na miejscu. Sytuację zastał rzeczywiście bardzo 62 złą: tajny transport kutrami przeżywał wielkie trudności, które zaczęły się parę miesięcy wcześniej, zaledwie alianci zajęli Afrykę północną. Niemcy tak dokładnie uszczelnili wybrzeże francuskie, że możliwości nielegalnego transportu skurczyły się prawie do zera. Coraz więcej akcji startujących z Gibraltaru kończyło się wpadką: na długo przed lądowaniem na francuskich plażach oczekiwały przyjezdnych, zamiast łączników francuskich, oddziały niemieckie. Wróg zdawał się przewidywać każdy etap każdej operacji i straty w kutrach, załogach i bezcennych agentach były coraz boleśniejsze. Jeszcze przed przyjazdem Hetheringtona zaczęto przeprowadzkę baz kutrowych do Algierii, upatrując w tym jakieś rozwiązanie. Następnym etapem podróży komandora stała się zatem Afryka Północna i choć nie spodziewał się po niej wiele, oczekując tam trudności jeszcze większych niż w Gibraltarze, wrócił do Londynu z nieco lżejszym sercem i z zapewnieniem, że w połowie marca Algieria zarezerwuje jeden kuter specjalnie dla niego. Był już koniec lutego. Londyn powitał go mżawką i śniegiem, jednak idąc rano do biura był w nie najgorszym nastroju. Przepełniała go radość, że mimo wszelkich przeciwności operacja „Strzęp" będzie mogła wkrótce wystartować. W biurze czekała na niego jego osobista asystentka, oficer służb specjalnych Gertruda Trueblood*, czyli panna Krwiopijska, jak ją w myślach nazywał. Była osobą o zwalistej postaci, pracowitą, o umyśle chłonnym jak gąbka i dokładności graniczącej z manią. — Proszę najpierw o raporty Stafforda — powiedział Hethering-ton, patrząc na kwadratową sylwetkę asystentki. — Chcę wiedzieć, jakie są postępy Kinlocha i Ravena. — Tu są sprawozdania instruktorów — szybko odpowiedziała. — Wszystkie całkiem niezłe. Najlepsi na kursie szyfrów, języków obcych i czytania map. Przeciętni z radiofonii i sposobów komunikacji. Z alfabetu Morse'a i sygnalizacji bardzo dobrzy, ale dość średni z technik przetrwania. Bristow mówi, że brak im entuzjazmu. Bardzo dobrzy w sprawności fizycznej, ale „obaj wykazują skrajne lenistwo, gdy to tylko możliwe i unikają treningów". Ang.: true — prawdziwy, blood— krew (przyp. tlum.) 63 Panna Trueblood przerwała i wskazała palcem: — Tu, na dole. są wyniki badań lekarskich i psychologicznych. — Ale co mówi Stafford? — Hetherington przerzucał kartki sprawozdania. Asystentka położyła przed Hetheringtonem cienki zeszycik. — Obawiam się, że sprawozdanie Stafforda nie jest po pańskiej myśli. Hetherington zesztywniał: — A, więc to tak — powiedział grobowym głosem, wertując zeszyt. — Kim do diabła jest kapitan Stafford, żeby mi stawiać warunki? — Kapitan Stafford uważa, że choć obaj przeszli szkolenie z wynikiem bardzo dobrym, ich cechy charakteru wykluczają udział w jakiejkolwiek operacji specjalnej — urwała, jakby dając Hethering-tonowi czas na przełknięcie gorzkiej informacji i zaraz kontynuowała: — To sprawa dyscypliny na polu walki. Kapitan Stafford jest zdania, że żaden z nich nie jest zdolny do podporządkowania się rozkazom. Odrzucają każdą formę zależności i nie można mieć pewności, że wykonają choćby jeden rozkaz przełożonego. Szczególnie wtedy, gdy nie widzą jego celowości... Kapitan Stafford przyznaje, że doszło między nimi na tym tle do utarczki, ale utrzymuje, że nie miało to wpływu na jego ostateczne wnioski. Zwłaszcza Kinloch, jak twierdzi, czerpie osobistą satysfakcję ze sprawiania wszelkich możliwych kłopotów, jest ponurym, niesubordy-nowanym impertynentem. Amerykanin za to jest zbyt pewny siebie, myśli, że wszystko wie najlepiej i jest bardzo trudny we współpracy. Skoroszyt leżący przed Hetheringtonem zawierał znacznie szczegółowszą wersję tego, co w skrócie próbowała wyrzucić z siebie panna Trueblood. Wyglądało na to, że kapitan Stafford nie darzy sympatią obu mężczyzn, którym powierzono wykonanie operacji „Strzęp". Konsternacja Hetheringtona wynikała przede wszystkim z faktu, że to on osobiście wybrał kapitana Stafforda na dowódcę grupy, którą miał zamiar wysłać do Włoch. Przeciągnął ręką po czole: jeśli zajdzie konieczność, to Stafford, chce tego czy nie, będzie tym, który odpadnie. — A co powiedzieli w Lochbraun? — Hetherington prawie wyszeptał swoje pytanie, obawiając się kolejnej porcji złych wiado- 64 mości. Przed podróżą do Gibraltaru wysłał Kinlocha i Ravena do Szkocji i teraz bał się, że w ośrodku szkolenia podwodnego Marynarki Królewskiej jego dwaj faworyci zdobyli podobną opinię, jak w ośrodku OES. Panna Trueblood uśmiechnęła się. — Miło mi pana poinformować, że Marynarka Królewska chętnie by ich obu zatrzymała. Obaj są doświadczonymi nurkami i komandor-porucznik Parkinson jest zdania, że nie można nauczyć ich niczego nowego. Jeśli już, to raczej odwrotnie... Komandor--porucznik Parkinson zawiadamia, że byłby bardzo wdzięczny, gdyby mogli zasilić jego formację. — Wreszcie coś pocieszającego — mruknął Hetherington. — Mamy jednak problem ze Staffordem. Co z nim zrobić? Nie mam nikogo równie doświadczonego, kto by mógł go zastąpić? — Jest Darling — powiedziała panna Trueblood. — Darling? — Hetherington pokręcił głową — jeśli taki twardziel jak Stafford nie radzi sobie z tymi dwoma, to co dopiero Darling? — Na pańskiej krótkiej liście Darling jest jedyną osobą, która pozostała. Resztę już odkomenderowano, nie wydostaniemy ich z powrotem. Czy pan przypadkiem nie jest uprzedzony, komandorze? — Skądże! Zapomina pani że to ja własnoręcznie układałem tę listę. Nazwisko Darling znajduje się na niej dlatego, że sam je tam wpisałem! — powiedział Hetherington rozdrażnionym tonem. Twarz panny Krwiopijskiej spąsowiała. — Po prostu mam wątpliwości — dodał Hetherington łagodniejszym tonem — czy Darling jest w stanie poradzić sobie z dwoma takimi gangsterami? Szczególnie teraz, po sprawozdaniu Stafforda... Cholera! — zaklął — a tak liczyłem na niego! Wstał zza biurka i podszedł do okna. — Czy wrócili już do Morgan Hali? — Tak, wrócili ze Szkocji w ubiegłą niedzielę. Mają dziś zakończyć szkolenie. Hetherington powziął decyzję: — Proszę sprawdzić, czy jest transport dla mnie, jadę do Morgan Hali, panno Trueblood. Chcę 65 osobiście porozmawiać ze Staffordem. Weźmie udział w tej operacji bez względu na to czy chce, czy nie! Kapitan Arthur Fitzroy-Hampton Stafford służył kiedyś w Królewskiej Konnej Radżastanu i często bolał nad kaprysem losu, który rzucił go ku jakiejś bezimiennej, podziemnej wojnie w Europie, miast pozwolić mu ze swym regimentem odpierać Japończyków od wrót Indii. Traf chciał, że gdy wojska niemieckie najechały Polskę, kapitan znajdował się w środkowej Europie: wycieczka turystyczna, której był uczestnikiem, zgoła nieoczekiwanie przybrała inny charakter. Wypadki spowodowały, że działalność wywiadowcza stała się odtąd jego stałym zajęciem. Przystał na to grymasząc, gdyż wiedział, że jako oficer OES niewiele czasu będzie mógł poświęcić swemu ulubionemu zajęciu — grze w polo. Gdy Fitzroy-Hampton Stafford niczym szarżujący tatarski wojownik wdarł się w życie Kinlocha i Ravena, nic o nim nie wiedzieli: ani o jego pięciu udanych misjach w okupowanej Europie, ani o planach Hetheringtona względem jego osoby. Zapadł już zmierzch, gdy zza zakrętu leśnej ścieżki wypadł kawalerzysta na spienionym siwku i jak anioł zemsty runął na Ravena i Kinlocha udających się spacerem z dworu Morgan Hali, przysposobionego na centrum szkolenia OES, do niedalekiej wsi Chapel Ditton. Był to pierwszy dzień ich pobytu i nie znając jeszcze ani regulaminu, ani okolicy postanowili zapoznać się przynajmniej z tym drugim. Chcąc uniknąć stratowania, jednym susem uskoczyli w bok, ale siwek — podobnie jak oni przerażony — w ostatniej chwili wierzgnął w bok i wyrzucił jeźdźca jak z katapulty w listowie potężnego rododendronu. Wkrótce się okazało, że głównym obrażonym była duma Stafforda. Okazało się też, że jego wersja zdarzenia, wynikająca z nieprawdopodobnej próżności, zasadniczo różni się od podawanej przez obu piechurów. Według niego rozmyślnie wyskoczyli na drogę i wrzeszcząc jak derwisze, spłoszyli pod nim konia. Na to Kinloch i Raven powiedzieli, że nie dość, że jeździ jak wariat, to jeszcze jak wariat bredzi. Tych słów, podobnie jak faktu, że to ich wersja była prawdziwa i za taką później uznana, Stafford im nigdy nie wybaczył. 66 Zaraz po upadku z konia podniósł się i ruszył w kierunku obu mężczyzn, wywijając pejczem tak, jakby chciał go użyć. Nie zdążył jednak, gdyż po raz drugi padając ofiarą własnego pecha, potknął się o korzeń i jak długi runął na ziemię. Nie zniechęciło go to jednak do wymiany wyjątkowo ordynarnych zdań z Ravenem. Mimo pozornego zawieszenia broni między Staffordem a dwoma nowo przybyłymi do Morgan Hali żadna ze stron nie puściła w niepamięć tego pierwszego spotkania. Zwłaszcza w kapitanie aż się gotowało na myśl, że ci dwaj — to podstawa operacji „Strzęp", którą ma prowadzić. Jakakolwiek współpraca była od pierwszej chwili wykluczona, zamiast niej pojawiła się wrogość, która miała trwać do końca ich pobytu w ośrodku szkolenia. Ostatniego dnia w sali balowej pałacu przerobionej na salę gimnastyczną odbywały się poranne ćwiczenia walki wręcz. Na obiegającej piętro galerii stał tylko jeden obserwator, który w chwili, gdy prowadzący zajęcia sierżant wskazał na Ravena i Kinlocha, by popisali się swą walecznością, zapłonął żywą nienawiścią. Ani trochę nie podzielał zachwytów sierżanta, lecz odwrotnie, uważał ich za bezczelnych żółtodziobów, którym należy dać do wiwatu. „Oto — pomyślał sobie — odpowiednia chwila, aby pokazać im, jak wiele jeszcze muszą się nauczyć". Nie pofatygował się na dół schodami, ale przelazłszy przez poręcz galerii, uchwycił jedną z lin i zaczął zgrabnie, z przekonaniem o wspaniałości widoku, jaki przedstawia, spuszczać się na podłogę. Był świadom tego, że wszyscy na niego patrzyli i ani przez chwilę nie wątpił, że z podziwem. Gdy stopy jego dotknęły ziemi, zakończył popis lekkim, eleganckim zeskokiem. — Dzień dobry, sir — powitał go sierżant. — Niech pan sobie chwilę odpocznie — powiedział Stafford — zastąpię pana w szkoleniu. Chciałbym przekonać się, jakie postępy poczyniła ta grupa. Przeszedł wzdłuż szeregu wyprężonych na baczność mężczyzn, zatrzymując się tylko na chwilę przed Ravenem i Kinlochem, by rzucić im twarde spojrzenie. Po minucie ciszy, potęgującej atmosferę wyczekiwania, odezwał się, powoli cedząc każde słowo. — Walka wręcz bez użycia broni ma za zadanie ratować nam życie w sytuacjach największego zagrożenia. W sytuacjach, w któ- 67 rych możecie stanąć twarzą w twarz z jednym lub wieloma zdeterminowanymi, gotowymi na wszystko wrogami, wyposażonymi w broń palną lub inne przedmioty służące do zabijania. Musztra, jaką tu przeszliście, to nie zabawa... Nie sport... Nie ma w niej miejsca na dżentelmeńskie zasady, jest tylko jedna: albo ty zabijesz mnie, albo ja ciebie, innej możliwości nie ma. Nie okazujcie więc litości, bo i wy nie możecie jej oczekiwać. Chwila wahania i jesteście martwi. Życie wasze zależy od bystrości waszego oka i od szybkości, z jaką mózg koreluje pracę kończyn i mięśni. Musicie wyćwiczyć swoje ciało tak, żeby działało z prędkością światła. Wasze myśli i wasze ruchy muszą być nieomal jednoczesne. Połączenie intuicji, rozumu, odwagi i sprawności może działać jak mieszanka piorunująca. Czy mógłbyś zademonstrować mi to, czego się tu nauczyłeś? — kończył, zwracając się do Kinlocha — chcę, żebyś zaatakował mnie tak, jakbyś chciał mnie zabić. Stanęli twarzami do siebie, uśmiechając się niebezpiecznie. — Pamiętaj, co powiedziałem — dodał Stafford — bez litości! Kinloch z wahaniem skinął głową i nic nie powiedział. — Coś ty taki posępny, Kinloch? — drwił Stafford — widzę, że musimy sobie uścisnąć dłonie na znak, że nie będzie między nami urazy? A potem walczmy. Kinloch wyciągnął rękę i w tej samej chwili Stafford jednym zwinnym ruchem pociągnął ją w półobrocie i przerzucił przeciwnika przez ramię. Kinloch grzmotnął o podłogę obok maty i zanim zdążył ochłonąć, Stafford już na nim siedział. Przytrzymując go mocno kolanami i ramieniem, lewą wolną ręką chwycił Szkota za włosy i z całej siły trzasnął jego twarzą o parkiet. "Wstał, uśmiechając się z zadowoleniem. Kinloch leżał jak kłoda, krew ciekła mu z nosa. Z wysiłkiem podźwignął się na kolana i wodząc nieprzytomnym wzrokiem, usiłował oburącz powstrzymać krwotok. Stafford obrócił się tymczasem do grupy, która z przerażeniem patrzyła na niego i nagle wrzasnął: — Pozostać na swoich miejscach! Raven, który rzucił się na pomoc przyjacielowi zatrzymał się w pół kroku... Stafford uśmiechnął się zimno. 68 —— Sierżancie, niech pan się zajmie Kinlochem — rozkazał, nie odrywając oczu od Ravena. — Mam nadzieję, że żyje i nie jest zbyt ciężko ranny. Zapomniał o pewnej regule: zabij albo będziesz zabity. W innych okolicznościach już by nie żył. Odtąd będzie dobrze pamiętał, że to nie zabawa, prawdopodobnie wszyscy to zapamiętacie. Sierżant pośpiesznie ruszył w kierunku "Kinlocha. Spojrzenie, jakie rzucił Staffordowi dowodziło, że nie popiera metod pryncypała. Stafford odczekał, aż Raven wróci do szeregu, po czym powiedział: — Koniec lekcji, panie Raven. Starczy wam, jak na jeden dzień. — Mamy jeszcze parę godzin do obiadu — leniwie powiedział Raven — i szkoda byłoby je zmarnować. Zwłaszcza jeśli uważa pan, że mamy jeszcze tak wiele do nauczenia się — jego spojrzenie było chłodne i zuchwałe, a w głosie pojawiła się nutka prowokacji. — Cieszymy się, że taki ekspert jak pan kapitan zaszczycił nas swoją obecnością. — Czyżby pan myślał, że mógłby być lepszy ode mnie? — rzucił Stafford, połykając haczyk. — Ależ nie! — zaprotestował Raven. — Jestem przecież początkujący, chociaż szybko się uczę. Musi być coś, czego i mnie mógłby pan nauczyć. Tej zaczepki Stafford nie mógł zignorować bez ryzyka utraty twarzy. — Doskonale, Raven — powiedział i wszedł na matę. Sierżant pośpiesznie odciągnął stamtąd Kinlocha. Stafford zaatakował pierwszy, ale Amerykanin zrobił unik. Kapitan uśmiechnął się, jakby dając do zrozumienia, że był to jego manewr zmyłkowy i ruszył ponownie, chwytając dłoń Ravena. Ale Nick był na to przygotowany: przyciągnął Stafforda do siebie i kopnął go kolanem w podbrzusze. Kapitan zawył i zgiął się w pół. Jego głowa wysunęła się do przodu, jakby właśnie po to, by spotkać się z pięścią Ravena, która głęboko rozcięła skórę na policzku. Trysnęła krew, lecz Raven na tym nie poprzestał: jeszcze raz kopnął Stafforda w czułe miejsce i gdy ten upadł, zaczął go młócić Pięściami, aż krew znów się polała, tym razem z rany pod okiem. Stafford był pokonany, nim padł na matę, ale Nick jeszcze nie 69 skończył: ciągnąc kapitana za włosy, przesunął jego głowę, na parkiet, a kiedy ten usiłował się podnieść, skoczył mu okrakiem na plecy i wykręcając ręce, przycisnął jego twarz do podłogi. — Poddaje się pan, kapitanie Stafford? — zapytał uprzejmym tonem. — Idź do diabła — stęknęła zmaltretowana ofiara. Raven przerzucił rękę Stafforda przez kolano i nacisnął. Kość pękła z głośnym trzaskiem, ale jeszcze głośniej zawył Stafford. Gdy Raven wypuścił złamane przedramię, kapitan Fitzroy-Hampton Stafford leżał w kałuży krwi, nieprzytomny. To wszystko było raczej dobrze przygotowaną egzekucją niż pokazem walki. Sierżant, który cały czas nawet nie próbował interweniować, spojrzał na Ravena zaszokowany. — Przecież słyszał pan, sierżancie, co mówił ten człowiek — rzucił Raven — bez litości! Co pan tak patrzy? Może mam go dokończyć? — Zgodnie z tym, co powiedział kapitan Stafford, nie jesteśmy tu dla zabawy — z ponurym uśmiechem powiedział sierżant. O trzeciej po południu, gdy Hetherington przyjechał przed Morgan Hali, Stafford był już w szpitalu w Chippenham. Złamanie ręki okazało się dość skomplikowane, a rozległy uraz barku rzadko spotykany. Hetherington prawie się wściekł, ale złość mu minęła, gdy usłyszał od instruktora o przebiegu wydarzeń. Nie mógł winić Ravena o zaaplikowanie Staffordowi jego własnego lekarstwa. Poza tym klęska Stafforda rozwiązywała problem, kto ma kierować włoską operacją: pozostawał tylko jeden kandydat — kapitan Darling. Im szybciej spotka się z resztą grupy, tym lepiej — Hetherington spojrzał na zegarek. Za dziesięć czwarta, a więc do kolacji zdąży skompletować cały zespół. Dokładnie o szóstej w apartamencie komandora zjawił się pokiereszowany Kinloch. Zaproszony na kolację i drinka przybył sam: Raven około czwartej wybrał się gdzieś na spacer i jeszcze nie wrócił. Kolacja minęła bez jego udziału. Tymczasem Raven siedział w pubie we wsi Chapel Ditton, gdzie po trzecim kuflu najlepszego jasnego doszedł do wniosku, że piwo — 70 a szczególnie angielskie — nie jest jego ulubionym napojem. Zamówił więc teraz szklaneczkę czerwonego wina, nie mając najmniejszej ochoty przyłączać się do grupki oficerów RAF-u stłoczonych w drugim końcu malutkiego baru. Wciśnięty w kąt z zadowoleniem myślał o tym, że opuszczając teren ośrodka bez specjalnej przepustki, po raz kolejny złamał regulamin OES. Dość miał, szczególnie dzisiaj, wszelkich regulaminów, a wolność miała taki słodki smak. Jego dobry humor psuła jedynie myśl o Kinlochu... Biedny Alex... ta świnia Stafford nie dość, że go nadwerężył fizycznie, to pewnie też duchowo... Cóż, za to teraz ten bufon nie będzie mógł przez dłuższy czas nadwerężać nikogo... Było parę minut po ósmej, gdy do baru weszła kobieta w krótkim bobrowym futrze i rozglądała się tak, jakby szukała znajomego. Gdy jej wzrok spoczął na Ravenie, uśmiechnęła 'się, po czym podeszła do baru i ignorując zaproszenia lotników, zamówiła drinka. Zapłaciła i ze szklaneczką w ręce bez wielkich ceregieli zbliżyła się do Amerykanina. Miała bystre, ciemne oczy i czarne włosy, które ściągnięte do tyłu odsłaniały ładną szyję i niewielkie uszy. Mogła mieć około dwudziestu ośmiu lat i była uderzająco urodziwa. Podchodząc do Ravena, odsłoniła w uśmiechu piękne zęby i patrząc mu prosto w oczy, spytała: — Mogę się przysiąść? Raven uniósł się od stolika i przysunął jej krzesło. Pociągnęła ze szklanki i pochyliła się ku niemu: — Czy nie spotkaliśmy się przypadkiem w Morgan Hali? — Wątpię — mruknął Raven. — Raczej bym panienkę zapamiętał. — Panią — poprawiła — ale to tak na marginesie. Pan jest Nicolaiem Ravenem? Raven spojrzał na nią zdziwiony. — Owszem, a dla przyjaciół Nickiem. Szanowna pani wybaczy, Jestem cokolwiek wstawiony. Przynajmniej myślę, że powinienem być. Zaczyna mi smakować to wino. — Uniósł pod światło swoją szklankę i przyjrzał się trunkowi: nie do wiary, to chyba przedwojenne zapasy Pytanie, sprzed której wojny? — Niech to będzie ostatni kieliszek. Raven — powiedziała słodko — wychodzimy! 71 — Wychodzimy? — Raven roześmiał się w głos. — Pani raczy żartować. Dla mnie trochę za wczesna godzina. — Pan złamał obowiązujący regulamin, panie Raven, i wyszedł bez przepustki — dodała równie miłym tonem. Cień zrozumienia przemknął po twarzy Ravena. — Oho, wysłali panią, żeby sprowadzić mnie z powrotem? — Nie, sama się zgłosiłam. To był mój pomysł. Chodźmy już dopiła zawartość szklanki i wstała. Raven nie ruszył się z miejsca. | — Wolnego, kochanie — powiedział obojętnym głosem — czego się tak śpieszysz? Wypijmy, pogadamy, za to może pójdziemy potem przez las... — Koniec drinkowania — powiedziała z lodowatym wyrazem oczu — i żadnych spacerów przez las. Mam samochód. — Oho! — uśmiech rozjaśnił twarz Ravena — to nawet przyjemJniej. Nagła myśl przyszła mu do głowy, bo dodał: — Co to znaczy,! że sama się zgłosiłaś, żeby tu przyjść po mnie? Skąd wiedziałaś,] gdzie mnie szukać? — Jestem jasnowidzem, panie Raven. Przyszłam tu, bo trochę o panu słyszałam. Chciałam przekonać się, czy to wszystko prawda. — No i co myślisz? — zalotnie spytał Raven puścił do niej oko. —Rozczarowana, czy nie? W razie czego radzę dokładniej się przekonać, bo tak na oko, to mało o człowieku wiadomo. Stała nieruchomo czekając, aż się ruszy z krzesła, ale ostatnie słowa rozbawiły ją. — Jestem pewna, że poznamy się bardzo dobrze, panie Raven powiedziała. — No już, idzie pan? Komandor Hetherington czeka na pana i gotów stracić cierpliwość. Założyła swój bobrowy płaszczyk i skierowała się do drzwi. Na podjeździe stał ford 8, do którego wsiadła po stronie kierowcy i otworzyła drzwiczki dla pasażera. — Może chcesz, żebym ja prowadził? — spytał Raven. — O nie, nie, bardzo dziękuję — potrząsnęła głową i Nick| poczuł subtelny zapach perfum. — Powinnaś grać w filmach — powiedział z prostotą, przyglądając się jej profilowi. — Czy już ktoś ci powiedział, że jesteś naprawdę bardzo ładna? — Grałam w filmach — odparła lakonicznie. 72 — Grałaś w filmach? — powtórzył z szacunkiem. — Mój mąż robił filmy — powiedziała. — Czasem obsadzał mnie w jakiejś roli. — Jest więc grubą rybą z filmowego biznesu — zaśmiał się Raven. — Nie żyje — powiedziała stłumionym głosem. Do Morgan Hali dojechali w milczeniu. W apartamencie komandora siedziała grupka ludzi, popijając drinki. Wśród nich rozpoznał Hetheringtona i ukrytego pod plastrami Kinlocha, a jeden z mężczyzn był mu zupełnie nieznany. Hetherington wstał i popatrzył na Ravena z wyrzutem. — Ominęła pana znakomita kolacja — powiedział. — Nie powinien był pan opuszczać ośrodka bez zezwolenia. Po szkoleniu nie jest już pan tą samą osobą co przed. No ale nie mówmy więcej o tym, wyobrażam sobie, jakim więzieniem może się wydawać to miejsce po dłuższym pobycie — zaśmiał się i tym razem zwrócił się do towarzyszki Ravena: — Najważniejsze, że już poznaliście się. Przyjechał spokojnie? — Jak owieczka — powiedziała kobieta, spojrzeniem dając Ravenowi do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozwodzić się nad niektórymi szczegółami. — Ale nie poznaliśmy się do końca, panie komandorze, zapomniałam się przedstawić. Może pan będzie tak łaskaw i uczyni to za mnie... By... uniknąć nieporozumień? Hetherington spojrzał na nią. — Nic mu pani nie powiedziała? — Nie. Pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli panu zostawię wszelkie wyjaśnienia. To pan jest reżyserem. — Zrobię to z przyjemnością — wymamrotał Hetherington, skinąwszy głową. — Ta młoda dama, panie Raven, to kapitan Joanna Darling. Jeśli będzie pan jej słuchał, to może pozwoli panu nazywać się Jo. Ale niech ta buzia nie zmyli pana, to twarda sztuka. Jeden z naszych najlepszych agentów. Zaopiekuje się panem i Kin-lochem podczas waszej podróży do Włoch. Pewien jestem, że nie mogliście znaleźć się w lepszych rękach... — Kapitan Darling? — wyjąkał Raven, szeroko otwierając oczy. —— Owszem — zachichotał Hetherington. — Mam wrażenie, że to jedyny w pańskim życiu kapitan, na którego może pan mówić 73 „darling". Z tym, że tego tu — spoważniał — należy tytułować, przez duże D, niech pan o tym pamięta, Raven. Żadnych poufałości. Zresztą kapitan daje sobie z takimi sytuacjami znakomicie rade. prawda? — O tak, komandorze Hetherington — powiedziała Joanna Darling. — Pan Raven musi tylko sobie zapamiętać, że cokolwiek powiem w czasie trwania operacji, jest święte. Ja jestem szefem -twardo spojrzała na Ravena, a potem przeniosła wzrok na Kinlo-cha. — Wszystko odbędzie się znakomicie, jeśli będziecie o tym pamiętali. V. KUTER Z TABARKI „Saracena" była piętnastotonowym kutrem o kadłubie pomalowanym na tak jasny odcień szarości, że w promieniach wschodzącego słońca wydawał się prawie biały. Jej smukłą linię uwydatniał ciemnoszary pas blachy, biegnący pod okrężnicą od dzioba aż do rufy. Wprawdzie na wodach portu Tabarka kołysało się wiele takich stateczków, ale o tak wczesnej porze tylko „Saracena" była w ruchu. Rybacka wieś Tabarka, położona na południowym brzegu wyspy o tej samej nazwie, wciąż jeszcze pogrążona była we śnie i tylko plusk wody od strony stawu zasilającego młyn zakłócał ciszę panującą w porcie. Na północy cienki pas wydm osłaniał wyspę od okresowych sztormów, biorących swój początek w Zatoce Lwów i przewalających się potem przez całe Morze Śródziemne. Wyspa miała zaledwie parę kilometrów szerokości, a jej portem było właściwie samo nabrzeże znajdujące się na południowo-wschodnim cyplu, skąd właśnie odbijała łódź. Pomachawszy jej na pożegnanie, grupka oficerów odeszła i tylko jeden człowiek pozostał na nabrzeżu. Patrzył na kuter płynący między falochronami i dopiero gdy łódź znacznie się oddaliła, ruszył w kierunku wzgórza wznoszącego się na krańcu cypla. Po dwudziesto 74 stoniinutowym marszu stanął na szczycie stumetrowej wysokości, skąd rozpościerał się wspaniały, zapierający dech w piersi, widok na bezmiar Morza Śródziemnego. Ale tym razem uwagę Hethering-tona przykuwał maleńki punkcik, oddalający się w kierunku horyzontu. Oto zaczynało się najgorsze — czekanie. Zrobił wszystko, co mógł, teraz pozostało już tylko czekać. Któryż to raz w życiu? Operacja „Strzęp" stała się faktem i za tydzień ludzie, których wyszukał i wyszkolił, znajdą się we Włoszech, a tam przejmie ich francuska grupa Aiguillon, nazwana tak dlatego, by rzeczywiście stać się „cierniem" w ciele wroga. Hetherington powoli zszedł ze wzgórza. Od wschodu dobiegał go głuchy łoskot zakłócający ciszę poranka — były to odgłosy wojny. Jeszcze niedawno wieś Tabarka znajdowała się na samej linii frontu, wkrótce jednak armia aliantów przebiła się w głąb Tunezji i teraz walczyła tam z wojskami niemieckimi o dostęp do Bizerty. Zatrzymał się na chwilę, wsłuchując się w daleką kanonadę, gdy nagle ostrzejszy dźwięk przedarł się ponad tamto miarowe dudnienie: to syrena przeciwlotnicza z pobliskiej tunezyjskiej wioski ostrzegała przed zbliżającym się nalotem. Wkrótce usłyszał charakterystyczny warkot nadlatujących niemieckich maszyn. W odległości około dwóch mil na niebie ukazało się pięć dwusilnikowych bombowców, podążających na zachód. Z ulgą stwierdził, że nie wykazują zainteresowania Tabarka, pewnie znów lecą na Bonę, oddalone o pięćdziesiąt mil od algierskiej granicy. Miasteczko to, będące punktem przeładunkowym rud żelaza, było ostatnim dalekomorskim portem między Algierią a linią frontu i od trzech miesięcy Luftwaffe bombardowała je w dzień i w nocy. ,,Saracena" znalazła się o ponad milę od Tabarki, czarnobrody porucznik RNR, który był dowódcą kutra, krzyknął w dół do pasażerów znajdujących się pod pokładem: — Można wychodzić! Kolejno wyłaniali się, mrużąc oczy od już przypiekającego porannego słońca. Pierwsza była Jo Darling, za nią pokazali się Raven, Kinloch i na końcu śniady mężczyzna, pochodzący z York-który był czwartym członkiem grupy, operatorem walizkowego nadajnika, mającego zapewnić im łączność z Hetheringtonem w Algierii. Paddy Snów, dowódca „Saraceny", uśmiechnął się przyjaźnie. Jeszcze w Tabarce gdy całą czwórkę ładowano bez ceregieli pod pokład, zauważył, że była wśród nich kobieta. Dopiero teraz mógł ocenić jej niezwykłą urodę, lecz czynił to ostrożnie, by nie myślano, zresztą zgodnie z prawdą, że ocenia jej kwalifikacje łóżkowe. — Czy pan jest dowódcą? — zwrócił się do Kinlocha, ale nim ten zdążył odpowiedzieć, piękna pasażerka stanęła między mężczyznami. — Ja jestem — powiedziała bez uśmiechu, chłodno patrząc Snowowi w oczy. — Czy pan jest — zrobiła ruch głową — kapitanem tej dryfującej puszki po makrelach? Snów miał wreszcie okazję dokładniej się jej przyjrzeć. — Hę, hę, to dopiero! — zaśmiał się. — Łajba faktycznie ledwie się trzyma i nie zasługuje na lepsze określenie. Mnie też nie musi pani nazywać kapitanem, starczy, jak będziecie mi mówili szefie. Jo Darling odwzajemniła się uśmiechem, w którym błysnęły śliczne zęby: — Więc za to do mnie może pan mówić kapitanie. Tak się składa, że to mój oficjalny stopień. Snów zaryczał radośnie, po czym skłonił się i powiedział: — Rozkaz, pani kapitan. W każdym razie bez nazwisk, takie są reguły tej zabawy. My swoich pasażerów nazywamy Joeyami, więc pani będzie kapitanem Joey, a tamci — kiwnął głową w kierunku Ravena, Kinlocha i radiooperatora — to Joey Jeden, Joey Dwa i Joey Trzy. Naszym zadaniem jest zesrać się w gacie, ale dostawić was, gdzie trzeba. Nic nas nie obchodzi, co tam macie robić, nawet nie chcemy o tym słyszeć. A więc gęby na kłódkę i jedziemy! — To już wszystkie reguły gry? — uprzejmie zapytała Darling. — Jeszcze jedna — dodał Snów. — Jeśli wam powiem, żebyście; zmiatali z pokładu, to macie to zrobić natychmiast, jakbym wam tyłki przypiekał. I siedzieć cicho, aż nie zawołam, że wszystko jest o'kay. Pokonali następnych parę mil, gdy Snów rozkazał zatrzymać silnik „Saraceny" i nastawił uszu. Głowy wszystkich uniosły się 76 ku niebu: wpierw usłyszeli warkot, a potem, osłoniwszy oczy od słońca, dojrzeli pięć bombowców nadlatujących od wschodu. — Szkopy — mruknął Snów i spojrzał na zegarek —jak zwykle punktualni. Jo Darling z niepokojem wpatrywała się w bombowce. — Wszystko w porządku, kapitanie Joey — zapewnił ją Snów. — Nie będą sobie nami zawracać głowy. Lecą na Bonę, są regularni jak poranne gazety. Chiefie, zabieraj chłopaków na burtę! — zawołał do siwowłosego członka załogi, stojącego na rufie. — Tak jest, szefie. — Czas oblec się w strój galowy — powiedział Snów do swych pasażerów i zniknął. Z zainteresowaniem przyglądali się, jak załoga spuszcza na wodę niewielką szalupę i trzeba było dłuższej chwili, żeby stało się jasne, co zamierzają zrobić. — Będą ją przemalowywać na inny kolor — stwierdził Kinloch zwracając się do Ravena. Rzeczywiście, czterech stojących w szalupie rozpoczęło przemalowywanie kadłuba „Saraceny". — Viva Italia! Nie uważacie, że patriotyczne kolory będą od tej chwili bardziej odpowiednie? — zaśmiał się Snów, nadchodząc z pędzlem i puszką farby. Przechylił się przez rufę i zaczął na biało zamalowywać ciemnoszary pas blachy biegnący pod okrężnicą, podczas gdy trzej mężczyźni w szalupie kładli czerwoną farbę na pas kadłuba nad linią wody, a czwarty malował na zielono część między blachą a nadburciem. Raz dwa ukończono pracę i silnik „Saraceny" znów zaterkotał. Z prędkością dziewięciu węzłów ruszyli na północny zachód, ku południowo-wschodniemu brzegowi Sardynii. Mieli do pokonania około stu trzydziestu mil. Po południu lekkie podmuchy od Morza Tyrreńskiego zmieniły się w silny północno-wschodni wiatr, który zaczął miotać małym kutrem po spienionych falach. Prymitywny schowek pod pokładem chronił przed wiatrem, ale nie przed wodą: lała się do środka przez szpary starego kadłuba i wkrótce brodzili w niej po kostki. Kinlochowi i Ravenowi w ogóle to nie przeszkadzało, przyzwyczajeni byli również do ciągłego, jednostajnego kołysania, natomiast biedną Jo i radiooperatora prędko powaliła choroba morska, która miała ich męczyć do samego końca podróży. Rano „Saracena" znajdowała się już o dziewięć mil od zachodniego wybrzeża Sardynii, ale Snów nie wydawał się tym faktem specjalnie podniecony. O ósmej rano, ubrany w przybrudzony podkoszulek w biało-niebieskie pasy i w wełnianą czapeczkę, wezwał wszystkich na pokład i rozkazał rzucić za burtę sieć. Z wielkim uznaniem powitał fachową pomoc Ravena i Kinlocha, którzy radzili sobie, jakby nic innego w życiu nie robili, ale gdy chcąc jeszcze bardziej dowieść, jak znają się na kłusowniczym fachu, spytali, czy mają odciąć sieci, gdy zobaczą, że ktoś płynie, obruszył się: — Skądże! Sieci to nasza zgrywa, tak samo jak cała ta maskarada. Jesteśmy biednymi rybakami i nic nas nie obchodzi, łowimy sobie ryby i tyle. W dzień, bo nocą popłyniemy z pełną prędkością. Pierwszy nieproszony gość pojawił się o drugiej po południu: był to mały punkcik na niebie, który rósł, aż okazał się patrolowym junkersem 88. Snów nakazał zejście pod pokład. Samolot dwa razy przeleciał nisko nad nimi, ale pilot najwyraźniej nie zauważył nic niepokojącego. Snów i marynarze przyjaźnie pomachali pilotowi i samolot odleciał w stronę wybrzeża. Drugi alarm ogłoszono o czwartej po południu. Było to w chwili, gdy kuter znajdował się o piętnaście mil od brzegu, pełznąc powoli na północ. Nagle przeleciały nad nimi dwa hurricany z oznakowaniem RAF-u, co kompletnie zaskoczyło załogę, ale zdumienie ich jeszcze się wzmogło, gdy oba samoloty ostro zaatakowały łódź. Już pierwsze spadające pociski podziurawiły pokład i strzaskały maszt. Bomstenga razem z plątaniną omasztowania i brezentem runęła w dół, a spod rozwalonej pokrywy silnika buchnął dym. Następne pociski o mały włos nie trafiły Ravena i Kinlocha, leżących na pokładzie. Obok nich Snów z zakrwawioną twarzą wygrzebywał się spod omasztowania, które go całkiem przykryło. Wykrzykując przekleństwa w kierunku samolotów, chwiejnie podniósł się na nogi i potykając się o kawałki strzaskanego masztu i osprzętu, kolejno podchodził do leżących na pokładzie marynarzy. Ponowny warkot 78 zwiastował nawrót hurricanow, ale tym razem ukontentowawszy się widokiem, jaki przedstawiała „Saracena", odleciały na zachód, zostawiając ją swemu losowi. Dryfując z prądem morskim w kierunku północno-wschodnim, kuter jeszcze utrzymywał się na powierzchni morza. Dwóch ludzi Snowa nie żyło, dwóch innych było poważnie rannych. Z grupy Hetheringtona zginął radiooperator. Jo Darling, sina z powodu nie opuszczającej jej nadal choroby morskiej, opatrywała rannych. Raven i Kilnoch wpierw pomagali Snowowi i jego pozostałym ludziom w gaszeniu silnika, a potem zajęli się uszczelnianiem kadłuba. Wiedzieli, że to daremny trud. ,,Saracena" bowiem nie miała szansy na uratowanie. Albo będzie dryfować dalej, póki nie zniknie pod wodą przewrócona falami, albo jeśli pogoda się zmieni, roztrzaska się o przybrzeżne skały Sardynii. Nadzieja na ratunek ze strony jakiegoś przyjaznego okrętu była równa zeru. Wchodząc na częstotliwość radiową, zarezerwowaną tylko dla nagłych wypadków, Snów nadał meldunek do Algierii. Podawszy swoje namiary, mogli już teraz tylko czekać na zmiłowanie nieba, starając się za wszelką cenę utrzymać łódź na wodzie. Czterej mężczyźni na zmianę pracowali przy jedynej ręcznej pompie, daremnie walcząc z nieubłaganie podnoszącym się poziomem wody i dopiero gdy Jo Darling, wciąż walcząc z wymiotami, znalazła jakieś jedzenie, zgromadzili się na rufie, by spożyć skąpe porcje zeschniętego chleba i zimnej fasoli z puszki. Kinloch widząc, że Jo nie je, próbował ją do tego nakłonić. — Dziękuję, dbam o linię — powiedziała chłodno. Kinloch obruszył się. — To bardzo głupie z pani strony. Z pełnym żołądkiem poczułaby się pani znacznie lepiej. — To miłe, że tak się pan o mnie troszczy — odparła z rozbawieniem — ale ja naprawdę od początku podróży nie mam ochoty na jedzenie. — Ma pani ochotę, czy nie — nie ustępował Kinloch — powinna pani zjeść przynajmniej trochę suchego chleba. — Och przestań, Alex — upomniał przyjaciela Raven. — Jeśli Aifowa mówi, że nie, to zostaw ją w spokoju.— W porządku, w porządku — naburmuszył się Kinloch. — W końcu to, że ona musi dbać o linię, wcale mi nie przeszkadza. Przynajmniej ja mam pełniejszy żołądek. Wkrótce Raven i ludzie Snowa wrócili do pracy przy pompie. Kinloch na rufie jeszcze jadł, gdy zbliżył się do niego Snów. — O co chodzi? — z pełnymi ustami zapytał Szkot. — Odsuń się, muszę w schowku na farby umieścić ładunek wybuchowy. Kinlochowi reszta fasoli omal nie wypadła z ust. — Ładunek wybuchowy? Po co? — Żeby wysadzić w powietrze łódź. — Czyżby ta krypa nie tonęła wystarczająco szybko? — zdumiał się Kinloch. — Musi być założony na wszelki wypadek — odpowiedział Snów. — Na wypadek czego? — Na wypadek pojawienia się nocą łodzi patrolowej, przyjacielu. Jeśli tylko się pojawi, opuszczamy kuter i moja mała wybuchowa sikoreczka tak dziobnie „Saracenę", że zaraz da nura pod wodę. Nie było cię, kiedy innym o tym mówiłem? — Nie — wybełkotał Kinloch, połykając ostatni kęs chleba. — No to teraz wiesz. Jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, łódź patrolowa zatrzyma się, żeby nas wyłowić, a jeśli nie... — Snów urwał, resztę pozostawiając wyobraźni Kinlocha. — Będziecie mieli dwie minuty na wyskoczenie za burtę i spieprzanie jak najdalej od łodzi. Nie mogę wam dać więcej czasu, niestety. Zresztą wszyscy równo ryzykujemy, cała nadzieja w tym, że nas nie zostawią w tej cholernej wodzie. W każdym razie ktokolwiek pojawi się, przyjaciel czy obcy, „Saracena" musi zatonąć, zabierając ze sobą wszystkie swoje małe sekrety. — A co z tymi dwoma rannymi? — spytał Kinloch. — Zostaw to Chiefiemu i mnie. Sądzę, że nikt z nas nie będzie się moczył w tym pieprzonym morzu dłużej niż pół godziny. Da wam to dość czasu na szybką powtórkę z wyjaśnień, jakie macie podać po wyłowieniu. Kapitan Joey mówi, że wszyscy dobrze pływacie, więc przynajmniej tym nie muszę zawracać sobie głowy. 80 Snów odszedł. Z braku fasoli i chleba Kinloch przełknął ślinę. Popatrzył na Jo Darling, która siedziała na pokładzie, oburącz obejmując kolana i przyciskając do nich policzek. Wyczuł napięcie, które usiłowała skryć. — Czy coś panią niepokoi? — spytał, zastanawiając się nad głupotą konwencjonalnego pytania w takiej sytuacji. — Nie, nic. — Kłamie pani. Wydała z siebie dźwięk, który mógł być śmiechem. — Jest pan dość obcesowy, panie Kinloch. Tak, skłamałam. To moje drugie kłamstwo tego dnia. — A jakie było pierwsze? — Naszemu kapitanowi powiedziałam, że dobrze pływamy. — Przecież tak jest? — Nie jest, ja nie pływam. Nie przepłynęłabym nawet metra, śmieszne co? Mam dwadzieścia osiem lat, bywałam w najróżniejszych opresjach, robiłam różne rzeczy i nigdy nie nauczyłam się pływać. Kinloch osłupiał. — Chce pani, żebym o tym powiedział dowódcy? Jeśli on... — Nie! — prawie krzyknęła — zabraniam panu! To rozkaz, panie Kinloch. Patrząc na nią, zastanawiał się nad sensem respektowania rozkazów wydawanych przez ten cień dziewczyny. — W porządku — powiedział wreszcie. — Jeśli pani tak bardzo nie chce, to nie powiem. Choć to chyba niezbyt mądre. Ale ja też mogę wydawać rozkazy i czy się to pani podoba czy nie, wydam pani jeden. Może go pani uznać za bezczelność, za niesubordynacje służbową albo za przejaw męskiego szowinizmu, ale do cholery, zastosuje się pani do niego. Kiedy będziemy skakać przez burtę, pani będzie cały czas przy mnie, ręka w rękę. Ma się mnie pani kurczowo trzymać, choćby pazury odpadały... Ja pływam diabelnie dobrze, wystarczy na nas dwoje. Wstał i pochylił się nad nią. — Zrozumiano? Spojrzała na niego bez wyrazu — Pan nie zostawia miejsca na niedomówienia, co, panie Kin- 81 loch?... Taki pan ma dar wymowy... Czy pan czeka na wybuch] mojej wdzięczności? Czego pan się właściwie spodziewa? Wydawało się, że Kinloch pęknie ze złości. — Nie oczekuję od pani niczego, psia krew! Jeśli walę prosto z mostu, to dlatego, że inaczej nie umiem. — Nie miałam zamiaru pana obrazić, panie Kinloch... — Miejmy nadzieję i już nie wracajmy do tego, kapitanie Darling. Niech pani zrobi to, co powiedziałem: ma się mnie pani trzymać jak rzep psiego ogona! Około drugiej w nocy zmienił się kierunek wiatru i „Sara-cena" zaczęła dryfować w stronę Sardynii. Była głęboko zanurzona w wodzie i właściwie powoli tonęła. Spodziewając się lada chwila najgorszego, wynieśli obu rannych marynarzy na pokład, znajdujący się już na poziomie morza. Nie zdążyli ich porządnie ułożyć we względnie suchym miejscu, gdy hen od północy dobiegł ich uszu dźwięk pracujących silników jakiegoś okrętu. — Brzmi jak łódź patrolowa — odezwał się Snów. Jednak nawet wtedy, gdy okręt znalazł się między tonącą „Saraceną" a wybrzeżem, nie umiał go rozpoznać. — Cokolwiek tam płynie — ponuro powiedział — jest naszą ostatnią szansą. Albo teraz, albo nigdy; przygotujcie się do opuszczenia kutra, a ja spróbuję ich nami zainteresować. Chwilę poszperał w kabinie sterowniczej i wyszedł stamtąd z rakietnicą. Uniósł ją wysoko nad głowę i przycisnął spust: po chwili rój czerwonych iskier, rozsypawszy się po niebie, wolno zaczął opadać w czarne morze. — Dobra, wyskakiwać! — powiedział, podchodząc do schowka na rufie, by uruchomić zapalnik zegarowy. Chiefie i Raven skoczyli, a Kinloch z Jo spuścili pierwszego z rannych w ich wyciągnięte ramiona. Właśnie mieli zająć się drugim, gdy wrócił Snów i zastąpił Jo. — Szybciej, szybciej! — ponaglał — zostało nam najwyżej dziewięćdziesiąt sekund! Kinloch, zgięty wpół nad burtą i opuszczający drugiego rannego, usłyszał nagle plusk. Obejrzał się: Jo Darling nie było. Błyskawicznie ściągnął koszulę i wpatrzył się w nieprzeniknioną czerń za 82 burtą, przeszedł nawet okrężnicę i kucnął nad wodą, usiłując wzrokiem przeniknąć fale: nic nie było widać. — Spieprzaj stąd, do cholery! — nagle wrzasnął Snów i kopnął Kinlocha w tyłek. Ten zachwiał się i usiłując złapać równowagę, zwalił się do wody. Szybko wypłynął na powierzchnię i prychając, dojrzał Snowa podążającego już w kierunku Ravena i Chiefiego, którzy podtrzymywali dwa bezwładne, kołyszące się na wodzie ciała. — Spieprzaj stąd, prędzej! — rozpaczliwie krzyknął ku niemu Snów i sam zaczął odciągać rannych od „Saraceny". Kinloch ostatni raz ogarnął przerażonym spojrzeniem ciemne fale wokół. Już zamierzał popłynąć w mrok przed siebie, gdy wtem dojrzał coś białego, kołyszącego się na falach. Z prędkością torpedy dał nura w tym kierunku i chwycił białą, bawełnianą bluzkę Jo Darling. Ona sama w tej chwili wyślizgnęła się z niej jak ryba i zniknęła pod wodą. Zanurkował i poczuł, że chwycił za włosy, gdy jednak pociągnął ją do góry, bezwładne dotąd ciało zaczęło stawiać opór. Wierzgała i pluła wodą, kiedy nie luzując żelaznego uchwytu, usiłował utrzymać jej twarz nad powierzchnią wody. — Puszczaj! — zaskowyczała, śliniąc się i wymiotując. — Przestań się szarpać, ty głupia dziwko! — wrzasnął jej prosto w ucho — utopisz nas oboje! Nagle przestała się opierać, całkowicie ulegając jego woli. Nie puszczając włosów ogarnął jej szyję i głowę ramieniem, a ciało przesunął nad siebie tak, by jego cały ciężar spoczywał na nim jak na desce. — Kretynka! — zżymał się cały czas. — Przecież powiedziałem, żebyś czekała na mnie. Z daleka dobiegł go głos Ravena! — Alex, Alex, czy wszystko o'kay? — W porządku, Nick! — odkrzyknął. — Szefowa trochę się opiła wody, zostanę z nią... Jego ostatnie słowa zagłuszył huk wybuchu i „Saracena" w jednej chwili stanęła w ogniu. Jej dziób frunął wysoko w powietrze, a kawałki desek i belki rozprysły się po morzu. — Uspokoiłaś się już? — zapytał Kinloch zwalniając. — Trzeba mnie było zostawić — ciężko oddychając, powiedziała Jo.-Nie gadaj bzdur, za kogo ty mnie masz? — Powinieneś mnie był zostawić — upierała się. — Nie miałeś prawa decydować za mnie. Jesteś nienormalny. Przez głowę Kinlocha przemknęła myśl, ale zaraz ją stłumił Myśl, że Jo Darling pragnęła śmierci, wydała mu się absurdalna. Z drugiej strony, kobiety pod wpływem stresu mają skłonność do zachowań irracjonalnych. Jeśli tak, to próba utopienia się była ze strony Jo Darling zwykłą przewrotnością. Wolała umrzeć, niż zawdzięczać mu cokolwiek... No, koniec żartów — rozmyślał dalej - -na pewno jest jakiś głębszy powód. W zachowaniu jej było przecież coś więcej niż urażona babska duma. Jej chłód, dystans, jaki utrzymywała od pierwszej chwili ich spotkania, podpowiadały co innego: zniechęcenie. Zniechęcenie do życia... Nagle wszystko ułożyło mu się w logiczną całość. Wykonywała tę niebezpieczną robotę, bo chciała zginąć... W ciemności, w bezkresnej toni intuicyjnie odgadł prawdę: ta głupia, dzielna cipa chce kopnąć w kalendarz! I powody, które kierują tym pragnieniem, nie mają nic wspólnego z nim czy z Ravenem, w ogóle z niczym, co jest teraźniejszością... Mają korzenie w przeszłości. Zachował swoje odkrycie dla siebie. Wiedział, że nie jest to ani pora, ani miejsce, żeby przepytywać Jo z dawnych sprawek. Wiedział tylko jedno, że w żaden sposób nie przyłożył ręki do samobójczych planów tej młodej, odważnej kobiety, chociaż życie je zaczynało mu już ciążyć. — Poruszaj nogami — rozkazał — tak jakbyś ćwiczyła zginanie kolan. Wolniej, do cholery jasnej, nie śpiesz się. W końcu musiał prosić, żeby przestała. Łatwiej było utrzymać ją na powierzchni, gdy się nie ruszała, ponieważ przy każdym jej ruchu coś go uwierało w pierś. Było to metalowe zapięcie jej stanika, choć nie wiedział o tym, póki nie zaczepił ręką o sprzączkę Uwięziony kciuk wykręcił się boleśnie i kiedy próbował go uwolnić, stanik zsunął się z jej ciała. Złapała go. — Jezu! — krzyknęła — nie ma powodu, żebyś mnie rozbierał! — Zostaw to cholerstwo! — warknął, gdy ciągle szamotała się z< stanikiem. Wyśliznęła się z jego uścisku i zniknęła pod wodą Z otwartymi ustami zanurkował, wypijając chyba pół galona słonej wody. Zachłyśnięcie się i jej idiotyczna skromność rozwścieczyły go 84 Wypłynął na powierzchnie, znów trzymając ją całą dłonią za włosy Pluła wodą i jęczała z bólu, ale on zawołał: — Przestań się wygłupiać, ty durna babo! Przecież cię tu nie zgwałcę! — Sukinsyn! — jękliwie odwzajemniła mu się i przestała się opierać. Nawet namówił ją, żeby objęła go z tyłu ramionami za szyję tak, żeby rękoma i nogami mógł swobodnie pracować. '— Musimy odszukać resztę — powiedział, wypluwając wodę. — Nie! — zaszłochała. — Nie, proszę cię! Zrozumiał, że nieszczęsna wciąż bardziej przejmuje się swą nagością niż ocaleniem. — Ludzie... — westchnął — powinienem ci pozwolić utonąć, ty głupia krowo! Nagle usłyszeli warkot silników i snop światła rozdarł ciemność. Był jednak zbyt daleko i do tego skierowany w inną stronę. Światło /gasło tak szybko, jak się pojawiło i silniki umilkły, ale za to usłyszeli dalekie odgłosy rozmowy. — Tutaj! — zaczął wrzeszczeć Kinloch i krzyczał tak z całej siły, póki podrażnione solą gardło nie ochrypło. Jego głos utonął w ponownym warkocie silników. Snop światła znów wolno powędrował po wodzie, ale wciąż nie w ich kierunku i w końcu światło zgasło, a warkot silników wzmógł się. Statek odpływał z pełną prędkością: hałas jego motorów cichł, cichł, aż zupełnie zamilkł. — Oj nieee... — cicho jęknął Kinloch. Wtem z drugiej strony dobiegł go odgłos, który wydał mu się warkotem silników wielu statków. Jo Darling też to usłyszała. — Co to? — spytała, przytulając policzek do jego szyi. — Bóg jeden wie — odparł. — Więcej niż jeden statek i są znacznie większe od tego, który odpłynął. Wkrótce okręty zbliżyły się i okazały się niszczycielami płynącymi w odległości około dwóch mil od siebie. Dwa z nich przemknęły całkiem blisko w kierunku wybrzeża, trzeci zaś, największy, płynął prosto na nich. Kinloch znów zaczął krzyczeć ile sił w płucach, choć wiedział, że szansę, by go usłyszano, są znikome. Okręt zmienił kurs i minął ich w odległości około czterech kabli. Hetherington ze swoją znajomością włoskiej marynarki wojennej na pewno natychmiast by go rozpoznał. 85 Teraz mogli już tylko przyglądać się, jak odpływa, nie wiedząc, czy to przyjaciel, czy wróg. Wzniecone przez statek fale przewalały się nad ich głowami i Kinloch manewrował tak, by ustawić się twarzą do nich. Po chwili wszystko uspokoiło się i ucichło. Zostali sami. VI. OCALENIE Gdy wędrujące po falach światło reflektora odnalazło w końcu rozbitków, Nick Raven, ani na chwilę nie przestając pomagać Snowowi i Chiefiemu utrzymać głowy rannych nad wodą, z rezygnacją pomyślał o niewoli. Toteż gdy zorientował się, że głos wołający ich zza oślepiającej lampy ma nienaganny angielski akcent, wydał z siebie spontaniczny okrzyk radości. Uratował ich ścigacz torpedowy produkcji amerykańskiej, na którego pokład pierwsi zostali wciągnięci ranni. Gdy nadeszła kolej na Ravena, w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że po tej łodzi przejechano lampą lutowniczą: zewsząd atakował go smród przypalonej farby. Było oczywiste, że łódź brała niedawno udział w ciężkiej akcji bojowej. Tylko reflektor nad pokładem i umieszczona na trójnogu kopuła radaru zdawały się nie-ruszone, poza tym bowiem podwójne lufy dział były splecione ze sobą jak warkocze, nadbudówka osmolona, podziurawiona jak sito i poryta pociskami, a pod prawą burtą spoczywały dwa nieruchome ciała, przykryte byle jak kocami. Tej nocy sławne szczęście towarzyszące dotąd ścigaczowi HMS „Nieuchwytna" wyraźnie go opuściło... [ Ochrzciły go tak załogi innych ścigaczy, odkąd kapitan, zadziorny szczeniak, zaczął przechwalać się na lewo i prawo, że jest na swym okręcie niedościgniony. Równie sławne stały się szalone wyczyny „Nieuchwytnej" u tunezyjskich wybrzeży, gdzie wzięła udział w kilku niesłychanie brawurowych akcjach. Tym razem jednak, podczas bitwy w cieśninie Bonifacio „Nieuchwytnej" i jej załodze nieźle się oberwało, może dlatego, że zapuściła się poza zwykły zasięg działania ścigaczy. 86 18 marca po południu ich grupa, zatankowawszy paliwo w pobliżu cieśniny między Sardynią a hiszpańską wyspą Minorką, próbowała pod osłoną nocy wymknąć się poza teren wroga. Jednak w odległości siedmiu mil od cieśniny Bonifacio włoska flotylla przechwyciła wracający na południe konwój. Rozpoczęła się regularna bitwa, w której „Nieuchwytna" zdążyła wypuścić tylko dwie torpedy, zanim nadszedł rozkaz, by natychmiast wycofać się z walki. Oznaczał on ocalenie nie tylko dla „Nieuchwytnej", na której skupiła się tej nocy cała wściekłość wroga, lecz przede wszystkim dla rozbitków z „Saraceny". Komunikat nadany z Algierii zawiadamiał bowiem wszystkie jednostki znajdujące się w promieniu siedejndziesięciu mil na południe od Sardynii o katastrofie „kutra specjalnego". Nick mimo wstrząsu, jakiego doznał na widok zniszczeń okrętu i ofiar wśród załogi, ani na chwilę nie przestawał myśleć o Alexie. Ledwie dowiedział się, że nikogo takiego nie wyłowiono, nie odstępował od burty i wraz z reflektorem rytmicznie omiatającym fale usiłował przebić czerń przed oczami. Ani przez chwilę nie dopuszczał myśli, głośno wyrażonej przed chwilą przez tego chłop-czykowatego dowódcę ścigacza, że pozostali rozbitkowie na pewno już utonęli. Wiedział, że jeśli trzeba, Kinloch płynąłby przez całą noc: do cholery, morze było przecież jego częścią i czuł się w nim jak ryba. Utonął? Alex? Nie... łzy prawie napływały mu do oczu, kiedy wytężał wzrok. Nawet zimno nie mogło Alexa zmóc, zwłaszcza że ta noc i morze były wyjątkowo ciepłe. Trzeba szukać dalej, dalej... Znajdą Kinlocha, to znajdą przy nim i dziewczynę... Nagle, nie dowierzając swym uszom, usłyszał komendę wyłączenia światła, po której ostrzej zawarczały silniki okrętu. — Cooo? — zaryczał — jakim prawem! Nie pozwalam! Nie dosłyszał drugiej komendy, którą podał operator radaru: trzy nie zidentyfikowane jednostki pływające, prawie na pewno statki nieprzyjacielskie, znajdują się już w odległości kilku mil od ,,Nieuchwytnej" i zbliżają się bardzo szybko. Kapitan nie zwrócił najmniejszej uwagi na protest półnagiego Ravena, krzyczącego z nosowym amerykańskim akcentem. Wiedział, że najlepszy przyjaciel tego jankesa pławi się gdzieś w tym morzu, musiał jednak przede wszystkim troszczyć się o bezpieczeństwo swojego niezdolnego do walki okrętu i poturbowanej załogi. 87 — Zabrać mi tych ludzi z pokładu! — brutalnie rozkazał i ponaglił dłonią — wynosimy się stąd! Kin loch zadecydował, że ich ostatnią nadzieją jest dopłynięcie do lądu, Z Jo Darling uczepioną szyi mozolnie podążał na wschód i płynąc objaśniał jej nazwy gwiazd i konstelacji, które pomagały mu orientować się w przestrzeni. Początkowo, poza narzekaniami na zimno, prawie w ogóle się nie odzywała. — I tak mamy szczęście — zapewnił ją. — O tej porze roku temperatura wody bywa zwykle o kilka stopni niższa. Była to przesada, która starczyła, by Jo przestała narzekać na chłód. Największe jednak kłopoty sprawiały Kinlochowi oczy znaczne zasolenie wody być może ułatwiało pływanie, ale lepiej nie mówić, jak okropnie drażniło powieki. — Czy długo jeszcze będziesz tak mógł płynąć? — zapytała cicho, gdy minęła dobra godzina drogi. — Odpocznę na brzegu. — Nie możesz płynąć i płynąć bez końca. Miała oczywiście rację. Wcześniej czy później siły opuszczą go. Bez niej mógłby płynąć i dwadzieścia mil, może nawet więcej, ale z nią jego możliwości były jedną wielką niewiadomą. Kiedy zmoże go to prawdziwe, wielkie zmęczenie? Za dziesięć godzin? Dwanaście? Nie było sensu zgadywać. Na razie musi płynąć, płynąć przed siebie, póki nie wstanie świt i będą mogli zorientować się, gdzie są. Żeby tylko zobaczyć ląd! Wiedział, że jeśli ujrzy choćby cień ocalenia, to już nie pozwoli ani sobie, ani Jo zginąć. A jeśli wstanie dzień i nie zobaczy wokół siebie nic poza bezkresnym przestworem wód? Odrzucił to, za wcześnie na taki pesymizm! Czuł się wciąż wystarczająco silny, by jeszcze płynąć przez dłuższy czas. Z przyjemnością zauważył, że samobójczy zapał Jo jakby osłabł. Wyglądało na to, iż ma nie mniejszą nadzieję, że Kinloch uratuje i siebie, i ją i jakby zagrzewała go w tej determinacji Natychmiast reagowała na każdą jego komendę, zmieniała pozycje ciała lub rozluźniała uścisk ramion. — Szybko się uczysz — pochwalił ją, gdy nabrała nawet takiej wprawy, aby ruchami nóg i lekkim tylko uchwytem rąk za jego 88 ramiona pomagać mu w płynięciu. Przestawała bać się wody i z dziecięcą radością odkrywała, jak łatwo jest ciału ludzkiemu utrzymać się na powierzchni. — Prawie cię dusiłam, przepraszam — przyznała. — Postaram się nie być albatrosem i nie wieszać ci się na szyi. Roześmiał się wiatr z południa się przebudził Albatros wciąż był z nami: Co dzień dla strawy lub zabawy Zlatywał przywołany. Plując morską wodą, zacytował wiersz Coleridge'a. Jo Darling też się zaśmiała i ciągnęła dalej: Trwożysz mię, stary ty żeglarzu Koścista ręka trwoży! Twarz pomarszczona, ciemna: piasku Ławica z brzegu morza* — Może jestem stary, ale moje ręce nie są kościste! — zaprotestował. — To nie jest aluzja osobista — parsknęła. — Umiesz cały wiersz na pamięć? Zarecytuj — zachęcił ją. — Znam tylko fragmenty. — To coś zaśpiewaj. Poprawi nam się nastrój. — Tobie czy mnie? — Mnie. Ty już jesteś wystarczająco radosna. Nie od razu odpowiedziała. W końcu odezwała się lekko drżącym głosem! — Byłam głupią krową... miałeś rację, że mnie obsztorcowałeś w ten sposób. — Zapomnijmy o tym. Co ty, do cholery, robisz? — zdenerwował się, gdy nagle zaczęła wierzgać za jego plecami. — Zrzucam swój głupi „hamulec psychologiczny"... Zdejmuję te cholerne spodnie! Zatrzymał się i asekurował ją, dopóki nie uwolniła się od krępującego jej ciało materiału. * Samuel Taylor Coleridge, „Pieśń o starym żeglarzu", tłum. Zbigniew Kubiak (przyp. tlum.) 89 — Lepiej? — zapytał. — O tak, dzięki. Ciągnęły mi nogi do dołu. — Wiem. Czułem, że nas oboje ciągnie do dołu. — Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? — Żebyś znowu zaczęła robić cyrk z powodu swej skromności? — Niech szlag trafi moją głupią skromność! Miałeś rację, wiesz... że nie pozwoliłeś mi utonąć. — Nie miałbym z kim porozmawiać — burknął — no dalej, musimy ostro wiosłować. Pomógł jej wrócić na miejsce na jego plecach i znów zaczął płynąć. To absurdalne, idiotyzm! — powtarzał w myślach, czując na sobie zmysłową kształtność jej ciała. Jej piersi ocierały się o jego nagie plecy i poczuł, że ogień wstępuje mu w krocze. Próbując się opanować i skoncentrować na pracy rąk i nóg zastanawiał się, czy taki atak frywolności nie jest przypadkiem sygnałem alarmowym nadchodzącego zmęczenia. Kobietka owszem, niczego, ale miejsce niezbyt właściwe, żeby się nią zająć. Przyśpieszył. — Alex? — nigdy przedtem nie zwracała się do niego po imieniu — Tak? — Jeśli nam się uda... Dziękuję ci. Dziękuję za twój wysiłek. — Uda się. To krótkie stwierdzenie stało się początkiem długiej ciszy między nimi. Czuł teraz ból w ramionach i w nogach poruszających się jak źle naoliwiona maszyna. Coraz bardziej przygniatał go ciężar Jo, a wkrótce pojawił się narastający przy każdym ruchu okropny ból w lędźwiach. Na wschód, na wschód, muszę pracować rękami, nogami, nie myśleć... — Alex? Tak wiele chciałabym ci wyjaśnić... — Mogę poczekać. — Aleja chcę, żebyś mnie rozumiał. Chcę ci powiedzieć o mnie... — Wiem... zostaw to na później. Było mu coraz ciężej oddychać i mówić jednocześnie. Jego ruchy stały się wolniejsze i miał wrażenie, że woda gęstnieje, że zmienia się w jakiś klej i do nóg przyczepiono mu ciężarki. — Zmęczony jesteś — zrezygnowanym głosem powiedziała Jo — puść mnie, Alex. Ratuj siebie. — Wykluczone! 90 — Nie chcę, żebyś przeze mnie umarł. — Nikt nie będzie umierał. Przytuliła twarz do jego szyi. Jej palce jak gwoździe wpiły się w jego ramiona i płacz wstrząsnął całym jej ciałem. Usłyszał, że szepce mu w szyję jakieś niezrozumiałe słowa: brzmiały słodko i cokolwiek znaczyły, była w nich przede wszystkim pełna pokory wdzięczność. Prosiła, by ją ocalił, nie chciała umierać. Kinloch zagryzł usta i skoncentrował się na miarowych ruchach kończyn. Brzask rozjaśniał niebo, gdy wtem usłyszeli echo uderzeń metalu o metal, jakby ktoś kuł w kowadło. Gwałtownie zawrócił całym ciałem w kierunku dźwięku... Był zmęczony, och jak śmiertelnie zmęczony, jeszcze chwila, a zapragnie usnąć, zamknąć oczy na wieki i osunąć się w bezdenną otchłań... Ze wszystkich sił parł do przodu, pokonując fale, jakby były z lodu i nagle zatrzymał się zaniepokojony. Uderzenia umilkły. Przywidzenie? Powiódł wokoło pełnym rozpaczy wzrokiem i naraz dojrzał! To była nieruchoma, szara bryła okrętu! — Tutaj! Jezus Maria, tutaj! Na pomoc! — Tam ktoś krzyczy — usłyszał jakby własny głos odbity echem. Znowu halucynacje? — Tam, w wodzie! Tam ktoś jest! Ten okręt-widmo różnił się nieco od łodzi, która wyłowiła załogę „Saraceny" i Ravena, ale i on nosił ślady przebytej walki. Nie, to nie było widmo! Gruba lina jak wąż ześliznęła się ku głowie Kinlocha i w chwilę później marynarz w stalowym hełmie wciągał na pokład lejącą mu się przez ręce Jo Darling. — Jest ich dwoje — zawołał w stronę mostka. — Druga to kobieta! Boże miej nas w swojej opiece, ona jest całkiem goła, a on ma na sobie tylko gacie! Kawa była pyszna. Kinloch, trzymając przy ustach aluminiowy kubek, patrzył na Jo Darling, która dla odmiany wpatrywała się w daleki skrawek lądu ginący na horyzoncie. Miała na sobie za duży biały golf i również za duże białe spodnie, podwinięte do pół łydki i odsłaniające jej cienkie kostki i bose stopy. Kinloch zastanawiał się, jak mógł wcześniej nie dostrzegać niezwykłej urody 91 tej kobiety. Dotychczas zdawała mu się agresywna i niezależna; taki typ kobiety sarkastycznej i wygadanej niezbyt mu odpowiadał. Teraz patrzył na nią i czuł, że serce napełniają mu rozmaite dziwne emocje. Chciałby nadal ją chronić, osłaniać przed niebezpieczeństwami świata, czuł teraz, jak okropnie chce żyć i jak nienawidzi wojny. To nie jest miejsce dla niej: pokład pokiereszowanego w jakiejś bitwie torpedowca; ona powinna siedzieć w eleganckiej podmiejskiej willi, podawać herbatę gromadce przyjaciółek i dyskutować z nimi o ostatniej sztuce Cowarda albo o najlepszym przepisie na placek z truskawkami. Odwróciła się niespodziewanie i uchwyciła jego spojrzenie. — Któryś z marynarzy powiedział, że ten ląd to Capo Sparti-vento. — To znaczy: „tam, gdzie się wiatry rozchodzą" — odwracając wzrok, odpowiedział Kinloch. Uśmiechnęła się do niego tak, że serce zaczęło mu bić mocniej. Spostrzegła, że patrzy na nią z zachwytem i nie miała nic przeciw temu. — Wkrótce Sardynia zniknie nam z oczu — zamruczała. — Im prędzej, tym lepiej — odparł — choć okręt nie mogący poruszać się z większą szybkością niż dziesięć węzłów, w ogóle nie zasługuje na uwagę. — Dzięki Bogu, że go w ogóle uruchomili. Inaczej skończylibyśmy na tamtych skałach — dreszcz nią wstrząsnął mimo ciepłego, porannego słońca. Okręt posuwał się ku Afryce Północnej z jedną trzecią swojej normalnej szybkości. Załoga wyległa na pokład i wszyscy jakby czekali na coś, co nieuchronnie się wydarzy. Na pojawienie się na niebie samolotów Luftwaffe. Ale Luftwaffe nie nadlatywała, a za to pokazały się trzy hurricany, które zakołysały skrzydłami na znak, że poznają przyjaciela. W ten sposób na resztę dnia mieli eskortę RAF-u i dopiero o zmierzchu ostatni z trzech samolotów zniknął hen nad Afryką Północną. I oto już następnego dnia Kinloch i Jo Darling znów mogli postawić stopę na afrykańskiej ziemi, na nabrzeżu w Bonę, gdzie oczekiwała ich samotna postać z wymizerowaną twarzą i podkrążonymi, zapadniętymi oczami. Był to Hetherington, w nie najlepszym okresie swego życia. 92 — No, Jo! Dojechaliśmy! — wesoło powiedział Kinloch, ale ona spojrzała lodowato. — Jestem teraz znowu kapitanem Darling, proszę o tym pamiętać! — rzuciła szorstko. Drgnął, jakby dostał w twarz i patrzył ponuro, gdy szła przed nim, a potem ściskała dłoń Hetheringtona. — Przykro mi, komandorze. Nie udało nam się dotrzeć na drugą stronę. Co teraz? Czy odstępujemy od operacji? Hetherington przez chwilę patrzył na nią, a potem z wyraźnym wysiłkiem, martwym głosem powiedział: - — Nie odstępujemy.... Będziemy próbować jeszcze raz. Luksusowa posiadłość Maison du Beffroi usytuowana była wysoko, na zboczu doliny. Po obu stronach prowadzącej do niej drogi ciągnęły się ogrody i winnice, przy wjeździe do rezydencji strzelała w niebo czerwona dzwonnica: to od niej posiadłość wzięła swoją nazwę. Kiedyś była własnością algierskiego milionera, hodowcy koni, ale w 1943 roku główny budynek ze stajniami zarekwirowano na potrzeby Operacji Specjalnych. Można tu było opalać się obok basenu w kształcie koniczyny lub szukać bardziej wyszukanych rozrywek w pobliskim miasteczku Constantine. W opinii Nicka Ravena Maison du Beffroi to prawie idealne miejsce na przeczekanie wojny. Prawie, bo brakowało tu bardziej skłonnego do rozrywek towarzystwa. Obecność Jo Darling odrzucał: nieomal od pierwszej chwili zrezygnował z niej jako obiektu zainteresowania. „Kawałek lodu — myślał o niej. — Łeb jak podręcznik wojskowy". Ale kręciła się koło niego hałaśliwa blondynka, Francuzka, która zarządzała rezydencją i którą miejscowi nazywali „La Maitresse". Z takim entuzjazmem i bez wybrzydzania obdarzała gości swoimi wdziękami, że od pierwszej chwili pogardliwie nazywał ją Metresą. By uczcić odzyskanie przyjaciela, natychmiast zabrał go w kurs po barach i kawiarniach Constantine. Jednak już po chwili zauważył z przykrością, że w Kinlochu zaszła jakaś dziwna zmiana. Hulanka nie udawała się, gdyż Alex nie przejawiał większego zainteresowania paniami, za to z ponurą miną wychylał drinki 93 jeden za drugim. Wyglądało jednak, że daje mu to tyle zadowolenia, co oczekiwanie na borowanie zęba bez znieczulenia. Nie upił się mimo wlania w siebie olbrzymiej ilości muszkatelu. Nie wykazywał też ochoty na nawiązanie znajomości z którąkolwiek z osóbek spacerujących po chodniku lub zalotnie uśmiechających się znad kawiarnianych stolików. Odmówił też pójścia do kina. — Co jest, do cholery? — zżymał się Raven, aż wreszcie pokonany złym humorem Alexa zrezygnował z kontynuowania rozrywek, które zaplanował do późnych godzin nocnych. Zła, głodna i trzeźwa para powróciła do Maison du Beffroi zaraz po wieczornym posiłku. W ciągu następnych dni irytacja Ravena wzrastała. Zły humor nie opuszczał Kinlocha, coraz bardziej zamykał się w sobie, omijał basen i unikał brydża, pokera i wszelkich wycieczek do Con-stantine. Wolał samotne spacery i wertowanie książek w dobrze zaopatrzonej bibliotece, aby potem z którąś z nich zamykać się w swoim pokoju. Raven na przemian to go prosił, to się z nim kłócił. — Alex, psia krew, co się z tobą dzieje! — krzyczał ze złością. -Masz już mnie dosyć? A może ci odbija? Co mam zrobić, zawiadomić lekarza? — Nic mi nie jest, Nick — odpowiadał łagodnie Alex. — Więc chodź ze mną do miasta, dają przedstawienie, za którym wszyscy szaleją. Satyra, trio jazzowe, świetny komik... — Nie chce mi się, idź sam, jeśli masz ochotę. — Wolisz znowu uwalić się z książką? — Coś w tym rodzaju. — Słuchaj, jeśli wściekasz się na mnie o coś, to czemu nie wpadniesz do mnie z butelką i nie powiesz, o co chodzi — położył dłoń na ramieniu przyjaciela i popatrzył mu w oczy. — Nie jestem zły na ciebie, Nick — Kinloch strząsnął jego rękę i odwrócił wzrok, po prostu nie chce mi się iść do miasta. — Ale mnie się chce! To pieprzone miejsce jest jak kostnica! — No to idź, kto ci zabrania — z naciskiem powtórzył Kinloch — nie potrzebujesz przyzwoitki. — Na miłość boską, Alex! Tyle lat spędziliśmy razem, jesteśmy przecież... — urwał — kumplami. 94 — Masz rację, Nick — kumplami! A nie cholernymi syjamskimi bliźniakami, nie bratem i siostrą, nie tatusiem i mamusią, do jasnej anielki. — Dobrze — usta Ravena zadygotały — dziękuję ci za szczerość! Więc ty też dowiedz się, że jesteś nudnym, pieprzniętym zrzędą. Ja też nie chcę ciebie widzieć! Wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami, i znów cały dzień spędził w Constantine, gdzie na chwilę zapomniał o bolesnej zadrze w sercu, jaką pozostawiło zachowanie się Alexa. Ale bez niego życie nie było takie samo, czuł się jak jedna ręka bez drugiej, jak połowa duetu zmuszona występować solo. Pił wpierw wściekły, potem coraz bardziej rozżalony, aż w końcu prawie płakał nad stołem i nagabującym go towarzyszkom mówił, że to przez kobietę. Nie przyszło mu do głowy, że Alex miał podobny problem emocjonalny, z którym nie umiał sobie poradzić. Rzucił książkę na podłogę i wyciągnął półnagie ciało na łóżku. Patrzył w sufit, po raz tysięczny powtarzając sobie, że jest idiotą i po raz tysięczny stwierdzając, że nic to nie pomaga w depresji, która zaciemniła mu umysł. Przyczyną tego była Jo. Odkąd ujrzała Hetheringtona czekającego na przystani w Bonę, jak za przyciśnięciem guzika stała się znów kapitanem Darling: kobietą zasadniczą, ukrywającą swoją ludzką twarz. Dlaczego! Dlaczego! Dlaczego?! Co chciała przez to osiągnąć? Zmyliła Hetheringtona, zmyliła Ravena, zmyliła większość ludzi, z nią samą włącznie. Ale nie zmyliła Alexa Kinlocha: udawała i on wiedział o tym. Za surową maską oficera dostrzegał słabą kobietę, która chciała się zabić i z premedytacją szukała śmierci w morzu. Zresztą tamto też było udawaniem, bo oznaczało zmaganie się z ogromnym pragnieniem życia, jakie przecież w niej tkwiło. Pragnieniem życia, czy pragnieniem miłości? Świadomość tego, połączona z uczuciem kompletnej bezsilności, doprowadzała go do szału. Zakochałeś się — mówił do siebie — dostrzegłeś człowieka w tej kostce lodu, a ona odtrąciła ciebie jak śmieć! Jak dotrzeć do niej, jak ją otworzyć na to, co o niej wiedział i co pokochał, a czego ona nie chciała w sobie zaakcepto- 95 wać? Im dłużej o tym myślał, tym mniej widział szans dla siebie. Od samego przyjazdu do Bonę Jo Darling nie zamieniła z nim ani słowa. Wyszła z ramion, które ją uratowały i natychmiast wskoczyła w inny świat, do więzienia, które zamknęła za sobą. Więc trzymał się z dala czując, że nie ma w tym świecie miejsca dla niego. Stał się intruzem, a w najlepszym razie podwładnym do czarnej roboty. Co dziwniejsze, podobnie jak Raven polubiła wyprawy do Cons-tantine. Nieomal co dzień wyruszała tam zaraz po śniadaniu, aby wrócić niekiedy późnym wieczorem. Ma kogoś? Było to jednym z powodów, dla których Kinloch nie jeździł do miasteczka, starczyła mu myśl, że mógłby siąść obok niej w wojskowej ciężarówce służącej za transport do miasta... Umarłby tysiąc razy... Nie teraz... nie... już nigdy więcej... Prędko poderwał się na łokciach, gdy do pokoju bez pukania wszedł Nick. — Myślałem, że wybierasz się do Constantine — powiedział — ciężarówka odjeżdża za parę minut. — Słuchaj, Alex — Raven pokornie przyjrzał się przyjacielowi -jeśli to jakoś urządzę, to może chciałbyś... no wiesz, przecież lubisz... to ci na pewno dobrze zrobi... Może chciałbyś — spojrzał prawie prosząco i zaczął się jąkać — we czworo... — We czworo? — Tak — ożywił się Raven — mam dla ciebie jedną, siostra takiej Danielle, która uważa się za moją dziewczynę — parsknął niepewnym śmiechem — głupia jak but i ciągle pyta, czy nie mam jakiegoś kolegi. Zaraz za miastem mają świetną chałupę, podcienia, marmury, jak z „Tysiąca i jednej nocy". Ich stary robi w winach, jest właścicielem połowy Algierii... Chodź, Alex, proszę... — niespokojnie przysiadł na łóżku i jak za dawnych czasów otwartą dłonią objął go za kark. Kochany Nick — pomyślał Kinloch — nie wie, biedak, co jest grane i stara się jak umie. Ale trafił kulą w płot, wyobrażam sobie, jakie to dla niego poświęcenie... — prawie z czułością spojrzał na przystojną twarz przyjaciela, który wilgotnymi oczami badał jego wzrok. — Dobra, Nick — uśmiechnął się i tym samym gestem objął go za szyję — skoro naprawdę nie możesz beze mnie żyć, nawet 96 w domu właściciela połowy Algierii, to niech ci będzie. Tylko niczego sobie nie obiecuj! — pogroził mu palcem. Raven zarumienił się i aż podskoczył z radości. — Trzymam cię za słowo! — zawołał od drzwi. — Zorganizujemy bibke że hej, już one cię nie puszczą, póki się kompletnie nie spijesz! Gdy Raven wyszedł, Kinloch znów próbował przez chwilę czytać książkę, ale nie mógł się skoncentrować. Po parę razy przebiegał oczami tę samą linijkę, a potem odkładał książkę i znów wpatrywał się w sufit. Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi. Czyżby to Nick tak szybko uporał się z córkami handlarza? Już miał odpowiedzieć, gdy drzwi uchyliły się i do pokoju weszła Jo Darling. Poderwał się na równe nogi. Miała bose stopy i okręcona była płaszczem kąpielowym, niedbale zawiązanym z przodu. — Niech pan wkłada kąpielówki — powiedziała lekko. — Pójdziemy popływać. Popatrzył na nią tępo. — Nie rozumiem. — Zrozumie pan, panie Kinloch. Niech pan nie każe długo na siebie czekać, będę przy basenie. Zanim zdążył odpowiedzieć, odwróciła się i wyszła. Znalazł kąpielówki i prędko wciągnął je na siebie. Koło basenu poza nią nie było nikogo. Zsunęła szlafrok i kaskadę czarnych włosów upchnęła od czepek. Miała na sobie czarny, jednoczęściowy kostium kąpielowy. — Gdzie są wszyscy? — spytał Kinloch. — W Constantine wielkie wydarzenie — odparła — mecz piłki nożnej między piechotą i lotnictwem. Podstawili dodatkowy transport, myślałam, że pan też pojechał. Nie wiedział pan o meczu? — Coś sobie przypominam, że mówili... — wybąkał. Patrzył na nią, próbując nie przyglądać się, ale po prostu nie mógł oderwać oczu od jej pięknego ciała. — Cieszę się, że pan nie pojechał — powiedziała. Jej ciepły, przyjazny głos był dla niego torturą. Czy nie widziała, co robi? — Dziękuję. Ja też się cieszę, że możemy się spotkać przypadkiem, a nie przez polecenie służbowe — odparł zgryźliwie. 97 Drgnęła i jej oczy rozszerzyły się jak u zranionego szczeniaka. — Ja... — stropiła się i na chwilę stała się tą samą Jo, którą ratował od śmierci wśród morskich fal — .. .po prostu chciałam coś panu pokazać. — Ależ proszę, życzenie kapitana Darling zawsze jest dla mnie rozkazem! — skłonił się lodowato. Wstała z lekkim uśmiechem i odwróciła się od niego, a potem wzięła rozpęd i skoczyła do wody. Zaraz wypłynęła i ze skupieniem pilnej uczennicy zdającej egzamin zaczęła płynąć do krańca basenu. Jej ruchy były trochę zbyt gwałtowne, ale płynęła. Wykonała obrót i ruszyła z powrotem, ich oczy na chwilę spotkały się. Wychodząc po drabince głośno oddychała, a potem stanęła przed Kinlochem, jakby oczekując pochwały. — Nieźle — powiedział, tak modulując głos, aby brzmiał obojętnie — niedługo znajdzie się pani w reprezentacji olimpijskiej. Prawdziwy ból pojawił się w jej spojrzeniu. — Brałam lekcje w Constantine. Myślałam... że pan zechce zobaczyć, jakie postępy zrobiłam... Omyliłam się... — Dlaczego miałbym być tym zainteresowany, kapitanie? — rzucił opryskliwie — i czego pani ode mnie chce? Oklasków? Gratulacji? No więc pokazała pani, co potrafi, a teraz wracam do książki. Odszedł z uczuciem nienawiści do siebie. W zaciszu pokoju stanął przed lustrem, przyglądając się swej atletycznej, przystojnej postaci jak najgorszemu wrogowi. Wtem drzwi bez pukania otworzyły się i weszła Jo Darling trzymając czepek w dłoni. Kropelki wody spływały po jej ciele, złość wykrzywiała twarz. — Jesteś pieprzonym skurwysynem, Alexie Kinlochu! — wrzasnęła. — Niech cię trafi szlag! Chcę ci to powiedzieć prosto w oczy, jesteś najnędzniejszym łajdakiem, jakiego w życiu spotkałam! Stał bez słowa. — Chciałam z tobą porozmawiać, chciałam między nami wszystko wyjaśnić... ale teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia... Już nic nie ma znaczenia... Chwycił ją za ramiona i potrząsnął. — Co nie ma znaczenia? O czym ty mówisz?! Zabolało, aż jej oczy wypełniły się łzami. Złość minęła, Jo Darling zaczęła płakać. Ale Kinlochowi też chciało się płakać. Przyciągnął jej drżące ciało i przytulił głowę do swego ramienia. Przylgnęli do siebie i już nic nie usiłowali mówić, nic tłumaczyć. Kinloch kciukiem zaczął gładzić jej brew, a potem uniósł jej twarz i patrzył w nią. Gdy czubkiem palca dotknął łzy toczącej się po jej policzku, otworzyła oczy. Fala zrozumienia przepłynęła między nimi i nagle prawda o miłości zalała ich dusze. Prawda, której się nie da zniszczyć słowami ani dłużej utrzymać w ukryciu, w sercach. Promieniowała z ich oczu, odsłaniając przed nimi całe swe piękno, swój ból i swą kruchość. Rozpoznali ją natychmiast z szalonym zdumieniem i szczęściem. Miłość! Kinłoch delikatnie przesunął ustami po jej wargach. Lekko drżały. Obejmując ją ramionami, coraz mocniej przyciskał do siebie jej uległe ciało. Przez mokry materiał kostiumu poczuła wzbierającą twardość jego członka, dreszcz podniecenia wstrząsnął jej ciałem. Przesunęła dłońmi po muskulaturze jego pleców i zaczęła zsuwać kąpielówki z jego pośladków i ud. — Pomóż mi — zamruczała. Kinloch zdjął ramiączka jej kostiumu, a potem pociągnął go w dół, odsłaniając pełne piersi. Wargami przylgnął do jej szyi, a ona odchyliła się do tyłu, by mógł dotrzeć nimi w dół, do nabrzmiałych z podniecenia sutek. Zduszony szloch wydobył się z jej gardła, gdy wziął ją na ręce i poniósł w kierunku łóżka. Na wpół omdlała z niecierpliwości, by ją posiadł, opadła na plecy i jęcząc wyplątywała się z kostiumu. Kinloch jednak odsunął się od niej i z jednym kolanem wspartym o łóżko patrzył na nią w milczeniu. Widok jego nagiego ciała niemal odbierał jej przytomność, on jednak nadal wpatrywał się w nią czule. — Boże pomóż mi. Kapitanie Darling, kocham cię i pożądam bardziej niż czegokolwiek innego w życiu — wyszeptał. — Boże pomóż nam obojgu, Alexie Kinloch — odpowiedziała bez tchu — bo ja cię kocham i pożądam bardziej od życia. Jestem twoja... jeśli mnie chcesz... W zapraszającym geście wyciągnęła do niego rękę, a drugą do końca zsunęła kostium i lekkim kopnięciem zrzuciła go na podłogę. 99 Przez chwilę patrzył w czarny trójkąt między białymi udami. Rozsunęła nogi i pociągnęła go na siebie. Objęła go ramionami za szyję i wydała krótki, radosny jęk, gdy poczuła, że wsuwa się w niąj i dociera coraz głębiej. Dostosowała swe ruchy do jego coraz szybszego rytmu i ich ciała stały się jedną, połączoną w zmysłowej -ekstazie całością. — Co miałaś na myśli mówiąc, że już nic nie ma znaczenia? Leżała senna z głową wtuloną w zgięcie jego ramienia. Pytanie zaskoczyło ją. Poruszyła się i uniosła twarz. — Mamy dla siebie tylko dzisiejszy dzień — powiedziała. — Wyjeżdżamy stąd? — Ty nie, Alex. Jeszcze nie. Ale ja wyjeżdżam, zaczynamy operację od początku. Mam być gotowa dziś o ósmej wieczór. — Nie! — zawołał z protestem w głosie. Pocałowała go w usta, jakby na pocieszenie. — Wykorzystajmy czas, który nam pozostał — wyszeptała. Przytulił ją do siebie. — Nie chcę, żebyś odjeżdżała, Jo. Dlaczego ty? Dlaczego zawsze ty? — Jutro albo pojutrze wieczorem zrzucą mnie i radiooperatora nad Włochami. Podniósł się szybko i obrócił ją tak, że znalazła się pod nim. — Ciebie i radiooperatora? A co ze mną? Z Nickiem? — Na razie obaj tu zostaniecie, Alex. — Dlaczego? Na miłość boską! — Bo to jest coś, co twój amerykański kolega nazwałby „innym układem". Kiedy komandor Hetherington będzie gotów... w swoim czasie... wszystko wam wyjaśni. Myślę, że kolej na was przyjdzie wtedy, gdy nawiążę kontakt z pewnymi zaprzyjaźnionymi Włochami i przygotuję dla was bezpieczną siedzibę. Popatrzył na nią z grobową miną. — Czy nie mogłabyś wycofać się z tego, Jo? — Dlaczego tak mówisz? — Bo teraz wszystko przedstawia się inaczej. Przedtem nie zależało ci na życiu... — chciała mu przerwać, ale położył jej palec na ustach. — Tamtej nocy na morzu chciałaś się zabić, widziałem. Powzięłaś decyzję na pokładzie „Saraceny"... Westchnęła. 100 .— Nie wiedziałam, co robię, Alex. Od dłuższego czasu nie wiedziałam, co robię... Od śmierci Rolanda. — Roland był twoim mężem? — Tak. Był nawet kimś więcej, był całym moim życiem. Tak, chciałam umrzeć, ale jestem tchórzem i długo nie mogłam się zdecydować. Dopiero na „Saracenie"... — dreszcz przebiegł po jej ciele. — Och, Alex, jak dobrze, że mnie powstrzymałeś! Nie przypuszczałam, że będę jeszcze mogła.kochać. To jakiś cud... Myślę, że zaczęłam cię kochać w chwili, gdy zacząłeś recytować „Pieśń o starym żeglarzu". Nigdy nie przestanę cię kochać, Alex. - Przygarnął ją mocniej. Z ich ust popłynęły słowa miłości, które rozbudziły namiętność i ogień znów połączył ich ciała w miłosnym uniesieniu. — To moja wina, że umarł — podjęła znów, gdy wtuleni w siebie odpoczywali. — Gestapo prawie złapało go w Pradze, ale uciekł. Przeze mnie dopadli go znowu w Rzymie. — Chcesz mówić o tym? — Tak. To długa historia. Przed wojną mieszkaliśmy w Rzymie. Wiedziałam, że pracuje dla naszego wywiadu, choć nigdy nie mówił o tym. Pojęcia nie miałam, jak bardzo co dzień ryzykował. Kiedy wybuchła wojna, parę razy nalegał, żebym wracała do Londynu, ale żal mi było naszego rzymskiego mieszkania. Tylu tam miałam przyjaciół... głupia... a Roland wciąż gdzieś wyjeżdżał i dopiero potem dowiedziałam się, że kiedy mówił, że jedzie do Wenecji czy Mediolanu, jechał do Bonn i do Pragi. Było to, zanim jeszcze Włochy przystąpiły do wojny. — Powiedziałaś, że w Pradze gestapo go dopadło? — Pojęcia o tym nie miałam, nie wiedziałam, że o włos uniknął wtedy śmierci — powiedziała ze smutkiem. — Nie próbuję się usprawiedliwiać, ale naprawdę nic nie wiedziałam o tym piekle, w jakim żył na co dzień. W jaki sposób Niemcy trafili na jego trop w Rzymie?... Też nie wiem, w każdym razie odnaleźli go. Prawdopodobnie wiedział, opowiadała dalej, że go od dłuższego czasu śledzą, więc po incydencie w Pradze postanowił natychmiast uciekać, tłumacząc to tym, że lada dzień Włosi przyłączą się do wojny po stronie nazistów. Któregoś dnia zjawił się z biletami lotniczymi do Lizbony i z podrobionymi paszportami amerykań- 101 skimi obwieszczając, że mają cztery godziny na spakowanie się do podróży. W pośpiechu opuścili swoje rzymskie mieszkanie i byli już w samochodzie na lotnisko, kiedy Jo przypomniała sobie o dwóch pierścionkach, ślubnym i zaręczynowym, jakie zostawiła w łazience. Było jeszcze trochę czasu, a ona tak się martwiła, że w końcu Roland zawrócił. Zaparkował w pewnej odległości od domu i kazał jej czekać w samochodzie. Już go żywego nie ujrzała. Po pół godzinie, coraz bardziej zdenerwowana, wyszła z auta i ujrzała, że skwer przed ich kamienicą jest pełen policji i gapiów. Zdarzył się wypadek, jakiś mężczyzna wypadł z ostatniego piętra i leży na chodniku. Spojrzała w górę, na balkonie ich mieszkania ujrzała dwóch policjantów... Nie potrzebowała pytać, kim był martwy człowiek. Chciała biec do rozciągniętego ciała, ale w ostatniej chwili uniemożliwił to ich amerykański przyjaciel, który dostrzegł ją w tłumie. Przyszedł tu, aby ostrzec Rolanda, że są w niebezpieczeństwie, jednak drzwi otworzyły mu jakieś dwa szwabskie typy, które wylegitymowały go i burknęły, że ma się wynosić, bo tych dwoje Anglików już tu nie mieszka. Gdy zjeżdżał windą w dół, Roland prawdopodobnie drugą wjeżdżał do góry. Jego śmierć nie była przypadkowa. Nakłoniono Jo, by leciała do Lizbony sama. Znalazłszy się w Londynie, natychmiast udała się do zwierzchników Rolanda, oferując swe usługi. Ze swoją znajomością języków obcych i Europy stała się cennym nabytkiem, a to, co interpretowano jako chęć pomszczenia męża i co owocowało wyjątkowym poświęceniem i odwagą, zyskało jej zaufanie u najwyższych władz wojskowych. Dopiero Alexowi udało się zrozumieć jeszcze jeden motyw jej działania — poczucie winy. Dwa głupie pierścionki — i życie dwojga ludzi w gruzach. Co gorsza, ona, która była przyczyną wszystkiego, wciąż żyła... — Boję się teraz, Alex — szepnęła, leżąc w jego ramionach — kocham cię i nie mogę ciebie stracić. Zaczęło mi zależeć na życiu, nie jest mi już wszystko jedno, co się ze mną stanie. — Więc poproś Hetheringtona, żeby znalazł kogoś innego do tej operacji. Powiedz, że już psychicznie nie wytrzymujesz. 102 Przesunęła palcem po jego policzku, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół jego twarzy. — Czy ty, Alex, prosiłbyś Hetheringtona, by znalazł kogoś na twoje miejsce, bo psychicznie nie wytrzymujesz? — Ja mu osobiście obiecałem, że wykonam tę robotę dla niego. Nie mogę... Nie mógłbym teraz się wycofać. — A ja? — uśmiechnęła się. — Jedziemy na tym samym wózku, Alex. Za to będę na ciebie czekała we Włoszech. Tak ci wszystko bezpiecznie zorganizuję, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej. Zetknęli się ustami i leżeli, znużeni i zakochani, gdy drzwi otwarły się na oścież i do pokoju wpadł Nick Raven. — Alex, mamy furgonetkę, te dwie cipy czekają... — nagle radosny uśmiech zgasł i twarz pociemniała mu z gniewu. — Psia krew, Nick, czy ty nigdy nie pukasz? — krzyknął Kinloch unosząc się, by zasłonić Jo. — Następnym razem będę o tym pamiętał — zdławionym głosem wybąkał Amerykanin. -*- Nieźle się maskowałeś, Alex. Niech cię wszyscy diabli! — urwał i przełknął ślinę. — A ja tak się o ciebie martwiłem... tylko o tobie myślałem... Więc to właśnie robiłeś za moimi plecami! Z tym kawałkiem lodu? — Nick! Dość tego, za dużo sobie pozwalasz! — ostro przerwał mu Kinloch, ale Raven jakby nie słyszał. — No cóż, rób co chcesz, Alex — powiedział martwym głosem, obrócił się i wyszedł, trzaskając z całej siły drzwiami. Część druga Włochy VII. TROCHĘ POZA „OSIĄ" Franz Johann Seeler poprawił na nosie druciane okulary i ponownie przebiegł wzrokiem po dokumencie, który wyjął z teczki. Niewiele się z niego dowiedział: same lakoniczne szczegóły uzyskane przez Schweichela, dotyczące capitano di corvetta Roberto Corvo, dowódcy Flotylli „Z" — jednostki należącej do Regia Navale i stacjonującej w La Spezii. Pojęcia nie miał, dlaczego Schweichel, szef wywiadu Kriegsmarine na obszar portów liguryjskich, tak nagle zainteresował się Corvem i zawraca nim głowę Seelerowi, człowiekowi zbyt zajętemu zarządzaniem dokami i targowaniem się z tymi okropnymi Włochami, by tracić na to czas. Wiedział jednak, że sam sobie jest winien: po co wygadał się przed Schweichelem, że przed wojną razem z Corvem służyli na tym samym okręcie? Gdyby nie to, Schweichel nigdy by nie odkrył, że nurek z „Marijke" i obecny dowódca Flotylli „Z", to ta sama osoba. I nigdy nie prosiłby Seelera o oddanie mu przysługi... cóż, teraz jest za późno, żeby wycofać się ze spotkania. Bo mimo mnóstwa zastrzeżeń Seeler w końcu zgodził się odnowić znajomość z Włochem i odegrać rolę starego przyjaciela. Czułby się jednak lepiej, gdyby Schweichel jaśniej określił powód tej maskarady. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że Corvo jest już dziesięć minut opóźniony. Nie zdziwiło go to: punktualność nie była główną cnotą Włochów. Zdaniem Seelera Włosi nie posiadali w ogóle żadnych cnót. O tak wczesnej porze taras restauracji hotelu Bellavista był pusty. Poza kelnerem samotnie krążącym w pobliżu drzwi do głów- 107 nej sali nie było nikogo i Seeler miał cały taras dla siebie. Był szczupłym, przystojnym mężczyzną i bardzo dystyngowanie prezentował się w białym mundurze kapitana marynarki. Z ulicy dochodziły odgłosy porannej krzątaniny: nawoływanie kramarzy, wrzaski bawiących się dzieci, utyskiwanie kobiet i hałaśliwe okrzyki namiętnie dyskutujących mężczyzn. Seeler był zdania, że Włochy to najgłośniejsze miejsce na ziemi. Cisza jakby ubliża Włochom, żaden Włoch nie ma ochoty mówić, jeśli nie może krzyczeć. Nie istnieje dla nich zacisze domowe, obnoszą się ze swoimi uczuciami i problem jednego człowieka staje się problemem wszystkich. Nawet najdrobniejsza utarczka domowa nie może odbyć się za zamkniętymi okiennicami, musi wyjść na ulicę lub plac i przyciągać widzów. Nic dziwnego, że naród ten dał światu wielką operę. Wyolbrzymiając najdrobniejsze aspekty egzystencji, Włosi każdy róg ulicy zamieniają w scenę, gdzie trywialne zdarzenia stają się dramatami Zdaniem Seelera pogarda Włochów dla ciszy i odosobnienia sprawia, że nie są zdolni do utrzymania czegokolwiek w tajemnicy, dlatego sceptycznie odnosił się do zadania, jakie wyznaczył mu Schweichel. Nie mógł uwierzyć, że włoska marynarka posiada jakieś tajemnice, których nie znaliby jeszcze niemieccy sprzymierzeńcy. Nagle przy wyjściu z sali restauracyjnej ujrzał potężną sylwetkę mężczyzny rozmawiającego z kelnerem. Kelner wskazał mu stolik Seelera i dopiero gdy mężczyzna podszedł bliżej, Niemiec rozpoznał Roberta Corvo. Rozrósł się i zmężniał w ciągu tych sześciu lat. a jego czarne, kręcone włosy czas przyprószył siwizną. Uśmiechając się szeroko, Corvo zatrzymał się przy stoliku. — Buon giorno, capitano! Che grandę awenimento, eh? Come sta?* Seeler wstał i wyciągnął rękę. — Buon giorno, Roberta... Sto bene** Dawnośmy się nie widzieli, co...? Corvo lekkim uniesieniem brwi skwitował przejście Seelera na angielski. — Mówimy po angielsku? — mrugnął porozumiewawczo — twój angielski jest lepszy od twojego włoskiego, a mój od niemieckiego, co? Dzień dobry, kapitanie! Co za zdarzenie, jak się czujesz Czuję się dobrze 108 Nagle jego twarz przybrała wyraz zakłopotania i uczynił gest przepraszający za swój strój. — Myślałem, że nasze spotkanie miało być nieformalne, a ty ubrany jesteś, jakbyś wybierał się na inspekcję okrętu wojennego. _ Seeler wzruszył ramionami: — Spotkaliśmy się jak dwaj starzy znajomi, żeby porozmawiać. Strój jest bez znaczenia. A jednak nieprzyjemnie zdziwiło go, że Corvo przyszedł ubrany w koszulę bez kołnierzyka i w niebieskie szorty, jakby wybierał się na kort tenisowy! Zawsze myślał, że Włosi są pawiami, uwielbiającymi parady mundurowe. Corvo, który z pewnością był wyjątkiem, znowu uśmiechnął się do Seelera. — A więc, capitano, ma to być tylko przyjacielska rozmowa? O starych czasach? — Oczywiście, Roberto. Pozwól, że zamówię ci kawę. A może wino? Corvo zdumiał się: propozycją wypicia wina ze strony ascetycznego Niemca byłaby wstrząsem o każdej porze dnia, ale o dziesiątej rano sprawiła, że na chwilę stracił dech. — Kawa wystarczy — powiedział. Rozmowa nie kleiła się. Jakiś czas próbowali gawędzić o dniach wspólnie spędzonych na „Marijke", nareszcie Corvo uciął, przerywając te kurtuazyjne frazesy. — Jestem pod wrażeniem tytułu, jaki ci nadano, capitano, dowódca Wojsk Łącznościowych i Operacyjnych, Grupa Doków Liguryjskich... ho, ho, to brzmi dumnie i oznacza, że niekoniecznie musisz tracić poranki na pogawędkach ze starymi kumplami? — Jak możesz, Roberto? — Seeler wyglądał na urażonego. — Jesteś moim starym i drogim przyjacielem... Po prostu chciałem znów ciebie zobaczyć. Corvo uśmiechnął się drwiąco: o ile pamiętał, ich stosunki trudno byłoby nazwać przyjacielskimi. Seeler nigdy mu nie okazywał nadmiernej sympatii, zwłaszcza po śmierci swego brata. Co prawda nie obciążał go otwarcie winą za śmierć Hansa, jak to czynił wobec Nicka i Kinlocha, ale traktował go co najmniej chłodno, jakby uważając, że wychodząc cało z wypadku Roberto popełnił niewybaczalną zbrodnię.— Słuchaj, Seeler — postanowił zapytać wprost — nie bałamuć, tylko powiedz, po co chciałeś mnie widzieć? Niemiec pożałował swej wylewności, która widocznie nie zabrzmiała przekonująco. Słodki wyraz twarzy prędko zmienił na skruszony. — Zgadłeś, Roberto — przyznał. — Jest pewien ukryty powód ściągnięcia cię tutaj i nie miej mi tego za złe. Wojna nie toczy się dla nas zbyt pomyślnie i jestem zdania, że my, Niemcy i Włosi, powinniśmy zapomnieć o różniących nas drobiazgach i zmobilizować się do prawdziwego partnerstwa. — Brzmi pięknie — mruknął Corvo, ale ironia w jego głosie nie dotarła do Seelera, który dążąc do osiągnięcia celu, prawie uwierzył we własne słowa. — Mówię poważnie, Roberto. Martwi mnie zła współpraca między naszymi marynarkami — jesteśmy sprzymierzeńcami, walczymy o te same ideały, a brak między nami harmonii... Sama podejrzliwość, nieufność, gdy powinniśmy być przyjaciółmi na śmierć i życie... Więc kiedy dowiedziałem się przypadkiem, że stacjonujesz w pobliżu Genui pomyślałem, że powinniśmy się spotkać i naradzić, jak przeciwdziałać tym niekorzystnym zjawiskom. Uśmiech Corva błąkał się pomiędzy rozbawieniem i niedowierzaniem. — Myślę, capitano — powiedział łagodnie — że przeceniasz moje wpływy we włoskiej marynarce. Z pewnością powinno się tłumaczyć ludziom, że nasza entente cordiale*, której pragniesz tak bardzo, jest konieczna, ale kto będzie mnie słuchał? Ja jestem nikim, w tej sprawie powinieneś raczej spotkać się^z szychami z dowództwa w La Spezii, nie ze mną. — Ale skąd! — zaprotestował Seeler. — Powiedziano mi, że jesteś w dowództwie bardzo wysoko notowany. Jesteś czymś w rodzaju cudownego dziecka, którego słuchają nawet admirałowie. Corvo wzruszył ramionami. — Źle słyszałeś, capitano. Mam swój mały program, który prowadzę po swojemu i to wszystko. Od admirałów trzymam się z daleka i oni też nie wchodzą mi w drogę. Tak to wygląda i nie zamierzam tego zmieniać. Oczy Seelera zwęziły się. — Na czym dokładnie polega twoja praca, Roberto? Corvo uśmiechnął się wyrozumiale. — Mam mały warsztat i udaję, że jestem tam bardzo zajęty. Nikomu nie przeszkadzam i mnie nikt nie przeszkadza. — Warsztat? — spytał Seeler z widocznym rozczarowaniem — myślałem, że dowodzisz flotyllą... Mówiono o łodziach podwodnych o dużej sile uderzenia, bardzo elitarnych... O brygadzie nazywanej Czarnymi Rekinami... Corvo przymrużył oko. — Wiesz, jak my Włosi uwielbiamy przesadę, capitano. Czarne Rekiny... to brzmi ekscytująco, nie? Ale nigdy nie braliśmy udziału w akcji i wcale się do tego nie śpieszymy. Jesteśmy rekinami, ale bezzębnymi i dowództwo w La Spezii wie o tym. Myślą, że jesteśmy gromadką stukniętych kowbojów i prawdę mówiąc, całkiem mi to odpowiada. Seeler owi znów nie udało się ukryć rozczarowania. — Mówisz, że masz warsztat. Co właściwie Czarne Rekiny robią w tym warsztacie? — Tak mało, jak to tylko możliwe, capitano. — Mógłbyś pokazać mi ten warsztat? — Byłbyś rozczarowany, Seeler. Nie zachęcamy nikogo do odwiedzin, trzymaj się lepiej od tego z daleka. — Dlaczego? — Nie spodobałoby ci się. Zawsze byłeś zwolennikiem ostrej dyscypliny, a moi chłopcy bardzo źle znoszą dyscyplinę. Nie podobałoby im się, gdybyś przyszedł i zaczął wtykać wszędzie swój nos. Mógłbyś... jak to myśmy mówili?... zahuśtać łodzią. Taaak, pewnie zahuśtałbyś moją łodzią, capitano. Twarz Seelera wyrażała pogardę. — Więc co, na miłość boską, oni robią?! — Dużo rozmawiają o kobietach, capitano. To przyjemniejsze niż praca, co? I grają w karty. Cały czas grają w karty. — I ty na to pozwalasz? — Dlaczego nie? — uśmiechnął się Corvo. — Ja też lubię mówić 111 o kobietach. I grać w karty. To lepsze, niż dać się zastrzelić jakiemuś angolowi czy jankesowi. Seeler nie potrafił ukryć wzburzenia. — Rozczarowałeś mnie, Roberto — powiedział drżącym głosem. — Te angole i jankesy już niedługo będą lądowały na włoskiej ziemi. Jeśli ich nie powstrzymamy, zniszczą twój kraj. Czy tego chcesz? Kobiety, karty... to haniebne! Twoja postawa jest wręcz odrażająca! Twarz Corva zachmurzyła się, patrzył na Seelera jak dziecko, któremu postępowanie dorosłego wydaje się nudne. — Może powinienem sobie pójść, capitano! — Z pewnością nie będę cię zatrzymywał — warknął Seeler. — Nie narzekam na brak prawdziwej pracy. Po odejściu Corva Seeler odczekał chwilę, by uregulować rachunek i godzinę później, jeszcze gotując się z pogardy i złości, siedział w swym samochodzie udającym się na wschód, do nadmorskiej willi na przedmieściu Nervi. Elegancka siedemnastowieczna willa strzeżona była przez umundurowanych wartowników. Kiedy poprzednia siedziba wywiadu Kriegsmarine w Genui została zbombardowana, kapitan Hermann Schweichel skorzystał z okazji, by na swe potrzeby zarekwirować ten pałacyk. Właśnie brnął przez grubszy niż zazwyczaj plik raportów, gdy zaanonsowano mu przybycie Seelera. Zirytowany nie zapowiedzianą wizytą odłożył papiery na bok wiedząc, że nie może go odprawić do któregoś z zastępców i nie uniknie osobistego spotkania z tym nadętym indorem. — Dzień dobry, Franz. Co cię sprowadza? — zmusił się do uprzejmego uśmiechu. — Wiedziałem, że to będzie tylko strata czasu! — wybuchnął od progu Seeler. — Nie powinniśmy w ogóle zawracać sobie głowy Włochami i sami zająć się wojną! Schweichel zmarszczył brwi. — Widziałeś Corva? — Dziś rano. — Przejdźmy się po ogrodzie, Franz — uniósł się zza biurka. — Pogadamy na świeżym powietrzu. Minęli wartowników przy głównym wejściu i poszli wysadzoną cyprysami aleją. —— Posłuchaj, Franz — pojednawczym tonem zagaił Schweichel — gdyby nie Staff, który upierał się, że to takie ważne, w ogóle nie prosiłbym cię o pomoc. Włosi są diabelnie trudni, poza kłamstwami j wykrętami niczego po nich nie można się spodziewać. Ile razy prosimy ich o informację, zgarniają kiecki i uciekają jak stare panny na widok gwałciciela. Myślą, że chcemy przejąć ich marynarkę... — To właśnie powinniśmy zrobić — ponuro powiedział Seeler. — Nie tylko marynarkę, powinniśmy przejąć cały ten ich przeklęty kraj! Nie są w stanie rządzić się sami. — Do tego może też dojdzie — zauważył Schweichel. — Na razie jednak musimy przestrzegać dyplomatycznych uprzejmości. Musimy im schlebiać i być dla nich mili, musimy okazywać im wiele cierpliwości... Są naszymi największymi sprzymierzeńcami i muszą być traktowani jak zaufani, wierni przyjaciele. — I co z tego mamy? — obruszył się Seeler. — Spójrz, czym nam odpłacają. Obłudą i lekceważeniem... Są bez honoru. — Miałeś zamiar powiedzieć mi o Corvie — przerwał Schweichel. — Czy spotkanie starych przyjaciół przebiegło w atmosferze wspomnień o dawnych, dobrych czasach? Starzy towarzysze przyrzekający dozgonną przyjaźń i płaczący sobie w mankiety? — Nic z tego, drogi Hermannie. Corvem nie warto zawracać sobie głowy, dałem mu cierpką odprawę. Schweichel zatrzymał się i spojrzał na Seelera z niedowierzaniem. — Co zrobiłeś?! — warknął. — Kazałem temu idiocie iść do diabła! — odrzekł dumny z siebie Seeler. Schweichel zaklął w duchu i z trudem ukrył złość. — Franz — powiedział ze sztucznym spokojem — miałeś przecież odnowić znajomość z tym człowiekiem... Prosiłem cię, żebyś się z nim zaprzyjaźnił i stworzył bliską, prywatną płaszczyznę porozumienia... Żebyś wykorzystał fakt, że razem pływaliście przed wojną... a ty go odprawiłeś? Wściekłość Schweichela wreszcie dotarła do zadowolonego z siebie Seelera. Z zakłopotaniem pokręcił głową. — Nie ma sensu męczyć się z tym głupcem'— bąknął tonem samoobrony. — Ma bezpieczną, małą synekurę i myśli tylko o tym, 113 jak przeczekać wojnę. On i jego ludzie spędzają czas na gadaniu o swym życiu seksualnym i graniu w karty. Niczym innym się nie interesują... Boże drogi, jeszcze we mnie wrze, gdy pomyślę o tym! Wyobrażasz sobie, że on przyszedł na spotkanie w szortach? Jak jakiś plażowy podrywacz! Schweichel ze wszystkich sił powstrzymywał się, by nie wybuchnąć przed końcem tej perory. Z pozornym spokojem powiedział: — Niechęć Corva do oficjalnej gali jest mi dobrze znana, podobnie jak jego niefrasobliwy styl bycia, Franz. Wiemy też, że jest on kimś, komu udzielono prawa do stanowienia o sobie. Celem twojej misji nie było złożenie mi sprawozdania z jego dziwactw, ale zbliżenie się do niego, znalezienie wspólnej drogi... Do diabła, czy dowiedziałeś się przynajmniej, co oni tam robią w tej jego wiejskiej posiadłości, do której nikt nie ma dostępu? — Powiedziałem ci już, dekują się — sztywno powiedział Seeler. — Siedzą tam, opalając się i grając w karty. Corvo sam mi to powiedział. — I ty mu uwierzyłeś? — Oczywiście. Schweichel z rozpaczą pokręcił głową. — Na miłość boską, Franz... Od dawna posądzałem cię o nieuleczalną głupotę, teraz jestem jej pewien! Powinienem wiedzieć, że nie możesz mierzyć się z kimś takim, jak Corvo... Powinienem był znaleźć kogoś z głową... z wyczuciem... Ty masz wyczucie słonia w składzie porcelany. — Jakim prawem mówisz do mnie w ten sposób?! Zgodziłem się wyświadczyć ci przysługę, a ty mi się tak odwdzięczasz? Obrażając mnie?! — Nikomu nie wyświadczyłeś przysługi, Franz. Na pewno nie mnie, a prawdopodobnie również i sobie. Zawaliłeś sprawę i Ger-hardt będzie chciał wiedzieć, dlaczego. To był jego pomysł, bo nie chciał, żebyśmy otwarcie szpiegowali Włochów i potrzebował kogoś, kto by to zrobił w niewymuszony, koleżeński sposób. Kiedy mu powiedziałem, że znasz Corva jeszcze sprzed wojny, stałeś się spełnieniem jego błagalnych modłów. A teraz... zażąda naszych głów na srebrnej tacy, Franz. Mojej, bo mu powiedziałem, że się nadajesz i twojej, bo okazało się inaczej. 114 Na dźwięk nazwiska Gerhardt twarz Seelera poszarzała. Komandor marynarki wojennej i dowódca Grupy Liguryjskiej sprawował swą władzę ze śmiertelną powagą i bez litości. Wódz Hunów Atylla wyglądałby przy nim jak słodkie niewiniątko. — To był pomysł Gerhardta? — wyjąkał drżącym głosem. — Tak, on pierwszy domyślił się, że Włosi coś przed nami ukrywają, że coś szykują. Im głośniej krzyczał i domagał się informacji, tym mniej dostawał, postanowił więc stworzyć nieoficjalny kanał i uczepił się myśli o twojej przyjaźni z Corvem, jak swej jedynej nadziei. Niewykluczone, że Włosi mają jakąś tajemną broń, której nie chcą przed nami zdradzić albo planują sprzedanie jej Anglikom lub Amerykanom... — Więc co zrobimy? — jęknął tragicznie Seeler. — Na początek zacznijmy oswajać się z myślą, że już nie będziemy jeździli samochodami z szoferem. Możliwe też, że Gerhardt postara się, żebyśmy do końca wojny szorowali pokład na jakimś wykrywaczu min na Bałtyku. Chyba że... — Że co?! — pośpiesznie wtrącił Seeler. — Że mój drogi Franz zrobi coś, co być może niezbyt przypadnie mu do gustu. — Co takiego? — Musisz połknąć coś, co Anglicy nazywają „gorzką pigułką". Musisz znaleźć sposób na naprawienie tak niefortunnie zerwanych stosunków z Corvem. Błagaj go o przebaczenie za swe grubiaństwo, całuj go po rękach, po nogach, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale musisz na powrót wkraść się w jego łaski. — Nie umiałbym — zaprotestował Seeler. — To niemożliwe! Wielkie nieba, mam przecież swój honor! — Honor? — parsknął Schweichel. — Jak myślisz, co zostanie f- tego honoru, kiedy Gerhardt dobierze ci się do tyłka? Powtarzam, to twoja jedyna szansa. — A ty, Hermann? Jaki będzie twój udział? Myślisz, że będziesz sobie dalej wydawał rozkazy, a ja odwalę dla ciebie całą czarną robotę? — Zapewniam cię, że nie będę siedział bezczynnie. Pomogę ci we wszystkim, w czym będę mógł. Już drugi raz nie wyślę ciebie na s'epo i bez przygotowania. 115 — Nazwałeś mnie głupcem — przypomniał mu Seeler. — Byłem zły, przepraszam Franz. — Jaka to pomoc? Co możesz dla mnie zrobić? — Corvo jest diabelnie przebiegły — w zamyśleniu powiedział Schweichel. — Być może nie tylko tobie zdarzyło się go nie docenić. Dlaczego chciał sprawić wrażenie kogoś, kto nie interesuje się wojną? To nie pasuje do tego, co o nim wiem, a problem polega na tym, że wiem tak niewiele. A ponieważ każdy ma jakiś słaby punkt, jakąś piętę achillesową, więc to, co będę musiał zrobić, to dowiedzieć się, co jest słabością Corva! Z balkonu pierwszego piętra Yilla Torme Jo Darling ujrzała zajeżdżające pod bramę sportowe bugatti. Z otwartego wozu wyskoczył Roberto Corvo. — Roberto! — zawołała — jestem tutaj! Uniósł głowę i odsłaniając wszystkie zęby posłał jej szelmowski uśmiech, który nigdy na długo nie opuszczał jego twarzy, a potem ze wszystkimi zakrętasami burbońskiej etykiety wykonał głęboki ukłon. — Hrabino... — pozdrowił ją i urwał pozwalając, by ukłon mówił za niego. — Nie ma Olgi, poszła po zakupy — zawołała Jo. Odkąd dawno temu nauczyła się nawet myśleć po włosku, język ten nie sprawiał jej najmniejszych trudności. — Wejdź na górę, drzwi są otwarte. Gdy pojawił się na balkonie, rozlewała do wysokich szklanek zimny sok cytrynowy. Z uśmiechem podała mu jedną z nich. — Co za niespodzianka, Olga będzie niepocieszona, że nie mogła się z tobą zobaczyć. Co takiego w środku tygodnia sprowadza cię do miasta? — Jakaś głupia sprawa. Pewien niemiecki oficer, którego wcześniej znałem, pracuje teraz w porcie i umówił się ze mną na spotkanie dziś rano. — Udało się? — Zależy od punktu widzenia. Chyba zgorszyłem go swym ubiorem. — Dobrze ci w mundurze, czemu go nie włożyłeś? 116 — Ponieważ, droga hrabino, mogłoby to wywołać niepożądane wrażenie gorliwości, gotowości, entuzjazmu i tak dalej, z jakim biegniemy na spotkanie naszych germańskich przyjaciół. Niech nadal posądzają nas o brak wszystkich tych cech, które tak cenią w sobie. Jo zmarszczyła brwi. — Czyżbyś celowo chciał sprawić na nim złe wrażenie? — Powiedzmy — zaśmiał się Corvo — że nie chciałem zepsuć złego wyobrażenia, jakie mają o nas. Jeśli wolą myśleć o Włochach jako o zgrai niezgułowatych leni, to nie mam zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Gdybyśmy stawali na baczność na każde ich kichnięcie, prędko zaczęliby wydawać nam rozkazy. — Coś mi mówi, Roberto, że jesteś osobą, która bardzo nie lubi, gdy się jej rozkazuje. Jest w tobie coś z buntownika. — Widzę, że madame rozmawiała z moją matką! — roześmiał się znowu. — A może z samym admirałem? Czy mogłabyś powiedzieć mi, hrabino — spoważniał — kiedy Olga wróci z zakupów? Wzruszyła ramionami. — To może potrwać kilka godzin, ale chyba mógłbyś ją znaleźć? Wspomniała coś o lunchu w restauracji, do której zabrałeś ją w zeszłym tygodniu. Ciągle o tym opowiada... jakaś mała restauracyjka rybna na Bocadesse... — „II Nassa"? — Właśnie. Corvo spojrzał na zegarek. — Jeszcze wcześnie, może zdążę. Czy hrabina nie obrazi się, jeśli tam polecę? — Oczywiście że nie. Olga by mi nie wybaczyła, gdyby przeze mnie straciła szansę spotkania z tobą. Corvo ujął jej dłoń i pocałował. — Hrabino, jesteś szlachetną przyjaciółką — powiedział z galanterią. — Gdybym nie czuł do Olgi tego, co czuję, nie zastanawiałbym się ani chwili nad zakochaniem się w tobie. Masz jednak we mnie oddanego przyjaciela. — Zmykaj, pochlebco! — zaśmiała się. Zeszła z nim na dół do samochodu. — Czy przyjdziesz na kolację w niedzielę? — zapytała. — To otwarte zaproszenie, zawsze jesteś najmilej widziany. 117 — Spróbuję — powiedział. — Wiesz, jak trudno mi się wyrwać czasami... Do ostatniej chwili nigdy nie jestem pewien. — Wiem, ale i tak położymy nakrycie dla ciebie. Corvo wskoczył do auta i machając ręką odjechał. Jo kątem oka dostrzegła sylwetkę, która wyłoniła się zza domu i zaczęła iść w jej kierunku. Gdy samochód zniknął za zakrętem, mężczyzna zbliżył się do niej. — To on? — zapytał po włosku. — Tak, to on — powiedziała Jo. — Mam nadzieję że wiesz, co robisz — dodał i odwróciwszy się odszedł w kierunku, z którego przyszedł. Był to Mikel Petrovic, Jugosłowianin, małomówny radiooperator, którego zrzucono wraz z nią i który miał być kimś w rodzaju jej opiekuna. Czuła się wykończona. Poszła do łazienki i spryskała twarz zimną wodą. Napięcie trochę minęło. To wchodzenie w obcą skórę coraz bardziej ją męczyło. Po siedmiu tygodniach we Włoszech powinna już bez trudu grać rolę, którą starannie dla niej opracowano, ale nie było to łatwe i wymagało coraz więcej samozaparcia. Strach przed zdemaskowaniem nie opuszczał Jo ani na chwilę. Bez względu na to, jak dobrze grała, w podświadomości wciąż czuła lęk przed bezwiednym popełnieniem błędu, który by ją zdradził. Od wylądowania we Włoszech dobra passa stale towarzyszyła Jo, co również wzmagało jej nerwowość, wynikającą z dziwnej obawy hazardzisty, że zbyt wiele szczęścia naraz może się nagle zemścić. Hetherington zadbał o to, by wyekwipować ją nie tylko w odpowiednio ostemplowane paszporty i pozwolenie wjazdu do Włoch, ale też w pewną sumę pieniędzy w wymienialnej walucie, która była małą fortuną. Miała teraz dwa paszporty: jeden opiewał na kraj jej urodzenia, drugi na kraj jej „adopcji". Zostały wystawione kolejno przez szwajcarski i węgierski rząd na nazwisko hrabiny Marie Kordy, wdowy. Jo zauważyła, że we Włoszech posiadanie tytułu arystokratycznego wywoływało wielki respekt, nawet służalczość, której nie doznałaby zwykła signora czy madame. Respekt ten przemieniał się \\ czułą sympatię, gdy mówiła o swym zmarłym mężu — hrabi 118 l Sandorze Kordy, który zginął w akcji podczas inwazji na Jugosławię w 1941 roku. Gdyby ktoś chciał to sprawdzić, ambasada węgierska w Rzymie potwierdziłaby, że kapitan hrabia Kordy rzeczywiście został zabity w Jugosławii, a wdowa po nim, Marie Kordy, wróciła do swej rodzinnej Szwajcarii w czerwcu 1941 roku. Jo Darling miała nadzieję, że dalsze losy hrabiny nie były władzom węgierskim znane, zwłaszcza że prawdziwa Marie Kordy żyła spokojnie w Ottawie jako prosta pani Johnowa Cutler — żona kanadyjskiego dyplomaty. Swój pierwszy tydzień Jo spędziła w ekskluzywnym hotelu w Ra-pallo. Było to miejsce często odwiedzane przez rodziny królewskie i emigrantów z towarzystwa, więc przybycie jej nie wzbudziło sensacji. Miejscowość ta miała dla Jo jeszcze jedną zaletę: leżała w pobliżu La Spezii, gdzie stacjonowała Flotylla „Z" i Ro-berto Corvo. W rzeczywistości jednak nie stacjonował on w La Spezii i odkrycie tego faktu nie tylko zaoszczędziło Jo długotrwałego tropienia, ale stało się też początkiem jej szczęśliwej passy. Nie ruszając się z hotelu, w krótkim czasie dowiedziała się wszystkiego i o prawdziwym miejscu pobytu Roberta i o historii jego rodziny. Źródłem informacji stała się niezwykle gadatliwa matrona w średnim wieku, znana jako księżna Balbi, będąca stałą rezydentką hotelu. Jak się wkrótce okazało, była ona istną kopalnią informacji o historii i kwalifikacjach towarzyskich każdej z osób „liczących się" na lewantyńskiej Riwierze. Nie było rodowodu, którego szczegółów nie znałaby dociekliwa dama i nawet pierwsze dwie minuty nie minęły w towarzystwie Jo, by nie zapragnęła również o niej wszystkiego się dowiedzieć. Nowo poznana „węgierska hrabina"' okazała się jednak bolesnym rozczarowaniem, gdy na wstępie oznajmiła, iż nie ma krewnych ani w Ligurii, ani w żadnej innej części Włoch. — Nawet przyjaciół? — księżna Balbi nie ukrywała zaskoczenia, jak ktoś może być tak bardzo samotny. Więc jakby niechcący \\> wyrwało się Jo, że owszem, jest pewien przyjaciel przyjaciela, który Prawdopodobnie obraca się w tej okolicy, ale księżna Balbi na pewno go nie zna, jest oficerem marynarki wojennej w La Spezii... Następnie pozwoliła, by umierająca z ciekawości księżna wyciąg- 119 nęła z niej jego nazwisko... Roberto Corvo? Nawet nie spodziewała się, jaka lawina słów w następnej chwili popłynie z uszminkowanych ust matrony. Och, moja droga, tydzień temu... nie, miesiąc temu... tak, to było w zeszłym miesiącu, więc Carlo, mój siostrzeniec, między nami mówiąc najwspanialszy mężczyzna na świecie, mówił mi o Robercie Corvo. Carlo jest żonaty z córką Andrea Spinoli, słyszała pani o Spinolach, prawda? Są jednym z najlepszych genueńskich rodów... W każdym razie Carlo jest kapitanem w marynarce wojennej, kapitanem pancernika..., a może krążownika? Z pewnością to bardzo duży okręt. Carlo zachwycająco wygląda w mundurze; nie uważa pani, że wszyscy marynarze zachwycająco w nich wyglądają? Carlo bez wątpienia tak... no ale jak już mówiłam, Carlo mi o nim opowiadał i o tym, jakim jest szczęśliwcem... Huśtanie na morzu nie jest dla niego, Carlo mu bardzo zazdrości, pomyśleć tylko, tak sobie ułożyć życie, żeby nie musieć wychodzić w morze, lecz wylegiwać się we własnym łóżku... Młody Corvo co najwyżej pływa rowerem wodnym po swoim własnym jeziorze... Nie, żebym go za to winiła, moja droga... ale morze mnie przeraża! Oto czego mogą dokonać drobne wpływy... Statek biednego Carla jest ciągle bombardowany, a pani przyjacielowi pozwolono nawet przekształcić piękny dom jego matki w coś w rodzaju bazy marynarki... Nie musi się tam obawiać bombardowań, w posiadłości nie ma niczego poza jeziorem i kilkoma akrami lasu... Co marynarka może tam mieć do roboty? Zupełnie nie wiem... Księżna Balbi nie znała osobiście Roberta Corvo, ale nie przeszkadzało jej to wiedzieć wszystkiego o jego rodzinie. Rodzina ta, według niej, nie była niczym specjalnym: dziadek to nikt, człowiek znikąd, który nieźle się ustawił dopiero przez małżeństwo z córką rosyjskiego księcia. Mieszkali w Petersburgu i wszystko stracili w czasie rewolucji. Ojciec Roberta i jego stryj wynieśli się z Rosji jeszcze przed 1914 rokiem: ojciec wrócił do Włoch, gdzie miał dość rozumu, żeby wżenić się w rodzinę Mantegna, a stryj, drobny kombinator, wylądował w Ameryce, gdzie zdaje się nie doszedł do niczego. W każdym razie słuch o nim zaginął. Wyraziwszy się tak kąśliwie o linii ojca, księżna Balbi z nie ukrywanym zachwytem skomentowała rodowód Roberta Corvo 120 po kądzieli. Mantegnowie już we wczesnym średniowieczu stanowili \v Genui potęgę, zawsze mieli masę pieniędzy i wpływy, w wyniku czego obecnie posiadają banki i okręty. Ale swoją posiadłość \v Altaselva biedna matka Roberta musiała zamienić na ten okropny stary dom w Genui przy viale Cirene, gdy jej syn z pięknego pałacu zrobił coś w rodzaju ośrodka treningowego dla marynarki... W wyniku otrzymanych od księżnej Balbi informacji Jo zdecydowała się opuścić Rapallo i przeprowadzić do Genui, gdzie odtąd będzie ich baza operacyjna. Przeprowadzka została z ulgą powitana przez Mikela Petrovica, który wprawdzie znalazł kwaterę w Campogli, ale czuł się niepewnie w tej małej miejscowości. Potrzebował anonimowości, którą zapewnia tylko duże i zatłoczone miasto. Od początku zresztą optował za jak największym umiarem i z niechęcią przyjmował rozmaite pomysły Jo. Za szukanie guza graniczące z szaleństwem uznał na przykład takie nagłe wprowadzanie się do Genui i co więcej, zamieszkanie w samym centrum miasta, w wynajętej willi. Nie pochwalał też kupna używanego samochodu, którego miał być kierowcą, podczas gdy jej hrabiowska wysokość będzie puszyła się na tylnym siedzeniu. A już z największą jego dezaprobatą spotkała się nagła decyzja Jo, by zaangażować damę do towarzystwa. W Oldze Dymitriewnej widział największe zagrożenie dla ich bezpieczeństwa i zupełnie nie zgadzał się z poglądem, iż jej obecność doda splendoru hrabinie Kordy. Olga, dwudziestoletnia piękność o tycjanowskich włosach, zajmowała w Rapallo pokój obok Jo. Pewnego dnia do jej uszu doszła głośna sprzeczka między Olgą a dyrektorem hotelu: dziewczyna płakała, dyrektor grzmiał i trudno było, zwłaszcza komuś, kto natychmiast wziął stronę nieznajomej, usunąć się poza zasięg głosu. Usłyszała, że jeżeli w ciągu godziny dziewczyna nie spakuje się i nie wyniesie z hotelu, to dyrektor własnoręcznie weźmie ją za kołnierz i z przyjemnością wyprowadzi. Może sobie być czyją chce dziwką, ale jeśli stary przestaje płacić rachunki i poleca zwolnić pokój, to on ma tylko jedną radę: niech sobie idzie na ulicę i tam zarabia. Noo... gdyby w przeszłości była milsza, to teraz inaczej by rozmawiali, ale zadzierała nosa, więc ma! 121 Następnie Jo usłyszała żałosne błagania Olgi, żeby jej dał więcej czasu, że jest bez grosza i nie ma dokąd iść, ale dyrektor zaśmiał się i powtórzywszy swoje ultimatum, wyszedł, trzaskając drzwiami. Jo odczekała chwilę zaniepokojona absolutną ciszą w pokoju dziewczyny — nie słyszała nawet jej łkania — po czym weszła i zastała Olgę Dymitriewną, próbującą podciąć sobie żyły nożyczkami do paznokci. Godzinę później, gdy dyrektor pojawił się aby spełnić obietnicę, natknął się na rozwścieczoną hrabinę Kordy, która kazała mu przygotować na rano następnego dnia rachunek dla siebie i Olgi, gdyż opuszcza hotel i jeśli nie będzie nowego kierownictwa, to wątpi, czy kiedykolwiek zawita tu ponownie. Od tego czasu Olga stała się jej oddaną niewolnicą i wkrótce w głowie Jo zaświtała-myśl, czy nie wykorzystać dziewczyny w planach pozbawienia' marynarki włoskiej usług niejakiego Roberta Corvo. Niecały tydzień zajęło jej uzyskanie dwóch ważnych informacji o Corvie: po pierwsze, w większość niedziel przyjeżdża ze swej bazy w Altaselva do Genui, podstarzałym, ale wciąż sprawnym bugatti, by w towarzystwie matki wziąć udział w nabożeństwie u Świętego Wiktora i Karola. Po drugie, nie umiał oprzeć się żadnej ładnej buzi. To wystarczyło, aby plan sam się narodził: Jo zaczęła od obserwacji matki, która co rano chodziła do kościoła. Przychodząc tam zawsze o tej samej godzinie, Jo bez trudu nawiązała znajomość z signorą Corvo, której przypadła do serca pobożność młodej wdowy, do tego nadal noszącej żałobę po swym mężu żołnierzu. Szybko zostały przyjaciółkami. Toteż już drugiej niedzieli w Genui, gdy w towarzystwie Olgi Jo weszła do kościoła i skierowała się-w ulubione miejsce signory Corvo, zastała tam nie tyko ją samą, ale również starszą z jej dwu córek oraz olśniewającego w swym mundurze syna, Roberta. Podczas mszy nie odrywał oczu od stojącej obok Jo miedzianowłosej Olgi i gdy po liturgii odbyły się przed kościołem towarzyskie prezentacje, Jo nie miała wątpliwości, że ryba połknęła haczyk. Minął miesiąc, podczas którego oczarowanie Roberta Olgą nie tylko nie mijało, ale osiągnęło zenit. Jednak w dniu, w którym w Yilla Torme nieoczekiwanie pojawił się Roberto, również zenitu sięgał niepokój Jo o zupełnie inne 122 sprawy: od tygodnia nie miała żadnej wiadomości z Algierii. Ostatnią, jaką otrzymała, była krótka informacja, że Nick Raven i Kinloch szykują się do drogi. Już dawno powinni być we Włoszech!... Jo nie przestawała myśleć o Alexie. Podczas dawniejszych operacji na terytorium wroga, Jo nie dbała o życie, a teraz nagle przetrwanie nie tylko jego, ale również jej stawało się najważniejsze ze wszystkiego! Od tego zależało całe jej przyszłe życie... Wiedziała też, że przyjazd Alexa doda nowego, nie dającego się przewidzieć wymiaru i tak wystarczająco niebezpiecznej pracy. Bała się, czy podoła sytuacjom, gdy będzie zmuszona podejmować decyzje mogące zagrozić życiu człowieka, którego kocha? Czekała z upragnieniem na chwilę, gdy go znów ujrzy i zarazem umierała na samą myśl o katastrofie, jaką może spowodować jego przyjazd. Porą kontaktów radiowych z Algierią była dziesiąta wieczór. Wraz ze zbliżaniem się tej godziny Jo odczuwała coraz większy niepokój i wciąż powtarzała sobie, że dziś na pewno nadejdzie coś od Hetheringtona. Wreszcie na schodach rozległy się kroki Mikela schodzącego z poddasza, na którym znajdowało się jego mieszkanie. Gdy zapukał, uchyliła drzwi, on zaś podał jej karteczkę z zakodowanym tekstem wiadomości. Czytała: Od Narcyza do Mąka. Przewoźnik będzie na stanowisku M. o l.00 24.06.43. Jesionu i Cedra odbierze Kolumb. Jak najszybciej sprawdzić dostawę. Proszę o potwierdzenie odbioru dostawy. — Wygląda na to, że wakacje się skończyły? — zauważył Mikel. — Rozumie pani coś z tego, hrabino? — Gdzie jest stanowisko M, Mikel? Sprawdziłeś? — Jak na lądowanie z morza, trochę za blisko La Spezii — odparł Jugosłowianin. — Wydaje mi się, że to będzie Moneglia, jakieś trzydzieści kilometrów w przeciwną stronę od Rapallo. Mniej więcej w połowie drogi między Rapallo i La Spezią. Jo poczuła skurcz w żołądku na wspomnienie „Saraceny". Obawiała się nie o siebie, lecz o Alexa Kinlocha — Jesiona. Nie zazdrościła im, że drugi raz będą musieli odbyć tę długą i niebezpieczną drogę morską, aby potem lądować tak blisko 123 La Spezii. Jak oni się prześlizną przez patrole kontrolujące wybrzeże? — Przypuszczam, że podpłyną łodzią podwodną — powiedział Mikel, jakby wyczuwając jej niepokój i aby ją trochę uspokoić. — Pierwsza po północy, dwudziestego czwartego... — powiedziała cicho i nagle wykrzyknęła z trwogą — to pojutrze! Myślałem, że nam każą ich odebrać — powiedział Mikel. — Kogo wybrał Hetherington na przewiezienie ich do Genui? — Kolumba. On nie jest od Hetheringtona; jest z Mi6 i przebywa tu od bardzo dawna. Wszystko, co wiem. to jego numer telefonu. Powiedziano mi, że mogę go użyć tylko w ostateczności albo na ich wyraźne polecenie. — Wygląda na to, że je dostałaś. Jo bardzo źle spała tej nocy i jeszcze gorzej następnej, dwudziestego trzeciego. Zaraz po ósmej wieczorem zawyły syreny przeciwlotnicze i alarm trwał aż do wczesnych godzin rannych następnego dnia. Jednak na Genuę nie spadła ani jedna bomba, tym razem celem była La Spezia. Sześćdziesiąt lancasterów RAF-u, które poprzedniego dnia bombardowały Friedrichshafen i poleciały do Algierii, w drodze powrotnej do Wielkiej Brytanii, opróżniło luki bombowe nad włoską bazą marynarki wojennej. Z okna pokoju Jo widziała na niebie smugi reflektorów i słyszała stłumiony odgłos detonacji, dochodzący z odległości sześćdziesięciu kilometrów na wschód. Gdzieś tam, wśród tego piekła, był Alex. Wstała przed szóstą i ubrała się. Czesanie było dla niej torturą.; Przed siódmą wykręciła numer telefonu. — Kto mówi? — odezwał się męski głos. — Lin Papavero — podała włoski odpowiednik „mąka". — Czekałem na pani telefon — powiedział głos — dostawa nadeszła dziś rano. Zdarzył się wypadek, mam tylko połowę! przesyłki. — Jak to połowę? — serce Jo zaczęło walić jak szalone. — Co to znaczy? — Dokładnie to, co powiedziałem - odezwał się głos — dwie pozycje były zamówione, ale nadeszła tylko jedna. 124 VIII. KOT W WORKU Dzięki wysokiej, czworobocznej wieży, dobudowanej jeszcze w czasach napoleońskich, trzystuletni dom w Altaselva prezentował się wspaniale. Nazywał się Casa Nobile i stał na zboczu zalesionej doliny, na której dnie ciągnęła się wąska i długa rynna jeziora, biegnąca ku pasmu wysokich gór. Ten stary dwór był siedzibą Flotylli „Z" od dawna, a przynajmniej od czasu, gdy signora Emilia Corvo odnajęła dom i kilka akrów zalesionej, pagórkowatej posiadłości Regia Navale dla ośrodka badawczo-treningowego. Jej syn Roberto Corvo zarządzał tym ośrodkiem bez stosowania nadmiernej dyscypliny, ale za to sprawnie i z entuzjazmem udzielającym się jego podkomendnym. Byli ochotnikami, lecz nadzwyczaj starannie dobranymi: na każdych dwudziestu pięciu chętnych odrzucano dwudziestu czterech. Dowódca Flotylli „Z" zaczynał zwykle swój dzień o siódmej rano, jednak tego dnia, 24 czerwca 1943 roku, już przed szóstą wyszedł z Casa Nobile i szybkim krokiem udał się w kierunku jeziora. Na jego brzegu w trzech długich barakach, wzniesionych wokół hangaru dobudowanego do końca pomostu przystani wioślarskiej, kwaterował obóz marynarki. W hangarze, z grupą marynarzy był już Rossi, porucznik współpracujący z Corvem, który na jego widok uśmiechnął się wesoło: — Za dwie godziny będzie zapakowane, comandante\ — obwieścił żwawo. — Dobrze — powiedział Corvo — skończyli już malowanie ciężarówki, przyjedzie tu przed dziewiątą. Za tydzień o tej porze powinienem już być w drodze, ty też przygotuj się do wyjazdu. —— Im prędzej, tym lepiej, comandante. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak to nasze maleństwo będzie się sprawowało! Już mnie /męczyło to ich gadanie w La Spezii, że przeczekujemy wojnę w obozie wypoczynkowym. — Będziesz musiał to gadanie jeszcze trochę wytrzymać, Alberto — Corvo położył dłoń na ramieniu porucznika. — Nikt z nas nie będzie mógł powiedzieć światu o tym, co tu zrobiliśmy, aż do zakończenia wojny. 125 — A po wojnie nikogo to już nie będzie interesowało — zaśmiał się Rossi. — Jeśli nawet komuś opowiemy, to nie uwierzy. — Możliwe, że masz rację — zgodził się Corvo i też się zaśmiał —-taki nasz los, Alberto. Ale przynajmniej my sami będziemy wiedzieli, że odwaliliśmy kawał niesłychanej roboty, a tylko to się liczy. Komendant Dziesiątki powiedział, że nasz sposób prowadzenia wojny wymaga specjalnego gatunku ludzi i my właśnie nimi jesteśmy. Służyłeś kiedyś z Borghese? — Tylko przez miesiąc, zanim wysłali mnie do pana. — To wyjątkowy człowiek, powinieneś słyszeć, co mówił o zachowywaniu tajemnicy. Wpoił to całej Dziesiątce. Mówił, że Włoch raczej odda życie niż rozwiąże język i tego wymagał od swoich chłopców. — Ale pan też nie ma serca dla samochwałów, comandante... — Bo potrzebuję ludzi, a nie gaduł, Alberto. Czynów, nie słów. My jesteśmy nocnymi jeźdźcami, którzy uderzają, znikają i nikt ich nigdy nie widzi ani nie słyszy. Nikomu nie musimy się spowiadać z tego, co robimy, naszym czynom pozwalamy mówić za nas. Pomyśl, Alberto, jaka jest nas garstka: Dziesiątka i my... A zatopiliśmy już więcej statków niż pancerniki i krążowniki całej floty. — Pewnie chciałby pan znów być w akcji, comandante! — odezwał się Rossi. — Już dość długo nas tu trzymali. — Oczywiście, że chciałbym — odpowiedział Corvo. — Nie mielibyśmy żadnej satysfakcji z pracy nad tym żelastwem, gdyby czasem nie dano nam szansy wypróbowania go w prawdziwej operacji. — Prawdę mówiąc, wątpiłem, czy dadzą panu ponownie wypróbować to na Inglesi*. Jest pan wystarczająco cenny tutaj — powiedział Rosso. — Bzdura! — wesoło zaprzeczył Corvo — prawdziwymi mózgami są inżynierowie, jak Masciulli i naukowcy, jak Belloni. Tylko oni są niezastąpieni, a ja? Wszystko, co zrobiłem, to zastosowanie ich pomysłu. Dlatego rzeczywiście czuję, że już najwyższy czas na coś bardziej niebezpiecznego niż szkolenie was, chłopaki, i atakowanie naszych własnych statków w La Spezii. Wł.' Anglicy (przvp. tlum). 126 — Niemcy wciąż węszą — powiedział Rossi. — Wie pan, że wczoraj znów stał przed bramą samochód pełen Niemców? — Tak? O Boże, czego chcieli? — Powiedzieli, że zgubili drogę i chcą przenocować. Corvo obruszył się. — Chyba nas mają za stado idiotów. Jak się ich pozbyłeś? — Po prostu powiedziałem, że są na zastrzeżonym terenie i trzy kilometry stąd był duży napis ostrzegawczy. Nie mogli go nie dostrzec. Podkreśliłem też, że jechali obok wystarczającej liczby znaków informujących, że to jest droga bez wyjazdu. — Odjechali spokojnie? — Jeden zaczął się rzucać, co drugie słowo powtarzając swój stopień wojskowy, więc mu powiedziałem, że ani liście dębu na jego czapce, ani złote naszywki na pagonach nie będą wystarczającym powodem dla naszych wartowników, by go nie zastrzelić, jeśli natychmiast się stąd nie wyniesie. Chyba zrozumiał, że nie żartuję. — Dobra robota, Alberto. Ci Tedeschi* zaczynają być trochę zbyt namolni, we wtorek na przykład przyczepił się do mnie pewien wścibski facet, którego poznałem jeszcze na Dalekim Wschodzie. Jestem pewien, że był nasłany. — Dlaczego im po prostu nie powiemy o tym, co robimy? — Z dwóch powodów, Alberto. Pierwszym jest nasze własne bezpieczeństwo, zaszliśmy bowiem zbyt daleko. Jestem pewien, że zawdzięczamy to wyłącznie utrzymywaniu bezwzględnej tajemnicy. Nawet nasi ojcowie, bracia, żony nic nie wiedzą, bo składaliśmy przysięgę. Nie widzę powodów, dla których mielibyśmy ufać Niemcom, jeśli nie ufamy własnym rodzinom. Drugi powód, Alberto, to nasza niezależność. Myślisz, że Niemcom wystarczyłoby dowiedzieć się, co robimy. Natychmiast zaczęliby wtrącać się do każdej operacji i w końcu chcieliby wszystko kontrolować. Uchyl im drzwi, a wlezą i ustawią cię na baczność szybciej, niż zdążysz powiedzieć heil Hitler! Tymczasem z wody wyciągnięto już ciemny obiekt w kształcie cygara i dwóch marynarzy w roboczych kombinezonach pchało go po torze pochylni ku otwartym drzwiom kończącego pomost han- 127 garu. Corvo i Rossi podeszli bliżej do maiale, czyli „śwmiaka", jak między sobą nazywali ten rodzaj podwodnego skutera i przyglądali mu się z dumą. Główny korpus był cylindrem długości siedmiu i grubości pół metra z tępo zaokrąglonym nosem torpedy i stożkowatym, upłetwionym ogonem jak u bomby. Płetwy były w istocie sterami służącymi do zanurzania i do kierowania całą tą machiną, której załogę mogły stanowić dwie osoby, usadowione jedna za drugą w czymś w rodzaju odkrytej kabiny, znajdującej się w połowie długości cygara. Corvo czule poklepał bok pojazdu. — Czy on nie jest śliczny, Alberto? Długą drogę przebyliśmy od MSL. MSL była prototypem „świniaka", czyli torpedą o małej prędkości. Rossi uśmiechnął się: — Ten przynajmniej osiąga przyzwoitą prędkość, bo tamten rzeczywiście turlał się świńskim truchtem. — To trochę tak, jak jazda na siedmiometrowym członku, co Alberto? — I to jakim! — rozradował się Rossi. — Wali z czubka trzystukilogramowym TNT! Wyszli z hangaru przez rozsuwane drzwi. Na pomoście dwóch marynarzy montowało długą na cztery i pół metra drewnianą skrzynię. — Teraz trzeba zawieźć „świniaka" na rynek — powiedział Corvo. — Sprowadź tu paru swoich ludzi, Alberto! Przy pomocy tuzina marynarzy i dwóch małych dźwigów obaj oficerowie zabrali się do pracy. Cygaro wyprowadzono z szopy i zdemontowano ogon i jego głowicę, skracając je w ten sposób o tyle, że mogło zmieścić się do skrzyni. Oba jej końce szczytowe były puste i po spuszczeniu cygara założono je metalowymi płytami z przewierconymi otworami, z których wystawały krótkie rury. Robotę zakończono, pokrywę skrzyni zabito potężnymi gwoździami, po czym Corvo i Rossi obejrzeli ją z każdej strony. Wszystko, co było widać, to wizytówka przewoźnika i końcówki rur. — Wygląda całkiem nieźle — mruknął Rossi. — Myśli pan. że | hiszpańskim celnikom będzie się chciało zaglądać do środka? — Niewykluczone — powiedział Corvo ale wszystko co zobaczą z zewnątrz, to rury bojlera. Costa — zwrócił się do jednego z marynarzy — obij je listewkami i porządnie zabezpiecz gwoździami A ty, Rosetti — kiwnął na drugiego — masz zacięcie artystyczne, więc weź z biura szablony i farbę i ładnie oznakuj to pudło. Powiedzą ci tam, jak masz to robić. Pół godziny później skrzynia była gotowa do ekspedycji, duża ciężarówka już czekała. Boki skrzyni zdobiły wielkie, czarne litery, oznaczające ciężar ładunku w kilogramach oraz zawartość — rury do bojlera — i adres docelowy: SS OLTERRA, ALGECIRAS, SPAIN. Jednak pakowanie nie było jeszcze zakończone, bo głowicę i część ogonową trzeba było teraz załadować do specjalnie w tym celu przygotowanych pojemników z ropą. Dopiero koło południa zakończono pracę wokół ciężarówki i obaj oficerowie oddalili się w kierunku Casa Nobile, by wreszcie coś zjeść. Przy długim, marmurowym stole, wypełniającym środek obszernej jadalni, zaczęli dyskutować o operacji, która pochłonęła tyle ich czasu i przygotowań. — Naprawdę chce pan osobiście wieźć ładunek aż do Hiszpanii? — Rossi zdawał się niepocieszony. — Dlaczego? — Bo jeśli będą kłopoty na granicy, jakieś nieprzewidziane wydarzenia, wolę sam szukać wyjścia. Nie zamierzam obarczać tym ludzi, którzy do takich sytuacji nie są przyzwyczajeni. I nie chcę opuszczać mego „świniaka" w potrzebie... — uśmiechnął się. — Nie powierzę go ani tobie, Alberto, ani nikomu innemu. Chyba zwariowałbym, siedząc tu i czekając na wiadomość, czy wszystko się udało. — To niech mnie pan weźmie ze sobą — prosił Rossi. — Nie, przyjacielu. Zabieram Costę. Prowadzenie ciężarówki to jego fach, a ty pojedziesz do La Spezii i dołączysz do chłopców i Dziesiątej Flotylli. Tak, jak było zaplanowane, będziesz odpowiedzialny za uzupełnienie załogi i musisz się nią zająć. Przypomnij im, że będą podróżować jako cywile, nie chcę żadnej wpadki. Będziesz też odpowiedzialny za wszelkie dokumenty związane z ich podróżą * wszystko ma pójść gładko do samej Hiszpanii! Rossi westchnął. — To będzie jak wycieczka krajoznawcza harcerzy... — Uważaj, żeby się porządnie zachowywali — kontynuował Corvo. — W Barcelonie na lotnisku spotka was ktoś z konsulatu, 129 zaopiekuje się wami i przydzieli pesety. Specjalny autokar odwiezie was na południe. — A co z panem, comandante! Co z ciężarówką? Nasi przyjaciele, Tedeschi, będą na pewno obserwować ruch pojazdów z naszej bazy, co będzie, jeśli pana rozpoznają? Zaczną jeszcze bardziej węszyć. — Zaryzykuję — zapewnił młodszego towarzysza Corvo. — Nie sądzę, żeby cywilna ciężarówka specjalnie ich interesowała. Pojadę nią wpierw do Genui i dzień, dwa gdzieś ją przechowam, Costa będzie jej pilnował. Odczekam na najwłaściwszy moment do dalszej drogi. — Zatrzyma się pan u swojej matki? — Być może. Sam nie będę się ukrywał, zamierzam nawet urwać się tu i tam, zwłaszcza że mam dwa dni urlopu, może jakoś zamydlę oczy tym wścibskim Niemcom. Nasłanie na mnie Seelera nie było zbyt zręcznym posunięciem i chyba już się zorientowali. Mogą spróbować czegoś innego, jeśli to zrobią, będę przygotowany. — Ma pan coś konkretnego na myśli, comandante! Corvo roześmiał się: — No, niezupełnie, tak tylko głośno myślałem. Rozegram to w zależności od rozwoju wypadków. Napełnił kieliszki winem. — Wznoszę toast, Alberto: za Czarne Rekiny i udane polowanie w Cieśninie Gibraltarskiej! Porucznik Rossi uniósł swój kieliszek. — Za pana też, comandante! Za wielkie zwycięstwo i szczęśliwy powrót! Wąski zaułek był szczelnie wypełniony ludźmi, więc Jo Darling zrezygnowała z przeciskania się pod prąd przechodzącej właśnie procesji. Schroniła się w drzwiach sklepiku z ceramiką i czekała, aż tłum ją minie. Genua świętowała dzień swojego patrona, świętego Jana Chrzciciela, i procesja ta była jedną z wielu przecinających dziś miasto. Gdzieś w tym zaułku miała odnaleźć dom człowieka o pseudonimie Kolumb. Spotkanie to nie było częścią planu, miała pamiętać jego numer telefonu tylko na wypadek nadzwyczajnych okoliczności lub 130 na wyraźne polecenie z Algierii. Dlaczego Hetherington jemu, a nie jej, kazał udać się po Nicka Ravena i Kinlocha? Co się stało? Tylko jeden człowiek dotarł na wybrzeże w Moneglii, ale czy był to Kinloch, czy Raven, tego Kolumb albo nie wiedział, albo nie chciał jej zdradzić. Przerwał rozmowę telefoniczną, podając adres i każąc jej być o drugiej po południu. Była już za minutę druga, a Jo wciąż nie mogła znaleźć tego domu. Nie możesz go nie znaleźć, powiedział jej, jest tam nad wejściem duża lampa uliczna w żelaznej obudowie, a pod nią biała tablica z napisem i ze wskazującą ręką. Nagle ją ujrzała: INTERN AZIO N ALE AGENZIA MARITTIMA. Amburgo-Anversa-Londra-Atenę-Alessandria d'Egito. Agenti per tutte l'utilite di porto. Lo Stivare — Rinorchiatori — Scaricatori Cavenaggio — Genio navale — Approwigionamento Palec ręki wskazywał w głąb podwórka. Jo uważnie przeczytała napis. Nie znała kilku słów. „Międzynarodowa Agencja Morska" — to było łatwe, łatwe też były nazwy miast, w których agencja prawdopodobnie miała swoje przedstawicielstwa: Hamburg, Antwerpia, Londyn, Ateny, Aleksandria... „Agenci specjalizujący się w każdym rodzaju działalności portowej" też nie sprawili kłopotu, natomiast rozszyfrowanie oferowanych usług wymagało od Jo nieco więcej wysiłku: roboty portowe, holowanie, dokerzy, suche doki, inżynieria morska, aprowizacja. Wzięła głęboki oddech i weszła w podwórko. U podnóża schodów przeciwpożarowych siedziało dwóch dość niechlujnych mężczyzn, popijających wino z butelki. Jeden omal się nie zakrztusił na jej widok, więc przyśpieszyła kroku, widząc już następną rękę, wskazującą wąskie przejście na sąsiednie podwórko. Były tam schody, a do ich poręczy przyczepiona tablica mówiąca, że dotarła wreszcie do Międzynarodowej Agencji Morskiej. Wspięła się po schodach i zastukała do drzwi. Otworzył postawny mężczyzna w samej koszuli, której rękawy były podwinięte i odsłaniały potężne, owłosione ramiona. Rysy jego twarzy były bardziej arabskie niż włoskie: ciemna cera, głębo- 131 ko osadzone oczy i garbaty nos. Na czubku głowy miał łysinę otoczoną wianuszkiem kręconych, siwych włosów. Jego ciemne oczy bystro patrzyły na Jo, ale dostrzegła w nich ślad zmęczenia i smutku. Wrażenie to potęgował kształt jego brwi oraz poważne skinienie głowy, kiedy przemówił po włosku: — Oto i Mak... Czy przynosisz nasiona słodkiego zapomnienia? — Kolumb? — spytała niepewnie, trochę zaskoczona wyszukanym powitaniem. Lecz jeszcze bardziej zaskoczył ją, gdy przemówił nieskazitelną angielszczyzną: — Summer, set lip to earth's bosom bare... And left the flushed print in a poppy there* Ale pani jest makiem żółtym — uśmiechnął się ciepło — nie czerwonym rumieńcem pocałunku na nagim łonie ziemi... Proszę wejść — otworzył szerzej drzwi. Wciąż patrzyła na niego z takim zdumieniem, że dodał: — Niech pani nie patrzy na mnie tak, jakby linijka wiersza zabrzmiała w moich ustach jak frywolny żart w ustach zakonnicy. Dawno temu literatura angielska była przedmiotem moich studiów, choć dziś już nie pamiętam nazwiska nieszczęśliwca, który spłodził ten poemat. Poprowadził ją wzdłuż szklanych ścian korytarza z biurowymi pokojami po obu stronach, aż doszli do znajdującego się na jego końcu jasnego, dużego i umeblowanego w amerykańskim stylu pomieszczenia. Ku zdziwieniu Jo, podwójne okna pokoju wychodziły na port. — Nie miałam pojęcia, że znajdujemy się tak blisko doków — powiedziała, gdy gospodarz poprowadził ją do obitego skórą i podobnego do tronu fotela, a sam usiadł naprzeciw niej, obok okna. — Przepraszam, że musiała pani wejść tylnymi drzwiami — powiedział i jego oczy pod nastroszonymi brwiami mrugnęły porozumiewawczo. — Wejście frontowe jest nieczynne i zabite deskami od czasu ostatnich nocnych odwiedzin RAF-u. Mieliśmy szczęście, że nikt nie zginął, ale od frontu biuro zostało zupełnie zniszczone. * Ang.: Lato przywarło pocałunkiem do ziemi nagiego łona... zostawiając maku rumieniec czerwony (przyp. tlum.). 132 Tylne drzwi mają swoje dobre strony, prawda? — dodał konspiracyjnym tonem —jakoś tak... dyskretniej? — Jest pan pewien, że moja wizyta tutaj nie ściągnie na nikogo nieszczęścia? — spytała z pozoru opanowanym tonem, bo nie czuła się najlepiej w towarzystwie tego dziwnego agenta, deklamującego wiersze i w ogóle zupełnie nie pasującego do atmosfery, jaka otaczała jego kryptonim. — Dziś jest pani bezpieczna, signora — powiedział, patrząc na prostą, złotą obrączkę na jej palcu. — Dziś w Genui jest święto. Sądziłem — w jego oczach zamigotał niepokój — że ubierze się pani w coś mniej rzucającego się w oczy. W takim stroju zwracałaby pani na siebie uwagę nawet na angielskim garden-party. W tej okolicy... no cóż, zawsze coś zupełnie skromnego jest najbardziej odpowiednie. Jo zarumieniła się na ten delikatny przytyk, gdyż sama wcześniej doszła do podobnego wniosku. Elegancka żółta suknia i czarny słomkowy kapelusz były na pewno omyłką. — Przepraszam — wymamrotała. — Przygotowałam się na elegantszą dzielnicę. Tak niewiele mi pan powiedział, że nie wiedziałam, czego się spodziewać. — Następnym razem będzie pani wiedziała,, signora — powiedział — jeżeli będzie następny raz. Jo poruszyła się niespokojnie w fotelu i nieprzychylnie spojrzała na niego. — Byłabym wdzięczna, gdybyśmy od mego stroju przeszli do istotniejszych spraw. Powiedział mi pan, że tylko część dotarła, co to znaczy? Czekała odpowiedzi na pytanie, które już od rana ściskało niepokojem jej serce. Ale Kolumb postanowił dziś bez końca wystawiać na próbę jej cierpliwość. — Należy zachować najwyższą ostrożność w rozmowach telefonicznych — powiedział mentorskim tonem — owszem, zdarzył się wypadek. — Jaki wypadek? — z największym trudem zachowywała spokój. Coś przydarzyło się Alexowi, a ona wciąż nie może się dowiedzieć! — Wczorajszej nocy francuska łódź podwodna powinna była przywieźć dwóch mężczyzn — ciągnął powoli Kolumb, zdając się 133 nie rozumieć, jaką jej sprawia torturę — dwóch mężczyzn i trochę gotówki, której oczekiwałem. Pieniądze otrzymałem, ale na ląd zszedł tylko jeden pasażer. — Który? — prawie krzyknęła Jo. Spojrzał na nią z uwagą. — Co znaczy który? Ja znam tylko dwa pseudonimy: Jesion i Cedr i niech mnie pani nie pyta, który jest Jesionem, który Cedrem. Mogę tylko powiedzieć, że ten, który jest dobrze zadekowany niedaleko stąd, to przystojny młodzieniec, mówiący po włosku jak rodowity genueńczyk. Ma jednak tendencję do zniekształcania angielszczyzny w dość miły sposób jak większość Amerykanów. Przestrach pojawił się na twarzy Jo. — Co się stało z drugim? — spytała nie mogąc ukryć drżenia w głosie. — Musiał zostać na łodzi, signora. Wypadek... no, niezupełnie wypadek. Był zbyt słaby, żeby stać o własnych siłach. I pewnie bredził w malignie. Atak gorączki, jak sądzę. Jest teraz w drodze powrotnej do Algierii. Jo opadła na fotel. Gorączka! Więc Alex żył! Poczuła ulgę. — Dzięki Bogu .— westchnęła. Mężczyzna patrzył na nią z zainteresowaniem. — Przyjaciel? — spytał. — Tak — powiedziała krótko i porzuciła temat. Czuła się już| lepiej i przeszła do interesów. — Co pan wie o naszej operacji, signorl — Nazywam się Artaxata, Janjel Artaxata. Może się pani tak do mnie zwracać. Moi przodkowie byli Ormianami — wyjaśnił, widząc| jej zdziwienie. — Jestem obywatelem włoskim od 1916 roku. Podczas poprzedniej wojny walczyłem o Włochy przeciw Austriakom, byłem kapitanem artylerii... Przerwał, jakby zagłębiając się we wspomnieniach i dopiero po chwili zauważył, że nie odpowiedział na pytanie Jo. Uśmiechnął się. — O waszej operacji nie wiem nic, signora. — Jednak nie pochwala pan jej, signor Artaxata? — sondowała, badawczo przyglądając się jego twarzy. — Jak można nie pochwalać czegoś, o czym się nic nie wie? 134 — Jest pan w nią wmieszany... Choćby przez fakt, że w tej chwili tu jestem. — Wykonuję po prostu swoją pracę. To jest moje terytorium, signora, i cokolwiek się na nim dzieje, nie mogę w to nie być zamieszany. Włączenie się do pani operacji jest naturalną koleją rzeczy, nie przeszkadza mi. Przeszkadza mi natomiast to, że nic o niej nie wiem. Widzi pani, dwadzieścia lat zajęło mi założenie i rozbudowanie organizacji, którą mam w Genui. Nie chciałbym, by pani i jej przyjaciele jednorazową akcją narazili na szwank mój wieloletni trud. Bo to właśnie, jak sądzę, zamierzacie zrobić. Jo poczuła się nieswojo pod jego przenikliwym spojrzeniem. — Co pan właściwie usiłuje mi powiedzieć, signor Artaxata? Jego spojrzenie nie zelżało. — Będzie pani miała moją nieograniczoną współpracę, signora, będzie pani miała taką ochronę, jaką tylko będę mógł zapewnić... Proszę w to nie wątpić, jestem bardzo wpływowym człowiekiem... Ale trzeba będzie za to zapłacić. Uśmiechnął się, zauważywszy jej zaniepokojenie. — Och, nie chodzi o pieniądze... To, czego żądam, to szczerość. Absolutna szczerość. Chcę dokładnie wiedzieć, co pani i pani przyjaciele zamierzacie tu robić, bo wszystko, co robicie w Genui, dotyczy również mnie i tego, co robię. Jeśli uznam, że to, co robicie, jest po mojej myśli, otrzymacie wszelką możliwą pomoc... — A jeśli nie? — wtrąciła Jo. Artaxata rozłożył ręce. — To będziecie musieli przestać. — A jeśli odmówię zgody na taki układ? — w głosie Jo zabrzmiało rozdrażnienie. — To pani długo w Genui nie pożyje, signora. — Jak pan może tak stawiać sprawy! — Jo zatrzęsła się z oburzenia — pan tego nie zrobi! — Ależ zrobię — uśmiechnął się chłodno. — Proszę wierzyć, że gdy chodzi o moje interesy, potrafię być bezwzględny. Proszę posłuchać — wyraz jego twarzy nieco złagodniał — i proszę mnie źle nie zrozumieć. Jestem w stu procentach po waszej stronie, ale Londyn popełnił błąd, przysyłając was na moje terytorium bez informowania mnie o sprawie. Może zrobili to w trosce o moje 135 bezpieczeństwo, ale najlepszym na to sposobem jest niemieszanie mnie do spraw, na które nie mam wpływu. Nie mam nic przeciw włączaniu mnie do ich rozmaitych akcji, ale zawsze stawiam jeden warunek: prawo głosu. Nie mogę ryzykować dwudziestu lat żmudnej pracy w wielkiej sprawie tu, na moim terenie. Londyn zna moją wartość i wie, że będę jej bronił w każdy dostępny sposób. Jo patrzyła na Artaxatę z kompletnym mętlikiem w głowie. Nie miała wątpliwości, że mówił serio. — Czy myśli pani, że ja boję się o swoją kryjówkę? — miękko spytał Artaxata — albo boję się śmierci, signora! Czy myśli pani, że jestem tchórzliwszy od pani albo że robię coś dla korzyści materialnych? Jestem bogatym człowiekiem, droga pani, poza tym w moim wieku nie robi się już niczego z żądzy chwały albo awanturniczych przygód. Jak pani myśli, ile mam lat? Pytanie zaskoczyło Jo. Zmieszana wzruszyła ramionami. — Co za różnica, ile pan ma lat? Nie jest pan stary... — No ile, jak pani myśli? — Czterdzieści pięć... sześć... —zgadywała. — Mam siedemdziesiąt trzy lata. Dwanaścioro wnuków i troje prawnuków. Jo zdumiała się. Zauważyła, że robi niedorzeczne obliczenia: że na przykład trzydzieści lat przeżył w poprzednim stuleciu i że był już dojrzałym czterdziestolatkiem, kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa. Mimo to poszedł do wojska, by walczyć z Austriakami... — Niech pani się zastanowi, co sprawia, że taki stary człowiek jak ja nadal prowadzi niebezpieczne, podwójne życie i ryzykuje wszystkim, co posiada, w czasie gdy raczej powinien radować się latami spokojnej starości wśród najbliższych? — Dlaczego? — zapytała miękko. — Kocham Włochy, droga pani, kocham ten naród, tych ludzi, którzy zostali zdradzeni przez gównianego ważniaka, stąpającego jak Cezar po ich głowach. Dał im piękne budynki i kolej, ale zabrał dusze — w twarzy Artaxaty pojawiła się zacięta nienawiść, która przygasła dopiero, gdy przeniósł wzrok na nią. — Anglię też kocham, czy to panią dziwi? Uczęszczałem tam do szkół w czasach, gdy królowa Wiktoria była matką potężnego Imperium. Anglia nauczyła mnie znaczenia słowa „wolność" i miłości do sprawiedli- 136 wości, signora. Dlatego gdy Anglia poprosiła mnie, bym baczył i informował ją, co wyrasta z zatrutego nasienia faszyzmu, nie wahałem się ani przez moment. To było dwadzieścia lat temu, byłem świadkiem, jak to chore ziele rozrasta się na cały kraj i Europę i ile zła przynosi. Dwadzieścia lat temu byłem sam, ale teraz mam sprzymierzeńców... Anglia zawsze wierzyła Janielowi Artaxacie, signora... dlaczego pani tak trudno mu wierzyć? Jej lekki uśmiech powiedział Artaxacie, że zwyciężył. — Więc od początku — powiedział i oboje się roześmieli. Niczego przed nim nie ukrywała, powiedziała wszystko, co wiedziała o operacji „Strzęp". Gdy skończyła, Artaxata siedział zamyślony. — Dwie rzeczy mnie niepokoją — odezwał się wreszcie. — Pierwsza to dziewczyna, Olga... rozumiem, że z początku była przydatna, ale może stać się przyczyną niepotrzebnych komplikacji. Jo zarumieniła się. Mikel mówił jej dokładnie to samo. — Wiedziałam, co robię, signor Artaxata — broniła się. — Jeśli Olga stanie się problemem zajmę się tym. Powiedział pan, że niepokoją pana dwie rzeczy, jaka jest druga? — Amerykanin. Jo nie potrafiła ukryć zaskoczenia, więc Artaxata uspokajająco pomachał dłonią. — Niech pani mnie źle nie zrozumie! Ten młody człowiek wywarł na mnie duże wrażenie, bardzo mi się spodobał, bo jest utalentowany i ma wiedzę. Powiedziałbym... — dodał pilnie obserwując jej twarz — że jest zbyt dobry, żeby go zmarnować w małym przedsięwzięciu. — Zmarnować? — z niepokojem spytała. — Tak, zmarnować. Czy naprawdę potrzebuje go pani, by namówić Corva do opuszczenia faszystów? Czy naprawdę potrzebuje pani Amerykanina, żeby dokończył robotę, którą pani tak dobrze rozwinęła? — Nie wiem, do czego pan zmierza. Artaxata uśmiechnął się. — Przyznaję, że to dalekosiężny plan. Starzeję się, signora, potrzebuję młodych nóg i młodszego ciała. Moje serce daje o sobie znać... Szkoda by było, gdyby moje dzieło nie znalazło kontynuatora... 137 — Nie rozumiem. Artaxata spojrzał na nią ze smutkiem. — Próbuję pani powiedzieć, że ten Amerykanin byłby dla mnie cenniejszy niż dla pani. Wyczułem to w pierwszej chwili, ledwie zszedł na brzeg w Moneglii. On nie przybył na terytorium wroga, signora, on wrócił do kraju... Jest bardziej Włochem niż ja i wie pani... w waszej akcji może niczego nie osiągnąć, a dla mnie może być zbawieniem. Moje zadanie jest już prawie wypełnione, a on mógłby zwieńczyć to, co ja zacząłem. Zwłaszcza jeśli nie będę miał przywileju doczekania zakończenia... — Więc pan chce, żeby on dla pana pracował? — Chcę, żeby pracował dla nowych Włoch, signora. W mieście jest armia gotowa do powstania, niech tylko nadejdzie odpowiednia chwila. Będzie potrzeba przywódców... tu toczy się gra większa niż ta o parę wojskowych tajemnic zamkniętych w mózgu Corva. Można wysłać aliantom ten prezent w paczce, ale to drobiazg w porównaniu z czymś, co ja szykuję. Chcę im dostarczyć całą włoską flotę — nie jako wykrwawioną i pokonaną siłę, ale odpływającą z własnej woli z La Spezii i Taranto, żeby walczyć po stronie aliantów. Mało tego, chcę im oddać całe to miasto i armię składającą się z setek tysięcy jego mieszkańców. Włochy mają dość faszyzmu, signora, Włochy są gotowe, by Mussoliniego i jego służalców rzucić do rynsztoka i przyłączyć się do wojny u boku Ameryki i Imperium Brytyjskiego! Oszołomiona Jo bez słowa wpatrywała się w rozpaloną ferworem twarz Janiela Artaxaty. Nagle poczuła, że to dla niej zbyt mądre. IX. CIENIE Było wczesne popołudnie i pierwsze chłodne podmuchy nadciągającej od gór burzy wdarły się w nieruchome, upalne powietrze wiszące nad Genuą. W chwilę później lazurowe niebo nabrało barwy żółtoszarej i lunął ulewny deszcz. 138 Wycieraczki z trudem radziły sobie ze strugami zalewającymi przednią szybę, gdy wielka ciężarówka z trudem pełzła drogą od Altaselva ku odległej o trzydzieści kilometrów Genui. Siedzący obok kierowcy Corvo widział tylko ołowiane chmury i siekący przez pustą przestrzeń deszcz, ale szczególnie niepokoiła go ciągnąca się z jednej strony drogi stumetrowa przepaść. — Trzymaj się środka, Costa — powiedział do kierowcy. — Jest pan ze mną absolutnie bezpieczny, comandante — pogodnie odrzekł marynarz — nie z takimi pudłami dawałem sobie radę! — Patrz, widzisz tam coś, na tym skrzyżowaniu? — zapytał nagle Corvo. — Nie... — po chwili odparł Costa, wytężając wzrok, choć skrzyżowanie zostało już za nimi. — A co powinienem zobaczyć? Kiedy człowiek prowadzi w taki deszcz, to nie rozgląda się na boki. — Nie jestem pewien... — powiedział Corvo — jakieś cienie obozowiska? Pojazdy...? Ludzie...? Może to byli Niemcy w mundurach? Rossi jest zdania, że Tedeschi stale obserwują szosę z i do Altaselva... Niestety, niczego wyraźnie nie widziałem... — Dlaczego Tedeschi mieliby obserwować Altaselva, comandante! — Czy ktoś wie, dlaczego Tedeschi robią cokolwiek? — mruknął Corvo. — Jedno jest pewne — wesoło rzucił Costa — jeśli nawet ktoś tam był, to przynajmniej przemoczyło go do suchej nitki! Rzeczywiście, podoficer dyżurujący na rozstaju dróg był kompletnie przemoczony. Nawet okoliczne drzewa nie stanowiły ochrony przed atakami ulewy. Gdy tylko mijająca go ciężarówka znów skryła się za ścianą deszczu, nadał meldunek do bazy w okolicy Nervi. Stał tu zaledwie od drugiej po południu, a było to już jego drugie zgłoszenie: wcześniejsze dotyczyło autokaru pełnego włoskich marynarzy, który jakiś czas temu przetoczył się pustą drogą. Jak na jedno popołudnie była to niezwykła aktywność, bo w czasie poprzednich dyżurów wszystkim, co widział, był sportowy wóz jakiegoś oficera. Podejrzewał, że jego meldunki mają jakieś znaczenie dla sekcji wywiadowczej w Nervi, ale jakie — tego już wiedzieć nie mógł. 139 Pięć minut po otrzymaniu meldunku, Schweichel wciąż jeszcze wpatrywał się w jego treść. Wpierw oddział włoskiej marynarki opuszcza obóz w górach, teraz duża cywilna ciężarówka przejeżdża obok tajnego punktu obserwacyjnego przy szosie... Raport opisywał ją jako dziewięciotonowy wóz dostawczy z czerwoną kabiną, na której boku wypisane było „Autocarri di Sampierdarena". Wezwał oficera dyżurnego i kazał przynieść sobie wykaz firm transportowych działających w Genui i okolicach, a kiedy oficer zjawił się z teczką zawierającą — jak oznajmił — wszystkie zarejestrowane przedsiębiorstwa dostawcze w Ligurii, Schweichel z uwagą przejrzał listę kilka razy. Firmy o nazwie „Autocarri di Sampierdarena" nie było. Sięgnął po telefon. Ciężarówka' z czerwoną kabiną nie mogła jeszcze dojechać do Genui. Deszcz ustał równie nagle, jak się rozpoczął i tylko ogromne kałuże jeszcze świadczyły o ulewie, gdy ciężarówka z czerwoną kabiną włączyła się w wieczorny ruch na ulicach Genui. Corvo pilotował Costę po labiryncie bocznych uliczek ku przemysłowej dzielnicy Sampierdarena. Na via Raggiante ruchu nie było. Ulica stanowiła zaprzeczenie swojej nazwy: z pewnością trudno byłoby powiedzieć o niej „promienna", gdyż była brukowana, wąska, zabudowana brzydkimi magazynami z czerwonej cegły. Prawie wszystkie należały do Przedsiębiorstwa Handlowego Mantegna, którego głównym udziałowcem była Emilia Mantegna Corvo, matka Roberta. Corvo wskazał prześwit między magazynami i przez wąską bramę wtoczyli się na podwórze. Obok czarnego fiata, stojącego na skraju brukowanego placu, czekały dwie młode kobiety, do których Corvo pomachał z kabiny. Powitali się uściskami i całusami,, a potem we czworo przez dłuższy czas wprowadzali pojazd tyłemf w otwarte drzwi szopy, która go z trudem pomieściła. W nieco starszej z dwu młodych kobiet Jo Darling z łatwością rozpoznałaby dwudziestosiedmioletnią siostrę Roberta, ciemnowłosą Constanzę, która towarzyszyła jemu i swej matce w kościele, gdy Jo pierwszy raz go spotkała. Druga, Roma, była najmłodszym potomkiem rodziny Corvo. Miała dziewiętnaście lat, jasną buzię 140 i nogi długie jak u źrebaka. Krótkie, kręcone blond włosy nadawały jej nieomal chłopięcy wygląd. Corvo wprowadził Costę do małego pomieszczenia biurowego, o trzech przeszklonych ścianach pozwalających widzieć i plac, i szopę skrywającą w swym wnętrzu ciężarówkę. Stały tu: leżanka, piec, stół i telefon, a na leżance znajdowało się pudło wypełnione prowiantem. — Ciasno — odezwał się Corvo — ale jakoś wytrzymasz przez tych kilka dni. Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. — W porządku, comandante — powiedział chłopak. — Wziąłem ze sobą zapas książek do czytania. Niech pan się o mnie nie martwi. — Powinno tu być spokojnie. Ten magazyn i drugi obok są już od dawna nieużywane. Gdyby nie wojna, całą ulicę już by wyburzono. Zajrzę do ciebie przy pierwszej okazji sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zamkniesz bramę, kiedy stąd wyjedziemy? — Tak jest, comandante, proszę się o nic nie martwić. Będę dobrze pilnował naszego małego „świniaka" Zamknął za nimi wrota wjazdowe i czekał przy furtce, aż cała trójka wsiądzie do fiata. Potem jeszcze przez chwilę patrzył, jak auto odjeżdża: Constanza była za kierownicą, a dowódca na tylnym siedzeniu. — Przepraszam, Roberto — usprawiedliwiała się Constanza — ale nasza panna Nieznośnicka uparła się, że pojedzie ze mną. Wiesz, jaka ona jest... — Po pierwsze, nie nazywaj mnie panną Nieznośnicką! — zaprotestowała Roma — a po drugie, Roberto jest również moim bratem. Mam do niego takie samo prawo. — Oczywiście, że masz, moja mała — powiedział Roberto, czule strosząc jej włosy. — Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa o naszej małej wyprawie, nawet mamie. Niech to zostanie między nami. — We mnie jak w studnię! — przysięgła Roma — ale powiedz, co to za tajemnica? O co tu chodzi? — Nic takiego, co twój mały łepek musiałby pamiętać. Marynarka potrzebowała spokojnego miejsca dla pewnej maszynerii na dzień lub dwa. Mamy kłopoty z gangami okradającymi doki... Części zamienne do silników, rury miedziane... Znikają całe 141 ciężarówki z wszystkim, co tylko jest metalowe i co się da upchnąć na czarnym rynku. Ładunek na tej ciężarówce jest zbyt cenny, żeby zostawić go bez dozoru. — To wszystko? — z rozczarowaniem powiedziała Roma — z tajemnicy, jaką robiła Constanza myślałam, że to coś strasznie ważnego. — Ważne jest tylko to, żebyś o tym nie rozpowiadała — z naciskiem powiedziała Constanza — szczególnie na uczelni. Te twoje koleżki to zgraja komunistów i agitatorów! — Czy według ciebie to, że uważają Duce za kretyna, robi z nich komunistów? — prychnęła Roma. — Widzisz, jaka ona jest, Roberto? Za każdym razem, kiedy otworzy usta, mówi rzeczy, które nas wszystkich mogą zaprowadzić do więzienia! — Dziewczęta, dziewczęta! — uspokajał Corvo — przestańcie się kłócić. Jeśli zamiast tego postaracie się być parą kochających się siostrzyczek, wyjawię wam tajemnicę, jakiej sobie nawet nie wyobrażacie. Zaciekawiona Constanza spojrzała przez ramię na brata, odwracając uwagę nie tylko od młodszej siostry, ale i prowadzenia samochodu. Również Roma wyczekująco wpatrywała się w Roberta. — Co za tajemnica? — spytała. — Mam zamiar się ożenić — oświadczył Roberto Corvo. | Siedziba rodziny Corvo znajdowała się przy pełnej uroku alei na wzgórzu, skąd zza szpaleru oleandrów i cyprysów można było dojrzeć Stare Miasto. Biały dom przy viale Cirene pod numerem 7 był „wbudowany" w zbocze i przypominał niezbyt udany trzy-warstwowy tort: każde piętro było innej wysokości i jakby pod innym kątem względem pozostałych kondygnacji. Jednak nie osobliwości architektoniczne były obiektem zainteresowania dwóch pasażerów czarnej limuzyny, wolno przejeżdżającej przed numerem 7. Kierowca samochodu, nie wyłączając silnika, zatrzymał auto w pewnej odległości od domu, a jeden z dwóch mężczyzn siedzących z tyłu opuścił boczną szybę. 142 —- To dom rodziny Corvo — powiedział i zdjął kapelusz, by swemu towarzyszowi umożliwić widok. — Jeśli chcesz, to postawię jednego z moich ludzi, który nas zawiadomi, gdy tylko ktoś tu przyjedzie. — Dziękuję, tak będzie najlepiej — powiedział Nick Raven, przyglądając się budynkowi, który z pewnością w dzieciństwie często odwiedzał. Nie bardzo go pamiętał: kiedy opuszczał Genuę, miał przecież tylko siedem lat. — Więc mówi pan, signor Artaxata, że Roberto ma zwyczaj przyjeżdżać tu w soboty i wracać do Altaselva w poniedziałek rano? — Tak mi mówiła signora Mak. Bywają tygodnie, że się w ogóle nie pojawia, ale kiedy tylko może, odwiedza rodzinny dom. Jak chcesz to rozegrać? — Mam parę wersji... Jeszcze nie wiem. Chcę stworzyć okazję, by znaleźć się z nim na osobności i pogadać. — Będziesz potrzebował obstawy. Nie możesz działać w pojedynkę. — Moja obstawa odjechała łodzią podwodną do Algierii. Ale myślę, że signora Mak i jej radiooperator wystarczą mi w razie czego do pomocy. — Ty chyba jesteś szalony! — zirytował się Artaxata. — Dlaczego nie pozwolisz moim ludziom fachowo zająć się Corvem? Możemy go zapakować i dostarczyć, gdzie chcesz i kiedy chcesz... — Ta sprawa nie należy do pana — przerwał mu Raven. — Ale to miasto jest moje! Raven roześmiał się miękko. — Oczywiście, że pana. I dziękuję za pouczającą wycieczkę; wygląda na to, że rzeczywiście ma pan w Genui wszystko zapięte na ostatni guzik. Nie sądziłem, że wprowadzi mnie pan w to miasto w tak wielkim stylu! — Och... — Artaxata wzruszył ramionami — obiecałem signorze, że zajmę się tobą do czasu, aż Corvo zjawi się w Genui. Zresztą sam wyraziłeś chęć obejrzenia miasta i zapoznania się z legowiskiem... hm, zwierza... — Mogłem sam się po nim powłóczyć. — Ze mną jesteś bezpieczny. Nie chcę, żeby ci się coś stało. 143 — Wzrusza mnie pańska troska, signor Artaxata, mam jednak wrażenie, że nie byłby pan taki skory do współpracy, gdybym nie powiedział, że oferta pozostania w Genui wydaje mi się interesująca. — Twoje zainteresowanie mi nie wystarcza. Chcę, żebyś się jasno zdeklarował, że mi pomożesz, gdy już skończycie tę waszą małą, głupią awanturę. — Przecież pan wie, że nie mogę tego zrobić. Jestem podwładnym signory, a ona robi to, co jej każe pewien niewysoki facet w Algierii. Artaxata obruszył się. — Wiem, że między tobą a signorą nie układa się dobrze. Od pierwszej chwili, gdy ujrzałem was razem, zorientowałem się, że coś jest nie tak... Nie odpowiada tobie, że to ona wydaje rozkazy, drażni cię nawet jej odwaga. — Nie jest moją ulubienicą, przyznaję, ale są jeszcze inne powody. Żaden nie ma nic wspólnego z robotą, którą zobowiązałem się wykonać. A potem... kiedy będzie po wszystkim, to kto wie, signor! Być może przyjmę pańską ofertę. — Niech będzie — mruknął Artaxata — ale tymczasem... Urwał, bo kierowca odsunął dzielącą go od nich szybę, by powiedzieć, że nadjeżdża jakiś samochód. Czarny flat zbliżający się do nich zwolnił i po chwili skręcił w bramę wjazdową domu przy viale Cirene 7. Gdy zatrzymał się, ujrzeli, że wysiada z niego mężczyzna i dwie kobiety. — Święty Boże, to Roberto! — wykrzyknął Nick Raven. — Kto powiedział, że on przyjeżdża do domu tylko w soboty?! — A te dwie z nim, to kto? Na twarzy Ravena pojawił się uśmieszek. — Wpadły panu w oko, co? Mogę się mylić, signor Artaxata, ale niewykluczone, że patrzy pan na moje dwie kuzynki: Constanzę i Romę. — Ta z długimi włosami ma ładne nogi — mruknął Artaxata. — To starsza, Constanza. Ale Roma też jest niezła, obie wyrosły na śliczne dziewczyny. Może wyjdę i po prostu zadzwonię do drzwi? — Chwileczkę! — Artaxata pociągnął go za rękaw — a to co znowu? 144 Z tego samego kierunku co fiat, nadjeżdżał samotny motocyklista. Dojeżdżając zwolnił, przez chwilę przyglądał się Robertowi i jego siostrom znikającym we wnętrzu domu, po czym zawrócił i odjechał. — Bardzo dziwne — powiedział do siebie Artaxata. Zapukał w szybę dzielącą ich od kierowcy i nakazał odjazd. Ich limuzyna ostro ruszyła z miejsca i po paru chwilach włączyła się w ruch na piazza Nunziata. Dopiero wtedy Artaxata rozluźnił się i rozsiadł wygodniej. Raven uważnie mu się przyjrzał. — Coś pana zaniepokoiło? A może nie powinienem pytać? — Widziałeś tego motocyklistę? Tak. — On śledził twojego kuzyna. — Jest pan pewien? — Nie mam żadnych wątpliwości! Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego? Im szybciej to zbadam, tym lepiej dla mnie. Przyjrzałeś mu się? — Trochę. Był w mundurze. Może to glina z drogówki? — Z pewnością glina, ale nie z drogówki. — Dlaczego miałby śledzić Roberta? — No właśnie, dlaczego? Dlaczego niemiecki mundurowy szpieguje Roberta Corvo? Z jakiego powodu jakiś cholerny Tedescho łazi za twoim kuzynem, Raven? — Skąd pan wie, że ten facet był Szwabem? — Nie tylko Szwabem, przyjacielu, ale policjantem niemieckiej marynarki wojennej — wywiadu Kriegsmarine! Raven opadł na oparcie tylnego siedzenia samochodu. Wyglądało, że Artaxata wie, co mówi i jeśli miał rację, to co to u diabła miało znaczyć? Jaki, na Boga, mógł być związek między Robertem a wywiadem Kriegsmarine? Wprowadza to zupełnie nowy element do zadania, które ma wykonać. Nagle Nick poczuł, jaki jest bez Kinlocha samotny. J o Darling właśnie przygotowywała tekst długiego meldunku do Algierii, gdy dobiegł ją odgłos zajeżdżającego pod dom samochodu i w chwile później usłyszała dźwięk dzwonka u frontowych drzwi. 145 Szybko ukryła niedokończony meldunek w toaletce, zeszła na dół i ujrzała Olgę tulącą się w objęciach Roberta Corvo. Oboje tak byli pochłonięci sobą, że nie zauważyli jej nadejścia. Pierwszy spostrzegł ją Corvo, uwolnił się z ramion Olgi i z uśmiechem powiedział: — Buona sera, contessa Kordy* — Co za miła niespodzianka, Roberto! — powiedziała z uprzejmością, która nie przyszła jej łatwo. Nerwy miała dziś w strzępach: od rana niepokój o Alexa, potem dziwna, wyczerpująca wizyta u Artaxaty. Krótkie spotkanie z Nickiem Ravenem też nie poprawiło jej samopoczucia: zachowywał się w stosunku do niej grzecznie, ale oschle i w rozmowie koncentrował się wyłącznie na zadaniu, jakie ich czeka. Aż nadto jasne było, że jej nie lubi. Pogarda, jaką okazał, zastawszy ją w łóżku z Alexem, nie zniknęła, co więcej, wyraźnie okazywana niechęć do rozmowy o swym dawnym przyjacielu sugerowała, że również tę przyjaźń uważa za skończoną. Nie mogło być wątpliwości, kogo za to obwinia. Toteż niespodziewana wizyta Roberta Corvo. do tego w trakcie redagowania raportu do Hetheringtona, wydawała się jej czymś niemożliwym do zniesienia. Z najwyższym wysiłkiem zmusiła swoją twarz do uśmiechu, a usta do wypowiedzenia grzecznościowych formułek. — Nie spodziewałam się ciebie przed niedzielą, Roberto — usłyszała swój głos. - Dzięki Bogu nie poszliśmy jeszcze wszyscy spać. Co cię sprowadza do miasta? Corvo nie przestawał się uśmiechać i Jo poczuła się nieswojo. — Olga i ja mamy ci coś do powiedzenia, hrabino. Chcielibyśmy cię prosić... — Mam nadzieję, że nie jest to coś, co... — urwała. Rozpromieniona twarz Olgi powiedziała jej wszystko. — Chcemy się pobrać — oświadczył Roberto — i jako najbliższą Oldze osobę pytamy, czy dasz nam swe błogosławieństwo? Jo przez chwilę myślała, że zemdleje. Wiedziała, ze trzeba było .się tego spodziewać, a jednak nie mogła się opanować. Łzy trysnęły jej z oczu, a że były najzupełniej spontaniczne, można było uznać, że spowodowane są płynącą z głębi serca radością. Przepełniło ją 146 poczucie winy: oto sprawiła, że tych dwoje się spotkało i niebawem sprawi, że ich spotkanie będzie miało fatalny koniec. Było dużo uścisków, całusów, gratulacji, po których — ku wielkiej uldze Jo — Olga wyznała, że natychmiastowego ślubu nie będzie. Roberto zostaje tymczasowo przeniesiony na południe. na razie, podczas tych kilku dni urlopu, jego obowiązkiem będzie kupienie pierścionka zaręczynowego. Dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie słów Olgi: Corvo zostaje wysłany na południe... dostał kilka dni urlopu... Ale ile? Dwa? Trzy? Nagle zdała sobie sprawę z bliskości ostatniej fazy operacji „Strzęp". Należy ją wykonać teraz, w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Od chwili, gdy Mikel oddalił się, zostawiając obie panie w domu rodziny Corvo, Jo cierpiała istne katusze. Cały klan familijny ustawił się w kolejce do narzeczonej Roberta i do tej „owdowiałej contessy, która zrobiła takie znakomite wrażenie na naszej pobożnej Emilii"... Podczas rodzinnego obiadu, który ciągnął się od pierwszej do czwartej po południu, starała się dzielnie stawić czoła niezliczonym pytaniom, które padały raz z lewej, raz z prawej strony, od siedzących po jej bokach Constanzy i Romy. Nie było to łatwe, zważywszy nie tylko na ciekawość sióstr, którą musiała zaspokajać z największą ostrożnością, ale też na konieczność ciągłego okazywania radości z powodu tak szczęśliwego wydarzenia. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Otóż Roberto, który nie miał zamiaru kończyć przyjęcia rodzinnym obiadem, zamówił stół na sześć osób w restauracji, gdzie w ściślejszym gronie feta miała toczyć się dalej. Od chwili, gdy Jo przekroczyła próg „Trattoria Sassone", nie opuszczały jej złe przeczucia. Dlaczego Roberto wybrał taki lokal? Cóż z tego, że jak twierdził, podają tu najlepszą mortadelę i że tutejsze moscardini affogati nie ma sobie równych? Nawet gdyby umierała z chęci poznania „najlepszych na świecie" krewetek w sosie własnym, ta knajpa, specjalizująca się w kuchni niemieckiej, byłaby ostatnim miejscem, które by wybrała. Powinna była wykazać więcej przenikliwości, przecież „Sassone" Po włosku znaczy „Saksońska", co wyjaśniało obecność zawieszo- 147 nych nad estradą flag narodowych: Włoch i nazistowskich Niemiec; oraz występy trzyosobowego zespołu muzycznego, które, sądząc po ich długości, musiały być całym dorobkiem życiowym Johanna Straussa. Jednak nie tylko to miało być dowodem odwiecznej przyjaźni między Włochami i Saksonią, także kelnerzy w skórzanych portkach, jadłospis, w końcu piwo w kuflach. Wszystko to składało hołd, jeśli już nie kulturze saksońskiej i Włoskiej, to z pewnością jakiejś ogólnoniemieckiej, której szczególnie wdzięcznym elementem byli przeważający pośród klienteli liczni umundurowani blondyni. Ledwie usiedli do stołu, gdy jakiś oficer Kriegsmarine uniósł się spomiędzy swych dwóch towarzyszy i zaczął ze śmiertelną powagą kłaniać się i trzaskać obcasami. Franz Seeler na widok Corva wprost oniemiał z zachwytu. „Trattoria Sassone" była ostatnim miejscem w Genui, w którym mógł spodziewać się takiej okazji do naprawienia swych błędów. Również Corvo wydawał się zaskoczony spotkaniem, choć były to tylko pozory: nie przez przypadek wybrał ulubioną restaurację Seelera na miejsce swego przyjęcia zaręczynowego. Od czasu rozmowy z Rossim wciąż zastanawiał się, jak zmylić czujność wścibskich Niemców i przyszło mu do głowy, że „przypadkowe" spotkanie w publicznym miejscu może być dobrą okazją, nawet za cenę zmarnowania wieczoru towarzyskiego. Serce Jo zamarło, gdy usłyszała, że Corvo wylewnie zaprasza Seelera i jego dwóch kompanów, by przyłączyli się do ich stołu. Seeler wahał się tylko przez moment i to dlatego, by nie okazać, jak go ta propozycja raduje. Toteż dał się serdecznie przekonywać Włochowi, jak pożądane jest „męskie wsparcie" dla towarzystwa, w którym jedynym mężczyzną jest Roberto. Jo zauważyła, że nie tylko ona jest speszona takim obrotem spraw. Ledwie Seeler oddalił się po swych kolegów, Roma z wymówką syknęła: — Czyś ty postradał rozum, Roberto? To jest rodzinne przyjęcie. Już dosyć nabroiłeś, przyprowadzając nas w takie miejsce. Wystarczy, że tu aż się roi od rasy panów, czy jeszcze musimy zapraszać ich do naszego stołu? Ale natychmiast została zagłuszona przez matkę i Constanzę, które przeraziło, że ktoś mógłby posłyszeć jej słowa. Roberto zareagował raczej rozbawieniem niż niepokojem. 148 —— Moja kochana Roma, zawsze ta sama! Nie powinnaś tak jawnie okazywać swych uprzedzeń, myślałem, że już jesteś dorosła. Franz to mój stary kompan sprzed wojny, nie mogę go ignorować. — Nienawidzę Niemców! — z uporem mamrotała Roma. — Roma! — ostrym głosem upomniała ją signora Corvo — zachowuj się przyzwoicie! Jo poczuła przypływ sympatii do tej dziewczyny, zwłaszcza gdy Seeler wrócił, a ona ostentacyjnie milczała. Kelner zsunął stoły, by /robić miejsce dla nowo przybyłych i Corvo z Seelerem dopełnili formalności prezentacji. Gdy przyszła kolej na kapitana Hermanna Schweichela, Jo, podając mu dłoń, doszła do wniosku, że jego spojrzenie jest stanowczo zbyt badawcze. Drugim towarzyszem Seelera był Włoch o grubych rysach twarzy i malutkich, świdrujących oczkach, ubrany w ozdobioną festonami kurtkę, czarną koszulę i czarny krawat. Pod lewym ramieniem trzymał czarny fez ze srebrnym chwostem. Był członkiem MVSN — milicji faszystowskiej i, jak dodał Seeler, komendantem ochrony doków „Centuria". Nazywał się Arnoldo Rocca i wszystko w nim było odrażające. Następne dwie godziny Jo mogłaby śmiało zaliczyć do najnie-przyjemniejszych chwil swego życia. Roma nie odzywała się ani słowem. Niemrawa rozmowa próbująca odbiec od zagadnień politycznych, to rwała się, to znów wracała jak odbijająca się od ścian piłka tenisowa. Wreszcie po paru komentarzach na temat planów matrymonialnych Roberta i Olgi. towarzystwo gawędziło w parach. Ku nieprzyjemnemu zaskoczeniu Jo, przypadł jej w udziale sardoniczny Schweichel, podczas gdy Emilia tworzyła wspólny front z narzeczoną syna, Constanza śpieszyła z pomocą językową sztywno i błędnie wysławiającemu się po włosku Seelerowi, Roberto zaś udawał się zgadzać we wszystkim z Roccą, bardzo starającym się wykazać ogładę, której nie posiadał. Jedna Roma wciąż milczała i Jo pomyślała, że ta cicha dezaprobata dziewiętnastolatki jest jedynym uczciwym zachowaniem się tego wieczoru. O dziesiątej zaś, gdy Seeler i jego przyjaciele przeprosili wszystkich oświadczając, że muszą wracać do swych obowiązków, odczuła także ulgę szczerze i otwarcie wyrażoną przez dziewczynę. 149 Po ich wyjściu Constanza zaczęła szczebiotać o tym, jakim przemiłym człowiekiem jest Seeler, o niebywałym zbiegu okoliczności, dzięki któremu Roberto spotkał się z nim ponownie, oraz o ich wspólnej pracy na tej strasznej rzece Hoogli w Kalkucie. — Wielki mi zbieg okoliczności! — przerwała jej Roma z nieoczekiwaną szorstkością. — Kalkuta to najlepsze miejsce dla takiego ohydnego karalucha! Pamiętasz, co nasz brat mówił o Kalkucie? Że to odbytnica Indii. Nim siostry zdążyły całkiem skoczyć sobie do oczu, signora Corvo pożegnała się z Jo i z Olgą i pośpiesznie udała się z córkami do domu. Wracali do Villa Torme taksówką zamówioną przez Roberta, którego nie trzeba było długo namawiać, żeby jeszcze wstąpił na kawę. Gdy Olga szła do kuchni, aby zaparzyć kawę, Roberto porozumiewawczo mrugnął do Jo, dając jej do zrozumienia, że pragnie wreszcie chwilę pobyć sam na sam ze swoją ukochaną. Jo wykorzystała więc okazję, na którą od dłuższego czasu czekała. Raven pewnie dostaje szału, pozostając tak długo bez wiadomości! Siedział chyba obok telefonu z ręką na słuchawce i jego cierpliwość wyczerpywała się. — Jest teraz tu, u mnie w willi — stłumionym głosem powiedziała Jo — właśnie mamy zamiar wypić kawę i... — Jak długo tam będzie? — przerwał jej Raven. — Godzinę, może trochę dłużej. — Jak ma zamiar wracać do domu? Jest samochodem? — Nie, wróciliśmy z miasta taksówką i chciał zamówić ją na powrót po północy, ale mu powiedziałam, że Mikel go odwiezie. — Dobrze. Wymyśl coś, żeby Mikel nie mógł go odwieźć. Niech zamówi taksówkę, a ja dopilnuję, żeby jakaś na niego czekała. — Co chces/ zrobić? — Dowiedzieć się, czy przyjmie reguły naszej gry i czy uczyni to spokojnie. Zostaw to mnie, ja się tym zajmę. — A co, jeśli... nie przyjmie? — Wtedy wybiorę wariant brutalniejszy. Dam sobie radę, tak czy inaczej do rana będziesz wszystko wiedziała. Zadzwoń do mnie 150 na ten numer między ósmą a dziewiątą. Bądźcie z Mikelem gotowi do natychmiastowego wyjazdu. Jo odłożyła słuchawkę i zauważyła, że drżą jej dłonie. Roberto opuścił Villa Torme piętnaście minut po tym, jak Raven kilkakrotnym naciśnięciem klaksonu zasygnalizował Jo swą obecność. Przedzierzgnięty w kierowcę wynajętej i nie oznakowanej taksówki patrzył, jak jego kuzyn, schodząc po schodach, macha sylwetce w bieli żegnającej go w drzwiach. „To pewnie jego dziewczyna", pomyślał, siedząc niedbale za kierownicą, w kaszkiecie zsuniętym na tył głowy. — Dokąd, signore! — spytał, gdy Corvo wsunął się na tylne siedzenie auta. — Viale Cirene, ale potem. Wpierw Sampierdarena, czy dobrze pan zna Genuę? — Owszem — powiedział Raven z większą pewnością siebie, niż to czuł. — Pojedziemy tam tylko na chwilę, najwyżej na dziesięć minut, a potem na viale Cirene. Nic to Ravenowi nie mówiło, ale rozniecało jego ciekawość. Kogo u licha chce Corvo odwiedzić po północy? Zapuścił silnik. — A więc na Sampierdarenę! — rzekł, skręcając w prawo. — Niech pan skręci w lewo! — gwałtownie rozkazał Corvo, aż Nickowi dreszcz przeszedł po plecach. — Czy nie powinniśmy wpierw jechać do centrum? — Niech pan robi, co mówię. I na razie proszę jechać powoli. Dobrze panu zapłacę! — Corvo odwrócił się i uważnie wpatrywał w ulicę za samochodem. Po chwili Raven zrozumiał dlaczego: za nimi jechał motocyklista. Skąd on się nagle tu wziął? Jego okulary, hełm i ubiór były znajome: taki sam mundur miał na sobie człowiek, którego widzieli dziś z samochodu Artaxaty. Motocyklista przyśpieszył i wyprzedzając wlokącą się taksówkę przyjrzał się oficerowi w białym mundurze na tylnym siedzeniu samochodu. — Skręcaj pan w pierwszą w prawo! — krzyknął Corvo. Raven usłuchał, jednak nie ujechali daleko, gdy motocyklista 151 znów się ukazał. Tym razem zachowywał odległość i jechał z tą samą prędkością, co niebieska taksówka. — Czy ten facet nas śledzi? — niewinnym głosem spytał Raven. — Tak i wolałbym, żeby tego nie robił. Jeśli uda się panu go zgubić, dostanie pan tysiąc lirów. — Z przyjemnością, signore. Niech pan się mocno trzyma! Nick wcisnął gaz i ostro skręcił w lewo na pierwszym skrzyżowaniu. Wpadli w stromy, pnący się pod górę zaułek, którym ujechali z dwieście metrów, gdy Nick zahamował, wygasił światła i powoli wjechał tyłem w szczelinę między ciemnymi zabudowaniami. Nie czekali długo: motocyklista wkrótce pokazał się u stóp wzgórza i zaczął powoli wspinać się ku nim. Gdy znalazł się na wysokości ich samochodu, Raven ostro wyrwał do przodu, uderzając przodem maski w tylne koło motoru. Mężczyzna wyleciał w górę i koziołkując uderzył o ścianę domu. — Wielkie nieba — westchnął Corvo, gdy gnali z powrotem w dół zaułka — wielkie nieba! Raven nie zwracał na niego uwagi. Z zaciętymi ustami i nogą na gazie pędził przed siebie, póki nie dojechali do większego skrzyżowania, za którym rozpoznał piazza Corvetto. —— Chyba zgubiliśmy naszego przyjaciela? — zwalniając odezwał się wesoło do swego pasażera. — Dobra robota, co? - Tak, znakomita -- powiedział Corvo drżącym głosem — mam nadzieję, że nie zabił pan, na miłość boską, tego biedaka? Chciałem tylko, żeby pan go zgubił, a pan być może posłał go do kostnicy. — Tych sukinsynów Tetteschi nie tak łatwo zabić, signore. Trochę go jutro poboli głowa albo będzie miał złamaną nogę... Czym tu się przejmować? Jego wina, że nie patrzy, jak jedzie. Widział pan wszystko, w razie czego będzie pan moim świadkiem. Kiedy dojechali do Porto Principe, Corvo ochłonął na tyle, by dalej móc pilotować Nicka tymi samymi bocznymi uliczkami, którymi niedawno jechał z Costą w ciężarówce. — Via Raggiante? — powtórzył głośno Raven - nie powiem, żebym miał jakiekolwiek pojęcie, gdzie to jest, signore. — Niech pan jedzie tak dalej, ja poprowadzę. 152 Była już pierwsza w nocy, gdy niebieska taksówka zatrzymała się między ponurymi ścianami pustych magazynów przy via Raggiante. — To potrwa moment, niech pan nie odjeżdża — powiedział Corvo, wysiadając z samochodu. Raven patrzył, jak wyjmuje z kieszeni jakiś klucz, a potem idzie do furtki, przed którą zatrzymuje się zaskoczony. Drzwi wisiały krzywo jakby wyłamane i uchyliły się pod jego dotknięciem. Corvo niepewnie wszedł na podwórze. Raven też wyszedł z samochodu, by się nieco rozejrzeć. Była to ciemna, zakazana okolica, a w powietrzu unosił się odór stęchłych beczek po winie. Nie było żywej duszy i Nick doszedł do wniosku, że nawet po tygodniu poszukiwań nie znalazłby bardziej wymarzonego miejsca na konfrontację ze swym kuzynem. Wyjął zza paska pistolet marki Welrod i sprawdził, czy magazynek jest załadowany. Nagle zza wysokiej bramy wjazdowej dobiegło go nawoływanie Roberta: „Costa, gdzie ty u diabła jesteś?", a potem stłumiony krzyk i odgłos, jakby metalowy kubeł na śmieci toczył się po bruku. Raven przyczaił się do skoku. Trzymając przed sobą pistolet, ostrożnie zajrzał przez furtkę w głąb podwórza: było zupełnie ciemne i zdawało się puste, gdy jednak postąpił parę kroków, doszły go odgłosy bójki, a potem krzyki i jęk bólu. Bezszelestnie posuwał się do przodu i nagle ujrzał Corva, a raczej biel jego munduru. Leżał rozciągnięty na bruku, a dwie ciemne sylwetki pastwiły się nad nim. — Już prawie gotowy, co mam robić? — zapytał męski głos. — Dokończ go! — ostro rozkazał drugi. Raven zauważył, że Corvo wciąż próbuje uwolnić się od ciężaru potężniejszego odeń mężczyzny i że drugi kopie go w żebra. Kiedy uniósł nad Robertem coś, co wyglądało na metalowy pręt, Raven strzelił. Mężczyzna opadł na kolana, pręt wypadł mu z ręki i z brzękiem potoczył się po kamieniach. Z ust jego kompana wydobył się krzyk przerażenia i wtedy Raven strzelił po raz drugi. Człowiek wydał bulgoczący dźwięk: dziewięciomilimetrowa kula przebiła mu szyję i w ciszy, jaka po tym nastała, słychać było świst wydobywający się z rozdartej tchawicy umierającego mężczyzny. Czekał w napięciu, czy z mroku nie wyłonią się następni, ale nic się nie działo. Leżący na ziemi Corvo jęknął. Raven zbliżył się do niego: kuzyn wracał do przytomności. Nagle Nick nogą potrącił jakiś leżący na ziemi przedmiot, była to latarka ze stłuczoną szybką. Nacisnął przełącznik i ze słabnących baterii zapaliło się blade światło. Omiótł nim najbliższą okolicę i niedaleko od nich, obok lekko uchylonych wrót szopy, dostrzegł leżące nożyce do cięcia metalu, zerwany łańcuch i kłódkę. Wszedł do środka i ujrzał, że prawie całe wnętrze szopy wypełnia ciężarówka i przeszklona kabina biura. Wdrapał się na platformę i z góry omiótł światłem latarki całe pomieszczenie. Już miał wrócić do Roberta, gdy snop światła uchwycił ludzką stopę w skarpetce wystającą zza drzwi biura. Zeskoczył z platformy, zbliżył się i zobaczył drugą stopę, a potem całą sylwetkę mężczyzny ubranego tylko w slipy i podkoszulek. Jego twarz była tak zmasakrowana, że aż nierozpoznawalna: został pobity na śmierć. Raven przesunął światłem po wnętrzu biura, które wyglądało, jakby przeszedł po nim huragan; do tego wszędzie ślady krwi... Nieżyjący musiał nieźle się bronić, nim zginął. Roberto pozwolił nieznanemu opiekunowi obmyć rany na głowie i na pokrytej krwiakami twarzy. Wiedział, że to taksówkarz, choć oślepiony światłem latarki dyndającej na piersiach mężczyzny nie mógł dostrzec jego twarzy, pozostającej w cieniu. — Uratował mi pan życie — wybełkotał — dlaczego? Kim pan jest? — Przyjacielem. Co tu się stało? — Nie zauważyłem, że jest ich dwóch. Ten drugi zaskoczył mnie od tyłu... Gdzie oni są? — Nie żyją. Niechże pan leży spokojnie, proszę się nie ruszać? — Nic mi nie będzie... już lepiej... Miałem tu człowieka... pilnował tego miejsca... — Nie żyje. — Oni to zrobili? — Żelaznym drągiem. To samo mieli zamiar zrobić z panem. Pański przyjaciel wygląda raczej koszmarnie, będzie pan miał trudności z rozpoznaniem. — Bandyci — jęknął Corvo — kim oni byli? — Myślałem, że pan mi to powie, signore. Corvo odepchnął rękę Ravena od twarzy i próbował usiąść. — Kim pan jest? 154 — Nie poznajesz mnie, Roberto? — Przecież cię nie widzę, do cholery! — Zaraz mnie zobaczysz. I odtąd będziesz mnie widywał bardzo często. Będę się ciebie trzymał bliżej niż rodzony brat. Tak jak wtedy, gdy byliśmy kumplami na „Marijke". — Nick? — We własnej osobie, Roberto! Oszołomiony Corvo osunął się na plecy. Nic nie rozumiejąc, wpatrywał się w cień sylwetki nad nim: jego kuzyn Nick? Tu, w Genui? Spadający z nieba, by uratować go z łap dwóch zbirów, którzy z pewnością zatłukliby go na śmierć? Uzbierało się tego zbyt wiele, jak na jeden raz. — Ja... ja nie rozumiem — wymamrotał — skąd ty się tu wziąłeś? I po co? Co tu robisz? — Przyjechałem, żeby cię odnaleźć, Roberto. Mamy sobie wiele do opowiedzenia. X. ZAGINIONE OSOBY Wczesnym popołudniem zadzwonił Janiel Artaxata. Hałas w słuchawce wskazywał, że dzwoni z zatłoczonego baru. — Signora, domyślam się, że próbowała pani skontaktować się z signorem Cedro — użył włoskiego odpowiednika pseudonimu — w sprawie dostarczenia towaru...? Serce Jo zabiło żywiej, przez całe rano usiłowała bowiem bezskutecznie dodzwonić się, jak było umówione, do Ravena, aż w końcu jakaś kobieta podniosła słuchawkę i powiedziała, że nazwisko Cedro nic jej nie mówi. Wielu ludzi korzysta z telefonu w jej kawiarni, ale nigdy o nikim takim nie słyszała. — Tak — odpowiedziała Jo — signore Cedro prosił, żebym zadzwoniła dziś do niego miedzy ósmą a dziewiątą rano, ale dotąd nie udało mi się z nim skontaktować. — Zgadza się, signora. On musiał niespodziewanie udać się 155 w podróż ze swym kuzynem. Nagła zmiana planu, za którą przeprasza. Prosił mnie o przekazanie wiadomości, że w wyniku rozmów, jakie przeprowadził, nie będzie już potrzebował porno.. \ w przewiezieniu towaru. Osobiście zakończył negocjacje i doszedł do polubownej ugody z klientem. — Chwała Bogu! — odetchnęła Jo — a myślałam, że coś mu się stało. — Nastąpiły... — urwał Artaxata — ..-. nastąpiły pewne komplikacje... Ale nie będę pani zanudzał, signora, zająłem się tym osobiście i zdaje się z pozytywnym skutkiem. Chciałbym natomiast stanowczo doradzić, żeby pani zaraz wyjechała na wakacje... — Zaraz? Wyjechać z Genui? — Tak, signora, jeszcze dzisiaj. Dla pani zdrowia jest to konieczne, wie pani, że o tej porze roku w mieście bywa bardzo gorąco Powinna pani pomyśleć o zmianie klimatu, może Szwajcaria? Wiem, że pani woli powietrze morskie, pływanie, ale trudno byłoby teraz wynająć odpowiednią żaglówkę. Czy wyrażam się jasno? — Jasno — powiedziała Jo — ale wpierw wolałabym skontaktować się z moim biurem podróży. — Skoro pani musi, signora... Jednak każde opóźnienie może być bardzo kosztowne, niech pani jedzie zaraz, skoro ma pani okazję. Gdyby miała pani jakieś trudności, proszę zaraz się ze mną skontaktować, wie pani, jak mnie znaleźć. Odłożyła słuchawkę. „Cholerny Nick! — pomyślała ze złością — niczego nie miał prawa ustalać bez uzgodnienia ze mną. W jaki sposób on chce wydostać się z Włoch? Wynająć łódź? I co to za «pewne komplikacje? Dlaczego zwrócił się do Artaxaty, a nie do mnie? Jakie to sprawy wymagały aż jego interwencji z «pozytywnym skutkiem»"? Z pełnej niedomówień przemowy Artaxaty tylko jedno wyraźnie zrozumiała: ma natychmiast wyjechać. Nie mógł jaśniej przestrzec jej przed pozostaniem w Genui, ale dlaczego? Przecież właśnie nagła ucieczka mogłaby zwrócić na nią uwagę... W końcu jedyną rzeczą łączącą ją z Ravenem była wczorajsza rozmowa przez telefon, a skoro jedyną osobą, mogącą cokolwiek w tej sprawie podejrzewać był Corvo, który teraz musiał z Ravenem „niespodziewanie wyjechać", to czego się bać? Udała się na poszukiwańie 156 Nikela i znalazła go na tyłach domu, gdzie mył samochód. Na widok jej zasępionej miny rzucił irchową ścierkę do wiadra z wodą i czekał na złe wiadomości. Ale Jo powiedziała mu tylko, że Corvo jest już w bezpiecznych rękach i jest nadzieja, że wyjechał z Włoch. — Jeśli udało się namówić go do wyjazdu, to już nic tu po nas. Powinniśmy się natychmiast zbierać — powiedział nie bez racji. — \V Algierii są w stałym pogotowiu i czekają na sygnał, gdzie i kiedy mają nas odebrać. W jaki sposób Corvo wyjechał? Musiała przyznać, że nie ma pojęcia. Domyśla się tylko, że Raven sam postanowił rozegrać tę partię, posługując się środkami i ludźmi z MI6, które ma od dawna swą sieć agentów działających \v Ligurii. Jeden z nich, który dowodzi siatką, właśnie ostrzegł ich telefonicznie, żeby natychmiast wyjeżdżali. Oszołomiony Mikel rozłożył mokre ręce. - Boże drogi! A ja myślałem, że to ty będziesz kierować całym przedsięwzięciem. Po co w ogóle nas tu ściągali? Dlaczego od początku nie użyli miejscowych chłopaków, którzy i tak wszystko za nas wykonali? Na co byliśmy im potrzebni? — A czy ja wiem? To nie moja wina — broniła się Jo. — Robię tylko to, co mi każą. Mikel obdarzył ją nieprzyjemnym spojrzeniem. - No i co teraz zrobisz z Olgą? To był twój pomysł. Jo nie miała odpowiedzi. Tak, jak Mikel przewidywał, dziewczyna komplikowała sytuację. Czy teraz, gdy już nie jest potrzebna, można ją zostawić na łasce losu? — No? — przynaglał Mikel. —- Coś wymyślę — niepewnie odpowiedziała. — Chcę, żebyś tymczasem wysłał meldunek do Algierii. Nic tu po nas, poproszę ich, żeby nas stąd odebrali. — Gdzie i kiedy? - Kiedy, to zależy od nich, a gdzie? Umówmy się w miejscu poprzednio planowanym, koło Avenzano. — Ile im czasu potrzeba na przysłanie łodzi? Jo wzruszyła ramionami. Wiem tyle samo, co ty. Powiedzieli, że będą trzymali łódź w pogotowiu do lipca. Ale łatwo powiedzieć, trudniej wykonać... — A do tego czasu? Przenosimy się gdzieś? 157 W uszach Jo zabrzmiało ostrzeżenie Artaxaty. — Nie mam zamiaru panikować — usłyszała swój głos. — Tu poczekamy na odpowiedź z Algierii. Gdy Jo przygotowywała meldunek, Jugosłowianin zniósł ze strychu swoje walizkowe radio i wsadził je do bagażnika samochodu. Zamierzał udać się za miasto w jakieś odludne miejsce, skąd mógłby nadać wiadomość i poczekać na odpowiedź. Nigdy nie używał nadajnika w willi dłużej niż przez kilka sekund, a do czasochłonnych transmisji wybierał różne miejsca, nigdy nie wracając w nie drugi raz. — Poczekam do zmroku — powiedział gotowy do drogi — lepsza słyszalność, no i bezpieczniej. Zgodziła się i znów pomyślała o ostrzeżeniu Artaxaty. — Kiedy wrócisz — powiedziała — nie wchodź zaraz do domu. Wpierw się upewnij, czy wszystko jest w porządku. Zaparkuj samochód na końcu ulicy i zachowaj największą ostrożność. — Ty też uważaj na siebie — uśmiechnął się do niej. — O mnie się nie martw. W godzinę po jego odjeździe usłyszała warkot samochodu zajeżdżającego pod dom. Wyjrzała przez okno: z czarnego fiata wysiadały Olga z Romą. Olga była przejęta i zmartwiona i ledwie otworzyła drzwi, padła Jo w ramiona. — Olga! Co się stało!? Dlaczego płaczesz? Zakłopotana Roma stała z tyłu. — Próbowałam jej tłumaczyć, że wszystko będzie w porządku — bąknęła z niepewną miną — ale ona nie słucha. Przecież Roberto mówił nam, że może wyjechać bez uprzedzenia. — Tak bez słowa? W środku nocy? — szlochała Olga. — Byliśmy umówieni dziś rano przed operą, mieliśmy kupić bilety na wieczorne przedstawienie. Czekałam ponad godzinę... — Nie przyszedł? — zapytała Jo z udanym zdziwieniem. — Już wczoraj wieczorem w ogóle nie pokazał się w domu — płaczliwie ciągnęła Olga. — Na pewno coś mu się stało. Jestem pewna! Och, hrabino, już nie wiem, co o tym myśleć... — Gdy rano okazało się, że go wciąż nie ma, mama też się, zdenerwowała — wtrąciła Roma — i zadzwoniła do marynarki! 158 wojennej. A oni w ogóle się nie przejęli, powiedzieli, że nie ma powodu do niepokoju. — Skontaktowałyście się z marynarką? — upewniła się Jo. — Och, ci tutejsi nic nie wiedzieli, ale miałam numer do La Spezii. Constanza rozmawiała z porucznikiem Rossim, jest w tej samej flotylli, co Roberto. Uśmiał się, gdy mu powiedziała, że Roberto zaginął i poradził, żeby się nie martwić, że marynarka wie o wszystkim. Zaplanowali to parę tygodni temu... że Roberto niespodziewanie wyjedzie. Coś w rodzaju specjalnych ćwiczeń, bardzo tajnych. Nie może o nich mówić do czasu ich zakończenia. Powiedział tylko, że za parę dni otrzymamy list od Roberta. Z południa. „Czekaj tatka latka..." pomyślała Jo, a głośno odezwała się do Olgi: — No i co, czy ci to nie wystarczy? Podczas wojny mężczyźni zawsze wyjeżdżają bez uprzedzenia, a my płaczemy. Na pewno próbował dzwonić do ciebie dziś rano, ale wasza linia była wciąż zajęta. Przekonanie, jakie zabrzmiało w głosie Jo, uspokoiło Olgę. — Pani też była dziś rano cały czas przy telefonie, hrabino... Może wtedy...? — Och, z pewnością! — lekko rzuciła Jo. — Godzinami próbowałam połączyć się z numerem... moje biedactwo, więc ty też do mnie w tym czasie wydzwaniałaś? Wybacz mi... — mocniej przytuliła jej głowę. W odpowiedzi Olga pocałowała ją w policzek i przeprosiła, że była taką głupią gęsią. Teraz jest pewna, że Roberto chciał się z nią skontaktować, ale okoliczności fatalnie się złożyły. Takie wytłumaczenie wyraźnie ją uspokoiło. Również Roma uszczęśliwiona, że już jej nikt nie potrzebuje, skierowała się do wyjścia. Ma spotkanie na uczelni z przyjaciółmi i już jest spóźniona — przeprosiła Jo. — W sobotę po południu? — zdziwiła się Jo — co młodzi ludzie mają wtedy do roboty na uniwersytecie? Lecz jeszcze bardziej zdziwiło ją zmieszanie, wywołane tym niewinnym pytaniem. — Oj, pewnie chłopak? — roześmiała się, ułatwiając dziewczynie odpowiedź. 159 — Właśnie — zbyt skwapliwie potwierdziła Roma — ale niech pani nic o tym nie mówi mamie. Niektórzy moi koledzy niezbyt się jej podobają. Po cichu Roma była pewna, że nie podobaliby się też contessie Kordy, już lepiej, żeby hrabina myślała, że ma chłopaka. Constanza też pewnie dostałaby załamania nerwowego, gdyby dowiedziała się, że jej młodsza siostra jest członkiem Studenckiego Antyfaszystowskiego Frontu Walki o Demokrację. Kimś, kto zdecydowanie i bez litości zareagowałby na wiadomość, iż jedna z osób biorących udział we wczorajszej kolacji jest członkiem ruchu antyfaszystowskiego, był Arnoldo Rocca. Jego nadgorliwość w prześladowaniu każdego ze swych rodaków, kto nie był ślepo oddany Duce i jego przyjaźni z Tysiącletnią Rzeszą, uczyniły z niego postrach Genui. Ale nie ta jego cecha była powodem, dla którego równie? Hermann Schweichel nie darzył go sympatią. Rocca był dla niego po prostu zbyt grubiański, choć jego niewolnicze oddanie niemieckim władzom czyniło zeń bezcenne narzędzie do najczarniejszej roboty. Schweichelowi, będącemu nader wysokiego o sobie mniemania, niezbędny był ktoś, kto za niego chciałby brudzić sobie ręce. Również i to polecenie Schweichela, aby mieć oko na opuszczony magazyn w Sampierdarena, Rocca wykonał z największym poświęceniem. Wysłał tam zaraz dwóch swych najlepszych ludzi, każąc im włamać się do tego pomieszczenia, a w razie kłopotów ,,/robić, co należy". Ale obaj zniknęli i co gorsza, wkrótce wydarzenia przybrały obrót, który już zaczynał odbijać się na twarzy centuriona. — Mów Rocca — przynaglił Schweichel — jakie to odkrycie doprowadziło cię do takiego stanu? — Carabinieri mówią, że dwa ciała to nie wszystko, Herr capitano. — Carabinieri Skąd carabinieri j — Oni znaleźli ten samochód, Herr capitano. W wąwozie, obok; drogi na Ceranese. Spalony na popiół, ludzie w środku też. — Udało się ich zidentyfikować? 160 — Dwóch miało znaczki rozpoznawcze — to byli ci sami, których wysłałem żeby śledzili magazyn. — A trzeci? — Nie mamy pewności, wszystko, co z niego zostało, to sygnet. Rocca wyjął z kieszeni kopertę, a z niej pierścień, który położył przed Schweichelem. Niemiec obejrzał zmatowiałą obrączkę ze śladami działania wysokiej temperatury. Była na niej wyryta litera C. — Carabinieri niechętnie mi to dali — ciągnął Rocca — to dla nich jedyny trop, jaki mają do tej zagadki. Musiałem im wytłumaczyć — uśmiechnął się obłudnie — że to jest sprawa bezpieczeństwa państwowego. Poznaje go pan, Herr capitano! Schweichel podał pierścień Seelerowi. — A powinienem? — spytał Roccę. — Wszyscy powinniśmy — w podnieceniu powiedział Rocca. — To ten sam pierścień, który Roberto Corvo miał wczoraj na palcu w „Trattoria Sassone". Schweichel gwizdnął. — O, jesteś tego pewien? Nie mogę powiedzieć, żebym go zauważył. Rocca obrócił się do Seelera z niemym zapytaniem. Seeler skinął głową. — Pamiętam ten sygnet z mojego spotkania z nim w Bellavista. To jest albo jego sygnet, albo dokładnie taki sam. — Niewykluczone, że Corvo chce, żebyśmy tak właśnie myśleli — cicho powiedział Schweichel — że to jest jego pierścień i że on nie żyje. Rocca z przykrością popatrzył na Schweichela. — Herr capitano, wczoraj wieczorem powiedział pan, że pańscy ludzie śledzą Corva, ale nie wytłumaczył dlaczego. Czy nie sądzi pan, że nadszedł czas, żeby mi pan okazał większe zaufanie? Jeśli w tej sprawie mamy dojść do czegoś i ja mam pomścić morderstwo moich dwóch ludzi... A to przecież jest morderstwo... Schweichel niechętnie wzruszył ramionami. — Muszę być bardzo ostrożny, centurione. Moje zainteresowanie Corvem jest... hm, delikatnej natury... Dotyczy Regia Navale i jej stosunków z władzami Rzeszy. Nie chciałbym pogorszyć ich jeszcze bardziej. — Wie pan, że może mi pan wierzyć, Herr capitano! 161 — Wiem, Rocca, ale niestety w Regia Navale jest paru oficerów, którym wierzyć nie mogę. Nie patrzą na Niemcy jak na przyjaciela Włoch. — Są zdrajcami, Her capitano! — wyprostował się Rocca. — Są moimi wrogami w tym samym stopniu co pańskimi. Takim ludziom nie wolno pozwolić żyć! — To są wysokiej rangi oficerowie, przyjacielu. Należą do wpływowej kliki i trzeba z nimi postępować bardzo ostrożnie. Są zbyt potężni, by ich oskarżyć bezpodstawnie, a do tego nie są moimi rodakami, lecz pańskimi. — Czyli że zwraca się pan do najwłaściwszej osoby, Her capitano. Jeśli należy ich usunąć, proszę wydać polecenie, z przyjemnością postawię tę klikę przed plutonem egzekucyjnym! — Nie wątpię, centurione, ale same moje podejrzenia, to za mało. Muszę mieć dowody ich działalności wywrotowej, muszę też rozgryźć ich sposoby... — Rozumiem. Czy Corvo jest jednym z nich? — Może — odpowiedział Schweichel — ale w mniejszym stopniu. Jest jednym z wielu oficerów, których działalność zwróciła naszą uwagę. Ale my chcemy upolować rekiny, a nie płotkę. Jeśli spisek istnieje, to sięga jeszcze wyżej, do samego dowództwa Regia Navale. — Matko Boska! Spisek! — zacharczał Rocca. — W jakim celu?! — - Aby obalić wasz rząd — to pierwszy cel. Drugim byłoby zawarcie pokoju z Brytyjczykami i Amerykanami i zwrócenie Włoch przeciw Rzeszy. — Matko Boska! — bezkrwistymi wargami powtórzył Rocca. Schweichel uśmiechnął się. — Teraz pan rozumie, dlaczego muszę być ostrożny, centurione Rocca. Jeśli wysoko postawione i potężne grupy pana rodaków wykorzystują Corva jako swego emisariusza w rozmowach z aliantami, to musimy wyłapać ich co do jednego. — Teraz wiem, dlaczego pan nakazał śledzenie Corva. Czy dało to jakieś rezultaty? — Na razie nie — powiedział Schweichel — ale zaprowadziło nas do magazynu na Sampierdarena, a to już nie jest nic. Ani spalony samochód z trzema ciałami w środku. Są to zagadki, które wymagają wyjaśnienia, centurione. Jest jeszcze trzecia... 162 Rocca i Seeler wychylili się do przodu, wpatrując się z napięciem w jego twarz. Uzyskawszy zamierzony efekt dramatyczny, Schwei-chel kontynuował: — Jeden z naszych lotnych oddziałów radiowych pilotował Corva od chwili jego zjazdu z gór do Genui i stwierdził, że wczorajszej nocy, po tym, jak go opuściliśmy w „Trattoria Sasso-ne", zabrał swą narzeczoną i contessę Kordy do jej willi. Był tam mniej więcej do północy i odjechał niebieskim mercedesem. — Spalony samochód to mercedes! — żywo wtrącił Rocca. — Wcale mnie to nie dziwi — powiedział Schweichel. — Niestety, od kwadransa po północy dalsze poruszenia Corva są nam nie znane. — Czy patrol go zgubił? — z niedowierzaniem zapytał Seeler. — Dziś o dziesiątej rano przewieziono motocyklistę do Centralnego Szpitala Miejskiego. Poważne obrażenia głowy, złamana noga, pęknięty obojczyk i podwójny głęboki uraz lewej ręki. — Wypadek? — sapnął Seeler. Schweichel spojrzał na niego z politowaniem. — O tak, Seeler, wypadek! Kolizja z niebieskim mercedesem, który potem pośpiesznie opuścił miejsce zdarzenia. — Wie pan to na pewno? — ekscytował się Rocca. Schweichel pokręcił głową. — Nie, ja po prostu zgaduję. Myślę, że motocyklista to potwierdzi. — To z nim jeszcze nie rozmawiano? — zdziwił się Rocca. — Jest nieprzytomny, odkąd przywieziono go do szpitala. Godzinę temu znów go zabrali na salę operacyjną, najwcześniej jutro rano dojdzie do siebie. Jeśli dojdzie do siebie... — Co, pana zdaniem, powinniśmy zrobić, Her capitano! Schweichel zmarszczył brwi w zamyśleniu. — Jest wiele pytań i na każde z nich powinno się natychmiast odpowiedzieć... Przede wszystkim za wszelką cenę trzeba znaleźć właściciela niebieskiego mercedesa, po drugie, jeśli Corvo zginął i naszym jedynym śladem do rozwiązania zagadki jest jego pierścień, należy wszcząć oficjalne śledztwo, centurione Rocca. Jego narzeczona, rodzina, przyjaciele — wszyscy muszą być przesłuchani. Zwłaszcza jego siostry, one nie mogą nie wiedzieć, dlaczego zostawił swój samochód w Altaselva i do Genui przyjechał ciężarówką. Początkowo sądziłem, że to był jego sposób na zmylenie nas, wiecie, bugatti 163 zanadto rzuca się w oczy. Ale teraz nie jestem tego taki pewien. Bo jeśli to miał być podstęp, to się nie udał. A jeśli chciał się przemknąć w tej ciężarówce, byśmy myśleli, że nadal przebywa w Altaselva, to fatalnie wybrał miejsce na przyjęcie zaręczynowe. — Właśnie, dlaczego wybrał „Sassone" — zastanawiał się Seeler. — Jest popularna wśród niemieckich oficerów, ja też prawie nigdy gdzie indziej nie bywam. Schweichel zaśmiał się. — Wiesz, dlaczego on tam poszedł, Franz? Z próżności. Ze zwykłej próżności! Coś wcześniej obiecał, a potem głupio mu było wycofać się. Chwalił się przed tą contessą, że wie gdzie serwują najlepsze w świecie moscardini i musiał tego dowieść. Gdy ujrzał ciebie, nie zapanował nad nerwami i zaprosił cię do ich stołu. Założę się, że na twój widok przeżył jeden z większych wstrząsów w swoim życiu. To poklepywanie po plecach, przymilanie się do Rocki było na pokaz. Chciał nas zmylić, żebyśmy wokół niego zbytnio nie szukali. — Może masz rację — głośno zastanawiał się Seeler — za bardzo się starał... — Ja zawsze mam rację! — przerwał Schweichel. Rocca wstał. — Panowie, jeśli mam zaraz rozpocząć śledztwo, to nie należy tracić czasu. Co zrobimy z tym składem na Sampierdarena, Herr capitano! — spojrzał pytająco na Schweichela. — Czyżby sugerował pan następny atak? — drwiąco uśmiechnął się Schweichel. — Szkoda byłoby, żeby stracił pan następnych swoich ludzi. Niech pan to zostawi carabinieri, nareszcie poczują się użyteczni. Niech pan ich zbytnio nie wtajemnicza, starczy powiedzieć, że miał pan donos, że w szopie znajduje się skradziona ciężarówka firmy „Autocarri di Sampierdarena" i że firmy takiej nie ma. Niech ją przeszukają, zobaczymy, co znajdą. Pan niech się skoncentruje na siostrach Corvo, centurione. — A pan, Herr capitano! Nie włączy się pan do tego? — Będę się trzymał w cieniu, opierając się na pańskich raportach, centurione. Ale nie będę zbijał bąków, zapewniam — znowu uśmiechnął się z leciutką drwiną. — Niech pan mi powie, Rocca, gdyby chciał pan wejść w kontakty z Anglikami, jak by pan się do tego zabrał? Zaskoczony Rocca zamrugał powiekami. 164 taka myśl nigdy nie przyszłaby mi do głowy, Herr capitano! — Wiem — zaśmiał się Schweichel — ale jeśli Corvo ma taki zamiar, to jemu przyszła na pewno. Proszę postawić się na miejscu naszego wroga i wyobrazić sobie, co w pierwszym rzędzie by zrobił. — Więc pan uważa, że on żyje? — Tak. I myślę, że może jest w drodze do Rzymu. — Do Rzymu? Dlaczego? — Żadna próba skontaktowania się z aliantami nie może obyć się bez pomocy kogoś w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jeśli Corvo jest posłańcem, to musi wpierw jechać do Rzymu. Jeśli zaś jego następnym celem mają być rozmowy z Brytyjczykami, to nie może ominąć jedynego logicznego miejsca, jakim jest Lizbona. Wpierw będzie potrzebował pełnomocnictw i ułatwień ze strony ministerstwa, a potem samolotu do Lizbony! To wszystko dostanie tylko w Rzymie. Rocca i Seeler patrzyli ze zdumieniem na Schweichela. Jego przekonanie powoli im się udzielało. — Wiecie więc już, co będzie moim zadaniem — kontynuował. — Postaram się, żeby Rzym nie okazał się dostatecznie duży, by ukryć Corva. Obojętne, czy przyjedzie pociągiem, czy samochodem; będę o tym wiedział w ciągu paru minut. Jeśli nawet pozwolimy mu dotrzeć aż do Lizbony, też będę o tym poinformowany, gdy tylko dotknie stopą portugalskiej ziemi. Drugi raz już nam nie zniknie z oczu! — A może on już jest w Rzymie? — wtrącił się Seeler. — Niewykluczone — zgodnie przyznał Schweichel — choć wątpię. Pewnie dopiero turla się tam ciężarówką z czerwoną kabiną. Przykro mi, że nasi przyjaciele carabinieri stwierdzą, że już niczego nie ma w pewnej opuszczonej szopie na Sampierdarena. Tylko druga część proroctwa Schweichela miała się sprawdzić. Ciężarówka z czerwoną kabiną rzeczywiście opuściła swe schronienie przy via Raggiante dość dawno temu, ale w chwili, gdy kapitan Kriegsmarine szykował się sprawdzać drogi dojazdowe do Rzymu, przejeżdżała już przez francuskie miasto Lumel. 165 Corvo prowadził, a Nick Raven drzemiąc kiwał się na sąsiednim fotelu. Byli w drodze już od szesnastu godzin, często zmieniając się przy kierownicy i robiąc krótkie postoje. Granicę włosko-francuską przekroczyli o dziesiątej trzydzieści rano. Corvo okazał strażnikom plik dokumentów ukrytych pod siedzeniem kierowcy: potwierdzony przez marynarkę plan podróży, faktury przewożonego ładunku, nawet specjalne zezwolenie na zbiorniki z paliwem, które miały stanowić zapas na podróż w obie strony — trzy tysiące mil. Było też pozwolenie na wyjazd i wjazd, potwierdzone przez włoskie i niemieckie władze wojskowe. Fałszywe paszporty, w które wyposażyło Roberta włoskie Biuro Wywiadu Wojskowego, były znakomicie zrobione. Właściwie były autentyczne, nie zgadzały się tylko nazwiska, zawód oraz fotografie. Słaby punkt stanowiła fotografia na karcie identyfikacyjnej Costy, ale na szczęście była wystarczająco niewyraźna, by przy pobieżnym sprawdzaniu móc imitować każdego ciemnowłosego Włocha między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia. Kto by sprawdzał, że Costa był wzrostu sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów, a Raven o cztery centymetry wyższy? Że ważył osiemdziesiąt kilogramów, a Nick aż dziewięćdziesiąt cztery i pół? Na szczęście strażnicy nie wdawali się w te szczegóły. Gdy ciężarówka opuszczała tumel, Raven otworzył zaspane oczy. — Gdzie jesteśmy, Roberto? — spytał rozprostowując zdrętwiałe nogi. — Niedaleko Montpellier. Według licznika od granicy przejechaliśmy trzysta sześćdziesiąt kilometrów. Raven szybko policzył. — Wygląda na to, że jedziemy z przeciętną prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę? Cholera, to mniej niż dwadzieścia pięć mil na godzinę... Jeszcze trochę, a zaczniemy płacić mandaty za parkowanie. — Tego pudła nie budowano z myślą o grand prix. — Może za Montpellier przystaniemy na chwilę rozprostować kości — zmienił temat Raven. — Wreszcie twoja pierwsza mądra propozycja tego dnia. Zdrzemnąłbym się chociaż chwilę. 166 Przez jakiś czas jechali w milczeniu. — Wiesz, Roberto — nagle odezwał się Raven — prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że jesteś człowiekiem, który tak łatwo się poddaje. — Co masz na myśli? — Nie zrozum mnie źle, myślę, że stanąłeś po złej stronie w tej wojnie. Mussolini to półgłówek, który wykańcza własny naród, a ty zawsze byłeś od stóp do głów czerwono-biało-zielony. — Co to ma wspólnego z poddawaniem? — Stojąc po niewłaściwej stronie, Włochy tę wojnę przegrają. — Nie spodziewałem się też — ciągnął po chwili Raven — że ktoś, kto podpisał cyrograf z Regia Navale, będzie skłonny tak łatwo sprzymierzyć się z przeciwną stroną. Do diabła, nie co dzień widzi się dowódcę flotylli, opuszczającego własny okręt. — Nie co dzień własny kuzyn przystawia dowódcy pistolet do skroni i mówi, że jeśli nie sprzeniewierzy się swej załodze, to zginie. — Chciałem, żebyś wiedział, że nie żartuję. Nie zmienia to faktu, że sporo się napracowałeś nad jakąś własną arytmetyką, zanim ja się zjawiłem. — Zgodzisz się, drogi kuzynie, że mój mały plan zaoszczędził ci i twym mocodawcom wielu kłopotów z mojego powodu. — Nie mów hop, Roberto. Gdybyśmy postąpili według mojego planu, po prostu ukrylibyśmy się i przeczekali, aż nas stamtąd zabiorą. A twój plan? Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, godząc się na tę podróż rozwalającą się ciężarówką. Zwłaszcza że nie bardzo mogłeś dyktować mi warunki. — Już ci mówiłem, dlaczego. Twój plan nie miał szansy, całe wybrzeże jest już na pewno w stanie pogotowia. Nie udałoby się nam wydostać z plaży. Gdybym cię nie namówił... gdybym odmówił współpracy... czy ty naprawdę zastrzeliłbyś mnie, Nick? — Tak, Roberto — powiedział Raven. — Gdyby doszło do ostateczności, zastrzeliłbym cię. — Więc miło mi, że wybraliśmy drogę polubowną i do ostateczności nie doszło. Mam wrażenie, że wciąż czymś się trapisz, Nick? — Przestanę, kiedy wreszcie dostarczę cię do Gibraltaru. Przed nami kawał drogi. 167 Corvo umilkł i całą uwagę skierował na wijącą się przed nimi drogę. Po chwili Raven znów przerwał milczenie. — Wciąż myślę o tych dwóch, których zabiłem. Naprawdę uważasz, że byli włamywaczami handlującymi żelastwem na czarnym rynku? — Och tak — beztrosko powiedział Corvo — żadne inne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. W dzisiejszych czasach ludzie kradną, co się da i zabijają dla paru lirów. Co twoi mocodawcy zrobili z ich ciałami? — Nie wiem — zgodnie z prawdą odpowiedział Raven. Czterej ponurzy faceci, których po jego telefonie przysłał Artaxata, nie wyglądali na takich, którzy udzielają zbędnych wyjaśnień. — Biedny Costa — mruknął Corvo. — Żeby umrzeć w taki sposób... — Najbardziej martwi mnie to, że marynarka już pewnie zaczęła go szukać. Ciebie też. — Mówiłem ci, Nick, że nie wcześniej, nim skończy się nasza przepustka. Mamy siedem dni. — A co z tymi dwoma, którzy mieli zamiast nas wieźć ten towar -do Hiszpanii? — Nie istnieją — uśmiechnął się Corvo. — Nasze papiery są wystawione na fikcyjne osoby. Nie ma też właścicieli ciężarówki. ( Firma przewozowa „Autocarri di Sampierdarena" nie istnieje. — Ale istnieje Przedsiębiorstwo Handlowe Mantegna, do którego należy szopa. Łatwo w ten sposób trafić wprost do ciebie. Kontrakt na przewóz żelastwa do Algeciras też nie jest podrobiony. — Oczywiście, że nie. Nie główkuj tyle, Nick, kiedy się ma rodzinę będącą właścicielem przedsiębiorstwa okrętowego, nie ma spraw, których załatwienie przedstawiałoby jakiekolwiek trudności... Przecież Przedsiębiorstwo Mantegna rzeczywiście miało problemy ze znalezieniem kogoś, kto przewiózłby im transport żelastwa do Hiszpanii i było ogromnie zadowolone, żeśmy się tego podjęli... — Powinieneś zostać królem kanciarzy, Roberto. Corvo roześmiał się w głos. — Wiem — powiedział z pewnością w głosie. 168 — A co będzie po dostarczeniu ładunku? Co zrobimy z ciężarówką? — Zamalujemy nazwę, sprzedamy ją i przez tydzień będziemy pili. — Możesz się upić, kiedy dotrzemy do Gibraltaru, Roberto. Nie wcześniej. — Ty jesteś szefem. — Pamiętaj o tym, Roberto — powiedział Raven z uśmiechem — a wszystko między nami będzie grało. — Wszystko, o czym powinienem pamiętać, Nick, to to, że mam kuzyna, który nie strzela na wiwat. To mnie znakomicie koncentruje na tym, co powinienem, a czego nie powinienem robić. Spojrzał z ukosa, by sprawdzić, jak jego towarzysz zareagował na tę lekko powiedzianą uwagę, jednak było zbyt ciemno, by mógł dostrzec twarz Ravena. Jego milczenie wskazywało na to, że nie odczytał podtekstu w słowach, które Corvo potraktował jako ukryte ostrzeżenie przed czymś, co „w razie ostateczności" również on byłby w stanie uczynić. Wczesnym rankiem 24 czerwca, po wysadzeniu Nicka Ravena niedaleko La Spezii, dowódca łodzi podwodnej Wolnej Francji „Safi" skierował okręt na północny zachód, by, kontynuować kontrolę wybrzeża w okolicy Genui. Szlak jego patrolu miał kształt prostokąta, to znaczy nocą podchodzili do brzegu, by płynąć do końca toru w kierunku Francji, a w dzień kierowali się ku morzu, by wrócić na wschód, ku Morzu Liguryjskiemu. Dwudziestego czwartego rano gorączka Kinlocha opadła i czuł się na tyle dobrze, by nie dając kapitanowi chwili spokoju, domagać się wysadzenia na włoskim wybrzeżu. Ale kapitan nie miał rozkazu, aby uczynić zadość żądaniom Szkota, ten więc w rewanżu tak mu uprzykrzał życie, że kapitana aż kusiło, by spełnić pragnienie kłopotliwego pasażera i pozbyć się go choćby na Pełnym morzu. Nocą dwudziestego szóstego „Safi" otrzymała rozkaz, by następnego dnia o jedenastej wieczorem zbliżyć się do wybrzeża Włoch i ze stanowiska oddalonego o pięć mil od Arenzano, kurortu 169 położonego o dwadzieścia dwie mile od Genui, wysłać — po wymianie sygnałów — łódź po dwójkę agentów. Wbrew swemu przekonaniu, a może zgodnie z nim. dowódca „Saii" przystał na to, by Kinloch towarzyszył młodemu oficerowi i jednemu z członków załogi w szalupie płynącej do brzegu. Gdy podpłynęli do bielejącej w mroku plaży, Kinloch zauważył ciemną, pojedynczą sylwetkę biegnącą ku nim po piasku. Wyskoczył z łódki szybciej, niż zdążył to uczynić młody oficer, i rozchlapując wodę płytkiego przybrzeża. zbliżył się do nieznajomego. Okazało się, że Mikel Petrovic i Kinloch nie byli sobie zupełnie obcy, pamiętali się jeszcze z ośrodka koło Constantine w Algierii. Ale Jugosłowianin nie był już zapamiętanym z tamtego okresu flegmatykiem: jego słowa, a także stan ducha, wskazywały na to, że nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, niż wskoczyć do szalupy i natychmiast opuścić Włochy. Z drugiej strony nie kwapił się do tego. — Qu'est-ce qu'il dit?* — zapytał Francuz nie nadążający za angielszczyzną Petrovica. — // est tout seul. II ne veut pas partir** — niecierpliwie odpowiedział Kinloch, nim zadał następne pytanie. Mikel nie spodziewał się wrażenia, jakie jego słowa uczynią na Szkocie. Dopóki tłumaczył zawikłane problemy, z jakimi spotykał się podczas akcji, Kinloch był jeszcze spokojny, ale gdy Jugosłowianin powiedział, że przybył tylko w pojedynkę, gdyż agent, który powinien być tu z nim, ma kłopoty w Genui, a on nie chce „bez niej" wyjechać, Kinloch chwycił go za koszulę. — Bez niej? — ryknął. — O kim ty mówisz, człowieku? — Ciszej... — Mikel próbował uwolnić się z uchwytu Kinlocha — znana jest jako Mak. Puść mnie... Ale wzburzenie człowieka, który go trzymał, nie minęło. Przez chwilę Jugosłowianin myślał, że Kinloch rozedrze go na kawałki, na szczęście jednak zaatakowany został tylko przez następne pytania. * Fr.: Co on mówi? (przyp. nimi}. ** Fr.: On jest sam. Nie chce wyjeżdżać (przyp. tlum.). 1'70 „Safi" wysyłała z morza kolejne sygnały. Znowu dwa razy mignęło czerwone światło i młody oficer francuski zdecydował się interweniować. — Allonsl — krzyknął — nous devons partir! C'est l'appel rouge!* Niepotrzebnie. Alex ani myślał zawracać sobie tym głowy. Jo miała kłopoty! Czy nawet cała francuska marynarka wojenna byłaby go w stanie powstrzymać? Próbował to tłumaczyć Francuzi-kowi, ale gdy ten dalej się sprzeciwiał, Kinloch warknął, żeby szedł do diabła. Młody człowiek przez chwilę rozważał, czy nie należałoby wziąć ich siłą, ale w końcu uznał, że to i tak bez sensu — wszyscy tajni agenci są stuknięci. Wszyscy! Jeśli nie chcą wracać — z Bogiem. On spełnił swój obowiązek. Pobiegł do szalupy, skąd ostatni raz spojrzał na dwóch mężczyzn. — Bon voyage!** — zawołał za nim Kinloch. Mikel Petrovic nie ruszył się i za chwilę szalupa oddaliła się w głąb morza. Patrzył za nią, a potem skierował wzrok na tego stukniętego Szkota, który spokojnie stał obok. Westchnął: na plaży było teraz dwóch wariatów, bo gdyby on, Petrovic, miał choć trochę oleju w głowie, to by teraz był tam, w odpływającej łodzi. XI. „GOŚCIE" RZĄDU Od trzech dni Jo Darling była „gościem" w Pensione Umberto. W końcu ubiegłego wieku hotel ten cieszył się dość dobrą opinią pośród odwiedzających Genuę, których nie stać było na pobyt w modniejszych dzielnicach miasta, choćby w Cornigłiano. Jednak świetność pensjonatu minęła na długo przedtem, nim objęła go we władanie i uczyniła swoją bazą Służba Bezpieczeństwa Włoskiej Milicji Faszystowskiej. W 1943 roku w Pensione Umberto zakwate- * Fr.: Ruszamy! Musimy odpływać! To czerwony sygnał! (przyp. tlum,}. ** Fr.: Szczęśliwej podróży! (przyp. tlum.). 171 rowani byli już tylko „goście" rządu, czyli ci, którym odmawiano dostępu do adwokatów, do księży oraz widzenia z rodzinami: ci, którym rząd miałby kłopoty udowodnić, że ich aresztowanie było zgodne z prawem. Jeszcze gorszą reputację zdobył sobie ten trzypiętrowy, żółty gmach, odkąd jego szefem został Arnoldo Rocca. Mówiono o przeraźliwych krzykach dochodzących zza zamkniętych okiennic i o zabranych na przesłuchanie więźniach, których potem już więcej nie widziano. Do feralnej soboty, gdy Janiel Artaxata namawiał do ucieczki z Genui, Jo nigdy nie słyszała o Pensione Umberto ani o złowieszczych pogłoskach krążących wokół niego. O dziewiątej wieczorem pod szykującą się do spoczynku Villa Torme zajechały dwa auta pełne cywilów, którzy bez ostrzeżenia wdarli się do domu. Jo i przerażoną Olgę Dymitriewnę wciągnięto do oddzielnych samochodów i zanim zorientowały się, co się z nimi dzieje, znalazły się przed Pensione Umberto, bo taki zblakły napis wciąż widniał nad wejściem do hotelu. Dopiero gdy wchodzili do środka, Jo poczuła, jak serce jej łomocze ze strachu. Olgę wprost z samochodu wzięto na przesłuchanie, Jo zaś poprowadzono piwnicznym korytarzem do czegoś w rodzaju ciasnej klatki. Już kiedy szli, widziała około tuzina albo więcej drewnianych boksów, stanowiących jedną ścianę korytarza i oddzielonych od niego gęstą siatką. W każdym znajdowała się tylko drewniana prycza ze sfatygowanym siennikiem i cienkim kocem, a w kącie nocnik. Czas wlókł się niemiłosiernie. Około pierwszej przeprowadzili obok jej kabiny przerażoną i zapłakaną Olgę, którą zamknęli w sąsiednim pomieszczeniu. Ujrzawszy Jo, krzyknęła, lecz strażnik wrzasnął na nią i zamknąwszy w sąsiedniej klitce, pilnował, żeby się nie porozumiewały. Przez dobrą godzinę Jo z bólem serca słuchała płaczu Olgi. Wiedziała, że położenie, w które przez swą lekkomyślność wpakowała Olgę, jest stokroć gorsze od tego, przed którym, myślała, że ją ochroni... Znów coś się zaczęło dziać i Jo po chwili ujrzała Constanz? Corvo bezceremonialnie wleczoną wzdłuż korytarza, a potem wpychaną do którejś z klatek. Była bliska histerii i za traktowanie 172 jej jak kryminalistki obiecywała strażnikom pomstę wszelkich możliwych władz — od Pana Boga po sfery rządowe. Czy naprawdę nie wiedzą, kim ona jest? — nie ustawała, choć oczywiste było, że choćby nawet wiedzieli, to nie miało to dla nich najmniejszego znaczenia. W końcu Jo usłyszała odgłosy walki, po czym Constanzę zakuto w kajdanki i zakneblowano. W chwilę potem drzwi celi otworzyły się i Jo wyprowadzono na górę. Widok pokoju, do którego weszła, mógłby posłużyć za scenerię do drugorzędnego filmu: biurko, lampa skierowana na puste krzesło, w cieniu za światłem groźna sylwetka przesłuchującego. Jego twarz była niewidoczna, ale Jo natychmiast rozpoznała biały mundur przeładowany lamówkami i ozdobami. Był to Arnoldo Rocca. Pchnięto ją na krzesło i kazano patrzeć wprost w oślepiającą żarówkę. Zmusiła się do uśmiechu. — Centuriom Rocca, jak miło pana widzieć. Może pan mi wytłumaczy tę oburzającą maskaradę? Usłyszała jego gardłowy śmiech. — Cała przyjemność po mojej stronie, contessa Kordy. Jeśli chodzi o wyjaśnienia, to pani mi ich udzieli. Ja nie mam nic do wyjaśniania — gestem dłoni odesłał dwóch strażników, którzy przyprowadzili Jo. — Nie chcemy towarzystwa tych nieznośnych brutali podczas naszej pogawędki, prawda? — powiedział, gdy zostali sami. — Proszę wybaczyć ich nieokrzesanie... Rzadko mają do czynienia z tak wytwornym towarzystwem, jakie pani reprezentuje... — Dlaczego nas tu przywieziono? — przerwała Jo. — Pani pozwoli, contesso, że ja będę zadawał pytania — głos Rocki stał się twardy. — Wszystko, co pani powinna wiedzieć, to to, że prowadzę śledztwo w sprawie dwóch morderstw oraz naruszenia bezpieczeństwa narodowego. Niech mi pani powie, gdzie jest Roberto Corvo? — Nie mam pojęcia, centurione. Czy nie powinien pan spytać marynarki? O ile wiem, wezwano go na ćwiczenia czy coś '-\ tym rodzaju. Jego dowództwo z pewnością to potwierdzi. — Och tak, contesso, już mi opowiedzieli tę bajeczkę i jeszcze jedną, że nie wiedzą, gdzie on się znajduje. My oboje jednak 173 wiemy trochę więcej, prawda contesso! Pani dobrze wie, gdzie go znaleźć. — Nie mam najmniejszego pojęcia, już mówiłam panu. Rocca westchnął, jakby rozmowa zaczynała go męczyć. — Pani odpowiedź rozczarowuje mnie, contesso. Kiedy ostatni raz widziała pani Corva? — Niedługo po tym, gdy i pan go widział, jak się domyślam. Byliśmy wszyscy w „Trattoria Sassone", pamięta pan? — O ile wiem, zabrał stamtąd panią i swą narzeczoną do waszego domu? — Owszem, towarzyszył nam. Wypiliśmy kawę i trochę rozmawialiśmy. Potem przeprosiłam ich i poszłam spać. Myślę, że Roberto wkrótce potem wyjechał, musiało to być koło północy. — Tak, contesso. Odjechał taksówką, którą pani dla niego wezwała. — Tak? Jest pan pewien? Miałam wrażenie, że Roberto ją zamawiał. — Jest to niezgodne z tym, co mówi signora... signorina... — Dymitriewna? — Tak, jego narzeczona. Jest przekonana, że pani dzwoniła po taksówkę. — Być może, nie pamiętam. Czy to ważne? — Owszem, bardzo ważne. Pod jaki numer pani dzwoniła? — Obawiam się, że nie mam pamięci do numerów, centurione — pokręciła głową — nic z tego, nigdy nie umiałam spamiętać najprostszego telefonu. Myślę, że Roberto powiedział mi, gdzie mam dzwonić. Jestem prawie pewna, że to on. Ja nigdy nie wynajmuję samochodów. — Och, z pewnością. Ma pani własny samochód i szofera... Tak przy okazji, gdzie jest obecnie pani szofer? — Ja... skąd mam wiedzieć?... on... czasem gdzieś jeździ... Nie wiem dokąd. — Bez pani pozwolenia? Bierze pani samochód i jedzie? — Wiem, że to trudno zrozumieć, ale on jest ze mną od dawna. Chodzi własnymi ścieżkami, wie pan, jak to jest. — Nie, contesso, ja nie wiem, jak to jest. Oczekuję, że pani mi to powie. Czy on jest pani kochankiem? 174 — Centurione! — Jest? — Odmawiam odpowiedzi na takie niestosowne pytanie. — Nie musi pani, contesso, pani twarz odpowiedziała za panią. Zadam wobec tego bardziej stosowne pytanie: zna pani ten pierścień? Upuścił poczerniały sygnet na stół. Wzięła go do ręki i obejrzała. — Przykro mi, nie poznaję. — Należy do Roberta Corvo. — Doprawdy? — Tak, contesso. Zdjęto go z ciała, które było spalone na popiół i nie do rozpoznania. Dlaczego Roberto Corvo chce, abyśmy myśleli, że on nie żyje? — To niedorzeczne, Roberto nigdy by nie zrobił czegoś takiego — Jo wstała. — Naprawdę sądzę, że ten nonsens trwa już stanowczo zbyt długo. Będę zobowiązana, jeśli zakończy pan tę farsę i odeśle nas wszystkie do domu. — Siadaj, kłamliwa suko! — wstał i obszedł biurko dookoła — siadaj, mówię! Usiadła. Rocca zbliżył swoją twarz do jej twarzy i zasyczał: — Lepiej, żeby jej wysokość zrozumiała jedną rzecz: w tym miejscu nie liczą się ani twoje pieniądze, ani twoi przyjaciele, ani pozycja. Tu ja, Rocca, dowodzę! Rocca, którego takie jak ty traktowały jak powietrze. A teraz sram na wszystkie contessy! Rzygać mi się chce na widok takich bogatych kurew! Obnosicie się ze swoimi fatałaszkami, jakby ziemia była waszą własnością, ale tu jesteście niczym! Teraz ludzie tacy jak ja stanowią prawa, ludzie, którzy urodzili się w slumsach Mediolanu, a nie w marmurowych palazzo... — Jeśli chce pan pieniędzy... Nie powinna była tego mówić. Twarz centuriona nabrzmiała, uniósł rękę i z rozmachem uderzył ją w twarz. Siła uderzenia była tak wielka, że przewrócił ją wraz z krzesłem do tyłu. — Myślisz że mnie kupisz, ty bogata łajdaczko? — pochylił nad nią posiniałą z wściekłości twarz — że za twoje kurewskie pieniądze można kupić Arnolda Roccę? 175 Wrócił na swoje miejsce i ignorując ją, siadł za biurkiem. Usłyszała trzask zapałki, kiedy przypalał papierosa. Wolno wstała i podniosła krzesło. — Siadać! — szczeknął metalicznym głosem. Posłuchała. — A więc — powiedział ciszej, jakby kontrolując swe wzburzenie — zaczynamy wszystko od początku. Tym razem powie mi pani prawdę. Przesłuchania trwały przez następne trzy dni, ale nie postąpiły ani trochę do przodu. Rocca nie posunął się więcej do przemocy, choć parę razy bliski był tego, gdy Jo uparcie obstawała przy swoich zeznaniach. Leżąc na pryczy i patrząc na sufit swego więzienia, zastanawiała się nad granicami cierpliwości Rocki. — Te przesłuchania były tym dziwniejsze, że Rocca zdawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości, że ma do czynienia z brytyjskim agentem. Jeśli tak było, to przesłuchania sprawiały wrażenie, jakby prowadzono je w zgoła fałszywym kierunku. Czy doprawdy była to tylko niesłychana ironia losu, że nie wsadzono jej do więzienia za prowadzenie prawdziwej akcji wywrotowej, dla której zrzucono ją do Włoch, lecz za coś, o czym nie miała najmniejszego pojęcia? O co zaledwie się otarła? Od czasu do czasu padało słowo „konspiracja", jednak wkrótce nawet Rocca spostrzegł, że jeśli chodzi o te szczegóły, to Jo wie o wiele mniej niż on. Mimo to przynajmniej dwie rzeczy utrzymywały go w przekonaniu, że Jo, Olga i Constanza Corvo wiedzą znacznie więcej, niż się do tego przyznają: po pierwsze, po zniknięciu Roberta równie tajemniczo zniknęła jego siostra, Roma. Ludzie Rocki stawali na głowach, aby ją odnaleźć, lecz bez rezultatu i centurione nie miał wątpliwości, że podobnie jak jej brat, Roma Corvo ukrywa się. Po drugie: w dzień po odnalezieniu samochodu z trzema spalonymi ciałami, Rocca przechwycił adresowany z Rzymu list Roberta Corvo do matki. Obserwował twarz Jo, kiedy go czytała, a potem znów usiłował jej wmówić, że oto trzyma koronny dowód na istnienie konspiracji, w której działają wszystkie trzy kobiety. Treść listu była błaha: Roberto informował, że został wezwany na czas nieokreślony w sprawach marynarki wojennej, a reszta uwag dotyczyła niewinnych, domowych spraw — ot, taki list, jaki każdy syn 176 może wysłać do swej matki. Dla Rocki jednak miał specjalne znaczenie: dedukował on mianowicie, że Corvo, chcąc po nie-wczasie oszczędzić matce cierpień spowodowanych znalezieniem jego spopielonego ciała, zdecydował się na to lekkomyślne posunięcie. Pasowałoby to zresztą do przewidywań Schweichela: Corvo żył i przebywał w Rzymie. Niestety, teorii Schweichela nie potwierdzały inne fakty, a wśród nich najważniejszy: jak dotąd nie udało się trafić na trop ani Roberta Corvo, ani ciężarówki, którą jakoby uszedł. Jednak Rocca ogarnięty manią był przekonany, że świadczy to tylko o istnieniu wyjątkowo dobrze ukrytej konspiracji.Centurione i Schweichel dał się zwieść temu, iż list wrzucono do skrzynki w pobliżu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Był to według niego wystarczający dowód słuszności jego teorii. Jakże byliby obaj zdumieni, gdyby poznali całą prawdę! List rzeczywiście został wysłany przez człowieka z MSZ, oficera wywiadu, ale tego dnia nadał on kilka listów Corva, Rossiego i innych członków załogi Flotylli, Z tyle że napisanych trzy tygodnie wcześniej. Wszystkie sugerowały, że załoga Flotylli „Z" znajduje się w drodze na południe Włoch. Czas ich nadania był tak zgrany z wyjazdem tych ludzi do Hiszpanii, by zmylić zarówno wrogów, jak przyjaciół. Miał nie dopuścić do ujawnienia prawdziwych intencji i planów strategicznych Regia Navale — pierwszego zastosowania jej nowej broni podwodnej. Schweichel nie krył swego niezadowolenia z miernego postępu w przesłuchiwaniu trzech uwięzionych przez Roccę kobiet. Nie omieszkał też zmyć mu głowy za wypuszczenie z rąk Romy Corvo. Rocca bronił się, zarzucając Schweichelowi nieudolność w pojmaniu Corva w Rzymie, mimo że obiecywał już nigdy nie stracić go z oczu. Przyznać trzeba, że kapitan Kriegsmarine był na tyle przyzwoity, by zgodzić się, że nie docenił przebiegłości Włocha w ukryciu nie tylko własnej osoby, ale i dwutonowej ciężarówki. — Pytałeś jego siostrę o ciężarówkę? — zaatakował Roccę. Tak, nie raz - - odrzekł Rocca. Początkowo wypierała się, że wie o czymkolwiek. — Ale potem zmieniła śpiewkę? 177 — Przestraszyła się, kiedy zrozumiała, że wiemy o spotkaniu jej i Romy z Robertem w składzie na Sampierdarena. I że jechaliśmy za nimi stamtąd aż do ich domu. — I co ona na to? — Przyznała, że zorganizowała ukrycie ciężarówki w jednym z magazynów należących do ich rodziny. Mówi, że samochód załadowany był jakąś maszynerią i Roberto nie chciał, żeby skradziono ją z portu. Czy raczej marynarka nie chciała, żeby ją skradziono. Powiedział jej, że mnóstwo rzeczy pozostawionych bez dozoru ginie z doków, gdzie działają handlarze czarnego rynku. Schweichel skinął głową. — Całkiem wiarygodne. My też mieliśmy takie problemy. Czy dziewczyna mówiła prawdę, czy wie coś więcej? — Myślę, że powiedziała wszystko, co wie. Tak samo jak ta druga, z rosyjskim nazwiskiem. Nawet ładna, ale co Corvo w niej widział? Starczy groźniej spojrzeć, a już lamentuje. — A contessa? — Wie dużo więcej, niż mówi. — Skąd jesteś taki pewien? — Wszystko w niej na to wskazuje. Udaje, że jest trochę głupia i zapominalska, ale nie jest ani w połowie tak głupia, jak udaje. Jest jeszcze jedna rzecz, która daje wiele do myślenia: ona nie jest dostatecznie zdziwiona, że się znalazła w tej sytuacji. Tak, jakby spodziewała się, że prędzej czy później ją to spotka. — Byłeś wobec niej brutalny? — Nie, choć mam wielką ochotę. — Uprzedzałem cię, że masz się z nimi dobrze obchodzić. Oni są bardzo ustosunkowani. Uważaj dla własnego dobra, bo możesz narobić sobie wrogów wśród swych rodaków. — Co jest ważniejsze, Herr capitano: dotarcie do prawdy, czy poparzenie sobie rączek? — Wiesz, że zależy mi na dotarciu do prawdy, centurione. Jak to zrobisz, to twoje zmartwienie. Tak jak twoim zmartwieniem będzie znalezienie sobie kryjówki, bo nie będę w stanie ci pomóc, jeśli się znajdziesz w kłopotach. Rocca uśmiechnął się. 178 -— Myślę, że dobrze rozumiem, co pan chce mi powiedzieć. I nie boję się żadnych kłopotów, jak pan to nazywa. -— Jesteś pewien, że contessa coś ukrywa? - Absolutnie. Już dłużej nie będzie ukrywać... za bardzo z nią się cackałem. Myślę, że nadszedł czas, żeby dowiedziała się, kto jest panem w Pensione Umberto. Z plaży w Arenzo było dwadzieścia minut spacerem do miejsca, w którym Mikel Petrovic zaparkował samochód. Całą drogę Kin-loch bez przerwy pytał, a Jugosłowianin nie szczędził opisu przygód, jakie z Jo Darling przeżyli od wylądowania na włoskiej ziemi. Zaczął jednak od strasznej wiadomości, że Jo prawie na pewno dostała się w ręce włoskiej służby bezpieczeństwa. Opowiedział, jak zeszłej soboty, wróciwszy późno do Villa Torme, ujrzał dom rojący się od ludzi, których nazwał „sąuadristi". Gdyby nie przeprowadził rozpoznania z bezpiecznej odległości — jak mu poradziła Jo — z pewnością podzieliłby jej los. — Więc wyjechałeś z domu po to, żeby nadać meldunek do Algierii? — upewnił się Alex. — Tak. Znalazłem spokojne miejsce za miastem, w drodze do Lumarzo. Tam jest wysoko i odbiór jest dobry. Algieria kazała mi dość długo czekać na odpowiedź. — I nadali rozkaz, żebyście ty i Mak byli na plaży dzisiejszej nocy? — Poprzedniej i dzisiejszej nocy. Nie mogli zagwarantować łodzi na niedzielę wieczorem, zastrzegli więc możliwość odebrania nas po dwudziestu czterech godzinach. No i dziś zjawiliście się. — Powinieneś popłynąć z nimi. Możesz nie mieć następnej okazji. Dlaczego zostałeś? Mikel wzruszył ramionami. — Cierpię na chorobę morską. Równie dobrze mogę być zastrzelony przez Włochów, jak dać się pogrzebać w tej zardzewiałej trumnie, która była tam zaparkowana — wskazał na morze. Jeszcze nie przebrzmiały jego słowa, gdy niebo w tym kierunku rozjaśniło się białymi światłami. Nad morzem zawisła rakieta 179 sygnalizacyjna i w jej świetle dostrzegli maszt i nadbudówkę łodzi patrolowej, z której została wystrzelona. Łodzi podwodnej nie było widać, ale statek na powierzchni, dostrzegłszy t rzy pióropusze piany, zasygnalizował obecność intruza. Zagrzmiały bomby głębinowe. Kinloch i Mikel nie czekali na rozwój dramatycznych wydarzeń na morzu. Kilka'minut później pędzili autem wzdłuż wybrzeża w kierunku Genui. Obu kusiła myśl, aby zatrzymać wygodny wehikuł, ale doszedłszy do wniosku, że nazbyt rzuca się w oczy jako luksusowy element życia swej skompromitowanej właścicielki, porzucili go na tyłach fabryki mydła ..Sestri Ponente". Ukrywszy się w ruinach zbombardowanego bloku mieszkalnego, przeczekali do rana, aż na ulicach ukazali się pierwsi robotnicy. Obaj mieli niewiele poza ubraniami: trochę pieniędzy, Kinloch nawet broń, ale bez pomocy nie mieli szans długo utrzymać się w gnieździe wroga. Nadajnik radiowy Mikela spoczywał daleko stąd, zakopany pod skałami na wzgórzu koło Mele, zresztą trudno byłoby liczyć na natychmiastową pomoc z Algierii po tym, jak odmówili powrotu na „Safi". Weszli do tramwaju pełnego robotników rozmawiających o kryzysie politycznym we Włoszech, pogłębiającym się od chwili wylądowania aliantów w Afryce Północnej oraz o nieuniknionej inwazji aliantów na Włochy. Przecisnęli się do wyjścia, wysiedli na przystanku przy Porto Principc i znalazłszy w bocznym zaułku cichą kawiarenkę, zjedli śniadanie składające się z kawy, chleba i cebuli. Cicho gawędząc, realistycznie oceniali swoją sytuację, wolną w świetle dnia od tej beznadziejnej brawury, która ją zrodziła. Wiedzieli, że najrozumniejszym postępowaniem byłoby pozostawić Jo Darling własnemu losowi, zwłaszcza że ich wysiłki w najlepszym wypadku mogą okazać się bezowocne. Ale cóż... zdecydowali działać, więc teraz spokojnie rozważali swoje możliwości. Im więcej Mikel opowiadał o tajemniczym Kolumbie i jego zaangażowaniu w tę sprawę, tym większej Alex nabierał pewności, że całą akcję z powodzeniem mogła przeprowadzić, bez angażowania czteroosobowej grupy Hetheringtona, miejscowa i świetnie zorganizowana, według Petrovica, siatka konspiracyjna . 180 — Będziemy piekielnie potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy — westchnął Jugosłowianin — niestety, Jo mi nie powiedziała, jak się z Kolumbem skontaktować. —— Ale ja wiem — powiedział Kinloch. Mikel zamyślił się. — Możemy tam nie być mile widziani. On ją ostrzegał, nalegał, żebyśmy zaraz wyjeżdżali z Genui, ale Jo nie posłuchała. Kolumb może uważać, że na tym jego rola skończyła się. — To zmienię jego zdanie — mruknął Kinloch. — Chyba że jest już za późno — powiedział Mikel i głos mu się załamał. — Wiem - szepnął Kinloch. Nawet mimo pootwieranych okien upał w kabinie ciężarówki był nie do zniesienia. Od czterech godzin Nick Raven siedział za kierownicą i nie mógł się doczekać, aż w Rondzie Roberto go zmieni. Od granicy hiszpańskiej bez przeszkód jechali nadmorską szosą do Alicante, a potem przez Granadę do Anteąuera. Teraz, robiąc pętlę, kierowali się przez Ronde z powrotem ku wybrzeżu drogą trzeciej klasy. Było południe i w Rondzie panowała niesamowita spiekota, więc Nick nie miał nic przeciw temu, żeby zrobić tu postój, zwłaszcza że Roberto chciał iść po zakupy. — Ja tymczasem doleję paliwa — zaofiarował się Raven. — To już ostatni raz przed Algeciras. Zabrał się do pracy, a Roberto udał się na zwiedzanie starego, mauretańskiego miasta. Prawie godzinę później wrócił obładowany winem, owocami i paczuszkami czegoś, co jak powiedział, kupił specjalnie dla swego amerykańskiego kuzyna. Były to owoce kandyzowane, z których, jak się okazało, miasto słynęło. Gdy znów wyruszyli w drogę, nawet śpiew Corva nie przeszkadzał Nickowi w sjeście. Obudziły go dopiero podskoki ciężarówki na wyboistej drodze. Kurczowo chwycił się drzwi i z niedowierzaniem spoglądał przed siebie: to, co niedawno było drogą o 'dość równej nawierzchni, zmieniło się w koślawą dróżkę ciągnącą się przez coś przypominającego pustynię 181 Gobi. Pędzili w dół, prosto w rozwartą czeluść skalistego kanionu. — Jezu, Roberto! — krzyknął Raven — to nie może być ta cholerna droga! — Spokojnie, Nick — Corvo nie wyglądał na zmartwionego. Śpij dalej, chyba źle skręciłem na skrzyżowaniu, od którego przejechaliśmy już trzy kilometry, zawrócę na dole. Ciężarówka zatrzymała się przy skalnej ścianie, gdzie było za wąsko, żeby zakręcić. Raven wyskoczył z kabiny, obszedł pojazd i spojrzał na swego kuzyna. — Do diabła, Roberto. ale z ciebie kierowca! Wyobraź sobie, co by było, gdybyśmy tu połamali ośki. To chyba największe zadupie, jakie można sobie wyobrazić między Gibraltarem i Alpami. Corvo uśmiechnął się zza kierownicy. — Nie jest tak źle, Nick. Obejrzyj sobie widoki. Krajobraz dziki, ale piękny. Tak tu spokojnie. — Za długo przebywałeś na słońcu, Roberto. Tu jest koniec świata! — Nic podobnego. Jesteśmy tak blisko Algeciras, że resztę drogi możemy przejść pieszo. Nie będzie więcej niż sześćdziesiąt kilometrów. Na końcu tamtej drogi chyba jest Jimena. — Chyba... Najpierw musimy ją znaleźć. Corvo wyskoczył z kabiny i raźnie przeciągnął się. Nie zwracając uwagi na Nicka, spokojnie obszedł samochód, a potem z zainteresowaniem rozejrzał się po okolicy. — Co byś powiedział, gdybyśmy zrobili tu sobie nocleg, Nick? Algeciras poczeka do rana, a to może być nasza ostatnia noc spędzona razem. Dokończylibyśmy wino... Raven ostro spojrzał na kuzyna. — Gdybym był bardziej podejrzliwy, Roberto, to powiedziałbym, że coś knujesz. Dziś rano byłeś za tym, żebyśmy przed zmierzchem dotarli do wybrzeża. — To było dziś rano, a teraz nie ma sensu się śpieszyć. Jesteśmy prawie u celu... i nie wiadomo, co jutro lub pojutrze każdemu z nas przyniesie. Może nie zdarzy się druga okazja, żebyśmy sobie siedli, pogadali, popili i udawali, że wojna jest o tysiąc mil stąd. Tylko we dwóch... 182 — Mogłeś wybrać przyjemniejsze miejsce. — Można było wybrać lepszy świat do życia. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu. Nick, ktoś inny za nas decyduje i nie mamy nic do gadania. Musimy się z tym pogodzić i robić to, co do nas należy. — Śmieszny facet z ciebie, Roberto. Zawsze, kiedy myślę, że zaczynam cię poznawać, ty robisz coś takiego, że znów nic o tobie nie wiem. Jeszcze dwie godziny temu byłeś podniecony jak dzieciak przed przybyciem Gwiazdora, choć próbowałeś to ukryć. A teraz jesteś smutnym filozofem.... — Tak, Nick, jestem smutny. Nie wiem dlaczego, ale jest mi smutno. Może wino mnie rozweseli? Co ty na to? Nick roześmiał się. — Niech będzie, czemu nie? Prędko opróżnili butelkę, po której Raven był skłonny przyznać, że zgubienie drogi było dowodem geniuszu Roberta, a jego propozycja uczczenia ich wspólnej wyprawy w ten sposób — najlepszym pomysłem w jego życiu. Tym przykrzejszy miał być dla niego dalszy ciąg wieczoru. Siedzieli nad drugą butelką, gdy uszy Ravena wyłowiły daleki warkot nadjeżdżającego skalistą drogą samochodu. Wkrótce w obłoku kurzu ujrzał zbliżający się wóz. — Mamy gości — ostrzegł kuzyna. — Wiem — beztrosko odparł Roberto — są wcześniej, niż myślałem. Czekam tu na nich. Raven skoczył na równe nogi. — Ty... spodziewałeś się ich? — spytał z niedowierzaniem, pilnie wpatrując się Robertowi w oczy. Zrobił niepewny krok do tyłu i spojrzał na samochód, który zatrzymał się obok ciężarówki. Wysiadło z niego dwóch ludzi i powoli zbliżało się do nich: każdy trzymał wycelowany karabin maszynowy. Corvo spokojnie siedział na ziemi, trzymając kubek wina i zbliżanie się uzbrojonych mężczyzn zupełnie go nie wzruszyło. — Nie rób głupstw, Nick — ostrzegł go niskim głosem. — Rób to, co ci każą, a masz moje słowo, że nic złego cię nie spotka. 183 Na twarzy Ravena ukazało się gniewne zdumienie. — Ty... ty skurwysynu... Roberto, ty skurwysynu! Corvo powoli wstał i uczynił przepraszający gest. — Niektóre nasze wybory wcale nie są wyborami, Nick. Niektóre rzeczy, które musimy zrobić, nie są tymi, które zrobilibyśmy z ochotą. — Ty podstępna gnido! — Nie, Nick. Nie dałeś mi wyboru. Chyba nie myślałeś, że tak łatwo sprzedam swój kraj? To, czego ode mnie żądałeś, było niemożliwe. — Zamiast tego sprzedałeś mnie. ty fałszywa świnio! — Znowu się mylisz, Nick. Zorganizowałem to tak, że wyjdziesz z tego żywy. Jestem ci to winien. Dwaj nieznajomi niepewnie kierowali wyloty automatów z kuzyna na kuzyna. — Który z was jest comandante Corvo? — któryś niecierpliwie spytał po włosku. — Ja — smutnym głosem odpowiedział Corvo. — To ja telefonowałem z Rondy do signora Pistoniego. Czy udało mu się wszystko przygotować? — Tak, comandante. Kazał powiedzieć panu, że z powodu pośpiechu przygotowania są dość prowizoryczne, ale wystarczą do czasu, kiedy pomówi z panem osobiście. — W porządku — powiedział. Corvo. — To jest wasz więzień. Opiekujcie się nim dobrze. Raven z nienawiścią patrzył na kuzyna, gdy jeden z mężczyzn zakładał mu kajdanki na wykręcone do tyłu ręce. — Pożałujesz tego, Roberto — warknął. — Przepraszam cię, Nick. Ale byłoby mi jeszcze bardziej przykro, gdybym stanął przed koniecznością zrobienia czegoś gorszego. Nie jestem taki twardy jak ty, Nick, i nie umiałbym bez zmrużenia oka wpakować ci kulki w głowę. — Może nadejdzie dzień, gdy będziesz żałować, że tego nie uczyniłeś. Co te zbiry mają zamiar ze mną zrobić? Corvo uśmiechnął się. — Włos ci z głowy nie spadnie, Nick. Przyrzekłem ci to. Po prostu uważaj się za jeńca wojennego. 184 XII. NOCNA WALKA Wspinając się w górę studni suchego doku, Janiel Artaxata musiał dwa razy przystanąć na żelaznym szczeblu dla zaczerpnięcia oddechu. Gdy wreszcie wdrapał się na krawędź, siadł ciężko i czekał, aż uspokoi się jego kołaczące serce. Nie zauważył obecności człowieka w białym mundurze, póki ten nie przemówił: — Za stary jesteś, Janiel, żeby w tę i z powrotem biegać po drabinie. Odwrócił się, rozpoznając głos przyjaciela, którego tu się spodziewał. — Wcześnie przyszedłeś, Armando. Przyjaciel spojrzał na niego z niepokojem. — Nie zmieniaj tematu, Janiel. Wiesz, że jesteś za stary, żeby tam włazić. Powinieneś był zostawić to komuś młodszemu. Artaxata uśmiechnął się zaczepnie. — Mowy nie ma, musiałem osobiście obejrzeć te zreperowane wrota. Za godzinę zaleję dok. Zaraz poczuję się lepiej, niech tylko wróci mi oddech. — Ty nigdy się nie zmienisz, Janiel — człowiek nazywany Armandem z dezaprobatą pokręcił głową. Był wysoki, lekko pochylony w sposób typowy dla ludzi, którzy większość życia spędzili na mostku okrętu. Spod marynarskiej czapki wymykały się siwe włosy, złote epolety na ramionach — z kotwicą, niebieską koroną i dwiema gwiazdkami — świadczyły o wysokiej randze w Regia Navale. O randze admirała. — Dostałem wiadomość. Chciałeś się ze mną widzieć? — Tak... wiem, jakie to trudne... Dobrze, że udało ci się przyjść. Artaxata rozejrzał się wokoło. Było pusto, ale wkrótce nadejdzie grupa dokerów, by rozpocząć operację. — Chyba można tu swobodnie rozmawiać. Nie zajmę ci wiele czasu — zawahał się, patrząc prosto w twarz człowiekowi, który od lat był jego przyjacielem. — Armando — ciągnął — wiesz, że nigdy cię nie pytałem o nazwiska. Ludzie, w których imieniu występujesz, to twoja sprawa. Zupełnie mi wystarczy, że dzielimy wspólne ideały i obaj 185 dostrzegamy to, co się stało z Włochami pod rządami Czarnych Koszul. Zawsze doceniałem twoją powściągliwość, Janie! powiedział admirał. — To właśnie czyniło z ciebie tak znakomitego łącznika. -- Tym razem muszę dowiedzieć się czegoś o pewnym oficerze. Nagle jak kamfora zniknął z Genui i nie wygląda na to, żeby Regia Navale zbytnio się tym przejęła. Nazywa się Roberto Corvo. Navale zbytnio się tym przejęła. Nazywa się — Co chcesz wiedzieć? — Czy to twój człowiek, Armando? — Nie. — Więc on nic nie wie o tym, na co się zanosi? — Nic, mogę ci zaręczyć. Żadna z flotylli MAS-u nic nie wie o pertraktacjach, o które ciebie prosiliśmy. Oni są osobną kategorią ludzi, to takie jakby odrębne, tajne stowarzyszenie, które lubi mieć swoje własne strategie. Dla nich liczy się tylko śmierć i honor. Nie wtajemniczaliśmy ich w nasze plany, bo i tak nic by nie zrozumieli. Pomyśleliby, że poddajemy się z tchórzostwa. — Rozumiem — odparł Artaxata. — Czy domyślasz się, z jakiego powodu niemiecka Kriegsmarine mogłaby się nim interesować? — Nie, choć możliwe, że intryguje ich jego praca. On w tajemnicy eksperymentował z jakąś nową wersją miniłodzi podwodnej i Tedeschi na pewno chcieliby więcej wiedzieć. Ale chłopcy / MAS-u umieją trzymać język za zębami, nawet my w większości przypadków niewiele od nich możemy wyciągnąć. —- Dziękuję, Armando, bardzo mi pomogłeś. Wreszcie mam o tym jakieś mgliste wyobrażenie. — Dlaczego tak się interesujesz Corvem? — spytał admirał. — Zwykła ciekawość. Czy ty wiesz, że centurione Rocca aresztował siostrę Corva, jego narzeczoną i jeszcze jedną kobietę i przetrzymuje je w tym przedsionku piekła na Cormigliano? — Rocca?! Ten podrzędny gangster? Dlaczego? — A czy Rocca kiedykolwiek potrzebował powodu? — Nie... ale jakiś musi mieć. — Jest bardzo zaprzyjaźniony z Niemcami. — Wszystko jedno, Corvo ma też nie najgorsze powiązania. Na Boga! Jego rodzina jest jedna z najszacowniejszych w Genui! — 186 admirał spojrzał na Artaxate oczami, w których malował się smutek i pytanie. — Słuchaj, stary przyjacielu, jeśli planujesz to. o czym ja teraz myślę, to zapomnij o tym. Mylisz się, jeśli sądzisz, że wydostaniesz te kobiety z łap tego zbira. Nikt nic nie może zrobić; ani ja, ani ty, ani nikt inny... Przynajmniej dopóki Mussolini rządzi Włochami. Rocca to jego opryszek numer jeden, nazywa go „nieprzekupnym Roccą". Artaxata ciężko westchnął. — Miałem nadzieję, że ty albo twoi przyjaciele mogliby wywrzeć nacisk... Corvo jest przecież w marynarce, no i w ogóle... - Przykro mi, Janiel, to najmniej odpowiednia pora. Gdyby ktoś z nas teraz interweniował w takiej sprawie, mogłoby to zburzyć wszystko, co mamy nadzieję osiągnąć. Rocca zwróciłby się przeciwko nam i naszym rodzinom. On nie ma respektu przed nikim. Artaxata znów westchnął. — Oczywiście, masz rację. Najdrobniejsza rzecz wzbudziłaby podejrzenia Rocki. — A co z pertraktacjami, Janiel? Była już odpowiedź od Anglików i Amerykanów? — Nadal nie, Armando, ale sygnały są pozytywne. Mój kontakt w Lizbonie mówi, że Brytyjczycy są gotowi do rozmów, ale chcą więcej wiedzieć o sile opozycji wobec Duce. Żądają cyfr i faktów: ile statków, ile dywizji bojowych przejdzie na stronę aliantów i tak dalej. — Czy oni nie rozumieją, że tak postępując, mogą szybko zredukować tę liczbę? Obawiam się, że gdy zdecydują się na rozmowy, będzie za późno. Należy przekonać aliantów, że dojście do szybkiego i honorowego porozumienia z nami leży w ich własnym interesie. Jeśli mamy pociągnąć kraj za sobą, potrzebujemy ich dobrej woli. — Ja to wszystko wiem, Armando, i robię wszystko, co w mej mocy, żeby przyjęli ten punkt widzenia. Problem w tym, że alianci chcą czegoś więcej niż tylko naszych deklaracji. Chcą dowodu, że Włochy mają dość faszyzmu i nic bardziej ich nie uraduje niż obalenie Duce przez Włochów. 187 — Pracujemy nad tym, ale tak wiele zależy od króla... Jeśli nie przyłączy się do nas, w kraju zapanuje anarchia. Król jest jedyną osobą, która wszystkich zjednoczy. Musi być też fundamentem nowego porządku. — Duży ciężar, jak na te słabe ramiona — zgryźliwie zauważył Artaxata i ponuro spojrzał w głąb pustego doku. Ogarnął go nagły lęk, że nie dożyje Włoch wolnych od faszystowskiego jarzma. — Myślę, że Brytyjczycy rozumieją rolę, jaką powinien odegrać król — powiedział do stojącego z boku przyjaciela. — Mam nadzieję, że również swym amerykańskim sprzymierzeńcom o republikańskich przekonaniach wytłumaczą konstytucyjną rolę monarchii. Na Rosjan możemy postawić kreskę: już zaczęli tę swoją gadkę o rewolucji proletariackiej. Rozmowę dwóch mężczyzn przerwało nadejście zdyszanego młodego porucznika. Był uszczęśliwiony, że udało mu się odszukać admirała. — Czy ja nie mogę choć przez dziesięć minut rozprostować nóg, żeby mi w tym nie przeszkadzano? — żartobliwie strofował go admirał. — Lepiej będzie dla pana, gdy pan się dowie, że jeśli codziennie nie pospaceruję w spokoju, potrafię być bardzo niemiły. Wyżywam się wtedy na takich jak pan. Mrugając porozumiewawczo do Artaxaty i wciąż udając niezadowolonego, odszedł z porucznikiem. Stary człowiek odczekał kilka minut, a potem udał się do kabiny inżyniera suchego doku. Wziął słuchawkę telefonu i wykręcił numer na Sampier-darena. — Tak, Birandelli — natychmiast usłyszał męski głos. — Mówiłem, że zadzwonię, Stefano — nie przedstawiając się, zaczął Artaxata — chodzi o sprawę, o której rozmawiałem z signo-rem Frassino. — Och, tak, signore... Miał pan porozmawiać ze swoim przyjacielem. — I rozmawiałem ze swoim przyjacielem. Nie może pomóc. — Rozumiem, signore, czyli wszystko znowu spoczywa na mnie. Mówiłem panu, że to strata czasu. — Wciąż mi się wydaje, że to, co pan szykuje, nie jest zbyt mądre. Czas nie jest na to odpowiedni. 188 — Mam dość czekania, signore. Teraz albo nigdy. Wszystko zorganizowane, ruszamy dziś w nocy. — Więc przez jakiś czas możemy się nie widzieć? — Zgadza się, ale będzie pan o mnie słyszał. Mogę to obiecać. Włochy ze zgrozą będą wymawiały moje imię. Artaxata ze smutkiem odłożył słuchawkę i przez chwilę wpatrywał się w nią rozmyślając, czy rzeczywiście całe Włochy będą ze zgrozą wymawiały imię Stefana Birandellego, jak chełpliwie zapowiadali jego towarzysze. Może zamiast tego jutro będzie martwy, a w ciągu miesiąca przez wszystkich zapomniany? Birandelli był zapalczywym młodzieńcem i Artaxata wiedział, że nie ma szans wpłynąć na niego. Ich przymierze miało charakter raczej małżeństwa z rozsądku niż partnerskiej współpracy. Mierzyli do jednego celu, ale nie dzielili wspólnych ideałów: Birandelli był rewolucjonistą i komunistą, a Artaxata nie był żadnym z nich. Patrząc na wody Starego Portu, pogrążył się w myślach; wydarzenia, które pragnął do końca kontrolować, wyraźnie wymykały mu się z rąk. Z jednej strony wszystko odbywało się zbyt szybko, z drugiej — zbyt wolno. Pojawienie się w Genui brytyjskiego agenta Jesiona — signora Frassino, wspomnianego przez telefon — było dla Artaxaty nadzwyczaj przykrą niespodzianką. Zastanawiał się teraz, czy nie popełnił błędu, przekazując go Birandellemu, zwłaszcza że nie było wątpliwości, iż Jesiona i Birandellego coś łączyło. Bardzo szybko doszli do wniosku, że więźniów należy odbić z Pen-sione Umberto nawet za cenę krwawej rozprawy z bezpieką. W chwili gdy toczyły się delikatne rozmowy polityczne mogące zadecydować o przyszłości Włoch, bitwa z faszystowską milicją na ulicach Genui byłaby ostatnią rzeczą, jakiej Artaxata życzyłby sobie. Z drugiej strony musiał przyznać, że dopóki brytyjska agentka znajdowała się w rękach Rocki, tak długo jego bezpieczeństwo było zagrożone. Ile dni trwałoby, nim agent Kolumb zostałby zidentyfikowany i unieszkodliwiony? Przerażenie Artaxaty z powodu niezastosowania się Jo Darling do jego żądania by natychmiast wyjechała z Genui, równać się mogło tylko jego oburzeniu. Po wszystkim, co /robił, żeby im pomóc, taka głupota prawie zbiła go z nóg. Od początku miał wrażenie, które w jakże przykry sposób teraz się potwierdziło, 189 że akcja porwania Corva była jedną wielką pomyłką i w karygodny sposób naraziła wysiłek włoskiej konspiracji wielu ostatnich lat. No cóż, może przynajmniej Birandelli ściągnie teraz na siebie całe to przykre odium? Czerwoni nie byli zainteresowani więźniarkami Pensione Umberto, ich uwagę skupiał Carlo Caproni, komunistyczny wódz, aresztowany przez Roccę w Quarto w połowie czerwca. Od tamtej pory Birandelli agitował, by uwięzienie Capro-niego i jego nazwisko uczynić hasłem powszechnego powstania, a raczej przewrotu', skoro Pensione Umberto miało być czymś w rodzaju Bastylii, a szturm na nią — sygnałem do czerwonej rewolucji. Wprawdzie Artaxata ostrzegał, że każde przedwczesne działanie będzie korzystne wyłącznie dla Rocki, któremu nic nie sprawi większej przyjemności niż ustrzelenie również konspiracji komunistycznej, ale było to przemawianiem do głuchego i widząc, że nic nie wskóra, Artaxata w końcu przystał na rzeczy nieuniknione. Zamiast chronić Jesiona przed jego własnym szaleństwem, przekazał go Birandellemu wiedząc, że będzie przyjęty z otwartymi ramionami, bo i on jest człowiekiem żądnym krwi. Zaraz po północy do ubogiego mieszkanka, gdzie od kilkunastu dni przebywali Kinloch i Mikel, przyszedł przewodnik. Był to piętnastoletni chłopak, który powiódł ich labiryntem ciemnych zaułków i przejść do rogu wąskiej uliczki i tam zostawił obu ze słowami: „Tu na nich poczekajcie. Niedługo powinni się zjawić". Stali w mrocznym wejściu do jakiejś nieczynnej garkuchni, z której dochodził smród psujących się jarzyn i skisłego jedzenia. Wkrótce usłyszeli klekot nadjeżdżających ciężarówek. Były to dwa niezgrabne furgony z drewnianymi bokami, z których powiewały brezentowe plandeki. Birandelli wyskoczył z szoferki, żeby. pomóc Kinlochowi i Mikelowi wdrapać się na platformę, po czym wręczył im po czerwonej chuście, by przewiązali wokół ramion. — Teraz jesteście nasi — oświadczył, gdy zastosowali się do* jego życzenia. Jadące w żółwim tempie ciężarówki dwukrotnie zatrzymywały się na Sampierdarena. by zabrać więcej ludzi. Wkrótce było ich we- 190 wnątrz pełno i samochody potoczyły się przez żelazny most w kierunku Cornigliano. Około trzydziestu mężczyzn przykucnęło w ciszy pod łopoczącą plandeką; wszyscy byli uzbrojeni w rozmaite rodzaje broni: od najnowszego erma EMP Birandellego do muzealnych okazów sprzed 1914 roku. Jeden z nich dostał się Petrovicowi, ;i Kinloch nadal miał swojego welroda, w jaki wyposażono go jeszcze w Algierii. Pensione Umberto zajmował róg zacisznego placu. Gdy pierwsza ciężarówka wytoczyła się z bocznego zaułka, głównego wejścia strzegło dwóch milicjantów. Kinloch i Birandelli cicho zeskoczyli z platformy i trzymając się blisko ścian budynków otaczających plac, sunęli niepostrzeżenie w stronę hotelu odległego o jakieś trzysta metrów. Ciężarówki zostawiły ich i, powoli okrążywszy plac, zatrzymały się po przeciwnej stronie. — Wiesz, co masz robić? — szeptem upewnił się Włoch. — Wiem — odpowiedział Kinloch, nieznacznie unosząc swego welroda, żeby Birandelli mógł zobaczyć jego długą lufę. Włoch uśmiechnął się: broń przykryta połą prochowca, zwisała mu z lewego ramienia. Ciężarówki majaczyły zaparkowane na odległym krańcu placu, jedna obok drugiej. Buda każdej zwrócona była tyłem do Pensione. — Andiamo\ — szepnął Birandelli i oderwawszy się od ściany, ruszył raźno przed siebie. Dotarłszy do niskiego murku, przesadził go i skrył się w zaroślach otaczających gmach. Teraz Kinloch przeskoczył mur i pochyliwszy się biegł bezszelestnie w jego cieniu. Nagle dobiegły go czyjeś słowa, zatrzymał się nasłuchując. To jeden z milicjantów wyszedł na plac przyjrzeć się zaparkowanym ciężarówkom, a jego towarzysz z głębi budynku doradzał mu, żeby tych głupich kierowców pouczył, że parkowanie w obrębie placu jest zabronione. Przez szparę w krzakach Kinloch widział tego, który wyszedł. Drugi, który mówił, był ciemną sylwetką pośrodku drzwi wejściowych. Nigdy dotąd nie zabił człowieka. Zawahał się. Po chwili, zagłuszając w sobie wszystkie myśli, uniósł welroda i starannie wycelował. Stłumiony strzał zbiegł się z jękiem mężczyzny osuwającego się w drzwiach. Milicjant zmierzający w stronę placu obejrzał się w stronę Kinlocha, jednak zanim zdążył cokolwiek uczynić, druga 191 kula z welroda przeszyła jego pierś'. Upadł, wypuszczając z ręki karabin. Natychmiast przy zwłokach wyrósł Birandelli. Chwycił upuszczony karabin i odwracając głowę do Kinlocha, szepnął: „brawo!" Włożył dwa palce w usta, gwizdnął i spod plandek obu ciężarówek strumieniem wysypali się ludzie. Ponad tuzin z nich Birandelli skierował na tyły, a pozostałym, wraz z Kinlochem, kazał iść za sobą w głąb gmachu. Po wejściu przez frontowe drzwi, rozbiegli się na wszystkie strony. Kinloch na czele małej grupki wbiegł na schody. Na pierwszym piętrze wyrosła przed nimi półnaga postać w samych spodniach wymachująca pistoletem: nie zwalniając kroku, Kinloch strzelił w nagi tors. Z dołu też dochodziły odgłosy wystrzałów i serii z karabinu maszynowego. Nim dobiegł do podestu na drugim piętrze, wrzawa wzmogła się. Zewsząd dobiegały strzały zmieszane z krzykami, ale Szkot dalej biegł w górę. Na trzecim piętrze skręcił w korytarz i natychmiast wystrzelił do dwóch ludzi, biegnących mu naprzeciw. Byli już tak blisko, że bezwładnie splótłszy się ze sobą, uderzyli w Kinlocha całą masą swych ciał. Alex zachwiał się i gdyby nie ludzie Birandellego nadbiegający akurat z wycelowanymi pistoletami, jeden z trafionych, który dźwigał się z podłogi z rewolwerem wycelowanym w Kinlocha, spełniłby swój zamiar. Tymczasem dwóch ludzi biegło od pokoju do pokoju, kopniakami otwierając drzwi. Zza ostatnich powitał ich niespodziewany grad ognia: padli na podłogę. Po chwili jeden podniósł się i ruszył do przodu; za nim drugi, siekąc przed sobą serią z automatu, wdarł się do pomieszczenia. Kinloch, który podążał za nimi, ujrzał, jak dwóch ludzi w czarnych koszulach pada do tyłu, wypuszczając z rąk automaty. Jednak i ich zabójca nagle wyprostował się jak struna i z okrzykiem zdziwienia, wnosząc pistolet oburącz do góry, odwrócił się do Kinlocha, jakby chciał coś powiedzieć. Huk pojedynczego strzału wypełnił pokój. Fontanna krwi wytrysnęła chłopakowi z szyi, a jego bezwładne ciało padło na Kinlocha, przygniatając go do framugi drzwi. Spoza ciała zabitego Kinloch nie mógł dojrzeć, kto strzelił. Połowa pokoju pogrążona była w mroku i jedyną widoczną osobą 192 była jakaś nieszczęśliwa, skurczona figurka na krześle, skąpana w świetle skierowanej na nią lampy. Kinloch dostrzegł ruch munduru w cieniu za lampą: wymierzył i strzelił. Usłyszał krzyk. Stół i lampa przewróciły się, gdy biały mundur zwalił się na nie, a potem osunął na kolana. Wymiotując krwią przy każdym poruszeniu, mundur ledwie widoczny w cieniu zaczął czołgać się w kierunku okna. Uwolniwszy się od martwego ciała, Kinloch mógł wreszcie ostrożnie wejść do pokoju. Spod okna dochodziły odgłosy wymiotującego człowieka w białej marynarce. Sylwetka przywiązana do krzesła cicho zajęczała. Ciarki przebiegły po plecach Kinlocha, gdy zrozumiał, że słowem, jakby przez ducha powtarzanym w pokoju, jest jego imię. — Alex... Potem znowu: — Alex... Ten głos dochodził z krzesła. Sięgnął po przewróconą lampę i postawił ją. Doznał szoku, który jak kopnięcie prądem, sparaliżował go na chwilę: omdlewający, półprzytomny nieszczęśnik był kobietą. Góra jej sukienki była w strzępach, a spod nich wyłaniały się piękne, mlecznobiałe piersi z ciemniejszymi znakami. Z przerażeniem stwierdził, że są to ślady od przypalania papierosem. Twarz kobiety była zakrwawiona, opuchnięta i rozpoznanie jej było prawie niemożliwe. Potargane włosy miała zlepione krwią, a rozbite, obrzmiałe wargi poruszały się niezgrabnie, znów wymawiając to słowo. — Alex... Chciał coś powiedzieć, ale z suchego gardła wydobył się tylko zwierzęcy skowyt. Zataczając się podszedł do krzesła i niezdarnie, nie wiedząc, co wpierw czynić, próbował uwolnić Jo Darling z pasów, którymi miała związane do tyłu ręce. Zmagając się z ciasną pętlą, upuścił na ziemię welroda i najdelikatniej jak umiał, uwolnił wpierw jedną, potem drugą dłoń. Opadła na niego, a on ją uniósł i przez chwilę kołysał w ramionach. Nagle usłyszał ruch koło okna: Arnoldo Rocca, w białym mundurze zalanym krwią, klęcząc celował do nich z ciężkiego rewolweru. 193 Wściekłość pchnęła Kinlocha w przód. Runął na Rocce, instynktownie obracając Jo bokiem, by ją osłonić... Wiedział, że za chwilę padnie strzał... Huk, jak z armaty, rozległ się echem po całym budynku w chwili, gdy Kinloch wyprostowaną nogą uderzał w lewe ramię niepewnie celującego Włocha. Kula przeznaczona dla Brytyjczyka trafiła w plecy Jo, ale Kinloch był zbyt rozpędzony, by się zatrzymać. Kolanem trzasnął w twarz szefa Urzędu Bezpieczeństwa i z chrzęstem przygniótł ją do podłogi. Po raz drugi usłyszał chrzęst. gdy chwiejnie usiłował dźwignąć się na nogi, ze swym bolesnym ciężarem w ramionach. Nie pamiętał dokładnie, co było potem. Odczuł przelotne cierpienie, gdy uświadomił sobie, że lepka ciecz cieknąca po jego brzuchu i udach, to życie ukochanej Jo, które wraz z krwią uchodzi z rozległej rany na jej plecach. Usłyszał swój własny ryk, gdy zawładnął nim demon zemsty. Nie pamiętał, że musiał położyć na podłodze bezwładne ciało Jo, nie potrafiłby też dokładnie określić momentu, gdy upewnił się, że już w niczym nie może jej pomóc. Z siłą, jaką rodzi tylko obłęd, chwycił leżącego Roccę i przez chwilę ciskał nim po pokoju, okładając pięściami i kopiąc nogami. Potem uniósł go i z rozmachem rzucił o zamkniętą okiennicę: drewniane ramy zatrzeszczały i wraz z metalowymi zawiasami wypadły na zewnątrz. Zwaliste ciało zniknęło w ciemnościach, a potem z głuchym odgłosem uderzyło o zewnętrzny mur i potoczyło się po placu. Gdy Birandelli go odnalazł, Kinloch klęczał obok ciała Jo. Delikatnie dotknął jego ramienia i powiedział: — Nic już nie można dla niej zrobić, compagno*. Szkot podniósł na niego błędny wzrok. Wziął dłoń Birandellego i nic nie mówiąc, przytulił ją do siebie. — Kochałeś ją? — szepnął Birandelli. Kinloch kiwnął głową. — Dobrzeją zapamiętaj, compagno. Jej walka już się skończyła, ale my dopiero zaczynamy. Chodź, przyjacielu. Musimy stąd iść. Kinloch podniósł welroda z podłogi i przez chwilę stał. Birandelli znowu położył dłoń na jego ramieniu. Wł: towarzys/. kolega (prz\p wvd) 194 - Jesteśmy teraz braćmi. Jej śmierć to spowodowała. Zrobili jej to samo, co zrobili mojemu ojcu. Teraz wiesz, dlaczego Birandelli wybrał walkę albo śmierć. Nie ma innego wyboru, toinpugno. Odwrót z Pensione Umberto przebiegł szybko i spokojnie. Znajdujący się w piwnicach arsenał dostarczył im siedemdziesięciu karabinów, różnego rodzaju broni automatycznej i ponad tuzin skrzyń z amunicją, które załadowano na ciężarówki. Wśród odbitych dwunastu więźniów znajdowała się Constanza Corvo, Olga Dymitriewna oraz komunistyczny bohater Carlo Caproni, którego musiano nieść, bo po przebytych torturach był za słaby, żeby chodzić. W chwili rozpoczęcia ataku w budynku Urzędu Bezpieczeństwa znajdowało się dwudziestu siedmiu uzbrojonych mężczyzn i wszyscy, łącznie z ich szefem Arnoldem Roccą, zostali zabici. Spośród komandosów pięciu nie żyło. dwóch było lekko rannych Zaskoczenie atakiem i szybkość, z jaką był przeprowadzony, uniemożliwiły obrońcom wszczęcie alarmu i wezwanie posiłków z koszar, odległych zaledwie o kilometr Poza tym Pensione miał wystarczająco złą opinię, by akcja ta wywołała jakiekolwiek poruszenie wśród okolicznych mieszkańców. Woleli się w to nie wtrącać. Minęła godzina, nim dwaj przechodzący przez plac karabinierzy dostrzegli rozciągnięte na bruku ciało Rocki... Jednak w tym czasie obie ciężarówki były już daleko za rogatkami Genui i wolno wspinały się na stromą przełęcz Giozi. Dla Birandellego, który zakładał, że siłą będą musieli torować sobie drogę odwrotu, było to wielką niespodzianką. Pokonawszy przełęcz, skierowali się na południowy wschód i dotarli do samotnej farmy rodziców jednego z towarzyszy. Tam ukryto ciężarówki i Caproni również miał przez jakiś czas pozostawać pod ich opieką. Słońce już wstawało, gdy wąską górską ścieżką Birandelli prowadził swą pstrą kolumnę jej pierwszym partyzanckim marszem. Do grupy dołączyło sześć objuczonych mułów, dźwigających zdobyczną bron i amunicję. Kinloch szedł obok Birandellego, ciągle jak gdyby oszołomiony śmiercią Jo i nie bardzo zdający sobie sprawę z tego, że tu, w tej wspinaczce coraz wyżej i wyżej, rozpoczyna zupełnie nowy etap życia, który obiecał mu Birandelli. Razem ze śmiercią Jo stracił jedyny cel, jaki jeszcze miał w życiu i teraz nie dbał już o to. ku czemu go ono niesie. Birandelli usiłował go ożywić opowieściami o mijanej okolicy. To — mówił z dumą —jest jego kraj. W przeciwieństwie do wielu podążających z nim chłopców, nie był dzieckiem miasta: miał szesnaście lat, gdy bieda zawiodła go do jednej z fabryk na Sampierdarena. Teraz upajał się zapachem swych ukochanych gór. Tylko stąd mógł prowadzić prawdziwą walkę z faszyzmem, który sterroryzował miasta. Przygotowywał się do tego dnia od dawna, a robił to bardzo starannie: swe wilcze legowisko, którego strzeże teraz kilku zaufanych ludzi, upatrzył dużo wcześniej. Cieszy się, że zostawili za sobą cuchnące miasto. Przed południem urządzili krótki postój i Mikel Petrovic przyprowadził do Kinlocha Constanzę Corvo i Olgę, by mogły poznać „dobrego przyjaciela contessy". Znajdowały się wciąż w stanie szoku, były znużone i cierpiały z powodu fatalnego na górskie ścieżki obuwia. Jednak wiedziały już o torturach, jakim poddano biedną Jo, a także o jej śmierci. Wyglądało na to, że te zdarzenia wywarły ogromny wpływ na poglądy obu kobiet i odsłoniły w nich pokłady jakiejś bezmiernej determinacji, której jeszcze parę dni wcześniej nikt by się po nich nie spodziewał. Birandelli wkrótce dołączył do tej grupki. Choć nigdy dotąd nie spotkał Constanzy, ale już wcześniej wiele o niej słyszał. — A więc to pani jest tą Constanzą Corvo! — powiedział. Mówiono mi, że pani nie lubi komunistów. — Jestem dobrą chrześcijanką! — odpowiedziała zuchwale. — Komuniści nie są antychrystami. Szczęśliwie dla pani są też antyfaszystami. — Co ma pan zamiar z nami zrobić? — przerwała mu. — Zrobić z wami? — zaśmiał się Birandelli. — Jesteście wolne! Nie jesteście naszymi więźniami, możecie sobie iść, Kiedy tylkO chcecie. — A jeśli nie pójdziemy? — To będziecie pracować. Nauczycie się używac broni i będziecie walczyć, i być może, jeśli taka będzie wola Boga, umrzecie. Wolność czasem wymaga takiej ceny. Constanza z wahaniem popatrzyła na Olgę. — Rozmawiałyśmy o tym ze sobą... My... chcemy zostać. — Znakomicie. Pani siostra bardzo się ucieszy. 196 —— Moja siostra?! —— Tak, pani siostra. Jest bardzo odważna, chciała iść z nami na Pensione. żeby osobiście wpakować kulkę w tego wieprza Roccę. ale w poniedziałek odesłałem ją z resztą kobiet. Powiedziałem jej, że zanim nauczy się strzelać, niech wpierw nauczy się gotować. — Inne kobiety?... Odesłał pan?... Nic nie rozumiem. — Ona jest z nami, signorina. Jest teraz w obozie, spotkacie się, kiedy tam dotrzemy. Myślę, że za jakieś dwie godziny ostrego marszu. W rzeczywistości dotarcie do wysokogórskiej kryjówki zabrało im ponad trzy godziny. Birandelli bardzo sprytnie wybrał miejsce na swoją bazę: były do niej tylko dwa dojścia, których bronić mogła garstka ludzi. Jaskinie były suche: do wytrzymania zimą, a latem przyjemnie chłodne. Naturalne źródło obficie tryskało świeżą wodą. — Rozgość się, Inglese — przyjaźnie zaprosił Birandelli. — Do czasu, gdy twoja marynarka wpłynie do portu w Genui, tu jest twój dom. — To będzie dzień! — tęsknie powiedział Kinloch — tylko kiedy? Za miesiąc? Za rok? Może nigdy? Nie rób sobie nadziei, że to prędko nastąpi. Jednak już dwa tygodnie później Birandelli w podskokach zbiegał ze stoku, wrzeszcząc na całe gardło nowiny, jakie mu przyniósł posłaniec z Busalla. Tańczył wokół Kinlocha wykrzykując: — Słyszałeś? Słyszeliście wszyscy? Anglicy i Amerykanie wylądowali na Sycylii! Wojna niedługo się skończy! Wygląd oficerów, zgromadzonych w nocy 25 lipca 1943 roku w salonie tankowca „Olterra", nie miał nic z buńczucznej elegancji, jakiej można by się spodziewać po elitarnym szwadronie Regia Navale. Tego wieczoru obowiązującym strojem były drelichowe spodnie i poplamione olejem podkoszulki. Szmer wypełniających salon rozmó\v umilkł, gdy na środek wystąpił mężczyzna w schludnym, niebieskim garniturze i z kartką papieru w ręku. Wszystkie oczy skierowały się na niego. 197 Panowie — oznajmił — godzinę temu otrzymałem w konsulacie wiadomość, którą polecono mi przekazać personelowi Regia Navale stacjonującemu w Algeciras. „Jego wysokość król zaczął czytać — przyjął w dniu dzisiejszym dymisję jego ekscelencji Benito Mussoliniego ze stanowiska szefa rządu i sekretarza stanu i wyznaczył na to stanowisko jego ekscelencję marszałka Włoch Piętro Badoglio". v Przedstawiciel konsulatu odczekał, aż ucichną okrzyki i komentarze spowodowane tą sensacją, po czym mówił dalej. — To nie wszystko, panowie. Jego wysokość król wydał następujący rozkaz Siłom Zbrojnym Korony: „W chwili poważnego kryzysu w wewnętrznych sprawach Włoch, należy nieustępliwie stać na posterunku swych powinności, wierności i walki". Roberto Corvo stał obok Ernesta Notari. którego flotylla nosząca nazwę Dużych Misiów już przed trzema miesiącami przeszła bojowy chrzest w Zatoce Gibraltarskiej. Wymienili spojrzenia. — Więc Duce odszedł — powiedział Corvo. — Co teraz? — Sam słyszałeś, Roberto. Król wyznaczył następnego. Ale to dla nas bez różnicy, wszystko idzie dalej swoim torem. Corvo nie czekał dłużej i opuścił zgromadzenie. Noc była gwiaździsta i z pokładu dziobowego widział dobrze ciemny masyw Gibraltaru. „Olterra" była przycumowana na końcu mola zewnętrznego w Algeciras, niecałe sześć mil od wrót wejściowych do doków w Gibraltarze. Nie po raz pierwszy podziwiał pomysłowość, z jaką zmajstrowano przedsięwzięcie, polegające na utworzeniu stanowiska szturmowego włoskiej marynarki wojennej nieomal w sercu wroga. Do tego wszystko odbyło się na oczach aliantów, bo w odległości zaledwie paru kilometrów od ich bazy wojennej i pod nosem brytyjskiego konsulatu w hiszpańskim Algeciras. Gdy w czerwcu 1940 roku Włochy przystąpiły do wojny, tankowiec „Olterra", bez mała pięciotysięcznik, stał na redzie koło Gibraltaru. Aby uniknąć zaiekwirowania, jego właściciele zdecydowali się przemieścić go na hiszpańskie wody terytorialne i osadzić na mieliźnie. Stał tam następne osiemnaście miesięcy w słabym zanurzeniu, póki włoski agent wywiadu nie zameldował księciu Borghese, dowódcy Dziesiątej Flotylli Regia Navale, o jego istnieniu i możliwości wykorzystania. 198 \\krotee Borght^e odnalazł w Genui właścicieli „Olterry", którzy zgodzili się wziąć udział w sprytnie pomyślanym oszustwie — zwrócili się mianowicie do władz Hiszpanii o zwolnienie „Olterry" z internowania, gdyż ma być sprzedana hiszpańskiemu klientowi. Również i jego bez większego trudu znaleziono wśród operujących \\ całej Fumpie faszystowskich agentów i tak „Olterra" stała się pływającym kawałkiem Włoch, podrzuconym aliantom pod ich dom. Następnie Lucio Visintini, jeden z oficerów Berghese'a, zajął się kompletowaniem załogi na okręcie i w tym celu przeszmuglował do neutralnej Hiszpanii marynarzy z Dziesiątej Flotylli. Byli wśród nich inżynierowie, którzy założyli pod pokładem kompletny warsztat konstrukcyjny, a \v ładowni dziobowej cysternę do t rymowania i testowania dwuosobowych miniłodzi podwodnych Dziesiątki. Największą jednak bezczelnością było następujące przedsięwzięcie: rufę „Olterry" obciążono tak, że jej dziób podniósł się nad poziom wody, co umożliwiło wycięcie drzwi w pobliżu dziobnicy. Gdy okręt wrócił do normalnej pozycji, miał już na dziobie podwodną śluzę, przez którą można było wypuszczać i wpuszczać małe łodzie podwodne pod powierzchnią morza. Podobnie jak załogę, również „świniaki" szmuglowano z Włoch taką samą drogą, jaką przebył Corvo. Pierwszy wypad bojowy z „Olterry" miał miejsce przed świtem 8 grudnia 1942 roku. Visintini i jego pomocnik Magro przedostali się swoim „świniakiem" do portu w Gibraltarze z zamiarem zaatakowania okrętu wojennego „Nelson" oraz lotniskowców „Furious" i „Formida-ble". Próba ta jednak zakończyła się sromotną klęską. Choć, co prawda, mimo bomb rzucanych w trzyminutowych odstępach z bramy wpływowej Visintiniemu i Magrowi udało się wedrzeć do portu wewnętrznego, to jednak nie dotarli do „Nelsona", gdyż zginęli w zaporowej serii bomb głębinowych. Towarzyszącą im drugą miniłódź podwodną złapano w snop reflektora i zaatakowano bombami oraz ogniem karabinów maszynowych. Dwuosobowa załoga musiała ratować się ucieczką wpław z tonącego pojazdu i schwytana przez amerykański statek handlowy została wzięta do niewoli. Pilot trzeciego „świniaka" wykorzystał lukę spowodowaną złapaniem swoich poprzedników, dzięki czemu wymknął się łodziom 199 patrolowym, ale zmuszony do ucieczki zanurzył się przedwcześnie, tracąc pomocnika. Tylko on jeden wrócił na „Olterrę". Fiasko pierwszej operacji nie odstraszyło od ponowienia próby sześć miesięcy później. Zrezygnowano z penetracji portu wewnętrznego, uznawszy to za przedsięwzięcie zbyt ambitne. Za cel miały starczyć okręty stojące na redzie. Tym razem wyznaczono Duże Misie wraz z ich dowódcą Ernestem Notarim, który podobnie jak Corvo miał wielkie doświadczenie w nurkowaniu na większych głębokościach, a w 1933 roku ustanowił nawet rekord świata, schodząc na sto pięćdziesiąt metrów w głąb w konwencjonalnym kostiumie. Atak Notariego na statki stojące na redzie Gibraltaru był oszałamiającym sukcesem. Dwa okręty zostały poważnie uszkodzone przez głowice wybuchowe, przymocowane przez załogę „świniaka" do ich kilów, a trzeci zatopiono, zaś trzy torpedy Notariego wróciły do bazy jak nowe. Równocześnie włoscy agenci rozrzucili na brzegu trochę sprzętu do nurkowania, co miało sugerować, że napastnicy uciekli lądem. Stojąc na dziobowym pokładzie „Cherry", Roberto Corvo spoglądał na skałę Gibraltaru i na światło reflektorów, bezustannie omiatające wejście do portu. Jak zawsze powietrze drgało od stłumionych wybuchów bomb głębinowych, rzucanych co parę minut z bramy. Tu i ówdzie było widać cienie przemykających po morzu łodzi patrolowych. Ich obecność rzucała wyzwanie samotnej postaci na pokładzie tankowca. Niedługo, już bardzo niedługo będzie musiał zmierzyć się osobiście z zasadzkami tych ciemnych wód... Zszedł do ładowni na dziobie, gdzie jeden ze „świniaków". czekając na końcowe testy, moczył się w wypełnionej wodą cysternie. Dwa inne gotowe do spuszczenia zwisały z dźwigów suwnicowych. .,Świniak" Roberta Corvo był już częściowo zmontowany i właśnie w warsztacie technik pracował nad jego głowicą. Słysząc kroki, uniósł głowę. — O, to pan. Pewnie się pan niecierpliwi? Niedługo skończymy, przy odrobinie szczęścia jutro to maleństwo będzie już w wodzie. No, a wtedy niech się Inglesi strzegą Czarnych Rekinów, co? Corvo przez chwilę podziwiał zręczność i cierpliwość mechanika. Zwłaszcza cierpliwość... Gość ma rację, on sam cierpi na jej niedostatek... 200 Czekanie z każdym dniem stawało się większą męką. Próbował też odpędzać myśli o Nicku Ravenie. Służba wywiadowcza uwolniła Roberta od kuzyna, ale nie była zachwycona pomysłem przetrzymywania go, nie wiadomo jak długo, jako więźnia w Hiszpanii. Woleliby odesłać go do Włoch, pozostawiając przy życiu tylko pod tym warunkiem, że wykaże większą niż dotychczas chęć współpracy. Druga sprawa, która dręczyła Roberta,- to czekanie na termin rozpoczęcia akcji. Z uwagi na to, że trzy „świnie" Notariego z poprzedniej operacji wyszły bez szwanku i mogły natychmiast przystąpić do następnej, obiecano ich dowódcy, że Duże Misie znów będą pierwsze w kolejce. Corvo nie zamierzał wchodzić im w paradę, więc tylko zaproponował takie zorganizowanie operacji, żeby prócz Dużych Misiów mogły wziąć w niej udział również Czarne Rekiny. Ale ponieważ wypuszczenie sześciu miniłodzi naraz nie było łatwe, sięgnięto w końcu po kompromis: wyruszą trzy „świniaki" z Dużymi Misiami i jeden Czarnych Rekinów, pod tym wszakże warunkiem, że Roberto Corvo będzie jego pilotem. Miał dość czekania. Czekanie było czymś, co Janiel Artaxata robił przez całe swoje życie. 25 lipca od rana czekał na wiadomość lub telefon od swego przyjaciela Armanda. Odkąd rano radio podało niesłychaną wiadomość, że król Wiktor Emanuel zastąpił Benito Mussoliniego marszałkiem Badoglio, siedział w swym biurze cały dzień jak na szpilkach. Dopiero późnym wieczorem, pięć po dziesiątej, zaterkotał telefon. To Armando dzwonił z Rzymu i był ogromnie podniecony. — Wygraliśmy! — oznajmił uroczyście. — Przekaż natychmiast swoim portugalskim przyjaciołom wiadomość: król wydał nakaz aresztowania Mussoliniego i rozwiązania partii faszystowskiej. Po rozmowie Artaxata zagłębił się w fotelu i przez chwilę napawał swym tryumfem. Nareszcie! Teraz wszystko powinno ruszyć! Poderwał się znów do pracy, sięgnąwszy po papier i ołówek, zaczął formułować raport. Gdy skończył i przeczytał swoje dzieło — był zadowolony. Meldunek, który zwięźle informował o wszystkim, co należy, w ciągu 201 godziny zostanie zakodowany i wysłany do Londymu. Armando sądził, że Artaxata kontaktuje się z Anglikami przez Portugalię, ale była to mała mistyfikacja potrzebna dla bezpieczeństwa. czasem zastanawiał się, jak admirał zareagowałby na jego wyznanie, że nie ma i nigdy nie miał kontaktów z Lizboną? Zawsze komunikował się bezpośrednio z Londynem. Wiadomość z 25 lipca została nadana o godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt sześć. Krótko potem, 26 lipca tuż po pierwszej w nocy, w siedzibie wywiadu Kriegstnarine w Nervi zbudzono Hermanna Schweichela. Z Berlina przekazywano obszerną informację, która wymagała jego natychmiastowej gotowości. Dziesięć minut później pochylał się już nad długim tekstem, w którym żądano od niego wszelkich szczegółów, dotyczących wprowadzenia w życie dwóch projektów, zakodowanych jako operacja „Schwarz" i operacja „Achse". Pytania w większości dotyczyły organizacji transportu i zabezpieczenia tyłów Był już całkiem pochłonięty formułowaniem odpowiedzi dla Berlina, gdy wszedł oficer dyżurny. Niezidentyfikowany nadajnik radiowy, który od kilku miesięcy działa w Genui i dotąd nie został odkryty, znów nadawał parę minut przed północą. — Zlokalizowaliście go wreszcie? — warknął Schweichel. Oficer musiał przyznać, że nie. Tak jak poprzednio nadajnik --widmo skończył pracę wcześniej, zanim zdołano go namierzyć. Znowu ta sama opowieść: wzgórza wokół Genui odbijają sygnały, co utrudnia detektorom szybkie zlokalizowanie nadania. — Nie chcę więcej słyszeć żadnych wymówek! — wybuchnął Schweichel. — Możesz nie pokazywać mi się na oczy, póki nie znajdziecie tego cholernego radia! Mam teraz ważniejsze sprawy na głowie. Wrócił do operacji „Schwarz" i operacji „Achse". Jeśli Berlin przygotowuje się do wprowadzenia w życie któregoś z tych dwóch hipotetycznych manewrów - - może obu naraz? — świadczy to tylko o jednym: że coś wymyka się spod kontroli. Operacja „Schwarz" dotyczyła natychmiastowej okupacji Włoch przez wojska niemieckie. Operacja „Achse" — zarekwirowania lub zniszczenia całej włoskiej floty. 202 Xlii. UDERZENIE Z DOŁU Roberto uniósł kciuk, dając sygnał Motanemu, że jest gotowy do zanurzenia. Patrzył, jak obiekt w kształcie cygara powoli zsuwa się do przodu, zanurzając się coraz głębiej, aż czarne maski na głowach nurków siedzących okrakiem na torpedzie stały się cieniami, majaczącymi pod wodą zalanej ładowni dziobowej. Wkrótce całkiem zniknęli i do uszu obserwatorów doszedł metaliczny zgrzyt, gdy „świnia" przechodziła przez drzwi otwarte trzy metry pod linią wody. Drugi i trzeci „świniak" podążyły wkrótce za swym poprzednikiem. Startowały w czterdziestopięciominutowych odstępach. Ostatnia, czwarta torpeda — lśniąca i nowocześniejsza — miała wyruszyć o dwudziestej drugiej trzydzieści. Corvo był przy niej dużo wcześniej, sprawdzając kapryśny zawór zanurzenia, którego jednak nie zdołano dokładnie skontrolować w ciasnej ładowni „Olterry". Gdyby ten wyjątkowo delikatny mechanizm nowej torpedy miał w ostatniej chwili uniemożliwić mu udział w operacji, byłby niepocieszony. W końcu przetestowanie tej nowej „świni" w warunkach bojowych było głównym powodem, dla którego wleczono ją dwa i pół tysiąca kilometrów do Gibraltaru. Jeden taki wypad mógł go nauczyć więcej niż tysiąc prób w cysternie. Wyglądało na to, że wszystkie przyrządy funkcjonują znakomicie. Na tablicy rozdzielczej „świni" poza kompasem znajdowało się siedem podświetlonych wskaźników: na lewo od oprawy kompasu był wskaźnik poziomu dziobu i ogona łodzi, dalej jeden z dwóch amperomierzy, duży okrągły zegar wskazywał głębokość i zajmował górną prawą część tablicy, ostatnim wreszcie był wskaźnik ciśnienia w cysternie. Wszystko funkcjonowało jak należy. Porucznik Rossi, który znajdował się wśród obserwatorów zgromadzonych na skraju cysterny, chciał być współpasażerem Corva. ale mu odmówiono. Był zbyt dobrym pilotem, by ryzykować — w razie nieszczęścia — utratę dwóch najlepszych fachowców Olterry". Na jego miejsce Corvo wybrał nurka Barbiericgo, cichego, przyjaznego wielkoluda, który znał swą robotę na wyrywki i był jednym z najsilniejszych pływaków we flotylli. 203 Pięć minut przed startem obaj usadowieni w siodełkach raz jeszcze poprawili swe gogle, maski i aparaty tlenowe. Rossi zasalutował, gdy Corvo pomachał mu lewą ręką, prawą włączając napęd „świni". Zjeżdżali w dół, aż zegar po prawej stronie wskaże głębokość dwóch metrów: podziałki skali od zera do pięciu były tak daleko od siebie, że łatwo dawały się odczytać. Potem skala zmieniała się i ruch wskazówki o jeden centymetr w dół oznaczał zanurzenie do dziesięciu metrów. Corvo skierował nos „świni" w niezwykle ciasny otwór drzwiowy na dziobie „Olterry". Gdy wydostali się na zewnątrz, zwiększył szybkość i ruszył prawie dokładnie na północ. Gdy molo, do którego przycumowana była „Olterra", zostało o milę za nimi, wynurzył łódź na tyle, że osłona kabiny znajdowała się pod wodą, a głowy jego i Barbieriego wystawały nad powierzchnią. Zamierzał trzymać się blisko zachodniej strony zatoki, aż do ujścia rzeki Guarrangue, które znajdowało się na jej północnym skraju. Poruszanie się w tej okolicy morza nie sprawiało kłopotów, bo wkoło aż się roiło od szczegółów ułatwiających lokalizację: wąskie ujście rzeki, trochę dalej, w głębi lądu, rafineria ropy naftowej, wreszcie przybrzeżne światła otaczające zatokę i ciągnące się aż do La Linea. Corvo obrócił nos torpedy o ponad dziewięćdziesiąt stopni i wziął kurs na południowy wschód. Prosto przed sobą widział teraz redę, na której kotwiczyło co najmniej trzydzieści okrętów. Ich omasztowanie na tle granatowego nieba wyglądało jak gęsty, ciemny las. Gdy znaleźli się mniej więcej o trzysta metrów od jego skraju, Corvo zmniejszył obroty silnika, by do minimum wykluczyć możliwość wykrycia hydrofonicznego. Manewrował z rozwagą, powoli, długo zastanawiając się nad najdogodniejszym celem. Barbieri trącił go w ramię i oczami wskazał na port. Czterysta metrów od nich płynęła motorówka patrolowa z włączonymi światłami nawigacyjnymi. Opuszczonym w dół kciukiem Corvo dał sygnał do zanurzenia. Zaklinowali kolana w specjalnych klamrach, które miały zapobiec nagłemu, przypadkowemu odpadnięciu od „świni" i Corvo włączył zawór zanurzenia. Przeżegnał się i lekko uśmiechnął do siebie: oto próba nowoczesności zaworu. Zanurzyli się na głębokość dwudziestu pięciu metrów i nagle poczuli dno. Było gładkie, piaszczyste i łódź łagodnie do niego przywarła. 204 Odczekali kwadrans, w którym nic się nie działo i podeszli do piętnastu metrów w górę. Corvo był pewien, że nie oddalili się zbytnio od upatrzonego celu: statku z kominem blisko rufy i dwoma dużymi bomami ładunkowymi. Przed zanurzeniem zdążył też dostrzec ładunek: wyglądał obiecująco, coś jakby łodzie desantowe. Powoli wyszli na powierzchnię i rzeczywiście statek majaczył nie dalej niż sto metrów od nich. Znowu zeszli niżej i podpłynęli pod samo dno okrętu. Corvo zatrzymał silnik i zwolnił zawory zbiorników balastowych. Torpeda bezszelestnie poszybowała w górę, aż głowami dotknęli poszycia okrętu. Barbieri ześliznął się ze swego siedzenia i podpłynął pod lewą burtę, zaczynając stamtąd poszukiwanie kila. Pozostawali teraz w kontakcie dzięki linie, którą owinięty był wokół ramion. Po chwili Corvo usłyszał, że Barbieri mocuje metalową klamrę. Wrócił do „świni", zamocował linę wokół sworznia głowicy na jej dziobie, po czym ponownie popłynął pod kil, gdzie od prawej burty przytwierdził drugą klamrę. Przywiązawszy do niej wolny koniec liny, wrócił do „świni". Moment odłączenia głowicy powodował gwałtowne szarpnięcie i zmianę nachylenia łodzi, ale obaj doświadczeni nurkowie potrafili nad tym zapanować: głowica zwisła na linie doczepionej do dwóch klamer pod stępką okrętu. Upewniwszy się, że zmęczony Barbieri dzielnie trzyma się za nim grzbietu „świni", Corvo włączył silnik. Zeszli na dwadzieścia metrów, biorąc kurs na hiszpańską stronę zatoki. Z ulgą oddalali się od zaminowanego statku. Wypłynęli na powierzchnię i dostrzegli odległe o półtorej mili na południowy zachód światła „Olterry". Corvo już chciał skierować „świnię" do lądu, by półkoliste wybrzeże zatoki doprowadziło ich do mola, gdy nagle usłyszał warkot łodzi patrolowej. Płynęła ku nim od otwartego morza. Nie zastanawiając się, włączył zawór zanurzenia i zdziwił się, że tak łatwo otwiera się pod pierwszym dotknięciem dłoni. Zdziwienie to wkrótce przeszło w przerażenie, gdyż ten sam zawór zupełnie nie reagował na rozpaczliwe próby wyłączenia go, kiedy spadali coraz głębiej w otchłań. Zaciął się w otwartej pozycji jak przylutowany, a sama „świnia" po prostu zwariowała. Zaczęła wirować jak w korkociągu, wyrzucając Barbieriego z siodła i pędząc w dół jak metalowy złom. Nie czekając, aż uderzy o dno i nie mając czasu nawet na włączenie tlenu, Corvo dał 205 się wyrzucić sile odśrodkowej i po chwili poczuł, że płynie do góry. Ale czuł też, jak coś rozrywa mu płuca, jak w głowę walą stalowe młoty, a w ustach, gardle i nosie pali żywy ogień. Ostatnim wysiłkiem wydostał się na powierzchnię, gdzie rozpaczliwie zaczerpnął powietrza. Jeszcze chwila, a nie dopłynąłby do powierzchni, tylko poleciał w dół, za swoją nadzieją i dumą, która pewnie w tej chwili spoczywała już kilkadziesiąt metrów niżej, w swoim wiekuistym grobie. Rozejrzał się i niedaleko dostrzegł nad falami czarną głowę Barbieriego. Po łodzi patrolowej nie było ani śladu. Molo w Algeciras błyszczało rzędem świateł wciąż o półtorej mili stąd. choć teraz, gdy byli zdani tylko na siebie, zdawało się to dwadzieścia razy dalej. Zdarli z twarzy maski do nurkowania. Szok i zmęczenie osłabiły ich, a najbardziej dokuczało pieczenie w gardłach i nosach Zrzucili aparaty tlenowe i zaczęli długą, monotonną drogę wpław do bazy szczęśliwi, że wyszli z tego cało. Później przy koniaku i gorącej zupie Corvo z Notarim komentowali swe dramatyczne przeżycia. Dowódcy Dużych Misiów również przytrafiło się niekontrolowane zanurzenie, co spowodowało, że stracił swój numer drugi. Notariemu udało się doprowadzić swego świniaka" do „Olterry", choć tylko na maksymalnej prędkości i bez zanurzenia. Była czwarta trzydzieści rano. a oni gawędząc czekali na efekty swej całonocnej pracy. I rzeczywiście, w parę minut później doszedł ich głuchy odgłos dalekiego wybuchu, potem drugi, trzeci i czwarty... Niestety, prócz udanego podminowania okrętów wroga, wynikiem akcji stało się również pojmanie przez aliantów kolejnego jeńca, którym był numer drugi Notariego. Ale przesłuchującym go oficerom nie udało się usłyszeć nic więcej, niż tę samą co zawsze opowieść: zszedł z płynącej w głębinach łodzi podwodnej i po wykonaniu zadania zamierzał uciekać lądem. Tajemnica „Olterry" została zachowana. Następne dwadzieścia tysięcy ton alianckich okrętów poszło na dno. Z rosnącym przerażeniem czytał Roberto doręczony mu właśnie list od matki. Przebiegł go wzrokiem raz jeszcze i nadal to. co pisała, nie miało dla niego najmniejszego sensu. Constanza. Olga i Contessa 206 aresztovane przez milicję faszystowską... Roma zniknęła i słuch o niej zaginął... Contessa nie żyje i nikt nie wie, co dzieje się z Constanzą i Olgą... Nikt nie chce matce nic powiedzieć... Nic dziwnego. że rozchorowała się ze zgryzoty. Treść listu była niezwykle zagmatwana: lakoniczne informacje \zmieszane z przypuszczeniami sugerującymi, by tym informacjom nie do końca wierzyć; jedne zagadki wyjaśniane przez inne, co stwarzało taki chaos, że stawały się zupełnie nie do rozwiązania. Jedno było jasne: matka Roberta doznała czegoś w rodzaju wylewu i mimo że czuła się lepiej, wciąż była przykuta do łóżka i pozostawała pod opieką lekarza. Pisała niewyraźnym pismem, że wielokrotnie próbowała skontaktować się z synem w nadziei iż z powodu jej choroby otrzyma urlop i przyjedzie do domu. Ale nie miała żadnych wiadomości o nim, poza jednym listem z Rzymu, więc jej ostatnią deską ratunku stał się ich rzymski kuzyn Arturo. którego prosiła o pomoc w przekazaniu tego listu komu należy. Jeśli Arturo, robiący tak błyskotliwą karierę w dyplomacji, również okaże się bezradny, to ona straci nadzieję ujrzenia swego syna lub choćby usłyszenia o nim kiedykolwiek w życiu... Nie wie, co robić i... Oczy Roberta zwilgotniały. List doręczono mu na przyjęciu wydanym na cześć dowódców akcji, a zarazem na pożegnanie Notariego i jego ekipy, którzy wracali do Włoch. Miejscem uroczystości była luksusowa willa w Sewilli, tak zwany „bezpieczny dom" włoskiego wywiadu. Po części oficjalnej Corvo wycofał się do cichego, rozległego ogrodu, aby przeczytać list, wręczony mu przez attache konsularnego przybyłego z Rzymu samolotem, którym następnie miał odlecieć Notari z chłopcami. Na liście widniała data 16 lipca... teraz był 6 sierpnia. -- Złe wiadomości, Roberto? Corvo spojrzał w przyjaźnie patrzące na niego oczy człowieka, Który z ramienia wywiadu sprawował pieczę nad działaniami ..Ollerry". - Tak, Giulio. Nie mogę się w tym połapać. Co do diabła wydarzyło się w ostatnim czasie w Genui, czy coś wiesz? Mężczyzna nazwany Giuliem wzruszył ramionami. - A powinienem? 207 — Wiesz, jaki zostawiłem za sobą rozgardiasz. Jeden z moich ludzi zamordowany przez jakichś zbirów... całe miasto rojące się od brytyjskich agentów... Myślałem, że nasi ludzie to wszystko posprzątają, a jest jeszcze gorzej. W najgorszych snach nie przypuszczałem, że moją rodzinę spotkają prześladowania. Sądziłem, że raczej powinna być pod ochroną — z rozdrażnieniem wyrzucił z siebie Corvo. — O czym ty mówisz, do cholery? Corvo pokazał mu list. Mężczyzna czytał go ze zmarszczonymi brwiami i gdy skończył, nadal miał je ściągnięte. — Nic mi na ten temat nie wiadomo — powiedział, oddając list. — Twoja matka wygląda na trochę zdezorientowaną... — A jak ty byś się czuł? — wybuchnął Corvo. — Dobre sobie, zdezorientowana... ona jest zrozpaczona! Nie widzisz, co pisze? Że Czarne Koszule zrewidowały nasz dom, że zabrali mi siostrę i narzeczoną i odgrażali się, że ją też wezmą na przesłuchanie... Moją matkę! Jezus Maria, człowieku, czy sądzisz, że ona to wszystko wymyśliła? — Nie, nie... Chciałem tylko powiedzieć, że widzę, jak bardzo jest zmartwiona... Ja... nie wiem, co powiedzieć. — Nic nie musisz mówić, Giulio. Ty masz coś z tym zrobić! Oficer wywiadu zmieszał się. — My nie mamy żadnej kontroli nad MVSN, Roberto — powiedział. — Wiesz równie dobrze jak ja, że oni są wywiadem politycznym. .. wewnętrznym... A moje, nasze — poprawił się — działania, są zewnętrzne. Czy twoja rodzina na pewno nie była zamieszana w jakieś polityczne sprawki, Roberto? — dziwnie spojrzał na Corva. Wyraz twarzy Roberta był najlepszą odpowiedzią. — To najbardziej szalona rzecz, jaką w życiu słyszałem! — krzyczał. — To żałosny idiotyzm, najbardziej niedorzeczny pomysł! i Może Roma nie jest najgorętszą wielbicielką Duce, ale to najrozsądniejsza dziewczyna, jaką znam. A Constanza? Ona aresztowana przez faszystów? Za co, na Boga, to ostatnia osoba, która mieszałaby się do polityki! Olga też. Wątpię, czy kiedykolwiek przeszła jej przez głowę jakaś myśl polityczna. Nie mów bzdur, Giulio. 208 — Nie zapomniałeś o kimś, przyjacielu? — O kim? — O twoim amerykańskim kuzynie. Co z nim? I z ludźmi, którzy pomagali mu w Genui? Powiedziałeś, że do tego magazynu, w którym zostałeś napadnięty, przyjechał potem cały samochód facetów, którzy mieli zatrzeć ślady? Żeby wyglądało na to, że twój człowiek Costa i tamci dwaj zastrzeleni mieli wypadek samochodowy. A jeśli coś spartaczyli, Roberto? Może zostawili ślady widoczne na kilometr? Corvo spocił się. — Nie znam odpowiedzi, Giulio — powiedział stropiony — ale jeśli coś spaprali, to dlaczego Olga jest w to zamieszana? Constanza i Roma wiedziały o ciężarówce, ale Olga nie miała pojęcia o tym, co ja robię. — Olga to twoja dziewczyna, której chciałeś przed wyjazdem przekazać wiadomość? Mówiłeś coś o pierścieniu... — Tak, chciałem, żeby Nick pozwolił mi do niej zatelefonować. Byliśmy umówieni w budynku opery w sobotę rano, ale Nick się nie zgodził i nie mogłem już jej o niczym zawiadomić. Obiecał przekazać jej informację, że musiałem nagle wyjechać w sprawach służbowych. — A pierścień? — Przekazałem go Nickowi na znak, że wiadomość jest prawdziwa. Co by pomyślała, gdyby jakiś facet z ulicy przyszedł do niej z takimi wiadomościami? Oficer ze smutkiem spojrzał na Corva. — Myślę, Roberto, że za bardzo zaufałeś swojemu krewniakowi... — zawahał się. — Właściwie już wcześniej chciałem w jego sprawie zobaczyć się z tobą. — W sprawie Nicka? Są z nim jakieś kłopoty? — Nie z nim, on sam jest kłopotem, Roberto. Jest zawadą, jest fatalnym problemem. Chłopcy w Rzymie są wściekli o to twoje... ee... porozumienie z nim. Mówią, że nie miałeś prawa składać mu żadnych przyrzeczeń. Jest wrogiem i tyle, nawet jeśli poza tym jest twym drogim, długo nie widzianym kuzynem. On ocalił mi życie. Giulio. — Tylko dlatego, że Brytyjczycy chcieli cię żywego. Martwego nie potrzebowali. Czy ty tego nie rozumiesz? Że on wykonywał ich 209 polecenia, abyś był cały i zdrowy. Wiesz o tym i tyle, że dla Anglików jesteś nie lada kąskiem. ich okręty wojenne w Aleksandrii, teraz posyłamy na dno zatoki w Gibraltarze... Oni muszą poznać twoje tajemnice, Roberto, oni ciebie potrzebują! — Czy to znaczy, ze chłopcy w Rzymie ostrzą sobie zęby na Nicka? — Tak. A ciebie nie chcą tu dłużej narażać. Życzą sobie, żebyś też wyjechał z Hiszpanii. — Wyjechał? Ja? — Admirał Ricardi osobiście wydał taki rozkaz. Chce. żebyście wy obaj, ty i twój kuzyn, stawili się w La Spezii na śledztwo. Ja zajmę się organizacją podróży, a ty będziesz odpowiedzialny za to, żeby twój kuzyn tam dotarł Będzie pod twoim nadzorem — Diabelnie cudowny pomysł! — kwaśno powiedział Corvo. — W tej historii jest sporo ironii losu. Może twój amerykański krewny to doceni. Wpierw on groził ci kulą w łeb, jeśli z nim nie pojedziesz, teraz role się odwróciły. On ma jechać albo kula w łeb. Tak to widzimy, to jest dla niego jedyna szansa ocalenia życia. — My? Widzimy? — Ja i ci, którzy wydali mi rozkazy. Jeśli coś się nie powiedzie... na przykład nie uda się go nakłonić do wyjazdu z Hiszpanii, mam rozkaz „pozbyć się problemu" człowiek nazywany Giuliem twardo spojrzał na Corva. — Nie jestem katem, Roberto, nie lubię przelewać krwi, gdy można tego uniknąć... Ale to trudna sprawa. Nie mamy warunków na przetrzymywanie więźniów. Nie tutaj, nie w kraju zachowującym neutralność. Albo on pojedzie z powrotem do Włoch, albo po cichu go sprzątniemy. Pogodna zazwyczaj twarz Corva groźnie się zmarszczyła. — Czy padł wobec mnie zarzut braku dyscypliny? — Przeciwnie, podkreślano twoje niezwykłe oddanie służbie. Są co do tego jednomyślni — uśmiechnął się Giulio. — Rozchmurz się, Roberto. Przecież chcesz poza tym zobaczyć swoją matkę i pomóc rozwiązać jej problemy. Masz teraz tę szansę, Czarne Rekiny będą jakiś czas musiały obejść się bez ciebie. — Przydzielono nas do następnej operacji. Nie mogę tak po prostu ich zostawić. 210 — Masz dzień, może dwa, żeby wszystkie sprawy przekazać porucznikowi Rossiemu. Pewien jestem, że w pełni możesz mu zaufać. — Tak, tak... na pewno masz rację, Giulio. Im prędzej pojadę do domu, tym lepiej... Oficer wywiadu odetchnął z ulgą. — Porozmawiamy jeszcze o tym, Roberto. A teraz, jeśli ty z twoim kuzynem macie opuścić Hiszpanię bez zbędnych pytań gospodarzy, muszę się zająć paroma sprawami. Szkoda, że nie możesz lecieć razem z Ernestem. — W jaki sposób nas przewieziecie? — Mamy w Barcelonie nasz mały frachtowiec, który odpłynie do Genui, gdy tylko zakończy ładowanie. Popłyniesz nim. — Zaokrętujemy się w Barcelonie? — Nie, wprawdzie można by was wyposażyć w marynarskie papiery, wolałbym jednak ominąć władze portowe. Zaokrętujecie się na morzu, wiec wpierw odbędziecie z kuzynem małą podróż rybacką feluką... — Bezpośrednio stąd, z Algeciras? - Nie. trochę dalej. Pewien szyper z Estepony jest na naszej liście płac, można mu ufać. Od dawna dla nas pracuje i jesteśmy go w stu procentach pewni. Ile czasu potrzebujesz na zdanie spraw Rossiemu? — Dwa, trzy dni. — W porządku. Gdy ty będziesz załatwiał sprawy na okręcie, ja się zajmę przewiezieniem twego kuzyna na wybrzeże. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, wypłyniecie z Estepony za tydzień, w piątek. — Tak, wiem — powiedział Corvo — w piątek, trzynastego. Feluka stała na kotwicy dwanaście mil w głąb morza, na wysokości tstepony. Roberto Corvo, siedząc na pokładzie, obserwował zachodzące słońce. Mimo że był piątek trzynastego, niebo było bezchmurne i spokojne. — Niedługo tu przyjadą, senor — odezwał się czyjś głos. Był to Pac heco, szyper feluki. Jego osmagana wiatrem twarz zmarszczyła się w uśmiechu, spomiędzy pożółkłych zębów zwisała krótka fajka. 211 Jakże Roberto zazdrościł mu tego stoickiego spokoju! Od tygodnia brakowało mu go: denerwował się byle czym i wszyscy, którzy w tych dniach mieli z nim do czynienia, umykali przed wybuchową temperaturą jego emocji. Jeden Rossi rozumiał, że jego zazwyczaj wyrozumiały komendant, znalazł się na krawędzi załamania nerwowego. Słońce zaszło, zapadła ciemność, a Corvo dalej wpatrywał się w migające na brzegu światła Estepony myśląc, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, za tydzień będzie we Włoszech. Nie było minuty, w której nie rozmyślałby o zatrważającym liście od matki. I o Oldze... Jeśli w wyniku działań Nicka i tych jego zdradzieckich kumpli coś się przydarzyło Oldze, to na Boga, ten szczur, jego kuzyn, zapłaci mu za to! Nagle usłyszał wołanie Pacheca, gdyż na morzu ukazały się światła nawigacyjne zmierzającej ku nim łodzi motorowej. Wkrótce nastąpiła przesiadka i Nick Raven — z przegubem ręki przykutym trzystopowej długości cienkim łańcuchem do kostki nogi — został jak tobołek przerzucony przez burtę feluki. Jeden z eskortujących go mężczyzn wręczył Robertowi podwójny komplet kluczy do obu bransoletek łańcucha. — Należy teraz do pana, senor — powiedział — niech pan na niego uważa. To dzikus. Mimo nagromadzonej w sobie niechęci, Corvo ze współczuciem stwierdził katastrofalną zmianę w wyglądzie swego kuzyna. Koszula i spodnie wisiały na nim, jakby uszyto je na dwukrotnie tęższego grubasa, był wymizerowany, a zapadnięte policzki obrosły niechlujną brodą. Jednak dwumiesięczne uwięzienie w górach Malagan nie zmieniło jego usposobienia: nienawiść ziała z zapadniętych oczu, którymi wodził za swymi strażnikami jak wściekły pies. gotowy najbliższemu z nich rzucić się do gardła. Nie było wątpliwości. komu przeznaczał największą porcję jadu: na widok Corva wybuchnął stekiem najwulgarniejszych przekleństw, mających zaświadczyć o tym, kogo obwinia za perfidną zdradę i swój żałosny stan. — Co z nim zrobimy, senor? Pobrużdżona twarz Pacheca wyrażała zaniepokojenie perspektywą przebywania w towarzystwie tego zakutego w kajdany demona. 212 — Pod pokład z nim! — zdziwiony własną zawziętością warknął Corvo — i nie wypuszczać go stamtąd, póki nie nauczy się lepszych manier. Przez następne dni Pacheco i jego załoga przyzwyczaili się do dobiegających spod pokładu dzikich przekleństw i obelg, przeplatanych tylko trochę mniej zapalczywymi pytaniami Corva o Genuę. ^Otrzymywał na nie więcej złorzeczeń niż odpowiedzi i wkrótce obaj zaczynali krzyczeć: jeden obwiniał drugiego o całą serię przestępstw, których żaden z nich nie był winien. Wyglądało to tak, jakby organizowali sobie te sesje tylko po to, by wyrzucić z siebie stek zniewag. W tym pojedynku inwektyw żadnemu jednak nie wymknęła się nawet drobina informacji, którą drugi mógłby wykorzystać. Już trzy dni pojmany i jego prześladowca obrzucali się wyzwiskami, a łódź rybacka powoli płynęła na północ. Czekali na wiadomość radiową, czy z Barcelony wypłynął już frachtowiec „Croce di Savona", ale gdy w końcu radio zgłosiło się, wiadomość była nie ta, której oczekiwali i całkiem rozwiała nadzieję Corva, że za parę dni będą we Włoszech. „Croce di Savona" — zawiadamiało radio — wciąż tkwi w porcie z powodu kłopotów z silnikiem. Wypłynie — optymistycznie kończył radiooperator — ale nie wiadomo kiedy. Feluka ma zostać na morzu i czekać na dalsze instrukcje. Szyper Pacheco był jedynym człowiekiem na łodzi, który zdawał się z takiego obrotu spraw zadowolony. Płacono mu za dzień, więc im więcej dni, tym więcej peset. Zwłaszcza że dodatkowy czas można wykorzystać na połów, a to też zarobek. Natomiast pod pokładem konfrontacja dosięgła szczytu. Nerwy obu mężczyzn były w strzępach, toteż odpowiedzią Nicka na kolejną próbę rozpoczęcia serii pytań, było odwrócenie się do Roberta plecami. Corvo chwycił go oburącz i siłą obrócił do siebie, po raz pierwszy posuwając się do przemocy wobec swego jeńca. Na skutek nie musiał długo czekać: łańcuch napiął się i boleśnie wbił w nadgarstek Ravena. Nick krzyknął z bólu i obdarzył swego kuzyna pełnym nienawiści spojrzeniem: Ciekaw byłem zasyczał jak długo potrwa, zanim posuniesz się do rękoczynów. Dalej, na co czekasz, Corvo, taki z ciebie twardziel! A już myślałem, że jesteś tchórzem bez jaj. Rzuć się na 213 mnie, bij, przecież nie mogę się bronić. Wyładuj się, na pewno dostaniesz za to srebrny medal! — - Uważaj, co mówisz, Nick zdławionym głosem powiedział Corvo — moja wytrzymałość się kończy! — Trzęsę się ze strachu, Roberto. Potrafisz tylko gadać. Dalej, nie masz kręgosłupa, ty bezkostne łajno! To, co masz między gknuj a dupą, to żółta galareta... Tego już było za wiele. Odkąd Nick znalazł się na pokładzie, nic nie sprawiłoby Robertowi takiej rozkoszy, jak trzasnąć pięścią w tę hardą, obelżywą twarz. Nadszedł moment, gdy dłużej nie musiał odmawiać sobie tej przyjemności. Zawołał Pacheco i odpiąwszy pas z pistoletem, podał go zdziwionemu szyprowi. Następnie rozpiął bransoletę na przegubie Nicka i zwinąwszy łańcuch, cisnął nim o przepierzenie. — No chodź, świnio — powiedział wyzywająco i ustawił się w pogotowiu pośrodku ciasnego pomieszczenia. — Świnio?! — Nicka Ravena drugi raz nie trzeba było zapraszać. Przez piętnaście minut w milczeniu i zawzięcie okładali się pięściami, uderzenie za uderzeniem i wkrótce ich twarze spuchły i spłynęły krwią. Pacheco wstrząśnięty spoglądał na to ze schodków, a reszta załogi stłoczyła się za nim, żeby przypatrzeć się temu niezwykłemu spektaklowi. Widać było, że jeden z mężczyzn zdaje się przegrać i jest nim Raven. Długie więzienie nadwątliło jego siły, lecz duch wciąż nie był gotów do przyjęcia porażki. Nadal próbował oddawać ciosy, choć jego uderzenia były coraz słabsze, aż w końcu nie robiły na Robercie większego wrażenia niż muśnięcia puszkiem do pudru. Opadł na kolana, zwiesił ramiona i runął twarzą do stóp Corva. Roberto spojrzał na pokonanego: gniew i złość go opuścił). Poczuł wstyd. Gdy Nick doszedł do siebie, jego poobijaną twarz i posklejaną od krwi brodę delikatnie omywały dłonie kuzyna. Nie protestował. — Widzę, że wygrałeś, Roberto — Raven z wysiłkiem ruszał opuchniętymi wargami. — Nie, Nick — z czułością odparł Corvo w formie. Przepraszam, nie powinienem był. szaleństwo. 214 to ty nie byłeś To było już nigdy nie będzie tak jak przedtem. Matko Najświętsza. Nick! Dlaczego myśmy to zrobili? — Musieliśmy coś między sobą uregulować. — I uregulowaliśmy? — Nie chyba że.. To było potrzebne, zrozumieliśmy, że jest jakaś łatwiejsza droga. — Musimy szczerze porozmawiać, Nick. Jak mężczyzna z mężczyzną, twarzą w twarz... Bez wdawania się'w bójkę. — Dobrze, tylko mi powiedz, psiakrew — burknął Raven —jak ja mam rozmawiać ze zwichniętą szczęką? Bójka spowodowała między nimi dziwne zawieszenie broni. Odtąd Nick był zamykany tylko na noc, a w ciągu dnia mógł swobodnie chodzić po pokładzie. Jednak Corvo w dalszym ciągu nosił pistolet przy pasie jako przypomnienie, kto tu rządzi. Pacheco obserwował teraz obu mężczyzn, co do których nabrał ostatecznie przekonania, że są stukniętymi lunatykami, jak godzinami pogrążają się v\ poważnej dyskusji. O czym rozmawiali — nie wiedział. Mówili po angielsku lub po włosku, a szyper nie znał żadnego z tych języków. Te ich rozmowy koncentrowały się głównie na tym, dlaczego wskutek pożałowania godnych okoliczności, będąc bliskimi kuzynami, walczą po przeciwnych stronach? Póki obracali się wśród abstrakcyjnych pojęć, łatwo było im się zgodzić: każdy był związany honorem z wybraną przez siebie stroną i gotów był to u drugiego respektować. Gorzej, gdy przychodziło do konkretów: obaj czuli większą lojalność wobec spraw, którym służyli niż wobec siebie nawzajem, więc wkrótce szczera rozmowa zmieniała się w trudną wymianę półsłówek. Skupiali uwagę przede wszystkim na tym, żeby nie zdradzić najmniejszej tajemnicy partnerowi i w rezultacie dyskusja zmieniała kierunek: znów jeden usiłował dowieść drugiemu, jak słuszna jest sprawa, której on służy. W argumentowaniu Nick potrafił zdobyć więcej punktów niż na pięści. Przyznawał, że niezachwiana lojalność Roberta wobec Włoch jest godna podziwu, co więcej' rzeczą naturalną i ze wszech miar wskazaną jest z oddaniem im służyć. Ale istnieją siły polityczne, które najszlachetniejsze inten- 215 cje zmieniają w grę przestępczą. I ofiarami takiej gry właśnie myśmy padli — wywodził Raven — a raczej ty, Roberto. Jesteś ofiarą reguł, których nie wolno respektować, bo służą złej sprawie. Czy Roberto nie rozumie, że zarówno król, jak i marynarka znaleźli się w ręku dyktatora politycznego, który doszedł do władzy nie z woli narodu, lecz przez bezwzględne zduszenie wszelkiej opozycji i narzucenie fałszywej ideologii? Corvo nie walczy ani za króla, ani za swój kraj, ale za tego błazna II Duce i za obłąkany system polityczny, który jest obcy nie tylko Włochom, ale każdemu przyzwoitemu człowiekowi. Im więcej wysuwał argumentów, tym bardziej milczący stawał się Corvo. Czuł, że ma coraz mniej na obronę tego, co dotąd uważał za swój ślepy obowiązek. Zwłaszcza po liście matki... Faszystowska milicja zabrała jak kryminalistki Olgę i Constanzę Corvo... Nawet gdy zaskoczył kuzyna nowiną, że król usunął Musso-liniego. bystry Nick zaraz uczynił z tego argument potwierdzający wszystko, co dotychczas powiedział. Oto dowód, że naród włoski budzi się z uśpienia, oto pierwszy znak końca tego szaleństwa, w które został wpędzony... Gadali dniami i nocami, jakby nie mogli się od siebie oderwać i biedny Pacheco stracił w końcu nadzieję na zrozumienie związku, jaki połączył tych dziwnych pasażerów, tak jak stracił nadzieję na otrzymanie wiadomości, że „Croce di Savona" kiedykolwiek wypłynie z Barcelony. | Tymczasem konkurs oratorski trwał dalej. Corvo upierał się, że tacy jak on Włosi nie mają powodów, by odczuwać przyjaźń do Amerykanów czy Anglików po tym, jak zbombardowali parę miast na Sycylii i całą wyspę zmienili w pole walki. Cierpieli niewinni ludzie. I czy sam Raven nie wciągnął jego matki i sióstr w niesłychane kłopoty? Gorzej, czy nie widzi, że jest winien śmierci przynajmniej jednej niewinnej osoby? — Kogo? — zdziwił się Raven — mówisz o tym twoim przyjacielu z marynarki, którego posiekli żelaznym prętem? Daj spokój, Roberto, wiesz, że nie miałem z tym nic wspólnego. — Mówię o contessie Kordy — przerwał mu Corvo. Na twarzy Nicka pojawiło się autentyczne przerażenie. 216 — Ona nie żyje? — drętwo wybąkał, wpatrując się w kuzyna rozszerzonymi oczami. Jego reakcja była równoznaczna z przyznaniem się do tego, że ją znał. Patrzyli na siebie w milczeniu, gdyż zorientowali się, że gorączka dyskusji rzuciła ich nagle na zakazane terytorium. Dotychczas nazwisko contessy Kordy nie padło ani razu, a teraz Raven swoim zachowaniem potwierdził nie tylko to, że ją znał, ale że znał na tyle dobrze, by wiadomość o jej śmierci tak nim wstrząsnęła. — Jak to się stało? — nie maskując swego błędu, cicho zapytał Raven. — Nie wiem. Nick. Wiem tylko, że nie żyje. Stało się to krótko po naszym wyjeździe z Genui. Gdy to mówił, jego myśli wróciły do ich ostatniej nocy w Genui. Pościg za motocyklistą... napad dwóch zbirów... walka Nicka... Po wszystkim, co się zdarzyło, wciąż zapominał uściślić pewien szczegół, który domagał się wyjaśnienia. Jak to się stało, że Nick Raven znalazł się pod willą Torme akurat w chwili, gdy Roberto rozglądał się za taksówką? Dotychczas myślał, że Nick napadł na taksówkarza w podobny sposób, w jaki uprowadził jego. Ale do głowy mu nie przyszło zapytać, dlaczego akurat wtedy? Przecież to contessa dzwoniła po taksówkę... Nigdy nie łączył jej osoby z Ravenem i nawet teraz próbował odrzucić takie prawdopodobieństwo. Lecz coraz wyraźniej stawała przed nim jedyna możliwa prawda: Nick czekał pod willą contessy dlatego, że z nią współpracował. — Opowiedz mi o contessie, Nick — powiedział kontrolowanym głosem. — Jeśli ją znałeś, to tylko na zasadzie konspiracyjnej współpracy, innej możliwości nie ma. Chyba że zmusiłeś ją do tego? Wykorzystałeś ją przeciw mnie, czy tak? — Nie mam prawa nic o niej mówić, Roberto — wykrętnie odpowiedział Raven. — Jeśli nie żyje, dajmy jej odpoczywać w spokoju... — Ja też chcę spokoju, Nick, ale go nie odzyskam, póki nie poznam prawdy. Ja jej wierzyłem, Nick, powierzyłbym jej własne życie. — Wszystko, co mogę o niej powiedzieć to to, że była przyjaciółką mojego przyjaciela. Mnie zbytnio nie lubiła. 217 — Ach tak i dlatego wyglądałeś jak z krzyża zdjęty, kiedy ci powiedziałem o jej zgonie! — Jeśli zginęła, to nie przeze mnie. Oddała życie za to, w co wierzyła. Pomyśl, Roberto, pomyśl nad motywami, dla których taka łagodna i delikatna kobieta decyduje się dać kopa małpie, która rządzi twoim krajem? Nawet za najwyższą cenę? Przepraszam, małpie, która rządziła. — Powiedz mi, czy Olga wiedziała, że wciąga się mnie w pułapkę? — Olga? Ależ nie! O ile wiem, twoja dziewczyna jest czysta jak spadający śnieg. Wierz mi, o niczym nie wiedziała i mogę przysiąc, że to prawda. Corvo chciał mu wierzyć. Westchnął z ulgą. — Dzięki za to, co powiedziałeś. To i tak dużo, doceniam to. Dlaczego nie powiesz całej reszty, skoro już o tym rozmawiamy'' Na pewno zaoszczędziłoby to nam niejednego kłopotu. Raven uśmiechnął się. — Mowy nie ma, Roberto. Chcesz uwolnić słabe barki gestapo od ciężaru przesłuchania mnie na rzecz włoskich służb specjalnych, co? Nie martw się, nie jedni, to drudzy z chęcią zakatują mnie na śmierć. — My takich rzeczy nie robimy — zachmurzył się Corvo. — Nie, oczywiście że nie. Czy przypadkiem nie to właśnie przydarzyło się contessie? Psia twoja mać, Roberto, przecież to nie nasi ludzie ją zabili! Wiesz, szkoda mi ciebie. Do czasu zakończenia wojny niewielu zostanie takich jak ty. Ale nie martw się, zawsze będziesz mógł powiedzieć, że spełniłeś tylko swój obowiązek, że wiernie walczyłeś za króla i flagę. I będziesz mógł odwiedzić wszystkie cmentarze i położyć kwiaty na naszych grobach mówiąc, że nie my mieliśmy rację, bo ty ją miałeś. Powiem ci, Roberto: będziesz cholernie samotnym człowiekiem. Cholernie! Corvo zacisnął usta i ze złością odwrócił głowę. Podniósł się i odszedł w kierunku steru łodzi. Czuł, że Nick patrzy za nim. Tej nocy nadeszła wiadomość, że w końcu naprawiono uszkodzenie ,,Croce di Savona". Okręt wypłynie z Barcelony jutro, 3 września, o dziewiątej trzydzieści wieczorem. Łódź Pacheca ma rozkaz stawić się w punkcie spotkania, dwanaście mil od Punta de Morrell o godzinie pół do jedenastej tej samej nocy. 218 XIV. OPERACJA „ACHSE" - WYKONAĆ Janiel Artaxata siedział w swoim biurze, wpatrując się w stojący na biurku kalendarz. Leniwie zakreślił ołówkiem datę 3 września: czwartą rocznicę wypowiedzenia Niemcom wojny przez Wielką Brytanię. Zadzwonił telefon. — Internazionale Agenzia Maritima — powiedział do słuchawki. — Janiel? — To ty, Armando? Nie boisz się telefonować? — Do diabła z obawami, musiałem do ciebie zadzwonić. Stało się, Janiel, dziś w Cassibile na Sycylii podpisano umowę! Nie musiał podawać szczegółów. Artaxata wiedział, że chodzi o zawieszenie broni. — Już nie zdążę się z tobą spotkać, Janiel, a miałem taką nadzieję. Wypływam „Romą". — Niech cię Bóg prowadzi, mój przyjacielu. Kiedy ruszacie? — Flota jest w stanie czterdziestoośmiogodzinnej gotowości. W każdej chwili czekamy na rozkaz z Rzymu. Nie wiem, kiedy będziemy mogli znów porozmawiać, stary przyjacielu. Wygląda na to, że to nasze pożegnanie. — Do widzenia, Armando... arrivederci. Na pewno jeszcze się spotkamy. — Może nie na tym świecie, Janiel — głucho zaśmiał się admirał — ale na następnym na pewno. Artaxata odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Po wodach Starego Portu uwijały się szalupy okrętów wojennych, a z kominów okrętów przycumowanych przy molu Duca di Galliera unosiły się smugi dymu. Dreszcz radosnego podniecenia przebiegł po zmęczonym ciele Artaxaty. Wiedział, że nie tylko w Genui rozpoczęły się przygotowania, to samo działo się w całych Włoszech, od La Spezii po Livorno, Cagliari, Neapol i Taranto. Cała flota Regia Navale była gotowa do drogi. Tymczasem trochę więcej niż kilometr od biura Artaxaty z auta, które zatrzymało się przy Porto Principe, wysiadł Franz Seeler. 219 Natychmiast wyrósł przed nim porucznik marynarki, który zasalutował i służbiście oznajmił: — Pociąg właśnie nadjeżdża, panie kapitanie. Czy chciałby pan przeprowadzić inspekcję wysiadających oddziałów? — Nie mam czasu na inspekcje! — warknął Seeler. — Nie będziemy robili cyrku na peronie. Mają opuścić stację tak szybko, jak to tylko możliwe. Czy transport jest przygotowany? — Tak, czeka. — To tam? — Seeler wskazał rząd pojazdów czekających opodal. Były wśród nich stare autokary wycieczkowe i ciężarówki pod plandekami lub odkryte. — Tak jest, panie kapitanie. Obawiam się, że w tak krótkim czasie nie można było zdobyć nic lepszego. Seeler pokręcił głową. — Rzeczywiście, fatalnie to wygląda. Dzięki Bogu muszą dojechać tylko do Cornigliano. Gdy weszli, na peronie stał już długi pociąg, napakowany żołnierzami w stalowych hełmach. Na widok Seelera od grupki oficerów zgromadzonych przy lokomotywie oderwał się dwudziestopięcioletni młodzieniec i pośpieszył mu na spotkanie. — Witam w Liguryjskiej Grupie Ochrony Marynarki Wojennej — powiedział sztywno Seeler, oddając salut młodzieniaszkowi — miło mi mieć was pod swym dowództwem. — To nam miło, że tu jesteśmy! — stwierdził oficer i z pewnością mówił prawdę. Cały pociąg był już w drodze do Rosji, gdy niespodziewanie zawrócono go do Włoch. — Proszę wydać ludziom rozkaz opuszczenia pociągu — powiedział Seeler. — Obawiam się, że kwatera, jaką dla nich znaleźliśmy, pozostawia wiele do życzenia. To stara fabryka, ale przynajmniej będą mieli dach nad głową, póki nie znajdziemy czegoś lepszego. Transport czeka przed dworcem. Zostawiwszy porucznika, wrócił do samochodu. Patrzył, jak autokary i ciężarówki wypełniają się ponad tysiącem żołnierzy i jego serce rosło. Wszyscy byli, jak on, marynarzami przeszkolonymi na żołnierzy piechoty, zdatnymi do walki na lądzie i morzu w każdym punkcie świata. Włączenie ich pod jego dowództwo napełniało; 220 go poczuciem władzy, jakiego nigdy przedtem nie doświadczał. Do tej pory czuł się kierownikiem biura, który prowadzi wojnę przede wszystkim z papierami, ale teraz pokaże Włochom, kto jest panem Genui! Chcąc za wszelką cenę być świadkiem odpłynięcia okrętów, Ja-niel Artaxata prawie nie opuszczał doków. Jednak minęło już pięć dni i nic się nie działo. Janiel zaczynał się martwić. Jedynymi meldunkami o jakichkolwiek ruchach armii były informacje o konwojach z Niemcami przybywających od strony Francji oraz o niemieckich eszelenach napakowanych wojskiem, zjeżdżającym zewsząd do Mediolanu, i tylko mała część tych posiłków jechała dalej na południe walczyć z Brytyjczykami. Liczba Niemców w Genui zdawała się wzrastać z godziny na godzinę. Do świtu zostało jeszcze parę minut. Czy dziś wreszcie statki odpłyną? Nagle, wspinając się po drabince suchego doku, Artaxata dojrzał coś, co w jednej chwili rozpogodziło jego zasępioną duszę. Czy mógł wierzyć swoim starym, zmęczonym oczom? Nadzieja dodała mu sił i, po raz pierwszy bez zadyszki, błyskawicznie dotarł na szczyt drabiny. W kabinie siedział inżynier, którego Artaxata powitał ciepłymi słowami. — Tylko niech pan nie mówi, signor Artaxata — odwzajemnił mu uśmiech inżynier — że pan nie chce skorzystać z telefonu. — To za chwilę, Renato — zgodził się Artaxata — ale najpierw chciałbym skorzystać z twoich oczu. Podprowadził inżyniera do okna i pokazał mu szczyt latarni morskiej. — Co tam jest na maszcie sygnalizacyjnym, Renato? Inżynier sięgnął po lornetkę i przyłożył ją do oczu. — Trzy czerwone kule, signore. Taki sygnał, trzy czerwone kule jedna nad drugą. Na pewno czerwone? — - Na pewno, signore. 221 — Tak właśnie mi się zdawało — z zadowoleniem westchnął Artaxata. — Przy tym świetle nie mogłem być pewien. — Co to znaczy, signore! — Że wschodnie wyjście jest zamknięte dla statków wpływających. Niemiecki konwój, który tam widzisz w zatoce, będzie musiał czekać, aż ustanie ruch statków wypływających. — A co wypływa dziś rano, czy pan wie? — Prawie wszystko, Renato, prawie wszystko wypływa. Poczekaj, a sam zobaczysz. To dopiero będzie widok! — zaśmiał się. — Teraz chciałbym skorzystać z telefonu. — Proszę bardzo. Czy jest coś, czego nie powinienem słyszeć? — Nie, drogi chłopcze, to zwykła rozmowa. — Dzwonię w sprawie tych kotłów parowych na złom — powiedział, uzyskawszy połączenie. — Czy są już załadowane i gotowe do odjazdu? Odpowiedź musiała być twierdząca, bo Artaxata uśmiechnął się i rozkazał: — Proszę je zaraz ekspediować! Inżynier nie chcąc, by wyglądało, że podsłuchuje, wrócił do okna i patrzył przez lornetkę. Nagle krzyknął: — Hej, signore! Niech pan patrzy, ten duży krążownik odbija od mola Giano... a tam dwa niszczyciele... Matko Boska, więcej ich wychodzi! Wygląda na to, że cała Regia Navale gdzieś odpływa! — Jest tak, jak widzisz, Renato — spokojnie powiedział Artaxata — czas, żebym i ja się ruszył. — Nie spojrzy pan? Nie ma lepszego miejsca do obserwacji niż tutaj. — Nie, mam pracę. W zatoce czekają dwa statki mojego bardzo ważnego klienta. Muszę sprawdzić na nabrzeżu Chiappella, czy wszystko jest gotowe do rozładunku dziś w nocy, a potem chcę być na przystani, kiedy przypłynie „Croce di Savona". Znałem kapitana Colonnę, gdy jeszcze był trzecim oficerem na „Croce di Ber-geggi". Nabrzeże Chiappella znajdowało się po drugiej stronie Starego Portu, ale Artaxata kazał kierowcy minąć je i jechać prosto do Nowego Mola. Wiedział, że „Croce di Savona" przypłynie dopiero 222 za parę godzin i ten czas pragnął poświęcić wspaniałemu widowisku, jakie stanowiła Regia Navale opuszczająca Genuę! Na ten dzień czekał bardzo, bardzo długo. W siedzibie Hermanna Schweichela w Nervi panowało istne piekło. Pierwsze meldunki o nie zapowiedzianych ruchach włoskich okrętów wojennych zaczęły nadchodzić około ósmej rano i o dziesiątej wciąż jeszcze napływały. Wkrótce stało się jasne, że zanosi się na coś niesłychanego. Schweichel skontaktował się z dowództwem, gdzie admirał Gerhardt wysłuchał jego analizy sytuacji i kazał mu czekać przy telefonie na rozkazy. Gdy oddzwonił, zbliżało się południe. — Rozmawiałem z Rommlem — powiedział — masz moje pełnomocnictwo do wprowadzenia w życie operacji „Achse". Dopilnuj, by ją natychmiast wykonano! W ciągu paru minut drogą radiową i telegraficzną popłynął po całej Ligurii rozkaz do wszystkich jednostek niemieckich: „«Achse» — wykonać!" Wkrótce Gerhardt był znów na linii: statki, które jeszcze nie opuściły portu, mają być zatrzymane: jeśli to konieczne — siłą. Równocześnie Luftwaffe ma się zająć jednostkami, które już są w morzu. Da się im szansę powrotu, a jeśli nie usłuchają... Przed Schweichelem wyprężył się porucznik meldując, że zarządzenie „Achse" zostało zgodnie z rozkazem przekazane wszystkim jednostkom na terenie La Spezii i Livorno. Została tylko Savona i Genua. — Do Genui sam zadzwonię — powiedział Schweichel. — Ty zajmij się Savoną. Były jednak kłopoty z połączeniem i Schweichel niecierpliwił się. Zamiast gadania wreszcie nastał czas działania! Dość cackania się, udawania i mydlenia oczu. Dzień dzisiejszy jest dniem zdjęcia białych rękawiczek. Odkąd powstał plan operacji „Schwarz" i operacji „Achse", wiele zmieniło się w planach głównego dowództwa Rzeszy. Obie akcje przekształcono w jedną, opatrzoną krótkim kryptonimem „Achse": znaczyło to „oś" i dawniej kojarzyło się z siłą sojuszu niemiecko-włoskiego, choć teraz oznaczało jego rozpad. 223 Wreszcie zadzwonił telefon. W słuchawce zabrzmiał rozwścieczony głos Seelera. — Czyście tam wszyscy posnęli? — wrzeszczał. — Ile razy mam dzwonić, żeby się wreszcie ktoś odezwał! — Mógłbyś się zamknąć, Franz? — krzyknął na niego Schweichel — mam rozkazy. Wykonać „Achse", słyszysz? Wykonać „Achse"! — i odłożył słuchawkę. W swej siedzibie w porcie w Genui Seeler przez chwilę patrzył na słuchawkę trzymaną w ręce. Lecz zaraz ocknął się i wykręcił pierwszy numer telefonu. Skończywszy wydawanie rozkazów, z zadowoleniem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dwunastej, za pół godziny zacznie się zajmowanie doków. Jednak dwie godziny później ten sam człowiek z furią biegał po swym gabinecie. Już dawno bataliony jego wspaniałej piechoty morskiej powinny wysypać się z pojazdów i zająć port, a wciąż ich nie było widać. — Gdzie oni się podziali, do cholery? — wrzeszczał na porucznika — co im się, na Boga, stało? Biedny porucznik nie mógł tego wiedzieć, choć wątpił, czy w niewytłumaczalne spóźnienie wojska należy mieszać Pana Boga. Miał rację: w drodze z Cornigliano do Sampierdarena, akurat na moście łączącym dwie dzielnice, powstał olbrzymi korek i komplet ciężarówek i autokarów zapakowanych piechotą morską Kriegsma-rine nudził się w ogonku, bez widoków na rychły przejazd. Dwie ciężarówki z identycznym -ładunkiem zardzewiałych kotłów parowych, przeznaczonych na złom, przewróciły się i całkowicie zatarasowały most. Od strony miasta dobiegł głos kuranta. Szósta. Artaxata oderwał wzrok od manewrującej przy nabrzeżu „Croce di Savona" i z uwagą przyjrzał się sporemu oddziałowi Niemców, stojącemu na końcu nabrzeża Chiappella. Oni też go dostrzegli i trzech z nich dużymi krokami zaczęło iść ku niemu: oficer Kriegsmarine w towarzystwie dwóch żołnierzy z karabinami maszynowymi. Liny cumownicze „Croce di Savona" zostały rzucone i luka między kadłubem okrętu a nabrzeżem zwęziła się do trzech metrów. 224 Ale oficer nie zwrócił uwagi na statek, tylko szedł prosto ku Artaxacie. Jego chłopięca twarz — nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat — przybrała groźny wyraz. Zbliżywszy się doń zasalutował i ostro spytał po niemiecku: — Czy jest pan upoważniony do przebywania na nabrzeżu? Artaxata podał oficerowi dokument tożsamości mówiąc, ku jego zdziwieniu, nienaganną niemczyzną: — Pan będzie łaskaw rzucić okiem... jestem agentem okrętowym. — Co pana łączy z tym statkiem? — dopytywał się oficer, ruchem głowy wskazując na „Croce di Savona". — Jestem przedstawicielem jego właściciela w Genui — Artaxata poklepał wypchaną teczkę: tu są instrukcje dla kapitana i pieniądze dla załogi. Statek powinien być zaraz rozładowany, moi robotnicy już czekają... — Nie będę panu przeszkadzać w pracy — przerwał mu oficer — ale muszę pana poinformować, że port znajduje się obecnie pod kontrolą Kriegsmarine. Kiedy pan skończy swoje sprawy i zanim opuści pan doki — podał Artaxacie dokumenty — proszę wyrobić sobie nowe papiery w Biurze Bezpieczeństwa Kriegsmarine w Stałym Urzędzie Celnym. Z pewnością nie będzie pan miał trudności z uzyskaniem zezwolenia na dostęp do statków w porcie. „Croce di Savona" stała już przy nabrzeżu i dwóch marynarzy na pokładzie szykowało się do spuszczenia trapu. Łoskot opadającej platformy zwrócił uwagę Niemca. Rozkazał swym dwóm ludziom stanąć po obu stronach zejścia na ląd. — Nikomu nie wolno opuszczać statku! — krzyknął do góry. Z mostka wychyliła się wielka, czerwona gęba pod białą czapką i z jej ust spłynął na głowę oficera potok włoskich słów, wypowiedzianych niezbyt uprzejmie. — Co on gada? — zwrócił się oficer do Artaxaty. — To jest kapitan, który pragnie wiedzieć, co tu się dzieje. Oficer cofnął się nieco i z rękoma wspartymi o biodra wygłosił krótką mowę w kierunku mostka. Szczególnym naciskiem obdarzył słowo ,,verboten", którego użył co najmniej sześć razy. Kapitan, owszem, „w ogólności" rozumiał, o co chodzi, ale „w szczególności" mniej, więc w sposób równie jak dotąd „uprzejmy" poinformował oficera, co sądzi o jego zarządzeniach oraz gdzie je ma. 225 Elokwencja właściciela czerwonego oblicza oraz irytująca okoliczność, że musiał mówić do niego z dołu sprawiły, że młodzieniec ponownie zwrócił się do Artaxaty. — Proszę powiedzieć kapitanowi — szczeknął — że jego statek jest tymczasowo aresztowany i nie wolno nikomu schodzić na ląd! Komentarz, który popłynął po tych słowach z góry, zdenerwował go do reszty. — Radzę wytłumaczyć temu panu na mostku, że lepiej będzie, jeśli zachowa powściągliwość! Sytuacja jest bardzo poważna i lepiej dla niego, żeby to wreszcie zrozumiał. Przyjdę do niego później, teraz nabrzeże jest zamknięte do następnego rozkazu! — On martwi się o swój ładunek, Hen- Leutenant — łagodził Artaxata. — Chciałby zaraz rozpocząć rozładowywać i nie rozumie opóźnienia. — Niech pan go zapewni, że rozładuje statek, gdy zostanie wydane odpowiednie zezwolenie. Mam zamiar zaraz tą sprawą się zająć. Władze niemieckie nie chcą dezorganizować normalnej pracy portu! ' Kazał swoim ludziom wpuścić Artaxatę na pokład. — Cześć Janiel! — dobiegło go powitanie z mostka. Podniósł głowę i u szczytu trapu ujrzał kapitana Eduarda Colonnę, uśmiechającego się jowialnie. Pogroził pięścią za oddalającym się oficerem. — Wejdź do mojej kabiny, Janiel. Przyjdę tam, kiedy tylko tu skończę. Nie spodziewał się, że w mesie kapitańskiej będzie na niego czekało dwóch milczących mężczyzn. Ich widok sprawił, że serce starego człowieka prawie przestało bić. Poczuł skurcz w klatce piersiowej i stracił dech. Oparł się o framugę drzwi i jeden z mężczyzn podbiegł mu na pomoc. — Pomóż mi, Roberto — usłyszał. Pozwolił obu mężczyznom podprowadzić się do fotela. — Przyniosę szklankę wody — zaofiarował się Roberto. Artaxata tymczasem wpatrywał się w brodatą twarz drugiego, w którym w jednej chwili rozpoznał genueńskiego agenta Cedra. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. 226 — Cedro... — wyszeptał wreszcie, ale młody człowiek położył palec na ustach i pokręcił głową. Z niepokojem wpatrywał się w twarz Artaxaty. w którego głowie kłębiły się nie wypowiedziane pytania. Dlaczego Cedr znalazł się na tym okręcie? Dlaczego? Przecież powinien być w Anglii razem ze swym kuzynem Robertem! Nie tu, na Boga, nie w Genui pełnej niemieckiej piechoty morskiej i patroli przeglądających każdy zakamarek portu! — Wszystko będzie dobrze, staruszku — szepnął Raven, kładąc dłoń na ramieniu Artaxaty i lekko je ściskając. Roberto nadchodził ze szklanką, którą przytknął do warg Artaxaty. Ten pił wodę małymi łykami, a kołatanie serca z wolna ustawało. — Gracie -- wyszeptał z wdzięcznością —już trochę lepiej. Gdy w chwilę potem do kabiny wszedł kapitan Colonna, Artaxata czuł się na tyle dobrze, by ze spokojem zastanowić się nad sytuacją, którą tu zastał. Nie miał wątpliwości, że drugi człowiek był Robertem Corvo, lecz jeśli tak, to skąd wziął się, na miłość boską, w mesie kapitana ,,Croce di Savona"? Razem ze swym kuzynem, agentem brytyjskiego wywiadu Cedrem? Dlaczego są ubrani w ten sposób? Corvo jest oficerem Regia Navale, a wygląda jak jeden z majtków Colonny! Raven podobnie, choć z tą różnicą, że brak mu na biodrze pasa ze zwisającą kaburą pistoletu... Kapitan Colonna był pękatym i w tej chwili rozzłoszczonym, choć zazwyczaj bardzo dobrodusznym, człowiekiem. — Pieprzone Tedeschi! — przeklinał. — Co to znaczy, że nie pozwolą nikomu zejść na nabrzeże? I dwóch żołnierzy przy trapie?! Niech ich jasna cholera... Jego gniew stopniał na widok Artaxaty. — Jak się cieszę, że znów ciebie widzę, stary druhu! — serdecznie ściskał mu dłoń. — Ale coś licho wyglądasz, czy ty się dobrze czujesz? — Trochę zasłabłem, Eduardo. starość... Ale mi przejdzie, już jest lepiej... — uniósł brwi i znaczącym ruchem głowy wskazał dwóch mężczyzn za sobą. Colonna podniósł wzrok, jakby dopiero teraz zauważając ich obecność i zrobił szeroki, przepraszający gest w kierunku Corva. — Och, przepraszam pana, przepraszam. Całkiem zapomniałem, że tak się panu śpieszyło z zejściem na ląd! Ale i tak nie ma tych ludzi, którzy mieli was oczekiwać na nabrzeżu. 227 — Co tam się dzieje?! — ostro przerwał mu Corvo. Colonna z zakłopotaniem zwrócił się do Artaxaty. — Janiel, możesz nam powiedzieć, co do cholery wyprawia się w tym zwariowanym porcie? Moi... ee... moi goście czekali na kogoś, kto miał ich stąd zabrać. Artaxata spojrzał na pistolet Corva. — Niemcy nie niepokoją cywilów — powiedział. — Wygląda na to, że polują głównie na oficerów Regia Navale. — Polują? — powtórzył Corvo. — Tak, signore — Artaxata wskazał na jego pistolet — i na każdego, kto nosi broń. Nie radziłbym panu z tym schodzić na ląd, pana zaaresztują, a tę zabawkę zabiorą. — Czy pan nam w końcu powie, co tu do diabła się dzieje?! — zdenerwowany Corvo postąpił krok do przodu. — Przecież pan musiał to widzieć, gdy byliście tam, w zatoce...? — Widzieć? Co? — z desperacją wykrzyknął Corvo. — Cała Regia Navale odpłynęła, signore, i wygląda na to, że w celu przyłączenia się do Brytyjczyków i Amerykanów. Niemcy teraz zwracają się przeciw nam i przejmują porty. Mówi się, że będą okupować całe Włochy oraz samotnie walczyć przeciw brytyjskiej armii, która wylądowała w Kalabrii. Corvo z osłupieniem wpatrywał się w Artaxatę. W Colonnę też jakby piorun strzelił. Jeden Nick Raven uśmiechał się rozradowany. — Przy okazji, Eduardo — Artaxata poważniejąc przeniósł wzrok na Colonnę. — Ten szwabski oficer kazał, bym ci powiedział, że „Croce di Savona" jest tymczasowo aresztowana. Nabrzeże zostało zamknięte i masz wszystkich zatrzymać na pokładzie. Myślę — dorzucił wzruszając ramionami — że ma ciebie specjalnie na oku, żebyś im nie wyciął jakiegoś kawału. — Panienko Przenajświętsza! — wybuchnął lamentem Colonna. — Panienko Przenajświętsza! Co teraz będzie? Zabiorą mi statek, Janiel? — pełne przerażenia oczy wlepił w Artaxatę. — To będzie w dużej mierze zależało od ciebie, Eduardo. Myślę, że cię zostawią, jeśli będziesz wykonywał wszystko, co ci każe niemieckie dowództwo. No i jeśli nie będziesz miał nic przeciw temu, że wszędzie, nawet na mostku kapitańskim, będzie cię pilnował ich oficer. 228 — Mam być kukłą na moim własnym statku? — zdenerwował się Colonna. — Niedoczekanie! — Stracisz statek — ze smutkiem powiedział Artaxata. — Nadchodzą czasy, gdy wielu z nas będzie musiało dokonać trudnych wyborów, by być w zgodzie z własnym sumieniem. — A jak ty postąpisz? — z niepokojem zapytał kapitan. — Twoje interesy są w tym porcie. Bez ciebie wszystko tu się zawali. — Myślę — powiedział Artaxata — że jeśli odmówię współpracy, Niemcy znajdą kogoś innego do aprowizacji okrętów i do zarządzania suchym dokiem. Dadzą swoich inżynierów do kierowania robotnikami portowymi i zarekwirują moje holowniki. Ale ja nie będę z nimi walczył, Eduardo. Będę współpracował — uśmiechnął się chytrze. — Oczywiście na tyle, na ile pozwoli mi sumienie. — I co my teraz z wami zrobimy? — Colonna zwrócił się do Corva. — Wie pan, że o nic nie pytałem ani pana, ani pańskiego towarzysza. Miałem na uwadze dobro mojej współpracy z Regia Navale... ale teraz...? Waszych nazwisk nie ma w papierach statku, oficjalnie was tu nie ma. Jestem lojalnym Włochem, ale w takiej sytuacji... — W takiej sytuacji, kapitanie — przerwał mu Corvo — nie musi nic pan tłumaczyć. Jesteśmy dla pana wielkim kłopotem. Jeśli nas Niemcy znajdą na pańskim statku zadadzą pytania, na które nie będzie pan mógł odpowiedzieć. Rozumiem to i mogę tylko powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro, że znalazł się pan w tej sytuacji. — Przykro! — Colonna rozłożył ramiona w teatralnym geście i zwrócił się do Artaxaty, przywołując go na świadka swego oburzenia. — Słyszałeś, co on powiedział? Jemu jest przykro! I pewnie będzie jeszcze bardziej przykro, kiedy te pieprzone Tedeschi postawią nas pod ścianą i załadują po kulce w łeb! — Nie rozumiem — Artaxata udał zdziwienie, które tylko w części nie było prawdziwe — dlaczego Niemcy mieliby was rozstrzelać? — Nie pana sprawa — burknął zmieszany Corvo. — Wolałbym, usłyszeć, co na ten temat ma do powiedzenia Eduardo — chłodno zauważył Artaxata. — Jeśli jest coś, co stanowi zagrożenie dla jego życia, to jest to również moja sprawa. 229 Czy mógłby mi pan wyjaśnić, kim pan jest i co pan robi na tym, statku? Gniew i niepewność toczyły walkę na twarzy Corva. — Nie sądzę, żebym miał ochotę spowiadać się panu — odpalił. — Możesz mi powiedzieć, kim on jest? — spytał Colonnę Artaxata. — Eee... — zmieszał się kapitan i popatrzył na Corva. ale otrzymał ostrzegawcze spojrzenie. — Ja tylko wiem, że on jest w służbie dla Włoch. — No ładnie, wobec tego ja wam powiem trochę więcej! Trzy twarze zwróciły się w kierunku Ravena. Nie odzywał się do tej pory, ale teraz uśmiechał się szyderczo. — Siedź cicho, cugino — ostrzegł go Corvo. — Trzymaj się od tego z daleka! Raven uśmiechnął się ze zdziwieniem. — Dlaczego miałbym być cicho, Roberto? Przecież cokolwiek się zdarzy, ja i tak zostanę rozstrzelany. Jest jeszcze trzecie wyjście — możesz mi teraz zamknąć usta, zanim mnie wydasz w ręce Tedeschi. Co wolisz? Milczenie, czy wreszcie wybór, po której stoisz stronie? - Przestań ze mnie żartować, Nick — Corvo ze smutkiem spojrzał na kuzyna. — Jedyna rzecz, która mnie w tej chwili naprawdę obchodzi, to ratowanie twojej głowy. Nie ułatwiasz mi tego, wciągając do gry jakiegoś obcego faceta, który nie powinien się tym interesować. — Może ten facet, jak pan się wyraził, mógłby w czymś pomóc? — swobodnie wtrącił Artaxata. — Niby dlaczego? — uszczypliwie spytał Corvo. — Przecież pan nic o mnie nie wie. Z jakiego powodu miałby pan mi pomóc? — Tylko jedno mnie w tym obchodzi, młody człowieku, że pomagając panu, pomagam mojemu staremu przyjacielowi kapitanowi Colonnie wyjść cało z niemiłej raczej sytuacji. Rozumiem, że chodzi o to, żeby przeszmuglować was na ląd tak, żeby Niemcy nie widzieli? — Sami wyśliźniemy się o zmierzchu — opryskliwie powiedział Corvo. — Nie ma potrzeby fatygować ani pana, ani kapitana! 230 — To czyste szaleństwo — odezwał się Colonna. — Wszędzie aż się roi od Szwabów, nawet gdybyście prześliznęli się przez port, nie wydostaniecie się przez bramę. Nie macie żadnych papierów. — On ma rację — wtrącił się Artaxata. — Czy pan, signore, czyni cuda? — spytał Corvo. — Och, nie — wyrozumiale uśmiechnął się Artaxata — ale mam jedną przewagę nad Niemcami. Znam doki lepiej niż oni i, co ważniejsze, znam ludzi, którzy tu pracują. Wiem, po której stronie leży ich lojalność. Bo pan chyba nie wie, po której stronie leży pana lojalność skoro człowiek, którego nazywa pan „kuzynem" pyta, czy zastrzeli go pan własnoręcznie, czy odda Niemcom? Czy pan jest jego wrogiem? Corvo nie odpowiadał. — No, Roberto? — ponaglił go Raven. Corvo uśmiechnął się ze smutkiem. Nic nie mówiąc, odpiął pas z pistoletem i położył na biurku kapitana. Colonna i Artaxata przyglądali mu się z zainteresowaniem, gdy podszedł do Nicka i objął go niedźwiedzim uściskiem. Potem odsunął się i spojrzał mu w oczy. — Pokój, cugino! — miękko spytał. — Pokój, cugino — odpowiedział Raven. — Chyba zwariowali — szepnął Colonna do Artaxaty i skwapliwie uśmiechnął się do Corva, gdy ten obrócił się ku nim. — Wybaczcie, panowie, jeśli nie będę wszystkiego tłumaczył. Mój kuzyn i ja nie zawsze zgadzaliśmy się w przeszłości, ale teraz jesteśmy razem. Tak, Nick? — Tak, Roberto. — Oznacza to również — ciągnął Corvo z uśmiechem, patrząc na Artaxatę — że jeśli ma pan jakiś cudowny pomysł wydostania nas / tej matni, to obaj z równą ochotą pana wysłuchamy. Tak, Nick? — Tak, Roberto. — Chciał pan wiedzieć, kim jestem — kończył Corvo bardziej uroczystym tonem — jestem capitano di corvetta Roberto Corvo, dowódca Flotylli ,,Z" w Regia Navale. Wprawdzie Artaxata powiedział, że postara się pomóc, ale nie miał na myśli żadnego konkretnego planu. Teraz siedli i przeanalizowali kilka pomysłów, które im przedstawił. Najlepszy, jaki zgodnie 231 wybrali, opierał się na zapewnieniu Niemca, iż port będzie funkcjonował normalnie i wkrótce rozpocznie się rozładunek „Croce di Sa-vona". Potwierdzenie słuszności tego wyboru otrzymali już za parę minut. Ledwie Artaxata zszedł z trapu, by beż zwłoki zająć się organizacją ich ucieczki, ten sam młody oficer Kriegsmarine wszedł na pokład z tłumaczem i z wiadomością dla kapitana. Rozładunek „Croce di Savona" można rozpocząć już dziś, o dziesiątej wieczorem. Prawie dwie godziny siedzieli w ładowni dziobowej, zanim rozległy się kroki po stalowym pokładzie. Była dziesiąta i nocna brygada dokerów zjawiła się punktualnie. Wkrótce do ładowni weszło dwunastu robotników, którzy, ku zaskoczeniu ich obu, wcale nie zdziwili się obecnością nieznajomych. Przeciwnie, powitali ich nader wylewnie, żartując, że teraz dobrze im zrobi dźwiganie na plecach pięćdziesięciokilowych worków potasu. Rzeczywiście, godzinę później, po przerzuceniu kilku ton, Raven i Corvo czuli ból mięśni nawet tam, gdzie wcale nie podejrzewali, że je mają. Artaxata ostrzegał, że praca będzie ciężka i prawdopodobnie przez dwie zmiany pod rząd. Lecz nie była to wygórowana cena za wolność. Corvo coraz bardziej niepokoił się faktem, że wszyscy kręcący się po statku robotnicy zdawali się wiedzieć o ich obecności. Niektórzy tylko porozumiewawczo się uśmiechali, ale inni podchodzili i na oczach dwóch spacerujących po pokładzie niemieckich wartowników, gratulowali dzielnego przedsięwzięcia nieznajomym, których zdaje się prędko uznali za coś w rodzaju bohaterów podziemia. Było to powodem cierpkich uwag, jakie Corvo wygłosił na temat dyskrecji Artaxaty. — Chyba wszystkim w porcie o nas opowiedział. Któryś z nich w końcu wypaple! O siódmej rano nocną brygadę zastąpiła ranna zmiana i Corvo z Ravenem nadal nosili worki z hiszpańskim potasem. Ale nie trwało to długo. Wkrótce podeszło do nich dwóch młodych ludzi, którzy przedstawiwszy się jako Mario i Vittorio. wręczyli im swe dokumenty tożsamości i pozwolenia na pracę w dokach, potwierdzone tego dnia o szóstej rano przez Biuro Bezpieczeństwa Kriegsmarine. Mieli ustne instrukcje od Artaxaty: Corvo i Raven mają 232 opuścić doki razem z tą zmianą, trzymać się blisko brygadzisty o imieniu Tomasso, który będzie się nimi opiekował i po opuszczeniu doków mają oddać mu dokumenty Maria i Vittoria. Pracują przez dwie zmiany pod rząd, aż do jutra rana, więc to dla nich, jak się wyrazili, „żadna fatyga". Co więcej, byli wyraźnie zaszczyceni wybraniem ich przez Artaxatę do pomocy ..bojownikom o wolność". O piątej trzydzieści po południu dzienna zmiana zakończyła pracę i Corvo z Ravenem, słaniający się na nogach i od stóp do głów obsypani białym pyłem, dołączyli do grupy schodzącej na ląd. Minęli doki i razem ze wszystkimi stanęli w kolejce do wyjścia. Niemieccy policjanci sprawdzali każde pozwolenie na wejście i wyjście z portu i czasem kolejka zatrzymywała się, gdy przeprowadzali rewizję osobistą. Zdenerwowanie Nicka i Roberta rosło i gdyby nie tryskający humorem brygadzista Tomasso, który dyskretnie dołączył do nich jeszcze przed zejściem z trapu, być może uciekliby z powrotem do ładowni. — Ale się ślimaczą! Widać, że im brakuje baby, która by na nich czekała! — żartował na temat ślamazarnie pracujących wartowników i gdy nadeszła jego kolej, nie omieszkał natychmiast wyrazić swego zdania na temat odrywania ciężko pracujących robotników od ich żon i wieczornego posiłku. W rewanżu został dokładnie przeszukany przez dwóch ponurych drabów, którzy na papiery Corvo i Ravena ledwie rzucili okiem. — Więc po szklaneczce wina! — radośnie zawołał Tomasso, kiedy znaleźli się za bramą — zapracowaliśmy sobie na nie, co? — Mam nadzieję, że to niedaleko — jęknął Raven — jestem wykończony! — Kawiarnia jest niedaleko — dobrotliwie nalegał Tomasso — i dobrze się tam wami zaopiekuje! Musicie mi przecież oddać papiery Maria i Vittoria, zanim z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udam się w ramiona mojej ukochanej Angeliny. Hermann Schweichel, który przez ostatnie trzydzieści sześć godzin nie przerywał słóżby. zaczerwienionymi oczyma wpatrywał się zza biurka w wyprężonego przed nim porucznika. — Powiedział pan, że dowódca grupy tu idzie? Tutaj? 233 — Już jest na dole. Za chwilę wejdzie na górę. Schweichel zerwał się na równe nogi. • — Dlaczego nikt mnie o tym nie uprzedził?! — Nas też nikt nie uprzedził, admirał przyjechał dosłownie przed minutą! — tłumaczył się porucznik, ale nie zdążył skończyć, gdy drzwi otworzyły się szeroko i do pokoju łączności wszedł admirał Gerhardt z adiutantem. — Nie przerywajcie sobie, nie przerywajcie — zagrzmiał i skierował się do Schweichela. — Jakie pan ma wiadomości? — bez wstępu rzucił w kierunku szefa wywiadu. Był zdyszany. — Śledzimy sytuację z minuty na minutę, admirale. Nie jest za dobra... ja... myślałem, że pan jest w La Spezii. — W La Spezii jest kompletny bajzel! Jestem w drodze do Genui, by sprawdzić, czy przynajmniej tutaj jest trochę lepiej. Dostaliśmy cios w plecy, Schweichel. Regia Navale zrobiła nas na szaro! W portach zostały tylko te okręty, które nie nadają się do pływania! Ma pan wiadomości z Rzymu? Co się tam u diabła dzieje? — W tej chwili personel Kriegsmarine przenosi się z Rzymu do Frascati i mamy olbrzymie kłopoty z utrzymaniem łączności z Fras-cati. Tam jest rzeź, nalot prawie zmiótł ich z mapy. Jak wynika z meldunków, marszałek Kesselring miał szczęście, wychodząc z tego z życiem i teraz ma oczywiście trudne zadanie utrzymania kontaktu z pancernymi w Salerno. Czy wie pan, że Amerykanie i Anglicy zrzucili tam wielkie siły? Gerhardt ponuro kiwnął głową. — Wiedziałem o tym już w La Spezii. Niech mi pan lepiej powie o obecnej sytuacji, chcę wiedzieć, co dzieje się w każdym sektorze! Były to prawie same złe wiadomości: nie dość, że nocą w okolicy Salerno ukazała się olbrzymia flota aliantów, to również do portu w Taranto wpłynęły przez nikogo nie zatrzymywane brytyjskie jednostki. Siły nieprzyjaciela znajdowały się teraz w trzech oddzielnych punktach włoskiej ziemi: na obcasie, na czubku buta i w połowie cholewy. Jedyny pocieszający komunikat nadszedł od eskadry U-bootów, która miała bazę w Taranto. Po zaminowaniu portu uciekli i są teraz na Adriatyku, gdzie odcięli siły włoskiej Regia 234. Navale, zdążające na południe. Zatopili jeden niszczyciel, jedną kanonierkę i przejęli transportowiec „Leopardi". Więcej pomyślnych meldunków nadchodziło od sił lądowych. Północna grupa Rommla okupowała połączenia kolejowe z Rzeszą i przejścia alpejskie. Punkty strategiczne oraz znaczniejsze miasta były zajmowane przez jego oddziały postępujące szybko naprzód i zdobywające przez zaskoczenie całe garnizony włoskiej armii. Z nie mniejszą szybkością posuwał się na południe Kesselring, wychodząc na spotkanie wielkim siłom włoskim, skoncentrowanym w okolicy Rzymu. Schweichel przewidywał, że przed upływem drugiego dnia operacji „Achse" ponad pół miliona włoskich żołnierzy zostanie rozbrojonych i uwięzionych w ich własnych koszarach. W sytuacji, gdy afera z Regia Navale nie przyniosła im większej chwały, przynajmniej te sukcesy niemieckiej armii były pocieszeniem dla Gerhardta i Schweichela. Tak czy inaczej prawie cała włoska marynarka wojenna odpłynęła im sprzed nosa. —- Będą przypiekać nas na wolnym ogniu, Schweichel — z rzadką u siebie poufałością powiedział Gerhardt. Skończyli przegląd sytuacji we Włoszech i siedzieli teraz przy mocnej, czarnej kawie. — Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, panie admirale — z przekonaniem powiedział Schweichel. — Zrobiliśmy, Schweichel? Na pewno? — Gerhardt obdarzył go miażdżącym spojrzeniem. — Obawiam się, że nie będzie to dla pana wielkim pocieszeniem, gdy zostanie pan przeniesiony do Wehrma-chtu i wysłany na front leningradzki! Rzeczywiście, pan... — przerwał i szybko znalazł się u boku Schweichela. — Meldunek? Co to jest, Schweichel? — Z dowództwa Luftwaffe, panie admirale. — Czy wreszcie zaatakowali włoską flotę? Skurczybyki, zignorowali nasze doniesienia! — Pierwsze eskadry wyleciały o świcie... — Schweichel czytał i w miarę czytania meldował — ...główna treść meldunku pochodzi od pilota dorniera 217, który był wyposażony w sterowaną radiem bombę fritz-X... w sektorze piątym zaatakował formację trzydziestu sześciu włoskich okrętów... melduje bezpośrednie uderze- 235 nie na okręt wojenny klasy „Littoria"... który wywrócił się i zatonął. Jest coś jeszcze... Podał meldunek Gerhardtowi, który w milczeniu przebiegł go wzrokiem. — No cóż — powiedział — już widzę, jak Luftwaffe zbiera swoją porcję laurów. A my? — Zatopienie trzydziestopięciotysięcznika i podpalenie drugiego, to rzeczywiście niezły plon, panie admirale. — Och, ma pan oczywiście rację, Schweichel. Nie powinienem zazdrośnie patrzeć na sukcesy naszych lotników. — Telefon do pana na piątej linii! — z drugiego końca długiego stołu zawołał podoficer. — Odbieram! — powiedział Schweichel i podniósł słuchawkę jednego z trzech stojących przed nim telefonów. Wysłuchał meldunku w milczeniu, odłożył słuchawkę i powiedział do Gerhardta: — To był Seeler z Genui, ma dla nas coś na pocieszenie. Uważał, że to pilne i dowódca grupy powinien zaraz o tym wiedzieć. Lotniskowiec „Aquila" został oczyszczony z włoskiej załogi i Seeler przejął okręt w imieniu Rzeszy. Jest teraz strzeżony przez dwustu naszych ludzi. — Nieoceniony Seeler! — twarz Gerhardta rozpromieniła się. — To jedyna grubsza ryba, którą udało się nam złowić! Schweichel chrząknął z niezadowoleniem. — Panie admirale — powiedział — „Aquila" cały czas stała w stoczni remontowej niezdatna do wyjścia w morze. Gdyby Włosi chcieli ją wziąć ze sobą, musieliby całą drogę ją holować albo przewieźć lądem. — Wiem, wiem o tym, Schweichel — chytrze uśmiechnął się Gerhardt. — Ale czy my musimy to podkreślać w naszym raporcie do Berlina? Przygotujemy „Aquilę" do wyjścia w morze jak najszybciej, bez oszczędzania środków. A Seelera trzeba przedstawić do odznaczenia, w końcu to on przejął największy statek włoskiej marynarki wojennej! Stojąc w oknie biura Artaxaty, Nick przez lornetkę przyglądał się portowi. Od czasu jego wyjazdu z Genui wiele się zmieniło. Przede 236 wszystkim prawie w ogóle nie było widać okrętów wojennych. Właściwie jedynym, który można było za taki uznać, był potężny lotniskowiec widoczny za Starym Molem, w stoczni remontowej. Jego obecność w opustoszałym porcie była zastanawiająca. Odwrócił się od okna. Na twarzy wchodzącego Artaxaty na widok Ravena pojawił się szeroki uśmiech. — Znowu wyglądasz jak cywilizowany człowiek — pogratulował Nickowi. — I zaczynam się tak czuć. Dziękuję za ubranie. Za wszystko. — Ależ proszę cię, to nic takiego. Widzę, że nie pozbyłeś się brody? — Polubiłem ją — zaśmiał się Raven — no i jest moją maską. Roberto powiedział, że pewien nasz stary znajomy jest teraz wielką szychą w niemieckim zarządzie portu. Nie chciałbym wpaść mu v\ oko. — To by zburzyło wszystkie nasze plany związane z tobą — ponuro powiedział Artaxata. — Teraz będziesz spędzał dużo czasu w porcie... — Miałeś wiadomości z Londynu? — Wczoraj w nocy. Odwołali alarm. Od dziś jesteś Kolumbem Dwa. Oficjalnie! Wszystko pozostawili mojemu uznaniu. Raven uśmiechnął się do starego człowieka i uścisnął mu dłoń. — Czy mam zwracać się do ciebie „szefie"? Coś mówi mi, że sporo czasu upłynie, zanim się stanę takim zręcznym myśliwym jak Kolumb Jeden. — Prędko nauczysz się zarządzać wszystkim, tak jak ja — zaśmiał się Artaxata — i będziemy sobie równi. Moje małe imperium już jest za duże na jednego cezara, w dodatku starego i schorowanego Potrzebuję kogoś młodszego obok siebie, na kim mógłbym się oprzeć, rozumiesz? Niebo nie mogło mi zesłać lepszego kandydata! Raven spoważniał. — A co zrobiłeś z Robertem? Czy wszystko z nim dobrze? — Jest już w drodze na południe, do Brindisi. Zrozumiał, że to dla jego dobra. Pozostanie tam do czasu zajęcia miasta przez Brytyjczyków albo do nawiązania kontaktu z agentem. Tak czy owak dostarczą go potem do Taranto. — Czy rzeczywiście było tu dla niego zbyt gorąco? 237 — W końcu go o tym przekonałem. Znalazł się na rozesłanej przez Niemców liście poszukiwanych i byłby ostatnim głupcem, gdyby jeszcze chwilę pozostał w Genui. Niemiecka piechota morska przekopała co do centymetra tę jego bazę w Altaselva. — A jego matka? Tak się o nią martwił. — Obiecałem mu, że się nią zajmiemy. Będziemy jej strzegli. — Czy moje kuzynki są bezpieczne? — Na tyle, na ile bezpieczny może być ktoś, kto decyduje się na partyzantkę z Birandellim. Łączność z tymi jego Czerwonymi nie jest łatwa, ale według tego, co ostatnio słyszałem, siostry Roberta cieszą się dobrym zdrowiem i pogodą ducha. Również twój przyjaciel Kinloch... stał się już czymś w rodzaju legendy. Nazywają go II Rosso — nie dlatego, że walczy u boku komunistów, ale z powodu jego włosów. Mówią, że jest urodzonym bandytą. Na dźwięk nazwiska przyjaciela Raven poczuł ukłucie w sercu. — Ciekawe, czy jeszcze kiedyś go zobaczę... — mruknął bardziej do siebie. — Jeśli nie na tym świecie, to na następnym na pewno — powiedział Artaxata i nagle się zamyślił. — Bardzo pocieszające — bąknął Raven. — Przepraszam — westchnął stary człowiek. — Powtórzyłem tylko to, co niedawno powiedział mi pewien mój dobry przyjaciel. Kiedy to było? Tydzień temu? Nie więcej niż tydzień... i już nie żyje. Dowiedziałem się dziś, że poszedł na dno razem z ,,Romą". — „Roma"? Ten okręt wojenny, co to Szwaby przechwalają się, że go zatopili? — Niestety, tym razem jest to prawda — powiedział Artaxata. — Luftwaffe trafiła „Romę" jakimś nowym rodzajem bomby, o której Londyn chciałby zresztą trochę więcej wiedzieć. Cokolwiek to było, nie uratowało się wystarczająco wielu ludzi, żeby coś więcej powiedzieć. Mój przyjaciel miał na imię Armando i był jednym z tysiąca ] trzystu, którzy poszli na dno. — Jezu... tysiąc trzysta ludzi! — Raven położył rękę na ramieniu Artaxaty. — Przykro mi z powodu twego przyjaciela, Janiel. Starzec skinął głową w milczeniu. Potem wyprostował się i wskazał ręką na port. 238 — Szkoda, że ta druga „Roma" nie odpłynęła. To jej się przyglądałeś, gdy wszedłem? Raven kiwnął głową, — To lotniskowiec? Tak i też nazywał się „Roma". Przed wojną. Był dumą Włoch, królową północnoatlantyckich szlaków pasażerskich. Potem przyszła wojna i Regia Navale postanowiła przerobić go na lotniskowiec. — Dlaczego nie uciekł razem z innymi? Bo nigdy i nigdzie nie pływał, możesz za to podziękować RAF-owi. Rok temu porządnie go uszkodzili i dopiero teraz znów zaczyna wyglądać jak statek. Trzeba go było prawie odbudowywać. Nazwali go ..Aquila" „Orzeł", ale lepszy byłby „La Fenice" „Feniks". Raven znowu spojrzał przez lornetkę. Orzeł, co? — zamruczał — i znów chce rozłożyć skrzydła? Wygląda na to, że roi się na nim od Niemców. Hetherington siedział w kutrze motorowym, powoli kończąc objazd portu na Malcie. Chciał obejrzeć włoskie okręty wojenne i teraz zastanawiał się, dlaczego widok floty, która się poddała, jest tak niewypowiedzianie smutny. Być może powodowały to zbyt widoczne rany po bombach Luftwaffe na dumnej „Italii", uświadamiające, że ten trzydziesto-pięciotysięcznik przebijał się przez ogień nieprzyjaciela przez wiele setek mil tylko po to, żeby dostać się do następnej niewoli. Brat „Italii" „Vittorio Veneto" stał obok i Hetheringtonowi przyszła do głowy myśl, że powinny między sobą zostawić puste miejsce dla swojej siostry ..Romy". Miał dość. Zawołał do marynarza przy sterze kutra, żeby kierował się do bazy w Ricasoli. Odbiorą stamtąd porucznika Dempstera, młodego oficera łącznikowego, który był przewodnikiem Hetheringtona, oddam m do jego dyspozycji podczas krótkiego pobytu na Malcie. Ponieważ Dempstera jeszcze nie było, komandor doszedł do wniosku, że to raczej nie sprawy wojskowe tak długo zatrzymują go w Forcie Ricasoli, lecz ładna specjalistka od szyfrów z WRNS. By skrócić sobie czas oczekiwania, przechadzał się wzdłuż falo- 239 chronu, pod murami obronnymi fortu. Nie chciał wchodzić do bazy i cieszył się, że jest sam. Wczoraj odbyło się huczne przyjęcie z okazji poddania się Włochów i w miarę wypijanego alkoholu radosna paplanina i entuzjazm stawały się nie do zniesienia. Od pewnego czasu nie lubił dużych zgromadzeń i coraz bardziej tęsknił za samotnością i ucieczką. Nie miał wątpliwości, że jest to znak zbliżającego się kryzysu nerwowego. Wszystko zaczęło się od operacji „Strzęp" i teraz, analizując swą przeszłość, dochodził do wniosku, że jest winien sam sobie. Nagłe obdarzenie go ogromnymi kompetencjami, do tego z rąk samego Churchilla, uderzyło mu do głowy i wywołało złudne przekonanie, że jest kimś w rodzaju supermena, który w pojedynkę może wygrać wojnę. Oszukiwał sam siebie wierząc, że operacja porwania Corva z Włoch jest najważniejszym pojedynczym przedsięwzięciem tej wojny i jej wykonanie zmieni bieg historii. Prawda, którą teraz musiał przełykać była taka, że operacja „Strzęp" należała do wielu ubocznych akcji, więc mimo że się nie udała, nikt nie żądał głowy Hetheringtona na tacy, nie było nawet wzajemnego obwiniania się. Dużo czasu upłynęło, nim komandor zrozumiał, że spektakularny sukces byłby przyjęty z tą samą obojętnością, z jaką zareagowano na porażkę. „Trudno, stary, nie bierz sobie tego do serca, nie możemy stale wygrywać". Nikt nie kwestionował środków bezpowrotnie straconych w operacji „Strzęp", choć biorąc pod uwagę same pieniądze, zmarnował fortunę. Zdawało się to nikogo nie obchodzić: więcej szło z dymem każdego dnia, na przykład jeden spitfire kosztował dwadzieścia pięć tysięcy funtów. A Hetherington wydał nie więcej niż jedną czwartą tej sumy, takie drobiazgi były kroplą w morzu wojny. „Nie martw się o to, stary..." Większe i trudniejsze do pogodzenia się z nimi były dla Hetheringtona ofiary w ludziach, choć i w tym wypadku obowiązywało prawo wielkich liczb: gdy straty w ludziach liczy się na tysiące i dziesiątki tysięcy, pojedyncze życie utracone w pojedynczej operacji nie ma dla nikogo znaczenia. Kilka istnień, to tak jak kilka pensów: w bilansie idącym w miliony można je zlekceważyć. Ale Hetherington opłakiwał swoje pensy. Cierpiał z powodu 240 śmierci Jo Darling i na podstawie tego, co słyszał, z powodu śmierci Kinlocha, Nicka Ravena i Mikela Petrovica. Ich śmierć niczego nie dała. Operacja „Strzęp" była jedną wielką omyłką. Jego omyłką. „Nie możemy bez przerwy wygrywać, stary, szkoda twoich łez. Skończyło się, finito. Damy ci znać, gdy nadejdą z Genui jakieś wiadomości o tych zaginionych agentach. Tymczasem..." — brzmiał komunikat. Tymczasem były już inne zadania. Nadal toczyła się wojna i wkrótce Hetherington uświadomił sobie, że tak naprawdę nikt nie był zainteresowany powodzeniem jego operacji. A już w Admiralicji z pewnością nie uroniono nad tym ani jednej łzy — młody, ale dzielny oddział walk podwodnych przy Marynarce Królewskiej rozwija się, doprawdy, znakomicie i bez technicznych konsultacji jakiegoś włoskiego zdrajcy. Nikt więc nie winił Hetheringtona, operacja „Strzęp" została skreślona z kalendarza i natychmiast przez wszystkich zapomniana. Z wyjątkiem samego Hetheringtona: on nie mógł zapomnieć. A że nie było nikogo, kto by go obwiniał, winił sam siebie. Czuł się odpowiedzialny i to uczucie przytłaczało go, gdziekolwiek był. Łatwo to było zgadnąć po zmianie jego wyglądu: posiwiał i sprawiał wrażenie o dziesięć lat starszego niż w rzeczywistości. Jego oczy zapadły się, uśmiechał się rzadko i niepewnie. Pociągały go miejsca odludne, choć nie znajdował w nich spokoju. Odwrócił się i powoli szedł z powrotem. Odczuł ulgę, spostrzegłszy idącego mu naprzeciw Dempstera. — Chce pan zobaczyć końcowe obliczenia? — powitał go młody oficer. Wyjął ze skórzanej teczki kartkę i podał ją Hetheringto-nowi. Była to lista wszystkich jednostek Regia Navale, które po ucieczce spod niemieckiej kurateli trafiły do alianckich portów. Hetherington rzucił okiem na liczby: 5 pancerników, 8 krążowników, 33 niszczyciele, 39 łodzi podwodnych, 12 łodzi torpedowych, 22 okręty konwojujące, 3 stawiacze min... — Fantastyczne, prawda? — zachwycał się Dempster. — Brakuje jednej rzeczy — powiedział Hetherington — nie ma lotniskowca. — Nie wiedziałem, że makaroniarze jakiś mają. — Och, tak. Przerobili liniowiec pasażerski „Roma" na świetny lotniskowiec, nazwali go „Aquila". 241 — Ciekawe, co się z nim stało? — Został w Genui, pewnie nadal w niezbyt dobrym stanie. Przynajmniej tak wyglądał, kiedy go ostatni raz widziałem. Jakiś rok temu... — Był pan w Genui? — Dempster nie ukrywał niedowierzania wobec starszego mężczyzny, który już od dawna wydawał mu się dziwny. — Tak, zwiedzałem tę okolicę dzięki uprzejmości RAF-u. Pan też kiedyś powinien spróbować... zobaczyć, jak żyje druga strona — zachmurzył się — mówiąc inaczej, jak druga strona umiera. Obaj mężczyźni wrócili do kutra. — Do domu, Jones! — zawołał Dempster do znudzonego sternika — nabrzeże Urzędu Celnego. Usiedli na dziobie. Dempster miał dla Hetheringtona następne wiadomości: radio Berlin ogłosiło, że niemieckie wojska spadochronowe uwolniły Mussoliniego z Grań Sasso — górskiego azylu, gdzie go przetrzymywano w areszcie. — Wygląda na to, że Musso ogłasza północne Włochy republiką faszystowską — zakończył Dempster. — A jakie masz wiadomości z Salerno? — Obawiam się, że nie najlepsze. Nasi ledwie się trzymają, sytuacja jest tam wciąż niepewna. Czy ma to jakiś wpływ na pańskie plany? — Wątpię. — Nie mogę powiedzieć, żebym panu zazdrościł. Rano Hetherington poinformował go o swoim nowym stanowisku. Za kilka godzin będzie w samolocie do Palermo, skąd drogą morską zostanie przerzucony do Salerno jako specjalista uzupełniający w sztabie Piątej Armii. — A co pan sądzi o naszej współpracy z jankesami? — dopytywał Dempster. — Bardzo się z niej cieszę, już kiedyś z nimi pracowałem. — Piąta Armia może być w Neapolu, kiedy pan do nich dołączy. Na Boże Narodzenie może już pan być w Rzymie. Hetherington z powątpiewaniem spojrzał na młodego oficera. — Nie robię żadnych planów na Boże Narodzenie — powiedział — ani na to. ani na następne. To będzie długa wojna. 242 Część trzecia Aquila" XV. WIATR OD GÓR Kwietniowa noc była zimna i Alex Kinloch szczelniej otulił się kożuchem. Wspiął się na szczyt wzgórza, by przez lukę wśród drzew popatrzeć na ukryte głęboko między górami jezioro. Jak zwykle przed atakiem chciał być sam. Partyzanci myśleli, że w tym czasie modli się i pilnowali, żeby mu nie przeszkadzano. W rzeczywistości jego pragnienie wewnętrznej koncentracji nie miało nic wspólnego z modlitwą: zresztą byłoby odrażające modlić się o powodzenie w czymś, co jest po prostu bezlitosnym mordowaniem. Nie, jeśli będzie się modlił, to później. O przebaczenie, może... O oczyszczenie z grzechu swej czarnej duszy... Tak, na modły przyjdzie czas, kiedy ostygnie w nim gorączka i wrzenie krwi. Już stracił rachunek, ilu ludzi zabił w ciągu tych dwóch lat, odkąd poszedł w góry walczyć u boku Birandellego. Z początku wystarczającym powodem była zemsta za Jo: starczyło, że przypomniał sobie jej skatowane ciało, by żądza mordu rozpalała go jak pożar nie do ugaszenia. Teraz było inaczej, teraz zabijał nie dlatego, że on sam tego pragnął, ale że spodziewali się tego po nim inni. Zabijanie zmieniło się w fach i czuł, że nie rzuci go, póki ostatni wróg nie zniknie z włoskiej ziemi. Dwa lata w górach zahartowały go i wyostrzyły instynkt samozachowawczy. Walczył teraz bez żaru i bez brawurowego gniewu, który sprawił, że imię II Rosso szeroko zasłynęło zarówno wśród przyjaciół, jak i wśród wrogów. Bił się chłodno z obojętnością kogoś dobrze zaprawionego w boju. 245 Zirytowany odwrócił się od jeziora, gdyż leśną ścieżką nadchodził nowy nabytek partyzantów, major Mackintosh, zrzucony na spadochronie członek sił Specjalnych, którego zadaniem było zespolenie luźnych grup partyzanckich, bezładnie nękających Niemców w górach północnych Włoch, i włączenie ich w strategię wojsk sprzymierzonych. — Czas do wymarszu! — niecierpliwie odezwał się do Kinlocha. Alex spojrzał na zegarek. — Jeszcze dziesięć minut, majorze. Niech pan przez chwilę da swemu tyłkowi odpocząć i popatrzy na piękne widoki. Maior skrzywił się lekko. —- Zimno jak diabli, trzęsę się cały. — Zdenerwowany? — Wcale nie jestem zdenerwowany' — niezadowolonym tonem odparł Anglik. — Po prostu zmarzłem na kość. Dość mam tego bezczynnego siedzenia. — Musimy dać Birandellemu czas na zajęcie pozycji. było iść z nim, im na pewno nie jest zimno. Już niedługo będą się pocić jak świnie. Birandelli wraz z setką ludzi kierując się ku górom, oskrzydlał teraz silnie strzeżone ugrupowanie wroga, by potem je zaatakować od frontu, gdy Kinloch od tyłu, prześliznąwszy się przez pełną luk obronę przeprowadzi krótkie, ostre uderzenie. Kinloch nie wątpił, że jego grupie przypadło nieco łatwiejsze zadanie. Ostatni raz spojrzał na spokojną, wijącą linię jeziora. — Dobra, idziemy, majorze. Zobaczymy, czy nasze łodzie wyścigowe utrzymają się na wodzie. Szybkim krokiem zszedł w dół ku kamienistej plaży, gdzie kołysał się tuzin gumowych pontonów częściowo wyciągniętych na brzeg. Widząc, że Kinloch wraca ze swej pustelni na wzgórzu, partyzanci zaczęli złazić z drzew. Przez chwilę spacerował między luźnymi grupkami chłopaków, chcąc się upewnić, czy dobrze pamiętają plan ataku obmyślonego wspólnie z Birandellim. Mackintosh podążał za nim słuchając i taktownie wstrzymując się od ingerencji: jego rola oficera łącznikowego nie obejmowała bowiem taktyki walk partyzanckich, lecz skierowanie ich prze- 246 ciw obiektom mającym szczególne znaczenie dla dowództwa w Sienie. Nie zdziwił się. gdy na pierwszy ogień Siena wybrała dawną bazę Regia Navale w Altaselva. Odkąd ośrodek przeszedł w ręce Kriegs-marine, urządzono w nim bazę tak skutecznego szkolenia płetwonurków Rzeszy, że wkrótce niesłychanie wzrosła liczba ataków sabotażowych w Livorno i innych portach zajętych przez aliantów. Altaselva zaczynała robić się niebezpieczna i Siena życzyła sobie, by ją unieszkodliwić na zawsze. Na sygnał Kinlocha partyzanci zaczęli spuszczać pontony na wodę i po sześciu wchodzić do każdego z nich. Wypływali z osłoniętej drzewami zatoczki, by gęsiego pożeglować w stronę zakola jeziora przypominającego zagięty palec. Kinloch i Mackintosh znaleźli się w pierwszym pontonie. — To świństwo przecieka -— mruknął major. Klęczał w głębokiej na centymetr wodzie, której ponton nabrał przy wsiadaniu żołnierzy. Kinloch poskąpił choćby odrobiny uwagi jego cierpieniom i odezwał się dopiero po chwili: — Dwa kilometry w górę i jesteśmy na miejscu. To niedaleko. — Jest pan pewien, że od tej strony nie ma wart? — W każdym razie niczego, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. Do tej klasówki jesteśmy dobrze przygotowani, niech pan się nie martwi, majorze. Stanowiska obronne znajdują się tylko od frontu, po drugiej stronie. Założyła je jeszcze Regia Navale, gdy umacniała obóz i ci nowi niczego nie zmienili. A my wchodzimy kuchennymi drzwiami. W miarę posuwania się wzdłuż jeziora chłopcy nabierali wprawy w kierowaniu niezgrabnymi pontonami, które z początku zupełnie nie chciały ich słuchać. — Skąd je pan wytrzasnął?— szeptem zapytał Mackintosh — to chyba ostatnia rzecz, jakiej spodziewałbym się w obozie partyzanckim w górach. — Zdobycz wojenna, majorze Rok temu na via Aureba zastawiliśmy pułapkę na szwabski konwój i dostała się nam cała ciężarówka z tym cholerstwem. Nie wiedzieliśmy, co z nimi zrobić, więc je zatrzymaliśmy i teraz są, jak znalazł — Nie chciałbym czymś takim płynąć przez Atlantyk — westchnął zziębnięty i przemoczony major. 247 — Były zaprojektowane dla załóg bombowców Luftwaffe. Zawsze to lepsze niż płynięcie wpław — pocieszył go Kinloch i zarządził ciszę. Opłynęli tymczasem zalesiony cypel i wkrótce ujrzeli grupę białych domków, majaczących na drugim końcu jeziora. Tylko w jednym, stojącym na uboczu, paliło się światełko, reszta obozu pogrążona była w ciemnościach. Znajdowali się już tylko około pół kilometra od nich. Gdyby nie chlupot wioseł, nad jeziorem panowałaby zupełna cisza. Powoli płynęli w kierunku wystającego daleko w jezioro pomostu. Kinloch skulił się, mocniej zacisnął w dłoni swojego welroda i lewą ręką przytrzymując zwisający z szyi krótki karabin maszynowy, miękko wyskoczył na pomost. On prowadził, a pozostali jak duchy bezszelestnie sunęli za nim. Obok hangaru obudowującego koniec pomostu ujrzeli przycumowane dwie miniłodzie podwodne; dwie następne czekały na wodowanie na wózkach wewnątrz szopy. Rozsuwane drzwi szopy prowadzące do obozu nie były zamknięte i prawie bezgłośnie się otworzyły. Pojedynczo wysuwali się na obszerny dziedziniec, kierując się ku alei, która prowadziła do baraków. Każdy wiedział, co ma robić. W dwuosobowych grupach przemknęli przez plac i przyczaili się na swych pozycjach. Kinloch dał Mackintoshowi znak, by szedł za nim. Odłączyli od grupy i przebiegli w lewo. Przekradli się na tyły warsztatów i pomknęli ścieżynką ciągnącą się równolegle do skraju jeziora. Wkrótce w poprzek drogi wyrosło przed nimi ogrodzenie z siatki, otaczające cały teren ośrodka i z jednej strony ginące w wodach jeziora. Rzeczywiście, jedyną luką w tym ogrodzeniu było samo jezioro i właśnie tę okoliczność Kinloch określił jako „kuchenne drzwi", przez które wejdą. Dróżka skręciła wzdłuż ogrodzenia, prowadząc do zamkniętej bramy wjazdowej i usytuowanej obok niej drewnianej wartowni. Jedyne okienko było oświetlone i gdy podeszli bliżej, usłyszeli dochodzące ze środka męskie głosy. Już tylko parę kroków dzieliło ich od wartowni, gdy jej drzwi otworzyły się i na tle światła dobywającego się z wnętrza, ukazały się na progu sylwetki dwóch mężczyzn. Dyskutowali o wstrzemięźliwości seksualnej, której obaj nie zdawali się być zwolennikami. 248 Skojarzenie z sytuacją sprzed dwóch lat, gdy wspólnie z Biran-dellim atakowali Pensione Umberto było tak wyraźne i niespodziewane, że Kinloch na sekundę zamarł. Żołnierze uzbrojeni byli w karabiny maszynowe i gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, można było dostrzec panterki, takie jakie nosili niemieccy skoczkowie spadochronowi. Nie byli to jednak Niemcy, mówili po włosku, a czarne berety na ich głowach wskazywały, że są członkami znienawidzonego Brigate nero*. Kinloch bezszelestnie uczynił krok do przodu i powolutku, ostrożnie zaczął posuwać się w kierunku wartowni. Rozmowa urwała się i dwie głowy zwróciły się w jego stronę. — Hej, ty... — słowa uwięzły w krtani jednego z wartowników, gdy przeszyła go kula z welroda. Po pierwszym strzale zabrzmiał następny i obaj żołnierze osunęli się na kolana i upadli. Kinloch przestąpił ich ciała. We wnętrzu wartowni dwaj ludzie grający dotychczas w karty akurat sięgali po karabiny maszynowe, ale Kinloch był szybszy: zastrzelił ich, nim zdążyli zrozumieć, co się stało. Wszystko trwało nie więcej niż trzydzieści sekund i kiedy w drzwiach wartowni ukazał się Mackintosh, Szkot już z uwagą wodził palcem po wykazie połączeń telefonicznych z biurami i stanowiskami obrony w Altaselva. Z czerwoną opaską na czole wydał się Mackintoshowi jeszcze bardziej zbójecki niż zwykle. — Nieźle się urządzili, majorze... — powiedział z uśmiechem, ruchem głowy wskazując trupy. Oficer nic nie powiedział; słyszał niejedną legendę o Kinlochu i w duchu musiał przyznać, że żadna z nich nie była przesadzona. Ten człowiek budził grozę. — Na piecyku jest gorąca kawa — powiedział Kinloch — ma pan ochotę się napić? Mackintosh zamrugał oczami. — Nie brak panu zimnej krwi — powiedział. — Mamy trochę czasu — powiedział Kinloch, jakby nie słysząc jego słów i zmierzając w kierunku piecyka. — Musimy teraz poczekać dziesięć minut. Jak ta kawa pachnie! Dokładnie o pierwszej czterdzieści pięć rozległy się strzały ataku Birandellego. Z pagórka, na którym stał pałac Casa Nobile oraz od Wi: Czarna Brygada (pr-\p. wyd.). 249 łańcucha wzgórz obiegających południowy skraj jeziora zabrzmiał terkot karabinów maszynowych. Trochę bliżej, koło hangaru i baraków, zatrąbił klakson. Na ten sygnał czekali chłopcy Kinlocha i gdy mieszkańcy baraków pobudzili się i zaczęli wybiegać ze swych kwater, wpadali wprost pod ogień otaczających już cały obóz partyzantów. Akcja w pobliżu pomostu trwała dziesięć minut: tylko w jednym baraku szwadron Czarnej Brygady usiłował stawiać opór, ale dwa granaty wrzucone przez okna położyły kres ich wysiłkom. Przed drugą rano cały kompleks nad brzegiem jeziora był już w rękach partyzantów. Mały oddział, liczący mniej niż pięćdziesięciu ludzi, zniszczył trzykrotnie liczniejszą bazę wroga i wziął do niewoli dwa tuziny jeńców. Byli oni mieszaniną Kriegsmarine i marynarzy z IRN, głównie techników, zaś większość zabitych należała do Czarnej Brygady. Utworzono ją specjalnie do pacyfikacji górskich oddziałów partyzanckich i trzeba przyznać, że zadanie to spełniała z przerażającym okrucieństwem. Nie mogli spodziewać się łaski. W Altaselva nie dostąpili jej. Zostawiając garstkę ludzi do pilnowania pojmanych, resztę oddziału Kinloch poprowadził do Casa Nobile. Broniło się tam jeszcze paru oficerów i zlikwidowanie ich nie trwało długo. Kilku innych zajęło wieżę zbudowaną obok pałacu jeszcze w czasach napoleońskich. Alex nie widział potrzeby osobiście się tym zajmować i zostawił kilku ludzi, by rozprawili się z nimi. Podążył w kierunku pierścienia posterunków obronnych, strzegących Casa Nobile i bazy od południa i wschodu. Atak Birandellego był pozorowany i miał na celu tylko zmylić uwagę przeciwnika, by Kinloch mógł swobodnie zaatakować ich od tyłu. Podstęp udał się wyśmienicie. Birandelli wciągnął do tej pozorowanej walki główną obronę wroga tak dalece, że gdy od strony jeziora pokazała się grupka partyzantów z Kinlochem na czele, wzięli ich za nadciągające posiłki. Swój błąd zrozumieli dopiero w chwili, gdy z obu stron — od przodu i od tyłu — runął na nich grad pocisków. Jednak walka nie była jeszcze zakończona. Parę niedobitków] postanowiło drogo sprzedać swoje życie, więc zdobywanie kilku-' 250 nastu wyjątkowo dobrze skonstruowanych umocnień trwało ponad godzinę. I to był koniec. Wszystkie punkty obrony można było obsadzić partyzantami, a podekscytowany zwycięstwem Birandelli mógł w paradnej sali Casa Nobile serdecznie objąć Kinlocha i Mackintosha obwieszczając, że od tej chwili ten piękny dom staje się nową siedzibą dowództwa partyzantki. — Czy nie zapomni pan wystawić straży od strony jeziora? — żartobliwie dopytywał się Mackintosh uradowany, że wreszcie nadszedł kres udręki koczowania po jaskiniach. Lecz Birandelli potraktował jego pytanie niezwykle poważnie i zaczął mu wykładać, że ktokolwiek zechciałby zaatakować ich od północy, musiałby wpierw przedrzeć się przez trzydzieści kilometrów górskiego terenu, który należy do niego i nawet zając nie przemknie tamtędy bez jego zgody. Gdy Birandelli mówił, wzrok Mackintosha wędrował po zgromadzonych w pałacu partyzantach. Nagle spostrzegł szczupłą dziewczynę, dźwigającą na plecach ciężkie radio walizkowe. Była to Constanza Corvo, zastępująca radiotelegrafistę zrzuconego razem z Mackintoshem, który jednak tak nieszczęśliwie wylądował na spadochronie, że złamał obie nogi. Na szczęście Birandelli nie musiał długo się głowić, kim go zastąpi. Mackintosh widząc tę wiotką, pełną wykwintu Włoszkę obarczoną obowiązkiem dźwigania ciężaru ponad siły, poczuł się zażenowany. Wkrótce jednak zapomniał o swym zażenowaniu, jego miejsce zajęło bowiem oczarowanie i rozkosz. Sprawiła to Constanza, gdy z dystynkcją i wdziękiem oprowadzała go po Casa Nobile jak najdostojniejszego od czterech wieków gościa. Birandelli porozumiewawczo mrugnął do Kinlocha, kiedy głowy pochłoniętych rozmową Constanzy i Mackintosha zbliżyły się ku wazie zdobionej przez Angela Barilo, stojącej na marmurowym kominku. — Tylko spójrz na nią — strojąc miny, szepnął do Kinlocha — pięć minut w rodzinnym palazzo i już rżnie hrabinę. Nie może się wprost doczekać, żeby wrócił jej stary, dobry kapitalizm. Jak się spisywał ten Inglese, Alex? — spytał, zmieniając temat. — Nieźle, jak na kapitalistę... — uśmiechnął się Kinloch. Mimo skłonności do narzekań i wyszukanego wysławiania się Mackintosh okazał się bardzo bojowym partnerem w walce. Własno- 251 ręcznie zlikwidował dwa bunkry z karabinami maszynowymi, pod-czołgawszy się do nich na tyle blisko, by przez okienka strzelnicze wrzucić do ich wnętrza granaty. Kinloch był pewien, że jego przełożeni w Sienie nie pochwaliliby sposobu, w jaki wyższy oficer osobiście narażał się na ryzyko. Jeśli Mackintosh chciał w ten sposób coś Kinlochowi udowodnić, to mu się udało. — Major zdaje się o niczym tak nie marzy jak o tym, żeby jaśnie panienka została jego osobistym radiooperatorem — zniżonym głosem zauważył Birandelli i przewrócił oczyma na znak, że major na pewno miałby na myśli również inne obowiązki takiego podwładnego względem siebie. — Jest w tym całkiem dobra — niewinnie stwierdził Kinloch. — Mikel Petrovic nieźle ją wyszkolił. Była to prawda. Constanza pomagała Petrovicowi w konstruowaniu ze zdobycznych niemieckich części ich pierwszego partyzanckiego radia, a potem pilnie studiowała tajniki jego obsługi. Robiła to również po tym, jak Petrovic zginął podczas nalotu junkersa 88 w 1944 roku. — Nie wiem, czy jej na to pozwolę — głośno zastanawiał się Birandelli — choć może on ma rację, że udział w akcjach bojowych to dla bab zadanie ponad ich siły. Twierdzi, że na gwałt potrzebuje radiooperatora, który mówi i pisze po angielsku. — Niech mnie weźmie — mruknął Kinloch. Birandelli parsknął. — Nie wiem, czy spodobałyby mu się twoje nogi! Mackintosh z Constanzą właśnie przechodzili od wazy do obrazu Maraliana, gdy Birandelli przywołał ich do siebie. — Jeśli pan chce signorinę, niech pan ją sobie weźmie — powiedział bez ogródek — tylko proszę bez różnych takich... — puścił do niego perskie oko. Mackintosh poczerwieniał i pompatycznie oznajmił, że prosi o usługi signoriny tylko z powodu nieszczęśliwego wypadku jego własnego radiooperatora, zaś kontakt ze Sieną powinien być utrzymywany bez przerwy. — No to mam nadzieję, że nie będziecie państwo tracili więcej czasu i poinformujecie Sienę o naszym dzisiejszym zwycięstwie! — przerwał mu Birandelli. Mackintosh sztywno przytaknął. — A jeśli o tym mowa — kończył Birandelli — to niech 252 pan im powie, że wiatr od gór jest już wystarczająco silny, by jego podmuch dotarł aż do morza. — Nie sądzę, żeby w tej chwili interesowały ich prognozy meteorologiczne — zauważył Mackintosh. — Ja nie mówię o pogodzie, Inglese. Niech pan powie swoim przełożonym, że Birandelli jest już gotów, by zmieść faszystów do morza. Tysiące ludzi pragnie połączyć się z nami w rozstrzygającej walce. Niech pan powie, że Birandelli i II Rosso czekają na sygnał, by rozpocząć bitwę o Genue. Raven skręcił łódź motorową w kierunku pływającej przystani przy Ponte dei Mille. Już z dala widział, że kapitana Luigi Fer-raro jeszcze tam oczywiście nie ma, wyłączył więc silnik i pozwolił łodzi dryfować rozpędem aż do schodków przystani. Od osiemnastu miesięcy był pracownikiem Zarządu Portu i zdążył przywyknąć do wiecznego czekania na Ferrara. Uważał jednak tę pracę, którą zdobył dzięki Artaxacie, za wyjątkowo korzystną, gdyż dawała niesłychane możliwości penetracji całego terenu portu dla potrzeb wywiadu. Nikt bowiem bardziej nie interesował się najdrobniejszymi nawet działaniami w porcie niż główny oficer morski Consorzio del Porto, a Raven, będąc jego przewoźnikiem, adiutantem i w ogóle chłopcem do wszystkiego, z oddaniem czynił to samo. W rezultacie Raven — alias Giovanni Cedro, alias Kolumb Dwa — zaczął za pośrednictwem Artaxaty przekazywać aliantom na bieżąco mnóstwo najtajniejszych informacji, tak że wkrótce Niemcy nie mogli zrobić w porcie niczego, o czym natychmiast nie wiedzieliby ich anglo-amerykańscy wrogowie. Tak więc Artaxata i Raven tworzyli udaną i efektywną spółkę. Jej początek zbiegł się w czasie z podjętą w Londynie decyzją o związaniu się — również w dziedzinie wywiadu — z Amerykanami. Informacje Kolumba przekazywano odtąd nie tylko Anglikom, ale i walczącym na terenie półwyspu armiom amerykańskim, jeśli więc Kolumb Jeden pracował dotąd wyłącznie dla Londynu, to wspólne działanie ich obu miało wspomagać szefostwo połączonego wywiadu, mieszczące się w Casercie koło Neapolu. Ponieważ alians Artaxaty z jego ulubień- 253 cem nastąpił samowolnie i bez oficjalnego błogosławieństwa, postanowiono uregulować status Ravena, przenosząc go ze służby brytyjskiej do amerykańskiej. Jako obywatel USA znalazł się teraz na liście płac MID-u z wynagrodzeniem odpowiadającym randze majora armii amerykańskiej. Prócz co" dzień grożącego niebezpieczeństwa praca Ravena miała jeszcze jeden wyjątkowo niemiły aspekt: osobowość głównego oficera morskiego z Consorzio del Porto, którą od pierwszej chwili Nick uznał za nieznośną. Przede wszystkim kapitan Ferraro nigdy w życiu niczym nie kierował, a i to nowe stanowisko było czystą fikcją. Zająwszy port, Niemcy stworzyli je dla kogoś, kto zgodzi się, że jego główną funkcją będzie stawianie włoskich stempli pod niemieckimi rozkazami. Duma powstrzymała poważnych kandydatów Consorzio od zgodzenia się na coś takiego, więc dopiero po kolejnej negatywnej selekcji ostał się Luigi Ferraro, urzędnik biura Zarządu Portu. Tak jak nikt nie pchał się na stanowisko naczelnika portu, tak też nie było tłumu chętnych do prowadzenia jego łodzi motorowej. Wprawdzie trzej kandydaci uprzedzili Ravena, ale dwaj wylecieli po tygodniu jakoby za „bezczelność", trzeci zaś, niejaki Tucci, sam odszedł następnego dnia uznawszy, że z kimś takim pracować się nie da. Raven wytrzymywał już osiemnasty miesiąc, co więcej: prawie przyzwyczaił się do tego tchórzliwego bufona. — Giovanni! Giovanni! Kapitan biegł od budynku Consorzio, gwałtownie wymachując rękami. Raven zapuścił silnik i spostrzegł, że Ferraro nie jest sam: towarzyszyli mu dwaj oficerowie Kriegsmarine. Jednym z nich był Seeler. Raven widział Seelera w porcie wiele razy, ale zawsze dbał, by nie dać mu szansy przyjrzenia się przewoźnikowi. Teraz nie mógł tego uniknąć, Ferraro w lansadach i półukłonach prowadził obu Niemców prosto do motorówki. W przypływie nagłej paniki Raven po omacku wyjął z kieszeni koszuli ciemne okulary i założył je. Był przekonany, że tym razem Seeler go rozpozna. Lecz on nawet nie spojrzał na Ravena, bo całą jego uwagę pochłaniał Ferraro. Skakał wokół Niemca, stokrotnie przepraszając za skromną łódź i dziękując niebiosom, że taki dostojny gość 254 jak capitano-comandante raczy łaskawie postawić w niej swoją nogę. Wyraźnie poirytowany Seeler dał mu wreszcie do zrozumienia, że owszem, chętnie postawi w łodzi kapitana swą nogę, ale pod warunkiem, że bez niego. — Odpływamy! — przynaglił Ravena, gdy razem z drugim oficerem zasiedli w motorówce. Ferraro patrzył ze smutkiem, gdy Raven, włączywszy pierwszy bieg, odbijał od przystani bez swego szefa. Naczelnik portu zdawał się walczyć ze łzami. — Vorrei andare alla Calata Canzio*\ — huknął Seeler do Ravena po włosku, z wyraźnym akcentem niemieckim. — Bacino delia Lanterna... Calata Canzio. Capisce**, Giovanni? — Si, capitano. Calata Canzio. Capisco — odpowiedział Raven modląc się w duchu, żeby Seelerowi odechciało się dłuższej z nim pogawędki. Otworzył przepustnice i pełnym gazem skierował motorówkę przez pustą przestrzeń Starego Portu. Gdy przepływali przez przesmyk między falochronem a nabrzeżem paliwowym, wyciągnął rękę na zachód, w kierunku widniejącego w oddali trzystumet-rowego pasa betonu. — Calata Canzio, capitano! — zawołał do Seelera. Obaj Niemcy, którzy przez całą drogę pilnie studiowali rozłożone na kolanach mapy portu, jednocześnie unieśli głowy. Seeler pokazał palcem, że zejdą tam na ląd. Nick przycumował łódź i czekał, gdy tymczasem oficerowie, stojąc nad wodą, zawzięcie o czymś dyskutowali, co chwilę zaglądając w mapy i pokazując sobie pas wody, będący wschodnim wejściem do portu. Wreszcie zadowoleni zasiedli znów w motorówce i wydali Ravenowi polecenie powrotu do przystani przed Con-sorzio. Kiedy mijali doki Lanterny, nagle dobiegł ich huk eksplozji i towarzysz Seelera, mówiąc coś z podnieceniem, wyciągnął rękę w kierunku wschodniego wejścia do portu. Raven spojrzał i zamarł. Frachtowiec, który w czasie, gdy płynęli w tę stronę, był w jakimś celu tam holowany, teraz całą swoją stopięćdziesięciometrową długością zastawiał wschodni wjazd, dziobem prawie dotykając połu- — Wł • Chcę płynąć na nabrzeże Canzio! (przyp nyd.) —* Wł.: Do doku Lanterny... nabrzeże Canzio. Zrozumiałeś, Giovanni? (przyp. wvd) 255 dniowego falochronu. Jego rufa powoli się zanurzała i było jasne, że wielki statek tonie. Ładunki wybuchowe dobrze spełniły swoje zadanie, gdyż już parę minut po eksplozji woda pokryła pokład powoli pogrążającego się frachtowca. Ten widok zdawał się wielce radować obu Niemców, za to Raven mógł tylko bezsilnie zgrzytać zębami. Już trzeci okręt zatopiono w poprzek wschodniego wejścia do portu, a tymczasem alianci, jakoś zwalniali swój marsz na północ. Genuę wyzwoli się za późno, żeby jeszcze uratować port! Piąta Armia utknęła gdzieś wiele kilometrów stąd, na zimowej linii obrony niemieckiej wzdłuż rzeki Arno, a co gorsza jej główne uderzenie szło w głąb lądu. zostawiając La Spezię i Genuę na boku. Motorówka Ravena skierowała się między Stare i Nowe Molo, a tymczasem ze Starego Portu wypłynął następny frachtowiec, ciągniony przez holowniki. Raven poczuł się dziwnie zmieszany, rozpoznając w nim „Croce di Savona": od września 1943 roku, gdy wraz z Robertem opuścili jowialnego kapitana z czerwoną twarzą, już więcej go nie widział. Często zastanawiał się, co z nim się stało: czy przestał być dowódcą, czy Niemcy przejęli jego statek? Przez ostatnie miesiące widywał czasem ,,Croce di Savona", ale z oficerami Kriegsmarine kręcącymi się na mostku. Teraz frachtowiec wyglądał tak, jakby odbywał swoją ostatnią ' podróż; gdy holowniki terkocząc wlokły go w kierunku wschodniego wejścia, w jego wyglądzie było coś do głębi rozdzierającego. Ale Seeler i jego towarzysz nie zaszczycili frachtowca uwagą, ich zainteresowanie było skierowane wyłącznie na lotniskowiec ,,Aquila", przycumowany do nabrzeża Boccardo, po południowej stronie Starego Mola. Raven próbował podsłuchać ich ożywioną rozmowę, ale za głośny był warkot motoru. Na pływającej przystani czekał Ferraro i Raven nie miał wątpliwości, że główny oficer morski spędził dzisiejszy ranek wodząc za nimi lunetą z okien swego biura w Consorzio. Gdy przybijali do przystani Seeler podniósł się z ławeczki i nagle jego wzrok padł na Ravena. Przez chwilę wpatrywał się weń z niepokoiem. — Giovanni? Nazywasz się Giovanni? — Si, capitano — brzmiała spokojna odpowiedź Ravena, choć serce mu łomotało. 256 — Ja już cię kiedyś widziałem... — Si, capitano. Ja też widziałem pana w porcie wiele razy. Pochlebia mi, że pan zapamiętał moją twarz. — Widziałem cię gdzie indziej — nie odrywając wzroku powiedział Seeler — ja nigdy nie zapominam twarzy... Niespodziewanie Ferraro przyszedł Ravenowi z pomocą. Wybuchnął tak entuzjastycznym wrzaskiem z powodu ujrzenia znów capita-no-comandante we własnej osobie, że Seeler szybko wyskoczył na pomost, niecierpliwie odtrącając wyciągniętą dłoń. Warknął na towarzysza i odszedł, nie żegnając się z wielce rozczarowanym Ferrarem. — Czy będzie pan potrzebował łodzi, signore? — przerwał milczenie Raven. — Oczywiście że będę, idioto! — zaskrzeczał Ferraro. Chciał czegoś więcej niż tylko przejażdżki motorówką, chciał od swego giermka pełnej relacji o tym, gdzie byli i co robili. Wystawiając twarz na chłodny, morski wiatr Raven opowiedział mu o wizycie na Canzio, o zatopieniu frachtowca przy wschodnim wejściu i o zainteresowaniu obu Niemców „Aquilą". W miarę opowiadania twarz Ferrero przybierała coraz bardziej zgnębiony wyraz. Siadł na rufie bliżej Ravena, mamrocząc jakieś przekleństwa pod adresem Niemców. — Czy coś pana niepokoi, capitano! — zapytał z troską Raven. — Byłem głupi, Giovanni! — burknął ze złością, jakby to Raven był winny jego głupocie — wiesz, co Tedeschi zamierzają uczynić? — Jestem zwykłym sternikiem, signore — odpowiedział Raven — skąd miałbym wiedzieć, co Niemcy zamierzają uczynić? — Mają zamiar zatopić ,,Aquilę", ty tępaku! A potem wyrzucą mnie z pracy i ciebie też! Nie spoczną, póki zupełnie nie zniszczą portu, czy ty jesteś takim głupcem, że naprawdę tego nie widzisz? Czują, że przegrają wojnę i chcą się zemścić, niszcząc nasze porty i wszystko, co się w nich znajduje! Raven pomyślał, że urażone poczucie narodowe ujawnia się u głównego oficera morskiego dość późno, dotychczas bowiem wychodził raczej ze skóry, żeby dogodzić Niemcom we wszystkim, czego zażądali. — Dlaczego chcieliby zatopić „Aquilę", capitano! — z głupia frant dopytywał się Raven. 257 — Czy nie widzisz tego na własne oczy, matołku? Jak myślisz, dlaczego ta szwabska świnia kazała ci się zawieźć na nabrzeże Canzio? Bo chcą zatopić lotniskowiec między nabrzeżem a falochronem i zablokować wjazd w doki Lanterny i Sampierdareny. Port nigdy już nie będzie funkcjonował, nigdy! — To straszne, capitano! — Raven udawał wstrząs — i co z nami będzie? Już teraz plują na mnie i traktują jak kolaboranta, bo pracuję w porcie... Ferraro bacznie spojrzał na niego i wargi mu zadrżały. — Co ty bredzisz, Giovanni? — Niech pan pomyśli, signore — z udanym przestrachem ciągnął Raven — co ludzie powiedzą po zatopieniu „Aquili"? Że pomogliśmy Niemcom w tej zbrodni! Oj, źle będzie z nami... Te słowa wywarły oczekiwany efekt: Ferraro zbladł jak ściana. — Giovanni... jesteś moim świadkiem... Przecież wiesz, że próbowałem powstrzymać Tedeschi, widziałeś, jak ich prosiłem, jak kłóciłem się z nimi... „Ty kłamliwa świnio", pomyślał Raven uważając, aby nie okazać mu wzgardy. — Pan wie, że można zaufać Giovanniemu, capitano — powiedział, spostrzegając ulgę, jaką jego słowa przyniosły strapionej twarzy kapitana. — Zawsze byłem twoim przyjacielem, Giovanni — błagalnym tonem powiedział do Ravena. — Może byłem czasem trudny albo rozdrażniony, ale to z powodu wielkiej odpowiedzialności, którą musiałem dźwigać, broniąc naszego portu... Ileż zniewag musiałem znieść od Tedeschi... Zostawiony zupełnie sam... przez Consorzio... Ty to wszystko widziałeś, a ja zawsze byłem twoim przyjacielem, Giovanni. — Ależ nie wątpiłem w to ani chwili, capitano — powiedział zastanawiając się, który z nich jest większym kłamczuchem: on czy Ferraro. Był chłodny kwietniowy wieczór i Janiel Artaxata siedział w ciemnym pokoju swojej willi na wzgórzu, patrząc na swój ulubiony widok. Na kolanach miał gruby pled, a po bokach fotela dwie laski. którymi od pewnego czasu musiał sobie pomagać przy chodzeniu. Drzwi balkonu były szeroko otwarte i Janiel widział przez nie Genuę i port. Obrócił się, gdy weszła stara gosposia, zapowiadając gościa. Chwilę potem wprowadziła Ravena, ostrzegając go, by nie zapalał światła. Uściskali się serdecznie i Raven siadł. — Masz jakiś meldunek dla Caserty? — spytał Artaxata. Miał. Opowiedział staremu człowiekowi o wszystkim, co się zdarzyło i co jednoznacznie zdradzało zamiar -Niemców, by na zawsze pozbawić Genuę portu. — Już całkiem zawalili wejście zachodnie — powiedział. — Straciłem rachubę, ile statków zatopili koło Sampierdareny. Ponadto między molem Sottofluoto a falochronem Foreana zatopili setki olbrzymich, cementowych bloków, całych lat trzeba będzie, żeby to oczyścić. Teraz zajęli się wejściem wschodnim i na głównym torze wodnym, między falochronem Galliera a nabrzeżem Cagni, zatopili już cztery spore okręty. Nawet Ferraro wpadł w panikę. — Ferraro? Czyżby mu się nagle odmieniło? — Jak najbardziej. Zrozumiał, że wkrótce Szwaby opuszczą Genuę i jemu przyjdzie wypić całe piwo. Boi się, że jeśli port zostanie unieruchomiony, to ludzie go zlinczują — Raven uśmiechnął się. — Ten facet zasługuje na Oscara. Cały czas wiedział, do czego Niemcy zmierzają, a teraz próbuje odwrócić kota ogonem i mówi, że robił, co mógł, żeby uratować port. — Żałosny dureń — westchnął Artaxata. — To nie wszystko. On jest święcie przekonany, że ja go wybronię. Stał się słodziutki, że do rany przyłóż. Zdaje się, że wydelegował mnie do obwieszczenia światu, iż signore Ferraro własną piersią ratował Włochy przed Niemcami. Artaxata chwilę się zastanowił. — To nie jest takie głupie, Nick — powiedział. — Masz teraz wielką władzę nad nim, drogi przyjacielu. — Myślisz, że o tym nie wiem? Mam zamiar wycisnąć z tego szczura ostatnie soki. Na razie nie próbowałem go straszyć, współczuciem więcej wskóram. On teraz potrzebuje ramienia, na którym mógłby się wypłakać. Wybrał sobie moje. 259 — Tylko nie zrób błędu, zanadto mu ufając, Nick. — Wiem, ale będąc wyjątkową świnią, Ferraro jest zarazem wyjątkową kopalnią informacji. Pamiętasz, jak ci mówiłem o tych zaplombowanych wagonach, których Niemcy strzegą jak oka w głowie? Dowiedziałem się od niego, co w nich jest. — Co? Mów, na Boga! — Miny, Janiel. Specjalny ładunek min przysłany aż z Niemiec. Są nowe i bardzo, bardzo tajemnicze. Działają wspólnie z jakimiś nowymi, rewelacyjnymi podzespołami, które nazywają się MA 2 i AA 2... — Caserta natychmiast powinna o tym wiedzieć. Domyślasz się czegoś więcej? — Wiem tylko, że są groźne. Bardzo groźne. Według tego, co mówi Ferraro, gdy się je uzbroi, to koniec. Nie można już ich rozbroić, a najmniejsza wibracja spowoduje wybuch. Szwaby zamierzają około stu takich min założyć w obrębie portu, Ferraro widział plan rozlokowania ich. — Kiedy je będą stawiać? — Stawiacz min czeka w pogotowiu. Mogą zabrać się do tego w każdej chwili, ale sądzę, że zrobią to dopiero po przeholowaniu „Aquili" do nabrzeża Canzio. — O czym ty mówisz, o tym lotniskowcu? Przecież rok temu wstrzymali na nim wszystkie prace, po co mieliby go teraz przestawiać? — Bo wypełnili go taką ilością cementu, że starczyłoby na drugi Empire State Building. „Aquila" ma pójść na dno i zablokować wejście do portu. — Gdzie? — Przy końcu nabrzeża Canzio. Tak, żeby doki Lanterny i Sam-pierdareny zablokować na amen. Jeśli „Aquilę" ustawią tam w poprzek, to wjazdu do doków już nigdy więcej nie będzie. Genua przestanie być portem morskim. Mimo że Livorno już od dziesięciu miesięcy było w rękach aliantów, w porcie i jego okolicy wciąż panowała upiorna atmosfera czasów okupacji. 260 — Zimny dreszcz czuje na widok tego miejsca — powiedział kapitan, Sam Forrester do Hetheringtona. Jechali dżipem wzdłuż ulicy, którą porastały kępy trawy. Kiedyś było to ruchliwe centrum handlowe, a teraz stojące tu budynki były opuszczone lub zrujnowane. — Powinien pan to widzieć w lipcu... — odparł Hetherington. — Teraz już trochę zaczynają tu porządkować, choć w tym miejscu najmniej to widać. — Prawdziwe miasto upiorów — pokręcił głową Forrester — to robota Szwabów, prawda? — Tak, Niemcy to bardzo skrupulatni ludzie — zgodził się Hetherington. — Cała ta okolica należała do tak zwanej Czarnej Strefy. Wyrzucili stąd wszystkich Włochów, kazali im zostawić sklepy, domy, biura i między portem a resztą miasta utworzyli coś w rodzaju strefy izolującej port, strefy buforowej. Szacuję, że co najmniej sześć miesięcy przed wycofaniem się na drugą stronę rzeki Arno przewidzieli, że nie uda im się utrzymać portu. Tyleż czasu zajęły im prace związane z wyburzeniem doków i okolicy. Zniszczyli wszystko. — Słyszałem — wtrącił Amerykanin — że to samo teraz chcą zrobić w Genui? — Czyżby zamierzał pan temu zapobiec, kapitanie Forrester? — Ejże, niech pan mi wreszcie mówi Sam! Nawet generał tak mnie nazywa — z uśmiechem zerknął na Hetheringtona. — I wyjaśnijmy sobie na wstępie: to generał Truscott zamierza coś uczynić w sprawie Genui, ja jestem tylko jednym z jego podwładnych. Forrester — najnowsze uzupełnienie sekcji G2 w dowództwie Piątej Armii — był wysokim, jasnowłosym bostończykiem ze stopniem naukowym z prawa i nauk politycznych. Po godzinie znajomości Hetherington uznał, że go lubi. Zwłaszcza że bez oporów zgodził się wziąć na siebie zorganizowanie transportu na nadzwyczajną naradę, na którą obaj właśnie zostali wezwani. Forrester musiał się zerwać bardzo wcześnie rano, skoro punktualnie o siódmej stawił się w Livorno, żeby zabrać Hetheringtona. Komandor był pewien, że reszta podróży zorganizowana będzie z równą dokładnością. 261 Nie mylił się. Ledwie wjechali na lotnisko, już siedzieli w dwusilnikowym beechu C-45, który poderwał się w powietrze i skierował na Florencję. Tam już czekał na nich samochód z dowództwa Sił Specjalnych w Sienie. Mimo to przybyli ostatni. Ściany sali, do której zostali skierowani, obwieszone były mapami operacyjnymi północnych Włoch, a w kącie wisiały powiększenia zdjęć robionych z powietrza. Podwójny krąg krzeseł otaczał stół, którego jeden koniec zajmował prowadzący naradę amerykański pułkownik z OSS. Krótko powitał zebranych. Było ich prawie dwudziestu: brytyjskich i amerykańskich przedstawicieli sił lądowych, morskich i powietrznych, którzy w ten czy inny sposób byli związani z operacjami specjalnymi. — Mamy problem, panowie — powiedział pułkownik. — Oto on. Wziął ze stołu duże powiększenie zdjęcia lotniczego i podniósł je do góry. Pośrodku fotografii zakreślone były dwa owalne kształty, znajdujące się jeden obok drugiego. — To, panowie, jest lotniskowiec „Aquila", stacjonujący przy nabrzeżu Canzio w porcie w Genui. Zdjęcia zrobiono wczoraj o jedenastej z mosąuito RAF-u. Odłożył fotogram na stół i wziął drugi, prawie identyczny. — A to, panowie, fotografia tego samego nabrzeża dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej. — To znów nabrzeże Canzio — wskazał pojedynczy, owalny kształt zaznaczony na zdjęciu — przy którym jeszcze nie ma lotniskowca. Jest puste. Oderwał wzrok od zdjęcia i z poważną miną zwrócił się do zebranych. — Jak sądzicie, panowie, co mówią te dwie fotografie? Dlaczego Niemcy przesunęli lotniskowiec ze swego zwykłego miejsca postoju, w pobliże zewnętrznego falochronu? Powiem wam: niemiecka marynarka wojenna wypchała to maleństwo cementem i ma zamiar zatopić je u wejścia do genueńskiego portu. Jeśli to zrobią, zatarasują je na całe lata. Jest to coś, panowie, na co nie możemy pozwolić. Musimy uprzedzić Niemców i zatopić lotniskowiec dokładnie tam, gdzie w tej chwili stoi! 262 XVI. WYŚCIG Z CZASEM Hetherington siedział zamyślony na tylnym siedzeniu służbowego samochodu. Powrotna podróż ze Sieny do Florencji wlokła się w nieskończoność. Zastanawiał się, czy siedzący obok niego Forrester dzieli jego niepokój i złe myśli. Czy to nie dziwne, że „Aqiiila", której zniszczenie było kiedyś jego obsesją, znowu wracała jak widmo, rzucając mu nowe wyzwanie? Teraz, gdy jeden po drugim padały bastiony nazizmu i koniec wojny zdawał się bliski, gdy Rosjanie zagrażali Berlinowi i podchodzili pod Wiedeń, Amerykanie na zachodzie dotarli do Łaby, a armia brytyjska przekroczyła Ren...? Tu we Włoszech koniec też nie mógł być daleki. Całą parą ruszyła ofensywa wiosenna i z pewnością kwestią tygodni, jeśli nie dni, było przebicie się aliantów przez góry od południa i zajęcie równin północy. „Tak — myślał Hetherington — koniec nadchodzi. Być może jednak nadchodzi zbyt późno, by uratować Genuę?" Było coś groteskowo-ironicznego w przeznaczeniu tego okrętu, który nigdy nie wypłynął w morze, a wciąż groził i obie armie uważały jego zniszczenie za absolutnie konieczne. Jeśli zostanie zatopiony przez aliantów w miejscu, w którym obecnie stoi, Genua będzie uratowana. Jeśli zaś Niemcom uda się przesunąć go o sto metrów i tam zatopić, miasto umrze. Proste? Hetheringtonowi chciało się krzyczeć na kierowcę, żeby jechał szybciej. Żal mu było każdej uciekającej minuty, każda sekunda w tym wyścigu liczyła się na wagę złota. Był to wyścig z czasem, a zaczął się dwa dni temu, gdy marynarka niemiecka przesunęła ,.Aquilę" na nowe miejsce postoju, przy Calata Canzio. Dało to wrogowi całe dwa dni przewagi i biorąc pod uwagę wszystko, co należało teraz zrobić, mogło to być o dwa dni za dużo. Hetherington lękał się, czy bez względu na fakt, jak szybko uderzą, nie jest i tak za późno... — Ci faceci ze Sieny dali panu niezły orzech do zgryzienia — wyrwał go z tych rozmyślań Forrester. — Zastanawia mnie tylko, dlaczego nie poślemy po prostu paru latających fortec, które zmiotłyby ten lotniskowiec z powierzchni ziemi? 263 — Słyszałeś, co mówił ten facet z RAF-u? — burknął Hetherin-gton. — Żaden problem rzucić na doki parę ton bomb, ale kto 'da gwarancję, że „Aquila" pójdzie na dno? Ona nie może zostać na powierzchni wody, ona musi zatonąć. — No tak — kontynuował swe rozważania Amerykanin. — Facet wyglądał na takiego, który wie, co mówi. Duży nalot bombowy mógłby zniszczyć nie to, o co nam chodzi, a przecież my też będziemy chcieli korzystać z tych doków. Nie ma sensu pomagać Szkopom w ich programie niszczenia. Dopiero teraz widzę, że jest pan kimś! — zmienił nagle temat, spoglądając na Hetheringtona. — Nie miałem pojęcia, że z pana taka znakomitość. Nieźle musiał się pan spisywać w tej wojnie. — Znakomitość? O czym ty mówisz? — Ojej, komandorze, niech pan nie będzie taki skromny! Całe to pana latanie z misjami bojowymi nad Genuę... I to z Anglii, na miłość boską! Musiał pan być kimś wyjątkowym! — Wystarczył mi jeden raz. Nie słuchaj tych bzdur, w mojej wojnie nie było nic heroicznego. Czuję do niej obrzydzenie. Wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem, to było wymyślanie sztuczek, od których tracili życie różni nieboracy... — A operacja „Strzęp", o której mówił pułkownik? — nie ustępował Forrester. — On jest zdania, że odwalił pan kawał znakomitej roboty. — To była absolutna porażka — uciął Hetherington. Forrester wzruszył ramionami. — Powtarzam tylko to, co mówili inni. Może wtedy nie bardzo się opłaciło, ale teraz wyraźnie procentuje. Dzięki panu mamy w Genui faceta, który na bieżąco nam donosi o każdym ruchu Szkopów. Nawet wysrać się nie mogą, żebyśmy zaraz nie wiedzieli, jakiego koloru było ich gówno! No a ten drugi, z partyzantami... Musi mieć niezłą armię, jeśli jest gotów iść na Genuę i zdobyć garnizon z ośmioma tysiącami Niemców! Hetherington ze smutkiem potrząsnął głową. — Chciałbym móc sobie przypisać tę zasługę, ale nie mogę. Wątpię, czy ci dwaj podziękowaliby mi za to, co zrobiłem z ich życiem. Chryste, kiedy o tym pomyślę... — przesunął ręką po czole. — Byli nieszkodliwymi cywilami, którzy siedzieli sobie spo- 264 kojnie na karaibskich wysepkach, a ja wyrwałem ich stamtąd, by wciągnąć do tej świętej krucjaty... Ich lemiesze przetopiłem na miecze, pchnąłem ich do walki, choć zawsze wolałem, by było odwrotnie. Nie, wcale nie jestem dumny z tego, co im zrobiłem. Co w ogóle zrobiłem... Forrester, zmieszany metaforami Hetheringtona, opadł na tylne siedzenie. Miał wrażenie, że zmęczony tą wojną Anglik ma ochotę zamknąć się w sobie. Mimo wspaniałych rzeczy, jakie mówił o nim pułkownik w Sienie, Forrester zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Hetherington nie ma za mało siły woli i ochoty, by sprostać zadaniu, jakie na niego nałożono. W jednym Amerykanin miał rację: Hetherington nie chciał dłużej rozmawiać. Chciał myśleć — i to myśleć konstruktywnie — o ataku na „Aquilę". Dość miał już duchów przeszłości i rozpamiętywania operacji „Strzęp", chciał skoncentrować się wreszcie nad sposobami posłania lotniskowca na dno i to w tym nieprawdopodobnie krótkim czasie, w jakim to powinno nastąpić! Uważał, że operacja „Grzanka" powinna należeć przede wszystkim do marynarki. Potrzebna jest mała grupa uderzeniowa: szybko zaatakować, wysadzić cel w powietrze i równie szybko zniknąć. To ładnie, że specjaliści z połączonego wywiadu w Caser-cie pragną zapewnić bezpieczny odwrót; jeszcze ładniej, że planiści z Sił Specjalnych organizują porwanie jakiegoś włoskiego kolaboranta, który zna rozmieszczenie niemieckich stanowisk obronnych w porcie. Ale Hetherington chciał tylko jednego: żeby żadna z tych dywersji nie weszła w drogę głównemu zadaniu, to jest zatopieniu „Aquili", zanim ją Niemcy przesuną. Grupa opracowująca plan operacji składała się z czterech osób: prócz Hetheringtona byli w niej także: kapitan piechoty z Sił Specjalnych, Forrester z G2 w Piątej Armii i komandor porucznik /e sztabu Royal Navy. Ich siedzibą był pokój w skrzydle Akademii Morskiej w Livorno. Od pierwszej chwili Hetherington miał wrażenie, że komandor porucznik Butler został mu podesłany przez szatana, by sprawdzić jego cierpliwość. Na każdą propozycję przeprowadzenia operacji 265 w Genui smutno kręcił głową i niezmiennie stwierdzał: „Przykro mi, komandorze Hetherington, nie da się zrobić". Z nielepszym przyjęciem spotkał się szczegółowo przez Hetherin-gtona obmyślany plan operacji „Grzanka". Miałby on polegać na błyskawicznym wdarciu się do portu szybkiej łodzi torpedowej i zrzuceniu na wodę pontonów, których załoga za pomocą ładunków wybuchowych zrobiłaby wyłom w falochronie. Otwarłoby to drogę grupie szturmowej, która po przejściu przez wyłom zaminowałaby „Aquilę" i znikła najszybciej, jak to możliwe. — Przykro mi, komandorze Hetherington — pokręcił głową Butler — nie da się zrobić. Aby wykonać wyłom w falochronie trzeba tysięcy funtów ładunku wybuchowego, a do tego hałas spowodowany eksplozją postawi na nogi cały port grubo przed przystąpieniem grupy szturmowej do działania. Hetherington nie mógł nie przyznać mu racji. Znów byli w punkcie zero. — Zostaje tylko jeden sposób, żeby to przeprowadzić — westchnął, zdecydowany walczyć do ostatka. — Trzeba wysłać płetwonurków i miniłodzie podwodne. — Przykro mi, komandorze, nie da się zrobić — powiedział Butler. Hetherington spojrzał na niego rozdrażniony. — Nie mamy personelu ani sprzętu — tłumaczył Butler. — Od czasu lądowania w Normandii wszyscy nasi przeszkoleni ludzie siedzą we Francji i w Belgii. Nie mamy tu nikogo. — Widziałem przecież nurków pracujących w Livorno — zaprotestował Hetherington —jeszcze tydzień temu! — To byli Włosi — smutno powiedział oficer sztabowy — to nie nasi ludzie. — Więc cóż z tego! Użyjemy Włochów. — Nie da się zrobić — posępnie powiedział Butler. — Do diabła z tym pańskim „nie da się zrobić"! — wybuchnął komandor. — Niech pan choć powie dlaczego? Butler wydawał się głęboko zraniony jego tonem. — Niech mnie pan źle nie zrozumie... ja nie zamierzam przeszkadzać... — No to niech pan coś zaproponuje! — warknął Hetherington — | w ten sposób do niczego nie dojdziemy. 266 Butler zaczerwienił się. — Prawdę mówiąc... eee... osobiście nie jestem przeciwny zatrudnieniu Włochów — powiedział obrażonym tonem. — Wiem, że byliby zachwyceni możliwością odegrania się na Niemcach, zwłaszcza że od miesięcy domagają się czegoś, co nazywają „akcją zaczepną". Ale oficjalna linia postępowania zaleca zatrudnianie ich tylko do prac porządkowych, gdzie można ich mieć na oku... — Niech szlag trafi oficjalną linię postępowania! — powiedział Hetherington. — Czy oni są w stanie wykonać to zadanie? — Nie widzę powodów, aby nie byli. Zatopili wystarczająco wiele naszych okrętów w Gibraltarze, zrobili pierwszorzędne dziury w „Queen Elisabeth" i w „Yailancie" w Aleksandrii... takie widowisko na pewno bardzo by im się spodobało... — Butler spojrzał pytająco na Hetheringtona. — Czy chce pan porozmawiać z którymś z nich? Jest tu jeden starszy oficer, widziałem go dziś rano. — Myślę, że nawet powinienem — odparł Hetherington. — Co to za człowiek? — Świetnie mówi po angielsku — powiedział Butler. — Nie cierpi Szkopów i nie brak mu odwagi. Nie chciałbym rozbrajać min, których nastawiał tu w porcie. Dziwne, że pan go jeszcze nie spotkał, nazywa się Corvo. — Corvo? capitano di corvetta Roberto Corvo? — Ach, więc pan go zna! — ucieszył się Butler. Hetherington nie odpowiedział. Tak zaabsorbowały go własne myśli, że na chwilę zapomniał o obecności innych. Kinloch... Raven... teraz Corvo... Duchy operacji „Strzęp" nie chciały odejść. Deszcz wciąż padał, gdy Luigi Ferraro opuścił gmach Consorzio i nerwowo ściskając pod pachą swoją teczkę, pokłusował ku bramie portowej. Krople deszczu zmieszały się z potem na jego czole, gdy podawał przepustkę i czekał na jej zwrot. Trząsł się, myśląc o zawartości teczki i modlił się, by go nie przeszukiwano. Prawie omdlał ze szczęścia, gdy znów z przepustką w garści znalazł się za bramą. Wsiadł do tramwaju, ręce jeszcze mu się trzęsły, gdy płacił za bilet. Piętnaście minut trwało, nim po wyjściu z tramwaju odnalazł via 267 Ganzirri. Był to ciemny, ponury zaułek, a on takich okolic unikał zwłaszcza odkąd na ścianie jego domu ktoś namalował FERRARO-COLLABORATORE. Nieliczni przechodnie patrzyli na niego tak, jakby był wypchanym portfelem, którego właścicielem warto się stać nawet za cenę poderżnięcia komuś gardła. Kawiarnia Casa Ganzirri nie różniła się charakterem od uliczki i Ferraro zawahał się przed wejściem. Wreszcie wszedł do środka i zaraz się zatrzymał. — Szanowny pan życzy obiadek? — zagruchał tłusty właściciel. — Nie... — lękliwie rozglądał się wokoło — szukam signora Carucci... Powiedziano mi, żebym o niego zapytał. — Tędy — powiedział grubas i przez kuchnię poprowadził go do ciemnego korytarzyka na tyłach lokalu. — Tutaj — burknął otwierając jakieś drzwi i gdy Ferraro czekał, pchnął go z taką siłą, że zatoczył się na środek pokoju. Prawie wpadł na dwóch niemieckich żołnierzy, siedzących twarzami do drzwi, z ręcznymi karabinami maszynowymi na kolanach. — Przyszedł — powiedział grubas i zniknął. Półżywy z przerażenia Ferraro zorientował się, że w pokoju jest jeszcze ktoś trzeci. — Giovanni! — wykrzyknął z niedowierzaniem — ty? — We własnej osobie, pański motorówkowy do usług. Czy zastosował się pan do mojej instrukcji? — Tak, Giovanni, ale... — Czy przyniósł pan plan rozlokowania min w porcie? — Jest w mojej teczce, ale... Raven wyjął teczkę spod pachy Ferrara i rzucił okiem do środka. — Ja nie rozumiem... — trząsł się Ferraro — Giovanni... — Czego nie rozumiesz, Luigi? Tych telefonów które mówiły, co się z tobą stanie, jeśli nie zrobisz tego, co ci powiedziano? Ferraro przenosił wzrok z Ravena na dwóch milczących żołnierzy i z powrotem i nadal nic nie rozumiał. — Pracujesz dla Tedeschi, Giovanni? — zaskrzeczał — to pułapka'.' Raven roześmiał się. — Obiecaliśmy, że nic ci się nie stanie, Luigi, i tak będzie. Nie przejmuj się naszymi przyjaciółmi z Wehrmachtu, to Polacy. Też mają Szkopów dość i jakiś czas temu opuścili armię niemiecką. Będą nas osłaniać, gdybyśmy przy wyjeździe z miasta natknęli się 268 na jakichś ich dawnych kolegów. Choć nie przypuszczam, ostatnio Tedeschi boją się wystawić nos na ulicę. Zaczynają się tu czuć nieswojo. — Wyjazd z miasta? — główny oficer morski wciąż drżał jak osika. — Jedziemy na małą wycieczkę. Luigi. Szukałeś, jak wyjść z tego bagna, w które wpadłeś i my ci tę szansę dajemy. Więc nie sprawiaj nam kłopotów... Na potwierdzenie wagi swoich słów, Raven wyjął potężny pistolet automatyczny i pomachał nim w kierunku Ferrara. — Zawiążcie oczy naszemu gościowi — powiedział do jednego z Polaków — i ruszamy! Za restauracją stał niemiecki Kiibelwagen*, do którego pchnięto Ferrara między tylne siedzenia. Jeden z Polaków usadowił się tam pilnując, żeby nie było go widać, a drugi usiadł w szoferce przy Ravenie — obaj w mundurach i beretach Czarnej Brygady. Przy wyjeździe z miasta kręcił się tylko jeden patrol pieszy, który zresztą nie interesował się nimi. Droga ku górom była już pusta i koło północy ujrzeli warty Birandellego. Dwa kilometry dalej powitała ich Altaselva. Kinloch i Raven nie rozstali się jako najlepsi z przyjaciół, lecz teraz w obszernym hallu Casa Nobile ich nieufna rezerwa stopniała w jednej chwili. Padli sobie w ramiona i trwali przez chwilę w milczącym, mocnym uścisku. Potem odsunęli się nieco od siebie i ze wzruszeniem badali swe twarze, wstydząc się łez, które zaczęły płynąć im po policzkach. — Schudłeś — siąknął nosem Raven. — A ty zbrzydłeś! — odciął się Kinloch z pełnym czułości uśmiechem. — Co cię napadło, żeby zapuścić brodę? — Niektórzy lubią, jak ich drapie — twarz Ravena nagle zachmurzyła się. — Alex... ja wiem o Jo Darling... słuchaj, tak mi przykro, naprawdę przykro... Twarz Kinlocha skamieniała. Niem wóz terenowy, pot. łazik (pr:yp. wvd.). 269 — Życie toczy się dalej — powiedział cicho. — Chodź — pchnął Nicka w kierunku jadalni — twoje kuzynki na ciebie czekają, są tu obie, Constanza i Roma. Nasz cupo* też chce uścisnąć dłoń zwariowanego Amerykanina, o którym mu wciąż opowiadałem. Siostry Corvo z płaczem i śmiechem rzuciły się całować twarz swego kuzyna, zarzucając go pytaniami i przerywając, gdy próbował na nie odpowiedzieć. Birandelli zaproponował, by otworzyć butelkę wina, ale temu zgromadzeniu towarzyskiemu nie był pisany długi żywot. Ledwie wygodnie rozsiedli się w fotelach, gdy rozległ się warkot samolotu. Wybiegli przed dom i pomknęli w kierunku jeziora: obok pontonowego pomostu lądowała jednosilnikowa amfibia. Mackintosh już też tam był, a także Ferraro — wciąż z zasłoniętymi oczami — który dopytywał się żałośnie: — Co tu się dzieje? Co wy ze mną zrobicie? — Głowa do góry, Luigi — klepnął go Raven. — Pewni panowie we Florencji chcą zadać ci wiele pytań. Odpowiedz na wszystkie jak należy, a na pewno się tobą zaopiekują. Dobrze rozegraj swoje karty, a skończysz jak bohater! Główny oficer morski został wciśnięty do kabiny samolotu. Pilot wyjął z jego teczki i podał Mackintoshowi dużą, zalakowaną kopertę z dowództwa Sił Specjalnych. Po chwili amfibia mknęła po falach jeziora i wkrótce poderwała się w powietrze. Od trzech dni wiał tak silny południowo-wschodni wiatr, że nawet wody awanportu w Livorno były wzburzone. Od trzech dni Hetherington niepokoił się pogodą, jednak na szczęście w środę, 18 kwietnia warunki się poprawiły. Zegar na wieży Akademii Morskiej wskazywał dokładnie ósmą rano, gdy Hetherington szedł w kierunku osłoniętego pomostem basenu, stanowiącego miejsce postoju małych statków marynarki wojennej. Wiatr ustał, co więcej, prognozy meteorologiczne były jak najlepsze. Wprawiło to komandora w dobry humor. Zapalając trzeciego tego rana papierosa, patrzył zadumany na zgromadzone w basenie stateczki, które miały brać udział w operacji „Grzanka": * Wł • głowa. szef. wódz (prz\p. \vvd.). 270 wydawały się żałośnie kruche i niezdolne do dokonania tego, czego od nich oczekiwano. Usłyszał kroki i obrócił się, prosto w jego kierunku szedł Roberto Corvo. Nie ma odwrotu, trzeba się z nim spotkać. Tak jak się obawiał, Corvo brutalnie uciął pierwszą próbę porozmawiania o pogodzie. Wydawał się, oględnie mówiąc, urażony tym, że wykorzystawszy go jako konsultanta w przygotowaniu ataku na „Aquilę", Hetherington bez żadnych wyjaśnień powierzył tę misję grupie nurków dowodzonych przez kapitana Ernesta Forze. — Dlaczego pan to zrobił? — bez ogródek zapytał Corvo. — Załoga kapitana Forzy była do dyspozycji... — zmieszał się Hetherington — ...nie była to tylko moja decyzja. Odpowiedź nie zadowoliła Corva. Podejrzewał jakieś inne powody, ale Hetherington nie zamierzał zdradzać mu całej prawdy. Jakżeby mógł wyjawić mu, że o wyborze Forzy zadecydowała zabobonna trwoga komandora? A duchy operacji „Strzęp" podpowiadały mu, że obecność Corva sprowadzi na tę akcję nieszczęście? — I tak na ochotnika zaofiarowałem swe usługi kapitanowi Forzy — oznajmił Corvo. — I zgodził się? — Tak — odpowiedział Corvo — jeden z jego pilotów miał dziś rano gorączkę i mam nadzieję zająć jego miejsce. — Który z pilotów? — Porucznik Romito. Miał zaatakować „Premudę". „Premuda"! Więc jeszcze to... Hetherington rozzłościł się: — Przecież atak na „Premudę" został anulowany! „Premuda" stoi w Starym Porcie przy nabrzeżu Andrea Doria i sam Forza uznał, że próba dostania się tam byłaby samobójstwem! — Nie dla mnie — spokojnie odparł Corvo. — Jeśli ktokolwiek mógłby dostać się do niszczyciela, to właśnie ja. Znam ryzyko. Hetherington zmieszał się. Przecież Forza osobiście wykluczył „Premudę" jako cel numer dwa, uznawszy wykonanie tego za niemożliwe! Jakże iść teraz do niego i powiedzieć, że plan znowu ulega zmianie? Tym bardziej że właśnie Forzy dano prawo powzięcia ostatecznych decyzji... Choć z drugiej strony, rewelacje wyciąg- 271 nięte od tego włoskiego kolaboranta wskazują na to, że Niemcy nie poprzestaną na zablokowaniu doku Lanterny „Aquilą". Prócz zatarasowania głównego wejścia dwustupiętnastometrowym lotniskowcem, planują też zatopić „Premudę" w miejscu, które zwolni „Aqui-la". Znaczyłoby to podwójną blokadę portu i zdaje się — na trwałe. — Czy ma pan coś przeciw temu, żebym służył pod dowództwem kapitana Forzy, komandorze? — bezpośredniemu pytaniu Corvo towarzyszyło tak przenikliwe spojrzenie, że Hetherington z trudem je wytrzymał. — Nie — wymamrotał, odwracając wzrok. — Jeśli tego chce kapitan Forza, to ja nie mam nic przeciwko temu. — Dziękuje, komandorze. Pomyliłem się. Miałem wrażenie, że to coś osobistego... że z jakiegoś powodu nie wierzy mi pan. Cieszę się, że tak nie jest. Sprężystym krokiem odszedł wzdłuż nabrzeża. Hetherington patrzył za nim zawstydzony swoim celowym działaniem przeciw temu dzielnemu człowiekowi. Spojrzał na zegar Akademii Morskiej: była ósma piętnaście. Za siedem godzin rozpocznie się operacja „Grzanka". Dokładnie o trzeciej po południu port w Livorno opuścił dziwny, mały konwój: za dużą brytyjską MGB płynęły dwie włoskie łodzie MAS, do których doczepione były motorówki. Konwój szybko kierował się na północ i w trzy godziny później znajdował się o jakieś piętnaście mil na południowy zachód od Portofino. Widoczność była znakomita, ale wieczorem zapowiadała się mgła. Za horyzontem na północy leżała Genua. Stateczki zatrzymały się w oczekiwaniu na nadejście nocy. Włoskie kutry zwolniono z holu: od tej pory będą musiały płynąć o własnych siłach, bo brytyjska MGB z powodu zbyt głośnego silnika nie weźmie udziału w drugiej części operacji. Z uwolnionymi holami zawróciła i odpłynęła w kierunku morza, zostawiwszy czekającą na zmierzch i lekko dryfującą flotyllę. Podświetlona tarcza w zegarku Corva wskazywała kilka minut po ósmej, gdy znów włączono motory i stateczki ruszyły w dalszą drogę na północ. 272 — Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział spoglądający przez lornetkę szyper MAS-u. — Już widać Lanternę. Po prawej jest jeszcze jedno światło, to światło przy wejściu wschodnim. Corvo był już przebrany w strój nurka. Kiedy wydano rozkaz zatrzymania silników, kończył zapinanie aparatu do oddychania. Niedaleko od nich stanął drugi MAS i zaczęto spuszczać do wody pierwszą „świnię". Teraz przyszła kolej na małe motorówki — MTSM-y, które miały być holownikami trzech „świń", spuszczonych z większych jednostek. Minęło pół godziny, zanim gotowe do drogi załogi znalazły się na pokładach trzech motorówek. Numerem Dwa dla Corva miał być podoficer Yettraino, którego wybrano spośród sześciu ochotników. — Już niedługo — cicho powiedział do niego Corvo. — Idealna noc na coś takiego — z uśmiechem odparł chłopak. Rzeczywiście, noc była wspaniała: księżyc wysoko, drobne chmurki na niebie i lekka mgła nad wodami morza. Z trzema „świniami" na holu motorówki płynęły w stronę genueńskiego portu. Wejście wschodnie było teraz o mniej niż osiem mil od nich i przez dwadzieścia minut łodzie płynęły wprost w jego kierunku. Następnie skręciły o parę stopni na północny wschód i terkot silników umilkł. Corvo i Vettraino zsunęli się do wody i wpław dostali się do swojego „świniaka". Obok porucznik Conte i jego Drugi — Mar-colini — zrobili to samo. Zaraz za nimi, z trzeciej motorówki wskoczył do wody najmłodszy pilot aspirant Manisco i jego towarzysz, Yarisi. Gdy wszystkie trzy łodzie zostały obsadzone załogami, zaczęła się próba sprawności. Od dość dawna żadna z torped nie brała udziału w akcji, wszyscy mieli więc obawy, że odbije się to na ich niezawodności. Również tym razem było za mało czasu, żeby zapiąć wszystko na ostatni guzik. Załogi wiedziały o tym, a mimo to zgłosiły się na ochotnika. Nadszedł moment próby. Wkrótce Conte i Marcolini dali znać, że ich torpeda sprawuje się bez zarzutu. Najnowocześniejszy spośród trzech „świniak" Corva zanurzył się dopiero po opanowaniu niebezpiecznej tendencji do chybotania się wzdłuż. Natomiast pechowo zaczął młody aspirant 273 Manisco: jego miniłódź nie tylko ledwie dawała się prowadzić, ale co chwilę miała przerwy w dopływie prądu. Mimo to dał sygnał gotowości do akcji, gdyż mowy nie było o wycofaniu się, choć dawano mu tę możliwość. Conte, a za nim Manisco, odpłynęli w stronę falochronu. Sto metrów dalej sunął Corvo. Równocześnie dwie motorówki wyruszyły w drogę powrotną na spotkanie z MAS-ami; została tylko trzecia, by czekać na powrót załóg, „świnie" zaś ze względu na konieczność szybkiego odwrotu po wykonaniu zadania miano zaraz zatopić. Chmury na chwilę zasłoniły księżyc i Corvo zdecydował się płynąć, nie zanurzając się całkowicie, by móc wzrokiem kontrolować sytuację. W pewnej chwili zauważył, że sunąca przed nim torpeda z Manisco wypłynęła na powierzchnię i stanęła bez ruchu. Corvo dał sygnał, że płynie im na pomoc, ale Manisco z furią pomachał, że ma płynąć dalej. Sygnałami ręcznymi pokazał, że dopływ prądu znów ustał i tym razem chyba na dobre. Młody pilot nie chciał, żeby jego pech był powodem opóźnienia operacji. Corvo zanurzył się trochę głębiej i płynął nadal. Coraz bardziej zbliżał się do brzegu i kiedy dojrzał około trzystu metrów przed sobą oznakowania wejścia do portu, zwolnił i zanurzył się pod wodę. Wywiad uprzedził go, że siatka ochronna przy wschodnim wejściu jest w bardzo kiepskim stanie, ale nie przypuszczał, że aż w takim. Liny, które ją mocowały wydłużyły się i metalowa sieć zwisła wystarczająco głęboko, żeby przepłynąć nad nią bez wynurzenia na powierzchnię. Minąwszy siatkę, zwiększył szybkość i przez kilkanaście minut płynął na głębokości trzech metrów. Zwolnił i wynurzył głowę — ogarnęło go uczucie radości. Byli w awanporcie. „Jak dotąd wszystko dobrze" — myślał. Po lewej stronie rozpoznał wąską gardziel prowadzącą do basenu Lanterny. Przed nim, na prawo, przy nabrzeżu paliwowym majaczył ciemny kształt „Aquili". Sterując równolegle do nabrzeża paliwowego, kierował się ku swemu celowi, który wciąż był o milę od niego. Ma szczęście Conte, że jego lotniskowiec jest tak blisko wschodniego wjazdu" — pomyślał. Było piętnaście 274 po północy i jeśli wszystko dobrze poszło, to opanowany porucznik Conte i jego Marcolini właśnie podwieszają głowicę pod dnem „Aquili". Tymczasem Conte i Marcolini dokonywali zdumiewającego odkrycia związanego z „Aquilą". Szczęśliwie weszli do basenu Lanterny i zlokalizowali lotniskowiec: stał dokładnie w tym miejscu, co na zdjęciach z powietrza — przy nabrzeżu Canzib. Odkryli także, choć nie była to przeszkoda nie do pokonania, że „Aquili" strzegą rozstawione wokół niej siatki. Na szczęście były mocno sfatygowane i torpeda bez trudności przedostała się przez jedną z dziur Jednak czymś, czego w najśmielszych przypuszczeniach nie przewidywali, był brak dennych stateczników po bokach kilu! Z rosnącym niepokojem przeszukiwali dno lotniskowca — nic. Ani śladu najdrobniejszego elementu, do którego można by podwiesić głowicę! Conte stanął przed dylematem: albo magnetycznie umocować ciężki ładunek do dna, albo umieścić go w mule pod okrętem. Pierwszy sposób wydawał się bardziej ryzykowny, wymanewrował więc torpedę dokładnie, jak sądził, pod mostek, po czym odłączyli głowicę i zaczęli ukośnie ustawiać ją w szlamie, trzy metry pod dnem lotniskowca. Wydawało się, że kiedy za siedem godzin nastąpi eksplozja, będzie wystarczająco potężna, żeby rozerwać ,,Aquilę" na pół. Ta szarpiąca nerwy robota zajęła im ponad godzinę. Co gorsza, nadal nie zjawiał się Manisco ze swą torpedą, zapewne coś złego musiało się im przytrafić. Powinni tu być pół godziny po północy, a była już pierwsza trzydzieści. Uporawszy się z ładunkiem, Conte i Marcolini przez następną dziurę wyśliznęli się poza siatkę i poprowadzili swoją bezgłową „świnię" na środek basenu. Tam dla oceny swego położenia odważyli się na krótkie wynurzenie, po czym znów zeszli na głębokość czterech metrów. Minąwszy awanport, dokładnie o drugiej przepłynęli nad siatką ochronną u wejścia do portu i, wciąż w głębszym zanurzeniu, skierowali się na pełne morze. Pół godziny później dotarli do motorówki odległej o cztery mile od wejścia do portu. Manisco i Varisi już tam czekali ze zwarzo- 275 nymi minami, za to szyper po przeprowadzeniu ryzykownej akcji ratunkowej jaśniał humorem. Oczekując gdzieś w okolicy na załogi dostrzegł sygnał SOS nadawany ręczną latarką. Bez wahania zbliżył się na jakieś czterysta metrów do siatki ochronnej, by zabrać aspiranta z kolegą bezradnie kołyszących się na nieczynnej torpedzie, a tę złośliwą kupę szmelcu natychmiast zatopili. Również Conte i Marcolini zatopili swą „świnię" i wdrapali się na pokład motorówki. Po krótkim, radosnym powitaniu skulili się w łodzi i z rosnącym niepokojem czekali na powrót Corva. Wprawdzie Roberto nalegał, by nie określać ściśle czasu jego powrotu, zgodzono się jednak, by czekać do trzeciej rano. Potem nikt z uczestników operacji nie powinien już się kręcić po tej okolicy i jeśli Corvo i Vettraino nie pojawią się do tego czasu, to znaczy, że albo zginęli, albo będą ratować się ucieczką lądem. Mimo tych uzgodnień, MTSM czekała dłużej. O czwartej, gdy zza horyzontu zaczęła się wyłaniać zorza świtu, szyper ze ściągniętą twarzą oznajmił, że „Corvo i vettraino nie powrócili z operacji". Motorówka zaterkotała i ruszyła na południowy wschód, na spotkanie ze swymi MAS-ami. XVII. ZAGINIONY „Jak dotąd, wszystko dobrze" — to była pierwsza myśl Roberta, gdy wynurzył swoją torpedę wewnątrz awanportu. Było dwadzieścia minut po północy i całą jego uwagę pochłaniało nawigowanie w ciemności do środka wewnętrznego portu. Był pewien, że wszystko idzie jak należy, że dotrze do ..Premudy", podłoży głowicę wybuchową i przed trzecią wróci do motorówki. Czasu było niewiele, więc tym bardziej był zły na siebie, że podpłynął za blisko nabrzeża paliwowego. Zamiast ruszyć teraz prosto ku wejściu do Starego Portu, będzie musiał pełznąć wzdłuż nabrzeża aż do końca Nowego Mola, które zasłaniało mu szczelinę wejścia między molem Starym i Nowym. 276 Żeby nadrobić czas, postanowił płynąć tuż pod poziomem wody z głową ledwo wystawioną nad powierzchnię, by wycelować dokładnie na wjazd między mola. Zwiększało to ryzyko dostrzeżenia go z brzegu, o czym się wkrótce przekonał: z posterunku obronnego na molu nagle dobiegły go krzyki, tupot nóg i zaraz potem zaczęły błyskać jakieś reflektory. Nie czekając by sprawdzić, czy stało się to z jego powodu, czy nie, skręcił torpedę i zszedł na głębokość pięciu metrów. Powoli płynął przed siebie i dopiero po dwudziestu minutach odważył się wyjrzeć na powierzchnię. Na północy widniał ciemny zarys Starego Mola i doków w basenie Grazie, a tuż niedaleko — wejście do głównego suchego doku. Skierował torpedę na północ i płynął nie zanurzając się, dopóki po lewej stronie nie dostrzegł gardzieli między molami, prowadzącej do wnętrza Starego Portu. Wykręcił w tym kierunku torpedę, ale „świnia" zareagowała leniwie i nagle zaryła nosem w głąb: byliby przekoziołkowali, gdyby błyskawicznie nie uspokoił jej cielska otwarciem zbiorników balastowych. Jednak coś złego działo się również z pompą trymującą, a zasilany akumulatorami silnik zaczynał krztusić się, jakby okresowo brakowało mu prądu. Po chwili uspokoił się i torpeda pomknęła w kierunku odległego o czterysta metrów wjazdu. Zbliżywszy się na tyle, by pomyśleć o zanurzeniu, Corvo ustawił się dokładnie na wprost, aby bezbłędnie trafić między mola, jednak przed odkręceniem zaworów zanurzenia zawahał się. Po pierwsze, nie miał wielkich szans trafić wprost do „Premudy", płynąc po omacku w głębinach, a po drugie, kapryśna pompa trymująca, ledwo napełniająca balast, może już zupełnie nie poradzić sobie z wyniesieniem ich na powierzchnię. Poza tym, jeśli ta cholerna „świnia" znów będzie robić kawały, to może lepiej, gdy będą bliżej celu? Z głową wystawioną nad wodę i ryzykując, że tym razem wznieci alarm nie jednego, lecz dwóch posterunków, skierował się w czeluść między molami. Silnik znów zakaszlał, prawdopodobnie woda zalała akumulatory. To tłumaczyłoby również zakłócenia pompy trymującej... Teraz wiedział już, że nie zdążą na spotkanie z motorówką. On i Vettraino nie wydostaną się z genueńskiego portu. Ta podróż jest podróżą w jedną stronę. 277 Jedyne, co teraz się liczyło, to odszukanie i zatopienie „Premudy", a jedyna korzyść to ta, że nie musiał już liczyć się z czasem. Ale wpierw trzeba niepostrzeżenie przemknąć przed posterunkami na molach... Zagryzł wargi... Torpeda zbliżała się do wychodzących w morze końców obu mol. W spokojną, bezwietrzną noc dobrze było słychać głosy i kroki spacerującej straży... teraz mola były na trawersie... powoli wpływał do wewnętrznego portu. Straże zostawały za nim pięćdziesiąt metrów... dwieście metrów... trzysta... Nie odrywając oczu od kompasu, skręcił nos torpedy w prawo i skierował ją dokładnie na północ. Gdzieś tam przed nim było nabrzeże Andrea Doria... w ciemności dostrzegł bielejący budynek Consorzio. Skorygował kurs o pięć stopni. Nagle nos torpedy gwałtownie zanurkował, próbował ją wyrównać, ale woda zakryła mu głowę. Przekręcił zawory zbiorników balastowych z nadzieją, że na większej głębokości „świnia" trochę się uspokoi i przez chwilę zdawało się, że ma rację, ale już w następnej sekundzie szarpnęła i prawie pionowo runęła w dół. Zaryli nosem w muł, na szczęście nie było kłopotów, żeby odbić się od dna i „świnia" znów niechętnie pożeglowała ku górze. Tym razem pozostali na głębokości, na której „świnia" zdawała się najlepiej pracować. Ale następne nieszczęście już czekało: siedzący za plecami Roberta vettraino zasygnalizował, że ma kłopoty z aparatem tlenowym. Corvo dał mu znak zezwalający na opuszczenie torpedy. Numer Dwa pokazał wszakże na migi, że zostanie tak długo, jak wytrzyma. Corvo znów całą swoją uwagę poświęcił ledwo pracującemu silnikowi, który reagował już tylko na co drugie polecenie. „Świnia" powoli stawała się stworzeniem bez płuc: chce biec, a może tylko pełzać. O drugiej dwadzieścia — pół godziny po tym, jak po wykonaniu swego zadania Conte przepływał nad siecią ochronną portu — Cor-vo z trudem dźwigał torpedę na powierzchnię. Gdy jego głowa znowu wyjrzała na świat, stwierdził, że pierwszą przyjemnością, jakiej zaznał tej nocy, jest to, że znaleźli się tuż obok Ponte dei Mille. Budynek Consorzio jaśniał w mroku przed nimi i Corvo rozejrzał się za „Premudą", która gdzieś tu powinna się znajdować. Ale niszczyciela nie było. Nie było w ogóle żadnego statku mogącego posłużyć za cel, jeśli pominąć gromadkę stłoczonych jak sardynki płaskodennych barek. Dokładnie jeszcze raz sprawdził poło- 278 żenię i poczuł, że serce ściska mu się z rozpaczy — nabrzeże Andrea Doria było puste! Nie popełnił omyłki. Dobrze mu znany budynek Consorzio był wystarczającym drogowskazem, jeśli nie liczyć zdjęć lotniczych, które oglądał wczoraj i na których „Premuda" stała na tym miejscu! Właśnie zastanawiał się, co robić dalej, gdy dokonał następnego, jeszcze okropniejszego odkrycia: Vettraino nie żył. Zajęty nieposłuszną torpedą był pewien, że kłopoty nurka z aparatem tlenowym ustały. Potem poczuł dziwne poruszenia za plecami. Gdy obejrzał się, stwierdził, że bezwładne ciało kolegi jest martwe. Nie odpadło od torpedy, coś je bowiem przytrzymywało, ale usta Yettraina były otwarte, a oczy szeroko wpatrzone w Roberta — nieżywe. Rozpaczliwym wysiłkiem woli zmusił silnik torpedy do ostatniego zrywu: dopłynięcia do grupy galarów, gdzie najpewniej można by znaleźć schronienie. Mimo całkowitego opróżnienia zbiorników „świni" nie dawało się już utrzymać na powierzchni. Tonęła nosem w dół, więc w końcu zrezygnował z walki i pozwolił jej opaść na dno pod galarami. Tam, na głębokości trzech metrów, wyłączył silnik i zszedł z siodełka, by sprawdzić, co przez cały czas przytrzymywało ciało biednego chłopaka. Odpowiedź była wstrząsająca. vettraino przywiązał się liną przez podudzie do klamry kolanowej, by raczej umrzeć pod wodą, niż wypłynięciem zdradzić obecność torpedy i swego towarzysza... Corvo wyobraził sobie milczący dramat, jaki rozegrał się za jego plecami: zatruwany mieszanką z własnego aparatu do oddychania Vettraino przywiązał sobie nogę do klamry i kiedy nie mógł już dłużej wdychać palącej w nosie, gardle i płucach trucizny, zerwał maskę z twarzy i utopił się. Corvo rozwiązał linę i holując ciało Vettraina wypłynął na powierzchnię. Bliski nerwowego załamania, trzęsąc się z rozpaczy i zimna, zdołał wgramolić się na najbliższą barkę i wciągnąć za sobą trupa. Resztką sił zepchnął go do odkrytej ładowni i sam tam wskoczył. Upadł niezgrabnie i przez chwilę leżał na dnie z uczuciem przeraźliwej bezradności. Wiedział, że powinien teraz zdjąć z siebie i z Vettraina kostiumy nurków i zatopić je wraz z resztą wyposażenia, ale na razie nie miał na to ani sił, ani ochoty. Tu na pustej 279 barce nie ma właściwie możliwości odkrycia go, więc przynajmniej przez cztery godziny nie zorientują się, że w porcie jest intruz. Do chwili eksplodowania głowicy zainstalowanej na „Aquili" ma obowiązek nieściągania na siebie uwagi wroga i dopiero po wybuchu, który będzie sygnałem, że główny cel operacji został osiągnięty, może zająć się własnym bezpieczeństwem. Na długo przed wschodem słońca Hetherington krążył po porcie, czekając na powrót uczestników operacji „Grzanka". Był tam wciąż, gdy o dziewiątej rano odszukał go Forrester, proponując wspólne śniadanie. Ale komandor odmówił: nie ma ochoty na jedzenie ani na nic innego, oświadczył i Forrester zaniechał dalszych prób przemówienia mu do rozsądku. Wiedział, że Hetherington przez całą noc nie zmrużył oka... i wpadał w jakieś szaleństwo... Ten Anglik po prostu zamartwiał się na śmierć. Za kwadrans dziesiąta u wjazdu do portu rozległ się warkot wielu silników i nareszcie ukazał się brytyjski MGB, a za nim oba MAS-y z motorówkami. Hetherington dziko runął ku nim i zanim słaniające się ze zmęczenia załogi zdążyły zejść na ląd, już przepytywał je o wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie było to sprawozdanie budujące, ale dopiero opowieść porucznika Conte ścięła na lód wymizerowaną twarz komandora. Jak to, Niemcy odcięli denne stateczniki? I nie przymocowano głowicy do dna? Czyżby od samego początku przeznaczeniem i tej operacji było niepowodzenie? „Zbyt wiele się nie udało — rozmyślał, wlokąc się za Forresterem do pokoju operacyjnego, gdzie mieli czekać na ranne rozpoznanie z powietrza. — Na taki okręt potrzeba dwu głowic, nie jednej. I źle się stało, że jeden z pojazdów nawalił nie dopłynąwszy do portu, a trzeci zaginął..." Próbujący go pocieszać Forrester zdziwił się reakcją komandora na wiadomość, że kapitanem zaginionej torpedy był Corvo. Przyjął to tak, jakby Włoch był jego najbliższym przyjacielem, ale o ile dziwniejsze były słowa, które potem wypowiedział: — Dotychczas myślałem, że to Corvo przynosi nieszczęście. Ale to nie on, to ja sprowadzam te cholerne niepowodzenia, to ja! 280 Około południa, nie mając nic lepszego do roboty poza czekaniem, Forrester zszedł do kantyny po kawę. Hetherington nie chciał z nim iść, a gdy po półgodzinie Amerykanin wrócił z egzemplarzem „Stars and Stripes", komandor nerwowo krążył po pokoju. Forrester odsunął krzesło, usiadł, opierając nogi na biurku, i zaczął czytać gazetę. Jednak trudno mu było skoncentrować się na wiadomościach: Hetherington chyba uparł się, żeby wyżłobić dziurę w podłodze. — Piąta Armia przedarła się na zachodnie wybrzeże — spróbował ze sztucznym ożywieniem nawiązać rozmowę. — Zdobyli Argentę! Bez odpowiedzi. — Z tej strony też nieźle dajemy sobie radę. Piszą, że dziś, a najpóźniej jutro, nasi chłopcy wejdą do Bolonii. Moim zdaniem to koniec ze Szkopami, nie sądzi pan? Ale Hetherington, nie przestając chodzić po pokoju, zdawał się go nie słyszeć. Forrester powrócił więc do lektury. „Gorzej z nim niż ze Szkopami" — pomyślał i nie zwracał na niego uwagi do chwili, gdy spod oka dojrzał, że komandor nagle zatrzymał się jak słup soli. Wsłuchiwał się w coś, co brzmiało jak na warkot motocykla. Podbiegł do okna. — To DR! — wychrypiał. Chwilę później do pokoju weszła oficer WRNS z grubą kopertą w dłoni. — Proszę — powiedziała wyciągając ją do Hetheringtona — zdjęcia z powietrznego rozpoznania nad Genuą, które przed chwilą dostarczył nam goniec. Podpisane były „Port w Genui" i zrobiono je dziś o jedenastej rano. Ze szkłem powiększającym w dłoni Hetherington przeglądał je uważnie milimetr po milimetrze, aż po paru minutach wyprostował się z twarzą białą jak płótno. — Nie udało się, Sam! — powiedział ochrypłym głosem. — Nie udało się! — uderzył pięścią w stół. Forrester wziął od niego szkło powiększające i sam zajął się studiowaniem fotogramów. Rzeczywiście, podłużna plamka lotniskowca przy nabrzeżu Canzio niczym nie różniła się od takiej samej na wszystkich innych zdjęciach sprzed operacji. 281 — Wygląda tak samo — mruknął — ale nic w tym dziwnego, komandorze. Nawet gdyby „Aquila" zatonęła, jej górny pokład i tak pozostałby nad wodą. Tam są tylko trzy metry głębokości, pamięta pan? Zdjęcie nic nam nie powie. — Ona nie zatonęła, ona jest na wodzie — posępnie powiedział Hetherington. — Nie ma śladu zniszczenia, najmniejszego. Nic. Głowica Conte'a na pewno nie wybuchła. Mówię ci Sam, nie udało się nam! Forrester ciągle studiował zdjęcia. Szukał teraz nabrzeża Andrea Dorii i wreszcie je zlokalizował. — Niezupełnie nam się nie udało! — wykrzyknął z tryumfem. — Wygląda na to, że pana kumpel Corvo na amen załatwił się z niszczycielem! Niech pan spojrzy, nabrzeże, przy którym stał wczoraj, jest puste! Hetherington z powątpiewaniem spojrzał na fotografię — Forrester miał rację. Po „Premudzie" nie było śladu, przynajmniej w miejscu, w którym stała dwadzieścia cztery godziny temu. Około dziesięciu minut Hetherington studiował zdjęcia z poprzedniego dnia, porównując je z nowymi i nagle zajęczał: — Nie, Sam, „Premudy" też nie dostali! Spójrz tutaj, obok wejścia do portu, na molo, które wystaje z dużego, suchego doku. Tu stoi okręt, którego wczoraj nie było... wygląda na niszczyciel. ; Założę się, że to „Premuda" Forrester porównał obie fotografie. — Jeśli to nie „Premuda", to jej brat-bliźniak. Dokładna kopia... — powiedział z goryczą — a to znaczy... — ... że jeśli nawet Corvo dotarł na koniec wewnętrznego portu — przerwał mu Hetherington — to znalazł pusty dok. Wczoraj po południu Niemcy przenieśli „Premudę" na drugą stronę zatoki! Corvo postanowił nie pozbywać się swego gumowego stroju ani aparatu do oddychania: mogą się jeszcze przydać. Mimo że wciąż było ciemno, należało podjąć się przykrego obowiązku rozebrania Vettraina i zatopienia jego kostiumu wraz z resztą wyposażenia. Przeciągnął ciało nieszczęśnika w najciemniejszy kąt ładowni i zakrył je znalezionym kawałkiem nadgnitego brezentu. Czekał na 282 wschód z nadzieją, że pierwsze promyki słońca, jakie przenikną do ładowni, rozgrzeją jego skostniałe członki. Był przekonany, że Niemcom, zajętym niszczeniem najważniejszej substancji portu, puste galary nie będą do niczego potrzebne, jest więc w swojej kryjówce chwilowo bezpieczny. Ta myśl podniosła go trochę na duchu: jeżeli będzie cierpliwy, to może ma szansę wydostać się z tej pułapki? Na razie jednak nie jego ucieczka była najważniejsza, należało cicho czekać do rana, aż „Aquila" da sygnał, że Conte wykonał swoje zadanie. Siedząc skulony, Corvo musiał się zdrzemnąć, bo nagle zrobiło się jasno i usłyszał terkot przepływającej obok motorówki. Spojrzał na zegarek: piętnaście po siódmej. Zdecydował się na ostrożne rozpoznanie. Do wchodzenia i wychodzenia z ładowni służyła lina zawieszona w rogu luku. Wspiął się i ostrożnie wystawił głowę. W kierunku pływającej przystani przy Ponte dei Mille zmierzała łódź motorowa, którą prowadził jakiś brodacz. Było w nim coś nieuchwytnie znajomego, zwłaszcza kiedy obrócił głowę i przez chwilę spoglądał w stronę galarów. Corvo puścił linę i wylądował na dnie ładowni. Serce mu waliło. Człowiekiem w motorówce był jego kuzyn, Nick Raven... Czy jednak wolno mu, czy odważy się zwrócić na siebie jego uwagę? Usiadł w kucki i sam sobie udzielił odpowiedzi: nie. Nie powinien tego robić. Jeszcze nie. Nick Raven nie zauważył Roberta: gdy stanął w motorówce i wpatrywał się w port, jego uwaga skierowana była na niemiecki stawiacz min, który od północnej strony zbliżał się do Starego Mola. Tego dnia, jak robił to od tygodnia, podpłynął do Ponte dei Mille i czekał. Wiedział wprawdzie, że z biur Consorzio nie wybiegnie Luigi Ferraro, by komenderować nim przez cały dzień, ale dopóki nikt nie zawiadomi go, że główny oficer morski nie będzie już potrzebował jego usług, Raven postanowił zachowywać się jak zwykle. Dziwiło go, że przez ponad tydzień nikt zdawał się nie zauważać nieobecności Ferrara. Co prawda był w Consorzio wystarczająco nielubiany, żeby ktokolwiek płakał po nim, nawet gdyby wpadł do wody i utonął, jednakże zastanawiająca była kompletna 283 obojętność Niemców na zniknięcie ich oficjalnego popychadła. W jakiś dziwny sposób Nick zaczynał tęsknić za Ferrarem: nie za osobą, ma się rozumieć, ale za działaniem, które wynikało / jego krzykliwej obecności. Nie miał teraz powodu, by ganiać po porcie od rana do zmroku i ta bezczynność zaczynała już mu doskwierać. Wprawdzie otrzymał wiadomość, że operacja „Grzanka" odbędzie się jak planowano, ale nie znał żadnych więcej szczegółów, nie mógł więc wiedzieć, że wybrano akurat tę noc i że punktualnie o siódmej trzydzieści rozlegnie się głuchy łoskot, który przetoczy się echem po całym Starym Porcie... Z budynku Consorzio natychmiast wypadło parę osób i na widok motorówki jedna odłączyła od pozostałych i pomknęła w kierunku pływającej przystani. Raven rozpoznał Seelera, który krzyczał coś, czego Nick nie rozumiał i ponaglał go rękami. Zdążył szybko nałożyć ciemne okulary i zapuścić silnik, gdy już w następnej chwili do łodzi wskakiwał Niemiec wrzeszcząc, żeby natychmiast płynąć do doków Lanterny. Raven miał nadzieję, że Seeler jak zwykle siądzie pośrodku łodzi, ale jak na złość siadł obok niego i co gorsza, bez przerwy zadawał mu pytania. Czy słyszał wybuch? Czy coś widział? Dym? Ogień? Skąd nadszedł odgłos wybuchu? Z miną głupiego Jasia Raven informował go, że nie widział dymu, nie widział ognia oraz że odgłos wybuchu najpewniej doszedł od doków Lanterny. Jego odpowiedzi nie zadowoliły Seelera, więc dla odmiany chciał wiedzieć, gdzie podział się kapitan Ferraro? Od wielu dni nikt go nie widział? Raven wzruszył ramionami: nie wie, gdzie jest główny oficer mo^ki. Nikt mu nic nie powiedział. Prawdopodobnie jest chory, ostatnio kiepsko wyglądał. Jakiś taki żółty... Na pewno złapał żółtaczkę. Wynurzenia Ravena wywołały pożądany efekt: Seeler umilkł i pośpiesznie przeniósł się na dziób. Gdy wpłynęli do basenu Lanterny, nie było wątpliwości, że wybuch nastąpił na „Aquli. Po nabrzeżu i po okręcie nerwowo kręciło się sporo ludzi — najwięcej w zielonych mundurach i stalowych hełmach — i wszyscy pokazywali sobie lewy bok lotniskowca, bezpośrednio pod mostkiem. Stalowe siatki okalające ,,Aquilę" usunięto i w pas wody między nabrzeżem a burtą mogły teraz wpływać nawet kutry Kriegsmarine. 284 Seeler rozkazał Ravenowi podpłynąć pod samą dziurę: miała trzy metry na półtora nad poziomem wody i wnioskując z kształtu, tyle samo pod wodą. Zniszczeniu uległo tylko zewnętrzne opancerzenie okrętu, więc w porównaniu z jego rozmiarami można by rzec, że eksplozja wyrządziła „Aquili" nie więcej szkody niż ukłucie komara słoniowi. Raven założyłby się, że od wybuchu nawet nie drgnęła zastawa na stołach w mesie. Seeler, miotając rozkazy na lewo i na prawo, z entuzjazmem przejął kontrolę nad sytuacją. Natychmiast wysłał grupę nurków na poszukiwanie innych min oraz śladów po płetwonurkach wroga i nie krył zadowolenia, że lotniskowiec tak dzielnie stawił czoła atakowi, wychodząc zeń z czymś, co można by nazwać zewnętrznymi zadrapaniami. — Niech sobie teraz alianci wyławiają tę drobinkę, gdy im ją zatopimy! — mówił mściwie do inżyniera, który wsiadł do łodzi. — Będą musieli ją wysadzać w powietrze kawałek po kawałku, przez dwadzieścia lat! Raven siedział na burcie motorówki z pojemnikiem na lunch na kolanach, kroił grubą pajdę chleba, obkładał ją pomidorami, serem i cebulą. Miał właśnie nałożyć na to drugą kromkę chleba i włożyć kanapkę do ust, gdy z niedaleka dobiegło go ciche wołanie: — Cugino! Było to tak niespodziewane, że omal nie wleciał do wody. Rozejrzał się dokoła. — Cugino! Co u licha? Raven włożył nie napoczętą kanapkę do pojemnika i wstał. Był przekonany, że jest zupełnie sam i że jedynymi świadkami jego lunchu są odlegli o dwieście metrów wartownicy na Ponte dei Mille. Ale żaden nie wykazywał najmniejszego zainteresowania jego osobą, a poza tym głos dochodził z całkiem bliska. — Cugino!... Nick... Wreszcie rozpoznał, skąd biegnie głos. Wspiął się na palce i wyciągając szyję spojrzał za galar, obok którego zacumował łódź: nad krawędzią luku ładowni mignęła twarz ze strzechą ciemnych włosów i znikła. Raven struchlał — to był Roberto Corvo! 285 W najwyższym napięciu, zachowując ostrożność i czujność, wdrapał się na galar, do którego przywiązana była motorówka i jak gdyby nigdy nic obszedł go, ciągnąc za sobą łódź. Przeskoczył na stojącą obok pustą barkę węglową, przywiązał linę do jej dzioba i siadłszy ze spuszczonymi nogami, po raz drugi rozpoczął rytuał przygotowania się do lunchu. Jednak nie ugryzł kanapki, lecz użył jej do zasłonięcia ust, port był bowiem pod ciągłą obserwacją wachmanów i nawet tak nieciekawa scena jak moto-rówkowy zabierający się do jedzenia, mogłaby zainteresować kogoś z lornetką. — Roberto! — zasyczał zza pomidorów i sera — to ty podłożyłeś bombę pod „Aquilę"? Jak się do diabła tu dostałeś!? Odpowiedź nadeszła skądś jakby zza i spod Ravena. — Nieważne, jak się tu dostałem. Powiedz mi, jak mam się stąd wydostać? — To bardzo proste, cugino. Zrobię cud i zamienię wodę w wino albo przejdę przez basen, nie mocząc sobie stóp. — Jest aż tak źle? — Jeszcze gorzej. Port jest lepiej strzeżony niż genewskie banki. Od wybuchu tego twojego kapiszona, Tedcschi zupełnie zwariowali i latają po porcie, jakby im się tyłki paliły. — Czy lotniskowiec zatonął, Nick? Czy poszedł na dno? — Jest lekko draśnięty, Roberto. Tym razem ty i twoi chłopcy nie spisaliście się. Dobiegł go jęk rozpaczy i zapadła chwila milczenia. — Nie mam pojęcia, jak cię stąd wydostaniemy, Roberto — podjął znowu — na razie najlepsze, co możesz zrobić, to siedź tam, gdzie jesteś. Tedeschi węszą po brzegu i tu nie przylezą. — Nie mam ubrania, Nick! Ani jedzenia! Mam też tu trupa, to mój Numer Dwa... Teraz Raven jęknął. — Jezus Maria, masz więcej tych dobrych wiadomości, cugino! Jeśli o mnie chodzi, to też wszystko w porządku. Akurat przeszliśmy z moją motorówką pod dowodzenie naszego dobrego kumpla, Seelera... Właśnie na niego czekam. Już znalazł coś znajomego w mojej gębie i ciągle powtarza, że skądś mnie zna. Jeśli mu się przypomni, to umarł w butach. 286 Nie było na razie lepszego rozwiązania ich problemów: Corvo musiał zostać w galarze, a Raven mógł tylko trochę uprzyjemnić mu więzienie. Jedyne zapasowe ubranie, jakie miał na łodzi, czyli zatłuszczony kombinezon i dwurzędową marynarską kurtkę, zwinął w tobołek i przerzucił przez luk. Również kanapka owinięta w brezentowy woreczek poszła tym śladem: wiedział, że jego kuzyn bardziej teraz potrzebuje jedzenia niż on i że być może musi mu to wystarczyć na parę dni. Z budynku Consorzio wychodziła grupka oficerów i wśród nich Seeler. Raven pośpiesznie odwiązał łódź i skierował się w stronę schodów przystani. Przepłynął ledwie kawałek, gdy dobiegł go wściekły krzyk pryncypała: — Giovanni! Giovanni! „Niech go szlag! — ponuro pomyślał Raven — robi się gorszy niż Ferraro". XVIII. DO GENUI Ranek 23 kwietnia zapowiadał się upalnie. Ostatnie smugi mgieł snuły się między wyniosłymi wzgórzami, gdy ułożywszy się na brzuchu na jednym ze szczytów, Kinloch skierował lornetkę na drogę wijącą się w dole i ginącą w przełęczy. Tam za tą skalną szczeliną leżała Genua. Choć samo miasto zasłonięte było linią gór, Kinloch nastawił lornetkę na majaczące w oddali stoki. Z tej odległości niemieccy żołnierze wyglądali jak mrówki pełznące po zboczu do szeregu pudełeczek, a potem wracające pod górę. Pudełeczka były wojskowymi ciężarówkami, których jeszcze poprzedniego wieczoru nie było i Kinloch przez chwilę zastanawiał się, co może znaczyć ich przybycie. Wreszcie cała prawda zaczęła do niego docierać: nie uwierzył własnym oczom, choć po dłuższej chwili wpatrywania się w zbocze nie mógł mieć wątpliwości. Niemcy wcale nie umacniają swych pozycji nad przełęczą, lecz opuszczają je! Te małe figurki wynoszą z bunk- 287 rów wpuszczonych w stok wzgórza skrzynki z amunicją, broń przeciwczołgową, moździerze i ciężkie karabiny maszynowe i' to wszystko jest ładowane na czekające niżej ciężarówki! Odczekał, aż pełzanie mrówek ustało i żołnierze zaczęli wsiadać do samochodów, które kolejno odjeżdżały z małej łąki, gdzie je zaparkowano. Zerwał się i stromą ścieżynką zbiegł w dół do obozu, mijając po drodze rozstawione warty, które oczywiście pozdrowiły go, zamiast legitymować. Ścieżka kończyła się rozległą polaną, po której kręciło się około tysiąca ludzi. Kinloch przebiegł między niezliczonymi, zbudowanymi z kamieni paleniskami, na których gotowało się śniadanie: jeszcze parę miesięcy temu nie wolno było rozpalać im żadnych ognisk, teraz jednak uchylono to zarządzenie. Birandellego i Mackintosha zastał nad rozłożoną na trawie wielką mapą: jak zwykle kłócili się. Gdy stanął przy nich, Birandelli uniósł twarz, nie dając po sobie poznać, że zauważył podniecenie Kinlocha. — Ten Inglese życzy sobie, żebyśmy w nieskończoność siedzieli na dupach, czekając na rozkazy — poskarżył się i uniósł brwi — a co mówi II Rosso? Oczy Kinlocha zabłysły. — II Rosso radzi, żebyśmy natychmiast ruszali! — wyrzucił z siebie. — Jeszcze dziś rano! Droga do miasta jest wolna! Wstali, otrzepali się i w milczeniu patrzyli na niego. — Otwarta, mówisz? — Wolna, powiadasz? — Tak! Tedeschi opuścili stanowiska nad przełęczą, obserwowałem ich przez dłuższy czas. Nareszcie zrozumieli, że długo nas nie powstrzymają. — Chyba ich nie doceniasz — z powątpiewaniem powiedział Mackintosh. — To ty nas nie doceniasz! — wypalił Kinloch. — Mówię, że ruszamy i to zaraz! — Brawo! — przyklasnął mu Birandelli i posłał Mackintoshowi sarkastyczny uśmieszek. — Odkładaliśmy to wystarczająco długo, majorze. Już dość czekania na przybycie pańskich czołgów. Postanowione, za godzinę ruszamy na Genuę. 288 Mackintosh pokręcił głową, lecz wiedział, że tym razem im nie wyperswaduje. — Jak chcecie — ustąpił z niechęcią — ale to twoja decyzja. Nie licz na to, że w razie porażki Piąta Armia przyjdzie wam z pomocą. Stoją o pięćdziesiąt kilometrów stąd i dotarcie tu może im zająć miesiąc. — Miałeś wiadomości od Kolumba? — przerwał mu Kinloch. Mackintosh uśmiechnął się lekko: bawiło go wieczne dopytywanie się Szkota o informacje z Genui. Wszak dla niego Kolumb był tylko pseudonimem, dla Kinlocha zaś — czymś znacznie więcej. .-Był • jego przyjacielem, był Nickiem, który siedzi w Genui na niebezpiecznym posterunku i o którego wciąż się niepokoi. — Zobaczymy — powiedział Kinlochowi i spojrzał na zegarek. •— Constanza... signorina Corvo miała odebrać meldunki o szóstej rano. Jeśli było coś dla nas, to już je powinna mieć. Trzej mężczyźni podeszli do wzniesienia, na którym Constanza urządziła sobie stanowisko radiowe. Na ich widok zdjęła słuchawki i posłała im uśmiech, który jednak przeznaczony był głównie dla Mackintosha. Mimo spłowiałych, oliwkowych spodni i za dużego swetra koloru khaki, wciąż wyglądała nadzwyczaj pociągająco. — Przyszliście w samą porę — powiedziała — moja siostra właśnie poszła parzyć kawę. — Nie przyszliśmy na twój przeuroczy poczęstunek — pośpieszył z wyjaśnieniem Mackintosh. — Jest coś ze Sieny? Było. Wśród codziennej porcji meldunków o sytuacji na wszystkich frontach znajdowało się też coś od Kolumba, przekazane przez Casertę i adresowane na hasło wywoławcze Mackintosha. Gdy major siadł na uboczu, by rozszyfrować wiadomość, nadbiegła Roma, próbując utrzymać menażkę świeżo sparzonej kawy. Biran-delli spojrzał na zwisający z jej pleców krótki karabin maszynowy i uszczęśliwiony jej widokiem zawołał: — O, nasza La Furiosa! — pseudonim ten wymyślili partyzanci w uznaniu nieposkromionego zapału Romy we wszystkim, cokolwiek robiła, a zwłaszcza żywiąc podziw dla ostrego jak brzytwa języka. Ci, którzy próbowali użyć jej dla celów zupełnie, ich zdaniem, naturalnych, doświadczyli jego ostrza i gorzko tego żałowali. Musieli dać jej spokój, pocieszając się sarkastycznym 289 stwierdzeniem, że jedynym kochankiem Romy jest śmiercionośny automat, z którym nigdy się nie rozstawała. Na słowa Birandellego twarz Romy zachmurzyła się, ale przybrała jeszcze posępniejszy wyraz, gdy jej siostra oznajmiła, że nie starczy dla wszystkich kubków do kawy. — Już lecę, wasza książęca mość, nie wiedziałam, że pani przyjmuje gości. Mam przynieść zastawę sewrską czy drezdeńską? — obróciła się na pięcie i nie czekając na odpowiedź, zbiegła w dół wzgórza. Gdy zjawiła się znów, niosąc jakieś służące do picia puszki po konserwach, Mackintosh przekazywał Birandellemu i Kinlochowi rozszyfrowany meldunek. Wyrażał on zaniepokojenie klęską operacji „Grzanka" i przewidywał nieobliczalne skutki, jakie na port w Genui może sprowadzić niezatopienie „Aquili". Pojawienie się Romy z kawą przerwało jego monolog i chwilę tę Kinloch wykorzystał na refleksję, że z tonu Kolumba wynika, iż dramatycznie potrzebuje on pomocy, której nie spodziewa się uzyskać. — Czy mógłby pan jeszcze raz powtórzyć słowa Kolumba, majorze? — To o lotniskowcu? — Mackintosh przebiegł wzrokiem po trzymanej w ręku kartce. — Wiadomość została nadana o godzinie dwudziestej drugiej czterdzieści pięć. O godzinie piętnastej dnia 22 kwietnia, to znaczy wczoraj, nieprzyjaciel zaczął holować „Aquilę" z miejsca jej postoju przy Calata Canzio w kierunku wejścia do portu. Zatopienie statku jest teraz nieuniknione i należy się go spodziewać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Wejście do doków zamknięto dla wszystkich, którzy nie zaliczają się do personelu wojskowego. Będę w dalszym ciągu... — Mackintosh zaczął odczytywać z kartki — próbował nawiązać kontakt z uratowanym z operacji „Grzanka", który ukrywa się na terenie portu. Próbuję wydostać go stamtąd. Szansę są na pięćdziesiąt procent. W odpowiedzi na wasze pytanie z 21. informuję, że jedynym sposobem zapobieżenia zatopieniu „Aquili" byłby natychmiastowy silny desant na port. — Było coś jeszcze? — zapytał Kinloch. Mackintosh skrzywił się. — Nie, to wszystko. Chyba że masz na myśli potwierdzenie odbioru meldunku w Casercie: dziękujemy, nie oczekuj na desant z morza. 290 — Ale dokładnie, co oni mówią? — nalegał Alex. Mackintosh ze zniecierpliwieniem znów spojrzał na tekst. — Żałujemy, bezpośredni atak na port nie wchodzi w rachubę., Siły lądowe wiedzą o konieczności jak najszybszego oswobodzenia Genui i będą się spieszyć. — To chodzi o nas — powiedział Kinloch. — Nie, chodzi o Piątą Armię — kwaśno odparł Mackintosh. — Ale Piąta Armia nie może być w Genui w ciągu pięciu godzin, a my możemy. Ktoś musi powstrzymać Niemców od zatopienia tego piekielnika! Nawet na twarzy Birandellego ukazało się powątpiewanie. — Tedeschi będą wściekle bronić portu, camerata* — powiedział. — Żeby tam dotrzeć, trzeba przedrzeć się przez całe miasto... bić się o każdą ulicę... — w zamyśleniu pokręcił głową — z artylerią... ze szwadronem czołgów może dałoby się to zrobić, ale pieszo? Nie, camerata, Tedeschi zatopią statek dużo wcześniej, niż do niego dotrzemy. — Musimy przynajmniej spróbować, musimy coś zrobić! — denerwował się Kinloch. — Daj mi trzydziestu najlepszych ludzi, trzydziestu, którzy pójdą prosto na statek! Birandelli wzruszył ramionami. — Co może zrobić trzydziestu przeciw dziesięciu tysiącom? — A co robi lis, żeby się dostać do kurnika? Czeka, kiedy farmer szuka górskiego lwa na pastwisku. Czy Niemcy mogą zbudować nieprzepuszczalną ścianę wokół miasta? Nie. Nawet z dziesięcioma tysiącami ludzi. Trzeba ich tylko zdezorientować, sprawić, żeby nie wiedzieli, w którą stronę skierować obronę. Jeśli ty i bataliony, które gotowe są do nas się przyłączyć, uderzycie z różnych stron, Szkopy nie będą wiedziały, gdzie się obrócić. Już raz nam się udało z Altaselva, uda się i teraz. Ty nacierasz frontowymi drzwiami, a ja wchodzę od tyłu. Biedny Birandelli podrapał się w głowę. Również Mackintosh nie taił swych wątpliwości. — Udało się w Altaselva — powiedział — bo to była zupełnie inna sytuacja. Przecież Genua jest ogromnym portem! Nawet gdybyś Wł.- kolega, kumpel (przyp. wyd.). 291 się przebił, jak długo zdołasz się tam utrzymać, mogą zupełnie odciąć cię od nas. Kinloch uśmiechnął się do niego. — Czyli zgadza się pan, że przedarcie się do portu nie jest niemożliwe? Major wzruszył ramionami. — Nie powiedziałem, że jest niemożliwe. Genua to duże miasto i jest szansa, że Niemcy skoncentrują główne siły na wschodzie. Jeśli, jak mówisz, wycofali się z posterunków na wzgórzach, to może znaczyć, że skupiają obronę tam, skąd spodziewają się głównego ataku: ze strony Piątej Armii, czyli wzdłuż wybrzeża. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zostawili słabe, niezabezpieczone flanki. — No więc, Stefano? — Kinloch spojrzał pytająco na Birandel-lego. — Major ma rację, przyjacielu, że z łatwością mógłbyś zostać odcięty. Ty wiesz, co by to dla mnie znaczyło, gdybyś znalazł się w kłopotach, a ja nie mógłbym ci pomóc. Nie chcę szafować twoim życiem, Alex, szczególnie kiedy zwycięstwo jest tak blisko. — Zwycięstwo będzie słodsze, capo, jeśli się nam powiedzie! Birandelli westchnął. — Dobrze, camerata. Jeśli jesteś na tyle szalony, żeby się na to porwać, to ja się nie sprzeciwiam. Będziesz jednak musiał dobrać sobie trzydziestu facetów stukniętych nie mniej od ciebie. — Ja pójdę z II Rosso! Głowy trzech mężczyzn obróciły się jednocześnie w stronę Romy Corvo. Bezwstydnie podsłuchiwała ich rozmowę i stała teraz z rękami wspartymi o biodra i wyzywająco im się przyglądała. — Brawo, La Furiosa! — klasnął Birandelli i odwrócił się do Kinlocha. — Widzisz, przyjacielu? Masz pierwszego znakomitego ochotnika, teraz tylko znajdź dwudziestu dziewięciu nie gorszych. Kinloch przez chwilę gapił się na Birandellego bez słowa. — Ale... ale — wykrztusił wreszcie —ja nie chcę żadnej baby! Potrzebuję zabijaków, twardzieli... — Jeśli nie chcesz, żeby z tobą szła, to sam jej to powiedz. Mnie w to nie mieszaj! — prędko przerwał mu Birandelli, nagle dokądś się śpiesząc. Ogniki, jakie po słowach Kinlocha zapaliły 292 się w oczach Romy, stanowiły dostateczny sygnał, żeby się stąd ewakuować. Godzinę później „armia" Birandellego była już w drodze. Wpierw zeszli po zboczu, a potem wkroczyli na ścieżkę, która doprowadziła ich do przełęczy. Wspięli się do opuszczonych przez Niemców bunkrów, skąd od strony Genui roztaczał się wspaniały widok na miasto i morze. Birandelli zarządził krótki postój, by wysłać oddziały zwiadowcze i sformować trzy oddziały uderzeniowe. Kinloch z grupą swoich ochotników na razie szedł w głównej kolumnie, która po chwili znów ruszyła w drogę. Maszerowali tak szybko, że Roma, która uparła się, że będzie szła przy samym Kinlochu, musiała prawie biec. Mackintosh towarzyszył Birandellemu, któremu pot ściekał kroplami spod czapki w kolorze khaki, nisko opuszczonej na czoło, — Mógł pan zostać na wzgórzach — przypomniał dowódca partyzantów brytyjskiemu majorowi. — Pan też! — opryskliwie odparł Mackintosh. — Ale wolał pan ignorować rady wojskowego eksperta. Birandelli parsknął śmiechem. — Bitwy wygrywają ludzie, nie teorie, majorze. Jeśli pan nie pochwala tego, co robimy, dlaczego pan idzie z nami? — Moja głowa tego nie pochwala, capo — niewyraźnie uśmiechnął się Mackintosh — ale nie serce. Wiem, czym dla pana jest Genua — to po pierwsze. A po drugie — skoro Niemcom już odechciało się dzień i noc węszyć za nami, dlaczego my dla odmiany nie mielibyśmy dobrać się im do skóry? O ósmej rano, gdy Hetherington jadł śniadanie, zadzwonił telefon od Forrestera. Komandor, zostawiając na talerzu resztki jajka i nie dojedzoną parówkę, rzucił się po zmianę ubrania, którą pośpiesznie zapakował do swej zniszczonej, zielonej torby i zadzwonił do oficera ratowniczego floty, żeby wypożyczył mu piętnastotonową ciężarówkę i szofera. Dziesięć minut po telefonie od Forrestera był już w drodze do Carrary. Długi wąż ciężarówek z paliwem i amunicją ospale wlókł się na północ i równie wiele pustych trzytonówek zmierzało w odwrotną 293 stronę, mimo to kierowca Hetheringtona pokonał sześćdziesiąt pięć kilometrów, dzielących ich od słynącego marmurami miasta, w niecałe dwie godziny. W Massa jakiś żołnierz w białym hełmie wskazał im dowództwo amerykańskiej 92 Dywizji, stanowiącej główny taran bojowy tej kwietniowej ofensywy Piątej Armii, gdzie już niecierpliwie oczekiwał komandora Forrester. Hetherington uścisnął dłoń kierowcy, życząc mu szczęśliwej drogi z powrotem do Livorno i wziąwszy z jego rąk walizkę, podążył za Forresterem do kwatery głównej. — Mówię panu, komandorze, szkopy w kompletnej rozsypce! — radośnie kończył swoją relację Forrester, gdy już wchodzili do pokoju dowodzenia. Panował tam niebywały rozgardiasz, telefony się urywały i telefoniści mówili wszyscy naraz. Mężczyźni w mundurach paląc i dyskutując pochylali się nad stołami, inni na chwilę podbiegali do dużych map rozwieszonych na ścianach i znów wracali do telefonów, wreszcie jakiś oficer, wyglądający na człowieka znajdującego się na skraju wyczerpania nerwowego, przeniósł wzrok z upstrzonej proporczykami mapy na Forrestera i zgnębionym głosem powiedział: — Front kompletnie zwariował, Sam. Nie nadążamy za nim. — Mamy ważną sprawę, Lukę, potrzebujemy pilnego rozpoznania sytuacji na drodze do Genui — powiedział Forrester. — Za dziesięć minut ruszamy na północ z komandorem i ze specjalną grupą bojową. Z tego co słyszałem, na całej długości droga jest otwarta? — Do Genui? — oficer nazwany Luke'em zatoczył białkami oczu — nie założyłbym się o zdechłego szczura, że droga do Genui jest otwarta! Czyja w ogóle coś wiem w tej materii? Ta droga to też niezły syf, popatrz... — przeciągnął kciukiem równolegle do szosy — wszędzie obok są góry i zastanawiam się, dlaczego te jebane szkopy w stu pięćdziesięciu możliwych miejscach nie miałyby zrobić z niej drogi niezdatnej do użytku? Szukacie serpentyn, to je macie: prawie sto, a każda taka, że nawet górska kozica dostałaby wymiotów. Chcecie mostów, które powinny być wysadzone w powietrze? Proszę bardzo, tu, tu i tu... równo czterdzieści. Albo cholernych tuneli, które przechodzą przez litą skałę? Nic prostszego, do samej Genui pół tuzina. Jak tak dalej pójdzie, to zacznę wierzyć w bajki... 294 Jeśli ta droga jest otwarta, Sam, to ja jestem święty turecki, psia wasza mać... — Ale meldunki, do cholery! — nie wytrzymał Forrester. — Jak to możliwe, że nasi doszli tak daleko na północ, jeśli ta droga nie jest otwarta? — Jeśli chcesz, to w to wierz — zrymował oficer. — Ja jestem, niestety, ostrożny. Specjalnie dla Hetheringtona uniósł trzy szpilki zaopatrzone w kolorowe proporczyki. — Niebieskie są dla grup rozpoznawczych, czerwone dla czołgów, białe dla piechoty. Teraz spójrzcie na mapę, co my tu mamy? Czołgi i piechotę tu, nad tą sześćsetmetrową przełęczą i w dole, w Sestri Lavente. Znalazł się nawet czołgista który twierdzi, że jest teraz w Rapallo... chciałbym tylko wiedzieć, jaki był w szkole z geografii. Tych chłopaków ponosi, zaledwie w połowie przypadków są tam, gdzie chcieliby wierzyć, że są. Gdy mówił, podawano mu nowe karteczki z meldunkami. — Znowu to samo! grupy zwiadowcze... — jęknął i wpiął w mapę dwie niebieskie flagi — jedna w Lavagno i jedna w Chia-vari. W takim tempie za tydzień będziemy we Francji. Forrester z Hetheringtonem mieli dość i po chwili byli na zewnątrz. Przed budynkiem kwatery głównej czekał na nich dżip i teksański sierżant, który Hetheringtonowi przypominał Spencera Trący. Na ich widok wyprostował się. — Mam pana rzeczy w środku, sir — zameldował Forresterowi. — Jedzie pan? To dobrze się składa, bo chcę skorzystać z autostopu do mojej kompanii. — Wskakuj pan, sierżancie — zaśmiał się Forrester — bo zostawimy pana przy drodze! To jest komandor Hetherington z Royal Navy, jedzie z nami. — Miło mi — powiedział sierżant. Hetherington kiwnął głową, sadowiąc się na niewygodnym siedzeniu samochodu. Do miejsca postoju kompanii było tylko pół kilometra i wkrótce ujrzeli dwunastoosobową drużynę sierżanta, która zwinęła już obóz i wałęsała się bez celu koło czterech dżipów załadowanych bronią, prowiantem i plecakami. Forrester krótko przedstawił Hetheringtona. 295 — A ci faceci — puścił oko do żołnierzy — będą naszą obstawą. Gotowi do drogi? — Gotowi już od śniadania, sir — odezwał się jeden z żołnierzy. — Zdaje się chciał nas pan tu trzymać do usranej śmierci. Wymówkę złagodził szeroki uśmiech. — Jeszcze pożałujesz, że w końcu się pojawiłem — wesoło rzucił Forrester. — Zamierzamy ostro gnać, żeby przed zmrokiem być w Genui. — Czy to prawda, co mówił sierżant, sir — dopytywał się dalej ten sam żołnierz — że w Genui dostaniemy cały lotniskowiec? — Jeśli chcesz, to wierz — Forrester bezwiednie zarymował, naśladując oficera z dowództwa dywizji. — Lepiej módl się do Bozi, żeby jeszcze był na wodzie, kiedy tam dotrzemy. Sierżancie, ruszamy z tą bandą! Czas leci, mamy pół świata drogi! Kilka minut później konwój składający się z pięciu dżipów wyruszył w stukilometrową podróż do Genui. Dobry humor Forre-stera udzielił się w końcu Hetheringtonowi. Poprzedniej nocy, kiedy usłyszał, że Niemcy przesunęli „Aquilę", stracił wszelką nadzieję. Zatopienie okrętu zdawało się nieuchronne, ale teraz nadzieja znów nieśmiało pukała do jego serca. Wciąż była szansa, maleńka szansa, że jeśli dotrą do Genui na czas, katastrofy da się uniknąć. Z początku jazda szła dobrze i dopiero w La Spezii zwolnili. Tego właśnie dnia miasto obchodziło pierwszy dzień wolności i masy ludzi wyległy witać dumnie sunące ulicami shermany z wymalowanymi na boku gwiazdkami. Entuzjazm, jaki ten widok wzbudzał u ludności, wskazywał, że ceremonie powitalne mogą przeciągnąć się na wiele dni. Wczesnym popołudniem byli już na górskim odcinku szosy do Sestri Levante, skąd droga nagle opada w dół ku miasteczku, właśnie tam dostali się w sam środek wojny: cały przejazd do Lavagno zastawił sznur ciężarówek i wozów pancernych 92 Dywizji. Wściekli wyskoczyli z samochodu i energicznie pomaszerowali sprawdzić, czy jest szansa ominięcia korka. Niestety, na zachodnich rogatkach miasteczka znaleźli jego przyczynę: most łączący Lavagno z sąsiednim Chiavari zawalony był około dwudziestoma wrakami płonących pojazdów. Wyminęli dwóch sanitariuszy niosących na noszach rannego, gdy nagle ujrzeli amerykańskiego żołnierza ze służby porządkowej w białym hełmie, biegnącego ku nim od mostu i gniewnie wymachującego rękoma. W tej chwili rozległ się gwizd nadlatującego od morza pocisku i wszyscy padli na ziemię. Pocisk przeleciał nad nimi i uderzył w kępę palm kołyszącą się o pięćset metrów dalej, a na ich głowy posypał się deszcz kamieni i gałęzi z powyrywanych z korzeniami drzew. — Życie wam niemiłe, do cholery? — wrzasnął z furią kierujący ruchem, gdy niezgrabnie podnosili się z ziemi — dlaczego nie poczekacie w kolejce, aż posprzątamy ten syf? — Jestem dowódcą specjalnej grupy bojowej, która musi dziś dostać się do Genui! — oświadczył Forrester, lecz to wyjaśnienie tylko nieznacznie poprawiło nastrój żołnierza w białym hełmie. — Do Genui? — wrzasnął znowu — będzie pan miał cholerne szczęście, jeśli przedostaniecie się na drugą stronę tego pieprzonego mostu, do Chiavari! Słyszy pan przed nami? To te gówniane moździerze! Szkopy siedzą po drugiej stronie miasta i walą jak w bęben. Ktoś będzie musiał wymieść stamtąd tych skurwieli, zamin pan albo ktoś inny pójdzie, wie pan gdzie... sir! — Tamte palmy nie zostały trafione z moździerza — powiedział poruszony Forrester. — Pogratulować, psia krew, zgadł pan! — prychnął żołnierz — ani tamte samochody — machnął ręką w stronę płonących na moście wraków. — Szatany, które to zrobiły, lecą stamtąd — machnął ręką w kierunku odległego o parę kilometrów przylądka Porto-fino, zieleniącego się po drugiej stronie zatoki. — Szkopy trzymają tam swoją artylerię, Chryste, następny! Wszyscy trzej znowu runęli na ziemię. Pocisk tak dużego kalibru, że wyglądał jak nadlatująca od zatoki lokomotywa, przeleciał nad nimi i rozerwał się koło mostu na brzegu rzeki Entella. — Przywołaliśmy natarcie z powietrza, sir — powiedział żołnierz. Nadal ma pan ochotę jechać do Genui? Franz Seeler był na „Aquili" sam i z lubością gwałciciela delektującego się ciałem, które wkrótce zbezcześci, patrzył z wieżyczki mostka na dziewiczy, nie używany pokład lotniskowca. Należał do niego i świadomość, że niebawem unicestwi coś, o co wszyscy 297 zabiegali od dawna i za cenę największych ofiar, napawała go rozkoszą. Wszystko było już przygotowane do tego ostatecznego aktu zemsty, który osłodzi Niemcom hańbę ucieczki z Genui i odpłaci Włochom za ich zdradę. Oto za przyciśnięciem guzika zniszczy największy ich lotniskowiec, a najznaczniejszy port zredukuje do wioski rybackiej. Jednak Seeler nie chciał zanadto przyśpieszać aktu, który trzeba spełniać powoli, by jak najdłużej móc delektować się swoją władzą i opóźniać słodki moment szczytowania tak długo, aż dojrzeje do pełnej rozkoszy. Przyjemne rozmyślania o zemście przerwały mu odgłosy wystrzałów: ze złością spojrzał w kierunku miasta, nad którym unosiły się smugi dymu. „Tym razem stacja Brignola", pomyślał. Wkrótce pojedyncze strzały przeszły w charakterystyczne eksplozje bomb moździerzowych i wzmagający się terkot karabinów maszynowych. Wprawdzie wciąż dochodziły z odległości nie mniejszej niż osiem — dziesięć kilometrów, ale wrażenie, że się przybliżają, coraz bardziej go denerwowało. Siła i zaciekłość ataku małego oddziału partyzanckiego, który uderzył na miasto od strony gór, była dla dowództwa niemieckiego kompletnym zaskoczeniem Pomijając już szkody militarne, to bezczelne natarcie miało przede wszystkim destrukcyjny wpływ na i tak mocno nadwerężone morale garnizonów. Seelera wprost zaszokowała wiadomość, że dwie kompanie garnizonowe, znajdujące się na odległym krańcu Genui, już po pierwszych strzałach wyciągnęły białą flagę i poddały się partyzantom. Niemieckiemu żołnierzowi coraz mniej chciało się walczyć i wobec oczywistych tego dowodów w siedzibie sztabu zapanowało głębokie zdenerwowanie. Oddziały wpierw dostały rozkaz pozostania tam, gdzie były, do czasu rozpoznania przez dowództwo, jaką formę przybierze atak. Ale jednoznacznej formy ataku rozpoznać się nie dało: partyzanci uderzali z dużą siłą od strony wzgórz wokół Monte delia Guardia, a prawie jednocześnie nadchodziły meldunki o równie nagłym i wściekłym natarciu w paru innych punktach miasta. W ciągu popołudnia, gdy wysunięte i uzbrojone po zęby placówki niemieckie siedziały jak sparaliżowane bojąc się ruszyć palcem u nogi, ruchliwi partyzanci w coraz większej liczbie wślizgiwali się do miasta. 298 Seelerowi, który miał rozkaz do 1 maja zakończyć niszczenie portu i ewakuować cały personel Kriegsmarine do Savony, wprost mowę odjęło ze złości, gdy nagle otrzymał nowy rozkaz rozpoczęcia ewakuacji już teraz. Jego oddziały mają w całości i bezzwłocznie opuścić port, a on z pięćdziesięcioma ludźmi pozostanie jako straż tylna. Nim zapadł zmierzch, port genueński opustoszał. Snuło się po nim wszystkiego paru marynarzy i techników, mających do rana dokończyć dzieło zniszczenia tam, gdzie nie całkiem się ono udało, •\ także trzech oficerów administracyjnych, nadzorujących usuwanie niewygodnych dokumentów, oraz jednostka transportowa. Seeler, jako kapitan tonącego okrętu, oczywiście do końca pozostawał na jego pokładzie, obrawszy sobie za stanowisko dowodzenia kabinę sygnałową latarni morskiej Lanterna, skąd osobiście kierował demolowaniem portu mającym trwać do ósmej rano, to znaczy do ich \v}jazdu do Savony. Początkowy plan przewidywał zatopienie „Aquili" w południe 24 kwietnia, ale wobec niespodziewanych wypadków, Seeler przyśpieszył operację o kilka godzin. Po krótkim namyśle i wykonaniu paru telefonów poinformował naczelne dowództwo, że lotniskowiec zostanie zatopiony 24 kwietnia punktualnie o godzinie szóstej rano, to pozwoli zakończyć ewakuację portu do ósmej. Spojrzał na zegarek: brakowało kwadransa do siódmej wieczorem. A więc za niewiele ponad trzynaście godzin będzie w drodze do Savony, zaś za jedenaście naciśnie guzik, który spowoduje eksplozję jedenastu potężnych ładunków umieszczonych wewnątrz lotniskowca. I nic, naprawdę nic w całym jego życiu nie mogłoby sprawić mu takiej rozkoszy, jak widok tych nadbudówek zanurzających się pod wodę. Zszedł z mostka, udając się na ostatnią inspekcie cum. które mocowały dziób okrętu do betonowej tamy. „Aquila" tkwiła z nosem przy falochronie i z rufą nad nabrzeżem Canzio, a całe jej olbrzymie cielsko rozłożyło się w poprzek wjazdu do portu. Seeler wrócił na tył statku i sprawdził gruby kabel elektryczny, wychodzący przez luk w prawej burcie. Początkowo znikał on w wodzie, przebiegał ukośnie przez dno basenu Lanterny, po czym wspinał się do skrzynki rozgałęźnej na Nowym Molu. Akurat dwaj marynarze majstrowali tam przy nawiniętym na bęben kablu, który powędruje 299 pięćset metrów dalej: do żółtego budynku, z którego wyrastała latarnia. „Wszystko jest jak najlepiej!", mściwie pomyślał Seeler. Za kilka godzin kabel połączy ładunki na ,,Aquili" z detonatorem w latarni. Już czuł rozkoszny przycisk pod palcem i żałował tylko, że „przedwczesne", jak je oceniał, decyzje dowództwa uniemożliwią mu dokonanie prawdziwie wielkiego dzieła: całkowitego zrównania portu z ziemią. Ładunki wybuchowe były założone w większości nabrzeży i falochronów, ale niestety, nie uda się już na czas dociągnąć do nich kabli. Wprost nie mógł tego przeboleć i jedyną jego pociechą były miny, o których ci angole i jankesi jeszcze nic nie wiedzą: całe sto pięćdziesiąt prezencików rozmieszczonych między wejściem zachodnim a Starym Portem, których nie można ani rozbroić, ani nawet ruszyć, żeby nie eksplodowały. Nawigacja po porcie stanie się dla nich koszmarem na całe miesiące, może nawet lata. Głosy dobiegające spod wysokiej rufy uświadomiły mu, że czeka na niego załoga motorówki, która przywiozła go z Nowego Mola. Wychylił się przez poręcz i kazał im się uciszyć. - Już zaczynaliśmy martwić się o pana, kapitanie! Ściemnia się i myśleliśmy, że może pan gdzieś spadł — z ledwie wyczuwalnym rozdrażnieniem odpowiedział mu głos z dołu. - Już schodzę! - krzyknął Seeler. - Stańcie przy drabince i przytrzymajcie mi to trzęsące się świństwo! Martwili się o niego... rzeczywiście! Każdy z nich myślał już tylko o sobie, zwłaszcza że wciąż nie mogli się pogodzić z wybraniem właśnie ich do tylnej straży, skoro większość kolegów zapakowano w ciągu godziny i wywieziono do Savony. Cóż, pozostaje tylko uważać na siebie, bo Seeler chodzi jak wściekły pies i na pewno nie będzie tolerował tutaj defetyzmu, jaki szerzył się wśród wojsk garnizonowych. Uważał, że wciąż trzeba im zdrowo nacierać uszu. Co zresztą uczynił, ledwie wsiadł do łodzi. Całą drogę z powrotem do przystani musieli słuchać jego homilii na temat dyscypliny, jakiej się po nich spodziewa. Oświadczył, że nie zawaha się strzelić w łeb każdemu, kto nie zastosuje się do tych przykazań. Jeśli jego słowa nie wywarły głębszego efektu, to na pewno osiągnął jedno: 300 nigdy jeszcze tak prędko i z taką karnością wypisaną na twarzach załogi nie dotarł do przystani. Gdy wszedł na swe stanowisko dowódcze w latarni, telegrafista obsługujący telefon polowy z ulgą obrócił się do niego. Było mnóstwo telefonów: oficer transportowy chciał powiedzieć, że wszystko jest przygotowane do ewakuacji całej tylnej straży o ósmej rano. Mają być gotowi z ekwipunkiem naprzeciw nabrzeża Etiopia o siódmej trzydzieści rano. Dwa razy dzwonili z dowództwa armii z zapytaniem, czy paliwo z doków przekazano armii. — A, i jeszcze jedno — przypomniał sobie telegrafista. — Podoficer Karlstein ma jeńca i chce wiedzieć, co ma z nim zrobić. Karlstein? — Tak, dowódca bunkra na Ponte Caracciolo. Jeden z jego patroli złapał jakiegoś faceta. — - Dlaczego go po prostu nie zastrzelili? Wielkie nieba, nie bierze się jeńców w strefie zastrzeżonej i w stanie pogotowia bojowego! — Strzelali do niego, panie kapitanie. Jest ranny. — Niech ja tylko pogadam z tym Karlsteinem! — burknął Seeler. — Wpierw połącz mnie z dowództwem armii. W wyniku rozmowy, którą w końcu zaszczycił podoficera, zdecydował, by nie rozstrzeliwać jeńca natychmiast, gdyż chce go sobie wpierw obejrzeć. Szczególnie że przyda mu się mały spacer do Ponte Caracciolo, odległego od latarni tylko o sto metrów. — Przyjdę, kiedy będę mógł! — uciął rozmowę, bo weszło dwóch inżynierów, oficerów artylerii, aby zainstalować detonator. Seeler zwolnił swe miejsce, by mogli swobodnie pracować. — Zaraz to podłączymy, kapitanie — dziarsko powiedział jeden z nich. — Wypruje pan bebechy z lotniskowca i będziemy mogli zabierać się w drogę. — Zaraz się znajdziesz w drodze na tę łajbę, jeśli tak dalej będziesz trzepał ozorem! — wściekał się Seeler. — Czy ci się zdaje, że jesteś na ćwiczeniach z samoobrony? Mogę cię prędko wyprowadzić z błędu. Ładunki mają eksplodować idealnie o szóstej rano, ani chwili wcześniej. Chcę zobaczyć, jak okręt będzie tonął. i niech cię Bóg ma w opiece, jeśli coś nawali! Jestem u Karlsteina! — rzucił telegrafiście i wyszedł. 301 Ranny siedział pod ścianą, pilnowany przez wartownika i mary-narza obsługującego polowy telefon. Nie jest zbyt rozmowny powiedział podoficer. Opatrzyliśmy mu ramię i jest przytomny. Seeler zapalił latarkę i skierował ją na jeńca. Nagle wydał z siebie cichy okrzyk zdumienia. — Giovanni... — zaczął i zaraz urwał uświadomiwszy sobie, że patrzący na niego człowiek nie jest marynarzem z motorówki Consorzio, tylko kimś bardzo do niego podobnym. Po chwili poznał — to Roberto Corvo! W tej samej chwili przypomniał sobie również, gdzie wcześniej widział Giovanniego — Kalkuta! Oczywiście. Kalkuta! Amerykański nurek na tej starej „Marijke", kuzyn Corva! Jak on się nazywał? Raven? Tak, było między nimi wyraźne rodzinne podobieństwo, nie uderzające, a jednak... Broda go oszukała... Twarz Corvo też była teraz porośnięta kilkudniową brodą i to ona uderzyła w jakąś strunę jego pamięci. Wpierw go zmyliła, teraz pomogła w odgadnięciu prawdy. Lawina pytań cisnęła mu się na usta: jak Corvo tu się znalazł? W takim ubraniu i w takim stanie? Spał w jakiejś melinie? Próbował zaatakować ..Aquilę"? A Giovanni? Giovanni, który nie był ani Giovannim, ani motorówkowym, za którego się podawał? Przecież był nurkiem. Nurkiem! Więc obaj byli sabotażystami! Seeler miał mętlik w głowie. — Dobrze pan się czuje, kapitanie? — nieśmiało spytał Karl-stein — czy... czy pan zna tego człowieka? To Roberto Corvo - powoli powiedział Seeler. Wymawiał te słowa jak człowiek będący w transie. Kinloch wystawił ostrożnie głowę nad parapet i wyjrzał przez okno z. mieszkania. Było już zbyt ciemno, żeby dostrzec niemiecki samochód pancerny, nawet gdyby był zaparkowany tuż pod oknem. „Ciekawe, czy te cholery odjechały?", zastanawiał się. To był piramidalny wprost pech: już prawie miał dotrzeć do portu i w ostatniej chwili tak idiotycznie napytał sobie biedy! Gdyby nie ludzie z okolicznych domów, iuż byliby po rozprawie ze Szwabami! 302 Ale na widok Kinlocha i jego chłopców z czerwonymi opaskami na rękawach mężczyźni, kobiety i dzieci wylegli na ulice witać ich jako długo oczekiwanych wyzwolicieli... Oczywiście w tej samej chwili na obu końcach ulicy pojawiły się niemieckie patrole, a do tego jakiś cholerny głupek zaczął strzelać do nich z okna myśląc, że to już powstanie Zaledwie rozległ się pierwszy strzał Kinloch prawie że łzami próbował błagać tłum, by się rozszedł, bo ta radość może być przedwczesna. Przecież ostatnią rzeczą, której partyzanci sobie życzyli, było zwracać na siebie uwagę Piekło rozpętało się na dobre, gdy Niemcy odpowiedzieli snajperowi ogniem: tłum z krzykiem runął do domów i partyzanci, nie mając wyboru, zostali wciągnięci do walki której nigdy by nie wybrali w miejscu, którego nigdy by nie wybrali. Wkrótce zostali przyparci do muru przez nadciągające od obu v lotów ulicy drużyny niemieckie i musieli ratować się ucieczką przez podwórka. Schronienie znaleźli w obszernym mieszkaniu starszego małżeństwa, które na ich łomotanie, struchlałe, uchyliło drzwi. Okna siedziby wychodziły na ulicę, którą teraz mogli obserwować przez resztę popołudnia. O dziwo, Niemcy nie kwapili się do pogoni za partyzantami, ograniczając się do przysłania wozu pancernego, który nieprzerwanie strzelając po okolicznych domach jeździł ulicą od końca do końca. Jeszcze przed paroma dniami spacyfikowaliby całą dzielnicę, teraz widocznie już im się nie chciało. Odszedł od okna i spojrzał na telefon, który zawieszony na ścianie kusił go od dłuższego czasu. Zawahał się. Starsze małżeństwo, przylepione brzuchami do podłogi, lękliwie wyjrzało zza kanapy. — Działa? — spytał, pokazując aparat. W milczeniu pokiwali głowami, nie odrywając od Kinlocha przestraszonych oczu. Podszedł do telefonu i uniósł słuchawkę — Ku jego zaskoczeniu natychmiast zgłosiła się centrala. — Jaki numer? — energicznie zażądał kobiecy głosik. Ku swemu jeszcze większemu zdziwieniu pamiętał numer Artaxata" wbijany mu dwa lata temu do głowy podczas ćwiczeń operacji ..Strzęp". Przerywany sygnał buczał dość długo, nim znów odezwał się głos jakiejś kobiety. Kto dzwoni? Przyjaciel? Bardzo jej przykro, 303 ale signora Artaxaty nie ma w biurze. Od wielu miesięcy tu nie przychodzi. Podała Alexowi numer jego telefonu domowego. Janiel Artaxata cały dzień przesiedział w pokoju z widokiem na Genuę, nie odrywając się od telefonu. Od rana z różnych punktów miasta dzwoniono do niego z żądaniem hasła, które uaktywniłoby grupy podziemia czekające na wybuch powstania. Prosił, żeby jeszcze chwilę poczekali, ale gdy po południu stało się jasne, ze czerwoni Birandellego weszli do miasta i inne ugrupowania partyzanckie zaczęły schodzić z gór. wyjawił im hasło, nie czekając na Casertę. Dzwonił pod jeden numer po drugim, mówiąc krótko: „La sveglia viene!". Przebudzenie nadchodzi. Partyzantka miejska natychmiast wyruszyła na wcześniej wyznaczone obiekty: elektrownię, wodociągi, centralę telefoniczną i radio, tylko w nielicznych przypadkach spotykając się z oporem. Kluczowe punkty miasta zostały przejęte prawie bez hałasu i do późnych godzin popołudniowych wszystkie znajdowały się już w rękach wyzwolicieli. Artaxata nie odchodził od telefonu, wysłuchując teraz meldunków o zwycięstwach, kierując i radząc. Dopiero o ósmej wieczorem udało się Kinlochowi wedrzeć ze swym telefonem w ten gąszcz rozmów. Przedstawił się pseudonimem Jesion. — Ach, II Rosso? — westchnął Artaxata. Znał legendę. Lecz Kinloch natychmiast przystąpił do rzeczy: co dzieje się z Kolumbem Dwa? Co dzieje się z „Aquilą"? Artaxata uspokoił go, że „Aquila" wciąż jeszcze unosi się na wodzie, a przynajmniej unosiła się przed zapadnięciem zmroku. Widzi doki ze swego domu i kiedy w ostatnich promieniach słońca patrzył na lotniskowiec, nic nie wskazywało na to, żeby miał zatonąć. Stoi obok falochronu, w poprzek wejścia do basenu Lanterny. — A mój przyjaciel? — rzucił Kinloch. — Nie ma go tutaj — zabrzmiała odpowiedź Artaxaty. — Proponowałem mu, żeby posiedział tu ze mną, ale nie chciał o tym słyszeć. Co wiesz o operacji ..Grzanka"? — zmienił nagle temat. 304 — Tyle, że nie powiodła się. — Czy wiedziałeś, że włoski kuzyn twojego przyjaciela brał w niej udział i znalazł się w potrzasku w porcie? Artaxata usłyszał głębokie westchnięcie Kinlocha. — Słyszałem o kimś, kto pozostał przy życiu. Nie wiedziałem, że chodzi o Roberta. — Nie udało się go stamtąd wydostać. To było niemożliwe. Tedeschi zamknęli cały port, ale twój przyjaciel znalazł mu nową kryjówkę i zostawił trochę jedzenia, licząc na to, że po zmierzchu będzie mógł się do niego przedostać. Lecz nawet on od trzech dni nie ma wstępu do doków. — Gdzie teraz jest Nick? — Przez ostatnie godziny wprost szalał. Uparł się, że wejdzie do portu, choćby nie wiem co. Próbowałem go zatrzymać... — głos starego człowieka zadrżał — boję się o niego... Jest dla mnie jak syn. — A dla mnie więcej niż brat — powiedział Kinloch zdławionym głosem — wygląda na to, że coś trzeba będzie zrobić? — Ale co? Czy jesteś z Birandellim? Gdzie ty w ogóle jesteś? Artaxata usłyszał niewesoły śmiech Kinlocha. — Nie bardzo wiem, signore. Co gorsza nie jestem pewien, czy będę mógł się stąd wydostać. Birandelli nie może mi pomóc, bo również nie wiem, gdzie jest. Tak czy owak, wynoszę się stąd natychmiast, wszystko mi jedno. Idę do doków, ciao, signore. Dziękuję za pomoc. Odkładana słuchawka trzasnęła. Niemcy mają Roberta! Gdy Nick zrozumiał, co się stało, prawie utracił zdolność myślenia. Najbardziej wstrząsnęła nim świadomość tego, że gdyby nie Roberto, to on sam wszedłby na niemiecki patrol. Corvo specjalnie zwrócił na siebie ich uwagę: nie było innego wytłumaczenia tego, co się wydarzyło. Kiedy ostatnio rozmawiał z nim na barce węglowej, dał mu szczegółowe instrukcje, jak po ciemku trafie do baraku z wagą węglową i zapowiedział, że jeśli nazajutrz uda mu się wśliznąć do doków, to jedynie wzdłuż torów kolejowych. Było to trzy dni temu, 305 zaraz po tym Niemcy ogłosili port strefą zamkniętą i nikogo nie wpuszczali do środka. Jakże tamtej nocy musiał go Roberto wypatrywać, zastanawiając się z rozgoryczeniem, czy Nick zjawi się kiedykolwiek! I ile razy potem musiał kulić się przy murze, obserwując puste tory i plac po drugiej stronie! Aż wreszcie ujrzał Nicka idącego w kierunku bramy, ale na nieszczęście zobaczył go również niemiecki patrol, który od drugiej strony powoli szedł ku bramie. Na pewno wpadliby prosto na siebie, gdyby Roberto nie zadziałał. Przebiegł kawałek wzdłuż muru i wyskoczył na plac, przewracając kilka blaszanych beczek po benzynie. „Stać!", zabrzmiało parę niemieckich głosów, lecz on biegł, nie zatrzymując się i odciągając ich od bramy. Padło kilka strzałów, Roberto przewrócił się. Gdy Niemcy pochylali się nad nim, Nick prześliznął się przez otwartą bramę i dotarł do piętrowego baraku wagi węglowej. Zewnętrznymi schodkami wspiął się na górę i z żelaznego balkoniku obiegającego piętro, skąd miał widok na plac, widział, jak Niemcy nieśli jego kuzyna, martwego lub może tylko rannego, w kierunku nabrzeża Caracciolo. Był bliski rozpaczy. Miał wprawdzie pistolet maszynowy, ale strzelanina byłaby daremna, być może zginęliby obaj. Wpierw zaczęły mu drżeć ręce, a po chwili poczuł, że trzęsie się cały. Łzy popłynęły mu po policzkach i po cichu, miarowo przeklinał wiedząc, że to jest szok: reakcja na zdarzenia, których jego nerwy, napięte do ostateczności tyludniowym czekaniem na sposobność i wreszcie tak fatalnie zakończoną próbą dostania się do portu, nie potrafiły już wytrzymać. Płacz go uspokoił. Otarł twarz i próbował otrząsnąć się z poczucia przeraźliwej beznadziejności. Osłonił dłonią latarkę i cicho przeszedł przez pokój: było to opuszczone biuro, którego ścianę zastawiały regały pełne zakurzonych szpargałów i akt. Pośrodku stało biurko z grubą warstwą kurzu oraz porzuconymi kablami w miejscu, gdzie kiedyś był telefon. Raven otworzył jakieś drzwi i poświecił w głąb czegoś, co było skrytką bez okien. Wiele tu było śladów niedawnej bytności dzikiego lokatora: prowizoryczne legowisko na podłodze, resztki chleba, sera i wina w butelce, które Raven dostarczył Robertowi trzy dni wcześniej; także ogarek świecy i zapałki. 306 W szafce znalazł kostium nurka i aparat tlenowy: widocznie Roberto nie mógł się zdecydować na zniszczenie czegoś, co mogło być ostatnią deską ratunku. Może wciąż łudził się, że jeszcze zrobi coś z „Aquilą"? Gdy cała zawartość szafki znalazła się na podłodze, Raven pochylił się nad pozostałościami po swym dzielnym krewniaku i poczuł, że jeszcze chwila, a płacz znów opanuje go z całą siłą. Zagryzł wargi i ukrył twarz w dłoniach. Może Roberto byłby bezpieczniejszy na starym galarze, tam, gdzie go znalazł? To był pomysł Nicka, żeby opuścić to najbezpieczniejsze w porcie schronienie, choć chodziło mu głównie o obecność trupa. Wyobrażał sobie, co musiało się dziać w tym pokoiku przez ostatnich parę dni. Obserwowanie, wyglądanie, czekanie... I nikt nie nadchodził... aż do dzisiejszej nocy... Z pokorą myślał o tym, że Roberto poświęcił swe życie, by ratować jego i zastanawiał się, czy miałby odwagę uczynić to samo dla Roberta. I co zrobiłby Roberto, gdyby teraz siedział w tej komórce na miejscu Nicka? Nagle uspokoił się i wyprostował. Odpowiedź nadeszła. XIX. ŚWIT Mniej niż o kilometr od miejsca, w którym Raven samotnie przeżywał udręki z powodu Roberta, jego kuzyn oparty o ścianę siedział w kabinie sygnałowej z widokiem na basen Lanterny. Znalazł się tam na rozkaz Seelera, który zamierzał osobiście go przesłuchać. Niemiec nie taił pewności, że nagłe pojawienie się słynnego nurka na tym terenie musi mieć związek z nieudanym atakiem na „Aquilę" tydzień temu. Że capitano di corvetta musiał podczas ostatnich dni ukrywać się w nader prymitywnych warunkach, nie trzeba było pytać wystarczyło spojrzeć. Ale Seelera bardziej interesowała odpowiedź na dwa inne pytania: co z tą 307 dywersją miał wspólnego amerykański kuzyn Roberta Corvo i dlaczego udawał motorówkowego? Jednak po godzinie gróźb i straszenia, gdy oba pytania pozostawały nadal bez odpowiedzi, a jedynym rezultatem wściekłych wrzasków Niemca stawało się coraz bardziej zacięte milczenie jego więźnia, Seeler poddał się i odwrócił do inżynierów, którzy jak dziecku zaczęli mu tłumaczyć działanie urządzenia ustawionego na stole. Corvo wpierw myślał, że to jest rodzaj radia szafkowego, ale wkrótce zrozumiał, że było inaczej. — Nie może pan się pomylić, kapitanie — mówił inżynier. — Ten mały przycisk tutaj włącza dopływ prądu. Wtedy na tej tarczy poruszy się igła amperomierza. Aby prąd popłynął kablami połączonymi z detonatorem, należy przekręcić tę oto dużą gałkę. Bum! — i po wszystkim. Corvo rozumiał z tego piąte przez dziesiąte, zwłaszcza że Seeler odpowiadał cichym głosem i prawie nie było słychać jego słów. Ramię i pierś Roberta rozdzierał okropny ból i przez coraz gęstszą mgłę widział poruszające się w ciasnym pomieszczeniu sylwetki mężczyzn. Stracił przytomność i głowa opadła mu na pierś. Nie wiedział, ile czasu minęło, nim zbudził się kaszląc, plując,! i czując przeraźliwy ból w ranie przy każdym wstrząsie ciała. Telegrafista o chłopięcej twarzy wlewał mu w usta brandy prosto! z butelki. On zaś zachłystywał się palącym płynem, prychał przez nos i prawie nie mógł oddychać. Wreszcie podniósł załzawiony wzrok na dziecinną buzię żołnierza i wyglądającą zza jego ramienia twarz Seelera. — On raczej nie udaje, kapitanie — powiedział telegrafista -rzeczywiście zemdlał. — Ja to osądzę! — warknął Seeler. Corvo ujrzał zbliżającą się ku niemu wykrzywioną twarz i nagle chluśnięto zimną wodą. — Zbudź się, kapitanie Corvo. Niedługo zacznie świtać! — ujrzał przed sobą wargi Seelera wolno cedzące te słowa. — Porozmawiajmy o starych znajomych — ciągnął Niemiec. — Ten twój kuzyn... Amerykanin... wiesz, że jest mordercą? Zabił mojego brata, byłoby więc rzeczą właściwą, sprawiedliwą, gdybym teraz zastrzelił ciebie... Oko za oko. Corvo wyzywająco spojrzał mu w oczy. 308 — Zrobiłbyś mi przysługę, Franz. Nie musiałbym już słuchać twego gadania. Po prostu zrób to i skończmy ten cyrk! Seeler skrzywił się, próbując trzymać swe nerwy na wodzy. — Zrobię — obiecał — zrobię. Gdy ty jednak udawałeś, że jesteś bardziej martwy niż żywy, myślałem o naszych dawnych czasach na „Marijke". Pamiętasz? Ja tego nie zapomniałem i nigdy nie wybaczyłem. Ty, ja, mój brat Hans... Hans lubił cię, ufał ci. Byłeś jego partnerem i tylko ze względu na niego, Roberto, chciałbym ci dać szansę oczyszczenia swojego sumienia. Jesteś katolikiem, a dobry katolik powinien mieć przed śmiercią spokojne sumienie. Chcę od ciebie usłyszeć całą prawdę o śmierci mego brata, przecież ją znasz, zgadza się? Zawsze wypierałeś się tego, ale to nieprawda. Wyjaw mi ją, Roberto, w imię twojej nieśmiertelnej duszy! — Moje sumienie jest czyste, Franz — powiedział miękko Corvo — a twoje? Jakie szansę ma twoja nieśmiertelna dusza? — Nie próbuj zmieniać tematu. Twoje życie jest w moich rękach. Jesteś sabotażystą i nie możesz spodziewać się litości. Być może jednak... mógłbym się ulitować... jeśli powiesz mi prawdę. Czy o zbyt wiele proszę? Powiedz mi więc... ten twój kuzyn, Amerykanin... kłamał podczas śledztwa w Kalkucie? I ten Szkot też? Ty może zresztą także... Czy ty kłamałeś, Roberto? — Zostaw tę sprawę w spokoju, Franz. — Nie! Chcę wiedzieć! Amerykanin to zrobił? To on przeciął mojemu bratu przewód tlenowy, tak? A Szkot krył go, podtrzymywał jego wersję? Ty wiesz, że właśnie tak było. — Nie było, mylisz się, Franz. Zawsze się myliłeś. Na miłość boską, ja tam byłem! Ja to widziałem! — Widziałeś?! Widziałeś, jak on przeciął przewód? — Tak, Franz. Wszyscy widzieliśmy. Uzgodniliśmy jednak, że nikomu o tym nie będziemy mówić. Tak było najlepiej. Bez względu na to, co by się stało, przyrzekliśmy nigdy nie wyjawić prawdy. Oczy Seelera zabłysły tryumfalnie. Na jego twarzy ukazało się głębokie samozadowolenie. — A więc to była zmowa! — rzucił oskarżycielskim tonem. Corvo spojrzał na niego z żalem. — Właściwie powinieneś o tym się dowiedzieć, Franz. Tak czy inaczej, to już teraz nie ma znaczenia, może nigdy nie miało... — 309 spojrzał Seelerowi w oczy — twój brat sam odciął swój własny przewód. To ciche oświadczenie spowodowało u Seelera prawdziwy wstrząs. — Pozbawił się życia? — wybałuszył oczy — on? Żeby uratować ciebie? Wyraz smutku nie zniknął z twarzy Corva. — To byłoby zbyt szlachetne, Franz. To nie było tak, dlatego te fakty postanowiliśmy zatrzymać dla siebie, aby w wątpliwej sytuacji przemilczeć je na korzyść Hansa i nie pogrążać go bez reszty... — wzruszył ramionami. — Prawda jest taka, Seeler, że twój brat oszalał z przerażenia. Zaczął panikować i dlatego usiłowaliśmy wmówić sobie, że nie wiedział, co czyni. Ale my dobrze wiedzieliśmy... wszyscy wiedzieliśmy... On pomylił się, myślał, że przecina mój przewód, a przeciął własny. Siedzieliśmy cicho, żeby chronić... pamięć o nim... Był jednym z nas — nurkiem. Nie żył... Nie mówi się źle o nieżyjących, Franz. Pozwala im się odpoczywać w piekle. Wszyscy niedługo tam pójdziemy. Seeler wiedział, że słyszy prawdę. Ale ta prawda była nie do zniesienia, nie mógł stawić jej czoła. Z wyrazem strasznej udręki na twarzy odwrócił się i wybiegł na schody. Corvo zamknął oczy: ta prawda bolała go prawie tak samo jak Seelera. Wyjawienie jej wcale mu nie ulżyło... Inżynier i telegrafista wymienili spojrzenia. Ich dowódca i jeniec porozumiewali się po angielsku i o czymkolwiek rozmawiali, nie była to sprawa podwładnych. Seeler powrócił po dziesięciu minutach; twarz mu zszarzała, ale panował nad sobą. Nawet nie spojrzał na Roberta, natychmiast kierując się ku oknu. Uniósł roletę i blade światło świtu rozjaśniło ich pomieszczenie. Z dala dobiegało echo strzałów karabinowych, ale tu panowała pełna napięcia cisza. Przerwał ją dopiero jękliwy, astmatyczny brzęczyk radia. Telegrafista nasunął słuchawki na uszy i przez całe pół minuty wysłuchiwał meldunku. — Co jest? — podszedł do niego Seeler. — Oficer transportowy, kapitanie. Mówi, że brama numer cztery została zdobyta przez partyzantów i wdarli się do portu aż do nabrzeża Derna. Chce wiedzieć, czy życzy pan sobie, żeby ciężarówki przestawić bliżej nas. 310 Seeler przemówił do aparatu głosem spokojnym, jakby zupełnie nie poruszył go kolejny akt dywersji. — Pozostań na swej pozycji — rozkazał oficerowi — u nas jest cicho jak w grobie, ale wyślę ci do pomocy Karlsteina i jego ludzi. Ta hołota, którą widziałeś, to na pewno złodzieje szukający okazji do rabunku. Ilu ich jest? Trudno określić, usłyszał w odpowiedzi, może dwudziestu, a może pięćdziesięciu. Po obu stronach było trochę strzelaniny, ale oficer transportowy najbardziej obawia się tego, że mogą okrążyć od tyłu samochody przygotowane do ewakuacji. Oddziały garnizonowe, które wczoraj przejęły straż przy bramie albo uciekły, albo zostały pokonane. Po zakończeniu rozmowy z transportem, Seeler kazał telegrafiście połączyć się z wartownią na nabrzeżu Caracciolo. Podoficer Karlstein potwierdził, że w okolicy Lanterny jest wciąż spokojnie, ale dobiegły go już strzały od Sampierdareny. — To szabrownicy — uspokoił go Seeler — weź swój oddział i dopilnuj, żeby nie zbliżyli się do ciężarówek. Zamelduj się u porucznika Stahla. Następnie Seeler zatelefonował do dowództwa armii. — Co wy do cholery tam robicie! — wrzasnął na podoficera, który odebrał telefon. — Doki są atakowane i ani śladu armii! — Sytuacja nie jest zbyt różowa, kapitanie — usłyszał speszony głos. Czy Seeler mógłby poczekać na oficera sztabowego? Niecierpliwie zgodził się podkreślając, że nie zamierza rozmawiać z żadnym młodszym oficerem, ale z kimś, kto ma władzę. W rezultacie speszony głos ustąpił innemu, który na pewno należał do władzy i miał tak przykre brzmienie, jakby jego właściciel podczas mówienia stale obgryzał paznokcie. Pomimo kłopotów ze zrozumieniem, o czym mówi, do Seelera dotarło, że jest pułkownikiem von coś tam, że walczy w tej wojnie otoczony idiotami, że Kriegsmarine już dawno dostała rozkaz opuszczenia Genui i czy głupiec, z którym rozmawia, powie mu wreszcie kim jest i czego chce, do cholery? Over. — Jestem dowódcą tylnej straży Kriegsmarine, Hen Oberst — lodowato odparł Seeler. — Otrzymałem rozkaz zatopienia lotniskowca „Aquila", który ma zablokować port, zanim go opuścimy. Podjąłem się tej operacji w nadziei na wsparcie przez armię, 311 w postaci zabezpieczenia całej strefy portu. Teraz, gdy bandy partyzanckie zdobywają doki jeden po drugim, Wehrmachtu w ogólę nie widać. Nalegam, Herr Oberst, aby przysłał nam pan wojsko. Czy to jasne? Over. — Jedyne, co jest w tej chwili jasne — wycedził pułkownik — to pański ton, który jest obraźliwy! Czy jest pan osobiście atakowany? — Atakowana jest moja jednostka transportowa i istnieje zagrożenie, że pięćdziesięciu lub więcej terrorystów nas otoczy. Być może będziemy musieli siłą ewakuować się z doków. Over. — Więc radzę, żeby zrobił pan to jak najszybciej! O ile mi wiadomo, ma pan być w Savonie i radziłbym nie zwlekać ani chwili. Mamy tu parę nieco poważniejszych problemów niż pańskie. Amerykanie stoją u bram Genui, a ich czołgi już są w Recco. Armia w niczym nie może panu pomóc. Koniec. Wyłączam się. Gdy Seeler obrócił do Roberta twarz od ogłuchłego nadajnika, usta miał zaciśnięte w bladą niteczkę. Corvo uśmiechnął się. — Zabrać mi stąd więźnia! — syknął Seeler do inżyniera. — Przywiąż go gdzieś w doku, gdzie będę go mógł stąd widzieć. Niech on też popatrzy, że kiedy Niemcy wysadzają w powietrze statek, robią to dokładnie. — Wysadzamy go już teraz? — oczy inżyniera pojaśniały nadzieją. Seeler spojrzał na zegarek. — Za dwadzieścia minut, punktualnie o szóstej. Jeśli coś zaplanuję — popatrzył groźnie — to się tego trzymam. A teraz wynoście się, ty też! — wrzasnął na telegrafistę — zabieraj swoje radio i broń ze sobą. Nie, karabin zostaw, może się przydać. Inżynier pomógł Robertowi zejść ze szczytu latarni, a potem po schodach prowadzących w dół do doku. Obserwowany przez marynarzy, którzy miarowo spacerowali wzdłuż kabla ciągnącego się od latarni i znikającego w wodzie, przywiązał Włocha do masywnego pierścienia cumowniczego, wcementowanego w skraj nabrzeża. — Przykro mi, przyjacielu — szepnął po niemiecku — ale przynajmniej będziesz mógł sobie posiedzieć. Robię luźny węzeł, żebyś w razie czego mógł się uwolnić. Corvo z wdzięcznością skinął głową, raczej domyślając się tego, niż rozumiejąc co powiedział Niemiec. 312 /— Twój Fiihrer cię wzywa! — zrewanżował się ostrzeżeniem. — Bierz pan swoich ludzi, podoficerze... — wołał z góry Seeler, wymachując ręką — nie mają już tu nic więcej do roboty. Siadajcie do ciężarówek na nabrzeżu Etiopia, porucznik Stahl... — urwał, usłyszawszy jazgot broni maszynowej na zachód od latarni morskiej. Poczekał na chwilę ciszy i dokończył: — Porucznik Stahl na pewno ucieszy się na wasz widok! Podoficer zawahał się i spojrzał na Corvo. — A co z nim, kapitanie? — Już ty się nie martw. Powiedz Stahlowi, żeby przysłał po mnie swój samochód. Niedługo do was dołączę, ale przedtem chcę widzieć cały konwój tylnej straży w drodze, najszybciej jak to możliwe! Jeśli nie zdążę przed wami, to powiedz Stahlowi że będę czekał przy bramie numer sześć. Zrozumiałeś? — Tak jest, zrozumiałem! — zasalutował podoficer. Odwrócił się i wydał swoim ludziom komendę, by się ustawili dwójkami. Ruszyli w szyku bojowym, z bronią skierowaną do strzału w stronę doków Sampierdarena. Corvo, uwiązany jak koza, został sam na opustoszałym brzegu. Tymczasem kilkanaście metrów za nim i nad jego głową Seeler zasiadł za stołem obok okna. Podniósł klapę detonatora i przez chwilę wpatrywał się w widoczną w całej okazałości „Aquilę". Odpiął zegarek, położył go przed sobą i śledził ruch wskazówki sekundnika. Gdy pozostało piętnaście sekund do pełnej godziny, wcisnął przycisk prądu. Igła na amperomierzu gwałtownie skoczyła na drugą stronę skali i kiedy sekundnik dokładnie pokrył się z szóstą, przekręcił dużą gałkę o sto osiemdziesiąt stopni. Ze wzrokiem wbitym w „Aquilę" czekał. Ale zamiast potwornego wybuchu osiemnastu ładunków, rozrywających na strzępy dno lotniskowca, nic się nie stało. Kompletnie nic! Nick Raven, głęboko ukryty w cieniu, jaki rzucały działa „Aquili" na jej śródokręciu, patrzył, jak po drugiej stronie basenu niemieccy marynarze ustawiają się parami i odmaszerowują w kierunku Sampierdareny. Sądząc po odgłosach, toczyła się tam regularna 313 bitwa. Już od pół godziny sporadyczne strzały rozlegały się również w zachodniej części portu i były dla znękanej duszy Amerykanina jak kojąca muzyka. Oznaczały, że w porcie znaleźli się już inni, którzy tak samo jak on nie lubili Niemców. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się taki osamotniony i zdany tylko na siebie jak w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Uświadomił sobie teraz, że jego decyzja przedarcia się na „Aquilę" spowodowana była przede wszystkim utratą wiary w to, że kiedykolwiek żywy wydostanie się z portu, ale i głębokie przeświadczenie, że Roberto pochwaliłby tę ostatnią próbę pokrzyżowania Szwabom ich planów wykończenia Genui, również nie było bez znaczenia. Zadecydował widok pozostawionego przez Roberta wyposażenia do nurkowania: to był bodziec, jakiego potrzebował, żeby uczynić coś, co ofierze jego kuzyna nadałoby jakiś sens. W chwili gdy Nick zsuwał się do wody po zachodniej stronie Starego Portu, nie miał najmniejszego pojęcia, co zrobi z „Aquilą", gdy już się na nią dostanie. I gdy płynął pod wodą, różne pomysły pojawiały się w jego niespokojnej głowie, jednak musiał się szybko zająć czym innym, gdyż okazało się, że ta droga nie obejdzie się bez powikłań. Zaledwie dopłynął do awanportu, aparat tlenowy przestał dostarczać mu odpowiedniej ilości powietrza, a co gorsza, nie pasująca do twarzy maska zaczynała być większą przeszkodą niż pomocą. Wypłynął na powierzchnię i schwyciwszy się boi, przez chwilę szarpał się z przyrządami, aż w końcu pozbył się maski oraz butli i dalej płynął bez nich. Przebył już milę, a do lotniskowca wciąż było daleko. Rześki południowo-wschodni wiatr stawał się jego przyjacielem: nie tylko przyjemnie chłodził twarz, napełniając Nicka spokojem, lecz także budził nadzieję, że jeżeli wszystko na ,,Aquili" przebiegnie jak należy, to może się okazać jeszcze większym sprzymierzeńcem. Byle tylko dostać się na pokład... Niestety. Ledwie dopłynął do basenu Lanterny i nad głową wyrósł mu olbrzymi, gładki kadłub z wylotami dział torpedowych, stracił wszelką nadzieję. Wspiąć się po czymś takim było niepodobieństwem! Dwa razy opłynął stalowe cielsko, szukając choćby śladu czegoś, od czego można by zacząć operację; jednocześnie stwierdził z niepokojem, że niemieckie posterunki patrolują nie 314 tylko szczyt basenu koło Nowego Mola, ale również przylegające doń nabrzeże Rubattino. I nagle gdy znów przepływał w pobliżu steru, dostrzegł coś. co przedtem umknęło jego uwadze: kabel zwieszający się prawie pionowo z wystającego wysoko nad głową pokładu lotniskowca i ginący w wodzie. Pierwszą myślą Ravena było, żeby wspiąć się po nim, ale czy przy takim wyczerpaniu wspinaczka po kablu nie byłaby ponad jego siły? Spróbował podciągnąć się, jednak gdy był już prawie metr nad wodą, zjechał w dół, czując brak sił do dalszych prób. I właśnie wtedy, kiedy już tracił resztki nadziei na sens swej wyprawy, zobaczył coś nieprawdopodobnego... Z bomu zwisała sznurowa drabinka i kołysała się w powietrzu o jakiś metr nad wodą w odległości sześciu metrów od kabla, którego był wciąż uczepiony. Nie wierząc oczom, opuścił się do wody, podpłynął bliżej. Lecz próba uchwycenia jej z dołu nie powiodła się, i tylko wyczerpał resztki sił. Spróbował inaczej: dwukrotnie zanurzywszy się, wyskoczył jak delfin, próbując złapać najniższy szczebel — znów fiasko. Dopiero za trzecim razem poczuł mokre drewno w dłoni. Podciągnął się do góry, będąc prawie pewnym gradu kul, który posypie się na niego od wybrzeża. Strach nie opuszczał Nicka ani przez chwilę, gdy szczebelek po szczebelku wspinał się po chybotliwej drabince. Nie mógł uwierzyć, że Niemcy, odlegli zaledwie o kilkaset metrów od niego, jeszcze go nie dostrzegli. Widocznie ciemny masyw okrętu stanowił tło, od którego nie odcinała się jego postać, obleczona w czarny kostium nurka. Dotarcie na względnie bezpieczny pokład główny zdawało się trwać wieczność, więc kiedy wreszcie tam się znalazł, padł bez tchu i bez życia i leżał nieruchomo przez pełne dziesięć minut. Gwałtem zmusił się do wstania, a tym bardziej do przebiegnięcia parę razy w górę i w dół po wewnętrznych schodkach, żeby rozruszać nogi. Wyruszywszy na trochę chaotyczny zwiad po nieznanej zupełnie okolicy, znów trafił na kabel elektryczny: tym razem na ten jego koniec, który znikał we wnętrzu statku. Zdumiał się -- po co to tutaj założyli? Czy to przewód awaryjny oświetlenia statku, gdy jego dynama nie pracują? A może kabel telefoniczny? W końcu nie' 315 mógł nie dojść do wniosku, że to jest doprowadzenie prądu do ładunków wybuchowych, którymi nafaszerowano okręt. Dłużej się nad tym nie zastanawiał: cokolwiek Niemcy zainstalowali na „Aquili", to na pewno nie jest nic dobrego i bez zwłoki należy to zniszczyć. Kawałkiem znalezionej liny umocował kabel do pokładu i zaczął ciąć nożem jego grubą, gumową osłonę od strony, która wchodziła do luku. Zajęło mu to dwadzieścia minut; umocowanie liną powstrzymało część kabla schodzącą do wody przed gwałtownym pluskiem, ale za to drugi koniec pomknął do luku i wpadł gdzieś głęboko z hałasem, który mógłby obudzić pół Genui. Tak pochłonęła go praca, że nie dostrzegł świtu. Podniósł głowę dopiero wtedy, gdy usłyszał dobiegające z brzegu krzyki i dostrzegł szare sylwetki biegające nerwowo po drugiej stronie basenu. Raven przez chwilę myślał, że go dostrzegli, ale żołnierze wkrótce odeszli, zostawiając samotną figurkę, posadzoną na nabrzeżu. Człowiek ten znajdował się zbyt daleko, by można było go rozpoznać, jednak narzucona na jego ramiona kurtka zdawała się znajoma. Wyglądała jak jego własna, którą niedawno dał Robertowi. Był pewien, że to Roberto. Żył! Czy jednak był tak ciężko ranny, że aż nie mógł chodzić? I dlaczego Niemcy tak go po prostu zostawili? Myśli kłębiły się w głowie Nicka, gdy patrzył na tę samotną, zgnębioną sylwetkę, ale na odpowiedzi na wszystkie związane z nią pytania trzeba poczekać. Teraz liczy się tylko to, po co tu przybył. Roberto zrozumiałby: tę robotę trzeba dokończyć. Całą siłą woli kontrolując zbyt nerwowe ruchy, wspinał się ku wyższym partiom okrętu. Z ulgą zostawił za sobą martwą ciszę wewnętrznych korytarzy i schodków i wkrótce wyszedł na rozległy jak boisko piłki nożnej płaski pokład startowy lotniskowca. Przeszedł pod jego przytłaczająco olbrzymim kominem, otoczonym odchyloną ku rufie kryzą, i pod jeszcze wyżej wypiętrzającą się konstrukcją mostka kapitańskiego, którego podest tańczył na samym szczycie jak talerzyk na czubku ogromnej piłki. Doszedłszy na przedni skraj lądowiska, Nick ześliznął się po drabince w dół, na pokład dziobowy, z satysfakcją stwierdzając, że południowo-wschodni wiatr od otwartego morza dmie coraz silniej. Z dziobu odchodziły cztery liny cumownicze, przymocowane do pachołków na falochronie. Wypróbował wpierw napięcie lin, a po- 316 tem pierwszą zwolnił z wielokrążka: jej koniec wyleciał z prowadnicy i z pluskiem spadł w dół, do wody. Gdy podobnie uporał się z drugą liną poczuł, że wielkie ciało okrętu drgnęło pod naporem wiatru. Wkrótce wszystkie cztery liny, luźno zwisając z pachołków na falochronie, znalazły się w ciemnej wodzie basenu i „Aquilę" utrzymywały tylko te, które zacumowano do nabrzeża Canzio. Ogromny okręt zaczął oddalać swój nie przytrzymywany niczym dziób od falochronu, dryfując w głąb basenu Lanterny... Zapierające dech w piersiach uczucie tryumfu wypełniało Ravena. Niemcy chcieli użyć okrętu jako wieka olbrzymiej trumny, którym przywalą port, a on je uniósł! Otworzył szeroko! Żeby ustawić statek z powrotem w pozycji blokującej wjazd, trzeba będzie floty holowników... Wygrał. Czy statek zatonie czy nie, nie miało już teraz znaczenia. Droga do basenu Lanterny stała otworem. Kinloch znajdował się już o kilometr od celu w basenie Lanterny, gdy nagle powitał go wściekły ogień z karabinów maszynowych, zgromadzonych za solidnie wyglądającym murem. Był to' prawdopodobnie ostatni odwód sił niemieckich, który jeszcze stawiał opór, a mocna, podparta skarpami i spoglądająca w dół na doki ściana stanowiła tarczę ochronną obszernego placu, będącego zazwyczaj miejscem postoju wozów ciężarowych. Oddział Kinlocha stracił siedmiu ludzi w niechcianej potyczce wśród domów, która w tak pożałowania godny sposób opóźniła ich przybycie do portu. A teraz jakaś resztka Niemców stawia im od dłuższego czasu taki skuteczny opór... Denerwowało to tym bardziej, że zdobycie bramy portu było szybkim i spektakularnym sukcesem. Strzegące jej wojska nie miały już ochoty na prowadzenie przegranej wojny i poddały się z ochotą. Stu pięćdziesięciu żołnierzy! W ten sposób połowę swoich skromnych sił musiał Kinloch odkomenderować do pilnowania jeńców. Teraz już tylko z ośmioma ludźmi przebijał się przez port. Po potyczce z patrolem koło nabrzeża Derna powoli brnęli przez doki Sampierdareny — wzdłuż nabrzeży Somalia, Mogadiszu, Erytrea nazwami swymi przypominających- o odwiecznych związkach Genui z Afryką Wschodnią — póki nie utknęli tu przed 317 umocnionym murem przy samym Ponte Ethiopia. Niemcom musiało śmiertelnie zależeć na tym rozpościerającym się za nim placu, skoro na najmniejszy ruch po stronie partyzantów odpowiadali oszalałym ogniem. Kinloch leżał za węgłem jakiegoś magazynu, beznadziejnie czekając co dalej, gdy nagle do jego uszu dobiegł zza muru jakiś dźwięk, przyniesiony wiatrem. Wytężył słuch — nie omylił się. Był to dźwięk zapuszczanych ciężkich silników! Kiedy wrzucano biegi, ich ton zmieniał się — odjeżdżały! Ktoś szturchnął go w bok i Kinloch obejrzał się. Ujrzał umazaną brudem twarz Romy. — Wygląda na to, że Tedeschi wycofują się! — powiedział — słyszysz ciężarówki? Pochyliła głowę. — Słyszę... ale słabo. — Bo odjeżdżają, wynoszą się stąd! Idź do ludzi i powiedz im to. Zawahała się, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — A ty, Rosso? — Chcę się wysforować. Pójdę pierwszy na drugą stronę tej latarni morskiej. Popatrzyła na rozciągający się przed nimi plac i przygryzła wargi. — Poczekaj na nas, Rosso... — Nie, upewnię się, czy całe nabrzeże jest wolne. Rób, co ci mówię -- rozkazał szorstko. Wciąż nie ruszała się z miejsca. — Uważaj na siebie... Wyraz jego twarzy złagodniał. Uśmiechnął się do Romy. — I ty też, żołnierzu — w oczach Szkota zabłysły figlarne iskierki — jesteś najlepszym z moich ludzi. Nie chciałbym cię teraz stracić. To był komplement, jakiego w najśmielszych marzeniach nie oczekiwała. Spłonęła rumieńcem i odpowiedziała zażenowanym uśmiechem. Kinloch patrzył, jak biegła wzdłuż ściany magazynu i znikła za rogiem. Wciągnął do płuc potężny haust powietrza, poderwał się i puścił pędem przez otwarty teren. Przebiegł dwadzieścia kroków, padł, przeturlał się, znów się podniósł. Ale zza muru nie padł ani jeden strzał. Na końcu placu zwolnił do truchtu, a potem 318 ostrożnie ze schmeisserem pod pachą podszedł, ścinając róg placu, do latarni morskiej. Nagle usłyszał za sobą warkot samochodu: z piskiem opon wypadł zza węgła niskiego, długiego warsztatu i przyśpieszając, pędził wprost na niego. Za kierownicą ujrzał stalowy hełm: wymierzył i strzelił. Przednia szyba rozprysła się pod gradem pocisków, samochód obrócił się i wymijając Kinlocha. kontynuował szaleńczą jazdę, póki nie przeleciał nad skrajem nabrzeża i z przeraźliwym pluskiem wpadł do wody. Kinloch nie czekał dłużej, przebiegł do stóp latarni morskiej i wpatrzył się w przeciwległe nabrzeże. Mógł już dostrzec lotniskowiec: stał wciąż na wodzie i wydawało się, że płynął! Tak, on płynął! Dryfując z wiatrem, oddalał się od falochronu z dziobem skierowanym ku basenowi Lanterny... Strzały z karabinów maszynowych i plusk wpadającego do wody samochodu rozległy się nieomal po całym porcie. Roma Corvo, biegnąc wzdłuż nabrzeża w kierunku latarni, też usłyszała hałas i wyprzedziła oddział partyzantów, podążających za nią tyralierą. Roberto starał się wyplątać dłonie z krępujących go więzów i też to słyszał. Także Nick Raven, który zrzucił kostium nurka i w samych kąpielówkach podpływał do nabrzeża Canzio. Już wspinał się po schodkach, gdy seria z broni maszynowej, która zabrzmiała całkiem niedaleko, zmusiła go do biegu. Wyglądało to na niemiecki schmeisser. Tym bardziej musi dostać się do Roberta, zanim to zrobią Niemcy! Plaskając bosymi stopami o beton, biegł wzdłuż północnego skraju basenu do swego kuzyna, gdy dostrzegł czyjąś sylwetkę biegnącą mu na przeciw. Zatrzymał się tylko na sekundę, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Znał tę rudą kępę włosów nad czerwoną chustą okalającą czoło. Wszędzie by ją poznał i wszędzie by za nią poszedł... Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk radości: — Alex! Alex! Mężczyzna stanął jak wryty i nagle zamachał ręką, wołając jak w ekstazie: Nick... Nick... to ty?! Obaj z dwu stron biegli do Roberta Corvo, widząc tylko siebie i nie słysząc ostrzegawczego krzyku związanego wciąż Włocha. Byli 319 już prawie przy nim, gdy rozległ się suchy trzask pojedynczego wystrzału. Franz Seeler wspinał się do kabiny operatora po rusztowaniach wysokiego kranu portowego, stojącego na nabrzeżu Rubbatmo. Było w nim już tylko jedno pragnienie: zabić człowieka, którego widział biegnącego przez pokład „Aquili". W sercu miał zimną wściekłość i determinację jak parowóz biegnący w kierunku czarnego wlotu tunelu. Dwukrotnie przekręcał gałkę detonatora, nim pogodził się z prawdą: ładunki z matematyczną dokładnością rozmieszczone na dnie lotniskowca nie eksplodowały! Ogarnął go ślepy gniew i wyrwawszy druty z niepotrzebnego do niczego aparatu, podbiegł do okna i cisnął go w dół na schody nabrzeża, gdzie rozbił się z trzaskiem. Usłyszawszy hałas, Roberto ze zdziwieniem uniósł głowę i ujrzał Seelera z wściekłością wpatrującego się w statek, który mu się sprzeciwił... To właśnie wtedy Niemiec dojrzał na nim ruch, jakąś ciemną sylwetkę przebiegającą po pokładzie lotniczym. Przepełniła go nienawiść i wściekłość: to nie źle zmontowane połączenia zawiniły, ale on! Ten człowiek przeciął kable i nawet nie usiłując się kryć, bezczelnie pokazuje mu się jak na dłoni — sprawca jego porażki! Złość Seelera skupiła się teraz na tym jednym człowieku. Jego własne życie przestało mieć dla niego znaczenie. Jedna osoba musi z pewnością umrzeć: ten człowiek na ,,Aquili" zapłaci życiem za to, co mu zrobił! Sięgnął po karabin, gratulując sobie pomysłu, że kazał wcześniej radiotelegrafiście zostawić go. Karabin był na tę odległość idealny: Seeler wybił szybę i oparłszy się łokciem o stół, wycelował w kierunku okrętu. Czekał na ukazanie się nieznajomego. Ale on już się nie zjawił, natomiast przerażająco jasny stał się drugi skutek jego działalności: cumy na oczach Seelera z pluskiem wpadły do wody i dziób „Aquili" zaczął majestatycznie oddalać się od falochronu. Oficer nie czekał dłużej, tylko z karabinem w dłoni jak szalony zbiegł po schodach na nabrzeże i ujrzawszy, że „Aquila" kieruje się ku dokom Rubattino, biegł wzdłuż wody, jakby starając się ją dogonić. Jednak na poziomie lądu był zbyt nisko, żeby 320 wymierzyć sprawiedliwość człowiekowi na pokładzie lotniskowca, rozejrzał się więc, szukając czegoś wyższego. Wzrok jego padł na trzy krany stojące opodal: podbiegł do najbliższego. Przerzuciwszy karabin przez plecy, zaczął po drabinkach wspinać się do góry. Był już w połowie drogi do kabiny, kiedy usłyszał z dołu pisk opon, a potem trzask gniecionego metalu i plusk czegoś wpadającego do wody. To tylko dodało mu sił, by wspinać się jeszcze szybciej; w końcu dotarł na szczyt i spojrzawszy w dół, ujrzał jakiegoś nagusa w samych kąpielówkach, biegnącego wzdłuż nabrzeża Can-zio. Odbezpieczył karabin domyślając się, że człowiek ów bez wątpienia podąża w kierunku Corva przywiązanego do pierścienia cumowniczego. Seeler był pewien, że choć pozbył się kostiumu nurka, to ten mężczyzna był jego ofiarą z „Aquili". Przytrzymując karabin, wycelował w pierś biegnącego. By wzmocnić chwyt ręki, nabrał głęboko powietrza i strzelił. Na odgłos strzału Roma Corvo zatrzymała się nasłuchując. Strzał dobiegł z nabrzeża po jej prawej stronie i z wysoka. Spojrzała w górę i w żebrowaniach dźwigu dostrzegła jakieś poruszenie: ? kabiny operatora wyślizgiwał się umundurowany człowiek i znalazłszy oparcie dla stóp wycelował z karabinu w coś daleko od niej, na dole. Jej krótki karabin maszynowy uniósł wylot lufy i krótko splunął: Seeler zachwiał się, a potem obijając się o konstrukcję dźwigu runął w dół i głucho uderzył o ziemię. Z pełnymi łez oczami Roma odwróciła się i pobiegła w miejsce, gdzie tymczasem upadło inne ciało. Biegnąc, krzyczała rozdzierająco: — Rosso! Rosso! Dobiegła do miejsca, w którym Raven w milczeniu tulił swego przyjaciela. Patrzyła na rudowłosego cudzoziemca, który nazwał ją ..żołnierzem" i nawet nie poznała, że skulona obok nich sylwetka jest jej bratem. Roberto był odrętwiały z przerażenia. Ani jego kuzyn, ani Kinloch, biegnąc ku sobie, nie słyszeli jego krzyku. Próbował ich ostrzec, że Seeler jest na dźwigu i ma ze sobą karabin. Corvo nie wiedział, że celując w Nicka, Seeler nacisnął spust właśnie w chwili, gdy Kinloch przeciął linię strzału. Raven ujrzał Alexa o krok od siebie, kiedy wyrzucał ramiona w radosnym powitaniu, lecz wtem na jego twarzy pojawiło się chłodne zdziwienie, zawirował i padł w ramiona przyjaciela. 321 Nick z miłością ułożył go na ziemi. Ani on, ani Roberto nawet, nie spojrzeli w górę, gdy seria z karabinu Romy, trafiając Seelera, uratowała życie przynajmniej jednego z nich. Raven uniósł głowę dopiero wtedy, gdy ujrzał Romę biegnącą z rozdzierającym krzykiem: — Rosso!... Stała teraz cicha, z brudną twarzą, „żołnierz", po którego policzkach spływały łzy. — II Rosso nie żyje — zduszonym głosem powiedział Raven. Delikatnie zamknął powieki wpatrujących się w niego oczu. — Śpij dobrze, mój stary przyjacielu — wykrztusił szeptem. Oszalały z radości tłum genueńczyków obrzucał Hetheringtona i Forrestera naręczami kwiatów, gdy mała kawalkada dżipów przedzierała się przez piazza Carignana. Od Porta Soprana rozległ się odgłos strzelaniny, ale Hetherington nie wiedział ani nie chciał wiedzieć, czy to jakaś zapóżniona potyczka, czy partyzanci kanonadą świętują zwycięstwo. Wprost nie mógł się doczekać, aż wjadą do portu. Po przymusowym postoju przed mostem do Chiavari i jeszcze jednym — na przylądku Portofmo, koło Rapallo — Hetherington prawie pogodził się z myślą, że ,,Aquila" spoczęła na dnie portu. Dojazd do Genui zabrał im zbyt wiele czasu, ostatnie dwadzieścia cztery godziny zostały zmarnowane. Gdy wreszcie dojechali, miasto przypominało dom wariatów. Połowa ludności biegała po ulicach z karabinami \v poszukiwaniu Niemców, a druga połowa tymczasem świętowała. W jednej chwili tłumy bawiły się, by w następnej rozbiec się dla ratowania życia przed świszczącymi jeszcze wszędzie kulami. Pięć dżipów Forrestera wjechało do Genui tuż za wozami pancernymi 92 Dywizji — ich shermany toczyły się po via Corsica, kierując się ku obszernej via Vent Settembre — ale Forrester w nadziei znalezienia szybszego przejazdu, kazał samochodem odbić w lewo na piazza Carignana. Mała kolumna wydostała się wreszcie z tłumów zalegających plac i zanurzyła się w plątaninę bocznych uliczek i zaułków. Nagle u jej czoła otworzył się od stóp kościoła Santa Maria di Castello widok na nabrzeże Grazie i awanport. 322 — Widzę! — unosząc się z siedzenia zakrzyknął Hetherington — jest wciąż na wodzie! Jestem tego pewien! Forrester też dojrzał w oddali majestatyczną sylwetkę „Aquili", ale budynki wciąż ją zasłaniały; musieli zjechać niżej. Wkrótce samochody znalazły się na otwartej przestrzeni w pobliżu doków, na wschód od Starego Mola. Dotarli wreszcie nad wodę, na sam skraj nabrzeża Grazie, na miejsce, które Hetherington oglądał przed laty z pokładu lecącego nad Genuą stirlinga. Gdy pojazd komandora w końcu się zatrzymał, Hetherington wypadł z niego z lornetką i z podążającym za nim Forresterem pobiegli w kierunku najbliższego dźwigu. W kabinie trzęsącymi się rękami nastawił lornetkę na doki Lanterny po drugiej stronie awanportu. Wejście do basenu było wolne! Kołysząc się z lekka na linach rufowych, „Aquila" zdawała się wypełniać sobą cały dok. Podał szkła Forresterowi, który na widok rozmiarów okrętu aż gwizdnął. — Jest naprawdę piękny! — zamruczał i naraz dodał z niepokojem — hej! z nim się dzieje coś dziwnego, on się huśta! Trzymają go tylko cumy rufowe, myśli pan, że tak go zostawili? A może sam się uwolnił? Hetherington przesłonił oczy przed słońcem i spojrzał na drugą stronę awanportu. Taki widok ,,Aquili" powinien go uczynić najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a przecież odczuwał smutek nie do opisania. W myślach powtarzał słowa Forrestera... „wolny, uwolnił się... tak, nazywa się «Orzeł», a orły powinny być wolne". — Tak, Sam, jest jak powiedziałeś — odezwał się głośno — jest piękny, ale w tym pięknie jest coś strasznego. Była to prawda: jak wszystkie drapieżniki — rekiny, tygrysy i orły — miał w sobie drapieżną urodę. Był piękny, ale pięknem, które budzi lęk. Stworzono go po to, by jak wszystkie drapieżniki panował nad swym środowiskiem; lecz w przeciwieństwie do innych drapieżników tego stworzył największy drapieżca — człowiek. — W tym statku jest coś smutnego — powiedział Hetherington — to jego wojenne upierzenie do niego nie pasuje. Kiedyś był rzeczywiście piękny... dwa wielkie kominy i ukośnie osadzone maszty... wszystko pokryte czerwienią, bielą i zielenią... Wdzięk łabędzia. Forrester uśmiechnął się. 323 — I łabędź przemienił się w orła, nieprawdaż? Hetherington nie uśmiechał się. Tymi słowami Forrester bezwiednie wyraził wszystko, co sądził o szaleństwie ludzkiej rasy i o sposobach, jakimi to szaleństwo uzewnętrzniało się przez ostatnich sześć lat. Łabędzie w orły? Nie, nie skończyło się na tym. Takie jak on gołębie pokoju wsadzono na taśmę montażową, z której zeszły jako sokoły. Owce tego świata przebrano za wilki i posłano do walki przeciw innym owcom, też przebranym. Forrester, który wciąż patrzył przez lornetkę na „Aquilę", przerwał jego myśli: — Zastanawiam się, co z nim teraz będzie? — Może znowu spróbują zmienić go w łabędzia? — powiedział Hetherington. — A może potną i przerobią na motyki i brony? Nigdy nic nie wiadomo... Postscriptum Lotniskowiec ,,Aquila" — pierwotnie liniowiec transatlantycki ,,Roma" — nie został ponownie przerobiony na statek pasażerski. Przez pewien czas marniał w genueńskim porcie, aż w końcu odholowany do la Spezii, w lipcu 1950 roku został sprzedany i pocięty na złom. 324 SPIS TREŚCI Część pierwsza: Podróże ........................ 5 T. Gniazdo orła ....................... 7 II. Kinloch ........................... 27 III. Zakłócenie porządku publicznego ............ 39 IV. Operacja „Strzęp" ..................... 61 V. Kuter z Tabarki ...................... 74 VI. Ocalenie .......................... 86 Część druga: Włochy .......................... 105 VII. Trochę poza „osią" .................... 107 VIII. Kot w worku ....................... 125 I.. Cienie ............................ 138 X. Zaginione osoby ...................... 155 XI. „Goście" rządu ...................... 171 XII. Nocna walka ........................ 185 XIII. Uderzenie z dołu ...................... 203 XIV. Operacja „Achse" — wykonać .............. 219 Część trzecia: „Aquila" ........................ 243 XV. Wiatr od gór ........................ 245 XVI Wyścig z czasem ...................... 263 XVII. Zaginiony ......................... 276 XVIII. Do Genui ......................... 287 XIX. Świt . . .......................... 307 325