Ephraim Kishon Afe, Dawidzie! 1 O i»7 2004 1 7 STY. 20G5 przełożył Krzysztof Jachimczak wydawnictwo mi i ! i i Tytuł oryginału: Wie unfair David Tłumaczenie: Krzysztof Jachimczak Redaktor: Violetta Jachimczak Korektor: Małgorzata Chojnacka Projekt okładki: Maciej Rybicki 3?3*ol © copyright by Ephraim Kishon © copyright for the Polish Edition by WydaWtilCtWO UD, Kraków 1994 ISBN 83-85541-74-8 wydawnictwo lii) Plac na Stawach 30-107 Kraków 22 15 83, 21 50 92 \ Spotkanie na szczycie z przeszkodami Od dawna znany jest fakt, że w narodzie pionierów w niektórych zawodach występują pewne braki w obsadzie kadrowej. Pierwszymi osadnikami na kontynencie północnoamerykańskim byli, jak wynika z odnośnych dzieł historycznych, farmerzy, spekulanci, poszukiwacze złota i awanturnicy; o instalatorach wod.-kan. ani słowa. Podobnie ma się sprawa i u nas: potrafimy swobodnie wygrać wojnę z połączonymi armiami siedmiu państw arabskich — ale jak naprawić pękniętą rurę wodociągową? Ledwie nastały zimowe chłody, gdy pękła rura wodociągowa w ścianie mojego gabinetu i na tapecie pojawiła się ciemnobrunatna plama. Czekałem dwa dni, aż rura sama się naprawi. Bez rezultatu. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zwrócić się do naszego hydraulika. Legendarny Płaczek mieszka w Holonie i niełatwo do niego dotrzeć. Szczęśliwy przypadek zrządził, że spotkałem go na stadionie piłkarskim, a ponieważ jego drużyna wygrała, był skłonny przyjść następnego dnia pod warunkiem, że przyjadę po niego samochodem i to dokładnie o wpół do szóstej, zanim pójdzie do pracy. Na pytanie, dlaczego tak wcześnie i czy to, co ma u nas zrobić, nie jest pracą, Płaczek odparł krótko: nie. I Przyjechałem po niego punktualnie o umówionej godzinie. Wszedłszy do mojego pokoju, rzucił okiem na wilgotny mur i powiedział: — Niby jak mam się dostać do rury? Najpierw niech pan sprowadzi murarza i każe mu rozkuć ścianę. Wyszedł, nie omieszkawszy uprzednio wyrazić oburzenia, że przeze mnie zmarnował cały dzień. Zostałem sam na sam z brunatną plamą na ścianie, trawiony tęsknotą za jakimś murarzem. Nie znam żadnego murarza. Nie wiem też, gdzie można by ich szukać. Jak się okazało, nie wiedzieli tego również moi przyjaciele i sąsiedzi, znajomi i koledzy. W końcu pewien człowiek, którego brat pracował w biurze maklerskim, polecił mi fachowca, złotą rączkę nazwiskiem Gideon, mieszkającego gdzieś w pobliżu Bat Jam. Na podstawie tak precyzyjnych wskazówek wytropiłem Gideona jeszcze przed zapadnięciem zmroku i dowiedziałem się, że mógłby przyjść do mnie dopiero po pracy, najwcześniej o dziewiątej wieczorem. Przyjechałem po niego o dziewiątej wieczorem. Gideon poddał ścianę oględzinom, po czym stwierdził: — Może mam rozkuć ścianę, żeby od razu chlusnęła na mnie cała woda? Niech pan najpierw sprowadzi hydraulika, który zakręci główny zawór! Zbladłem. Czegoś takiego obawiałem się od samego początku, tylko nie chciałem przyjąć do wiadomości: byłem zdany na jednoczesną obecność obu ekspertów, Płaczek bez Gideona nie mógł dostać się do rury, a Gideona bez Płaczka zalałaby woda. Bracia syjamscy musieli się u mnie spotkać. Łatwo napisać: „Musieli się spotkać". Papier jest cierpliwy. W rzeczywistości już samo zaplanowanie spotkania przekraczało wszelkie granice mojej, skądinąd twórczej wyobraźni. W porównaniu z tym kosmiczne rende^-pous Gemini 6 i 7 było dziecinną igraszką. Gemini 6 i 7 poruszały się według precyzyjnie wyliczonego, skoordynowanego co do ułamka sekundy planu. Natomiast Płaczek miał czas tylko rano, Gideon zaś tylko wieczorem. Dwukrotnie przemierzyłem żyzną równinę Holonu i trzykrotnie wydmy Bat Jam, żeby zgrać ze sobą rozkłady dnia Płaczka i Gideona. Na próżno. Zaproponowany przeze mnie kompromis pomiędzy ekstremalnymi punktami amplitudy czasowej «5.3o» i «2i.oo» zmierzał do spotkania o 13.15, ale z oburzeniem został odrzucony przez obie strony. Nieśmiało poddałem pod rozwagę możliwość drobnej profanacji szabasu. Płaczek się zgodził, ale Gideon w soboty chodzi z dziećmi na spacer, bo ma tyle roboty, że przez cały tydzień ich nie widuje. Koniec, kropka. Brunatna plama na mojej ścianie powiększała się z każdą godziną. Znów musiałem podjąć pertraktacje na osi Ho-lon—Bat Jam. Kiedy pewnego wieczoru wstąpiłem z sinym, odmrożonym nosem i łzawiącymi oczami do Gideona, zdjęła go litość. Wydobył notes, długo przewracał kartki, w końcu pokiwał głową: — Tu byłaby pewna możliwość — powiedział. - 26 kwietnia jest Dzień Niepodległości, który w tym roku wypada w poniedziałek. Od soboty do poniedziałku zrobię sobie przedłużony weekend i w niedzielę nie pójdę do roboty. Więc jeśli panu odpowiada 25 kwietnia... Zgodziłem się z radością i popędziłem do Płaczka. Tam nadszedł kres mojej radości. Płaczek oświadczył zdecydowanie, że 25 kwietnia jak zwykle pójdzie do roboty. Dlaczego 25 kwietnia nie miałby pójść jak zwykle do roboty? — Ponieważ — odrzekłem z ciężkim westchnieniem — ponieważ w tej sytuacji nie wiem, co mam zrobić, panie Płaczek. — Na pewno da się coś zrobić — stwierdził Płaczek z niewzruszonym optymizmem. I rzeczywiście, dało się coś zrobić. Opatrzność mi sprzyjała. Legendarny Płaczek oświadczył en passant, że w przyszły wtorek zaproszony jest na kolację do szwagra na Lewantyń-ską, co ewentualnie dałoby się połączyć z błyskawicznym wypadem do mojego mieszkania, powiedzmy o ósmej. Uściskałem go, w rekordowym tempie przebyłem trasę powrotną do Bat Jam, wdarłem się do mieszkania Gideona wołając już od progu: — Płaczek przyjdzie we wtorek wieczorem. — We wtorek wieczorem — spokojnie odparł Gideon — idę z żoną na „My Fair Lady". Nogi się pode mną ugięły. — Może — wyjąkałem — może mógłby pan pójść na „My Fair Lady" kiedy indziej? Tak tylko się zastanawiam. Gdyby to było możliwe. — Czemu nie? Ale ani myślę znów uganiać się za biletami. O to już pan musi się postarać. Cóż, rozumiało się samo przez się, że wymiana biletów należy do mnie. W końcu mur, na którym brunatna plama sięgała już do sufitu, również należał do mnie. Nie zniechęciło mnie nawet to, że bilety na „My Fair Lady" były w zasadzie nie do zdobycia, nie mówiąc już o tym, żeby je wymienić. Po trzech dniach nieustannych wysiłków udało mi się przedatować bilety Gideona na 21 grudnia. Natychmiast pośpieszyłem do niego z tą radosną nowiną. Żona Gideona potrząsnęła głową. 21 grudnia kończyła się Chanuka i babcia miała przywieźć dzieci, bo dzieci zawsze spędzają Chanukę u babci. — A może by tak — ośmieliłem się zaproponować — może by tak dzieci wróciły o dzień wcześniej? — Czemu nie? — dobrodusznie odparła pani Gideon. — Jeśli babcia się zgodzi... Babcia mieszkała nie opodal Tel Awiwu. To miła, siwowłosa pani, uprzejma i usłużna, ale w szabas nie korzysta ze środków lokomocji. A właśnie 21 grudnia wypadał szabas. — Sama nie byłabym aż tak rygorystyczna — stwierdziła babcia. — Ale mój nieboszczyk mąż był bardzo religijny. I ponieważ jej nieboszczyk mąż był bardzo religijny, mój dom miał się powoli zagrzybić i rozpaść w gruzy? Usiłowałem ją przekonać, że grzech wcale nie będzie taki wielki i że gdyby żył jej nieboszczyk mąż, z całą pewnością nie miałby nic przeciwko temu, by w szabas pozbyć się tej hałaśliwej zgrai, zwłaszcze że specjalnie po nie przyjedzie samochód. Gratis. — Nie, nie, nie - obstawała przy swoim stara, uparta jędza. — W szabas nigdzie nie pojadę. Musiałabym mieć pozwolenie na piśmie od naszego rabina. Nasz rabin bawił w domu wypoczynkowym w południowej Galilei. Zastałem go podczas przechadzki po ogrodzie. — Wielce czcigodny rabbi — zacząłem. — Jeśli babka odwiezie dzieciątka w szabas do domu, Gideon będzie mógł pójść 21 grudnia do teatru. Dzięki temu będzie miał czas na spotkanie na szczycie z legendarnym Placzkiem w przyszły wtorek o wpół do ósmej wieczorem. A to jest przynajmniej tak samo ważne, jak uratowanie ludzkiego życia, dla którego nawet najbardziej prawowierny może, co ja mówię, musi przerwać szabasowy odpoczynek... Rabbi należał do oświeconego skrzydła izraelskiego kleru. Kiedy uiściłem większą sumę na budowę chederu i jesziwy, zgodnie z przepisami udzielił babci dyspensy od szabasu, i babcia ustąpiła. W euforii zwycięstwa pojechałem do Płaczka, w euforii zawołałem od progu: — Murarz przyjdzie we wtorek. — Głupia sprawa — odrzekł Płaczek. — Szwagier przełożył kolację na środę. We wtorek bowiem, jak się nagle okazało, szwagier musiał się udać na zebranie komitetu rodzicielskiego w szkole, do której uczęszczały jego dzieci. Tymczasem brunatne plamy rozprzestrzeniły się już na całym suficie. — Niech i tak będzie, panie Kishon — burknął szwagier. — Jeśli potrafi pan wszystko tak urządzić, żeby zebranie zostało przesunięte na później — czemu nie? Nie, doprawdy, nie mogłem się uskarżać. Każdy był gotów mi pomóc, wszyscy robili, co mogli. Pełen nadziei pośpieszyłem do dyrektora szkoły. Dyrektor wyraził szczere ubolewanie: zaproszenia na wtorek już rozesłano. Chodziłem od domu do domu. Osiemnaścioro rodziców natychmiast zgodziło się na czwartek, tylko czworo robiło trudności. Najbardziej uparta okazała się pani Olga Winter-nic, która na czwartek zaprosiła do siebie kilka rodzin. Trzy z zaproszonych rodzin bez żadnych ceregieli były skłonne przyjść w piątek, jedna oświadczyła, że nie może z powodu braku środka transportu, dwie matki nie miały opiekunek do dzieci, a pewnego kawalera czekała ważna rozprawa w spranie bankructwa jego firmy. Krok po kroku usunąłem wszystkie przeszkody. Problem transportu rozwiązałem wynajmując autobus. Moja siostra poszła jako babby-sitterka do jednej z pań, drugą własnoręcznie zamordowałem, zwłoki zaś pogrzebałem w ogrodzie. Postępowanie w sprawie bankruc- twa zostało umorzone, ponieważ wziąłem na siebie długi biznesmena. W ten sposób rada rodzicielska mogła się zebrać w czwartek, i nic już nie stało na przeszkodzie spotkaniu na szczycie we wtorek wieczorem. Punktualnie o wpół do ósmej zasiadłem w fotelu i zacząłem czekać. Czekałem dwie godziny. Nikt nie przyszedł. Tuż przed dwunastą zjawił się Płaczek, któremu najwidoczniej coś się pomieszało, bo zanim do nas przyszedł, zjadł kolację u szwagra, zamiast na odwrót. Natomiast Gideon, nie udzielając bliższych wyjaśnień co do przyczyn, w ogóle nie przyszedł. Prawdopodobnie zapomniał. Na szczęście plama niczym się już nie różniła od ściany, ponieważ ściana zdążyła tymczasem zniknąć i pozostała tylko plama. Sprzedałem mieszkanie i nabyłem nowe, dziwiąc się samemu sobie, że wcześniej nie wpadłem na tak proste rozwiązanie. I Zamykamy! Do najświętszych przykazań na Bliskim Wschodzie należy gościnność. Szejk beduiński, u którego się zatrzymałeś, nigdy — nawet jeśli zostaniesz przez wiele miesięcy — nie będzie cię nakłaniał do wyjazdu. Niestety, odsetek szejków beduińskich wśród kelnerów Tel Awiwu jest niezwykle niski. Przedstawienie w teatrze rozpoczęło się o ósmej wieczorem, a skończyło tuż przed jedenastą. Nie mieliśmy jeszcze ochoty iść spać. Niezdecydowanie spacerowaliśmy jasno oświetloną ulicą Dizengoffa. — Wstąpmy gdzieś na herbatę — powiedziała najlepsza żona pod słońcem. — Gdziekolwiek. Weszliśmy do najbliższej kawiarni, niewielkiego, intymnego lokalu z dyskretnym oświetleniem neonowym, lśniącym ekspresem do kawy i dwoma kelnerami, którzy właśnie się przebierali. Oprócz nas był tam jeszcze tylko pewien łysy mężczyzna przecierający bufet brudną ścierką. Kiedy wchodziliśmy, rzucił okiem na zegarek i niezrozumiale wymamrotał coś do jednego z kelnerów, który niespiesznie zdjął marynarkę i znów włożył kurteczkę nieokreślonego koloru; swego czasu musiała być biała. W powietrzu wprost czuło się skumulowany ładunek konfliktów społecznych. Zrobiliśmy jednak takie miny, jakby to była zupełnie normalna atmosfera, i usiedliśmy przy jednym ze stolików. — Herbatę, proszę — zamówiłem swobodnie. — Dwie filiżanki herbaty. Kelner zawahał się, po czym otworzył drzwi do kuchni i spytał z ostentacyjnym obrzydzeniem: — Jest jeszcze gorąca woda? Tymczasem na tarasie drugi kelner zsuwał stoły mocnymi, precyzyjnymi pchnięciami, których staccato zdawało się skandować nieubłagany upływ czasu. Herbata trochę się rozlała, gdy pierwszy kelner z rozmachem postawił przed nami filiżanki. Ale cóż to szkodzi? Gorliwie mieszaliśmy łyżeczkami bezbarwną ciecz, starając się ją choć odrobinę rozgrzać. — ...praszam! To był łysy. Uniósł tacę z naszymi filiżankami i zabrał poplamiony obrus. Cóż, stół jako taki też nie był najgorszy. Pierwszy kelner ponownie dokonał zmiany kostiumu — stał już przy drzwiach w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym. Drugi kelner zakończył składanie poplamionych obrusów i wyłączył neonówki. — Może oni — szepnąłem do małżonki — może oni chcą, żebyśmy sobie poszli? Jak sądzisz? — Możliwe — odparła szeptem. — Ale przecież nie musimy tego zauważyć. Tak więc nadal niczego nie zauważając, poszeptywaliśmy przy naszym pogrążonym w półmroku stoliku. Również tacę z rachunkiem, którą kelner w płaszczu przeciwdeszczowym wkrótce potem podsunął mi pod nos, przyjąłem do wiadomości jedynie o tyle, że odsunąłem ją na bok. Łysy zdjął z wieszaka elegancki kapelusik mojej małżonki i położył go pośrodku stołu. Odwdzięczyła mu się uprzejmym uśmiechem: — Bardzo dziękuję. Czy macie państwo ciastka? Łysy zastygł na moment z otwartymi ustami, po czym zwrócił się do drugiego kelnera, który czesał się przed dużym lustrem ściennym. "Zapadka cisza. Potem pierwszy kelner, ten w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym, zniknął w ciemnym tle, znów się wynurzył i rzucił na stolik serowatą grudkę, która natychmiast rozpadła się na drobne kawałki. Następnie z brzękiem wylądował na stole widelczyk. Moja małżonka nie była w stanie opanować drżenia rąk i upuściła widelczyk na podłogę. Ponieważ nie miała odwagi poprosić 0 nowy, musiałem to zrobić w jej imieniu. Gdyby wzrok mógł zabijać, wszelka pomoc lekarska byłaby spóźniona. W szybkim tempie kilkakrotnie włączono i wyłączono neonówki. Dało to śliczny efekt migotania, który jednak nie zrobił na nas większego wrażenia. Nie wzruszył nas również fakt, że łysy akurat teraz musiał się upewnić, czy prawidłowo funkcjonuje żelazna żaluzja przy drzwiach wejściowych. Z kuchni wyczłapała stara, garbata czarownica z wiadrem 1 szczotką i przystąpiła do zmywania podłogi. Zaczęła, nie wiedzieć czemu, akurat przy naszym stoliku. W każdym razie, nie chcąc jej utrudniać pracy, unieśliśmy nogi i trzymaliśmy je w powietrzu dopóty, dopóki czarownica nie poczłapała dalej. Nienagannie uczesany kelner zdążył w tym czasie poustawiać prawie wszystkie krzesła na odpowiednich stołach. Właściwie brakowało już tylko naszych. — Dlaczego nam nie powiedzą, żebyśmy sobie poszli? — spytałem małżonkę, która w takich sytuacjach zazwyczaj zna prawidłową odpowiedź. — Bo nie chcą nas wprawić w zakłopotanie. To uprzejmi ludzie. Prawo gościnności jest czczone na Wschodzie jak największa świętość, nawet dzisiaj. Niełatwo zerwać z prastarą tradycją. Pierwszy kelner stał już na ulicy, skąd rzucał nam zachęcające spojrzenia. Drugi właśnie pomagał włożyć płaszcz łysemu. Łysy otworzył małą czarną skrzynkę na ścianie i dwoma szybkimi ruchami pogrążył lokal w całkowitej ciemności. Po chwili poczułem na plecach siedzenie krzesła. — Czy mogłabym prosić o kilka gazet? — usłyszałem głos małżonki. Po omacku odszukałem jej dłoń i ścisnąłem ją z uznaniem. Rozbłysła zapałka. W słabym blasku płomyka zbliżył się do nas łysy: — Zamykamy. Już północ. — No tak... ale czemu nie powiedział pan tego od razu? — spytałem. — Skąd mieliśmy o tym wiedzieć? Wstaliśmy, zrzucając z pleców krzesła, i wyszliśmy, ślizgając się po mokrej podłodze. Przez chwilę staliśmy mrugając oczami w jasnym świetle latarni, po czym spojrzeliśmy na zegarek. Do dwunastej brakowało dokładnie dwudziestu minut. m r Prognoza pogody: skłonność do gubienia parasoli Klimat w naszym kraju jest ściśle uregulowany i mógłby służyć jako niemal modelowy przykład planowania: dziewięć miesięcy pełni lata z prażącym słońcem i bezchmurnym niebem, dwa miesiące przejściowe i tylko jeden deszczowy, którego jednak nie należy traktować zbyt serio. Skutkiem tego instytucja parasola nie zadomowiła się jeszcze w świadomości naszego narodu. Nawet byli Europejczycy, którzy od czasu do czasu wychodzą z domu z parasolem, z reguły wracają bez niego. Tego roku mamy doprawdy niemożliwą zimę. Człowiek nie wie: zaczęła się wreszcie, czy może już minęła? Niekiedy na niebie kłębią się ciemne chmury, dokoła wyje syberyjski wiatr - a w dziesięć minut później, jak gdyby nigdy nic, świeci słońce - aby po kolejnych pięciu minutach ustąpić miejsca ulewie albo lokalnej burzy. W takich okresach lepiej nie wychodzić z domu bez parasola. Przynajmniej taki punkt widzenia zaprezentowała moja małżonka, gdy wybierałem się do warsztatu ,,Mike's Garage" odebrać samochód z naprawy. 16 — Weź moją parasolkę, kochanie — powiedziała. — Tylko nie zgub jej, proszę! Za każdym razem, gdy wychodzę z parasolem, powtarza tę zupełnie zbędną przestrogę. Jak papuga. Za kogo ona mnie uważa? Za niepełnoletnie dziecko? — Najdroższa - odrzekłem z nie skrywanym sarkazmem — czy kiedykolwiek zdarzyło mi się zgubić parasol? — Przedwczoraj — padła błyskawiczna odpowiedź. — Właśnie dlatego nie chciałabym, żebyś teraz w dodatku zgubił moją parasolkę. Ten triumfalny ton w jej głosie! Z jakąż rozkoszą mi wytknęła, że przypadkiem zdarzyło mi się zapodziać gdzieś parasol i teraz muszę wziąć jej parasolkę! Ponadto uraziła moją męską dumę, ponieważ jej parasolka jest wręcz prowokująco damska: maleńka, krucha, bladobłękitna, a zamiast porządnej rączki ma łeb psa z marmuru, kości słoniowej, czy Bóg wie z czego. Z obrzydzeniem wziąłem do ręki tego potworka i wyszedłem stawić czoło ulewie. Chyba nie muszę mówić, że kiedy wysiadłem z autobusu, na zewnątrz znów mieliśmy pełnię lata. Niebo było bezchmurne, drzewa kwitły, ptaszki ćwierkały, słońce świeciło, a ja przemierzałem ulice z damską parasolką pod pachą. Samochód jeszcze nie był gotowy. Mikę odkrył coś w przekładni. Ale powiedział, że to już długo nie potrwa. Korzystając z okazji, w drodze powrotnej wstąpiłem do banku i podjąłem pieniądze. Z banku udałem się prosto do kawiarni „Kalifornia", pogawędziłem z przyjaciółmi o kryzysie współczesnej krytyki teatralnej i punktualnie o 13.45 zjawiłem się w domu. Pytanie, jajyąnjpowitała mnie małżonka, brzmiało: ? A fc Da Rzeczywiście: gdzie ona się podziała? Na śmierć o niej zapomniałem. Ale gdzie? Potrzebowałem chwili spokojnego namysłu. I od razu doznałem iluminacji: — „Kalifornia"! Doskonale pamiętam, że ukrywałem ją między kolanami, żeby nikt jej nie zobaczył. Naturalnie. Już ją przynoszę, kochanie. Za minutkę będę z powrotem. Przez ścianę deszczu, który znów się rozpadał, pomknąłem na przystanek. W autobusie miałem czas pomyśleć 0 Anglikach, którzy nawet na krok nie ruszają się bez parasola i nie gubią go nawet wówczas, gdy deszcz ustaje. Tym sposobem zbudowali imperium, i tym sposobem je utracili. Trzeba by się kiedyś dokładniej zastanowić nad wzajemną zależnością pomiędzy parasolem a historią świata... Pogrążony w tego rodzaju historiozoficznych rozważaniach dotarłem do miejsca przeznaczenia. Ocknąłem się w ostatniej chwili, zerwałem się z miejsca, złapałem parasol 1 zacząłem się przeciskać do wyjścia. — Ejże! To moja parasolka! Okrzyk ten wydała z siebie zażywna niewiasta, która przez całą drogę siedziała obok mnie. W roztargnieniu wziąłem jej parasolkę. No i co z tego? To się zdarza. Ale zażywna niewiasta narobiła strasznego zamieszania, zwyzywała mnie od kieszonkowców, a nawet zagroziła policją. Na próżno usiłowałem wytłumaczyć, że jej tandetna parasolka wcale nie jest mi potrzebna, gdyż posiadam kilka własnych parasoli rozmieszczonych w strategicznych punktach całego miasta. Zażywna niewiasta niewzruszenie wymyślała mi dalej, aż w końcu zmuszony byłem salwować się ucieczką. W „Kalifornii" natychmiast znalazłem parasolkę małżonki, a ściślej mówiąc: jej szczątki. Jakaś nieczuła dłoń cisnęła ją w kąt, po czym stratowano ją i zbrukano w sposób 18 tak barbarzyński, że zmieniła się niemal nie do poznania. Co na to powie moja małżonka? Doprawdy, w ostatnim czasie życie w naszym kraju staje się coraz trudniejsze... — Widzisz — zawołałem z przesadną radością, gdy ponownie stanąłem przed małżonką. — Znalazłem ją. — Co znalazłeś? — Twoją parasolkę! — To ma być moja parasolka? Jak się okazało, z banku odesłano nam tymczasem błękitną parasolkę. Natychmiast sobie przypomniałem, że właśnie tam musiałem ją zostawić. Oczywiście, że w banku, bo gdzież by indziej? Ale do kogo w takim razie należało to czarne, wyświechtane coś? Zadzwonił telefon. — Tu oberkelner z „Kalifornii" — powiedział oberkelner z „Kalifornii". — Zabrał pan mój parasol. To nieładnie z pana strony. Kończę pracę o trzeciej po południu, a na dworze pada. — Bardzo przepraszam. Zaraz go panu podrzucę. Najlepsza żona pod słońcem ponownie zaczęła zdradzać symptomy nerwowości. — Weź moją parasolkę — powiedziała. — Tylko proszę, nie zgub jej znowu. — Na co mi twoja parasolka? Przecież mam parasol kelnera! — A jak wrócisz, głupolu? Czy kiedykolwiek zdarzyło się Warn, Szanowni Czytelnicy, przemierzać gorący, rozświetlony słońcem krajobraz śródziemnomorski z dwoma parasolami pod pachą, z których jeden wygląda jak uszkodzony czarny spadochron, drugi zaś zakończony jest marmurowym łbem psa? Ludzie na '9 przystanku nie mogli się na mnie napatrzyć Sytuacja była tak nieprzyjemna, że dostałem zawrotów głowy. Odwiedziłem położoną nie opodal aptekę, gdzie zażyłem dwie tabletki uspokajające i postanowiłem zaczekać, aż znów zacznie padać. Mój plan spalił na panewce, jako że nagle poczułem zabójczy głód, który popchnął mnie do bufetu na najbliższym rogu. W pośpiechu chwyciłem parę kanapek i pochłonąłem je w autobusie. Przed kawiarnią „Kalifornia" czekał kelner, który obrzucił mnie pytającym spojrzeniem: — Gdzie mój parasol? Nic nie zmyślam. On pytał mnie, gdzie jest jego parasol. A niby skąd miałbym to wiedzieć? Cóż mnie obchodził jego parasol? Wolałbym się dowiedzieć, gdzie zapodziała się parasolka mojej małżonki. Wolałbym się dowiedzieć, dlaczego wszystkie parasole świata umawiały się na rendet^-vous w moim ręku, po czym znikały bez śladu. — Odrobinę cierpliwości — uspokoiłem kelnera. — Zaraz dostanie pan swój parasol. Nie zważając na oberwanie chmury, znów popędziłem na przystanek. Niech będzie, zgubiłem parasolkę mojej małżonki, sprawa zostanie w rodzinie. Ale w czym zawinił ten biedny kelner? Bez tchu wpadłem do apteki. — Ja... tutaj... przed paroma minutami... — Wiem, wiem — przerwał mi aptekarz. — Czy to ten? Zgarnąłem parasol i pobiegłem dalej. Nie mógłbym naturalnie przysiąc, że była to parasolka mojej małżonki. Wyglądała podobnie, z pewnością, mimo to naszły mnie pewne wątpliwości. Już choćby dlatego, że była zielona, a taczka nie przedstawiała mopsa z kości słoniowej, tylko płaski dziób z wygrawerowanym napisem: ,,Mojej siostrze dr Lei Pickler". Zdawało się, że to jednak nie całkiem parasolka mojej małżonki. Ale w końcu coś musiałem odnieść kelnerowi. Walka o byt jest bezwzględna. Przeżywają tylko najmocniejsi. Dzisiaj ty, jutro ja, nie ma rady. Jeśli nie potrafisz się bronić, nagle zostajesz bez parasola. Podobno w magazynie Miejskich Zakładów Komunikacyjnych codziennie rozdaje się nowe parasole. Więc idź tam i powiedz im: «Zostawiłem swój parasol w autobusie linii 94!» Dzie-więćdziesiątka czwórka zawsze jest zatłoczona. «Czy to pański parasol?» spyta urzędnik z biura rzeczy znalezionych. «Ta szmata? — odpowiesz. — Niech mi pan pokaże coś lepszego!» I jeśli będziesz miał szczęście... — Halo, proszę pana! Właściciel bufetu przywołał mnie do swojego lokalu. A tam, w kącie, przytulone do siebie jak brat i siostra, stały oba parasole-włóczykije, ten łobuza z kawiarni „Kalifornia" i parasolka wdowy po sławnym satyryku Kishonie. Ze wzrokiem wbitym w- ziemię przyłączyłem się do kolejki oczekujących na przystanku. Na moim ręku dyndały trzy parasole: czarny, błękitny i zielony. Gdyby tak chociaż padało! Ale gdzie tam, znów zapanowało cudowne, słoneczne lato z lekko orzeźwiającym wiatrem z południowego zachodu. Zwinąłem trzy parasole w jedną wiązkę, jakbym był przedstawicielem branży parasolniczej, który podróżuje z nowymi modelami. Ale naród żydowski, po rozlicznych doświadczeniach swojej długiej historii, nie daje się tak łatwo nabrać. Znalazłem się pod obstrzałem nieufnych spojrzeń, a kilku wyrostków z bezwstydnym chichotem wytykało mnie palcami. Nie ma co, wyrasta nam wspaniała młodzież! Zaszyłem się na samym końcu autobusu w nadziei, że nikt nie zwróci uwagi na moje przeciwdeszczowe trojaczki. I rzeczywiście: najbliżsi pasażerowie powstrzymali się od wszelkich komentarzy. Najwyraźniej zdążyli się już ze mną oswoić. Po kilku przystankach odważyłem się podnieść wzrok. I oto nagle... tam... na wprost mnie... wielkie nieba! Vis-d-vis siedziała zażywna niewiasta. Ta sama zażywna niewiasta, z którą już raz wszedłem w konflikt. Nie spuszczała mnie z oka. Ściślej mówiąc: nie spuszczała z oka moich trzech parasoli. Zagadnęła z obłudną miną: — Nieźle się pan dziś obłowił, hę? Po czym zwróciła się do pasażerów, wyjaśniając sytuację: — Ten osobnik przywłaszcza sobie każdy parasol, jaki tylko wpadnie mu w oko, i natychmiast daje drapaka. Taki zdrowy młody człowiek, porządnie ubrany, a kradnie parasole, zamiast wziąć się do porządnej pracy. Hańba! Dwadzieścia lat temu nie było w naszym kraju takich indywiduów. Wystąpienie zażywnej niewiasty spotkało się z powszechną aprobatą, która przerodziła się w żądzę czynu. — Policja — zawołał jakiś człowiek. — Trzeba go oddać w ręce policji! Postawa tłumu z każdą sekundą stawała się coraz bardziej złowroga. Miałem tylko jedno wyjście: czmychnąć do drzwi i wyskoczyć z autobusu. Z najwyższym wysiłkiem utorowałem sobie drogę, wypadłem na zewnątrz i znalazłem się na deszczu. Rękami osłoniłem głowę... Rękami? Obiema rękami? W autobusie linii nr 5 trzy parasole ruszyły w drogę ku wieczności. Oto stoję z zamkniętymi oczami w deszczu, późny potomek króla Leara u kresu swych dni. Stoję i nie ruszam się. Deszcz kapie mi za kołnierz i mocząc bieliznę, spływa do mych butów. Stoję tak i będę stał, aż nadejdzie potop albo wiosna. i ST' Mandat to mandat Często mnie pytają, jakie to uczucie żyć pośród samych braci? W kraju, gdzie minister obrony jest Żydem, sędzia Sądu Najwyższego jest Żydem i policjant z drogówki też jest Życiem? Hm, co się tyczy tego ostatniego, to człowiek oczywiście się cieszy, że mandatu nie wlepia mu jakiś obcy narodowo element, tylko krew z krwi i kość z kości, brat-policjant. Niekiedy jednak zdarzają się drobne przypadki bratobój-stwa. Pustynny wiatr nawiewał delikatny pył piaskowy na bulwary i taras kawiarni, gdzie siedziałem z moim przyjacielem Jossele. Powietrze było duszne, kawa nie nadawała się do picia. Z niesmakiem obserwowaliśmy toczące się dookoła nas życie i ruch miejski. Szczególnym niesmakiem napawał nas policjant na skrzyżowaniu, którego szykany dotykały bezradnych, ciężko doświadczonych przez los kierowców. — Dość tego — powiedział Jossele, wstając z krzesła. — Muszę się w końcu dowiedzieć, jak to jest. «Policjant, przyjaciel w potrzebie». Przekonajmy się, ile w tym praw- dy- Wyciągnął mnie na ulicę i ruszył w kierunku najbliższego posterunku. t— Gdzie mogę zgłosić naruszenie przepisów ruchu drogo-ego? — spytał dyżurnego funkcjonariusza policji. — Tutaj — odparł funkcjonariusz. — Co się stało? — Zjechałem w dół ulicy Szlomo Hamelecha — zaczął Jossele — i zaparkowałem samochód na rogu ulicy King George'a. — Rozumiem — powiedział funkcjonariusz. — I co się stało? — Potem pojechałem dalej. — Pojechał pan dalej? — Tak. Pojechałem dalej i niewiele brakowało, a zapomniałbym o całej sprawie. — O jakiej sprawie? — No właśnie. Kiedy później przejeżdżałem obok miejsca przestępstwa, nagle to sobie uzmysłowiłem. Wielkie nieba, pomyślałem. Przystanek! — Jaki przystanek? — Autobusowy. Czyż nie wie pan, że na rogu Szlomo Hamelecha i King George'a znajduje się przystanek autobusowy? Panie inspektorze! Jestem przekonany, że nie zaparkowałem we właściwej odległości od przystanku. Z całą pewnością nie zachowałem przepisowych dwunastu metrów. Funkcjonariusz wytrzeszczył oczy: — I po to pan tu przyszedł? Jossele ze smutkiem skinął głową, zdradzając wyraźne objawy początków depresji nerwowej: — Tak, po to. Początkowo nie chciałem. W końcu, mówiłem sobie, parkowałem tam tylko pół godziny, i nikt mnie nie widział. Więc po co to wszystko? Ale potem obudziło się we mnie sumienie. Wróciłem na Szlomo Hamelecha, żeby krokami zmierzyć odległość. Było najwyżej dziewięć metrów. O całe trzy metry za mało. Nigdy, tak do i siebie mówiłem, nigdy bym nie odzyskał wewnętrznego spokoju, gdybym teraz nie udał się na policję i nie złożył na siebie doniesienia. Oto jestem. A to — Jossele wskazał na mnie — jest mój adwokat. — Dzień dobry — burknął funkcjonariusz, po czym instynktownie odsuną! swoje krzesło, nim ponownie zwrócił się do Josselego: — Ponieważ policja pana nie widziała, możemy o wszystkim zapomnieć. Nie musi pan płacić mandatu. Ale jeszcze nie znał Josselego: — Co to znaczy, że policja mnie nie widziała? Jeśli jutro ktoś mnie zamorduje, a policja tego nie zobaczy, to mój morderca będzie mógł spokojnie zażywać wolności? Osobliwy pogląd jak na stróża prawa, nie ma co. Spojrzenie policjanta przez kilka sekund błądziło pomiędzy mną a Josselem. W końcu funkcjonariusz wziął głęboki oddech i zawołał: — Zechcą panowie opuścić lokal urzędowy i nie zabierać mi czasu! — Nie ma mowy! — Jossele uderzył pięścią w biurko. — Płacimy podatki, żeby policja dbała o bezpieczeństwo i porządek publiczny! — I dorzucił z gryzącą ironią: — Czyżby moje wykroczenie już po dwunastu godzinach uległo przedawnieniu? Twarz funkcjonariusza nabiegła krwią: — Wedle życzenia, szanowny panie! — Co powiedziawszy, otworzył księgę raportową. — Proszę podać dokładny opis zajścia! — Jeśli to konieczne, bardzo proszę. A więc, jak już mówiłem, zjechałem ulicą Szlomo Hamełecha, przynajmniej tak mi się wydaje, że to była ulica Szlomo Hamełecha, bo dokładnie już nie pamiętam. W każdym razie... 26 — Zaparkował pan w pobliżu przystanku autobusowego? — Niewykluczone. Całkiem możliwe, że tam zaparkowałem. Ale jeśli nawet, to naprawdę tylko na kilka sekund. — Przecież powiedział pan, że pan wysiadł! — Ja wysiadłem? Niby dlaczego miałbym wysiadać? I dlaczego miałbym mówić, że wysiadłem skoro... momencik, teraz sobie przypominam: rzeczywiście wysiadłem, bo zepsuł mi się kierunkowskaz. Właśnie dlatego zatrzymałem samochód i wysiadłem — żeby naprawić kierunkowskaz. Czy z tego powodu chce pan na mnie ukręcić bicz? Czyż mam narażać na niebezpieczeństwo życie moich bliźnich, ponieważ mój kierunkowskaz się zepsuł? Tego nie może pan ode mnie wymagać. Nie może pan, panie inspektorze. Nie może pan! Jossele, owładnięty rozpaczą, coraz bardziej zbliżał się do funkcjonariusza, który coraz bardziej się wycofywał. — Panie! — wyjąkał policjant. — Panie! — To było wszystko. — Proszę posłuchać, inspektorze! — Jossele omal nie padł ze szlochem na kolana. - Czy nie mógłby mi pan ten jeden raz przepuścić? Przyrzekam, że to się więcej nie powtórzy. W przyszłości będę bardziej uważał. Jeszcze tylko ten jeden raz, błagam pana... — Precz! — wyrzęził funkcjonariusz. — Precz stąd! — Dziękuję! Jest pan uosobieniem dobroci! Dziękuję panu z całego serca! Jossele pośpiesznie wyciągnął mnie z posterunku. Zdążyłem jeszcze zauważyć, jak funkcjonariusz bezwładnie opadł na krzesło za biurkiem. No cóż, od czasu do czasu trzeba coś zrobić również dla policji. li' Twarda waluta Nic na świecie nie jest tak trudne do zniesienia jak dług moralny, oprócz długu finansowego, oczywiście. Połączenie obu tych długów jest absolutnie zabójcze. Z reguły noszę przy sobie kilka monet dziesięciopia-strowych. Tamtego poranka nie miałem jednak ani jednej. Bezradnie stałem przed naj okrutniej szym urządzeniem doby postępu technicznego - przed parkometrem. Gdyby przypadkiem pojawił się organ porządkowy magistratu, brak dziesięciopiastrówki kosztowałby mnie pięć funtów. Próbowałem wcisnąć w otwór monetę dwudziestopięciopiastrową, jednak parkometr skutecznie stawiał opór. — Dziesięć piastrów? - rozległ się jakiś głos za moimi plecami. — Zaraz się znajdzie. Obróciwszy się gwałtownie, rozpoznałem inżyniera Gli-cka, który z zapałem gmerał w kieszeniach spodni. — Proszę bardzo! — Co powiedziawszy, własnoręcznie wrzucił zbawienną monetę do żarłocznego otworu. Nie wiedziałem, jak mam dziękować. Inżynier Glick nie przyjął dwudziestu pięciu piastrów, które mu natychmiast zaproponowałem. — Daj pan spokój. Nie ma o czym mówić. — Proszę chwilkę zaczekać, pójdę rozmienić—upierałem się. k. — Niech pan nie będzie śmieszny. Na pewno znajdzie pan jakiś sposób, żeby się zrewanżować. Inżynier Glick poszedł swoją drogą, zostawiając mnie pogrążonego w ciężkich, przygnębiających rozmyślaniach. Nie znoszę być dłużnikiem. Nie cierpię długów. «Na pewno /najdzie pan jakiś sposób» — co to znaczy? Jaki sposób? O co mu chodzi? W drodze do domu na wszelki wypadek wstąpiłem do kwiaciarni i posłałem pani Glick dziesięć czerwonych goździków. O ile mi wiadomo, tak postępują dżentelmeni. Dlaczego miałbym się wypierać — spodziewałem się przynajmniej telefonu od państwa Glicków. Nie w tym rzecz, /ebym oczekiwał szczególnych wyrazów wdzięczności za wspaniały bukiet, ale mimo wszystko... Kiedy do zmierzchu telefon się nie odezwał, zadzwoniłem do kwiaciarni, pytając o los moich goździków. Ależ tak, usłyszałem, wszystko w porządku, goździki zostały dostar-(zone przez posłańca o godzinie 16.30. Odczekałem jeszcze godzinę. W końcu nerwy miałem napięte do granic wytrzymałości. Zadzwoniłem do Glicków. Glick sam odebrał telefon. Rozmawialiśmy o nowych urządzeniach portowych w Aszdod, o nowym podatku dochodowym i o wielu innych nowinkach. Przez bity kwadrans. W końcu nie mogłem się powstrzymać. — Ale, ale, coś mi się właśnie przypomniało - powiedziałem. — Czy pańska małżonka otrzymała kwiaty? — Tak. Moim zdaniem Eszkol nie powinien się uginać pod presją ortodoksów. Ma dostatecznie silne poparcie, zęby... Itede, itepe. Na miły Bóg, co się stało? Nie miałem ątpliwości — z moimi kwiatami coś było nie w porządku. w i Kiedy ta niedorzeczna konwersacja dobiegła końca, opowiedziałem żonie o całym zdarzeniu. Ani trochę się nie zdziwiła. - Naturalnie - stwierdziła. - Ja też poczułabym się dotknięta. Kto dzisiaj posyła goździki? Najtańsze kwiaty, jakie w ogóle istnieją. - Ale ja posłałem dziesięć sztuk. — I co z tego? Na Glickach musiało to zrobić okropne wrażenie. Teraz będą nas uważali za skąpców. Zacisnąłem usta. Zniosę wszelkie wyzwiska, tylko nie to. Następnego ranka poszedłem do najbliższej księgarni, nabyłem czterotomową „Historię II wojny światowej" Winstona Churchilla i kazałem ją przesłać na adres inżyniera Glicka. Doczekałem wieczora. Telefonu się nie doczekałem. Dwa razy wykręcałem numer Glicka i dwa razy w ostatniej chwili odkładałem słuchawkę. Może Glick nie zorientował się, że chodziło o prezent ode mnie? — To niemożliwe — zapewnił mnie księgarz. — Na załączonej karcie wyraźnie wypisałem pańskie nazwisko. Minęły dwa dni, dwa straszne, wycieńczające dni. Trzeciego listonosz przyniósł cztery tomy Churchilla w niedbale obwiązanej paczce, do której dołączony był następujący list: Mój drogi przyjacielu, niechże Pan wreszcie zrozumie, że za pomoc, jaką okazałem Panu 15 listopada br. o godz. 9 rano, nie domagam się ani podziękowań, ani nagrody. Mój uczynek wynikał jedynie z dobrej woli i potrzeby wyciągnięcia braterskiej dłoni do bliźniego, który znalazł się w trudnej sytuacji. To wszystko. Jestem pewien, że na moim miejscu uczyniłby Pan to samo. Największą nagrodę stanowi dla mnie świadomość, że w niezwykle trudnych okolicznościach, w tej dżungli egoizmu i okrucieństwa nadal pozostaję ludzką istotą. Z serdecznymi pozdrowieniami '??-?' Pański Glick PS Churchilla już mam. Moja małżonka znów ani trochę się nie zdziwiła, kiedy jej odczytałem list Glicka: - To jasne. Po prostu są długi, których nie można wyrównać podłą mamoną. Czasem drobna uprzejmość znaczy więcej niż najdroższy prezent. Ale obawiam się, że ty nigdy tego nie pojmiesz, trąbo jerychońska. Ja nigdy tego nie pojmę, tak? Jeszcze tego samego dnia inżynier Glick otrzymał specjalny abonament na serię zniżkowych koncertów orkiestry filharmonicznej. W pierwszy wieczór koncertowy zaczaiłem się na rogu ulicy Hubermana. Przyjdzie, nie przyjdzie? Przyszedł. Przyszli oboje. Inżynier Glick wraz z małżonką wysłuchał zniżkowego koncertu, który im zafundowałem. Do domu wróciłem z uczuciem ulgi. Po raz pierwszy od wielu dni nie uginałem się pod ciężkim brzemieniem wdzięczności, po raz pierwszy znów byłem sobą. Punktualnie o dziesiątej zadzwonił telefon. - Wyszliśmy w antrakcie - powiedział Glick skwaszo-nym głosem. - Kiepski koncert. Kiepski program. Kiepski dyrygent. - Jestem... jestem niepocieszony — wyjąkałem. — Czy pan mi to kiedykolwiek wybaczy? Proszę mi wierzyć, miałem jak najlepsze intencje. Chciałem tylko okazać wdzięczność za pańską pomoc... t — Ho, ho, chłopie — przerwał mi Glick. — W tym sęk. Dawanie to sztuka. Niektórzy nigdy się tego nie nauczą. Tu nie można kalkulować i kombinować, tu trzeba dawać z całego serca albo wcale. Jeśli wolno mi przywołać własny przykład — pamięta pan. Kiedy wówczas ujrzałem pana pogrążonego w beznadziejnej rozpaczy przed parkometrem, też mogłem sobie powiedzieć: «Co cię to obchodzi, nie masz samochodu, więc nie musisz się poczuwać do solidarności z kierowcami. Możesz udać, żeś go nie zauważył. On nigdy się o tym nie dowie.» Tyle że takie postępowanie byłoby sprzeczne z moją naturą. «Oto człowiek w potrzebie — powiedziałem sobie. — Musisz mu pomóc.» I natychmiast — przypomina pan sobie — natychmiast w otworze parkometru znalazła się moja dziesięcio-piastrówka. Drobny gest, nic więcej. A jednak... Miałem wrażenie, że dosłownie zapadam się pod ziemię w obliczu tak miażdżącej dawki humanizmu. Drobny gest. Mój Boże, dlaczego zupełnie brakuje mi umiejętności czynienia drobnych gestów? Nie kalkulować, nie kombinować, po prostu dawać, dawać z całego serca... - Glick ma absolutną rację - skonstatowała najlepsza żona pod słońcem. — I oczywiście wpadłeś jak śliwka w kompot. Teraz może nas uratować już tylko jakieś spektakularne posunięcie. Przez całą noc zastanawialiśmy się, co mamy zrobić. Kupić Glickom mieszkanie własnościowe? Obligacje państwowe? Ustanowić ich jedynymi spadkobiercami? Głowiliśmy się do rana... Wreszcie pewna uwaga, rzucona mimochodem przez inżyniera, naprowadziła nas na zbawczy pomysł. Cóż to on powiedział w swoim obszernym monologu? Nie mam samochodu, tak powiedział. — To jest wyjście - z satysfakcją stwierdziła najlepsza żona pod słońcem. — Wiesz, co należy zrobić. i — Ależ ja nie mogę zrezygnować z samochodu już choćby ze względów zawodowych - wyjęczałem. - Jest mi niezbędny. — To dla ciebie typowe. Byłeś i zawsze będziesz lewantyń-skim liczykrupą. Samochód dostarczono Glickom z lakonicznym bilecikiem: «Szerokiej drogi! Jeszcze raz - dziękuję!» Tym razem Glick zareagował pozytywnie. Zadzwonił do mnie już następnego ranka: — Przepraszam, że budzę pana o tak wczesnej porze. Ale nigdzie nie mogę znaleźć lewarka. Krew uderzyła mi do głowy. Minął już ponad rok, jak ukradziono mi lewarek, a wciąż jeszcze nie kupiłem sobie nowego. Tylko tego brakowało, żeby Glick złapał gumę na jakiejś odludnej szosie - gotów mnie przeklinać do końca swego żywota. — Już idę! — zawołałem do słuchawki, ubrałem się piorunem, wsiadłem do taksówki i zakupiłem nowy lewarek, żeby go niezwłocznie dostarczyć Glickowi. Przy bulwarze Rotszylda, na licencjonowanych przez magistrat miejscach do parkowania, którą to licencję łatwo poznać po parkometrach, ujrzałem dziwnie mi znajomy samochód. To był on. Mój samochód stał przed jednym z parkomet-rów, przed parkometrem zaś stał inżynier Glick, rozpaczliwie grzebiąc w kieszeniach. Kazałem taksówkarzowi przystanąć i rzuciłem się w kierunku Glicka z ochrypłym okrzykiem: — Dziesięć piastrów? Zaraz się znajdzie! 1 — A fc Dawidzie 33 Glick obrócił się i pobladł: — Dziękuję! Nie trzeba. Gdzieś ją mam! Na pewno gdzieś ją mam! Gorączkowo kontynuował poszukiwania. Wyciągnąłem monetę z kieszeni. Dyszeliśmy z napięcia. W końcu obaj zdawaliśmy sobie sprawę, o co toczy się gra. Glick wywracał jedną kieszeń po drugiej, nie znajdując jednak upragnionej monety. Nigdy nie zapomnę jego pobladłej z przerażenia twarzy, kiedy przyglądał się, jak niespiesznie i z wdziękiem wpuszczam dziesięciopiastrówkę w otwór parkometru: — Proszę bardzo! Na moich oczach Glick postarzał się o kilka lat. Sięgając do kieszeni spodni i wręczając mi kluczyki do samochodu, wyraźnie się skurczył. Z cichym łkaniem wydobył z kieszeni marynarki abonament do filharmonii. Pod wieczór przyniesiono kwiaty dla mojej żony. Jedno trzeba mu przyznać: facet umiał przegrywać z klasą. Poemat symfoniczny dla zagrypionych Do najbardziej pożądanych symboli statusu społecznego w Tel Awiwie należy abonament na koncerty Wielkiej Orkiestry Symfonicznej. Jego posiadanie stanowi punkt honoru dla każdego, kto może kupić suknię wieczorową swojej żonie albo sam sprzedaje suknie, działa w branży eksportowo-importowej czy też potrafi się wykazać jakimkolwiek innym uprawnieniem, na przykład nieżytem krtani. Zdobycie abonamentu okazało się dla nas dziecinną igraszką. Pan Sz., pierwotny właściciel został, jak wiadomo, pozbawiony na kilka lat swobody poruszania się z powodu sprzeniewierzenia powierzonych mu funduszy, zaś ciężkie czasy, jakie wówczas nastały dla pani Sz., zmusiły ją do wystawienia osieroconego abonamentu na publiczną licytację. Abonamemt przeszedł w ręce eksportera L., jednego z najstarszych mecenasów sztuki w naszym kraju, który przebił pozostałe oferty, ponieważ nie rozumiał licytatora. Pan L. jest głuchy jak pień i po upływie pierwszego sezonu rozwiódł się z żoną. Sąd przyznał dzieci ojcu, matce zaś abonament. Wkrótce potem sprawy przybrały kryminalny obrót: rozwiedziona pani L. zmarła z objawami ostrego zatrucia, a następnego dnia w największej sali koncertowej Tel Awiwu, w Audytorium Manna, na abonamentowym 35 miejscu świętej pamięci pani L. schwytano jej sublokatora. Sąd Najwyższy zarządził konfiskatę abonamentu, który następnie przypadł jednemu z sędziów w drodze losowania. Tak więc tego abonamentu nie udało nam się zdobyć. Ale nasi sąsiedzi, państwo Seligowie, wybrali się w podróż dookoła świata i odstąpili nam swój. Trzeci wieczór cyklu koncertów rozpoczął się normalnie. Muzycy stroili instrumenty (zawsze się zastanawiam, dlaczego nie robią tego w domu), dyrygenta zaś przyjęto gorącą owacją. Przydała mu się, na dworze bowiem panował przenikliwy ziąb. Nieoczekiwanie nastały zimowe mrozy, powodując gwałtowny spadek temperatury. Pewnie dlatego początek „Patetycznej" Czajkowskiego zabrzmiał odrobinę lodowato. Dopiero kiedy pod koniec pierwszej części skrzypce powtarzały główny motyw, koncert nabrał rumieńców: siedzący pośrodku trzeciego rzędu przemysłowiec z branży tekstylnej nagle zakasłał. Był to ostry kaszel sforzato, złagodzony pełnym ekspresji tremolando, w którym solista zademonstrował nie tylko perfekcyjne opanowanie techniki krtaniowej, lecz również niezwykłą muzykalność. Od tej chwili wieczór zmienił się w jeden ciąg coraz to nowych popisów wirtuozowskiego kunsztu. Środek parterowych rzędów z nieżytem gardła i sekstet kataralny na balkonie, wyraźnie zainspirowane kadencją kaszlową, włączyły się triumfalnym pasażem w tempie presto, którego soczyste brzmienie — efekt cudownego zestrojenia ansamblu o naturalnym, acz nieco nosowym timbrze — nie pozostawiała nic do życzenia. W tym epizodzie szczególną uwagę zwróciła na siebie zajmująca boczne miejsce właścicielka jednego z najlepszych salonów fryzjerskich, która zaprezentowała mistrzowskie panowanie nad swoim trąbopodobnym in- 36 strumentem i za pomocą chusteczki osiągnęła uroczy efekt ,,con sordino". Wprawdzie modulacja wydawała się momentami lekko chropawa, jednakże precyzja, z jaką podjęła temat, zasługiwała na najwyższy podziw. Dyskretne pochrząkiwa-nie jej małżonka dodało element kontrapunktu, który niezwykle harmonijnie dostroił się do całości efektu brzmieniowego. Siedzący obok nas duet mieszany zrobił spore wrażenie profesjonalnym akompaniamentem. Kaszląc z wzorową konsekwencją, oboje trzymali się wskazówek rozłożonej na kolanach partytury: „pam-pam" — moderato sostenuto; ,,pim-pim" — allegro ma non troppo. Moja małżonka i ja byliśmy tak zachwyceni koncertem, że nie przeszkadzały nam nawet chaotyczne wysiłki orkiestry, wyjątkowo niekorzystnie kontrastujące z harmonią kichania tutti. Kolejny utwór programu, jakiś bladawy Sibelius, został skutecznie zagłuszony polifonicznym wejściem słuchaczy. Ja ze swej strony wyczekałem, aż poemat symfoniczny zatrzyma się na fermacie, a trębacze wezmą głęboki oddech przed czekającym ich mozołem — lekko uniosłem się z miejsca i dźwięcznym, sugestywnym kaszlem dałem wyraz swojej muzycznej indywidualności. Rezultat był elektryzujący. Dyrygent, z pełnym respektu zdumieniem w oku, odwrócił się, dając znak orkiestrze, by nie przerywała mojego występu. Włączył też pewnego solistę z pierwszego rzędu, znakomitego pośrednika handlu nieruchomościami, który stentorowym staccato podjął zaintonowany przeze mnie motyw. Rozgrzany coraz szybszym tempem, jakie podawał mu maestro, wzniósł się na wyżyny artyzmu wibrującym arpeggiem, którego liryczne brzmienie 37 zakłócał niekiedy drobny brak czystości, ogólnie jednak wykazywało niezwykle męskie, ba, marsowe wręcz zabarwienie. Audytorium Manna dawno już nie było świadkiem podobnie olśniewającej symfonii kaszlu. Orkiestrze też nie pozostało nic innego, jak ulec temu nieodpartemu rozmachowi wykonania i ustąpić pola tym, którzy prezentowali mistrzostwo w trudnej sztuce kaszlu koncertowego. Starannie wyważony program osiągnął punkt kulminacyjny w crescendo o niezrównanym autentyzmie i w potężnym unisono, które — wolne od fałszywego romantyzmu i taniego frazowania — pozwoliło wydobyć wszelkie niuanse instrumentalne i z niepowtarzalną brawurą wykorzystać wszystkie chusteczki, celofanowe torebki, przytknięte do ust szale oraz inhalatory. Był to niezapomniany wieczór, który dobitnie uzmysłowił nam różnicę pomiędzy zwykłym koncertem a wydarzeniem artystycznym. Lechaim! Jedną z najbardziej rozwiniętych cech żydowskiego charakteru jest tak zwane „poczucie wspólnoty rodzinnej". Jeśli fdowski ojciec świętuje bar-micwę syna — dzień, w którym 'obiecująca latorośl kończy trzynasty rok życia i staje się mężczyzną — lub jeśli zgoła wydaje za mąż swoją ukochaną c-órkę, rodzina nie liczy się z kosztami. Zaprasza i wystawnie podejmuje tuziny, setki i tysiące gości, którzy niejednokrotnie dopiero przy tej okazji mają sposobność poznać gospodarza. W rezultacie gospodarz jest zrujnowany, a goście spędzają wieczór, którego nigdy nie zapomną, choćby nie wiem jak tego pragnęli. Wszystko zaczęło się dosłownie pod weselnym baldachimem młodego Pomeranca. Jego ojciec, doktor Pomeranc, już od wielu tygodni błagał mnie listownie, ustnie i telefonicznie, żebym swoją obecnością dodał blasku uroczystości weselnej; jeśli wierzyć jego słowom, młody Pomeranc wręcz uzależnił zawarcie ślubu od mojego przybycia, w związku /. czym również panna młoda nie szczędziła próśb i błagań. Wszystko to dojadło mi do żywego, tym bardziej że doktora Pomeranca spotkałem wcześniej tylko raz i to przelotnie. Podszedł do mnie w czasie jakiegoś przyjęcia dyplomatycznego i tytułując mnie „szanownym mistrzem" powiedział 39 kilka komplementów o moim ostatnim koncercie skrzypcowym. To wszystko. I z tego powodu miałbym teraz wprowadzić jego syna do małżeńskiego portu? — Wesela to coś potwornego — poskarżyłem się mojej małżonce. —Diabli wiedzą, dlaczego się w końcu zgodziłem. Przecież ja tych ludzi prawie nie znam. Co mam teraz zrobić? Najlepsza żona pod słońcem zastanawiała się przez chwilę. Wreszcie, jak należało się spodziewać, wpadła na jedynie słuszne rozwiązanie: — Jeśli zostałeś zaproszony, musisz pójść — stwierdziła. Poszedłem. Rzeczywistość przeszła moje najgorsze oczekiwania. Doktor Pomeranc najwyraźniej nie miał zielonego pojęcia, kim jestem, jego syn z nieobecnym wyrazem twarzy uścisnął mi dłoń, zaś panna młoda nie zrobiła nawet tego. Z niewysłowioną ulgą przyłączyłem się do szturmu, jaki goście przypuścili w końcu na bufet. Właśnie w tym momencie wkroczył w moje życie człowiek z nerwowym tikiem. Stał obok mnie i twarz mu drgała. Drgała nieprzerwanie i z cudowną regularnością. Poza tym nie zamieniliśmy ani słowa, nie licząc jego prośby, żebym mu podał musztardę; jeśli mnie pamięć nie myli, prośbę tę spełniłem. Tylko jeden drobny incydent wniósł nieco ożywienia w ten rozpaczliwie nudny wieczór — pan młody niechcący wylał czerwone wino na olśniewająco białą suknię oblubienicy. Wykorzystałem powstałe zamieszanie, żeby się dyskretnie ulotnić. Wkrótce potem zapomniałem o rodzinie Pomeranców, o weselu i o wszystkim, co się z nim wiązało. Upłynęło jakieś pół roku. Wybrałem się na zakupy do sklepu papierniczego. W kolejce stałem obok nieznajomego mężczyzny. Spojrzał na mnie: i — No? — spytał. — Jak się mają młodzi małżonkowie? — Kogo ma pan na myśli? Naprawdę nie wiedziałem — ale nagłe drgnięcie jego twarzy odświeżyło mi pamięć. Oczywiście, miał na myśli młodych Pomeranców. — Nigdy więcej o nich nie słyszałem — odparłem zgodnie z prawdą. — Ja też nie. Ale pamiętam jeszcze, jak młody Pomeranc wylał kieliszek czerwonego wina na suknię panny młodej... — Rzeczywiście, rzeczywiście... Miejmy nadzieję, że dobrze im się wiedzie. I pośpiesznie wyszedłem ze sklepu, bo nie znoszę rozmawiać z ludźmi, z którymi nie mam o czym rozmawiać. Na jakimś weselu przypadkowo staliśmy obok siebie przy bufecie, on tikał, ja podałem mu musztardę, proszę bardzo, dziękuję, koniec, kropka. Po co miałbym zaśmiecać sobie głowę takim błahym wspomnieniem? Znów spróbowałem wymazać je z pamięci, i znów mi się to udało. Aż pewnego dnia wsiadłem do autobusu i znalazłem się naprzeciw pasażera, który od razu wydał mi się znajomy. Kiedy sobie uświadomiłem, że to człowiek z nerwowym tikiem, wpadłem w dziki popłoch. Zanosiłem strzeliste modły do nieba, by jeden z nas dotarł do celu i wysiadł, zanim zaczniemy rozmowę... daremnie. Na zakręcie moje vis-a-vis trzasnęło mnie teczką w rzepkę kolanową, rzuciło mi przepraszające spojrzenie, zatikało — i w rezultacie popełniłem niewybaczalny błąd: — Witam pana — wyrwało mi się. — Jak się mają młodzi małżonkowie? Z miejsca pożałowałem swojej lekkomyślności: wyraz twarzy właściciela tiku nie pozostawiał najmniejszej wąt- pliwości, że w ogóle mnie nie poznał. Dopiero moje nierozważne pytanie naprowadziło go na właściwy trop. — Ach, tak — bąknął. — Naturalnie. Pomerancowie, czy jak im było. Nie widziałem ich od tamtej pory. — Ja też nie — odrzekłem pośpiesznie, łudząc się nadzieją, że na tym rozmowa się skończy. Moje vis-a-vis znów zaczęło tikać w najlepsze: — Teraz sobie przypominam. Kieliszek wina... — Wylany — uzupełniłem. — Na suknię panny młodej. — Zdaje się, że to było czerwone wino. — Zgadza się. Czerwone. A więc powiada pan, że mają się dobrze? — W każdym razie nie doszły mnie żadne złe wieści. — Cóż, miejmy nadzieję. Tym samym ożywiona dyskusja dobiegła końca. Innego tematu nie mieliśmy. Resztę trasy przebyliśmy w milczeniu. Zanosiło się już na to, że ten nieprzyjemny incydent będzie ostatni w swoim rodzaju. Dwa albo trzy lata upłynęły zupełnie spokojnie. Pewnego dnia znalazłem się w pociągu do Jerozolimy. I tu znów dosięgną! mnie nieubłagany los. Znalazłem pusty przedział i wygodnie rozparłem się na miejscu przy oknie. Może nawet trochę się zdrzemnąłem — w każdym razie podniosłem wzrok dopiero wtedy, gdy pociąg ruszył z miejsca. I nagle stwierdziłem, że naprzeciw mnie, w pustym dotychczas przedziale, w pociągu zmierzającym do Jerozolimy, sam na sam ze mną siedział... — He, he, he! — zatikał figlarnie. — Co też teraz porabiają młodzi małżonkowie? Najwyraźniej nie mógł sobie przypomnieć nawet ich nazwiska, podobnie zresztą jak ja. — Nie wiem — odparłem. — Od dawna straciłem ich z oczu. — Ja też. Od dawna. Nie mam pojęcia, jak im się wiedzie. Cisza. Nieznośna cisza zagęszczała się stopniowo w nieprzeniknione opary, sprawiając, że stukot kół docierał do moich uszu jakby z wielkiego oddalenia i w jakiś tajemniczy sposób układał się w rytm kontrapunktujący tiki mojego vis-d-vis. Zimny pot wystąpił mina czoło. Zorientowałem się, że sam zaczynam tikać. I nagle rozległy się nieuchronne słowa mojego vis-d-vis: — Wino... pamięta pan...? — Tak... panna młoda... — Czerwone... — Wylało się... — Na suknię... — Pies! — zawołałem w przypływie nagłego olśnienia i zerwałem się z miejsca. — Przepraszam pana, ale muszę do niego zajrzeć! Z tymi słowami wypadłem na korytarz, przebiegłem do następnego wagonu i przez następny, i następny, aż do końcowej platformy ostatniego wagonu, gdzie musiałem się zatrzymać. Wystawiłem rozpalone czoło na zbawienny powiew wiatru. «Dlaczego, dlaczego? — wyjąkałem. — Dlaczego prześladuje mnie ta tikająca twarz? Czyż jeden nieszczęsny incydent na weselu ma mnie dręczyć do końca życia?» Od tamtej pory stałem się ostrożny i zacząłem unikać wszelkich środków komunikacji publicznej. Kupiłem samochód. W kawiarni siadywałem wyłącznie za filarami. Przestałem jeździć do Jerozolimy. Gdy pewnego razu ujrzałem z daleka na ulicy tikająca twarz, uciekłem do najbliższej bramy, w szalonym pędzie pokonałem sześć pięter i ukryłem się na strychu. Wiedziałem bowiem: jeśli ten facet jeszcze raz 43 spyta mnie o „młodych małżonków", rzucę mu się do gardła, najprawdopodobniej ze skutkiem śmiertelnym. Wczoraj wybrałem się z moim synem Rafaelem na popołudniowy pokaz rewii na lodzie. Ze wzruszeniem patrzyłem, jak mały się cieszy, i cieszyłem się razem z nim. Siedziałem rozanielony z moim małym Rafim na kolanach. Synek był tak podekscytowany, że zapragnął podzielić się swoją radością z całym światem, włączając w to chłopczyka, który w sąsiedniej loży siedział na kolanach swojego ojca. Bardzo słusznie! Od najmłodszych lat należy nawiązywać kontakty międzyludzkie. Przyjaźnie skinąłem głową malcowi z sąsiedniej loży. Odpowiedział mi przyjaznym skinieniem. A jego twarz... Boże miłosierny... jego twarz tikała, rytmicznie i nieprzerwanie... Przestałem śledzić popisy łyżwiarzy. Odwróciłem się plecami do sąsiedniej loży. Jednakże wkrótce potem nastąpiła przerwa, podczas której z sąsiedniej loży przyszedł do nas ojciec tikającego chłopczyka, również zatikał i powiedział: — Czy nie spotkał pan... czy nie spotkał pan przypadkiem... no, wie pan... młodych małżonków... jak im się powodzi? — Klucze! Na miłość boską, gdzie są moje klucze? Jednym skokiem, którego mogłaby mi pozazdrościć najzwinniejsza pantera, zniknąłem w skłębionym tłumie. Kiedy w końcu wróciłem, Rafael miał zapłakaną buzię. Na szczęście szybko się uspokoił. — Tatusiu — zaczął paplać — mój nowy kolega mówi, że jego tatuś cię zna... Byliście razem na weselu... Czy to prawda, że pan młody oblał pannę młodą czerwonym winem? Wszystko na próżno. Już nigdy nie uwolnię się od tej tikającej twarzy, na którą skazało mnie małżeństwo Pome- tanców. Będzie tikała przeciwko mnie aż po kres dni moich, uż po trzecie i czwarte pokolenie, będzie przechodziła z ojca na syna, a z syna na wnuka, będzie tikała przez całą wieczność. 44 Tajemnica trzeciej śruby Każdy kraj ma specyficzne metody produkcji, które wykazują sobie tylko właściwe cechy. Praktyczne opakowanie wyróżnia produkty amerykańskie, precyzyjna robota jest typowa dla Szwajcarii, niska cena pozwala rozpoznać towary japońskie. A jak jest w Izraelu? W Izraelu występuje pewne zaburzenie w procesie produkcyjnym, które - z czysto technologicznego punktu widzenia — można by sformułować następująco: „Izraelski robotnik zatrudniony w lokalnym sektorze produkcyjnym, przykładowo w przemyśle budowlanym, nie jest zdolny ani fizycznie, ani duchowo do zamontowania liczby śrub zgodnej z liczbą otworów, które wykonano celem zamontowania wyżej wspomnianych." Mówiąc innymi, mniej uczonymi słowami: Od kiedy istnieje państwo Izrael żadnemu izraelskiemu robotnikowi nie udało się jeszcze przykręcić przewidzianej liczby śrub. Zamiast trzech zawsze bierze dwie albo zgoła jedną. Dlaczego? Zagraniczni eksperci dopatrują się przyczyny tej postawy w nadmiernie rozwiniętej samoświadomości zorganizowanej izraelskiej klasy robotniczej, która hołduje przekonaniu, że dwie żydowskie śrubki są równie dobre jak trzy nieżydow- 46 skie. Badacze psychologii głębi, zwłaszcza zwolennicy Junga i jego teorii archetypów, wywodzą sekret dwóch śrubek z archetypu „Żyda Wiecznego Tułacza", to znaczy z głębokiego sceptycyzmu naszych bezustannie prześladowanych, wciąż zmuszanych do wędrówki przodków, którzy nie mogli uwierzyć w trwałość dóbr materialnych. Jakkolwiek by było - najczęściej brakuje środkowej śrubki. Wzór wygląda mniej więcej tak: s O s Występuje on najczęściej w hebrajskich zawiasach i to zarówno w drzwiach pokojów, jak i szaf. Nie można mu odmówić pewnej symetrii i dekoratywnej proporcji. Natomiast wariant z odchyleniem w prawo zdecydowanie świadczy o braku równowagi duchowej: s s O Ten układ jest niezwykle szeroko rozpowszechniony w odbiornikach radiowych, gramofonach i sprzętach kuchennych mocowanych na ścianach. Trzecia forma przybiera wprost kultowe rozmiary w młodym izraelskim przemyśle samochodowym, zwłaszcza w przypadku niewidocznych gołym okiem części składowych silnika, gdzie jej zastosowanie można wychwycić jedynie wyćwiczonym uchem specjalisty. Ujawnia się ono w postaci rytmicznego stukania obluzowanych płytek metalowych, najczęściej na pustych szosach. Forma ta jest określana mianem „monośrubizmu": O O s Gruntowne, przeprowadzone dzięki państwowym dotacjom badania nie wykazały ani jednego przypadku trzech otworów, które byłyby wyposażone w trzy śruby. Niedawno w pewnej fabryce broni w górnej Galilei odkryto szpiega 47 1 wrogiego państwa, którego zdradziło właśnie to, że wkręcał śruby we wszystkie trzy otwory. Jeśli o mnie chodzi, to przeprowadziłem pouczający eksperyment w warsztacie stolarskim w Jafie. Obserwowałem właściciela, niejakiego Kadmona, który wykonywał jeden z zamówionych przeze mnie regałów, wkręcając dwie zamiast przewidzianych trzech śrub. — Dlaczego nie weźmie pan trzeciej śruby? — spytałem. — Bo jest niepotrzebna — odrzekł Kadmon. — Wystarczą dwie. — Po co w takim razie wykonał pan trzy otwory? — Chce pan mieć regał, czy chce pan ze mną pogawędzić? — odpowiedział pytaniem Kadmon. Pod wpływem mojej niezwykłej umiejętności perswazji w końcu jednak wyraził gotowość użycia trzeciej śruby i klnąc na czym świat stoi, wziął się do pracy. Wieść o tym najwidoczniej rozniosła się lotem błyskawicy, gdyż niebawem z sąsiedztwa napłynęły tłumy ludzi (w tym również kilku stolarzy), aby na własne oczy ujrzeć to niepowtarzalne widowisko. Wszyscy zgodnie dali wyraz przekonaniu, że szajba mi odbiła. r;? ??'?in' -f*.; Przezorny zawsze ubezpieczony Pewien skandynawski następca tronu postawił kiedyś doniosłe pytanie: «Być albo nie być?» Równie doniosłe wydaje się pytanie: «Będzie kolacja, czy nie będzie?» Zwłaszcza jeśli jest się zaproszonym przez państwa Spieglów. — Jesteś całkiem pewny, Efraim, że to było zaproszenie na kolację? — Tak, przynajmniej tak mi się wydaje... Już ze sto razy wyjaśniałem to mojej małżonce — a ona wciąż pyta i pyta. Osobiście odebrałem telefon, kiedy zadzwoniła pani Spiegel, żeby zaprosić nas na środę na wpół do dziewiątej. Przyjąłem zaproszenie, podziękowałem i odłożyłem słuchawkę. To wszystko. Mogłoby się zdawać, że nie ma o czym mówić. Duży błąd! Od tej pory prawie o niczym innym nie rozmawialiśmy. Wciąż od nowa analizowaliśmy tę krótką rozmowę. Pani Spiegel nie powiedziała, że jest to /^proszenie na kolację. Nie powiedziała jednak również, że nim nie jest. — Nikt nie zaprasza gości na wpół do dziewiątej, jeśli nie /simierza ich niczym poczęstować — tak brzmiała interpreta-< ja, jaką w końcu przyjęła moja małżonka. — To musi być zaproszenie na kolację. t A fc Dawidzie 49 Zgodziłem się z jej opinią. Jeśli ktoś nie ma zamiaru podać gościom kolacji, wówczas mówi na przykład: «Tylko proszę nie przychodzić przed ósmą» albo: «Tak między ósmą a dziewiątą», ale w żadnym razie nie powie: «Punktualnie o wpół do dziewiątej!» Nie pamiętałem dokładnie, czy pani Spiegel powiedziała «punktualnie», ale «o» powiedziała na pewno. Wyraźnie to podkreśliła, a w jej głosie nawet głuchy usłyszałby wysokokaloryczny ton. — Jestem niemal pewny, że to było zaproszenie na kolację — tak niemal za każdym razem kończyłem swoje rozważania. Żeby usunąć wszelkie wątpliwości, chciałem nawet zadzwonić do pani Spiegel i opowiedzieć jej o jakichś zaleceniach dietetycznych, których obecnie muszę przestrzegać, sumitując się jednocześnie, że ośmielam się prosić o wzięcie ich pod uwagę przy układaniu menu. Wówczas musiałaby puścić farbę i natychmiast stałoby się jasne, czy w ogóle zamierza układać jakieś menu. Wszelako moja małżonka sprzeciwiła się realizacji tego finezyjnego planu. To nie robi najlepszego wrażenia, stwierdziła, jeśli stawia się panią domu przed faił accompli, dając do zrozumienia, że chce się być przez nią nakarmionym. Poza tym to zupełnie niepotrzebne. — Znam Spieglów — powiedziała. — U nich zawsze stół się ugina, gdy podejmują gości... Ponadto w środę tak się złożyło, że w porze obiadowej byliśmy bardzo zajęci i musieliśmy się zadowolić szybką, składającą się z paru kanapek przekąską. Kiedy wieczorem wybraliśmy się wreszcie do Spieglów, byliśmy już porządnie wyposzczeni. Oczyma duszy widzieliśmy bufet pełen zimnego drobiu: indyków, kur, gęsi i kaczek, a do tego sosy, jarzyny i sałatki... Pozostawało mieć nadzieję, że podczas 5° jedzenia Spieglowie nie będą nas zmuszali do konwersacji. Może poczekają z tym, aż skończy się kolacja... Kiedy tylko wkroczyliśmy do mieszkania Spieglów, znów "budziły się w nas dawne wątpliwości: byliśmy pierwszymi tośćmi, a Spieglowie zajmowali się jeszcze swoją toaletą. Zatroskanymi spojrzeniami zlustrowaliśmy salon, nie odkrywając jednak żadnych solidnych punktów zaczepienia. Naszym oczom ukazał się jedynie zwykły w takich wypadkach widok: komplet wyściełanych mebli, fotele i krzesła wokół niskiego stolika ze szklanym blatem, na którym znajdowała się duża, płaska miseczka z migdałami, orzeszkami ziemnymi i suszonymi rodzynkami, obok, w znacznie mniejszej miseczce leżało kilka oliwek, na nieco większej pokrojony w kosteczkę żółty ser z wykałaczkami z plastiku, i w końcu szklane naczynie o oryginalnym kształcie pełne i icnkich słonych paluszków. Nagle przeszyła mnie straszna myśl, że może jednak pani Spiegel powiedziała przez telefon 8.45, a nie 8.30, ba, może nawet w ogóle nie było mowy o dokładnej porze, a rozmawialiśmy po prostu o „8 1/2" Felliniego. — Czego się państwo napiją? Gospodarz, wciąż jeszcze zmagając się z węzłem krawata, przyrządził nam Johna Collinsa, nadzwyczaj orzeźwiający napój, złożony z jednej trzeciej brandy, jednej trzeciej wody sodowej i jednej trzeciej Collinsa. Zazwyczaj chętnie to pijamy. Jednakże tym razem nasze nerwy żołądkowe były nastawione raczej na indyka, a w każdym razie na coś o trochę hardziej zwartej konsystencji. Z trudem nad nimi zapanowaliśmy, unosząc w górę nasze szklaneczki. Gospodarz trącił się z nami i spytał, co sądzimy o Sartrze. Wziąłem garść orzeszków i spróbowałem przeprowadzić analizę egzystencjalizmu w zakresie nas dotyczącym, wkrótce jednak stwierdziłem, że skończył mi się materiał. Bo czymże w końcu jest miseczka orzeszków i migdałów dla dorosłego człowieka? Dokładnie tak samo miała się sprawa z moją małżonką. Za jednym podejściem zmiotła z miseczki czarne oliwki i dokonała poważnych spustoszeń wśród kawałków sera. Kiedy rozmowa zeszła na Wietnam, na szklanym stole znajdowało się już tylko parę samotnych plasterków ogórka. — Przepraszam na moment — powiedziała pani Spiegel, przy czym udało jej się równocześnie uśmiechnąć i unieść brwi. — Zaraz coś doniosę. — I opuściła pokój, zabierając opróżnione miseczki. Przez uchylone drzwi zerkaliśmy do kuchni, żywiąc nadzieję, że odkryjemy tam jakieś oznaki obfitości. Rezultat był druzgocący. Kuchnia sprawiała wrażenie tak sterylnej, białej i spokojnej, że przypominała raczej szpitalną salę... Tymczasem — a dochodziła już dziewiąta — pojawiło kilku nowych gości. Mój żołądek witał każdego z nich głośnym burczeniem. Konwersacja zwróciła się ku owocnej podróży Ben Guriona do Ameryki: — Mówcie sobie, co chcecie — powiedział ktoś, kto chciał coś powiedzieć. — Nasz stary nie da sobie w kaszę dmuchać! Nie? Ciekawy jestem, co by zrobił, gdyby w Ameryce nie podano mu na kolację nic prócz orzeszków ziemnych. Ja, na ten przykład, już po drugiej miseczce dostałem lekkiej niestrawności. Nie żebym miał coś przeciw orzeszkom ziemnym. Orzech ziemny to smaczny, bogaty w witaminy artykuł spożywczy. Ale żadną miarą nie może zastąpić indyka czy sałatki rybnej z majonezem. Rozejrzałem się. Moja małżonka siedziała naprzeciw mnie z kredowobiałą twarzą. Właśnie chwyciła się za gardło, najwyraźniej starając się odeprzeć atak Johna Collinsa, który w jej wnętrzu buntował się przeciw ogórkom i rodzynkom. Skinąłem jej głową, rzuciłem się na świeżutką dostawę kostek sera i w pośpiechu połknąłem plastikową wykałaczkę. Pani Spiegel wymieniła z mężem zdumione spojrzenia, szepnęła mu do ucha jakąś uwagę, odnoszącą się niewątpliwie do nas, po czym wstała, by uzupełnić prowiant. Ktoś wspomniał w rozmowie, że liczba bezrobotnych wciąż rośnie. — Nic dziwnego — wtrąciłem. — Przecież cały naród głoduje. Mówienie przychodziło mi z pewnym trudem, usta bowiem miałem pełne słonych paluszków. Ale ponad wszelką miarę zirytowało mnie to głupie gadanie o rzekomo wzrastającym bezrobociu, podczas gdy pośrodku elegancko urządzonego salonu siedzieli ludzie, których najgorętszym pragnieniem był kawałek chleba. Moja małżonka uporała się właśnie z trzecim rzutem rodzynek; na twarzach gospodarzy można było zauważyć wyraźne symptomy paniki. Pan Spiegel wypełnił powstałe w miseczkach luki karmelkami, jednakże luki niebawem znów zostały odtworzone. Należy pamiętać, że od samego rana praktycznie nic nie jedliśmy. Słone paluszki chrzęściły i chrupały mi w ustach, tak że niewiele już rozumiałem z toczącej się rozmowy. Podczas gdy paluszki gęstniały, tworząc papkowatą masę, zagarnąłem nową porcję migdałów. Orzeszki już się skończyły, zostało jeszcze trochę oliwek. Jadłem bez opamiętania. Resztki mojej zazwyczaj tak perfekcyjnej samodyscypliny zniknęły bez 55 śladu. Jęcząc i wzdychając wpychałem do ust wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki. Moja małżonka lepiła się od karmelków i zerkała na mnie spod przymkniętych powiek jak sarna postrzelona w słabiznę. Wszystkie miseczki na niskim, szklanym stoliku były wymiecione do czysta. Ja również opadłem z sił. Już więcej nie mogłem. Kiedy pan Spiegel wrócił od sąsiadów i postawił przede mną talerz solonych migdałów, musiałem odwrócić głowę. Miałem wrażenie, że za chwilę mnie rozsadzi. Już sama myśl o jedzeniu przyprawiała mnie o mdłości. Tylko nie patrzeć na jedzenie. Na miłość boską, tylko nie patrzeć na... — Drodzy państwo, prosimy do stołu... Pani Spiegel otworzyła drzwi przyległego pokoju. Ukazał się stół przykryty białym obrusem i bufet pełen zimnego drobiu: indyków, kur, gęsi i kaczek, a do tego sosy, jarzyny i sałatki. I ft: Z dziennika wychowawcy młodzieży Nasze dzieci, nasza młodzież, nasze oczko w głowie, przyszłość nasza, cała nasza duma! Mają po 18 5 cm wzrostu i przyjmują wobec rodziców życzliwą, ojcowską postawę. W naszych szkołach już dawno wprowadzono kary cielesne. Bo jakże inaczej można by sobie poradzić z nauczycielami? 13 września Dzisiaj rozpocząłem karierę pedagogiczną w szkole podstawowej, gdzie zastąpiłem zbiegłego nauczyciela. Jakież to cudowne uczucie dla wychowawcy młodzieży, gdy cała gromadka młodych, słodkich sabrów słucha go z otwartymi ustami! Pierwsza lekcja zaczęła się wspaniale i obiecująco. Jednak nieco później — mogły upłynąć dwie lub trzy minuty — siedzący w pierwszym rzędzie uczeń nazwiskiem Taussig włączył tranzystor. Najpierw kilkakrotnie — bez rezultatu — zwróciłem mu uwagę, że nie będę tolerował na swoich lekcjach żadnych szlagierów, w końcu poniósł mnie temperament i kazałem mu opuścić klasę. «Marsz na korytarz!», zawołałem. Taussig przełączył na UKF, który, jak wiadomo, opanowany jest przez muzykę bigbitową, i odrzekł: «Sam sobie maszeruj!» 55 Zastosowałem się do jego sugestii — poszedłem do kierownika placówki i opowiedziałem o zajściu. Kierownik dał mi do zrozumienia, że pod żadnym pozorem nie należało wychodzić z klasy. Cytuję dosłownie: „Jeśli ktoś powinien był wyjść, to z całą pewnością Taussig. Nigdy nie wolno okazywać słabości!" Wróciłem do klasy i demonstracyjnie zacząłem wykład o pieśni zwycięstwa Debory. Obawiam się jednak, że Taussig nigdy mi tego nie zapomni. 27 września Nieprzyjemny incydent. Jeszcze nie do końca wiadomo, kto zawinił. O ile wiem, konflikt zaczął się od tego, że w wypracowaniu Taussiga odkryłem błąd ortograficzny. W zdaniu: „Ze wszystkich książek najchętniej czytamy Biblię" napisał „książek" przez „rz", „ksiąrzek". Akurat stałem nad nim, kiedy to napisali zwróciłem mu uwagę na ten drobny błąd. Taussig złapał linijkę i trzepnął mnie po palcach. Zabolało. Nie jestem zwolennikiem ślepego posłuszeństwa, nie uznaję też kar cielesnych jako środka pedagogicznego. Poprosiłem błądzącego po manowcach chłopca, żeby przysłał do mnie rodziców, i poskarżyłem się kierownikowi placówki. — Zgodnie z prawem osmańskim, które, jak panu wiadomo, wciąż jeszcze obowiązuje w niektórych dziedzinach naszego życia publicznego, uczeń może bić swojego nauczyciela, natomiast nauczyciel nie może mu oddać — wyjaśnił mi wytrawny pedagog. — Niech pan nie podchodzi zbyt blisko dzieci. 29 września Dziś przyszli z wizytą rodzice Taussiga: matka, dwóch ojców i kilku wujów. «A więc mój syn jest idiotą, tak?» ryknął jeden z ojców, drugi zaś wrzasnął: «Mój syn nie umie pisać, hę?» Po krótkiej, gwałtownej wymianie ciosów próbowano mnie przyprzeć do muru, ale ten prymitywny środek nacisku nie zrobił na mnie większego wrażenia, wyślizgnąłem się przez lukę, jaka powstała w kręgu osaczających mnie napastników, schroniłem się w gabinecie kierownika placówki i szybko przekręciłem klucz w zamku. Liczni rodzice Taussiga bębnili w drzwi. «Jeszcze chwila, a wyważą drzwi - szepnął przestraszony pedagog. - Lepiej niech pan się podda!» Usiłowałem mu wyjaśnić, że w ten sposób mój ojcowski wizerunek doznałby w oczach uczniów poważnego uszczerbku. Tymczasem uczniowie ułożyli pod oknami kopczyk z rozmaitych książek i stosów akt, żeby mieć lepszy widok, i zagrzewali Taussigów do walki zdumiewająco rytmicznymi okrzykami. Urzędnikowi ministerstwa oświaty, który przypadkowo pojawił się na miejscu zdarzenia, udało się w końcu doprowadzić do zawieszenia broni. Porozumienie, jakie zawarliśmy dzięki jego mediacji, przewidywało, że rodzice Taussiga opuszczą budynek szkoły; my natomiast nie będziemy w przyszłości podnosić małostkowych zarzutów w przypadku stosowania przez uczniów indywidualnej pisowni. 9 października Dzisiejsze demonstracje przybrały niezwykłe rozmiary. Około tuzina uczniów siódmego rocznika skupiło się przed zasiekami z drutu, które otaczają budynek szkoły, i spaliło mój portret. Nie będę ukrywał, że wydarzenia wymknęły mi się spod kontroli. Naradziłem się z kierownikiem placówki. — Taaak — stwierdził roztropny weteran szkolnictwa publicznego. —To po prostu nasza witalna, bojowa, pionier- 57 ska młodzież. Zahartowani synowie pustyni, urodzeni w wolnym kraju. Ani śladu kompleksu niższości. Tu nie pomogą żadne konwencjonalne metody, jak upomnienia czy wręcz kary. Im może zaimponować najwyżej taki osiłek jak Blumenfeld... Blumenfeld należy do grona naszych młodszych dydaktyków. To miły, towarzyski człowiek o masywnej budowie i znacznej wadze ciała. Co dziwne: w czasie jego lekcji zawsze panuje ład i porządek. Również ze strony rodziców nie wpłynęły na niego żadne skargi. Spytałem kierownika placówki o tajemnicę Blumenfelda. — To całkiem proste: Blumenfeld jest urodzonym pedagogiem - brzmiała odpowiedź. - On nigdy nie podnosi ręki na swoich uczniów. On ich kopie. Zapisałem się na kurs judo. Cała dwunastka uczestników to nauczyciele. Poza tym postanowiłem, że od teraz zacznę oddawać ciosy, nie bacząc na prawo osmańskie. Kierownik placówki jeszcze nic o tym nie wie. 21 października Z naszego związku zawodowego nadeszła informacja, że ministerstwo finansów nie zamierza zaaprobować projektu ustawy wprowadzającej „dodatek finansowy dla nauczycieli narażonych na uszkodzenia ciała", ponieważ na froncie wychowawczym nie doszło jeszcze do otwartych działań wojennych. Szkoda. Mam długi u najrozmaitszych ludzi: u właściciela sklepu spożywczego, agenta ubezpieczeniowego i notariusza, który spisał mój testament. Zdecydowałem bowiem, że obleję Taussiga na końcowym egzaminie z gramatyki, który zaczyna się jutro. Połowę mojego majątku, tj. 25 funtów w gotówce, zapisałem na sanatorium dla nauczycieli z ciężkimi uszkodzeniami ciała, drugą połowę na rzecz wdów po tych, którzy ponieśli przedwczesną śmierć do końca spełniając swój obowiązek. Wczoraj poinformowałem kierownika placówki, że z dachu szkoły oddano do mnie kilka strzałów. Zasugerował, żebym wychodził z budynku innym wyjściem. 22 października Taussig oblał. Nie wziąłem jednak pod uwagę faktu, że jego brat jest sierżantem pułku artylerii. Bombardowanie rozpoczęło się rankiem, kiedy omawialiśmy temat „Herzlow-ska wizja państwa żydowskiego". Na szczęście przed kilku laty, gdy syn pewnego majora lotnictwa przepadł na maturze, zbudowano bunkier. Teraz mieliśmy się gdzie schronić. Granaty rozrywały się niebezpiecznie blisko. Około południa kierownik placówki opuścił budynek szkoły niosąc białą flagę. Z trwogą czekaliśmy na wynik negocjacji. W końcu przekazał nam warunki rebeliantów: „zadowalający" dla Taussiga i przeproszenie go przed całą klasą. Wyraziłem zgodę, wszelako rebelianci odrzucili moje pośpiesznie złożone przeprosiny jako „nieszczere" i zatrzymali kierownika placówki jako zakładnika. Dopiero w kilka godzin później — jako że prawe skrzydło budynku szkoły, gdzie mieściła się centrala telefoniczna, uszkodziły tymczasem granaty — udało mi się połączyć z ministerstwem oświaty i zaprotestowałem przeciwko poniżeniom, jakie musi znosić ciało pedagogiczne. Jakże mamy stanowić wzór dla uczniów, skoro od dawna opuszczamy placówkę wyłącznie parami, żeby ubezpieczać się wzajemnie przed atakami z zasadzki? To jest - poddałem ministrowi pod 59 rozwagę - kwestia codziennie jest twarz. Minister mnie jednak przej sprawa została t 15 listopada Nastąpiło to) się przeziębił. ^ aresztowany oskarżenia mó^ sj? nadzoru". Na otwarte okno, obciążające Krzyża spytaj jeszcze jakieś ? cz zawodowe . Nauczyciel, który nicowany przez uczniów, powoli traci r»* rozpatrzyć moie zażalenie, ostrzegł dalszymi próbami szantażu. Na tym ^ie zakończona. 0 obawiałem się już od dawna. Taussig ,ole zjawił się patrol policji i zostałem ż Taussig obarczył mnie winą. W akcie ^karygodnym zaniedbaniu obowiązku 0 zapewniałem, że to nie ja zostawiłem yScy rodzice Taussiga zgodnie złożyli ,eznania. Przedstawiciel Czerwonego rozpoczęciem rozprawy mam przed izraelskich szkół publicznych zostały 18 listopada C A\ ProKl j2J.a.c±a«j.i_ii sz.js.ui puuiiLzuyi_n zobiaiy emy oS2ą dzisiejsze gazety - przebywając rozwiązane! Jai sarnę chyżyrDi nogami, żółwia zas pancerzem. Zapom^ał ^ o jedftyfll jedynym ze swych stworzeń: o mnie. ,11 Najdotkliwiej uś^lada«iiam to Sobie w kontaktach z zatrudnianymi przez fńst^o urzędtuk^i. Uczucia niechybnie nadciągającej zg^> Jakie nachodzi mnie przed każdym biurkiem urzędowy*1' P«*d każd^ kaA zasuwanym okienkiem i temu podobni, nikt ni, zdoh opisać, nawet ja. Ilekroć zdarzy się, *e st*nę oko w Oko z ucieleśnieniem autorytetu państw. natychmiast ogJrniają mnie szalone wątpliwości co do #su mego ist^ja i przechodzę proces redukcji do poziom" ^dorozwi^tego dziecka, które nie dość, że jest krótko*™czne, to jeszCze się jąka. Ale pewnego dfl1""" . Pewnego dnia <*"*km do l^u pocztowego, zęby odebrać paczkę. Vi^& siedzi^ za okratowanym okienkiem i ostrzył Orki- Jak wi^o, istnieją rozliczne sposoby ostrzenia °łó^W: m^żm to czynić specjalnie w tym celu produk^anymi temP^ró^mi, czy też poruszanymi korbką ostr^at*i, które j^erdza się do ściany y albo zwykłą żyletką. Natomiast siedzący przede mną urzędnik używał renesansowego nożyka, którego właściwym przeznaczeniem w zamierzchłej przeszłości było zapewne szlachetne rzemiosło snycerskie. Urzędnik nie miał łatwego zadania. Za każdym razem, gdy udało mu się znaleźć mocny punkt oparcia dla nożyka, ostrze się ześlizgiwało. A jeśli przypadkiem się nie ześlizgnęło, to odłupywało spore kawałki ołówka. Niekiedy poważnego uszczerbku doznawał również grafit. Długo przyglądałem się urzędnikowi w ciszy i skupieniu. Oczyma duszy kolejny raz przebiegłem swoją burzliwą młodość, rozważyłem i rozstrzygnąłem kilka palących kwestii politycznych, zastanowiłem się nad sprawami domowymi i przy tej okazji przypomniałem sobie, że nieszczelny kran w łazience nadal cieknie. Jako że jestem człowiekiem pedantycznym, wyciągnąłem notes i ołówek i zanotowałem słowo „hydraulik", które opatrzyłem pokaźnym wykrzyknikiem. I wtedy to się stało... Ostrzący ołówki urzędnik przerwał ostrzenie i zagadnął: — Wolno spytać, co pan tam napisał? — Co dziwne, pytanie wcale nie zabrzmiało szyderczo, tylko uprzejmie. — Coś sobie zanotowałem — odparłem zuchwale. — Czy to jest zakazane? Cały zapas ołówków urzędnika zniknął w okamgnieniu w szufladzie, zaś on sam przywołał na twarz uśmiech, w którym dostrzegłem pewną nerwowość: — Proszę wybaczyć, że nie od razu byłem do pańskiej dyspozycji. Czym mogę służyć szanownemu panu? Z każdą sekundą stawał się coraz bardziej uprzejmy, załatwił moją sprawę niezwykle grzecznie, kilkakrotnie 73 f przepraszając, że kazał mi czekać, na koniec zaś poprosił, abym zechciał przekazać mojej małżonce wyrazy uszanowania. I to wszystko wyłącznie dlatego, że — najwyraźniej we właściwym momencie i z właściwym wyrazem twarzy — coś tam nagryzmoliłem w notesie. Nie ulegało wątpliwości: wpadłem na trop jednego z najbardziej rewolucyjnych odkryć naszego wieku. Odpowiednio użyty notes działa cuda. Ludzie w ogólności, a szczególnie urzędnicy państwowi, reagują niepewnie i lękliwie na wszelkie słowo pisane, którego treść nie jest im znana. Już starożytni Rzymianie wiedzieli, że „verba volant, scripta manent". Słowa ulatują, pismo pozostaje. Od tamtej pory zawsze robię notatki, skoro tylko uznam, że nadszedł stosowny moment. Kilka dni temu udałem się do sklepu obuwniczego i do zmroku nikt mnie nie obsłużył. Dobyłem notesu, dobyłem ołówka, odliczyłem do dziesięciu, po czym zapisałem w kajeciku niezapomnianą sentencję ze zbioru ćwiczeń do języka francuskiego Toussainta—Langen-scheidta: „Dziura w kieszeni mego brata jest większa niż ogród mego stryja". Poskutkowało. Natychmiast zauważył to właściciel sklepu i zbliżył się, blady i uniżony, by osobiście mnie obsłużyć. Nawet policjanci nie są w stanie oprzeć się tajemnej mocy mojej czarodziejskiej księgi. Codziennie, gdy nadchodzi pora wypisywania mandatów za nieprzepisowe parkowanie, czaję się w ukryciu, w odpowiednim momencie pojawiam się i piórem wiecznym (nigdy nie należy używać długopisu!) na chybił trafił zapisuję kilka słów w swoim kajeciku. I już łagodnieje surowe oko prawa, już rozluźnia się oficjalna postawa, stróż porządku publicznego nie beszta, nie krzyczy, tylko słodko szepce: «No, dobrze, jeszcze ten jeden raz...» 74 Albowiem i on lęka się potęgi pióra. Również on ugina się przed mocą słowa pisanego. Ostatecznie jesteśmy narodem Księgi, nieprawdaż? ? Noc, która przyprószyła mi skronie siwizną Stara żydowska tradycja zobowiązuje człowieka zamożnego, by zaprosił do swego stołu żebraka z ulicy. Tradycja ta zachowała się w naszym państwie do dzisiaj — tyle że dzisiaj zdarza się często, że to właśnie żebrak zmuszony jest zapłacić rachunek. Premiera dobiegła końca. Odwiedziwszy garderoby wszystkich artystów, by złożyć obowiązkowe gratulacje, zebraliśmy się w foyer, by odbyć poważną rozmowę. Humor nam dopisywał, ponieważ sztuka niewątpliwie okazała się klapą. Teraz należało przeanalizować przyczyny. Nagle Kunstetter (świetnie pamiętam, że to był Kunstet-ter) spytał: — A może poszlibyśmy coś przekąsić? Ktoś polecił nowo otwartą restaurację „Bałałajka", która — jak sama nazwa wskazuje — oferuje wyśmienitą kuchnię francuską. Ceny w takich lokalach są wprawdzie wyższe niż w innych, ale po złej sztuce człowiek ma ochotę przynajmniej dobrze zjeść. Już sam wystrój „Bałałajki" robił pierwszorzędne wrażenie. Gobeliny zdobiły wyłożone boazerią ściany, światło pochodziło z wysokich świeczników, a kelnerzy z południowej Francji. Zsunięto sześć stołów, przy czym okazało się, 76 że nasze towarzystwo składa się z ponad dwudziestu osób, w czym spory odsetek stanowią nieznajomi. Tak to już jest w świecie teatru — pewne marginesowe postacie z branży zawsze przyklejają się do sław. Chociaż ceny przeszły nasze najgorsze obawy, zamówiliśmy najrozmaitsze zimne i gorące hors-d'oevres, a jako główne danie specialite de la maison. Jedzenie było wyborne, szampan tryskał bąbelkami, konwersacja dowcipem, życie było po prostu piękne — do diabła z małostkowym sknerstwem! Właśnie spłukałem ostatni kęs steku au poivre solidnym łykiem pommarda, gdy najlepsza żona pod słońcem pociągnęła mnie za rękaw. — Efraim — szepnęła. — Popatrz! Rzeczywiście: kilka miejsc przy stole świeciło pustkami. Ich właściciele musieli się ulotnić po skonsumowaniu kolacji. W sumie ucztowało jeszcze dwanaście osób. „Kto pierwszy odchodzi, ten sam sobie szkodzi", powiada stara mądrość ludowa. Nigdzie jednak nie ma mowy o tym, że najpierw trzeba zapłacić... Zlustrowałem spojrzeniem salę w poszukiwaniu oberkel-nera — zajął strategiczną pozycję i stał w swoim nienagannym fraku niemal bez ruchu. Tylko od czasu do czasu unosił krzaczaste brwi i coś notował. Zauważyłem, że oczy pozostałych zwróciły się w tym samym kierunku. Były jakoś dziwnie rozbiegane — niechybny znak ukrytego lęku, którego nie da się wysłowić, chyba że sprowadzimy go do pytania: «Kto za to zapłaci?» Kolejny remanent wykazał, że pozostało dziesięć osób. Pod osłoną intymnego półmroku, jaki stwarzały migocące świece, kolejna para opuściła salę. 77 f Konwersacja stawała się coraz bardziej zdawkowa, nastrój przy stole coraz bardziej przygnębiający. Nikt nie miał odwagi spojrzeć na swojego sąsiada. Można było odnieść wrażenie, że każdy z biesiadników wsłuchuje się brzęk wewnętrznej kasy, która sumuje ceny poszczególnych zamówień. Wszystkie spojrzenia zatrzymały się w końcu na Kunstet-terze. Z czysto moralnego punktu widzenia to właśnie on powinien zapłacić rachunek. W końcu to od niego wyszło zaproszenie. Nikt inny nie wpadłby na pomysł, żeby po tak marnym spektaklu wybrać się jeszcze do kosztownej restauracji. Jak to powiedział Kunstetter? «Chodźcie, przyjaciele — powiedział — chodźcie i posilcie się ze mną!» Możliwe, że dodał nawet: «Jesteście moimi gośćmi» albo coś w tym rodzaju. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że był inicjatorem całego przedsięwzięcia. A ponadto prawym człowiekiem. Zapłaci. Z całą pewnością zapłaci. Chyba że... Dziewięć par oczu wpatrywało się weń w napięciu. Kunstetter skończył kolację z opanowaniem, które kosztowało nas sporo nerwów, po czym zamówił kawę. Wstrzymaliśmy oddech. Gdyby teraz zwrócił się do towarzystwa z pytaniem, czy ktoś życzy sobie kawy, wówczas jednoznacznie zdeklarowałby się jako gospodarz i wziął na siebie finansową stronę całej sprawy. Płonne nadzieje. Kunstetter z obojętną miną sączył kawę, prowadząc banalną pogawędkę z madame Kunstetter. Tymczasem jeszcze kilka szczurów opuściło tonący okręt. Lista pasażerów skurczyła się do siedmiu skazanych na zagładę dusz. Kto zapłaci? Wszelkie rozmowy dawno już ucichły. Od czasu do czasu padała krótka uwaga na temat Wietnamu albo wymieniano 78 plotki o ostatnich rozwodach, ale prawdziwe zainteresowanie obecnych skupiało się wyłącznie na stanie liczebnym zebranych: każda kolejna redukcja oznaczałaby dla pozostałych niesłychany wzrost ryzyka, z czego wszyscy zdawali sobie sprawę. Jeden z zakładników, Ben-Zion Ziegler, podniósł się z ostentacyjną obojętnością: — Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Ale muszę zadzwonić w pilnej sprawie. Bez pośpiechu, jakby to była rzecz najoczywistsza w świecie, ruszył w kierunku umieszczonej tuż przy wyjściu kabiny telefonicznej. Zimny pot wystąpił nam na czoła. Dopiero teraz zauważyliśmy, że Ziegler przyszedł bez żony, co dawało mu większą swobodę ruchów. Nie wrócił. Po kilku tygodniach pewien rzekomy świadek naoczny twierdził, że Ziegler rzeczywiście wszedł do kabiny, po czym pomachał nam ręką, zanim opuścił lokal. Nikt tego nie zauważył. Czy naprawdę pomachał? A jeśli w ogóle pomachał, czyż mogło to cokolwiek zmienić? Kto zapłaci? Nastrój biesiadników ulegał dalszej erozji, przygnębiające napięcie rosło. Przeklinałem brak rozwagi, który mnie i mojej żonie kazał wybrać miejsca w taki sposób, że kelnerzy stali za naszymi plecami i nie mogliśmy dostrzec, co tam knują. Zawisło nad nami śmiertelne niebezpieczeństwo. W każdej chwili oberkelner mógł mnie zajść od tyłu i podsunąć ukryty wytwornie pod serwetką rachunek. Nie miałem odwrotu. Znalazłem się w potrzasku. Nagle stało się coś przerażającego. Z okrzykiem «Na miłość boską!» Kunstetter zerwał się z krzesła, rzucając zatroskane spojrzenie na zegarek. «Nasza 79 baby-sitterka!» I nim zdążyliśmy się zorientować, razem z małżonką opuścił towarzystwo. Inżynier Glick otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko jakiś nieartykułowany gulgot i z poszarzałą twarzą opadł na krzesło. Kunstetter był naszą ostatnią nadzieją. Teraz, po jego tchórzliwej ucieczce, towarzystwo w potrzasku składało się z trzech par małżeńskich: Glicków, Bar-Honigów i nas. Obejrzałem się za siebie. Oberkelner nadal trwał na swoim posterunku, wpatrując się w nas spod krzaczastych brwi. Jeszcze nigdy nie widziałem brwi tak krzaczastych. Ciekawe, ile wyniesie rachunek? Zimne i gorące przekąski, steki, wyborne wina... Naraz pani Bar-Honig zaczęła rozmawiać ze swoim małżonkiem po polsku. Nie trzeba było tłumacza, żeby zrozumieć, o co idzie. Postanowiłem walczyć do końca. Na znak duchowego wsparcia najlepsza żona pod słońcem ścisnęła mi dłoń. Jakże krzepiąca jest świadomość, że w prawdziwie krytycznych sytuacjach, jakich nie szczędzi nam los, nie jesteśmy osamotnieni. Odwzajemniłem uścisk. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zaczął się bój na śmierć i życie. Uważaj, chłopie! Jeden nieostrożny ruch, a będziesz zgubiony. Kto teraz zdradzi choćby najmniejsze oznaki wewnętrznej słabości, czy też uczyni jakiś drobny gest, który oberkelner mógłby błędnie wziąć za gotowość uiszczenia rachunku, sam będzie sobie winny. Przed oczyma stanęły mi niezliczone tragiczne przypadki, kiedy to niewinny człowiek musiał zapłacić za całe towarzystwo tylko dlatego, że nierozważnie podniósł rękę, by odpędzić natrętną muchę: w jednej chwili kelner był przy nim i wciskał mu w garść zgubny świstek papieru. A więc żadnego ruchu ręką. W ogóle żadnego ruchu. Kamienny spokój. Zbliżała się trzecia rano. Mimo że od dwóch godzin byliśmy jedynymi gośćmi w całej restauracji, doznawaliśmy niesamowitego uczucia wzajemnej obcości. Nikt nie chciał ryzykować propozycji opuszczenia lokalu. Ten, kto by to uczynił, niechybnie ściągnąłby na siebie uwagę oberkelnera i musiałby zapłacić rachunek. Zaraz, zaraz, a cóż to znowu? Inżynier Glick i Bar-Honig rozpoczęli nagle niezwykle ożywioną dyskusję, małżonki przerywały im, wpadały im i sobie w słowo, nadając rozmowie coraz większą intensywność... wiedziałem, co kryje się za tym manewrem: najwidoczniej kelner ruszył w kierunku naszego stołu, a ponieważ inni tak bez reszty zatopili się w dyspucie, na pewno zwróci się do mnie, jako że tylko ja milczałem. Zostało mi zaledwie kilka sekund. Mój mózg pracował gorączkowo. I wówczas przyszedł mi do głowy jeden z moich słynnych genialnych pomysłów. Wszyscy powinni uwierzyć, że naprawdę mam zamiar wziąć rachunek na siebie—wydobywając z portfela kilka banknotów pozyskam ich zaufanie, tak że w końcu jeden albo drugi da się nabrać i, wyłącznie pro forma, bąknie frazes: „Nie, nie... pan pozwoli, że ja..." czy coś w tym guście. A wtedy, ku jego niewysłowionemu zdumieniu, podsunę mu rachunek, odpowiadając skwapliwie: «Proszę uprzejmie, wedle życzenia!» i natychmiast zniknę wraz z małżonką. Ten wariant końcówki znany jest powszechnie jako „roszada holońska", ponieważ jako pierwszy zastosował ją pewien przemysłowiec na balu sylwestrowym w Holonie. Wykonawszy zatem półobrót tułowiem, zawołałem głośno i wyraźnie: <> — A fc Dawidzie 81 I — Ober! Rachunek, proszę! Małżeństwa Bar-Honigów i Glicków umilkły jak nożem uciął, a na ich twarzach odmalowała się wyraźna ulga, gdy z niezrównaną elegancją wyciągnąłem portfel i na pozór obojętnie czekałem na efekt roszady holońskiej. Jednak tym razem arcymistrzowskie posunięcie zawiodło na całej linii. Ani Glick, ani Bar-Honig nie zdobyli się nawet na odrobinę dobrych manier, jakich wolno oczekiwać od ludzi choć trochę cywilizowanych. Siedzieli w milczeniu, ze spuszczonym wzrokiem, tylko nozdrza lekko im drgały, to wszystko. Zdawało mi się nawet, że widzę nikczemny uśmieszek igrający w kącikach ust inżyniera Glicka, ale najprawdopodobniej była to jedynie gorączkowa wizja człowieka skazanego na zagładę. Dwoma palcami uchyliłem serwetkę akurat na tyle, by w polu mojego widzenia znalazła się końcowa suma. Rachunek opiewał na 160 funtów. — Proszę tylko o podpis, monsieur — dyskretnie szepnął kelner. — Pan Kunstetter kazał wszystko zapisać na swoje konto. Wolną ręką wczepiłem się w obrus. Nigdy nie zapomnę Kunstetterowi tej nocy. Nigdy. Dlaczego to zrobił? Dlaczego wydał nas na pastwę wielogodzinnych mąk i lęków? Jakiż z niego musi być łajdak i sadysta, skoro wpadł na tak złośliwy podstęp? Spokojnie podpisałem rachunek, schowałem portfel do kieszeni i wstałem od stołu, nie oglądając się na tych nędznych naciągaczy, którzy zamarli w niemym podziwie. Wreszcie mieli sposobność zobaczyć na własne oczy, jak prawdziwy dżentelmen okazuje się panem sytucji. Od tej pory moja reputacja znacznie się poprawiła. Zapewne i Państwo słyszeliście już tę opinię: «O Kishonie — tak powtarzają wszyscy dookoła - można mówić różnie ale jedno jest pewne - facet ma gest. Kishon naprawdę ma gęste. I Parafraza na temat ludowy W języku hebrajskim istnieje słowo, które nie ma odpowiednika w żadnym innym: protekcja. Oznacza ono poparcie (z reguły niezasłużone) w formie listów, interwencji osobistej, telefonów, wykorzystywania koneksji i innych, typowo żydowskich sztuczek. Ów niegodny proceder rozwinął się w naszych czasach do tego stopnia, że w wielu restauracjach da się słyszeć poszeptywanie gości: «Panowie, czy ktoś ma chody u kelnera?» Jakby bez chodów nie można było dostać steku! To oczywiście gruba przesada. Można go dostać. Zapewne trochę później, zapewne będzie twardy jak podeszwa, ale dostać go można. Autentyczna historia, którą chcę tu opowiedzieć, dowodzi niezbicie, że uczciwość i przyzwoitość wciąż mają szansę przetrwać w naszym zdeprawowanym świecie. Bohaterem tej historii jest świeży imigrant z Europy Wschodniej nazwiskiem Woticki. Już od kołyski marzył o jakiejś funkcji urzędowej i zaraz po przybyciu do Tel Awiwu zaczął się ubiegać o posadę portiera w ratuszu miejskim. Woticki to urodzony pechowiec o dwóch lewych rękach i dużych, okrągłych oczach, które z lękiem spoglądają na niepojęty świat. Nie mówi słowa po hebrajsku. Wiedział jednak przynajmniej tyle, że o przyznaniu posady, o którą 84 prócz niego ubiegały się setki chętnych, w ostatniej instancji miał zdecydować niejaki Schultheiss. Woticki udał się więc do swego wuja, zasiedziałego Izraelczyka, i poprosił o pomoc. Wuj wspomniał kiedyś, że od czasu do czasu rozgrywa z Schultheissem partyjkę w kawiarni. Prośba wprawiła wuja w wielki ambaras, jako że jego znajomość z Schultheissem miała charakter wielce powierzchowny, w końcu jednak zdecydował się wesprzeć bratanka w potrzebie i obiecał, że przy najbliższej sposobności porozmawia z Schultheissem. Najbliższa sposobność nadarzyła się dopiero w kilka miesięcy później, po jednej z wielu osobistych wizyt, jakie bratanek składał wujowi celem wywarcia nacisku. — Tak, rozmawiałem z nim — relacjonował wuj. — I udało mi się go nakłonić, żeby zapisał twoje nazwisko w swoim tajnym notesie. Ale dla pewności powinieneś się rozejrzeć za dodatkową protekcją. Woticki z wdzięcznością ucałował dłoń dobroczyńcy, pośpieszył do siedziby właściwej organizacji pomocy imigrantom i padł do stóp właściwego sekretarza. Sekretarz dał się zmiękczyć i osobiście wybrał się do pobliskiego ratusza, by interweniować u Schultheissa. Woticki czekał. — Nie było łatwo — opowiadał później sekretarz. — Najpierw musiałem przez pół godziny antyszambrować, a potem przez godzinę go przekonywać. Ale udało się. Schultheiss wyciągnął swój tajny notes i podkreślił nazwisko Woticki czerwonym atramentem. Woticki był tak wniebowzięty, że nie wiedział, jak ma się odwdzięczyć. Od tej pory wykonywał w domu sekretarza wszelkie posługi, szorował schody i wyprowadzał psa na 85 spacer. W wolnych chwilach nadal zabiegał o poparcie u innych osobistości. Pewien członek rady miejskiej, do którego udało mu się znaleźć dojście, podyktował w jego obecności list polecający, który obiecał wysłać zaraz następnego ranka. Woticki unosił się na fali szczęścia. W kilka dni później spotkał rodaka z dawnej ojczyzny, który osiągnął wpływowe stanowisko w życiu kulturalnym, i zapewniał, że osobiście wstawi się u Schultheissa za swoim starym przyjacielem; również on wkrótce przyniósł pomyślne wieści o reakcji Schultheissa. Było jeszcze wielu innych, a wszyscy bez wyjątku osobiście odwiedzali Schultheissa i wszyscy wracali do Wotickiego z radosną nowiną. I patrzcie, po pół roku sam Schultheiss wezwał go do ratusza: — Gratuluję — powiedział. — Otrzymał pan tę posadę. A wie pan, dlaczego spośród setek ubiegających się wybrałem właśnie pana? Ponieważ był pan jedynym, którego nikt nie protegował! Proces (nie ten Kafki) (a może jednak?) Codzienne doświadczenia i statystyki dowodzą niezbicie, że przeciętny obywatel Izraela ma niezwykłe zamiłowanie do procesów sądowych bez względu na to, czy bierze w nich udział jako powód, pozwany czy też obrońca. Jedyna rola, w jakiej nigdy i za żadne skarby nie chciałby wystąpić w sądzie, to rola świadka. Oskarżony może liczyć na uniewinnienie. Świadek — nigdy. Ostatnimi czasy w kręgu moich przyjaciół wielokrotnie stwierdzano, że stronie od ludzi. Stroniłem nie bez przyczyny. Zostałem uwikłany w sprawę sądową, której przedmiotem był wypadek drogowy ze skutkiem śmiertelnym, i która sprawiła, że zacząłem powątpiewać, czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł stanąć z podniesioną głową i jasnym spojrzeniem przed obliczem moich uczciwych, szanujących prawo współobywateli. Wypadek, którego byłem świadkiem, zdarzył się w południe na szosie do Tel Giborim: limuzyna rządowa potrąciła rowerzystę, który nie przeżył wypadku. Limuzyna zlekceważyła czerwone światło, jechała pod prąd ulicą jednokierunkową, a za kierownicą siedział bez wątpienia kompletnie pijany człowiek. Jako jedyny świadek obecny na miejscu zdarzenia, musiałem obiecać policji, że stawię się na rozprawę w sądzie i będę zeznawał prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Sala sądowa była nabita po brzegi. Rozniosło się, że kierowcą limuzyny była pewna znana osobistość, na której często skupiało się światło reflektorów opinii publicznej, choć nie było to światło korzystne. Ponieważ osobistość owa dysponowała znacznymi zasobami gotówki, jej obrońcą został jeden z naszych najlepszych adwokatów, który pieczołowicie przygotował się do rozprawy. Jak pieczołowicie, miałem się niebawem przekonać. Stosownie do mojej rangi jedynego naocznego świadka przesłuchano mnie zaraz na początku rozprawy. Kiedy odpowiedziałem na rutynowe pytania sędziów, rzucono mnie na pastwę obrońcy strony pozwanej. Adwokat wstał i w krótkich, precyzyjnych słowach poinformował sąd, że zamierza mnie zdemaskować jako osobowość kryminalną i notorycznego kłamcę, którego zeznaniom w żadnym wypadku nie można dać wiary. Potem zwrócił się do mnie i rozpoczął krzyżowy ogień pytań, który przebiegał mniej więcej w taki oto sposób: Obrońca: - Panie Kishon, czy to prawda, że w roku 1951 był pan poszukiwany przez Interpol za napad rabunkowy z bronią w ręku? Ja: - To nie jest prawda. Obrońca: - Czy chce pan przez to powiedzieć, że napadu rabunkowego, za który poszukiwał pana Interpol, nie dokonał pan z bronią w ręku? Ja: - Chcę przez to powiedzieć, że w ogóle nie byłem poszukiwany. Niby dlaczego Interpol miałby mnie poszukiwać? 88 Obrońca: — Skoro to nie był Interpol — to jaka policja pana poszukiwała? Ja: — W ogóle nie byłem poszukiwany. Obrońca: — Dlaczego? Ja: — A skąd mam wiedzieć? Natychmiast się zorientowałem, że to był błąd. Moja odpowiedź powinna brzmieć: «Nigdy nie byłem poszukiwany przez jakąkolwiek policję świata, ponieważ nigdy w życiu nie złamałem prawa». Najwyraźniej nerwy mnie zawiodły. Niepokoił mnie nie tylko ten zbity, słuchający w napięciu tłum publiczności, lecz jeszcze bardziej liczni fotografowie i reporterzy prasowi, którzy już w czasie moich zeznań rzucili się do telefonów, żeby przekazać swoim gazetom każde wypowiedziane przeze mnie słowo. Obrońca zamienił kilka słów ze swoim klientem, po czym kontynuował przesłuchanie. Obrońca: — Czy prawdą jest, panie Kishon, że za uwiedzenie nieletniej został pan skazany na karę dwóch lat i ośmiu miesięcy więzienia? Ja: — Nie, to nieprawda. Obrońca: —Nie? Na jaką karę został pan zatem skazany za uwiedzenie nieletniej? Ja: — Nie zostałem ani skazany, ani oskarżony o uwiedzenie nieletniej. Obrońca: — Tylko o co? Jak brzmiało oskarżenie, które doprowadziło do wyroku skazującego? Ja: — Nie było żadnego oskarżenia. Obrońca: — Chce pan powiedzieć, panie Kishon, że w naszym kraju można skazywać ludzi na karę pozbawienia wolności, nie wysuwając uprzednio żadnego oskarżenia? Ja: — Nigdy nie byłem w więzieniu. 89 1 Obrońca: - Nie twierdzę, że był pan w więzieniu. Powiedziałem tylko, że został pan skazany na karę więzienia. Niech pan nie przekręca moich słów, panie Kishon. Proszę odpowiadać tak lub nie. Ja: - Nigdy nie zostałem skazany na karę więzienia i nigdy nie siedziałem w więzieniu. Obrońca: - W takim razie proszę mi powiedzieć, jaki wyrok zapadł przeciwko panu w sprawie o uwiedzenie nieletniej! Ja: - W ogóle nie zapadł żaden wyrok. Obrońca: - Dlaczego? Ja: — Skąd mam to wiedzieć? Znów przyparł mnie do muru. Nic dziwnego. Znalazłem się w sądzie, by zeznawać w sprawie wypadku drogowego, a tu znienacka obrzucono mnie stekiem nieprawdopodobnych insynuacji osobistych. W dodatku coraz bardziej irytowało mnie wrogie nastawienie publiczności. Bez przerwy poszeptywano między sobą, trącano się łokciami, pokazywano sobie palcami znajomych i wykrzywiano twarze w sarkastycznych grymasach. Jakby tego było mało, na początku piątej godziny przesłuchania na salę wślizgnął się gazeciarz i w błyskawicznym tempie wyprzedał wszystkie egzemplarze ostatniego wydania „Gazety Wieczornej". Nagłówek brzmiał: KISHON UWODZI NIELETNIE. Pod spodem, znacznie mniejszą czcionką: ZAPRZECZA WSZYSTKIEMU - PRZESŁUCHANIE TRWA. Kiedy to przeczytałem, zadrżały mi kolana, a myśl o mojej żonie wprawiła mnie w ogromny niepokój. Małżonka moja dysponuje bowiem całym szeregiem wspaniałych zalet, jednakże jej formacja umysłowa nie należy raczej do zbyt wyrafinowanych, a ponieważ musiałem przyjąć, że nie do 9° końca potrafi ocenić różnicę pomiędzy „sądem" a „adwokatem", gotowa jeszcze była dać wiarę, że wszystkie te absurdalne zarzuty zostały wysunięte przez sąd, a nie przez adwokata oskarżonego... Ale nic na to nie mogłem poradzić. Obrońca: — Czy jest zgodne z prawdą, panie Kishon, że żona rozwiodła się z panem, kiedy uciekł pan z zakładu dla umysłowo chorych i że musiała skorzystać z pomocy policji, żeby odzyskać zastawioną przez pana biżuterię? Sędzia pouczył mnie, że nie muszę odpowiadać na pytania o stan mojego małżeństwa. Po chwili namysłu postanowiłem skorzystać z tej możliwości, tym bardziej iż żona nigdy się ze mną nie rozwiodła i nadal darzy mnie wierną miłością małżeńską. Niestety, moje milczenie wzmogło tylko animozję publiczności, a siedząca w pierwszym rzędzie pani w okularach plunęła mi nawet w twarz. Mimo to nadal mężnie stawiałem czoło wszelkim przeciwnościom i odmówiłem odpowiedzi również na kolejne pytania napastliwego adwokata: czy prawdą jest, że w roku 1948 zdezerterowałem z wojska? I czy mam zwyczaj przywiązywać swojego syneczka powrozami i łańcuchem do łóżka? W tym momencie doszło do godnego ubolewania incydentu. Zarzut maltretowania dziecka do tego stopnia zbulwersował pewnego mechanika samochodowego, że miotając straszliwe przekleństwa, zerwał się z miejsca i rzucił na mnie — z trudem go powstrzymano. Sędzia kazał go usunąć z sali, dzięki czemu uratowana została powaga sądu. Wszelako na stanie mego ducha odbiło się to w sposób wielce niekorzystny i kiedy ujrzałem w ręku obrońcy długą listę pytań, jakie zamierzał mi jeszcze postawić, przeżyłem załamanie nerwowe, którego od dawna należało się spodziewać. Szlochając wykrzyknąłem, że pragnę przyznać się do winy: ja, nikt inny tylko ja, przejechałem rowerzystę na drodze do Tel Giborim. Sędzia pouczył mnie, że na razie występuję tylko w roli świadka, po czym adwokat kontynuował przesłuchanie. Obrońca: — Czy jest prawdą, panie Kishon, że w nagrodę za podobne... hm... zeznanie w sprawie pewnego wypadku drogowego, który wydarzył się w grudniu ubiegłego roku, otrzymał pan w prezencie od jednego z najbogatszych importerów naszego kraju trzy drogocenne perskie dywany? Ja: - Nie. Obrońca: — Czy to znaczy, że nie ma pan w swoim mieszkaniu żadnych dywanów? Ja: — Owszem, mam. Obrońca: — Produkcji rodzimej czy zagranicznej? Ja: — Zagranicznej. Obrońca: - A ile? Ja: — Po jednym w każdym pokoju. Obrońca: — Z ilu pokojów składa się pańskie mieszkanie, panie Kishon? Ja: — Z trzech. Obrońca: — Dziękuję, nie mam dalszych pytań. Obrońca z wyniosłą godnością wrócił na swoje miejsce. Publiczność nagrodziła go burzą oklasków. Sędzia zagroził opróżnieniem sali, ale chyba nie powiedział tego całkiem serio. W tej samej chwili pojawił się gazeciarz z nowym wydaniem wieczornym. Na stronie tytułowej ujrzałem własne zdjęcie wykonane najwidoczniej podczas przesłuchania, u góry zaś widniał wydrukowany gigantyczną czcionką napis: AFERA DYWANOWA W SADZIE / KISHON: «MAM ZAGRANICZNE DYWANY, ALE NIE OD IMPORTERAb / ADWOKAT OSKARŻONEGO: «KŁAMCA!» Poprosiłem, by pozwolono mi się oddalić, ale prokurator miał do mnie jeszcze kilka pytań. Ku mojemu zdziwieniu dotyczyły one wypadku na szosie do Tel Giborim. Prokurator spytał, czy moim zdaniem pozwany naruszył przepisy ruchu drogowego. Odpowiedziałem twierdząco i zostałem zwolniony. Woźny sądowy przeszmuglował mnie na zewnątrz bocznym wyjściem, co uchroniło mnie przed rozjuszonym tłumem, który zgromadził się przed budynkiem po trzecim wydaniu gazety i chciał mnie zlinczować. Od tej pory żyję, jak już zaznaczyłem na wstępie, w niemal całkowitej izolacji od świata i rzadko wychodzę z domu. Czekam, aż upłynie dość czasu, by pytania adwokata stopniowo zatarły się w pamięci opinii publicznej. Tragiczny upadek pewnego felietonisty Pojęcie „zemsty" cieszy się na Wschodzie nie słabnącą popularnością i występuje w licznych odmianach. Również nasze młode państwo — które zawsze stara się dopasować do obowiązujących norm — wydało w tej dziedzinie kilka niezwykłych talentów, które mogą stanąć w szranki z najbardziej wymagającącymi konkurentami. Czy w ostatnim czasie widzieliście Państwo znanego felietonistę Kunstettera? Zmienił się nie do poznania. Duma izraelskiej publicystyki, niedościgły mistrz pióra stał się cieniem własnego, tak niegdyś dumnego, ja. Ręce mu drżą, oczy ma rozbiegane, cała jego postać zdradza załamanie nerwowe. Co się stało? Kto strącił tego giganta z piedestału? — Ja — powiedział mój przyjaciel Jossele, pociągając łyk kawy po turecku, spokojny, opanowany, uosobienie ludzkiej nieczułości. — Nie mogłem znieść tego faceta. Nawet jego natarczywie dyskretny styl napawał mnie wstrętem. — W jaki sposób udało ci się go załatwić? — Pochwałą... Po czym Jossele odsłonił przede mną jedną z najperfid-niejszych diabelskich sztuczek naszego stulecia: — Kiedy postanowiłem zniszczyć Kunstettera, napisałem do niego jako anonimowy wielbiciel. «Czytam wszystkie 94 Pańskie cudowne artykuły», napisałem. «Biorąc gazetę do ręki, zawsze najpierw szukam Pańskiego tekstu. Łapczywie pożeram te niezrównane małe arcydzieła, w których tyle mądrości, subtelnego wdzięku i poczucia odpowiedzialności. Dziękuję Panu, dziękuję Panu z całego serca, dziękuję...» Mniej więcej po tygodniu wysłałem drugi list: «Mój podziw dla Pana rośnie z każdym dniem. W ostatnim eseju osiągnął Pan stylistyczne wyżyny, jakich nie zna historia literatury światowej». Sam wiesz, jak próżne są te pismaki. Żaden komplement nie jest dla tych zarozumiałych idiotów zbyt niedorzeczny, żeby nie potraktowali go serio. Mam rację? — Możliwe — odparłem chłodno. — Ale komplementy nie zabiły jeszcze żadnego pisarza. — Poczekaj. W sumie wysłałem do Kunstettera jakieś dwadzieścia hymnów pochwalnych. Odnajdywałem w jego banalnych elukubracjach filozoficzną głębię, idiotyczne kalambury wysławiałem jako finezję stylu, cytowałem dosłownie jego sformułowania, z największą rozkoszą te najgłupsze. Kiedy miałem już całkowitą pewność, że moje codzienne erupcje zachwytu uznał za stały, niezbędny składnik swojego życia, wysłałem pierwszy list w tonie lekkiego rozczarowania: «Wie Pan, jak wysoko cenię arcydzieła Pańskiego pióra. Ale właśnie ogrom mojego podziwu uprawnia, ba, zobowiązuje mnie do stwierdzenia, że ostatni artykuł był odrobinę poniżej Pańskiego normalnego, mistrzowskiego poziomu. Proszę, błagam: niech Pan się skoncentruje!)) Po tygodniu nastąpił kolejny, już nieco wyraźniejszy okrzyk: «Na miły Bóg, co się stało? Czy oni Pana podmienili? Może jest Pan chory i pozwala, żeby ktoś pisywał pod Pańskim nazwiskiem? Co się z Panem dzieje?!» 95 Kolejne felietony Kunstettera były w owym czasie coraz dłuższe, coraz kwiecistsze, coraz bardziej wycyzelowane. Czynił nadludzkie wysiłki, żeby ponownie wkraść się w moje łaski. Na próżno. Wczoraj otrzymał list pożegnalny: «Kun-stetter! Przykro mi, ale po dzisiejszym artykule koniec z nami. Dobra wola najżarliwszego wielbiciela również ma swoje granice. Tą samą pocztą przesyłam rezygnację z abonamentu. Żegnam Pana...» To wszystko. Jossele zapalił papierosa, a po jego twarzy przemknął ledwie zauważalny, diaboliczny uśmieszek. Wzdrygnąłem się. Zimne kropelki potu wystąpiły mi na czoło. Muszę przyznać, że zacząłem się bać Josselego. I zastanawiałem się, po co właściwie go wymyśliłem. Wypoczywajcie w Izraelu! Na pamiątkę wizyty sławnego amerykańskiego pisarza Johna Steinbecka. I ku przestrodze. — Kelner! Panie ober! — Tak jest, panie Sternberg. — Śniadanie dla dwóch osób. — Tak jest. Dwa razy śniadanie. Robi się. Chciałbym jeszcze tylko szybko o coś pana spytać, panie Sternberg. Czy to pan jest tym pisarzem, o którym teraz tyle pisze się w gazetach? — Nazywam się Steinbeck. — Aha. Nie dalej jak wczoraj widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Ale tam, jak mi się wydaje, miał pan nieco dłuższą brodę. W artykule było napisane, że zamierza pan u nas zostać przez miesiąc i że podróżuje pan incognito, żeby nikt pana nie nagabywał. Czy to jest pańska małżonka? — Tak, to jest pani Steinbeck. — Ale wygląda o wiele młodziej od pana. — Zamawiałem śniadanie. — Już się robi, panie Steinberg. Musi pan wiedzieć, że do tego hotelu przyjeżdża mnóstwo pisarzy. Ledwie przed tygodniem mieliśmy tu takiego, który napisał,,Exodus". Pan czytał „Exodus"? 7 — A fe Dawidzie 97 — Nie. — Ja też nie. Straszna kobyła. Ale widziałem „Greka Zorbę". Kiedy pan napisał „Greka Zorbę"? — Nie napisałem „Greka Zorby". — Niesamowicie mi się podobał, ten film, znaczy się. Przy jednej scenie o mało nie pękłem ze śmiechu. Wie pan, kiedy ten... — Do śniadania poproszę kawę. I herbatę dla mojej żony. — Nie napisał pan „Zorby"? — Nie. Przecież już panu powiedziałem. — Za co w takim razie dali panu Nobla? — Za „Grona gniewu". — A więc kawa i herbata, tak? — Tak. — Niech mi pan powie, panie Steinberg: ile wynosi taka nagroda? Czy to prawda, że można zainkasować milion dolarów? — Czy nie moglibyśmy kontynuować tej rozmowy po śniadaniu? — Niestety, później nie będę miał czasu. A właściwie to po co pan tu przyjechał, panie Sternberg? — Nazywam się Steinbeck. — Ale jest pan Żydem, prawda? — Nie. — Od razu tak sobie pomyślałem. Amerykańscy Żydzi nie dająnapiwków. Szkoda, że przyjechał pan akurat teraz, kiedy bez przerwy pada. Teraz nie ma tu czego oglądać. A może interesuje pana w Izraelu coś specjalnego? — Chciałbym dostać jajko na miękko. — Trzy minuty? — Tak. — Już się robi. Ja wiem, panie Steinberg, w Ameryce ludzie nie są przyzwyczajeni do swobodnej pogawędki z kelnerem. W Izraelu jest inaczej. U nas jest atmosfera. Nawiasem mówiąc, nie zawsze Byłem kelnerem. Studiowałem ortopedię, całe dwa lata. Niestety, w tym kraju trzeba mieć protekcję, bez tego ani rusz. — Proszę nam przynieść śniadanie i nie zapomnieć o jajku na miękko. — Trzy minuty, panie Steinberg, pamiętam. Ale ten „Zorba" - to dopiero był film! Nawet jeśli pod koniec trochę pan przeholował. Nasz kucharz mówił, że są jeszcze inne pańskie sztuki i filmy. To prawda? — Tak. — Na przykład? — Na przykład „Na wschód od Edenu". — Widziałem! Słowo honoru, że widziałem! Ryczałem ze śmiechu! Zwłaszcza ptzy tej scenie, jak oni próbują wywieźć drzewa z lasu... — To jest w „Greku Zorbie". — Tak jest, słusznie. Ma pan rację. Więc co pan jeszcze napisał? — O myszach i ludziach. — Myszkę Miki? — Jeśli zaraz nie przyniesie pan śniadania, umrę z głodu, przyjacielu. — Robi się. Tylko sekundeczkę. Myszy powiada pan. To przecież ta historia, gdzie Batia Lancet chce pójść do łóżka z tym idiotą. — Co proszę? — A to jest taki gruby facet, ten idiota, to znaczy, w rzeczywistości wcale nie jest gruby, tylko napchali mu 99 poduszek pod ubranie, żeby wyglądał na grubego, a jego przyjaciel to takie chuchro, skóra i kości, i ten grubas bez przerwy chce łapać myszy... Jakże to, nie pamięta pan tego? — Znam treść swoich sztuk. — Naturalnie. Jeśli pan tak uważa. W każdym razie tego tłuściocha stale trzeba mieć na oku, żeby kogoś nie pobił, ale jak potem ten synalek bossa zaczyna się bezczelnie dobierać do Batii Lancet, wstaje całkiem spokojnie, podchodzi do niego i... — Czy mogę porozmawiać z kierownikiem restauracji? — Nie ma potrzeby, panie Steinberg. Zaraz wszystko podam. Ale te myszy naprawdę mi się podobały. Tylko zakończenie całej tej historii, wybaczy pan — byłem rozczarowany. Naprawdę spodziewałem się po panu czegoś lepszego. Czemu uśmiercił pan tego grubasa? Tylko dlatego, że był odrobinę stuknięty? To jeszcze nie powód, żeby zabijać człowieka, takie jest moje zdanie. — Dobrze, napiszę sztukę na nowo. Tylko niech pan nam wreszcie... — Jak pan chce, to przeczytam ją jeszcze raz, a potem powiem, co się panu nie udało. To nie będzie pana nic kosztować, panie Steinberg, niech się pan nie boi. Może kiedyś wybiorę się do Ameryki i pana odwiedzę. Miałbym panu wiele do opowiedzenia. Prywatnie, rozumie się. Ale teraz to niemożliwe. Mam za dużo roboty. Gdyby pan wiedział, co ja przeżyłem. W porównaniu z tym „Grek Zorba" to... — Dostanę wreszcie to jajko czy nie? — Przykro mi, w szabas nie podajemy jajek. Ale jak kiedyś opowiem panu historię swojego życia, panie Steinberg, zbije pan na tym fortunę. Oczywiście, sam mógłbym to opisać, każdy mi to mówi:» tyś chyba zwariował, że nie piszesz powieści albo opery, albo czegoś podobnego. Ale nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, jaki ja jestem wieczorami wykończony. Powiedziałem im wszystkim, żeby zostawili mnie w spokoju, bo ja to dam Steinbergowi. Co pan na to? — Śniadanie, bo inaczej... — Ot, choćby dwa lata temu. Latem. Raczej tak pod koniec lata, jak wybrałem się z żoną do Sodomy. Nagle samochód staje, szofer wysiada, podnosi maskę, wsadza głowę do środka... i wie pan, co powiedział? — Niech pan łaskawie zostawi moją brodę! Proszę puścić!! — Powiedział: «Karburator wysiadł». Niech pan to sobie wyobrazi! W połowie drogi do Sodomy wysiada karburator. Pewnie pan sądzi, że wszystko zmyśliłem? To czysta prawda. Karburator wysiadł. Przez całą noc musieliśmy siedzieć w samochodzie. A noc była zimna, bardzo zimna. Już pan to potrafi opisać, jak należy, panie Steinberg. Pan będzie umiał zrobić z tego bestseller. Powiadam panu: to była noc, w której nawet Grek Zorba... Ejże, dokąd pan idzie? Jeszcze nie skończyłem, panie Steinberg! Mam dla pana mnóstwo innych historii! Jak długo pan u nas zostanie? — Odlatuję najbliższym samolotem! — Panie Steinberg! Niechże pan poczeka, panie Steinberg... A na początku mówił, że chce tu zostać przez cały miesiąc. Ach, ci pisarze... Jak zerwać z tiałogiem „Krnąbrnym ludem" nazywał nas Wszechmogący, przez co taktownie dawał do zrozumienia, że jesteśmy uparci jak osły. Na przykład od pięciu tysięcy kt kusi nas, żeby porzucić naszą wiarę - jednak nadal wierzymy. Od dwóch tysięcy lat czynione są starania, żeby osiedlić nas gdzie indziej - jednak my znów osiedlamy się w Jerozolimie. A teraz wymagają od nas, żebyśmy rzucili palenie. - Przepraszam, ma pan może papittosa? - Niestety. Już nie palę. Od kiedy przeczytałem w gazecie te alarmujące artykuły... - Ja też je czytałem. Ale dałem sobie z tym radę. - Jak to się panu udało? - Siła woli, to wszystko. Na początku myślałem, że nie wytrzymam. W końcu to nie bagatelka, kiedy człowiek dzień w dzień musi czytać, że hoduje sobie raka płuc, wrzody żołądka, hemoglobinę czy inne paskudztwo. W dniu, kiedy przeczytałem w „Wiadomościach Jeruzalemskich" raport amerykańskiego Urzędu Zdrowia o szkodliwych skutkach palenia, wpadłem w panikę. I tego saffleg° dnia podjąłem niezłomną decyzję. Rzuciłem czytanie gazet! - Genialny pomysł! — Niech pan poczeka. Takie proste to znowu nie jest. Wytrzymałem tydzień. Nie czytałem nawet nagłówków, nie czytałem wstępniaków ani sprawozdań sportowych, zupełnie nic. Ale gdzieś tak w połowie drugiego tygodnia jednak mnie dopadło. Poczułem, że jeśli natychmiast nie przeczytam gazety, to wpadnę w depresję psychiczną. Przecież nie można się tak całkowicie odizolować od otoczenia, prawda? Poddałem się. Poszedłem do sąsiada i pożyczyłem gazetę z poprzedniego dnia. Przeczytałem ją od deski do deski. Co ja mówię: przeczytałem. Pochłonąłem! To była moja pierwsza gazeta od ponad tygodnia! — Potrafię to sobie wyobrazić. — Wcale nie potrafi pan sobie tego wyobrazić. Na trzeciej stronie był artykuł, traktujący o najnowszych badaniach pewnego angielskiego eksperta. Jakbym dostał obuchem w głowę! Trzydzieści papierosów dziennie, twierdził ów ekspert, niechybnie prowadzi do utraty potencji. A ja palę codziennie dwie paczki. — Hm... rzeczywiście... — Zdałem sobie jasno sprawę, że muszę sięgnąć po drastyczniejsze środki, jeśli nie chcę paść ofiarą tego koszmaru. Samo rzucenie lektury gazet nie wystarczy. Trzeba się umieć opanować, tak sobie powiedziałem. Powinienem się nauczyć czytać tylko to, co chcę, omijać zaś artykuły, których czytać nie chcę. Zaczęły się straszliwe wewnętrzne zmagania. Pierwszego dnia dobrowolnego odwyku nie widziałem innej rady, jak spalić gazetę. Inaczej na pewno uległbym pokusie i przeczytałbym artykuł pewnego amerykańskiego specjalisty o tak zwanym „chromaniu przestankowym". To nie było łatwe, może mi pan wierzyć. Ale po kilku dniach mój stan zaczął się poprawiać. Czytałem najpierw doniesienia politycz- 103 ne i artykuł wstępny) szybko przerzucałem następne strony, żeby kontynuować lekturę dopiero przy recenzjach teatralnych i informacjach sportowych. Dzięki temu przez jakiś czas wszystko było w porządku. Aż pewnej nocy diabeł znów mnie podkusił: mój tyzrok pacjł na opracowane przez Instytut Weizmanna dane statystyczne, porównujące częstotliwość występowania prow^ących do zgonu zaburzeń w układzie krążenia u palących j niepalących. Straszliwa pokusa. Płonąłem z żądzy, by px:ze]tzeć owe tabele przynajmniej z lotu ptaka! Ale pozostałem nieugięty- Zagryzłem wargi do krwi, wepchnąłem sobie chusteczkę do ust i kartkowałem dalej. Nie dopuściłem do Świadomości ani słowa z tego artykułu, ani jednego słowa i ani jednej cyfry. - Szczerze pana podziwiam. — To była kwesty męskiej decyzji. Teraz nic mi już nie grozi. Jeśli natrafię na artykuł tego rodzaju, moje oko prześlizguje się po jjj^ nieuważnie. Przestało mnie to interesować. I prosię ^ wierzyć: od tej pory czuję się jak nowo narodzony! W nowym roku wszystko się zmieni ? Tortury, które potrafią złamać nawet najtwardszego mężczyznę, uchodziły niegdyś za specjalność tajnej policji w państwach dyktatorskich. Dzisiaj można paść ich ofiarą wszędzie. Wszystko, czego potrzeba, to zamknięty pokój, łóżko, nylonowe pończochy, kilka sztuk garderoby, parę torebek i żona. — Efraim! — zawołała z pokoju obok najlepsza, jak wiadomo, żona pod słońcem. — Jestem już prawie gotowa! Było to 31 grudnia o wpół do dziewiątej wieczorem. Już od zmroku moja małżonka siedziała przed wielkim lustrem w sypialni, przygotowując toaletę na przyjęcie sylwestrowe, które wydawał nasz przyjaciel Tibi, by uczcić kalendarz gregoriański. 31 grudnia zmierzch zapada tuż po trzeciej po południu. Ale teraz moja małżonka była już prawie gotowa. Odparłem, że czas już na nas, bo obiecaliśmy Tibiemu, że będziemy u niego najpóźniej o dziewiątej. Gospodarz tak czy inaczej zawsze musi się liczyć z kwadransem spóźnienia, zareplikowała najlepsza żona pod słońcem, a dodatkowy kwadrans też nie zaszkodzi. Początki przyjęć, zwłaszcza przyjęć sylwestrowych, zawsze są nudne. Trzeba czasu, żeby powstała odpowiednia atmosfera. A poza 105 tym, tak zakończyła, wciąż jeszcze nie wie, którą sukienkę ma wybrać. Same stare szmaty. — Nie mam co na siebie włożyć — tak brzmiały słowa najlepszej żony pod słońcem. Powtarza je przy każdej okazji, bez względu na to, kiedy i w jakim celu wychodzimy z domu. A przecież ledwie może domknąć drzwi swojej szafy, która wprost pęka w szwach, gdyż kryje się w niej gigantyczna kolekcja garderoby. Fakt, że uwagi takie, jak właśnie przytoczona, mimo wszystko należą do stałego repertuaru mojej małżonki, wynika zatem z innej przyczyny: chce mi dać do zrozumienia, że nie dość dobrze wywiązuję się z obowiązku utrzymania domu, że za mało zarabiam, że jestem gorszy od innych. Natomiast ja, owszem, przyznaję — nie mam zielonego pojęcia o damskich fatałaszkach. Uważam, że są okropne, wszystkie bez wyjątku. Mimo to małżonka moja za każdym razem domaga się ode mnie, bym podjął decyzję, w co ma się ubrać. — Mogłabym włożyć tę gładką czarną—rozważała. — Albo tę niebieską bez dekoltu. — Tak — odrzekłem. — Co znaczy: tak? Więc którą? — Niebieską bez dekoltu. — Nie pasuje na sylwestrowe przyjęcie. Z kolei ta czarna jest zbyt odświętna. A co byś powiedział na białą jedwabną bluzkę? — Niezły pomysł. — Ale czy to nie będzie wyglądało zbyt sportowo? — Zbyt sportowo? Ani trochę! Rzuciłem się pośpiesznie, żeby pomóc jej w zapięciu zamka błyskawicznego. W ten sposób chciałem zapobiec kolejnej zmianie decyzji. Kiedy zaczęła się rozglądać za 106 odpowiednimi pończochami, wycofałem się do łazienki i zacząłem się golić. Jednym z fundamentalnych praw natury wydaje się być zjawisko, że odpowiednie pończochy nigdy nie występują parami, lecz zawsze pojedynczo. Podobnie i tym razem. Z pończoch, pasujących do bluzki, ostała się tylko jedna, natomiast inne, występujące w parach, nie pasowały do bluzki. W rezultacie trzeba było zrezygnować z bluzki. Poszukiwania wśród „starych szmat" rozpoczęły się od nowa. — Już po dziesiątej — ośmieliłem się zauważyć. — Spóźnimy się. — I co z tego? Po prostu stracisz kilka marnych dowcipów, które od lat opowiada twój przyjaciel Stockler. Stałem gotowy do wyjścia, ale moja małżonka nie rozstrzygnęła jeszcze kwestii „masa perłowa czy srebro". Oba gatunki pończoch objawiły się o dziwo w postaci kompletnych par, co naturalnie utrudniało decyzję. Nie należało oczekiwać, że zapadnie przed jedenastą. Usiadłem w fotelu i zacząłem czytać gazetę. Tymczasem małżonka przystąpiła do poszukiwań odpowiedniego do srebrnych pończoch paska. Udało jej się taki znaleźć, lecz, niestety, fiaskiem zakończyły się próby zlokalizowania torebki harmonizującej z paskiem. Przeniosłem się do biurka, żeby napisać kilka listów i krótkie opowiadanie. Zaczął mi już nawet świtać pomysł na dłuższy esej. — Gotowe! — zadźwięczał z sypialni głos mojej małżonki. — Mógłbyś mi pomóc zapiąć zamek? Zastanawiam się czasami, co poczęłyby kobiety, gdyby nie miały mężów specjalistów w dziedzinie zamków błyskawicz- 107 I nych. Prawdopodobnie w ogóle przestałyby chodzić na przyjęcia sylwestrowe. Moja małżonka dysponowała takim specjalistą, mimo to nadal nie była gotowa do wyjścia. Zasiadła przed lustrem przystrojona w elegancki nylonowy peniuar i zaczęła pracować nad makijażem. Najpierw podkład, potem puder. Jej oczy, nie tknięte jeszcze tuszem do rzęs, zerkały tymczasem dookoła w nadziei znalezienia butów, które pasowałyby do torebki. Beżowa para jest niestety u szewca, czarne z wysokimi obcasami są wprawdzie cudowne, ale nie nadają się do chodzenia, natomiast te na niskich obcasach nadają się do chodzenia, ale mają niskie obcasy. — Już jedenasta! — powiedziałem wstając z miejsca. — Jeśli jeszcze nie jesteś gotowa, pójdę sam. — Spokojnie. Skąd ten nagły pośpiech? Zamarłem widząc, że moja małżonka zdejmuje nylonowy peniuar, ponieważ zdecydowała się jednak na czarną suknię koktajlową. Tylko gdzie u licha są odpowiednie pończochy? O wpół do dwunastej uciekłem się do podstępu. Dudniącym krokiem ruszyłem do drzwi wyjściowych, wykrzyknąłem gniewne pożegnanie, otworzyłem drzwi i zatrzasnąłem je z hukiem, nie wychodząc jednak z mieszkania. Potem, wstrzymując oddech, przywarłem do ściany i czekałem. Żadnej reakcji. Martwa cisza. O to szło! Zrozumiała powagę sytuacji i teraz szybko kończy toaletę. Dałem jej nauczkę. Mężczyzna musi niekiedy zdobyć się na krok świadczący o jego niezależności. Minęło pięć minut. Właściwie noc sylwestrowa nie jest po to, żeby spędzać ją w ciemnym korytarzu przywierając do ściany. — Efraim! Przestań się wygłupiać. Chodź tu i zapnij mi zamek! 108 Cóż, przynajmniej ostatecznie zdecydowała się na jedwabną bluzkę (w czarnej sukni puścił jeden szew). Poza tym była już bliska rozstrzygnięcia dylematu, jakie wybrać pończochy — w kolorze masy perłowej czy srebrne? — No, Efraim, pomóż mi choć troszkę! Co byś mi doradził? — Żebyśmy zostali w domu i poszli spać — powiedziałem, zdejmując smoking i kładąc się na łóżku. — Nie bądź śmieszny. Skończę najpóźniej za dziesięć minut... — Dochodzi dwunasta. Zaczyna się nowy rok. Przy dźwięku organów i biciu w dzwony. Dobranoc. — Gaszę nocną lampkę i zasypiam. Ostatnim obrazem, jaki ujrzałem w starym roku, był widok najlepszej żony pod słońcem, w peniuarze, przed lustrem, malującej sobie rzęsy tuszem. Boże, jak ja nienawidzi- * łem tego peniuaru! Myśl o nim prześladowała mnie nawet we ' śnie. Śniło mi się, że jestem świętej pamięci Charlesem Laugh- tonem, i to w roli Henryka VIII. Pamiętacie Państwo, to ten, i który kazał ściąć sześć swoich żon. Jedną po drugiej wiedziono na szafot wśród radosnych okrzyków tłumu, a każda miała to samo ostatnie życzenie: raz jeszcze przywdziać swój nylonowy peniuar i zasiąść przed lustrem... Po głębokiej, zbawiennej drzemce, obudziłem się w następnym roku. Najlepsza żona pod słońcem siedziała przed lustrem w błękitnej, zapiętej pod szyją sukni, malując powieki na czarno. Owładnęła mną przemożna, wewnętrzna słabość. — Czy zdajesz sobie sprawę, mój chłopcze - usłyszałem szept mojej podświadomości — żeś ożenił się z szaloną? Spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do drugiej. Moja podświadomość mówiła prawdę: miałem umysłowo 109 r chorą żonę. Zacząłem już nawet powątpiewać we własną poczytalność. Czułem się jak jeden z potępieńców w sztuce Sartre'a „Przy drzwiach zamkniętych". Byłem skazany na piekło — zamknięty w ciasnym pomieszczeniu z kobietą, która się ubierała i rozbierała, ubierała i rozbierała, na wiek wieków... Bałem się jej. Tak jest, bałem się. Właśnie zaczęła przepakowywać niezliczoną ilość przedmiotów z dużej czarnej torebki do małej czarnej i z powrotem do dużej. Była już prawie ubrana, a jej fryzura niemal gotowa. Pozostawało tylko pytanie, czy odsłonić czoło czy może jednak lepsza byłaby grzywka? Decyzja wypadła na korzyść grzywki. Pasemka włosów zostały więc pieczołowicie ułożone na czole. Dłuższa kontemplacja rozwiała jej ostatnie wątpliwości, czy jednak z odkrytym czołem nie wyglądałaby lepiej. — Efraim, jestem gotowa! Możemy wychodzić. — Czy to w ogóle jeszcze ma sens, kochanie? O drugiej w nocy? — Nie przejmuj się. Na pewno zostało jeszcze dość tych niejadalnych kiełbasek z wykałaczkami... — Najlepsza żona pod słońcem najwyraźniej była ze mnie niezadowolona, miała mi za złe niepohamowaną niecierpliwość i brutalny nacisk. Co oczywiście nie przeszkodziło jej w przystąpieniu do definitywnego dokończenia makijażu. Odrzuciła nawet na bok swój elegancki peniuarek. Leżał za nią na podłodze. Na palcach, z niezwykłą ostrożnością przeprowadziłem zręczny manewr i wreszcie dostałem go w swoje ręce... Własnoręcznie spaliłem nylonowy peniuarek. W kuchni. Przytknąłem do niego zapałkę nad zlewem i przyglądałem się płomieniom, które go z wolna pożerały. Podobnie musiał się czuć Neron, patrząc na płonący Rzym. Kiedy wróciłem do sypialni, małżonka rzeczywiście była na dobrą sprawę gotowa. Pomogłem jej zapiąć zamek czarnej koktajlowej sukni i życząc sukcesu w poszukiwaniach stosownych pończoch, poszedłem do gabinetu i usiadłem przy biurku. — Gdzie ty się podziewasz? — zawołała już po kilku minutach najlepsza żona pod słońcem. — Akurat teraz, gdy jestem już prawie gotowa? Co ty tam robisz? — Piszę sztukę teatralną. — Tylko się pośpiesz! Zaraz wychodzimy! — Wiem. Pracowałem w natchnieniu. Śmiałymi pociągnięciami pióra naszkicowałem postać głównego bohatera — to musiał być znaczący artysta — może malarz albo pianista wirtuoz, czy też pisarz satyryk. Pełen żądzy czynu i radości życia rozpoczyna karierę, która jednak po pewnym czasie kończy się w ślepym zaułku, a on nie wie dlaczego. W końcu odnajduje przyczynę: to żona rzuca mu kłody pod nogi, krępuje swobodę ruchów, powstrzymuje za każdym razem, gdy on pragnie czegoś dokonać. Bohater nie może tego dłużej znieść. W końcu jednak wyzwoli się spod jarzma. W czasie długiej, bezsennej nocy postanawia ją opuścić. Już zmierza do drzwi... I nagle widzi ją w łazience przed lustrem, jak zmywa makijaż. Nie spodobał jej się kolor cienia do powiek, więc postanowiła nałożyć nowy. To wymaga jednak zmiany całego makijażu, ze wszystkim, co się nań składa. Trzeba go zetrzeć, zmienić krem, dobrać odpowiedni odcień, wszystko od nowa. Nie, takie życie nie ma najmniejszego sensu. Pozostaje nadzieja, że sznur, który niedawno widziałem w mojej rupieciarni, wciąż tam jest. I trzeba mieć nadzieję, że okaże się dostatecznie mocny... Moja małżonka musiała jakoś wyczuć, że stałem już na krześle przy oknie. — Efraim! — zawołała. — Przestań się wygłupiać i zapnij mi zamek! Co ty tam znów wyprawiasz? Ach, nic. Zupełnie nic. Jest wpół do trzeciej na ranem, a moja małżonka stoi przed lustrem w łazience i przy pomocy rozpylacza spryskuje włosy perfumami, drugą zaś ręką szuka po omacku rękawiczek, które dziwnym trafem znalazły się akurat w łazience. I co dziwniejsze, obie operacje, perfumowanie i szukanie rękawiczek, zostają uwieńczone pełnym sukcesem. Skończyła. Wprost niepojęte, ale naprawdę skończyła. Słaby, niepewny promyk nadziei rozbłyskuje w mroku. A więc jednak trud cierpliwego wyczekiwania nie poszedł na marne. Za chwilę rzeczywiście wyjdziemy z domu, do Tibiego, na sylwestrowe przyjęcie, jest już wprawdzie trzecia nad ranem, ale kilka osób na pewno jeszcze tam będzie, a wszyscy w dobrym nastroju, zupełnie jak moja żoneczka, która wprost tryska energią, przekładając przedmioty z dużej czarnej torebki do małej białej; potem rzuca ostatnie spojrzenie w lustro. Stoję za nią, ona zaś obraca się gwałtownie i mówi: — Dlaczego się nie ogoliłeś?! — Ogoliłem się, kochanie. Dawno, dawno temu. Kiedy zaczęłaś robić toaletę. Wtedy się ogoliłem. Ale jeśli uważasz, że powinienem... Poszedłem do łazienki. Z lustra wpatrywała się we mnie poorana zmarszczkami twarz przedwcześnie postarzałego, znękanego licznymi ciosami losu melancholika, twarz żona- tego mężczyzny, którego małżonka stoi w pokoju obok, przestępując z nogi na nogę, aż w końcu nie może się już dłużej opanować i strofującym tonem woła: — No, chodźże wreszcie! Zawsze muszę na ciebie czekać! H — A fe Dawidzie f Praktyczne wskazówki na co dzień Giętki umysł Żydów, określany przez mniej przychylnych także jako „deliryczny" lub „rabulistyczny", obdarzył ludzkość niejednym błyskotliwym wynalazkiem. Poniższa historia świadczy, że może być ich więcej. Kto wie, może „deliryczny" to rzeczywiście odpowiednie słowo? A może po prostu jesteśmy tylko przemęczeni i powinniśmy położyć się spać? Jossele i ja siedzieliśmy w kawiarni „Kalifornia", posępnie wpatrując się w filiżanki mokki. Było późno w nocy albo wcześnie rano, zależy, jak na to spojrzeć. Jossele z markotną miną odsunął swoją filiżankę. — Dlaczego — spytał — dlaczego nikt nie wymyśli w końcu filiżanek dla mańkutów? Z uchwytem po lewej stronie? Przecież to byłoby dziecinnie proste. — Wiesz, jacy są ludzie - przypomniałem mu. - Lekceważą akurat rzeczy najprostsze. — Od pięciu tysięcy lat robią wciąż te same nudne naczynia. Czy kiedykolwiek wpadliby na pomysł, żeby umieścić uchwyt wewnątrz, co pozwoliłoby uniknąć zniekształcenia szlachetnej krągłości strony zewnętrznej? — Nigdy by na to nie wpadli. Nigdy. — Wciąż tylko ta tępa rutyna. - Jossele z obrzydzeniem podniósł do warg konwencjonalnie uformowaną filiżankę i pociągnął łyk mokki. — Żadnego zrozumienia dla szczegółu, żadnego wyczucia niuansów. Pomyśl tylko o igłach do szycia! W ciągu godziny na całym świecie kłują się w palec co najmniej setki tysięcy ludzi. Gdybyż tak fabrykanci potrafili się zdecydować na wyprodukowanie igieł z uszkami na obu końcach, popłynęłoby o wiele mniej krwi. — Słusznie. Po prostu brakuje im fantazji. W czym zresztą nie ustępują im fabrykanci grzebieni. Oni nawet nie póbują wyprodukować bezzębnych grzebieni dla łysych. — Przestań się wygłupiać. Doprawdy, czasami zachowujesz się jak dziecko! Umilkłem. Zawsze milknę, gdy ktoś mnie obraża. Jossele dalej mnie pouczał: — Tobie tylko fidrygałki w głowie, a ja mówię o poważnych, praktycznych rzeczach. Na przykład, skoro już jesteśmy przy grzebieniach: łupież z plastiku. W poręcznych celofanowych woreczkach. Nawet największy niezguła mógłby sobie nim posypać głowę. — Nigdy nie będzie wyglądał jak prawdziwy — odrzekłem przekornie. — Ręczę ci, że nawet przez szkło powiększające nie zauważysz różnicy. Żyjemy w czasach, gdy coraz to nowe materiały stosuje się do coraz to nowych celów. Weźmy na ten przykład kapelusze ze szkła. — Po co komu kapelusz ze szkła? — Jeśli spadnie, nie trzeba się po niego schylać. Zabrzmiało to logicznie. Musiałem przyznać, że ludzkość robi postępy. — A co byś powiedział — spytałem — na kredens, który ma cztery nogi również u góry? Jossele spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem. Tego się po mnie nie spodziewał. 114 115' *r — Rozumiem — skinął z uznaniem. — Jeśli kredens się zakurzy, wystarczy go po prostu odwrócić do góry nogami. Zresztą w całym gospodarstwie domowym przydałoby się wiele ulepszeń. Tym, czego mi na przykład już od lat brakuje, są okrągłe chusteczki! — Których nie trzeba składać? — Właśnie. Wystarczy zmiąć. — Ja zastanawiam się również nad innowacjami w dziedzinie ubiorów. Niedawno przyszedł mi do głowy pewien pomysł, który natychmiast zgłosiłem w urzędzie patentowym. — No? — Jest to rodzaj miniaturowego elektronicznego przyrządu dla eleganckiego mężczyzny. Chodzi o wyposażenie stroju wyjściowego, zwłaszcza spodni, w specjalny czujnik. Jeśli wystąpi jakiś defekt w toalecie, zapala się czerwona lampka, której dla bezpieczeństwa towarzyszy cichy brzęczy k. — Zbyt skomplikowane. — Jossele potrząsnął głową. — Z tego samego powodu nie mogłem się przekonać do pułapki na kukułkę. Pamiętasz: zamierzano ją montować w zegarach nad drzwiczkami, z których co godzina wyskakuje kukułka. W chwili, gdy zabierałaby się do kukania, uciszałby ją spadający z góry młotek. Zbyt skomplikowane. — Tobie pewnie bardziej by odpowiadał wynalazek słynnego agronoma Miczurina. — To znaczy? — Skrzyżowanie arbuzów z muchami. — Żeby same się drylowały, znam to. Stary dowcip. Jeśli już coś krzyżować, to kolbę kukurydzy z maszyną do pisania. Skoro tylko zostanie wygryziony jeden rząd ziaren, rozlega się dzwonek, kolba automatycznie przesuwa się do tyłu, i można się wziąć za kolejny rządek. — Niezłe. i — W każdym razie praktyczne i wygodne. A to najważ- rniejsze. W Ameryce wynaleziono maszynę rolniczą, którą trzeba będzie jeszcze ulepszyć, ponieważ ma zbyt duże rozmiary. Sadzi kartofle, podlewa je, zbiera, myje, gotuje i zjada. — Tak, tak. Człowiek powoli staje się zbędny. Ponoć w Japonii są już komputery, z którymi można grać w szachy. — To ja bym sobie kupił od razu dwa — powiedział Jossele. - Grałyby ze sobą, a ja mógłbym pójść do kina. — Dobra — powiedziałem. — Chodźmy. 116 Babysitting a prawa człowieka Wbrew oszczerczym pogłoskom władza dziecka w rodzinie izraelskiej wcale nie jest absolutna. Absolutną władzę sprawuje baby-sitterka, której zarządzenia i decyzje nie podlegają apelacji. Jakiś czas temu przedłożono parlamentowi projekt ustawy, która ma zagwarantować społeczne prawa rodziców. Do czasu jej przyjęcia baby-sitterka może zwolnić rodziców bezterminowo i bez odprawy, jeśli popełnią choćby najdrobniejsze przewinienie dyscyplinarne. Pani Reginy Popper nie trzeba nawet przedstawiać. Powszechnie cieszy się opinią najlepszej baby-sitterki Izraela i wielokrotnie gładko zdobywała mistrzostwo ligi państwowej. Jest punktualna, pracowita, niezawodna, lojalna i cicha — krótko mówiąc, czarodziejka w królestwie pieluch. Nasz osesek Amir jeszcze nigdy się na nią nie skarżył. Pani Popper to po prostu perła. Jedyna wada pani Popper polega na tym, że mieszka w Tel Giborim, skąd nie istnieje bezpośredni dojazd do naszego domu. Skutkiem tego musi korzystać z instytucji komunikacji wahadłowej, uprawianej w naszym kraju przez taksówki przewożące każdorazowo po cztery do pięciu osób. Instytucja ta nazywa się po hebrajsku „szerut". Pani Popper dociera szerutem do pętli autobusowej, gdzie musi czekać na następną taksówkę; niekiedy zdarza się, że szerut nie przyjeżdża, a wtedy musi wcisnąć swoją dość obfitą powłokę cielesną do pękającego w szwach autobusu. Zjawia się wtedy u nas w opłakanym stanie i z lekkim rozstrojem nerwowym, zaś jej spojrzenie wyraża niemy wyrzut: «Znów nie było taksówki.» Każdego wieczoru około ósmej zaczynamy się modlić o taksówkę dla pani Popper. Czasem to pomaga, czasem nie. Za każdym razem zamartwiamy się o przyszłość, ponieważ pani Popper jest niezastąpiona. Szkoda tylko, że mieszka w Tel Giborim. I nie ma telefonu. Czemu ma służyć ten przydługi wstęp? Ma wprowadzić w atmosferę owego wieczoru, kiedy zamierzaliśmy wyjść z domu o wpół do dziewiątej, żeby zdążyć do kina. Przedtem miałem napisać jeszcze kilka listów. Niestety — prawdopodobnie w wyniku paraliżującego upału — nie mogłem odnaleźć swojego zwykle tak potoczystego stylu i kiedy punktualnie o wpół do dziewiątej zjawiła się perła perfekcji pani Popper, nie byłem jeszcze całkiem gotowy. Jej spojrzenie natychmiast pozwoliło mi się zorientować, że znów nie było taksówki. — Biegłam — wydyszała. — Co znaczy biegłam? Pędziłam. Pieszo. Jak szalona. W takim wypadku jest tylko jedno wyjście: trzeba natychmiast opuścić mieszkanie, żeby usprawiedliwić maratoński bieg pani Popper. Inaczej cały jej wysiłek okazałby się daremny. Ale przed wyjściem do kina chciałem jednak dokończyć jeszcze kilka ważnych listów. Już po paru minutach otworzyły się drzwi do mojego gabinetu: — Pan jeszcze tutaj? 118 119 — Jeszcze chwilkę... — Nie do wiary. Człowiek omal nie wyzionął ducha, a ten siedzi sobie jak gdyby nigdy nic i wcale się nie śpieszy! — Mąż zaraz skończy. — Najlepsza żona pod słońcem dzielnie stanęła w mojej obronie. — Jeśli państwo tak czy inaczej zostajecie w domu, to po co w ogóle mnie wzywaliście? — Nie zostajemy w domu. Ale naturalnie zapłacilibyśmy pani nawet wówczas, gdyby... — Ta uwaga była zupełnie zbędna! — Pani Regina Popper wyprostowała swą majestatyczną postać. - Nie biorę pieniędzy za nie wykonaną pracę. Następnym razem proszę się dobrze zastanowić, czy jestem państwu potrzebna czy nie. Żeby zapobiec dalszej dyskusji, chwyciłem maszynę do pisania i w pośpiechu wybiegłem z domu. Za mną, równie pośpiesznie, wybiegła moja małżonka. W niewielkiej cukierni po drugiej stronie ulicy dokończyłem listy. Początkowo stukanie maszyny wywoływało pewną sensację, ale później ludzie się do niego przyzwyczaili. Tego wieczoru nie poszliśmy już do kina. Moja małżonka - która jest nie tylko najlepszą żoną pod słońcem, lecz posiada również godny podziwu zmysł polityki realnej — zaproponowała, żeby resztę naszego trzygodzinnego pensum wypełnić spacerem. W nocy Tel Awiw jest przepięknym miastem. Warto obejrzeć zwłaszcza wspaniałą panoramę plaż, północnych dzielnic willowych, starej Jafy i równiny Abu Kabir. Tuż przed północą wróciliśmy do domu zmęczeni, jak z krzyża zdjęci, z pęcherzami na stopach. — Kiedy — spytała pani Popper, gdy wręczaliśmy jej należną sumę 5,75 funtów — kiedy znów będę państwu potrzebna? Koniecznie należało podjąć szybką, stanowczą, męską decyzję. Z drugiej strony jednak trzeba się było dobrze zastanowić, jako że pani Popper nie posiada telefonu i raz ustalonego spotkania nie można już odwołać. — Pojutrze? — spytała pani Popper. — O ósmej? — Pojutrze jest środa — wymruczałem pod nosem. — Tak, to by nam odpowiadało. Może wybierzemy się do kina... Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. W środę o siódmej poczułem bóle w plecach. Nagłe poty powaliły mnie na łoże. Nie było wątpliwości: miałem gorączkę. Najlepsza żona pod słońcem pochyliła się nade mną: — Wstań — powiedziała, strzelając niecierpliwie palcami. — W każdej chwili może przyjść Popperowa. — Nie mogę. Jestem chory. — Och, proszę cię, przestań się z sobą cackać. A może wolisz zaryzykować, że zastanie nas w domu i spyta, po co musiała tłuc się aż z Tel Giborim, skoro nie jest nam potrzebna? No, już. Wstawaj. — Niedobrze mi. — Mnie też. Zażyj aspirynę i chodź! Maszyna precyzyjna szwajcarskiej produkcji, która osiadła w Izraelu pod nazwiskiem Popper, zjawiła się punktualnie 0 ósmej, ledwo dysząc. — Szalom — wycedziła. — Znów nie było żadnej... Ubrałem się w panicznym pośpiechu. Gdyby przyjechała szerutem, może jeszcze dałoby się ją jakoś ugłaskać. Teraz jednak, po długiej jeździe potwornie rozgrzanym autobusem 1 przypuszczalnie jeszcze dłuższym marszu pieszym, już sam jej widok dławił w zarodku wszelkie próby oporu. Wyszliśmy tak szybko, jak tylko pozwoliły mi na to moje osłabione gorączką nogi. Przed domem natychmiast musiałem się oprzeć o mur. Ledwie pokonałem zawrót głowy, chwyciły mnie dreszcze. O planowanym wypadzie do kina nie było mowy. Trzymając się ramienia mojej małżonki, z trudem dowlokłem się do naszego samochodu i wpełzłem do środka, żeby się trochę wyciągnąć. Jestem raczej słusznego wzrostu, a nasz samochód jest raczej niewielki. — O Panie! — jęknąłem. — Dlaczego muszę siedzieć tu skurczony, zamiast leżeć w swoim łóżku? Ale Pan nic nie odpowiedział. Mój stan pogarszał się z kwadransa na kwadrans. Miałem Wrażenie, że uduszę się w ciasnym, rozpalonym od długiego parkowania na słońcu samochodzie. Zapadający zmierzch też nie przyniósł ulgi. — Pozwól mi wrócić do domu, kobieto — szepnąłem. — Teraz? — W ciemności rozległ się poirytowany głos najlepszej żony pod słońcem. — Przecież nie minęło nawet półtorej godziny! Myślisz, że Regina Popper specjalnie przyjeżdża z Tel Giborim na półtorej godziny? — Ja w ogóle nic sobie nie myślę. Po prostu nie chcę umrzeć za Reginę Popper. Jestem jeszcze młody, a życie jest piękne. Chcę żyć. Idę do domu. — Poczekaj jeszcze dwadzieścia minut. Albo przynajmniej trzydzieści. — Nie. Nawet pół godziny. Jestem u kresu sił. Idę. * — Wiesz co? — Zatrzymała mnie przed samym wejściem do domu. —Wślizgniemy się po kryjomu, tak żeby nas nie usłyszała, usiądziemy sobie cichutko w sypialni i poczekamy... Zabrzmiało to dość rozsądnie. Zgodziłem się. Ostrożnie otworzyliśmy drzwi do mieszkania i wślizgnęliśmy się do środka. Spod drzwi mojego gabinetu wydobywał się promień światła. A więc tam zagnieździła się pani Popper. L Ciekawe. Posuwaliśmy się dalej bezszelestnie, co znacznie ułatwiała nam doskonała znajomość terenu. Jednakże niemal u celu zdradziło nas skrzypnięcie drewnianej podłogi. — Kto tam? — z gabinetu dobiegł ostry głos. — To my! — Moja małżonka szybko włączyła światło i wepchnęła mnie do pokoju. — Efraim zapomniał prezentu! Jakiego prezentu? Skąd jej to przyszło do głowy? O co jej chodzi? Ale najlepsza żona pod słońcem, rzucając mi jadowite spojrzenie, zbliżyła się już do najbliższego regału z książkami i sięgnęła po „Historię teatru angielskiego od czasów Szekspira", ciężki tom formatu encyklopedii, który natychmiast złożyła w moich drżących rękach. Później, kiedy już przeprosiliśmy panią Popper za zakłócenie spokoju, znów wyszliśmy z mieszkania. Na podwórzu nastąpiło ostateczne załamanie. Z czoła nieregularnymi strumyczkami spływał mi pot, a przed oczami po raz pierwszy w życiu ujrzałem migocące czerwone punkciki. Dotychczas zawsze uważałem je za wyświechtaną metaforę, ale one naprawdę istnieją. I naprawdę migocą przed oczami. Zwłaszcza gdy ktoś siedzi w bramie i płacze. Najlepsza żona pod słońcem położyła mi chłodne dłonie na skroniach: — Nie było innego wyjścia. Jak się czujesz? — Jeśli Bóg pozwoli mi przeżyć tę noc — odparłem — przeniesiemy się do Tel Giborim. Najlepiej od razu do domu, w którym mieszka pani Popper. W pół godziny później odzyskałem siły na tyle, by zaryzykować podjęcie drugiej próby. Tym razem wszystko poszło jak z płatka. W końcu mieliśmy już pewną wprawę. Brama zamknęła się za nami bezgłośnie, bez jednego skrzypnięcia podłogi minęliśmy promień światła sączący się z gabi- 123 netu i niepostrzeżenie dotarliśmy do sypialni, gdzie w ubraniach położyliśmy się na łóżku; do wyrobienia pensum brakowało nam jeszcze trzech godzin. O luce, jaka potem wystąpiła w mojej pamięci, naturalnie nic nie mogę powiedzieć. — Efraim! — Głos mojej małżonki dotarł do mnie jakby z wielkiego oddalenia. — Już wpół do szóstej! Efraim! Wpół do szóstej! — Dopiero teraz się zorientowałem, że bez przerwy szarpie moje ramię. Mrugając oczami spoglądałem w światło poranka. Czułem się jak nowo narodzony, nigdy dotąd nie zaznałem tak pokrzepiającego snu. Jednakże z czysto strategicznego punktu widzenia znaleźliśmy się w trudnym położeniu. Jakże mieliśmy wywabić panią Popper z jej ufortyfikowanej pozycji? — Poczekaj — powiedziała najlepsza żona pod słońcem! i zniknęła. Z pokoju Amira rozległ się nagle przenikliwy płaczl dziecka kwilącego w wysokich rejestrach. Zaraz poter wróciła moja małżonka. — Uszczypnęłaś go? — spytałem. Potwierdziła skinieniem głowy, stojąc przy uchylonych drzwiach, przez które mogliśmy podziwiać sprint pulchnej postaci pani Popper mknącej w kierunku pokoju Amira. Zyskaliśmy tyle czasu, by wyjść z mieszkania i natychmiast powrócić do niego z głośnym: — Dzień dobry! — Odpowiednia pora na powrót do domu! — z przyganą stwierdziła pani Popper, kołysząc w mięsistych ramionach cichnącego Amira. — Gdzieście się państwo tak długo podziewali? — Byliśmy na orgii... 124 — Ach Boże, ta dzisiejsza młodzież... Pani Popper potrząsnęła głową, odniosła do łóżeczka spokojnie śpiącego Amira, zainkasowała swoją gażę i wyszła w chłodny poranek, by rozejrzeć się za jakimś szerutem. tan Terror Czerwonego Kapturka Poniższa opowieść stanowi jedynie pendant do poprzedniej historii. Pani Regina Popper uwielbia stosować bajki w charakterze środka nasennego. Nie sprzeciwiamy się. Maluchy powinny jak najwcześniej zrozumieć, że życie to nie bajka. Czas: wpół do dziewiątej wieczorem. Rodzice są w kinie. Rafi, lat pięć, został pod opieką niezrównanej pani Popper. Jego młodszy braciszek Amir śpi w pokoju obok, natomiast sam Rafi leży w łóżeczku z otwartymi oczami i nie może zasnąć. Wpadające przez okno światła ulicznych latarń wywołują na ścianach niesamowite widziadła. Za oknami szaleje burza. Od czasu do czasu pustynny wiatr przynosi wycie szakali. Niekiedy też da się słyszeć żałobny głos puchacza. PANI POPPER Zaśnij, Raficzku! Zaśnij wreszcie! RAFI Nie chcę. PANI POPPER Wszystkie grzeczne dzieci już śpią. RAFI Jesteś brzydka. PANI POPPER Chcesz coś zjeść? RAFI Lody śmietankowe. PANI POPPER Jeśli grzecznie zaśniesz, jutro dostaniesz lody. Chcesz, żebym ci opowiedziała taką śliczną bajeczkę jak wczoraj? RAFI Nie! Nie! PANI POPPER Ale to jest naprawdę śliczna bajeczka. Bajeczka o Czerwonym Kapturku i złym wilku. RAFI (broni się rozpaczliwie) Nie chcę Czerwonego Kapturka! Nie chcę złego wilka! PANI POPPER {udaremniającpróbę ucieczki Rafiego) No, a teraz ładnie się kładziemy i grzecznie słuchamy. Była sobie raz mała dziewczynka, którą nazywano Czerwonym Kapturkiem. RAFI Dlaczego? PANI POPPER Bo na swojej maleńkiej główce zawsze nosiła maleńki czerwony kapturek. RAFI Ja chcę loda! PANI POPPER Jutro. I co zrobił Czerwony Kapturek? Wybrał się w odwiedziny do swojej babci, która mieszkała w samym środku lasu w małej chatce. Las był okropnie duży i jeśli już ktoś do niego wszedł, nigdy nie mógł wyjść. Drzewa sięgały aż do nieba. W lesie tym było strasznie ciemno. RAFI Nie chcę słuchać! PANI POPPER Każdy chłopczyk zna bajeczkę o Czerwonym Kapturku. Co by powiedzieli przyjaciele Rafiego, gdyby dowiedzieli, że Rafi jej nie zna? RAFI Nie wiem. PANI POPPER A widzisz! No więc Czerwony Kapturek szedł sobie przez las, przez okropnie duży, strasznie ciemny las. Dziewczynka była całkiem sama i bała się tak bardzo, że trzęsła się i drżała na całym ciele... RAFI Dobrze. Już będę spał. PANI POPPER Nie wolno przerywać cioci Reginie. Mały Czerwony Kapturek zagłębiał się w las coraz bardziej 126 127 i bardziej, całkiem sam, coraz bardziej, samiuteńki jak palec. Serduszko o mało nie wyskoczyło mu z piersi i wcale nie zauważył, że za jednym z drzew czai się wilk. RAFI Jaki wilk? Dlaczego wilk? Ja nie chcę wilka! PANI POPPER To tylko bajka, głuptasku. A ten wilk miał taakie wielkie oczy i taakie żółte zęby {demonstruje) — wrr, wrr! RAFI Kiedy wróci mamusia? PANI POPPER I ten wielki, zły wilk pobiegł do chatki, gdzie spała babcia — cicho otworzył drzwi — podkradł się do łóżka i — am, am, am — pożarł całą babcię. RAFI (wydaje okrzyk przerażenia, wyskakuje z łóżka i %nów próbuje uciec). PANI POPPER (w czasie dzikiej pogoni wokół stołu) Rafi! Rafael! Natychmiast wracaj do łóżka, bo nie skończę bajeczki! Chodź, kochanie, chodź... Wiesz, co zrobił mały Czerwony Kapturek, kiedy zobaczył wilka w łóżku swojej babci? Spytał: «Babciu, dlaczego masz takie duże oczy? I dlaczego masz takie duże uszy? I dlaczego masz takie duże zęby?» i... RAFI (wskakuje na parapet, otwiera okno) Pomocy, pomocy! PANI POPPER (ściąga go z parapetu, daje mu klapsa w pupę, zamyka okno) I nagle wilk wyskoczył z łóżka i — am, am, am... RAFI Mamusiu, mamusiu! PANI POPPER ...pożarł małego Czerwonego Kapturka, ze skórą, włosami i kapturkiem — am, am, wrr, wrr! RAFI (^alewając się łzami, wpeł^apod łóżko i przywiera do ściany) PANI POPPER (kładce się, przed łóżkiem) Wrr, wrr, am, am... Ale naraz przyszedł wujek myśliwy ze swoją 128 ogromną strzelbą i — pif, paf- zastrzelił złego wilka. A wtedy babcia i Czerwony Kapturek radośnie wyskoczyły z brzucha złego wilka. RAFI (wystawia głowę) Koniec? PANI POPPER Jeszcze nie. Włożyli złemu wilkowi do brzucha wielkie kamienie, okropnie dużo wielkich kamieni i — plum, plum - wrzucili go do strumienia. RAFI (siedząc na szafie) Koniec? PANI POPPER Koniec, mój maleńki. Śliczna bajeczka, prawda? MAMUSIA (właśnie wróciła, wchodzi do mieszkania) Rafi, proszę natychmiast zejść na dół! Co się stało, pani Popper? PANI POPPER Dziecko jest dzisiaj trochę niespokojne. Żeby je uspokoić, opowiedziałam mu bajeczkę. MAMUSIA (gładząc Rafiego po zlepionych potem włosach) Dziękuję, pani Popper. Nie wiem, co byśmy bez pani zrobili. 9 — A fc Dawidzie Ty mówić rumuński? Przytoczona poniżej rozmowa została zapisana w interesie władz izraelskich i ma stanowić prośbę o zaostrzenie kontroli imigracyjnej. Wczoraj po południu, kiedy na ulicach kłębiły się gęste tumany kurzu, zadzwoniłem do Weinreba — w pewnej konkretnej sprawie, która nie ma tu nic do rzeczy. W każdym razie zamierzałem powiedzieć mu kilka słów do słuchu. Słuchawka została podniesiona. - Halo — odezwał się zalękniony damski głos. — Halo. - Halo - odparłem. - Kto mówi? - Nie wie. Nikogo nie znać. - Pytałem: kto mówi? - Tutaj? - Tak, tam. - Tam? - Również tam. Z kim rozmawiam? - Nie wie. Nikogo nie znać. - Przecież musi pani wiedzieć, kto mówi! - Tak. - Więc kto? -Ja. - Kim pani jest? 130 — Tak. Nowa służąca. — Czy pani jest nową służącą? — Tak. — W porządku. W takim razie proszę zawołać pana Weinreba. — Pana Weinreba. Gdzie? — Do telefonu. Czekam. — Tak. — Czy pani mnie zrozumiała? Czekam, żeby pani przywołała do telefonu pana Weinreba! — Tak. Ja — wołać. Ty — czekać. Po czym zapadła cisza. Później w słuchawce rozległo się pochrząki wanie. — Weinreb? — spytałem z nadzieją. — Nie. Nowa służąca. — Ale przecież prosiłem, żeby przywołała pani pana Weinreba. — Ty mówić rumuński? — Nie! Proszę przywołać Weinreba! — Nie może wołać. — To niech go pani przyprowadzi! — Nie może. Nie wie. Nie może prowadzić. — Dlaczego? Co się tam dzieje? Nie ma go w domu? — Nie wie. Halo. — Kiedy wróci? — Kto? — Weinreb! Kiedy wróci do domu! Gdzie on jest? — Nie wie — zaszlochała nowa służąca. — Ja przyjechać z Rumunii. Teraz. Nikogo nie znać. — Proszę mnie posłuchać, moje dziecko. Chciałbym porozmawiać z panem Weinrebem. Nie ma go w domu. 131 W porządku. Pani nie wie, kiedy wróci. Również w porządku. W takim razie proszę mu przynajmniej powiedzieć, że dzwoniłem, dobrze? - Dzwoniłem. Tak. - Ponownie rozległ się szloch nowej służącej. — Halo. - O co znowu chodzi? - Nie może powiedzieć Weinreb. - Dlaczego nie? - Co to jest: Weinreb? - Jak to: co to jest? Pani go nie zna? - Ty mówić rumuński? Troszeczkę rumuński? - Proszę mi powiedzieć, z kim się połączyłem. Z jakim mieszkaniem. - Kostelanec. Emanuel. Halo. - Jaki numer? - Siedemdziesiąt trzy. Drugie piętro. - Chodzi mi o numer, numer telefonu! - Nie wie. - Czy nie jest wypisany na aparacie? - Co? - Numer! - Gdzie? - Na aparacie! - Tu nie ma aparacie... Pocałunek weterana W kraju, który dopiero od niedawna cieszy się niezależnością, wspinając się po drabinie kariery można jeszcze pokonać kilka szczebli na raz. Nie znaczy to jednak, że należy zmienić człowieka na najwyższym szczeblu. Wprost przeciwnie, pozostaje on na górze, lecz choć pozostaje na górze, nadal jest dobrym starym żydowskim kompanem, jakim był wcześniej i zawsze się ucieszy ze spotkania z innym starym dobrym żydowskim kompanem. Pytanie tylko: jak przebieg spotkania zaplanowała kancelaria prominenta? Uroczystości z okazji szesnastej rocznicy istnienia osiedla Sichin śledzone były w swoim czasie z największym zainteresowaniem przez cały kraj. Nawet ówczesny premier Ben Gurion zapowiedział wizytę w szacownym osiedlu weteranów. Kiedy owa zapowiedź została oficjalnie potwierdzona, w Sichin rozpoczęto przygotowania do tego historycznego wydarzenia. Wszystko szło jak z płatka — dopóki nie włączył się Munik Rokotowski. Munik Rokotowski, jeden z najstarszych mieszkańców tego osiedla, zapowiedział ze swej strony, że skorzysta z okazji, by zrealizować marzenie swego życia i pocałuje premiera. — Dawid — tak tłumaczył z błyskiem w oku — otrzyma ode mnie taki pocałunek, że z radości podskoczy do góry. Jak już wspomniano, Rokotowski był weteranem osiedlowym. Jako taki bez wątpienia zasługiwał w czasie uroczystości na miejsce w pierwszym rzędzie. Wszelako zamiar, który obwieścił wszem wobec i każdemu z osobna, zrobił dość niemiłe wrażenie, dlatego też Komitet Organizacyjny wezwał go do siebie na rozmowę: — Towarzyszu Rokotowski, krążą pogłoski, że zamierzasz pocałować premiera i ministra obrony podczas jego wizyty w Sichin. Czy to prawda? — I to jeszcze jak! — potwierdził Rokotowski. — Kiedy tylko zobaczę Dawida, zaraz cmoknę go w policzek! — A pomyślałeś o tym, towarzyszu Rokotowski, czy to się spodoba premierowi i ministrowi obrony? — Też pytanie! — Głos Rokotowskiego zdradzał najwyższe zdumienie. — Dlaczego miałoby mu się nie spodobać? Ostatecznie przed pięćdziesięciu laty razem pracowaliśmy na plantacji cytrusów. Mój barak był trzeci po lewej, licząc od jego baraku. Powiadam wam, że kiedy mnie zobaczy, będzie w siódmym niebie! Na następnym posiedzeniu rady gminy wniesiono tę delikatną sprawę pod obrady, co wywołało burzliwą dyskusję. Inny weteran osiedlowy nazwiskiem Jubal zarzucił członkom rady, że zamierzają wykorzystać uroczystości dla wzmocnienia swej osobistej pozycji i uprawiają nepotyzm. — Jeśli Rokotowski go pocałuje — zagroził Jubal — ja zrobię to samo! — Towarzysze! Towarzysze! — Przewodniczący bębnił pięściami w stół, aż zapanował spokój. — To nie ma sensu! Musimy głosować! Większością czterech głosów Munik Rokotowski został wyznaczony na oficjalnego całuśnika premiera. Żeby wy- 134 kluczyć wszelkie ryzyko, rada gminy wysłała następujący list polecony do kancelarii premiera: Szanowni Towarzysze! Mamy zaszczyt poinformować Was, że mieszkaniec naszego osiedla, Munik Rokotowski, nosi się z zamiarem pocałowania premiera i ministra obrony przy okazji jego wizyty na uroczystościach szesnastolecia istnienia osiedla Sichin. Po krótkiej debacie rada gminy zaaprobowała ten zamiar, zwróciła jednakże towarzyszowi Rokotowskiemu uwagę na to, że zgodę musi wyrazić również kancelaria premiera. Dlatego prosimy Was, drodzy Towarzysze, o podanie . Waszego stanowiska w tej sprawie i, w razie konieczności, : stosownych instrukcji. Pozostajemy z nadzieją, że realizacja wyżej wspomnianego zamiaru starego mieszkańca osiedla i członka partii nie napotka na żadne przeszkody, Za radę gminy osiedla Sichin (podpisy) W dwa tygodnie później nadeszła pisemna zgoda kancelarii premiera na planowany przez Rokotowskiego pocałunek. „Premier — napisano — nie przypomina sobie wprawdzie żadnego towarzysza Rokotowskiego, a jeśli już, to bardzo mgliście, jednakże rozumiejąc szczególne okoliczności i aspekty emocjonalne chciałby się w pełni wywiązać ze swoich obowiązków." W dalszej części pisma podkreślano, że pocałunek powinien zostać złożony jednorazowo, w cywilizowanej i godnej formie, najlepiej wówczas, gdy premier wysiądzie z samochodu, by udać się do budynku administracji osiedla. Wówczas towarzysz Rokotowski powinien wystąpić ze szpaleru wiwatujących mieszkańców wsi i złożyć 135 zaplanowany pocałunek na policzku premiera i ministra obrony, przy czym może go również po koleżeńsku uściskać; jednakowoż uścisk w żadnym wypadku nie może trwać dłużej niż trzydzieści sekund. Przez wzgląd na bezpieczeństwo prosi się również o przesłanie czterech zdjęć paszportowych Rokotowskiego oraz przekazanie numeru jego dowodu tożsamości wraz z datą wystawienia. Mieszkańcy osiedla Sichin przyjęli treść listu z wielkim zadowoleniem, ponieważ gwarantował on zbliżającym się uroczystościom niecodzienne osobiste zabarwienie. Jedynie ojciec pomysłu, Munik Rokotowski, kręcił nosem: — Co to znaczy: trzydzieści sekund? Dlaczego tylko trzydzieści? Za kogo oni mnie mają? A jeśli Dawid mnie nie puści i z tej radości nie przestanie mnie ściskać? — To oficjalna decyzja — wyjaśniono mu. — Ten plan został ułożony w oparciu o wieloletnie doświadczenia i przemyślany w najdrobniejszych szczegółach. Czasy się zmieniły, towarzyszu Rokotowski. Żyjemy w nowoczesnym, suwerennym państwie, a nie pod panowaniem tureckim, jak wówczas. — W porządku — odpowiedział Rokotowski. — Jak nie, to nie. — Co to znaczy? — To znaczy, że nie pocałuję Dawida. Pracowaliśmy na jednej plantacji, mój barak stał trzy, może nawet dwa baraki od jego baraku. Jeśli nie mogę uściskać starego przyjaciela tak jak chcę, rezygnuję. — Dlaczego? Co znaczy: rezygnuję? Jak to: rezygnuję? - ze wszystkich stron posypały się na głowę upartego starucha okrzyki oburzenia. — Więc po co staraliśmy się dla ciebie o oficjalne pozwolenie? Jak to teraz będzie wyglądało? 136 Premier wysiada, chce, żeby go pocałowano, a tu nie ma nikogo, kto by to zrobił? Zdenerwowanie odpowiedzialnych czynników było w pełni zrozumiałe. Przecież dali już niedwuznacznie do zrozumienia prasie, że podczas oficjalnej wizyty premiera w Sichin, która „z całą pewnością ma podłoże sentymentalne", może dojść do „niecodziennego spotkania po latach..." Trudno sobie wyobrazić, jaki z tego wyniknie blamaż. — Pocałuj go, Munik, pocałuj! — zaklinano buntownika. — Jeśli ty go nie pocałujesz, zrobi to ktoś inny, zobaczysz. — W porządku — powiedział Munik Rokotowski. — Więc niech go pocałuje ktoś inny. Nie było sposobu na Rokotowskiego. Zamknął się w swoim mieszkaniu, nie zjawił się również na zwołanym ad hoc posiedzeniu nadzwyczajnym, na którym rozpętała się burzliwa dyskusja. Towarzysz Jubal rościł sobie prawo do wakującej roli jubileuszowego całuśnika i podkreślał, że pod względem wieku i zasług dla osiedla jest następny po Rokotowskim. Przewodniczący zaproponował, by załagodzić spór demokratyczną techniką losowania. Inni członkowie rady zastanawiali się nad możliwością sprowadzenia doświadczonego całuśnika z zewnątrz. Po długiej debacie zgodzono się wysłać kolejny list do kancelarii premiera: Drodzy Towarzysze! Z przyczyn technicznych, na które niestety nie mamy żadnego wpływu, musimy zrezygnować z przewidzianego pocałunku towarzysza Rokotowskiego w czasie wizyty premiera. Ponieważ jednak nasze gorączkowe przygotowania do tego wydarzenia, którego wszyscy mieszkańcy nasze- 157 f go osiedla oczekują z radością i nadzieją, sa- juz mocno zaawansowane, prosimy Was o pomoc w wyborze nowego kandydata do złożenia pocałunku. Nowo wybrany kandytat ściśle zastosuje się do udzielonych nam wcześniej przez Was instrukcji... Po kilku dniach zjawił się oficjalny wysłannik kancelarii premiera, który natychmiast rozpoczął akcję przeglądo-wo-odsiewową i już na wstępie skreślił z Hsty wszystkich wysokich i wąsatych kandydatów. W końcu zdecydował się na pewnego miłego, krępego, gładko wygolonego mężczyznę w średnim wieku, który dziwnym trafem był jednocześnie sekretarzem miejscowego kierownictwa partii. Następnie na planie osiedla Sichin precyzyjnie zaznaczono drogę, jaką miała przebyć limuzyna premiera i on sam; linia przerywana oznaczała odcinek, jaki miał przebyć człowiek spontanicznie wyłamujący się ze szpaleru i zmierzający ku policzkowi premiera. Czerwonymi kółeczkami wyznaczono zarówno stosowny punkt szpaleru, jak i miejsce sceny pocałunku. W przeddzień uroczystości odbyło się k"ka prób, które miały zapewnić sprawny przebieg całej akcji- Ze szczególną starannością wypróbowano intensywność uścisku, ponieważ należało uwzględnić posturę oraz wiek premiera i ministra obrony. Problem długości trwania uścisku rozstrzygnięto w ten sposób, że całujący miał po cichu odliczyć do dwudziestu dziewięciu, a przy trzydziestu bezzwłocznie wypuścić premiera z objęć. W trakcie tych reżyserskich ustaleń pomoc wysłannika kancelarii okazała się niezwykle cenna. 'Zadbał on również o właściwe rozmieszczenie tajnych funkcjonariuszy policji i takie usytuowanie fotoreporterów, żeby w wiadomym momencie mieli słońce z tyłu. Dzięki tak starannej aranżacji ceremonia odbyła się bez zgrzytów. Premier wraz ze świtą przybył do Sichin tuż po jedenastej, wysiadł z limuzyny w ustalonym wcześniej miejscu, a w drodze do budynku administracji, został, zgodnie z planem, ucałowany i wyściskany przez pewnego nieznajomego. Zauważył przy tym, że ów nieznajomy zakończył uścisk słowami: «Dwadzieścia osiem — dwadzieścia dziewięć—koniec!» Premier roześmiał się serdecznie, choć nie bez pewnego zakłopotania, po czym kontynuował swoją drogę, aż natknął się na dziewczynkę z bukietem kwiatów, a szpaler mieszkańców Sichin ponownie wzniósł entuzjastyczne okrzyki... Tylko jeden człowiek nie uczestniczył w powszechnej radości. Munik Rokotowski stał samotnie z tyłu i nie mógł powstrzymać łez, gdy ujrzał, jak premier znika w drzwiach budynku administracji. Przed pięćdziesięciu laty razem pracowali na plantacji cytrusów. To był jego pocałunek. Pocałunek, którego nigdy już nie złoży. 138 I Les parents terribles Zakompleksieni psychiatrzy twierdzą, że każde żydowskie dziecko jest ponad wszelką miarę rozpieszczane przez rodziców, kierujących się zasadą, że „powinno mieć wszystko, czego myśmy nie mieli". Jest w tym ziarno prawdy. Ja, na ten przykład, przez całe swoje nieszczęśliwe dzieciństwo ani razu nie mogłem się rozkoszować oszałamiającym aromatem gumy do żucia w paski. Skutek jest taki, że dzisiaj, aby zdobyć gumę do żucia dla mojego dziecka, gotów byłbym udać się na koniec świata. Bez dziecka, oczywiście. Gdy już zdecydowaliśmy się na tę podróż, przystąpiliśmy z małżonką do opracowania szczegółowego planu. Wszystko dopięliśmy na ostatni guzik, tylko jeden problem pozostał otwarty: co na to powiedzą nasze dzieci? Cóż, Rafi jest już dużym chłopcem, z którym można rozsądnie porozmawiać. Zrozumie, że tata i mama zostali zaproszeni przez króla Szwajcarii i że królowi nie można odmówić, bo inaczej się rozgniewa. Tak więc z Rafim nie powinno być kłopotów. Ale co zrobimy z Amirem? Amir liczy sobie zaledwie dwa i pół roku, a jak wiadomo, w tym wieku dziecko jest najmocniej przywiązane do rodziców. Znane są przypadki nieodpowiedzialnych rodziców, którzy porzucali swe dzieci na całe dwa tygodnie — biedactwa nabawiały się wówczas rozmaitych kompleksów, które były przyczyną późniejszych niepowodzeń na lekcjach geografii. Ponoć w ten sposób pewna dziewczynka w Natanja została nawet mańkutem. Zacząłem omawiać ten problem przy obiedzie z moją małżonką, najlepszą żoną pod słońcem. Kiedy jednak wymieniliśmy pierwsze słowa po francusku, na obliczu naszego młodszego syna odmalował się wyraz nieopisanego, rozdzierającego smutku. Spojrzał na nas ogromnymi oczami i wyjąkał słabym głosem: — Dlaciego? Dlaciego? Nie ulegało wątpliwości — nasze dziecko musiało coś wyczuć. Utraciło wewnętrzną równowagę. Ogromnie jest do nas przywiązany ten nasz Amirek, doprawdy, ogromnie. Krótka wymiana niemych spojrzeń wystarczyła mojej małżonce i mnie, żebyśmy natychmiast zrezygnowali z planów podróży zagranicznej. Jest mnóstwo obcych krajów, ale tylko jeden Amir. Nie pojedziemy, tak będzie najlepiej. Bo i po co? Czyż moglibyśmy napawać się urokami Paryża, gdyby nieustannie dręczyła nas myśl, że w tym czasie Amir zaczyna pisać lewą ręką? Dzieci nie chowa się dla przyjemności, jak kanarki czy zebry. Mieć dzieci to powołanie, święty obowiązek, treść życia. Jeśli ktoś nie potrafi ponosić ofiar dla swoich dzieci, to lepiej niech wszystko zostawi i wyjedzie w podróż. Tak? właśnie było z nami. Okropnie cieszyliśmy się na tę podróż, potrzebowaliśmy jej fizycznie i psychicznie, i bardzo trudno przyszłoby nam z niej zrezygnować. Chcieliśmy wyjechać za granicę. Ale co zrobić z Amirem, smutnym, wielkookim Amirem? Naradziliśmy się z panią Goldą Arje, naszą sąsiadką. Jej mąż jest pilotem linii pasażerskich, dzięki czemu pani Golda 140 141 1 r Arje dwa razy do roku dostaje darmowe bilety. Jeśli dobrze ją zrozumieliśmy, za każdym razem stopniowo oswaja dzieci z tą nowiną, opisuje im uroki krajów, do których ma polecieć, a później wraca do domu z mnóstwem fotografii. W ten sposób dzieci uczestniczą w radości rodziców, a nawet mają poniekąd uczucie, że wspólnie z nimi przeżyły całą podróż. Wystarczy odrobina wyczucia i zrozumienia. Jeszcze przed stu laty dzieci pani Goldy Arje na wieść, że ich mamusia poleci do Ameryki, dostałyby histerycznych spazmów albo zostały kieszonkowcami. A dzisiaj, dzięki psychoanalizie i międzynarodowej komunikacji lotniczej, bez trudu godzą się z nieodwracalnym losem. Usiedliśmy razem z Amirem. Chcieliśmy porozmawiać z nim otwarcie, po męsku. - Czy wiesz Amirku - zaczęła moja małżonka - jakie wielkie są góry w... - Nie wyjeżdżać! - Piskliwie zawołał Amir. - Mama tata nie wyjeżdżać! Amil nie kce sam! Góly nie! Nie wyjeżdżać! Łzy popłynęły po jego delikatnych policzkach, maleńkie ciałko lękliwie przywarło do mojego kolana. - Przecież nigdzie nie wyjeżdżamy! - Powiedzieliśmy niemal równocześnie spokojnym, nieodwołalnym tonem. Żadne uroki Szwajcarii i Włoch nie mogą usprawiedliwić nawet jednej łezki w modrych oczkach naszego beniaminka. Jego uśmiech znaczy dla nas więcej niż rozświetlone słońcem szczyty Alp. Zostajemy w domu. Kiedy dziecko będzie trochę starsze, za jakieś czternaście, osiemnaście lat, znów o tym pomyślimy. Tym samym problem wydawał się rozwiązany. Niestety, pojawiła się pewna nieprzewidziana komplikacja: następnego ranka znów poczuliśmy nieodpartą chęć udania się w podróż. Kochamy naszego syneczka, kochamy go nade wszystko, uwielbiamy jednak również zagraniczne wojaże. Nie możemy pozwolić, żeby ten mały potwór pozbawiał nas każdej przyjemności. Do kręgu naszych znajomych należy specjalistka od psychologii dziecięcej. Zwróciliśmy się więc do niej i dokładnie wyjaśniliśmy drażliwą sytuację. — Popełniliście poważny błąd — usłyszeliśmy w odpowiedzi. — Dziecka nie wolno okłamywać, w ten sposób można poważnie zaszkodzić jego psychice. I w żadnym wypadku nie wolno pakować walizek po kryjomu. Wprost przeciwnie, mały musi was przy tym widzieć. Nie powinien odnieść wrażenia, że chcecie od niego uciec... Wróciwszy do domu znieśliśmy ze strychu dwie ogromne walizy, otworzyliśmy je i zawołaliśmy Amira do pokoju. — Amirku — powiedziałem bez owijania w bawełnę zdecydowanym, mocnym głosem — mamusia i tatuś... — Nie wyjeżdżać! — wrzasnął Amir. — Amil kocha mama i tata! Amil nie kce bez mama i tata! Nie wyjeżdżać! Chłopaczek drżał jak osika. Oczka zaszły mu łzami, ciekło mu z nosa, w bezradnym przerażeniu wymachiwał rączkami. W ifcażdej chwili mógł nastąpić szok, którego skutków już nigdy nie dałoby się naprawić. Biedny Amirek! Nie, nie wolno było do tego dopuścić. Wzięliśmy go w objęcia, nie szczędząc pieszczot i czułości: — Tatuś i mamusia nie wyjeżdżają... dlaczego Amirek myśli, że tatuś i mamusia wyjeżdżają... Tatuś i mamusia sprawdzają tylko, czy w walizkach nie ma zabaweczek Amirka... Tatuś i mamusia będą w domu... zawsze... przez całe życie... nigdy nie wyjadą... zawsze tylko Amirek... nic, tylko Amirek... Europa fuj... L 142 143 Ale tym razem wstrząs psychiczny okazał się zbyt silny. Amir wciąż na nowo obejmował mnie kurczowym uściskiem, w jego szlochu wyrażał się ból istnienia wielu pokoleń. Sami omal nie wybuchnęliśmy płaczem. Na miłość boską, cośmy najlepszego zrobili? Co w nas wstąpiło, że tak brutalnie zraniliśmy tę czułą dziecięcą duszyczkę? — Co tak stoisz jak idiota? — Przywołał mnie do porządku głos małżonki. —Kup mu gumę do żucia. Szloch Amir a urwał się tak nieoczekiwanie, że niemal dało się słyszeć pisk hamulców: — Guma do żucia? Tatuś kupi guma do żucia w Eulopa? — Tak, kochanie, naturalnie. Gumę do żucia. Mnóstwo gumy do żucia. W paski. Dziecko już nie płacze. Cała jego buzia promienieje uśmiechem: — Guma w paski, guma w paski! Tatuś dać Amil guma w paski z Eulopa! Tatuś wyjeżdżać! Tatuś sybko wyjeżdżać! Duzio gumy dla Amila! Dziecko podskakuje, dziecko klaszcze, dziecko jest uosobieniem szczęścia i radości życia: — Tatuś wyjeżdżać! Mamuś wyjeżdżać! Lazem wyjeżdżać! Sybko, sybko! Dlaciego tatuś jeście tu? Dlaciego, dlaciego... I znów łezki trysnęły z oczu Amira, ciałkiem zaś wstrząsnął szloch; kurczowo zacisnął rączki na uchwycie walizy, wątłymi ramionkami próbując ją przyciągnąć do mnie. — Ależ wyjedziemy, Amirku, najdroższy — uspokoiłem go. — Już wkrótce wyjedziemy. — Nie wklótce! Telaz, jus! Tatuś i mamuś telaz wyjeżdżać! Właśnie dlatego musieliśmy wyjechać nieco wcześniej. Ostatnie dni były jednym pasmem udręki. Mały porządnie dał się nam we znaki. Każdej nocy przynajmniej trzy razy wyrywał nas ze snu, żeby spytać, dlaczego wciąż jesteśmy tutaj i kiedy wreszcie wyjedziemy. Ogromnie jest do nas przywiązany ten nasz Amirek, doprawdy, ogromnie. Przywieziemy mu dużo paczek gumy do żucia w paski. Znajoma pani psycholog też kilka dostanie. 144 10 — A fu Dawidzie Przygotowania do święta sportu Izrael to mały, biedny kraj, który na uprawianie sportu może przeznaczyć jedynie minimalną część budżetu. Nasi sportowcy odczuwają to zwłaszcza podczas imprez międzynarodowych, w których uczestniczy w najlepszym wypadku jedna trzecia zasługujących na ten zaszczyt działaczy. Tak zwana „Olimpiada Azjatycka" jest dla jej uczestników równie ważna jak prawdziwe Igrzyska Olimpijskie. Dotyczy to zwłaszcza naszego małego kraju. Dlatego też skład kadry narodowej już na wiele miesięcy wcześniej stanowi przedmiot ożywionej dyskusji publicznej. Od samego początku było jasne, że na Olimpiadę Azjatycką w Bangkoku nie możemy wysłać wszystkich szlifujących formę działaczy. Budżet państwa nie wytrzymałby takiego obciążenia. Nie wolno zapominać, że działaczom musi niestety towarzyszyć także pewna ilość sportowców. W końcu zgodzono się, że na każdego uczestnika przypadnie dwóch działaczy, jednakże w obliczu zatrważającego niedostatku sportowców ustalono klucz, który pozwalał przetestować sprawność aktywistów według norm międzynarodowych i poddać ją publicznej kontroli. Na owo „minimum bang-kockie" składały się następujące, wymagane od działaczy wyniki: 146 1. Przynależność do partii utrzymującej się w ekstraklasie koalicji rządowej. 2. Zdobycie co najmniej ośmiu listów polecających w czasie czterdziestu ośmiu godzin. 3. Wywarcie nacisku o sile co najmniej pięćdziesięciu metrów sześciennych na członków Komisji Kwalifikacyjnej. 4. Gotowość do bezwzlędnych intryg. Walki eliminacyjne były tak trudne, że przez sito mogli przejść rzeczywiście tylko najlepsi. Już w przedbiegach doszło do wstrząsających ludzkich tragedii. Rekordzista Izraela L. J. Sluckowski, zahartowany w bojach weteran i członek zarządów nie mniej niż dwudziestu jeden organizacji sportowych, przeszedł wprawdzie bez trudu przez test partyjny, a ponadto wykazał nieodzowne umiejętności w pokerowych zagrywkach, jednakowoż w pierwszym podejściu zdobył zaledwie sześć listów polecających. Przyznano mu wprawdzie prawo do drugiej próby, ale i tym razem doszedł jedynie do siedmiu listów i jednej rekomendacji ustnej, tak więc ostatecznie nie zdobył przewidzianego minimum i odpadł z eliminacji. Jego trener zaprotestował przeciwko tej decyzji, tłumacząc, że niezbędny Sluckowskiemu minister handlu nie wrócił na czas z brukselskich rokowań z EWG. Protest nie został jeszcze rozpatrzony. — Wierzymy w Slucka — oświadczył pewien prominentny członek Komisji Kwalifikacyjnej. — Ale nie chcemy się narazić na choćby najmniejszy zarzut protekcji, dlatego musimy stosować wyłącznie kryterium osiągnięć. Kto przejdzie przez walki eliminacyjne, pojedzie do Bangkoku. Kto nie przejdzie, ten nie pojedzie. Natomiast znajdujący się w szczytowej formie mistrz działaczy w kategorii juniorów starszych, Bencjon Schul- 147 theiss, potrafił zapewnić sobie bilet do Bangkoku już w przedbiegach. Trasę od sali posiedzeń Komisji Kwalifikacyjnej do Ministerstwa Oświaty pokonał — co prawda przy lekkim sprzyjającym wietrze — w znakomitym czasie 23 min. 52,2 s., a w ciągu jednej nocy zdobył 11 (sic!) listów polecających. Nie ma dwóch zdań — z takim wynikiem można się pokazać w świecie. Z Schultheissem wiążemy największe nadzieje — wkrótce powinien się przebić do superligi działaczy. Według wiarygodnych informacji nadchodzących z rozmaitych obozów kondycyjnych jego osiągnięcia ustępują jedynie rezultatom Japończyków, których wieloletni mistrz, Taku Mushiko, w drugim przedbiegu potrzebował jedynie godziny na przeprowadzenie 138 rozmów telefonicznych. — Nie wolno lekceważyć również działaczy indonezyjskich — poinformował nas znawca tamtejszych stosunków. — Zwłaszcza w konkurencji intryg mają fenomenalne osiągnięcia... Szczególnie dramatyczny przebieg miała walka eliminacyjna pomiędzy dwoma zasłużonymi mistrzami w kategorii seniorów: Birnbaumem i dr. Bar-Honigiem. Bar-Honig zaprezentował doskonałą formę, bez problemu przeszedł test wywierania nacisku z wynikiem 52 metrów sześciennych w przysiadzie oraz wykazał nieprzeciętne możliwości w konkurencji stosunków osobistych. Jednak na finiszu jego rywal Birnbaum zanotował na swoim koncie serię interwencji ośmiu członków urzędującego gabinetu i uzyskał przewagę w postaci trzech listów polecających. Jednak dzięki zaskakującemu przedłożeniu dowodu, że Birnbaum potajemnie stosował niedozwolony masaż, Bar-Honigowi udało się w ostatniej chwili doścignąć przeciwnika, a ponieważ dodatkowy test stosowania łokci również nie przyniósł rozstrzyg- 148 nięcia, Komisja Kwalifikacyjna postanowiła wysłać do Bangkoku obu pretendentów. Nie ulega wątpliwości, że ekipa naszych działaczy będzie godnie reprezentowała państwo Izrael. Jej członkowie wkroczą na stadion czwórkami w eleganckich niebieskich uniformach, przedefilują po bieżni z rekordzistą (11 listów!) Schultheissem na czele jako chorążym. Pochód zamknie nasz sportowiec. Nie ma zmiłowania dla wierzycieli „Miłuj bliźniego swego jak siebie samego", tak brzmi stare żydowskie przykazanie, które, jak wiadomo, jest powszechnie respektowane i przestrzegane. Jeg^ nieco bardziej pospolitą wersją jest przysłowie: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". W każdym razie pożyczanie pieniędzy bliźniemu swemu jest niewskazane. Któż bowiem chciałby się znaleźć w sytuacji, gdy bliźniemu swemu dhlsżny jest pieniądze? 7 września. Na ulicy spotkałem dziś przypadkiem Manfreda Toscaninie-go (żadnego pokrewieństwa). Był mocno zdenerwowany. Jak wynikało z jego relacji, bogato inkrustowanej przekleństwami, chciał pożyczyć od Jaszy Obernika sto funtów, a ten łotr, ten opryszek, ten nędzny skunks śmiał mu odpowiedzieć: «Mam, ale ci nie pożyczę!» Długo będzie musiał czekać, nim Manfred odezwie się doń choćby słówkiem! Czy naprawdę aż tak nisko upadliśmy, spytał mnie Manfred. Czyż na tym świecie nie ma już nawet odrobiny przyzwoitości, przyjaźni i gotowości niesienia pomocy? — Ależ Manfredzie! — uspokoiłem go. — Po cóż się tak denerwować? — I niedbale wręczyłem mu banknot stufuntowy. 150 — Wreszcie spotkałem człowieka — wyjąkał Manfred, dzielnie powstrzymując łzy. — Zwrócę ci pieniądze najpóźniej za dwa tygodnie, możesz polegać na mnie jak na szwajcarskim banku. O ile dobrze zrozumiałem komentarz mojej małżonki, jestem idiotą. A przecież pragnąłem tylko przywrócić Manfredowi Toscaniniemu wiarę w ludzkość. Poza tym nie chcę mieć w nim wroga. 18 września. Wychodząc z kawiarni „Rio", wpadłem na Toscaniniego. Dalej poszliśmy razem. Dokładałem wszelkich starań, żeby nie wspomnieć o pożyczce, jednak najwyraźniej właśnie moja powściągliwość zdawała się prowokować Manfreda. «Prze-cież obiecałem, że dostaniesz te twoje pieniądze za czternaście dni, a czternaście dni jeszcze nie minęło. O co ci właściwie chodzi?» Próbowałem się bronić, zwracając mu uwagę, że nawet słówkiem nie wspomniałem o pieniądzach. Manfred stwierdził, że wcale nie jestem lepszy od innych i odszedł pełen niesmaku. 3 października Nieprzyjemny incydent na tarasie kawiarni. Manfred Toscanini siedział z Jaszą Obernikiem przy jednym stoliku i nie spuszczał mnie z oka. Był wyraźnie poirytowany. Starałem się spoglądać przed siebie jak gdyby nigdy nic, ale to tylko pogorszyło sprawę. Manfred Toscanini wstał, zbliżył się do mnie z groźną miną i powiedział tak głośno, że można go było usłyszeć w całej kawiarni: «W porządku, spóźniłem się kilka dni. I co z tego? Świat się przecież nie zawali. I nie musisz na mnie patrzeć z takim wyrzutem!» Odparłem, że ani mi to w głowie. Na co Manfred nazwał mnie kłamcą i do- rzucił jeszcze kilka epitetów, które nie nadają się do druku. Obawiam się, że będę miał kłopoty. Moja małżonka powiedziała to, co kobiety zwykle mówią w takich sytuacjach: «A nie mówiłam?», i roześmiała się sardonicznie. 11 października Dochodzą mnie słuchy, że Manfred Toscanini rozpowiada wszystkim dookoła, że jestem nałogowym morfinistą i że dwie znane adwokatki wszczęły przeciwko mnie postępowanie o ustalenie ojcostwa. Oczywiście nie ma w tym wszystkim ani krzty prawdy. Morfina! Przecież ja nawet nie palę! Mimo to moja małżonka uwaja, że dla odzyskania wewnętrznej równowagi powinienem zrezygnować z tych stu funtów. 14 października Dziś spotkałem Toscaniniego w kolejce przed kinem. Na mój widok wytrzeszczył oczy, żyły nabrzmiały mu na czole i napięły się mięśnie karku. Zagadnąłem go pierwszy: «Manfred — powiedziałem łagodnie — chciałbym ci coś zaproponować. Zapomnijmy o całej tej historii z pieniędzmi. W końcu chodzi tylko o drobną przysługę. Nie jesteś mi nic winny. W porządku?» Toscanini aż zatrząsł się z wściekłości. «Nic nie jest w porządku! — wycedził. — Gwiżdżę na twoją wielkoduszność. Masz mnie za naciągacza, czy jak?» Był dotknięty do żywego. Nigdy go takim nie widziałem. Obernik, który mu towarzyszył, musiał go powstrzymać siłą, żeby się na mnie nie rzucił. Odwróciłem się na pięcie i pobiegłem do domu. Moja małżonka powiedziała: «A nie mówiłam?» 152 29 października Ludzie bez przerwy mnie pytają, czy to prawda, że zgłosiłem się na ochotnika do Vietcongu i zostałem odrzucony z powodu ogólnego wycieńczenia organizmu. Oczywiście wiem, kto kryje się za tymi pogłoskami. Najprawdopodobniej ten sam człowiek, który kamieniami wielkości pięści wybija mi po nocach szyby, a wczoraj, gdy wszedłem do kawiarni „Rio", zerwał się na równe nogi i wrzasnął: «A więc doszło już do tego, że może tu wejść każdy włóczęga! Czy to jest kawiarnia, czy schronisko dla bezdomnych?» Właściciel kawiarni, chcąc uniknąć komplikacji, wypchnął mnie za drzwi. A moja małżonka od razu mi mówiła... 8 listopada Dziś wpadł z wizytą mój ulubiony kuzyn Aladar i poprosił o pożyczenie dziesięciu funtów. «Mam, ale ci nie pożyczę», odrzekłem. Aladar to mój ulubiony kuzyn, dlatego nie chciałbym zniszczyć naszej przyjaźni. I tak mam już dość kłopotów. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odebrało mi paszport. «Poczekamy na informacje z Północnego Wiet-namu», tak brzmiała enigmatyczna odpowiedź na moje pytanie, kiedy mi go zwrócą. To tyle w sprawie mojego planu ucieczki za granicę. Moja małżonka — której ostrzeżenia puściłem mimo uszu, kiedy jeszcze wszystko można było odwrócić — zabroniła mi samotnie wychodzić z domu. W jej towarzystwie udałem się do psychiatry. «Toscanini pana nienawidzi, ponieważ budzi pan w nim poczucie winy — wyjaśnił uczony mąż. — Wyraźnie przeniósł na pana kompleks Edypa. Mógłby mu pan pomóc w odreagowaniu, pozwalając na dokonanie zastępczego "53 ojcobójstwa. Ale na to pewnie pan się nie zdobędzie?» Skinąłem głową. «W takim razie pozostaje ewentualnie jeszcze jedna możliwość. Mordercza nienawiść Toscaniniego będzie pana prześladować dopóty, dopóki nie będzie mógł spłacić długu. Chyba powinien mu pan to ułatwić, udzielając anonimowego wsparcia.» Wylewnie podziękowałem znawcy tajników ludzkiej duszy, pognałem do banku, podjąłem z konta pięćset funtów i wrzuciłem je przez otwór na listy w drzwiach Toscaniniego. * 11 listopada Szedłem dzisiaj ulicą Dizengoffa. Z przeciwnej strony nadchodził Toscanini — na mój widok splunął i poszedł dalej. Złożyłem relację psychiatrze. «Praktyka jest najlepszym sprawdzianem teorii — stwierdził. — Teraz przynajmniej wiemy, że w ten sposób nic pan nie wskóra.» Z wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że Toscanini zakupił wielką lalkę, bardzo podobną do mnie. Każdego wieczora przed zaśnięciem, niekiedy także w ciągu dnia, wbija w nią szpileczki, mierząc w serce. Policja odmawia interwencji. 20 listopada Nieprzyjemne mrowienie w plecach, jakby nakłuwano je szpileczkami. W nocy obudziłem się zlany potem i zacząłem się modlić. «Zgrzeszyłem, Panie — wołałem. — Pożyczyłem bliźniemu memu w Izraelu pieniądze! Czyż skutki mego szaleństwa będą mnie prześadować po kres dni moich? Czyż nie ma dla mnie ocalenia?» Z góry dobiegł niski, ojcowski głos: «Nie!» 154 1 grudnia Kłucie w okolicy bioder i pomiędzy żebrami. Kompleks Edypa wszędzie. Wspierając się na lasce i mojej małżonce, wybrałem się do internisty. W drodze zobaczyliśmy po drugiej stronie ulicy Obernika. «Efraim — szepnęła moja małżonka — przyjrzyj mu się dokładnie! Ta zaokrąglona twarz... ta połyskująca łysina... idealne wcielenie ojca!» Czyżby jednak była dla mnie jeszcze jakaś nadzieja? 3 grudnia Spotkałem Toscaniniego przed kawiarnią. «Dzięki za pieniądze — powiedziałem szybko, nim zdążył powalić mnie na ziemię. — Obernik spłacił twój dług co do grosza. Prosił mnie wprawdzie, żebym ci nic nie mówił, ale powinieneś wiedzieć, jak oddanego masz w nim przyjaciela. Tak więc od teraz jesteś dłużny sto funtów nie mnie, lecz Obernikowi.» Twarz Manfreda rozluźniła się. «Wreszcie spotkałem człowieka — wyjąkał, dzielnie powstrzymując łzy. — Najpóźniej za dwa tygodnie dostanie pieniądze z powrotem.» 22 stycznia Kiedy szliśmy dzisiaj ramię w ramię ulicą Dizengoffa, Manfred powiedział: «Obernik, ta żałosna kreatura, patrzy na mnie w ostatnim czasie tak bezczelnie, że przy najbliższej okazji strzelę go w pysk. W porządku, jestem mu winny pieniądze. Ale to jeszcze nie powód, żeby traktował mnie jak jakiegoś naciągacza. Już ja mu dam popalić, możesz być pewien!» Jestem tego pewien. TR.ok siódmy Chyba już wspominałem, że jesteśmy narodem o mocno rozwiniętym poczuciu tradycji. Ściślej rzecz biorąc: nasza tradycja trzyma nas w stalowym uścisku. Wystarczy pomyśleć choćby o przykazaniu z Księgi Ksiąg, które zobowiązuje nas, byśmy co siedem lat nie uprawiali naszej ziemi. Co począć w takiej sytuacji? Jeśli zostawimy ziemię odłogiem, niechybnie pomrzemy z głodu. Jeśli będziemy ją uprawiać, ściągniemy na siebie gniew Wszechmogącego. Konieczny jest jakiś kompromis. Na litość boską, kompromis! Niebiańskie sfery tonęły w promienistym blasku światła. Wszystko spowijał majestatyczny spokój. Pan Bóg siedział na swoim niebieskim tronie i uśmiechał się z zadowoleniem, jak zawsze, gdy wszystko szło po jego myśli. Jeden z niebiańskich urzędników, nerwowy facecik z rzadką bródką, prosił o posłuchanie. — Wszechmocny Panie Światów — jął mówić. — Wybacz, że zakłócam spokój... — O co chodzi? — 'Znów ten Izrael. — Wiem — odrzekł Bóg z gestem rezygnacji. — Niekoszer-ne konserwy mięsne z Argentyny. — Gdyby tylko o to szło! Ale oni uprawiają ziemię. Nawet w kibucach partii religijnych. 156 — A niech sobie popracują. To im nie zaszkodzi. — Panie Świata — powiedział urzędnik, błagalnie wznosząc ręce. — Toż mamy rok szmitta. Rok siódmy, Panie, rok, w którym należy zaprzestać wszelkich prac na roli, aby się stała wola Twoja. Pan Świata w zamyśleniu zamknął oczy. Potem głos Jego rozbrzmiał we wszechświecie: — Rozumiem. Uprawiają ziemię, którą im dałem, także w roku szabasu. Nie dochowują moich przykazań. To do nich podobne. Gdzie jest Buncl? Powstało drobne tohuwabohu. Niebiańscy posłańcy po-rozlatywali się na wszystkie strony, żeby odszukać przedstawiciela Ortodoksyjnej Partii Izraela w niebie, Izydora Buncla (dawniej Bratysława). Błyskawice przeszywały kosmos. Nadbiegł Buncl w rozwianym tałesie. — Dlaczego uprawiacie ziemię waszą w roku szmitta? — zagrzmiał głos Pana. — Odpowiadaj! Izydor Buncl pokornie skłonił głowę. — Adonai Sebaoth, nie uprawiamy naszej ziemi. My nie mamy żadnej ziemi w Izraelu. — Nie gadaj bzdur! Co się dzieje z twoim krajem? — Rabinat sprzedał go pewnemu Arabowi. W całości. W Izraelu nie ma obecnie ani skrawka ziemi w żydowskich rękach. Dlatego też nie możemy uprawiać ziemi naszej. Zachmurzyło się oblicze Pana: — Sprzedali Arabowi? Cały Izrael? Niesłychane! Gdzie jest mój prawnik? W następnej chwili nadleciał dr Siegbert Krotosziner. — Panie Zastępów — rozpoczął swoje wyjaśnienie — mamy tu do czynienia z zupełnie jasną z prawnego punktu widzenia sytuacją. Ministerstwo Spraw Religijnych, na podstawie pełnomocnictwa udzielonego mu przez Ministerstwo Rol- 157 V I 'i- nictwa, sprzedało całą izraelską ziemię uprawną pewnemu Arabowi na przecjąg roku. Podpisanie umowy odbyło się w Jerozolimie, w obecności przedstawicieli rządu i rabinatu. — Dlaczego sprzedano ziemię akurat w roku szmitta? — Czoło Pana poorały głębokie bruzdy. — I akurat na przeciąg jednego roku? Całą ziemię? I to Arabowi? Wielce osobliwe. — Strony podpisały umowę zgodnie z procedurą i po zapieczętowaniu zdeponowano tekst w sejfie bankowym — wyjaśnił dr Krotosziner. — Z prawniczego punktu widzenia nie można mu nic zarzucić. — Czy zadęto w szofar? — spytał Pan Bóg. — Oczywiście — uspokoił Go Izydor Buncl. -Oczywiście. Pan Bóg nadal nie był przekonany. Nadciągały chmury burzowe, kilka aniołów zadrżało. — Nie podoba mi się to wszystko — rzekł Pan. - Według mojego przykazania ziemia w roku siódmym ma odpoczywać, i niech odpoczywa także ten, który ją uprawia. Nigdy nie powiedziałem, że tego przykazania nie należy stosować do ziemi sprzedanej. — Wybacz, Wszechmogący! — Izydor Buncl rzucił się do stóp Pańskich. — Uderz mnie, jeśli chcesz, twoją karzącą ręką — ale w tych sprawach mam lepsze rozeznanie. Wyraźnie jest napisane... — Co jest wyraźnie napisane? — gniewnie przerwał mu Pan. — Chciałbym zobaczyć protokół! — Mojżeszu, Mojżeszu! — rozległo się wołanie w całym wszechświecie. Przywołany zjawił się przy wtórze muzyki sfer, z pięcioma księgami protokołów pod pachą. Pan przyjaźnie skinął mu głową. — Przeczytaj mi odnośny fragment, moje dziecko! 158 Mojżesz przerzucił kilka stronic i już po chwili znalazł stosowny cytat: — W trzeciej księdze, rozdział 2 5, ustępy 2,314, czytamy, co następuje: „Mów do Izraelitów i powiedz im: Kiedy wejdziecie do ziemi, którą daję wam, wtedy ziemia także będzie obchodzić szabat dla Pana." — No i proszę! — Bóg triumfalnie potoczył okiem dookoła. — Wiedziałem, wiedziałem! — „Sześć lat będziesz obsiewał pole swoje — czytał dalej Mojżesz — sześć lat będziesz obcinał swoją winnicę i będziesz zbierał jej plony. Ale w siódmym roku będzie uroczysty szabat dla ziemi, szabat dla Pana. Nie będziesz wtedy obsiewał pól swoich ani obcinał swojej winnicy." Mojżesz zatrzasnął księgę protokołów. Zapadła cisza. Po chwili Buncl ponownie zabrał głos: — Sam widzisz, Królu Królów — napisane jest wyraźnie: pól swoich. To znaczy, że twoje przykazanie nie odnosi się do obcej własności ziemskiej. — Nigdzie nie ma mowy o własności ziemskiej — sprzeciwił się Bóg, ale głos Jego zabrzmiał trochę niepewnie. — Panie Świata, gremium rabinackie Ortodoksyjnej Partii Izraela uroczyście zaaprobowało tę interpretację Tekstu na specjalnie zwołanym posiedzeniu. — Czy zadęto w szofar? — Oczywiście? — Hm... Święty Świętych, pochwalone niech będzie imię Jego, zdawał się powoli godzić z tym układem. Oddech ulgi przeszedł przez szeregi świty. Naraz jednak znów spochmur-niało oblicze Boga, a głos Jego zagrzmiał gniewnie: — Mówcie sobie, co chcecie, ale coś tu się nie zgadza. Gdzieś musi tkwić oszustwo. Gdybym tylko wiedział, gdzie... '59 1 — Panie — szepnął Izydor Buncl z lekkim wyrzutem. — Panie, chyba nie chcesz powiedzieć, że... — Spokój! Dopraszam się o spokój! No więc jak to było? Ministerstwo Spraw Religijnych otrzymało pełnomocnictwo od Ministerstwa Rolnictwa? — Tak, Panie. Pisemne pełnomocnictwo. — Jakże to jakieś tam ministerstwo może sobie uzurpować prawo sprzedawania mojej ziemi? I to Arabowi? Za ile ją sprzedali? — Za pięćdziesiąt funtów - odrzekł dr Krotosziner. — Całą sumę zwrócono zresztą arabskiemu kupcowi. — Cała ta historia staje się coraz bardziej niejasna — zagrzmiał Przedwieczny. — Co to wszystko znaczy? Tę ziemię mlekiem i miodem płynącą oddałem we władanie potomkom Abrahama po wsze czasy — a potem przychodzi jakiś tam minister rolnictwa i ośmiela się przehandlować ją za nędznych pięćdziesiąt funtów! — Zadęliśmy w szofar — próbował załagodzić Izydor Buncl. Na Panu Bogu nie zrobiło to już większego wrażenia. Powstał z tronu swego. Przez cały wszechświat przetoczył się jego potężny głos, któremu towarzyszyły potężne gromy. — Wnoszę odwołanie! — rzekł Pan. — A jeśli to będzie konieczne, przedstawię sprawę przed Sądem Ostatecznym! Co rzekłszy, odwrócił się. Jednak niektóre spośród aniołów ponoć widziały, jak uśmiechał się gładząc brodę swoją. Bądźcie mili dla turystów! Do najbardziej dochodowych branż na świecie należy turystyka. Odnosi się to zwłaszcza do kraju, w którym jedynie stosunkowo niewielki poślizg czasowy sprawił, że Mojżeszowi, Jezusowi i Mahometowi nie udało się zorganizować sympozjum na temat „Monoteizm i jego wpływ na ruch turystyczny". W związku z tym Izrael utrzymuje specjalne Ministerstwo Promowania Ruchu Turystycznego, które bez przerwy tłumaczy tubylczej ludności, jak istotne dla gospodarki naszego kraju jest uprzejme traktowanie zagranicznych gości i dlaczego trzeba się niekiedy pogodzić z pewnymi niedogodnościami. Prawdę powiedziawszy: w dziedzinie uprzejmości nasz kraj ma jeszcze sporo do zrobienia. Ale co się tyczy niedogodności, idzie nam jak z płatka. Wilgoć. Wilgotność powietrza. Upał można by jeszcze jakoś wytrzymać — ale ta wilgoć! To ona sprawia, że ludzie uciekają w północne okolice kraju. Człowiek przez cały tydzień pełznie spocony i zdyszany przez ciasne, parujące, kipiące uliczki Tel Awiwu i jedyna myśl, jaka trzyma go przy życiu, to nadzieja na orzeźwiający weekend nad brzegiem jeziora Tyberiadzkiego. Zarezerwowaliśmy dwuosobowy pokój w największym hotelu Tyberiady i nie mogliśmy doczekać się weekendu. II — A fc Dawidzie 161 Przybyliśmy pełni radosnej nadziei. Już sam widok hotelu — a zwłaszcza jego ekskluzywność, komfortowe nowoczesne wyposażenie oraz doskonała klimatyzacja — wprawił nas w stan bezprzykładnej błogości. Ożywczy chłód, z którego słynie ta miejscowość, emanował już z zachowania szefa recepcji. — Wyrażam szczere ubolewanie — ubolewał w imieniu dyrekcji. — Kilku uczestników zakończonej właśnie międzynarodowej konferencji winiarzy zapowiedziało swoje przybycie, dlatego też nie możemy wielce szanownemu panu i wielce łaskawej pani oddać do dyspozycji żadnego pokoju, chyba że w starym skrzydle hotelu. Ale nawet z tej żałosnej klitki będziecie się państwo musieli dobrowolnie wynieść najpóźniej jutro w południe, bo inaczej zostaniecie usunięci siłą. Nie wątpię, monsieur, że okaże pan zrozumienie dla naszych trudności. — Niczego nie będę okazywał — odparłem. — Wprost przeciwnie: protestuję. Moje pieniądze są tyle samo warte, co pieniądze kogoś innego. — A kto tu mówi o pieniądzach! W miarę naszych możliwości musimy umilać pobyt zagranicznym gościom, to nasz patriotyczny obowiązek. Poza tym oni dają większe napiwki. A teraz łaskawi państwo raczą zejść mi z oczu. I to możliwie szybko, jeśli wolno prosić. W najwyższym pośpiechu udaliśmy się do starego skrzydła hotelu, żeby dłużej nie drażnić szefa recepcji. Ostatecznie szef recepcji to nie byle kto, tylko szef recepcji. Nasz pokoik był nieco mroczny i duszny, ale wystarczająco dobry dla autochtonów. Wypakowaliśmy rzeczy, wskoczyliśmy w stroje kąpielowe i lekkim, radosnym krokiem ruszyliśmy w podskokach nad jezioro. 162 Zastąpił nam drogę jakiś kierownik: — Co państwu strzeliło do głowy, żeby uganiać się po okolicy w takich strojach? Przecież w każdej chwili mogą przyjechać turyści. Marsz, wracać mi do nory! Kiedy ponownie znaleźliśmy się przed naszym pokojem, stał już tam strażnik. Okazało się, że oprócz winiarzy swoje przybycie zaanonsowała także maltańska ekipa uczestnicząca w zawodach w strzelaniu do rzutków. Nasze bagaże przeniesiono już do pomieszczenia w piwnicy, znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie kotłowni. Szczerze mówiąc: wprost do niego przylegało. — Możecie państwo zostać tu do jedenastej — powiedział strażnik, który w głębi duszy był poczciwym facetem. — Ale proszę nie korzystać z ciepłej wody. Ona jest dla turystów. Po tym wszystkim nie mieliśmy odwagi poruszać się inaczej, jak tylko ukradkiem, zwykle na paluszkach, wzdłuż ścian. Ogarnęło nas głębokie poczucie niższości. — Myślisz, że zostaniemy publicznie wychłostani, jeśli tu zostaniemy? - szepnęła moja małżonka, dzielna towarzyszka mego losu. Uspokoiłem ją. Dopóki nie sprzeciwiamy się poleceniom wyższych organów, na pewno nie grozi nam bezpośrednie fizyczne niebezpieczeństwo. Gdy natknęliśmy się na jednego z pomocników dyrekcji, który patrolował tę wydzieloną dla tubylców strefę hotelu, zeszliśmy mu z drogi. Po obiedzie mieliśmy ochotę na drzemkę, ale poderwał nas łoskot zmotoryzowanej kolumny. Przez szparę w murze ostrożnie wyjrzeliśmy na zewnątrz: zajechał mniej więcej tuzin autobusów, z każdego zaś wysiadł komplet uczestników konferencji. 16} I ?i Dla pewności zadzwoniłem do recepcji: — Czy znajdzie się jeszcze jakieś miejsce pod kotłownią? — W drodze wyjątku. Nasz nowy loch wcale nie był taki zły, tylko trochę dokuczały nam nietoperze. Jedzenie wsuwano do środka przez niewielki otwór. Żeby przygotować się na wszelkie niespodzianki, położyliśmy się w ubraniach. I rzeczywiście: tuż przed północą przyjechało jeszcze kilka autobusów wypełnionych turystami. Ponownie nas przerzucono, tym razem była to mała tratwa pływająca po jeziorze. Mieliśmy szczęście, tratwa była bowiem prawie nowa. Autochtoni, którzy mieli mniej szczęścia, musieli się zadowolić kilkoma luźnymi deskami. W nocy troje utonęło. Dzięki Bogu, że turyści niczego nie zauważyli. Sekwencja i konsekwencja Izraelski przemysł filmowy rozwija się doprawdy w żółwim tempie. Ale produkcja filmów w tym małym kraju napotyka spore trudności. Według najnowszych obliczeń każdy mieszkaniec Izraela musi obejrzeć film przynajmniej trzy razy, żeby koszty się zwróciły. A niektórzy mieszkańcy muszą nawet aktywnie uczestniczyć w produkcji, jeśli zostaną schwytani jako widzowie podczas kręcenia scen plenerowych. Świtało, kiedy obudził mnie dziwny hałas. Wyskoczyłem z łóżka. Na balkonie stał odziany w pidżamę mieszkający piętro wyżej sąsiad, Morris Kalaniot, i rozpaczliwie bębnił w oszklone drzwi. — Pomocy — wyjęczał. — Proszę mnie ukryć! — Co się stało, panie Kalaniot? — spytałem, wpuszczając go do pokoju. — Jestem w sekwencji... Pan Kalaniot drżał na całym ciele, powłóczył lewą nogą i w ogóle przedstawiał sobą żałosny widok. Jeśli na jego oczy nie opadały akurat konwulsyjnie drgające powieki, to otwierał je szeroko z przerażenia i tępo wpatrywał się w sufit. Tam właśnie znajdowało się jego mieszkanie, z którego uciekł w popłochu i spuścił się na mój balkon. 165 Odkręciłem kran, odczekałem kilka minut, po czym podałem mojemu obłąkanemu gościowi szklankę wody. Pod wpływem ciepławej cieczy zaczął się powoli uspokajać. Potem opowiedział mi swoją emocjonującą, jak mniemał, historię. W rzeczywistości była to historia zupełnie normalnej kariery filmowej. Owego fatalnego wieczora (tak zaczął) zostałem w biurze po godzinach, ponieważ na życzenie mojego okropnie surowego szefa musiałem wypisać na nowo kilka rachunków. Około dziewiątej ruszyłem spacerkiem do domu. Niedaleko stąd, przed domem na rogu ujrzałem ogromne zbiegowisko: rozbłyskiwały reflektory, kołysały się wysięgniki z mikrofonami, rozlegały się zdenerwowane głosy, po czym znów zapadała całkowita cisza — jednym słowem: kręcono izraelski film. Kamera skierowana była na drzwi wejściowe, ale poza tym nic się nie działo. Dwie masywne, półnagie postacie, podobne do japońskich zapaśników sumo, bezlitośnie odpychały każdego, kto się zbliżył. Młodzieniec w jaskrawej koszuli, który stał obok kamery, najwidoczniej był reżyserem, bo krzyczał najgłośniej ze wszystkich. Później rozpoznałem słynnego aktora Szlomo Emmanueliego. Siedział na składanym krzesełku z poręczami i zdawał się nie zwracać uwagi na cały ten zamęt. Nagle reżyser rozejrzał się dookoła, rzucając gorączkowe spojrzenia spod daszka czapeczki, i wrzasnął: — Do licha, muszę mieć w tle jeszcze jakąś twarz idioty! Kiedy reżyser wrzeszczy, wszyscy jego pomocnicy natychmiast zaczynają biegać jak szaleni. Normalnie niewiele robią, ale w bieganiu są doskonali. Jeden z nich podskoczył do tłumu widzów: — Ludzie, kto chce zagrać w sekwencji? 166 Tłum z dzikim okrzykiem rzucił się natychmiast do przodu. Zostałem uniesiony wbrew mojej woli. I w tym momencie już wyłowiło mnie oko asystenta. — Hej, tam! Pan się nada! To potrwa tylko parę minut! Jeszcze nigdy nie grałem w filmie i zawsze myślałem, że wszystko odbywa się jak w teatrze: film kręci się za jednym posiedzeniem, dwie lub trzy godziny i po krzyku. Nawet nie przeczuwałem, jakie to w rzeczywistości skomplikowane. Ale, tak sobie powiedziałem, ostatecznie udział w filmie nikomu jeszcze nie zaszkodził. Nie pisnę żonie ani słówka — a pewnego dnia nagle zobaczy mnie na ekranie. Nieźle! Dla pewności spytałem asystenta, czy muszę coś zmienić w swoim wyglądzie, może jakaś nowa fryzura, wąsy czy coś takiego. Ale reżyser już zaczął na mnie pokrzykiwać, żebym się łaskawie zamknął i stał tam, gdzie mnie postawią. Zresztą moja rola była całkiem prosta: miałem stać niby przypadkiem w drzwiach domu, gdy Szlomo Emmanueli wybiegnie pędem na zewnątrz i zawoła: «Taxi! Taxi!» Wszyscy mi oczywiście zazdrościli, że dostałem tę rolę, ale nic na to nie mogłem poradzić. Każdy człowiek powinien wykorzystać swoją szansę, prawda? Zapaśnicy, którzy z bliska nie wyglądali jak Japończycy, tylko jak goryle, unieśli mnie w górę i postawili pośrodku kredowego koła przed bramą. Nie wolno mi było wychodzić poza to koło, tego wymagał scenariusz, bo Szlomo Emmanueli, wołając «Taxi! Taxi!», miał mi jednocześnie nastąpić na nogę. Trochę bolało, ale któż nie byłby gotów złożyć drobnej ofiary na ołtarzu sztuki. Po pięciu bolesnych próbach nadeszła moja wielka chwila. Reżyser zawołał «gotowe», asystenci krzyczeli jeden przez drugiego «spokój», «uwaga», «kręcimy» albo «klaps», tuż przed moim nosem drewniana listewka stuknęła o czarną '67 tabliczkę i zaczęto kręcić. Nagle reżyser wrzasnął «stop» i przywołał asystenta: — Proszę powiedzieć temu idiocie — to było o mnie — żeby nie gapił się bez przerwy w kamerę. — Bardzo przepraszam, ale nikt mnie nie uprzedził, że to jest zabronione — zauważyłem nieśmiało. Asystent wskazał na mnie kciukiem: — Mam go wyrzucić, szefie? — Nie warto - wycedził reżyser. - Następny byłby takim samym idiotą. Wszyscy oni to skończeni idioci. Potem jeszcze raz nakręcono ujęcie. Chciałem już pójść do domu, bo było mi gorąco. Człowiek przez całe życie marzy, żeby choć raz stanąć w świetle jupiterów, a kiedy to marzenie wreszcie się spełnia, poci się jak mysz. Niestety, okazało się, że z pójścia do domu nici. Każde ujęcie, o czym nie wiedziałem, kręci się przynajmniej dwadzieścia razy, nim reżyser jest zadowolony i — jak mawiają filmowcy — «wrzuca je do pudła». Cóż, to nie byłoby jeszcze najgorsze. Ale był tam pewien młody człowiek w okularach i z notatnikiem, tak zwana «scriptgirl». Jego zadanie polega na pilnowaniu, żeby w czasie ujęcia nie zmieniły się żadne szczegóły zewnętrzne. Dlatego nie mogłem nawet przestąpić z nogi na nogę. Szlomo Emmanueli dziewięć razy przydeptywał mi odcisk na lewej stopie i za każdym razem wołałem: «Oj!» Tak, w filmie panuje żelazna dyscyplina. Na przykład podczas ujęcia jakiś człowiek rozpaczliwie usiłował się dostać do domu — lepiej niech mnie pan nie pyta, czego musiał wysłuchać od reżysera! «Idź do diabła, kuternogo! Chyba widzisz, że kręcimy!» Mężczyzna stwierdził, że tu mieszka i chciałby pójść spać. «Wynajmij sobie pokój w hotelu! - ryknął reżyser. - I przestań mi się tu pętać!» 168 Zwolniono mnie około trzeciej nad ranem. Widocznie byłem niezły, bo jeden z asystentów zanotował mój adres, a w dodatku dał mi ugryźć kawałek żółtego sera, który znalazł na schodach. Nawiasem mówiąc, moja żona, która przyjęła mnie trochę nerwowo, była zdania, że dałem się wystrychnąć na dudka, bo za rolę w filmie należy się przynajmniej dziesięć tysięcy dolarów. Poddałem pod rozwagę, że ostatecznie jeszcze nie jestem gwiazdą, i kto wie, kiedy znów trafi się taka okazja... Trafiła się z samego rana. Już o szóstej znów byłem na planie. Przed piątą rozległ się dzwonek u drzwi, jeden z tych przeciągłych dzwonków, jakie można uzyskać przyciskając guzik bez przerwy. Kiedy żona w końcu otworzyła, do pokoju wdarli się bez słowa dwaj zapaśnicy, jeden złapał mnie żelaznym chwytem, drugi zgarnął części mojej garderoby. W chwilę później siedzieliśmy w taksówce, która czekała na dole. — Reżyser jeszcze raz cię potrzebuje — powiedzieli. Ubrałem się w czasie jazdy, co nie było takie proste, bo jechaliśmy w szalonym tempie. Chyba panu wiadomo, że każda minuta filmu sporo kosztuje. Jedna godzina zdjęciowa pochłania przynajmniej 20 000 funtów, co daje na minutę 333,33 funty, a na sekundę 5,55. Jeśli w czasie kręcenia reżyser kichnie dwa razy, powstająca przy tym strata finansowa odpowiada mniej więcej połowie moich miesięcznych dochodów. Wysiadłszy z taksówki, natychmiast powiedziałem reżyserowi, że mam niewiele czasu i nie mogę się spóźnić do biura. — Co to znaczy, że pan nie ma czasu? — wrzasnął na mnie reżyser. — Pan jest w sekwencji, cała reszta guzik mnie obchodzi. 169 Wtedy usłyszałem to słowo po raz pierwszy. Sekwencja! To znaczy, że od momentu, kiedy znajdzie się pan w ujęciu, musi p^ta na zawsze w nim zostać, bo inaczej powstanie luka w sekwencji i nie można będzie zmontować filmu. Rozumie pan? Na przykład moja scena. Stoję w tle, kiedy Szlomo Emmanueli przywołuje taksówkę, nadeptując mi jednocześnie na odcisk. I zawsze muszę stać tam w de, bo inaczej widzowie się zdziwią i powiedzą: «Ejże, a to co znowu? Gdzie się podział Morris Kalaniot? Jeszcze przed chwilą tam był, a teraz zniknął!» Dlatego znów mnie sprowadzono na plan. Reżyser chciał pokazać Szlomo Emmanueliego w nowym ujęciu, duże zbliżenie, jak zwykle ze mną w de. Scenę kręcono osiem razy. Moja lewa stopa była już nieźle spuchnięta. Nagle ten młody człowiek w okularach i z notatnikiem, znaczy się ta scriptgirl, zawołał: — Stać! Stop! Cięcie! Koniec! Przecież ten facet ma na sobie inną koszulę! Reżyser uniósł się takim gniewem, że o mały włos nie doszło do rękoczynów. — Skończony kretyn! — ryknął. — Przez pana zmarnowaliśmy dwie godziny zdjęciowe! Na próżno się zaklinałem, że właściwie winni są ci dwaj goryle, bo mi nie powiedzieli, że mam włożyć tę samą koszulę co wczoraj, a moja żona nie ma zielonego pojęcia o sekwencjach, ona zawsze przygotowuje mi na rano świeżą koszulę i stąd to wszystko. W tym momencie reżyser niebezpiecznie spurpurowiał na twarzy. — Koszula! — zawołał piskliwym falsetem. — Dawać mi tu koszulę! Tę samą! Natychmiast! Wrzucono mnie do taksówki i pognaliśmy do domu. Kosz na brudną bieliznę wywrócono do góry dnem, ale 170 koszula była już w pralni. Na szczęście udało się ją wyciągnąć z uruchomionej już pralki. Goryle naciągnęli mi na grzbiet całkowicie mokrą koszulę i ustawili mnie przed jupiterem o mocy 25 000 woltów, żeby wyschła. — Wody — błagałem. — Wody. — Ale jedyną odpowiedzią był szyderczy śmiech moich oprawców. Nastąpiło czternaście kolejnych ujęć. Czternaście razy Szlomo Emmanueli wołał «Taxi! Taxi!» i czternaście razy nadeptywał mi na odcisk. Potem ogolono mi lewy policzek, ten od strony kamery. To też wiązało się z sekwencją. Ponieważ poprzedniego dnia byłem ogolony, więc i teraz musiałem być ogolony. Nawet dziecko by to zrozumiało. O trzeciej po południu dotarłem wreszcie do biura. Szefowi powiedziałem, że potrąciła mnie ciężarówka i upadłem na chodnik. Stwierdził, że to widać. W chwilę później zasnąłem nad moimi aktami. Akurat kiedy poderwałem się z przerażonym okrzykiem «Uwaga, kręcimy», szef przechodził przez pokój. Nie bardzo mu się to spodobało. Następnego ranka bez przeszkód dotarłem do biura i wziąłem się do nadrabiania zaległości w pracy. Naraz z korytarza dobiegł znajomy, przerażająco znajomy rumor: — Hej, gdzie on jest? — darli się goryle. — Potrzebujemy go! Wyłaź, chłopie! Wywlekli mnie z biura na oczach szefa. Na progu udało mi się jeszcze obrócić i zawołać: — Reżyser mnie potrzebuje... — potem znów siedziałem w taksówce i goryle wciągali mi na grzbiet koszulę, którą najwidoczniej wykradli z pralni. — Będziemy jeszcze raz kręcić tę scenę - wyjaśnił mi jeden z asystentów. — Chcemy pokazać pańską wykrzywioną bólem twarz w dużym zbliżeniu i nagrać okrzyk udręki. '71 Zaczęliśmy ujęcie. Wykrzywiłem twarz i krzyknąłem. Reżyser przerwał parskając z wściekłości: - To ma być krzyk bólu? Dawać mi tu młotek! Ciężki młotek! Asystenci zaczęli biegać jak szaleni i po chwili dostarczyli potrzebne narzędzie. Ponieważ, jak wiadomo, kamera przy dużym zbliżeniu pokazuje tylko twarz, dolne partie mojego ciała znalazły się poza kadrem, tak że asystenci mogli idealnie trafić w mój odcisk. Dziewięć razy młot ze świstem spadał na szczątki mojej stopy, dziewięć razy rozlegało się moje «Oj!», zanim rezultat artystyczny usatysfakcjonował reżysera. W końcu zwrócił się do mnie stosunkowo spokojnym tonem: - Precz! - powiedział. - Spływaj! Migiem! Kiedy tuż po przerwie obiadowej wróciłem do biura, szef oświadczył, że ostatni raz puszcza mi płazem takie zachowanie. Na próżno usiłowałem mu wytłumaczyć, czym jest sekwencja i że nie można się ot, tak po prostu ulotnić. Mój szef to tępy biznesmen i nie ma zrozumienia dla sztuki. Tuż przed czwartą na korytarzu znów zadudniły złowieszcze ciężkie kroki. Uciekłem do toalety i zamknąłem się od środka. Goryle wyważyli drzwi i zawlekli mnie do taksówki. Na schodach zdążyłem jeszcze usłyszeć głos szefa, który zwolnił mnie ze wszelkich zobowiązań wobec firmy. Okazało się, że ponownie trzeba nagrać mój bolesny krzyk. Dźwiękowcy uznali, że poprzedniego dnia weszło im w paradę zbyt wiele odgłosów ulicy. W naszym fachowym języku coś takiego określamy jako «playback». Podetknęli mi do ust mikrofon, i za każdym razem, gdy uderzał młot, krzyczałem «Oj!» Mnie osobiście ten okrzyk wydawał się zupełnie naturalny, ale reżyser wciąż był niezadowolony. Pilnowałem się, żeby go nie rozdrażnić, bo inaczej pewnie już nigdy by mnie nie zaangażował. W czasie jedenastego ujęcia dostałem ataku kaszlu i przekasłałem jakieś 200 funtów gotówką. — Ten niezguła wpędzi mnie do grobu! - jęknął reżyser. — Jeszcze raz! Tuż przed dwunastą wolno mi było odejść. Reżyser osobiście przepędził mnie długą tyczką. Straciłem wprawdzie posadę i duży palec u lewej nogi, ale summa summarum było to piękne przeżycie. Morris Kalaniot skończył swoją opowieść. Ponownie uniósł do góry lękliwe spojrzenie: - Tej nocy — wyszeptał - znów mi się śniło, że po mnie przyszli. I rzeczywiście przyszli! «Reżyser jeszcze raz cię potrzebuje!)) wrzasnęli już od progu. Jedno z ujęć — nie wiem, czy to wczorajsze czy przedwczorajsze, moje poczucie czasu przestało prawidłowo funkcjonować - w każdym razie: jedno z ujęć trzeba było powtórzyć. My, filmowcy, nazywamy to pechem. Ale ja już nie chciałem. Ja już nie mogłem. Schowałem się pod łóżkiem i kazałem żonie otworzyć drzwi. Powiedziała gorylom, że nie wytrzymałem tego nadludzkiego wysiłku i tej nocy umarłem. «Nie ma sprawy - odrzekli. -1 tak kręcimy bez dźwięku. Wystarczy, że będzie widoczny w tle. Już my go jakoś ustawimy. Gdzie są zwłoki?» Kiedy to usłyszałem, wyskoczyłem na parapet i po rynnie spuściłem się na pański balkon. Proszę mnie obronić! Na Boga, błagam pana, proszę mnie obronić! Oni przeszukują cały dom! Przerwał i, pobladły z trwogi, jął nasłuchiwać. Na klatce schodowej zadudniły ciężkie kroki zbliżające się do moich drzwi... Nawiasem mówiąc, Morris Kalaniot nigdy nie zobaczył siebie na ekranie. Jego scenę wycięto. Walc wiedeński tytularny Poniższe opowiadanie stanowi hołd dla pewnego mieszkańca Wiednia — miasta lubującego się w tytułach — Pana Pisarza Koronnego, Radcy Dworu, Profesora Doktora Friedricha Torberga, mojego przyjaciela i tłumacza. Zaledwie nasz samolot wylądował na pasie wiedeńskiego portu lotniczego, gdy z głośników rozległy się następujące słowa: — Uprzejmie prosimy profesora Kishona, żeby zechciał zgłosić się przy okienku informacji. Z góry serdecznie dziękujemy. Kiedy załatwialiśmy formalności celne, zachęcający głos rozbrzmiał po raz drugi: — Pan doktor Kishon oczekiwany jest przy wyjściu. Uprzejmie prosimy pana profesora doktora Kishona do wyjścia. Bardzo dziękujemy. Nie przepadam za publicznymi żartami tego rodzaju, co też natychmiast niedwuznacznie dałem do zrozumienia panom z komitetu powitalnego, którzy oczekiwali mnie przy wyjściu: — Świetnie, chłopaki, że jesteście! — odezwałem się swobodnie. — Ale tak między nami: nie jestem ani doktorem, ani profesorem. — Ależ oczywiście, oczywiście. — Przewodniczący delegacji, typ dżentelmena o posiwiałych skroniach, ze zrozumieniem skinął głową. — Pozwoli pan, drogi profesorze, że przedstawię swoich asystentów.... — I zaczął prowadzić moją małżonkę i mnie wzdłuż szpaleru powitalnego, który tymczasem uformował się z niedbałą elegancją: — Doktorze Kishon, to jest radca dworu profesor Manfred Wasserlauf... Pozwoli pan, profesorze Kishon, że przedstawię panu radcę handlowego profesora doktora Steinach-Irdninga... a to, profesorze Kishon, jest nasz ekspert od spraw komunikacji miejskiej, radca parkingowy doktor Willy... Doktor Willy, jak się niebawem okazało, był kierowcą naszego samochodu, nosił jednak, jak wszyscy pozostali, ciemny garnitur i srebrnoszary krawat. Przywitał nas nienagannym ukłonem, po czym, dopełniając ceremonii, pochylił się nad dłonią mojej zarumienionej małżonki z dźwięcznym «Całuję rączki łaskawej pani». — Oni mają nie po kolei w głowie — szepnęła towarzyszka mego życia. — Przecież nie mogą tego mówić serio. — Myli się pani - odezwał się prof. dr Steinach-Irdning płynnym hebrajskim. — Tak właśnie należy zachowywać się w Wiedniu. Podczas pobytu u nas będziecie się państwo musieli do tego przyzwyczaić. W drodze do hotelu rzucił nieco dyskretnego światła na lokalną specyfikę Wiednia. — Właściwie nazywam się Stein — powiedział. — Mosze Stein. Przed trzema laty przyjechałem do Wiednia w interesach. Początkowo również się sprzeciwiałem, kiedy tytułowano mnie profesorem. Ale po pewnym czasie zrezygnowałem z protestów. To nie miało sensu. Później dla 174 175 ułatwienia dodałem do swojego nazwiska „ach-Irdning", a na urodziny dostałem od mojego szwagra, zatrudnionego w magistracie, tytuł doktorski. — Ale jest pan również radcą handlowym, prawda? — Naturalnie. Otworzyłem w centrum niewielki sklep tekstylny. Jak nas pouczał dalej niegdysiejszy Mosze Stein, od dnia, w którym iście barokowo-feudalna monarchia austriacka przekształciła się w umiarkowanie demokratyczną republikę, mieszkańców zaczęła, trawić tęsknota za dźwięcznie brzmiącymi tytułami przebrzmiałej epoki. — W tym kraju nie ma na przykład listonoszy, są jedynie starsi urzędnicy pocztowi - wyjaśnił radca handlowy, profesor doktor. — Każdy kelner tytułowany jest oberem, urzędnik zaś radcą kancelarii. Poza tym oprócz tytułu urzędowego każdy mianuje się przynajmniej profesorem lub doktorem. — W jaki sposób można otrzymać te tytuły? — Istnieje kilka możliwości. Początkowo tytuł profesora nadawał prezydent na podstawie rekomendacji stowarzyszeń publicznych lub jednej z partii koalicyjnych. Później burmistrzowie w większych miastach zaczęli rozdzielać stopnie doktorskie na własny rachunek. A dzisiaj na Kartnerstrasse jest nawet księgarnia, w której bez większego zachodu można nabyć tytuł prywatnego konsultanta do spraw literackich. — Ależ skoro każdy może mieć taki tytuł, wszystkie stają się zupełnie bezwartościowe! Czy to jeszcze pana nie uderzyło, drogi panie? — Myślę, że rozumowanie pańskie nie jest pozbawione pewnej słuszności. Mimo to pozwolę sobie prosić, aby zwracając się do mnie, używał pan tytułu profesora. 176 Po przybyciu do hotelu wypełniłem formularz meldunkowy. Urzędujący radca administracyjny do spraw hotelowych, w niektórych zacofanych krajach nazywany jeszcze „recepcjonistą", wziął ode mnie kartkę, obrzucił mnie karcącym spojrzeniem i dopisał przed moim nazwiskiem „profesor". Ucałował dłoń mojej małżonki, wyciągniętą zawczasu z dyskretną nonszalancją, po czym wskazał nam drogę do windy. — Pardon, ekscelencjo: które piętro? — spytał windziarz. — Trzecie, profesorze. Kiedy już nam się zdawało, że jesteśmy mniej więcej au courant, popełniłem ciężkie faux-pas. Wróciwszy do hallu, zwróciłem się do jednego z czekających na nas członków komitetu powitalnego: — Pan pozwoli, profesorze — powiedziałem, wskazując na moją małżonkę — że przedstawię dyrektorkę mojego osobistego sekretariatu. Ku mojemu zaskoczeniu członek komitetu poprzestał na przelotnym ucałowaniu dłoni mej małżonki i odwrócił się wyraźnie podenerwowany. Radca powitalny Stein, który dyskretnie obserwował tę scenkę, nadbiegł pośpiesznie: — Czyżby zwrócił się pan do tego pana per profesorze? — spytał podnieconym głosem. — Tak. — Na miłość boską! Śmiertelnie go pan obraził. — Ale dlaczego? — Bo może naprawdę jest profesorem... Najwidoczniej zbyt szybko przywykliśmy do austriackiego stylu życia i nie wzięliśmy pod uwagę możliwości, że 12 — A fc Dawidzie '77 istnieją gdzieś jeszcze ludzie, którzy nauczają na uniwersytetach i są na przykład profesorami rzeczywistymi. — To jak powinienem był się do niego zwrócić? — spytałem niepewnie. — Przynajmniej panie radco dworu, profesorze uniwersytetu, privatdozencie, doktorze habilitowany. To absolutne minimum. Natychmiast udałem się do owego, tak ciężko przeze mnie obrażonego męża, i zwróciłem się doń z ukłonem: — Jak się pan ma, wielce szanowny radco dworu, profesorze uniwersytecki, privatdozencie, doktorze habilitowany? — Dobrze — skinął głową, po czym swobodniejszym już głosem dodał życzliwie: — Dziękuję, profesorze. Jak się domyślam, bawi pan u nas dopiero od niedawna, czyż nie tak? — W rzeczy samej, panie radco dworu, profesorze uniwersytecki, privatdozencie, doktorze habilitowany... Wreszcie utrafiłem we właściwy ton. Było to nieco męczące, choć nie pozbawione pewnego uroku. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego Austriacy są obecnie o wiele szczęśliwsi niż przed wojną. Po dwóch dniach sam się przyłapałem na wyraźnym uczuciu niechęci wobec ludzi, którzy pomijali mój tytuł doktora czy profesora. Każdemu to, co mu się należy, jeśli łaska. Również moja małżonka, najlepsza żona pod słońcem, nabrała nawyku tytułowania mnie dyskretnym „mój małżonek, starszy radca literacki", zwłaszcza gdy rozmowa zeszła na mój temat. Z kolei ja nazywałem ją „doktorem muzykologii" (małżonka trochę gra na fortepianie). Tytuły rzeczywiście coś w sobie mają, nie da się zaprzeczyć. Człowiek siedzi sobie na przykład w hallu hotelowym, widzi młodziutkiego profesora w uniformie boya, który spiesznie przemierza ów hali i woła, unosząc tabliczkę z wypisanym na niej nazwiskiem: „Profesor doktor Efraim Kishon proszony do telefonu!" Czyż można mieć coś przeciw temu? Człowiek spokojnie pozwala mu przemierzyć hali szybkim krokiem i cieszy się z tego wołania. A jeśli przyjdzie mu akurat taka chęć, może też sam do siebie zadzwonić, żeby go wywołano. Nic dziwnego, że serca nam się krajały, gdy w końcu ; musieliśmy opuścić gościnną stolicę Republiki Austrii. — Profesorze — powiedziała do mnie małżonka, gdy wdrapywaliśmy się do samolotu linii El-Al — tu było naprawdę pięknie. — Cudownie, pani doktor — odrzekłem, całując jej dłoń. — Całuję rączki łaskawej pani. Nad Morzem Śródziemnym zapadłem w głęboką, lewan-tyńską drzemkę. Przyśniła mi się dostojna postać cesarza Franciszka Józefa w lśniącym, przystrojonym orderami uniformie. — Wasza Wysokość — wyjąkałem, drżąc z przejęcia — Wasza Cesarsko-Królewsko-Apostolska Wysokość... Najłaskawszy Panie... — Nie wygłupiaj się - przerwał mi pomazaniec boży. -Mów mi Franek. 178 Historyczne spotkanie Potrzeba zbawiania ludzkości, w razie potrzeby nawet wbrew jej woli, jest typowo żydowską cechą. Szczególnie wyraźnie* wystąpiła u syna pewnego rabina z Trewiru, znanego później pod nazwiskiem Karol Marks. Marzył on o równości wszystkich ludzi, o społeczeństwie bezklasowym, 0 produkcji bez wyzysku i innych pięknych rzeczach, które w praktyce okazały się niemożliwe do zrealizowania - jeśli nie liczyć kilku wyjątków w Galilei i na pustyni Negew. Niedawno miałem do załatwienia jakieś sprawy w Hajfie 1 w drodze powrotnej wstąpiłem do zajazdu, żeby coś przekąsić. Przy sąsiednim stoliku dostrzegłem starszego Żyda w krótkich spodniach koloru khaki. Widok może niezupełnie powszedni, ale nie tak znów ekscytujący. Dopiero jego rozłożysta, siwa broda wprawiła mnie w zdumienie. W ogóle cała postać wydała mi się dziwnie znajoma. Coraz dziwniej, coraz bardziej znajoma. Czyż to możliwe...? — Przepraszam pana. — Podszedłem do jego stolika. — Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? — Możliwe — odparł starszy Żyd w krótkich spodniach koloru khaki. - Prawdopodobnie na jakimś seminarium ideologicznym. Można mnie tam czasem spotkać. Nazywam się Marks. Karol Marks. 180 — Ale przecież... a więc jednak! Ojciec marksizmu? Twarz starego rozpromieniła się. — Pan mnie zna? - spytał zarumieniony. - A już myślałem, że wszyscy o mnie zapomnieli. — Zapomnieli? Skądże znowu! Proletariusze wszystkich krajów łączcie się! — Co proszę? — Chciałem powiedzieć... nie pamięta pan... proletariusze wszystkich... — Ach tak, słusznie. Coś podobnego kiedyś chyba... tak, przypominam sobie. W owym czasie masy dobrze to przyjmowały. Ale to było już tak dawno. Proszę usiąść. Przysiadłem się do Karola Marksa. Kiedyś, przed laty, studiowałem jego dzieła w mojej dawnej ojczyźnie. Szczególnie dobrze orientowałem się w kwestii „cyklicznego charakteru kryzysów ekonomicznych" i „zmierzchu kapitalizmu monopolistycznego". Cóż za nieoczekiwane przeżycie — spotkać teraz osobiście twórcę tych wspaniałych teorii. Był jakby trochę wymięty i zaniedbany, wyglądał o wiele starzej, niż można by się spodziewać przy jego stu trzydziestu latach. Chciałem go jakoś podnieść na duchu. — W ubiegłym tygodniu pokazywano w kronice filmowej pański portret — powiedziałem. — Tak, mówiono mi o tym. W Chinach, prawda? — W czasie pochodu pierwszomajowego w Pekinie. Co najmniej pół miliona ludzi niosło ogromne wizerunki pana i Mao Tse-Tunga. — Mao to miły chłopak — skinął mój interlokutor. — Kilka tygodni temu przysłał mi swoje zdjęcie. Patriarcha ostrożnie wyjął zdjęcie formatu pocztówki. Widniała na nim głowa Mao i odręczna dedykacja: „Leko- 181 wed, mein groissen rebbe, chawer Karl Marks, mit groisser achting — Mao". — Szkoda, że nie rozumiem po chińsku — powiedział Marks, chowając zdjęcie do kieszeni. - Z Chińczykami wszystko w porządku. Ale reszta... — Myśli pan o Rosjanach? — Proszę nie wspominać o tych ludziach w mojej obecności! To moje najbardziej gorzkie rozczarowanie, „pionierzy światowej rewolucji" - śmiechu warte! Prędzej czy później nie będzie ich* można odróżnić od Amerykanów. — Mistrzu — ośmieliłem się sprzeciwić. — Przecież pan sam w swoim „Manifeście Komunistycznym" uznał zanik wszelkich sprzeczności narodowych za jeden z ostatecznych celów rozwoju społecznego. — Ja? Ja tak powiedziałem? — Tak jest. Jasno i wyraźnie. Ostatecznym celem rozwoju społecznego jest... — Właśnie. Celem ostatecznym. Ale przecież ten rozwój dopiero co się zaczął. Najpierw trzeba zwalczać i niszczyć kapitalistów wszelkimi środkami. — A co z pokojową koegzystencją? — Nic z tych rzeczy. Nigdy nie mówiłem o pokojowej koegzystencji, to akurat przypadkiem doskonale pamiętam. To musi być wymysł tych kremlowskich bandytów. Oni chcą pokonać kapitalizm produkując więcej telewizorów. Mao ma całkowitą rację. W Moskwie nikt już nie wie, czym jest marksizm. — A moskiewski Instytut Marksizmu-Leninizmu? — Jedna wielka hucpa. Oni tam czytają wiersze o niepowtarzalnej urodzie matuszki Rassiji. Gdy pewien student zapytał kiedyś, jak dojdzie do obalenia systemu kapitalistycznego, instruktor odpowiedział: przez podatek dochodowy! 182 — Może to wcale nie takie głupie. — A walka klas? A dyktatura proletariatu? Dlaczego od tego wszystkiego odeszli? Hańba. — Mimo to urzeczywistniono kilka pańskich idei — usiłowałem pocieszyć starszego pana. — Ludzkość robi postępy. — Nie w tym rzecz! To czysty rewizjonizm! Tylko Chińczycy wiedzą, o co chodzi. Już oni nauczą świat marksizmu. Zrobią z was takich proletariuszy, że rodzone matki was nie poznają. — To będzie musiało jeszcze trochę potrwać. — Oni mają czas. Czas i siedemset milionów ludzi. Siedemset milionów marksistów. Siedemset milionów żywych dowodów tezy postawionej przeze mnie w „Materializmie dialektycznym", że przejście ilości w jakość... z jednej strony przez ideologiczną nadbudowę... z drugiej przez bazę ekonomiczną... przy regulującej funkcji... Szczerze mówiąc, nigdy nie było dla mnie całkiem jasne, co chciałem przez to powiedzieć. Ale Chińczycy mają bombę atomową. To najważniejsze. Podniósł się z pewnym wysiłkiem i ruszył do wyjścia: — Muszę wracać do kibucu. Przydzielono mi lekką pracę na kurzej farmie. I w ogóle Mapam * zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Tak, tak. To wszystko, co po mnie pozostało: Chińczycy i Mapam. Gut szabbes! * Lewicowy odłam „Mapai", Robotniczej Partii Izraela. Dlaczego korek w Izraelu produkowamy jest nocą Przemysł, który ma się rozwijać i rozkwitać, potrzebuje dużych rezerw zorganizowanej, niezawodnej, sprawnej, fachowej i wydajnej siły roboczej. Najważniejszym z powyższych walorów jest ten wymieniony na pierwszym miejscu. Widać to również u nas, w Izraelu, kraju potężnych związków zawodowych. Każdy przemysłowiec izraelski wie, że do jego podstawowych obowiązków należy dostarczanie pracownikom przynajmniej raz na kwartał w miarę sensownego pretekstu do strajku. Jeśli bowiem zaniedba ten obowiązek, wówczas pozostaje już tylko jedno: strajk. Utworzona zaledwie przed kilku laty firma „Korek Izraelski sp. z o.o.", zalicza się dzisiaj do najbardziej efektywnych przedsiębiorstw współtworzących prosperity naszej gospodarki. Pokrywa ona nie tylko rodzime zapotrzebowanie na korek, lecz zadomowiła się również na przykład na Cyprze i zdobyła tamtejszy rynek. Oczywiście, firma cieszy się szczególną przychylnością władz izraelskich i za każdego dolara z eksportu otrzymuje subwencję w wysokości 165%. Należy jednak wziąć pod uwagę, że stosowane przez nią surowce pochodzą ze Szwajcarii, a zatrudniani przez nią pracownicy zrzeszeni są w związkach zawodowych. W każdym razie „Korek Izraelski" uchodzi za przedsiębior- 184 stwo doskonale zarządzane i w najwyższym stopniu rentowne, którego zyski mogą jeszcze gwałtownie wzrosnąć, gdy wreszcie uda nam się osiągnąć od dawna upragniony cel — przyłączenie do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Początek kryzysu można określić z dokładnością do jednego dnia. Było to 27 września. Tego dnia pan Steiner, założyciel spółki i prezes rady nadzorczej, kazał wezwać wybranego przez związek zawodowy przewodniczącego rady zakładowej, niejakiego Józefa Ginzberga, i powiedział do niego, co następuje: — Ginzberg, teren zakładów jest w nocy pozbawiony wszelkiego dozoru. Właściwie to cud, że jeszcze nas nie rozgrabiono. Wprawdzie to nie wchodzi w zakres pańskich kompetencji, ale dla porządku informuję pana, że postanowiliśmy zatrudnić stróża nocnego. — Jak to nie wchodzi w zakres moich kompetencji? — zdziwił się Józef Ginzberg. — Naturalnie, że wchodzi w zakres moich kompetencji, Steiner. Przecież rada zakładowa musi najpierw wyrazić zgodę na takie posunięcie. — Nie potrzebuję pańskiej zgody, Ginzberg — odrzekł Steiner. - Ale jeśli przywiązuje pan do tego taką wagę, proszę bardzo. Kontrowersja okazała się zbyteczna. Rada zakładowa jednogłośnie wyraziła zgodę na zatrudnienie pewnego starszego pracownika fabryki nazwiskiem Treibisz w charakterze stróża nocnego, pod warunkiem jednak, że otrzyma on stosowny dodatek za pracę w nocy, a jedna trzecia jego poborów zostanie zwolniona od podatku — i niech gazety wypisują sobie, co im się żywnie podoba. Rada nadzorcza przystała na te warunki i stary Treibisz zaczął pełnić straż nocną. 185 I*- Następnego dnia zjawił się u przewodniczącego rady zakładowej. — Ginzberg — powiedział — ja się boję. Kiedy tak siedzę przez całą noc sam jak ten palec, bardzo się boję. Przewodniczący rady zakładowej bezzwłocznie powiadomił o tym właściciela firmy, który dostarczył kolejnego dowodu swojej antypracowniczej postawy: zażądał bowiem, żeby Treibisz, który najwyraźniej jest za stary, zbyt tchórzliwy albo z innych powodów nie nadaje się na posadę stróża nocnego, wrócił na poprzednie stanowisko. Nie docenił jednak Józefa Ginzberga: — Co pan sobie właściwie wyobraża, Steiner? Nie może pan przerzucać człowieka z miejsca na miejsce, jakby to był kawałek korka! Poza tym znaleźliśmy już pomocnika dla Treibisza i nie mamy zamiaru odprawiać go z kwitkiem tylko dlatego, że pan jest aspołeczny. W interesie pańskich dobrych stosunków z pracobiorcami zwracam się do pana z usilną sugestią, żeby wykazał pan zrozumienie dla trudnej sytuacji tego starego człowieka i zatrudnił drugiego stróża. Firma Steinera miała stosunkowo niskie koszty produkcji, około trzydziestu piastrów na korek, a on sam nie był zainteresowany pogarszaniem klimatu w zakładzie. Następnej nocy w niewielkim pomieszczeniu, gdzie za dnia składowano gotowe do wysyłki partie dostaw detalicznych, siedziało już dwóch stróżów. Ginzberg spytał Treibisza, czy teraz wszystko jest w porządku. — O tyle, o ile — odparł Treibisz. — Kiedy tak siedzimy przez całą noc, chce nam się jeść. Musimy mieć bufet. Tym razem konflikt pomiędzy Steinerem i przewodniczącym rady pracowniczej miał znacznie poważniejszy charakter. Rada nadzorcza byłaby może nawet skłonna zatrudnić kucharkę, zaopatrującą obu stróżów w kawę i gorącą zupę. Ale Ginzberg żądał na dodatek zatrudnienia elektryka, który włączałby światło wieczorem, a wyłączał rano — tego było już za wiele. — Jeszcze czego?! — uniósł się Steiner. — Czyżby stróże nie potrafili się obchodzić z kontaktem? — Po pierwsze, Steiner, niech pan na mnie nie pokrzykuje, bo mnie to nie wzrusza — odrzekł Ginzberg z charakterystycznym dla siebie opanowaniem. — A po drugie, stróże potrafią się doskonale obchodzić z kontaktem, bo nie są małymi dziećmi. A jednak! Włączanie i wyłączanie urządzeń elektrycznych trzeba uznać za dodatkową czynność służbową i wydaje się stosowne, by wykonywała ją przeszkolona w tym zakresie siła fachowa, Steiner! Jeśli dyrekcja chce zatrudniać dwóch stróżów nocnych, rada zakładowa nie ma nic przeciw temu. Ale żaden stróż nie jest zobowiązany do wykonywania dodatkowych czynności w charakterze elektryka. — Ginzberg — powiedział Steiner — podejmowanie takich decyzji leży wyłącznie w gestii dyrekcji. — Steiner — powiedział Ginzberg — w takim razie musimy przedłożyć sprawę komisji rozjemczej. I tak też się stało. Jak można było oczekiwać, obie strony powoływały się na paragraf 27, ust. 1 układu zbiorowego, który stwierdza: „(...) pracodawcy przysługuje prawo wprowadzania wszelkich środków technicznych w obrębie zakładu, o ile nie wynikają z tego zmiany warunków pracy". — A widzi pan - powiedział Ginzberg. - Z tego wynikają zmiany, panie Steiner. — Nie wynikają żadne zmiany, panie Ginzberg. — Wynikają! 186 187 — Nie wynikają! Po tej urozmaiconej dyskusji trwającej trzydzieści sześć godzin, sekretarz właściwych związków zawodowych zaproponował pewien kompromis, który uwzględniał stanowisko klasy robotniczej, pozwalając równocześnie zachować twarz firmie „Korek Izraelski". Innymi słowy: należy zatrudnić zarówno kucharkę do bufetu nocnego, jak i wysoko wykwalifikowanego elektryka, w rzeczywistości jednak włączaniem i wyłączaniem światła zajmowałby się nie elektryk, lecz kucharka, natomiast elektrykowi pozostawiono by jedynie nadzór techniczny. — Pragnę dać wyraz — oświadczył sekretarz po uroczystym podpisaniu porozumienia — mojej najszczerszej nadziei i przekonaniu, że od tej chwili w tym niezwykle istotnym sektorze naszego rodzimego przemysłu nie będzie już dochodziło do nieporozumień, a wszystkie konstruktywne siły będą się mogły w przyszłości poświęcić wielkim celom naszej nowej polityki gospodarczej, to znaczy wzrostowi produkcji, zamrożeniu płac i... W tym miejscu Ginzberg mu przerwał i ceremonia dobiegła końca. Następne dwa dni przebiegły bez zakłóceń. Trzeciego natomiast przewodniczący rady zakładowej ponownie został wezwany do prezesa rady nadzorczej, który powitał go wymachując dużą kartką papieru: — A cóż to znowu jest? — wycedził. — Co to znaczy?! — Ultimatum — odparł Ginzberg. — Bo co? Papier w ręku Steinera zawierał postulaty czterech pracowników nocnej zmiany, którzy wybrali na swojego przedstawiciela najstarszego rangą stróża nocnego Treibisza. Oto najistotniejsze punkty: 188 1) Zatrudnienie wykwalifikowanego portiera, do którego obowiązków należałoby otwieranie i zamykanie bramy dla nocnej zmiany; 2) Piętnastoprocentowa podwyżka tej części płacy, o której nie jest informowany urząd skarbowy, przy czym stosowne spreparowanie bilansu pozostawia się dyrekcji; 3) Zakupienie młodego, silnego, przeszkolonego psa; 4) Renty i ubezpieczenia; 5) Zakupienie wystarczającej ilości koców i materacy. Powyższe postulaty zostały określone przez ich twórców jako „absolutne minimum". W wypadku niesatysfakcjonują-cej reakcji rady nadzorczej zapowiedziano podjęcie stanowczych kroków. — Ginzberg — wyrzęził Steiner — nigdy nie przystanę na tak bezczelne żądania. Prędzej zamknę fabrykę, słowo honoru. — Byłby to lokaut zastosowany wobec robotników chronionych układem zbiorowym. Związek zawodowy nigdy do tego nie dopuści. A tak w ogóle, to kim pan jest, Steiner, żeby bez przerwy nam grozić? — Kim jestem?! Właścicielem tej firmy! Jej założycielem! I dyrektorem! — Ta infantylna postawa nie zasługuje nawet na uśmiech politowania. Fabryka należy do tych, którzy w niej pracują. — A kto tu jeszcze pracuje? Pan to nazywa pracą? Jeśli wyprodukowanie jednego korka do butelki kosztuje nas już 5 5 piastrów? Józef Ginzberg przechadzał się przez chwilę po gabinecie, nim zatrzymał się przed Steinerem: — Steiner - powiedział zasmuconym głosem — Jest pan zwolniony. Niech pan odbierze ostatnie pobory i znika stąd jak najszybciej... 189 Wszelako Ginzberga spotkał srogi zawód: branżowa grupa korkowców ze związku zawodowego nie zgodziła się na zwolnienie Steinera. — Towarzyszu Ginzberg — oświadczyli mężowie zaufania na samym początku zaimprowizowanej narady — człowieka, który dysponuje piętnastoletnim doświadczeniem na stanowisku kierowniczym nie można wyrzucić bez wypłacenia znacznej odprawy. Dlatego też sugerowalibyśmy raczej, abyś zrezygnował z tego czy innego punktu ultimatum. Czy nie można by, na przykład, zrezygnować z młodego, przeszkolonego psa? — Towarzysze — sucho odparł Ginzberg — jesteście pachołkami kapitalizmu monopolistycznego, lokajami klasy panującej i zdrajcami interesów klasy robotniczej. Przy następnych wyborach zapłacicie za to słony rachunek, towarzysze! I z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Grupa Treibisza już od trzech dni stosowała taktykę biernego oporu. Obaj stróże nocni przeprowadzali obchód wolnym, wręcz żółwim krokiem, kucharka gotowała zupę na małym ogniu i podawała ją łyżeczką do herbaty. Kiedy doszło do manifestacji solidarności pokrewnych grup branżowych i pracownicy browaru oraz klubu nocnego przeprowadzili dwuminutowy strajk ostrzegawczy, do akcji wkroczyła Komisja Krajowa związków zawodowych. Kapitalista, który doprowadził do tej konfliktowej sytuacji, został wezwany na posiedzenie odbywające się w siedzibie związków, gdzie próbowano mu przemówić do rozsądku: — W gruncie rzeczy chodzi tu o rzecz błahą, towarzyszu Steiner. Niechże pan okaże trochę serca staremu towarzyszo- 190 wi Treibiszowi! Proszę podwyższyć część jego poborów w taki sposób, żeby nie dowiedzieli się o tym towarzysze od podatku dochodowego. Materace i koce może pan otrzymać z naszych zasobów wczasowych, a na portiera i psa może uda się uruchomić pieniądze z funduszu rozwoju. Co się zaś tyczy emerytur — zanim członkowie grupy Treibisza przejdą w stan spoczynku, tak czy inaczej straci pan już wszelkie prawa własności do swojej fabryki i to wszystko przestanie pana obchodzić. Niechże pan będzie rozsądny. Steiner pozostał nieugięty: — Nic z tego, panowie. Uwolnijcie mnie od bandy Treibisza, a wtedy porozmawiamy. — Ostatnia propozycja ugodowa, towarzyszu Steiner. Odpuścimy panu kupno psa, jeśli dowiedzie pan w sposób niezbity, że jest zbędny. Ale w tym celu musiałby pan przestawić całą produkcję na nocną zmianę. I w ten sposób „Korek Izraelski sp. z 0.0." przeszła na pracę w nocy. Załoga składała się z jednej zmiany i obejmowała wszystkich sześciu pracowników, sekretarkę i samego pana Steinera. Początkowo były pewne problemy, jako że czas pracy kolidował z niektórymi kursami wieczorowymi Uniwersytetu Ludowego lub wydarzeniami kulturalnymi, ale trudności pokonano za pomocą innowacji technicznych i długoterminowej pożyczki rządowej. Przedsiębiorstwu udało się nawet ustalić cenę korka eksportowego na funta za sztukę. Ostygły rozpalone umysły, produkcja uległa normalizacji. Pewnej nocy prezes rady nadzorczej wezwał do siebie przewodniczącego rady zakładowej i powiedział co następuje:. 191 — Ginzberg, teren zakładów przez cały dzień jest pozbawiony wszelkiego dozoru. Wprawdzie to nie wchodzi w zakres pańskich kompetencji, ale dla porządku informuję pana, że postanowiliśmy zatrudnić stróża... Co jest dobre dla Żydów? Bycie Żydem to nie stan, tylko profesja jak — powiedzmy — profesja meteorologa. Zawsze trzeba umieć możliwie dokładnie przepowiedzieć, kiedy rozpęta się najbliższa burza i gdzie uderzy najbliższy piorun, i czy przypadkiem nie można by go jednak skierować w inną stronę. — No i proszę. Sprawiedliwość zatriumfowała. — Dzięki Bogu. — Lyndon Johnson został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych przytłaczającą większością głosów, a Barry Goldwater poniósł haniebną klęskę. Dostał w sumie 39% głosów, to znaczy niewiele więcej niż nasz własny rząd w ostatnich wyborach. — Nieprawdopodobny blamaż! — W rzeczy samej. Ale my możemy się z tego tylko cieszyć. Johnson to lojalny przyjaciel naszego kraju, Goldwater natomiast zawsze dystansował się od Izraela. Prawdopodobnie z powodu żydowskiego pochodzenia. — Całkowicie zrozumiała reakcja psychologiczna. Naprawdę, możemy mówić o szczęściu, że zwyciężył Johnson. — Tak, gdyby tylko można było mieć pewność... Właśnie dlatego, że powszechnie znana jest sympatia Johnsona, jaką darzy Izrael, będzie teraz zmuszony okazywać wobec nas 13 — A fc Dawidzie T93 rezerwę. Choćby po to, żeby udowodnić, iż głosy żydowskich wyborców nie mają żadnego wpływu na jego politykę. — To niedobrze! — Z tego punktu widzenia byłoby dla nas nawet lepiej, gdyby wygrał Goldwater. Goldwater uchodzi za wrogo nastawionego do Izraela, skutkiem czego zmuszony byłby zabiegać o zmianę tej opinii. Kto wie, może nawet podjąłby próbę doprowadzenia do rokowań pokojowych pomiędzy nami a Arabami. — Hm. Właściwie to szkoda, że Johnson został prezydentem. Jeśli się temu dokładniej przyjrzeć, Goldwater byłby dla Żydów lepszy, ponieważ jest przeciw nim. — Zgadza się. Jednak z drugiej strony — gdyby Goldwater ujął się za nami, natychmiast wypomniano by mu żydowskiego dziadka. A wówczas tym bardziej musiałby udowodnić swoje wrogie nastawienie. Natomiast Johnson nie może wystąpić przeciw Żydom, bo inaczej spotkałby się z podejrzeniem, że tylko mamił proizraełską postawą, żeby pozyskać głosy żydowskich wyborców. — W takim razie to dobrze dla Żydów, że wybrano Johnsona. — Nie wiem. Przez swoje żydowskie pochodzenie Goldwater jest nam bliższy. — Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby Johnson miał żydowskiego dziadka?! — Uchowaj Boże! Żeby i on był przeciw Żydom? — Pan wybaczy, ale trochę to pogmatwane. Czy nie mógłby mi pan powiedzieć w jasnych, prostych słowach: co jest dobre dla Żydów? — Izrael. Ściśle według planu Naszym arabskim sąsiadom niejedno można zarzucić, ale co się tyczy organizacji życia wewnątrzpaństwowego, robią niesłychane postępy. Tam, gdzie jeszcze przed kilku laty panowała straszliwa anarchia, dziś wszystko jest starannie zaplanowane, nawet najdrobniejszy zamach. Fikcyjny wywiad z fikcyjną głową państwa arabskiego — Panie prezydencie, Abdul Abdel Abdallahu, pozwoli pan, że w imieniu gazety, którą reprezentuję, złożę panu najlepsze życzenia z okazji objęcia urzędu. Nasi czytelnicy byliby szczęśliwi, mogąc się czegoś dowiedzieć o pańskich planach na przyszłość. — Jeszcze nie zdążyłem szczegółowo opracować swoich planów, ale najbliższe miesiące poświęcę w głównej mierze na umacnianie naszej jedności narodowej. W tych dniach zarządzę amnestię dla komunistów i członków partii Bath. W ten sposób mam nadzieję usunąć wszelkie przeszkody, jakie nadal stoją na drodze realizacji naszych socjalistycznych celów. — A w dziedzinie ekonomii, panie prezydencie? — Lepsze wykorzystanie narodowych źródeł dochodu jest równie palącą potrzebą, jak rewizja naszych umów z zagranicznymi towarzystwami naftowymi. Natychmiastowe f wstrzymanie działań wojennych przeciwko Kurdom powinno stworzyć odpowiedni klimat dla niezbędnych reform w szkolnictwie. Mam nadzieję zrealizować te plany do połowy czerwca bieżącego roku. — Dlaczego akurat do połowy czerwca, jeśli wolno spytać? — Ponieważ w połowie czerwca zdemaskuję pierwszy spisek przeciwko mojemu rządowi. — Oficerowie Sztabu Generalnego? — Tym razem wyjątkowo nie. Na czele sprzysiężenia stoi komendant garnizonu Północnego Okręgu Wojskowego, jeden z moich niezawodnych towarzyszy walki, którego w przyszłym tygodniu mianuję nawet generałem brygady. — Czy spisek zakończy się powodzeniem? — Nie. Brat komendanta garnizonu zdąży przekazać wiadomość tajnej policji. Zaraz potem zacznie się bezwzględna czystka w korpusie oficerskim i masowe aresztowania wśród komunistów i członków partii Bath. Własnoręcznie powieszę przywódcę rebeliantów. Ale to informacja poufna. Proszę o tym nie wspominać w pańskim tekście. — Wedle życzenia, panie prezydencie. Kiedy zakończą się czystki? — Mniej więcej w połowie sierpnia. 20 sierpnia polecę do Kairu, żeby omówić z prezydentem Nasserem kwestię zjednoczenia naszych siostrzanych republik i wyzwolenia Palestyny. Jestem pewny, że rozmowy odbędą się w przyjaz- > nej atmosferze. Na nieszczęście akurat w najważniejszym momencie rokowań otrzymamy informację o nowej ofensywie jemeńskich rojalistów. To jednak nie powinno mi przeszkodzić w powrocie z Kairu z dokładnymi planami natychmiastowego zjednoczenia naszych państw. — Więc z końcem sierpnia będziemy już zjednoczeni z Egiptem? — Niestety nie. Kiedy będę wygłaszał mowę do absolwentów szkoły kadetów, zostanie przeprowadzony zamach, a seria z pistoletów maszynowych... — Na Allaha! — Nie ma powodu do niepokoju. Ofiarą zamachu padną jedynie minister obrony i dowódca 6 Dywizji Piechoty. Ja zadowolę się lekkim postrzałem w lewy bark i już z łóżka szpitalnego wygłoszę przez radio orędzie do narodu. Orędzie to, nad którym notabene zacząłem już pracować, nagram w najbliższych dniach na taśmę, żeby było dostępne bez względu na sytuację. — Czy mogę dowiedzieć się czegoś na temat treści orędzia, panie prezydencie? — W pierwszych słowach dziękuję Allahowi za ocalenie mojego życia i naszego kraju. Później zapowiem szeroko zakrojoną czystkę wśród proegipskich sił w korpusie oficerskim, które wykorzystały moje spotkanie w Kairze do zorganizowania zamachu. — Czy już wiadomo, kto wspomoże pana w przeprowadzeniu tej czystki, panie prezydencie? — Dowódca wojsk pancernych. Z wdzięczności mianuję go w połowie września moim zastępcą, czego w połowie listopada gorzko pożałuję. Ale wówczas będzie już za późno. — A do tego czasu, panie prezydencie? — Do tego czasu dokonam nacjonalizacji banków i nieprzewidzianej masakry wśród zwolenników lewicy. Proces, który zaraz potem nastąpi, będzie transmitowany przez radio, egzekucje zaś przez telewizję. W sumie powieszonych zostanie dziewięciu przywódców komunistycznych. 196 '97 — Znów dokona pan tego własnoręcznie? — Tym razem nie. W owym czasie będę prowadził w Moskwie rokowania z towarzyszami radzieckimi w sprawie nowych dostaw broni. Będzie mi towarzyszył zastępca szefa Sztabu Generalnego. — A nie sam szef Sztabu Generalnego? — Będzie potrzebny w kraju. Musi przygotować zamach na moje życie, który odbędzie się w pierwszej połowie października. — Pistolet maszynowy? — Bomby. Dowódca naszych sił powietrznych skorzysta z tego, że ponownie rozgorzały walki z Kurdami i rankiem 6 października zbombarduje moją prywatną rezydencję. — Czy pańskie zwłoki zostaną odnalezione w gruzach, panie prezydencie? — Nie. Zgodnie z planem zostanę niemal cudem ocalony, gdyż akurat w chwili, gdy bomby spadną na mój gabinet, będę przebywał w piwnicy. Z fotela, na którym pan teraz siedzi, i z regału po pańskiej prawicy zostaną tylko drzazgi. — Więc jeśli dobrze zrozumiałem, stanie się to 6 października? — Oczywiście zawsze trzeba przyjmować dwu-, trzydniową tolerancję. Ale w moim terminarzu nie zajdą żadne istotne zmiany. Tu, w tym niewielkim notesie, wszystko jest dokładnie zapisane... spójrzmy... tak. Na połowę października program przewiduje szeroko zakrojoną czystkę, potem nastąpi czystka jeszcze szerzej zakrojona, a pod koniec października zostanie stracony minister sprawiedliwości. — Spisek? — Nie, pomyłka. Zaraz potem krwawa rzeź, powszechny zakaz opuszczania domów, jeszcze jedna rzeź i stan oblężenia. 198 Zostanie aresztowany gubernator okręgu południowo-za-chodniego. 1 listopada przybędzie ze Stanów Zjednoczonych misja dobrej woli, by w ramach pomocy zaoferować nam poważniejszą sumę, której wysokość właśnie zaaprobowałem, podpisze z nami również nową umowę na dostawy broni, a termin płatności zostanie odroczony w zamian za kolejną ratę pomocy. Spisek nowego ministra sprawiedliwości spełznie na niczym. — A na kiedy, panie prezydencie, przewidziany jest pański upadek? — Według planu powinien nastąpić pomiędzy 8 a 11 listopada. — Zastępca szefa Sztabu Generalnego? — Będzie zamieszany w sprawę. Ale główną rolę odegra dowódca wojsk pancernych, którego we wrześniu tak nierozważnie uczyniłem swoim zastępcą. — Rozumiem. Czy wolno spytać, jak to się odbędzie? — Pod pretekstem rutynowych ćwiczeń oddziały zmotoryzowane zajmą budynek stacji radiowej. Mój kuzyn, którego w październiku mianuję ministrem spraw wewnętrznych, skieruje orędzie do narodu i nazwie mnie... momencik, to też gdzieś muszę mieć... właśnie. Nazwie mnie: „psem o skrwawionych łapach" i „śmierdzącym szakalem na służbie zagranicznych hien". Na koniec zaapeluje o jedność narodową. — Bardzo rozsądnie, panie prezydencie. Jeszcze tylko jedno drobne pytanie: skoro zna pan dokładną datę puczu, dlaczego nie rozkaże pan, by wysadzono w powietrze rozgłośnię radiową, zanim zostanie zajęta przez rebeliantów? — W samej rzeczy wydam taki rozkaz. Ale mój najbardziej niezawodny i zaufany człowiek, odpowiedzialny za rozgłośnię dowódca garnizonu, przejdzie niestety na stronę rebeliantów. - Szkoda. Będzie pan walczył, panie prezydencie? - Nie. Tchórzliwie ucieknę w pidżamie w niebieskie paski. Według moich obliczeń powinienem zostać pojmany w dwa dni później, akurat w chwili, gdy w kobiecym przebraniu będę próbował dostać się do kryjówki poza obrębem stolicy. Wkrótce potem zostanę ścięty. - Czy pańskie zwłoki będę włóczone po ulicach? - Oczywiście. Przynajmniej po głównych. - A pańskie plany na dalszą przyszłość, panie prezydencie? - Kończą się mniej więcej w tym miejscu. Moja misja przywódcy tego kraju będzie już wówczas spełniona. - A kto, jeśli pan pozwoli, będzie pańskim następcą? - W swoim testamencie polecam dowódcę garnizonu, tego, którego sam mianowałem i który mnie później zdradził. - Jakie będą jego plany? - Wedle moich przypuszczeń: umocnienie jedności narodowej, powszechna amnestia dla komunistów i członków partii Bath, wyzwolenie Palestyny - ale może lepiej będzie, jeśli spyta go pan osobiście, mniej więcej około 15 listopada. Ja ponoszę odpowiedzialność tylko za własne plany. A teraz wybaczy pan, ale muszę odebrać paradę zwycięstwa. Sztuka i gospodarka Do licznych niebezpieczeństw, jakie zagrażają naszemu państwu, doszło ostatnio niebezpieczeństwo intensywnego rozwoju przemysłowego. Jeśli zdarzy się, że upłynie cały tydzień bez otwarcia nowej fabryki, nasz minister zaczyna odczuwać w dołku dręczące uczucie pustki, które wymaga natychmiastowych środków zaradczych. MINISTER FINANSÓW Coś jeszcze? DORADCY Ministerstwo Oświaty ponawia swój nie rozpatrzony od dwóch lat wniosek o przyznanie jednorazowej subwencji w wysokości 75 000 funtów na potrzeby Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją Jozue Bertiniego. W uzasadnieniu wniosku, podobnie jak dwa lata temu, napisano, że działalność tego stowarzyszenia muzycznego stanowi cenny wkład w życie kulturalne naszego kraju i... MINISTER FINANSÓW Coś jeszcze? Jeśli się nie mylę, to jest Ministerstwo Finansów, a nie Komisja Kultury. DORADCY Orkiestra Kameralna przedłożyła dotychczas Ministerstwu Finansów łącznie siedem podań o subwencję. MINISTER FINANSÓW Jeśli o mnie chodzi, to mogą sobie przedłożyć jeszcze tuzin. Najwidoczniej mają nas z:i złotego cielca, który każdej trupie wędrownych artystów pozwoli się... no, nie można powiedzieć: wydoić, ale w każdym razie pozwoli się. Co oni sobie właściwie wyobrażają? DORADCY Koncerty muzyki kameralnej z natury rzeczy gromadzą niewielką publiczność i skazane są na subwencje. MINISTER FINANSÓW Panowie, niech przemówią liczby. Jak często oni występują z tą swoją muzyką kameralną? To znaczy: ile dają koncertów? DORADCY Około czterdziestu rocznie. MINISTER FINANSÓW Ile mniej więcej miejsc znajduje się w przeciętnej sali koncerowej? DORADCY Z danych na ten temat wynika średnia 48 5 miejsc. Ale nie zawsze udaje się sprzedać wszystkie bilety. MINISTER FINANSÓW Dziękuję. Właśnie, tak to sobie wyobrażałem. Czterdzieści razy 483 daje 19 320, a od tego trzeba jeszcze odjąć miejsca nie zajęte. I dla tej żałosnej liczby mielibyśmy uruchomić subwencję? Przecież i tak już musimy utrzymywać operę. Czy ten pan Bretoni, czy jak mu tam, wpadł już kiedyś na pomysł, żeby zasięgnąć rady w Instytucie Poprawy Wskaźników Produkcji? DORADCY Prawdopodobnie nie. MINISTER FINANSÓW Tak właśnie myślałem! W końcu o wiele łatwiej i wygodniej biegać do rządu i domagać się subwencji, prawda? Nie, panowie, w ten sposób nie buduje się państwa. Szefowie tego deficytowego przedsięwzięcia powinni zadać sobie trochę trudu i wprowadzić rozsądny system produkcji. Obniżenie kosztów przy jednoczesnym zwiększeniu wydajności. Redukcja wypłat, obłożenie biletów narzutem, zróżnicowanie prowizji. I w ogóle. Wtedy będą konkurencyjni. DORADCY Chcielibyśmy zwrócić uwagę, że orkiestra Bertiniego określana jest przez krytyków i rzeczoznawców jako najlepsza w swojej kategorii i cieszy się międzynarodowym uznaniem. MINISTER FINANSÓW Międzynarodowe uznanie! A ile to będzie w funtach? I co to za fachowcy, którzy nie mają pojęcia, że przedsiębiorstwo przynoszące straty nie może się utrzymać przy życiu? DORADCY Ale z artystycznego punktu widzenia... MINISTER FINANSÓW Ja nie jestem artystą, panowie, tylko ekonomistą. Przechodzimy do następnego punktu! Co tam jeszcze mamy? DORADCY Ofertę włoskiego producenta tekstyliów, który chciałby otworzyć w Izraelu fabrykę tworzyw sztucznych. MINISTER FINANSÓW Doskonale! Pierwsza izraelska fabryka tworzyw sztucznych! DORADCY Nie pierwsza. Mamy już trzy. MINISTER FINANSÓW W takim razie powinno się jeszcze znaleźć miejsce dla czwartej. DORADCY W ubiegłym miesiącu dwie z tych trzech fabryk wstrzymały produkcję z łączną stratą 4,6 miliona. MINISTER FINANSÓW Panowie wybaczą, ale niektóre sprawy są ważniejsze niż sucha statystyka. DORADCY Mimo to musimy podać jeszcze kilka liczb. Wioski producent żąda dziewięciu milionów kredytu, wyrażając w zamian gotowość zainwestowania w fabrykę pięciu milionów. MINISTER FINANSÓW Sprowadzi nowe maszyny? DORADCY Najprawdopodobniej. MINISTER FINANSÓW Duże, piękne maszyny, tak? DORADCY O ile nam wiadomo, są raczej niewielkie i płaskie. 203 MINISTER FINANSÓW Ale mają piękne, duże pokrętła, które staną się dźwignią naszego przemysłu. Hebrajskie sztuczne tworzywo zdobędzie rynki światowe. Tworzywo z godłem naszego państwa. Madę in Israel. Co to jest tworzywo sztuczne? DORADCY Materiał z tworzywa sztucznego. MINISTER FINANSÓW Nic nie szkodzi. Czyż mamy sobie zaprzątać głowę szczegółami, gdy przed oczyma naszej duszy zakwita wizja tego kamienia milowego na drodze do niezależności gospodarczej? DORADCY Dlaczego mamy... MINISTER FINANSÓW Panowie, uszami duszy słyszę szum maszyn, włączających się w proces produkcji, widzę setki wysoko wykwalifikowanych robotników, którzy... DORADCY ... zamykać dwie fabryki, żeby... MINISTER FINANSÓW A z maszyn płynie nie kończący się strumień produktu tkackiego o niezrównanej delikatności, lśniący i błyszczący w słońcu niby złote runo, którego jasny blask prowadzi nasz naród na szczyty... Wsłuchajcie się panowie w cudowną muzykę tych dwóch słów: Sztuczne tworzywo! Sztuczne tworzywo! DORADCY Ale żeby tak od razu dziewięć milionów funtów... MINISTER FINANSÓW Ach, proszę dać spokój tym małostkowym kalkulacjom! Czyż jesteście panowie do cna wyzuci z wrażliwości na wzniosłą muzykę, która w tym wszystkim rozbrzmiewa? Na nową, zwróconą w przyszłość muzykę, twórczą sztukę... DORADCY Z ekonomicznego punktu widzenia... MINISTER FINANSÓW Ja nie jestem ekonomistą, panowie, tylko artystą. Listy otwarte Poniższe teksty prezentują stanowisko, jakie Ephraim Kishon zajmował w czasie wojny izraelsko-arabskiej i bezpośrednio po niej. Pierwszy z tych tekstów, których było znacznie więcej, ukazał się trzeciego dnia wojny (7 czerwca), ostatni zaś 22 czerwca 1967 roku w hebrajskiej gazecie „Ma'ariw" *. Do króla Husseina Drogi Królu! Proszę wybaczyć ten poufały zwrot, ale wie Pan przecież, że jest nam bliski nie tylko ze względu na położenie geograficzne. Już od dawna mieliśmy do Pana pewną słabość. Zawsze dawaliśmy do zrozumienia, że uważamy Pana za lepszego od innych arabskich monarchów. Tron, na który jako pierwszy wstąpił Pański dziadek, a którego Pan tak dzielnie się trzyma, niejeden raz obroniliśmy, stosując rozmaite wybiegi, przed pożądliwymi zakusami Nassera. Uwaga Friedricha Torberga, tłumacza niemieckiej wersji książki. 205 Otaczaliśmy Pana troskliwą opieką i czułością. Brakowało tylko tego, żebyśmy zaczęli dostarczać Panu broń. A teraz -co też nagle w Pana wstąpiło, stary przyjacielu? Dlaczego musiał Pan pójść ręka w rękę właśnie z tym Nasserem, i to na dwa dni przed jego klęską? Z Nasserem, którego przez dwanaście lat umiał Pan trzymać na dystans? No i teraz spotkała Pana przykra niespodzianka. Nawiasem mówiąc, nie był Pan jedynym, który dał się nabrać. Wielcy, doświadczeni mężowie stanu podobnie jak Pan wdepnęli w pułapkę, którą po cichu majstrowaliśmy już od dawna, żeby wyprowadzić w pole naszych wrogów, a nawet naszych przyjaciół. A może naprawdę Pan sądzi, że to wszystko nie zostało z góry ukartowane? Oj, Hussi, Hussi... A więc teraz kilka słów do Pańskiej wiadomości: Przed sześciu czy siedmiu laty podjęliśmy decyzję o przywróceniu Staremu Miastu Jerozolimie jego pierwotnego przeznaczenia i o zniesieniu tego wymuszonego podziału, który odczuwaliśmy jako sprzeczny z naturą wynik skierowanej przeciw nam wojny zaczepnej. Ale, tak sobie powiedzieliśmy, żeby to osiągnąć, znów musimy zostać zaatakowani. Lecz w jaki sposób, tak się zastanawialiśmy, mamy skłonić Arabów, żeby nas zaatakowali? Przecież ani im to w głowie. Mają zupełnie inne zmartwienia. I w żadnym wypadku czegoś takiego nie zaryzykują, dopóki rządzi u nas Ben Gurion. Sprawa była jasna: stary musiał odejść. W tym celu wymyśliliśmy aferę Lavona, tę nieudaną akcję szpiegowską, o której trochę napisaliśmy, a trochę nie, przypomina Pan sobie. Z satysfakcją stwierdziliśmy, że ta niejasna sprawa została powszechnie uznana za rzeczywisty powód dymisji starego. Początek był zrobiony. Później zaczęliśmy kształtować wizerunek Lewiego Eszkola jako miękkiego ugodow- 206 ca. To też się udało. Abba Eban również potrafił zdobyć podobną opinię. W ten oto sposób stopniowo naprowadzaliśmy Nassera na myśl, że nadszedł już czas, by zniszczyć nas w imię Świętej Sprawy i że łatwo sobie z nami poradzi. Pozostała już tylko jedna przeszkoda na drodze do realizacji naszych planów: Błękitne Hełmy Organizacji Narodów Zjednoczonych w strefie Gazy. Cóż, liczyliśmy na pomoc U Thanta — i zaprawdę, nie rozczarował nas. Oddziały ONZ zostały wycofane, Nasser zajął na półwyspie Synaj pozycje dogodne do ataku i zamknął cieśninę Madik Tiran, dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Ale to wszystko było dla nas tylko wstępem do odzyskania Starego Miasta Jerozolimy. To o nie szło nam w pierwszym rzędzie. A niezbędnym warunkiem realizacji tego celu było Pańskie, drogi Królu, sprzymierzenie się z naszym kochanym Nasserem. Przede wszystkim z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy ten pakt zostanie wreszcie zawarty. Mijał dzień za dniem, a nic się nie działo. Napięcie stawało się nie do zniesienia. Zastosowaliśmy najbardziej podstępne środki, żeby doprowadzić do zawarcia przymierza, poprosiliśmy wielkie mocarstwa morskie o ochronę prawną, żeby umożliwić im publiczne złamanie układów, przekonaliśmy de Gaulle'a, żeby przestał nas wspierać. Ach, czegóż to nie zrobiliśmy, żeby Panu i Nasserowi ułatwić wzajemne zbliżenie! I w końcu się udało! Poleciał Pan do Kairu, w imię braterstwa broni ucałował Nassera w oba policzki, powrócił do domu w towarzystwie starego przyjaciela Szukeiriego i rozkazał swoim oddziałom, by pomaszerowały przeciwko 207 nam. Wybiła nasza godzina. Wzięliśmy do rządu Mosze Dajana, a reszta to już historia. Szczerze bolejemy nad tym, że musiało się to odbyć Pańskim kosztem, drogi Królu, ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Wobec naszej gorącej tęsknoty za Jerozolimą nawet my sami jesteśmy bezradni. Od dwóch tysięcy lat owa tęsknota wpisana jest w nasze modlitwy, zaś od dwudziestu nadaje kształt naszym wyobrażeniom i potrzebom życiowym. Można by nawet mówić o nerwicy natręctw. Za każdym razem, gdy ktoś nazywa Jerozolimę „świętym miastem", wzdrygamy się i zadajemy sobie pytanie, któż to właściwie uczynił z niej owo święte miasto. A wówczas zapominamy o wszystkim. Zapominamy, że Jerozolima zawsze była podzielona na dwie części, że Brama Mandel-bauma zawsze była dla nas jedynym dostępnym połączeniem obu części miasta, że z części arabskiej zawsze strzelano do części żydowskiej — krótko mówiąc zapominamy, że zgodnie z prastarą tradycją Jerozolima związana jest z czcigodnym królestwem Jordanii. Jesteśmy niepoczytalni. Kiedy wczoraj pod Ścianą Płaczu zadęto w szofar, ponad dwa miliony dorosłych ludzi rozpłakało się jak dzieci. Prosimy o wyrozumiałość, drogi Królu. Nie chcemy chować do Pana urazy z powodu tych okropnych rozkazów, którymi wzywał Pan swoich żołnierzy do zniszczenia naszego narodu. W końcu Pan również działał w sytuacji przymusowej. Ale teraz i my i Pan już się od tego przymusu uwolniliśmy. Może powinniśmy skorzystać z okazji i zacząć wszystko od nowa? Panu również dobrze by to zrobiło. Niech Pan się już nie da nabierać swoim egipskim przyjaciołom, którzy mężnie walczyli do ostatniego Jordań-czyka, i niech Pan wykorzysta cichą sympatię, jaką nadal Pana 208 darzymy. Oczekujemy Pańskiej odpowiedzi. Jerozolima, poste restante. Do Gamala Abdela Nassera Drogi Gamalu! Zmuszony jestem zwrócić się do Ciebie tą drogą, gdyż normalny ruch pocztowy pomiędzy naszymi krajami nie został jeszcze przywrócony. Mam jednak nadzieję, że ten stan nie potrwa długo. Wiem, że wyobrażałeś to sobie zupełnie inaczej. Kiedy oświadczyłeś całemu światu, co zamierzasz z nami zrobić, a cały świat z założonymi rękami przyglądał się Twoim przygotowaniom, musiałeś być przekonany, że wszystko pójdzie po Twojej myśli. Wierzyłeś, że damy się wyrżnąć w pień, i co najwyżej będziemy błagać o pomoc w przedpokojach ONZ: «Przepraszamy najmocniej, ale to pozostaje w sprzeczności z ustępem takim to a takim Karty... najmocniej przepraszamy, ale przecież chronią nas układy i gwarancje... przecież wówczas, w roku 1956, uroczyście nas zapewniano...» i tak dalej, i tak dalej. Cóż, dziś wszystko jest inne niż wówczas, na szczęście zdążyliśmy to w porę zrozumieć. I to właśnie Tyś nam zwrócił na to uwagę. Twoje żądne krwi pogróżki były aż nadto wyraźne: «Mamy teraz rok 1967, a nie 1956, niech Izraelczycy przyjmą to do wiadomości!» Zastosowaliśmy się do Twojej rady. Bardzo nam w tym pomógł fakt, że wielkie mocarstwa morskie, gwarantujące nasze prawo do tranzytu, powiadomiły nas, że są przeciwne prowokacyjnemu wykorzystywaniu owego prawa, i zalecili, abyśmy na drodze pokojowej zawarli porozumienie w sprawie procedury naszej zagłady. Wykorzystaliśmy zatem wszelkie kanały dyplomatyczne i rzeczywiście odnieśliśmy sensacyjny sukces: okazało się, że Ameryka, nasz partner, który udzielił nam gwarancji na mocy układu, nie będzie tym razem przeciwko nam, lecz pozostanie neutralny. Fantastyczne, prawda? Z pewnością przeżyłeś niezapomniane chwile, drogi Gamalu. Nawet Twoje wnuki będą Cię kiedyś pytać: «Opowiedz nam, dziadku, jak to było wówczas, przed ósmą rano 5 czerwca 1967 roku?» A Ty im opowiesz, że do tej chwili każdy dzień był dniem zwycięstwa, dniem burzliwie oklaskiwanej chwały Twego niekwestionowanego przywództwa w świecie arabskim. I nie warto rekonstruować wszystkiego, co wydarzyło się potem. Ostatecznie człowiek nie wszystko może zapamiętać. Właśnie usłyszeliśmy w radiu, że Sowieci domagają się, aby obie strony wycofały się na pozycje w granicach swoich państw. Najwyraźniej odnosi się to do nas, ponieważ w obrębie naszych granic nie przebywa nikt poza nami. Dochodzimy więc do wniosku, że to oddziały izraelskie przekroczyły granice arabskie, innymi słowy, że przegrałeś wojnę. Drogi Gamalu, jeśli wolno ci coś radzić — od tej chwili powinieneś słuchać tylko radia kairskiego, które nadaje wyłącznie wiadomości o zwycięstwach. Muszę jednak przyznać, że mamy nad Tobą pewną niezasłużoną przewagę. Ty, drogi Gamalu, musiałeś koordynować wszelkie plany i posunięcia z tuzinem sojuszników. My natomiast nie mamy nawet jednego. Walczymy zupełnie sami. Oczywiście, w takiej sytuacji to żadna sztuka wygrać wojnę. Do generała de Gaulle'a Mon generał! Z pewnością wiedział Pan, że dziś do Pana napiszemy. Przecież Pan wszystko potrafi z góry przewidzieć. Piszemy do Pana z sercem pełnym smutku, choć jesteśmy przyzwyczajeni do rozczarowań i nie mamy żadnych złudzeń co do polityki międzynarodowej. Opinia narodów zawsze jest z nami, a ministrowie spraw zagranicznych zawsze przeciwko nam. To prawo wielkich liczb, zdążyliśmy się już z tym pogodzić. Ale że zdradził nas również Pan, mon generał, to jednak boli. Nie tylko dlatego, że łamanie słowa o wiele bardziej nie przystoi generałowi niż innym, którzy także złamali dane słowo. I nie tylko dlatego, że dotychczas uważaliśmy Pana za naszego jedynego prawdziwego przyjaciela i sojusznika. Chodzi o to, że Pańskie wiarołomstwo było również błędem politycznym, jakiego nigdy byśmy się po Panu nie spodziewali. Spoufalił się Pan z kilkoma żałosnymi, zbankrutowanymi dyktatorami i w zamian za pełne uznania poklepywanie po plecach oddał Pan sympatię całego wolnego świata, może nawet sympatię własnego narodu. Czy tak ma wyglądać rozsądna polityka? Tak postępuje chluba politycznej rozwagi, wielki Europejczyk de Gaulle, którego świetlany umysł opromieniał swym blaskiem całą Europę? Z żalem stwierdzamy, że również jako generał nie stanął Pan na wysokości zadania. Potępił nas Pan i uznał za agresorów, ponieważ rzekomo oddaliśmy pierwszy strzał. Ten idiotyczny frazes traktuje Pan bardzo poważnie, o wiele poważniej niż dane nam słowo. Ale nawet gdyby był Pan w prawie, mon generał — czy wolno spytać, jak Pan zachowałby się w podobnej sytuacji? Czy znacznie przeważa- jącym siłom przeciwnika, który zająwszy od dawna przygotowane stanowiska, ze wszystkich stron szykuje się, by Pana zniszczyć, pozwoliłby Pan w dodatku spokojnie wybrać najdogodniejszy dla niego moment, w którym zacznie strzelać? I z takim wyobrażeniem o strategii został Pan generałem? Jakie to smutne, gdy wódz naczelny zmienia się nagle w rekruta, a świetlany umysł w kieszonkową latarkę... Pańskim dobrym prawem jest robić wszystko, co uważa Pan za korzystne dla interesów Francji. Nam zaś pozostaje tylko prawo przełknięcia jednego z najboleśniejszych rozczarowań, jakie nas kiedykolwiek spotkały. Poza tym w polityce i w postawie Izraela nic się nie zmieni. O ile zdecyduje się Pan znów brać od nas pieniądze, nadal będziemy kupowali francuskie samoloty, nadal też będziemy kochać naród francuski, francuski język i francuską kulturę. Ale tego lata nie wyjedziemy do Paryża i na razie w ogóle nigdzie nie wyjedziemy. Przez wzgląd na Pana, mon generał. Mogłoby się przecież zdarzyć, że spotkałby Pan jednego z nas — i może wówczas nie mógłby Pan spojrzeć mu w oczy. Nie chcielibyśmy wprawiać Pana w zakłopotanie, mon generał. Do Kosygina Drogi Towarzyszu Kosygin! Może mi Pan wierzyć albo nie — ale nie dalej jak wczoraj rozmawiałem o Panu z moją małżonką. «Wiesz, co bym zrobił na miejscu Kosygina?» spytałem. — «Co?» odpowiedziała pytaniem moja połowica. — «Usunąłbym się» odparłem. — «Dlaczego?» spytała. I wtedy zacząłem jej tłumaczyć. Powinnaś sobie wyobrazić, powiedziałem, jak może się czuć drogi towarzysz Kosygin, gdy rozważa wydarzenia ostatniego czasu. A więc było sześćdziesiąt milionów Arabów, którzy mieli jeden cel: wymazać z mapy świata państwo Izrael i zepchnąć dwa i pół miliona Żydów do morza. Cóż, drogi towarzysz, jak całe rzesze innych postępowych ludzi, nieszczególnie lubi Żydów, ponieważ Żydzi utrudniają postęp. A utrudniają przez to, że traktują go poważnie, wierzą w Boga, w ludzkość czy też w sprawiedliwość. Poza tym bez przerwy zamieszani są w pogromy lub inne ciemne sprawy. Krótko mówiąc — utrudniają. Już choćby z tego powodu drogi towarzysz nie ma nic przeciwko planom Arabów. Szeroko otwiera się jego wielkie socjalistyczne serce i otwierają się jego miłujące pokój magazyny broni. «Bierzcie, bracia, bierzcie» powiada. I Arabowie zamawiają: «Proszę zapakować sto MIG-ów... i piętnaście nowiutkich okrętów podwodnych... a tych ślicznych zielonych wozów opancerzonych też chcielibyśmy jeszcze kilka tuzinów...» Słowem dostają wszystko, co człowiekowi jest po prostu niezbędne do życia. Oczywiście, niezbędne jest również odpowiednie przeszkolenie. A więc w Jemenie ćwiczy się rozstrzeliwanie Beduinów, ćwiczy się ataki bombowe na bezbronne wioski i — jako że chciałoby się wnieść swój drobny wkład — zastosowanie gazów trujących. Rezultat jest tak imponujący, że Narodom Zjednoczonym oraz ich stojącemu wysoko ponad zgiełkiem świata Sekretarzowi Generalnemu odbiera mowę. Kiedy już w rozmaitych zwycięskich marszach pojętni uczniowie dowiedli niezwykłej woli walki, nie ulegało wątpliwości, że są gotowi i zdolni zrealizować od dawna dojrzewające plany zniszczenia Izraela. Drogi towa- 14 — A fe Dawidzie rżysz daje więc swoje błogosławieństwo, drogi Sekretarz Generalny zostaje przyjęty w Kairze przez zachwycony tłum ogłuszającym okrzykiem «Chcemy wojny, chcemy wojny!», a ponieważ do jego zadań nie należy działanie wbrew woli narodów, natychmiast wydaje stosowne rozporządzenia: odsyła strażaków do domu, żeby nie stanowili zagrożenia dla pożaru. Teraz wszystko jest już przygotowane wedle życzenia, tylko Amerykanie, ci wieczni podżegacze wojenni, wciąż stoją na przeszkodzie, choć nie za bardzo. Drogi towarzysz sięga po słuchawkę prywatnego telefonu, żeby załatwić sprawę w intymnej rozmowie z prezydentem Johnsonem. «Po mojej stronie stoi dziesięciu wojowników, a po twojej też stoi jeden — powiada. — Jeśli żaden z nas nie będzie się w to mieszał, zwycięży sprawiedliwość.» Johnson, rad nierad, musi się ugiąć przed żelazną logiką tego wywodu. I zaczyna się. Kair donosi o ciężkich walkach ulicznych w Tel Awiwie, legion arabski właśnie zdobywa Jerozolimę, Syryjczycy równają z ziemią izraelskie osiedla, które od dawna ostrzeliwały ich stanowiska bojowe w górach. I drogi towarzysz zasypia ukołysany cudownym uczuciem, że znów został uczyniony wielki krok ku urzeczywistnieniu idei socjalizmu. Następnego ranka budzi się i woła szefa swojego wywiadu. «No — zapytuje — gdzież to stoją oddziały Nassera?» — «Na papierze — odpowiada ów. — Bo w rzeczywistości ucieka-ją.» - «A niepokonani legioniści jordańskiego socjaliz-mu?» — «Właśnie otrzymali od swego postępowego króla rozkaz, by zniszczyć wrogie czołgi zębami i paznokciami. Bo nic innego już im nie pozostało.» W tej chwili rozlega się telefon. Johnson zapytuje z Waszyngtonu, jak tam pogoda w Moskwie. I w tym właśnie 214 momencie, tak wyjaśniałem mojej małżonce, zdecydowałbym się wycofać, gdybym był Kosyginem. Doprawdy, drogi towarzyszu Kosygin, na niczym i na nikim nie można już polegać — ani na Johnsonie, ani na Arabach, ani nawet na Eszkolu. I on zmienił front. Przecież to potworna podłość z jego strony, że w ostatniej chwili zdecydował się dokooptować do rządu Mosze Dajana. Fiodorenko, Pański przedstawiciel w ONZ, miał całkowitą rację, gdy porównał nas do nazistów. I w ogóle jego mowa musiała zrobić głębokie wrażenie na wszystkich porządnych ludziach. Za każdym razem, gdy zerkał na swoją kartkę w poszukiwaniu inspiracji, znajdował słowa służące sprawie pokoju i postępu: «Agresorzy... gangsterzy... kłamcy... zbrodniarze wojenni... faszyści... naziści...» - któż potrafiłby się oprzeć sile takich argumentów? Czyż w tej sytuacji mogło coś zmienić wystąpienie naszego przedstawiciela Rafaela, który podstępnie i złośliwie przywołał wspomnienie roku 1940, gdy miał Pan pewne problemy z odparciem agresji fińskiego kolonializmu? Czy cokolwiek mógł zmienić fakt, że nasz minister spraw zagranicznych odczytał długą listę przypadków naruszania Karty ONZ, których dopuścił się Pański kraj w minionych latach? Prawdziwi prowokatorzy to my. Już choćby dlatego, że w ogóle istniejemy. I wie Pan co, drogi towarzyszu Kosygin? Nadal zamierzamy się tego trzymać. To były czasy! Teraz, gdy dobiegła końca łatwiejsza część wojny i najlepsze siły naszego społeczeństwa sposobią się do decydującej walki z partią „Rafi" *, z pewną nostalgią wspominamy owe niezapomniane dni, jakie dane nam było przeżyć przed wybuchem wojny i w czasie jej krótkiego trwania. Nagła odmiana naszego charakteru narodowego zaczęła się od wycofania oddziałów ONZ ze strefy Gazy. Wówczas to właśnie zdarzało się, że w skwarne dni na ulicach naszych miast, zatrzymani czerwonym światłem na skrzyżowaniach, właściciele hebrajskich pojazdów mechanicznych nie spoglądali już na siebie z bezdennym obrzydzeniem; niekiedy nawet rozbłyskiwały w ich oczach maleńkie iskierki przyjaznej, ba, rodzinnej niemal więzi. — Hej, wy tam — zdawały się mówić spojrzenia — trzymamy się razem, prawda? Po każdym nowym nierozsądnym posunięciu Nassera pojawiały się w naszym życiu codziennym nowe, wzniosłe, egzotyczne obyczaje. Uprzejmość, wyrozumiałość i dobre maniery szerzyły się niby trawiący pożar. Sąsiedzi pozdrawiali się wzajemnie, dzieci okazywały szacunek rodzicom, w sklepach zapanowała miła, kulturalna atmosfera: * Kierowana przez Ben Guriona partia „Rafi", do której należał także Mosze Dajan, była odłamem rządzącej partii „Mapai" premiera Eszkola. Wkrótce po zakończeniu wojny podjęto rozmowy, mające doprowadzić do ponownego połączenia obu partii. 216 — Ależ nie, pani pierwsza, łaskawa pani. Na pewno się pani śpieszy. — Ależ drogi panie. Przecież wszyscy jesteśmy Żydami! Egzystencja nasza przybrała formy biblijne. Kochaliśmy bliźniego swego jak siebie samego. Kiedy obdarzony niesamowitym instynktem politycznym Hussein poleciał do Kairu, by rzucić się w objęcia Nassera, kompletnie sobie obcy ludzie szli ulicami ramię w ramię, modląc się do Chaima Herzoga i Icchaka Rabina. Czciliśmy armię, straż pożarną i urzędników podatkowych, podziwialiśmy nawet policjanta z drogówki, który, jak wiadomo, pełni swą odpowiedzialną służbę w niezmiernie trudnych warunkach. Byliśmy wzorowymi obywatelami, zachowywaliśmy zimną krew, mówiliśmy ściszonym głosem, nawet o czekających nas trudnych próbach dyskutowaliśmy niezwykle spokojnie, jak przystało na naród Księgi. Kiedy komuś zdarzyło się publicznie kichnąć, natychmiast przywoływały go do porządku karcące spojrzenia: — Teraz? Akurat w chwili, gdy irackie oddziały wkraczają do Jordanii? To były wspaniałe czasy. Podobno w północnej części Tel Awiwu w tajemniczy sposób pokryto wszystkie długi, choć termin ich spłaty minął zaledwie przed sześciu czy siedmiu laty. Młodzi ludzie szli kopać transzeje, nie pytając nawet, po co. Ich siostry zostawały pomocnicami w obronie przeciwlotniczej, ich matki pielęgniarkami. W dniu, kiedy de Gaulle oznajmił, że nie będzie nam już dostarczał nie tylko samolotów, lecz również części do samolotów już dostarczonych — tego wspaniałego dnia w Jafie nie można było dostać biletów do kina, bo każdy, kto znalazł się przy kasie, oświadczał, że kolej na osobę, która stoi za nim. A co to się działo w dziedzinie szlachetnego obyczaju autostopowego! Ludzką mową nie sposób opisać tych f sytuacji pełnych bezprzykładnego poświęcenia i altruizmu. Zaledwie towarzysz Fiodorenko porównał nas na forum ONZ do nazistów, kierowcy komunikacji miejskiej zaczęli rozglądać się za samotnymi żołnierzami, żeby im zaproponować gratisowy przejazd. Posiadacze prywatnych samochodów z zasady podwozili jedynie starsze panie w okularach, żeby broń Boże nie wzbudzić podejrzeń co do czystości swych intencji. Jednakże po pewnym czasie dały się zauważyć pewne objawy demoralizaji. Wprawdzie kiedy dotarliśmy do Kanału Sueskiego, nadal podwożono panie w okularach, ale te grubsze spośród nich musiały czekać nieco dłużej. Po zdobyciu Ram Allah dyskretnie pomijano mężczyzn obarczonych nazbyt wieloma pakunkami. A kiedy Hussein, Nasser, a także Syryjczycy spuścili z tonu, pojawiła się groźba powrotu do dawnego stylu śródziemnomorskiego. Wczoraj pewien kierowca ciężarówki zwrzeszczał mnie tylko dlatego, że wymusiłem na nim pierwszeństwo przejazdu: — Ej, ty! — ryknął. — Nie widzisz, że nadjeżdżam z prawej, idioto? — Ej, ty! — ryknąłem w odpowiedzi. — Nie wiesz, że Rosjanie dostarczyli Egiptowi nową partię czołgów? — Proszę bardzo, niech pan jedzie — odrzekł kierowca. — Mnie się nie śpieszy. Nie, czas normalizacji jeszcze nie nadszedł. Posunięcia miłujących pokój państw socjalistycznych nadal wywierają korzystny wpływ na nasze życie, zaś nowo utworzony Urząd ds. Mniejszości ma pełne ręce roboty, żeby zatroszczyć się o prawa ludności żydowskiej. Ale kto wie, jak długo jeszcze potrwa ten stan wyjątkowy uprzejmości... A fe, Dawidzie! Za nami niechlubny rozdział w historii Izraela. Już czas poddać go chłodnej analizie. Można założyć, że przebieg wydarzeń jest znany: Po dłuższych przygotowaniach Filistyni zajęli pozycje w zasięgu wzroku armii izraelskiej, pod Soko, i starali się utrzymać w rozsądnych granicach sztucznie podsycane przez Izrael-czyków napięcie. Gdy kryzys sięgnął zenitu, filistyński starszy wachmistrz sztabowy Goliat stanął na ziemi niczyjej pomiędzy wrogimi obozami i — cytujemy według absolutnie wiarygodnego źródła - „podniósł głos swój", aby zapobiec poważniejszym działaniom wojennym i rozlewowi krwi. Żołnierz izraelskich sił zbrojnych imieniem Dawid, znany specjalista od polowań na grubą zwierzynę, zareagował niespodziewanym atakiem na Goliata, którego brutalnie obalił na ziemię i zaszlachtował. Tyle fakty. Z czysto wojskowego punktu widzenia nie można odmówić izraelskiej akcji waloru skuteczności. Jednak rozważając jej aspekt moralny, czujemy się w obowiązku gruntownie zbadać postępowanie Dawida i jego mocodawców oraz zdusić w zarodku legendę, która wyraźnie fałszuje historię. Należy jednak podkreślić, że w żadnym wypadku 219 nie powoduje nami uczucie nienawiści do ludu Izraela. Wprost przeciwnie: chcielibyśmy oszczędzić nowych, ciężkich win temu wiecznie niespokojnemu plemieniu, które i tak już cieszy się wątpliwą sławą. Absolutnie nie zgadzamy się z poglądem, że pojęcie walki zakłada całkowitą równowagę obu stron pod względem uzbrojenia i siły uderzenia. Wszelako elementarne zasady uczciwej walki wymagają przynajmniej, by żaden z przeciwników nie dysponował miażdżącą przewagą. Dlatego też z ubolewaniem musimy stwierdzić, że w czasie starcia pomiędzy Dawidem i Goliatem warunek ten nie został zachowany. Od samego początku przewaga leżała wyłącznie po stronie Dawida. Dowodzi tego już sam ekwipunek. Starszy wachmistrz sztabowy (SWS) Goliat — ponownie powołujemy się na wyżej wspomnianego świadka — ,,na głowie miał hełm z brązu, ubrany zaś był w łuskowy pancerz z brązu o wadze pięciu tysięcy syklów; na nogach miał również nagolenice z brązu oraz tarczę brązową między ramionami swemi". Oznacza to, że musiał dźwigać na sobie około sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu kilogramów. Natomiast Dawid, jak powszechnie wiadomo, był uzbrojony jedynie w torbę pasterską i procę, co gwarantowało mu nieocenioną przewagę swobody ruchów. W dodatku filistyński SWS „był wysoki na sześć łokci i jedną piędź", a zatem wprost gigantycznego wzrostu (prawie cztery metry!), co również stawiało go w gorszym położeniu wobec niewysokiego, krępego Izraelczyka. I wreszcie, jeśli wziąć pod uwagę taktyczny efekt zaskoczenia, co także musiało wywrzeć niekorzystny wpływ na Goliata, można spokojnie stwierdzić, że wynik tej nierównej walki był z góry przesądzony. Kwestia, kto ją wszczął, jeszcze długo będzie zajmowała ekspertów. Drobiazgowe badania wykazały, że podczas czterdziestu dni, jakie poprzedziły rozpoczęcie działań wojennych, nie odbyły się żadne ruchy wojsk i że pod koniec dały się wręcz zauważyć symptomy pewnego odprężenia, co pozwalało żywić nadzieję na rozwiązanie konfliktu na drodze dyplomatycznej. Odpowiedź na pytanie, dlaczego ta możliwość została zniweczona, można bez większego trudu znaleźć w kilkakrotnie już cytowanym źródle: Goliat „powstał i szedł, i przybliżał się przeciwko Dawidowi", podczas gdy Dawid, wedle tegoż źródła, „pośpieszył, a bieżał na spotkanie przeciwko Filistynowi". Stwierdzenia te usuwają wszelkie wątpliwości co do tego, kto w tym wypadku zasługuje na miano agresora. Nie należy pomijać również ludzkiego aspektu zdarzenia. Oddajmy głos młodemu giermkowi Goliata, który w szpitalu wojskowym powoli dochodzi do siebie po skutkach doznanego szoku: — Starszy wachmistrz sztabowy nigdy nie atakował pierwszy — powiedział młody inwalida wojenny, z trudem przyjmując postawę zasadniczą. — Był to z gruntu dobry człowiek, pełen radości życia i humoru. Jego wygląd sprawiał, że wielu uważało go za mrukliwego wojownika, lecz pod tą szorstką powłoką kryła się miękka dusza. Kochał muzykę, próbował sił w grze na harfie i przy ognisku chętnie nucił piosnki, na przykład: „Nie mam ojca, nie mam matki, miejcie dla mnie litość, o Żydzi..." Starszy wachmistrz sztabowy dorastał bowiem jako sierota i już wtedy cierpiał z powodu swoich niezwykłych rozmiarów. Nic nie było mu bardziej obce niż skłonność do zwady, a najbardziej nienawidził wojny. Z pewnością chciał zaproponować temu hebraj- |T skiemu chłopcu jakieś kompromisowe rozwiązanie, które byłoby do przyjęcia dla obu stron. A wygłaszając negatywne uwagi pod adresem Boga Hebrajczyków, naprawdę nie miał niczego złego na myśli. Ot, tak się po prostu mówi, nic specjalnego za tym się nie kryje. Mój poczciwy SWS myślał tylko o swoim domu i swojej rodzinie. Jedyne, czego pragnął, to móc w spokoju uprawiać swoją ziemię. Nigdy się nie pogodzę z tym, że odebrano go najbliższym w tak podstępny sposób. Ten obraz przezacnego, miłującego pokój wieśniaka, wyłaniający się z opisu bezpośredniego uczestnika zdarzeń, niezwykle jaskrawo kontrastuje ze zwinną postacią jego przebiegłego, kutego na cztery miejskie nogi przeciwnika, o którego wyrachowanym charakterze świadczy już choćby fakt, że na długo przed walką zasięgnął informacji na temat nagrody, jaka czeka tego, „który zabije Filistyna i odwróci hańbę od Izraela". Dopiero upewniwszy się, że czekają go liczne materialne nagrody, także z prywatnej szkatuły króla Saula, był gotów stanąć do walki —przy czym posłużył się (nie zaprzecza temu nawet strona izraelska) niekonwencjonalnym, nie ujętym w żadnych porozumieniach międzynarodowych rodzajem broni. To iż pociski, kamienne kule dumm-dumm, uzyskał penetrując izraelskie cieki wodne, a więc już od dłuższego czasu prowadził potajemne przygotowania do wojny, nie wymaga dalszych dowodów i potwierdza wysuniętą przez neutralnych obserwatorów tezę o agresji. Dokładna analiza treści jego prowokacyjnych wynurzeń przed rozpoczęciem walki wykazała ponadto, że w razie potrzeby oczekiwał wsparcia z góry. Wiadomo, co to znaczy. Sama walka, jak już wspomnieliśmy, nie przysporzyła chwały historii Izraela. Na podstawie relacji naocznych świadków styl walki Dawida należy określić jako wręcz barbarzyński. Nikt, kto przy tym był, nie może zapomnieć, jak ten wściekły histeryk rzucił się na nieruchawego przeciwnika, kiedy zaś ów potknął się i upadł, bił go bezlitośnie, podczas gdy z tyłu dobiegało ogłuszające wycie triumfu jego współplemieńców. Było to po prostu odrażające. SWS Goliat po wsze czasy należeć będzie do tragicznych postaci historii wojen. W swej wzruszającej naiwności mniemał, że nadeszła godzina wyzwolenia okupowanej Palestyny. Poległ za wolność Filistynów, poległ w walce z potężnym przeciwnikiem, prostodusznie wystawiając się na sztych. Powszechne współczucie zwraca się ku ciężko doświadczonej przez los wdowie. Na zakończenie przytaczamy rozmowę, jaką udało nam się przeprowadzić z panią Franciszką Goliat w gronie czternaściorga jej dzieci: — Nie mam już męża, a moje dzieci nie mają ojca — powiedziała po prostu. — Czeka nas ciężkie życie. Wszystko, co posiadaliśmy, zostało zrabowane przez plądrującą izraelską soldateskę. Nie, nie chcę płakać. Ale kiedy te biedne sieroty bez przerwy mnie pytają: «Gdzie jest tata Goliat? Szybko wróci? Czy pozabijał już wszystkich Żydów?» — po prostu serce mi się kraje. A świat patrzy i nic nie robi... Ze wzruszeniem chylimy głowę przed tą żoną i matką, która dzielnie stawia czoło niezawinionemu losowi. Koło historii przetoczyło się przez mały lud Filistynów. Dawid zwyciężył. Było to zwycięstwo brutalnej siły nad duchem pokoju. Goliat — teraz nie zaprzeczy już temu żaden miłujący prawdę człowiek — padł ofiarą bezwstydnej agresji. s SPIS TREŚCI Spotkanie na szczycie z przeszkodami .........5 Zamykamy! ......................12 Prognoza pogody: skłonność do gubienia parasoli . . 16 Mandat to mandat ...................24 Twarda waluta ....................28 Poemat symfoniczny dla zagrypionych ........35 Lechaim! ........................39 Tajemnica trzeciej śruby ...............46 Przezorny zawsze ubezpieczony ............49 Z dziennika wychowawcy młodzieży .........55 Szczerze, choć nie całkiem otwarcie .........61 Elegia na odejście młodego aktora ..........65 Potęga pióra ......................72 Noc, która przyprószyła mi skronie siwizną .....76 Parafraza na temat ludowy ..............84 Proces (nie ten Kafki) (a może jednak?) .......87 Tragiczny upadek pewnego felietonisty .......94 Wypoczywajcie w Izraelu! ..............97 Jak zerwać z nałogiem ................102 W nowym roku wszystko się zmieni ........105 Praktyczne wskazówki na co dzień .........114 Babysitting a prawa człowieka ............118 Terror Czerwonego Kapturka ............126 Ty mówić rumuński? ................130 Pocałunek weterana .................133 Les parents terribles .................140 Przygotowania do święta sportu ........... 146 Nie ma zmiłowania dla wierzycieli ......... 150 Rok siódmy ..................... 156 Bądźcie mili dla turystów! .............. 161 Sekwencja i konsekwencja .............. 165 Walc wiedeński tytularny .............. 174 Historyczne spotkanie ................ 180 Dlaczego korek w Izraelu produkowany jest nocą . 184 Co jest dobre dla Żydów? .............. 193 Ściśle według planu ................. 195 Sztuka i gospodarka ................. 201 Listy otwarte ..................... 205 To były czasy!.................... 216 A fe, Dawidzie! ................... 219 Ephraim Kishon urodził się w Budapeszcie w 1924 roku. Studiował rzeźbę i historię sztuki. Uniknąwszy śmierci w niemieckim, a potem rosyjskim obozie, wyjechał do Izraela, gdzie nauczył się hebrajskiego, co więcej opanował go do perfekcji i tworzy w tym języku. Mieszka przez pół roku w Tel Awiwie, a przez pół roku w Appenzelł, w Szwajcarii. Od WS2 prowadzi kolumnę satyryczną w izraelskim dzienniku Maariv Napisałokoło 50 książek, które wraz z jego sztukami teatralnymi i filmami zyskały światową sławę i były wielokrotnie nagradzane. Jest bodaj najpopularniejszym i najczęściej wydawanym żyjącym satyrykiem. Jego książki zostały przetłumaczone na 33 języki i osiągnęły nakład 38 milionów egzemplarzy. Prezentując dzisiaj trzy ... i _ ___ ____.__?._ .3 „ .d- *. _ ._ ._ __ •___...___ n * j~ r\______? _J__• _ i i? ił a Tl_____1___________: .. ..... . polskiemu czytelnikowi inteligentne przysporzymy kolejne grono wielbicieli.