10 września Wypracowanie domowe Temat: Jak potoczyłyby się losy Janka Muzykanta, gdyby żył w naszych czasach? Przede wszystkim Janko Muzykant musiałby chodzić do szkoły i nie miałby czasu na żadne marzenia, a w szkole zaraz by się na nim poznali i wzięli go do zespołu muzycznego, jak naszego Kazika, i musiałby grać na szkolnych zabawach, zamiast tańczyć sobie tak, jak inni. I wcale by się do cudzych skrzypiec nie zakradał, boby miał i tak grania powyżej uszu, jak nasz Kazik, któremu każą ćwiczyć godzinę dziennie! I dlatego już na skrzypce patrzeć nie może! Koniec! Kropka. Tram-ta-ta-tam! I to ma być wypracowanie z polskiego? Kaśka Droga Katarzyno! Jeżeli powiedziałam ci dziś w szkole, że nie będę z tobą rozmawiać, nie znaczy to wcale, że możesz pisać do mnie listy, czytać moje wypracowania, bazgrać mi w brulionie i w ogóle wtrącać się do nie swoich spraw! 5 Poniosłam dziś zbyt wiele strat przez ciebie, żebym mogła ci tak od razu przebaczyć. Dlatego też jedyna rzecz, jaka nas w tej chwili łączy, to reszta budyniu czekoladowego, który został z obiadu. Właśnie mam zamiar go podzielić, aby nie mieć z tobą nic więcej wspólnego. A poza tym mogę chyba napisać sobie w wypracowaniu na brudno to, co myślę naprawdę, zwłaszcza kiedy jestem zła, a nie to, czego spodziewa się Śliwka. Zresztą zdążę to jeszcze napisać, zanim wróci mama, która bardzo lubi czytać nasze wypracowania. A czy słusznie się na ciebie dziś obraziłam, mogą rozstrzygnąć nasi rodzice, czyli tak zwana „opieka domowa". Przekonamy się, która z nas ma rację. Szanowna Opieko Domowa! Ja naprawdę z tą Kaśką nie wytrzymam! Że też mama musiała urodzić nas obie na raz! Czy jedna córka by mamie nie wystarczyła? Czy Kaśka nie mogła chociaż z rok zaczekać ze swoim przyjściem na świat? Przynajmniej w szkole nie byłybyśmy stale razem. Ale czy Kaśka by wytrzymała, żebym ja już gdzieś była, a ona jeszcze nie! Musiała się urodzić już przez samą ciekawość! A teraz ja mam przez to tylko kłopoty. Jak Opiece Domowej wiadomo, mamy w tym roku nowego nauczyciela matematyki. Jeszcze nie potrafi nas rozróżniać. A to dla niego bardzo ważne, bo każda z nas zupełnie inaczej liczy, a tylko jeden sposób liczenia, zdaniem pana Leśniewskiego, jest dobry. Dziwnym zbiegiem okoliczności przeważnie nie mój. Uprzedzałam już Opiekę Domową, że ostatnia klasówka nie najlepiej mi poszła. Mieliśmy o wiele trudniejsze zadania niż rząd Kaśki, a poza tym fatalnie siedzę. I przede mną, i za mną same nogi z matmy! No i kto miał podpierać człowieka na duchu! Poza tym wrzesień jest dla mnie zawsze okropny! Chyba Szanowna 6 Opieka Domowa zdaje sobie sprawę z tego, co czuję, gdy pole, które przez dwa miesiące przemierzałam wyłącznie własnymi nogami, muszę teraz wyliczać w metrach kwadratowych ! Moim zdaniem w tym trudnym okresie powakacyjnym wszyscy powinni obchodzić się z nami bardzo delikatnie. Ale czy w szkole w ogóle liczą się z naszymi uczuciami! Tu się liczą wyłącznie wyniki w nauce i dlatego z góry wiedziałam, że mi pan Leśniewski przy oddawaniu klasówek niczego miłego nie powie! Ale pan wziął mój zeszyt, przeczytał głośno: Barbara Lipińska i z wyrazem najwyższego rozżalenia stanął przed Kaśką. — Ależ, drogie dziecko, twoje umiejętności matematyczne są wręcz przerażające! Przecież ty nawet dodawać poprawnie nie umiesz! Kaśka zrobiła się czerwona — zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy się ją chwali — a klasa zaczęła chichotać, bo chyba Opieka Domowa rozumie, jaka to dla nas frajda, gdy przynajmniej chociaż raz nie klasa, ale nauczyciel się myli. Tymczasem nasz pan domyślił się, że coś tu jest nie w porządku, bo Kaśka miała coraz głupszy wyraz twarzy. Zapytał więc, jak jej na imię. — Katarzyna — powiedziała, a Stefek zaraz dodał: — Gruba jak pierzyna! Matematyk tylko na niego spojrzał, ale takim wzrokiem, że Stefek od razu zrobił się bardzo mały, i nawet przez chwilę myślałam, że się zamieni w krasnoludka! Tymczasem Kaśka oświadczyła, że zna prosty sposób na to, żeby nas nie mylić, i zapytała, czy pan widział, jak syn naszej woźnej, pani Guzikowej, przywozi jarzyny do szkolnej stołówki, a potem dodała, że właśnie pan Guzik ma strasznie( chudego konia, którego nazywa Baśką i że zupełnie tak samo jest z nami. Ta bardzo chuda też się nazywa 7 Baśka, a o niej, Kaśce, to pan już słyszał, i to do wiersza: „Katarzyna — pierzyna". Panu się to tłumaczenie widocznie spodobało, bo nawet się uśmiechnął, co mu się bardzo rzadko zdarza, ponieważ na matmie rzeczywiście nie ma się z czego śmiać. Ale ja miałam za swoje! Nie dość, że musiałam jeszcze raz wysłuchać, co pan myśli o mojej klasówce, ale na dodatek zaraz po lekcji Heniek zarżał mi nad uchem i krzyknął: — Wio, stara szkapo! Chciałam go oczywiście od razu uspokoić, ale odkąd mamy miękkie plastykowe piórniki, człowiek jest zupełnie bezbronny. W każdym razie, moim zdaniem, Kaśka zupełnie niepotrzebnie wyrwała się z tym tłumaczeniem. Czy Opieka Domowa zdaje sobie sprawę, ile będę musiała teraz zadać sobie trudu, zanim wybiję chłopakom tę „szkapę" z głowy? Nie wiem nawet, czy mi się to w ogóle uda bez narażenia piątki ze sprawowania! A wszystko to przez rodzoną siostrunię — bliźniaczkę! Nie ma więc chyba w tym nic dziwnego, że czuję się głęboko urażona. Z poważaniem Baśka Droga Opieko Domowa! Baśka jest bardzo niesprawiedliwa. To przecież ja znalazłam się w gorszym położeniu. Ona doskonale wie, jak cierpię, gdy ktoś mówi na mnie „gruba Kaśka". A sama musiałam się tak nazwać! I do tego publicznie! Z wyrazami szacunku Kaśka Właśnie przed chwilą mama wręczyła nam depeszę następującej treści: 8 PO GŁĘBOKIM NAMYŚLE I DOKŁADNYM ROZWAŻENIU . SPRAWY SPORNEJ STOP SAD POSTANAWIA ODDALIĆ SKARGĘ I PROSI 0 POLUBOWNE ZAŁATWIENIE SPO-? STOP OPIEKA DOMOWA Dorośli zawsze znajdą wyjście: załatwić polubownie! No przecież tak właśnie załatwiłyśmy i już jest po „lubieniu się". A Kaśka, która oczywiście musiała zaraz polecieć do kuchni, żeby zobaczyć, co też będzie na kolację, twierdzi, że słowo „polubownie" oznacza zupełnie co innego: że należy się znowu polubić. Przyniosła nawet na zgodę pięć serduszek w czekoladzie i ofiarowała mi dwa i pół. Nie certowałam się i zaraz zjadłam, zwłaszcza że mamy na jutro takie głupie zadanie o dziurawych zbiornikach, do których leje się wodę tylko po to, żeby biedny uczeń musiał wyliczyć, ile jej przez te dziury wycieknie. A podobno czekolada dobrze robi na myślenie. A swoją drogą bardzo mi to pisanie pomogło. Od razu lepiej się poczułam. I chętnie bym pisała nadal, szczególnie że nikt mi tego nie zadał i nie potrzebuję się martwić, jaki dostanę za to stopień. Może więc prowadzić razem z Kaśką takie notatki ? Przynajmniej udowodniłyby dorosłym, że szkolne lata wcale nie są takie beztroskie i zabawne, jakby to wynikało z ich własnych wspomnień! Przy okazji mogłybyśmy się też przysłużyć nauce. Gdy za tysiąc lat jacyś uczeni dokopią się do takiej kroniki, może się okazać bezcennym dokumentem! Nie wiem, czy Kaśka pamięta tatusia kolegę, tego, który jest archeologiem. Wchodząc do naszego mieszkania potknął się kiedyś o moją teczkę i wleciał do pokoju prawie na czworakach, a babcia Kazia powiedziała spokojnie: 9 — Jak to miło, że pan do nas wpadł! —Bo babcia Kazia zawsze wie, co należy powiedzieć, żeby wybrnąć z głupiej sytuacji. Ten kolega taty bardzo dużo opowiadał nam o swojej pracy. Bo on jeździ po całej Polsce i wszędzie kopie, licząc, że znajdzie coś ciekawego z życia naszych przodków. A najgorsze jest to, że jak ci archeolodzy już się czegoś wreszcie dokopią, to nie zawsze wiedzą, co odkopali. Gdy znajdą na przykład kawałek zgiętego drutu, to się zastanawiają, czy jest to haczyk na ryby, kolczyk jakiejś wykopaliskowej elegantki, czy też może kawałek agrafki, którą zgubił tu przy kopaniu inny archeolog. Zaraz sobie pomyślałam, co by to było, gdyby tak nasze mieszkanie ktoś za kilkaset lat odkopał i trafił na moją szufladę! Mam w niej takie rzeczy, o których już teraz nie wiem, do czego służą i skąd się wzięły! Dobrze się więc stało, że wpadłam na pomysł prowadzenia takiej kroniki. Kaśka będzie wprawdzie uważała, że to okropna strata czasu, bo ona jest taka pilna, że nawet ćwiczenia z wuefu przerabia w domu. A mama ją jeszcze chwali, że tak dba o swoje stopnie! A na mnie tylko spojrzy i czasem westchnie. A ja już wiem, co sobie myśli: „Żeby tak Baśka była chociaż trochę podobna do Kaśki!" I dlatego gdybym zamiast tej kroniki miała pisać powieść z życia, byłaby to na pewno wstrząsająca historia o jedenastoletniej osobie, która mimo niepospolitych zalet serca i umysłu była bardzo nieszczęśliwa, ponieważ nikt jej nigdy nie doceniał! Baśka 12 września Dziś mieliśmy pierwszą w tym roku godzinę wychowawczą. Pani Kalinowska powiedziała, że chce nas bliżej poznać, a Marek Aniołek, który jest największym rozrabiaką w klasie, szepnął do Heńka, 10 że pani wpadła z tym wychowawstwem u nas jak śliwka w kompot! I chyba miał rację, bo nasza klasa wcale nie jest taka spokojna, jakby się to mogło pani Kalinowskiej wydawać, gdy pierwszego września kierownik szkoły, pan Dąbek, nas jej przedstawił. Zwłaszcza że Światowid — tak nazwaliśmy naszego kierownika, bo ciągle się rozgląda na wszystkie strony i zawsze kogoś na jakimś wykroczeniu przyłapie — zachował się bardzo miło i wcale pani Kalinowskiej nie powiedział, co o nas myśli, tylko wyraził nadzieję, że będzie się nam razem świetnie pracowało. Pani Kalinowska, a raczej Śliwka, jak ją zaraz ochrzciliśmy, poprosiła, żebyśmy krótko opowiedzieli coś o sobie, na co w klasie zrobiło się od razu okropnie cicho. Nawet Wanda Wójcik, nasz „dziennik poranny", siedziała jak myszka, mimo że ona zawsze najlepiej wszystko o wszystkich wie. Tymczasem pani podeszła do pierwszego rzędu pod oknem i poprosiła Marysię Sarnowską, która nawet na pauzie boi się głośniej mówić, żeby powiedziała, czy ma rodzeństwo i gdzie mieszka. Na szczęście dla Marysi, która zrobiła się tylko okropnie czerwona, wyskoczył jak filip z konopi — Janusz Radomski i krzyknął, że jego tata jest teraz w Afryce i buduje tam fabrykę. On zawsze się tak tym chwali, jakby to było jego zasługą. A poza tym jest największym elegantem w klasie i dlatego chłopcy wołają na niego „Ciuchołaz", co go zawsze okropnie złości. Ale pani wcale się tą Afryką nie przejęła i spokojnie powiedziała, żeby Janusz poczekał z odpowiadaniem, aż przyjdzie kolej na niego. Kiedy pani Kalinowska mniej więcej już nas wszystkich poznała, odbyły się wybory do samorządu szkolnego. Dziewczynki chciały, żeby przewodniczącą została Hania Drozd, bo jest bardzo wygadana i okropnie n energiczna, ale chłopcy podnieśli od razu krzyk, że do babskich rządów nie dopuszczą, i w końcu przewodniczącym został Kazik Malowaniec, a Hania tylko jego zastępcą. Okropnie to zabolało Irenkę Pielech, która jest najlepszą uczennicą i zawsze się strasznie w klasie mądrzy. A Stefek, który od razu domyślił się, dlaczego Irenka ma taką głupią minę, pokazał jej najpierw „figę", a gdy pani Kalinowska opuściła klasę, wystrzelił w Irenkę cały zapas pestek od śliwek. Kaśka 15 września Mamy na jutro zadane tyle trudnych przykładów z matmy, że aż się dziwię, skąd Kaśka wie, jak się do nich zabrać. Bo skąd ja sama będę o tym za chwilę wiedziała, jest dla mnie zupełnie jasne. Czekając więc na Kaśki wyniki postanowiłam zrobić sobie na pamiątkę portrety naszych nauczycieli. Pana Kotowskiego, który uczy nas geografii, narysowałam oczywiście w turbanie i „posadziłam" na posłaniu z gwoździ, bo pan Kotowski naprawdę jest chyba fakirem. Kiedyś całą lekcję przesiedział na pinezce i nawet się nie skrzywił. Chyba w ogóle jej nie zauważył, co okropnie rozczarowało naszego Marka Aniołka, który ma mnóstwo piekielnych pomysłów i stara się urozmaicić nimi nasze lekcje, jak tylko może. Obok „Fakira" narysowałam pana Piotrowicza, z którym mamy w tym roku lekcje botaniki. Cała szkoła nazywa go Zmarzlakiem, bo jak tylko któryś z uczniów zaczyna pleść na lekcji głupstwa, pan Kotowicz powtarza: „zimno... zimno!" Zupełnie, jakby się z nami bawił w grę towarzyską. Najwięcej kłopotu miałam z „Tęczą", naszą panią od ro- 12 :*o/K>t ^Uria/rtiaM^ T i ć(optP^ bót. Jest zawsze okropnie kolorowo ubrana. A mnie się właśnie gdzieś zapodziało pudełko z kredkami! Cały pokój przewróciłam do góry nogami, ale i tak ich nie znalazłam. Baśka 17 września Baśce nie udało się wczoraj ukończyć albumu z portretami nauczycieli, bo niespodziewanie weszła do pokoju mama i złapała się za głowę. Baśka od razu się domyśliła, że lepiej nie czekać na dalszy rozwój wypadków, krzyknęła więc ochoczo: — Ja to zaraz posprzątam. Naprawdę! Zajęło jej to strasznie dużo czasu, bo rano szukała czystej chusteczki i zanim pożyczyła ją ode mnie, wszystko poprzewracała. Przy okazji znalazł się na jej półce mój zeszyt do polskiego, który mi zginął w zeszłym tygodniu, taty futerał do okularów, jedno do połowy ogryzione jabłko, niestety już nadgniłe, i worek na kapcie, który jej zdaniem musiałam zgubić na wycieczce do muzeum. A potem przyjechali taksówką znajomi rodziców z czteroletnią córeczką, Ewą. Mimo takiego deszczu! Mama kazała mi ją jakoś zabawić w naszym pokoju, więc Baśka dała jej moje kredki i mój blok rysunkowy. A sama zabrała się do czytania książki. Na szczęście Ewie prędko znudziło się rysowanie i nie zdążyła połamać mi wszystkich kredek., Potem bawiłyśmy się w przedszkole i Ewa koniecznie chciała, żebym „ładnie zjadła obiadek", więc zaczęła mnie karmić ziemią z doniczki. To tak się spodobało Baśce, że nawet na chwilę przerwała czytanie. Nigdy bym nie przypuszczała, że małe dzieci mają tyle pomysłów! Ewie zabawa w szkołę równie szybko się znudziła 14 jak rysowanie, oświadczyła więc, że teraz będzie panią dentystką. I koniecznie chciała borować mi w zębie cyrklem. Na szczęście nie był to mój cyrkiel i Baśka w obawie o swoją własność odebrała go Ewie. Nie omieszkała mnie przy tym poinformować, że nie mam zielonego pojęcia o obchodzeniu się z dziećmi! To samo powtórzyła mama, z tą tylko różnicą, że odnosiło się to również i do Baśki. Rzeczywiście nie popisałyśmy się, szczególnie że ostatnia zabawa Ewy polegająca na skakaniu z amerykanki na podłogę skończyła się guzem na czole i takim wrzaskiem, że pani Kosińska, która mieszka pod nami, przybiegła zapytać, czy stało się jakieś nieszczęście, bo ona może zaraz zadzwonić po pogotowie. Tak więc po wyjściu gości wysłuchałyśmy dłuższego kazania na temat naszych wad. Okazało się, że jesteśmy niegościnne, że nie potrafimy się z dzieckiem zabawić tak, aby mu się nie stało nic złego. Obie okropnie nie lubimy kazań, szczególnie że rzadko pasują one do nas obu. Tym razem ja miałam wątpliwości, czy mama powinna używać liczby mnogiej, bo przecież robiłam, co mogłam, a Baśka czytała sobie książkę i nie raczyła się nawet ruszyć! Za to Baśka nie miała żadnych wątpliwości. Po wyjściu mamy spokojnie oświadczyła, że muszę się koniecznie poprawić, bo ona nie ma zamiaru wysłuchiwać za mnie ciągle żalów! Po tym wszystkim wcale nie jestem pewna, czy Baśka zawsze jest zupełnie dobrą siostrą. Kaśka 20 września Dobrze się ten rok szkolny zapowiada! Nie dość, że mamy kilku nowych nauczycieli, doszedł jeszcze i nowy przedmiot: język rosyjski. Początkowo myśleliśmy, że nie będzie- 15 my mieli z nim wiele kłopotów, bo pani Filipowiczowa jest bardzo chuda i robiła na nas wrażenie osoby słabej i chorowitej, która nie będzie wymagała „bóg-wie-czego". Nazwaliśmy ją nawet Wiechą, co podobno po rosyjsku znaczy „tyka". Tak przynajmniej twierdziła Irenka Pielech, która ma najgrubszy w klasie słownik. Niestety, rozczarowaliśmy się. Wiecha jest okropnie energiczna i bardzo zdrowa. Jeszcze ani jednej lekcji nie opuściła, a dziś nawet bardzo gniewała się na Zosię Wal-kowską, która ma mamę chorą na serce i dlatego pewnie uważa, że nauczyciele nie powinni jej stawiać dwójek, bo to bardzo szkodzi jej mamie. W każdym razie oznajmiła to dziś pani Filipowiczowej, która uznała jej odpowiedź za niedostateczną. Pani strasznie się zdziwiła, dlaczego w takim razie Zosia nie przykłada się do nauki, bo to jest, zdaniem pani, najprostszy sposób, żeby nie martwić zarówno chorych, jak i zdrowych mam. Zosia była bardzo niezadowolona i do końca lekcji miała okropnie obrażoną minę. Klasa też zmarkotniała, bo jak tu się cieszyć z tego, że nauczyciel okazuje się bardziej wymagający, niż się sądziło! Najgorsze, że zupełnie nie pamiętam, co mamy zadane na jutro, bo siedzący za nami Ciuchołaz znów się okropnie kłócił z Heńkiem. Byłam bardzo ciekawa, czy się pobiją. Ale widocznie nie śmieli przy pani. A na pauzie ktoś ich rozdzielił i na tym się skończyło. A po powrocie do domu zastałyśmy w kuchni taką oto tabelkę: poniedziałek wtorek środa czwartek piątek sobota ZMYWANIE NACZYŃ K ? K ? K ? SPRZĄTANIE ? K ? K ? K ZAKUPY K ? K ? K ? 16 Wisiała sobie na ścianie i tatko zaraz wyjaśnił, że nie jest to oczywiście żaden element zdobniczy, powieszony po to, żeby zakryć jakąś plamę, ale obowiązujący nas rozkład domowych zajęć. I że prosi — bez żadnego gadania! Przecież wszyscy widzimy, że mama ze zmęczenia już na twarz upada, choć w domu ma dwie dorastające córki. Ale ja już wiem, jak to będzie wyglądało. Tak jak wczoraj, kiedy mama kazała mi pokrajać kluski i już po chwili odsunęła mnie od stolnicy, bo podobno robiłam to źle. Tak więc... chcę czy nie chcę, muszę się zaraz zabrać za sprzątanie. Baśka 21 września Dziś był w klasie wyjątkowo miły dzień. A wszystko to dzięki pani, która uczy nas śpiewu. Chłopcy jeszcze w zeszłym roku przezwali ją „Syreną", na pamiątkę spotkania z kapitanem okrętu, który odwiedził naszą szkołę i opowiadał nam o obronie Westerplatte. Pani prowadziła wtedy chór, który odśpiewał „Morze, nasze morze", co zdaniem Wandy miało strasznie oczarować kapitana. A przecież wszyscy wiedzą, że czarowaniem marynarzy zajmowały się kiedyś właśnie syreny. Tym razem jednak pani szukała do szkolnego chóru nowych „talentów" i wszyscy musieliśmy śpiewać solo. Najgorzej, jak zwykle, wypadł Heniek Skrzypek, który w ogóle nie ma słuchu. W końcu Syrena wybrała do chóru Kazika Malowańca i Irenkę Pielech, która opuściła naszą klasę z taką miną, jakby ją co najmniej wybrano na solistkę do największej w świecie opery! Od* wczoraj jest też u nas w domu strasznie wesoło, bo przyjechały obie babcie: Kazia i Frania, czyli mama naszej mamy i mama naszego tatki. Babcia Frania przyjechała dwie godziny wcześniej i tatko zdążył jeszcze na inny dwo- 2 — Byle do wakacji 17 rzec po drugą babcię. Obie były tym przypadkowym spotkaniem u nas bardzo zaskoczone, ale babcia Kazia i tak zdążyła krzyknąć: — I ty, Franiu, też tu? — czym odebrała babci Frani miłe uczucie przewagi, że to ona, a nie babcia Kazia przyjechała wcześniej. Oczywiście zawsze się z przyjazdu obu babć bardzo cieszymy, tylko że... każda z nich chciałaby mieć nas wyłącznie dla siebie. Okazało się, że przyjechały do lekarzy, żeby przed zimą podreperować zdrowie, no i przy okazji zobaczyć, jak się nam żyje. Powiedziałam Kaśce, że babcie przyjeżdżają do nas tak trochę jak do teatru, ale Kaśka by nie była sobą, gdyby mi zaraz nie zwróciła uwagi, że to nieładnie kpić sobie ze starszych. Zdaje się, że Kaśka uważa moje serce wyłącznie za pompę ssąco-tłoczącą, w której nie ma miejsca na żadne uczucia. A ja sama doskonale wiem, że babcie przyjeżdżają po prostu dlatego, że są samotne i tęsknią za nami. Nie podobało się też Kaśce, że dałam babci Frani do cerowania rajstopy i piżamę, mimo że zdaniem mamy powinnyśmy to już robić same. Tylko że my nienawidzimy cerowania, a babcie to wprost uwielbiają. Zresztą ja babci pomagam. Właśnie przed chwilą wyjęłam jej z ręki igłę bez uszka, której babcia nigdy by nie nawlekła, chociaż od pięciu minut próbowała to zrobić. Po południu wszyscy w świetnych humorach pomaszerowaliśmy do parku, ja karmiłam łabędzie, a Kaśka... siebie. Po powrocie do domu mama oświadczyła, że teraz sobie spokojnie poczyta, bo zamówiła obiad w restauracji „Fantazja", co okropnie przeraziło Kaśkę, która lubi wprawdzie fantazjować, ale nigdy na temat jedzenia. W tym wypadku wyżej ceni nawet najskromniejszą rzeczywistość. Zresztą wszyscy to wolimy i dlatego pewnie tatko był taki zadowolony, gdy za premię otrzymaną na 22 lipca mógł wymienić naszą dotychczasową lodówkę typu „Balkon" na prawdziwą „Śnieżkę". 18 Za to babcia Frania bardzo nie lubi, gdy fantazjujemy na temat tego, czego w ogóle nie ma. Babcia twierdzi, że nigdy do niczego nie dojdziemy, bo zupełnie nam wystarcza to głupie gadanie. Ale tatko się uśmiechnął i powiedział, że to chyba dobrze, że potrafimy sobie pożartować, zamiast zazdrościć ludziom, którym się lepiej od nas powodzi. A potem zaczął tańczyć z mamą wokół pokoju. Tylko babcia Frania była tym okropnie zdziwiona. Widocznie nie domyśla się, jak tatko się cieszy, że nasza mama nie jest wymyślona! Baśka 23 września W dniu Święta Wojska Polskiego na placu Wolności odbędzie się odsłonięcie pomnika żołnierzy polskich i radzieckich, którzy walczyli o wyzwolenie naszego miasta. Mówiliśmy o tym na godzinie wychowawczej, bo cała nasza szkoła idzie na tę uroczystość, a Śliwka bardzo by chciała, żebyśmy się tam wyjątkowo dobrze zachowywali. I abyśmy stojąc na placu nie szaleli jedynie ze szczęścia, że nam się tyle lekcji upiekło. I nie chichotali, nie wygłupiali się i w ogóle nie myśleli o niebieskich migdałach. Śliwka jest bardzo kochana i mądra i wszystkiego się domyśla, jeszcze zanim się to stanie. Słyszałam, jak siedzący za mną Ciuchołaz mówił do Heńka, że jest strasznie ciekawy, co by to było, gdyby tak płótno okrywające pomnik w czasie uroczystego przemówienia nagle samo opadło! I obaj zaczęli konać ze śmiechu na samą myśl o tym! A Śliwka właśnie mówiła, że bardzo by chciała, żebyśmy z całą powagą i przejęciem oddali hołd tym, którzy tu kiedyś walczyli i zginęli. Ale czy nasza pani nie wie, jak trudno jest skupić się na uroczystościach, szczególnie jeżeli 2» 19 długo trwają? Przypomniałam sobie naszą wycieczkę do Warszawy. Okropnie się wzruszyłam przy Grobie Nieznanego Żołnierza, ale dopiero wtedy, gdy wyobraziłam sobie, że leży tam wujek Karol, brat mamusi, który mieszka teraz w Oliwie, pracuje w Stoczni Gdańskiej i też walczył na wojnie, a nawet był ranny. A na zakończenie Śliwka poprosiła, abyśmy porozmawiali w domu z naszymi rodzicami czy dziadkami, którzy sami brali udział w ostatniej wojnie, i opisali ich przeżycia. Odczytamy je sobie potem w klasie i w ten sposób lepiej zrozumiemy powagę i znaczenie takich uroczystości. Okropnie się zmartwiłam, bo nasi rodzice podczas wojny byli jeszcze prawie dziećmi i nie walczyli, ale Baśka powiedziała, że możemy sobie przecież coś same wymyślić. Ale taki pomysł z wymyślaniem wcale mi się nie podobał. Pomógł nam tatko. Powiedział, że może zaprosi do nas na kawę swego starszego kolegę, z którym pracuje. W czasie wojny walczył w tych okolicach i opowie nam na pewno niejedną prawdziwą i ciekawą historię. Kaśka 26 września Śliwka rzeczywiście stara się nas coraz lepiej poznać. Dziś bardzo trafnie nazwała Stefka Dudę, który prawie nigdy nie jest przygotowany do lekcji, bo zawsze na coś liczy — „matematykiem".' On już w zeszłym roku wcale się nie uczył. Jesienią liczył na to, że jeszcze zdąży stopnie poprawić, zimą — że może popękają kaloryfery i w szkole zamiast lekcji będzie remont, a wiosną liczył już tylko na cud i dlatego, że się przeliczył, siedzi drugi rok w tej samej 20 klasie. Może w tym roku pójdzie mu lepiej. W każdym razie stara się, jak może. Zaraz na następnej pauzie przepisał od Kaśki wszystkie zadania, żeby przynajmniej na matmie mieć spokój. Tymczasem pan Leśniewski wcale nie sprawdzał zadań domowych, ale całą lekcję nam tłumaczył, że matematyka jest wspaniałym przedmiotem, że bez niej nie można by posłać człowieka w Kosmos ani zbudować mostu czy postawić domu. Wszyscy bardzo się temu dziwili, ale kiedy pan Leśniewski dodał jeszcze, że matematyka jest królową wszelkich nauk, doszłam do wniosku, że pan ma rację, bo i mnie ona też się kojarzy z królową, ale z królową Boną, która podobno niejednemu zatruła życie. W każdym razie zaraz po lekcji klasa uznała jednogłośnie, że jeżeli matma jest królową, to pan Leśniewski jest w takim razie jej paziem. Okropnie się z tego ucieszyliśmy, bo długo nie mogliśmy się zdecydować, jak go nazywać, a mówienie o matematyku „pan Leśniewski" nie miało sensu. Wracając ze szkoły do domu spotkałyśmy obie babcie dźwigające pełne siatki śliwek, bo zdaniem babci Frani, Michał, czyli nasz tatko, uwielbia śliwki w occie, a Anusia, czyli nasza mama, od dziecka przepada za śliwkowymi powidłami. Od razu tknęło mnie złe przeczucie. To, że musiałyśmy pomóc babciom tachać ogromniaste siatki, to głupstwo, ale na myśl o tym, co będzie trzeba zrobić później, powidła śliwkowe już z góry wydawały nam się kwaśne! Przecież w każdej śliwce tkwi pestka, którą trzeba usunąć! A wiedziałam, że mama nie pozwoli, żeby babcie zrobiły to same. Spytałam też zaraz babcię Franię, dlaczego nie przyjechała do nas w czerwcu, kiedy było tyle truskawek! Ale Kaśka, jak to Kaśka, trąciła mnie w bok i zamrugała oczami, jakbym powiedziała jakieś głupstwo. 21 Oczywiście całe popołudnie siedziałyśmy nad tymi śliwkami. A babcie w ogóle nic nie robiły, bo tatka powiedział, że dość się już w swoim życiu napracowały i ze jego zdaniem nie ma nic gorszego, jak wykorzystywanie starszych dla wygody młodych. Bardzo to wszystko słuszne, ale mimo to trochę się babciom dziwię, dlaczego lubią takie przetwory, przy których jest tak okropnie dużo roboty. Dorośli w ogóle są dziwni. 22 I ciągle sobie wymyślają jakieś zajęcia, których im nikt robić nie każe. Na ich miejscu wolałabym posiedzieć sobie przy telewizorze. Pod tym względem zupełnie się nie rozumiemy! Baśka 29 września No, tego bym się nie spodziewała! Jutro klasówka z matmy, a Kaśka ma gorączkę i leży sobie w łóżku! To szczęściara! I teraz wszystko spadło na moją biedną głowę: lek-,cje, zmywanie, no i jutrzejszy sprawdzian, bez żadnych widoków, przynajmniej na zeszyt Kaśki. A Marysia, która siedzi przede mną, tak bazgroli, że nic z daleka przeczytać nie można. Nie pozostaje mi nic innego, jak liczyć tylko na to, że się do jutra zarażę. Nawet mierzyłam sobie po kryjomu gorączkę, ale gdzie tam! 36,5°. I ani kreseczki więcej! Po kolacji zmierzę jeszcze raz. Ciekawa jestem, czy moją chorobą mama też by się tak okropnie przejęła, jak Kaśczyną. To na pewno nic groźnego. Przejadła się, i tyle! Kaszy, której nie lubię, zjadła nawet niedużo, ale budyniu czekoladowego, który — wie dobrze! — uwielbiam, dokładała sobie ze trzy razy! A mama i tatko snują się teraz po mieszkaniu, jakby czegoś szukali, ale ja wiem, że nic im nie zginęło, tylko po prostu nie mogą ze zdenerwowania usiedzieć na miejscu. Baśka 30 września Kaśka ma odrę. Możemy się teraz bawić w prawdziwych Indian, bo mamy w domu „czerwonoskórego". Nie robię jej wyrzutów, bo chorych nie należy denerwować, ale uważam, że to wielka niesprawiedliwość. Bo ja miałam odrę w czasie wakacji, u babci, a ona zachorowała 23 sobie najspokojniej w domu, i to w czasie normalnych zajęć szkolnych! Ponieważ Kaśka nie może sama pisać, bo łzawią jej oczy, poprosiła mnie, żebym napisała coś za nią pod dyktando. Proszę bardzo! „Przyjaciół poznaje się w biedzie, a dobre siostry w czasie choroby. — Hm... dziwny początek! Ta Kaśka rzeczywiście musi być ciężko chora. Ale piszmy dalej! — Basia jest bardzo dobrą siostrą, ponieważ czytała mi dziś przeszło godzinę bardzo fajną książkę". Biedactwo! Widocznie coraz gorzej się czuje. Przecież ja jej w ogóle nie czytałam żadnej książki! To ona mi raczej czasem czyta, bo ja bardzo lubię słuchać, szczególnie że można przy tym ssać cukierki. A od czytania na głos zasycha mi w gardle. Przed chwilą była bombowa draka. Kaśka nie pozwoliła wejść do naszego pokoju Wandzie. A z Wandą to było tak: ponieważ Kaśka jest chora, a ja okropnie nie lubię siedzieć na klasówce sama, zaprosiłam ją do siebie. Niewiele mi to pomogło, bo okazało się, że ona liczyła na mnie, a ja na nią i teraz obie nie możemy liczyć, że nasze klasówki dobrze wypadły. W każdym razie po lekcjach Wanda zapytała, czy nie mogłaby przyjść do nas po południu. — Chodzi mi o bezpośredni kontakt z twoją siostrą — Wanda zawsze się tak dorośle wyraża. — Mam szałową powieść, którą muszę szybko przeczytać i zwrócić, a poza tym czuję się już nieco wyczerpana i przydałby mi się jakiś kilkudniowy wypoczynek. Ale moi starzy nie dadzą się złamać ani bólem głowy, ani strzykaniem w kolanie. To musiałoby być już coś konkretnego, żeby mi pozwolili pozostać w domu, rozumiesz? Nie bardzo mi się to podobało, że Kaśka ma się dzielić swoją odrą z byle kim, bo byłam po tej klasówce do Wandy trochę uprzedzona, ale głupio mi było też powiedzieć: nie przychodź! ¦M No i właśnie przed chwilą zjawiła się Wanda i od razu po-pruła do naszego pokoju. A Kaśka, jak ją zobaczyła, zaraz w krzyk, żeby nie wchodziła, bo pani doktor nie pozwoliła nikogo wpuszczać, ponieważ odra jest bardzo zaraźliwa, i że jak mama wróci, będzie się na nas gniewała! Wtedy Wanda zaczęła Kaśce robić wyrzuty, że jest nie-koleżeńska i w ogóle egoistka. To mnie trochę zgniewało, więc zatrzasnęłam Wandzie drzwi od naszego pokoju przed nosem. No i zaraz oberwałam! Wanda nazwała mnie „psem ogrodnika", co to sam jabłek nie jada i drugiemu nie pozwoli. Jej zdaniem roznosiła mnie zawiść, że się już sama zarazić nie mogę. I poszła. Do tego wszystkiego jeszcze Kaśka kazała sobie przeczytać to, co mi podyktowała przed godziną. Przeczytałam i dopiero teraz zrozumiałam, że moja siostrunia nie jest znów taka bardzo chora, tylko się po prostu nudzi i liczy na to, że ją rozerwę i trochę jej poczytam. Baśka 2 października Kaśka choruje, a ja haruję. Klasówka z polaka! Nie wiem, jak mi poszło. B. 4 października Już wiem. Gorzej, niż przypuszczałam. B. 5 października Cudowny dzień! Zwolnili nas z trzech lekcji! B. 23 6 października Szorowaliśmy całą szkołę. Miała przyjechać Kronika Filmowa. Nie przyjechała. Może dopiero w przyszłym tygodniu przyjedzie. Żeby tylko wszystko zdążyło się znów zabrudzić. Postaramy się. Przepadnie wtedy znów kilka lekcji na szorowanie! B. 7 października Jestem w tej chwili sama. Jak na złość, babcie już odjechały, Baśka w szkole, a mama poszła po zakupy. Okropnie mi się nudzi. Nie wolno mi w łóżku czytać, a w radio — lekcja francuskiego. Więc, żeby się trochę rozerwać, wymyślam sobie różne straszne przygody. Najpierw przyszło mi do głowy, że zaraz ktoś zapuka do drzwi. Oczywiście wstaję i otwieram, a tu jakaś zupełnie mi nie znana i bardzo zapłakana kobieta pyta, czy zastała panią Annę Lipińską. Odpowiadam jej, że mamy nie ma w domu i że może to nawet lepiej, bo jeżeli pani przychodzi z jakąś smutną wiadomością, to dobrze by było, gdyby mama o tym nie wiedziała, bo jest już dostatecznie zmartwiona moją chorobą. Na szczęście przypomniałam sobie, że nie wypada trzymać gościa w przedpokoju, więc poprosiłam, żeby ta pani weszła dalej i usiadła. A sama położyłam się do łóżka. Wtedy ta pani zaczęła swoje opowiadanie. Zaczęła od stwierdzenia, że stoi nad grobem. Okropnie mnie to przeraziło, bo początkowo wydawało mi się, że ta pani ma mnie na myśli. Ale ona mówiła o sobie. I zaraz dodała, że ma okropne wyrzuty sumienia i musi coś wyznać, bo inaczej nie będzie mogła spokojnie umrzeć. Przez trzydzieści lat była pielęgniarką w klinice, gdzie przychodzą na świat dzieci, i zawsze wszystko miała w najlepszym 26 porządku. Ale właśnie ten jeden jedyny raz, jedenaście lat temu, z niewiadomych powodów remanent na sali noworodków wykazywał nadwyżkę. Było po prostu o jedno niemowlę za dużo. — Całe życie pracowałam uczciwie — mówiła płacząc — nigdy żadnego manka, a tu naraz takie nieszczęście! Okropnie się bała, że będzie miała nieprzyjemności, więc złapała to nadliczbowe dziecko i podrzuciła mojej mamie, której właśnie urodziła się córeczka. Nikt niczego nie zauważył i wszyscy myśleli, że mama ma bliźnięta. — Chciałam tę tajemnicę wziąć z sobą do grobu, ale nie mogę. Jedna z was jest prawdziwą córką, a druga jest podrzucona — zakończyła głośno łkając. Oczywiście wiedziałam natychmiast, że to ja jestem tym podrzuconym dzieckiem, bo przecież mama nieraz opowiadała, że najpierw urodziła się Baśka! Zaczęłam więc też płakać i pomyślałam sobie, że z tego zmartwienia teraz jeszcze gorzej się rozchoruję. I zaraz wyobraziłam sobie swój własny pogrzeb. Był tak piękny i wzruszający, że trudno by mi było go opisać. A najwięcej wstrząśnięty był Stefek, który kopnął mnie w zeszłym tygodniu zupełnie naumyślnie w kostkę i teraz na pogrzebie strasznie tego żałował! Kaśka P. S. Stefek niósł na pewno wielki wieniec z napisem: „Kopniętej" koleżance — bo to jedno jest w tym wszystkim prawdą. Rzeczywiście trzeba być „kopniętą", żeby wymyślać sobie takie głupstwa. Ja gdybym sobie coś na miejscu Kaśki wyobrażała, to najwyżej, że zbiłam Stefka na kwaśne jabłko, a on, drżąc ze strachu jak osika, błaga mnie na kolanach o litość i przebaczenie. A poza tym fakt, że mama dała sobie raz w sklepie wlepić 27 wybrakowaną koszulę, jeszcze nie dowodzi, że Kaśka dostała się mamie w podobny sposób. Wymyślanie tego rodzaju historii jest okropnie głupie! Poradzę Kaśce, aby wyobraziła sobie lepiej, że ma na podstawie nowelek Prusa napisać wypracowanie o niedoli dziecka. Bo właśnie to zadała nam na jutro Śliwka, a ja mam jeszcze mnóstwo innych zajęć. Poza tym myślę, że Kaśka stęskniła się również za matmą. Mamy wyjątkowo ciekawe zadania na jutro. Rozwiązanie ich na pewno by ją trochę rozerwało. Za to ja mogłabym jej poczytać na głos. Pożyczyłam książkę Minkowskiego „Gruby". Sądząc po tytule, będzie to dla Kaśki coś bardzo wzruszającego. Baśka 8 października Kaśka sobie oczywiście dalej leży, a ja przez ten czas dźwigam zupełnie sama te wszystkie przykrości, które normalnie dzieliłyśmy między siebie. O wiele łatwiej po powrocie do domu powiedzieć: „Mamy uwagi w dzienniczkach" — i wysłuchać wymówek skierowanych do nas obu. Bo kiedy mama mówi: „Jak wam nie wstyd", albo: „Co wam strzeliło do głowy!" — Kaśka patrzy na mnie, ja na Kaśkę i żadna z nas nie musi się tłumaczyć, bo i jak tu odpowiadać zbiorowo!' Stoimy więc wtedy przeważnie cichutko i czekamy, aż mama skończy, a każda z nas czuje się tylko w połowie winna. O wiele trudniej przyjść i powiedzieć tak, jak ja to musiałam zrobić dzisiaj: — Mamo, mam uwagę w dzienniczku, bo się spóźniłam na pierwszą lekcję. I zaraz się do mnie przyczepili, że to zrobiłam naumyślnie, bo była klasówka z historii. Oczywiście wszystko, co mama potem mówiła, odnosiło się wyłącznie do mnie! Tak więc choroba Kaśki coraz bardziej daje mi się we znaki. 28 Skąd mogłam zresztą wiedzieć, że Katiusza — która tak prędko mówi, jakby strzelała słowami! — zrobi tę klasówkę i posądzi mnie, że się umyślnie tego dnia spóźniłam! A wszystkiemu winne jest moje dobre serce. Tylko że o tym nie zdążyłam już mamie opowiedzieć, bo na obiad były pierogi z serem, za którymi przepadam, no i nikt się nie dowiedział, jaka jestem dobra. Otóż z tym spóźnieniem było tak: stanęłam sobie przed wystawą sklepu komisowego, żeby się przejrzeć, czy nie wyglądam głupio w tym berecie uszytym przez babcię Franię, gdy nagle zobaczyłam tam futrzaną czapę. Zaraz sobie pomyślałam, jakby się nasza mama z niej ucieszyła! A więc nie jestem taką egoistką, jak to się w naszej rodzinie uważa. Bo tak już jest, że gdyby mi nawet miód z serca kapał, i tak tego nikt nie zauważy! Tak więc przepojona wrodzoną mi dobrocią wyobraziłam sobie, że wszystko na tej wystawie jest moje i mogę z tym robić, co mi się podoba. Wybrałam więc dla siebie futerko w ciapki, dwie pary rajstop, kowbojski pistolet, czterokolorowy długopis, nadmuchiwanego słonia, aparat fotograficzny i magnetofon. A w końcu doszłam do wniosku, że tyle jest tu jeszcze różnych rzeczy, że' można by obdzielić całą rodzinę. Maszynkę do golenia przydzieliłam tatce, a gruby szalik — babci Frani, z wdzięczności za ten beret. Perukę z warkoczami zaryzykowałam podarować babci Kazi, ponieważ twierdziła, że było jej kiedyś z warkoczami bardzo do twarzy. Mam okazję się teraz przekonać! Kaśkę obdarowałam popielniczką z wieżą Eiffla, bo Kaśka się umie cieszyć z byle czego. Dla cioci Zosi z Oliwy wypatrzyłam śliczne pantofelki na szpilkach, może trochę będą na nią za małe, ale za to są złote. Dla jej syna Jurka wybrałam gruby sweter z golfem. Jurek jest taki tłuścioch, że prawie nie ma szyi i zwykły kołnierzyk uwiera go już w uszy. Gdyby więc miał taki sweter z wysokim golfem, toby pewnie już nie musiał nosić czapki. 29 HH^^^^^H To bardzo przyjemnie zabawiać się w świętego Mikołaja, nie myślałam jednak, że zajmuje to tyle czasu. Gdy zbliżałam się do szkoły, usłyszałam dzwonek, więc przyspieszyłam kroku, ale okazało się, że niepotrzebnie. To nie był, jak myślałam, dzwonek na pierwszą lekcję, ale już na jej zakończenie! I dlatego właśnie wpadłam. I miej tu, człowieku, dobre serce! Baśka 10 października Dziś mama wpadła na pomysł, na jaki od czasu do czasu wpadają wszystkie mamy, a mianowicie, żebym dla wprawy napisała dyktando. Ponieważ Kaśka jeszcze nie wychodzi z domu i ma dużo wolnego czasu, mama kazała Kaśce przygotować dla mnie jakiś tekst, ale Kaśka, która, jak wiadomo, bierze wszystko, co się do niej mówi, zaraz na poważnie — zamiast mi podyktować pierwszy lepszy urywek z książki, sama wymyśliła zdania, zupełnie bez sensu, ale za to ze słowami, które mogą doprowadzić do rozpaczy. Na przykład na „u" i „ó". „Pół pułku z Pułtuska punktualnie o północy poukładało na półkach pod pułapem półtora tuzina pułapek na szczury dla spółdzielni skupującej próchno i purchawki". Na „h" i „eh": „Cherlawa chabeta w huśtającym się chomącie hasała wśród hodowców hien chichoczących wraz z handlarzami hipopotamów z hydraulika, który holował chorobliwie hałaśliwego charta po chropowatej hałdzie". Podobne bzdury powypisywała na „ą" i „om" oraz „ę" i „em". Wynik? 21:0 dla Kaśki. Tyle mi wbiła goli. I czy ja nie mam racji, że z tą Kaśką jest nie do wytrzymania? Dlatego też, gdy chciała mi jeszcze coś podyktować, zbunto- 30 wałam się, a poza tym przysięgłam sobie, że nigdy nie dopuszczę do tego, aby Kaśka została kiedykolwiek nauczycielką, o czym właśnie marzy! Baśka 11 października Nasza mama wprawdzie bardzo nie lubi, gdy się pisze w łóżku, ale ja muszę to zrobić, bo to nieładnie, że dotąd nie przedstawiłyśmy naszych rodziców archeologom, którym się uda kiedyś wykopać nasz pamiętnik. To jest portret naszego tatki, którego albo w ogóle w domu nie ma, albo jest i też go nie ma, bo czyta. A kiedy nie czyta, pomaga mamie w kuchni, ale mama się denerwuje, bo tatko nigdy nie zakłada fartucha. On zaś twierdzi, że to byłby zupełny upadek. A zdaniem mamy, fartuch mniej hańbi niż plamy na garniturze, który ledwie wrócił z pralni. I że gdyby miała synów, toby ich od małego przyzwyczajała do prac domowych, żeby się tego zajęcia potem nie wstydzili. To nasza mama. Narysowałam ją specjalnie od tyłu, bo to o wiele łatwiej i nie ma obawy, że się portret nie uda. Bo nasza mama nigdy nie jest ze swego wyglądu zadowolona. W tej chwili nie ma jej w domu, bo się zapisała na kurs kreślarski. Koniecznie chce iść do pracy. Mama uważa, że jesteśmy już dość dorosłe, żeby pomóc w domu. Tatce się ten plan wcale nie podoba, bo nie lubi, jak mama bierze na siebie za dużo obowiązków, ale w końcu widocznie dał się przekonać, bo mama na ten kurs chodzi i ma prawie same piątki. Ciekawa jestem, czy mamę też wywieszą na tablicy, jak to się robi w naszej szkole. Mamy taką tablicę z nazwiskami przodowników nauki. W zeszłym roku wisiałam na tej tablicy zaraz za Irenką, a przed Ciuchołazem, co bardzo się nie podobało Baśce. Uważała, że dostałam się w okropne towarzystwo. A Marek Aniołek dorysował Irence czarną brodę i wąsy, Ciuchołazowi zaś czerwone piegi oraz diabelskie różki. Była z tego powodu cała awantura. Irenka i Janusz musieli przynieść nowe fotografie, a tablicę na wszelki wypadek oszklił syn naszej woźnej, pani Guzikowej. Po kilku dniach ktoś przylepił na szybie napis: „Gablota z wyjątkowo groźnymi szkodnikami", czym tak się zdenerwował Światowid, że kazał przenieść tablicę do pokoju nauczycielskiego i teraz wywiesza się ją na korytarzu tylko wtedy, gdy mają przyjść rodzice na wywiadówkę lub ktoś na wizytację. 32 Ale na kursie dla dorosłych to nie grozi, bo tam niektórzy i tak już mają prawdziwe wąsy i brody. Mama nam wciąż o tym kursie opowiada. W ogóle często z mamą rozmawiamy, a najlepiej lubię, gdy przychodzi do nas na dobranoc. Siada przy nas i zaczyna się prawdziwa pogawędka! Czasem są to rachunki sumienia z całego dnia i mama nam tiumaczy, o co miała do nas żal, ale takim tonem, że od razu wiadomo, że już tego żalu nie ma. Czasem my same przyznajemy się do różnych nieprzyjemnych rzeczy, którymi nie^chciałyśmy mamie zatruwać dnia. A tak po ciemku to zawsze odważniej. Na przykład, że Baśka złapała lufę — ale się nic nie martw, mamo, to jeszcze jest do nadrobienia — albo że Heniek podstawił mi nogę, a Baśka rozbiła mu za to nos. Bo Baśka zawsze za mnie oddaje. Ale najbardziej lubimy, gdy mama opowiada o swoim dzieciństwie i swoich własnych przygodach. Bo mama wcale nie chce, żebyśmy myślały, że od razu była mądra i nigdy nie robiła żadnych głupstw. To nam ułatwia porozumienie się z mamą. Strasznie bym nie chciała mieć rodziców, którzy byli zawsze okropnie grzeczni. A raz w miesiącu ogłaszamy Dzień Dobroci dla Rodziców. Mama idzie wtedy do fryzjera, a tatko na mecz. Albo razem idą do kina. My zaś gotujemy obiad. Przeważnie są to zwykłe kładzione kluski i jakaś zupa z proszku, której nazwę sami muszą zgadnąć. Ponieważ nigdy im się to nie udaje, postanowiłyśmy nazywać je ogólnie „zupami z dobrego serca". Właśnie przed chwilą wróciła mama, muszę więc przerwać pisanie, żeby się dowiedzieć, jak jej dziś poszło. Pewnie znowu dostała jakąś piątkę I Kaśka 34 16 października Dziś pierwszy raz po chorobie wyszłam na spacer! Dziwnie się czułam. Oto idę sobie ulicą, oglądam wystawy, a Baśka siedzi tymczasem w szkole. I pewnie nawet nie wie, o czym się mówi. Ona się często na lekcjach zamyśla. A może stoi w tej chwili przy tablicy i milczy? Bo Baśka wcale nie jest w szkole tak gadatliwa, jak to się wydaje rodzicom. W każdym razie na wszelki wypadek zacisnęłam za nią oba kciuki i... wtedy właśnie go zobaczyłam. Siedział przed sklepem, drżał na całym ciele i miał okropnie smutną minę. Wiedziałam od razu, że musiał się zgubić. Trochę się bałam podejść do niego, bo boksery mają bardzo groźny wygląd, ale - wytłumaczyłam sobie, że przecież, jak ktoś jest tak smutny, to nie ma ochoty gryźć. Przypomniałam sobie, że jak mnie jest smutno, to nawet gryźć cukierków mi się nie chce. Bokserek rzeczywiście okropnie się ucieszył, gdy do niego podeszłam i od razu zaczął „rogalikować" całym ciałem, zwijając się raz w jedną, raz w drugą stronę. A potem nagle podskoczył i dotknął nosem mojego czoła, zupełnie jak wujek Karol, gdy się ze mną wita. Tylko że wujek robi to bez podskoku, a nawet musi się schylić, bo jest bardzo wysoki. Okropnie się zdziwiłam, że taki miły psiak siedzi na ulicy i nikomu dotąd nie przyszło na myśl, żeby się nim zaopiekować. Postanowiłam się nim zająć. Nasi rodzice wprawdzie nigdy nie chcieli słyszeć o trzymaniu psa w domu, ale przecież bezdomnego nie wyrzucą! A zresztą na pewno ktoś się po niego zgłosi. Podeszłam do kiosku „Ruchu" i kupiłam gazetę, bo może już ktoś zdążył ogłosić, że zginął mu pies. Pomyślałam sobie, że gdy mama zobaczy mnie z psem ?* 35 i z gazetą, łatwiej będzie mi wytłumaczyć, że to tylko chwilowa wizyta. Gdy zjawiłam się w domu z Rogalem — bo jakieś imię musiałam mu po drodze wymyślić, a on właśnie wyglądał jak wielki, dobrze wypieczony rogalik — mama zaniemówiła. Zupełnie tak samo, jak Baśka wyrwana niespodziewanie do tablicy. Dzięki temu zdążyłam mamie wszystko wytłumaczyć i wcisnąć do ręki gazetę na dowód, że ani mi w głowie przysparzać mamie dodatkowych kłopotów, a równocześnie bardzo mocno zaciskałam kciuki, żeby nic o psie w tej gazecie nie było. I rzeczywiście nie było ani słowa. Mama zniosła to bardzo dzielnie, a nawet okazała wiele zrozumienia dla położenia, w jakim Rogal się znalazł, ale z radości nie skakała, na co ja miałam ogromną ochotę. Właśnie gdy Rogal pożerał z rozgłośnym mlaskaniem drugą miskę rosołu z makaronem, odezwał się ostry dzwonek u drzwi i zaraz potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Z Rogala zrobiła się od razu skręcona chałka i tak się w przedpokoju zakotłowało, że trudno było się zorientować, gdzie jest ta pani, którą mama przed chwilą wpuściła, a gdzie Rogal, bo oboje z radości zupełnie się wymieszali. Niestety, tej pani bardzo szybko przeszła radość, bo zaczęła ze złością krzyczeć, że mama nie potrafi wychowywyć dzieci, że to skandal kraść psy, a do tego po to, żeby wyłudzić nagrodę, i że gdyby nie sprzedawczyni z „Ruchu", która wskazała, dokąd to wstrętne dziecko uprowadziło jej Pucia, kto wie, jak by się to skończyło! A więc on nazywa się Pucio! Jak on w ogóle znosi takie głupie imię! . Tymczasem mama też się rozgniewała i powie- 36 działa, że jak się ma psa, to się go nie zostawia na ulicy bez opieki. Wtedy ta pani powiedziała, żeby mama nie była taka mądra, bo ona właśnie stała w ogonku po mięso dla Pucia i kaszankę dla męża, a Pucio, jak zwykle, czekał na nią grzecznie przed sklepem. Gdyby ta dziewczyna — tu wskazała lekceważąco na mnie — nie wtrącała się do nie swoich spraw, nie byłoby całego tego zdenerwowania! To powiedziawszy wzięła Rogala na smycz i wyszła trzaskając drzwiami. Najgorsze było jednak to, że Rogal nawet się za nami nie obejrzał, a rosół miał być na dwa dni i teraz nie ma ani Rogala, ani rosołu. Nie rozumiem tylko, dlaczego mama zaczęła się w pewnym momencie okropnie głośno śmiać. Przecież obrażono ją, jej córkę i nawet nam nic na pociechę nie zostało. Zgodziłabym się już na to głupie imię — Pucio, gdyby tylko Rogal mógł z nami zostać choć przez kilka dni. Ale na razie mam tylko sprzątanie, bo zdążyłam już dla Rogala przygotować w naszym pokoju posłanie. Przyniosłam z piwnicy stary kosz na bieliznę i watowaną kurtkę, której tatko już od lat nie nosi. A teraz muszę to wszystko z powrotem wynosić! A swoją drogą Rogal nie był chyba najmądrzejszym psem. Tak się cieszyć z takiej krzykliwej pani! W każdym razie to bardzo ładnie ze strony mamy, że nie robiła mi żadnych wyrzutów, tylko spokojnie powiedziała, żebym na drugi raz ostrożniej podejmowała tego rodzaju decyzje. Za to Baśka przyniosła dobrą nowinę, bo pan kierownik pochwalił na apelu naszą klasę za zdyscyplinowanie i bardzo dobre zachowanie na uroczystości odsłonięcia pomnika. Podobno nasza klasa zupełnie zgłupiała z wrażenia, bo jeszcze się nam nie zdarzyło, 37 żeby nas publicznie chwalono. A Śliwka zrobiła się czerwona jak wiśnia i potem przez całą lekcję czytała głośno wspaniałą książkę „Rekreacje Mikołajka". Kaśka 17 października Rację miała wczoraj Kaśka, że trzymała za mnie kciuki, tylko że za prędko je puściła. Pewnie gdy zobaczyła Pucia-Rogala, Fakir zobaczył mnie i też sobie pomyślał, że musiałam się zgubić. Rzeczywiście nie wiedziałam, o co mnie pyta, bo właśnie rozważałam, jakby to było, gdyby ludzie chodzili, jak większość ssaków, na czworakach. Zaczęłam się zastanawiać, jak by wyglądała na przykład Irenka i czy odpowiadając na lekcji „służyłaby" z podniesionymi łapkami. Wyobraziłam sobie też Marka Aniołka, drapiącego się nogą za lewym uchem. Bardzo to było zabawne. A potem zastanawiałam się, czy naszej sąsiadce, pani Kosińskiej, byłoby wygodniej schodzić na czworakach po schodach przodem czy tyłem. I dopiero od Marysi dowiedziałam się, że Fakir pyta, co wiem o Tatrach. Wiedziałam dużo, bo spędzaliśmy tam właśnie ostatnie wakacje. Zastanawiałam się więc, od czego zacząć, czy nie od ukształtowania terenu? A na dowód, jakie strome są tam zbocza, mogłabym opowiedzieć, jak babcia Kazia zjechała w dziesięć minut na siedząco z Sarniej Skały do Doliny Strążyskiej, chociaż według przewodnika zejście powinno zająć całe czterdzieści pięć minut! Mogłam też wspomnieć coś o klimacie i o halnym, który pewnej nocy przewiesił moje mokre dresy z płotu na antenę telewizyjną pobliskiej szkoły. Ale zanim zdążyłam dokonać wyboru, Fakir powiedział: „Siadaj! Nie przygotowana!" Dlaczego? Że nie 38 paplę od razu byle czego, ale się zastanawiam, co byłoby ciekawsze ? Ale w szkole już tak jest: jak cię raz przyłapią na tym, żeś nie odrobił lekcji, to żebyś potem nawet codziennie je odrabiał — zdania już nie zmienią! Leniuch i już! Choćbyś był orłem, kiedy nalepią na tobie etykietę „Osioł" — nigdy ci już pofrunąć nie dadzą! Baśka 20 października Okropnie się cieszę, że nareszcie chodzę znów do szkoły. Już mi się znudziło to siedzenie w domu! Nawet dobrze trafiłam, bo na godzinie wychowawczej było bardzo wesoło. Wszyscy się kłócili i nasza pani ledwie sobie z nami poradziła. Słyszałam, jak po lekcji mówiła do pana Leśniewskiego, że „ducha można wyzionąć prowadząc tak żywą klasę". Bardzo mnie to zdziwiło, bo tak źle w naszej klasie wcale nie jest. Nasza pani nawet chrypki jeszcze nigdy nie dostała. A wychowawczyni z V b już po pierwszej godzinie wychowawczej tak wysiliła sobie struny głosowe, że przez tydzień musiała rozmawiać na migi, a teraz jest w Szczawnicy na kuracji gardła. Początkowo cała szkoła zazdrościła V b, że ma takie szczęście, ale gdy zastępstwo objął Światowid, wszyscy zaczęli im bardzo współczuć. I rzeczywiście w ciągu miesiąca stali się najlepszą klasą, a na apelach stawia się ich za przykład całej szkole! Marek Aniołek wpadł kiedyś na piekielny pomysł: postanowił zdobyć kilkadziesiąt os, żeby tę „wzorową klasę" trochę rozruszać. Pół słoika dżemu poświęcił na przynętę! Pełny, to znaczy wypełniony pół na pół dżemem i osami, przyniósł do szkoły z zamiarem podrzucenia go V b. 39 Ale niestety wszystko za wcześnie się wydało, bo nasza woźna, pani Guzikowa, ma bardzo dobry słuch i od razu zainteresowała się Markiem, któremu, jak później mówiła panu kierownikowi, „już w szatni coś tak brzęczało, jakby sto zegarków nakręcał". Marek oczywiście zamiast do klasy poszedł zaraz do domu po swoją „opiekę domową", a pani Guzikowa z osami — do szkolnego ogródka. Baśka była bardzo rozczarowana, gdy na drugi dzień pani Guzikowa wcale nie była spuchnięta. Jej zdaniem były to jakieś bardzo dobroduszne osy, jeżeli żadna z nich nie ucięła pani Guzikowej za wsypanie Marka! No cóż, widocznie i osy uznały, że pani Guzikowa jest w szkole po to, aby pilnować porządku. A nasze dzisiejsze zamieszanie zaczęło się od tego, że Kazik, przewodniczący samorządu klasowego, zaproponował wydawanie gazetki. Ten pomysł bardzo spodobał się naszej pani, ale zupełnie nie przypadł do gustu klasie. Stefek wyrwał się pierwszy i oświadczył, że jeżeli Kazik ma za mało pisania, to on chętnie odstąpi mu swoją codzienną porcję. Wtedy wstała Irenka i powiedziała, żeby się Stefan nie martwił, bo u niego i tak na pewno nikt artykułu do gazetki nie zamówi, natomiast ona chętnie napisze referat pod tytułem „Regulamin szkolny a uczeń", na co nawet nasza pani na chwilę zaniemówiła. Tymczasem w klasie zawrzało, wszyscy pękali ze śmiechu, a Heniek zapytał, czy Irka nie urwała się czasem z choinki. Pani zaczęła stukać linijką w stół, a kiedy na chwilę się uspokoiło, zdążyła powiedzieć, że każdy z nas opracuje temat, na jaki będzie miał ochotę, a na razie trzeba wybrać komitet redakcyjny, który zadecyduje, czyje prace rzeczywiście nadają się do gazetki. To od razu podziałało i zrobiła się cisza, jak zwykle, gdy trzeba się na ochotnika zgłosić do jakiejś konkretnej 40 roboty. Potem wstał Ciuchołaz i powiedział, że on może napisać o Afryce, bo tam jego tatuś... Ale pani mu przerwała mówiąc, że to doskonały pomysł, ale na razie zajmujemy się wyborem komitetu. Więc znów zrobił się gwar i jeden wypychał drugiego, aż wreszcie zgłosili się: Irenka, Kazik i Hania Drozd. 41 Potem okazało się, że trzeba jeszcze wymyślić jakiś dobry tytuł dla naszej gazetki. Irenka zaproponowała „Głos przodownika nauki", ale Stefan wyjaśnił, że to jest tytuł bez sensu, bo tacy w naszej klasie w ogóle głosu nie mają, i że lepszy już byłby „Jęk średniaka", bo tych jest u nas najwięcej. Wanda krzyczała, żeby gazetkę nazwać „Migawki spod ławki", a Marek proponował tytuł „Torea-dorzy z V a", bo co jak co, ale na walce z bykami to my się na pewno znamy! Na to Baśka syknęła do Stefka: „Lu go kapciem!", co on zrozumiał jako propozycję tytułu i tylko wzruszył ramionami. Tymczasem Baśce chodziło o to, aby Stefek uspokoił w ten sposób najgorętszych krzykaczy. Spojrzałam na Śliwkę. Przypominała spikerkę z telewizji, gdy nagle zabraknie fonii. Poruszała ustami, ale w ogólnej wrzawie nikt nie słyszał, co mówi. W tym momencie zupełnie niespodziewanie wszedł do klasy Paź i od razu zrobiło się bardzo cicho. A on spytał naszą wychowawczynię, z czego to klasa jest aż tak dobrze przygotowana, że odpowiada chórem. Pani zaczęła poprawiać włosy, które wcale nie były potargane, i powiedziała, że wybieramy właśnie tytuł do klasowej gazetki. Pan Leśniewski wyjaśnił, że przyszedł wprawdzie po dziennik, ale teraz ma wątpliwości, czy nie będzie on pani jeszcze potrzebny. I popatrzywszy na nas surowo — wyszedł. Śliwka oświadczyła, że najadła się za nas wstydu. Było mi jej bardzo żal i chyba wszystkim zrobiło się głupio, bo rzeczywiście, gdyby chciała, mogłaby nam wstawić do dziennika minusy z zachowania. Ale Śliwka jest fajna! Tymczasem Wanda, która cały czas nie zabierała głosu, bo zajęta była odrabianiem lekcji na jutro, wyrwała się jak filip z konopi: 42 — Dzwonek, proszę pani! Jakby nikt z nas go nie słyszał! A Kazik, który nie zawsze wie, o co chodzi, oświadczył, że ponieważ nie słyszy sprzeciwów, nasza gazetka jednomyślnie otrzymuje nazwę „Dzwonek"! I że każdy na następną godzinę wychowawczą ma napisać coś do „Dzwonka". Baśka mówi, że wie już, co napisze. Ja będę musiała się dopiero zastanowić. Kaśka 22 października Właśnie skończyłam zmywanie naczyń, bo dziś mój dyżur, i o dziwo, niczego nie stłukłam! Nie spadłam też ze schodów przy wynoszeniu śmieci i nie złamałam sobie nogi. Więc chyba dziś już nic mi się nadzwyczajnego nie przydarzy, chociaż czekam na to od rana, bo w nocy śniło mi się płaczące dziecko, co według babci Frani oznacza straszne zmartwienie. Oczywiście w to się nie wierzy, ale na wszelki wypadek zrobiłam przegląd swoich „możliwości". Nie mam tarczy na rękawie, bo mi się odpruła, więc pani Guzikowa może mnie wciągnąć na listę „nieoznakowanych". Ale to byłby jeszcze drobiazg! Być może zostaniemy w drodze do szkoły porwane i rodzice dostaną list z żądaniem okupu? Ciekawe, ile by też za nas zażądano! Gdyby niedużo, łatwiej by rodzicom było zapłacić, ale znowu głupio by się czuli, że ich dzieci zostały tak nisko wycenione! Tak czy inaczej, do zapłacenia okupu i tak bym nigdy nie dopuściła! Kaśka by pewnie siedziała i rozpaczała, za to ja szukałabym przede wszystkim jakiegoś wyjścia. Może krata w oknie dałaby się odgiąć? Albo bym jakimś cudem sprowadziła pomoc i Kaśka znów by płakała, ale tym razem 43 z radości. A potem by o mnie pisali w gazecie i może nawet dostałabym medal za odwagę. Tymczasem okazało się, że na sny liczyć nie można. Bo to, co słyszałam w nocy, to nie był płacz dziecka, tylko jęk Kaśki, którą strasznie rozbolał ząb. Mama prosiła mnie, żebym zaraz po powrocie z lekcji zaprowadziła ją do pani dentystki — bo szkolna jest na urlopie. Tłumaczyłam mamie, że to dla mnie bardzo niebezpieczne, bo pani dentystka zanotowała na mojej karcie dziurę w górnej piątce. Sama mi powiedziała, że jak zaniedbam, to będzie niedobrze. Miałam się zgłosić w zeszłym tygodniu. I w ogóle nie rozumiem, jak Kaśkę może boleć mój ząb! Zawsze byłam zdania, że Kaśka stanowczo przesadza z tą swoją dobrocią. Nie musi się przecież aż tak poświęcać! Oczywiście domyślam się, że pani dentystka po prostu nas myli i mnie bierze za Kaśkę. Ładne rzeczy! Póki mylą się nauczyciele, to jeszcze pół biedy! Nawet może nieźle bym na tym wyszła. Ale bardzo dziękuję za omyłki, jeżeli chodzi o dentystyczny fotel! Gdy sprawdziłam, że pierwszą lekcją jest polski, zgodziłam się łaskawie towarzyszyć Kaśce, a nawet poczekać do końca zabiegu. Gdyby to był wuef albo roboty ręczne, zupełnie by mi się rola troskliwej siostry nie opłacała. Na dużej pauzie w ogóle już nie pamiętałam ani o moim śnie, ani o naszej wizycie w gabinecie dentystycznym. (To rzeczywiście nie był mój ząb!) Zjechałam sobie więc spokojnie po poręczy, a następnie zeskoczyłam z wysokości czterech stopni prosto na... nogi Pazia, który nie wiadomo po co się tam kręcił. Paź przytrzymał mnie i zadał mnóstwo pytań, na które w ogóle nie zdążyłam odpowiedzieć. Czy mam zamiar połamać sobie nogi? Czy znam regulamin szkolny? Czy w ogóle myślę czasami o czymkolwiek? A na zakończenie zapytał, czy chcę mieć zmniejszony stopień ze sprawowania — i nie czekając na odpowiedź, oddalił się. 44 Zauważyłam, że utykał na jedną nogę. Nigdy przedtem tego nie zauważyłam. Ciekawe, co mu się w tę nogę stało! Ale jeszcze większa, i to zbiorowa, draka zrobiła się po czwartej lekcji. Ciuchołaz, klasowy elegant, zgłosił naszej pani, że z szatni zginęły mu nowe buty. — Pani wie — tłumaczył Śliwce — takie modne, ze ściętymi czubkami, zamszowe. Nikt w klasie takich jeszcze nie ma. Pani się okropnie zdenerwowała, bo w naszej klasie do tej pory nic się takiego nie zdarzyło, a my zaczęliśmy od razu spoglądać po sobie. Oczywiście dziewczynki były w ogóle poza podejrzeniami, bo po co nam takie „narty"! Ale chłopcy kręcili się na ławkach jak wiatraki. — A bo on tak zawsze... — zaczął Marek Aniołek patrząc na Ciuchołaza, ale nie dokończył. Pani chciała koniecznie wiedzieć, co „on tak zawsze", ale Marek milczał. — No... przechwala się... — wyręczył go Stefek. ¦— Ale przecież boso nie przyszedł. Musiał mieć jakieś buty na nogach! Lepsze czy gorsze, to nie ma znaczenia — powiedziała pani, ale już takim jakimś „wywiadówkowym" głosem. — Pani go nie zna! To dęciak! — mruknął ktoś znowu z dalszego rzędu. To panią jeszcze bardziej rozgniewało. Oświadczyła, że nikogo nie prosiła o charakterystykę Janusza. Żąda natomiast zwrócenia mu butów! Dopóki się nie znajdą, nikt z nas nie wyjdzie ze szkoły! Rozbiegliśmy się na poszukiwania. Heniek zapędził się nawet aż do pokoju nauczycielskiego, licząc, że przy okazji może uda mu się rzucić okiem w dziennik, bo to przecież już najwyższy czas uprzedzić rodziców, czego się mają na wywiadówce spodziewać. Niestety, wyrzuciła go stamtąd 45 zaraz pani Guzikowa krzycząc, że nic ją nie obchodzi, czego szukamy! A Marek Aniołek wdrapał się na szafę, która stoi obok pokoju nauczycielskiego, ale tylko okropnie się zakurzył. Buty się znalazły za kaloryferem. Kto je tam wsadził? Gdy je Ciuchołaz zobaczył, to o mało co nie zemdlał. Rano padał deszcz, więc przemokły. A za kaloryferem wysuszyły się na dwa skręcone wiórki! Janusz w ogóle nie mógł ich wbić na nogi! Były do wyrzucenia! Maryśka, która się wszystkiego boi, oczywiście od razu się na wszelki wypadek rozbeczała. Kaśka chciała jakoś pocieszyć Ciuchołaza, więc podeszła do niego i powiedziała, żeby się nie martwił, bo i tak w dalszym ciągu nikt z nas takich butów, jak on, nie posiada. A potem dodała, że może będzie jeszcze kiedyś taka moda na pokręcone zamszaki. Ale on ją tylko odepchnął, aż się zatoczyła pod ścianę. Na szczęście chodzimy teraz do nowej szkoły, więc nic się nie stało, ale w tej starej, jak Heniek raz popchnął Stefka, to ten wleciał do klasy razem z drzwiami i futryną. W każdym razie Śliwka zapowiedziała, że na tym się sprawa nie skończy. Baśka 25 października Rodzice są w kinie, a Baśką ubrała się w mamy sukienkę z dekoltem, założyła pantofle na szpilkach i sprawdza przed lustrem, jak będzie wyglądała za dziesięć lat. Tymczasem lepiej by było, gdyby pomyślała o bliższej przyszłości, czyli o jutrze, bo Wiecha znów będzie miała do niej pretensję, że nie nauczyła się czytać i jej fatalne „udarjenje" udaremni otrzymanie trójki na okres. Ja w ogóle Baśki nie rozumiem 1 Dlaczego ona tak 46 $ ??\........................ i\<\. ??-?????i. ?*??????L tcwmM/f>kit_ VX?, odA&fłjiie. -b*Ą I??? jlj lOybtji^ JCo^e^ruw^. i bogato Kaśka oczywiście bardzo się zaniepokoiła, czy ostatnie zdanie będzie się podobało naszej mamie, ponieważ urodziłyśmy się niestety pod koniec miesiąca, kiedy to na ogół w każdym domu bufety są coraz skromniejsze. 175 Odpowiedziałam jej, że przecież gościom i tak nie wypada liczyć wyłącznie na „wyżerkę", możemy więc spokojnie im to obiecywać, a potem oni i tak zjedzą tylko to, co się im poda. Kaśka popatrzyła na mnie okropnie „cielęco", jak zwykle, gdy nie jest pewna, czy mówię serio, czy żartuję. W szkole natomiast odbyły się dziś kolejne eliminacje w konkursie na najlepszą klasę. Przy schodach prowadzących do szatni, która mieści się w suterenie, stał po jednej stronie Sławek z VIII b, przewodniczący samorządu ogólnoszkolnego, a po drugiej — Fakir. Oczywiście nie stali tu po to, by nas serdecznie na progu witać ale żeby wyłapać „nieoznakowanych". Wszystkich, którzy nie mieli tarczy, Fakir zapisywał na kartce, a pozostałym sprawdzał, czy są one porządnie przyszyte, bo u nas nie wolno nosić tarcz na gumkach, szpilkach lub agrafkach, co strasznie utrudnia nam życie. Dopóki nie wprowadzono tego zakazu, pięć tarcz starczało na całą klasę, bo jedni drugim podawali przed wejściem i zawsze wypadaliśmy wzorowo. Druga niespodzianka czekała nas przy wyjściu na górę. Stał tam Światowid oraz pani higienistka. Sprawdzali „ogólny wygląd ucznia". Przyczepili się też zaraz do Zosi Walkow-skiej, że ma za jasny sweterek, a do Marka Aniołka, że ma za ciemną szyję. Marek się tłumaczył, że to jeszcze letnia opalenizna, ale kiedy kierownik zapytał go grzmiącym głosem, od kiedy to brud „opala" — Marek wsunął tylko głowę głębiej w ramiona, żeby się szyja mniej rzucała w oczy. Stefek otrzymał polecenie natychmiastowego odwiedzenia fryzjera, a Wandzie kazano przestać robić sobie „trwałą". Tymczasem ona wcale nie ma „trwałej", tylko „wytrwałą," bo śpi co noc w lokówkach, ale Światowid się na tym nie zna. Śliwka była oczywiście bardzo zdenerwowana i stale tylko sprawdzała mu przez ramię, ile wlepił nam już minusów. Bardzo się za to dobrze bawiłam na zajęciach technicznych, bo Tęcza sprawdzała nasze prace, a ja mogłam sobie trochę pomarzyć. 176 A przy okazji będę musiała napisać do babci Kazi i poinformować ją, ile dostała za uszycie fartuszka. Myślę, że ta marna czwórka, jaką mi wpisała Tęcza, okropnie ją zaboli! Bo ja się tym nie przejęłam. Na szczęście dostałam przecież już dwie piątki: za dzierganie dziurek i mereżkę. Rzeczywiście babcia Frania bardzo to starannie zrobiła. A potem zobaczyłam dym z komina i zaczęłam się zastanawiać, co by to było, gdyby tak zaczęła się palić nasza szkoła. Chłopcy na pewno pierwsi by wyskoczyli oknem, bo oni nas normalnie nigdy nie przepuszczają przodem, a co dopiero w czasie pożaru! Ale zaraz sobie pomyślałam, że ich bardzo krzywdzę. Heniek, Stefek i Marek na pewno by nigdzie nie wyskakiwali, tylko zaraz by się pobili o gaśnicę, bo oni już teraz nie mogą spokojnie na nią patrzeć. Rozejrzałam się po klasie, bo w ten sposób łatwiej mi przychodzi wyobrażenie sobie, jak by się kto zachował. Jurek na pewno natychmiast straciłby orientację i wlazłby do szafy myśląc, że wybiega na korytarz. Marysia Sarnowska z kolei pewnie za żadne skarby nie dałaby się wyprowadzić z klasy, tłumacząc, że przecież nie było jeszcze dzwonka! * A co zrobiłaby Irenka ? Już wiem! Poleciałaby do nauczycielskiego pokoju ratować dzienniki klasowe! Z tych rozmyślań wyrwał mnie głos dzwonka. Ocknęłam się. Jak to dobrze, że szkoła sobie stoi, a my w niej — cali i zdrowi! Baśka 25 kwietnia Wczoraj obchodziłyśmy nasze urodziny. Wstałyśmy bardzo wcześnie, bo zdawało się nam, że ktoś nas budzi, ale w domu było bardzo cicho i nawet Balbina nad nami chyba jeszczes spała, bo nikt się nie darł. Baśka zaczęła zaraz nerwowo przerzucać swoje 12 — Byle do wakacji 177 ubranie leżące obok na krześle i miała okropnie głupią minę. Ja też zerknęłam na swoje, ale nie śmiałam tak otwarcie okazywać rozczarowania. Rodzice za wyczaj kładli nam prezenty przy łóżku, tak aby rano po przebudzeniu wpadały nam od razu w oko. Dziś natomiast wpadł nam w oko przede wszystkim ich brak! Dopiero gdy zdecydowałyśmy się wstać i rozejrzeć dokładniej, zauważyłyśmy, że na podłodze narysowane są kredą strzałki. Czyżby rodzice zabawiali się w nocy w podchody? Strzałki prowadziły do łazienki. Pobiegłyśmy tam zaraz i zobaczyłyśmy... dwa wspaniałe komplety toaletowe! Różowy i niebieski. Każdy składał się z grzebienia, pudełeczka na mydło, szczotki do zębów oraz lusterka. Baśka miała jednak nadal głupią minę. — Zdaje się, że zamierzają nas wysłać w tym roku na kolonie i już kompletują ekwipunek — stwierdziła z żalem. Wcale nie wyglądała na uszczęśliwioną. Może dlatego, że wczoraj przed zaśnięciem wymyślała sobie okropnie dużo różnych rzeczy, które szalenie by się jej przydały: namiot, komplet do ping-ponga, nowa teczka, czterokolorowy długopis... Po takich marzeniach rzeczywiście trudno się zachwycać grzebieniem! Zaraz po obiedzie zabrałyśmy się do robienia kanapek, żeby cały kłopot z urodzinami nie spadł wyłącznie na barki mamy, ale i tak czas nam się okropnie dłużył i nie mogłyśmy się doczekać czwartej godziny. Pierwszy przyszedł Marek Aniołek. Był bardzo speszony i witając się z tatką zrobił taki ruch, jakby go chciał pocałować w rękę. Natomiast mamie potrząsnął dłoń prawie po męsku. A nam powiedział z głupią miną: — Cześć, Lipy! 178 Po czym wręczył Baśce jakieś zawiniątko w bardzo pogniecionym papierze. Pewnie miał tę paczkę w kieszeni i dopiero na schodach ją wyjął. Było to serduszko z drutu, na który nanizane były dwa wisiorki. Nie bardzo wiedziałyśmy, co to takiego, ale Marek objaśnił dumnie, że jest to zabawa „myślowa". — Chodzi o to, żeby oba te wisiorki zdjąć i znów założyć nie rozrywając ani nie gnąc drutu — powiedział, a następnie wytarł ręce o marynarkę i zaczął się rozglądać po pokoju, jak pan z inspekcji budowlanej, który przychodzi niedawno badać zgłoszone przez tatkę usterki. Baśka chciała się oczywiście zaraz wziąć za rozwiązywanie tej łamigłówki, ale dałam jej znak oczami, że musimy się przede wszystkim zająć naszym gościem. Było to okropnie trudne zadanie. Sama nie wiem, dlaczego nie mieliśmy sobie naraz nic do powiedzenia. Gdyby Marek wszedł tu, jak zwykle do szkoły, pogwizdując wesoło, trzepnął teczką o stół, przeskoczył krzesełko, wyciągnął z kieszeni kawał sznura, zarzucił go na lampę i zaczął się huśtać, poczułybyśmy się jak u siebie w domu. Ale ten Marek, który przyszedł do nas z wizytą, był zupełnie obcym chłopcem. Na szczęście odezwał się u drzwi dzwonek i od razu zrobiło się gwarno. Przyszła Hania Drozd, Stefek i Halinka Kowarek. Wszyscy byli trochę inni niż na co dzień. Przede wszystkim okropnie grzeczni i uważający, co pewnie robiło bardzo dobre wrażenie na naszej mamie, ale nas zupełnie zbijało z tropu. Stefek zaraz w przedpokoju zapytał, czy mógłby umyć ręce, bo nie chciałby z brudnymi usiąść do stołu. Widocznie jego mama przykazała mu, żeby tak zrobił, a on ze strachu, że o tym zapomni, chciał mieć to od razu z głowy! Tymczasem zjawiła się reszta gości i w naszym pokoju zrobiło się bardzo ciasno. Usiedliśmy wszyscy 12« 179 rządkiem, chłopcy po jednej stronie, dziewczynki po drugiej, tylko Stefek nie chciał za żadne skarby usiąść i stał w drzwiach jak na warcie. Początkowo myślałam, że nie może usiąść dlatego, bo na wuefie spadł z kozła i bardzo się potłukł, ale Marek od razu całą rzecz wyjaśnił: — O rany, ale masz spodnie! Po tacie? — dodał trochę niedelikatnie, więc prędko zaczęłam częstować wszystkich cukierkami, żeby odwrócić uwagę od spodni Stefka. Tymczasem Hania Drozd, na którą zawsze można liczyć, zaproponowała, żebyśmy się w coś zabawili. Miałyśmy z Baśką opracowany bardzo szczegółowy plan zabaw, ale nie wiadomo dlaczego teraz wydał nam się tak idiotyczny, że żadna z nas nie śmiała z nim wystąpić. Tymczasem Marysia Sarnowska podsunęła zabawę w pomidora. Albo w głuchy telefon. Ale chłopcy zaraz ją zakrzyczeli, że dawno już wyrośli z przedszkola, a Heniek dodał z nieukrywanym żalem: — A w telewizji leci właśnie taki fajny western! „Ostatni strzał szeryfa"! Baśka, opanowując własną chętkę przekręcenia gałki telewizora, zaproponowała, żebyśmy wobec tego sami odegrali jakiś film z Dzikiego Zachodu, i to na zasadzie „podaj dalej". Jedno z nas wymyśli pierwszą scenę, następny poda dalszy ciąg i tak dalej. Wszyscy się bardzo z tego ucieszyli, a Marek wszedł od razu do szafy i próbował, czyjej dwuczęściowe drzwi chodzą na tyle lekko, żeby mogły grać rolę wahadłowego wejścia do „saloonu". Baśka ofiarowała się, że zaraz przyniesie walizę, w której latem trzymamy ubrania zimowe, a zimą letnie. W razie potrzeby będzie mogła grać rolę konia. Chłopcy zgłosili potrzebę skompletowania jeszcze 180 kilku takich drobiazgów, jak broń palna, dużą torbę na pieniądze, którą ktoś będzie musiał zrabować, gwiazdę dla szeryfa oraz ciemne okulary. I czarne zarękawki dla urzędnika bankowego, który sobie da tę torbę wyrwać. Aż tu nagle Hania Drozd oświadczyła, że nigdy nie pozwoli na tak głupią zabawę w porządnym domu! Bardzo nam to z Baśką pochlebiło i chętnie zgodziłyśmy się na normalne gry towarzyskie, zwłaszcza że nie byłyśmy pewne, czy wchodzenie, a następnie wyskakiwanie z szafy i galopada na walizce przy huku „wystrzałów" nie zepsułyby pierwszego wrażenia, jakie nasi goście zrobili na rodzicach. Tak więc reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Trochę się bałam, czy chłopcy nie zechcą zademonstrować mamie, jak się w szkolnej stołówce fajnie strzela resztkami, ale na szczęście kanapki zjedli co do okruszynki, a ciasto było tak kruche, że do strzelania się nie nadawało. A wieczorem po wyjściu gości Baśka podsumowała nasze wrażenia oraz plany na najbliższą przyszłość jednym zdaniem: — A teraz byle do wakacji! — A potem dodała, jakby z niedowierzaniem: — I pomyśleć, że człowiek pod koniec lata zaczyna tęsknić za szkołą! Jak ta nasza Baśka okropnie się ostatnio zmieniła! * Kaśka 30 kwietnia Dziś ustaliliśmy ostatecznie, że 20 maja pojedziemy z klasą na trzydniową wycieczkę na Wybrzeże. Śliwka podkreśliła, że Światowid bardzo długo się wahał, czy w ogóle pozwolić naszej klasie na taką niebezpieczną dla pani przyjemność. 181 Wszyscy od razu zrozumieli, po co nam to pani mówi, i okropnie posmutnieliśmy. Mieliśmy poważne wątpliwości, czy opłaci się nam zachowywać wzorowo jeszcze przez cztery tygodnie po to, żeby nam pozwolono spędzić trzy dni na wycieczce. A zdawałoby się, że dorośli powinni lepiej od nas liczyć i nie stawiać tak krzywdzących warunków. Marek Aniołek zaraz też dodał, że jeszcze trochę, a będzie się nas stawiać za wzór nawet klasie V b, tej świętej „Światowidowej". Co za upadek! Po południu odbyło się pierwsze zebranie podwórzowe młodzieży z naszego osiedla. Przewodniczącym został Włodek Fikuła, ten sportowiec z drugiego piętra. Od razu też zaczął się rządzić jak szara gęś. Przybiegł dziś do nas i rzucił rozkaz: — Oblećcie nasz blok i zawiadomcie wszystkich, że mamy w piwnicy zebranie! Tylko raz-dwa, zanim pani Borowska zdąży tam powiesić bieliznę! — I zaraz gdzieś dalej poleciał. Usłyszeliśmy go zresztą po chwili od strony podwórka. Stał pod domem i krzyczał: — Zbyszek! Zejdź zaraz do pralni i weź ze sobą Czwórkę B! Wychyliłam się z okna i zwróciłam mu uwagę, żeby się jak nie darł pod oknami, bo mamy potem na pół dnia gadania: taka to dzisiejsza młodzież. A Kaśka zauważyła, jak zwykle zupełnie niepotrzebnie, że gdybym się nie wtrącała, to te wrzaski przez okno trwałyby o wiele krócej. Gdy schodziłyśmy na zebranie, spotkałyśmy Grażynę z sąsiedniego bloku. — Cześć! — powiedziała. — Wiecie, podobno przyjechała Kronika Filmowa. Mają nakręcać z nami film. Aktyw podwórkowy przy pracy czy coś w tym rodzaju. — Że ktoś coś nakręcił to fakt, ale wątpię, żeby to była Kronika Filmowa — powiedziałam i usiadłam na balii pani Kosińskiej. 182 Nawet sporo dzieciaków się zebrało. Widocznie mój pomysł z tą plotką o Kronice wcale nie był taki głupi, jak się to Kaśce na początku wydawało. Przyszedł też Stefek z Heńkiem, a zaraz po nich zjawiła się Czwórka B. Bolek i Bogdan zaczęli się huśtać na sznurach od bielizny, a biedna Bronia musiała huśtać w wózku małą Balbinę. Wreszcie Włodek Fikuła uderzył kopystką w kocioł od gotowania bielizny i zawołał: — Zamknijcie się teraz, bo muszę otworzyć nadzwyczajne zebranie naszego Młodzieżowego], Komitetu Podwórzowego! A następnie oświadczył, że komitet blokowy postanowił zorganizować drużynę piłkarską oraz przydzielić jedno z pomieszczeń piwnicznych na stałą świetlicę, ale postawił pewne warunki. Na to wyskoczył Heniek i krzyknął, że z dorosłymi zawsze jest tak! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby dali nam coś bezinteresownie! A na dowód zaczął opowiadać, jak to tatko chciał mu kupić rower. Ale nie skończył, bo Włodek zaproponował mu, żeby to opowiedział swojej babci i nie zawracał nam głowy na zebraniu! A następnie podał nam warunki pracy komitetu. Po pierwsze: wszystkie klatki schodowe oraz trawniki wraz z zadrzewieniem mają przejść pod naszą opiekę. Wszyscy podnieśli na to wrzask, że to nic nowego, bo i tak dotąd tylko my z nich korzystaliśmy, ale okazało się, że to jest jednak coś nowego, bo jeżeli mamy się opiekować trawnikami, to nie możemy grać na nich w piłkę ani skracać sobie drogi biegając na przełaj. — O jakie właściwie trawniki komitetowi chodzi? — rzucił rzeczowe i słuszne pytanie Heniek. — Czy o te, które kiedyś na naszym osiedlu były, czy o te, które kiedyś może znów tu będą? 183 Włodek udawał jednak, że niczego nie słyszy, i przeszedł do omówienia drugiego warunku: Żadnych wrzasków na podwórzu! Wszyscy zaczęli się zaraz sprzeczać o to, kto z nas najwięcej hałasuje. Stefek krzyczał, że Heniek powinien sprawić sobie nową płytę, bo tej o wczasach to już słuchać nie można! A Stefek miał pretensję do Grażyny, że dyktuje wszystkie zadania Wandzie przez okno tak głośno, że potem jego tata lepiej wie od niego, co było zadane, i co gorsze, pilnuje go, żeby to odrabiał. Bronia poddała myśl, żeby może nie nawoływać się po imieniu, ale gwizdać w umówiony sposób, co znów nie podobało się Staśkowi z trzeciej klatki, który twierdził, że na gwizd wyskakuje zawsze z parterowego okna wilczur milicjanta, a najbliższe drzewko, na które można by się schronić, zostało już dawno złamane! 184 W końcu Włodek zdołał przekonać wszystkich, że dopóki nie dostaniemy własnej świetlicy, musimy unikać zatargów. Podzieliliśmy się więc na kilka sekcji. Bogdan i Bolek, zostali odpowiedzialni za klatki schodowe. Halinka Kowarek dostała pod opiekę piaskownicę i razem z Kaśką będziemy na zmianę dyżurować, żeby starsze dzieci nie przeszkadzały „drobnicy" i żeby sama „drobnica" nie waliła się łopatkami po głowach. Starsi chłopcy pod kierownictwem pana Maliniaka urządzą sobie boisko i tor wyścigowy na pobliskich nieużytkach. Może uchwalilibyśmy jeszcze coś, gdyby nie to, że w piwnicy zjawiła się pani Borowska z koszem pełnym mokrej bielizny. Włodek rad nierad zlazł z kotła, mrucząc pod nosem, że najpierw wieszają na nas psy, a potem jeszcze mokrą bieliznę nad głową! I czuj się tu człowieku pełnoprawnym gospodarzem! Na tym się więc zebranie skończyło, a my wpadłyśmy jeszcze do Halinki, żeby podzielić się dyżurami. A swoją drogą po tym zebraniu zupełnie innym okiem spojrzałam na nasz dom i całe podwórko! A co najważniejsze, mam prawo do wszystkiego się wtrącać. Dlatego też przegoniłam zaraz całą gromadkę dzieci, które goniły po trawniku żabę. Były strasznie na mnie rozżalone, że im w tym przeszkadzam, bo wcale nie miały zamiaru zrobić jej krzywdy. — Chcieliśmy ją tylko wrzucić przez okno tej sztarej Kosińszkiej, żeby ją ugryzła, wiesz ? — tłumaczył mi szczerbaty maluch. — Ale czy żaba ma zęby? — dodał sepleniąc przez brak własnych siekaczy. Zostawiłam Kaśkę, żeby im wytłumaczyła, co żaba ma, a czego nie ma. I odeszłam rozmyślając o tym, że trzeba by koniecznie 185 wziąć również panią Kosińską pod ochronę. Zupełnie tak samo, jak szarotki czy zaskrońce. W każdym razie musiałam przyznać, że takie zupełnie zwyczajne życie też może być bardzo ciekawe. Baśka 4 maja Nigdy nie czułam tak wyraźnie, jak teraz, że mamy takie niewygodne ławki. Wcale nie można na nich spokojnie usiedzieć! Okna w naszej klasie też, nie wiadomo dlaczego, wychodzą na ogród i drzewa! Dziś siedziała na nich cała gromada wróbli, które tak się darły, że w ogóle nie słyszałam, kiedy wszedł Paź i nawet zdążył sprawdzić listę. Ocknęłam się dopiero, gdy zaczął rozdawać poprawione klasówki. Dodał przy tym, że nikomu nie postawił stopnia, bo chce, żebyśmy to zrobili sami. Każdy ma obejrzeć swoją klasówkę, zobaczyć, ile zostało w niej podkreślonych błędów, a następnie postawić sobie za nią stopień, na jaki, swoim zdaniem, zasłużył. Dał nam na to pięć minut czasu. Początkowo klasa okropnie się ucieszyła. Nareszcie wszyscy będziemy ze swoich stopni zadowoleni i nikt nie będzie mógł narzekać, że pan jest niesprawiedliwy! Ale w miarę jak mijały minuty, coraz więcej było słychać w klasie westchnień i sapania. Aż przykro było patrzeć, jak się niektórzy męczą! Zupełnie co innego dostać „gałę" od Pazia, a zupełnie co innego wstawić ją sobie własnoręcznie. To tak, jakby się sobie samemu podstawiało nogę. Kiedy się ogląda klasówkę wycenioną już przez nauczyciela, zawsze wydaje się ona o niebo lepsza, niż ocena, którą się za nią - dostało. Ale gdy się spojrzy na tę samą pracę z zamiarem wystawienia sobie stopnia, wygląda ona zupełnie inaczej. Tu coś poprawione czerwonym ołówkiem, tam jakaś bzdura. 186 gdzie indziej opuszczone całe wyliczenie! No i zupełnie pokręcony wzór! Niedostateczny! Ale... zaraz, zaraz! Komu! Sobie?! Ależ ten Paź wymyślił nam zadanie! To gorsze nawet od zadań o dołkach, które przez pięć dni kopało dziesięciu robotników, a potem nie wiadomo dlaczego, tylko sześciu, a wszystko po to, żeby uczniowie przez te dołki powpadali! Rozejrzałam się po klasie. Marek liczył coś i liczył na palcach, łapał za długopis i znów go odkładał, toczył błędnym wzrokiem dookoła, jakby wierzył, że mu jakaś wróżka odczaruje chociaż część błędów! Stefek kiwał tylko smętnie głową i wzdychał, a Heniek mało dziury w ławce nie wywiercił, tak się na wszystkie strony odwracał, jakby się dziwiąc: „Ależ ja wszystko pokręciłem! Jak głupi!" Zauważyłam, że nawet Irenka ma niepewną^minę. Pewnie walczy ze sobą czy postawić ten minus przy „bdb", czy nie postawić. Kaśka oczywiście, jak to ona, zupełnie niepotrzebnie obniżyła sobie stopień i wstawiła tylko „db", bo w jednym wyliczeniu krzywo narysowała kreskę ułamkową. Popukałam się wymownie w czoło, a ona tylko bezradnie wzruszyła ramionami. I czy nie mam racji twierdząc, że z Kaśki byłaby okropna nauczycielka? Gdy wyznaczony czas upłynął, Marysia zebrała klasówki i oddała je Paziowi. A on podyktował nam zadanie, kazał je rozwiązać, a sam zabrał się do przeglądania naszych ocen. W klasie zrobiło się tak cicho, że słychać było, jak wszyscy pilnie liczą: ...naście ...dziesiąt ...eście ...dzieści... A każdy z nas równocześnie obserwował spod oka Pazia. Niektórzy z daleka poznawali swoje zeszyty i ze skupieniem 187 śledzili każde poruszenie jego długopisu. Bo Paź stawiał teraz każdemu drugi „prawdziwy" stopień. Wreszcie Paź wstał i powiedział, że jest bardzo zadowolony, bo nie omylił się w ocenie naszej klasy. — Macie na pewno pstro w głowach — oznajmił spacerując między ławkami — większość z was nie zna takich cech, jak pracowitość, nawet ze słyszenia, ale posiadacie za to duże poczucie sprawiedliwości. I to wobec samych siebie, co jest jeszcze trudniejsze. Wszyscy oceniliście swoje prace właściwie i uczciwie. Dlatego też podniosłem wam oceny o pół stopnia. Klasa zaczęła wrzeszczeć z radości, a Marek klepnął Anię Drozd w plecy i krzyknął: — Mam troję, bo wstawiłem sobie dwóję z plusem! Paź poprosił go zaraz do tablicy i tak długo przepytywał, aż rzeczywiście zasłużył na normalną trójkę, co bardzo mu się przyda, jeżeli w ogóle ma zdać do następnej klasy. Hania Drozd z Ciuchołazem musieli go nieźle obkuć, bo nawet wiedział, jak się przekształca ułamki, a że z przemnożenia 7 razy 9 wypadło mu 62, to było już naprawdę drobiazgiem bez znaczenia. A w drodze do domu spotkałyśmy Pucia-Rogala! Pierwszy raz go zobaczyłam, bo dotychczas znałam go tylko ze słyszenia. Kaśka ukłoniła się nawet jego pani, ale oboje minęli ją zupełnie obojętnie, co Kaśkę okropnie rozczarowało. — A co ty myślałaś, że porcją rosołu przywiążesz do siebie psa na całe życie? — powiedziałam zadowolona, że to tak mądrze zabrzmiało. Ale zrobiło mi się bardzo smutno, że dotąd nie mamy żadnego własnego zwierzaka. A tyle jest teraz nowych szczeniąt na podwórku! Prawie każdy coś sobie hoduje: a to myszkę, a to chomika. Tylko u nas w domu poza jakąś zabłąkaną bożą krówką nie ma nic żywego! Baśka 188 11 maja W naszej klasie odbyła się dziś wystawa hobbystów, czyli zbieraczy-maniaków. Oczywiście zdaniem Baśki, która zawsze musi narzekać, Śliwka wybrała najmniej do tego odpowiedni dzień, bo taki, w którym mamy roboty, geografię, wuef i język polski. Jest to więc jedyny dzień w tygodniu, w którym nikogo nie boli głowa, nikt nie chodzi na wagary ani do lekarza, bo tego dnia w ogóle nie warto opuszczać. Baśka uważała więc, że szkoda go również na wystawę. Ale ze Śliwką nie ma dyskusji. Ku wielkiemu niezadowoleniu pani Guzikowej już wczoraj przemeblowaliśmy całą naszą klasę na salę wystawową. Pani kazała nam zsunąć ławki pod ścianami i przydzieliła każdemu miejsce na jego zbiory. Ponieważ nie miałyśmy z Baśką nic do wystawienia, bardzo się zdziwiłam, że Baśka rezerwuje jedną ławkę dla siebie. Ale okazało się, że to ma być niespodzianka. Baśka wpadła bowiem na pomysł, żeby naszą wystawę połączyć z konkursem. Chciałyśmy przynieść na wystawę rozmaite przedmioty, występujące w znanych przysłowiach i porzekadłach, ponumerować je, a następnie kazać zwiedzającym wypisać na specjalnie przygotowanych kartkach po kolei, jakie znane powiedzenia symbolizują wyłożone przez nas eksponaty. Z wszystkich poprawnych odpowiedzi Śliwka wylosuje jedną, która zostanie nagrodzona. Pierwszą zgadującą, i to bez żadnych nadziei na nagrodę, byłam oczywiście ja sama. Baśka zrobiła bowiem w domu generalną próbę swego pomysłu. Pokazała mi jakieś ziarenko, a następnie kazała wymienić związane z nim przysłowie. Początkowo myślałam, że to jest może „ziarno, które trafiło się ślepej kurze", ale okazało się, że jest to „proso, z którego nawet w Paryżu nie zrobią ryżu", co zdaniem Baśki 189 było w odniesieniu do mojej osoby wyjątkowo trafnie dobranym przysłowiem. Miała jeszcze przygotowane „igły, z których robi się widły", motykę, pożyczoną od pana Maliniaka, z którą można się wybrać na słońce, kamienie, które spadają z serca, łopatę, którą kładą nam do głowy różne mądrości, oraz jabłko, które pada niedaleko jabłoni. Proponowałam jej jeszcze przygotowanie kija, który ma dwa końce, wozu, do którego przyszła koza, oraz wiele innych powiedzeń, ale Baśka postukała się tylko wymownie w czoło i dołożyła jeszcze jajko, które było mądrzejsze od kury. Po czym wygłosiła zdumiewające przemówienie, z którego wynikało, że Śliwka chce nas tą wystawą zachęcić do pożytecznego i miłego zbieractwa, bo to urozmaica życie i napełnia głowy różnymi wiadomościami. Potem zaczęła mi robić wyrzuty, że tyle lat marnuję czas i nie potrafię sobie znaleźć jakiegoś pożytecznego zajęcia. — Mogłabyś przynajmniej zbierać pamiątki po siostrze! — powiedziała wskazując na swój stolik, który, jak zwykle, zasłany był nikomu niepotrzebnymi szpargałami. — Gdyby nie moja pomysłowość, poszłabyś na wystawę w ogóle z pustymi rękami! A tak chociaż będziesz miała zaszczyt stania przy mnie! — dodała patrząc spokojnie, jak sprzątam stolik. A dziś o dziewiątej nastąpiło otwarcie naszej wystawy. Oczywiście stałyśmy obie przy naszej „zagadce". W klasie był okropny hałas, a najgłośniej krzyczała Irenka. — Weź te łapy! Nie dotykaj! Oczu nie masz?! Nawet nie zauważyłam, kiedy wszedł do klasy Światowid. Ponieważ odwiedza naszą klasę przeważnie wtedy, gdy ma do nas jakąś pretensję, okropnie by- 190 łam ciekawa, co nam dziś powie. Ale Światowid nic nie mówił, tylko razem ze Śliwką oglądał zbiory. Najpierw zatrzymał się przy Marysi Sarnowskiej, która wystawiła różne okazy sztuki ludowej. Były tam wycinanki, próbki haftów z różnych stron Polski, zapinki, broszki, wstawki i koronki, drewniane łyżki. A wszystko okropnie wypielęgnowane i czyściutkie. — Ciekawe. Bardzo ciekawe! — powiedział Światowid i zaraz przeszedł do następnej kolekcji. Były to różne pudełka od papierosów i zapałek. . Światowid chrząknął, skrzywił się i zwracając się do Heńka, który to wszystko sam pieczołowicie zebrał, powiedział: — Trucizna. Wszystko trucizna. I pożary. Setki pożarów. Ale dobre, dobre! Jako ostrzeżenie. Ostrzeżenie! — powtórzył. Światowid jest tak miły, że tylko wyrzutów nie powtarza dwa razy, za to pochwały — zawsze. Halinka Kowarek wystawiła całą swoją biblioteczkę: książki, wycinki z prasy i artykuły poświęcone dziejom II wojny światowej. — Proszę, cała dokumentacja! Przyda się! Przyda! — pochwalił znowu Światowid. Irenka wystawiła, o dziwo, wcale nie swoje zeszyty z piątkami, jak się tego spodziewała Baśka, ale zbiór autografów, czyli podpisów sławnych ludzi, przeważnie autorów książek, muzyków i śpiewaków. Bo Irenka lubi chodzić na kiermasze i koncerty. Marek Aniołek też miał się czym pochwalić. Wyłożył na swojej ławce chyba z pół setki różnego rodzaju kółek zębatych, dużych i małych. Światowid spojrzał i zwracając się do Śliwki powiedział: — Może i jemu pewnego dnia coś tam w głowie zaskoczy, zazębi się i wreszcie zacznie się kręcić, jak 191 należy. Staraj się, staraj! — dokończył patrząc na Marka niemalże dobrotliwie. Następnym wystawcą był Ciuchołaz, który miał zbiór znaczków pocztowych obrazujących florę i faunę Afryki. Jeszcze zanim Światowid cokolwiek powiedział, Janusz zaczął się tłumaczyć, że właściwie ten zbiór nie jest jego zasługą, bo to jego tatuś zbierał, kiedy był w Afryce, a on dopiero teraz ma zamiar dalej to uzupełniać. Śliwka popatrzyła tylko na Światowida i nie wiadomo dlaczego oboje uśmiechnęli się do siebie, bardzo z czegoś zadowoleni. Nad naszą „zagadką" Światowid zatrzymał się tylko przez chwilę, powiedział: „Aha, to jest TO" i zaraz wyszedł, bo właśnie odezwał się dzwonek na lekcję. Baśka była okropnie rozczarowana, bo liczyła, że Światowid będzie naszym pomysłem olśniony. W każdym razie wystawa na pewno się udała. A nagrodę za odgadywanie przysłów zdobył Jurek Zalewski, który zrobił tylko jeden błąd, pisząc przy ziarnku „Kto sieje, ten zbiera". Też niegłupie! Kaśka 17 maja Nasza mama skończyła kurs kreślarski i zdała egzamin na „bardzo dobrze"! Tatko wyprawił na tę cześć przyjęcie, a Baśka z poważną miną wygłosiła całe przemówienie, w którym wyrażała radość, że mama się tak dobrze spisała. Na zakończenie pocałowała mamę w czoło i poklepawszy ją po ramieniu powiedziała: — Tylko tak dalej, moje dziecko! Baśka jest naprawdę czasem bardzo komiczna! Akie- 192 dy jeszcze dodała, że najchętniej podarowałaby mamie w nagrodę ślicznego szczeniaka, doszłam do wniosku, że Baśka jest również bardzo sprytna. Dodała też, że najchętniej ofiarowałaby mamie owczarka alzackiego, niestety, trudności, na jakie by natrafiła, są zawarte już w jego nazwie: alzacki, czyli „ale za co?" Przecież całe nasze oszczędności wynoszą zaledwie 5 złotych i 15 groszy! Zastanawiam się, czy Baśka nie jest nawet za sprytna! Trochę się za nią wstydziłam, ale mama udawała, że niczego się nie domyśla, i śmiejąc się zapewniała nas, że zupełnie jej wystarczają nasze dobre chęci. Wróciłyśmy do tego tematu jeszcze raz wieczorem, kiedy leżałyśmy już w łóżkach. Baśka była rozgoryczona i bardzo się dziwiła, że mama tak twardo opiera się naszym marzeniom o psie. — Jak można bez zrobienia próby przewidzieć, że nie potrafiłybyśmy się nim opiekować! Jedna głupia przygoda z białymi myszkami jeszcze o niczym nie świadczy! — A czy można wziąć stworzenie na próbę? — odpowiedziałam zdziwiona, że w ogóle można tak rozumować. — Przecież to nie zabawka, którą się wrzuca do szuflady, gdy się znudzi lub zawadza. — Jak może się znudzić żywe stworzenie! — zawołała Baśka. — A Wanda? Czy ona ci się nie znudziła? W zeszłym roku nawet już się bałam, czy się z nią nie zaprzyjaźnisz! A teraz unikasz jej jak ognia! — Też porównanie! — oburzyła się Baśka. — Taka plotkarka! Czy pies będzie opowiadał w kółko wciąż te same głupstwa? A może mama myśli, że postąpimy tak, jak Krzyś, syn mamy przyjaciółki? On strasznie chciał mieć psa, 13 — Byle do wakacji 193 początkowo był nawet dla niego aż za dobry, ani na chwilę się z nim nie rozstawał, głaskał go, nosił, zabawiał i co chwila wychodził z nim na spacer. A taki był z niego dumny, jakby prowadził co najmniej żywego lwa albo fokę z piłką na nosie! Potem zaczął się popisywać swoją władzą. Gdy tylko zjawiłyśmy się tam z wizytą, kazał psu na rozkaz i warować, siadać, skakać, podawać łapę! A krzyczał przy tym! O mało co się nawet z Baśką nie pobili, bo Baśkę tak jego zachowanie zdenerwowało, że zarzuciła mu smycz na szyję i zmusiła, żeby zrobił „siad"! Ale Krzyś narobił takiego wrzasku, że zleciał się cały dom! Albo Ewa. Tylko że ona jest jeszcze mała i nie rozumie, że kota nie nosi się za szyję, jak lalkę albo misia. Ewa nie robi tego nawet mocno, bo jej kotek [wcale się nie udusił i żyje do dziś, tylko że sierść ma stale zmierzwioną i boi się ludzi. W każdym razie ani Krzyś, ani Ewa nie powinni być dla mamy żadnym przykładem! Tatko z kolei bardzo się boi, żeby cały kłopot ze sprzątaniem, wyprowadzaniem, i karmieniem żywego stworzenia nie spadł wyłącznie na mamę. — Oni w ogóle tak rozumują, jakby mieli w domu tylko jedno dziecko — irytowała się Baśka. — Jak ja nie będę miała czasu, to ty się przecież możesz zająć naszym wychowankiem, no nie? — dodała patrząc na mnie pytająco. — Oczywiście — odpowiedziałam nieco sennie, ale mimo to z niepokojem, czy czasem Baśka nie dokonała już w myśli podziału zajęć. Ale niech tam! Na wszystko bym się zgodziła, byleby tylko mieć w domu jakieś własne stworzenie! Kaśka 194 25 maja Wycieczka, wycieczka i już po wycieczce! Nie pozostało teraz nic innego, jak utrwalić wspomnienia na filmie, który sobie „nakręciłam" przez zwiniętą w trąbkę dłoń. v Dałam mu tytuł: 4 Ten tytuł ma bardzo głęboki sens, bo po pierwsze, nasza szkoła nosi numer 1 — stąd w tytule Jedynka. Po drugie, na wycieczkę pojechaliśmy statkiem z prądem rzeki, a po trzecie wróciliśmy okropnie stłoczeni w wagonie jak sardynki! 13* 195 Pierwsze zdjęcie tego filmu przedstawia moment odbijania statku, noszącego dumne imię „Rekin", od rodzinnego brzegu. Ten tłum na brzegu to odprowadzające nas „opieki domowe", które tak się zachowują, jakbyśmy emigrowali co najmniej do Ameryki za chlebem. Od razu przypomniał mi się „Latarnik", którego właśnie przerabiamy. Jak widać z pierwszego ujęcia, rodzicom odmachują chusteczkami wyłącznie dziewczęta, natomiast chłopców w ogóle nie widać, bo dawno rozbiegli się po całym statku. Oni od razu doszli do wniosku, że na rodziców napatrzą się jeszcze dosyć, a takiego dużego, prawdziwego statku z kajutami, w których się mieszka, jeszcze nie widzieli i pewnie nieprędko zobaczą. Gdybym mogła nakręcić film dźwiękowy, słychać by było jeszcze z nabrzeża różne pokrzykiwania: — Nie wychylaj się za burtę! — Uważaj, żebyś w razie czego nie przemoczyła nóg! — Trzymaj się cały czas koła ratunkowego! — Nie stawaj pod kominem, bo cię zadymi! Ta pani, która macha taką wielką torbą, to pani Skrzyp-kowa, która dopiero teraz się zorientowała, że Heniek zabrał na statek jej torbę z włoszczyzną, mięsem i kapustą na jutrzejszy obiad, natomiast ona trzyma w ręku tę z mydłem, ręcznikiem i piżamą. Tak więc nasz Heniek odpłynął mając z osobistych rzeczy jedynie własnej roboty lunetę. Ale właśnie wjeżdżaliśmy pod most, więc wszyscy rzucili się na drugą stronę statku, żeby być bliżej przęsła, gdzie stało kilku rybaków z wędkami i gdzie mogło się zawsze coś ciekawego przydarzyć. Tylko Kaśka nie ruszała się z miejsca, bo od chwili wejścia na pokład bez przerwy zajęta była jedzeniem kanapek, które mama naszykowała nam na drogę. A Kaśkę jak wiadomo nic nie jest w stanie od takiego zajęcia oderwać. Tak więc na moim zdjęciu ona jedna nie macha rodzicom chusteczką, ale papierkiem po kanapkach. 196 Na drugim zdjęciu widać całą naszą grupę, jak z zachwytem wpatruje się w daleki punkt na horyzoncie, który wskazuje ręką Irenka. Tym razem jej uwaga, że gdzieś w tamtej stronie powinna znajdować się nasza szkoła, wyjątkowo wszystkich zainteresowała. Myśl, że jest ona oddalona w tej chwili o przeszło dwadzieścia pięć kilometrów, bardzo nas wzruszała. Z tej odległości myśleliśmy o niej z prawdziwym rozczuleniem i nikt nie wziął Irence za złe, że ją wspomina. Kiedy robiłam to zdjęcie, Irenka właśnie trzymała się drugą ręką komina, bo tuż obok niej stanął Marek Aniołek, a w takich wypadkach Irenka zawsze jest przygotowana na najgorsze i szuka sobie od razu sHnego oparcia. Żałuję bardzo, że nie widać na tym zdjęciu Zmarzlaka, Katiuszy i pani Kowarek, którzy pojechali na naszą wycieczkę na prośbę Światowida i mieli pomagać Śliwce w pilnowaniu nas. Oczywiście klasa była takim brakiem zaufania bardzo rozgoryczona. Naszym zdaniem Śliwka świetnie by sobie poradziła bez niczyjej pomocy. A nie ma ich na zdjęciu dlatego, że cała nasza czteroosobowa opieka pobiegła właśnie za komin, skąd słychać było jakieś bardzo głośne pokrzykiwania. Okazało się, że to Heniek stoi tam przechylony przez burtę i wykrzykuje przez zwinięte w trąbkę dłonie: „Hop, hop!" — tak głośno, jakby chciał, żeby go słyszano już nad morzem. Zmarzlak oczywiście pierwszy dopadł Heńka i zapytał, dlaczego się tak wydziera, a Heniek zaczął tłumaczyć, że przeprowadza badania naukowe i mierzy właśnie głębokość rzeki. — Zapuszczam echosondę, ale tu musi być bardzo głęboko, bo jakoś nie słyszę odbicia od dna. Zmarzlak chciał mu objaśnić, jak się bada głębokość wód prawdziwą echosondą, ale nie zdążył, bo właśme nadszedł kapitan statku i poprosił Zmarzlaka, żeby się zajął Stefkiem, który wpadł przed chwilą przez luk do maszynowni, ale na szczęście poza zadrapaniem kolana nic złego sobie nie zrobił. 198 lOO^Cit DRUGIE Następne ujęcie pochodzi już z lądowej części wycieczki. Część naszej grupy ma twarze zwrócone w lewo dlatego, że słucha Zmarzlaka, który pokazuje nam właśnie moreny czołowe lodowca. A część z nas patrzy, w prawo, na ruiny zamku krzyżackiego. Tylko Irenka, stojąca pośrodku, ma twarz zwróconą jednocześnie i w lewo, i w prawo, ponieważ najlepszej uczennicy nie wypada nie widzieć wszystkiego. W ogóle z Irenką mieliśmy uciechy co niemiara, bo wszystko, o czym tylko mówił nam nasz pan albo przewodnik, notowała sobie w specjalnym zeszycie. Kiedyś w czasie obiadu dorwał się do tego zeszytu Marek Aniołek i o mało co nie doszło do okropnej awantury, bo okazało się, że Irenka notuje wszystko słowo w słowo. Znalazły się więc w jej zapiskach również i uwagi, które wcale nie dotyczyły zabytków i ruin, ale przede wszystkim naszego Marka Aniołka. Brzmiało to mniej więcej tak: „Widzicie tu salę rycerską... Co ty, Marku, tam wyrabiasz? Złaź mi w tej chwili z tej armaty! W tej sali odbywały się dawniej turnieje rycer... Marek, zostawisz ty tę zbroję w spokoju?" — itd. itd. Kiedy Marek przeczytał to na głos, wszyscy ryknęli śmiechem, ale Marek poczuł się tym okropnie dotknięty i nie wiem, co by się stało, gdyby nie Śliwka, która od razu zabrała Marka do swojego stolika. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Marek wylał na Irenkę cały talerz zupy pomidorowej. A wracając do mojego zdjęcia, muszę podkreślić, że jest ono zupełnie wyjątkowe, ponieważ znajduje się na nim prawie cała nasza klasa. Przeważnie trudno było utrzymać nas razem stale się kogoś p o całym statku szukało. Okropnie dużo czasu traciliśmy na ciągłe przeliczanie się i właściwie powinien być z nami jeszcze pan Leśniewski, który wynalazłby może jakiś wzór na szybkie sprawdzenie stanu obecności. Na przykład, że M = HS, co znaczy, że tam gdzie jest Marek, na pewno znajduje się również Heniek i Stefan, i że wystarczy dostrzec któregokolwiek z nich, żeby móc od razu doliczyć się trzech osób. 200 Na czwartym zdjęciu widzimy naszą grupę przed Dworem Artusa na tle Fontanny Neptuna. To znaczy, są tam: Śliwka, Zmarzlak, Katiusza i kilka dziewczynek z Irenką na czele, natomiast reszta stoi już po przeciwnej stronie ulicy, przy budce z lodami, albo właśnie do niej biegnie przez jezdnię, uciekając przed panią Kowarek. Ona biedna w ogóle zupełnie nic na Wybrzeżu nie zwiedziła ani nie widziała, ponieważ stale tylko wypatrywała nas. Niewiele więcej widziała też nasza Wanda, bo stale stała z głową zadartą do góry i z zamkniętymi oczami, żeby się opalić, a w dnie pochmurne przeważnie wpatrywała się w cudze uszy, szepcząc wszystkim po kolei, co kto komu powiedział, gdzie kto z kim poszedł i co ona sądzi na przykład o takiej Zosi Walkowskiej, która nie ma chyba za grosz gustu, bo kto to słyszał, żeby nosić spódniczkę w ciapki do bluzki w groszki? Za to nasza Kaśka nie tylko wpatrywała się we wszystko, jakby to był ósmy cud świata, ale zmuszała mnie, żebym stale przy niej tkwiła i ani na krok się nie oddalała. Zupełnie, jakby po to tu przyjechała, żeby nareszcie cały dzień mieć mnie przy sobie. Moim zdaniem najwyższy już czas, żebyśmy chociaż raz pojechały gdzieś osobno. Za to najwięcej zapału do zwiedzania okazali Heniek i Marek, bo oprócz tego, co zwiedzili razem z całą klasą, zawsze zdążyli obejrzeć sobie coś na własną rękę dodatkowo. Czasem tak się nawet potrafili uwinąć, że kiedy nasza klasa do jakiegoś zamku dopiero wchodziła, oni już go opuszczali. Gdyby nie pani Kowarek i Zmarzlak, którzy postanowili nie spuszczać z nich oka, mieliby z tej wycieczki z pewnością dwa razy więcej wrażeń niż my wszyscy. A na moim zdjęciu znaleźli się tylko dzięki temu, że był to ostatni dzień wycieczki i obaj byli już tak zmęczeni, że nie tylko nie chciało im się nigdzie lecieć, ale nawet nie próbowali wepchnąć Irenki do fontanny. Za to Stefek sam do niej wleciał, bo się zagapił na przelatujący odrzutowiec i zrobił o dwa kroki za dużo. 202 ????? ?? 2D0CC16 ?L& Ostatnie zdjęcie przedstawia nas już po powrocie, na dworcu naszego rodzinnego miasta. Ten, któremu brak lewego rękawa od marynarki, to Stefek. Rękaw ma w kieszeni, więc nic złego się nie stało. Po prostu Marek zbyt energicznie wciągnął go do przedziału, gdzie miał zarezerwowane dla niego miejsce. Niestety niewiele to pomogło, bo Zmarzlak i tak zabrał Stefka do innego przedziału i posadził koło Marysi Sarnowskiej, co oczywiście wcale się Stefkowi nie spodobało. — Czy nie wystarczy, że w szkole z nią siedzę ? — zapytał nie tracąc nadziei, że może dostanie się jeszcze jego zdaniem w jakieś lepsze towarzystwo, ale Zmarzlak tego pytania już nie usłyszał, bo zza ściany sąsiedniego przedziału dobiegł nas chóralny śpiew „Jak dobrze nam zdobywać góry..." Śpiewakami okazali się Marek Aniołek i Heniek Skrzypek. Obaj wdrapywali się właśnie na półkę między bagaże, ale wystarczyło jedno spojrzenie Zmarzlaka, żeby już przy słowach „prężnymi stopy deptać chmury..." siedzieli z powrotem na dole na swoich poprzednich miejscach. Kiedy wreszcie wszyscy jako tako się ulokowali, okazało się, że Kaśka siedzi cały czas na prezencie, jaki kupiła na Helu dla naszych rodziców za cenę trzech nie zjedzonych lodów i jednej paczki herbatników. Był to żaglowiec z muszelek, sunący po muszelkowych falach nalepionych na kawałek niebieskiej tekturki. Kiedy Kaśka wyciągnęła spod siebie torebeczkę z „prezentem", znajdował się w niej już tylko muszelkowy proszek. — Widzisz, od razu mówiłam, że ten statek daleko nie dopłynie — powiedziałam, ale w duchu sama się zmartwiłam, bo nie lubię wracać do domu z pustymi rękami, a ten prezent i tak byłby od nas obu. Wszyscy zaraz posmutnieli, bo i z czego mieliśmy się cieszyć? Że wycieczka się skończyła i trzeba znów iść do szkoły? Tak więc ostatnie nasze zdjęcie grupowe zrobiłam naprawdę z okropnym „bólem serca", jak by to określiła babcia Frania. 204 •ZD3ĘC16 PIĄTE A w ogóle wycieczka była bardzo fajna. I okazało się, że można było na niej poznać nie tylko Malbork, Gdańsk i Gdynię, ale również tak dobrze nam już znaną osobę, jak Irenkę Pielech. A stało się to przez przypadek, że wylosowałyśmy z nią wspólną kajutę. Jako czwarta przypadła nam Marysia Sarnowska.?:; j Gdy już leżałyśmy, nagle na korytarzu podniósł się jakiś hałas. Okazało się, że to Zmarzlak przyłapał Stefka, Heńka i Marka w chwili, gdy wybierali się na pokład na „nocną wachtę". Głowy owiązali sobie chusteczkami, a Marek jeszcze dodatkowo przepasał sobie jedno oko czarną skarpetką. Ale Zmarzlak w mig uporał się z piratami i poza cichym chichotem zza ścian| i pluskiem wody znów nic nie było słychać. Juz myślałam, że z nudów będę musiała zasnąć, gdy usły-szałam|.cicłiy płacz. Pomyślałam sobie, że to na pewno Marysia Sarnowska. — Czego się|mażesz? — zapytałam wychylając się z koi. — To nie ona, to Irka! — usłyszałam najpierw zdumiony szept Kaśki, a następnie taki trzask, jakby ktoś odłamał kawał burty. JUe^to tylko Kaśka poruszyła się na swoim łóżku. — Czego płaczesz? Co ci się stało? — pytała. Powiedziałam,|że Irenka płacze pewnie z przemęczenia, bo o ile dobrze ją znam, to ma już niektóre lekcje odrobione na tydzień naprzód. AlejKaśka krzyknęła, żebym siedziała cicho i nie gadała głupstw! — Nie mam spodnijjod|piżamy! — łkając wydusiła z siebie Irenka. — Wielka mi znów rzecz! Włóż zaraz moje dresy i daj ludziom wreszcie spać! — powiedziałam obracając się do ściany. Też wymyśliła sobie zmartwienie! Heniek w ogóle nic poza kapustą w maminej torbie nie posiada i na pewno się nie martwi. 206 Ale Irence wcale nie chodziło o głupią piżamę. Okazało się, że i ona ma też swoje poważne kłopoty. A wszystko przez młodszą siostrę, która jest oczkiem w głowie całego domu. — Wszyscy bez przerwy się nią zachwycają, na wszystko jej pozwalają i dlatego jest taka niedobra — pochlipując zwierzała się Irenka. — Ciągle mi dokucza, niszczy moje książki, maże mi po zeszytach i wszystkiego mi zazdrości. Tej wycieczki też. To na pewno ona wyjęła mi z torby spodnie od piżamy! Zrobiło mi się Irenki żal. Zwłaszcza gdy sobie wyobraziłam, jak ja bym się czuła, gdyby tak u nas w domu wszyscy stale tylko zachwycali się Kaśką, a ona by mi jeszcze do tego dokuczała. Zeskoczyłam więc z koi, przysiadłam obok Irenki i powiedziałam, jak mogłam najserdeczniej: — Jesteś głupia jak but! Nie wiesz, że rodzice zawsze bardziej się trzęsą nad młodszymi dziećmi? Wcale tych młodszych nie kochają mocniej, tylko muszą się o nie więcej troszczyć. — Dobrze ci tak mówić, jak wyście się urodziły razem i wcale takich zmartwień nie znacie! — powiedziała Irenka, ale już raczej swoim zwykłym głosem, który wszystko wie najlepiej. — A przyznaj się, nie szczypiesz ty czasem tej twojej Dzidki, gdy nikt nie widzi? Nie kładziesz jej na złość ukochanej lalki wysoko na szafie, żeby nie mogła do niej sięgnąć? Bo czasem tak bywa, że nie wiadomo, kto jest właściwie winien, kto pierwszy zaczął — dopytywałam się, ale Irenka milczała. Klepnąwszy ją serdecznie parę razy po kocu wróciłam na swoją koję. F Zaczęłam się zastanawiać, czy Irenka nie jest dlatego taka oschła, a czasami nawet niesympatyczna, że czuje się niedoceniona w domu? Może uważa, że klasa również jest do niej 207 z góry źle i nieżyczliwie usposobiona, że jej zazdrościmy piątek, nagród i pracowitości? Były to okropnie trudne sprawy, jak na tak spóźnioną porę i dlatego ostatnią myślą, jaką pamiętam, było to, że nie zawsze czarne jest zupełnie czarne, a białe — białe. I że bardzo dużo by trzeba o każdym z nas wiedzieć, żeby bez wahania określić, w jakim jest kolorze. W każdym razie Irenka trochę w moich oczach pobielała. A w nocy śniło mi się, że fruwamy z Kaśką pod sufitem i bardzo się bałam, że Kaśka spadając wybije sobą dziurę w statku i pójdziemy na dno. Na szczęście przypomniałam sobie, że przecież nawet tak ciężkie samoloty, jak transportowce utrzymują się jakoś w powietrzu, i przestałam się bać. Poszybowałam wyżej i... wyleciałam z koi. Ale nawet się nie potłukłam. A w szkole nic nowego. Nasza klasa w ogóle zrobiła się ostatnio taka nijaka, że nawet pisać nie ma o czym. Po prostu klasówka goni klasówkę i stale ktoś z nas tkwi pod tablicą albo przy ławce, przedreptując z nogi na nogę, bo wszyscy nauczyciele żądają teraz od nas popisywania się wiedzą. Jakby przypuszczali, że rzeczywiście przez cały rok nie mieliśmy nic lepszego do roboty, jak tylko nabijać sobie nią głowy! Baśka 6 czerwca Dziś był taki upał, że bałam się wracając z zakupów, czy doniosę do domu w ogóle cokolwiek w surowym stanie. Wydawało się, że nawet jajka musiały się chyba ugotować na twardo! A wieczorem rozmawialiśmy o wakacjach i tatki urlopie. Już teraz na pewno wiadomo, że obie zaraz po skończeniu szkoły jedziemy na kolonie. 208 Baśka nie jest tym zachwycona. Wolałaby, żebyśmy pojechali do którejś babci albo nad morze do cioci Zosi, bo dość ma już chodzenia parami i robienia wszystkiego na komendę. Ale rodzice uważają, że taki pobyt w gromadzie doskonale nam zrobi. Boją się, żeby nie wyrosła z nas „podwójna jedynaczka", która nie potrafi współżyć z otoczeniem. A więc trudno, jedziemy na kolonie! Baśka triumfuje, że domyślała się tego już wtedy, gdy dostałyśmy te kosmetyczne komplety. Za to w sierpniu, jak nasz tatko będzie miał urlop, wszyscy razem jedziemy na Mazury. Tatko powiedział, że dostaniemy własny domek campingowy nad jeziorem i będziemy mogli łowić ryby, a w lasach zbierać grzyby. Baśka i tym nie jest zachwycona. Mówi, że i mama, i tatko będą dla nas straceni. Mama ze wzrokiem utkwionym pod nogi będzie wciąż wypatrywała grzybów, a tatko od rana do wieczora będzie tkwił nad brzegiem jeziora wpatrując się w głupi kawałek korka albo gęsiego piórka! Już teraz nic nie robi, tylko nawija linki, szykuje wędziska i przelicza haczyki. A jeżeli, nie daj Boże, będzie im się wiodło, całe dni będziemy albo skrobały ryby, albo czyściły grzyby. Ale ja wiem, że Baśka zawsze musi trochę popsioczyć. Wydaje jej się, że narzekając robi bardziej „dorosłe" wrażenie. Kaśka 16 czerwca Okazuje się, że posiadanie w klasie takich koleżanek, jak Irenka Pielech czy Marysia Sarnowska, też się może czasem na coś przydać. Dziś trafiło nam się „okienko", bo Paź poszedł z VII a na jakąś wystawę, a zastępstwa nam nie dali, 14 — Byle do wakacji Ź09 tylko prosili, żebyśmy sobie posiedzieli na boisku. A że mieliśmy potem mieć jeszcze tylko jedną lekcję z Katiuszą, ktoś wpadł na pomysł, że właściwie możemy spokojnie od razu pójść do parku i „zapomnieć" o historii. W ciągu minuty wszyscy byli gotowi do wyjścia, a ja zdążyłam nawet zapakować dodatkowo teczkę Kaśki i Marysi, bo obie na samą myśl o tym „zbiorowym przestępstwie" stały jak sparaliżowane. Tylko Irenka położyła się jak długa na ławce i ściskając kurczowo teczkę wołała, że możemy ją pokrajać w talarki, posiekać na drobny maczek, a ona się i tak z tego miejsca nie ruszy! Zaraz przyłączyła się do niej Marysia Sarnowska, żeby cichutko u jej boku popłakać, a Hania Drozd wskoczyła na ławkę i zaczęła nas przekonywać, że to wszystko nie ma sensu, że zrobimy tylko świństwo Śliwce, która i tak cały rok świeci za nas oczami przed Światowidem; ale chłopcy zaczęli tak przeraźliwie gwizdać na palcach, że wcale jej nie było słychać. Kazik wytrzeszczył oczy i widać było, że toczy się w nim walka na śmierć i życie. Jako przewodniczący powinien się nam sprzeciwić i jak Rejtan rzucić się pod drzwi klasy krzycząc: „Po moim trupie!", ale widać było, że ledwie mógł ustać, taką miał ochotę na te wagary! Dreptał więc w miejscu, jakby bosą nogą wszedł na jeża. A Heniek tymczasem obwieszczał na głos, co myśli o koleżankach, które mają zamiar zostać w klasie w charakterze aniołków. To strasznie zabolało Marka Aniołka, który poprosił, żeby mu nie szargać nazwiska! Zrobił się przy tym taki raban, że tylko dzięki temu, iż działo się to na przerwie, nikt z ciała pedagogicznego do nas nie zajrzał. Tymczasem Stefek zakomenderował: — Schodzimy do szatni! Proszę o swobodny wyraz twarzy! Wychodzimy jak zwykle grupkami. Zbiórka całości za rogiem! — A co będzie z tymi? — zapytał Marek wskazując na 210 Irenkę i Marysię, które tak wyglądały, jakby w dziurawej balii płynęły po stawie. — A niech je! — machnął ręką Heniek. A Stefek dorzucił kilka rad, co się powinno robić z takimi, którzy się nie solidaryzują z klasą. Smażenie na wolnym ogniu w opakowaniu z pokrzyw było jedną z najłagodniejszych kar. W parku nie było jednak wcale tak wesoło, jak się tego spodziewaliśmy. W Kaziku ciągle jeszcze upominał się o głos przewodniczący, Hania Drozd, nie wiadomo dlaczego i po co, rozwodziła się nad tym, jaka ze Śliwki jest dobra wychowawczyni, Marek gwizdał niby to wesoło, ale jakoś dziwnie cienko, a Kaśka szła obok mnie jęcząc całą drogę: „Co to będzie! Co to będzie!" — zupełnie, jakby szła do dentysty, a nie na przyjemny spacer. Wreszcie usiedliśmy nad stawem, ale rozmowa nam się nie kleiła, więc Jurek chcąc ją jakoś podtrzymać, zapytał Marka, czy pamięta, co myślał, gdy wpadając pod lód wydobył z siebie pierwsze „bul, bul, bul". Ale Marek nie zdążył nawet odpowiedzieć na to niezbyt mądre pytanie, bo nagle zjawiła się przed nami... Irenka, zdyszana, purpurowa i, łapiąc powietrze jak ryba na piasku, wyrzęziła: — Historia... Światowid... wizytacja... prędko... wracać... Poderwaliśmy się na nogi i pędem, bez słowa, puściliśmy się w stronę szkoły. Wpadliśmy do klasy na sekundę przed dzwonkiem, gdzie przestraszona Marysia wyjaśniła nam szeptem, że nikt o naszej ucieczce nie wie. Wszyscy myślą, że byliśmy na boisku. Ledwie zdążyliśmy wyjąć zeszyty, zjawiła się Katiuszą, kierownik i jeszcze jakaś pani z siwym kokiem. Katiuszą zasiadła przy stoliku, a Światowid z siwą panią na ostatniej ławce. W klasie było cicho jak makiem zasiał. Tylko Irenka dyszała jak miech kowalski. Marek przytomnie zaskrzypiał ławką, a resztę zagłuszyła Katiuszą sprawdzając listę. Zauwa- 14» 211 żyliśmy, że była też zadyszana, jakby skądś przybiegła. Ale zaraz się opanowała i zaczęła spokojnie prowadzić lekcję. Nawet nieźle to wypadło, bo wszyscy bardzo uważaliśmy, jak zwykle, gdy nie mamy zbyt czystych sumień. Obecność Światowida też robiła swoje. Po skończonej lekcji nikt się jakoś nie kwapił do wyjścia. Wszyscy pewnie myśleli o tym samym, ale nie wiedzieli, jak to wyrazić. Pierwsza nie wytrzymała Hania Drozd i zawołała na całą klasę: — No co? Ładnie byście, barany, wyglądali, gdyby nie one! — Tylko nie „byście", tylko nie „byście"! A ty nie byłaś?! — odkrzyknął Kazik. Tak więc tym razem upiekło się nam jakoś. A najwięcej skorzystała na tym Irenka, bo Stefek zniósł jej nawet teczkę ze schodów i pomógł włożyć płaszcz, a Kaśka wyściskała Marysię i coś jej tam plotła o jakimś kamieniu, który spadł jej z serca, że wszystko się tak dobrze skończyło. Pewnie! Wagary rzeczywiście się nie opłacają! Przyjemności na nich tyle, co kot napłakał, a za to kłopotów w razie wpadki dziesięć razy więcej! Baśka 16 czerwca DODATEK NADZWYCZAJNY! W domu sensacja i okropna radość! Czwórka ? się wyprowadza! Ale nie dlatego się cieszymy, że oni się wyprowadzają, tylko dlatego, że jadą do ojca, pana Borowskiego. Przed chwilą była u nas pani Kosińska i opowiadała mamie, że „widać sumienie się w nim ruszyło, bo napisał, że pracuje w Nowej Hucie, ma mieszkanie i nieźle zarabia, więc żeby do niego przy- 212 jechali". Obie z mamą miały łzy w oczach. Bo dorośli też się często tak wzruszają, jak nasza Marysia Sarnowska. — Na pewno pojadą do niego — domyślała się pani Kosińska — bo Bolek nosi jakieś skrzynie z piwnicy, a Borowska chodzi z czerwonymi oczami. Pewnie popłakuje z radości! Baśka oczywiście musiała zaraz dodać, że może nareszcie przestaną się jej śnić panowie z odstającymi uszami! Zawsze twierdziłam, że Baśka ma bardzo dobre serce, ale nie lubi się z tym zdradzać. A swoją drogą, martwię się trochę o nią. Ostatnio jakoś okropnie posmutniała. Wprawdzie twierdzi, jak zwykle, że ma już dosyć szkoły i że siedzimy teraz w klasie tylko po to, żeby robić sztuczny tłok, bo podręczniki już dawno przerobione, a stopnie i tak już prawie mamy w kieszeniach, po co się więc jeszcze tak zbiorowo męczyć? Ale mnie się zdaje, że ona się boi, żeby jej nie posądzić o to, że żal jej będzie rozstać się z klasą. Oczywiście wakacje to naprawdę cudowna rzecz i wszyscy się na nie cieszą. Każdy wylicza sobie po cichu, ile to zostało jeszcze dni, godzin, a nawet minut. Paź na pewno też by się ucieszył, gdyby wiedział, jak nasza klasa polubiła teraz rachunki. A jednak czuje się coś smutnego w powietrzu. Tak więc* dzisiejsze lekcje płynęły nam okropnie niemrawo i odetchnęliśmy dopiero na godzinie wychowawczej. Śliwka I powiedziała, że ostatnio jesteśmy tak wzorowi, że możemy sobie spokojnie całą godzinę przegadać, jakbyśmy się zebrali na herbatce towarzyskiej. — A gdzie tort? — wrzasnął Heniek, na co pani wyciągnęła z teczki torebkę cukierków i poprosiła Marysię, żeby poczęstowała nimi całą klasę. Sama usiadła 213 między nami na trzeciej ławce, gdzie było akurat wolne miejsce. Heniek okropnie się speszył, bo przecież nie myślał o żadnym poczęstunku na poważnie, a tymczasem Baśka poderwała się z ławki i zapytała, czy przy okazji nie mogłaby zrobić wywiadu z panią dla telewizji, tyle że bez wizji i w ogóle na niby. Śliwka się roześmiała i powiedziała, że to niezły pomysł, ale może lepiej będzie, gdy Baśka przeprowadzi ten wywiad z całą klasą, bo wtedy zabawa stanie się o wiele ciekawsza. Jurek i Janusz zgłosili się natychmiast jako kamerzyści i zaczęli z dwóch kątów klasy „panoramować" po ławkach teczkami. Baśka zdjęła swój pasek od fartucha, drugi zerwała ze mnie i związała je razem. Do jednego końca przywiązała swój plastykowy piórnik, a drugi koniec rzuciła na podłogę. Wyposażona w ten sposób w „mikrofon" podeszła do pani, podsunęła sobie piórnik na wysokość brody i powiedziała: — Dzień dobry państwu! Znajdujemy się właśnie w jednej z najmilszych klas Szkoły Podstawowej Nr 1. Zwracam się z prośbą do wychowawczyni tej klasy, pani Kalinowskiej, aby zechciała nam powiedzieć, jak układa się współpraca z tym niesłychanie zdyscyplinowanym i sympatycznym klasowym zespołem — po czym podrzuciła zgrabnie sznurem od „mikrofonu" i dodała: — Niestety, musimy na chwilę wyłączyć fonię, aby zebranej tu klasie nie przewróciło się w głowie od nadmiaru pochwał, zwłaszcza że tuż przed naszą audycją zwierzali mi się, że nie są z siebie ostatnio zupełnie zadowoleni. Klasa zbaraniała. — Do czego ta Baśka zmierza? — dopytywał się 214 zaniepokojony Marek, przechylając się w moją stronę. — Czy siostrunia czasem... nie tego?— dodał stukając się palcem w czoło. Domyślałam się, że Baśka chce chyba jakoś wyjaśnić tę sprawę sprzed tygodnia. Bo przecież Śliwka nic jeszcze nie wiedziała! — Zbliżamy się teraz — ciągnęła dalej Baśka — do przewodniczącego samorządu klasowego z prośbą, aby powiedział nam kilka słów o tym, w jaki to sposób klasa dopracowała się tak doskonałej opinii. Kazik widząc, co się święci, uchylił się w ławce, jakby Baśka miała go zamiar zdzielić tym piórnikiem w głowę, co przecież się Baśce ostatnio wcale nie zdarzało. Ale Baśka, nie speszona, powiedziała: — Państwo muszą wybaczyć, że wrodzona skromność tego cichego chłopca nie pozwala mu wymienić wszystkich jego zasług. A przecież to on w chwilach dla ucznia najcięższych umiał zawsze znaleźć właściwe słowo otuchy i zachęty. Tym razem klasa ryknęła śmiechem, bo wiadomo było, że Kazik jest mistrzem w podpowiadaniu. — W swoim trudnym zadaniu miał on oczywiście godnych siebie pomocników — ciągnęła Baśka stając przed Hanią Drozd. — Oto koleżanka, która zawsze potrafiła bezbłędnie rozwiać nękające klasę wątpliwości! Proszę kamerę na stolik i rozłożony dziennik — dodała zwracając się do „kamerzystów". Klasa znów zachichotała, bo Hania Drozd rzeczywiście nieomylnie poznawała z ruchów ręki, jakie stopnie stawiają nam do dziennika nauczyciele. — Jest w tej klasie jeszcze kilka innych znakomitości, których nie sposób pominąć. Kamera — proszę teraz na Irenkę Pielech! Tak. Dziękuję. Oto wielka zagadka przyszłości! — powiedziała Baśka wskazu- 215 jąc na Irenkę. — Znakomita tancerka? Uczona? Pianistka? A może przyszła ozdoba stadionu? Ostatnio wyróżniła się w biegu maratońskim pokonując odległość szkoła—park i z powrotem w ciągu jednej, jakże krótkiej, przerwy ratując tym samym całą klasę od przykrości, jakie mogła pociągnąć za sobą chwila zbiorowej słabości! Tym razem w klasie zrobiło się tak cicho, jakbyśmy co najmniej oglądali „Kobrę". Irenka się zaczerwieniła i obejrzała na Śliwkę, która uśmiechała się tajemniczo, ale wcale nie robiła wrażenia zaskoczonej. Baśka opuściła ręce, jakby ktoś z niej wypompował cały zapas odwagi. — Oto, co chcieliśmy pani powiedzieć — dodała rozwiązując pasek z piórnika i dając tym samym do zrozumienia, że zabawa się skończyła. Śliwka wstała, i patrząc na klasę powiedziała: — Właśnie to chciałam jeszcze od was usłyszeć. I myślę, że nie ma potrzeby do lekcji, jakiej sami sobie udzieliliście, cokolwiek dodawać. A więc wiedziała o naszej wyprawie! No pewnie! Śliwce nie trzeba wiele tłumaczyć. Pusta klasa, głupia mina Marysi, zniknięcie Irenki i potem nasze purpurowe od biegu twarze! A swoją drogą, Baśka jest nadzwyczajna! I jak to dobrze, że już nie mamy przed Śliwką żadnych tajemnic! W domu też się pewnie bardzo ucieszą, gdy im opowiemy o naszej dzisiejszej „audycji". Kaśka 20 czerwca Odprowadziliśmy na dworzec Czwórkę B. Jak to szybko się wszystko potoczyło! W ciągu tygodnia tyle zmian! A ile było przez ten czas zamieszania i zgiełku! 216 -> 6/66 MARATOŃSKI IRBNKI i I Szkofa,- pasrlc i V i pa*k - Szkota, Wszyscy pani Borowskiej pomagali ile sił. Pani Kosińska to prawie stale siedziała na górze, a pan Bródka ciągle coś dźwigał i dźwigał, przybijał gwoździami, a nawet podarował im dużą skrzynię na garnki i szkło. Baśka oczywiście zaraz musiała powiedzieć, że pan Bródka ze strachu się tak stara, żeby się nie rozmyślili i nie zostali. Ale to nieprawda. Wszyscy byli bardzo mili i pomagali, jak mogli. Ludzie są dobrzy. Baśka cały wczorajszy wieczór spędziła na malowaniu transparentu, bo chcieliśmy zrobić Czwórce ? niespodziankę i zjawić się całą podwórkową bandą na dworcu. Punktualnie o czwartej stawiliśmy się na peronie z kwiatami i wielkim arkuszem brystolu, na którym Baśka wymalowała wielkimi literami: Niech żyje Czwórka z naszego podwórka! A Włodek Fikuła wygłosił wspaniałą przemowę, której wysłuchał uważnie właściwie tylko pan konduktor, bo Czwórka ? trochę się w tym czasie sprzeczała o miejsca przy oknie. W każdym razie pani Borowska była bardzo wzruszona, ale nawet ręki nie mogła nam podać, bo musiała trzymać Bolka w odpowiedniej odległości od Bogdana, gdyż sprawa miejsca przy oknie ciągle jeszcze nie była rozstrzygnięta. A Bronia obiecała, że do nas napisze, i prosiła, żeby przyjechać kiedyś do Nowej Huty ze szkolną wycieczką. — O ile jej do tego czasu nie rozniosą i będzie jeszcze co oglądać — szepnęła do mnie Baśka, która zawsze, im bardziej jest wzruszona, tym większe wygaduje głupstwa. A gdy już wracaliśmy do domu, zrobiło mi się tak jakoś wesoło, że rzuciłam się Baśce na szyję. Powiedziała mi na to spokojnie, żebym zajrzała do kalen- 218 darzą, bo imieniny ma dopiero czwartego grudnia. Ale widać było, że też jest bardzo zadowolona. Pięknie się nam ten rok szkolny kończy! Kaśka 23 czerwca A wiec już po wszystkim! Okropna radość i... jakoś dziwnie. Żadnych lekcji, zadań, rannego wstawania, obowiązków. Wszystkie zeszyty wyniesione już do piwnicy, a na półeczce z podręcznikami pozostały tylko dwa stare misie i pluszowy zając. Im też jest chyba nieswojo, bo okropnie mają głupie miny. Plecaki są już spakowane i za trzy godziny ruszamy na dworzec. Mama pobiegła jeszcze po owoce na drogę, a gdzieś tam siedzą pewnie przy walizkach tak samo, jak my: Marek, Zosia, Irenka, Stefek i inni. Coś musi dziś być niedobrego w powietrzu, bo tak się czuję, jak tego dnia, kiedy zdechł nam wróbelek. Wypadł z gniazda, więc wzięłyśmy go do domu, a Kaśka nakopała dla niego kilka dżdżownic, ale nie chciał jeść ani pić i następnego ranka znalazłyśmy go martwego. Wyprawiłyśmy mu wspaniały pogrzeb, a potem cały dzień było mi tak samo nijak na sercu, jak dziś. Przecież to niemożliwe, żeby mi było przykro na myśl o rozstaniu sie z klasą! To musi być coś innego. Może zmiana ciśnienia? Bo babcia Frania też się wtedy zawsze fatalnie czuje. Za to wczoraj miałyśmy od rana wspaniałe humory. Już w drodze do szkoły można się było uśmiać. Dzieciaki, zwłaszcza te młodsze, wyglądały, jakby je ktoś tylko co wyprał i wyprasował. Takie były domyte i „wysztyftowane". Pół kroku za każdym z nich biegła mama z kwiatami i drugim śniadaniem, jakby się bała, że jej synek czy córeczka nie będzie miała siły przydźwigać do domu tego kawałka papieru zwanego świadectwem. Że niektórym ten papierek w rękach zaciąży, to fakt, ale na to i bułka z szynką nie pomoże. 219 Przy wejściu do szkoły spotkałyśmy Stefka, który śpiewał: „Plon niesiemy, plon, w rodzicielski dom...", jakby się wybierał nie na akademię, ale na dożynki. W szatni stała pani Guzikowa i kierowała wszystkich wprost do sali gimnastycznej. Widocznie z radości, że widzi nas po raz ostatni w tym roku, nawet do Heńka i Stefka powiedziała : — Nie popychajcie się tak, aniołki! — co tak ich zaskoczyło, że już spokojnie poszli na górę. Przed salą gimnastyczną biegała okropnie zdenerwowana Syrenka zbierając członków chóru pod jedną ścianą korytarza, a solistów pod drugą. Na widok Heńka zaczęła się opędzać rękami, jakby zobaczyła widmo. Ale Heniek szczęśliwie zaraz zaszył się gdzieś w kącie między kozłem a skrzynią. Zaczęła się akademia. — Oby tylko Światowid szybko się uwinął z tym remanentem, bo wakacje stygną! — jęknął Marek, któremu nie tyle spieszyło się do domu, co niepokoiła go myśl, czy w ogóle zdał. Ale Światowid mówił długo i bardzo pięknie o tym, jak to wszyscy pilnie pracowali, jak się starali, żeby osiągnąć dobre wyniki i zdobyć jak najwięcej wiedzy, co widocznie bardzo zdziwiło Heńka, bo trącił mnie pytająco: — O-kim on właściwie mówi? — Ale Śliwka zrobiła „psst", więc nie mogłam odpowiedzieć, że o takich, jak on, będzie mowa na końcu, kiedy pan Dąbek zacznie zdanie od „niestety, nie wszyscy z was od początku zrozumieli, że bez pracy..."itd. Rzeczywiście powiedział to, a potem znów nas zaczął chwalić i wszyscy musieli bić brawc, bo wymienił najlepszą klasę w szkole. Była to oczywiście V b, następnie VII a (Pa-ziowa), i — o dziwo! — jako trzecia... nasza! V a! A kiedy Światowid dodał, że z Va ani jeden uczeń nie zostanie na drugi rok, jakiś laluś z VIII syknął, że jest to pierwszy cud, jaki w życiu widzi! 220 Tymczasem W grupie rodziców powstało okropne zamieszanie, bo pani Aniołkowa o mało co nie zemdlała z radości i pani Guzikowa musiała jej przynieść szklankę wody, a Marek miał tak dziwną minę, jakby się chciał rozpłakać i prędko schował głowę między, kolana. Kaśka oczywiście od razu miała łzy w oczach, ale u niej o to nietrudno. Następnie Światowid zaczął wręczać świadectwa trzem najlepszym z każdej klasy. Od nas pomaszerowała przez całą salę Irenka, Halina i Ciuchołaz. Potem nastąpiła część artystyczna, której z napięciem i uwagą przyglądały się jedynie Tęcza i Syrenka oraz nasz Kazik, który miał grać na skrzypcach i musiał bardzo uważać, żeby nie zacząć ani za wcześnie, ani za późno. Po odśpiewaniu hymnu i wręczeniu wszystkim nauczycielom kwiatów — rozeszliśmy się do klas. Śliwka nie wygłaszała żadnych przemówień ani też nie wywoływała nas do stolika, ale sama chodziła od ławki do ławki, wręczała świadectwo i każdemu mówiła co innego, co tylko do niego jednego pasowało i dlatego sprawiało taką wielką przyjemność. Do mnie pani powiedziała, że jestem bardzo ambitną dziewczyną i że pani jest zupełnie o mnie spokojna, bo na pewno dam sobie radę w życiu. A Kaśka zaczęła zaraz pod ławką ściskać mi rękę, jakbyśmy się co najmniej z pół roku nie widziały!, W każdym razie cała klasa i wszyscy z osobna poczuli się bardzo przez Śliwkę uczczeni, a ja o mało co nie pomyślałam sobie, że szkoła da się jednak lubić. Widocznie ze wzruszenia człowiek czasem wariuje! Potem Irenka krótko, ale bardzo miło i serdecznie podziękowała pani za wszystko, a Marysia Sarnowska rzuciła się nawet pani na szyję. Kiedy w klasie wszyscy się uspokoili, a Marek i Heniek przestali się wreszcie szczypać na dowód, że nie śnią, ale są już naprawdę uczniami klasy szóstej, Śliwka zaproponowała, żebyśmy za pozostałe z wycieczki pieniądze wybrali się całą 221 klasą o piątej po południu do cukierni Pod Trzema Dzwonkami na lody. — Tam porozmawiamy sobie jeszcze o wakacjach i pożegnamy się, a teraz lećcie szybko do domu, bo macie się czym pochwalić — dodała otwierając nam drzwi i przepuszczając nas przodem, jak jakichś swoich gości. A w domu czekała na nas niespodzianka. Nareszcie będziemy miały własnego psa! Ale żeby nam się nie poprzewracało z radości w głowach, dostaniemy go dopiero we wrześniu. Na razie mamy go na piśmie. Oto treść pisma: My, niżej podpisani, w dowód uznania dla Waszych osiągnięć zarówno w szkole, jak i w domu wyrażamy zgodę na wybranie sobie w dniu 1 września ze Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt takiego czworonoga, jaki przypadnie Wam do serca. Mamy nadzieję, że w ten sposób za jednym zamachem uszczęśliwimy nie tylko Was, ale dodatkowo jeszcze jedno żywe stworzenie! Mama i Tatko ^—cLJ2r „ -^y) 222 Jest to najwspanialszy prezent, jaki mogli nam wymyślić! Najzabawniejsze jest jednak to, że dzięki tak wyznaczonemu terminowi spełnienia naszych życzeń nie będziemy się mogły doczekać pierwszego września! Zupełnie, jak jakieś nienormalne kujony albo pracusie! Za to przez całe dwa miesiące wakacji nie wezmę pióra do ręki! Do domu będzie pisała z kolonii Kaśka. Ja mogę wyrżnąć najwyżej pierwszą literę swego imienia na kawałku kory i stemplować łaskawie każdy list, żeby wiedzieli, że istnieję. Na tym też kończymy naszą kronikę i żegnamy panów archeologów, którzy ją kiedyś odkopią. Prosimy niczego nie poprawiać ani nie zmieniać, bo tak właśnie w naszym domu i szkole było! Baśka PRINTED IN POLAND 10ftQ r Wydanie I. Nakład 10 000 + 277 egz. Ark. *yd- "»s> u w lutyrn 1969 r. P°ap A.66-1725. 82 x io4f -«bSS^W grudniu ?9 ,. Z- -wHstopadz.el969r.Dr ..... Drukarnia Narodowa w Krakowie