Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ™ , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Jerzy Żurek KURZ 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 3 Porywem chmury skołtunioną dalą już się otwiera pokutnicza brama gdzie kipieć będą nasze małe winy sczerniałe grzeszki – spopielony kamień Marii 4 Oto jest rynek. Placyk maleńki, obwarowany strzelistymi kamieniczkami, wygląda o tej porze jak wnętrze mrocznej studni, do której wpadają skrawki jasności – ledwie wzeszłe słoń- ce oświetla płaty murów wiekowych, postrzępionych płaskorzeźbami domów, i przycupnięte pod nimi okapy straganów z owocami. Pośrodku placu prawie stuletnia pompa, na jej sece- syjnie zdobionym ramieniu zastygł z wysiłku mały staruszek. Opór metalowego drąga jest może tylko nieruchomością obrazu – twarz starca jest wypogodzona, uśmiechnięta. W perspektywie otwiera się ulica Zamkowa, pomiędzy jej prawą i lewą ścianą, pomiędzy wspaniałymi, nieporadnymi, a także tandetnymi naroślami płaskorzeźb, grubo tłoczonych mądrości Seneki i staropolskich sentenicji, tkwi niska chłopska fura, wypełniona po brzegi jabłkami. Woźnica w białej koszuli i rozpiętej marynarce stoi obok konia. Dalej w tle kościel- ne wieże, a właściwie tylko jedna, renesansowa, bo pozostałe zakryte są koronami potężnych klonów, w lewo od niej jasny słupek zamkowej baszty. Widok miniaturyzuje ludzi znajdujących się na rynku: grupka otaczająca łysawego prze- wodnika, klienci kiosku „Ruchu”, cierpliwie czekający ma codzienną porcję gazet, kobiety z bańkami na mleko, wreszcie oni – dwaj niedbale ubrani młodzi ludzie trzymający W rękach plecaki. Gdy po kilkunastu minutach marszu dotarli tutaj, wczorajsze mocne zaułki, splątane w ciemnościach płoty, ściany, arkady, cały ów węzeł nieprzyjaznych budowli i ślepych uliczek ukazał im się w zdyscyplinowanym porządku, uformowany w myśl prawideł nieskompliko- wanej geometrii. Rzekomy labirynt, w którym bezradnie błądzili, zakpił z nich prostotą i przejrzystością swej konstrukcji, jasnością renesansowego planu, ośmieszył chaotyczną i nerwową szamotaninę w poszukiwaniu rynku, od którego byli zresztą o krok w chwili osta- tecznej rezygnacji. Spostrzeżenie to spotęgowało jeszcze ich irytację. Woleliby, żeby rzeczywistość potwier- dziła raczej tamte nocne wrażenia, niż przydawała im nieodparcie rozdrażniającego i śmiesz- nego blasku. W zetknięciu z oszałamiającą scenerią miasteczka wieczorne perypetie powinny się wydać nierzeczywiste odległe tak bardzo, że wręcz niewiarygodne. Przekorna pamięć podsuwała jednak strzępy słów, gestów, wrażeń, które odbudowały kontury ubiegłego dnia, ubiegłego wieczoru, zmuszały ich na powrót do fizycznego niemal przeżywania owego mar- szu, z którego zapamiętać mogli słony smak potu na wargach, monotonne znużenie w stopach i natłok wzajemnie sobie niechętnych myśli. Płaskie, jednostajne krajobrazy, które mieli oglądać z platform pędzących samochodów, przesuwały się wraz są nimi, swym trwaniem podkreślały bezsensowność ich wędrówki. Szli zatem wolno, z prędkością i mozołem żuka gramolącego się na niedosiężny szczyt trawy. Od dwóch godzin szosa pozostawała pusta, beznadziejnie martwa. Wiktor chciał początkowo czekać w przydrożnym rowie, odpocząć po długiej jeździe fur- gonetką, ale dość łatwo zgodził się na proponowany przez Albina marsz. Wkrótce jednak za- łamał się, dotkliwie czuł obolałe stopy i ramiona, a przedwieczorne słońce uporczywie wyta- czało z niego krople obezwładniającego potu. Uświadomił: sobie w pełni groteskowość tej decyzji, absurdalność ruchu nie przybliżającego celu. Przeciwnie, sądząc z wystrzępionej ma- py i uwzględniając nawet jej niedokładność, oddalali się od miasteczka łagodnym łukiem, gdyż droga w tych okolicach wybrzuszała się okrążając niedostępne bagna. Gotów był nawet sprowokować kłótnię, gotów był zdecydować się na niezwykłą między nimi wymianę ordy- 5 narnych może zdań, byle powstrzymać bezsensowny marsz, byle przeforsować racje rozumu (obolałych nóg i ramion?), odsunięte wcześniej przez irracjonalną potrzebę ruchu. Byłaby niewątpliwie wybuchła sprzeczka między nimi, byłaby wybuchła kłótnia, bo non- szalancko swobodny chód Albina, cała jego postawa, streszczająca się w wetkniętych w kie- szenie dłoniach, wyrażała wolę dotarcia jeśli nie od razu do miasteczka, to przynajmniej do majaczących na horyzoncie zabudowań jakiejś wsi. Wiktor zsuwał już paski plecaka z ramion (ruchy nieporadne, wykoślawione tłumioną złością), gdy z oddali rozległ się cichy najpierw, lecz z każdą chwilą potężniejący pomruk samochodu. Zeszli szybko na pobocze, unieśli ręce w niemal błagalnym geście. Ciężarówka minęła ich nie zmniejszając szybkości i gdy wyrzu- cili już z siebie pierwsze przekleństwa, zatrzymała się nie opodal z piskiem hamulców. W chwilę później załopotała płatami żółci i czerni w oczach unoszonych ciężkim, nieporadnym biegiem. Gramolili się na platformę uradowani i podnieceni niespodziewanym powodzeniem – samochód jechał do zakładów chemicznych w N., musiał więc przejeżdżać przez miastecz- ko, do którego zdążali. Niedawna przeszłość zdegradowana została szybko do rangi mało ważnej, anegdotycznej historyjki, jaką można opowiadać w kręgu przyjaciół. Byli więc trochę zawiedzeni, gdy w kilka godzin później powrócił nastrój rozdrażnienia i z trudem hamowanej złości. Postawieni z powrotem na twardej płycie drogi (milknący w ciem- ności terkot silnika), widząc bliskość miasteczka sygnalizowaną mrowiem świetlnych punk- tów, poczuli obok zadowolenia także swoisty niepokój towarzyszący zwykle celom już – już osiągalnym. Wkrótce się okazało, że było to uczucie przedwczesne. Po kilkunastu minutach marszu as- faltem, zboczyli na ścieżkę biegnącą w kierunku świateł. W zupełnym niemal mroku jej ja- śniejąca białym wapieniem nitka wzbudzała wystarczającą ufność dla podjęcia takiej decyzji. Szli ostrożnie, ze wzrokiem skierowanym w ziemię, uważając, by nie uderzać stopami w ostre kamienie. W pewnej chwili ścieżka stała się niewidoczna, świetlne ogniki przygasły. Stanęli. – Otóż i wejście do Tartaru. Wiktor wzruszył ramionami zapominając, że w ciemności podobne gesty tracą swój sens. – Chyba zbłądziliśmy – powiedział. – Wracamy? – Nie warto. To, co jest za nami, już poznaliśmy. Mam wrażenie, że ten skrawek puszczy, który mamy przed sobą, zaproponuje nam coś znacznie ciekawszego. Kilkadziesiąt metrów dalej ciemność urywała się łagodną rozpadliną, na której dmie błysz- czała księżycowym odbiciem tafla leniwie płynącej wody. – Jest i Leta! Wiktor nie był w tak dobrym humorze. Z niepokojem przyglądał się ścieżce. To nie było złudzenie – dróżka wzmocniona dodatkowo szeroką deską ginęła w nadbrzeżnym mule. Prawdopodobnie była tu kiedyś przystań. Albin próbował zbadać grunt wzdłuż brzegu, ale po paru ostrożnych krokach zatrzymała go plątanina krzewów. Cofając się stracił na chwilę rów- nowagę, zatoczył się i pociągnięty przez ciężar plecaka wdepnął w błoto. Klął, usiłując ze- trzeć garścią liści lepką maż z butów i spodni. Zawrócili do miejsca, skąd widać było światła. Ścieżka rozwidlała się tutaj. Nie mieli wy- boru – ruszyli przed siebie z determinacją i przybliżającą się z każdym krokiem obawą, że czeka ich nowa pułapka, kolejna ślepa odnoga labiryntu. Obok: ledwie zaznaczona obecność rzeki, trzepoczące się w zaroślach ptaki, pod nogami pulsujący chlupot. Ich myśli dotyczyły teraz spraw najprostszych, a nawet trywialnych; ciężaru rozgniatającego skórę ramion, dłoni lepkich od brudu i potu, smaku jedzonych na samochodzie jabłek, zesztywniałych i obolałych mięśni. Znużenie fizyczno osłabiło w nich do tego stopnia potrzebę refleksji, że skłonni byli prawie uwierzyć w złośliwą rękę losu, kierującą ich krokami, skłonni byli zgodzić się na przypuszczenie, że jakaś niewidzialna siła szydzi z nich, reżyserując niedorzeczne i kłopotli- we sytuacje, prowadząc ich teraz być może w głąb grząskiej topieli. Gdy ujrzeli znowu, jak 6 ścieżka ginie w oznaczanej grubymi palikami płyciźnie, w Wiktorze zakotłowało się, nieokre- ślone fatum przybrało kształt stojącej obok postaci. – Psiakrew – wrzasnął – psiakrew, gdzie ty mnie prowadzisz? Mówiłem przecież, żeby stamtąd, żeby tam, to, co, żeby tak... – Chciał wyrzucić z siebie całą złość i irytację, ale język odmówił mu w tej decydującej chwili posłuszeństwa, jak zdefektowany mechanizm począł się krztusić, chrypieć i kaszleć nic nie znaczącymi dźwiękami, bezradny wobec ich chaotycznej mnogości, oszołomiony tym mimowolnym bełkotem, ogłupiały. – Trzeba się stąd jak naj- szybciej wydostać – powiedział wreszcie zrezygnowany. Długo jeszcze czuł złość zmieszaną ze wstydem z powodu tego nieudanego wybuchu. Do- piero gdy dotknęli stopami miękkiego piasku plaży, gdy w świetle marnej latarni ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka, to przykre uczucie przycichło. Nie zniknęło jednak cał- kowicie, jego przypomnienie było jakby ironicznym komentarzem do dalszej części ich noc- nej wędrówki. Chcieli dotrzeć do rynku z powodów dość nieokreślonych, pewnie licząc na to, że spotkają tam Genka albo też kogokolwiek znajomego, kto pomoże im znaleźć nocleg. Chyba też pewną rolę w wyznaczeniu tego, centralnego w miasteczku, celu odegrała chęć podkreślenia, mocno już zakwestionowanej przez nich samych, ważności dobiegającej kresu wędrówki. Dochodziła północ, gdy uznali się za pokonanych. Fatalna siła znów plątała im drogę, tara- sowała ulice nagle wyrastającymi domami, wykrzywiała je, krzyżowała, przegradzała zbu- twiałymi płotami. Martwe okna mijanych domów nie zachęcały do odwiedzin, postanowili więc wracać nad rzekę. Szli, nie potrzebując słów na wyrażenie stępionej przygnębieniom wściekłości. Szli, starając się skupić myśli na samym mechanizmie chodzenia, na tych pół- świadomych impulsach uruchamiających mięśnie i nakazujących im ruch, na innych chronią- cych stopy przed zdradliwymi pułapkami dziurawej i najeżonej kamieniami drogi. Potem, niedługo potem, gdy otuleni w namiotową płachtę leżeli na chłodnym piasku nadrzecznej plaży, maszerować znów poczęli, przemierzać dziesiątki kilometrów ponad ciemnością lek- kim, spokojnym krokiem i szli tak, aż chłód poranka odezwał się w nogach przenikliwym, choć lewie zaznaczonym bólem. Szybko przestali o tym myśleć – ciepło, jasność, natłok barw i wrażeń tłumiły skutecznie pamięć. W milczeniu, nie kryjącym już niechęci do siebie, przecięli rynek na ukos. Przy kra- wężniku wyznaczającym miejsce bezpieczne dla pieszych zdjęli plecaki i usiedli na nich, by spokojnie obejrzeć wszystko. Przed nimi grupka ludzi otacza szczupłego, łysawego mężczyznę. Sądząc z ruchów jego rąk, ekspresji twarzy, dziwnych podskoków wykonywanych to na jednej, to na drugiej nodze i słów wypowiadanych niedokładną niemczyzną, mówi o płaskorzeźbie umieszczonej na fron- tonie najbliższej kamieniczki. Poczwarny łucznik, krab o rysach prawie człowieczych, masz- kara symbolizująca śmierć, mierzy z łuku do ledwie zarysowanej na drugim planie pary ludzi, jak można się domyśleć z zatartych konturów i pokruszonych sylwetek, do pary młodych ko- chanków. Dzieło to umieszczono niedawno w miejsce oryginalnego, barokowego malowidła, które wtopiło się już bezpowrotnie w warstwy tynku pokrywające ściany budowli. Ów, wykonany przez miejscowego mistrza, bazyliszek cieszy się stałym powodzeniem zwiedzających, sę- dziwością udawanej starości harmonizuje z bogato ozdobioną ścianą, utwierdza swój rzekomy autentyzm. Jego trochę niezasłużonej sławie pomagają przewodnicy, celowo milcząc na temat pochodzenia. płaskorzeźby. Zresztą szczegół ten ciekawi mało kogo, trzeba bowiem zauważyć, że zainteresowanie przeszłością i rzeczywistymi skarbami miasteczka jest nieporównanie niniejsze niż można by przypuszczać z ilości zatrzymujących się tu obcojęzycznych i krajowych wycieczek. Tylko bardziej wytrwali tracą nieco czasu na obejrzenie kilku zabytków z epoki, w której na zatło- czonym obecnie samochodami i ludźmi rynku odbywały; się rycerskie turnieje, a monumen- 7 talny zamek udzielał gościny panującemu księciu, albo też z czasów, gdy orientalne szable i piki zgromadzone w przyklasztornym muzeum krwawo rdzewiały w ciasnych zaułkach. Większość rozbiega się szybko po zakamarkach miasteczka w poszukiwaniu współczesnej egzotyki, o której piszą beadekery, ta zaś wiekowa, przykuta do murów zamku, renesansowe- go kościoła i klasztoru nie wydaje się aż tak ponętna jak trzymane w ręku fotografie, obiecu- jące hiszpański krajobraz, puste, zalane słońcem ulice, śmiejące się i uroczo prymitywne dzieci, wszystko oślepiająco jasne i dzikie. W rzeczywistości słoneczne dni dość rzadko zdarzają się w tej części kraju nawet w porze lata, a handlowy spryt świadomych swych szans tubylców wykształcił się już tak dalece, że pod tym względem miasteczko upodabnia się coraz bardziej do innych, modnych w sezonie, miejscowości. Trwa zatem ciągła pogoń za oczekiwaną niezwykłością: pstryk, obraz zwia- stowania z XV wieku, pstryk, księdzu proboszczowi Feliksowi. Królowi, dziekanowi kapitu- ły, wdzięczni parafianie, pani Ziuta z „Przyjaciółką” w dłoni ogląda barokowy ołtarz o mi- sternie odtworzonej konstrukcji, pstryk, rynek w świetle wschodzącego słońca, pstryk, pani Ziuta pokazuje język obiektywowi. Szczupły pan milknie, daje ręką znak do dalszej wędrówki. Grupka indywidualizuje się w ruchu: dwie wysokie dziewczyny z przewodnikami w dłoniach, pan w jasnym garniturze, przystojny młodzieniec w okularach, kilkoro innych. Kierują się w stronę zwietrzałych scho- dów biegnących do podnóża góry zamkowej. Na przysadzistych murkach po obu stronach kamienistej drogi grzeją się koty. Dziewczyny i przystojny pan zatrzymują się na chwilę za plecami starego malarza, który zdecydowanymi kreskami, choć bez pośpiechu, przenosi na karton wizerunek rynku. – Tylko szkicuje. Ale dokładnie i z wyczuciem proporcji. Taka dokładność była kiedyś właściwa tylko nam i malarzom. Okularnik śmieje się z własnego konceptu, one mu wtórują. Doganiają swoich w bramie kościoła. Hedda, jasnowłosa, na zdjęciu druga od lewej, czyta z przewodniku: ...Ten późnobarokowy język stylowy rozprzestrzenia się w drugiej połowie XVIII wieku na szerokie tereny wschodu i zachodu. Uderza szalone, konkretne podobieństwo między dziełami Ameryki Środkowej i wytworami naszej kultury. Porównanie sklepienia tej kaplicy ze sklepieniem kaplicy różańcowej w podominikańskim kościele w Ciudad Trujilio na wyspie Tahiti czy z barokowym kościołem meksykańskim w Ocotlon, posiada zastanawiającą, jeśli nie wręcz zagadkową wymowę... Rozglądali się nieuważnie, leniwie, z powolnością obiecaną i zasłużoną podczas męczącej nocy. Teraz nie mieli już wątpliwości, dotarli rzeczywiście do materialnego celu swej wę- drówki, więcej nawet – do samego centrum lego celu. Było jeszcze zbyt wcześnie, by spotkać kogokolwiek ze znajomych, ich obecność była na razie iluzoryczna i chociaż spojrzenia Wiktora wielokrotnie ożywiały się na widok jakiejś sylwetki, podobnej do tych, które pra- gnąłby tu miesiąc temu, tydzień, godzinę, spotkać, obecność Genka i jego trupy w miasteczku wydawała mu się jakby niemożliwa i szczerze mówiąc zbędna. Stare, zużyte problemy i licz- many intelektualne, które tamci dźwigali pewnie w jednym kufrze z dekoracjami i osobistym bagażem, w tej baśniowej scenerii mogły tylko nudzić. Nie był zresztą w stanie głębiej się tym przejąć, te niechętne innym myśli niepokoiły go tylko chwilami. Ciągle milczeli. Wiktor zastanawiał się, w którym z tych domów może mieszkać Sztein tu chłodna kamienica, zamkowa 15, cień kościoła na frontowej ścianie, historia zawieszona nad brukiem, kamienne cyklopy, tężejące z wysiłku brzuchy, ramiona, gruzłowate nogi, stopy przeogromne, dziobiące trotuary, pokój ciemny, sfory przyczajone na przepastnych półkach, dużo pyłu, szeptu i starczego kaszlu – albo – chatka biała, wesolutka, z pastelowym ogród- kiem wokół, wodotrysk – polewaczka skrzyżowana z fontanną, krasnoludek pryskający wodą z roześmianej gęby, och, jakiż upał upajający, a wnętrze nieprzytulne, okładki obciągnięte brązem, brąz czy czerwień, brąz... 8 tulipan, lipa, tuli się powój, pancernik z białego wapienia, potężne wieżyce, nadbudówki puste wewnątrz jak stare drzewo, tężyzna, jurność, solidność, blady kwiatek w nadtłuczonym wazonie, wypatroszona piwniczność, bladość, trupiość, to, ś, ć... Przerwał tę zabawę, gdy dostrzegł inercję wyobraźni, podobieństwo przygotowanych przez nią pomysłów. Rzeczywistość okaże się na pewno inna, ale w końcu nie po to się angażuje wyobraźnię, że- by przybliżyć się do nieznanego przedmiotu, tylko po to, żeby zdać sobie sprawę z możliwej wielości jego kształtów. Można by powiedzieć, że wrodzoną dyspozycją umysłu jest pluralizm. W takim razie nie jest najlepiej, skoro ledwie kilka wariantów potrafię wymyślić, kilka naj- prostszych wyobrażeń wydębić z siebie. Ograniczony pluralizm? Do czego to prowadzi? Dość tych bredni. Przyjechałem tutaj, żeby zapełnić lukę w wakacjach, spędzać beztrosko parę dni i przy okazji załatwić drobną sprawę ze Szteinem. Przeszłość, czegokolwiek by ona dotyczyła, jest tutaj balastem, trzeba ją odrzucić albo ograniczyć do minimum. Podejrzewam, że przyzwy- czajenie do tworzenia bałamutnych paradoksów może równie skutecznie odebrać ochotę na wypoczynek, co któryś z tych bebechowatych problemów wlokących się za mną. Niepokoił go cichy, lecz uporczywy ból lewej nogi. To łagodne cierpienie powstrzymy- wało potrzebę snu jeszcze skuteczniej niż kąpiel, którą odbyli rano – zziębnięci i półprzytom- ni mieli odwagę wskoczyć w lodowatą wodę rzeki. Wyprostował swobodnie ową cierpiętni- cza nogę, podciągnął nogawkę spodni, by sprawdzić, czy na skórze nie ma śladów bólu. – Nie mam ochoty ruszyć się stąd ani nawet kiwnąć ręką czy nogą – odezwał się Albin. – Ta- kie chwile mają w sobie coś niezaprzeczalnie wzniosłego, wspaniałe otoczenie, teoria barw, lu- dzie jakby nierealni, wszystko tu jest ponadczasowe, a więc nie istnieje właściwie ruch, tkwi się tylko w tej scenerii, trwa, jest. My w tej niecce niezwykłości mącimy trochę harmonię swym po- tem, zakurzonymi buciorami i niesprecyzowaną rolą. Statysty? Widza? Już raczej widza. – Boli mnie noga – skrzywił się Wiktor – jestem więc widzem z obolałą nogą. – I w tych najprostszych sytuacjach stwierdzać ciągle musimy nieporadność wszelkich ro- dzajów sztuki. Jakiż bowiem pędzel, jakie pióro, nawet czyja kamera odda jedyność, a zara- zem pełnię tego obrazu, w którym teraz tkwimy, bez obawy zdecydowanej porażki. Naiwne, suche i płaskie opisy są już tylko karykaturą nawyku, który w epokach zdecydowanej kon- wencjonalizacji literatury był przydatny, bo odczytywano go w sposób umowny. Dzisiaj są to zazwyczaj śmiecie łatające dziury w narracji. Fabuła rozpuszcza się w otaczającym ją śmiet- niku, upodabnia do niego, stroi w jaskrawe kolorki. Wydobyć istotę prawdziwego opisu, wy- polerować technikę, która pozwoli ominąć tamte niebezpieczeństwa, oto zadanie czekające na odważnego, na mnie może. Wiktor uśmiechnął się lekko, bo choć słyszał podobne rozważania nie po raz pierwszy, to zawsze bardziej go bawiła niż irytowała emfaza, z jaką Albin je wygłaszał. Nie miał bynajm- niej zamiaru podtrzymywać tej rozmowy, doprowadzać ją do momentu gdy jak to zwykle bywało, słowa literatura, sztuka, twórczość, zamienia się w olbrzymiejące symbole, w nic już nie znaczące – albo znaczące, dla każdego z nich inaczej pojęcia, którymi żonglować będą bez wytchnienia, zarzynając skutecznie resztki swej mizernej dialektyki. Gadanina Albina i tandetna piękność scenerii (ba! on w jaskrawoniebieskiej koszuli na tle różowej ściany) wy- wołały w nim reakcję obronną, wyczuł w tym wszystkim banał, a dalej nieodrodną siostrę tegoż – śmieszność. Czuł panikarską trochę potrzebę wyrwania się z kręgu słów i przedmio- tów otaczających go banałem. Nie ustrzegł się przy tym przesady, tak odrealnił tę zwykłą w końcu sytuację, że trzymając się jak obłąkany głównego motywu swoich myśli, zamienił ry- nek w upiorny landszaft, w którym oni stanowili śliczne, pucołowate figurynki z porcelany. Sugestywność tego obrazu przekonała go do tego stopnia, że gotów był wygłaszać refleksje przeciwstawne w treści, ale równie skrajne, co wynurzenia Albina. Powstrzymał się jednak. – Chodźmy już. – Dokąd? 9 Wiktor wyliczył: mieszkanie, Genek, a najpierw zaspokoić głód. – Głód – powiedział Albin jakby zadowolony z pojawienia się tego wyrazu – głód? Ty masz pojęcie, jakiego słowa użyłeś, jak je spospolitowałeś. To, co w tej chwili być może przeżywasz, bulgotanie w żołądku, skurcz kiszek i inne zwierzęce podrygi organizmu nic maja nic wspólnego z metafizyczną niemal pompą, głębią otwartą w umyśle przy odczuwaniu prawdziwego głodu. Człowieku, toż parę tylko piękniejszych chwil przeżyłem, możesz mi wierzyć. To działa jak narkotyk, jak mocna wódka. Jak to się dzieje, że słowa na pozór sensowne, poprawnie skonstruowane, efektowne na- wet, stają się nagle mdłe i nijakie. Szczątki myśli wyciekają z nich zostawiając masę bezuży- tecznych sloganów, szeregi tych słów dźwięczą pusto, obrażająco. Pozostaje niepotrzebne zmącenie ciszy. Błysk zawodu i irytacji był tak dotkliwy, że Wiktor wstał nie zwlekając. Wy- równał noga dno plecaka i spojrzał pytająco na Albina. – Idę, idę – roześmiał się tamten – żucie to jedna z tych przyjemności, z których się bez- karnie nie rezygnuje. Z mnogości potraw migających w podrażnionej głodem pamięci, z pędzącej tacy pełnej krwawych befsztyków, sznycli, indyczych piersi, placków z posypką, knedli, zrazów i pulard, dostały im się w małym barze przy ulicy Krzywej tylko okruchy: cztery stwardniałe bułki i dwa kubki mleka. Jedli bez ochoty i pośpiechu, a gdy wypili mleko, odsunęli wraz z talerzem resztki czerstwego pieczywa i Wiktor rozsznurowawszy plecak wyjął z niego dwa ogromne jabłka. Uliczka, przy której mieścił się bar, była wąska, cienista i prawie pusta. Poszli nią w dół, w przeciwną niż do rynku stronę. Coraz mniejsze, przysadziste domki odsłaniały drewniane budy, poza którymi cementowe urwisko sygnalizowało brudną i podobną ściekowi rzeczułkę. Filigranowy mostek, biegnący nad nią, był za to autentycznym przykładem osiemnastowiecz- nego klasycyzmu, Oparli się o marmurową balustradę i spoglądali na zbełtaną wodę strumy- ka. Ciążyły im plecaki, więc je zdjęli i ułożyli w kamiennych mszach znajdujących się po każdej strome mostu. Przejechał obok rowerzysta, przebiegły rozkrzyczane dzieci, potem po- jawiły się dwie zgrabne dziewczyny, nie bez sympatii spoglądające na dwudniowy zarost Al- bina. – Popatrz, o tej porze już takie dziewczyny, można sobie wyobrazić, co będzie później. Albin nabrał głośno powietrza w płuca. – Masz zanadto uproszczone wyobrażenie o moich najistotniejszych w tej chwili pragnie- niach, poza tym dość trywialnie i obcesowo traktujesz te młode osóbki, których przychylność względem nas, zaznaczoną w spojrzeniach, należałoby ocenić jako coś znacznie ważniejszego niż możliwości kryjące się zawsze w łagodnie zaokrąglonych płaszczyznach brzucha czy w wypukłościach grubej warstwy tłuszczu, tworzących pośladki tych małych. Zastanawiam się, skąd w tobie taka zdecydowana negacja wartości istniejących, być może, poza sferą cielesną w tych sympatycznych istotach. Rozebrałeś je w myślach do naga, obnażyłeś bez skrupułów interesującą cię zwierzęcość, bez skrupułów, do jakich zobowiązuje cię choćby odrzucona powłoka z lekkich tkanin i skór skrojonych wedle aktualnych mód i gustów, które są przecież wizytówką panującej kultury, świadectwem jakiegoś tam szczebla rozwoju istoty ludzkiej, jakiegoś niezaprzeczalnie ludzkiego „teraz”. Śmiali się przez chwilę hałaśliwie jak zadowolone z udanego figla dzieci. Ta zabawna sce- na miała także drugie, niezależne od pojawiania się dziewczyn, oblicze. Wiktor pamiętał, że pośród wielu argumentów, którymi nakłaniał Albina do tej podróży, były również efektowne miraże erotycznych przygód, jakie miały ich niechybnie spotkać. A więc pierwszy epizod mieli już za sobą, wypadało spokojnie czekać na następne. Dochodziła dziewiąta, gdy uliczką okrążającą rynek udali się w kierunku rzeki, w lewo od miejsca, gdzie nocowali. Na plaży postanowili rozdzielić się. Rzucili monetę. Wiktor zawrócił do miasteczka, by poszukać dla nich mieszkania. Albin zataszczył plecaki na sam brzeg, rzu- 10 cił je pod krzakiem wysuszonych wiklin i zaczął zdejmować buty z tępym wyrazem twarzy i desperacją człowieka znużonego. Stojąc po kolana w wodzie wypoczywał. Nie opodal, na samym dnie nadrzecznej skarpy, gromada maluchów łowiła za pomocą prymitywnych wędek rybki kilkucentymetrowej długości. Jeszcze dalej, ogrodzona metalową siatką rozpościerała się strzeżona plaża, teraz prawie pusta. Ratownik w czapce z wielkim daszkiem płynął łódką z prądem, przestawiając bliżej brzegu boje ograniczające kąpielisko. Rzeka toczyła się wolno, majestatycznie, wlokła na powierzchni gałęzie i zbutwiałe szczątki pni. Pod mostem przyspie- szała z pluskiem uderzając w dno stalowych pontonów, utrzymujących na wodzie zakotwi- czoną tam pogłębiarkę. Ludzie przewieszeni przez barierkę mostu z ciekawością obserwowali grubego mechanika krzątającego się po pokładzie, potem zachęceni przez dzieci rzucali drob- nymi kamykami i pluli, starając się trafić w sam czubek tej bryły mięsa wrzeszczącej i bezsil- nie miotającej się w dole. Albin odpocząwszy trochę postanowił zająć się swoim wyglądem. Umył twarz, zęby, ogo- lił się cierpiąc przy tym okropnie, potem polazł w krzaki. Wracał zadowolony z osiągniętej przez organizm harmonii, rozmyślając o pewnym pomyśle, który mu przyszedł do głowy za- raz po przebudzeniu. Mogłoby to być opowiadanie albo nowela: ona, coś na kształt tych pie- kielnie zdolnych, ale rybiowatych istot, bawiących się neutronami, plazmą, antycząsteczkami, on, nie dorastający poziomem umysłowym do świata, w którym żyje ona... jakiś wypadek zmieniający ten porządek na przewrotnie psychologicznych zasadach, na przykład on ratuje ją z topieli w czasie urlopu nad morzem, incydent pozostawia niezatarty ślad – strach i jego naj- gorszą konsekwencję – obrzydzenie do niej, wstręt przeżywany na nowo z każdą próbą zbli- żenia... Przystanął zatrzymany hałasem dobiegającym z bliskiej odległości. Od strony rzeki mię- dzy kępami wiklin przedzierało się z wrzaskiem stado gęsi popędzane przez młodą kobietę w niebieskiej sukni. Jej grube, mięsiste nogi pobłyskiwały golizną, pantoflami trzymanymi w prawej ręce wymachiwała nad gęgającą gromadką. Gęsi przekolebały się przez ścieżkę i po- biegły dalej rozsypując się w tyralierę białych kuprów. Dziewczyna zatrzymała się na chwilę, by włożyć buty. Czyniła to bardzo wolno i troskliwie, stojąc na jednej nodze tarła dłonią za- kurzoną stopę i dopiero wtedy wciskała na nią staromodny pantofel z żółtej skóry, na wyso- kim korkowym obcasie. Albin stał kilkanaście kroków od niej i gapił się w osłupieniu na wy- soko odsłonięte uda. Dziewczyna zajęta sobą nie zauważyła go najpierw, lecz podczas kolej- nego skłonu mignęły jakieś nogi w jej polu widzenia. Odwróciła się z szerokim uśmiechem: – Dzień dobry. Ujrzał pospolitą, wulgarną nawet twarz, duże kolczyki w uszach. – Dzień dobry – bąknął niepewnie, czując się jak uczniak przyłapany na podglądaniu. Przemknął szybko obok dziewczyny. Przed zakrętem obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy to nie było złudzenie. Obraz trwał niezmieniony, niczym zatrzymana klatka filmowa. Odwró- ciły się tylko role, teraz on odchodził, a tamta kobieta, Lola, Gryzelda, Maria kiwała mu ze smutkiem dłonią na pożegnanie, rozpuszczała z boleści włosy, chyliła czoło w żałobie. Pró- bował dalej rozwinąć to wyobrażenie, ale widok grubonogiej, uśmiechniętej dziewczyny był zbyt konkretny, by się to miało udać. Znowu opadło go znużenie – za duża porcja wrażeń jak na jeden ranek. W głowie kotłowało się, bulgotały szczątki myśli, bezsensownie zgrupowane słowa: cuda, buda, uda, rynki, szynki, obrzynki, skrzynki, ścieżki, brzeżki, rowy, krowy, mo- wy, to wy, my, ty... rozproszone fragmenty zdań opasywały go sugestywną melodyką, ukła- dały się w przekornie świńskie historyjki niczym z Aretina czy Boccaccia. Miał wrażenie, że głupieje. 11 Przypominasz sobie: rozległa tafla szkła z czerwieniejącym ukośnie napisem LODY, twarz Małego Piotrusia za szybą, żółta okładka książki leżącej przed tobą – banalna scenerią decy- zji, którą, podniecony i ośmielony bliską godziną odjazdu, bagażem czekającym już na dwor- cu, sformułowałeś z taką jasnością i stanowczością. Mam dwadzieścia lat, powiedziałeś sobie, niewiele do stracenia, sporo do uzyskania, wiele do zapomnienia. Jej przeznaczyłeś tę ostatnią rolę, wiedząc, że będzie to najlepsza próba rzetelności twych zamierzeń, najlepszy spraw- dzian odwagi, z którą przystępujesz do porządkowania swojego życia. (Odwaga słów też była elementem próby, życie, sens życia, przyszłość – jakże te słowa cię dotąd onieśmielały.) To postanowienie wydało ci się najpierw obrzydliwie heretyckie, potem jak zakazany owoc za- częło przyciągać, kusić mirażami spodziewanych korzyści, możliwościami innych wyborów (innych kobiet może), wreszcie zaprowadziło cię tutaj, posadziło przy kamiennym stoliku i kazało czekać. Byłeś już tam – pan Bratek z WZG „Kawiarnie, bary, biura” ze zdziwieniem stwierdził, że ktoś wpadł do bramy i pomknął na górę z szybkością zbyt wielką dla jego zmęczonych oczu – na drugim piętrze przystanąłeś, by uspokoić oddech – kpiarskim ruchem poprawiłeś nieist- niejący krawat – wyjrzałeś bezmyślnie przez okno – pamięć z upodobaniem notująca szcze- góły zarejestrowała i ten widok – w centrum podwórka rozbabrany śmietnik w otoczeniu chu- dych lip, pod ścianą rozkraczony stalowosiny motocykl – lekki opór bakelitowego guzika – skrzekliwy terkot dzwonka – przez kilkanaście sekund udało ci się pokryć zdenerwowanie wymuszoną nonszalancją – potem wiedziałeś już, że tę drogę będziesz musiał powtórzyć. Z kawiarni po przeciwległej stronie ulicy gapiłeś się w kierunku znajomej bramy, podpieranej cielskami kamiennych olbrzymów, widziałeś stołek pana Bratka otoczony gromadką kotów. Popchnie mnie żartobliwie do swojego pokoju albo powie uspokajająco – nie ma go, oczywiście, usiądę na brzegu fotela, akcentując w ten sposób założona krótkość wizyty, ona z kromką chleba w ustach i z filiżanką w dłoni albo też unurzana po łokcie w farbie, spyta, czy coś się stało, wetknie mi kawę w rękę i popędzi odebrać telefon, a ja rozglądając się po raz ostatni zapewne po tym pokoju zagraconym stosami projektów i naczyniami z surowej gliny, ważył będę na języku słowa, które w chwilę później wypowiem nie patrząc jej w twarz. Wyj- dę pospiesznie, biegiem po schodach w dół, tramwaj, pociąg, potem już nie tak łatwo wrócić. Dosiadł się do ciebie Mały Piotruś, poeta i metafizyczna kurwa, jak się sam określał po pijanemu. Palił twoje papierosy, pił postawioną przez ciebie kawę i oszukiwał twój niepokój paplaniną o przyjemnościach i sukcesach, jakie miały go wkrótce spotkać w związku z licz- nymi publikacjami jego wierszy. Z zaaferowaną miną przytaczał obszerną i efektowną listę naszpikowaną hasłami dla wtajemniczonych: poufałymi nazwami pism i towarzyskimi przy- domkami ich redaktorów, szczegółowymi obliczeniami wierszówek i godzinami otwarcia kas. Słuchałeś go, zdawkowym uśmiechem kwitując kolejne rewelacje, ale widziałeś przede wszystkim tę bramę i ludzi pozdrawiających pana Bratka, salutującego w odpowiedzi z po- wagą godną czasów, w których ten sposób powitania powszechnie obowiązywał. Powiesz: przyczyny są chyba zbyt proste, żeby je ujawniać i powiesz: zwykłe kłamstwo, bo to ich psy- chologiczna otoczka jest zbyt kompromitująca, byś miał odwagę przyznać się do niej. Dalej spróbujesz się zasłonić koniecznością, tak trzeba, być może cię krzywdzę, ale tak trzeba. Bzdu- ra! Odbędzie się to raczej za pomocą zdań krótkich, krztuszonych z wysiłkiem, ze świadomo- ścią, że wyrażają tylko strzęp, nieudany fragment splątanych myśli. Potykając się o każde „być może, jednakże, raczej, chyba, bym, byś, by”, o te wszystkie formy językowego tchórzostwa, dotrzesz wreszcie do słów dość jednoznacznych, by jej ujawniły sens twojego bełkotu. Poderwałeś się nagle – w prostokącie szyby znajoma sylwetka. Dotknęła czupryną jasnych włosów górnej krawędzi L, ledwie musnęła opalonym, ramieniem Y. Pan Bratek z WZG „Kawiarnie, bary, biura” musiał zrzucić z siebie zbyt natarczywego kota, by się jej odkłonić. 12 Przerwałeś Piotrusiowi wpół zdania i zacząłeś się żegnać z taką mina, że tamten, podejrze- wając jakiś popełniony bezwiednie nietakt, jeszcze przez chwilę siedział zaaferowany. Do- tarłeś tylko do drugiego piętra. Schodziłeś rozczarowany sobą, zdeprymowany pierwszą, tak dotkliwą porażka. Pani Docent była mocno zaskoczona twoja wizyta, choć nie dawała tego po sobie poznać. Na dworcu wypiłeś cztery kufle piwa i niemal pijanego wepchnęli cię do pocią- gu przygodni znajomi. Przypominasz sobie... Być może Wiktor dlatego wybrał siwego staruszka spośród wielu tubylców kręcących się wokół autobusowego dworca, że stary podobny był do postaci dobrotliwych sług z melodra- matycznych filmów oglądanych w dzieciństwie. Może jednak uległ po prostu natarczywości chrypiącego głosu, sugestywności i apodyktyczności tonu, które, kłócąc się wyraźnie z, siel- skim przypomnieniem, miały w pierwszej chwili moc zaskoczenia. – Chodź pan za mną – rozkazał stary i ruszył w wiadomym sobie kierunku z chyżością tak niespodziewaną, że Wiktor ledwie mógł dostroić swe zesztywniałe nogi do tempa; marszu czy raczej biegu tamtego. – Ile tych pokojów? – Jeden tylko. – Jeden? – Jeden. Dziadek chrząknął pogardliwie i postukując laską o bruk pędził dalej. Doszli do końca Słonecznej i skręcili w głąb piaszczystej ulicy bez nazwy. Przystanęli przed płotem jednego z bliźniaczych domostw. Wewnątrz nieforemnego podwórza pękata stodoła błyszczała w słoń- cu blacha wiszących na niej wiader i miednic. – Anielakowa! – chrypnął dziadek niewyraźnie, splunął i wrzasnął śmielej: – Anielakowa! Brudny kogut podobny do mechanicznej zabawki kręcił się po podwórzu, gwałtownymi ruchami szyi próbując nadać swemu ciału pozory młodzieńczej werwy i dynamizmu. Krążył wokół zardzewiałego pługa, ostukiwał go dziobem, potem zbliżył się do schodów, podskoczył raz, drugi raz, na kamiennym szczycie zakrzyczał przeraźliwie i rozpostarł skrzydła. Zaskrze- czał ponownie, uderzony otwieranymi z rozmachem drzwiami. Na ganek wyszła gruba ko- bieta w poplamionym fartuchu. – Ma pani jakie pokoje? – Pewnie, że mam. Dla tego pana? – Tak – powiedział Wiktor i dodał zaraz – jest ze mną kolega. – Dobrze, mam taki pokoik, na pewno będzie w nim panom dobrze – ucieszyła się Aniela- kowa i zanim zdążył zaoponować, krzyknąć, że chce najpierw obejrzeć ten pokój, ustalić wa- runki, cenę, znikła w głębi domu. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie szukać dalej, ale nie miał na to specjalnej ochoty. Uznał więc, że to miejsce nie jest gorsze od innych i z ponurą ciekawością rozmyślał, którą część proponowanej mu wszędzie alternatywy znajdzie tutaj – brudny pokój czy skandalicznie wysoką cenę. Stary nie dał mu wiele czasu do namysłu. – Sto! – Co, sto? – Złotych się należy – stuknął kij złowieszczo, zwęziły się złośliwe oczka. – Co pan, jak to? Koniec kija unosił się groźnie wyżej. – No, już! Wiktor próbował bronić w sobie resztek zdrowego rozsądku, ale stary już się zachybotał we wściekłym krzyku, zamierzył laską. – Złodziej! Łapać! 13 Wiktor instynktownie uskoczył, ciągle jeszcze nie wierząc w realność tak niezwykłego epizodu, gdy jednak koniec kija zafurkotał obok jego ramienia, przestał się namyślać i po- mknął co sił w głąb ulicy. Na szczęście kończyła się ona niedaleko, przechodząc w piaszczy- stą drogę, otoczoną gęstym brzozowym zagajnikiem. Stary biegł hałaśliwie, charczał wście- kle, klął i nawoływał do pościgu. Udało mu się jednak zachęcić tylko dwoje bosych dzieci, które podskakiwały poza zasięgiem kija, robiąc złośliwe miny. Ulica była prawie pusta, a nieliczni przechodnie woleli nie wdawać się w awanturę, której istoty, bądź co bądź, nie znali. Wiktor rozkołysany biegiem wyglądał dostatecznie groźnie, by wybić im tę kiełkującą choćby myśl z głowy. Tak mniej więcej pomyślał emerytowany księgarz Sztein, obserwujący z dale- ka całą tę, dla niego pantomimiczną, scenę. Spojrzawszy na zegarek utwierdził się w swej decyzji nieinterweniowania, spacer się przedłużył i od pięciu już minut czekali na niego w „Stylowej” przyjaciele, dziwiąc się pewnie i niepokojąc. Minął więc rozzłoszczonego sta- ruszka i stanowczym krokiem podążył w kierunku rynku, sygnalizowanego stąd wystającymi ponad placem, ciemnymi dachami domów. Starzec wkrótce zrezygnował z pogoni, przysta- nął, podciągnął opadające spodnie, strzepnął dłonią zakurzone nogawki i ruchem tym jakby strząsnął z siebie niedawną wściekłość, bo po chwili już uspokojony, milczący, ruszył śladem pana Szteina. Dzieci szły za nim przez pewien czas, ale potem rozczarowane zawróciły. Kopiąc zardzewiałe puszki i kolorowe kapelusze niejadalnych grzybów, Wiktor przeczekał kilkanaście minut w głębi zagajnika. Nie słyszał już wrzasków starca, ale nie był pewny, czy to nie zagłusza wszystkiego łomot w skroniach. Pogodził się bezwiednie z absurdalnością sytuacji, poddał się jej bezsensowi, zamiast ją opanować, ujarzmić i sprowadzić do właści- wych rozmiarów. Uświadomił to sobie idąc brzegiem ulicy, którą niedawno młócił w grote- skowym biegu. Koło zabudowań Anielakowej próbował się nawet oburzyć na siebie, ale nie zdążył tego zrobić – słysząc głośne krzyki za sobą przesadził bez namysłu płot, we wrzasku koguta przeleciał przez podwórze i wpadł do mrocznego wnętrza stodoły. Potknął się w progu i zginany przez zapowiedź upadku biegł dalej, aż uderzywszy o jakąś miękką przeszkodę rymnął w stertę siana. Złocista fontanna kurzu i okrzyk cichy jak westchnienie. Natrafił dłonią na coś chłodnego, smagłego jak noga kobieca. Dziewczyna poruszyła się gwałtownie. – Stłukłam przez pana świeże jajka – powiedziała z wyrzutem. Męczył się przez chwilę usiłując powstrzymać wybuch wesołości, kotłującą się już w gar- dle strugę bełkotliwego śmiechu. – Przepraszam – wykrztusił wreszcie. Dziewczyna uśmiechnęła się odrobinę wstydliwie, ostrożnie, jakby niepewna jego reakcji. – To pan będzie u nas mieszkał? – Tak. Ja. Wstała obciągając spódnicę. Mogła mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat. Uśmiech- nęła się ponownie, wycierając w siano dłonie pobrudzone lepką mazią i wybiegła ze stodoły wysoko unosząc ramiona. Było w tym geście coś niepokojąco znajomego, coś zaskakującego pamięć niejasnym przypomnieniem podobnej chwili w bezimiennym mieście na trasie ich podróży, gdzie ciężarówka zatrzymała się dla uzupełnienia paliwa. Pili w pośpiechu gorącą herbatę w najbliższej kawiarni. Gablota z ciastkami, wazon z nadłamanym kwiatem, rękaw osrebrzony popiołem – kątem oka ledwie zasygnalizowane przedmioty uformowały się nagle w ramę obrazu, który sparaliżował go na moment niespodziewaną iluzją. Schylona postać kobieca przy sąsiednim stoliku, półkole biodra obciśnięte szarą tkaniną, lewa ręka podtrzy- mująca jasne włosy, podczas gdy prawa dotyka podłogi w poszukiwaniu paczki zapałek leżą- cej tam od sekundy. Ukłucie iluzji było krótkie jak ruch tej dziewczyny (ukazała twarz za- czerwienioną chwilowym wysiłkiem, nieznaną, obcą), jednak poruszyło w nim drzemiący dotąd niepokój, oswobodziło tłumiony lęk przed czekającym go spotkaniem. Teraz to uczucie było nieporównanie słabsze, przytępione zobojętnieniem i wesołością. Mimo to zrozumiał je niemal jak ostrzeżenie i postanowił niezwłocznie odnaleźć Hankę. Czuł się jednak znużony i 14 gdy tylko przelotne przypomnienie rozpłynęło się w powodzi innych myśli i skojarzeń, sta- nowczość podjętej przed chwila decyzji wydała mu się mocno przesadzona. Nie był jeszcze gotowy do takiego spotkania, a zresztą teraz, tak ona jak i cała ta romansowa historia, z której chciał się wywikłać, mało go obchodziły. Przyjechał tu odprężyć się, wypocząć. Reszta jest wymysłem zdziecinniałej wyobraźni, sztucznie podtrzymywaną fikcją. Ułożył się wygodnie w sianie i założywszy dłonie pod głowę wpatrywał się w ciemne ożebrowania dachu. Już walcząc ze snem przypomniał sobie panią Docent i przestał być pewny, że Sztein istnieje na- prawdę. Przy jej zawodowym prawie poczuciu humoru... – Idąc do was, drodzy przyjaciele – mówił pan Sztein sadowiąc się wygodnie za stołem – miałem okazję uczestniczyć w zdarzeniu, które poruszyło mnie do głębi, mimo iż sens jego jest mi właściwie nieznany. Otóż wyobraźcie sobie biegnące ulicą postacie: młodego, dobrze zbudowanego chłopca i pomarszczonego staruszka. Jakże sobie zakpiła natura z tych dwóch, pierwszemu każąc uciekać, drugiemu gonić go – pomyślałem najpierw. Dopiero gdy straciłem z oczu tę dziwną parę, dopiero wtedy, o paradoksie, ujrzałem ją w imaginacji taką, jaką była w istocie. To był, proszę was, niemal alegoryczny obraz, goniący i goniony przeobrazili się w symbole nie okiełznanej siły i żywotności istoty ludzkiej. Inaczej trudno mi to nazwać. Aż przystanąłem oszołomiony tą nagłą myślą i, przyznaję, uczucie to nie opuściło mnie dotąd. – O, ma pan na pewno rację – odezwał się z pewną ironią Historyk, siwy, przystojny jesz- cze mężczyzna, bojkotowany przed wojną towarzysko za cynizm i sofistykę. – Jednakże, mówiąc o żywotności ludzkiej dodajmy, że chodzi tu tylko o żywotność tej zewnętrznej po- włoki, którą nazywamy ciałem, a więc w gruncie rzeczy czegoś, co w nas najbardziej zwie- rzęce. Jest to więc, panie Sztein, żywotność owej plątaniny ścięgien, kości, mięsa i – śluzu obciągniętej sprytnie skórą, i to wydało się panu takie wzniosłe. Wyobrażam sobie – ciągnął dalej nie zważając na przesadnie oburzoną minę księgarza i na jego gesty, którymi domagał się głosu – wyobrażam sobie skałę pańskiego oszołomienia, gdy usłyszy pan ode mnie pewną historyjkę dla ilustracji poglądu, jaki przed chwilą wyraziłem. Otóż, wertując swego czasu XVII – wieczne akta rady miejskiej, natknąłem się na opis przedziwnej egzekucji, odbytej bodajże w 1642 roku. Szczegół może nieważny, ale pamiętam go, gdyż sam byłem tą sprawą wielce zafascynowany. Słuchajcie, panowie: niejaki Jakub Smół za kradzieże, liczne morder- stwa i za zorganizowanie bandy rabusiów będącej postrachem okolicy został skazany prawo- mocnym wyrokiem sądu na śmierć w męczarniach. Z egzekucją w tamtych czasach nie było kłopotu, gdyż, jak wiadomo, na zamku znajdował się, że tak powiem, etatowy kat. Z wielkim też zainteresowaniem oczekiwano dnia jarmarku, w czasie którego miała się odbyć uroczy- stość. Pan się może uśmiechać (wcale się nie uśmiecham – zmartwił się pan Sztein), ale wte- dy obchodzono takie historie z wielką pompa. Osobiście nawet sądzę, że nie jest to najgorszy sposób złożenia hołdu odchodzącym z tego marnego padołu. No więc Jakub, jak przystało na dzielnego zbója, trzymał się krzepko, he, he, dopóki nie obcięli mu rąk. Zawył jednak dopie- ro, gdy zaczęto polewać mu plecy rozpalonym woskiem i tak przygotowaną skórę nacinać i ściągać pasami. Nadziei tłumów nie zawiódł. Co ciekawsze ten ludzki kadłub bez rąk i bez nóg, w błazeńskiej czapce wciśniętej mu na krwawiącą głowę przez kogoś z tłumu, żył jesz- cze pięć godzin i, co zaświadczono w urzędowym dokumencie, lżył kątem ust gawiedź, oglą- dającą go ze strachem. Nieznany kronikarz, który musiał być domowej roboty psychologiem, a po trosze i filozofem, dodaje tutaj coś w rodzaju: „Przez taką śmierć zaczęło wielu oglądać swoje życie i lepszymi się stali”. Prawdziwość tego zdania jest oczywiście dość złudna, ale potrafię docenić wychowawcze pobudki, które kierowały moim anonimowym poprzednikiem. Macie więc, panowie, wystarczająco barwny przykład, jak żelazna potrafi być powłoka, w której, chcąc nic chcąc, tkwimy. 15 – Za przeproszeniem, cóż to znaczy „chcąc nie chcąc” – zirytował się pan Sztein. Historyk wydął pogardliwie wargi. – O, w tym wypadku nic takiego, ot zwykła figura retoryczna, takie powiedzonko, nic więcej. Zanim księgarz zdążył uporządkować rozpierzchłe myśli i oskarżyć Historyka o niedo- rzeczną interpretację zrelacjonowanych wydarzeń, wtrącił się polonista Cackowski. – Przypomina mi to historię, którą przytoczył był kiedyś Anatol France, w jednej ze swo- ich książek. – Przyjaciele, bez przesady – zaprotestował Sztein – intencje, z którymi zaczynałem roz- mowę na interesujący nas temat, były po stokroć szlachetniejsze niż te, które powodują wami. Nie wulgaryzujmy tak przecież subtelnego zagadnienia. – Dajmy lepiej spokój intencjom – zauważył Historyk – zanim się zacznie kogoś osądzać, trzeba go najpierw wysłuchać. Sztein pobity tym argumentem zamilkł, wyrazem twarzy dając jednak do zrozumienia, że podtrzymuje swój sprzeciw. – A zatem za panowania Ludwika Sprawiedliwego – podjął Cackowski wysokim, mono- tonnym głosem erudyty – w Burgundii pewna kobieta szlacheckiego pochodzenia – szczegół ten ma w tej sprawie niejakie znaczenie – urodziwszy dziecko, owoc rzekomego gwałtu, udu- siła je w chwili rozpaczy. Zgodnie z nakazami prawa miała być za to ścięta, w odróżnieniu bowiem od przestępców pospolitych, ginących na szubienicy, osoby szlacheckiej krwi ścina- no. By podkreślić ohydę jej czynu, a może i z pobudek mniej szlachetnych, władze kazały prowadzić skazaną przez miasto w upokarzającej pętli na szyi. Rzeczy makabryczne zaczęły się dopiero na miejscu straceń. Od początku uwagę widzów zwróciło dziwne zachowanie ka- ta. Skarżył się on głośno na swe zdrowie, padał przed skazaną na kolana, prosząc ją i wszyst- kich o przebaczenie. Przyczyna tej cokolwiek dziwnej prośby wyjaśniła się w chwilę później. Pierwsze uderzenie topora rozpłatało biednej dziewczynie ramię, drugie, przy pogróżkach i przekleństwach tłumu oburzonego na to partactwo, nadrąbało jej kark zamiast go przeciąć. Kat upadł nieprzytomny razem ze skazaną. Posypały się pierwsze kamienie. Mnisi asystujący przy egzekucji umknęli, widząc, co się gotuje. Wtedy żona kata, która towarzyszyła, a i po- magała mężowi, nie mogąc znaleźć topora, schwyciła zemdloną i zaczęła ją dusić przy pomo- cy znanego nam już sznura. Tamta zaczęła się bronić ostatkiem sił, próbowała odepchnąć pochylające się nad nią widmo. Wyobraźcie sobie, panowie, że to jeszcze nie wszystko. – Cackowski przerwał na moment, by odkaszlnąć i wypić łyk kawy. – Otóż gdy duszenie nie dało rezultatu, tu powinienem przeprosić za bezbarwny styl tego opowiadania, cóż bowiem znaczy ten utarty zwrot „dać rezultat” wobec treści, jakie ma wyrażać, a więc gdy duszenie nie dało rezultatu, kacica ściągnęła ofiarę z pomostu i ogromnymi nożycami usiłowała prze- ciąć jej krtań. – Niesamowite – wykrzyknął Historyk. – Wprost niesamowite! Księgarz spojrzał na niego z niesmakiem. – Pan myli reakcje, przyjacielu. Tu należy raczej ściszyć głos nad nędzą ludzkiego okru- cieństwa, niż się nim fascynować. – Pozwólcie dokończyć – uśmierzył zbyt wczesną dyskusję Cackowski. – Uratował skaza- ną tłum, kamienując w swej wściekłości kata i jego krwiożerczą małżonkę. Oważ nieszczęsna ofiara oprócz ran, o których już wiemy, miała jeszcze kilkanaście innych, zadanych jej w fer- worze walki, jaka toczyła się wokół pomostu. Ułaskawiona później przez króla, dożyła staro- ści w jednym z klasztorów południowej Francji. Tyle opowiada stary, ale zawsze dobrze poin- formowany France, tyle ja za nim. Historyk ostentacyjnie głośno wytarł nos, ale nie kwapił się do zabrania głosu. Sztein prychnął: – Wypada mi tylko powtórzyć, nędza ludzkiego okrucieństwa jest równie wielka jak potę- ga ludzkiej cnoty. 16 – Patetyczne frazesy – mruknął Historyk. – Niech pan nie będzie takim idealista. Ta for- mułka znaczy tyle, co każda inna, a fakty pozostają faktami. Nie ma się co krzywić z obrzy- dzenia, moja wersja człowieka jako plątaniny ścięgien i kości jest o wiele bliższa życia niż proponowana przez Dana, uskrzydlona tak zwanym humanizmem duszyczka. A propos, czy wiedzą, panowie, że w średniowieczu nie wyobrażano sobie duszy inaczej jak w postaci wą- satego draba, no, w każdym razie jako czegoś rodzaju męskiego. Mało tego, okazuje się, że tak dla nas oczywisty niewieści albo czasem bezpłciowy wygląd aniołków i uzbrojonej w kosę śmierci zafundowały dopiero epoki dość nam bliskie, wcześniej te sympatyczne istoty były bez wątpienia płci męskiej. Mniejsza o aniołki, ale ta przemiana płci poczciwej kostuchy ma w sobie sporo pikanterii. Od czasów tamtej rewolucyjnej zmiany, rola kobiety w społe- czeństwie wzrastać zaczęła niepomiernie szybciej niż dawniej. Panowie milczeli, pochyleni głęboko nad stolikiem, region rozważań, w jaki Historyk nie- dwuznacznie wkraczał, był im jak najbardziej obcy. Sprawca konsternacji wiedział o tym także, bo zanim wstał, by się pożegnać, rzucił Szteinowi parę wesołych słów przeprosin i za- powiedział, że najdalej jutro przytłoczy go żelazną argumentacją i przeciągnie na swoją stronę w ich sporze, jeśli oczywiście „dopuści mnie pan do słowa”. – Miły człowiek – powiedział Sztein, gdy tamten zniknął w drzwiach, a uzupełnił tę opinię po długiej chwili milczenia, już w obecności pani Jadzi nudzącej się dotąd w bufecie – miły, tylko jakiś taki pęknięty w środku, dziwny. Zabrali skrupulatnie odliczoną resztę i podnieśli się z krzeseł. Oprócz nich nic było w tej salce nikogo. – Cóż pan chce – odezwał się Cackowski, gdy znaleźli sio na rynku – wojna nie takich wywracała podszewka na wierzch. Podreptali wolno ulicą Do Pociesznej Wody, by uspokoić myśli widokiem sunącej leniwie rzeki. Dźwięk kościelnego zegara brzmiał z tej odległości głucho, przypominał pyknięcie armat- niego wystrzału, wzbogacone o drwiący pisk fanfar. Albin liczył uderzenia. Ostatnie jakby krótsze o ciszę, którą zapowiadało, jedenaście. A więc Wiktora nie ma już prawie od dwóch godzin. Cóż się z nim dzieje? Nie szuka chyba ciągle mieszkania, można to zrobić w kilka minut. Był zaniepokojony nie tyle nawet przedłużającą się nieobecnością Wiktora, co swoim, coraz bardziej uciążliwym i szczerze mówiąc nudnym, położeniem. Przerażał go upał nastę- pujący po chłodnym poranku, zostawiwszy więc plecaki pod jakimś krzakiem, ruszył w po- szukiwaniu cienia. Kilkadziesiąt metrów od przejścia w wiklinach, którym tu dotarli, znalazł małą kawiarnię z tarasem wybiegającymi prawie nad samą rzekę. Między tym tarasem a za- słoniętym roślinnością brzegiem biegła szeroka ścieżka, wiodąca do przystani. Na jej krańcu, na nierównej płycie stalowego pomostu czekają gapie i pasażerowie dużego, białego parostat- ku, który klekocąc łopatkowymi kołami nieruchomieje w odległości wyciągniętej ręki. Mło- dzi chłopcy w fantazyjnych i kompletnych mimo upału mundurach krzątają się sprawnie, przenoszą na brzeg skrzynki pustych butelek i wracają obładowani stosami paczek, zawiera- jących wszystko to, o czym zamarzyć mógł zgłodniały i spragniony gość tego baśniowego miasteczka, którego statek był przecież wielce atrakcyjną częścią. – Komu dwa miejsca nie wykorzystane? Prawdziwie kołysze jak na morzu. I wiater jaki. Bezpieczeństwo zapewnione. Komu? Absolutnie, absolutne! Komu? Kto ma jedną żonę, je- dzie w jedną stronę, kto ma dwie żony, jedzie w obie strony! Ludzie sadowią się wreszcie, cichną. „Cumy rzuć!” – krzyczy tłuścioch w operetkowej, błyszczącej w słońcu złoceniami, czapie. Cumy rzucają, ale lina ruchami konającego węża wpada do wody, chłopcy muszą się głęboko wychylać za burtę, wyciągać. A na nadbrzeżu śmiech. Powoli statek ustawia się równolegle do brzegu i bez pośpiechu zaczyna swą kilku- 17 godzinną podróż w górę rzeki. Wieczorem będzie tu z powrotem, jeszcze później, nocą, jego pokład oświetlony barwnymi lampionami przeobrazi się we wnętrze tanecznego lokalu, czyn- nego aż do świtu. Zawrócił po bagaże, rozbawiony tym widokiem. Wybrał stolik tuż przy siatce ogrodzenia. Mógł stąd widzieć każdego, kto szedł w kierunku plaży. Zamówił piwo. Gdyby miał ambicje smakosza, mógłby tej decyzji wkrótce pożałować, bo przyniesiony napój okazał się ciepły i niesmaczny. Zbagatelizował to jednak, nie o zaspokojenie pragnienia chodziło tym razem, a o najprostszy pretekst, którym mógł zadokumentować prawo do przebywania tutaj. Maczając wargi w poznaczonej śladami piany szklance, przyglądał się sąsiadom. Same megiery i brzu- chacze – skwitował niechętnie ludzi siedzących przy najbliższych stolikach. Dalsze i być mo- że bardziej obiektywne obserwacje uniemożliwiła gromada Cyganek, które wtargnęły do ka- wiarni nie zważając na protesty obsługi. Niskie, jaskrawo ubrane baby rozpierzchły się po sali, część rzuciła się na taras. Klęły oglądając się na bezradne kelnerki, wymieniały między sobą błyskawiczne okrzyki pełne złości – nie było amatorów wróżenia. Wreszcie baby po- chowały wyciągnięte ręce, przycisnęły zasmarkane dzieciaki i klepiąc głośno w swoim języku ruszyły gdzie indziej szukać powodzeniu. Ten hałaśliwy epizod ożywił go na pewien czas, ale już niebawem bezczynność i nieruchomość obrazu, który miał przed oczyma, zaczęła mu cią- żyć. Rozkopał swój plecak i po krótkim poszukiwaniu wyciągnął z niego grubą, oprawna w skórę książkę. Przebrnął zaledwie przez kilka wersów. „Wtedy począł czynić wyrzuty mia- stom, w których stało się najwięcej cudów jego, że nie czyniły pokuty. Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby się były w Tyrze i Sydonie stały cuda, które się u was działy, dawno by we włosiennicy i popiele pokutę czyniły. Wszakże powiadam wam: Lżej będzie Tyrowi i Sydonowi w dzień sądny niźli wam. A ty, Kafarnaum! Czyż się aż do niebios wy- wyższysz? Spadniesz aż do piekieł.” Zdecydowanie wygłupiłem się biorąc ze sobą ten półkilogramowy co najmniej pakunek. Po co właściwie? Źródeł wiary nie potrafię już w sobie wskrzesić, a od inspirowania się tym jako literaturą jestem dość daleki. Snobizm? Chyba coś w tym rodzaju. Odrobina snobizmu zawsze jest potrzebna, każdy postęp odbywa się na podobnej zasadzie – jedna fascynacja podpiera drugą, jeden pomysł inny. Tu jednak przesadziłem. Odrobinkę. Sobie zresztą nie muszę imponować, do tego jeszcze nie doszło. Zamknął książkę, ważył ją w ręku przez chwilę. Zanim, pochylił się, żeby wtłoczyć Biblię na powrót do plecaka, przyszedł mu do głowy pomysł, czyby jej nie sprzedać i w ten sposób nic tylko pozbyć się kłopotu, ale i trochę zarobić. Była to jednak; myśl nieobowiązująca, z gatunku tych, jakich dziesiątki przelatują w ciągu minuty przez umysł, nie miał pojęcia, kto i za ile mógłby taką rzecz kupić, a poza tym książka nie była jego, pożyczył ją od starej na- uczycielki, znajomej matki. „Bo gdyby się były w Sodomie stały cuda, które się u ciebie działy, byłaby może ostała się aż po dziś dzień”. Znowu opadło go znużenie, znowu poczuł upał, pot, ciążące stopom buciory. Wstał, by poprawić nie zatrzymujący już słońca parasol, a kiedy to się nie udało, zmienił pozycję tak, by zmieścić się w plamie cienia. Miał teraz przed sobą trochę inny obraz niż poprzednio. Taki pan – myślał wpatrując się w nalany, kilkupodbródkowy profil mężczyzny z naprze- ciwka – taki pan, przy całej swej poczciwości, zdolny jest chyba do fabrykowania maleńkich świństewek, obrzydzających życie otoczeniu. Jest na przykład dyrektorem, nie, zastępcą dy- rektora jakiegoś biura. Możemy sobie wyobrazić mnóstwo scenek, w których on, zastępca, przymila się oficjalnie górze i jednocześnie drobnymi prztyczkami, choćby niedocenioną formą „wy”, ujawnia coraz większą władzę i lekceważenie tym, którzy mu podlegają, potem podgryza dyrektora, nie, to zbyt płaskie, za proste. Mężczyzna poruszył się niespokojnie, jakby wyczuwał, że jest obiektem czyjejś obserwa- cji. Spojrzał na Albina. 18 W porządku, w porządku, zostawię cię już w spokoju. Usiadł wygodniej, chłepnął trochę piwa i uśmiechnął się do siebie. Uśmiechnął się ponow- nie, gdy zauważył, że u wejścia na taras na zwykłej parkowej ławce siedzi ładna dziewczyna kreśląc coś na kartce papieru. Nie zdążył jej się dobrze przyjrzeć, w tym samym momencie między wiklinami dostrzegł znajomą sylwetkę, oddalającą się w kierunku plaży. Podbiegł do końca płotu. – Genek! Wychylił się ponad siatkę, by tamten mógł go zobaczyć. – Szukam was właśnie – ucieszył się Genek – jeśli kogokolwiek szukam, to właśnie was. Albin zapłacił za piwo, zabrał plecaki i wyszedł przed taras. Zdołał zerknąć na kartkę, któ- rą trzymała dziewczyna. Plątanina zdecydowanych kresek tworzyła na białym kartonie tak wyrazistą, że prawie karykaturalną postać. Ależ tak, grubas ma wyraźnego pecha. Rozwese- lony witał się z Genkiem, wymieniał jakieś żartobliwe pozdrowienia, dowcipkował. Chciał czekać dalej, ale tamten uspokoił jego skrupuły twierdząc, że kilku minut zaledwie potrzeba, żeby znaleźć tutaj kogokolwiek. Zaniosą więc tylko bagaże i pójdą szukać Wiktora. W drodze do obozowiska campingowego, gdzie kwaterował teatrzyk, Genek skarżył się na trudności, które zaczęły hamować ich przygotowania do spektaklu. Rozkleili już afisze (Widziałeś chy- ba? Tak – skłamał), sprzedali nawet część biletów, ale jeszcze przed godziną wydawało się, że całe przedsięwzięcie runie i popadną w przykre tarapaty. – Wyobraź sobie, że dla tych ludzi my jesteśmy kimś w rodzaju straszliwych dzieci, które zamiast grzecznie robić siusiu i lizać lody, bawią się nieodpowiednio i przeszkadzają w drzemce innym. Albin nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale nie pytał o wyjaśnienie, żeby nie wydawało się, że słucha nieuważnie. Okazało się jednak szybko, że „ci ludzie” to kierownik kina i paru miejscowych notabli, którzy niepomni swych obietnic dość opieszale wypełniali, a najpierw chcieli wręcz wyminąć, warunki podpisanej umowy. – Nie masz pojęcia, jak wytrwale musiałem się awanturować, żeby otworzono kino dla ustawienia dekoracji i wypróbowania aparatury. Swoją drogą, absolutnie piękna i oryginalna sala, przerobiona z dawnej kaplicy protestanckiej. Szkoda, że w tak wspaniałej oprawie umieszczono kino, a nie właśnie teatr. Lament trochę abstrakcyjny, bo po co tak małemu mia- steczku teatr. Do kina chodzi się jednak jak do pisuaru, zrobić swoje i koniec, podczas gdy w teatrze masz jeszcze ten trudny do zdefiniowania, ale ostro wyczuwalny margines, atmosferę jakby wtajemniczenia, trójwymiarowych, żywych ludzi, salę, którą widzisz, a nie tylko w niej jesteś. Ba, nie chcę cię przerażać, ale istnieje według mnie coś, co nazwałbym metafizyką kurtyny. Sam fakt, że wisi coś, co kryje istotę, przyczynę całego zgromadzenia widzów, ma nie tylko zwykłe, ale i po trosze magiczne znaczenie. W tradycyjnym teatrze chińskim nie ma kurtyny, publiczność uczestniczy we wszystkim, co się dzieje na scenie, więc także w zmia- nach dekoracji czy uzupełnieniach aktorskiego makijażu. Konwencjonalność jest tam zresztą maksymalna, grają tylko gesty i tekst, scenografia jest lapidarna i symboliczna. Nasze gusta nie ścierpiałyby takiej profanacji. Wystarczy nadszarpnąć któreś ze złudzeń, jakimi karmi się widza od czasów przynajmniej teatru oświeceniowego, a już powstaje krzyk, że niezrozu- miałe, że efekciarskie, że nielogiczne, itd. W dużej mierze jest to także spadek po teatrze na- turalistycznym, a raczej po jego marginalnych upodobaniach. – Dla mnie – powiedział Albin – wszystkie te kwestie sprowadzają się do poziomu wyko- nania. Nawet najbardziej przekonywający pomysł tandetnie wykonany jest nie do przyjęcia. – Masz rację – zgodził się Genek i jednocześnie zastanowił się, czy ta uwaga nie jest przy- padkiem aluzją do jego przedstawienia. – Ty widziałeś „Siostry”? – spytał po chwili nazbyt krótkiej, by oddalić sens tamtego zda- nia. 19 – Nie, jeszcze nie – rzekł Albin, a ponieważ wyczuł przyczynę tej ciekawości, zaczął usil- nie precyzować uprzednio wyrażoną myśl, ogładzać ją i sterować w kierunku abstrakcyjnych, wolnych od wszelkich konkretnych sugestii, rozważań. Robił to jednak tak nieumiejętnie i gorączkowo, że intencja tych wywodów stała się dla Genka jasna. Zamilkli wreszcie. Przy wejściu do campingów spotkali Aktora ubranego w niezmienny o tej porze roku strój: czer- woną koszulę i dżinsy. – Aha. Cześć. Ciągle coś nowego – zauważył – idę pomóc chłopakom ustawić światła. – A gdzie reszta? – Jolka z Ewą poszły nad rzekę. – Teraz!? – ryknął Genek. – Powariowały. Przecież niedługo ma być próba. Aktor wzru- szył ramionami. – To słuchaj, skocz ty po nie szybko, oni tam światło sami ustawią. Aktor mruknął coś w odpowiedzi i bez entuzjazmu ruszył w kierunku z którego właśnie przyszli oni. – Proszę, czy z nimi nie można zwariować? Przyjrzyj się choćby temu pajacowi. Ja tu do- piero wczoraj przyjechałem z Hanką, on z dziewczynami i obsługą techniczną byli tu od kilku dni. Opalali się beztrosko. Nawet noclegów nie potrafili porządnie załatwić. Zrobiłem im wczoraj wieczorem awanturę, ale nie myśl, że się tym przejęli. On ma teraz pretensje do mnie, że musi spać z Jolką w namiocie, bo nie starczyło campingów. Tu Genek przerwał, by się znacząco uśmiechnąć. – Człowieku, ci chłopcy z obsługi, którzy obok nich mieszkają, przeżywają w nocy istne katusze. – Dlaczego? – nieopatrznie wyrwał się Albin, bo tamten tylko czekał na to zapytanie. – A bo, za przeproszeniem, rąbią sześć do ośmiu razy. Zarechotali, rytualnie kwitując „słoną” tematykę. Plaża zapełniała się szybko, mimo że na horyzoncie, ponad gołymi wzgórzami ukazały się czupurne, wróżące deszcz chmury. Hanka leżała na skrawku koca w pobliżu grupki mężczyzn grających w karty. Przyglądała się im znad ramienia, fachowym spojrzeniem oceniała zaafe- rowane grą twarze. Miała świetną pamięć wzrokową. (To dobrze, mawiał profesor, takie spoj- rzenie to duży atut, to zawsze zaleta, nawet w dzisiejszych czasach fałszywych geniuszów i pokracznych izmów). Zaczepiali ją przygodni znajomi, ale wolała leżeć sama, więc dali jej spokój. Ci chłopaczkowie poznani wieczorem razili ją wyczuwaną na odległość nijakością, maskowaną hałasem i niewybrednymi dowcipami. Czekała na Genka, który obiecał przyjść tutaj po skończeniu porannej próby. Nudziła się trochę, ale plaża miała i tak większy urok niż przysłuchiwanie się znanym już na pamięć tyra- dom. Przytuliła twarz do powierzchni koca. Piasek niesiony wiatrem wciskał się pod rozluź- niony stanik kostiumu, pokrywał rogi delikatna, pajęczą warstwą. Szmer ziaren o skórę. Która może być godzina? Wiedziała już, że Wiktor jest w miasteczku. Zauważył ich Aktor szwendający się rano po rynku, ale nie podszedł, gdyż nawet z widzenia znali się tylko przelotnie. Wiktor związany był z teatrzykiem Genka w prapoczątkach swoich studiów, rok przed przyjściem Aktora do zespołu. Nic znali się także i dzięki temu, że tak ona, jak i Wiktor od momentu rozpoczęcia ich związku (romansu, miłości) starali się ze zrozumiałych względów ograniczyć znajomości w środowisku, które było bliskie Genkowi. Kontakty tych dwóch, bliskich jej w różny spo- sób, mężczyzn też nabrały, co zaobserwowała nie bez satysfakcji, specyficznego zabarwienia. Ograniczały się one do przypadkowych z zasady zetknięć i choć była pewna, że Genek nic nie podejrzewa, ich spotkaniom towarzyszył nieodmiennie pośpiech, gorączkowość starć, które 20 obie strony chcą jak najszybciej skończyć, rozmowom – obopólne uniki i kompromisy. Taka sytuacja odpowiadała jej. Miała tych dwóch mężczyzn oddzielnie, mogła ich wyraźniej wi- dzieć nie związanych ze sobą przyjaźnią czy choćby bliską znajomością. Mimowolny cynizm tej myśli byłby ją oburzył dwa miesiące temu, teraz, gdy jej uczucie do Wiktora przygasło trochę, stopniało w plątaninie przeszkód, stawianych przez niewyrozumiałą codzienność, uznała, że taka postawa może być do przyjęcia, a kto wie, czy nie jest najsłuszniejsza. Zda- wała sobie jednak sprawę, jak krucha to broń, była zbyt wrażliwa, żeby stosować ja wobec sytuacji, która, choć w czasie przeszłym, ale bardzo intensywnie przeżyła. Wolała czekać, odpędzać natrętne myśli, powstrzymywać formującą się w nich świadomość, zamrozić jej przerażające postępy aż do chwili, gdy osiągnie kres tego stanu, gdy poczuje się wystarczają- co pusta, obojętna, by z pogodnym uśmiechem przyjąć każdą samoocenę. Podobny, chociaż odmienny w realiach stan przeżywała przed poznaniem Wiktora, gdy po dwóch latach mał- żeństwa znużenie, którego objawy przerażały ją początkowo, stało się stanem równowagi między chwilami niegdysiejszej sielanki i momentami jawnej niechęci wobec Genka. Choroba płuc, którą wówczas przebyła, pogłębiła jeszcze przestrach spowodowany tym odkryciem i mimo że wróciła do zdrowia, w pamięci tamten okres utrwalił się jako „choro- ba”, nie jako czas poprzedzający wyzdrowienie. Eksplozja goryczy, wywołana drobnymi na pozór rozczarowaniami, przytępiła w niej poczucie proporcji. Genek wydał jej się „mały”, „mniejszy” niż był w rzeczywistości, ten dawniej imponujący jej wiedzą, talentem i znajomo- ściami mężczyzna okazał się naraz postacią pozbawioną inwencji, pustą, niepotrzebną w jej życiu. On sam, jeśli nawet zauważył dziwne nastroje Hanki, zapewniał się, że to objawy okre- sowej histerii, która minie bez śladu. Gdy poznała Wiktora, rozgoryczenie popchnęło ją dalej, niż wcześniej przewidywała, od- dała mu się przy pierwszej nadarzającej się okazji, jakby próbując fizycznym zapamiętaniem upokorzyć i zniszczyć ogarniającą ją rezygnację. Dopiero ta pierwsza przygoda pozwoliła jej, rzecz zaskakująca, przywrócić Genkowi nieco odebranego splendoru, ustalić mu w swoim życiu sprawiedliwsze miejsce. Traktowała go odtąd jak dobrego przyjaciela, a rozsądek nie pozwalał jej zapominać w pewnych chwilach, że jest także jej mężem, co on zbyt pochopnie przyjmował za objawy uczucia. Z etyczną stroną tej sytuacji poradziła sobie dość łatwo, „imperatyw dziwki”, jaki stwo- rzyła na użytek prywatnej filozofii życia, tłumaczył ją w wystarczający sposób. Najczęściej jednak tchórzyła w momentach zastanowienia nad sobą i, jak ktoś obarczony poczuciem wi- ny, wolała nie nazywać tych spraw po imieniu, nie racjonalizować ich do końca, wierząc jak- by w ponadrealny zmysł harmonii mogący uporządkować zawikłane wątki jej teraźniejszości. Tak i my. Nie będziemy głębiej wnikać w te subtelne problemy, choćby z tego względu, że ich typo- wość wystarczająco tłumaczy brak obszerniejszego komentarza. Nie piszemy zresztą książki psychologicznej w tym sensie, by dbać zanadto o prawdopodobieństwo jakiegoś zdarzenia, postaci czy nawet formy językowej. Te kilkanaście powyższych zdań należy więc traktować jako sygnały zaledwie pewnej sytuacji, nie jako jej opis, bo ten, wie o tym współczesna psy- chologia, nie jest w ogóle możliwy w formie gwarantującej całkowite pominięcie przesłanek pozornych na rzecz oczywistych, innymi słowy w formie gwarantującej prawdziwość otrzy- manego rezultatu. Relikt agnostycyzmu poznawczego, sprowokuje ktoś zręcznie. Nie, na Bo- ga, czy też u diabła, nie! Obejdziemy się i bez tej tradycji. Ja, który się kryję w środku tych wszystkich spraw i zdarzeń, a jednocześnie chichocę złośliwie, przycupnięty obok nich, ja, pan mojego świata, składam go na obraz i podobieństwo sennego majaku, któregom śnił dnia szesnastego września, rok temu, na łubinowych polach mojej posiadłości nieopodal Drohoby- 21 cza, w pozycji embrionalnej, trzymając dłońmi drżące cokolwiek kolana. Ubezpieczam się tym biograficznym wytłumaczeniem przed tymi, których razić będzie lekkomyślny i niepo- rządny tok tej opowieści, przed tymi także, którzy zbyt wcześnie chcieliby żądać ujawnienia pieczołowicie we mnie pielęgnowanej tęsknoty do zdań napełnionych treścią, nabrzmiałych wszelkimi barwami przeżywania. „Kasia”, potężna, na żółto uszminkowana kamienica wychyla się swymi ścianami w po- przek ulicy, zniekształca symetrię jej stron, wygina trotuary. Jest zawalidrogą, ale dzięki tej pozycji posiada dobre stanowisko obserwacyjne. Łypie błyszczącymi oknami w kierunku wylotu uliczki, sięga nawet dalej – z poddasza widać także sine kamieniczki rynku. Ona też pierwsza go zauważyła, sapnęła podniecona, kichnęła kurzem, spojrzała uważniej. Tak, to ten, niewątpliwie. To skrzywienie głowy, twarz, ślady snu w kącikach oczu, źdźbło siana we włosach, tak, na pewno. Mrugnęła do niego, aż zafalowały firanki, zadźwięczały szyby. Mimo tej zachęty nie skręcił w żaden z jej przepastnych korytarzy, szedł dalej. „Ma- riola”? Nie, minął. A więc ta bezimienna chałupa pod kościołem, ten podrzutek bez rodowo- du, bękart dziwaczny. Wiktor spoglądał uważnie na numery domów, które mijał. Dwadzieścia sześć, dwadzieścia cztery, potem nagły przeskok, osiemnaście, czternaście, szóstka musiała już być niedaleko. Przystanął, by wyciągnąć list od pani Docent. Nawet po kilku wygładzających i oczyszczają- cych zabiegach nie wyglądał on zbyt okazałe, koperta była wygnieciona i skażona w jednym rogu ciemną plamą. Tu. Jednopiętrowa, pękata willa otoczona mnóstwem przybudówek, we- rand, balkonów i altanek, które obsiadły ją jak huba chore drzewo. Na ścianach drewniane żeberka modelowały pnącza bluszczu, spływające ciemnozielonym płaszczem na dachy ka- miennych grzybów. Jedynie okna, potężne oczy betonowej poczwary, lśniły nie zakryte. Na- cisnął guzik dzwonka umieszczony na żelaznej barierce furtki. Cisza. Nacisnął znowu. Bez- skutecznie. Uświadomił sobie niezręczność tej sytuacji. Odejść? Musiałby później powtórzyć cały ten ceremoniał. Krzyczeć? Odległość jest dość duża. Wrzeszczeć? Gdyby nawet, to jak sformułować okrzyk? Hej, halo, proszę pana, proszę pani, śmieszne! Najchętniej przesko- czyłby niski płotek, ale krępowali go ludzie depczący co chwila ulicą. Zza krzaków bzu, okalających wejście z lewej strony, ukazała się stara kobieta z motyką w dłoni. – Pan do kogo? – Chciałbym się widzieć z panem Szteinem. Kobieta przyjęła tę odpowiedź z wyraźnym zadowoleniem. – Proszę, proszę, niech pan wejdzie. Nie był pewny intencji tego zaproszenia, furtka była przecież zamknięta, tak, zamknięta. Ustąpiła jednak przy lekkim naciśnięciu klamki. Speszyło go trochę to potknięcie, w swych domysłach nie wziął pod uwagę możliwości najprostszej. Zaklął w duchu i przyciskając ręce do piersi, na których miał ukryty list, wkroczył na strużkę betonu, wiodącą między grządkami imponującej marchwi, kopru i ogórków. Z bliska kobieta wydała mu się młodsza, niż ocenił na pierwszy rzut oka. Wrażenie starości wywoływał chyba jej nieprzyjemny, chrypiacy głos. – Chciałbym się widzieć z panem Szteinem – powtórzył wyciągając jednocześnie zza ko- szuli wymiętą kopertę. – Proszę, pójdzie pan prosto tą ścieżką. Myślę, że on się ucieszy – uśmiechnęła się pobłaż- liwie. – Lubi, jak go kto odwiedza. Mijając ją skłonił głowę z elegancją, przez co, straciwszy równowagę, omal nie wpadł w spokojne rzędy kwitnących i owocujących poziomek. – Prosto, tak jak biegnie ścieżka – skrzypiało za nim. 22 Wyłysiałe, dziurawe, posiniaczone brudem fotele ze słomy leżały przed gankiem, spiętrzo- ne w bryłę najeżoną ostrymi okuciami ich pęcin, przygotowane do drogi, której kresem mogło być ognisko lub tapicerski warsztat. – Niech pan uważa, bo to wszystko może runąć. Kolorowy leżak zachybotał wraz z ukrytym w nim ciałem. Dziewczyna zsunęła z twarzy okulary. – Pan do stryja? – Tak, to znaczy do pana Szteina. – Właśnie, nie ma go jeszcze – powiedziała, ale widząc jego zakłopotanie dodała: – O ile jednak zdążyłam się zorientować w obyczajach tego domu, powinien lada moment wrócić. Odbywa teraz spacer z kumplami. Ostatnie słowa wywołały w jego umyśle groteskową konfrontację wyimaginowanego wi- zerunku starego księgarza z tym, który zasugerował użyty przez nią młodzieńczy żargon. Stał przez chwile niezdecydowany. – Niech pan siada, proszę. Podsunęła mu niski, składany stołek. Wołał jednak usiąść na chłodnych i ocienionych schodach ganku. Dziewczyna nie zmieniła pozycji: na pierwszym planie drobne stopy, potem opalone kolana, ramiona, wreszcie twarz w obramowaniu luźno opadających włosów i kolo- rowego płótna stanowiącego dno leżaka. W lewej dłoni trzymała otwartą książkę, prawą wa- hadłowym ruchem brodziła w wysokiej trawie. – To coś z księgozbioru pani stryja? – zapytał z zainteresowaniem znacznie mniejszym, niż sugerowała to cała jego postać. – Tak, Dostojewski, „Biesy”. – W jej głosie zabrzmiała pensjonarska duma. – Czytał pan? – O, bardzo być może, nie pamiętam dokładnie – zadrwił z poważną miną. Wolał po- wściągnąć rozmowę na ten temat – zbyt wielką czcią otaczał pewne nazwiska w swoim pry- watnym sanktuarium literackim, by dobrowolnie narażać je na barbarzyńsko, jak przewidy- wał, banalne uwagi i opinie. – To był wielki pisarz. – Tak, o tak. ...ciemne, wyłupiaste okulary zsunięte na brodę, oczy starannie ucharakteryzowane mimo upału, twarz, twarz, standartowe piękno z okładek ilustrowanych magazynów, stopy z krótko przyciętymi paznokciami, przycinać, ciąć, cut, to cut, regularnie, cut, cut... (zna pan angielski ja uśmiechnął się zbyt otwarcie jak na oficjalną rozmowę wychowałem się tam do dwunaste- go roku życia to dobrze to bardzo dobrze a niemiecki znam kłamał coraz odważniej jakby przekorą mógł usprawiedliwić śmieszność tej sytuacji pani docent grzebała wśród stosu pie- czołowicie zgromadzonych karteluszków wyciągnęła jeden szczelnie zapisany gdyby się pan bliżej tą problematyką zainteresował znajdzie pan w tych pozycjach ciekawy no i przede wszystkim niezbędny materiał proszę pisać aleksander bain emotions and the will london 1859/65 denis hayworth the social origin and function of laughter psychological review nr 35 1928 m meyer der namenwitz ein beitrag zur theorie des witzes neue jahrbücher für das klas- sische altertum geschichte und seine stellung unter den asthetischen gegenständen zeitschrift für äesthetik und allgemeine kunstwissenschaft t XV 1920/21 heymans aesthetische untersu- chungen in anschluss au die lipps’sche theorie des komischen zeitschrift für psychologie t XI 1890 rommel die wissenschaftlichen bemühun gen urn die analyse des komischen deutsche vierteljahrssachrift für geistesgeschichte und literatuewissenschaft nr 21 1949 myślę że tyle wystarczy na początek spojrzała na niego z uśmiechem ważąc w palcach filuternie małe oku- lary istotnie pomyślał wystarczy porządne dadaistyczne wierszyki były nieco krótsze cokol- wiek krótsze od tej bełkotliwej litanii be łko tli wej li ta nii). – Nie jest pan zbyt rozmowny. Zaskoczyła go, musiał przyznać, bezpośredniością tego stwierdzenia. Chciał odpowiedzieć coś szalenie dowcipnego, coś takiego fajnego, no, swoj- 23 skiego, takiego, co to, wie pan, obie strony są zadowolone i jest wesoło, ale bąknął tylko zda- nie, w którym było więcej prawdy, niż myślał, i trochę niezamierzonej impertynencji. – Mam taki styl czekania, poza tym jestem ponurakiem. Nie speszyła się wcale nieprzyjemnym tonem tej odpowiedzi. – To nic. Wciągnę pana w taką prostą grę, ja zadam pytanie, a pan musi odpowiedzieć „tak” lub „nic”. Zgoda? – Dobrze. Stać cię na taką wspaniałomyślną decyzję, mamucie, pomyślał, zły na siebie za otępienie, któremu dał się opanować, za słowa wyrażające intencje nieudolnie albo nawet opacznie, za brak polotu, za nieporadność jednym słowem. Gdzież się podziała „salonowa” ogłada, którą zawsze u siebie podejrzewał, gdzie umiejętność prowadzenia swobodnej, w miarę banalnej, nie krępującej nikogo rozmowy? A może niepotrzebnie czeka, mógłby przecież wrócić tu później, umówić się na określoną godzinę, wyeliminować w ten sposób możliwość powtórne- go spudłowania. Tak czy inaczej powinien być bardziej miły dla tej pełnej inwencji, a pewnie i temperamentu dziewczyny. – Lubi pan wiśnie? – Tak, bardzo. – To proszę. Śmiejąc się wyciągnęła zza siebie koszyk pełen jasnoczerwonych owoców. Mogli teraz milczeć bez skrępowania. A zatem są jeszcze gry, które potrafią mnie bawić, pocieszył się pakując do ust kwaskowate paskudztwo. Nie cierpiał wiśni, (widzi pan zagadnienie które mamy wspólnie do rozwiązania znowu uśmiech pełen sympatii nie jest wcale takie proste i tak zabawne jakby się mogło wydawać komuś postronnemu wprawdzie materiał dowodowy rozumie pan istotnie ma taki charakter ale my biel zębów sprowadzimy ten materiał do roli surowca pierwotnego takiego którego kształtu nie można domyśleć się oglądając produkt końcowy trzeba jednak zgromadzić tego tworzywa dostatecznie dużo by wnioski nie były zbyt ogólnikowe widzi pan zasadniczy niedostatek teorii komizmu i dowcipu polega na pry- macie uogólnień nad analizą konkretnych faktów na sporach teoretycznych w których brakuje przekonywających argumentów materiałowych zresztą teoria dowcipu jest ciągle jeszcze dziedziną badań raczej postulowaną niż rzeczywiście istniejącą to dziwne bo przecież chodzi o zjawisko frapujące z punktu widzenia teorii sztuki i psychologii o umiejętność świadomego i podporządkowanego określonym celom wywoływania reakcji komicznej i to nie za pomocą bodźców materialnych ale za pośrednictwem słów czyż to bowiem nie paradoks że identycz- nie definiuje się celowe i bardzo zręczne konstrukcje słowne wytwory swoistej wirtuozerii lingwistycznej oraz pospolite błędy językowe nieustanna biel między poruszającymi się szyb- ko wargami powstrzymywał się przed uniesieniem do ust kciuka lewej ręki ze strzępem uła- manego paznokcia czy to nie zły dowcip sytuacyjny. Mały mężczyzna z aureolą blasku nad czołem wyjrzał spomiędzy wysokich krzaków malin ograniczających z tej strony posiadłość pana Szteina. Łysy sąsiad zza płotu: – Dzień dobry pani. Klimat się u nas wyraźnie poprawił, nieprawdaż? Pomidory u mnie nabrzmiały rumieńcami wszystkich dziewic w tym miasteczku. Może pani chce obejrzeć? Moje zaproszenie jest ciągle aktualne. – Stary dureń – rzuciła w ślad za znikającą głową. Elementy poddanego destrukcji obrazu, pospiesznie łapane wzrokiem i słuchem: przyczer- niony mankiet koszuli, trzeszczące sucho gałęzie, dźwięki pryskające z ust jak mydlane bańki, czerwień, czerwiec, złocień, sierp wbity ostrzem w ziemię... (wiem że w pewnym sensie przymuszam pana do tej współpracy ale sam pan rozumie jak krytyczna jest pańska sytuacja być może zainteresowania literackie predystynują pana do zajęć wielokrotnie trudniejszych i co tu dużo mówić bardziej ambitnych ale drogi panie język to jest podstawa to są koła bez których żaden wóz nie pojedzie mam wrażenie że potrafimy się zrozumieć i nie tylko zrozu- 24 mieć ale wykorzystać to zrozumienie do konkretnej roboty owszem jestem idealistką i dopóki mogę nią być będę celowo skonstruowany nonsens jak to było nonsensownie scalona kon- strukcja włożyła okulary podkreślając tym gestem zbliżający się finał rozmowy w sprawie honorowania pańskiej współpracy proszę się zgłosić do magister Zosi tak więc myślę że się wkrótce spotkamy na pogawędce niekoniecznie i nie tylko towarzyskiej uścisnął wilgotną ciepłą dłoń i ledwie hamując rozdrażnienie wychodząc przyłapał się na obserwowaniu jej dużych piersi kolebiących się ponad biurkiem gówno pomyślał trochę niedorzecznie) Z głębi domu doleciało przytłumione i zdeformowane nieco imię: – Hanka! Dziewczyna poderwała się zostawiając książkę w trawie. – Muszę pana przeprosić na chwilę. Wiedział już, że nadeszła chwila powrotu. Nie może dłużej czekać – to przypomniane imię, powodów miał dostatecznie dużo. Nie musiał ich wcale precyzować, niedookreślone, lecz bolesne, nie nazwane, lecz irytujące, jak zatrute drzazgi tkwiły w jego świadomości. U wylotu ulicy minął drepczącego wolno pana Szteina. Księgarz przystanął zaintrygowany nie- wyraźnym przypomnieniem, lecz po chwili bezskutecznego wysilania pamięci ruszył dalej. Zegar na wieży kościoła bił donośnie dwanaście razy, choć jego wskazówki były już o godzi- nę dalej. Pokój jest nieduży, wąski i gdyby nie słońce, oświetlające jego wnętrze, rozsadzające je jakby swą jasnością, sprawiałby ponure i przygnębiające wrażenie. Ściana naprzeciw okna wygina się w połowie swej wysokości i pełznie do góry pod ostrym kątem, w jej zagięciu koczują leniwe, nieruchome muchy. Obok drzwi, żółtawe, ledwie przeciągnięte farbą, pach- nące jeszcze żywym lasem, zbite nieporządnie, szczeliniaste, skrzypiące, ciężkie. Od ze- wnątrz zabytkowa klamka – kuta w żelazie łapa zwierzęca, smukła, naprężona jak do skoku. Ujmując ją wyczuwa się dłonią metalowe cięciwy ścięgien i czubki wychylających się pazu- rów znieruchomiałego zwierzęcia. Wewnętrzna klamka jest zwyczajna, szara, wzmocniona mosiężnym drutem. Podłoga skrzypi przy każdym kroku, poddaje się miękko naciskowi ciała. Dwa jednakowe łóżka przykryte krótkimi kocami ograniczają wolną przestrzeń – wąski pas od drzwi do okna zatarasowany jest ponadto parą starych krzeseł. Pod każdym kocem pękaty siennik przykryty prześcieradłem, od strony głowy rama ozdobiona metalowymi zakończe- niami w kształcie łodyg nierozpoznawalnego gatunku kwiatów. Pod pochyłą ścianą stoi ogromna drewniana skrzynia, zamknięta odpowiednich rozmiarów kłódką, obok chaotycznie rzucone, rozbebeszone plecaki. Wyglądają z nich skrawki koszul, swetrów, strzępy popular- nych tygodników, buty. Na pękniętym odwłoku jakiejś tuby z kremem siedzi niespokojnie osa. Okno: parapet najeżony drzazgami, dwa okrągłe wgłębienia, na ich dnie pokratkowane główki wielkich gwoździ, lusterko, pasta do zębów, zardzewiała żyletka. Białe plamy na ciemnej, brudnej powierzchni krzesła – dwie wyrwane z notesu kartki. Wierzchnia zapełniona gęstym pismem, co kilka linijek skreślenia, energiczne bazgroły na marginesie. Na odwrocie kolumna liczb, pod kreską przeliterowane: „tysiąc pięćset”, obok: „pod warunkiem, że zbiory Szteina nie zawiodą”. Przez całą szerokość strony napis: „Kolek- cjoner dowcipów” i kilka jego wariantów: „Niestety kolekcjoner, Bezinteresowny kolekcjo- ner. Zasłużony kolekcjoner” itp. „Szanowna, miła, droga pani. Pani Docent! Ilekroć przypominam sobie pani zdziwienie podczas naszego ostatniego spotkania, ogarnia mnie wesołość nagła i trochę, przyznam, bezmyślna. Ale: przerażone oczy w dół, na dekolt, nerwowe ruchy dłoni, ach, to pan, pan, czyż to mnie nie usprawiedliwia? Pani czekała na nie- go! Powinienem był się domyślić od razu. W takich wypadkach istotnie można być zakłopo- 25 tanym, zresztą co ja tam wiem, nigdy nie uczestniczyłem w podobnej sytuacji w innej roli jak intruza. Ach, istnieją warianty, jak przypuszczam, bardziej jednoznaczne, na przykład kobieta czeka na mężczyznę naga czy coś w tym rodzaju. Dekolt pani był zaledwie namiastką moich późniejszych o tym wyobrażeń, bardzo ogólnych, dodam dla ścisłości. Muszę otwarcie wy- znać, że biorąc adres Szteina nie podejrzewałem, że istotnie znajdę się tutaj, gest ten trakto- wałem jako rodzaj środka uspokajającego na pewien przypadek mojego tchórzostwu. Nie musiałem szukać aż tak niezwykłego pretekstu, żeby przyjechać do miasteczka, byłem tu przyciągany powodem bardziej ponętnym niż grzebanie w starych książkach. To była reakcja obronna, wyraz nieufności wobec siebie – jak pani widzi, zaczynam od tego typu nieufności, który zwykle wieńczy tak zwaną życiową dojrzałość (w stosunku do innych, jeśli już przy tym jesteśmy, nie mam złudzeń). Tak więc zdobyłem przy pani pomocy powód dość ważny, by próbować się nim oszukiwać aż do dzisiaj, bo teraz stracił on znaczenie, stał się jednowy- miarowym, choć przy tym mało nęcącym, celem mojej podróży. Ten drugi wstydliwie skry- wany pretekst też się okazał nie na miarę moich obaw, skarlał jak przekłuty igłą balonik. Mo- że więc istotnie przyjechałem tutaj wypocząć? Coraz bardziej przekonuje mnie ta wersja przyczyny (Przyczyny?), nie sądzi pani, że znakomicie oddaje tę część mojej mentalności, którą ludzie poczciwi zwykli nazywać leniwością? Bez obaw jednak. Stawiam trzy uspokajające słowa po dość chaotycznych wyznaniach, żeby pani nie odniosła wrażenia, że bełkocę dlatego, bo mam coś przykrego do ukrycia albo by usprawiedliwić swoją bezczynność. Wszystko odbywa się planowo, choć na razie bez re- zultatów. Spotkałem wprawdzie kilku znajomych, lecz ani o centymetr nie posunąłem się w wiadomych poszukiwaniach. Nic a nic. Chociaż, hm, poznałem siostrzenicę naszego księga- rza czy kogoś takiego. Razi panią zapewne moja nieprecyzyjność (ktoś taki, coś w tym ro- dzaju, właściwie, itepe), istotnie jest to objaw językowego niechlujstwa. Tak rzeczywiście nie powinien pisać człowiek o elementarnej kulturze literackiej, a tym bardziej ktoś (ja) zajmują- cy się sprawami języka od strony naukowej. Do Szteina wybieram się po raz drugi, z czego wynika, że pierwsza wizyta nie dała rezultatu, banalne, nie zastałem go po prostu w domu. Stąd ta siostrzenica. Wybaczy pani dygresję, stałem się nie wiedzieć czemu gadatliwy, słowa, słowa, tak. Zamyślę się, zagapię na moment, a one same lecą nie proszone na papier. Ścierwa! Tak. Do rzeczy jednak. Te napisy, o których chcę panią zawiadomić, są umieszczone na wyso- kości pierwszego piętra, zbyt wysoko, by odczytać wszystko z dołu – próbowałem. XVII, XVIII wiek, trochę za świeże, ale może jest w nich coś wesołego. Teoria ściennego dowcipu, poezja murów, to brzmi, nie uważa pani? Gdy to obejrzę dokładniej, na pewno napiszę. To może być bomba, ostrzegam!” Dalej zabawny bełkot wyglądający na próby onomatopeicznego zapisu różnych odmian śmiechu. Tyle. Druga kartka zapisana jest tylko do połowy, dolne rogi oznaczone dużymi, wykaligrafo- wanymi starannie wykrzyknikami. „A zatem po pierwszej próbie. Jakże to wszystko żałosne. Szczelina zobojętnienia może się tylko powiększać – to jej jedyne prawo. Dlatego trzeba skończyć z sentymentalizmem, zmusić go do skostnienia, odciąć od źródła tego absurdalnego rozwoju – jeśli nawet pobudki, które mną kierują, są niemniej idiotyczne. Egoizm? Tak. Za późno przypomniany. Zresztą czyż związek z kimś drugim jest zawsze umową dwóch egoizmów, paktem, w którym za cenę jednych ustępstw, jak na rynku wymiany, uzyskuje się inne? Ktoś to już powiedział: kochamy w życiu tylko raz, ale za to stale i tylko jedną osobę – siebie. Tak. Pod tym ostatnim zdaniem (sentencją godną kawiarnianego egzystencjalisty) powinienem postawić wielki wykrzyknik i dodać „oto jak kończy się rok bezrefleksyjnej sielanki, bezkonfliktowego żyćka”. A więc za trzy godziny, o piątej...” 26 Tu tekst się urywa. Pośrodku nie zapisanej części kartki rozpiera się energicznie nakreślo- na cyfra „pięć”. Plątanina linii spływa z papieru na ciemną, chropawą powierzchnię krzesła, zdaje się oplatać wyraziste plamy bieli subtelną obwódką. Ogarnijmy jeszcze raz ten pokój spojrzeniem, żeby upewnić się, czy to, co powiedzieli- śmy, w wystarczający sposób informuje o jego wyglądzie, zawartości, o wrażeniu, jakie sprawia. Pęknięta tuba pasty do zębów, zastygła biel łudząca oczy pozorami mniej niż do- strzegalnego ruchu – tak, rzeczy tkwią na swoich miejscach, pozostałe, inne od tych, które wymieniliśmy, nie liczą się, są zbyt błahe, by miały odegrać epizodyczną choćby rolę w na- szych wyobrażeniach, ot, jakiś kawałek nadkruszonej szyby w kącie przy oknie, drewniana szczapa wbita w szparę między deskami podłogi, zmumifikowany trup zdechłej muchy na parapecie. Mamy więc zakreśloną scenerię, którą można nasycić postaciami, gestami, dialo- giem, mamy też dwie przesłanki, dwie kartki zapisanego papieru, których treść zmusza nas do nadprogramowej inwencji. Trzeba się odwołać do wyobraźni, bo tylko ona zapełnić nam mo- że lukę tych kilku godzin i jednego znaczącego wydarzenia, jakie wykryliśmy w tekście dru- giego zapisku. Może to trąci dziwactwem, ale nie mogę uwolnić się od myśli, że oszustwem byłoby pokwitowanie tej sprawy mało znaczącą fabułką, jakich tu już sporo przytoczyłem, z pełna świadomością zresztą i przekonaniem, że skoro są niezbędne dla splątania akcji w moż- liwie zrozumiały supeł, lepiej pozbyć się ich jak najprędzej z tej części umysłu, gdzie groma- dzą się razem ze wspomnieniami starych romansów, tandetnymi gustami i ledwie przeżutymi lekturami szkolnymi. Wyobraźmy sobie to, co mamy sobie wyobrazić, na kilka sposobów, ułóżmy kilka wariantów spotkania, którego nieco pretensjonalny refleks odczytaliśmy przed chwilą z leżącej na stołku kartki. Będzie to zatem drążenie w s z e r z, ten sam proces nakie- rowany w g ł ą b jest znacznie trudniejszy, choć odbywa się bez fabuły, bez akcji, siłą jedy- nie nizanych w szeregi refleksji. Rezygnując z wszystkowiedzących sukcesji, do niedawna jeszcze przysługujących narratorowi, przejdźmy na pozycje konstruktora – obserwatora, który z elementów pamięci i wyobraźni złoży kolejne wersje wydarzenia, a każda z nich będzie w równym stopniu prawomocna i prawdziwa, bo, odwołując się do reguł literatury, nie życia, prawdziwe jest nie tylko to, co się zdarzyło, ale i to, co się zdarzyć mogło. wersja pierwsza: (nieskomplikowana, skonstruowana na ogół przy pomocy zdań prostych, a więc znaczenia jej są dość wyraziste, uchwytne bez pozasłownych dociekań, tak jak i inne nie rozgrywa się w tym pokoju – byłby to pomysł sztuczny, wykoncypowany bez polotu, bo przecież za oknem przytłumione złoto upału, falujące słupy powietrza, subtelny nalot kurzu...) – spotyka Albina i Genka na rynku, idą go właśnie szukać, a on tutaj, Genek jest zadowo- lony, mówi coś w rodzaju „Znalazł się nasz poławiacz dowcipów” albo pyta: „Ile znów uciułałeś nieprzyzwoitych facecji?”, może opowiada sam jakiś dowcip w drodze na plażę, dokąd idą, mówią o tym, po Hankę, Wiktor przyjmuje tę wiadomość obojętnie, nie jest jednak pewny, czy starczy mu obojętności do końca tej drogi, poszukuje w pamięci od- powiednio swobodnej formuły powitania, ale nic sensownego nie przychodzi mu do głowy, czyżby pierwszy objaw paniki, mijają pustą przystań, kawiarnię, spoza zarośli wyłania się kontur mostu, wreszcie kolorowa buda z napisem PLAŻA, ułożonym z cieniutkich deseczek, Genek rozmawia chwilę z kasjerką, pokazuje jakąś legitymację, wydyma, jakby poirytowany jej oporem, policzki, potem przechodzi, oni stoją pod siatką ogrodzenia oparci o drewnianą poręcz, zdejmują buty i wwiercają się stopami w gorący piasek, zgiełk kąpiących się, pies szalejący w tumanach kurzu, furkot białej postrzępionej flagi, opowiada Albinowi krótko o swoich perypetiach, sprawę pokoju kwituje bardzo enigmatycznie, mówiąc na przykład: „sam 27 zobaczysz”, po kilku minutach wraca Genek, za nim w odległości dwóch kroków ona, znie- kształcone odległością rysy, ale nie ma wątpliwości, to Hanka, na pewno ona, idąc poprawia spódnicę, Wiktor stara się nie patrzeć w tamtym kierunku, chce odwlec to spotkanie choćby na moment jeszcze, niepoprawny durniu, myśli o sobie, po co ci to całe przedstawienie, nie- mal że wzrusza w odpowiedzi ramionami, ta reakcja uspokaja go niespodziewanie, pozbawia zaczątków niedorzecznego i w gruncie rzeczy antycypującego poczucia winy, Genek kiwa im ręką, zatrzymuje się przy wyjściu, przepuszcza przed sobą Hankę, mówi jej coś do ucha, na co ona parska śmiechem, są – wersja druga: (tak jak poprzednia, a i także następna, jest tylko antraktem wspólnej dla nich wszystkich sceny rozmowy, o której jeszcze możemy nie myśleć, ten antrakt będzie się różnił od pozo- stałych wystawnością, pewnym bogactwem scen i dialogów, scharakteryzuje zapowiedziane zdarzenie może nie najcelniej, ale na pewno najobszerniej) niski, wapienny murek odgradzający ulicę od podwórza dwupiętrowego domu, wnętrze tego budynku dostępne jest tylko z tej strony, na tle jasnej ściany pną się w górę schody obrzeżone potężną balustradą, na wysokości pierwszego piętra jaskrawa plama drzwi oklejonych plaka- tami, nad nią przybity do muru napis „klubkawiarnia” – mam nadzieję, że tam nie sprzedają alkoholu – dlaczego – za wielu bywalców chciałoby udawać ptaki – bruk tu gładki, wyślizgany – kawę mają najwyżej – dobrą – nie wiem, przecież jej nie piłem – no właśnie, dobrą – paskudną – kawę tam mają paskudną – nie warto wchodzić opuścił nogi swobodnie i podobnie jak Albin zaczął stukać piętami o występ wapiennego muru w rytm przeboju chrypionego przez ukryty gdzieś niedaleko głośnik, żyje się raz, żyje się raz, bulgotało naokoło, mlaskało przeciągle w zakamarkach uliczki, trzeszczało w pół- mroku korytarzy i pod stropami zrujnowanych piwnic, pani Rita, kabaretowa gwiazda, która tę piosenkę wylansowała, zapowiadała na okładce wbitego w kosz tygodnika swą nową ko- smiczną płytę, w lśniącym lakierze ustawionych rzędem samochodów zdeformowane sylwet- ki przechodzących, w głębi widać szyld restauracji „Parkowa”, z porannej rześkości ludzi nie pozostało wiele, dzieci tylko hałasowały z niezmienioną energia, ale i te wrzaski nie mogły konkurować ze schrypniętym nieco sopranem pani Rity, grupki ludzi wychodzące z restaura- cji spacerowały wolno, majestatycznie, przytrzymując biodra, brzuchy, cudze ręce i kibicie, patrzyli na tę defiladę statecznych ojców rodzin, zasuszonych staruszek, młodych dziewczyn o szpiczastych jeszcze kolanach, dziadków przebierających palcami po rondach słomkowych kapeluszy, głupawo uśmiechniętych młodzieńców, bez sympatii, tak właśnie, by widzieć w przechodzących ludziach statecznych ojców rodzin, zasuszone staruszki, młode dziewczyny o szpiczastych jeszcze kolanach, dziadków przebierających palcami po rondach słomkowych kapeluszy i głupawo uśmiechniętych młodzieńców. Albin: Spójrz na te wydęte brzuchy, jeszcze niedawno wszystko to, co je zapełnia i rozdy- ma, beczało, gęgało, kwiczało, kwakało, piało i na różne sposoby podkreślało swój bydlęcy rodowód, teraz wołowe befsztyki, gęsie podgardla, kawały świńskiej szynki i cielęce cyna- derki rozpychają tych ludzi od środka, pokawałkowane i zmielone rozchodzą się po całym organizmie, docierają z krwią do najdrobniejszej komórki i tak, proszę ciebie, mózg niby 28 ludzki, a reszta zewłoku pochodzenia wątpliwego, w sumie co – ćwierćkrowy, półgęski, po- niekądcielęta i nibyświnie, to ma być życie! Wiktor: Życie, ot, życie. Albin: To jest przerażające, chodzisz sobie, oddychasz, podśpiewujesz i nie wiesz wcale, że to wieloimienne bydlę tkwiące w tobie umożliwia ci te wszystkie czynności, że gdyby nie ono, może by cię w ogóle nie było albo byłbyś o połowę mniejszy, niezauważalny prawie, maleńki jak pudełko zapałek na przykład. Wiktor: Nie, nie, daj spokój, wplątujesz się w popularne banały. Albin: Niech to będzie nawet banalne, stać mnie na to, zresztą nie muszę sypać ciągle mą- drościami Wschodu. Mój drogi, banał jest rzeczywistą treścią naszego życia, banały istnieją po to, żeby istniały rzeczy ważne, mądre i godne uwagi. Wiktor: Dobrze, spodziewam się, co będzie dalej, zło, dobro, święty Aleksy, grzech, moż- liwość zbawienia i tym podobne głupstwa. Albin: Cóż, podstawowa reguła dialektyki... Wiktor: Słowa! Już wolę, jak zaczynasz mówić o dziewczynach. Albin: Jasne, to najłatwiejsze, zresztą masz chyba rację, ja też wolę. Wiktor zeskoczył na chodnik, żeby spojrzeć w stronę kolorowych drzwi, jakiś mężczyzna schodził wolno w dół, ale to nie był Genek, Albin odwrócił głowę. No i co? Nie widać ich? Nie. Dawno tam weszli? Moment przed naszym spotkaniem, cho- dziło o jakiś klucz, nie wiem dokładnie, ale bodajże od sali kinowej. Długo to trwa. Taa. Albin usadowił się wygodniej, jakby przygotowując się do długiego czekania, a Wiktor podszedł do stojącego po przeciwległej stronie ulicy kiosku z gazetami; jak niedawno ludzi, tak teraz oglądał rozmaite rupiecie rozłożone za zakurzoną szybą, pokraczne pluszowe misie, flakony tanich perfum, aluminiowe łyżki, prezerwatywy o dźwięcznych nazwach, plastykowe kubły, pliki dzienników, sflaczały balon pod sufitem, stosy papierosów, pocztówek, brudnych książek, szarego mydła. Jeśli nawet istniały w jego spojrzeniu ślady rzeczywistego zaintere- sowania tymi przedmiotami, to tłumiła je świadomość, że są one tylko nieistotnym wypełnie- niem chwil oczekiwania na tamtych dwoje, a właściwie na realizację własnych, obiecanych i nieodwołalnych decyzji; poznał od razu dziewczynę, która stanęła przy kiosku, odpowiedziała na jego uśmiech odbierając od kioskarza papierosy, jej twarz wydawała mu się bardziej dzie- cinna i mniej nienaturalna niż twarz tamtej osóbki zastygłej we wnętrzu leżaka – tu scena, którą uparł się sam wyreżyserować, oto doskonała, jedyna okazja, pomyślał, zo- baczymy, czy potrafię sobie poradzić w takiej banalnej, najprostszej sytuacji, bez żadnych przygotowań, psychicznych suflerów i tym podobnych pomocników, od początku do końca improwizacja, los mi cię zsyła, panienko miła, zatem opanowanie, dystynkcja, uśmiech swo- bodny, półironiczny, cynizm lekuchny, ciche słowa, spojrzenia sugestywne i tym rym, te de, a więc: Jak to miło spotykać tutaj znajomych. Czyżbym była już pańską znajomą? Oczywiście, skoro mamy wspólnych znajomych, jesteśmy również znajomymi. Ejże, wspólnych znajo- mych? A Dostojewski? Słusznie, niech i tak będzie. Początek był niezły, ale gdy zamilkli, sytuacja stała się niezręczna, uśmiechnęli się znowu, chwile jednak mijały, nie mógł szczerzyć zębów w nieskończoność, a nic odpowiednio głu- piego, czym mógłby przerwać ciszę, nie przychodziło mu na myśl, zanim zdążył poddać się i desperacko wykrztusić z siebie jakąś zdawkową opinię o pogodzie, o czymkolwiek zresztą, posłyszał jej głos: Wie pan, ten człowiek, z którym minął się pan pewnie przed bramą, to był właśnie stryj. Nie? Tak. No, no. Acha. Niemożliwe! A to pech. Przyjdzie pan jeszcze dzisiaj? Tak, muszę, chyba tak. On właściwie czeka na pana. Te papierosy, nikt w domu nie pali, jasne? Nie bar- dzo. Dla pana. O! Teraz pan wie. Zabawne. Co? Co Co? No, nie, e. Muszę zjeżdżać, do zoba- czenia. Aha, na pewno się zobaczymy. 29 Patrzył z odrobiną złości, jak oddala się, kołysząc nieznacznie dziewczęcymi jeszcze bio- drami, klapa, rozegrał tę rozmowę jak nieporadny aktor, bez cienia talentu i inwencji, okazał wszystko to, przed czym chciał się ustrzec, niezręczność, drętwotę języka, cielęcy przypusz- czalnie wzrok i żałośnie buńczuczne miny, pal to licho, tego brakuje, żebym się przejął, mruknął przechodząc przez jezdnię, tamta sytuacja będzie przecież zupełnie inna, zaskoczyło go trochę to, co usłyszał od dziewczyny, nie był pewien, czy zdecyduje się jeszcze dzisiaj na ponowne odwiedzenie Szteina, dziwactwa księgarza nie musiały go przecież obchodzić, w każdym razie najpierw rozmowa z Hanką, Hanką? To też była Hanka, powiedzmy, Anka... Albin podniósł się z kamiennej ławy i wytarł pot z czoła, śmierdzi tym człowiek jak zając, dlaczego zając? Bo ja wiem, zając, zwierzę, bydlę, animae, skoro już jesteśmy przy obcych językach, a propos, bawisz się w podrywacza? Tak obcesowo, pod kioskiem, bez chwili na- mysłu, bez rozbiegu? Mogłeś kark skręcić, złuda faktów ciągle cię sprowadza na manowce, to była kuzynka Szteina, tego twojego bibliofila? Właśnie, też cię to nie tłumaczy, robiłeś miny, nawet stąd widziałem, zresztą rzeczywiście ładna, w porządku, westchnął Wiktor, nieważne, spojrzeli jak na komendę w stronę jasnej ściany, co oni tak tam, może jakieś trudności mają, chyba – Gdy wreszcie tam w górze trzasnęły drzwi i na schodach ukazały się dwie znajome syl- wetki, byli już tak znudzeni upałem i czekaniem, że mieli ochotę wyrażać większą nawet ra- dość, niż odczuwali, witaj nowy gościu, krzyknął jeszcze ze schodów Genek, pewnie twoje przybycie zmiękczyło naszą przeciwniczkę, klepnął się po kieszeni, jest klucz, teraz można zacząć naprawdę pracować, spektakl bez próby to są kpiny, lekceważenie publiczności, a na to jeszcze sobie nie pozwalam, przywitali się zdawkowo, wyglądała bardzo efektownie w lekkiej sukience z odsłoniętymi ramionami, trochę długo to trwało, długo, bo długo, trzeba było przecież tłumaczyć babie wszystko od początku, skąd jesteśmy, po co nam klucz, czy to legalne i tak dalej, ale najważniejszy jest zawsze rezultat, a więc do dzieła, co? zdziwił się Albin, no, próba, próby, o próbie, do próby, trzy godziny nam pozostały, idziemy, aha, ktoś musi skoczyć do obozu zawiadomić i ściągnąć resztę, Haniu kochana, mogłabyś to zrobić? Spojrzała na niego bez złości, oczywiście, wiesz przecież, jak mnie te wasze próby nudzą, właśnie, tak sobie pomyślałem, oczywiście, Wiktor otrzepywał ręce z wyimaginowanego ku- rzu, spoglądając jednocześnie na Hankę z nadzieją, w oczekiwaniu, że da mu jakiś sygnał, znak tajemny, zachęci niepostrzeżenie, gdy jednak nic takiego nie nastąpiło, zdecydował się zaatakować, mogę pójść z tobą, muszę jeszcze załatwić pewne sprawy z naszą gospodynią, w porządku, podsumował Genek, my tu, wy tam, tylko zawiadomcie ich szybko, jasne, jasne, oczywiście, tak, tak, bełkotał ucieszony powodzeniem swojego fortelu, my tam, wy tu – – wersja trzecia: (tkwi w tym, co napisałem powyżej, ewidentny fałsz, mielizna nie tylko stylistyczna, ale i myślowa, – wydarzenia przedstawione za pomocą wielu fragmentarycznych obserwacji, za- lążków scen czy dialogów stają się bez względu na intencje kreatora jednowymiarowe, po- zbawione tkanki refleksyjnej, psychologicznej, a więc tego, co powinno banalnemu przecież zdarzeniu nadawać sens podmiotowy, ludzki, ta zatem wersja będzie próbą wyjścia poza cha- rakterystykę rzeczy i sytuacji, próbą obejrzenia sceny spotkania z innej niż dotychczas per- spektywy, z takiej, która choć częściowo tamten fałsz wyruguje, a może tylko zastąpi in- nym...) – magia pierwszego wrażenia: błysk przypomnień, nadziei i obaw, zawarty w jednym spoj- rzeniu, jak bumerang wraca od swojego obiektu do świadomości, sadowi się w niej wygodnie, by w stosownej chwili jątrzyć lub pocieszyć, to, co nastąpi później, może to wrażenie zmie- nić, zanegować i odrzucić jako niezgodne z rzeczywistością, ale przykry osad pozostanie – 30 ta chwila rozciągliwa jak guma, najpierw rzeczy, czerwona plama spódnicy, wielkie okulary zasłaniające pół twarzy, pukiel kołyszących się włosów, może to one sprawiają zawód, bo usta uśmiechają się przecież przymilnie speszony brakiem tego drgnienia, które ożywiało go zawsze na jej widok, odwraca głowę i naprędce usiłuje dokończyć czynność przerwaną przed sekundą, kładzie na szalce wagi pie- niądze, gruba sprzedawczyni wydaje mu resztę, ściska drobne monety w dłoni i chce odejść, ale zatrzymuje go nieartykułowany głos z tyłu, irytacja czy wesołość, zabiera więc torbę pełną owoców, robi kilka kroków w jej kierunku. Jesteś ciche, beznamiętne stwierdzenie odbiera jak policzek, a przecież to gest przyjaźni, nieważne wypełnienie chwili, która jakby nie tylko w czasie, ale i przestrzeni odgrodziła ich od siebie, ona już się nie uśmiecha, obserwują się z uwagą jak zwierzęta mające zniszczyć lub zaapro- bować intruza, jej spokój: zawsze potrafiła oczyścić twarz z emocji, nadać jej obojętny, tak pozbawiony najmniejszego piętna ich zażyłości wyraz, że gotów był zwracać się do niej w tych chwilach per „pani”, zwykle było to usprawiedliwione konwencjami gry, sytuacją, która ich określała, teraz ta obojętność, a raczej podejrzenie obojętności, niemile go dotknęło, jak długo się nie widzieli? Dwa miesiące, trochę krócej, tylko dwa miesiące, a więc tyle czasu wystarcza, by stanąć twarzą w twarz z żywym, choć już przyblakłym i smętnym wspomnie- niem, tyle czasu wystarcza, żeby poczuć obcość dziewczyny, z którą przeżyło się okrągły rok, obcość stojącego blisko ciała, tak łatwo załamują się więzy nie dość mocne czy zbyt mocne? Zaskoczenie i zawód pozbawiają go słów, którymi mógłby tę sytuację ożywić, myśl równie smętna w swym cynizmie co poprzednie: czyżby to był koniec nie – za – pro – gra – mo – wa – ny? moment – pragnie, by jej rozluźnione rysy zastygły na stałe w maskę, którą odebrałby tej kobiecie prawo przystąpienia bliżej, możliwość przypomnienia czasu łączącego ich jeszcze do niedawna, lecz ona jakby wyczuwa barwę zachodzących w nim przeobrażeń, uśmiecha się z odcieniem intymnej poufałości, przekazuje mu bez dźwięku, poruszając jedynie wargami, tkliwe, rytualne dla nich słowa, Wiktor jakby w geście zadośćuczynienia i przeprosin podsu- wa jej otwartą torbę, milczenie staje się umotywowane, lecz nic to nie zmienia, idą wolno przed siebie, w kierunku rozmowy, niepotrzebnej już teraz, bo rozstrzygniętej poza słowami, zbędnej, bo rozstrzyganej dalej ruchami języka, podniebienia, zębów żujących śliwki, których smak nie podlega psychologicznym regułom sytuacji, jest niezmiennie słodki, urągliwie słod- ki – magia, zły czar pierwszego wrażenia przytłaczający wszystko – i d ą w o l n o w k i e r u n k u r o z m o w y, to zdanie padło zbyt późno, by miało się od- nieść do pozostałych wersji, określa jednak dostatecznie jasno sytuację, w której porzucamy trójwątkowe wyobrażenia na rzecz sceny wspólnej, a przynajmniej podobnej w najważniej- szych szczegółach, realia nie są tu ważne, nie mamy zamiaru nawet ich pozorować, rynek, uliczka, nadrzeczna ścieżka, ławka na skwerze, miejsca nieistotne, przypadkowe, cóż bowiem znaczy taki czy inny widok przed oczyma, gdy padają słowa manipulujące przeszłością i przyszłością z groźną, nie wróżącą nic dobrego swobodą, pokój na poddaszu? nie, jemu prze- znaczyliśmy znacznie ważniejszą funkcję, to miejsce zarezerwowane dla zdarzeń wieńczo- nych tutaj pointą, nie, jak to, ledwie zaczętych – i d ą w k i e r u n k u r o z m o w y, aż w pewnej chwili idą rozmawiając, zatem rozmowa nie jest już żadnym celem, ale znakiem charakterystycznym tego chodzenia, nie jest to spo- dziewana r o z m o w a, ale rozmowa, bezładny klekot informacji o pogodzie, o pięknie mia- steczka, o samopoczuciu nie najlepszym, o sposobach spędzenia wakacji, o piosenkach pani Rity i tym podobnych banialukach, oczywiście, oczywiście, osładzają to wszystko tkliwe lub tylko tkliwość udające spojrzenia, gesty, półuśmiechy, ale istota tych pląsów pozostała nie- zmieniona – omijanie słów naprawdę ważnych... 31 Jak kiedyś po wielu dusznych od pomysłów wyobraźni nocach splajtował ze swoją pierw- szą dziewczyną, tak teraz, nasyciwszy się wyobrażeniami chwili, która właśnie nadchodziła, nie ma odwagi napełnić jej obiecaną treścią, kręci się w kółko, ględzi, wdaje się w banalny, obrzydliwie konwencjonalny dialog. To dziwne zachowanie nie jest bynajmniej świadectwem braku wiary w pierwotny zamiar, wynikiem zmiany, jaką w nim spowodowała scena spotkania, tamto przygnębiające i w pew- nym sensie odkrywcze wrażenie pozostało w sferze emocji, nie refleksji mogącej mieć prak- tyczne znaczenie, zatem tchórzostwo, a może raczej impotencja, chwilowa niemoc? Gdzieś, w jakimś pustym zaułku pocałują się, zerkając ostrożnie za siebie, obszukają dłońmi, jakby te gesty mogły ocalić to, co od dawna spopielone, potem od nowa: o podróży, o Szteinie, o dzisiejszym wieczorze, o ładnych sandałkach z cielęcej, lekko barwionej skórki, które ona ma na nogach, o barokowych ozdobach mijanych kamienic, o śliwkach, zbożu, słońcu. Wszystko to zmierza ku końcowi, który jest wyznaczony nie tylko przez zewnętrzne wa- runki (nie interesują nas one, ale możemy domyślić się przykładowo: dopędza ich Genek z Albinem, dochodzą do campingów, itepe), ale i jest naturalną konsekwencją zbanalizowanej do maksimum rozmowy. Ona pyta pierwsza, z wahaniem, jakby przeczuwając odpowiedź, czy coś się stało, zmie- niło między nami, a on z trudem hamując podniecenie, że chyba tak, że ma takie wrażenie nie od dzisiaj i przyjechał tutaj po to, żeby tę niejasność wytłumaczyć, inne preteksty były tylko parawanem, Sztein oczywiście też, chce mówić dalej, lecz wyczuwa jej opór, jest coś między nami, co zaczęło się wikłać, plątać, zmieniać barwy, poza tym on musi... położyła mu palec na ustach z rozpaczliwą kokieterią, zaczekaj, nie teraz, nie tutaj, jeśli chce, ona mu może wy- znaczyć niezwykle romantyczną randkę, chce, a więc o piątej w zamku, tak, właśnie tam po- rozmawiamy długo i swobodnie, dobrze, że się zgodził, bo teraz ona musi już iść, są przecież sprawy niemniej ważne, którymi powinna się zająć, zatem pa, do zobaczenia, i nie rób takiej smętnej miny, mój rycerzu, lekko się do niego przyciskając muska wargami policzek. Wszystko to czuć było złą literaturą, zdawał sobie z tego jasno sprawę, nie obawiał się ta- kich sytuacji, żył dostatecznie długo, by stwierdzić, że są, tak czy inaczej, nieuniknione, ale przekonany był, więcej, wiedział, że to ich wzajemne skrępowanie i nieszczerość, półsłówka i niedomówienia stwarzają ową banalną aurę wokół spraw ważnych, przypisują im obojgu wy- świechtane role z tanich romansów, malownicze ruiny, wieczór, słowiki, splątane gąszcze, zapewne, zapewne. Godził się na to, zamiast rozwiązać problem kilkoma oszczędnymi zdaniami, no tak, nic straconego, ma jeszcze czas, nawet sporo czasu, ten wykręt nie zadowolił go całkowicie, wra- cał zapatrzony w przyczyny swego niezdecydowania, lecz przykre myśli zostały wkrótce wy- parte przez wyobrażenie, pobudzone do istnienia niedawną bliskością jej ciała, przez obraz, w którym to wszystko, co przypomniane, dotyk piersi, kolan, lekka pieszczota rąk wtopiło się w scenerię rozdartego jasnością pokoju, ogarnęło sprzęty, widok z okna, tubę rozbebeszonej pasty, by osiąść na szeleszczącym prześcieradle – głowa, włosy tam, gdzie ozdobna metalowa rama wygina się w kształcie łodyg nierozpoznawalnego gatunku kwiatów – Ciężkie chmury napływające w dolinę od rana przyniosły ze sobą krótką, lecz gwałtowną burzę, która na pewien czas zmieniła zupełnie wygląd miasteczka. Z uliczek położonych wy- żej, z zamkowego wzgórza spływały gnane deszczem potoki brudnej wody, zabierając w po- tężniejące z każdą chwilą nurty śmieci leżące na asfalcie, lepiąc je w nieforemne grudy, ota- czając bulgocącą falą. Strugi deszczu ścigały rozleniwione przez słońce postacie, bębniły po plecach gwałtownym staccato. Tłum zapchał wszystkie korytarze, zapełnił przestronne nawy kościoła, tłoczył się pod obiegającymi rynek arkadami. Naturze przychodziła w sukurs tech- nika, przewalającym się górze grzmotom wtórował szum tranzystorów spod arkad. Jakieś półnagie, brodate postacie baraszkowały wokół zabytkowej pompy, z jej otworu walił silny 32 strumień wody, jakby ten naturalny nie wystarczał. Daleko trzasnął piorun, jego dźwięk nie był głośniejszy od pierwszego uderzenia zegara na wieży, nikogo też nie przestraszył. Cen- trum burzy było w bezpiecznej odległości, prędko też przyciągnęło te resztki, które atakowały miasteczko. Słońce oświetliło rynek, jeszcze zanim ustał deszcz, z wrót kościoła, jakby nie dość było w tej historii symboli zbyt jednoznacznych, wytoczył się tłum większy niż po ja- kimkolwiek nabożeństwie, jednostajne, przytłumione pomruki naelektryzowanych mas po- wietrza towarzyszyły tej rejteradzie. Przypomniano sobie kataklizm sprzed kilku tygodni, który poprzewracał kioski z lodami, zatarasował zwalonymi drzewami drogę do zamku, ze- rwał dwa dachy i strzaskał barokową wieżyczkę nad jedną z bocznych kapliczek kościoła. Nazajutrz umocowano dachy, poustawiano kioski, uprzątnięto drzewa i tylko kościół musiał dalej nosić nie zabliźnioną ranę, gdyż uszkodzenie było poważne i niefachowymi środkami nic nie można było poradzić. Gazeta wychodząca w powiatowym mieście jeszcze przez parę dni pisała o skutkach burzy, czytano najpierw chętnie te wiadomości, lecz wkrótce powtarza- ne ciągle fakty i jednostajna stylistyka, w jakiej je prezentowano, zrodziły pewne znużenie, wreszcie w sposób naturalny wrzawa umilkła. Jedynie kościół ucierpiał trwale, pozbawiony wieżyczki, a tym samym pielęgnowanych od wieków proporcji, przybrał wygląd smętny i wyczekujący. W pewien jednakże sposób zyskał na atrakcyjności, najnowszy szczegół w jego biografii miał moc przyciągania zwiedzających, dla wielu ludzi piszczele przepołowionej, zrujnowanej konstrukcji, odłupany tynk i czerwieniejące cegły były bardziej interesujące niż nie uszkodzone, misterne wnętrze tej kaplicy, sztuka przestała onieśmielać, bo obnażyła swój rzemieślniczy, murarski rodowód, żałosne szczątki przekonywały widzów, że obcują z tak zwaną patyną wieków bezpośrednio, a nie za pomocą czegoś tak nieprecyzyjnego jak wy- obraźnia. Ta burza nie była groźna, raczej pożyteczna – wypucowała zaśmiecone ulice, pod przyzwalającym okiem patrzącego ze ściany patrona automobilistów, świętego Krzysztofa, przemyła dachy ustawionych w rynku samochodów, orzeźwiła ludzi, dając im krótkie wy- tchnienie od upału. Deszcz zaskoczył Wiktora u wylotu Zamkowej, gdy zaczynał piąć się na zbocze wzgórza, aby wzbogacić swoje wrażenia widokiem miasteczka i okolic z nieznanej jeszcze perspekty- wy. Ten pomysł, będący skutkiem impulsywnej decyzji, jakiejś irracjonalnej tęsknoty do wy- sokiej trawy, wiatru, swobodnej przestrzeni, nie wydawał mu się teraz najmądrzejszy. Gdy natura, do której chciał się zbliżyć, zabębniła po plecach ciężkimi kroplami, wyzbył się szyb- ko tamtych pragnień, stracił ochotę na zdobywanie wzgórza i na piękne widoczki. Szybkość tej przemiany była jednak dość względna, bo zanim zdążył ukryć się pod okapem najbliższe- go chłopskiego dachu, miał już buty pełne wody i zmoczoną koszulę. Zastanowił się, co po- cząć z dwiema godzinami, które dzieliły go od spotkania na zamku, dołączyć do Genka, Albi- na i reszty okupującej kino nie chciał, przede wszystkim dlatego, że mógłby tam zastać Han- kę, a to umniejszyłoby wartość przyrzeczonej schadzki i wprowadzałoby między nich na no- wo element udawania, maski wymaganej wprawdzie przez sytuację, lecz jakże irytującej. Tego wolał uniknąć – czas, który miał przed sobą, należał tylko do niego. Jest jeszcze Sztein, rzeczywiście, od razu mógł o tym pomyśleć, Sztein. Nie zabrał ze sobą żadnych przyborów do pisania, ale pierwsza wizyta powinna mieć charakter kurtuazyjny, będzie ich potrzebował dopiero jutro, jeśli oczywiście stary zgodzi się udostępnić swoje zbiory. W kieszeni na piersi tkwił za to złożony we czworo papier, zawierający rekomendacje od pani Docent: „Zechce pan życzliwie przyjąć świetnie się zapowiadającego młodego człowieka i wspomóc go radą w miarę potrzeby”, tyle pamiętał z treści listu zawierającego poza tymi grzecznościowymi for- mułkami zdania świadczące o pewnej zażyłości, a w każdym razie o dobrej znajomości pani Docent i księgarza, zwracała się do niego per „panie Henryku”. A zatem „świetnie się zapo- wiadający młody człowieku” bądź świetnie się zapowiadającym młodym człowiekiem, daj się „życzliwie przyjąć i wspomóc radą”. Zanim jednak ruszył w kierunku willi Szteina, kupił w pobliskim kiosku „Ruchu” nową kopertę, gdyż poprzednia, pomięta i poznaczona wodnymi 33 plamami, sprawiała smętne wrażenie i nie nadawała się do noszenia tak ważnej i miłej uchu zawartości. Przed furtką prowadzącą do ogrodu zatrzymał się na chwilę, usiłując doprowadzić do porządku zlepione deszczem włosy i wytrzepać zabłocone sandały, potem bez debiutanc- kiej tremy wkroczył między znane już sobie grządki marchwi, kopru i ogórków. Sztein czekał na niego w otwartych drzwiach pokoju. Nieruchoma, oświetlona słońcem od tyłu sylwetka sprawiała raczej wrażenie przedmiotu (zegara, wieszaka?) opartego o ścianę niż żywego człowieka. Z bliska to złudzenie ustępowało, twarz księgarza przeciwstawiała tamtej nieruchomości energię zaciekawionych oczu i po króliczemu nastroszonych wąsów. Wiktor wykonał kilka czynności jednocześnie, co było i przyczyną, i skutkiem pewnego zakłopota- nia, jakie odczuwał: bąkał pozdrowienia, przedstawiał się, lewą ręką próbował pochwycić na piersi wymykającą się kopertę, prawą ściskał dłoń Szteina. – Proszę, proszę. Wnętrze rozpalone upałem, miękki dywan pod stopami, cierpko przyjemna woń książek i starych mebli. Wyciągnął wreszcie list, wygładził machinalnie kopertę i dodając parę słów wyjaśnienia wręczył ją staremu. Ten, w dłonie pulchne jak obwarzanki, zaskakujące przy ostrych rysach twarzy i surowości całej postaci, ujmuje cienki pakiecik, odwraca go, stwier- dza, że jest nie zaklejony, z namaszczeniem niemal demonstracyjnym wyjmuje złożony arku- sik, rozkłada go i czyta. Jest wyraźnie zadowolony już po pierwszych zdaniach, zerka na pod- pis. – To pan zna Teresę? Wiktor nie ma nawet czasu, żeby się zakłopotać (cóż tu właściwie odrzec, tak, to znaczy, w pewnym sensie znam panią Docent), gdyż tamten nie słucha wcale jego odpowiedzi, czyta dalej, a może i powtórnie, z coraz bardziej widocznym wzruszeniem. Stali tak prawie minutę – scena jak z groteskowej pantomimy: z oddali, dwie postacie wykonujące ekspresyjne, wyra- ziste gesty, nie podporządkowane żadnemu celowi, bezładne i nieużyteczne jak ruchy epilep- tyka; z bliska, podniecony starzec – niestarzec, białowłosy mężczyzna w kolorowej koszuli i flanelowych spodniach, a obok tępo wpatrujący się w dywan wyrostek – ilustracja banalnej, bo nieuduchowionej i ogłupiałej młodości. Obrazek stał się na powrót dynamiczny, gdy Sztein skończył lekturę i wepchnął list do drewnianej szkatuły leżącej na stole. Uśmiech jak cała infantylna dobroć tego wieku: – Jest pan zatem moim gościem, niechże pan siada i wybaczy ten moment zapomnienia. Podsunął Wiktorowi głęboki, skórzany fotel, sam zasiadł w sąsiednim. – Chciałem pana niepokoić już w południe, ale niestety bez rezultatu. – A tak, tak, mówiła mi o tym gospodyni, widzi pan, starokawalerskie nawyki, codziennie odbywam spacer o tej porze, dlatego mnie pan nie zastał. Kiedy dowiedziałem się, że ktoś na mnie czekał, nie mogłem sobie darować zamyślenia, które tę przechadzkę przedłużyło bar- dziej niż zwykle, ale muszę się przyznać, że nad to uczucie wybijała się ciekawość, kto i z jaką sprawą przybywa do mnie. Podobnej niespodzianki nie mogłem jednak sobie wyobrazić. Nie pisała do mnie już prawie od roku, aż tu taka historia, powinna jeszcze sama przyjechać, ale i tak się cieszę, bardzo cieszę, że choć pamięta. Więc to nie o mnie, na szczęście, w tym wywodzie chodzi – uspokoił się, a ukontentował zupełnie propozycją tamtego, wtrąconą w pełne zachwytów refleksje. – Napije się pan wody sodowej? Szybkie potaknięcie, wyolbrzymiona świadomość mokrej czapy upału wiszącej za oknem. – A może lepiej po męsku, mam tu domową nalewkę na wiśniach, normalnie nie piję, ale przy takiej okazji, jeśli nie, tak. 34 Zabrzęczało szkło trącane myszkującą we wnętrzu starej komody ręką. Wiktor, korzystając z nieruchomości tej chwili, rozejrzał się wokół. Jedna ściana zastawiona książkami po sufit (zawód przeczuwany – to wszystko?), ich bure okładki harmonizowały z przyciszoną, paste- lową, lubującą się w półtonach brązu tonacją całego wnętrza. Nad głową kunsztowna ważka żyrandola we wschodnim stylu, zakończona wszakże wulgarną główką najzwyklejszej ża- rówki. Na wprost wielkie okno. Widok skatalogowany w przelotnym spojrzeniu: ogród, kona- ry owocujących śliw, grusz, jabłoni, w tle plątanina ciemnej, coraz ciemniejszej zieleni, cień zamkowych murów, ponad drzewami tryskająca w górę ściana wapienia, z tej odległości zde- formowana i unieprawdopodobniona masą rozgrzanego powietrza, wyszczerbione załomy murów dźgają niebo jak ramiona gigantycznego dębu. Para smukłych, bladożółtych kieliszków. – Resztki kolekcji, którą próbowałem kiedyś skompletować. – Sztein nalał do każdego z nich nieco złocistego płynu z pękatej butelki. – Dziwi pana zapewne moje wzruszenie, ale proszę wybaczyć, zbyt wiele wspomnień łączy mnie z Teresą, bym je sobie mógł bez senty- mentu odnowić. Kilkanaście lat temu mieszkała z rodzicami w tym miasteczku, uczyłem ją do matury i stąd nasza znajomość. Zawsze lubiła książki i przesiadywała tu u mnie godzinami. Teraz pewnie nie ma czasu, życie w wielkim mieście zabiera dużo energii, to i zagląda tutaj nie tak często. Ale przysyła mi pana... Czyżby jakaś romansowa historia, zastanowił się Wiktor, zdezorientowany trochę słowami starego, wiedział, że znała Szteina nie od wczoraj, ale ani się spodziewał takiej zażyłości mię- dzy nimi. W końcu ile mógł mieć wtedy lat, czterdzieści, pięćdziesiąt, ona szesnaście, sie- demnaście, no tak, miły romans starszego pana z podlotkiem, całkiem możliwe. Potem ona wyjeżdża na studia, spokojne rozstanie, starszy pan powoli przeobraża się w staruszka, zastę- pują go jej rówieśnicy, sentyment jednak pozostaje, potrzebują się też czasami, on jej towa- rzystwa, ona jego książek, spokojnej atmosfery tego domu, koncepcja wcale nie najgłupsza, ale też nie najmądrzejsza, cóż go bowiem obchodzi ich znajomość i te wszystkie dyrdymałki na temat szanownej pani Docent, nie przyjechał tutaj jako pocieszyciel ani wędrowny bajarz. Zapragnął teraz, właśnie teraz, za moment, wyjaśnić wszystko: cel swojego przybycia i ro- dzaj znajomości łączącej go z panią Docent, po prostu wstać i wypowiedzieć parę suchych, rzeczowych zdań przywracających sprawom prawdziwy wymiar. Brakło mu jednak odrobiny zdecydowania, a i zbyt już był oczarowany niezwykłością sytuacji, by sprowadzać ją do po- staci podszeptywanej ciągle przez pospolity (zwany też zdrowym) rozsądek. Wygodny fotel ujmował ciało w tak łagodne objęcia, że nawet trwający ciągle ból nogi odsunął się na daleki, prawie nie istniejący plan, zniknął zaś zupełnie po pierwszym kieliszku słodkiej nalewki. Opatulone w prostoduszne formuły myśli zapadły się całkowicie w głąb umysłu zostawiając próżnię, którą zapełniały powoli słowa Szteina, wychyliły się wprawdzie bezczelnie, gdy sta- ry przerwał dla zaczerpnięcia oddechu, lecz uciekły zaraz przerażone panującym naokoło upałem. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej bezwolny, bierny, ogarniało go wyzwolone bez- ruchem zmęczenie – był widzem obserwującym rozmowę, w której jednocześnie brał udział. Odchylił się do tyłu, głębiej, głębiej, dostrzegł muchę sunącą po przedramieniu, odsunął ją ostrożnie wskazującym palcem, lecz ona przylgnęła do dłoni jak do lepu i tkwiła tak sekundę, kilka minut? Czas odpływał niezauważalnie – za oknem nieporuszony pejzaż. Jak długo słuchał? Nie umiał tego powiedzieć. Matowy głos Szteina z masy dźwięków wypełniających pokój kiero- wał niektóre w jego stronę: – Jak się panu podoba nasze miasteczko, jak się panu podoba nasze miasteczko? 35 Jak się podoba? – placyk maleńki, otoczony murem, szczerbaty uśmiech brodatego fauna, wieże gotyckie wtopione w horyzont, wiadro cynowe, nie zakryte udo, pył natarczywy, nie nazwana cisza, cmentarz wrośnięty w splątaną gęstwinę, jak się podoba to, co już nazwane, dom, kamienica, chałupina zwykła, bruk piłowany stopami pokoleń, kaprawe oko, owłosione ucho, szara okładka nieznanego pisma, czas gęstniejący w splątanych zaułkach – Mówił coś, słyszał swoje słowa matowe i przytłumione, jakby dobiegały spoza obitych skórą drzwi, znacznie bliżej czuł narastanie myśli, które go unosiły ponad tę sytuację, ota- czały bezprzedmiotowym, lecz uciążliwym niepokojem. Ugładzone zdania, którymi można by to ująć w tak zwanym monologu wewnętrznym, są niczym w porównaniu ze słownym wyrażeniem stanu, w jakim się teraz znajdował, z owym niemożliwym do uchwycenia spląta- niem, deformacją, wykoślawieniem, zagwazdraniem, spospolitowaniem, deprecjacją, wy- krzywieniem, odwróceniem, a i tchórzliwym przekręceniem, jakim ulegały proste skądinąd refleksje. Skąd we mnie przeczucie, że coś ważnego, coś, w czym powinienem uczestniczyć, dzieje się obok, poza tą rozmową, pokojem, miasteczkiem może, że coś ucieka bezszelestnie i nie- ubłaganie jak czas albo nadzieja, zostawiając pustkę pełną niepokoju i nieokreślonych wy- rzutów sumienia, skąd to, tak, być może, co? co? A więc to niepokój o stan mojego umysłu, duszy, jakby powiedzieli gorliwi idealiści, co mam panu i sobie do powiedzenia, panie Szte- in? Czy pan uwierzy, że ja dostaję dziesięć złotych za każdą anegdotę wyszperaną w starych książkach, wcale niełatwe to zajęcie, ale cóż znaczy wprawa, odkąd nauczyłem się czytać staropolskie rękopisy, idzie mi coraz lepiej, niech pan zresztą nie myśli o krociowych sumach, to muszą być dowcipy językowe, a u naszych dość, przyznajmy, prostych mistrzów przeszło- ści nieczęsto można spotkać tego rodzaju pomysłowość, pana zbiory szacuję, jako obdarzony intuicją poszukiwacz, na kilkaset złotych co najmniej, niezła suma za kilka godzin szperania, przyzna pan, ale dość tego, gotów pan stracić resztki sympatii do mnie, a przecież nic z tego, o czym mówię, nie jest do tego stopnia jednoznaczne, by mnie można było jednoznacznie oceniać, dość, do wściekłości doprowadza mnie rozpamiętywanie sytuacji, w której ja, koro- nując jakby nudę i bezużyteczność uniwersyteckiej wiedzy oraz absurdalność studiów, które mnie w tę historię wplątały, przemierzam kraj w przedziwnej misji, jak niewolnik – entomolog tropiący owady dla kogoś, kto interesuje się kształtem ich odnóży, jak rakarz łapiący psy dla przyjemności osobnika, który lubi filozofować na temat właściwego zwierzętom węchu, bo czyż nie penetruję literatury po to, by jej okruchy przybite terminologią jak szpilką do kartonu służyły pani Docent do arcywymyślnych badań i refleksji, w których literatura przestaje być literaturą, słowo słowem, a poczucie humoru staje się funkcją skondensowanej energii, wywo- łanej jakościowym skokiem od zaskoczenia do zrozumienia, posiadającą przy tym wyraźne antecedencje u Holbacha, Trakla i samego Hegla, gdy wszystko to przypomina zabiegi mania- ka, który z okrzykiem eureka czyni odkrycie godne Molierowskiego pana Jourdain. Dziesięć złotych od „sztuki”, nie jest to wcale tak mało, skoro uświadomić sobie, że ich autorzy nie otrzymali zgoła nic, bo w owych czasach nie wynaleziono jeszcze honorariów, dziesięć razy dziesięć, sto, judaszowe srebrniki, można by rzec, nie miałem tyle zdecydowa- nia, żeby odrzucić formalny szantaż, jakim mnie przymuszono do tej pracy, dziesięć złotych, cóż jeszcze mogę panu powiedzieć, panie Sztein? Kto ja? gospodarz samego siebie czy niegodna uwagi marioneta sterowana nakazami fi- zjologii i słabością woli, kto ja? wobec innych anonimowy kompan, znajomek, antypatyczny bubek czy dobrze się zapowiadający młody człowiek, coś na kształt lekkiego pyłu przenoszo- nego wiatrem z miejsca na miejsce, jaśniej, drobina kurzu wisząca ponad i obok wszystkiego, niedręcząca, niezauważalna, jak długo jeszcze? 36 – Tak, ma pan na pewno wiele racji. Dzisiejszy obraz miasteczka jest zbyt krzykliwy, do- powiem, tandetny trochę w swym przepychu i żądzy epatowania przeszłością, próżny, nie zawsze w dobrym guście, i tak dalej. Można takie zarzuty mnożyć. Ale chciałoby się natych- miast wyjaśnić, że to tylko fasada, wierzchnia warstwa realnego życia, które, cokolwiek mó- wić, dąży systematycznie we właściwym kierunku. Ja mam możliwość porównań, pamiętam dobrze miasteczko sprzed wojny, a niech pan zważy, że mówi to człowiek uważany przez swoje otoczenie za tradycjonalistę, jeśli nie za reakcjonistę i nie bez powodów tak nazwany, bo istotnie żywię pewien sentyment do tamtych czasów. Młodość – co tu więcej wyjaśniać. Jednakże z całym zadowoleniem mogę stwierdzić, że tamte czasy znikły już bezpowrotnie. Światy, bo jeden tworzyli ci, co musieli tu wegetować, drugi ci, co przyjeżdżali się bawić w miasteczku, z jednej strony tragarze, rybacy, biedujący sklepikarze, nędzarze i żebracy różnej maści, z drugiej drobnomieszczaństwo, zamożni urzędnicy, artyści. Świat udręczonej nędzy i świat pustki, kabotyństwa, w najlepszym razie moralnej dwuznaczności wobec życia. Wprawdzie ci ostatni przyjeżdżają do dzisiaj, mam pośród nich nawet kilku znajomych, ale antagonistycznego świata już nie ma. Nędza okazała się mniej trwała niż małoduszność, sno- bizm i wielkoświatowe pozy. Przyznam się, że ten paradoks jest mi mimo wszystko miły. Świat udręczonej nędzy – pomyślał Wiktor – nieźle to nazwał. – Stąd, z dala od zgiełku miast widzi się wiele rzeczy wyraźniej, wiele problemów i niedo- godności życia codziennego łatwiej można traktować z filozoficznym pobłażaniem. Żyć po prostu przyjemniej. Poza tym cisza, zdrowe powietrze, przyjaciele, z którymi chodzi się na kawę, i spokój, spokój. Lubię to miasteczko i jestem optymistą – przypuszczam, że tu właśnie umrę. Ale, ale, rozgadałem się o sprawach pozagrobowej już natury, a po pana: minie widzę, że nadszedł już czas obejrzeć mój skromny księgozbiór. – Wiktor bezwolnie przytaknął, a właściwie miał zamiar przytaknąć, Sztein podniósł się z fotela, nie czekając na jego zgodę. – Przedtem jeszcze kieliszeczek. Nalewka miała tym razem ostrzejszy smak i większą moc, jakby niepostrzeżenie zamie- niono butelkę w trakcie rozmowy. – Chodźmy zatem. Stary otworzył drzwi znajdujące się w przeciwległej oknu ścianie i przepuścił Wiktora przed sobą do wąskiego, mrocznego korytarza. Ciemnozielona szklana płyta zastępująca sufit napełniała pokój seledynową watą gęstnie- jącą ku dołowi. W tym chwilowym półmroku, zbyt krótkim, by skorygować sensowność kil- ku naprędce skleconych przypuszczeń i wyobrażeń, rysowały się nierozpoznawalne, podłu- gowate kształty. Sztein uchylił drzwi, tak, by blade światło z korytarza rozjaśniło fragment ściany, namacał metalowy przycisk – już za sekundę zahuczała ukryta pod sufitem maszyne- ria i jedna po drugiej migać zaczęły lampy, usuwając z wnętrza resztki słonecznego blasku. – Oto moje królestwo – powiedział stary z mieszaniną wzruszenia i ironii, wskazał ręką wy- raźne już teraz kontury szaf i regałów, ustawionych w kilku zdyscyplinowanych szeregach i two- rzących sieć miniaturowych uliczek. Ten skrzypiący przy każdym ugięciu podłogi szkielet dźwi- gał na sobie stosy butwiejącego od wieków papieru, olbrzymie, oprawne w skórę tomy, przepisa- ne mozolnie przez średniowiecznych kopistów, i figlarne modlitewniki renesansowych strojniś, grube traktaty oświeceniowych uczonych i strzeliste kartki jakobińskich pamfletów. – Pana, o ile zorientowałem się z treści listu, interesują starocie, a więc siłą rzeczy białe kruki w moich zbiorach. 37 Stanęli przed oszkloną gablotą. Czerwony, jaskrawo oprawiony inkunabuł. Jakieś słowa błądziły pośród rytmicznych trzasków podłogi, inne, przyszpilone tuszem do pożółkłych kart, szeleściły w ostrożnych rękach księgarza. – Melanchton Kopfe „O wszechpostaciowości istnienia”, szesnasty wiek, niech pana nie zwodzi ta oprawa, poprzednia wytarła się w ciągu kilkuset lat dzielących nas od momentu jej wydrukowania, strzępy zostały także z karty tytułowej, ale któryś z kolejnych posiadaczy dopisał zastępczą, to jest drugie wydanie dzieła, za które autor, holenderski przyrodnik i filo- zof skazany został na stos i tylko szczęśliwej ucieczce na Północ mógł zawdzięczać pogodną starość, rzecz traktuje, jak pan może słyszał, o tak zwanym figacjonizmie, czyli o teorii gło- szącej, że ziemia nie jest kulą, dyskiem ani misą, ani walcem, lecz skomplikowanym układem przecinających się płaszczyzn, przypominającym najbardziej figurę, jaką tworzą dwa równo- legle ułożone palce, zamykające pomiędzy sobą skierowany prostopadle czubek kciuka, o, tak, widzi pan, to właśnie istota figacjonizmu. Przyczyny zwalczania tego poglądu są dość niejasne, boć przecież w okresie jego popularności szerzyły się również teorie przyrównujące naszą planetę do jabłka, gruszki, beczki piwa, salaterki, urynału zgoła, cieszące się pobłaża- niem ówczesnego aparatu represyjnego, druk, jak pan widzi, zatarty nieco, to minuskuła póź- nogotycka spreparowana pucyginałem, przez lupę jeszcze nieźle widoczna, stron czterysta pięćdziesiąt trzy, nieliczbowanych osiem, ilustracji brak poza ogromnym składanym szkicem wyobrażającym jądro koncepcji, drukował Wietor, składał majster Ciurko, autor przekładu nieznany, zaś pogląd profesora Ciołkosza, że Kopfe mógł się nauczyć polskiego od potom- ków marynarzy Jana z Kolna jest mało prawdopodobny. Purpurowy grzbiet wrócił na swoje miejsce między podobne formatem tomy. Sztein spoj- rzał na Wiktora z pewną ironią. – Pokażę teraz panu coś znacznie ciekawszego, coś, co być może stanie się pierwszym pa- na trofeum. – Tym razem książka leżąca w jego ręku była niepozorna i wyliniała. – Jest to anonimowy odpis oryginału z siedemnastego wieku, stylistyka i pewne szczegóły tej opowie- ści wskazują, że mógł ją napisać ktoś z wielkich tamtej epoki, fabułka zresztą jakby wyszła spod pióra któregoś z frywolnych włoskich autorów, owych włóczykijów, obieżyświatów, wędrownych grajków, a i zakonników, znajdujących przyjemność w opisywaniu erotycznych obyczajów swego czasu. Te stronice zawierają historie miłosnych podbojów Kacpra Zem- brzyckiego, starosty, a potem i biskupa trackiego, był to największy chyba, mówmy bez ogródek, kurwiszon, jakiego wtedy znano, i autor nie kryje wcale podziwu dla niego jako samca, ganiąc go tylko za nie najlepsze maniery przy stole, uśmiać się setnie można obser- wując, z jakim zachwytem pisze o wielu „nadwerężających mieszek i worek” przygodach swego bohatera, pan może sobie wyobrazić smak ówczesnych kobiet, ponure, ciężkie stroje, ledwie dostrzegalne w zarysach tkaniny nogi, uda, biodra, przepych odsłoniętych niemal cał- kowicie piersi, te duże, nieporadne, ociężałe kobiety spadające na łoża, oparte o szezlongi, wczepione w dywany, surowe i przez to bardziej drażniące w każdym akcie oddania, te roz- namiętnione samice pomrukujące w objęciach gołodupych, pudrowanych lalusiów. Zdziwienie Wiktora, wywołane tak nie pasującą do postury księgarza opowiastką, powięk- szała jeszcze wesołość tamtego, objawiona wysokim, urywanym śmiechem, przypominają- cym w najniższych rejestrach rzężenie. Niewykluczone, że stary jest trochę stuknięty. Nie byłoby w tym wiele dziwnego, obcowa- nie z tyloma myślami, poglądami, teoriami zgromadzonymi w jednym pokoju, może się prze- cież tak skończyć. Zbiory są istotnie imponujące, pani Docent wiedziała, co robi, kierując mnie tutaj. Jaką to może mieć wartość? Nie potrafię sobie choćby w przybliżeniu wyobrazić, sto tysięcy? milion? kilka milionów? Psiakrew, nawet człowiekowi przyzwyczajonemu do lekceważenia tej strony ziemskich spraw może się zakręcić w głowie. Filozofia ziarnka do ziarnka święci swoje tryumfy. Czy ten stary chomik przestanie wreszcie chichotać? 38 Otworzył jakiś tom na chybił – trafił. Na dużych, nieco pożółkłych kartach rysowały się kontury przedziwnych przyrządów, plątanina łańcuchów, kół i prętów, żarzące się palenisko, deski najeżone ostrzami i ogromne łoże naszpikowane przedziwnego kształtu igłami, w to wszystko wplątany pokraczny kadłubek człowieczy, schematyczny kobold ubrany w rodzaj obcisłego surduta. Cóż za osobliwa kolekcja? Niecodzienne gusta musi mieć staruszek, moż- na by sądzić, że urządził tu sobie zasobny magazyn wszelkich podniet, którymi urozmaica kawalerskie życie, ciekawe, czy wpuszcza tutaj swoją bratanicę. O czym on mówi, zaniepo- koił się w pewnej chwili, powodowany czysto konwencjonalnym nakazem słuchania roz- mówcy. – To drewniane urządzenie widoczne tutaj zwane było gadaczem i służyło do unierucho- mienia stóp badanego, a w razie potrzeby także do miażdżenia kości bardziej opornym, to (prostokątne, ciemne pudło na kołach) piekielny wóz albo czarcia machina, bo różne są tłu- maczenia łacińskiej nazwy, skonstruowana jeszcze w średniowieczu przez odrzykońskich rzemieślników, służyła w gdańskim magistracie aż do roku tysiąc sześćset dwudziestego dru- giego, kiedy to została spalona przez zbuntowanych plebejuszów, ciemne otwory widoczne po bokach umożliwiały nie tylko oddychanie skazańcom, ale i wrzucanie wiązek marchwi i trawy potworowi, który zalizywał nieszczęśników na śmierć, obrzydliwej stworze z capią bródką i rzucającymi urok rogami, pojazd taki, zaprzężony w woły, jeździł po miastach ku przestrodze ewentualnych rzezimieszków, jak to wtedy mawiano, włóczęgów i czarowników. Niech pan sobie wyobrazi, kupiłem tę książkę od pewnego człowieka, który był do tego stop- nia nieświadomy jej zawartości, że pokazywał te obrazki dzieciom jako ilustracje do bajki o poczciwym koziołku, śmieszne, nieprawdaż! Cóż to wszystko znaczy? Czyżby stary kpił sobie z niego, zdrowy rozsądek podsuwał mu tylko taką odpowiedź, czy jednak mierzyć tę sytuację tylko miarką rozumu, zdrowy rozsądek, nudny rozsądek, ślepy rozsądek, może coś zupełnie nierozsądnego dzieje się naokoło, w sali pełnej szarych tomów, stosów Rozlepianych wiekową wilgocią kart, słów zamkniętych w wypłowiałej farbie, wypłowiałej, lecz trwalszej od zawartości tych myśli, komunałów i bzdur przechowywanych przez stulecia, przeniesionych w czas zasypany podobnymi im bliźniaczo myślami, komunałami i bzdurami, targowisko pogruchotanych refleksji, bezużytecznych słów – bezzębnych zwierząt. Ta woń butwiejącego papieru, woń śmierci, rzędami na półkach usta- wione trupy, jeszcze jeden nieboszczyk w skórzanej okładce, trup, trupon, trupiszcze, tru- posz... Sztein jakby wyczuł zdziwienie i niechęć narastające w Wiktorze, powściągnął rękę się- gającą po kolejny tom. – Niech mi pan wybaczy, ale mimo całej dumy z takiej roli, funkcja cicerone trochę mnie nuży, zresztą narażam się na pańską niechęć, jeśli to, co mówię, jest nieinteresujące. Całość zbiorów, wszystko, co się może panu przydać, chodzi bodajże o siedemnasty wiek, prawda, otóż rzeczywisty i pełny klucz do tych stert książek znajduje się tutaj – wskazał na staromod- ną szafę, na drzwiach której namalowano farbą szeroki napis: Katalog. Jej wnętrze zawierało, jak w każdej bibliotece, alfabetycznie ułożone szufladki z rodowodem i opisem każdego eg- zemplarza. Sztein otworzył jednak skrzydło szafy nie tylko po to, by zademonstrować ład i porządek systemu, jaki skonstruował na swój prywatny użytek – z najwyżej położonej wnęki wyjął szarobrązową fiolkę. Poruszyła się wyraziście grdyka przy połykaniu. – Żelazo i siarka. Lekarze twierdzą, że krew lepiej krąży dzięki tym piekielnym środkom. Muszę je czasami zażywać, żeby nie opaść całkiem z sił. Duszności, wie pan, wiek, kondycja, stan, samopoczu- cie, jednym słowem, starość. Wiktor miał zamiar dygnąć paroma zdawkowymi formułkami: skądże, cóż znowu, tak pan dobrze wygląda, zawahał się jednak i już w następnej chwili wydało mu się to zbytnią poufa- łością, poprzestał więc na kontemplowaniu swych zabrudzonych, lepkich od potu dłoni. Wielki, kosmaty pająk biegł szybko po krawędzi szafy. 39 Pigułka utkwiła staremu w gardle, gdyż nagle zakrztusił się, prychnął raz, drugi raz, dając jakieś znaki Wiktorowi wytrzeszczonymi oczyma, ten jednak, zaskoczony nagłą zmianą sytu- acji, nie zrozumiał, o co chodzi i dopiero gdy księgarz rozpaczliwym gestem objął szyję pal- cami, doskoczył i trzasnął go lekko pięścią między łopatki. Kaszel ustał, ale w jego miejsce pojawił się niemniej chorobliwy chichot, beczący tryl wesołego fauna. Pośród tego rzężenia i modulowanego kwiku padały na wpół zrozumiałe słowa, trówniarz, ksztyl, but, takmico, dał w wazy. Nowa konsternacja wydała już nieodwołalnie Wiktora na łup rozsądku, jego napór uciskał świadomość jak objęcia gadacza nogi torturowanego. A więc to jest wariat, nieszkodliwy mo- że, wyczerpujący się w opowiadaniu dziwacznych historyjek, ale wariat, uczony szaleniec na miarę tego miasteczka, jeszcze jedna atrakcja, nieskatalogowany zabytek, stary cap opętany erotycznymi wizjami, obłąkany hobbysta, maniak – kolekcjoner, nekrofil. Takie inwektywy przychodziły mu do głowy, gdy trwał i irytował chichot starego, gdy jednak Sztein umilkł i schrypniętym nieco głosem prosił o wybaczenie nagłej niedyspozycji, Wiktor skłonny był już zwrócić mu choćby cząstkę odebranej chwilę wcześniej normalności, gdyż, jak sobie uświa- domił, i jego własne zachowanie nie było wolne od tego rodzaju niezwykłości, jaką przypi- sywał reakcjom księgarza. W tej sytuacji wolał przerwać podobne rozmyślania, niż dać się zwieść pochopnym uogólnieniom. Wychodzili. W tę stronę korytarz wydawał się dłuższy, rozciągnięty jak dziecinna zabaw- ka z plasteliny. Było to chyba złudzenie wywołane grą czerni i bieli, kontrastem mroku i bla- sku – po jaskrawej jasności biblioteki tu wisiała niemal ciemność, zawsze nużąca i bezczaso- wa. Kilka metrów od bielejących już drzwi pokoju Wiktor dostrzegł półkolistą wnękę, której nie zauważył przedtem, ułamki sczerniałych świec pełgającym płomieniem omiatały dziwne przedmioty zgromadzone tutaj w niewiadomych celach: składana drabina, obcęgi, zwój drutu, rozkruszony kawał cementu, pudło kartonowe bez jednej ściany, kilka nadpalonych cygar, ponad tą niezwykłą rekwizytornią portret, z którego spoglądały oczy jakby wyjęte z twarzy rynkowego bazyliszka. Ruch powstrzymany na ułamek sekundy, chwila wahania rozkołysanego ciała i nagle od- czuta obecność starego – lekkie uderzenie w bark, świdrujący palec w okolicach łopatki, od- skok i świszczący głos za uszami, o przepraszam, wpadłem na pana nieostrożnie, pan wyba- czy, wybaczy, wybaczy. Przemógł lekki skurcz strachu i roześmiał się z przesadną swobodą, jakby ta scena była spodziewanym dowcipem albo figlem rozgorączkowanej wyobraźni, jak- by tym śmiechem chciał zaakcentować znajomość i uznanie dla obowiązujących w niej kon- wencji, drobiazg, oczywiście, tak. Mroczny korytarz bardziej oddzielał te dwa światy niż łączył. Tu czas nie posunął się ani o sekundę naprzód – fotele jak posłuszne zwierzęta drzemały na swoich miejscach, ręka Szteina unosiła kolorową butelkę w stronę prześwietlonych słońcem kieliszków. W jaskrawym wnę- trzu pokoju wrażenia sprzed kilku minut wydały mu się tak odległe, że prawie nierealne. – Tak, książki, książki, jedna, dziesięć, tysiąc, dwadzieścia tysięcy grzbietów, okładek, tytułów, długie szeregi opasujących nas rzeczy, pan nie zna tej furii, która opętuje człowieka, zamiłowanie przemienia w manię, w wyniszczającego pasożyta, w środek zastępujący wszystko. Życie to jednak nie to samo co zbieranie i kolekcjonowanie pięknych nawet i po- żytecznych przedmiotów. Jeśli przyznaję się panu do znużenia pasją, stanowiącą istotę mojej dotychczasowej egzystencji, czynię to tylko dlatego, że jestem już w wieku, kiedy wyraźniej i bez osłonek mogę wystawić sobie przyczyny owego zwątpienia. Książki lubiłem od dzieciń- stwa, ale to upodobanie niewiele miało wspólnego z ideą posiadania ich, której się w pewnej 40 chwili poświęciłem. Każdy człowiek, mając świadomość tego czy też nie, dąży do uzbierania, zgromadzenia wokół siebie ludzi i rzeczy, mogących mu stworzyć mały, przytulny świat, w którym sam byłby postacią centralną, ozdobą zbioru. Życie ma jednak tę wadę, że uniemożli- wia skompletowanie takiego zbioru, nie zaspokaja owej pasji posiadania, dającej glejt na spo- kój i bezpieczne bytowanie, każdy moment względnego nasycenia jest tylko przestojem w podróży, odpoczynkiem przed kolejnym wysiłkiem kolekcjonera nieświadomego założonej z góry przegranej. Żeby tę fałszywą sytuację przezwyciężyć, trzeba mieć wielki cel przed oczyma, zamierzenia nieledwie rewolucyjne, obrazoburcze, żeby ją jednak ominąć, zapewnić sobie spokój sumienia i bezpieczną przeciętność egzystencji, wystarczy znaleźć cichą przy- stań, azyl chroniący przed interwencją, jak się wtedy mawia, brutalnej rzeczywistości. To drugie wyjście jest oczywiście wygodniejsze, odpowiada naszemu lenistwu i niechęci do na- rażania się na wszelkie zło czyhające poza obrębem własnej osobowości. Potem czuje się w ustach piołun... Prawdziwe życie jest bowiem gdzie indziej, po drugiej stronie wyboru, nie tam, gdzie szanse potrzebnego ludziom działania zamienia się na setki rupieci czy choćby na stosy ozdobnie zadrukowanego papieru. Mówię to panu bez specjalnego celu, ot, smutna re- fleksja nachylonego nad swoim przeszłym życiem człowieka. Jedyny ślad, jaki mogę jeszcze po sobie zostawić, jedyne zadośćuczynienie za dotychczasową... nie, początek tego zdania jest nieważny, chciałem po prostu powiedzieć, że zamierzam w najbliższym czasie podarować moje zbiory miasteczku, któremu przecież tak wiele zawdzięczam. Być może pan skorzysta z nich tutaj jako ostatni. Ukłucie odrazy i obrzydzenia – kosmata mucha ocknęła się i zaczęła pełznąć w górę, czuł jej łaskotanie na przedramieniu – ona to swą irytującą obecnością spełniła rolę przeznaczoną w innych powieściach smakowi specjalnie wypiekanych ciastek, woni gnijących jabłek, sub- telnym kształtom kobiecego ciała, zarysom łydki, uda prawego lub lewego, konturom piersi, nosa, ucha, to obrzydliwe, wulgarne, otumanione potem bydlę przemogło ociężałość jego umysłu mało precyzyjnym, lecz natrętnym przypomnieniem wiejskich sklepików, pełnych zapachu osypującej się z ciepłych jeszcze bochnów mąki, zwietrzałego piwa i nafty, zatłoczo- nych zniszczonymi pracą kobietami, oddaliło chaotyczne i coraz bardziej senne myśli obraz- kiem śmiesznego małego chłopca w majtasach do kolan, przejętego misją dokonania samo- dzielnych zakupów, dwóch lepów i wielkiego metalowego owada – przynęty. Poruszył się gwałtownie chcąc w radykalny sposób odpędzić znużenie, jeszcze chwila, a byłby się znalazł na granicy snu. Kieliszek. Głęboki wdech. Wydech. Zatem to wszystko był sen? przewidzenia, omam, majak bezprzytomny? Jak długo trwało otępienie? Nie potrafił dać sobie odpowiedzi na to pytanie. Tak czy inaczej powinien skoń- czyć już tę wizytę. Podniósł się z fotela, stojąc wymienił ze Szteinem kilka rzeczowych uwag na temat ich współpracy, umówił się na jutro i pożegnał księgarza słowami, w których podziękowania krzyżowały się z niejasnymi przeprosinami, bo nie był pewny, czy nie uczynił czegoś niesto- sownego albo wręcz kompromitującego w chwilach przezwyciężonego niedawno letargu. Twarz starca w szerokim uśmiechu pożegnania traciła ostrość poprzedniego wizerunku, rysy stały się zaokrąglone, wtapiały się w pastelowe barwy ścian, nikły, jak znikało z pamięci wyobrażenie diabolicznego starucha, złośliwego fauna naszpikowanego żelazem i siarką. Prawdziwego sensu tego epizodu nie był jeszcze w stanie odgadnąć, pozostawały mu prze- czucia, zdziwienie i niepokój, jaki wywołują zdarzenia, których mechanizmu nie potrafimy wyświetlić do końca. Teresa, pani Docent? Czyżby chciała mu wypłatać taki żart, mały re- wanż za jednostronną dotychczas współpracę, ona, tak, to zupełnie możliwe, ma przecież po- czucie humoru, oficjalne, naukowe, chciałoby się rzec, musi je też czasami sprawdzać, by zachować wprawę, ale nic, jutro się to wyjaśni, wszystko się wyjaśni, jutro... 41 Za drzwiami oszklonej werandy uświadomił sobie fizyczny niemal ciężar upału utrzymu- jącego w nieruchomości rozgrzane masy powietrza. Zanim dotknął ziemi, zanim zeskoczył ze schodków na trawę, z głębi domu posłyszał kłujący dźwięk jakby pozytywki czy klawesynu – to skoczny mazurek, symbol ubiegłowiecznego witalizmu, tłukł się po dusznych i lepkich zakamarkach korytarzy, obijał o kanty szaf, kredensów, rzeźb i bibelotów, skrzeczał żałośnie jak zranione zwierzę lub zdarta gramofonowa płyta. Zrujnowany mur otaczał niewielki trawiasty dziedziniec oraz szczątki zamkowych komnat. Skrawek nie zdobytej przez wiele stuleci ziemi pokonany został przez inwazję roślinności, krzaki wyrastały zewsząd, ogarniały każde pęknięcie w skalistym wapieniu, nie omijały na- wet dziurawego szkieletu najwyższej ściany wynoszącej się kilkanaście metrów nad kamien- ne otoczenie. Podobała mu się ta dzikość (pozornie naturalna, bo tabliczka przybita na skleconej z desek bramie zawierała daty kolejnych renowacji zabytku, zaznaczonych także różnym stopniem szarości otynkowanych fragmentów muru), była adekwatna do dzikości czasów, w których zamek powstał, jakby możliwy był powrót do pierwotnej postaci po tylu pożarach, szturmach i kataklizmach. Nowsza epoka swój moment barbarzyństwa utrwaliła w mozolnie wyrytych w ścianach napisach – najstarszy z nich pochodził sprzed prawie dwóch wieków. Usiadł w trawiastym wgłębieniu niedaleko wejścia, a po chwili, gdy dwie stare kobiety kręcące się po dziedzińcu znikły za bramą, wyciągnął się wygodnie, dotykając stopami ślima- czych wzorów na wapiennej skale. Próbował myśleć o czekającym go spotkaniu, jednak nic nowego nie przychodziło mu do głowy. Te kilka monologów, które przeżywał intensywnie w ciągu ostatnich dni, stanowiło granicę, poza którą nie chciał sięgać, by nie zachwiać mozolnie skleconej konstrukcji uzasadniającej decyzję, jaką miał jej zakomunikować. Tak, to właściwe słowo, zakomunikować. Jej racje, jeśliby nawet istniały, nie mają istotnego znaczenia, on tutaj musi zadecydować, narzucić wydarzeniom swoją wolę, choćby śmieszne miały być gesty, którymi to osiągnie, choćby ich treść nie miała znaczenia już od dawna, zarówno dla niego jak i dla niej. Teraz to już nieważne. Ona może nim odtąd pogardzać, lekceważyć go albo mieć wielorakie pretensje, ale kiedyś przyzna, że koniec był w tej historii rzeczą najwarto- ściowszą. Zresztą – wtulił się mocniej w trawę – może ją krzywdzę takimi sądami, na pewno, nic przecież ciągle nie wiem, Ciągle, No, Bo, Że, Ona... Może... Śmiała się głośno, dźwięcznie, radośnie i długo z nieprzytomnej miny Wiktora, ukazywała brzegi zębów w półotwartych ustach, chichotała, parskała i prychała wesołością, podsycaną trwającym na jego twarzy zaskoczeniem. Gdy leżał dalej w ogłupieniu, uklękła obok i śmiejąc się ciągle przykryła mu usta dłonią. Ciepło wnętrza jej dłoni uwolniło go wreszcie od maja- ków, poderwał się i usiadł, zachowując równowagę mimo chwilowego zawrotu głowy. Fio- letowe ognie migały w załomie wysokiego muru, widział kształt i barwę płomienia z niezwy- czajną wyrazistością, ruchliwe kontury zastygały nagle w plamy dziwnych figur, niby – drzew, prawie – zwierząt, niemal ludzi. – Anko. – Tak. Jestem. W żółtej spódnicy odsłaniającej nogi wysoko ponad kolana wydała mu się tak ponętna, że pomyślał z niepokojem: to ma być ta chwila długo oczekiwana, teraz, tutaj, psuć to wszystko, podeptać, rozbić, stłumić? Dramatyzmowi tych pytań towarzyszył gest tyleż desperacki, co trywialny – objął rękami jej nogi, głowę przycisnął kurczowo do lekkiej wypukłości brzucha. 42 Skłoniła się nad nim ruchem składanego scyzoryka. Trwali tak przez moment, dopóki niewy- goda pozycji albo też naturalna kolej rzeczy nie popchnęła ich w odciśniętą jeszcze plecami Wiktora trawę. Pełgający fiolet przesuwał się wolno po jej twarzy odkrywając skrawek po skrawku, frag- ment po fragmencie, rysy tak znajome, tak bliskie! Oto lewe uszko, oko, nosek, oko prawe, prawe ucho, kosmyk włosów nad czołem, usta ciemne, dołeczki w policzkach, lekko zaokrą- glone czoło. Bełkotał nieistniejące słowa, przeplatając je jej imieniem, miesił to uległe ciało w niespokojnych dłoniach. Oddychała głośno, tak chcesz, tak chcesz, tu, zaraz, teraz, tu. Pod- czas długiego pocałunku gorączkowe palce uchylały jakieś tkaniny, szarpały błyskawiczne zamki, odpinały guziki. Nagły gwizd i równoczesny głośny tupot przeciął brutalnie tę długą, rozciągliwą, niewy- mierną chwilę. Znieruchomieli na moment tylko, na mrugnięcie okiem, potem jak na zwol- nionym filmie ich ciała zaczęły się oddalać od siebie, wyginać w różne strony, uciekać coraz, dalej od tej jedynej, choć nie istniejącej osi, której wcześniej podlegały. Dwie małe, skulone postacie pędziły w kierunku bramy gwiżdżąc i wyjąc przeraźliwie. – Smarkacze – syknęła – mogłam się spodziewać, że tak będzie, szli za mną całą drogę. Wstała gwałtownie, obciągając jedną ręką spódnicę, poprawiając włosy drugą. Skrawek blaknącego już fioletu przysiadł w rozchyleniu bluzki, w miejscu, gdzie podnosiła się i opa- dała w rytm urywanego oddechu wypukłość nagiej piersi. Nuta wściekłości w jej głosie za- marła, gdy spojrzała na niego. Siedział znowu ogłupiały, obudzony po raz drugi, śmieszny, ze sterczącym, obnażonym członkiem. Powtórzyła gesty sprzed paru minut, uklękła obok, głów- kę pogłaskała, w nosek pocałowała, rozporek zapiąć pomogła. Pusiu, Misiu, Siusiu, nie przejmuj się, nic to, nic się nie stało, zapomnij, będzie dobrze, dobrze, nam, samym, tam – kołatało mu w uszach, gdy trzymając się za ręce biegli po scho- dach w dół, do miasteczka – tu, tutaj, tędy, owędy, w lewo, w prawo, prosto, przez most, mo- stek, kładkę, uwaga, stopień, jeden, drugi, trzeci – brzęczała uporczywa pszczółka nad głową, gdy z powracającym podnieceniem kluczyli po bocznych uliczkach – jeszcze trochę, może chwilę, skrzyp, brzyp, krzyk, blekot, klekot, bełkot – turkotało wokół, gdy pośpiesznie prze- skakiwali schody przyjaznego domu. Tu, tutaj, w kącie nieforemnego pokoju o ścianach po- znaczonych śladami much, na trzeszczącym, niewygodnym łóżku zamknął się okrąg purpu- rowy spodziewaną jasnością. Stary, brudny kogut piał za oknem jak oszalały. Potem, niedługo potem, gdy uniesienie opadło aż do granic obojętności, powróciły obse- syjne myśli. Zbliżał się znowu do nie wypowiedzianych słów, które statyczny obraz (ona sie- działa na krześle z grzebieniem w ręku) przemienić mogły w barwną scenkę, pełną nie skry- wanych uczuć, nie przewidzianych emocji i dynamicznych spięć. Przysunął się bliżej ściany, by nie onieśmielać się jej widokiem, i pewnym głosem zaczął: – Jest coś, co dojrzewa we mnie jak zielonkawy owoc w słońcu, jak zwilżone wodą ziarno grochu, jak przedwieczorne barwy, jest coś, co domaga się zmiany, przesunięcia, rozstrzy- gnięcia, rozwiązania, jest coś... Spojrzał jednak, rzucił oczkiem ciekawym, prześwidrował przestrzeń aż do widocznej w rogu szyby dzwonnicy klasztoru – ona wpatruje się z uwagą w czubek swego pantofla, on jest także ubrany, granatowy tużurek, lakierki, nakrochmalone ciężkie chustki w kieszeniach. On: Posłuchaj teraz uważnie zdania, które układałem długo i mozolnie, to, co nas łączy, skończyło się przed chwilą końcem łagodnym, lecz ostatecznym, końcowym końcem i jeśli cię być mo- że jeszcze, nie wiem, kocham, jeśli, powtarzam, jeszcze tli się gdzieś we mnie iskierka uczu- cia, to jest to miłość gorzka, goryczna, skazana na powolne, żałosne umieranie, wiesz dobrze, że oddalałem tę chwilę, bałem się jej, odsuwałem na granice pamięci, ale teraz ona jest, ist- nieje, jak ja jestem, tu, stoję i mówię: dość mam udawania, tłumienia w sobie goryczy, to jest moja wola, własna, wreszcie nadchodzi czas samodzielności, rozstrzygających decyzji, salo- monowych wyroków, nie dać się tej ponurej, nieruchomej fali codzienności, która nas wsysa 43 jak ogromna, przepastna gąbka. Ona: unosi głowę i odrzuca na plecy grzywę jasnych włosów. On: udaje, że pociera czoło, lecz w istocie dwoma palcami prawej ręki wyjmuje z górnej kie- szonki marynarki arkusik papieru i rozkłada go sekretnie we wnętrzu dłoni, trwa tak przez moment, przez czas potrzebny do odczytania kilku wyrazów nakreślonych drobniutkim pi- smem, odsuwa papier nieco od siebie, spostrzega zaskakującą pokraczność liter, skręcających się spazmatycznie, drgających śmiechem, wypinających demonstracyjnie swe wypukłości, o mrugające, rozkraczone nieprzyzwoicie n, a pęczniejące jak balon, ONA, NAO, AON, a on, a ja... chce mówić dalej, lecz z przerażeniem stwierdza, że jej już nie ma, że to nie ona siedzi obok, lecz zgarbiony starzec, pokraczna istota, usiłująca wstać, a zapadająca się coraz głębiej w jęczące sprężyny, potworniejąca, charcząca rytmicznie, zło – dziej, zło – dziej, bujająca się coraz wyżej, pod sufit, zło – dziej, zło – dziej, poczwara rozwieszająca się – pod lampą w grubą pajęczynę, podciągająca pod siebie łapki, grzmocąca łbem o żyrandol, ZŁO – – Ciemna plama, rozległa jak obraz ćmy na ścianie, nakryła twarz. Gdzie kończy się bariera snu, majaków, fantasmagorii? Jak nazwać to, co gromadzi się na granicy jawy i niedospania, półprzytomnością czy może nadprzytomności;), nadrealnością pozwalającą widzieć wszystko jaśniej niż w momentach najintensywniejszego zastanowienia? Poderwał się, przerażony, usiadł, próbując z narosłej nagle plątaniny pytań, domniemań i hipotez wyłowić w mgnieniu oka te właściwe, najbliższe prawdy, bo pozwalające scalić w jedno ledwie co przeżytą wizję i widok nachylonej nad nim postaci. Śmiała się cicho, podtrzymując ręką włosy opadające jej co chwila na oczy, śmiała się wytrwale, gwałtownymi postami rąk podkreślając zaciekłość impulsu, wulgarną wyrazistość obrazu – japońskie sztychy oglądane w muzeum, ból, radość, zdziwienie, zakłopotanie wyrażone drobnymi zmianami w układzie plam tuszu, trudnym do uchwycenia przekształceniem tych samych, standartowych rysów – każącego jej teraz wy- krzywiać usta, marszczyć czoło, zasłaniać twarz przed inwazją rozburzonych włosów. – To ty. Barwy wracały na swoje miejsce, traciły szybko jaskrawość, w jaką je przystraja nagłe rozchylenie powiek, stawały się na powrót pastelowe, przyciszone, przedwieczorne. Czerwo- no – złociste wiry kołujące przed oczami znikały w ścianie naprzeciwko. – Przestraszyłem się twojego cienia. Wstał przy wtórze swojego głosu, wiodącego jeszcze jakby samodzielny żywot, oddzielonego od świadomości ledwie przenikliwą watą. – Widzę to – odpowiedziała panując już nieco nad żywiołowym strumieniem śmiechu. Chciał się także uśmiechnąć, ale pewna oczywistość, którą sobie w tej samej chwili uzmysło- wił, przekształciła ten odruch w nic nie znaczący grymas. A więc Hanka nie przyszła. Jeszcze raz dała mu po palcach we właściwym momencie, zepsuła tak pieczołowicie przygotowaną inscenizację, zdezorientowała po to, by przygotować nowe pojednanie czy skończyć mniej boleśnie? Tak czy inaczej komplikuje to na pewno sytuację, cofa ją do pozycji sprzed kilku godzin. Takie powroty mogą tylko irytować. – Szłaś tutaj za mną – stwierdził dość bezczelnie. Reakcja dziewczyny była nawet w szczegółach zgodna z jego przypuszczeniami: powścią- gnęła uśmiech i z afektacją wzruszyła ramionami. – Ja? Za panem? Skądże, codziennie tu przychodzę. – W takim razie przepraszam za podejrzenie. A więc gęś, pomyślał, jeszcze jedno z tych ładnych, lecz gęgających i trzepoczących skrzydłami stworzonek. Wygładził dłonią zmiętoszone spodnie i podniósł paczkę sportów, która wypadła mu z kieszeni. – Zapalisz? 44 Wzięła papierosa i trzymając go niezręcznie w palcach czekała, aż poda jej ogień, zacią- gnęła się płytko, niewprawnie, jakby paliła od niedawna. – Dlaczego właściwie pan mówi do mnie ty? Spojrzał na nią z wyraźną drwiną. – Nie myślałem, że to cię obrazi. Żachnęła się, drwina najwidoczniej dotknęła ją bardziej, niż zamierzał. – Nie o to chodzi, nie zna pan przecież mojego imienia. Przez moment chciał sprostować, przypomnieć tamtą scenę w ogrodzie, imię, które prze- rwało oczekiwanie na księgarza, zachęciło go do odwrotu, ale zanim to uczynił, zza jego oso- by wychyliła się przystrojona w baczki postać, pretensjonalny typ o manierach wytrawnego łowcy kobiet, jednym oczkiem łypnął, drugim oczkiem zamrugał, krawat poprawił i zaszcze- biotał słodko – bzyczącym głosikiem: – To... propozycja? – Oczywiście. – Wiktor. – Anna. – Anka. Podeszli do kamiennej niszy utworzonej z resztek narożnej komnaty. Porośnięte chwasta- mi okno odsłaniało widok na sąsiednie wzgórze, ostro rysujące się na tle nieba sylwetkami trzech ogromnych krzyży, wetkniętych w wierzchołek dla upamiętnienia zarazy, która zdzie- siątkowała mieszkańców okolicznych wsi trzy stulecia temu. W dolinie, między zboczem porośniętego krzyżami pagórka a wysokim brzegiem rzeki, tkwiło miasteczko – kolorowe pudełka domów, gęsto stłoczone obok siebie, spiętrzone jedne na drugich bryły, przybliżone wzrokowi dziwnym fałszem perspektywy. Drogą wiodącą do ledwie widocznych na horyzon- cie konturów wielkich zakładów chemicznych w N. pędziły ciężarówki ze żwirem, ciągnąc za sobą pióropusze kurzu. Środkiem tego obrazka, po przekątnej barwnej pocztówki, płynęła rzeka, barki z węglem mąciły jej spokojny majestat natrętnym turkotaniem silników. – Czekałeś tu na kogoś? Miał już na języku: czyżby zazdrość? ale tym razem zdołał się opanować. – To już teraz nieistotne, czas przeszły niedokonany, nieważne. Ładnie tu – powiedział po chwili milczenia po to tylko, by zapełnić te puste sekundy czymkolwiek, choćby nieobowią- zującym banałem – należało raczej brnąć w tę rozmowę, niż poddawać się przykrym myślom, rozbudzonym jej zapytaniem, czy biernie kontemplować krajobraz. – O tak, przepięknie! Wyczuł w jej głosie egzaltację. – Jest w tym widoku coś nieprawdopodobnego, coś, co przeszkadza wierzyć w jego real- ność, w istnienie tych kamieniczek, kościoła, a szczególnie ludzi podobnych stąd do mrówek. Nie potrafię tego lepiej powiedzieć – mam takie wrażenie, jakbym zaglądała przez okno do nie istniejącego domu. A więc gęś – powrócił do prób szybkiej definicji – ale raczej rozpoetyzowana niż rzeczy- wiście niemądra. Wpatrywał się już nie w uroki krajobrazu, lecz w chropawą, pokrytą wa- piennym pyłem powierzchnię muru. Co dalej? Poruszył stopą chcąc choćby pozorami działa- nia oddalić ten natrętny problem – spod jego nóg wyskoczyło coś, jakby żywa istota, napięty prostokąt twardego papieru wzbił się kilka centymetrów w górę, fiknął kozła i osiadł niepo- radnie na kamieniach. Na zdjęciu grupka młodych ludzi stojąca na tle najlepiej zachowanej ściany zamku: dwie ostronose dziewczyny, pan w jasnym garniturze, odwrócony plecami mężczyzna w kraciastej koszuli, okularnik robiący minę do obiektywu, przytulona do siebie para. Wzięła fotografię z jego rąk, przyjrzała jej się uważnie, po czym rzuciła ją na skalny parapet okna, przyciskając brzegi kawałkami wapienia. 45 – Może to jeszcze kto obejrzy oprócz nas. Znowu pauza, ten pretekst przestał zajmować. Cisza. Co się dzieje, u diaska, nie stać mnie nawet na odrobinę wyobraźni, na mały wysiłek popychający tę absurdalną sytuację w sensownym kierunku. Ta ledwie poznana dziewczyna zaczyna mnie już nużyć, nudzić, irytować samą obecnością, a przecież to naprawdę ładna i miła dziewczyna. – Zadałaś mi już jedno pytanie, teraz chciałbym się zrewanżować, chodzi o rodzaj zakładu z samym sobą – ile masz lat? – Może osiemnaście, może... trochę mniej. Dopiero teraz przyjrzał się jej uważniej, jakby chciał sprawdzić, czy wyobrażenie, jakie miał o tym wieku, odpowiada rzeczywistości. Południowa pamięć jej rysów okazała się fał- szerstwem pozorów i powierzchownych spostrzeżeń. Szczupłe dłonie, zarys drobnych piersi pod szarą bluzką, zgrabne nogi, łuk szyi, twarz w swych proporcjach tak wyważona, jakby rozjaśniał ją ciągle półuśmiech, te wszystkie szczegóły dostępne jednym, spojrzeniem wpra- wiły go w zdumienie. Mimo programowego w takich sytuacjach tupetu poczuł się nieswojo, harmonijność wdzięku, który miał przed sobą, onieśmieliła go na moment, jak onieśmiela i wprawia w zakłopotanie wszystko, co, jak na nasze wyobrażenie, zbyt jest bliskie ideału. Zdawał sobie sprawę, że nie ustrzegł się w tej nagłej fascynacji przesady, z drugiej jednak strony nie miał powodów, by idealizować nieznaną prawie dziewczynę. Stała przed nim swo- bodna jak przedtem, nieświadoma wrażenia, jakie na nim wywarła. Ładne dziecko, osiemna- ście, może trochę mniej, siedemnaście? Nie ma jeszcze na twarzy smugi rozgoryczenia, za- wodów, drobnych, lecz częstych przykrości, tej dojrzałości, jednym słowem, jaką spostrzegł w rysach Hanki w pierwszych miesiącach ich związku, gdy odkrywanie i obserwowanie ta- kich szczegółów miało jakiś sens. W pierwszych miesiącach ich znajomości, na jak długo starczyłoby podobnej fascynacji, ile czasu potrzeba, by zamieniła się w przyzwyczajenie, ile dni, miesięcy? – Nie wierzysz? – Wierzę, wierzę i to bardziej w drugi wariant niż w pierwszy. – O, to naprawdę drobna różnica. – Tak. Zapragnął wydostać się z tych ruin w niesprecyzowanym do końca, lecz nurtującym go przekonaniu, że to przygotowana na inną okazję sceneria uniemożliwia mu odzyskanie nor- malnej żywotności, że preparuje każde jego słowo w banał lub w suchy zestaw dźwięków, że podstępnie przerywa dialog pytaniami i przypomnieniami mającymi już wiele z obsesji. Zgo- dziła się natychmiast. – Dokąd pójdziemy? – Nie wiem, po prostu chodźmy. Przeszli obok barykady ułożonej przy wejściu – nieregularne rumowisko głazów mające jak w muzeum kierować zwiedzających w określoną stronę, pomysł dość niezwykły w tej kupie skazanych na śmierć ruin – i minąwszy bramę znaleźli się na szczycie kamiennej ścież- ki. Oto zbliża się pointa mojej dzisiejszej działalności, nieoczekiwana, ale jakże celna, powrót ze spotkania, które nie udało się wprawdzie, ale zakończy się prawidłowo – dwoje obcych ludzi idących obok siebie w milczeniu i obojętności, ta dziewczyna, nie wiedząc o tym, speł- nia rolę Hanki, jest w tej roli tak samo dobra jak każda inna. Sceneria ta sama, moja decyzja nie zmieniona, taki drobiazg jak zmiana aktora nie powinien nikogo rozczarować, nikogo prócz mnie, rzecz jasna. Koniec. Happy end. Wyprzedziła go o jeden stopień, gdy schody opadły gwałtownie, potem w miejscu, gdzie spotkały się dwie odnogi biegnącej na górę zamkową dróżki, zrównali się, a raczej ona przy- stanęła. Wskazała ręką prymitywnie skleconą budkę wystającą z zarośli. 46 – Zazwyczaj w tej dziwacznej klatce siedzi pewien groźny pan, sprzedający bilety na zwiedzanie zamku. Dzisiaj musiało mu coś przeszkodzić, skoro zrezygnował z zarobienia paru groszy. – To jego prywatny zamek? – Chyba tak, stryj twierdzi nawet, że to nie byle kto, tylko hrabia Henryk, ostatni z rodu Koniuchowskich, którzy mieli to gmaszysko do czasów wojny, ale to chyba plotka, przy- najmniej mnie ta historia wydaje się nieprawdopodobna. Hrabia Henryk? Istotnie, pomysł w stylu Szteina, głupi dowcip albo rzecz zbliżona do prawdy, w końcu kilku hrabiów mogło przetrwać do naszych czasów, jeden z nich ma na imię Henryk, właśnie, Henryk Koniuchowski sprzedający bilety do swojego zamku, jednak drwina dość wyraźna – imię plus funkcja, jaką miałby sprawować dawny właściciel, raczej głupi dowcip, literacka wyobraźnia Szteina nie mogła darować takiej okazji, tylko po co to robi, niewinny żarcik albo... albo co? Próbował przywołać w pamięci szczegóły wizyty, przeobrażającą się twarz księgarza, uzmysłowić sobie na nowo niepokój towarzyszący ich rozmowie – nie potrafił. Wszystko, co związane było z przypomnieniem tamtej sytuacji, zasnuwała mgiełka złudzenia, półsnu, nie- dowierzania, obrazy plątały swą kolejność, zamazywały się, przenikały wzajemnie jak war- stwy przezroczystej, lecz tłumiącej kontury bibułki. Seledynowa sala i trzęsący się od chi- chotu starzec, wielobarwne szeregi foliałów i artretycznie wykrzywione palce, świece, ocię- żała mucha – elementy odrealnionego, jeśli kiedykolwiek w pełni realnego, obrazu. Mecha- nizm zapominania pozostawił mu nie dni, nie miesiące ani lata, lecz zaledwie parę godzin na pozbycie się z pamięci niedawnych wrażeń. Tak się ulatniają sny albo uczucia nie dość zde- cydowane. Zadała mu pytanie, którego nie zrozumiał, chciała powtórzyć, ale domyślił się jego treści. – Tak, tak jak tylko mogła się udać. Prawdę mówiąc, jestem zafascynowany twoim stry- jem, to rzeczywiście nieprzeciętny człowiek. Umówiłem się na jutro, no tak, bo... zbieram pewne materiały... fakty, anegdoty. Książka, tak, powieść to będzie duża, rozlewna, pełna pogody i śmiechu, mojego, bo lubię się bawić pisząc, kiedyś, na pewno. Schody skończyły się nagle jakby przez niedopatrzenie budowniczych – pochyłość wcale się nie zmniejszała w tym miejscu. Twarda ziemia szybciej uderzała o stopy, coraz szybciej – pobiegli. Zatrzymali się dopiero, gdy zza zakrętu wyłonił się nakryty szarozielonym mchem mur kościelny. Oddychała szybko, zwrócona do niego, bliska tak, że mógłby ją teraz pocało- wać ledwie pochylając głowę. – Zmęczyłam cię? – Skądże – odkrzyknął zawadiacko, choć czuł mocne pulsowanie w skroniach i duszny ucisk w okolicy szyi. To ładne, drobne zwierzątko dyszało przy nim, łapiąc powietrze małymi łykami. Wiedział już, co w tej dziewczynie zafascynowało go najbardziej – tam, w górze. Była swobodna, rozluźniona, naturalna tą naturalnością, która zaczyna się od braku makijażu, ale w istocie stanowi cechę, albo lepiej stałą dyspozycję, psychiki. To była jeszcze dziewczyna, nie kobieta. Czy nie ujmuje go to dlatego, że czuje się znudzony rzeczowością i nieprzejednanym rozsądkiem Hanki, pozbawiającym wszystko, co robiła, tej odrobiny szaleństwa, które nadaje sens najgłupszym nawet figlom? Na ulicy, w teatrze, u znajomych, gdzie czasami bywali razem, grała rolę wzorowej mę- żatki tak udatnie, że niekiedy z niedowierzaniem wpatrywał się w jej obojętne rysy, niepew- ny, czy rozjaśnią się jeszcze kiedyś uśmiechem przeznaczonym tylko dla niego. Takie sytu- acje wyczerpywały ich oboje, ale niekiedy nie był pewien, czy ona nie dawkuje momentów pozbawionych tej upokarzającej maski po to, by zapewnić sobie nad nim przewagę, by go silniej ze sobą związać. 47 Prawda, w chwilach najbardziej intymnych potrafiła się pozbyć tamtej powłoki, rozsądek topniał niby świeca, ale jak często się to zdarzało, parę razy w miesiącu, nie więcej. Żyli ze sobą tylko wtedy, gdy Genek wyjeżdżał na dłużej albo on zdołał wypchnąć do kina swoich niezwykle domatorsko nastawionych kolegów z akademika. Nie o łóżko zresztą chodzi. Cza- sem ważniejsze są gesty, które jedynie dopełniają uczuciowy inwentarz, niby marginalia, rze- czy pozornie błahe: uścisk dłoni, pocałunek, objęcie dziewczyny bez względu na otoczenie i sytuację, bez obawy o spojrzenia innych, wśród których znajdzie się może Ktoś Kto Zna i powie Komu Trzeba o tym, co widział, a wtedy awantura, skandal, szat rozrywanie i frazesy o złamanym życiu. To na szczęście już mu nie grozi. Gdyby nie obrzydliwa lepkość palców i blekot w ustach, mógłby ją teraz ująć lekko za ramiona i pocałować w uśmiechnięte wargi, bez namiętności, symbolicznie raczej, by przypieczętować jeszcze jednym gestem, że tamto należy już do przeszłości, przestało się liczyć. Wyobraził sobie: ledwie odczuty ciężar małych piersi, opór jej rąk strzegący przed odważniejszym zbliżeniem, potem kilka przyciszonych słów, zdawkowych wprawdzie, ale tak ważnych jak muśnięcie jej skóry, może uścisk palców albo nagła powściągliwość na widok drepczącego w górę staruszka... Zamiast tego: – Obejrzymy kościół? – Nie byłeś tam jeszcze? – Nie. Kartonowa tablica przyklejona do muru, kolorowe litery w równych, zdyscyplinowanych rządkach: „resztki dawnej świątyni odkryto podczas prac remontowych w gotyckich podziemiach fary, prawdopodobnie wcześniej, około ósmego, dziewiątego wieku stała tu kaplica, zwana gonty- ną, poświęcona pogańskiej bogini śmierci Nui, z krużganków tej gontyny obwieszczali swe wróżby w białe płótniaki przybrani źrece, odczytawszy je przedtem z gwiezdnych znaków...” Weszli do środka poprzez mroczną sień, w której tkwił nieruchomy, kwestujący zakonnik. Kościół był prawie pusty, jedynie w pierwszych ławkach siedziało kilka kobiet poruszających nabożnie wargami. Rozpoczęli zwiedzanie od bocznej, gotyckiej nawy – liczne, czerwone żebrowania unosiły tu w górę wspierające się na nich lekkie żagle sklepienia, odcinające się surowością barwy, chropowatością powierzchni od polerowanych ścian głównej nawy, od wyrafinowanych ozdób przeciwległej, barokowej kaplicy. Dość beznamiętnie oglądali zgromadzone przed sobą, stojące, wiszące i leżące dzieła sztu- ki z pietyzmem odnowione i zakonserwowane, bogato rzeźbione ławki, drewniane figury po- ściągane tu z przydrożnych kapliczek, barwne szesnastowieczne witraże, konfesjonały, święte obrazy, freski przedstawiające Golgotę, brodatych apostołów, jakieś niewiasty w obszernych szatach, zasłaniające z przerażeniem twarze. Ten przepych nie oszałamiał, lecz nużył, mno- gość godnych obejrzenia przedmiotów dezorientowała, nie pozwalała dokładnie obejrzeć naj- ciekawszych. Obraz zwiastowania z XV wieku, szkoła prawdopodobnie florencka, nie na- zwany mistrz, pędzel nie rozpoznany, drewno nieme, srebrna Matka Boska, panienka srebrem okuta, anioł nad nią blady, wieści czekający, omotany blaskiem, rękawkami świecący, skrzy- dłami rozpostarty, pokorny wyniośle, szkoła prawdopodobnie wenecka, koszulki srebrne, autentyczne, cudne, wymieniane w dziewiętnastym wieku, tutaj, tu, blacha połyskliwa, twarze poczerniałe, kute przez miejscowego mistrza, kowala tęgiego, artystę rumianego, zwiastowa- nia srebrnego, Anno Domini 1802. Usiedli w jednej z pustych ławek. Zniechęcony do tandetnego w gruncie rzeczy bogactwa tego kościoła doznał w pewnej chwili olśnienia – w załamaniu ściany, w małej wnęce nad skarbonką dla biednych wisiał na gwoździu szary, sękaty kloc udający Boga. Ręce anonimo- wego rzeźbiarza podjęły najpiękniejszy i najstarszy w dziejach sztuki motyw, motyw czło- wieka myślącego, człowieka – Boga znużonego myślami i ciążącą w dłoniach głową, podjęły 48 go z urzekającą nieporadnością, kończąc pękaty tułów kikutami zgiętych nóg, wyolbrzymiała głowy składając w równie ogromne dłonie. Surowe, przygasłe piękno rzeźby równoważyło pretensjonalną wystawność liturgicznych sprzętów i rupieciarni zabytkowych gratów, ludzki charakter tej postaci – gruzłowate, ciężko jak u odpoczywających drwali rozstawione nogi – wyróżniał ją spomiędzy wiszących naokoło figur o klasycznie wyważonych proporcjach, świętych i aniołów o uduchowionych, nieziemskich twarzach, spomiędzy królów, pasterzy, rycerstwa i pucołowatych niczym barokowa miłość dziewek z ludu. Myślał o tym, że żadne obiektywne kryteria nie wyjaśnią wystarczająco przyczyn tego olśnienia, żaden najbardziej zracjonalizowany opis nie wynajdzie w topornym klocu wartości, które spowodowały zachwyt, cóż, kawałek drewna, zgarbiona, ledwie rozpoznawalna postać, rzemieślniczy prymityw. Spojrzał machinalnie na tarczę zegarka, potem na Ankę, znowu na zegarek. Pusty głos ze- garynki sprzęgnięty ze wskazówkami: siedemnasta czterdzieści pięć, siedemnasta czterdzieści pięć. Za piętnaście szósta. – Jeśli nie chcesz dłużej tu siedzieć, a masz trochę czasu i jeśli... słowem, chcę ci powie- dzieć, przedstawić pewną propozycję, wyjdźmy jednak, bo musimy się śpieszyć, skoro chce- my zdążyć tam, dokąd mam cię zaprowadzić. Skinęła głową poważnie, też szepnęła: – Najważniejsze, że się nie nudzę z tobą, a czasu mam dość, żeby nie nudzić się jeszcze trochę. Wychodząc spojrzał ponownie na smętnego bożka – urok pierwszego spojrzenia trwał. Choćby dla tej chwili warto było przyjeżdżać do miasteczka, dla jednej chwili... może dla kilku jeszcze, które nadejdą, nadejdą – – jak co roku na drugą połowę sierpnia przygotowuje się w wielu wsiach gromadach i po- wiatach tradycyjne dożynki rolnicy będą je święcić po wyjątkowo trudnych uciążliwych mo- zolnych i wyczerpujących żniwach wymagających od nich to jest od rolników nie od żniw o wiele więcej niż zwykle pracy i starań o to aby mimo ciągłych deszczów zebrać plon z pól jak najszybciej i w jak najlepszym stanie w ramach przeglądu dotychczasowego gospodarczego i społecznego dorobku rolnictwa przewidziane są liczne zabawy występy ludowych zespołów sportowych i artystycznych kiermasze wystawy w los angeles w godzinach wieczornych siódmego bieżącego miesiąca około tysiąca pięciuset osób demonstrowało w związku z rocz- nicą bombardowania hiroszimy na wiecu przemawiał między innymi senator ernest gruening z alaski potępił politykę usa wobec Wietnamu i wystąpił przeciwko wysyłaniu do tego kraju żołnierzy amerykańskich po wiecu w londynie kilkuset demonstrantów przemaszerowało z pochodniami przez ulice udając się do ambasady usa gdzie wręczono jej przedstawicielowi protest przeciwko agresji podobne demonstracje odbyły się w stratfordzie mieście szekspira w manchesterze bristolu i innych miastach anglii znów toną ludzie w ubiegłym półroczu na przestrzeni w czasie utonęły tysiące temu trzeba zapobiec student jednej z kalifornijskiej uczelni doug pennigton nie mając innych kłopotów postanowił pobić światowy rekord stania pod prysznicem kiedy pod strumieniem wody stał już trzydzieści dziewięć godzin dowiedział się że poprzedni rekord wynosi nie siedemdziesiąt dwie godziny jak sądził dotychczas ale sto osiemnaście godzin zrezygnował więc z dalszych wysiłków i wyszedłszy spod wodnych strumieni oświadczył że co najmniej przez dwa miesiące nie będzie się kąpał nową próbę po- bicia rekordu podejmie dopiero podczas ferii zimowych to potwory oświadcza trener piłkarzy hiszpańskich o ich niedawnych przeciwnikach czytaj strona Biała płachta spłynęła łagodnym ruchem na krzesło, zahaczywszy o jego poręcz zadarła rogi odsłaniając pierwszą stronę opatrzoną starannie wydrukowaną nazwą gazety. Genek trącił ją palcem. 49 – Zawsze staram się czytać jakiś dziennik przed występem. Im gorzej redagowany, tym bardziej mnie uspokaja. Naczelny tego świstka zdążył się już nawet ze mną zaprzyjaźnić, jest chyba na sali. Niegłupi facet, jak na tę pipidówkę oczywiście. Siedzieli w małym pokoiku kierownika kina. Tylko wąska ściana oddzielała ich od pry- mitywnej, płytkiej sceny. – Zdaje się, że frekwencja dzisiaj dopisze. – To już pewien sukces – powiedział kurtuazyjnie Albin. – Zobaczymy. Zresztą, nie chwaląc się, myśmy za ten program dostali pierwszą nagrodę na festiwalu w K. To chyba coś znaczy. – Oczywiście – przyznał Albin, choć ten argument bynajmniej nie wydawał mu się prze- konywający. Miał jednak słabość do megalomanów – trzeba się cenić choćby w słowach. Skrzypnęły otwierane drzwi, zajrzała Hanka, poddenerwowana czy może tylko zniecierpli- wiona. – Moglibyście już zaczynać, dochodzi szósta. Genek wstał energicznie, poprawił przed lustrem makijaż i przywdział na twarz posłanni- czą minę. – Idziemy, do takiej publiczności nie należy się spóźniać. Albin jak współuczestnik czegoś niezwykle doniosłego poczuł przypływ dumy i energii, który przytłumił na krótko rodzącą się w zakamarkach świadomości tremę. Obejrzał się do- kładnie, lecz żadnych widocznych śladów owej, tak przecież zasadniczej, przemiany nie do- strzegł. Jedynie szyja otaczała się uroczystą bielą kołnierza pożyczonej od Genka koszuli. Hanka zatrzymała go w drzwiach. – Gdzie się podziewa Wiktor? – Wiktor? Pewno jest na sali, zresztą nie wiem, miał być. Technicy krzątali się jeszcze, pstrykając przełącznikami elektronowej aparatury. Wreszcie zastygli z rękami znieruchomiałymi na dźwigniach włączających reflektory. – Można, u nas wszystko gra. Jak tylko światła nie wyłączą, to i będzie grać. – Nie strasz – powiedział Genek wyglądając przez szparę w kurtynie. Dostrzegł w pierw- szym rzędzie Dziennikarza z Żoną. Wymienili spojrzenia, tamten zerwał się i podszedł szyb- ko do drzwi wiodących za kulisy. Okrągła, wyolbrzymiona szkłami okularów gęba. – Panie Genku, zaczynajcie, na Boga, bo się wszyscy niepokoją. – Zafalowała kurtyna przebierana niecierpliwymi rękami i na wąską deskę stanowiącą tu proscenium wysunął się Albin. Ciężka tkanina za plecami dawała mu iluzję oparcia. Wiktor nachylił się do niej. – Tego się nie spodziewałem. – To ten twój przyjaciel? – Taa. Głęboki oddech, milczące przekleństwa falującej w półmroku widowni. Jeszcze raz. Swo- bodnie. – Proszę państwa, spektakl, który za chwilę zaprezentujemy, będzie w pewien sposób od- mienny, różny od tego, co zwykło się nazywać przedstawieniem teatralnym. Będzie to różnica nie tylko formalna, jak państwo na pewno zauważą. (Głośniej! – krzyknął męski głos z ostat- nich rzędów). Tak, zauważą. Bo jak ktoś powiedział, arcydzieła i sztuki wybitne sprawdzają się dopiero wtedy, gdy można je grać przeciwko autorowi, to znaczy niezgodnie z jego pier- wotną koncepcją inscenizatorską, czy nawet z ogólną wizją postaci, sytuacji, i tak dalej. Przy- kład Szekspira jest pod tym względem najwymowniejszy. Przejdźmy jednak do Czechowa. To przedstawienie oparte na tekście „Trzech sióstr”, który każdy kulturalny człowiek powi- nien znać (rozległ się ostry gwizd – część widzów odwróciła głowy), to przedstawienie będzie inne, bo inaczej odczytał sens tej sztuki reżyser. Dostrzegł w niej przede wszystkim walory uogólniające, a więc te, które losy postaci scenicznych sprowadzają do losów wszystkich lu- 50 dzi, także nas samych. Jest to tym bardziej umotywowane, że u Czechowa, te, hm, archetypy słowiańszczyzny są bardzo wyraźne dla nas, Polaków, łatwiej je po prostu wyczuwamy. Ale z drugiej strony, gdyby się zastanowić nad prawomocnością takiego odczytania dzieła sztuki, cóż, eksperyment, proszę państwa, zawsze pozostanie zjawiskiem z marginesu, z tego jednak- że marginesu, bez którego nie jest do pomyślenia rozwój jakiejkolwiek sztuki. Tym razem gwizd zabrzmiał głośniej – głowy zareagowały natychmiast. Albin skłonił się z konferansjerską wprawą. – Pozostaje mi więc życzyć państwu przyjemnego wieczoru i prosić o życzliwość dla ze- społu pracującego przecież w dość przymusowych warunkach. Dziękuję. Z przenikliwym jękiem elektronowej muzyki sfałdowała się kurtyna, odsłaniając scenę oświetloną dwoma bocznymi reflektorami. Koślawe pudła powleczone odpryskującą farbą, tafle szarych i krwistoczerwonych prostokątów stanowiły tło, na którym po chwili wypełnio- nej buczeniem magnetofonowego wzmacniacza pojawił się Aktor, przybrany w czarny ko- stium, rozjaśniony pomarańczową plamą w kroku. Pochylił się, przykucnął, wyciągnąwszy przed siebie ręce, opadł na pięty, potem krzyknął coś niezrozumiale, zaskowyczał prawie i wrócił do poprzedniej pozycji. Na widowni rozległ się śmiech, zagłuszony jednakże kakofo- nią dźwięków płynących ze sceny. Wreszcie dudniący głośnik umilkł i zaraz, jakby z drugie- go planu, z oddali rozległy się ciche, słodkie takty któregoś z koncertów Mozarta na małą orkiestrę i klawesyn. Ela w czerwonej, zakrywającej ramiona sukni wychyliła się zza środko- wego pudła. Genek z Jolką, trzymając się za ręce, wypadli zza kulis z okrzykiem: Pożar! po- żar! Odtąd to, w nieustannym pulsowaniu mozartowskiej muzyki, toczyć się począł spektakl pełen gestów, tańca, pantomimicznych figur, dialogów krzyczanych chórem, mimowolnych potknięć i zamierzonego bełkotu, pozornego chaosu i rzeczywistych błędów. W szczelinach między żywiołową ekspresją pewnych scen a statycznością innych przewijał się splątany i zniekształcony motyw siostrzanych tęsknot, tym trudniejszy do uchwycenia, że kwestie Olgi, Iriny i Maszy, jak i kwestie pozostałych postaci, mówione były na przemian przez wszystkich aktorów. Gwar, ruch, słowne fajerwerki, mechanicznym głosem skandowane monologi, obse- syjny refren rozpoczynającego spektakl okrzyku, cały ten cyrkowy niemal popis trwał prawie godzinę. Zakończenie zagrano w tonacji bardziej umiarkowanej, dramat nabierał cech rezy- gnacji, marzenia o Moskwie stawały się wyblakłą kartką w panieńskim kajecie. Trumniaste pudła ukazały swą funkcjonalność – aktorzy wycofywali się za nie wystawiając na zewnątrz tylko głowy, padały ostatnie słowa sztuki, głowy trzepoczące się ruchami marionetek zasty- gały nieruchomo. Mozart gubił się, zanikał w kląskaniu i szumie elektronowej maszynerii... Posypały się niegłośne oklaski, było też parę gwizdów, ale publiczność podchwyciła raczej brawa – ich akademicka dostojność doskonale obrazowała nastrój sali – nie takie dziwactwa oglądano tutaj, nie takie awangardy kwitowano pobłażliwym uśmiechem i pozorami zrozu- mienia. W tych zwariowanych czasach kto pani, droga pani, zaręczy, że to nie nowe arcy- dzieło gotuje się na naszych oczach, pod naszym nosem i uchem, wstyd przegapić. Myśli pan? Myślę. Część widzów rzuciła się od razu do drzwi, nie tyle nawet w geście pogardy dla przedsta- wienia, ile po to, by odetchnąć świeżym powietrzem. Sala nie miała wentylacji i w tej chwili przypominała wnętrze parowego kotła, tak dalece w każdym razie sięgały wyobrażenia ucie- kających przed gorącem. Genek, Jolka, Ela i Aktor kłaniali się wytwornie publiczności, lekkimi, pełnymi godności i tłumionego męczeństwa ruchami głowy dziękując za uznanie. Nie zasuwano kurtyny, dzięki czemu w szybko opróżniającej się sali było nieco jaśniej. Na scenie krzątali się technicy skła- dając dekoracje, rozplątując i zwijając kable. Wiktor z Anką przesunęli się bliżej grupki osób pozostających oprócz nich w sali. Dzien- nikarz i Żona, dwaj Malarze, jakaś młoda para, jeszcze kilka osób. 51 – Trudno w tych warunkach ocenić pełne możliwości tak młodego przecież zespołu – mó- wił Dziennikarz – ale to, co nam zaprezentowali, ma swą ogromną wymowę. Wprawdzie, o ile zdążyłem się zorientować, tekst Czechowa poddany został dość gruntownej adaptacji, jed- nakże jego ogólna wymowa została w pełni zachowana. – Czy ten pan, myślę o reżyserze, jest może plastykiem z wykształcenia? – spytał jeden z malarzy, niższy, przystrojony w hiszpańską bródkę. – Interesuje mnie to z zupełnie facho- wych powodów. Redaktor chętnie wyjaśnił, że nie, skądże, scenografię projektuje żona pana Genka, to zna- czy reżysera i kierownika teatru, sądząc zaś z poziomu przedstawionych nam tutaj dekoracji jest to osoba o niebanalnej wyobraźni i niezaprzeczalnym talencie. Bardziej nawet niż treść tego przemówienia irytowała jego napuszona forma, drętwe sło- wa, rozegzaltowana mina. Spytał Ankę o jej wrażenia – wymknęła się nic nie znaczącymi ogólnikami, gdy jednak sformułował kilka własnych zarzutów, przyznała mu rację. Tempo, barwa, sugestywna muzyka zrobiły na nim silne wrażenie w pierwszych minutach spektaklu, wrażenie spotęgowane jeszcze tym, że znając prawie wszystkie sztuki reżyserowa- ne przez Genka i znając jego ambicje dorównania scenom zawodowym w inscenizacyjnej staranności i poprawności, nie spodziewał się tak raptownej zmiany stylu. Zdziwienie przero- dziło się prędko w rodzaj niesmaku, jakim kwitować się zwykło kompromitację osoby w ja- kimś sensie bliskiej. W wyrafinowanych pomysłach dostrzegał przede wszystkim tanie efek- ciarstwo i skłonność do szokowania mało istotnymi ornamentami, które były tu tylko demon- stracją myślowej pustki. – Kilka lat temu dla określenia takich pląsów i gierek, epatujących publiczkę, używano terminu „dekadentyzm”. Tu i teraz tego słowa szkoda, nie tylko dlatego, że nie ma już ono tak jednoznacznie ujemnego znaku. Tu i teraz do celnego nazwania podobnej hecy wystarczy parę inwektyw, kilka dosadnych sformułowań. A biedny, zagubiony w tym wszystkim, za uprzejmy Al bredził coś o prekursorstwie, o twórczym eksperymencie... Jeśli te słowa cokol- wiek jeszcze znaczą, należałoby je czym prędzej otoczyć opieką, zamknąć w skrzyni i wyda- wać na receptę jak drogocenne lekarstwo. Przesadzam, masz rację, trochę przesadzam, ale dostaję wściekłej wysypki w pobliżu takich pokracznych płodów cwaniactwa i świętej naiw- ności, która, jak się to, tak czy inaczej sugeruje, mają zawierać treści niemal przełomowe, a zawierają ograne intelektualne liczmany i modne ostatnio gagi. Wściekam się, bo nie znoszę tej zawsze głośnej chmary nieudanych, nie donoszonych geniuszów, świadomych raczej swej wyjątkowości niż niemocy: pisarza, który jest prawie analfabetą, aktora o dziurawej pamięci, pianistę, któremu złośliwy los skleił wszystkie dziesięć palców, boksera bez pięści, zwykłego człowieka bez głowy! – A ty kim wobec tego jesteś? Zaskoczyła go nagłą zmianą tematu, speszyła pytaniem, cóż u diabła odpowiedzieć, dow- cip, nie najlepszy dowcip, unik: – Przygodnym znajomym, pyłkiem wakacyjnym, drobiną kurzu, jednym słowem nikim. – A tak naprawdę? – Tak naprawdę to nie wiem. Czasami wprawdzie i ja widzę siebie w postaci marmurowe- go popiersia, ale któż nie miał w życiu podobnej chwili? – Żartujesz sobie. – Żartuję. Żeby ostatecznie przeciąć ten nie najmądrzejszy dialog, przyciągnął ją jeszcze bliżej dys- kutującej grupki. Dziennikarz perorował dalej rozdzielając zachwyty wśród całego zespołu. Mówił z takim przejęciem i tak sugestywnie, że to za jego sprawą sukces z kurtuazyjnych opinii i frazesów stał się wkrótce mitem, złudą, cieniem prawdy. Gdy więc skrzypnęły drzwi obok sceny i pojawiły się w nich obtarte ze szminki twarze Jolki, Eli, Aktora, gdy ukazały się głowy Hanki, Genka i Albina, atmosfera sali była już atmosferą jeśli nie triumfu, to przy- 52 najmniej pełnego sukcesu. Ściski, uściski, rąk podawanie, imiona, nazwiska, gratulacje, wła- sne sądy, niezależne spojrzenia i oceny zbiły się w jeden rozkrzyczany tuman, powiew, który wymiótł wszystkich z wnętrza pod szare, przedwieczorne niebo. Zapowiadała się ciepła noc. Zgromadzili się wszyscy wokół Genka, pokrzykiwali, dowcipkowali, toasty słowne wznosili: – Co wiem to wiem – niech pan artysta mi oczu nie mydli – całość wypadła znakomicie – słowo kultura odbioru paść tu musi jeśli mamy się zrozumieć – pani zmęczona – szczypie mnie twarz – tylko – wolne żarty – napięcie emocjonalne jest chyba rzeczą najważniejszą – wyniosłem sugestywne odczucie – tylko gratulować – jakby mi pięty przypiekano na wolnym ogniu – hołd czym jest – albo wnętrzności kłuto rozpaloną igłą – fire – co – zwariowany świat Artura Browna – Artaud – mów pan raczej to coś z Craiga – bynajmniej – tym niemniej – niewątpliwie – Craig fascynował mnie jeszcze w tych latach – spojrzenie z zewnątrz – mam wiele sympatii – człowieka którego nie obowiązują żadne tam konwenanse – i – można rzec znakomicie – niezgodnie z wyobrażeniami – ale – duch – duch został ten – co – to – moja żona bardzo – mój mąż także – moja znajoma – ona również – my – nie sposób wyrazić głębi – zachwytu – może – zauroczenia – twoja noga – przepraszam – czym – trzeba czymś – uczcić – podkreślić – za – do – ku – men – to – wać – wieczór taki – ale wejście – najważniej- sze było wejście – szok dla oka i ucha – wyobraźnia malarska – zdecydowane plamy – „Ja- gienka” to knajpa – mam to coś – mężczyznom trzeba – mnie też – każdemu chyba – tym niemniej nie mogę oprzeć się wrażeniu – to co dobre i tak – wcale nie musi wypłynąć – pa- miętacie przypadek Zookmayera – Boba – Janka – Grześka – Ali – Baby – Buby – Abe – Be – B – – Genek trochę się bronił przed wylewami nagłego entuzjazmu, ale widać było, że rośnie od tych pochwał, nadyma się jak balon, pęcznieje, puchnie w uśmiechu zadowolenia. Wiktor stał z dziewczyną w pewnej odległości od tamtej grupki, tuż przy drzwiach kina. Nie bardzo wiedział, co począć z Anką, czuł się trochę niezręcznie – nie miał ochoty wpro- wadzać jej w to towarzystwo, przedstawiać, robić znaczące miny, a z drugiej strony wiedział, że nie potrafi się z nią pożegnać w tak delikatny sposób, by nie poczuła, że jest niepotrzebna. Gdy jednak zaproponowała mu sama to, o czym nie miał odwagi wspomnieć, zaprotesto- wał gwałtownie, fuknął, obrazić się był gotów, potem, po krótkiej chwili urażonego milczenia próbował jej wytłumaczyć bezsens takiego rozstania. Przekonywał i siebie: skoro jest się ska- zanym na wieczór w takim gronie, skoro ma się na karku parę przykrych rozmów i scen, czy nie lepiej mieć przy sobie kogoś ledwie znanego, wrażliwego widza, po którym można się spodziewać czegoś więcej niż banałów i plotek wszelkiej maści, a przy tym interesującą dziewczynę, skoro nie musi już zachowywać pozorów wobec Hanki... Parsknęła śmiechem już po kilkunastu słowach. – Myślałam, że ci może przeszkadzam. Przyskoczył do nich Albin, tryskający zadowole- niem, rozpromieniony. – Hej, mój drogi, gdzież ty się podziewasz, wszyscy się o ciebie pytają – wykrzyknął i nie czekając na odpowiedź oznajmił, że wieczór rozpoczyna się niezwykle interesująco, ach, wspaniale, gdyż Genek zaprasza wszystkich na wódkę, wódeczkę, wódziunię, dla uczczenia sukcesu. Nie sposób odmówić, nie iść, nieżyczliwym się okazać. Więc chodźmy, chodźcie, chodź, i pani, której nie znam jeszcze, niech idzie z nami. – Anka. – Zatem Anka niech też idzie z nami, z Wiktorem, z Albinem, czyli ze mną, z Genkiem, z Hanką, z Aktorem, z wszystkimi. – W porządku, to już zadecydowane. Podniecenie Albina wydało się Wiktorowi nienaturalne. – Zdążyłeś już oblać swój sceniczny debiut? 53 – O, proszę, bez takich pytań. My, ludzie dorośli, dojrzali, jak się to mówi fizycznie i umy- słowo, nie powinniśmy sobie tego wypominać. Jeśli tak, to nic z tego nie wynika, jeśli nie, tym bardziej nic. W każdym razie nie martwcie się – skrupuły w kieszeń i bez szemrania za mną. Dołączyli do pozostałych osób. Przestępowanie z nogi na nogę, wesołe podskoki i szuranie stopami po betonie zapoczątkowało niemrawy zrazu, lecz z chwilą sformułowania celu coraz to żwawszy, marsz. Albin pobiegł do przodu, by jako jedna z centralnych postaci tego koro- wodu – współautor sukcesu, zająć miejsce obok Genka. Szli wolno dotrzymując kroku ospa- łym wczasowiczom mrowiącym się wokół rynku. Przedkolacyjne toalety okrywały gęsie skórki pań, buciki panów lśniły subtelnym blaskiem, stukały podkówkami w ostry bruk, po- skrzypywały niedyskretnie. Te same co w dzień twarze spotykały się znowu co parę minut, te same postacie w długim, nieregularnym szyku dreptały kilkakrotnie utartym szlakiem: runda wokół rynku, potem w dół ulicą Słoneczną, nadrzeczny skwer, tu w tył zwrot i znów ulica Słoneczna, rynek i znów... tyle razy, ile dusza zapragnie, a nogi pozwolą. Na tle nie zgasłego nieba paliły się już pierwsze latarnie. Nad drzwiami restauracji „Jagienka” krztusił się i buczał żółty neon. Aktor wszedł do środka, by sprawdzić, czy są jeszcze wolne stoliki. Czekali na niego niecierpliwie. Dopiero teraz ujrzał przed sobą Hankę. Ukryła rozweselenie w poważnej, zafrasowanej minie, ale on zdążył dostrzec to, co pragnął dostrzec, obserwował ją uważnie od kilku minut. Dłoń wsu- nięta pod ramię jak ciepłowilgotny kompres, ta nieskrywana poufałość czyż nic jest znakiem zmiany, próbą przyjacielskich, nie tylko przyjacielskich gestów. – Wiktor, strasznie cię przepraszam, wiesz, że nie lubię zawodzić, nie przyszłam, bo na- prawdę nie mogłam, byłam im tu potrzebna, naprawimy to! Uśmiechnęła się przymilnie, a jego aż zatkało, zaniemówił – sztuczny, afektowany ton, tak niezwykły między nimi, przekreślał wszelkie złudzenia, także i te, które mogły wzbudzać jej słowa. Nie wiedział, jak sformułować swoje myśli, szukał słów, którymi mógłby stępić ich wymowę, ominąć przykry osad trwającego jeszcze w uszach głosu. Wreszcie, z taką samą jak u niej dozą konwencjonalności i układności: – Dobrze cię rozumiem, skoro nie mogłaś przyjść, trudno. Niepotrzebnie robisz z tego problem. – Ale mamy cały wieczór przed sobą. – Naturalnie, to miałem na myśli. Uścisnęła mocniej jego ramię: – Wiesz, cieszę się, że się na mnie nie gniewasz. Porozmawiamy jeszcze w każdym razie... Tym razem był już ostrożniejszy: – Jeśli chcesz... – Tak, chcę, właśnie chcę, ale nie teraz, sam rozumiesz, nie mogę ci przez cały czas towarzyszyć. Ostatni znaczący uścisk dłoni i wmieszała się w grupkę tamtych. Otarł spocone ręce o spodnie. Miał wrażenie, jakby przez chwilę dotykał nieokreślonej, lecz lepkiej i słodko cuch- nącej powierzchni. Anka rozmawiała trochę z Albinem, ale czuła się osamotniona wśród nie znanych sobie ludzi, zaczynała jej ciążyć niezręczność tej sytuacji. Z dużą, choć niemanife- stowaną ulgą przyjęła więc powrót Wiktora. W drzwiach pojawił się Aktor. Musieli odłożyć swoje pragnienia na kilka minut – sala była zapełniona, przy bufecie zaś nie starczyłoby miejsca dla wszystkich. Trzeba było zado- wolić się wyobrażeniami spodziewanych chwil miłego zetknięcia pośladków i pleców z po- wierzchnią krzeseł, ostrego kontaktu warg i gardła z palącym płynem, który rozłoży przed nimi migotliwy kramik osobliwych myśli, uczuć i reakcji. Te wyobrażenia trwać miały kilka minut potrzebnych dla przebycia drogi do drugiej knaj- py w miasteczku, gorszej wprawdzie, ale większej i mniej dostojnej od „Jagienki”. Genek prowadził, szli za nim porozrzucaną grupką, szybciej, zdopingowani pierwszym niepowodze- niem, może zniecierpliwieni przedłużającą się ekspozycją tych wspaniałych zdarzeń, w któ- rych mają dzisiaj uczestniczyć. – Klawy ten pański przyjaciel. 54 Tym razem nie zwrócił uwagi na nową próbkę barbarzyńskiego języka, zastanowiło go w tej wypowiedzi cos innego, rzecz o konsekwencjach nieledwie epistemologicznych. – Podoba ci się? – Owszem, pasjami lubię ludzi wesołych, bezpośrednich, szczerych, przy nich czuje się człowiek jakoś tak inaczej, tak jakby, no, przecież życie bywa takie smutne. „Człowiek” zawstydził się trochę niemożności wyjaśnienia swoich wrażeń, ale Wiktor wyłączył się już z tego dialogu, przejęty własnymi myślami. Słowa. Ciągle słowa. Czym jest cała nasza osobowość dla kogoś drugiego, dla innych? Katalogiem słów, beczką pełną słów, rupieciarnią zwrotów, fraz, reakcji dźwiękowych. Kilka słów może nam już scharakteryzować nieznajomego, kilkadziesiąt – pozwoli mieć jego oso- bowość jak na dłoni. To kontakt najważniejszy, najpowszedniejszy, a jednocześnie najbar- dziej zafałszowany. Język już w swej istocie zawiera dwoistość znaku i znaczenia, należy do świata rzeczy stworzonych na obraz i podobieństwo cielca Za i Przeciw, Tak i Nie. Nigdy nie jest jednoznaczny – taki charakter usiłujemy mu przypisać my, którzy znamy siebie nie na podstawie czynów, zachowań, sytuacji ostatecznych, sprawdzających osobowość ludzką, lecz na podstawie gadania, ględźb o wszystkim i o niczym – jedynego narzędzia poznania. Wyda- wać by się mogło, że możliwość bluffu, kłamstwa, gry pozorów, spotęgowana jeszcze przez założoną konwencjonalność języka, kompromituje ten sposób ostatecznie. Czasy jednak nie obfitują w zdarzenia godne tych cech charakteru, które nie wymagają werbalnego potwier- dzenia – trzeba się zatem czegoś trzymać – środki pomocnicze stają się narzędziem jedynym. Nie ma sytuacji bardziej bałamutnej. On wydaje jej się sympatyczny, wesoły, tryskający ży- ciem, ja mniejsza o to, kim jestem w jej oczach, ważne, że materiał do takiej czy innej oceny stanowią te wszystkie słowa, które przy niej wypowiedziałem. Pod tym względem przypomi- namy skazane tylko na dialog postaci ze słuchowisk radiowych. Fizyczna osobowość i jej zachowanie nie są istotne, nie mają pola do działania. Pozostaje trzepanie językiem, budowa- nie światów, które są tylko wyobrażeniami o świecie, poznawanie ludzi, którzy są tylko cie- niami rzeczywistych ludzi, poznawanie siebie... Słowa, kłamstwa, pozory, półprawdy, do- mniemania, a gdzieś na dnie tego słownego potoku ukryte przekonanie, że to jednak nie to, nie to. Problem do przemyślenia – przyczyna tkwi w charakterze historycznej chwili czy bli- żej, w nas samych. Muszę do tego wrócić przy najbliższej okazji, zapisać to w możliwie upo- rządkowany sposób. Trzeba będzie wrócić myślą, niedługo. Czuł, że krąży wokół spraw ważnych, istotnych dla zrozumienia nie tylko jego własnej nieufności wobec tych wartości, które powinien nieść ze sobą język, nieufności wobec dekla- racji, sloganów, haseł, programów i czynów polegających na mówieniu, na niczym innym. Nie potrafił jednak wyciągnąć wniosków z nie dość klarownego wywodu, omijał myśl, prze- cinającą paradoks, który sobie uświadomił, jakby obawiał się konsekwencji, jakie mogła spowodować. Te delikatne zabiegi zniechęciły go szybko, zrejterował, zadowolił się obietnicą powrotu do tych problemów. Zrejterował dosłownie – poczuł tak gwałtowną potrzebę, że nie zważając na śmieszność sytuacji, przeprosił Ankę i pomknął między lewobrzeżne zabudowania ulicy. Załatwił się pod zmurszałym, zasłoniętym przed ludzkimi oczyma płotem – ulga, którą poczuł, zrekompenso- wała zaledwie część trudu, z jakim znalazł ten zakątek. Wracał wolniej, niż może należało, nie miał jednak ochoty doganiać ich, trudzić nóg for- sownym marszem. Zaczynał zresztą żałować decyzji, która przywiązała go na ten wieczór do gromadki Genka. Wiedział, czego się można po nich spodziewać, a ta wiedza nie zawierała nic nęcącego – garść komunałów, ubiegłowiecznych póz i radosnych uśmiechów. Mógł prze- cież spędzić ten czas zupełnie inaczej... Długi spacer nad rzekę z interesującą go coraz bardziej dziewczyną, upalny wieczór, szum rzeki, subtelna i niepowtarzalna atmosfera nawiązującego się między nimi porozumienia, po- całunek na chybotliwej kładce, księ – życ, księ – życ, księ – życ, księ – księ – życ – życ – 55 Nie zdążył nasycić się wspaniałością tej wizji – popchnięty mocno potknął się i upadł roz- bijając dłonie o bruk. Zerwał się zaraz, poczerwieniały z wściekłości. Kilka metrów od niego stał niewysoki wyrostek, uśmiechający się bezczelnie i spoglądający z odrobiną niepokoju na dwóch mężczyzn opartych o ścianę domu. Żadne słowo, nawet przekleństwo nie pasowało do tej sytuacji, chrząknął więc tylko i ocierając ręce o spodnie zrobił parę kroków w kierunku Małego. Byku odskoczył od ściany: – Te, chojrak, dziecko chcesz bić? Scena nabrała ruchu – Ringo, żując głupawy uśmieszek, zaszedł Wiktora z lewej strony. Mały, pozbywszy się już początkowej niepewności, chichotał podniecony sytuacją. Wiktor zdawał sobie sprawę, że nie ma szans, któryś z nich zada ostatni cios, nawet ten szczeniak zdolny jest to zrobić. Więc kopnąć najbliższego i uciec? Albo uciec od razu? Powstrzymywała go jednak pulsująca ciągle wściekłość na tych człowieczków chcą- cych się zabawić jego kosztem. – No! – pochylił się Byku do ciosu głową – no, spróbuj go tknąć jednym palcem albo pa- znokciem. – Muśnij go tylko – dopowiedział, sepleniąc, Ringo. – No! – pisnął Mały. Obezwładniło go na moment uczucie poniżającej bezradności, przeświadczenie, że tamci mają dostateczną przewagę, by każdą jego reakcję uczynić śmieszną manifestacją, pustym gestem bez znaczenia. Mógł się wprawdzie odwrócić do nich plecami i odejść, ścigany praw- dopodobnie tylko kpinami i obelgami, odejść pośpiesznym krokiem, jak to robili ludzie prze- chodzący obok, rzucający krótkie spojrzenia na rozgrywającą się scenę i przynaglający kroku wraz z błyskiem zrozumienia. Mógł stchórzyć, bo taka możliwość była także w regułach gry. Ich by to chyba zadowoliło. Wybrał gest, wiedziony bynajmniej nie refleksem rycerskich na- kazów, jakich w jego literackiej wyobraźni znalazłoby się sporo, lecz pierwszą i dominującą potrzebą podsuwaną mu przez wściekłość i oburzenie. Najbardziej obawiał się Byka, spotkał już parokrotnie takich szerokich w barach kurdupli bijących głową, mógł się więc przekonać, że na swój żołądek nie może liczyć. Skoczył z naj- wyższą chyżością w prawo, zamachnął się na nadlatującego z lewej strony Ringa i zanim, poczuł bezwład opadającego ramienia, dał ogromnego susa na chodnik i pognał w górę ulicz- ki. Rzucili się za nim, ale po kilkudziesięciu metrach zrezygnowali widząc, że oddala się co- raz bardziej. Biegł po raz drugi tego dnia sprinterskim, tamującym oddech galopem. Słyszał coś niecoś o honorowych ucieczkach, które tylko wtedy świadczą o szlachetności duszy, gdy są udane, biegł zatem najszybciej, jak tylko potrafił, pulsowanie krwi w skroniach biorąc za tupot tamtych. Zwolnił dopiero widząc w niedalekiej odległości plecy Aktora i Jolki. Obejrzał się z niepokojem – strzępy czarnej waty migały mu przed oczami. Skrót per- spektywy, wnętrze mieszkania ukazane niczym w gwałtownym najeździe filmowej kamery: tiulowe firanki w oknie, stół, ściana zawieszona obrazkami. Trenuj, stary, trenuj, na olimpiadę może jeszcze zdążysz – krzyknął rudawy chłopczyk, przewieszony przez parapet, i uciekł w głąb pokoju. Wiktor uśmiechnął się słabiej, niż pragnął, dopiero teraz poczuł zmęczenie. Sa- pał głośno, tarł o spodnie obolałe dłonie. Po chwili ruszył wolno dalej na zesztywniałych od niedawnego wysiłku nogach. Nie chcąc się narażać na kłopotliwe pytania odwlekał spotkanie z kroczącą przed nim parą. Starał się uspokoić jak najszybciej, zetrzeć z twarzy ślady niedawnej emocji, ale czuł w dalszym ciągu, jak serce łomocze gwałtownie, jak dygocą mięśnie nóg, jak skóra na dłoniach piecze igiełka- mi bólu. Oglądał się co jakiś czas niespokojnie, ale nikt go nie ścigał. Całą tę historię można by uznać za idiotyczny i nieważny incydent, gdyby nie tkwiące w świadomości świeże piętno upokorzenia. Był w sytuacji, z której każde wyjście było złe, połowiczne, niegodne. Wybrał jedną z możliwości cząstkowych, uciekł wykorzystując chwilę zaskoczenia i walory swoich 56 nóg. Jednak uciekł, zwiał jak współwinny. Podjął reguły, które mu narzucono, zamiast im się przeciwstawić, choćby wydawało się to nierozsądne i bezcelowe. Nie miał teraz czasu na rozmyślania. Koszula Aktora znikła na chwilę za rogiem, a gdy zobaczył ją znowu, była już w otoczeniu gromadki innych koszul, papuzich, ceglastych, sza- rych, zielonych, a także sukienek w kwiaty, w paski, swetrów w jelenie i geometryczne wzo- ry. – Noo! – krzyknął Genek – chodźże prędzej, myśleliśmy, że się zgubiłeś. Uśmiechnął się prawie swobodnie, chciał coś powiedzieć wyjaśniająco, ale zamilkł po pierwszym słowie – nikt nie potrzebował jego tłumaczeń. Wchodzili. Nie było tu już neonu, lecz okopcony kurzem szyld „Rycerska”. Dwa wysokie schodki wiodły do wnętrza sieni, na końcu której znajdowały się właściwe drzwi. Po chichotliwych, pełnych żartobliwych ukłonów, pisków i poszturchiwań celebracjach przy wejściu, znaleźli się w dużej sali zagraconej przysadzistymi stolikami i stołkami, a przede wszystkim potężnym korpusem secesyjnego bufetu. W przeciwległej ścianie widniało przejście do następnego po- mieszczenia, dobiegała stamtąd muzyka. Usiedli w kącie, zaraz obok ogromnych okien. Ge- nek uparł się, żeby wszyscy siedzieli razem, więc panowie wiejskim zwyczajem zsuwać za- częli ciężkie stoliki i ustawiać krzesła wokół w ten sposób powstałego stołu. Zasiedli hałaśliwie: Wiktor koło Aktora, Aktor koło Jolki, Jolka między Aktorem i broda- tym plastykiem, plastyk brodaty przy Ewie, Ewa obok Dziennikarza, Dziennikarz przy żonie Dziennikarza, Genek koło Hanki, żona koło męża, mały malarz obok Albina, Albin koło An- ki, Anka obok Albina, Wiktor obok Anki... Sadowili się, mówili trochę, rozglądali wkoło, próbowali dowcipów, wszystko to odby- wało się jednak jakby zastępczo, z tą bylejakością i rozprężeniem, jakie wprowadza zazwy- czaj oczekiwanie na rzeczy i zdarzenia naprawdę ważne, a w każdym razie warte czekania. Ten przygasły i, by tak rzec, znieruchomiały nastrój podkreślała przyroda za oknem. Ponad dachami najniższych, parterowych domów ukazał się skrawek czerwonej kuli wiszącej maje- statycznie nad horyzontem. Pejzaż za szybą był jeszcze wyraźny, lecz powoli wszystko oble- kało się szarością, kontury kamieniczek uwydatniały się, miejsca frontonów, drzwi, ścian i okien zamieniając w ciemną, nieregularną plamę, rozświetloną gdzieniegdzie mdłym bla- skiem elektrycznych żarówek. Ludzie spacerujący ulicą mieli nienaturalnie jasne, widmowe twarze. Zniknęli zresztą wkrótce, gdyż wzmocnione w sali światło unicestwiało obraz za szy- bą, rozkładało go do zbioru ruchomych i nieruchomych, jasnych i ciemnych punktów. Genek przeprosił wszystkich na chwilę i podszedł do bufetu. Zaraz po jego powrocie stuk- nęły o blat stołu dna trzech butelek z żółtawą zawartością. Grubas w białym fartuchu przy- niósł kieliszki – przyjęcie rozpoczęte. Powstał Dziennikarz z uniesionym wysoko kielichem. – Szanowni zgromadzeni, krótko a treściwie mówiąc, proponuję wypić za pomyślność ze- społu i za dalsze sukcesy. Znów śmiechy, uśmiechy, ukłonów wymienianie, stukanie szkła, bulgotanie gardeł. Śmierdząca wódka wykrzywiała twarze w krótkich, mimowolnych grymasach obrzydzenia. Potem już nie wstawali, pili coraz bardziej przywiązani do krzeseł, ożywieni, napełnieni sztuczną energią. – Za wielkiego Czechowa, za przyjaźń artystów dozgonną, za zdrowie dam, pań, panienek, dziewczyn, dzierlatek i smarkul, za to, tamto, owo – Ogarnął wzrokiem rozkrzyczane stadko: Hanka przysłuchuje się rozmowie Genka z Dziennikarzem, szybkie, badawcze spojrzenia poprzez stół, czyżby tamta uwaga była tylko pozorem, cząstką roli rozumnej współtowarzyszki życia Genka? Cóż bardziej interesującego, on? Nie przesadzajmy, to ta mała tak ją intryguje, Anka maczająca wargi w kieliszku, skon- 57 sternowana nową sytuacją, i mnogością nieznanych ludzi, Albin próbuje ją zachęcić do picia, nie rezygnuje mimo jej wyraźnego oporu, wie, jak wiedzą wszyscy, że po kilku następnych łykach zniknie wstręt i resztki skrupułów. Słowa padające wokół nie absorbowały uwagi, nie miał ochoty brać udziału w pinpongowej rozgrywce paradoksów i sofistycznych racji, jaka toczyła się naprzeciwko. Wolał pozycję beztroskiego obserwatora, widza zajętego bardziej własnymi myślami niż widowiskiem. Potrącił przez nieuwagę stół, zachybotała wódka w stojącym przed nim kieliszku. Jednoczesne przypomnienie smaku i zapachu alkoholu wywo- łało w nim odruch wstrętu. Odkleił dłoń, palec po palcu, od lepkiej powierzchni szkła, osuszył ją serwetką. Tak więc moje postanowienia tyle są warte, co kieliszek tego parszywego płynu. Siedzę tutaj zadowolony z siebie i z tak zwanego uroku chwili, chłepczę wódę, uśmiecham się wcale nie złośliwie, mówię układne słówka, w których ani cienia szyderstwa, rżę razem z innymi, pocę się, gapię bezmyślnie... Krzesło jest wygodne, umiejętne siedzenie pozwala zneutralizo- wać zmęczenie mięśni, zapomnieć o uporczywym bólu nogi. Senność może wkrótce nadej- dzie i będzie to najlepsza pointa stanu, w jaki pogrążam się z własnej woli, z własnego leni- stwa, a pewno i tchórzostwa. Ciągle stać mnie tylko na uniki, kompromisy i półśrodki, waha- nia i obawy, w najlepszym razie na beznamiętność. Oślep gnasz we własne próchno, kto to powiedział? Zresztą czy to nie zabawne – wpakował się w sytuację, której właśnie chciał uniknąć, mało tego, przyczynił się do jej powstania, był jednym z głównych aranżerów. Nie powinien był przychodzić tu w ogóle, a jeśli przyjść, to bez Anki. Teraz widać, że to był błąd, z gatunku śmiesznych raczej niż ważnych, ale błąd. Mało go wprawdzie obchodzi, co oni o tym myślą, ale faktem jest, że ten węzełek, który chciał rozsupłać, zagmatwał się jeszcze bardziej. Ona może to potraktować jako wyzwanie albo demonstrację. Miałaby trochę słuszności, bo czyż miesiąc temu odważyłbym się w podobnej sytuacji przyprowadzić ze sobą dziewczynę, ale miałaby tę słuszność właśnie miesiąc temu, teraz ani mi w głowie demonstracje, drama- tyczne sceny, itepe... było coś takiego jeszcze w zamku, mała próbka aktorstwa, pozy, książ- kowej stylizacji, w zamku, ale nie tutaj. Mam już dość takich wygłupów i dziecinady. Także głupiej wiary w słowa, bo tam, wcześniej, chodziło mi w gruncie rzeczy o oratorski popis, o wypróbowanie kabotyńskich możliwości w tym zakresie. Nie mam ochoty na przypominanie tych niezrealizowanych możliwości, projektowana długo rozmowa nie powinna się już odbyć – uśpiłem w sobie moce, które mnie do niej popychały. Uspokojenie – najlepsze słowo na określenie myślowego klimatu odnalezionego po długim błądzeniu i bezskutecznej szarpaninie. Bez niepotrzebnej afektacji sięgnąć mogę do źródeł swego obecnego położenia, zastanowić się nad wszystkim od nowa albo nawet przy pomocy Freuda pogrzebać w dzieciństwie, a nuż jakaś zapomniana rewelacja wyjaśni rzecz najlepiej. Tylko że tutaj niełatwo będzie to zrobić. Szybkie, taksujące spojrzenia. Musiała odczuć obecność Anki jak obelgę, nie bądźmy naiwni, na pewno tak to zrozumiała. Kiedy skojarzyła istnienie nieznajomej dziewczyny z jego zachowaniem – dopiero przy stole czy już wcześniej, w drodze do knajpy? To zresztą nieważne. Byle obyło się bez histerii, bo tego typu sceny mo- gły zohydzić nawet to, co z tej historii postanowił zachować w pamięci. Należy wszystko rozegrać spokojnie, rzeczowo, jednym słowem, kulturalnie. To biedactwo obok mnie nie podejrzewa nawet, w jaką sytuację mimowolnie się wplątało. Jest trochę nadąsana, istotnie, nie jest chyba przyzwyczajona do tak obcesowego traktowania, ale, kto wie, może jej się akurat podoba naturalność czy, jak kto chce, obojętność, z jaką zo- stała przyjęta. Ciepłe, zdezorientowane zwierzątko. Miesiąc temu nie dziwiłbym się badaw- czym spojrzeniom Hanki – obiekt tych spojrzeń jest rzeczywiście uroczy, nawet w alkoholo- wym grymasie. Niepotrzebnie ją tu jednak przyciągnąłem. 58 Powodowany czymś w rodzaju wyrzutów sumienia spytał Ankę, jak się czuje w tym no- wym otoczeniu. Odpowiedziała z tak radosnym wyrazem twarzy, że nie zrozumiał nawet, co mówiła, uświadomił sobie tylko, że czekała na to pytanie, a właściwie na dźwięk jego głosu. Nie powinienem jej pozwalać pić, pozwalać, hm, zasugerować, żeby nie... Musiał zrezygnować z dialogu, który miałby teraz ochotę usłyszeć – nad wszystkim zapa- nował głos Dziennikarza. – Może nie potrafię w słowach dość ostrożnych i jednoznacznych wyrazić myśli nurtującej mnie od chwili obejrzenia spektaklu, pewnej obawy, którą wypowiadam właściwie wbrew sobie, bo mnie się to przedstawienie, jak już parę razy mówiłem, bardzo podobało, no, olśnio- ny nim byłem, wręcz olśniony. Jednakże powtarzając sobie w pamięci co ciekawsze frag- menty, przypominając inscenizacyjne szczegóły zastanawiałem się, jak zareaguje na te wszystkie pomysły najnormalniejszy widz, czy nie poczuje się oszukany, powiedzmy nawet śmielej, wykpiony. Sala tutaj reagowała wprawdzie dość żywo, ale pośród publiczności było sporo osób profesjonalnie zajmujących się sztuką, w tym także teatrem. Może się mylę w tej sugestii, ale to nie jest chyba tylko moja obawa. Genek nie odpowiedział od razu, przeczekał chwilę najwyższego wysiłku oczekiwania na twarzy Dziennikarza i zaczął mówić, gdy okulary tamtego przestały się ślizgać po nosie, pod- rywane nerwową ręką. Rozpoczął jednak niefortunnie, gdyż w tym samym momencie Jolka z przejęciem paplać zaczęła o niezwykłej, nieprzeciętnej i jakże miłej popularności, jaką ich teatr cieszy się w niektórych środowiskach, na przykład ostatnio mieli występ w jednostce wojskowej, kiedy indziej zaś w fabryce papuci – mówili przez pewien czas wspólnie, aż on umilkł przypatrując jej się z pobłażliwym uśmieszkiem – kiedy wyczerpała swe chichotliwe zachwyty, powrócił do tych słów, które przedtem zmieszały się z paplaniem Jolki. – Jak w filozofii Kanta sfera wolności podważa nagle i niespodziewanie fatalistyczny de- terminizm, rozcinając cały system na dwoje, na ledwie przystające do siebie połówki, tak w moich wyobrażeniach o teatrze specyficzne rozumienie roli twórcy z jednej, a widza z drugiej strony, stwarzają sytuację podobną, równie nabrzmiałą. Rola widza w poczynaniach do niego przecież adresowanego teatru nie ulega wątpliwości, to nieobecne medium cudzych gustów i cudzych reakcji zauważalne jest w każdej próbie, w każdym pomyśle inscenizacyjnym. Jest to pierwszy cenzor, najokrutniejszy może, bo odrzucający bez skrupułów każde zamierzenie niebanalne, nowatorskie, każdy eksperyment. Widz uczestniczący w przedstawieniu jest czę- stokroć mniej wymagający i mniej surowy od tej wyimaginowanej postaci, którą reżyser za- zwyczaj bierze pod uwagę. Schlebianie bardzo typowym i tradycjonalistycznym gustom to nic innego jak porażka, regres, złamanie szpady przed walką czy jakby to jeszcze można róż- norako nazwać. Nie ruszylibyśmy wtedy z miejsca w żaden sposób. Dlatego staram się inge- rencję tego cichego cenzora ograniczyć do minimum albo wyeliminować w ogóle. Dla mnie jako twórcy najważniejszy jestem ja sam jako twórca. To, co robię, może zyskać aprobatę lub nie, ale w, żadnym wypadku dezaprobata nie powinna mnie do czegokolwiek zabowiązywać. Mówiąc inaczej, to, co robię, jest dobre, bo to robię. – Ależ to odważne, co pan teraz mówi – podniecił się Dziennikarz. Genek nawet się nie uśmiechnął, kazał dalej z nieruchomą, poważną miną. – Widzi pan, historia teatru do tej pory pełna jest wspaniałych nazwisk, znaczących tytu- łów, całego tego literackiego bagażu, a przecież to nie dramatopisarze tworzą teatr, lecz w głównej mierze wybitni reżyserzy, scenografowie, aktorzy. Chodzi więc o podkreślenie roli rzeczywistych ludzi teatru, o to, by ich dorobek nie został zapoznany. Stąd może skłonność do form awangardowych, szokujących pospolite gusta, częstokroć ekstrawaganckich. W sumie jednak teatr ma obecnie przed sobą wielką szansę emancypacji od innych dziedzin sztuki i choćby z tego względu nie wolno nam ustępować z wytyczonej drogi i iść na takie czy inne ustępstwa. 59 – Znakomicie – wykrzyknął Albin – oto program, na który od dawna czekam, oto odpo- wiedź na samotniczy zew obijający się o uszy głuchych. Toż to wszystko pachnie zakurzoną moderną, w której istnienie nikt już dzisiaj nie wierzy, sztuką dla sztuki, twórczością dla gro- na wybranych, sprzęgniętych wspólną nienawiścią do widza. To, co robię, jest dobre, bo to robię – mocno powiedziane, ale to może być prawda. Taki jest w ogóle sens wszelkiej twór- czości, inaczej, bez tego zbawczego przekonania i wiary, choćby samobójczej, we własne siły, lepiej się zająć ogrodnictwem albo uszczęśliwiać ludzi w jakikolwiek inny sposób. Dziennikarz miał jednak dalej wątpliwości, uśmiechnął się nawet trochę ironicznie. – Ale kto mi w takiej sytuacji zagwarantuje, że owoc tego twórczego trudu będzie rzeczy- wiście udany, że nie padnę ofiarą oszustwa czy pomyłki? Genek wlepił w niego zmęczone oczy. – Nikt, absolutnie nikt nie jest w stanie tego zagwarantować i na tym cała rzecz polega. Chodzi o to, że uczestniczy pan w grze w charakterze partnera, nie widza. Ryzyko nasze jest wspólne, choć może nierównomiernie rozłożone. Ja prezentuję panu przedstawienie, aranżuję sceny, ustawiam aktorów, ale czynię to tak, by wywołać różne reakcje, żeby nie dopuścić do biernego patrzenia, do przyglądania się. Kontemplacja jest wrogiem teatru – teatr trzeba prze- żywać. Gdy mi się udaje ten cel osiągnąć, mogę mówić o powodzeniu, sukces jest jednak nieporównanie dalej. Byłaby nim sytuacja jakiegoś wspólnego transu myślowego między ak- torami i widownią, zespolenie, które nadałoby jedność każdej inscenizacji. Cóż, są to ciągłe ideały, nieosiągalne, dalekie. Na razie niech wystarczy, że wytyczają drogę, na którą wkro- czyliśmy. Oczywiście nic tutaj od razu się nie osiąga. Tak założone cele wymagałyby raczej grupki widzów stale związanych z zespołem niż szerokiego audytorium, co w naszej sytuacji jest niemożliwe. Masa tych słów sunie ku Wiktorowi, drażnią go, irytują, chciałby się im sprzeciwić, krzyknąć, że to wszystko bzdury, ubiegłowieczne bzdury, lecz one go przytłaczają, obsiadają tak szczelnie, że czuje się jak mucha na lepie. – Czyli jest to koncepcja sztuki elitarnej. – Jak pan sobie życzy, ja się takich straszaków nie boję. Ci, którzy rozprawiając o teatrze zbyt wiele mówią o społeczeństwie lub o polityce i tworzą zgodnie z pewną ideą społeczeń- stwa lub polityki, czynią więcej szkody niż pożytku. Teatr nie rodzi się przecież z harmonii: repertuar – widz – inscenizacja – tylko z różnic. Popularność i powodzenie to są terminy, któ- re trzeba wykreślić z kalendarzyka naszych pragnień, nie mają tu one nic do roboty. Sama idea jest zbyt piękna i ważna, żeby adoracja miała jej w czymś pomóc. Sztuka prawdziwa potrafi się bronić sama, zresztą gusta masowe są mętne nawet dla tych, którzy nimi straszą. Zawsze można podejrzewać, że statystycznemu widzowi bardziej się spodoba podkasana ope- retka o przygodach indyjskich arystokratów czy swojskich szansonistek niż Szekspir. My nie mamy prawa tym się przejmować. Tworzyć przede wszystkim, a czas i tak nas usprawiedli- wi... albo i nie, każdemu wedle zasług, wedle zasług. Dziennikarz przestał się opierać, stwierdził, że przecież ta rozmowa nie ma charakteru sprzeczki, on nie wysuwa przeciwstawnych racji, nic podobnego, chciał się tylko zorientować w rozległości koncepcji twórcy teatru, ale bez złośliwych intencji, bo jeśli już stawać po czy- jejś stronie, to jego, Dziennikarza, miejsce jest właśnie przy nich, tak, nowatorstwo trzeba cenić, wspomagać choćby duchowo, jednym słowem, popierać. Dlatego toaścik wnieść pro- ponuje: – Za sztukę wolną od nacisku gminu, za dusz bratnich złączenie, za nieokiełznany żywot twórczy, za wieczną młodość, za każde słowo przelane na papier. Seplenioną półgłosem litanię zagłuszyły krzyki, śmiech chóralny, szurgotanie krzeseł. Wypili, skrzywili twarze, chlebem zakąsili, wymienili opinie, poczynili uwagi, zawahali się chwilkę, znów zachichotali gromadnie, krzesłami jeszcze raz szurnęli i ruszyli do drugiej sali, dudniącej dźwiękami saksofonów i tupotaniem tańczących. Albin z Anką, Genek z żoną 60 Dziennikarza, Hanka z Dziennikarzem, brodaty malarz z Jolką, Ewa z małym malarzem. Za- wirowały spódnicami panie, panowie koszule i spodnie poprawili – w lansadach, podskokach i półprzysiadach sunęli między stolikami. Wiktor pozostał przy stoliku nie z przekory czy z chęci zamanifestowania sprzeciwu wo- bec czegokolwiek, lecz z tej prostej przyczyny, że tańczył bardzo słabo, a co z tego wynika, bez przyjemności. Dostateczna ilość mężczyzn uwalniała go od towarzyskiego obowiązku, który zawsze odczuwał jako niedogodność. Skonstatował ten fakt nie bez ulgi, mając w pa- mięci po wielokroć przeżywane chwile, gdy liczącemu na spokój i szczęśliwy zbieg okolicz- ności przypadała znienacka osamotniona dziewczyna, chętna zazwyczaj do szczebiotania i pląsów. Teraz był sam. Był sam, dopóki przez mętne szkło opróżnionej butelki nie dostrzegł pochylonego nad stołem Aktora. – Ooo, czyliż się pomylę, jeśli stwierdzę, że pijemy tutaj, no, raczej zostaliśmy tutaj z po- dobnych przyczyn, dla podobnych dziewczyn, tfu, wyrwało mi się, a więc z podobnych przy- czyn? Zatem pijmy, bracie, póki ochota! – Przechylił kieliszek z kawaleryjską fantazją, moc- no, aż kropelki wódki rozprysły mu się po brodzie. – Selawi. Wiktor milczał patrząc na niego z obojętnością, ale w gruncie rzeczy był zły, że pozbawia się go chwili oczekiwanej i wyobrażonej już samotności. Jeszcze jeden dureń, pomyślał, w cierniowej koronie durniów. Opróżnił kieliszek trzymany od kilku sekund w ręku i z pełnym desperacji poczuciem, że znów działa wbrew sobie, wdał się w rozmowę z Aktorem. Tamten, rozparty łokciami na poplamionym stole, rozczulał się nad własnym losem. – Stary! Czy ty myślisz, że to jest normalne, gdy czujesz się jak szmata, jak zbity pies z powodu jednej prymitywnej dziwy, która cię opętała. Czy to jest normalne, pytam się, gdy ci się nie chce ręką ani nogą ruszyć, dopóki ona tego nie każe! Czy to jest normalne, powiedz? Gdyby mógł się teraz zobaczyć z zewnątrz, jak leży pyskiem niemal na lepkim blacie sto- łu, jak świńskim języczkiem podsadza wyskakujące z ust słowa, jak płynie mu wzdłuż palców strużka ciepłej wódki, zdjęłaby go chyba odraza do siebie. Czy to nie paradoksalne, że wize- runek świata każdego z nas jest nie dopełniony, niekompletny o tę jedną najważniejszą po- stać, zawiera naszych znajomych, przechodniów, tłumy ludzi przypadkowych, lecz nas sa- mych w nim brak. To jak puste krzesło na rodzinnej fotografii. Należałoby się właściwie z tego cieszyć, łatwiej sobie pozwolić na bezmyślność, brak autorefleksji, autoironii, zwykłego wstydu. W przeciwnym wypadku zbyt często musielibyśmy nienawidzić siebie samych, choć właściwie to też jest frazes – łatwiej przecież się przyzwyczaić do swej małości, podłości i wszelkich wad, niż te przywary znienawidzić. Ech, gdzież się kryją subtelności ludzkiej du- szy? W wypryskach śliny z każdym słowem, w tępych zakamarkach twarzy kołyszącej się naprzeciwko, w ciężkim, pełnym ostrego zapachu oddechu albo w nerwowo podskakujących palcach? Co mu mogę odpowiedzieć? Ja, którego gęba wykrzywiona alkoholem i niechęcią do wszystkiego niewiele się pewnie różni od tej pochylonej nad wilgotnym stołem. – Normalne. Aktor zatrzepotał na krześle jak ptak w sieci, wybałuszył oczy. – Normalne? Żartujesz chyba ze mnie. To jest absurd, dno, koniec paskudny, klęska. Żeby mnie ktoś takie rzeczy opowiadał, to bym nie uwierzył. A przecież to ja siedzę tutaj jak baran obłaskawiony, goniący za nią wzrokiem, gotowy na każde skinienie. Sparaliżowała mnie ze szczętem. W łóżku, rozumiesz, odgrywam się za to, ale cały dzień nie można przecież się obłapiać, nawet ochoty nie starczy. Nie krzyw się, nie krzyw, wiemy, jak jest. Ty, Witek, mo- żesz się krzywić, mędrkować, ale żebyś ty wiedział, jaka ona jest w łóżku. – Kto? – Co kto? Jolka. Bracie, wszystko można zaryzykować, żeby to mieć. Ja ci coś tylko opo- wiem, posłuchaj, kochany, nie opuszczaj przyjaciela w biedzie. Więc, proszę ciebie, wiesz, gdzie ją miałem ostatnio, nie zgadniesz, założę się, sam powiem, na cmentarzu, ha, ha, toreb- kę jej pod dupcię i gotowe, skonać można ze śmiechu. – Zakrztusił się chrapliwie i choć pró- 61 bował stłamsić ten bełkot, rechotał coraz głośniej. Wiktor spoglądał na niego tak, jak się pa- trzy na zwierzęta w zoo, z mieszaniną odrazy i ciekawości. Prymitywne bydlę! Nie chciał tej dość już obrzydliwej sytuacji przedłużać, toteż gdy Aktor zmęczony śmiechem mamrotać zaczął rytmicznie: po co mnie tak dręczy, po co – wstał zdecydowanym ruchem i, pochylając się głęboko, szepnął do ucha tamtego: – Może po to, żebyś choć raz pomyślał mózgiem, nie jajami, może po to! Zostawił pijanego Aktora i podszedł do bufetu, kupił paczkę papierosów, choć drugą led- wie napoczętą miał w kieszeni. Był to gest, którym chciał odwrócić uwagę od głupiego incy- dentu, przezwyciężyć rozdrażnienie. Przy okazji przeliczył pieniądze, jakie mu pozostały. Kilka zwilgotniałych i pomiętych banknotów, drobne monety, w sumie niewiele ponad setkę. Ta rewelacja znacznie szybciej pozwoliła pozbyć się tamtego wzburzenia niż zbędne gesty. Przez moment zastanawiał się, czy nie zgubił części wakacyjnego majątku, zwinięte w rulo- nik papierki mogły przecież wypaść z kieszeni przy lada jakim ruchu. Przeszukał kieszenie ponownie, ale już w trakcie tych gorączkowych czynności przypomnienie różnych wydatków w czasie podróży pozbawiło go złudzeń. Nie zmartwił się tym niespodziewanym odkryciem, zbyt często mu się przytrafiało, by nie miał się przyzwyczaić. Zachował nawet na takie okazje specyficzny rodzaj humoru, opty- mizm opierający się na założeniu, że świat oglądany z perspektywy pustych kieszeni prezen- tuje niezwykle interesujące, a nieosiągalne dla ludzi zasobnych w gotówkę, oblicze. Ten swoisty stoicyzm przydawał mu się najczęściej w końcu każdego miesiąca, gdy ze stypendium zostawały resztki, starczające na kupno dwóch tanich książek lub na kilka skrom- nych śniadań. Wtedy zaczynała się zajmująca gra o nieskomplikowanych regułach. Sposobów zdobycia pieniędzy było wiele, w ich mnogości i różnorodności kryła się wartość tej biegani- ny. Pisywał krótkie recenzje do czasopism, o których istnieniu mało kto wie, trzepał dywany w mieszkaniu afrykańskiego dyplomaty, statystował w filmach reklamowych, robił interesy z handlarzami rupieci, przeprowadzał remanenty w sklepach. Zawsze coś z tego zostawało oprócz paru groszy zarobku, jakiś zabawny epizod, czyjaś twarz, podsłuchana rozmowa, szczypta sarkazmu choćby. Wprawdzie ostatnio współpraca z panią Docent ratowała go w takich momentach, ale poglądów na te sprawy nie zmienił. Nie było to zresztą, tak często manifestowane w tym wieku, lekceważenie kwestii pieniężnej z czystej przekory i infantylnego w gruncie rzeczy buntu. Był za rozsądny, by dojść do tego rodzaju negacji, żeby ją osiągnąć, twierdził, trzeba być durniem nie tylko z pustą kieszenią, ale i z pustą głową albo też nabitym forsą snobem, trak- tującym taką ascezę jako egzotyczną przygodę. Jeśli rzeczywiście ma się coś do przeciwsta- wienia wartościom czysto materialnym, można to robić po pierwsze bez ostentacji i fanfar zwiastujących zazwyczaj mistyfikację, po drugie tak, by nie skłócić zbytnio tych dwóch po- rządków wartości. Inaczej mówiąc, warto mieć tylko tyle, by zaspokoić najważniejsze potrze- by, nie więcej – dostatek niszczy człowieka jak narkotyki. Zdawał sobie sprawę z tego, że dla większości ludzi taka postawa była równie nieosiągalna jak i te, którym się przeciwstawiał – tym wszakże nie musiał się przejmować. Nie musiał – przynajmniej jeszcze przez parę lat. Niewiele ponad setkę. Jak długo można za to żyć? Dzień, dwa. Można i znacznie dłużej, tym bardziej że pokój ma już opłacony na pięć dni. Czwartek, piątek, jak tu może wyglądać niedziela? Tan. Ruch. Muzyczka. Pot. Młody pianista wybijał lewą ręką ostinatowo rozłożone akordy boogie, prawą wystukiwał nieskomplikowaną melodię, którą podchwytywały saksofony, grubas przytulony do ustnika tenora podrygiwał śmiesznie, przytupywał, tarł co chwila lśniące policzki, jego partner 62 uzbrojony był w potężny saks – baryton budzący zachwyt gości – tylko blond czuprynę miał z Garry Mulligana – saksofon dudnił chrapliwie, zagłuszał melodię i gubił co chwilę rytm, ni- komu to nie przeszkadzało, irytować mogło najwyżej perkusistę, zmuszonego do rezygnacji z roli najgłośniejszego członka zespołu, grają artyści znani z radia, filmu, telewizji, a szczegól- nie z Łodzi, miejsce dla tańczących zapełnione było szczelnie, pary przepychały się, kręciły w kółko, poszturchiwały, ale uśmiechy nie znikały z twarzy, radość pęczniejąca z każdym kro- kiem posuwistym, z najdrobniejszym ruchem bioder, z łokci rozstawionych mozołem, boogie, boogie, kto zresztą wie, co to jest, rok nie rok, noga, noga, zgaga, pan, par, dons... Albin, nieco oszołomiony alkoholem, a przede wszystkim bliskością nieznajomej dziew- czyny, czuł się doskonale, podskakiwał w tańcu z werwą, o jaką sam by się wcześniej nie podejrzewał, mówiąc wielce obrazowym językiem, otworzyła się w nim tama wesołości, dowcipkował bez wytchnienia, gdy tylko jej głowa znalazła się blisko jego ust, próbował cza- rować gestem, dykcją, wymownymi jak propozycje spojrzeniami. Wszystko to odbywało się na granicy żakinady, wygłupu, nieobowiązującej zabawy, ale w końcu nie miałby nic prze- ciwko temu, żeby efektownie i bez zbytniego wysiłku sprzątnąć Wiktorowi dziewczynę sprzed nosa. O żadnych wyrzutach sumienia nie byłoby mowy, znali się nie od dziś, a w każ- dym razie wystarczająco długo, by tak błahe powody nie mogły zakłócić ich przyjaźni. Gra – myślał – w jaką się wplątujemy poznając jakąś interesującą osobę czy choćby tylko dobrze zbudowaną dziwkę, oferuje każdemu te same reguły, tę samą możliwość wygrania i porażki, zawładnięcia obcą osobowością i ukorzenia się przed jej niechęcią. Równie łatwo stać się partnerem w miłości, co obojętnie mijanym przechodniem. Przyczyny takiej czy innej decyzji są zwykle irracjonalne, umysły naszych braci i sióstr pracują bowiem dość sporadycz- nie i nigdy letnim wieczorem, ale głupotą byłaby rezygnacja z wyzyskania tych walorów, które mamy, lub o których mniemamy tylko, że są w naszym zasięgu. Ta dziewczyna jest zbyt interesująca, bym nie roztoczył przed nią pawiej elokwencji, nie próbował w chwilach zbliżenia dotykać jej piersi, nie usiłował przekonać sugestywnie tra- gicznymi lub błazeńskimi minami. Nie ma się co oszukiwać, gdyby sformułować jasno moje zamiary, należałoby powiedzieć: chcę się z tą dziewczyną przespać, tylko tyle. Dlaczego? No, podoba mi się, choć przypusz- czam, że jemu podoba się bardziej. Dość to bezwzględne i okrutne, powie jakiś zapóźniony w rozwoju moralista, ale hola, gra jest wszystkim dostępna, reguły identyczne, wszystko zależy od pomysłowości. Wyrzutów sumienia nie ma co wtykać w środek sprawy absorbującej głównie ciało. Moralność może w tej sytuacji robić jedynie złowrogie miny i straszyć dzieci jezuicką surowością, nikt nie weźmie jej zaleceń na serio, postawiony wobec możliwości wy- boru między moralną apatią a frywolną żądzą czynu, między bezdusznym ładem a miłym naturze niechlujstwem psychicznym, a wreszcie między nudą ascezy a widokiem młodego i ładnego ciała. Gwiżdżę, przez wrodzoną delikatność tylko gwiżdżę, na ślepe urojenia miesz- czańskiej moralności, mam w nosie jej cuchnące ciepełko, fajdam na tę wykwintną fasadę czcigodnego trupa... W tym momencie w myślach Albina pojawiło się coś na kształt znaku wyobrażającego już teraz skrót nie tyle graficzny co myślowy – olbrzymie i t d. zapanowało nad potokiem in- wektyw rzucanych na obiekt, którego obecność w rozmyślaniach na temat przyjętej wobec Anki taktyki była raczej niezrozumiała, jeśli do zrozumiałych przyczyn nie zaliczyć harcują- cych po mózgu bąbelków wódki. Zagapił się, zgubił krok i przez chwilę maj tał niezręcznie nogami po parkiecie, byłby się trochę tym speszył, gdyby nie niespodziewana pomoc orkiestry, która zmieniła rytm i nie przerywając gry rozpoczęła powolne, majestatyczne tango. Przygasły światła, bibułkowe de- 63 koracje zastygły nieruchomo nad głowami tańczących, olbrzymi saksofon wydawał z siebie tak duszne dźwięki, że atmosfera sali zgęstniała jeszcze bardziej. Postanowił wykorzystać tak intymny nastrój i przejąć inicjatywę. Jej pytanie, kilkunastosekundowa cisza, ponowne pyta- nie, znów bez odpowiedzi – moment, gdy wedle niego oczekiwanie osiągnęło punkt szczyto- wy, lekki ruch ręki przybliżający ją nieco i olśniewający fonicznymi walorami szept: – Pytasz o naturę związku, jaki mnie łączy z Wiktorem, ja ci odpowiem zdawkowo, wy- mijająco nieomal, bo nie jestem pewien, a nawet wątpię, czy taki typ przyjaźni może być zro- zumiany przez kobietę. Jeśli nie liczyć powiązań o podłożu seksualnym, które w takim wyda- niu każda kobieta powinna nienawidzić, inne formy męskich związków pojmowane są na ogół jako przymierza pełne surowego zrozumienia, pozbawione wielosłowia, bluffu, krótko mówiąc jako związki dwu osobowości o ograniczonej psychice i wrażliwości intelektualnej. Nasza przyjaźń, jeśli już użyć tego słowa, polega na czymś zupełnie innym. Żaden z nas nie rezygnuje z poglądów i zachowań, które, zdawać by się mogło, dwom wrogom są przezna- czone, nie sympatykom. A musisz wiedzieć, że różnimy się znacznie i to nie w drobiazgach, a właśnie w widzeniu spraw zasadniczych. Nie podzielając czyichś poglądów, można je prze- cież szanować. Ja mam skłonności do metafizyki, on do banalnego nieraz sensualizmu, ja mam poczucie humoru, on zaś jest niesłychanie rzeczowy, ja mam swoje gusta literackie, muzyczne, jakiekolwiek zresztą, on swoje, i tak dalej. Mimo tak znaczących różnic, a można by powiedzieć, dzięki nim właśnie, potrafimy dyskutować bez kłótni, sporne problemy roz- strzygać w spokoju. Oczywiście jest to obraz idealny, w rzeczywistości zdarzają się sytuacje zmącenia tej idylli jakimś niepotrzebnym słowem, gestem, czyimś uporem. Zachowujemy się wtedy jak niezwykle dżentelmeńscy dżentelmeni, zapominamy o incydencie i kropka. – A jeśli w grę wchodzi dziewczyna? Zwinął dłoń, którą przyciskał do pleców Anki i zza jej głowy obejrzał paznokcie. Ten manewr pozwolił mu objąć ją silniej, zupełnie wyraźnie czuł już teraz piersi i nogi partnerki. Rozprostował palce. – Wolna gra sił, wolny rynek, można powiedzieć. – I kto zwykle wygrywa? – Różnie. Czasami ja. Uśmiechnął się i nachylił ustami do jej szyi, lecz ta zamierzona pointa wypowiedzi nie udała mu się zbytnio, gdyż dłonie wsparte na jego ramionach usztywniły się i odepchnęły go lekko. – Za szybko starasz się pozbawić go szans. Pląs. Gwar. Zaduch. Tłok. Mógłby to być spacer na plażę, bosa bieganina po piachu, papieros w jakimś osamotnionym koszu, twarze rozjaśnione światłem zapałki, chrzęst ziaren pod stopami, słowa przytłumione, ciche jak złączone oddechy, potem powrót wolny w rytmie ledwie się sączącego czasu... Mogłaby to być żartobliwa rozmowa, idylla dzieciństwa, O cudownym mieczu i o tym jak Artur został królem, blade i nieciekawe wspominki, ale nie to byłoby ważne, ława pod arka- dami, gazety rozścielane na wilgotnych kamieniach, ruchy rąk coraz śmielsze, pocałunek jak przedłużenie rozmowy, śmiech, znowu słowa – przerwa w przyjaznym milczeniu... Mógłby to być łomot ślepej ćmy o żarówkę, którą starasz się wykręcić, stoisz na chwieją- cym się stołku, a ona podtrzymuje ci nogi, omal nie zwalacie się na podłogę razem z ćmą, żarówką i krzesłem, siano w jej włosach, iluzja wiejskich zalotów, a to dziura w poduszce, te, hm, cykające, świerszcze, tak... Panie, pan stoisz jak słup, kamień, sól, zawalidroga, poeta, baran, kiep, Nabuchodonozor, panie, pana, panu, pan... 64 Przyglądał się z niepewną miną wirującemu wolno tłumowi, w rozbawionej gromadzie był intruzem, a w najlepszym wypadku gapiem z gatunku tych, którzy tarasują drzwi i podpierają ściany na wiejskich zabawach. Regularne, zgodne z rytmem tanga ruchy tancerzy przywo- dziły na myśl olbrzymie, poruszane spokojnym oddechem płuca. Uśmiechnął się do tego na- turalistycznego porównania i tym przypadkowym gestem zapoczątkował wieloznaczną scen- kę, która nasunęła mu wprawdzie pewien pomysł, ale i zniechęciła do dalszych obserwacji: Anka pokiwała mu wesoło znad karku Albina, a gdy próbował zneutralizować nieporozumie- nie odwróceniem wzroku, natknął się na znacząco uśmiechniętą twarz Dziennikarza, również odpowiadającego na jego grymas – a więc dolna warga nieco opuszczona, usta rozchylone aż do czubków zębów, napięta krągłość policzków, dołeczek w lewym, nadający całości tak do- broduszny wyraz, że nawet okulary nie potrafią psuć tej harmonii, łagodzą swe kontury, nie- poradnieją wypukłościami soczewek, sympatyciutyciuśnieją! Można by pomyśleć, że te zdawkowe uśmieszki istnieją poza twarzami, wiszą gdzieś obok, bujają w dusznym powietrzu w oczekiwaniu na moment swej użyteczności, przeżywają go, a potem odklejają się znowu i pędzą własne życie nad głowami, które je od czasu do czasu za- trudniają. Niezły pomysł – temat, dajmy na to na scenariusz filmu rysunkowego. Pokazać na przykład człowieka (kilka schematycznych kresek i kółko w miejscu głowy) pozbawionego tego uśmiechu – pasożyta, którego noszą ze sobą wszyscy, pokazać, jak jest obserwowany, podejrzewany, osaczony i zaszczuty przez gromadę niby – przyjaciół. Albo jeszcze lepiej tego człowieka zagrałby żywy aktor, a ze schematycznych kresek składaliby się jego prześladow- cy. Metafora byłaby dzięki temu bardziej przejrzysta, zrozumiała dla każdego. Trochę to czuć tanią symboliką, ale pomysł nie jest najgorszy. Gdyby go przemyśleć, przetrawić, tytuł jakiś niesztampowy wynaleźć... może to będzie pierwszy krok, pierwsza sposobność wyjścia z im- pasu? Postanowił zapisać te refleksje, by nie przepadły w pamięci. Znalazł w kieszeni króciutki ołówek, lecz po kartkę zmuszony był pójść do stolika. Minąwszy wiele krzeseł, stołów, ludzi i butelek znalazł się w kącie pierwszej sali. Na tle jaskrawożółtej zasłony, zakrywającej okno, głowa Aktora kiwała się jakby wprawiana w ruch niewidocznymi sznureczkami. Genek z Hanką siedzieli naprzeciwko, natrząsając się z żałosnej miny tamtego. Zbliżył się z pewnym wahaniem, wcale nie miał zamiaru prowokować takich spotkań, ale skoro podszedł już tak blisko, no, trudno. Próbował zachowywać się tak, jakby ich wcale nie było, usiadł w milcze- niu obok Genka i ściągnąwszy ze stołu plik serwetek, zaczął na nich gryzmolić koślawe zda- nia. Zdołał zanotować tylko kilka słów... – Jak duch się zjawiasz przy nas – zauważył przyjaźnie Genek – co ty tam piszesz, bracie? – Notuję pewne myśli, tak sobie, z nudów. Hanka wychyliła się zza pleców męża. – Z nudów? Genek fuknął bagatelizująco: – Nie przesadzaj, już ja ci mogę wskazać najbliższe i najprostsze źródło tego znudzenia – pół kieliszka za dużo, ćwierć, łyk może wypiłeś za dużo, by być zupełnie trzeźwym i tak sa- mo kieliszek, ćwierć kieliszka, łyk wódki za mało, żeby być zalanym i nie myśleć o głup- stwach, czyli o principiach. Jesteś akurat w środku między tymi przeciwstawnymi możliwo- ściami i to cię tak wykoślawia. – Skoro się nudzisz, to może zatańczysz ze mną? – To propozycja – powiedział Genek – nie odmawiaj, bo jej się takie chwile nieczęsto zda- rzają. – A ja? – ożywił się nagle Aktor, wpatrujący się dotąd bezmyślnie w refleks własnej twa- rzy na szkle butelki – następny kawałek mnie obiecałaś. 65 Gdy jednak zaczęła mu tłumaczyć, że nie ma żadnej sprzeczności między tamtą obietnicą, a ostatnimi jej słowami, bo czy to nie wszystko jedno, czy zatańczy z nim teraz, czy później, po nagłym ożywieniu nie zostało śladu. Zgodził się na nią apatycznie i ułożywszy na powrót głowę w koszyczku obu dłoni, kontemplował dalej wyłupiaste ślepka i pyzate gęby patrzące ze szklanej wypukłości półlitrówki. – Jest zupełnie zalany, nie potrafi chyba stać prosto, a cóż dopiero tańczyć. Pewnie wy- wróciłby mnie od razu. Aktor nie reagował na te słowa, nie słyszał ich zajęty sobą, otępiały, zagłębiony w trapiącą go obsesję. – Ja też nie tańczę najlepiej – powiedział Wiktor zaniepokojony ostatnią uwagą Hanki, je- go umiejętności taneczne niewiele wykraczały ponad to, czego dokonać mógł na parkiecie człowiek pijany. – Wiem, nie musisz mnie ostrzegać. Genek jowialnym i pełnym udawanego zniecierpli- wienia gestem ujął jego rękę i położył ją na dłoni Hanki. – Idźcie już, idźcie, nie sprzeczajcie się, nie krygujcie o byle drobiazg, tańczcie, weselcie się, a ja też się nudzić nie będę. – Przesunął się z krzesłem nieco do tyłu, aby lepiej ich wi- dzieć. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. ...albo bohaterem uczynić człowieka, który tę maskę przyczepioną miałby na stałe, byłoby to dla niego takie samo przekleństwo jak jej brak, uśmiech przyszyty nieodwracalnie byłby niezauważalny w sytuacjach zwykłych, ta przywara stałaby się widoczna dopiero w chwilach wyjątkowych, dajmy na to intymnych, co jeszcze bardziej komplikowałoby położenie tego człowieka, choć jednocześnie dawałoby mu szansę ukrycia owego kalectwa, a nawet uczynie- nia go wzorem do naśladowania, obiektem egzaltacji, może kultu, historia zna przecież takie wypadki. Gest, który jemu mógł się wydawać kiedy indziej drwiący, jej zaś obraźliwy, był teraz tyl- ko śmieszny. Ręka, która zetknęła ich dłonie, należała do kogoś, kto nie przeczuwał nawet, jaką rolę przyszło mu grać w tej trzyosobowej farsie. I ona chyba dostrzegła idiotyczną sym- bolikę tej sceny, gdyż wysunęła szybko dłoń spod dłoni Wiktora i nie patrząc na niego ruszyła w kierunku huczącej muzyką sali. Albin nie miał zamiaru wracać do stolika. W przerwie, która nastąpiła po kilkunastu mi- nutach tańczenia, pociągnął Ankę pod otwarte okno i z satysfakcją wdychając łagodne po- wietrze mówił, plótł i deklamował z taką emfazą, jakby przede wszystkim fascynował go sam proces mówienia, nie jego treść. Nie był jednak z siebie zadowolony, improwizował bowiem jak rutynowany, lecz niezbyt błyskotliwy aktor, miał świadomość tego, że nie potrafi przy- pomnieć urokliwości i siły niedostępnych mu w tej chwili słów, że skazany jest na frazesy, zamaskowane banały i komplementy bez znaczenia. Wiedział, że to wódka i spowodowane przez nią podniecenie płacze mu język i podsuwa sztywne, śmierdzące gazetową farbą for- muły. Nadziei jednak nie tracił – ciągle jeszcze ta dziewczyna mogła być jego. W gruncie rzeczy niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, jak magiczną, pierwotną niemal moc mogą mieć pewne specjalnie nagromadzone, zestawione i wypowiedziane słowa, jak można potokiem zręcznych słówek otumanić i sparaliżować umysły nie dość silne i nie dość samo- dzielne. Można by podejrzewać, że niespodziewanie przybył nam jeszcze jeden regulator na- turalnego doboru w przyrodzie – walor urody fizycznej stracił część swoich sukcesji na rzecz walorów umysłowych, które umiejętnie wykorzystane, rekompensować mogą nawet najbar- dziej zatwardziałą szpetotę. Gdzie czasy urodziwych rycerzy – trzepiący językiem łysoń ma te same możliwości co ładny, lecz nie najmądrzejszy młodzik. Bo przecież szpetotę najprościej nazwać oryginalnością, głupota, trudno, ciągle pozostanie głupotą. 66 Przypomnienie światopoglądowych niemal podstaw jego ostrożnego optymizmu i teore- tycznych szans, jakie obiecuje wprawny język w ustach mężczyzny niezbyt przystojnego (co do tego nie miał złudzeń), nie na wiele mu się przydało. Strumień wymowy rwał się, tężał w gardle niewyraźnymi dźwiękami, a w uszach niewydarzonym pogłosem myśli. Nie rezygno- wał, bo miał jeszcze pewne atuty. Ona słuchała go, jak zauważył i ocenił, z uwagą i ożywie- niem – to był oczywisty prognostyk powodzenia. Powie kto: cóż można wnioskować o czy- ichkolwiek uczuciach na podstawie tak niepewnych i prawdopodobnie bałamutnych przesła- nek? Ale nie zapominajmy, w jakiej scenerii się ta rozmowa toczy, jaki nastrój jej towarzyszy. Gwar, tłok, przepychanie się w tłumie, a potem wspólne trwanie przy otwartym oknie wytwarza między nimi nieuchwytny prawie, ale nie do zlekceważenia, klimat porozumienia, naturalnego sojuszu przeciw tym potrącającym ich i chcącym rozdzielić ludziom. Zbliżyło ich to bardziej, niż mógł się spodziewać. Zbliżyło także dosłownie, stali bowiem blisko siebie, dotykali się ramionami i gdyby nie bezwładność rąk, niczym ta pozycja nie odbiegałaby od tej, którą przyjmowali w czasie tańca. Anka początkowo była trochę speszona, próbowała odsunąć się nieco od niego, ale napór brzuchów, tak jak i oni łaknących powietrza ludzi, pozbawił ją możliwości wyboru – czuła każde jego poruszenie, łagodny ucisk kolan, ramion. Doceniał wagę tego faktu, z takich drobiazgów, nieuchwytnych elementów, imponderabi- liów tworzy się nastrój, a – tu nieskomplikowany i jakże wymowny tok myślowy – nastrój w takich sytuacjach najważniejszy, bo – maleńki traktacik o uczciwości kobiet w ogóle, a pen- sjonarek w szczególności – której oporu to nie rozmiękczy – i – cóż za cynizm – nie zbliży do celu, który chcemy osiągnąć, czyli – r z e c z o w o mówiąc – do łóżka. Był na najlepszej drodze do bezkrytycznej wiary w swe uwodzicielskie możliwości, mimo że dotychczasowe rezultaty tych zabiegów nie okazały się obiecujące. – Ty też piszesz? – spytała w chwili, gdy zamilkł dla zaczerpnięcia oddechu. – „Też”, dlaczego „też”? To słówko zepsuło wymowę całego pytania, nadawało mu niekorzystny, ba, zastanowił się czy nie drwiący, odcień, w każdym razie poddawało w wątpliwość wszystko to, co można zawrzeć w odpowiedzi. Zawahała się. – Nie wiem, przypadkowo to powiedziałam. Ale piszesz? Nie odpowiedział od razu, zrobił przerwę nie tyle dramatyczną, co konieczną, bo pchnięte czyimś łokciem okno uderzyło go boleśnie w bok i dopiero gdy odsunął je na bezpieczną od- ległość, rzucił to słowo, którym zaszokował nawet siebie: – Nie! – I zaraz potem: – To nie jest jednak odpowiedź wystarczająca. Wymaga ona ko- mentarza, mało zresztą przekonywającego dla większości ludzi, którym go przedstawiam. W gruncie rzeczy podjęcie decyzji pisania jest kwestią szacunku wobec samego siebie, wobec własnego talentu i możliwości twórczych. Postanawiając pisać dokonujemy wyboru, którego waga nie jest znana zwykłemu śmiertelnikowi, bo tylko my, to znaczy ja, potrafię to w pełni ocenić. Nie tak. Zniecierpliwił się opornością języka podsuwającego mu same drętwe i nazbyt już megalomanią tchnące frazesy. Znalazł się na granicy banału – jeden drwiący uśmiech dziew- czyny pozbawiłby go natychmiast odwagi, a lepiej powiadając, tej odmiany odwagi, którą nazywa się tupetem, jedno ironiczne słowo rozwaliłoby w puch efektownie plecioną gadani- nę. Anka milczała jednak. Język, ten przeklęty, opierający się woli język! Zaczął znowu: – Postaram się wyjaśnić ci to w przybliżeniu, najlepiej przez analogię. Powiedzmy tak – jest w „Doktorze Faustusie” Manna fragment, w którym bohater, młody kompozytor uspra- wiedliwia się z twórczego milczenia. Rozumuje mniej więcej w ten sposób: nie komponuję jeszcze, gdyż to, co mógłbym stworzyć obecnie, nie zaspokajałoby moich ambicji, byłoby tak przeciętne i nijakie jak wszystko, co powstaje wokół, byłoby wstępnym ćwiczeniem, warsz- 67 tatową wprawką, a nie dziełem sztuki. Taki okres należy przeczekać w milczeniu, nie zdra- dzać się ze swą artystyczną nieporadnością. W podobny sposób mógłbym i ja się usprawiedliwić. Masz rację robiąc sceptyczną minę, byłoby w tym porównaniu sporo przesady, ale czyż nie jest to jedyna recepta na ustrzeżenie się przed losem masowego wytwórcy seryjnych historyjek o tak zwanym życiu, które nie inte- resują nikogo łącznie z autorem, lub przed rolą infantylnego ekshibicjonisty, sprzedającego za grosze swoje banalne, nieatrakcyjne dzieciństwo. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i czekać, hm, na dojrzewanie, czekać, czekać. Dobrym pisarzem zostaje się po trzydziestce albo nigdy, jak powiada jeden z moich znajomych. Rozmieniać się na drobne, rozbebeszać banałami na- prawdę nie warto. Jak Adrian Leverkühn trzeba przezwyciężyć w sobie tanią i zwodniczą żądzę szybkiej sławy, zaszczytów itp., zwalczać debiutancką pasję imponowania sobie. Czy moje przewidywania się spełnią? Być może, powiesz ty i wielu innych. Oczywiście, powiem ja, bo wiara w moc takich czynów nie powinna być osłabiona żadnymi skrupułami dobrego tonu i wstrętu do zarozumialstwa. Musi to być wiara absolutna, nie dopuszczająca żadnych ustępstw, dlatego właśnie nie próbuję jej podważać podglądaniem już dostrzegalnych efektów oczekiwań – nie próbuję pisać. Spojrzał na nią uważnie, a więc miał rację – była wyraźnie pod wpływem tego przemó- wienia. – Ale on... – Wiktor? – Tak, mówił mi o książce, którą napisałeś. Z tą samą, obliczoną na efekt, pasją udał zasępienie. – To zwykły śmieć, nie warty uwagi, nic nie zmienia w tym, co mówiłem, bo wycofam ją chyba z wydawnictwa. Umilkli z pełnym dla siebie zrozumieniem i wyrzuciwszy niedopałki przez okno wcisnęli się znowu w krąg tańczących. Rumiane od wysiłku pary podskakiwały w zgrzytliwym charle- stonie. Gruby muzyk zamienił tym razem saksofon na mały flet, ale wydobywał z niego dźwięki godne nawet trąb. Albin w tańcu odzyskał pewność siebie, zachwianą kilkoma nie- potrzebnymi słowami dziewczyny. Zresztą do diabła ze słowami, liczy się przecież ich praktyczny skutek. Choćby te taneczne podrygi. Tworzą zupełnie inny alfabet, w którym wyrazić można wiele bez pomocy podnie- bienia, subtelnego ułożenia chrząstek krtani i bez najprostszych nawet kłapnięć naturalnej czy sztucznej szczęki. Radość, ból, rozczarowanie, nadzieję i wiele innych uczuć da się wypowie- dzieć tylko przy pomocy gestów, bez udziału fałszującej wszystko magmy słownej. Do diabła ze słowami! Cóż jednak oprócz nich miał jej do zaproponowania, czym mógł ją olśnić? Dlatego mówił znowu, mówił szybko, niedbale, połykał sylaby, gestykulował, chrypiał, kaszlał i cichł, by za chwilę poderwać się znowu, odchrząknąć, przeczyścić głos w falsecie i zaraz odzyskać nor- malne brzmienie, monotonię słów, których siłę i bezradność znał, a mimo to poddawał się ich rytmowi, jak ulegające nieokiełznanemu charlestonowi stopy. Nie czuł się już tak doskonale jak na początku tej zabawy w uwodziciela, nogi zachowy- wały się tak, jakby lada moment chciały mu spłatać nieprzyjemnego figla i przełamać się wpół, a głowa naładowana cytatami, okładkami filozoficznych rozpraw, nie zrealizowanymi pomysłami, etykietkami z wypitych butelek, fragmentami nie napisanej książki i wyrzutami sumienia z racji jej nienapisania, puchła każdym wypowiedzianym słowem i ciążyła mu na karku jak czerep papierowego manekina. Do diabła z tym wszystkim! 68 Ta rozmowa jednak nastąpiła, choć przebieg miała inny, zaskakująco inny, niż przypusz- czał. Stało się to wbrew niemu, wolałby już bowiem nie rozgrzebywać spraw, które powinny ułożyć się same i których nie należy kwitować pozornymi, bo tylko werbalnymi rozstrzygnię- ciami. Szybkie tempo ewolucji poglądów na ten temat nie pozwoliło mu ustrzec się przesady – z właściwą neofitom gorliwością chciał jej uzmysłowić tę przemianę, dać do zrozumienia, jak łatwo potrafi się opanować, by bez histerii i szczeniackich dąsów mówić o tym, co jeszcze kilka godzin temu wprawiało go w spore zakłopotanie. Zatem parę uwag o nastroju; muzyce i zbiegu okoliczności, który ich jednak połączył, tu na parkiecie – potem z odrobiną zjadliwości w głosie: – Podoba ci się ta dziewczyna, z którą przyszedłem? – To ty ją przyprowadziłeś? Myślałam, że to jakaś znajoma Albina, nie odstępuje jej prze- cież od godziny. – No tak, ale ja go z nią poznałem. Spojrzała na niego nie bez zdziwienia. – Bawisz się w podrywacza? – Nie żartuj, Anka jest siostrzenicą tego księgarza, o którym ci opowiadałem. Stary prosił mnie, żebym ją zabrał na spacer, bo ona nie zna tu nikogo, a z nim, rzecz jasna, nieźle się nudzi. – Niezbyt stosowny to spacer dla grzecznych panienek. – Sama chciała, więc co miałem robić? Chwila milczenia, pauza i słowa, na które czekał: – Masz na nią ochotę? A więc złapała haczyk, dała się sprowokować tak jak dawniej, gdy podobne dialogi by- wały żartobliwym prologiem scen najbardziej intymnych. Teraz nie był to bynajmniej żart, zorientował się dopiero poniewczasie, bo najpierw odpowiedział, sprytnie, choć może za mało radośnie jak na rozmowę z przymrużeniem oka. – Cokolwiek mniejszą, niż sobie wyobrażasz. – Ja? – spróbowała się roześmiać – przecież ja się tylko pytam. Nie musiał nawet spoglądać na nią, nagła sztywność rąk wspartych na jego ramionach po- wiedziała mu dostatecznie wiele. Nie łudził się już, że przyjacielski ton, na jaki się silił, został właściwie zrozumiany. Widocznie zbyt wiele konfliktów i wzajemnych pretensji narosło mię- dzy nimi, by możliwe było tak proste porozumienie. Zniechęcony tym niepowodzeniem starał się teraz tańczyć wyjątkowo starannie. Potrzeba maleńkiej choćby akceptacji tego, co robił, kazała mu dreptać uważnie, tak, by stopy nie stykały się z pantoflami Hanki. Ona przyjęła to wyzwanie i przez minutę poruszali się wzorowo, chociaż bez tej odrobiny rozluźnienia i spontaniczności, które znamionują zazwyczaj odczuwaną przez tańczących przyjemność. Po- tem, w tym samym rytmicznie się kołyszącym i dusznym powietrzu usłyszał jej głos cichy i niepodobny do tego, który jeszcze przed chwilą syczał złośliwostkami. Usłyszał słowa, bez wstępów, aluzji i niedopowiedzeń dotykające rzeczy, o których najpierw nie miał odwagi, a teraz już nie chciał mówić. – Ta rozmowa wcale nie musi być przykra. Oboje jesteśmy rozdrażnieni, ale czy warto właśnie tu to rozdrażnienie ujawniać. Mamy chyba zbyt wiele miłych wspomnień, by móc je wszystkie unicestwić. Wstydzę się trochę, bo brakło mi zdecydowania, powinnam była po- wiedzieć ci wcześniej, to, co mówię teraz. W pewnym sensie okłamywałam i ciebie, i siebie. Niepotrzebnie umówiliśmy się w zamku. Szybko zrozumiałam, że to był błąd, błąd pierwszy, bo drugi popełniłam proponując ci tłumaczyć powód, dla którego zawiodłam. Chyba teraz jest pora na rzeczywiste wyjaśnienie. Bez względu na to, czy istotnie zatrzymały mnie sprawy 69 teatru, czy nie, nie chciałam tam pójść. To byłoby nie fair w stosunku do nas i w stosunku do... do osoby, którą znasz, nie muszę chyba jej nazywać. – To znaczy, że my, że on... – Tak, to cię nie powinno dziwić, pogodziłam się z nim ostatecznie parę tygodni temu. Zaskoczony pointą jej wypowiedzi szukał w myślach najprostszego choćby potwierdzenia tych słów, nie zdając sobie jeszcze sprawy z ich pełnego sensu. Parę tygodni? Nie spotkali się w tym czasie więcej niż dwa razy, dzień przed jego wyjazdem i potem, gdy był w Warszawie kilka godzin, jedną z nich przegadali przy kawie. Tak, to zupełnie możliwe. Z tej perspektywy przypomniane niby – drobiazgi zyskują inne znaczenie – coraz bardziej uchwytne wrażenie obcości, które się między nimi od jakiegoś czasu pojawiło, nieporozumienia rozstrzygane nie zgodą, lecz ustępstwami tej czy innej strony, jej sceptycyzm wobec jego powakacyjnych pla- nów – co tu zresztą dywagować, możliwe czy niemożliwe, pewne! – jeśli sama to mówi, ta- kich rzeczy się nie kłamie! Milczał, gdyż zbyt wiele myśli chciał jednocześnie zamienić w słowa. Zatem nie wiedząc o niczym, był w takiej samej sytuacji, w jakiej właśnie ją, Hankę, chciał postawić dogorywa- jącą już w pamięci decyzją. Ona też miała swoje powody, żeby skończyć tę historię i wrócić do Genka. Nagle odzyskana wspólnota myśli i pragnień, zamiast łączyć, dzieliła definitywnie, czyż to nie złośliwość losu? Uświadomił sobie ten nie najweselszy paradoks dopiero po chwili, gdy minęło pierwsze zaskoczenie i fakt, którym go zakłopotała, zmalał do takich roz- miarów, że przestał być przez niego odczuwany jak grom z jasnego nieba czy inna żywiołowa klęska. W gruncie rzeczy powinien być jej wdzięczny, uwolniła go przecież od kłopotu, z którym borykał się już zbyt długo. Ba, jakież szansę gierek, póz i min zyskał przy tym. Mógł grać rolę pokrzywdzonego kochanka, nieszczęśliwego bohatera romansów, bez skrępowania i za- żenowania, bo przecież nieważne, kto postawił kropkę nad „i” w tej rozmowie – on tę sytu- ację zaplanował i przeżył znacznie wcześniej i miał prawo uważać się za jej rzeczywistego autora. Mimo to zaskoczenie, jakie sprawiły słowa Hanki, pozostawiło w jego świadomości przykry osad. Coś na kształt smutku i odrobina niedowierzania, która towarzyszy zazwyczaj wszelkim zawodom, podtrzymywały w nim milczenie. A więc tak wygląda koniec, tylko tak? Przyglądała mu się z czujnym niepokojem, jakby bojąc się tej ciszy, która zapadła między nimi w napełnionej różnymi hałasami sali. Odchyliła głowę do tyłu, chcąc spojrzeć mu w twarz. Unikał tego wzroku, lecz przed słowami nie mógł się uchronić. – Słuchaj, ja nie myślę tracić wszystkiego, co miałam. Będziemy się spotykać, rozmawiać ze sobą, powinniśmy pozostać przyjaciółmi, inaczej przecież nie można. Nie chcę, żebyś źle zrozumiał mój krok, wiem, że to bolesne dla nas obojga, ale inaczej być nie może. Jesteś jesz- cze młodziutki, bardzo młodziutki, ale kiedyś przyznasz mi rację. Nie myśl, że mówię to wszystko z lekkim sercem. Inaczej nie można, musisz mi wierzyć. Uwierzyć? Miał wrażenie, że jej reakcja jest przesadna, ale musiała widocznie czuć coś w rodzaju wzruszenia, skoro miała ochotę udawać, że czuje więcej. Zestawił tę myśl z pewnym podejrzeniem, kiełkującym w jego umyśle od początku rozmowy, i zdecydował się na gest, który jeśli trafi w próżnię, wiedział o tym, przewyższy brutalnością wszystko zło, jakie mógł wygrzebać ze swej natury, przewyższy dlatego, że zaryzykował atak w momencie, gdy naj- zwyklejsze słowa nie znaczyły tylko tego, co znaczyły, lecz nabrały mocy decydowania o najbliższych losach ich obojga. Bez cienia afektacji, tonem pytań o pogodę: – Sypiasz z nim znowu? Zesztywniała w jego ramionach, jakby przysłuchując się dalej zamilkłym już dźwiękom. Przez moment szukała w nachylonej nad sobą twarzy potwierdzenia, że tych słów nie było, a potem wyrwała mu się z rąk tak gwałtownie, że z rozmachem uderzyła plecami w drepczącą obok parę. – Głupcze, nic nie rozumiesz! 70 Widział jeszcze, jak przepychając się między tańczącymi, biegnie do wyjścia. Potrąciło go parę zdziwionych i drwiących spojrzeń, więc przesunął się z parkietu pod otwarte okno. Tu mógł przemyśleć wszystko spokojnie, bez pośpiechu prowadzącego do niepotrzebnych uproszczeń. Niesmak, który czuł do siebie po tym incydencie, nie był tak dotkliwy, jak się początkowo obawiał. Przekonywał się do tego postępku, pewność – tłumaczył sobie – można okupić i takim grzechem, aby ją zdobyć, trzeba czasem działać wbrew własnym zasadom. Teraz, po kilkusekundowej scence, którą zaaranżował, był pewien, prawie pewien, że jej decyzja była poświęceniem, poświęceniem w dawnym i zapomnianym już stylu, tak, zrezygnowała z niego dlatego, żeby mu nie przeszkadzać, nie odbierać tych możliwości działania, które związek z nią, chcąc nie chcąc, ograniczał. Pora jest aż nadto odpowiednia, wakacje sprzyjają i rozsta- niom, i nawiązywaniem nowych znajomości. Jesteś jeszcze młodziutki, tak, te słowa nabierają jednoznacznego wyglądu w kontekście wielu zamierzeń, planów i przepowiedni, którymi ją stale raczył od początków ich znajomo- ści. Początkowo mogła się czuć urażona jego roztrząsaniami nad przyszłością, taką czy inną, ale nie uwzględniającą jej, Hanki, obecności, jej miejsca przy nim, później uznała się pewnie za przeszkodę w realizacji tych wszystkich projektów, postanowiła zerwać, żeby wyzwolić z niego inicjatywę, którą gubił w abstrakcyjnych i niezdolnych niczego zainspirować medyta- cjach przy jej boku. Kochanka, opiekunka, samarytanka, anioł – stróż nieledwie! Nie był w stanie ocenić jej kroku w miarę obiektywnie. Ponad świadomość nieodwracal- ności tego, co się stało, i nad resztkami wstrętu do siebie, wybijało się coraz wyraźniejsze przekonanie, że został jej decyzją ośmieszony, potraktowany jak smarkacz niezdolny do sa- modzielnego działania, a nawet, choć mimowolnie może – upokorzony. Takie gesty były do- bre sto lat temu, ale teraz? Skąd je wygrzebała, w jakim zakamarku mózgu mógł powstać tak idiotyczny pomysł. Jeśli jednak wyprowadził fałszywy wniosek z jej zachowania, jeśli się mylił podejrzewając ją o chęć poświęcenia się, jeśli... jeśli tak, wtedy okazał się prostakiem, chamem depczącym bezmyślnie nawet najbardziej warte zachowania wspomnienia. W każdym razie miał to już za sobą, mosty spalone, kości rzucone, nadchodzi czas samo- dzielnych postanowień, hm, nowe życie można będzie zacząć, właśnie, czy można zacząć cokolwiek od takich scen? Zacząć? Przecież ta rozmowa kończyła coś, zamykała czas, który należy zapomnieć, stłamsić w so- bie. Oczywiście, oczywiście. Być może. Myślał takimi skrótami prawdziwych myśli, bo wbrew temu, co sobie wyobrażał, był zbyt wzburzony, by zastanowić się nad wszystkim rozważnie. Przerwał te rozmyślania, gdyż i tu, na uboczu zapełnionej tłumem sali, znalazł go coraz bardziej pijany Aktor. – Gdje ty był? – wrzasnął, z powodzeniem przekrzykując hałas orkiestry. – Co? – Szmajs, eges treges, nieważne, szukałem cię, aleś mi zwiał do jakiejś mysiej dziury. Że- byś sobie nie myślał, że masz do czynienia z byle kim, zobacz. Z kieszeni koszuli wyciągnął złożone pieczołowicie, lecz poprzecierane już na rogach karteluszki. – Czytaj, to o mnie, o, jak boga noga. – „Praca Aktora zmierza nie w kierunku chaosu, lecz porządku, chce on odnaleźć najistot- niejszy punkt swego artystycznego zwierzenia do tego stopnia, aby stało się ono nieznośne dla widza i dzięki temu przejęło go do głębi swą prawdą. Wtedy zaciera się różnica: dusza i ciało, instynkt i dyscyplina. Jest to codzienna schizofrenia, wyzwanie rzucone widzowi.” – Kto to napisał? 71 – Ha, taki wielki krytyk, że każdy by się posikał z dumy, gdyby miał podobne recenzje, jak on się nazywa? nie wiesz, a racja, coś na er, nos ma taki, rozumiesz, ogromny, no, nie pamiętam na- zwiska, ale potęga facet, mówię ci, e, nie uciekaj, słuchaj uważnie, coś ci znowu powiem. – „Ustalił strukturę swej gry, trzymał się tej, no, partytury swej linii impulsów psychicz- nych, którą podświadomie rzutował na zewnątrz, uzyskując naprawdę rodzaj odruchu warun- kowego. Wówczas wracał do źródła, zwierzał się, wydobywając z siebie wewnętrzne promie- niowanie.” – To też o tobie? – A jak. – No to gratuluję. – Tam, gratuluję, żeby nie ta dziwa, co mnie opętała jak ośmiornica, kim ja mógłbym już zostać, wyobrażasz sobie? Ale, ty, jak myślisz, zatańczyć z nią? – Z kim? – Kurde, pytasz się i pytasz, jakbyś nie miał co innego robić, no, z nią. – A. Jesteś przecież zalany. – A jestem, jestem, choć sam nie wiem, jak się to stało. – Ofermo, zawsze trzeba pić tylko tyle, ile trzeba. – A ile trzeba? Wiktor rozstawił kciuk i palec wskazujący najszerzej, jak tylko mógł. – O tyle, ani kieliszka więcej. Oczka tamtego omal nie wywaliły się na tę rozcapierzoną dłoń. – Ja chrzanię, ty masz głowę, nigdy żem o tym nie słyszał. Rozdziawił swe palce i próbował objąć nimi twarz. – Tyle, nie więcej, no, ale, no... Zajęty doglądaniem nowo poznanej prawdy nie zauważył nawet, jak Wiktor za plecami tańczących umknął do pierwszej sali. Mruczał już tylko do siebie: – E, ale jak, zatańczyć czy nie? Wrócił do stolika nie bez obaw – po tak znaczących rozstrzygnięciach przebywanie w jej obecności przywodziło na myśl analogię z ludźmi rozwiedzionymi, których konieczność ży- ciowa zmusza do mieszkania razem – Hanka jednak, jakby tamtej rozmowy wcale nie było, rozmawiała swobodnie z Dziennikarzem. Skonstatował ten fakt z ulgą, obyło się na szczęście bez histerii, która byłaby szczytowym i najbardziej wymyślnym piruetem w owym dance macabre, jaki wiedli od kilku minut. Oczy- wiście, jeśli jego poprzednie wnioski były słuszne, musiał to być spokój i swoboda udawana, świadcząca, być może, o napiętych do ostateczności nerwach. W jakiż bowiem inny sposób można wytłumaczyć całkowite opanowanie, wesołość prawie, objawiane w kilka chwil zale- dwie po gwałtownie zakończonej i doniosłej w skutkach scenie? Mógł się częściowo mylić w ocenie tamtej sytuacji, ale błąd nie byłby tak duży, aby przyjąć, że ten jej spokój jest potwier- dzeniem najprostszej przyczyny zerwania – obojętności. Myślał i o tym, ale za bardzo ta kon- cepcja godziła w jego wyobrażenia o całej historii, by miał ją potraktować serio. Usiadł na tym samym co poprzednio miejscu, mając Genka po jednej, a Albina z Anką po drugiej stronie. Zauważył, że Anka była już mocno pijana. Manifestowała swe nienaturalne ożywienie hałaśliwym śmiechem i bezsensownym szczebiotaniem. Albin korzystając z jej nieuwagi, a może i przyzwolenia, przesuwał dłonią po wysoko odsłoniętych nogach. Nie po- winien był pozwalać jej pić, nie powinien był jej tu przyprowadzać. Ta myśl i równoczesne szturchnięcie w bok. Półobrót, półzdziwienie. – Dlaczego ty ze mną nie zatańczysz, nie podobam ci się? 72 – Ależ nie powinnaś tak mówić. – Dlaczego nie powinnam? – Bo, bo przecież nie o to chodzi, po prostu nie... – Nie o to chodzi – przerwała mu już bez uśmiechu – myślicie, że tak trudno się domyślić, o co wam chodzi. Czy ja nie widzę, że macie na mnie ochotę. Każdy z was chętnie by się ze mną przespał. Ale nic z tego – puszczę się dopiero, jak skończę dwadzieścia lat. Teraz może- cie się nie wysilać. Zdębieli. – O, jakie miny, jakie wywróćoczka pocieszne, prawda w oczy kole, odebrałam wam pew- nie nadzieję, złudzenia, wy – o – bra – że – nia! – To są niesmaczne żarty – zauważył zniechęcony ostatecznie Albin i obrotem krzesła za- sygnalizował swój dystans wobec niespodziewanej pointy tej sytuacji. Zauważył przy tym, że taka postawa jest o wiele wygodniejsza, gdy oprzeć się łokciem o stół i podtrzymać głowę dłonią. Zrobił to z wynaturzoną przez alkohol powagą i godnością człowieka znużonego, z miną wykluczającą wszelkie próby mediacji. Po prostu – obraził się. Wiktor był tą sceną tylko rozbawiony. Jego dotychczasowe wyobrażenia o Ance okazy- wały się zatem kolejnym złudzeniem, zlepkiem naiwnych i sentymentalnych pomysłów na temat pensjonarek i uczuć pensjonarek. Rzeczywistość tamten obraz likwidowała w drastycz- ny sposób. Miała w tym udział i atmosfera alkoholowego transu, wyzwalająca najdalsze od słów myśli, ale główna przyczyna nowej pomyłki tkwiła w landrynkowatym charakterze jego wyobraźni. Dla własnej wygody założył jednowymiarowość nowo poznanej dziewczyny, wy- posażył ją w kilka odpowiadających mu cech, zadowolił się kilkoma przymiotnikami, którymi każdy mógłby ją scharakteryzować, aż tu nagle spod tak spreparowanej warstwy szminki wy- chyla się twarz prawdziwie ludzka. Prawie go ucieszyło to odkrycie, dotyczyło bowiem osoby, z którą poza przygodną znajo- mością nic istotnego go nie łączyło, to znaczy nie łączyły go wzajemne pretensje, podejrzenia i żale. Toteż gdy po pewnym czasie spytała go, dla odmiany pełnym pokory głosem, czy nie gniewa się na nią za tamte słowa, odpowiedział, że nie, nic podobnego, on sam popełnił dzi- siaj znacznie więcej głupstw. Na to ona z odcieniem pewnej kokieterii: skoro tak, niech dla niej zrobi jeszcze jedno, niech z nią zatańczy. Druga kobieta prosiła go tego wieczora do tańca, czy to nie przesada? Zresztą nie miał z tej racji powodów do megalomanii – zmuszano go przecież do demonstrowania własnej niepo- radności i niezręczności – a poza tym skutek poprzedniej propozycji był dość nieoczekiwany, kto zaś jest w stanie przewidzieć, czym się to teraz skończy? Mógł na to pytanie odpowiedzieć wcześniej, niż przypuszczał, niemal natychmiast. Poczuł na nodze dotknięcie jakiegoś lepkochłodnego przedmiotu. Z mieszaniną odrazy i przestrachu zajrzał pod stół. Uchylony gwałtownie obrus odsłonił przed jego wzrokiem dwa, nierównej wartości, obrazy. Pierwszy – pusta butelka oparta o nogę – śmieszny powód jego reakcji, dalej jednak, jakby w tle tego widoku, ujrzał plątaninę nóg, spośród których dwie złączone w parę nie należały do jednej osoby. Jasne, sztruksowe spodnie i granatowe teni- sówki. Kurtyna z obrusa opadła szybko, lecz nie miał wątpliwości: splecione ciasno, przyci- śnięte do siebie nogi należały do Genka i Ewy. Z wrażenia zapomniał wydostać butelkę spod stołu, potrącona mimowolnie poturlała się w kierunku ściany, a potem wróciła na dawne miejsce. W pierwszym momencie nie uświadomił sobie pełnego sensu tego odkrycia – ta roz- paczliwa świadomość przyszła chwilę później. Wszystko zmienia barwy, staje na głowie. Najpierw ona zaskakuje swoją decyzją, a raczej jej motywami, teraz Genek pokazuje się z nieznanej strony. Cóż bowiem znaczy dla ciebie ta scena? On w i e d z i a ł, no, nie przesadzajmy, m ó g ł w i e d z i e ć o wszystkim, powodów do podejrzeń dostarczali mu na pewno sporo mimo konspiracyjnych nawyków. Mógł wie- 73 dzieć, a jeśli wiedział, to dawał im spokój tylko dlatego, że był w podobnej co Hanka sytuacji, żył na boku z kimś innym. Musisz przyznać, że ta hipoteza do złudzenia imituje prawdę. A Hanka? Jaką rzeczywiście rolę spełniała? Wyobrażasz sobie taką możliwość: on zdradza ją pierwszy, ona cierpi, jest upokorzona, samotna, wtedy poznaje ciebie i pustka powstała w jej życiu zaczyna się powoli wypełniać, dramat nabiera cech wyraźnie melodramatycznych, jesteś więc dla niej prawie przedmiotem – środkiem rewanżu, narzędziem zemsty, potem już łatwiej, ustala się stan rów- nowagi, nie przeszkadzają sobie nawzajem, zajęci własnymi romansami, trwają w obojętno- ści, na zewnątrz w mnóstwie pozorów. Co za bagno, obrzydliwe, śmierdzące bagno! Ty w takim razie byłbyś tutaj jedynym naiw- nym. Ile przeszłych zdarzeń zmienia z tego punktu widzenia swoje znaczenie, ile z nich cię ośmiesza, zawstydza, upokarza. Jedno przypadkowe spojrzenie może otworzyć oczy, pokazać prawdę niedostrzegalną na co dzień, ukrytą pod grymasami pozorów i półprawd. Kilka lat życia może w jednej sekundzie ulec tak gwałtownemu, że niewyobrażalnemu przedtem prze- wartościowaniu. Jak tego uniknąć? Odpowiadasz z grubą, skierowaną przeciw sobie ironią – nie zaglądać zbyt często pod stół. Masz już dosyć tego rozciągliwego jak gumowa zabawka dnia. Zbyt wiele dzieje się rze- czy, których nie rozumiesz, które cię zaskakują i dezorientują, odwracają uwagę od spraw istotnych. Co tu jest iluzją, kłamstwem czy pozą, a co rzeczywistością, W której należy szu- kać ratunku przed majakami? Którędy przebiega granica dzieląca te dwa światy, jak ją w porę dostrzec? Skąd możesz wiedzieć, czy zostały już wyczerpane wszystkie niespodzianki przygotowane na ten wieczór, może szykuje się jeszcze tak zwana bomba, gwóźdź programu. Jeden jest sposób przeciwstawienia się temu. Jeden. Opuścić ich, zwiać od tych ludzi, od bajkowego miasteczka, od dusznej atmosfery urlopowania, byczenia się, zbijania bąków i bezprzytomnego gaworzenia. Gdzieś z dala stąd przemyśleć swą postawę od początku, oczy- ścić się z marazmu na razie choćby tylko myślowego. Pracować w jakiejś wiosce, żeby zaro- bić na dalszą drogę, i dalej. Dalej... mądrzej. A potem? Rzucić studia, znaleźć jakąś pracę? Nie, to byłby szczeniacki wybryk, nowa po- za, wyrosłeś już z tego. Więc wrócić do tego, od czego chcesz uciec? Również nie. Najważ- niejsza rzecz – zacząć z impetem, z wiarą w swe siły i w sens choćby cząstkowy tego, co ro- bisz. Dowcipy pani Docent? To nieważne, ale gdybyś się spróbował zainteresować na serio, nie, no więc nie. Zatem co – będziesz się rozglądać i znajdziesz, najważniejsze to pozbyć się tych dorożkarskich klap na oczach, które ci jeszcze ograniczają widzenie – samowiedzę, tych ciężarków pętających nogi i umysł, przezwyciężyć impas choćby gestami bez natychmiasto- wego pokrycia. Kiedyś to wszystko opisać, wysypać z pamięci jak stertę zardzewiałych ru- pieci, po to, żeby się zaśmiać nad żałosnymi wspomnieniami, a może i kogoś przestrzec. Zapominasz znowu o ostrożności słów i myśli – te plany sięgają zbyt daleko, teraz masz przed sobą cel jasny i nieskomplikowany – uciec, nic poza tym nie musi cię obchodzić. Jesteś przecież zmęczony, masz dość tego rozciągliwego jak gumowa zabawka dnia, masz już dosyć siebie. Wstajesz, podnosisz się ze zdecydowaniem, jakby koncentrując w tym prostym ruchu po- zostałą ci jeszcze energię – podłoga zawirowała wokół ciebie najpierw w opętańczym tempie, potem wolniej, wolniej, ale gdy przedmioty wracały już na swoje miejsca, nadepnięta nie- ostrożnie butelka puściła znowu w ruch wirującą maszynerię, zakręciła tobą jak kukłą i był- byś upadł, gdyby ręce nie uchwyciły poręczy krzesła w rozpaczliwym geście. Uciec, zwiać, spieprzyć, spierdolić – przełknąć ślinę, odkleić dłonie od drewnianej powierzchni, dotknąć ramienia Anki i, przeciskając się między stolikami, ruszyć w taneczny pląs. 74 Oświetlona nagą żarówką strzałka wiodła w kierunku ukrytego na zapleczu domu podwór- ka. Stały tu metalowe beczki po piwie, stosy pustych butelek, jakieś paczki, drewniane bale, a w kącie wyrżniętym w drzwiach serduszkiem jaśniała wygódka. Zanim oczy przyzwyczaiły się do panującej tonacji mroku, stąpał przez chwilę jak ślepiec, wymachując wyciągniętymi rękami. Uderzył palcami w coś szorstkiego, co umknęło spod ręki z chichotliwym piskiem; a zaraz potem warknęło chropawym barytonem: ślepyś, cholero! Przeląkł się i próbował odskoczyć, ale teraz dopiero poczuł, że nie jest trzeźwy, nogi zro- biły się jak z waty, nie mógł wydobyć z siebie głosu. Przepraszam, bąknął do przesuwających się przed nim cieni i ze zwiększoną ostrożnością, wysoko unosząc kolana, podążył we wła- ściwą stronę podwórza. Krokom wtórował głośny chichot z tyłu, przetykany krótkimi pomru- kami, męskiego gardła. Nie oglądając się podszedł do drzwi i z niecierpliwością podniósł podtrzymujący je skobel. Smuga tępego światła dotarła aż do przeciwległej ściany domu. Przyciągnął oburącz drzwi do siebie i zamknął je na haczyk. Przytrzymując się dłonią niskiego, wapiennego sufitu lał w ciemny otwór sedesu. Ulga była tak wyraźna, że dla jej zamanifestowania wykonał zaraz kil- ka przysiadów podobnych do tych, którymi Aktor rozpoczynał spektakl. Potem zadowolony coraz bardziej podciągnął spodnie, wytrzepał zabrudzoną wapnem rękę, i chcąc sprawdzić sprawność swego ciała, próbował podbić stopą przytrzymujący drzwi haczyk. Udało mu się to za drugim kopnięciem, drzwi odskoczyły z trzaskiem i huknęły w ścianę sąsiedniej kabiny, a on, pokonany niespodziewanie przez siłę ciężkości, przeleciał przez próg, zatupotał pośpiesz- nie na przerzuconej przez piasek desce i potknąwszy się o jakąś nierówność walnął głową w brzuch mężczyzny, który zdążył jeszcze zakląć, lecąc razem z Albinem na ziemię. Wrzawa wybuchła w następnej chwili, składała się w równej mierze z przekleństw tamte- go, co niepowstrzymanego śmiechu Albina, który mimo przestrachu właściwie ocenił cha- rakter zdarzenia. Mężczyzna wolno gramolić się zaczął na kolana i pomagając sobie rękami usiłował wstać. Wyprostował się wreszcie, schwycił za ramię Albina, siedzącego jeszcze na ziemi. – Wstawiony jesteś, gówniarzu, tyle ci powiem, zalany jesteś jak bąk, jak nieprzytomny zając, jak nieletnia pchła. Albin nie był tak pijany, by nie poczuć zapachu wódki w oddechu nieznajomego. – Spokojnie, drogi panie, spokojnie, coś w tym wszystkim mamy jednak wspólnego. Mężczyzna zbliżył twarz do oczu Albina i powiedział z udawaną żałością: – A pewnie, wiem, co chcesz powiedzieć, jednakże może nic z tego nie rozumiesz, może ci nie wolno sądzić człowieka od jednego spojrzenia, może ja mam powody, żeby pić, ha? – No, nie martw się pan, tak tylko mówiłem, od niechcenia, przypadkowo pieprznąłem te komete – próbował się wysilać na jakiś improwizowany slang, żeby udobruchać nieznajome- go – chodź pan lepiej, to się napijemy czegoś, albo, he, he, kończ tę radosną wędrówkę, którą ci przerwałem. Wstał, przytrzymując się obwisłej marynarki tamtego. – Ech, ty narwany małolatku – westchnął mężczyzna już pogodniej, zaraz jednak zafraso- wał się znowu. – Ludzi napadać, wódę chlać, dziwy załatwiać, głupie gaduły odstawiać, do tego to wyście wszyscy niezastąpieni. Nic was od tego nie odciągnie, nic nie powstrzyma. Życie głupio tra- cić, to jest zajęcie, sport... Żwirowaty piasek pod stopami Albina nabrał nagle konsystencji gąbki, zaczął go wsysać, wchłaniać jak drobinę kurzu, jak gładko obtoczony kamyk. Kurczowo schwycił ramię tamte- go, by nie upaść ponownie w ciągu tak krótkiego czasu. – Widzisz, rzuca się, pić nawet nie umiesz. 75 Stali tak w groteskowej pozie, objęci, zaparci nogami w piach, długą chwilę, aż ciężkie od ciemności kontury otaczających ich przedmiotów zastygły na powrót na swoich miejscach. Od strony sieni dobiegł ich obelżywy rechot: – Aniołki, jak pragnę zdrowia, popatrz, Beniu, bo skonam, kozła wywinę, rozpadnę się na kawały ze śmiechu. Jednocześnie drzwi wygódki z przejmującym skrzypieniem zawiasów wykonały ostatnie wah- nięcie i smuga bladego światła objęła ich swym zasięgiem, rozjaśniła twarz Albina trupim blaskiem. – Hołota – mruknął mężczyzna złowrogo i splunął w kierunku, skąd dolatywały głosy. Potem poczłapał przed siebie, ciągnąc Albina. Ten dał się prowadzić, gdyż zawrót głowy nie ustąpił jeszcze, kołowrót z nanizanymi na końce szprych plamami bieli i czerni, wyrazistymi twarzami, z których co druga była twarzą Anki, obracał się dalej na granicy świadomości i tej pustki, którą zapowiadał rozwierający się pod stopami piasek. Ocknął się dopiero, gdy poczuł na wargach ostry zapach wódki. Przed minutą ta woń mo- gła go przyprawić o atak nudności, teraz niespodziewanie go orzeźwiła. Siedzieli na wąskich schodkach prowadzących, jak można się było domyślić, do usypiska śmieci lub węgla. Było tu stosunkowo widno, półtora metra nad nimi jaśniało okno sali dansingowej. Mężczyzna musiał tu bywać częściej, gdyż ostre kanty betonowych schodków przykryte były stertą papie- rowych worków. Butelkę z wódką też miał tu ukrytą, pojawiła się w jego ręku po krótkim gmeraniu wśród papierzysk zalegających dno usypiska. – Miernoty, srule, wszystko zrobić byle jak, spartaczyć, na tyle wam tylko energii starczy. Mężczyzna usiadł o dwa schodki wyżej, tak że Albin chcąc go zobaczyć, musiał mocno wykręcać głowę. – Coś się pan tak uczepił morałów, jęczysz pan i jęczysz, zamiast przelać w gardło to, co ręka ściska tak długo. – A pewnie, że i to można. – Zagulgotało gardło tamtego, dłoń przejechała po wargach. – Myślisz, że mnie na tym zależy, straszyć takich jak ty... Niejedno w życiu widziałem i niejed- no wiem. Łatwiej zlecieć z płotu, niż wdrapać się na niego z powrotem. To taka ta... metafora. – Pan książki mógłbyś pisać. – A mógłbym, się nie śmiej, jak bym chciał, to czemu nie. Markiza wyszła z domu o szó- stej trzydzieści pięć... – Co? – Gówno. – Pociągnął jeszcze długi łyk i podał butelkę Albinowi. – Ale nie o to chodzi. Ja się wam przyglądam nie od dzisiaj, obserwuję ciągle takich jak ty, wyszczekanych chłopacz- ków, pewnych siebie fanfaronów, bubków udających dorosłych. Ty mi powiedz, skąd wyście się wszyscy wzięli? Ścisnął ramię Albina tak, że ten syknął z bólu. – Przestań się pan wygłupiać, ja nic nie wiem. – Wiary w was nie ma – chlipało nad nim – wszelkiej, jakiejkolwiek wiary w cokolwiek! Zobacz to, popatrz sobie, obejrzyj! Dłonie stały się bardziej agresywne i zanim się Albin spostrzegł, tamten już go popychał, podnosił, podsadzał po schodkach w górę, potem na szeroki gzyms biegnący poniżej okna, zanim zdołał wierzgnąć, wymierzyć pierwszego kopniaka, już wisiał wczepiony w parapet i oczyma obmacywał tętniącą muzyką salę. Zanim zdołał wyrzucić z siebie pierwsze przekleństwo na nieznajomego, już widział to, co widział: Ankę wtuloną w ramiona Wiktora, całującą go w szyję, oplatającą wolnymi, zmy- słowymi ruchami rąk, jeszcze dokładniej – konwulsyjnie wyginane i rozprostowywane palce, mocno opięte biodra kołyszące się w rytm wolnego tanga, namiot dla wędrowca, gardło dla spragnionego, pocieszenie dla zawiedzionego, ohyda. – Dziwka – syknął i zeskoczył z parapetu z takim impetem, że mężczyzna czmychnął na wszelki wypadek w bok. 76 Inwencji starczyło jednak Albinowi tylko na ten skok, gdy dotknął ziemi, nie miał w sobie nic z mitologicznego Anteusza, czarne myśli i wyobrażenia opadły go z taką siłą, że zanie- mógł, oniemiał i nie potrafił się zdobyć na żaden gest, żadne słowo. Modernistyczna dusza wzmocniona wódką czystą trzepotała w nim z bólu i rozchełstanej rozpaczy, a więc ona, ta perfidna samica, wybrała jego, a z ciebie cały czas kpiła, naśmiewała się, z ciebie, ona, o, a... Opadł na pięty i skurczony, zgięty wpół przeżywał pod wilgotną od brudu ścianą przeklętą scenę tam za oknem. Ręce, biodra, usta, włosy, tak, wątpliwości ani cienia, ani smugi, tak. Po chwili tych nieskomplikowanych ustaleń zmienił pozycję, gdyż poczuł ból w kolanach opar- tych na betonie. Ta czynność orzeźwiła go nieco, odciągnęła od nieznośnych myśli. Wszyst- kie są dziwki, pocieszył się, ale to dosadne i mało gramatyczne uogólnienie nie przywróciło mu bynajmniej spokoju ducha. Pewnie, że wszystkie, ale żeby ona... Mężczyzna nie przeszkadzał mu w tych rozmyślaniach, teraz dopiero zbliżył się i wywija- jąc jak skrzydłami połami marynarki próbował uspokajać, no w porządku, w porząsiu, okej, dość żalów. Albin zasłonił się rękami, oplótł palcami głowę, lecz to nie wystarczyło. – Ty, daj spokój. Twarz prawie starca, zmęczonego mężczyzny po pięćdziesiątce, krągłe, jakby opuchnięte rysy, gruby nos, usta rozciągnięte w dziwacznym grymasie, twarz odartego ze szminki clow- na, powalonego wódką arlekina. Na szczycie jednej ze spirali, szarpiących Albina zawrotów głowy, na skraju zmąconej alkoholem świadomości wydało mu się, że widywał tę twarz dość często, by ją uznać za swoją. Nie zdążył się nawet tą myślą zatrwożyć, czy tylko zdziwić, gdyż powracająca szybko przytomność kazała mu się przerazić naprawdę widokiem tej, zde- formowanej ciemnością, odrażającej maski, zawieszonej nisko nad jego głową. Nie krzyknął tylko dlatego, że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. – Czego się boisz, siku zasmarkany, zjeść cię chcę? – Mężczyzna z przesadną ostrożno- ścią, nieledwie troskliwością, podniósł Albina i zaciągnął z powrotem do legowiska na scho- dach. Zaczął znowu – z chlupotaniem, a wreszcie brzękiem odrzuconej butelki bełkotał słowa, z których niektóre tylko dochodziły do świadomości rozmówcy. – Ty żeś jeszcze młody, chłopaczku, ty możesz mnie wyczuć. Nie wczoraj się na tym świecie pojawiłem i nie dziś dowiedziałem się, jak jest. Bo jest, jak jest – to pierwsza rzecz, którą możesz zapamiętać. Głowa przyklejona do kolan mężczyzny opadła w tym momencie bezwładnie – ten odczuł to jak obrazę, jak gest zwątpienia w wartość wygłoszonej przed chwilą sentencji. Umilkł przeżuwając doznaną krzywdę, ale nagły wybuch czkawki przerwał szybko tę goryczną me- dytację. Mówił teraz wolniej, usiłując dokładniej artykułować poszczególne słowa. – Kim ja mogłem być w życiu, co ja mogłem robić? Pojęcie przechodzi. Gazety o mnie ta- akimi bukwami pisały w swoim czasie. Niesłychany wyczyn, ludzka stopa na szczycie Bliź- niaka, zdrowy duch w zdrowym ciele, Józek Smolarz chlubą naszej ziemi. Pętak jeszcze by- łeś, bracie, bardziej pętakowaty jak teraz, kiedy o mnie mówiło się tutaj, piosenki nuciło, plotkowało. Sam wojewoda gratulował mi wyczynu, w plecy klepnął i dyplomę wręczył, na której czarno na białym stało, co i jak: wręcza się tę dyplomę obywatelowi Smolarz Józef za jego wkład w kształtowanie pięknych i sprawiedliwych idei odbudowy, przebudowy, rozbu- dowy, i nadbudowy narodu, państwa i ustroju takiego, jaki jest, czyli za Wejście na sam szczyt Bliźniaka i rozejrzenie się z niego po pięknej ziemi naszej, tak jak rozglądać się powi- nien uważnie i z wysoka każdy uczciwy i prawy obywatel. Znaczy się, ja, we własnej osobie. Na tego Bliźniaka, przyznam ci się, miałem chrapę od dzieciństwa, koszulę jeszcze nosiłem w zębach, a już mnie w domu nie mogli utrzymać, bo się rwałem gapić a gapić na to skalisko przebrzydłe. Skalisko przebrzydłe – powtórzył w myśli Albin, a wracająca do równowagi pamięć podsunęła mu obraz sterczących pośród plamy zieleni białych wapiennych skał, z których najwyższa, 77 kształtem przypominająca gruszkę, węższym końcem przytkniętą do ziemi, zdawała się urągać zwykłym prawom fizyki. To był właśnie widziany z przeciwległego brzegu rzeki Bliźniak. – To jest wapień, rozumiesz, każdy hak czy gwóźdź wylatuje przy byle jakim szarpnięciu i wal wtedy na łeb, na szyję, harataj się o ostrą ścianę z głupim uczuciem, że za chwilę, za moment, za kilka ziarenek czasu chrupnie w tobie kręgosłup albo pęknie bardzo potrzebna żyłka. Jeszcze przed wojną dwóch takich chojraków, co bez przygotowania chcieli dostać się na Bliźniaka, tak właśnie skończyło. Sam nie raz, ani nie dwa razy przejechałem się gębą po kamieniach, zanim udało mi się wgramolić na tę sakramencką górę. Pierwszy byłem z tych powojennych, co na Bliźniaka wchodzili, to i nagrodę mnie właśnie dali, nawet za granicę wysłać chcieli, żebym na jeszcze większe szczyty właził. Przerwał, zasępił się tak, że mięsisty nos opadł mu niemal na brodę. – To znaczy zajmował się pan alpinistyką. – Żebyś wiedział, właśnie, że alpinistyką – w Alpy mnie chcieli posłać, ale ja, ja sam nie chciałem, ja ich posłałem w diabły. Co to błazen jestem, żeby się wygłupiać dla cudzej zaba- wy. Tu było co innego, tu ja wiedziałem, po co idę. – Kolana zaczęły drżeć z niepohamowa- nego podniecenia, stukały miarowo w głowę Albina. – Ja sam, ręce i nogi tylko miałem do pomocy, próbowałem tam wejść nie raz, spadałem, łamałem kości, ludzie mnie uważali za wariata, dzieci krzyczały na mnie pomyleniec, ale swojego dokonałem, wyśmiałem ich wszystkich z samego szczytu, napluć nawet chciałem na głupie łby niedowiarków, ale się powstrzymałem, bo i tak by tego nie zrozumieli. Oprócz mnie nikt nie wierzył, że wejdę, a ja twardo, krok za krokiem do góry, ręka, noga, ręka, jeszcze jeden hak i znowu kroczek maleń- ki, drgnienie buta prawie, tak, żeby oswobodzić drugą nogę i kłapu – człapu, ęk, brzdęk, w góręę... To najważniejsze, upór, wiara w siebie, tylko się nie dać i w górę, przed siebie, dawaj, łubudu, bez oglądania się na innych, bo od takiego patrzenia to tylko wzrok może skaprawieć. Cel wybrać wystarczy i pruć do niego ze wszystkich sił, ile dechu w płucach, mówię ci to, brachu, boś młody i mlekoś pić powinien, nie wódkę, tylko upór może z ciebie zrobić praw- dziwego człowieka, zdatnego do wszystkiego, do tańca, różańca, roboty i pierdolenia. To ci mówię. Jakby ten Bliźniak był jeszcze o sto metrów wyższy, to ja bym go też wymacał pod- kówkami, okrakiem bym na nim usiadł i zagwizdał na swoją chwałę. Nie zdążył pan Smolarz dokończyć swego monologu – głowa Albina odbiła się od jego kolan jak piłka futbolowa i wraz z całym ciałem uniosła się w górę. Ręce plątały się w fałdach marynarki tamtego, czepiały się guzików, oberwanych kieszeni, kołnierza. – Dosyć, ani słowa więcej – wrzeszczał rozwścieczony cień – po uszy mam tego ględzenia, chachmęcenia, międlenia zamamranym ozorem. Kto cię na mnie nasłał, z jakiego to świata przywozisz te dyrdymały, żeby mnie omamić, wziąć pod włos, a potem wyśmiać i pogrążyć. Skąd się tu wziąłeś? Mężczyzna odepchnął z całej siły napierające nań ciało i rzucił się do ucieczki – biegł za- taczając się i oglądając, czy nie jest ścigany. Ta ostrożność była jednak zbyteczna. Dźwięk, jaki się rozległ w podwórzu, nie był trzaskiem kręgosłupa czy łamanych kości, lecz łomotem rozbitych pośladkami Albina skrzynek po pomidorach, które zajmowały kąt schowka. Prze- kleństwem skwitował tę nową niedogodność losu, lecz chęć zemsty na panu Smolarzu nie przyszła mu nawet do głowy. Po króciutkim wybuchu nierozwagi był już znowu alkoholicz- nopotulny, mruczał pod nosem jak paromiesięczne kocię i chaotycznie rozmyślał o tym, co się stało. Nie potrafił się jednak skupić – strzępy myśli układały się w świadomości w bogatą, lecz bezsensowną mozaikę. Może to wszystko literatura, wymyśliłem sobie sen na miarę własnej wyobraźni, „Wesele” czy co? – Potem bolesne przypomnienie: okno. Wdrapał się ponownie na szeroki gzyms. Sala była prawie pusta, milcząca. Grubas w prze- poconej pod pachami koszuli położył saksofon na fortepianie, odłączył od niego ustnik i zszedł ciężko z estrady. Powiedział coś w stronę perkusisty, gdyż ten podniósłszy głowę usi- 78 łował się uśmiechnąć. Maska rozradowania i beztroskiej zabawy opadła z muzyków natych- miast. Nie czekali nawet wyjścia ostatnich tancerzy, by zacząć gmerać po kieszeniach, wydo- bywać zza pazuchy zmięte papierki i wymieniać je między sobą, jak drogocenne talizmany zdobyte z narażeniem życia. Pianista, tępo wpatrzony w leżącą przed nim kupkę banknotów, stukał nogą w brzuch największego bębna, jakby nie dość miał jego ciągłego grzmotu. Nie przyglądał się długo tej wyrazistej scenie – zobaczywszy ostatnie pary, opuszczające salę, zeskoczył z okna i pobiegł przez podwórze, szeroko rozstawiając nogi. W bramie omal się nie przewrócił, przestraszony chichotem i urąganiem niewidocznych ciągle osobników, lecz opanował się w porę i gdyby nie czoło poplamione resztkami pomido- rowego klajstru, można by sądzić, że to sama uosobiona Godność i Natchniony Spokój sta- nęły po chwili w drzwiach restauracji. Jeszcze moment niepokoju i wreszcie ulga – oczy spo- częły na znajomych sylwetkach i, zadowolone z odzyskanej na nowo rzeczywistości, mru- gnęły wesoło. Jesteś niezwyczajnie ożywiony, wiesz o tym, nie przyznałbyś się do słabości, ale w gruncie rzeczy boisz się chwili, która zbliża się coraz szybciej. Prowadzisz dialog, rozmawiasz z An- ką tylko po to, żeby się trochę uspokoić, lecz wszystko w tobie napina się, przygotowuje do decydującego gestu. Darowujesz sobie jeszcze kilka minut na uporządkowanie myśli, pięć, dziesięć? – Ty to co innego, ale on się do mnie przystawiał. – Co? – No, chciał mnie oczarować, mówił bardzo dużo, o tobie też. – No i co? – Nie lubię takich umizgów. – A jakie lubisz? – W ogóle nie lubię. – Eee. – No. – Co? – Co? – Nie lubisz? – Nie lubię. – Dlaczego nie lubisz? – Bo... – Bo? – Wolę przyjaciół. – Od kogo? – No, od tych... – Jakich tych? – Narzeczonych. – Co? – Kochanków. – Co? – Tych, z którymi się chodzi. – Dokąd? – Co dokąd? – Dokąd się chodzi? – O, tak w ogóle, tak się mówi. 79 – Głupie. – Dlaczego? – Tak sobie. – Miły jesteś. – Miła... Siadasz przy stoliku, siadasz – zmieniasz pozycję, ale i zachowanie, nie podtrzymujesz idiotycznego dialogu, te słowne igraszki już cię męczą, siadasz tak ostrożnie i z takim waha- niem, jakby to była ostatnia czynność, którą wykonasz dzisiaj świadomie, siadasz wygodnie – podpierasz głowę dłonią. Ta pozycja zobowiązuje, przypominasz sobie prymitywną figurkę z kościoła – frasunek, frasobliwość, zafrasowanie. Pomyśl, zastanów się nad wszystkim jeszcze raz. Musi być przecież jakieś rozsądne wyjście z twojej sytuacji, na pewno jest, może tkwi gdzieś blisko na wyciągnięcie ręki, może zbliżasz się do niego nieuchronnie z każdą chwilą, wiesz, że jest coraz bliżej, że jeszcze moment i rozwiązanie objawi się samo, najlepsze i naj- prostsze, choć nie całkowite, a cząstkowe tylko, niepełne, nie na zawsze i wszędzie, ale na „tu” i „teraz”, takie jednak, które doprowadzi do sytuacji jedynej i ostatecznej, dającej po- czątek wszystkiemu. Nie znasz tej sytuacji, ledwie ją przeczuwasz, ale czy można przewidzieć przyszłość w tak nieuchwytnych i ulotnych sprawach, czy można przewidzieć fakty? Czy mogłeś przewidzieć, że stanie się to wszystko, co już masz za sobą, te rozmowy, sytuacje, gesty? Nie wiesz, co objawi się dalej, jak się potoczy ten kołowrotek zdarzeń, któremu podlegasz. Czekasz. Czekasz? Wpadasz coraz głębiej w rozłożyste dłonie. Nazwijmy to apatią, masz inny po- mysł, rozwolnienie, lęk przed decyzją, od wola, dowcip godny dziesięciu złotych od pani Do- cent, a więc ta właśnie choroba toczy cię od początku. To nieprawda, że przyjechałeś tutaj zerwać z Hanką, w każdym razie prawda nie wystar- czająca. To była prowokacja, próba wymazania z pamięci nie tylko jej osoby, ale wszystkich cieni i drobiazgów, a nawet czasu, który cię z nią wiązał, próba zdemolowania świata, w któ- rym się dotychczas poruszałeś. Zaryzykowałeś tę próbę, żeby się sprawdzić, żeby poznać na własnej skórze, jak takie chwile wyglądają, żeby opanować ich mechanizm. Dostałeś po no- sie, musisz przyznać, na razie przegrałeś, bo miałeś w tej grze do ofiarowania raczej puste i konwencjonalne gesty niż przemyślane decyzje, raczej efektowne pozory niż rzeczywiste ra- cje, raczej lekką piankę, pył drgający z każdym przypływem przekory, lęku czy chociażby lenistwa niż powagę zamkniętą w zdaniach krótkich, znaczących jak sentencja wyroku. Ale masz to już za sobą. Faktów nie można wprawdzie przewidzieć, ale za to można je opanować, przekształcić i podporządkować sobie. Nie żeby szukać doraźnego wytłumacze- nia... One przecież prawdopodobnie są, istnieją w ramach porządku bardziej ogólnego niż ten, w którym najważniejsze są nasze małe sprawy, tchórzostwa i usprawiedliwienia, w ramach porządku, który najdrobniejsze słowa, gesty, wrażenia usensownia i pozwala wierzyć, że to, co przeżywasz, nie jest tylko pasmem przypadków, zbiegów okoliczności czy zbiorem nie- kontrolowanych odruchów biologicznego organizmu, lecz zwartą bryłą toczącą się w kierun- ku zakreślonym przez wiszące nad nią, odrzucone wybory – te z talii rozdanych każdemu możliwości, które nie zostały wykorzystane. Świadomość tego pomaga, ale, nie ma się co łudzić, nie uwalnia od niepokoju. Jak bowiem wydobyć z czegoś, co jest z natury jednostkowe, fragmentaryczne, okruchowe, z czegoś, czego najistotniejszą cechą jest powtarzalność w czasie, z uniesienia dłoni w powitalnym geście, z ulotnych wrażeń, ze słów mówionych od niechcenia, ze strzępów refleksji, obrazów mijanych na ulicy ludzi, z niezrealizowanych planów wypełniających dzień za dniem, jak to, co jest za- przeczeniem ich okazjonalności i chaotyczności – zasadę, której podlegają, sens ogólny, praw- dę? Jak to odnaleźć? Na początek wystarczy odrobina wiary w taką możliwość, odrobina pew- ności siebie. Pewności? Teraz, gdy uginają się pod tobą nogi i nie wiesz, czy potrafisz wstać nie rozbijając głową stołu. Sytuacja banalnie dowcipna, ale nie to, u diabła, jest ważne. 80 Rozważ swoje atuty: rozmowa z Hanką – głupie, tak się nie kończy niczego, z mojej stro- ny cocktail tchórzostwa, próżności i rozindyczonego chamstwa, powinienem był do tego nie dopuścić, zostają przecież wyrzuty sumienia i przykra zadra w pamięci; Genek – podobna bzdura, tamta scena mogła przecież znaczyć bardzo mało albo zgoła być moim przewidze- niem, rozdmuchałem ją do granic absurdu po to tylko, żeby zrealizować frapującą możliwość innego spojrzenia na moją przeszłość. Taka zabawa rozdrażniła tylko pamięć, pobudziła uczucia dawno już w tobie zamarłe, jakieś podejrzenia, dąsy, rozgoryczenie. Więc? – nic nie zostało po twojej stronie? Coś jednak zostało – decyzja sprzed kilku minut, zamiar ucieczki. To byłaby odpowiedź na pytanie, którego sobie nie postawiłeś wcześniej tylko dlatego, że było zbyt oczywiste, a oczywistości jeszcze cię drażnią jak prawdy powta- rzane do znudzenia – odpowiedź na pytanie: co dalej? Uciec, zemknąć, zwiać ile sił w no- gach. Na co więc czekasz? – Daj mi papierosa. Sięgasz machinalnie do kieszeni, gubisz wątek, ale jej spojrzenie usadawia cię na powrót w kręgu twoich myśli. Ognik wirujący wokół niewidzialnej osi – krztusisz się dymem. Ona, Anka? Jeśli nawet jest w tym, co robi, w tym, co szeptała ci w czasie tańca, coś więcej niż wypita ponad miarę wódka, jutro zgaśnie to w pamięci, zniknie tak, jak znikną wszystkie wi- dziane tutaj postacie, jak ulotnią się bez śladu słowa wypowiedziane tego wieczora. Pozosta- nie może wrażenie sennego majaku, halucynacji na pograniczu snu i rzeczywistości. Zapomni o wszystkim, to więcej niż pewne. Masz i Albina – kołysząc się i zataczając podchodzi do stolika. Mówisz coś do niego, nie słyszy zajęty rozmową z Genkiem, jesteś trochę urażony, na niego przecież czekałaś, chcesz zwrócić na siebie uwagę targając go za rękaw – musisz go przecież zabrać ze sobą, wyciągnąć stąd w imię tej, mówmy, przyjaźni, która was łączy nie od dziś, zabrać, a najpierw wyjaśnić wszystko, on przecież powinien cię zrozumieć. Mówisz ponownie, a gdy ciągle nie reaguje, udając pijackie rozbawienie, sadzasz go siłą na stojące obok krzesło. – Słuchaj. Za cicho, to nie skutkuje. On przecież mówi tak głośno, że ledwie słyszysz swój głos. – Taki ciemny, nadpsuty pijaczyna, wyobraź sobie, średniowieczny mnich, od którego wionie bimbrem jak z rozbitej gorzelni, zakapturzony prymityw zachęcający do obyczajnego życia, karą boską grożący, potępiający, wyklinający i od czasu do czasu częstujący wódką. No, no, nie zakonnik, tylko tak mówiłem, metaforycznie, bo miał w sobie coś tak surowego i nieprzejednanego jak reguła zakonna, ale w ogóle to nie... Obejmujesz go, ciągle udając pijanego bardziej niż jesteś, syczysz mu prawie w ucho. – Albin, chodźmy stąd, zwiewajmy! Opór jest w nagłym pochyleniu ciała do przodu, w sztywności ramienia, rozbiegane oczy. – Co ty? Zwariowałeś, teraz? Kiedy się zaczyna wszystko klarować. – O co ci chodzi? – Nie rozumiesz, nie wiesz, że to ja ten wieczór zaaranżowałem, ja go ułożyłem, żeby was podpatrzeć, zaobserwować – was, życie, w ogóle podpatrzeć cokolwiek... właśnie, tak zwane życie, tego nam przecież nie brakuje, nie tak? Ha, ha, nie rób takiej głupiej miny, nigdzie nie pójdę, nie ruszę się stąd do rana albo nigdy. Jestem, jestem... – Pijany. – Właśnie, trafiłeś. Czuć się niepewnym swoich reakcji, swojego ciała to jakby przedsmak tego, czym straszą wszystkie religie, ocierasz się wtedy o swój kres, smakujesz zapach śmier- ci, wsączasz się powoli w nicość. To. fascynujące balansować na granicy dwóch światów w równej odległości od każdego, bez obaw, że się w któryś z nich nieodwołalnie spadnie. Wód- ka to jedyny sposób na uzyskanie takich wrażeń, ech, nic więcej... Dajesz się wciągnąć w rozmowę, ale przecież nie te słowa miałeś mówić, które masz teraz na języku. 81 – Znam lepszy i łatwiej dostępny sposób obcowania z absolutem, trzeba tylko mocno zasnąć. – Nie, nie, to zbyt wulgarne. Ty jesteś zręczny, cwany, chcesz mnie wyprowadzić z rów- nowagi, sprowokować. Nie, przyjacielu, dzisiaj twoja zjadliwość nie zapanuje nade mną. Te- raz jestem wyższy ponad małostkowe uczucia, nie potrafię ci sprostać w drwinach, bo się nimi brzydzę, ręce od nich wycieram. Ja twój absolut mam w najciemniejszej tyli mojego kulturowego jestestwa. Co? Nie spodziewałeś się, dogryzłem ci jednak, nie, w porządku, ko- mu to ja ostatnio dogryzłem, nieważne zresztą, to, co skończone, i to, co się kończy w nas, spopieli się jutro dopiero, z czego to, nie wiesz, ja też nie wiem, ale musi być z czegoś, skoro słyszę to co chwilę, stukają mi te słowa w mózgu jak zepsuty zegarek, Norwid, nie, na pewno nie, a może ja, ja sam, przecież to możliwe, słuchaj, Wi, przecież to jest moje, rozumiesz, moje, pierwsza moja, niewątpliwie autentyczna rzecz, to, co skończone, no tak, tylko co może być dalej, co będzie dalej, może tak... jak poznać w żółtej, zamarzniętej kliszy deszcz, co po- wietrze siekł pazurami, nic to wprawdzie nie znaczy, ale jak brzmi, wsłuchaj się dobrze, coś takiego, czy to nie wspaniałe? – Chodźmy stąd, trzeba przecież odpocząć przed jutrem. – O jakim ty jutrze mówisz, przecież mamy tu sterczeć jeszcze kilka dni, sam mówiłeś, więc daj mi spokój, słyszysz i widzisz, że tworzę w pocie, tego, czoła. Zwiesił głowę między kolana – wyglądał jak znużony koń. Widzisz z bliska kosmyki wło- sów, otaczające początki łysiny, powtarzasz wezwanie jeszcze raz, a gdy w odpowiedzi dola- tuje tylko niewyraźne przekleństwo, podejmujesz decyzję – czujesz, że nie tędy droga, że popełnisz może najgłupszy błąd w całej tej historii, ale nie możesz zostawić Albina w takim stanie – zatem pochylasz się głęboko, żeby go podźwignąć, cierpną ci z wysiłku ręce, sapiesz. – Słuchaj. Słowa plączą się, wymykają ci się z ust bezwiednie, lotną strugą spadają na poplamioną powierzchnię obrusa, przeplatają się, potykają o grube ściegi tkaniny, łączą w chwilowe sze- regi, by znowu się rozpaść na kawałki, galopować, cwałować w rytm gorączkowych myśli, syczeć złośliwie barwami samogłosek, dźgać podniebienie spółgłoskami, warczeć, ryczeć, krztusić się... Przytomniejesz wraz z obezwładniającą świadomością, że nic mu nie wytłumaczysz, nie potrafisz się skupić, zebrać myśli tak, żeby ogarnąć wszystkie przyczyny i konsekwencje twojej decyzji, przytomniejesz – nie sposób jednak wytrzeźwieć w mgnieniu oka. Jesteś zły, masz do niego pretensję, że wyłączył się z frapujących cię wydarzeń, zdezerte- rował, nie uchwycił tych myśli i postanowień, które kierują tobą. Przytomniejesz – dłonie przytrzymują powietrze – jego już przed tobą nie ma! Po chwili widzisz go znowu, wydaje ci się, że te rysy układają się w jakby ironiczny wy- raz, ale może to tylko złudzenie. Jednak masz rację, potrzeba śmiechu wykrzywia go coraz bardziej, każe mu wciągać w ramiona głowę, podsuwa na wargi jakieś niewyraźne słowa, bełkot, mamrotanie, powolne, bawi się tym seplenionym tekstem, kawałkuje go wymyślnie, sylabizuje, mruczy, śpiewa na nieokreśloną nutę, a w końcu ustala rytm i podniesionym gło- sem, falsetem prawie, zaczyna skandować: – „I oto jak kończy się świat, i oto jak kończy się świat, i oto jak kończy się świat, nie z trzaskiem, lecz ze skomleniem!” Słyszysz głos klekocący te słowa gdzieś daleko, jakby dobiegał spoza przezroczystej dla wzroku, nie dla dźwięków ściany – nie rozumiesz – co on bełkocze? I oto jak kończy się świat, i oto jak kończy się świat... niejasne przypomnienie – któryś z tych wielkich poetów zarażonych śmiercią, n i e s ł y s z y s z już tego przypomnienia, bo oto cienie przycupnięte obok ożywiły się nagle, wrzasnęły, pisnęły, przełknęły czkawkę i nieskładanym chórem wy- rzuciły przed siebie: – I oto jak, i oto jak, jak się, jak, jakby z nas spadł jakiś ciężar – jakbyśmy doszli do tych słów przez nienawistną pustynię – jakby brama się przed nami otwarła wszechobiecująca – 82 jakby to, co najważniejsze, zostało wreszcie nazwane – co to się dzieje – i oto, oto, to, o, jak, jak zapomnienie, jak wyzwanie, jak odkupienie – świat, świata, światu, światem – Kto leżał, ten usiadł, kto siedział, ten powstał, kto stał, stanął jeszcze mocniej: Hanka koło Aktora, Aktor obok Hanki, Genek koło Aktora, Jolka przy Genku, Ewa z Jolką, Brodacz koło Ewy, Dziennikarz z Brodaczem, Żona Dziennikarza przy Dziennikarzu, mały plastyk obok Anki, Anka, przy, obok, z, naokoło niego, a więc to jest moment, na który wszyscy czekali, coś się rozgrywa, decyduje, kończy, zamyka, ucieka gdzie pieprz rośnie... otoczyli go szczel- nie, zacieśnili krąg: „I oto jak kończy się świat, i oto jak kończy się świat, i oto jak kończy się świat, nie z trza- skiem, lecz ze skomleniem!” Skomleniem, chlipaniem, ust otwieraniem, zawrotami głowy, śmiechem, pustką, niepew- nością mięśni, fałszywością myśli, bez Jeźdźców Apokalipsy i gradobicia, bez wizji nieczys- tych i kabalistycznych sztuczek. Widzisz go znowu – jak renomowany prorok zawirował wokół siebie, odepchnął najbliżej stojącego Genka i podskoczywszy niezgrabnie usiłował wykonać jakąś figurę gimnastyczną – potknął się, a ręce dotknąwszy podłogi trzasnęły w łokciach pod ciężarem ciała – upadł z hu- kiem, nakrył się nogami aż do bólu stawów, a potem rozwalił na plecach wykrzykując ogromniejące ciągle słowa: i – i – i – to – ot – o – Widzisz go znowu: podrywany obcymi rękami podnosi się ociężale, jakby wykrzyczał już z siebie całą energię – t o t w o j e ręce, t w ó j głos rzucający tamtym jakieś monosylabicz- ne wyjaśnienia, t w ó j oddech coraz szybszy – krótszy – zachłanny. Wąskie uliczki rezonowały pospiesznymi krokami. Błądzili trochę, ale zanim przypomnie- nie wczorajszego wieczoru zdążyło napełnić ich obawą o dalszy ciąg tej wędrówki, dotarli do rynku. Stąd mieli już niedaleko, uliczka, mostek, piaszczysta aleja – kilka minut drogi. Obej- mowali się, żeby lepiej trzymać się na nogach. Albin przestał mamrotać, chciał już teraz tylko spać, snem zakończyć ten męczący dzień. Przemknęli szybko pod kamienną poczwarą – drgnęło gipsowe oko, powieka opadła nie- znacznie, błysk światła w wąskiej szczelinie, bazyliszek mrugnął znacząco, lecz oni – prze- mknęli szybko pod kamienną poczwarą. Koniec ulicy, niewielki placyk zagracony resztkami baraków, beczkami smoły, stosami desek. Nie chciał się zatrzymywać – obawa – jakoby prze- rwanie ciągłości tego ruchu mogła zwiastować jego koniec, przystanął jednak, posłuszny na- leganiom Albina. Miał tu na niego czekać, czekał więc wsłuchując się w rzężenie desek pod stopami tamtego, może nawet liczył kroki. W t e d y: nie czuł nawet pierwszego uderzenia, nieprzenikliwa, namacalna biel przed oczami, ręce ogarniające powietrze; upadł do tyłu uderzając plecami o szczątki niewysokiego muru, zanim jednak zdążyli doskoczyć, poderwał się rozpaczliwie, wstał oszołomiony, ośle- piony przerażającą świadomością – jest osaczony, zdany na własne siły, skazany, to już nie szczeniackie żarty, wystarczy uchwycić zacięty wyraz ich twarzy. Ta myśl trwała ułamek sekundy, czas potrzebny na to, by dłonie zwinąć w nieforemne pięści i wrzasnąć chrapliwym, zniekształcanym gdzieś w głębi krtani głosem: A L B I N! Zaciskali się wokół niego w milczeniu, pewni siebie, spokojni o wynik tego starcia. Pró- bował powtórzyć przedwieczorny manewr, uskoczyć w bok, uciec, ale Mały podbił mu z tyłu nogi, więc tylko rąbnął kolanami o bruk i rozorał do krwi dłonie. Doskoczyli – Ringo kopnął go precyzyjnie w brzuch, raz, drugi, celował znowu z tępą za- ciekłością. Kogoś ty chciał przerobić, mamrotał wściekle Byku, kogo? Przygiął Wiktora cio- sem w kark do ziemi, dołożył spod spodu, aż plusnęła krew z rozbitego nosa. To koniec, ko- niec, A L... poderwał się jednak ostatkiem sił, skoczył w lukę między nimi, zdołał się schro- 83 nić pod ścianę ciemnego budynku, zasłonił się bokserską gardą, a gdy dopadli go znowu, za- czął wymachiwać ramionami na oślep, nie trafiając nikogo, ale też nie dopuszczając ich bli- żej. Krwawa czapka spadająca mu na oczy zasłaniała wszystko, jakieś twarze biegające wo- kół, ciemność, czerwona ciemność. Nie mógł już z siebie wydobyć głosu, słowo, które zaty- kało mu gardło, nie zabrzmiało już nigdy w tej uliczce. Dyszał ciężko – bał się tych ciosów, które miały na niego za chwilę spaść. Strach i upoko- rzenie wprawiły go jednak w zwierzęcą, śmiertelną wściekłość. Mały, skradający się z lewej cichutko, by nie spłoszyć upolowanej już prawie ofiary, nie zdążył się nawet zasłonić, połknął uśmiech, chciał się tylko wycofać, schować za plecami Byku i Ringa, ale Wiktor był przy nim o ułamek sekundy szybciej niż tamci, grzmotnął Małego w kark podwójnym, wypróbowanym ciosem – najpierw pięścią, potem łokciem za jednym zamachem, z rozpaczą i determinacją osaczonej zwierzyny. Zdążył się jeszcze odwrócić, uniknąć rozpędzonej nogi Kinga, gdy By- ku z rozmachem tryknął go głową w żołądek, poprawił błyskawicznie, raz, raz. Krzyknął z rozsadzającego wnętrzności bólu – opadał na bruk powoli, z groteskową godnością bezprzy- tomnego ciała. Pochylili się nad nim na krótko – ktoś hałasował u wylotu ulicy. Kilka ciosów gładko wchłoniętych przez leżący kłąb, harkot, gwizd, chodu! Podnieśli zasmarkanego krwią Małego i pociągnęli ze sobą przez skrzypiący deskami placyk. I oto jak kończy się świat – zanikają dźwięki, a te ledwie słyszalne rozdzierają zapadającą ciszę z piaskiem karabinowego wystrzału – to skóra pęka w zderzeniu z twardym nosem buta. Jeszcze widzisz – w półmroku krew zalewa oczy szarością, nie czerwienią – mgławice, rozla- złe cienie pędzące w miarowym ruchu od i do siebie zasłaniają wszystko – jakiś obraz umieszczony w tle, jasny, błyszczący mocno, pamięć nie podsuwa żadnego skojarzenia, ale resztkami świadomości czujesz, że powinieneś zdobyć się na ostatni wysiłek i spojrzeć z taką mocą poprzez migotliwe kształty, żeby dostrzec kontury tej przedziwnej jasności, która za- pewne obiecuje ci ocalenie, cóż bowiem innego może znaczyć jasność? Odsłaniasz niebacz- nie, nie wiedząc o tym, głowę – but szukający celu stuknął nad uchem o czaszkę – eksplozja bieli – to była jasność zbliżającego się końca, blask otwartej dla wszystkich otchłani bez dna. Spadasz w nią wolno, zwinięty w kłębek, bezradny, śmiertelnie – narodzony embrion, dłońmi próbując dosięgnąć głowy pociemniałej drobniutkimi jak igiełki szronu kroplami krwi, pły- niesz w olśniewającej mazi w głąb czegoś, co bezwymiarowe – odarte z czasu i przestrzeni. Najpierw powraca nieokreślony lęk – strach był najpierw – potem w niewyraźnym, lecz oczywistym p o t e m z mgły, piany, delikatnego pierza fruwającego wokół zaczynają wyła- niać się twarze, nieruchome zrazu, zastygłe i białe jak maski zdejmowane z ciepłych jeszcze trupów. Jesteś sparaliżowany strachem i skurczem mięśni zwijających ciało wokół obolałego brzucha, musisz patrzeć – widzisz, jak rysy nabierają wyrazistości i barw, napełniają się so- czystym, rumianym życiem, krzyczą z nadmiaru siły, ryczą bezgłośnie, śledzą oczyma twój bezruch, apatię zahipnotyzowanego przez węża ptaka. Fiolet i żółć, czerwień i brąz, srebro i złoto, rozsypane hojnie w rysach tych ludzi, promie- niują na wszystkie strony – barwy rozlewają się, fosforyzują, migocą łagodnie – coraz szerzej i szerzej, obdzielają każdą twarz tułowiem, rękami i nogami, stopy brukiem, dłonie ściśnię- tym w pięściach powietrzem, usta wibrującym u podniebienia językiem; jeszcze szerzej i głę- biej – pojawia się pejzaż. Poznajesz rynek, placyk maleńki wyglądający teraz jak wnętrze pszczelego ula, tłum wy- lewa się z wąskich uliczek, oblepia balkony, okna, co przystępniejsze dachy, ciasnym kordo- nem otacza czworobok utworzony w środku placu i prowadzące do niego wąskie przejście. Coś tam stoi, coś sterczy, coś dźga niebo twardą buczyną – jakieś olbrzymie, zakapturzone postacie krzątają się wokół tajemniczej plątaniny desek, słupów i powrozów, chodzą, odpy- chają zbyt natrętnych widzów – zatem masz i ruch, obraz jest już więc dopełniony. 84 Miękko, zwiewnie na kształt motyla leci w twoim kierunku rozłożysty przedmiot, trafia cię w twarz, przekłuwa wargi ostrym szpikulcem, strużki krwi spływają po brodzie, a płat mister- nie wygiętego i nabitego mosiężnymi okuciami filcu spada ci do nóg. Nie czujesz nawet bólu – przedziwny fason ronda, słowa wyryte w metalu, „humanum est...”, gorący pot występuje na całym ciele, to, to znaczy, chcesz się utwierdzić w paraliżującym umysł podejrzeniu – spo- glądasz aż do bólu oczu, wytrzeszczasz ślepia, jak tylko potrafisz: opasła kobieta jakby ze sztychów widzianych w starych albumach wygraża pięścią w twoją stronę, bardziej od tego gestu frapuje cię jej strój: misterny system chustek zawiązanych pod brodą, rozłożysta spód- nica i bufiasta bluzka prawie odsłaniająca piersi. Widzisz tylko wycinki narosłego przed tobą obrazu, przesuwasz się wzdłuż ludzkiej galerii niezwykłym sposobem, zaraz, dlaczego nie możesz odwrócić głowy, żeby ogarnąć wzrokiem cały plac, czemu nie unosisz do ust ręki piekącej bólem? Naprężasz mięśnie próbując prze- zwyciężyć tę niemoc albo przerwać sen, jeśli to, co widzisz, jest tylko snem. Znowu syczysz z bólu – tłum ci wtóruje odgłosami radości – w nie zabliźnione rany wrzy- nają się konopne strzępy krępujących cię sznurów. Dostrzegasz kołyszący się przed tobą spo- cony, pokryty muchami i śladami sieczki koński zad, bliżej – drewniane żebra wozu skrzypią- ce przy każdym obrocie kół – jesteś zatem związany i przytroczony do kolebiącej się gdzieś dwukółki, dokąd, po co? Znów uderzenie buta w bok – rodzaj prośby o skupienie – czerń mi- gocąca nad twarzą – obszerna szata kogoś, kto do warg podsuwa ci jakiś metalowy przedmiot, delikatnie jednak, bez chęci wyłuskania nim zębów, na szczycie kopulastej czerni gęba wy- stająca z głębokiego kaptura, uśmiech jak cała naiwność tej profesji, galopada myśli, dają ci do ucałowania krzyż, Sztein tu, na wozie, przy tobie, współczuje, szydzi? Teraz rozumiesz wszystko: T o n i e j e s t s e n. Snem poczętym z bólu i zmęczenia było tamto, co roiłeś do niedawna, jakiś czas nie istniejący, postacie – majaki: Genek, Albin, ile ich jeszcze? mar, bękartów udręczonej wyobraźni? – realny świat rozpościera się dookoła dopiero od kilku chwil, wracasz do niego z dalekiej, odbywanej w nieprzytomności podróży. Ta rzeczywistość, którą widzisz w przerażonych spojrzeniach, kolorowa, pijana gawiedź, wy- fiokowane damy, mężczyźni o brutalnych rysach – to twoja rzeczywistość jedyna. Potęguje się przestrach: cóż mogą znaczyć ściskające ręce i nogi powrozy, cóż znaczy obecność tego milczącego mnicha o twarzy, którą pamiętałeś nawet we śnie, cóż znaczą zło- wrogie, w czerń odziane postacie, widoczne ponad spoconym zadem konia? Za moment zrozumiesz i to, dowiozą cię w samo centrum placu, w środek ożywionego gwaru, zdejmą z nóg krępujące więzy i ustawią na drewnianym, pachnącym świeżymi de- skami pomoście – wtedy zapatrzony w sięgającą szyi pętlę wrzaśniesz z całą mocą tlącego się jeszcze w tobie życia, wrzaśniesz tak, że ryk tłumu zagłuszy cię dopiero po kilku sekundach – wtedy dopiero, gdy ponowna jasność zaleje wszystko nieprzeniknionym blaskiem... I oto jak kończy się świat – powoli odmykają się powieki, otwierasz ostrożnie oczy, ale nim zdążysz zobaczyć cokolwiek, powraca ból, przewierca każde włókno, każdy mięsień twego ciała i osiada pod sklepieniem czaszki. Obejmujesz rękami głowę, nic to jednak nie pomaga, kruszysz tylko palcami krzepnącą już na włosach krew. Przecierasz oczy rękawem koszuli, gdzie ten nienawistny tłum wyjący z uciechy na widok cierpienia, gdzie twoi opraw- cy? – szarość i cisza naokoło. Zatem jesteś uratowany, wolny, możesz iść dalej, sunąć cier- pliwie aż na kraniec drogi, którą sobie wyznaczyłeś. Odbyłeś już pokutę za przeszłe grzechy, otarłeś się przed chwilą o piekło – masz więc przed sobą ten najlepszy ze światów w całej okazałości. Wiesz już teraz: musisz przemóc ból, opanować zmęczenie, wypluć z krwią resztki niezde- cydowania i czepiając się najlżejszych porywów siły iść tak długo, aż poczujesz we wnętrzu dłoni łagodnie ustępujący opór metalowej łapy – ścisnąć naprężone ścięgna martwego zwie- rzaka, zwalić się na szeleszczące słomą łóżko i nie zasypiając, by nie stoczyć się w głąb ja- snego wiru przybliżanego każdym przymknięciem powiek, dotrwać do świtu, czekać, aż za- 85 ryczą na szosie pierwsze ciężarówki, aż można będzie rozprostować nogi w szybkim poran- nym marszu. Wiesz – podnosisz się na kolana – klękasz – i – jak ślepiec macając rękami powietrze – wstajesz – – Rabka 1966 – Warszawa 1968 86