czyste radości mojego życia Jan Śmiti mojego zycia przełożyła Emilia Witwicka Warszawa 1980 Czytelnik ytuł oryginału czeskiego iste radosti mćho żivota Jan Smfd, 1977 bwolutę, okładkę i kartę tytułową projektował laciej Buszewicz Copyright for the Pollsh edłtlon Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik" irszawa 1980 BN 83-07-00350-4 Mogłem oczywiście jechać przez Veyo. Miałbym co prawda o parę kilometrów dalej, ale za to droga byłaby bez porównania lepsza niż ta, którą się teraz telepałem. Ale jakoś nie lubię Veyo. Z jednej strony to straszna dziura, a poza tym — wszystkich pięćdziesięciu pięciu jego mieszkańców jest przekonanych, że do północnych lasów nikt nie może jechać inaczej jak tylko koło ich domków. A niezależnie od tego nigdy nie zrobiłem w Veyo najmniejszego nawet interesu, chociaż mają tam HABERDASHERY. To znaczy szyld. Co się za nim kryje, wolę nie mówić, aczkolwiek Tałlulah Keating wyobraża sobie, że jest to co najmniej dom towarowy. Ta droga coś w sobie ma. Po pierwsze, jesteście na niej absolutnie sami, i już to jedno jest wystarczającym powodem, że diabli mnie biorą. Później wyjaśnię wam dlaczego, teraz niepotrzebnie znów bym się zirytował. A dookoła jest tak pięknie, że nie chcę myśleć 0 niczym, co wzburzyłoby we mnie żółć. Ale wracając do drogi: jest ona pełna wybojów 1 kamieni, a gdzieniegdzie także gałęzi, jeśli jednak niespecjalnie wam się spieszy — a mnie się nie spieszyło — możecie jechać nią całkiem bezpiecznie. Do lasu też jest stąd dużo bliżej, chociaż od drogi biegnącej niżej jest to zaledwie czterdzieści czy, powiedzmy, pięćdziesiąt mil. Zagubioną dostrzegłem tuż po południu, to znaczy 0 godzinę później, niż początkowo planowałem. Oznaczało to, że będę musiał biwakować i dopiero jutro dojadę do domu. Ale jeśli mam być szczery, wcale mnie to nie martwiło. Ba, nawet trochę na to liczyłem 1 dlatego jadę sobie powolutku. Droga wiła się wokół szczytu Zagubionej prawie godzinę i przez cały ten czas widok na nią był przepiękny. Nie jest zbyt wysoka, co to, to nie, ale jest rzeczywiście tak zagubiona, tak samotnie sterczy ku niebu, że już z daleka przyciąga wzrok i stanowi niezawodny punkt orientacyjny. Musielibyście mieć dużo fantazji, żeby udało wam się zabłądzić. Tutaj właśnie jest jedno z moich miejsc na biwakowanie. Dlatego też właściwie wcale się nie spieszę, a gdzieś w podświadomości hołubię usprawiedliwienie, dlaczego dziś już nie dojadę do domu. Jest to miejsce, no — zresztą za chwilę zobaczycie. Jeszcze dwie, trzy mile i skręcę w stronę Sosnowego Potoku. To niedaleko od drogi, jakieś 50—60 stóp. Dawniej biegła tędy droga na skrót, toteż po obu stronach dotychczas schodzi aż do samej wody. Tam postawię wóz. Trochę wyżej jest kępa drzew, a pod nimi najcudowniejszy, najbardziej pachnący mech w całym tym po-łudniowo-zachodnim zakątku Utah. Kamienie na ognisko mam tam od czasu, gdy zabłądziłem w to miejsce po raz pierwszy, a drzewa jest tutaj tyle, że q to mnie głowa boleć nie musi. Wszystko inne wiozę ze sobą. Zagubiona jest stąd na południe, a daleko na wschodzie wznosi się Wysoka Góra. Jej sześć tysięcy stóp zwisa prosto z nieba i powoli opuszcza czerwonawą skałę w falującą zieleń drzew. Zewsząd otacza mnie las. Ale rzadki. Taki, że słońce dociera aż do mchu, do trawy i do wystających korzeni, które nabrzmiewają w ziemi niczym żyły na starczych rękach. W kopalniach na północy bardzo wiele jest takich rąk. Wiatr nie musi kluczyć między drzewami i przynosi mi las W przez otwarte okno aż do wozu. Teren jest tu dosyć falisty, tak że chwilami las jak gdyby przelewał się przez drogę. Niekiedy od niej ucieka, niekiedy znów podnosi się nagle i gwałtownie, ale nigdy zbyt wysoko. Sosny z trudem czepiają się zbocza, mimo to jakimś cudem rosną zawsze prosto w górę jak świece, z których nie kapie wosk. Tutaj droga się rozdwaja i to jest właśnie ten skrót, o którym wam mówiłem. Teraz jest to ślepa dróżka, która kończy się nad potokiem. I tam są moje sosny. Zatrzymałem wóz, wyłączyłem silnik i wkroczyłem do nagrzanego lasu. Rozprostowałem kości i zacząłem wynosić z wozu tych trochę rzeczy, które będą mi potrzebne. Było jeszcze całkiem ciepło, ale za chwilę termometr spadnie do jakichś chyba 50 stopni. Miło będzie wtedy przy ogniu. W potoku była doskonała woda. Chłodna, czysta, a w niej pstrągi. W dół potoku brzegi się wznosiły, bieg-ty zygzakowato i znikały wśród coraz gęściej rosnących drzew. Rozbiłem namiot w miejscu, z którego słychać było potok na tyle, żeby człowiek delektował się snem aż do samego dna błogości. Woda uderzała o brzegi i przeskakiwała gałęzie. Z większych kamieni spadała w koryto "potoku i dzwoniła w powietrzu niczym dzwony wiejskiego kościółka. Rozłożyłem na słońcu koce, wziąłem siekierkę i ruszyłem do lasu. Musiałem się zresztą trochę przejść, bo po sześciu godzinach siedzenia za kierownicą Eileen, i to jeszcze na takiej drodze, zawsze z radością korzystam z własnych nóg. Ach tak. Eileen to mój ford. Nie jest wprawdzie najnowsza i gdybyście ją zobaczyli, nie przyszłoby wam do głowy ochrzcić ją tak pięknym imieniem. Nie będę wam za wiele tłumaczył; moglibyście to źle zrozumieć, a poza tym nic wam do tego. To imię po prostu należało pierwotnie do kogoś całkiem innego, właściwie innej, i wciąż jeszcze należy, tylko my jakoś nie należymy już do siebie. W przeciwieństwie do tamtej ta oto Eileen okazała mi dużo więcej oddania i wiernie pomaga mi przedzierać się przez życie. Bo ja jestem drummerem * i pracuję w „odzieży praktycznej dla szerokiej klienteli". Teraz przeważnie „robię w bieliź-nie". Kiedy Eileen ode mnie odeszła, wyjąłem nawet siedzenie obok siebie, dodałem jeszcze jedną sprężynę i jeżdżę na trochę większe odległości. W ten sposób mieści mi się też w wozie więcej wzorów i towaru. W domkach stojących na odludziu handluję bowiem from hand to hand i od razu inkasuję należność. Tutaj jest teren pograniczny, a do mojego rejonu należy jeszcze kawałek Nevady i koniuszek Arizony. Ale najlepiej, najbardziej swojsko czuję się w Utah. Żeby ograniczyć przestrzeń jeszcze precyzyjniej, w tej części, którą tak trafnie nazywamy Color Country. Mam tu już swoje stacje, gdzie nikomu innemu nie uda się zaczepić i gdzie nie grozi mi żadna konkurencja. A poza tym dobrze jest, kiedy wszędzie witają was przyjaznym słowem czy choćby spojrzeniem. Stanley Courtright przeniósł się z Shivwits aż gdzieś pod Mormon Peak, a sklepik przekazał zięciowi, bo nie mógł już wytrzymać z nim ani z Uną. Stało się to na krótko przedtem, jak się u nich zatrzymałem. Tego zięcia widziałem tam już parę razy. Jeszcze nawet, zanim nim został. Był to taki drągal, chudy, jakby się nigdy w życiu nie najadł do syta, zawsze trochę uperfumowany, a ręce same cofały mu się od. roboty. Stary krótko go trzymał, a teraz nagle ten chłopak został właścicielem. To znaczy razem z Uną, ale ona zawsze i we wszystkim się z nim zgadzała, tak że Stanley wolał odejść. Słowniczek amerykanizmów, zwrotów slangowych i skrótów znajduje się na końcu książki. Ten zięć znał mnie co najmniej tak samo jak ja jegov ale wyniośle zapytał, czego sobie życzę. Nie miałem ochoty odejść z kwitkiem, skoro już tam byłem. Wyłożyłem mu więc wzory na ladę i szykowałem się do zwykłego pojedynku o ilość i o ceny. Poznać było po nim od razu, że to nie jest człowiek z branży. Że to obcy. Że nie jest tutejszy. Nie lamentował, że go to zrujnuje, że nie może sprzedawać ze stratą, że nie u-trzyma rodziny, że na starość pójdzie z torbami, nic. Patrzył i słuchał. Dwoma palcami rozłożył parę kalesonów, zważył je w ręku, odłożył, ani nie kiwnął, ani nie pokręcił głową. Milczał. Ja też zamilkłem. — No — rzekł w końcu — wie pan, panie... jak się pan nazywa? Popatrzyłem na niego,. ale nie wytrąciło go to z równowagi. — A więc... jak by to powiedzieć... myślę, że na tych warunkach nie będziemy ze sobą handlować. Ja nie jestem Stanley Courtright, a ten sklep będzie teraz prowadzony na zupełnie innych zasadach. Zdaje mi się, że trochę się zaczerwieniłem, ale milczałem nadal. Uznał to widać za zainteresowanie z mojej strony, przesunął sobie kapelusz trochę do tyłu, ale nie na tyle, żeby było widać gładkie czoło, które sięgało u niego daleko poza czubek głowy. 1 życzliwie ciągnął dalej: — Nazywam się Bishop. Reginald Bishop. I będę sprzedawał jedynie najlepszy towar. Moi klienci będą chodzić w modnych ubraniach, a pod nimi będą mieli elegancką bieliznę. Zastanawiałem się, jaką też bieliznę może mieć na sobie on. Możliwe, że jest elegancka, ale nie dałbym głowy, czy zbyt czysta. Poza tym miałem go dosyć. arnąłem wzory, wrzuciłem do wozu i oto jestem taj. Muszę się uspokoić. Poprowadzić sklep na nowych zasadach. Powiedział lep. Jest to dawny garaż, Stanley zmniejszył w n drzwi, a w środku zbił drewnianą ladę i przykrył papierem do pakowania. Przychodzą tam na zakupy seważnie Indianie z rezerwatu i jeżeli zamierza adlować z nimi na jakichś nowoczesnych zasadach, za miesiąc pies z kulawą nogą do niego nie zaj-'. Bo z nimi nie można handlować na żadnych in-ch zasadach, poza tymi, na jakich handlował z nimi inley Courtright. A on wśród nich wyrósł. Myślę, za jakieś pół roku sklep poprowadzi Una, a ten et albo sam da nogę, albo ona go przepędzi. Chciał-rn zobaczyć Indianina w eleganckiej bieliźnie! Na n odludziu! Jakby moja bielizna nie była wystar-,jąco dobra! Ja jestem poważny kupiec i wszędzie vsze mogę wrócić. Tutaj przyjadę dopiero, kiedy a wytrzeźwieje. ["ym razem wracałem aż z Alama i zostało mi ledwo ka pudełek z wzorami. Był też już czas. Ptaki szy-vały się do odlotu, a to jest nieomylny znak. 31isko mego obozowiska nie było żadnego odpowied-go drzewa, poszedłem więc dalej, pod górę, lasem, ychałem powietrze pachnące igliwiem i było mi lownie. Tyle tylko, że zaczynałem być głodny. Od-śeiłem się więc, właściwie chciałem się odwrócić, iść z powrotem. Ale między drzewami dostrzegłem iś ruch. Wiecie, tak jakoś nie na pewno i niedo-dnie, jak to bywa w lesie, kiedy na dodatek sami poruszacie. Ale i to wystarczyło, żebym się po-dnie przestraszył. Popatrzyłem jeszcze raz i dosłow- zdrętwiałem, Good Heaven! 'obaczylem lwa. To przecież niemożliwe. To przecież niemożliwe, skąd by się tu wziął lew — myślałem gorączkowo i z siekierą w ręku pognałem z powrotem na miejsce biwaku. Pędziłem trochę na ukos w kierunku ścieżki i miałem nadzieję, że po pierwsze ten potwór za mną to nie jest lew, a po drugie, że będzie widział równie kiepsko jak ja. I że mu zniknę. Albo też, że miałem jakieś halucynacje. Trochę zwolniłem i obejrzałem się. Nic nie zobaczyłem. Ale natychmiast znowu wystrzeliłem do przodu, bo trochę mnie dogonił i był teraz wprawdzie jeszcze kawałek za mną, ale bardziej w lewo. To się przecież nie może dobrze skończyć. Nie jestem wyścigową kobyłą i mam już swoje lata. A jak poczciwy, łagodny i bogobojny drummer może obronić się przed lwem zwyczajną siekierą? Gdzie ja właściwie ostatni raz widziałem lwa? Na filmie? W cyrku? Na rodeo? Już wiem, na filmie. Jak tam się przed nim bronili? Aha! Już sobie przypominam: uciekali tak samo jak ja. Kierowałem się ku biwakowi, bo biegłem teraz z góry, więc mogłem biec szybciej, a także dlatego, że liczyłem tam na jakiś ratunek. Chociaż sam nie wiedziałem na jaki. Stanąć przeciwko lwu z nożem do konserw nie będzie ani trochę lepiej niż bronić się przed nim siekierą. A strzelby żadnej nie miałem. Po dalszych dwustu jardach nie mogłem złapać tchu i znowu się obejrzałem, żeby sprawdzić. Good Heaven! Teraz nie mogło już być wątpliwości. To był lew. Tutaj, na południowym zachodzie. Trochę niepotrzebnie i trochę głupio zadawałem sobie pytanie, skąd mógł się tu wziąć, chociaż mogło mi to być absolutnie obojętne. Wiałem dalej i taki byłem wystraszony, że słyszałem za sobą potężne sapanie. Był to oczywiście kompletny nonsens, bo sam sapałem tak, że nie usłyszałbym nawet lokomotywy. W przeciwieństwie do słuchu wzrok mnie nie mylił. To draństwo biegło te- ll jakieś sto jardów za mną. Żeby już dotrzeć do raku, żebym mógł wskoczyć do Eileen! Chyba lwy umieją otwierać drzwiczek fordów. Ue Eileen była jeszcze daleko, a to bydlę zbliżało do mnie każdym skokiem, aczkolwiek powoli. Albo 0 takie wyrafinowane i chciało mnie dręczyć, albo, o... Nie chciałem nawet dokończyć tej myśli, żeby zapeszyć — albo też nie było zbyt mocne w no-:h. V tym miejscu ścieżka trochę się rozszerzyła i jed-:ześnie stała się kręta. Przebiegłem pierwszy za-;t, ściąłem drugi, za mną rozległ się głuchy ryk. iwdę mówiąc było to raczej buczenie, ale do opisu 1 jakoś mi to nie pasuje. O Boże, żeby to było cie-Nie wiedziałem, co miał oznaczać ten odgłos, ale Dstatnim zakrętem lew ukazał się znowu, jakieś trzy-eści jardów za mną, i zrozumiałem, że źle ze mną. tem już u kresu sił. Odrzuciłem siekierę, i tak zre-% tylko by mi przeszkadzała. Byłem tak wyczerpa- że nawet nie uniósłbym jej nad głową, a co do-ro rąbnąć nią w łeb lwa z jaką taką nadzieją, ze zabiję czy choćby zamroczę. Właśnie kiedy zaczęły płaty latać przed oczami, ta bestia znowu ryknęła. ociaż nie wydało mi się to specjalnie groźne, jed-s:że znowu kawałek pobiegłem. Może uznacie to śmieszne, ale cholernie się bałem. Lwu nie może- ndc wytłumaczyć, nie możecie z nim pertraktować, możecie się targować, nie macie szans na żadne newrowanie. Musicie się bronić rękami, nie głową, v tym on jest na pewno silniejszy. Wierzę w Boga yję sprawiedliwie, na ile tylko może sprawiedliwie : komiwojażer handlujący praktyczną odzieżą, i ro-niem, że kiedyś umrzeć muszę. Ale akurat teraz miałem na to wielkiej ochoty. Nie mam jakiegoś icjalnego bzika na punkcie ojczystej ziemi, lecz mi- to wierzyłem, że kiedyś legnę w niej na wiecznj spoczynek, a nie, że jakieś zwierzę będzie rozwłóczyło moje szczątki po stepach i skałach. Wreszcie między drzewami ukazała się moja stara, poczciwa, kochana Eileen, więc przyspieszyłem kroku z nowym zapałem. Ale jak to już bywa, właśnie kiedy zacząłem myśleć, że wygrałem, potknąłem się o jakiś korzeń i jak długi runąłem na ziemię. Twarz wcisnąłem w mech, a ręce skrzyżowałem za głową. Było to całkiem zbyteczne, ale nic innego nie przyszło mi na myśl. W uszach mi szumiało i tylko jakby z oddali usłyszałem, że to bydlę gdzieś blisko zawyło. Prawdopodobnie miała to być uwertura do zbliżającej się biesiady. Oddech rozrywał mi płuca, serce czułem aż gdzieś w oczach i miałem jedynie nadzieję, że pęknie mi ono, zanim ta bestia wbije we mnie swe kły. Wciskałem nos w trawę w instynktownej ufności, że mnie nie zauważy. Przez chwilę nic się nie działo. Przez następną chwilę nic się nie działo. Obie chwile połączyły się i przelały w następną i znowu następną i wciąż jeszcze nic się nie działo. Powoli" zacząłem jako tako oddychać, ale poruszyć h; nie miałem odwagi. Zresztą nawet nie mogłem, bo byłem cały zdrętwiały ze strachu. Spróbujcie tego kie-dyś sami! Po szyi łaziły mi mrówki, ale przynajmniej miałom pewność, że jeszcze żyję. W następnej chwili "i I wróciłem trochę głowę i rozejrzałem się dokoła. Leżała trzy kroki ode mnie. , 'Howę-położyła między przednimi łapami, język wy- Bllła na trawę i dyszała tak samo jak ja. Czy mam E6Ć jej w oczy, czy też na nasadę nosa? Gdzie to ytałem, że to pomaga? No tak. Tylko że tam cho- 0 o lisa, a nie o lwa. A może udawać, że jej nie • >na widziała mnie z całą pewnością. Ja ją też przyznać, że nie był to krzepiący widok. Zde- 1 ...... przyjemniej jest patrzeć na lwa w kinie świetnie rozumiem, że przy takim nieoczekiwanym >otkaniu myśliwemu strzelba wypada z ręki. Co do nie, to nie trafiłbym do niej nawet z odległości trzech roków. Tak więc na siebie patrzyliśmy, aż zrobiło mi się ochę głupio i spróbowałem powolutku dźwignąć się a kolana. Co też z tego wyniknie? Nie wynikło nic, fle że kolana wyraźnie pode mną dygotały. Grzywy )to nie miało, jak stwierdziłem z pobieżnej lustracji, zatem była to lwica. Podniosła głowę i znowu tak ikoś raczej smutno niż groźnie zaskamlała. Oczy mia-i całe przekrwione, wybałuszone, z pyska ciekła jej lina, a po bokach było jej widać wszystkie żebra. Pew-de dawno nie żarła, co uznałem za niedobry znak. Nie dniosłem wprawdzie wrażenia, żeby miała zdecydowanie wrogie zamiary, ale w podobnych wypadkach estem zawsze trochę nieufny. Podniosłem jedno kolano, i znowu nic. Patrzyła na nnie tylko i sapała. Wstałem i prostowałem się powoli. Wystrzegałem się jakiegoś gwałtownego ruchu, i co dopiero kroku! Good Heaven! Ona wstała także. Me o jakimś szybszym ruchu, jak się wydaje, również nie pomyślała. Nie była zbyt wysoka. Głowę trzymała raczej smętnie opuszczoną, miała pomarszczoną, wyleniała skórę i jakieś wrzody na brzuchu. Cofnąłem się o ćwierć kroku. Sądząc z tego, jak oddychała, przychodziła do siebie z jeszcze większym trudem niż ja. Zrobiłem następny kroczek, potem jeszcze jeden. Ruszyła za mną. Szybko się zatrzymałem, ona też. Po chwili spróbowałem znowu. Szła za mną pomału, utrzymując między nami stale tę samą mniej więcej odległość. Jak na mój gust — zbyt małą. Nie czułem się nadzwyczajnie, ale nie odczuwałem już tak potwornego strachu i mogłem przynajmniej trochę zebrać myśli. Niestety, drogę wybrałem dość niefortun- 14 nie. Do Eileen zbliżałem się boldem, a ona miała do niej wciąż tak samo daleko jak ja. Chciałem zyskać trochę przewagi, ale ona też na to wpadła i pchała się raczej na wewnętrzną stronę łuku, którym okrążałem auto. Widać bolały ją nogi, dlatego obrała krótszą drogę. Zacząłem więc cofać się w stronę namiotu i minąłem ognisko. No tak. Że też od razu o tym nie pomyślałem. Rozpalę ogień, drapieżniki tego nie lubią, i w ten sposób ją przepędzę. Tak, rozpalę ogień. Ale gdzie siekiera? Ruszyłem z powrotem do lasu. Stawiałem drobne, rozważne kroki, bo uparcie szła za mną. Ale doprawdy nie wydawało się, żeby miała na mnie specjalną chętkę. Nawet kiedy podniosłem siekierę i wyprostowałem się w krzyżu, trzymała się na dystans dwóch kroków. Zacząłem podejrzewać, że boi się mnie tak samo jak ja jej, ale chyba trochę przesadziłem. Porąbałem kilka suchych gałęzi i dopiero wtedy znowu się do mnie zbliżyła. Patrzyła przy tym z takim oddaniem, że wyglądało na to, iż boi się, żebym jej, gdzieś nie zostawił. Dowlokłem gałęzie i siebie do biwaku. Oczywiście ją także. Mimo wszelkich przypuszczeń co do jej pokojowych zamiarów muszę przyznać, że trzymałem suche gałęzie po tej stronie, po której ona szła. No tak,, ale w jaki sposób rozpalę ogień? Potrę zapałkę, przestraszy się i mam ją na sobie. Naraz wszystko to wydało mi się tak nierzeczywiste, tak absurdalne, że o mało nie zacząłem się śmiać. W lesie, który znałem tak dobrze, gdzie wiedziałem o każdym drzewie, każdej roślinie, badylu, o każdym kwiecie, każdym ptaku, który przysiada na gałęzi i kreśli skrzydłami linie na niebie, o każdym zwierzęciu — w tym oto lesie mam aa-gle przed sobą upiora w postaci lwicy. To chyba w ogóle nie może być prawdą. Ale to była prawda. I miałem się o tym jeszcze dokładnie przekonać. !.' W końcu potarłem jednak zapałkę, nic się nie stało, rozpaliłem więc ogromne ognisko. Wyciągnęła się przy nim i położyła wyleniała głowę na łapach. Dobra. Może zaśnie, a ja odjadę. Podgrzałem placki i pokąpałem je miodem. Podniosła głowę i oblizała się. Pomyślałem sobie, że będzie chyba lepiej, jeśli się z nią tymi plackami podzielę, niż gdyby miała zeżreć mnie. Połknęła je jakby nigdy nic, a że oboje byliśmy głodni, otworzyłem sześć dużych konserw. Do Eileen i z powrotem towarzyszyła mi cały czas. Napić się pobiegła do potoku sama, ale ciągle się oglądała. Kiedy szła z powrotem, oczy paskudnie jej błyszczały. Zastanawiałem się, co to będzie w nocy. Nie było wielkiej nadziei, że uda mi się odjechać. Po pierwsze, kiedy zapuszczam silnik, mógłbym zbudzić wszystkie lwy w promieniu dwudziestu mil, a po drugie — droga stąd prowadząca nie była stworzona do ucieczki nawet we dnie, a co dopiero w nocy. A nie wymagacie chyba ode mnie, żebym spał w namiocie. Wystarczyłoby przecież, żeby machnęła łapą, a rozpruje go, z której strony zechce. A gdyby nawet zachowywała się spokojnie, jak śpiącemu zwierzęciu wypada i przystoi, i tak wiele bym się nie naspał. Taki znów bohater to ze mnie nie j?st. Ugotowałem jeszcze kawę, a na koniec golnąłem sobie spory haust dżinu. Potrzebowałem tego. A zatem pozostaje jedynie Eileen. Kiedy spróbowałem poczołgać się w tył od ogniska, wynikła nowa bieda. Ledwo się poruszyłem, otworzyła oczy i podniosła głowę. Udawałem, że tylko ot tak się rozglądam, i ona też zaczęła się rozglądać. Do namiotu pozwoliła mi wleźć bez trudności. Wyczołgałem się ze śpiworem, wtedy podniosła się na przednie łapy. Szybko więc na nim usiadłem, co po chwili nieufności znów ją uspokoiło. Podrzuciłem do ognia resztę gałęzi, ale zamiast uciec, przysunęła się bliżej. Leżała tak, żeby mnie wi- 16 dzieć. Nie odwracała się do mnie tyłem. Poczekałem, aż zamknie oczy, a kiedy wydało mi się, że głęboko zasnęła, zacząłem się cicho podnosić. Rzeczywiście spała. Ale ledwie się wyprostowałem, już stała na wszystkich czterech łapach i jakoś paskudnie mi się przyglądała. A może przy rdzewiejącym ogniu tylko mi się zdawało? Nie kwapiłem się zbytnio do sprawdzenia, jak jest naprawdę. Stała nieruchomo i patrzyła na mnie. W jej oczach przeskakiwały płomyki, a ranie zaczął ogarniać strach. Wiecie, co to jest zimny pot? No więc spływał mi ciurkiem po plecach. Przed chwilą skłonny już byłem sądzić, że to jakieś stare bydlę, bezzębne i dychawiczne, które gdzieś tu porzucił jakiś cyrkowiec, żeby nie musiał go grzebać na własny koszt. I że jest mi wdzięczne, że się nim zająłem. Nawet jeśli zrobiłem to w najwyższym stopniu niedobro-wolnie. Ale kiedy ta lwica tak tu stała, trochę niespokojna, wciągając powietrze w nozdrza i łypiąc na mnie błyszczącym wzrokiem, wcale nie odnosiłem wrażenia, że blisko jej do śmierci. Prawdę powiedziawszy, dużo bliżej było do niej mnie. Bałem się nawet ponownie u-siąść. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że z tej wysokości mam większą szansę się bronić, w razie gdyby na mnie skoczyła. W pewnej chwili o mało nie u-łegłem panice i nie puściłem się biegiem do Eileen. Ale strach sparaliżował mi nogi, a poza tym było dla mnie absolutnie jasne, że zrobi dwa susy, oprze się o moje plecy i wgryzie mi się w kark. Całkiem uczciwie przyznaję, że przez tych dziesięć minut, kiedy tak nieruchomo na mnie patrzyła, dygotałem ze strachu. Usiłowałem raz jeszcze zrekapitulo-wać całą sytuację. Kiedy szedłem po chrust, zachowywała się zupełnie przyjaźnie i nie budziła najmniejszego strachu. No tak, ale to było za dnia. A gdyby tak spróbować teraz? Gdzie siekiera? Good Heaven! To bydlę tak mnie skołowało, że nie wiem, gdzie yą 2 — Czyste radości podziałem. Z wysiłkiem oderwałem wzrok od, lwicy i rozejrzałem się ukradkiem. Siekiera leżała pod namiotem. Kiedy się po nią schylę skoczy na mme. Nagle przysiadła na tylnych łapach. Podniosłem siekierę. Wciąż na mnie patrzyła i tylko lekko poruszyła głową, jakby nad czymś rozmyślała. O czym tez może myśleć? Choćbym nie wiem jak wytężał mózg, mc prawdopodobnego nie przyjdzie mi do głowy Cofałem się powolutku i - w moim przekonaniu -w naturalny sposób, poza namiot. Nie tylko nic się me działo, ale nawet się położyła. Trochę mi ulżyło. Gdybym w końcu celnie ją trafił... Tylko ze ta siekiera była za lekka. Odwróciłem się do niej plecami i zrobiłem parę kroków w stronę najbliższych drzew. Rąbałem gałęzie, a ona przez cały ten czas nawet się me poruszyła. Nie lepiej byłoby teraz po prostu zwiać? Do Hebronu jest jakieś czterdzieści mil i musiałbym przejść w bród Shoal Creek. No, ale w końcu lepiej jest przewędrować czterdzieści mil i poharatać sobie nogi, niż stracić życie. Ale co będzie jeśli pogna za mną? Biwak wyglądał stąd bardzo S1elankowo Ostatnie gałęzie czerwono dogorywały na kamieniach. Namiot prześwietlony był migotliwymi odblaskami. Powietrze nad ogniskiem drżało, a drzewa za mm trzej sły się jak... no tak samo, jak ja trząsłem się przed,, chwilą. Przez moment wydawało,mi się zejest to równie spokojna część nocy jak na wszystkich mo1Ch biwakach. Odsunąłem się trochę na bok, zęby ją wij dzieć. Leżała obrócona brzuchem do ognia i me ru- I szała się. Miałem wrażenie, że nawet me oddycha. Może już rzeczywiście zdechła? Ile tez mógłbym dostać za skórę? Przecież ona naprawdę nie oddycha. A ja głupi wlókłbym się czterdzieści mil po nocy i na dodatek zmoczyłbym się w potoku. Ale z drugiej strony - może ona tylko udaje? Podniosłem porąbane gałęzie i pomaleńku ruszyłem 18 z powrotem. Chyba rzeczywiście była martwa. Inaczej dawno by już przecież zaczęła wietrzyć. Dorzuciłem parę gałęzi do ognia. Nawet teraz się nie poruszyła. Good Heaven! Może powinienem ją odciągnąć, żeby mi się ta skóra nie przypaliła? Ale co tam, poczekam do rana, aż ostygnie. Że z nią już koniec — co do tego nie miałem żadnych wątpliwości, ponieważ przyjęła taką pozycję, jakiej żadne żywe zwierzę w lesie przy ogniu przyjąć nie może: całkowicie odsłoniła brzuch. No, to właściwie mógłbym położyć się w namiocie, nie? Noc była teraz taka spokojna. Na ognisku skwierczały trochę zielone gałęzie, bo nie miałem nerwów wybierać suchych, a powietrze napełniało się niepowtarzalną wonią lasu, lasu o zupełnie innym zapachu niż ten, jaki wydzielają drzewa. Nie, lepiej jednak wsiądę do auta. Gdyby zaczęła się miotać w agonii, mogłaby dowlec się do namiotu. Wziąłem więc śpiwór i cicho odszedłem do Eileen. Sięgałem właśnie do klamki, kiedy od tyłu coś mnie zahaczyło. Obejrzałem się i rączo wskoczyłem na maskę, a stamtąd na dach wozu. Martwa, akurat. Była tak żywa, że znowu zaczęły mi dzwonić zęby. Stała obok lOileen i z zainteresowaniem patrzyła na dach. Stąd już absolutnie nigdzie nie mogłem uciec, wobec czego przeżegnałem się i wśliznąłem do śpiwora. Niech się dzieje wola boska. Jeśli ma mnie pożreć... Już nawet nie '.pojrzałem w dół. Dopiero w nocy. Obudziłem się, kiedy ogień całkiem już wygasł. Noc była nad podziw ciepła, tutaj w lasach pogoda jest i'/.asami wręcz niezbadana. Koło namiotu jej nie dostrzegłem, przy ogniu też nie. Schyliłem się w dół. Leżała obok przedniego koła, zwinięta w kłębek i zupełnie nieruchoma. Teraz już się na to nie dałem nibrać. Widać było jej trochę zimno, ale nie usiłowa-I i wdrapać się do mnie na dach. i: Po raz drugi obudziłem się dopiero razem ze słońcem. Przez chwilę wpatrywałem się w niebo, pokrat-kowane gałęźmi sosen, i w pierwszej chwili zdziwiłem się, że widać je poprzez płótno namiotu. Potok pluskał po kamieniach, a ten dźwięk zawsze działał na mnie bardzo kojąco. Nagle przypomniał mi się wczorajszy wieczór i mój spokój w jednej chwili prysnął. No tak. Leżała tam zwinięta tak samo jak w nocy. A więc to nie był sen. Że też ja nie pojechałem przez Veyo. Właściwie to całkiem ładne miasteczko. A teraz mam umrzeć na dachu własnego samochodu, bo zejść na dół nigdy się nie odważę. Kiedy się tak wierciłem, ona też się zbudziła, ziewnęła, obejrzała się na mnie i wolniutko ruszyła ku wystygłym kamieniom ogniska. Tam znowu się położyła. Zostałem, gdzie byłem, to znaczy w śpiworze na dachu Eileen, i patrzyłem na nią. Chwilami odwzajemniała mi się i mrugała w stronę mojej zawieszonej w powietrzu sypialni, ale robiła to raczej przez grzeczność. Gorących uczuć w tym spojrzeniu nie było. Znowu wydało mi się to diablo nierzeczywiste: ja na dachu auta, przed moim namiotem trzęsie się z zimna lwica i oboje czekamy, kiedy słońce zacznie nie tylko świecić, ale i przygrzewać. Na razie przypominało czerwony lampion, wypuszczony na niebo przez samotny las. Powietrze było chłodne i przejrzyste, co sprawiało, że pasmo gór na zachodzie, z którego wystrzelał Hawkins Peak, wydawało się niewiarygodnie bliskie. Ale tego ranka nie miałem jakoś zbyt wielkiego zrozumienia dla uroków natury. Patrzyłem na lwa i zastanawiałem się, jakim właściwie cudem mogło mi się to wszystko przytrafić. A przede wszystkim, jak wynieść z tego całą skórę. Jednocześnie powolutku gramoliłem się ze śpiwora, a lwica leniwie przewalała się kawałek dalej, bo na poprzednie jej miejsce padł cień pagórka, który osłaniał nas przed wiatrem. 20 No, w tej sytuacji może mógłbym spróbować zejść na dół., W końcu zawsze mogę wskoczyć z powrotem, a skoro nie wlazła tam za mną wczoraj, to i dzisiaj tego chyba nie zrobi. Widać nabrała już trochę zaufania (czego o mnie nie można było powiedzieć), bo czekała na swoim miejscu, aż jej dam żreć. Wolałem dać jej więcej, prawie wszystko, co miałem, żeby nie nabrała apetytu na mnie. Najadła się, napiła i znów się wyciągnęła, a ja — ja zacząłem składać wszystko, co wczoraj tak idiotycznie rozłożyłem. Śpiwór, namiot, paliki, siekierkę, patelnię, łopatkę i inne drobiazgi. Z początku obserwowała mnie spokojnie, raczej z pewną pogardą, ale wkrótce zaczęła zdradzać niepokój. Ja też. W końcu dowlokłem wszystko do wozu i zapakowałem do walizki. Na zewnątrz zostaliśmy tylko ona i ja. Zachowywałem się tak, jakbym w tym miejscu zamierzał spędzić resztę życia. Śledziła mnie spokojnie i ciągle odnosiłem wrażenie, że również z pewnym strachem. Good Heaven! Przecież nie zabiorę jej z sobą! Mimo że wychudła, waży na pewno trzysta funtów. A może i czterysta. Jeszcze jakiś kwadrans tak się pałętałem, zrobiłem parę kroków tu, parę kroków tam, ale ona już się nawet nie fatygowała, żeby chodzić za mną, usiadła koło drzwi, od strony kierownicy. No, powiedzcie sami, kto ją mógł tego nauczyć? Ponieważ i przez następne pół godziny wyglądało to tak, jakby ona była właściwie kierowcą, a ja pasażerem, na którego cierpliwie czeka, podszedłem do drzwi z drugiej strony i uchyliłem je. Robiłem przy tym taką minę, jakby ani mi w głowie było wsiadać. Ale zanim jeszcze zdołała to pojąć, zaczęła się pchać do środka niczym do maneżu. Pacnęła przy tym łapą w kierownicę, aż zabrzęczało. Na tym punkcie zawsze byłem uczulony. Wkurzyłem się, trzepnąłem ją po lbi<> i ryknąłem: S Forget it! Nie możesz uważać? Cóż to, ja kradnę? Trochę się przygarbiła, ale nie wyszła t wozu to widać w ogóle nie wchodziło w rachubę. Nie miałem pewności, jak daleko mogę się posunąć z tym biciem jej po głowie, ale fakt, że już raz ją huknąłem, a ona nie usiłowała się nawet bronić, poprawił moje samo-poczucie. Oczywiście, co innego mieć dobre samopoczucie a co innego wyciągać lwa z samochodu. Zrobiła mi niezły bałagan między pozostałymi puszkami konserw, narzędziami i wzorami. Nie wiem, czy już wam mówiłem, że tylne siedzenie wyjąłem jeszcze na długo przedtem, zanim zaczęliśmy jeździe _ razem z Eileen. W końcu umieściła się tak, że zad mia a tam, gdzie trzymam praktyczne płaszcze i kurtki dla szerokim klienteli, a głowę obok mnie, tam gdzie trzymam koszule i ciepłą bieliznę. Też oczywiście dla sze-rokiei klienteli. Usadowiła się wygodnie, oblizała się i czekała. Jakimś instynktem wyczuła, że teraz ma mnie w ręku, że bez Eileen jej nie ucieknę. Wiedziałem już, że bez czyjejś pomocy nie pozbędę się iei Do Enterpris było jakieś cztery, piQC godzin laik- jedzie się tam przesmykiem koło Big Moun-tafe ^ a z tymi jej czterystu funtami, powiedzmy, sześć Usiadłem obok niej za kierownicą, westchnąłem na myśl, że dawno już nikt koło mnie me siedział i że ostatnim razem była to Eileen - \^hs^ Miała taką minę i tak się zachowywała, jakby nigdy nie podróżowała w inny sposób, a ja znowu zacząłem się zastanawiać, skąd mogła się tutaj wziąć. W końcu doszedłem do wniosku, że musiał ją zostawić ja^us cyrk Żeby uciekła sama - w to nie chciaio mi się wierzyć; chyba że zabłądziła. Jak się wydawało, byłaby do tego zdolna. Wyjechaliśmy na szosę. Leżała cicho opok mnie i Sę uczciwie powiedzieć, że - jak idiotycznie przypuszczałem — definitywnie przestałem się je] bac. j 22 Ale będzie heca, jak ją przywiozę do miasta! Roześ-miałe"m się i dodałem gazu. Z wyczuciem — oczywiście. Lubię tę okolicę. Urodziłem się tutaj w Pine Valley, małej wiosce, która poza piękną i pasującą do niej nazwą nie ma nic, czym by się mogła pochlubić. Lasy, przez które wczoraj wraz z wami jechałem i którymi jedziemy również teraz, owe lasy przemierzyłem wzdłuż i wszerz i muszę powiedzieć, że owe wędrówki należą do moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa. Oczywiście, trochę się tu zmieniło. Przychodzi więcej myśliwych i turystów, ale wciąż jeszcze jest to odludzie. Matka nigdy nie była silnego zdrowia. Umarła zaraz po wojnie, kiedy miałem piętnaście lat, a ojciec w rok po jiiej. Byłem jedynakiem. Nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z tym i przyjąć do wiadomości, że muszę sam się o siebie zatroszczyć. W końcu, mając szesnaście lat... Inni byli w dużo gorszym położeniu. Na szczęście mogłem sprzedać domek i z tym, co za niego dostałem (nie była to wielka suma) wyruszyłem do Cedar City. Z waszego punktu widzenia nie jest to zbyt duże miasto, chociaż teraz ma nawet lotnisko, sześć kościołów, a zatem i sześć cerkwi (widać z tego, jacy to my na Południowym Zachodzie jesteśmy tolerancyjni) oraz szpital. Poza tym na Main Street sprzedaje się też alkohol, ale to jest interes państwowy. Zresztą we właściwej chwili zawsze znajdzie się jakiś cwany bootlegger, który sprzeda wam kapkę czegoś mocniejszego. I oczywiście na West Center Street jest biblioteka, a w czwartek wychodzi tu „Iron County Re-cord". Cedar City wydało mi się okropnie duże i okropnie nowoczesne, kiedy ujrzałem je po raz pierwszy. Zresztą do dziś takie mi się wydaje. Z początku pracowałem w kopalni rudy żelaznej, II I ale brakowa^ ^i tam .w którym oddałem o.l >'k» gowanego ni6c0 forda i łx>v neya Haskeita 0n te/ l>\ wprowadzony na rynek j... ilu wierzył mi ^wój towar. Tu Iwbi cze go poz^e. Ale U>r«x, \» nawzajem r^^iemy. Ni? <ł»« ¦ powiedzieć, ^ z radościi| n»«- >¦ Gdybym xt\\ na to pozwolił, Ja tym sair>yn. 'V11 płaciłbym sprytny. No więc podróżuje, Mil.i. to zbyt duży rejon, ale rtjon bić na życie ponadto zosi { T a ni • ii-l rza, sfuty-ii u Sid-tak "ij\o po- ¦ v.ta jesz- już się i /.ywi.ście, mnie skóry. |clv 1 niej od- i |en( na to za .....I.ulicy. Nie jest 11. i mi zaro-óstwo czasu, który spędzam wCgOko w górach. T.. nii.-jsee także poznacie. Zobaczy^ że jest to bard/..) piękny zakątek. Ciągnie się hen' daleko, nie jest tam nigdy za gorąco, ja zresztą i^ lubię upałów, i nigdy nie jest tam zbyt zimno. ZirąM też nie lubię. Kiedy kwitnie szałwia, ten zakątelj ]eSt fioletowy niczym Rockies w zachodzącym sło^cU pachnie gorzko i jest mi tam dobrze. Może trudr^ wam to zrozumieć, jako że jestem facetem, który otrafi sprzedać nawet kożuch wyjeżdżającemu do Kalifornii, ale ja to wszystko jedynie czuję i "nie umią^ dobrze tego wyrazić. Po prostu kiedy wracam w óry, zapominam o całej odzieży praktycznej, a troc^ą i o Eileen, jadę sobie powolutku i rozglądam się dokoła. Mniej w\ cej po godzinie zostawiliśmy potok /a sobą i zaczęliśrr^ wSpinać się pod górę. Co pięć sl.-p droga wrzynała J tu w skały ostrym zakrętem, ul.- wciąż jeszcze ni% były to serpentyny. Z każdym /.akr.;U>m zmieniał s^ też widok. Dolina otwierała si(j n/.croko, drzewa na Ędoie zbijały się w las, góry z daln błękitnawe __ t^raZ poczerwieniały i dzieliły s\ą na kumie- 24 nie i głazy. Powietrze było przeźroczyste, przyjemnie chłodziło, a odległe góry wydawały się w nim całkiem bliskie. Mojej towarzyszce podróży było to zupełnie obojętne. Spała. Nikogo nie spotkaliśmy, o tej późnojesiennej porze mało kto tędy przejeżdża. Po dalszej półgodzinie góry stały się nieco surowsze i jakby trochę sfioleto-wiały. Połykałem teraz powietrze z uczuciem, że całe ciało wypełnia mi się czystą lodowatą wodą, tryskającą ze źródła aż gdzieś na Białej Skale. A Biała Skała wwierca się szczytem w samo niebo. Chwilami w rozstępach między jedną a drugą skałą padało na drogę słońce i przesłaniało góry purpurowym oparem. Eileeri dzielnie pięła się szosą, tylko na ostatnim odcinku (na tych serpentynach) jechałem na pierwszym biegu, chociaż zawsze jadę tędy na drugim. Na górze zatrzymamy się chwilkę i coś zjem. Właściwie zjemy. Co prawda z radością nic. bym jej nie dał, niech sobie upoluje, ale na myśl, kto byłby najłatwiejszym łupem... niech już lepiej zeżre wszystkie pozostałe konserwy. Ja tam jakoś się obejdę. Ale szczyt był zajęty. Siedzieli tam trzej mężczyźni, a za nimi na spła-chetku trawy pasły się konie. Właściwie siedziało tylko dwóch i teraz wstali. Ten trzeci już przedtem stał przy szosie i zastąpił nam drogę. Nie zauważyłem, żeby miał broń, ale tamci dwaj mieli karabiny i nosili je bardzo ostentacyjnie. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Jak już wiecie, nie mam przy sobie broni, a poza tym muszę przyznać, że żaden ze mnie powieściowy bohater. Tak, że gdybym nawet był uzbrojony, nie miałbym najmniejszej ochoty się z nimi zmierzyć. Ten przede mną, to znaczy ten, który stanął na środku szosy, dawał mi znaki, żebym się zatrzymał. Był już tak blisko, że wyraznie widziałem, jaki jest zarośnięty. Do takich ludzi nigdy nie mam zaufania. Każdy nie ogolony męzCzyzna wygląda niechlujnie i ordynarnie, chociaż wątpię, czy temu facetowi brzytwa by coś pomogła. Miał niskie czoło i gęstego jeża, uszy mu odstawały> a z rozchełstanej, brudnej koszuli wyzierała koSltiata pierś. Najchętniej bym go przejechał, ale po pierwsze) jechałem za wolno i zdążyłby uskoczyć, a Po drugie, droga biegła jeszcze parę stóp pod górę, i jeśli tamci dwaj nie nosili broni na pokaz, daleko bym nie Ujechał. Tymczasem wspomniana dwójka zbliżała się z boku do Eileen, a kiedy tak przesunąłem po nich wzrokiem, to i ci nie robili wrażenia życzliwie usposobionych kompanów. Wyglądało więc to wszystko raczej niewesoło, ale nagle przyszedł mi do głowy olśniewający pomysł. Zdjąłem nogę z ga2u i kolanem szturchnąłem to bydlę w głowę. Tylko się zawierciła. Jedną łapę miała pod sobą, druga leżała rxa obudowie skrzyni biegów, a więc kawałek od pedału gazu, w momencie kiedy ci dwaj z karabinami dochodzili do drzwi, nadepnąłem na nią z całej siły. Zaryczak., ale porosła się. Jak na tę jej nierucha-wość zaskakująco sXybko. Ponadto wytknęła wyleniały łeb przez okno, ;,obaczyła tych trzech hobos i oblizała się. Wbiłem je^ jeszCze prędko łokieć pod żebro, żeby w końcu okasała trochę wojowniczości. Po raz pierwszy, od msuku -jak" ją znałem, wydała autentyczny ryk. Chociaż tnyśl^ ze to raczej na skutek bólu niż wojowniczych zamiarów. Ale na tych dwóch zbirów wywarło to i tuk demoralizujący wpływ. Chyba również i dlatego, że jeden z nich właśnie nachylił się do okna, a ona mało g0 nie oblizała. Dziarsko wysiadłem z wozu i zrobiłem jej przejście, ponieważ drz^i z drugiej strony nie mogłem ponad nii| otworzyć. Wygramoliła się stosunkowo dość szybko i elegancko, bez większych szkód dla Eileen. Ale tamci wszyscy trzej już wskakiwali na siodła. Konie pewnie coś jej przypomniały, bo w swój dobroduszny sposób zaczęła powoli biec w ich stronę. Jeden z jeźdźców miał jakieś trudności z wysokim kościstym gniadoszem i wydało mu się, że warto do niej strzelić. Z koniem widać nie bardzo sobie radził. Mimo że oddałby mi tym nieocenioną przysługę, wstrzymałem oddech i schyliłem się po kamień. Może trudno wam to pojąć, ale pomyślcie, przecież jednak, choć przez bardzo krótki czas, podróżowaliśmy razem, a nad tym nie można tak zwyczajnie przejść do porządku dziennego. Lecz w tej chwili w lwicy zaszła taka zmiana, że znowu mnie zatkało. Wygięła grzbiet, nie, to złe o-kreślenię — wydłużyła całe ciało i skoczyła na niego tak zwinnie i gwałtownie, że koń, i tak już wystraszony, dosłownie oszalał i wystrzelił przed siebie jak z procy. Ten łajdak na nim miał dużo szczęścia, że zdążył puścić karabin i chwycić się łęku przy siodle. W pierwszej chwili wyglądało na to, że go dogoni, ale gniadosz utrzymał jednak dystans, a ją szybko o-puszczały siły. Zwalniała kroku, zwalniała, aż stanęła, a koń z jeźdźcem zniknęli między skałami. Nie mogła złapać tchu. Stała w miejscu, już znowu na wyprężonych nogach, miała normalną sylwetkę i patrzyła w kierunku, gdzie zniknęli. Długo nie wracała, a ja już się łudziłem, że nie wróci w ogóle. Niczym jej do tego nie zachęcałem, chociaż muszę uczciwie przyznać, że jak by nie było, bardzo mi pomogła. Jeszcze z uczuciem rozkoszy przypomniałem sobie, jak ten nie ogolony dostał porządnie w łeb gałęzią, pod którą przebiegał jego koń, po czym rozejrzałem się po ich obozowisku. Oprócz różnych rzeczy, które mnie nie interesowały, zostawili tu niezły zapas prowiantu. Stwierdziłem to z dużym zadowoleniem. Skoro nie mogę już nakarmić 27 jej tymi bandziorami, to przynajmniej Ich zapasem mięsa. Zostało tam pie*' zaję< hwytanych w sidła, i duży kawał sarniin Poniewai mieli ]u ,m< drzewo, rozpaliłem ogień i nabiłem mięso im rożen Bardzo lubię sarninę. Dls niej zacząłem obdzierać ze skóry zające. Przyszła po chwili, ale Jakoś dziwnie. Z początku jak gdyby to nie była ona albo jakby nagle stra-ciła węch i w ogólfl mnie nie poznawała. Okrążyła ognisko, potem leszcze raz, w dość dużej odległości, przystanęła i dopiero potem podeszła bliżej. Niestety odniosłem wrażenie, te zapach sarniny był dla niej o wiele większą przynętą nit istnienie mojej nędznej osoby. Wyciągnęła się na ziemi i cierpliwie czekała; aż upiekę również zające. Oddałem jej wszystkie. W końcu — zapracowała na nie i to przede wszystkim jej zasługa, że siedzę tutaj zdrów i cały, odkrawam sobie kawałki sarniego udźca i cieszę się z życia. Usiłowałem patrzeć na nią trochę życzliwiej. Przytrzymywała pieczeń przednimi łapami, odrywała z niej kawałki (powinienem powiedzieć kawały, ale te zające w porównaniu z jej pyskiem były strasznie malutkie) i mrugała patrząc w ogień. Nie, wciąż jeszcze była to zbyt wielka kocica, żeby człowiek mógł do niej podejść, podrapać ją za uszami i powiedzieć: „Dobrze się spisałaś, mała!" Z całą pewności;! jest to drapieżnik, a przynajmniej była nim w przeszłości i kto wie, czy jeszcze tych czasów nie pamięta. Teraz, ja! yda- wało, była znowu sobą. Ile też może mur lat? Mimo wszystko jednak najpewniej czułem się, kl iła. Nie musiałem zresztą długo na to czeki Pl ¦ !| uęła ostatni kęs, wywaliła język — widać mi iła pi ignienie, ja zresztą też, a do picia nic tu nie było ' mknęła oczy. Ciekawa rzecz, jak w jednej chwil li odmieniła. Była teraz okropnie wynędzniał ma, pogodzona z tym, co jej dam nią patrzyłem, znowu zrobiło mi się jej trochę żal. Żebra można jej było policzyć z obu stron, pomarszczona skóra wisiała na niej jakby wypożyczona od jakiegoś większego lwa, wydawało mi się też, że cierpi na lekką zadyszkę. Oczy, kiedy nie odbijał się w nich blask ognia albo nie padało w nie słońce — były całkiem matowe. Doprawdy, w tej chwili nie wyglądała ani trochę jak drapieżnik, a co dopiero jak król zwierząt, a już zupełnie nie robiła wrażenia, że w następnej chwili zechce się na mnie rzucić. Kiedy skończyłem robić porządki, zawołałem na nią. I tak nie przeoczyłaby mego odejścia, ale miałem przynajmniej czyste sumienie. Wstała szybko, wcale nie ospale i, jakby to było całkiem oczywiste, wlazła na swoje miejsce w Eileen. Położyła głowę na łapach i zamknęła oczy. Mniej więcej jeszcze milę jechaliśmy pod górę, potem zamiast skał ukazało się jasnobłękitne niebo i droga zaczęła opuszczać się w dół. Drzewa znowu łączyły się w las i ogrzewały powietrze. Jakiś czas telepaliśmy się po piaszczystej drodze, po czym wyjechaliśmy na szosę do Enterprise. Dwukrotnie przejechaliśmy Shoal Creek, aż wyłoniło się przed nami miasteczko i powoli zaczęło rosnąć. Słońce świeciło nam prawie prosto w plecy. Dojechaliśmy do miasta nie zwracając na siebie uwagi jego rozmiłowanych w porządku, statecznych obywateli, ponieważ moja towarzyszka wciąż jeszcze spała, a zatem nie było jej widać. Zatrzymałem się przed redakcją „Enterprise Herald". Nawet to jej nie zbudziło. Miałem nadzieję, że te pięć zajęcy wystarczy jej, zanim załatwię co trzeba. Wysiadłem, starannie zamknąłem drzwi i wszedłem w obdrapaną bramę. W redakcji znajdował się tylko jeden człowiek. Jak 28 się później dowh I i naczelny i właściciel pism — Jak ; n | ¦ 111 ii powitani*! — Fair tu tnlddlln — — Chciałem z..... na .....w niezrażony —- czy mogę " ' B unieście pewne ogłoszenie. — Dlai _ Bo nie chi iłl u w/.bogacie, tylko spełnić 'i"i'i Takie!, filantrop imue] Dłrtj najwidoczniej nie darzył szczególna, lyi ał zasępił się jesz- inl/.iej i rzekł: — Czy pan chce spełnić dobry uczynek, czy nie„ to wyłącznie pańska Sprawa. Dla mnie ważne jest przede wszystkim to, że chce pan zabrać kawałek miejsca w mojej gazecie. Na to w zasadzie sit- zgadzam, ale na nic więcej. — Dobra! — przytaknąłem pojednawczo. — Chcę zapytać, czy komuś w tych stronach nie zginął lew. — Lew? — Lew. — No to nie musi pan dawać żadnego ogłoszenia. Lew nikomu tu nie zginął. — Lew musiał tu komuś zginąć. — Skąd pan wie? — Bo go znalazłem. — I stoi przed domem, co?! — spytał zjadliwie Samuel Dirty. — Leży — odparłem łagodnie. — Tai ; najmniej sądzę. Więc jak będzie z tym Ogl......m? — Ja za nie nie zapłacę. Dolar piętn I jeden wiersz. Odpowiada panu? — Nie odpowiada. Wydaje mi sit;, /.<¦ fco II drogo. — Napiszemy krótko. Jak to ma brzmi — Najlepiej: Poszukuje się właściciela starej lwicy. Przyzwyczajona do ludzi. Ewentualnie sprzedam Zgłoszenie pod: „Potulna". Albo coś w tym guście. — Czy mam przez to rozumieć, że karmi ją pan ludźmi? — zapytał właściciel „Enterprise Herald". — Nic podobnego. Zającem, konserwami, plackami z miodem i tak dalej. — A jak pan z nią podróżuje? — Samochodem. — Ciężarowym? — Osobowym. Siedzi obok mnie. — Siedzi obok pana. Hm. A kim pan właściwie jest? — Praktyczna odzież dla szerokiej klienteli. Ale wszystko już sprzedałem, nic mi nie pozostało, więc ona się mieści. — Nic już panu nie pozostało. Hm. Zdaje mi się, że rzeczywiście. Niech pan chwilę zaczeka. Pokręci! korbką telefonu i powiedział w słuchawkę: — Halo, Jane, niech mnie pani połączy z dwudziestką dwójką, dobrze? Przez chwilę czekał i przyjaźnie do mnie mrugał. Potem ktoś odezwał się w słuchawce, a on ciągnął: — Słuchaj, Dick, są u was jeszcze ci chłopcy z Valley View? Tak. Nie! No właśnie. O nic nie pytaj i przyślij ich tu. Nie, nic mi się nie pomyliło, potrzebuję właśnie ich. Dobra, niech się pośpieszą! Rozglądałem się tymczasem po redakcji. Było to nieduże pomieszczenie, mniej więcej dziesięć na dziesięć. Na stole pod ścianą stała maszyna do pisania i leżały stosy, zapisanych, zadrukowanych i czystych papierów. Na biurku szefa maszyny nie było, ale stos papierów wszystkich trzech rodzajów był chyba jeszcze większy. Samuel Dirty patrzył na mnie wzrokiem dodającym otuchy. — Zaraz wszystko się załatwi — rzekł, — Dział 30 :u ;,t-,:¦.¦ ¦ ogłoszeń mamy tuż za rogiem. Przyjdą chłopcy i od razu to panu złożą. Something short? Co do ogłoszenia przytaknąłem, ale na ostatnie pytanie gwałtownie pokręciłem głową. Pod oknem był jeszcze jeden stół, na którym stała pusta prawie butelka mocnej rotgut i trzy tak brudne kieliszki, że z miejsca odeszłaby mnie ochota do picia, gdybym takową żywił. Obok stołu, w rogu za krzesłem, była jeszcze szafa. Przez chwilę miałem wrażenie, że przed domem wybuchło jakieś zamieszanie, ale nie zwróciłem na to uwagi. Usiłowałem właśnie odczytać tekst pod nagą dziewczyną na kalendarzu. Wisiał on na zasmarowanej ścianie koło okna i był tak samo upaćkany i niechlujny jak wszystko, co się tu znajdowało, łącznie z Samuelem Dirty. Nagle otworzyły się drzwi. Otworzyły się do wewnątrz, do pokoju, toteż w pierwszej chwili pomyślałem, że przychodzą owi wspomniani chłopcy, jako że spod tej gołej dziewczyny nie było widać progu. Natomiast doskonale Widział próg Samuel Dirty, który wytrzeszczył oczy, wrzasnął i z zaskakującą szybkością wdrapał się po stole z kieliszkami na górę, na szafę. Trochę mnie to przestraszyło, z początku pomyślałem sobie, że zwariował. Ale do redakcji wkroczyła moja żółta bestia i rozejrzała się ciekawie. Widać obudziła się jednak po tych zającach, poczuła się opuszczona i wyruszyła, żeby mnie odszukać. Na mój widok twarz jej się rozjaśniła — zapewniam was, że ani trochę nie przesadzam — i natychmiast ruszyła w moją stronę. Szybko zamknąłem za nią drzwi, zapędziłem ją do kąta i stanąłem przed nią. Potem odwróciłem się do właściciela „Enterprise Herald", który na szafie bełkotał coś w rodzaju „miej pan litość, ogłoszenie za darmo, niech 1 pan stąd sobie idzie, żyję ubogo, ale lubię żyć, nie mam żadnych pieniędzy..." W głębi duszy rozumiałem go, ale ustępując mu nigdy bym się jej nie pozbył, a skoro ja wytrzymałem z nią całą noc i cały dzień, to on tę krótką chwilkę też przeżyje. Zanim jednak zdołałem go uspokoić, drzwi otwarły się ponownie. Na twarzy Samuela Dirty rozlał się wyraz gwałtownej ulgi, uniósł ręce nad głową i zaczął wykrzykiwać: Chwała wam! Chwała! Uważajcie! Uważajcie! Chwała wam! Chwała! Chwała! Od drzwi rzuciło się na niego dwóch chłopów jak byki, w mgnieniu oka zdjęli go z szafy i zanim zdążył po raz szósty krzyknąć „chwała!", wynieśli go z redakcji. Skoczyłem do okna i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wpychają go do auta z napisem: ZAKŁAD DLA UMYSŁOWO CHORYCH, CEDAR CITY, VAL-LEY VIEW, MEDICAL. CENTER, 595 SOUTH, 75 EAST. W następnej chwili odjechali, a ja zostałem w redakcji sam z niemiłym przeczuciem, że chłopcy z ze-cerni za rogiem nie przyjdą. Sam z wyleniała lwicą i z niewielką raczej nadzieją, że pozbędę się jej dzięki ogłoszeniu. Kiedy wyszliśmy na ulicę, bez wahania podeszła do swoich drzwi, wlazła na swoje miejsce, nie zwracając najmniejszej uwagi na faceta w kombinezonie, któremu ze zdumienia wypadła z rąk długa aluminiowa rura. Albo był to bohater (dużo większy niż ja), albo tak się przeraził, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Pewne jest tylko, że stał przed redakcją jak wrośnięty w ziemię. Usiadłem za kierownicą, kiwnąłem mu przyjaźnie na pożegnanie i ruszyłem wyzłoconą słońcem drogą. 3 — Czyste radości 'H Sklep mięsny znajdował się na szczęście parę kroków od redakcji, a więc i od faceta w kombinezonie. Na wszelki wypadek wjechałem tym razem na podwórze i kupiłem furę porządnego mięsa, pół zadu padłej krowy, no i oczywiście coś tam dla siebie. Po resztę prowiantu wstąpię później do Cedar, i tak muszę tam wpaść do Sidneya Hasketta. Obyło się bez zbytniego zamieszania i bez uwag, chociaż stary William patrzył na mnie dosyć dziwnie. A potem ruszyliśmy wreszcie na wschód w kierunku New Castle. Po przejechaniu około jednej mili zboczyliśmy w prawo, w stronę Mountain Meadow i Red Butte, i znów wjechaliśmy w okolicę przepastnych lasów. Ach, chciało mi się niemal śpiewać. Moja towarzyszka spała jak zwykle. Nie podnieciło jej nawet surowe mięso. Dużo bardziej podnieciło ono raczej mnie, ponieważ niesamowicie cuchnęło. Ale jak mówię, spała, nie musiałem więc obawiać się jej drapieżnych instynktów. Zdobyłem też pierwsze ważne doświadczenie: jeśli daję jej się nażreć do syta i nie przeszkadzam jej spać — mam spokój. Minęliśmy objazd na Wielką, a potem skręciliśmy w lewo, ku Pinto. Za Spring Creek zjechaliśmy już całkiem z drogi i zaczęliśmy piąć się pod górę, do domu. Wygląda to dość skomplikowanie, ale tylko za pierwszym razem. Nie myślcie sobie, dla wozu nie jest to wcale takie męczące. Co prawda z tej strony żadna droga tam nie prowadzi, ale teren nie jest gorszy niż droga, na której zawarliśmy znajomość. Tutaj, na górze, mam swoją chatę. Nie żaden domek weekendowy. Ja tu po prostu mieszkam. To jest mój dom, budowałem go sam, na raty, dzień po dniu, i zawsze czuję się tu absolutnie szczęśliwy. Powracam tutaj z duszą wezbraną wdzięcznością za^ 34 te drzewa dookoła, za niebo, za przeciwległe skały i za to, że mogę na to wszystko patrzeć. To jest mój dom, chociaż komfortem nie grzeszy... Popatrzcie! Już widać dach z kominem. Teraz będzie kawałek dosyć uciążliwej drogi, więc przez chwilę nic nie będę mówił. I tak zresztą poznacie to wszystko aż za dobrze, bo zostanę tutaj, poza jednym czy dwoma wyjazdami po towar, aż do Bożego Narodzenia. Zatrzymałem się, wysiadłem z wozu, wydałem o-krzyk szczęścia, po czym rozejrzałem się. Wszystko było tak, jak zostawiłem trzy miesiące temu. sSSifit Drzwi zamknięte były od zewnątrz na skobel. Zawsze tak je zabezpieczani przed zwierzyną. Po pierwsze, tutaj na górę nikt nie zabłądzi, a gdyby nawet, może to być jedynie człowiek, który popadł w jakieś tarapaty. Niech więc ta chałupa użyczy mu dachu nad głową i strawy, niech się tu ogrzeje, wyśpi i naje. Co prawda mógłby to być również i złodziej. W takim wypadku nie mam u siebie nic na tyle cennego, żeby mu warto było się fatygować. Bo kto nie zna drogi, ten autem praktycznie nigdy się tu nie dostanie. No __ a jeśli ktoś rzeczywiście chciałby mnie okraść, mógłby spokojnie porąbać drzwi i nikt go nie usłyszy, choćby je wysadzał dynamitem. W końcu u nas w tych stronach chyba nie zdarzają się kradzieże. Musiałby to być ktoś obcy i musiałby przejechać przez, pobliskie osady, a te są wszystkie tak małe, że auto z nieznanym człowiekiem za kierownicą jest tematem rozmów na wiele dni. Wyjąłem namiot, narzędzia, wzory towarów i zapasy mięsa. Tymczasem wysiadła łaskawie i moja czworonoga dama, przystanęła przed domem i ciekawie mu się przyglądała. A potem otworzyłem drzwi. Wionęło na mnie żelaznym piecykiem, półkami, tapczanem, benzynową lampą, stołem i krzesłami. Wionęło na mnie zapachem porąbanego drzewa, złożonego przed kominkiem. Półka z naczyniami, w głębi spiżarnia z cebulą i wędzonym mięsem — po prostu wionęło na mnie zapachem domu. Otworzyłem okiennice i do środka wtargnął las. Kiedy odwróciłem się ku drzwiom, stała przed progiem. Patrzyła na mnie, ale do środka, jak się wydawało, wejść nie zamierzała. Bynajmniej jej do tego nie zachęcałem. W końcu wszędzie dookoła jest tu las, na południe step, a jeszcze dalej na południe — pustynia. Nie wiem co prawda dokładnie, gdzie żyją lwy, ale skoro ta okolica dobra była dla górskiej pumy i dla jelenia wapiti, to chyba będzie dobra i dla niej. A może skłoni ją też do włóczęgi. Od czasu do czasu może tu do mnie zajrzeć. Ułożyłem wszystkie rzeczy, które wyładowałem z wozu, i poczułem głód. Ona też była już trochę niespokojna. Mogłem co prawda dać jej ten krowi tyłek na surowo, ale nie chciałem jej przyzwyczajać do takiego pożywienia. Wolałem rozpalić spore ognisko, nabiłem mięso na patyk i zacząłem opiekać. Oczywiście nad ogniem przed domem. I tak zresztą nie miałem nic do roboty. Głównie dlatego, że byłem tak cudownie rozleniwiony. Dla siebie upiekłem kawałek baraniny, podsmażyłem trochę kapustę z puszki, po czym wspólnie popiliśmy to oboje wodą z potoku. Płynie on jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście stóp na południe, ale zaprowadzę was tam dopiero jutro. Resztę mięsa nabiłem na hak i schowałem. Podrzuciłem jeszcze parę polan do ognia, żebyśmy mogli dłużej zostać na powietrzu. Tu na górze jest chłodniej niż nad Sosnowym Potokiem. Kiedy zapadnie wieczór, trzeba zarzucić coś cieplejszego na ramiona albo rozpalić ogień. Ale gdzie będzie spać ona? I muszę też dać jej jakieś imię, żeby do niego przywykła. Żebym mógł jakoś się do niej zwracać, kiedy ją będę musiał ochrzanić. Ale teraz ważniejszy jest l' 'i ¦S:-:fH 36 37 ten nocleg. Noce, a zwłaszcza wczesne poranki potrafią tu być zimne jak diabli. Ja znoszę to nieźle, ale ona? Już wczoraj porządnie się trzęsła, a to była wyjątkowo ciepła noc i znajdowaliśmy się o wiele niżej. W łóżku obok siebie niezbyt chętnie bym ją widział, ale znowu tak na dworze też jej nie mogę zostawić. Czy mam tu jeszcze tę derkę? Powinna gdzieś być. Gdybym tylko nie był taki rozleniwiony. Nie było rady, musiałem wstać. Przeszukałem komórkę i rzeczywiście tę derkę znalazłem. Dużą, piękną, ciepłą. Na dworze trochę ją wytrzepałem. Nie po to, żeby dać jej czystą, tylko żeby nie nanieść czegoś do domu. W kącie za drzwiami mam spory kawałek miejsca bez mebli, odsunąłem więc jeszcze trochę stół i rozścieliłem tam podwójnie złożoną derkę. No, było to legowisko, jakim wiele razy w swoim życiu sam bym nie wzgardził. Siedziała nadal na dworze przy ogniu. No, jeśli sobie wyobraża, że będę podtrzymywał go przez całą noc, to się grubo myli- Więcej niczym już sobie głowy nie łamałem, położyłem się do. łóżka i zostawiłem drzwi otwarte. Wieczorem spadały gwiazdy, a przez otwarte drzwi (okna pozamykałem) napływało do środka chłodne górskie powietrze. Zasypiałem z rozkoszą, zadowolony z życia, zadowolony ze wszystkiego, zadowolony z obecnej chwili- Rano zbudziłem się wcześnie i od razu wstałem. No proszę! Leżała na derce, pobiegłem, tak jak stałem, nad jeziorko... Ach tak, jeziorko. Nie zdążyłem wam wczoraj o nim powiedzieć. Znajduje się na tej samej wysokości co chata, jakieś osiemset stóp od niej. Jest czyste, trochę zielonkawe — ffl°ze od igliwia na dnie albo od drzew, które przeglądają się w jego tafli. Wodę z niego możecie pić, zawsze jest chłodna, jest w niej zanurzone niebo i brzeg lasu, dopóki nie skoczę i nie rozbiję tego obrazu falami. To jest również jedna z czystych radości mego życia. Jeziorko nie jest duże. Ile może mieć? Jakieś siedemdziesiąt, dziewięćdziesiąt stóp od brzegu do brzegu. Kiedy woda jest bardzo zimna, przepływam na drugą stronę, a wracam biegnąc brzegiem, kiedy zaś można wytrzymać, płynę także z powrotem. Często w lecie haruję gdzieś w pocie czoła i zawsze wtedy marzę o takiej kąpieli. Popłynąłem więc tam i z powrotem i kłusem wróciłem do chaty. Ta pora roku zawsze należy do mnie i tylko do mnie. Naprawiam to, co wymaga naprawy, zawsze ze zdumieniem, ile tego jest. To są właśnie owe chwile, które stary Haskett tak mi wypomina. Oczywiście, że wszystkie te naprawy można by wykonać szybciej z tym samym efektem. Kiedyś mnie nawet obrugał, że właściwie jestem na tym stratny. Gdybym kazał wykonać to komuś, kto się na tym zna, byłoby zrobione cztery razy prędzej (i na pewno lepiej), a w tym czasie ja mógłbym zarobić więcej, niż by ta cała robota kosztowała. No tak, ale wtedy nie robiłbym tego sam. Żebyście mnie dobrze zrozumieli. Kiedy odszedłem z kopalni i zacząłem jeździć dla Hasketta, mieszkałem w pensjonacie na Monterey Drive. Kosztował mnie kupę forsy, a były to wyrzucone pieniądze, ponieważ stale znajdowałem się gdzieś w podróży. Potem Sidney pożyczył mi namiot (teraz od dawna już mam swój własny), wpakowałem do niego trochę łachów i wali-zeczkę i najchętniej przebywałem pod gołym niebem. Do miasta zajeżdżałem jak najrzadziej. Jak się jeszcze przekonacie, ten nawyk mi pozostał. Z chłopięcych lat utkwiło mi w pamięci jeziorko. Nad nim wyobrażałem sobie — jak to zwykle chłopcy fe|§||liśsśsi* sobie wyobrażają — że będę miał chatę i że będę tropicielem i myśliwym. Jeśli chodzi o zawód, to niespecjalnie mi wyszło, ale chatę mam. A zbudowałem ją całkiem sam. Poczynając od ścięcia drzew, których z tartaku nikt by tu nie mógł dowieźć, aż po komin, który cały jest z kamieni i w którym nie ma ani kawałka cegły. Kiedy spałem tu pierwszy raz i miałem już nad głową dach, własny dach (chociaż trochę przekrzywiony), przepełniało mnie uczucie, jakiego nie doznał nigdy żaden milioner, choćby się właśnie wprowadził do najbardziej luksusowej i najdroższej rezydencji gdzieś na Florydzie. Z całym krytycyzmem muszę jednak przyznać, że moja chałupa w żadnym konkursie piękności by nie zwyciężyła. Ale z drugiej strony żadna wichura nie jest w stanie nic jej zrobić. Spokojnie mogę się natrząsać z zawiei. Deszcze i ulewy są dla mnie śmiechu warte, a z zimy nic sobie nie robię. Wystarczy napalić w żelaznym piecyku, ani odrobina ciepła się stąd nie ulotni, bo nigdzie nie ma najmniejszej szpary. Teraz więc chodziłem sobie dokoła i patrzyłem, co trzeba będzie naprawić i co będę musiał kupić. Wszystko sobie zapisałem, łącznie z prowiantem, i na piąty czy szósty dzień po przyjeździe gotów byłem do wyprawy na zakupy do miasta. Musiałem też rozliczyć się ze starym Haskettem za towar, zaliczkę i prowizję. A nie była to sprawa tak prosta, żeby załatwić ją w pół godzinki. Ciekaw tylko byłem, jak mi się uda wymknąć Eile-en. To znaczy nie w Eileen, ale Eileen. Długo się zastanawiałem, jak mam nazwać swoją żółtą towarzyszkę, i w końcu nic innego nie przyszło mi do głowy. No tak, będzie miała to samo imię co mój ford. A on też otrzymał je na cześć pewnej dziewczyny i jakoś mi się to nie myliło, więc dlaczego miałoby mi się mylić teraz? Poza tym nie zapomniałem, jak 40 mi pomogła z tymi bandziorami w wąwozie, sądzę więc, że zasłużyła całkowicie na tak piękne imię. Pozwoliła mi odjechać bez trudności. Na wygładzonym kamieniu za chatą położyłem jej resztę mięsa, było jeszcze całkiem dobre. Gdybym nie miał nic innego, a byłbym głodny, sam spokojnie bym je zjadł. A skoro było dobre nawet dla mnie, to będzie dobre i dla niej. Wodę miała w potoku, a drzwi zostawiłem szeroko otwarte. Jeśli zastanę ją tu, kiedy wrócę — to dobrze, a jeśli nie - - to też dobrze. Na ulice Cedar City wjechałem w samo południe. Kupiłem wszystko, czego potrzebowałem, odwiedziłem paru znajomych, wstąpiłem na chwilę do Atkinsa na jeden „splits", co specjalnie człowieka nie pokrzepia, po czym skierowałem się na Harding Avenue. Do starego Sidneya Hasketta. Tego „starego" nie bierzcie dosłownie. Przede wszystkim on nie brałby tego dosłownie, ale u niego zaczynałem, więc dla mnie jest „stary". Zresztą wszystko to jeszcze poznacie. Zdążyliście już chyba zauważyć, że jestem dosyć konserwatywny, więc do dzisiaj kupuję u niego. Magazyn i biuro ma obok sklepu, a sklep prowadzi jego żona. Ma też i córkę, która studiuje. Nie wiem dokładnie co, ale to bardzo ładna dziewczyna. Delikatna, szczupła i drobna, tak że strach jej dotknąć. Ale naprawdę bardzo miła. Przed regałami stała pani Ewelina Haskett. — A, Nat Jessel! Jak się udało lato? Pani Ewelina to bardzo poczciwa kobieta. Jej poczciwość płynie z serca, ciśnie się do jej oczu, na twarz, w słowa, całkiem naturalnie; to nie żaden konwenans towarzyski ani uprzejmość konieczna w interesach. Promienieje z niej wprost żywiołowo. Cała jej powierzchowność wyraża życzliwość. O ile pamiętam, nie byki 9HH urodziwa nawet w tym okresie, kiedy u kobiety odgrywa to pewną rolq. Ale zawsze przyjemnie było na nią popatrzeć. O tak! Choćby ten jej uśmiech. Jeszcze teraz był tak zniewalający i tak lascynował, że nie !"trzegało się trochę; zbyt szerokiej twarzy, trochę zbyt zadartego nosa ani trochę nadto wypełnionej sukni. A nie była to bynajmniej sukienka o dziewczęcych rozmiarach. Nogi również miała pani Ewelina trochę grubsze niż trzeba. A teraz właśnie się uśmiechała. — Ma pani na myśli pogodę? — uśmiechnąłem się również. — Tyle jeszcze pamiętam. Pytam, jaki pan miał sezon. — Wszystko sprzedane... — Miło mi słyszeć. — ... wbrew temu, że nie był to najlepszy gatunek. — Co też pan mówi! Wirginia wybrała dla pana najlepsze rzeczy. Słyszeliście? Zawsze to samo. Wiem, że Wirginia nawet tego palcem nie tknęła, ale tym argumentem pani Ewelina zamyka mi usta i nic już nie mogę powiedzieć. Ona wie o tym równie dobrze jak ja, toteż uśmiecha się jeszcze o stopień milej. — Zabierze pan towar? — A macie już wszystko? — Powiedzmy, w ciągu dwóch tygodni. Zostanie pan? — Tym razem nie. Muszę wracać w góry. — To niech pan wstąpi do Sidneya. Jest w biurze. Minąłem sklep i magazyn i po trzech schodlcach -wszedłem do biura. Był to jasny szeroki pokój z dużym oknem wychodzącym na ulicę. Sidney Haskett siedział za biurkiem i coś pisał. Twarz miał trochę stożkowatą, ale to sprawiała szyba w drzwiach. Kiedy wszedłem, wyrównała mu się, a nawet jakby rozjaśniła, po czym Sidney Haskett ryknął: 42 mocno uścisnął mi — Cześć, Nat! Cały i zdrowy? Wstał dziarsko, obszedł biurko i rękę. — Jak zawsze. Tym razem wróciłem o kilka dni wcześniej, a i tak musiał mi pan dwa razy uzupełniać kolekcję. Może wydaje się waru to trochę chełpliwe, ale nie przywiązujcie do tego wagi. On, rzecz jasna~też wiedział, że uzupełniałem towar, ale to była z mojej strony asekuracja, żeby nie zapomniał. — No i co? Gdyby rzeczywiście był pan coś wart, uzupełniałbym panu kolekcję cztery razy. Wyjeżdża pan znowu? Chce pan towar? — Oszalał pan! Jakiś czas posiedzę w górach, wyjadę dopiero po świętach. — Słowo daję, dziwię się panu, co też pan widzi w tych górach? Wie pan, ile teraz mógłby pan sprzedać? — Wiem. Ale ja lubię góry. A to, co zarobiłem, mi wystarcza. — Niech pan robi, jak uważa. Ile pan ma lat? Good Heaven! Znów się zaczyna! On jest o dwanaście, piętnaście lat starszy ode mnie, ale od naszego pierwszego spotkania był dla mnie bardziej ojcem niż bossem i obydwaj już jakoś do tego przywykliśmy. Cierpliwie zatem słuchałem jego kazania. — Nie będzie pan zawsze taki zdrowy. Niech pan .spojrzy na mnie. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby chorował. — A w tych pańskich górach różne rzeczy mogą się przytrafić! Potrzebna panu żona, człowieku. I pieniądze, żeby miał ją pan za co utrzymać. Teraz ma pan koniunkturę. Teraz jest sezon. Załaduję panu towar i jutro rano może pan ruszać w drogę. To mi przypomina... — Wiem. Przyniosłem panu w gotówce. ¦::-:.:,:¦;,., . — Nie to miałem na myśli. Mam tu pewien nowy towar. Nikomu go jeszcze nie proponowałem, czekałem na pana. Ciepła bielizna, najlepszy gatunek. To znaczy... bardzo dobry gatunek. Zrobi pan świetny interes. Ale musi pan... > — Doskonale! Przyjadę po to za trzy tygodnie. — Nie! — ryknął na mnie. — Weźmie pan to zaraz, nim ktoś pana ubiegnie. — Zaraz nie mogę. Muszę wracać w góry. — To Po co pan tu w ogóle przyjeżdżał? — Przyszedłem załatwić rachunki i zapytać o zdrowie. — W takim razie mógł pan spokojnie zostać w domu. Rachunek wynosi 850 dolarów, a ja jestem zdrów jak ryba. — Bardzo się cieszę. Z małżonką już się widziałem. Sięgnąłem do kieszeni i zacząłem wygładzać na biurku banknoty. — Mam również córkę. Z nią też wszystko w porządku. — To mnie cieszy jeszcze bardziej. Tu są pieniądze, a ja już sobie idę. ' . .. — Nigdzie pan nie pójdzie! Zostanie pan na kolacji. Nie wyobrażajcie sobie, że brzmiało to jak zaproszenie. Wrzeszczał na mnie tak, że ludzie przystawali pod oknem, nie wiedząc, co się dzieje. Ale dla mnie była to normalka. Nie przyjeżdżałem do miasta zbyt często, iecZ kiedy już tu byłem, jadałem kolację u Haskettów Prawdę mówiąc, liczyłem na tę kolację, toteż po południu kupiłem cukierki i butelkę jakiegoś szmuglowanego alkoholu. Mieszkali nad sklepem i magazynem. Zdumiewające było, jak wraz z otoczeniem zmieniało się zachowanie Sidneya Hasketta. W biurze był bezlitosny i usiłował wycisnąć z człowieka ostatniego centa od prowizji, ale na gór2e był prawie że wielkoduszny. Nie wiem do- 44 kładnie, co było przyczyną tej zagadkowej metamorfozy. Nie krzyczał, był uczesany i mówił niemal łagodnie. Albo te dwie kobiety tak krótko go trzymały, albo też taki był naprawdę, a w biurze wrzeszczał na każdego profilaktycznie. Ale raczej to pierwsze. W każdym razie lepiej było zawrzeć z nim znajomość w magazynie, a dopiero potem przyjść na górę. Siedziałem więc teraz w wygodnym fotelu, wokół mnie było pełno światła i miłych czerwonobrązowych mebli. Pod ścianą stało pianino, ale na szczęście w mojej obecności nie grano na nim zbyt często. Siedziałem w pokoju sam, pani Ewelina była zajęta kolacją, a Haskett pracował gdzieś nad swoim idyllicznym wyglądem. Wirginii jeszcze nie widziałem. Albo nie było jej w domu, albo też coś czytała lub się uczyła. Było mi tam dobrze. Zawsze najchętniej milczę. A tutaj niczego już nie musiałem się bać tak jak tam na dole, w magazynie. Nie jestem ani trochę rozpieszczony, ale w tych eleganckich fotelach odpoczywało się wręcz wspaniale. Abażur lampy był żółtoczerwonawy, zupełnie jak kiedy podczas upalnego lata zachodzi słońce nad Meadow, wiecie, takie miękkie światło... — Podobno mamy gościa. Odwróciłem się. W drzwiach stała Wirginia. O ile zawsze była ładną dziewczyną, to teraz była to naprawdę piękna kobieta. Chyba jeszcze trochę urosła czy co, a może zeszczuplała albo trochę przytyła, nie byłem w stanie tego określić. Ale coś w niej na pewno się zmieniło. Włosy jej lśniły i oczy też. Miała na sobie jakieś koronki, ale nie pochodziły z ich magazynu, co to, to nie, już ja bym... — Całkiem już pan zapomniał, jak wyglądam? — roześmiała się patrząc mi w oczy. — Tak nigdy jeszcze pani nie wyglądała — udało 45 I 1 ii i I ¦ i !¦ ^^^j ¦ mi się wykrztusić, nie chciałem bowiem wyglądać na kompletnego idiotę. — Tak wyglądam nieprzerwanie przez ostatnie cztery lata. Tylko że pan nigdy tego nie zauważył. — Bzdura. Nie mogłem tego nie zauważyć. — Pan? Hmmm. Usiadła naprzeciw mnie na poręczy drugiego fotela. Raczej oparła się o nią tylko i patrzyła na mnie lymi swoimi jasnoniebieskimi oczami z uśmiechem, który dla mojej nędznej osoby był chyba zbyt luksusowy. Prawdopodobnie w ogóle nie umiałem go ocenić. Z Wirginią nigdy niczego nie mogliście być pewni, ale że zawsze sobie ze mnie pokpiwała, to było więcej niż pewne. A jeszcze pewniejszy był fakt, że nigdy nie umiałem jej się odciąć. Co, jak jeszcze zobaczycie, wspaniale wykorzystywała. — Ja. Hmmm. — Hmmm. Napije się pan czegoś? — Highball z lodem może być? Bez Słowa wstała i skierowała się do drzwi. — Chwileczkę! — zawołałem, a ona naprawdę się zatrzymała. Było to dość nieoczekiwane. — Myślałem, że ma to pani tu w pokoju. W tej sytuacji wolę jednak patrzeć na panią, niż pić cokolwiek z lodem. — Zdaje mi się, że co jak co, ale ten lód jest panu doprawdy niezbędny — powiedziała i zniknęła w drzwiach. Pomyślałem znowu, że zrobiła się z niej piękna kobieta, ale to naprawdę bardzo piękna kobieta, i z powrotem wcisnąłem się w fotel. Zamiast niej jednak wszedł do pokoju Sidney i u-siadł naprzeciwko mnie, W tym samym fotelu, o który przed chwilą opierała się Wirginia. Nic nie mówił i ja też się nie odzywałem. Był uczesany i patrzył na mnie niemal życzliwie. Włosy miał już mocno szpakowate, ale trzymał się szalenie prosto, był szczupły 46 i kościsty, lecz wokół oczu i na szyi skóra zaczynała mu się marszczyć. Krzaczaste brwi rzucały cień na oczy; niemal tak samo niebieskie odziedziczyła po nim córka. Wargi miał wąskie, tego jednak na szczęście po nim nie odziedziczyła. Z kuchni dobiegał chrzęst kostek lodu i ten jakiś stłumiony hałas, który zapowiada, że za chwilę człowiek smacznie sobie podje. Weszła Wirginia niosąc na tacy lód, kieliszki i butelkę. Postawiła to wszystko na stole i znowu wyszła. Albo była tak dobrze wychowana, albo też ojciec dyskretnie dał jej znak, a ja tego nie zauważyłem. Albo też nie miała ochoty spędzać wieczoru w towarzystwie dwóch starych dziadów, co było najbardziej prawdopodobne. Sidney założył nogę na nogę. — Wie pan, że umarł stary Attaway? — Nie. Dawno już o nim nie słyszałem, a dziś zjechałem tu na dół pierwszy raz. Attaway też był komiwojażerem. Handlował tym samym asortymentem, to znaczy praktyczną odzieżą dla szerokiej klienteli, a jego rejon był jeszcze bardziej na południe niż mój. Chyba ze dwa razy wspólnie jechaliśmy kawałek drogi. Nie znałem go zbyt dobrze. Kiedy tak sobie przypominałem, przyszło- mi na myśl, że nigdy z nikim nie jeździł. Z jakąś babką czy jak. Równy facet, samotnik. Kiedyś zastanawiałem się, czy tam na południu mu się nie nudzi. Widać nie. — Kiedy się to stało? — Tydzień temu. Inaczej na pewno już by pan wiedział. Gdzie pan skończył? — W Alam. — I nie powiedzieli panu w Veyo? — Jechałem koło Zagubionej. Obrzucił mnie krótkim spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Z namysłem odstawił kieliszek i znów podniósł na mnie wzrok. i — Chciałbym dać panu ten rejon — rzekł powoli. Good Heaven! A co ja bym z nim zrobił? To był rejon ciągnący się aż do Coconino i Mohave, goła pustynia i zupełne odludzie. Dopiero bym się najeździł, a w góry, do domu, mógłbym zaglądać najwyżej na jakieś trzy dni na Boże Narodzenie. — Bardzo pan łaskaw, ale... ja go nie chcę. — Dlaczego? — Patrzył na mnie teraz ciężko i ponuro, cała życzliwość się skończyła. — Ledwo daję sobie radę ze swoim, a... — Niech pan nie opowiada! — przerwał mi ostro i wyglądał w tej chwili tak jak w biurze. — Świetnie poradzi pan sobie z obydwoma i mógłby pan wziąć coś jeszcze na dodatek. Niech pan sprzeda tego swego gruchota i kupi sobie porządny wóz. Zanim zdołałem dać wyraz oburzenia wobec tak absurdalnego pomysłu, weszły kobiety, tym razem o-bydwie. Niosły wazę gorącej zupy i sztućce i zapędziły nas do stołu. — Zna pan swoje miejsce, Nat. Tylko niech mi pan nie podwinie dywanu jak ostatnim razem. — Good Heaven! Nigdy nie przestanie mi pani tego wypominać? — Nie. Takich rzeczy się nie zapomina. Może to pan sobie robić w hotelu. Nocuje pan znowu u Knella? — Dzisiaj nie. — Zanurzyłem nos w pachnącą parę. — A gdzie pan dzisiaj śpi? — warknął Haskett. — Nigdzie. Po kolacji jadę do domu. — Zwariował pan? Tą swoją mydelniczką będzie pan jechał całą noc i dojedzie pan gdzieś koło południa. — Mógłbym tam być jeszcze, zanim się ściemni, ale nie chcę się spieszyć. — Ja myślę. Mogłoby się zdarzyć, że w ogóle by pan wtedy nie dojechał. - Niech się pan lepiej pochwali — włączyła się do 48 rozmowy Wirginia — co pana tak goni z Cedar? — E tam — machnąłem ręką, obracając na języku gorący makaron. — Mam w domu lwicę. — Że też pan, słowo daję, nie potrafi sobie znaleźć przyzwoitej żony — westchnęła pani Ewelina. Przełknąłem ten cholerny makaron, a Wirginia dodała obłudnie: — Daj mu spokój, mamo, wiesz przecież, jaka była Eileen. — No, nie mówił o niej nic złego — stanął w mojej obronie Sidney. — To o sobie twierdził, że jest osioł. — Good Heaven! Albo zaprosiliście mnie na kolację i pozwolicie mi ją zjeść, albo dajcie mi coś na zimno. Ta lwica to jest lwica z urodzenia, a nie z charakteru. -— A więc pan sprzedawał mój towar z lwicą? — najeżył się Sidney. — Miałem już wszystko sprzedane. Ale to nie jest taki zły pomysł. Zaraz po świętach się do tego zabiorę. — Szkoda, że do pana tak daleko — westchnęła Wirginia. Przezornie milczałem. — Pojechałabym obejrzeć to zwierzę. Nigdy jeszcze nie widziałam" lwicy z tak bliska. — Rzeczywiście szkoda — przyznałem. — Ciekawe byłoby zobaczyć, jak usiłuje ją pani obejrzeć. Z jak największej odległości. — Jeśli pan przed nią nie ucieka... Przypomniało mi się nasze spotkanie nad Sosnowym Potokiem i musiałem się uśmiechnąć. — Niech się pan nie śmieje — skarciła mnie. — W najgorszym razie schroniłabym się pod pańskie skrzydła, bohaterze. Pan przecież obroniłby mnie przed wszystkim, nie tylko przed taką na wpół ślepą lwicą. Może nie? Skończyłem zupę i gotów byłem zmierzyć się z kimkolwiek. Zwłaszcza że oparzyłem się w język. Ale nie 4 — Czyste radości -l.i mmmm H im B Mtel: było już z kim, bo Wirginia wyszła z pustą wazą, a pani Ewelina za nią. — No więc widzi pan — skonstatował Haskett. — Tym bardziej powinien pan wobec tego wziąć ten rejon. Skoro będziecie znowu jeździć we dwójkę. To „znowu" mógł sobie darować; łypnąłem na niego ze złością. Widać to sobie uświadomił, bo przybrał minę niemal przepraszającą. Z sąsiedniego pokoju odezwała się pani Ewelina: — Nat! Taka lwica na pewno dużo żre, prawda? — Z pewnością — odparłem grzecznie. — Szkoda, że tu ze mną nie przyjechała. — Więc następnym razem niech ją pan przywiezie — odparowała Wirginia. — Może nie będzie taka kapryśna jak pan. Wszyscy dowcipkowali sobie na ten temat i dałbym nie wiem co, żeby w tej chwili otworzyły się drzwi i weszła Eileen. No, na Sidneya jeszcze bym postawił, ale te dwie kobiety? W najlepszym razie nogi by im wrosły w ziemię, a gdyby zdołały zrobić jakiś ruch, to tylko do okna i głową w dół na ulicę. A już na pewno podniosłyby krzyk. Ale drzwi się nie otworzyły i Eileen nie weszła. Zamiast niej weszły pani Ewelina i Wirginia, pchając stolik na kółkach, pełen potraw, które wyglądały na delicje. Każde z nas dostało solidną porcję z każdego dania i sporo tego jeszcze zostało na półmiskach. No, zobaczymy. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Co tu dużo gadać, ja tak gotować nie potrafię. Z drugiej jednak strony, takie jedzenie ani takie nakrycia do mojej chałupy nawet by nie pasowały. Ale kobiety nie wytrwały długo w miłczcniu. — I tak już dawno chciałam zobaczyć to pańskie „cudo" w górach. Więc załatwię to przynajmniej za jednym zamachem. I dom, i lwicę. 50 — To jest rzeczywiście cudo — rzekłem z powagą. — Ale dla mnie. Dla pani by nie było. — Tak? A dlaczego? — chciała wiedzieć Wirginia. — Dla panienki z miasta trochę tam za prymitywnie. Ot tak przejechać obok w samochodzie, to by było romantycznie, ale wejść do środka... — To by nie było dla mnie, co? — przerwała mi. — Nie — odparłem mężnie, chociaż jej ton powinien był mnie ostrzec — na to trzeba by wiedzieć coś o... — Oczywiście! O szczotce, o miotle, o młotku, o pile, a może i o gotowaniu, nie? Słyszycie go?! — zawołała, chociaż nikt nie mógł mnie słyszeć, ponieważ nie doszedłem już do głosu. — Ma pan szczęście, że ta pańska chałupa w ogóle mnie nie interesuje. Świetnie potrafię sobie wyobrazić, jak tam wygląda. I chciał pan powiedzieć, że panu u nas nie smakuje? Zupę pałaszował pan tak, że mało nie sparzył pan sobie języka. — Rzeczywiście go sobie sparzyłem — przyznałem się — ale tylko dlatego, że była za gorąca, kiedy ją podano do stołu. Ja, kiedy gotuję... — Lepiej niech pan otwarcie powie, że mu-na mojej wizycie nie zależy. Tym razem miałem się już na baczności i nie dałem się nabrać na tę prowokację. Bąknąłem tylko od niechcenia, że moje zaproszenie stale jest aktualne, ale na to mogłem sobie spokojnie pozwolić. Nie musiałem się obawiać, że tam kiedykolwiek przyjedzie. Miewam wprawdzie czasami dość bujną wyobraźnię, ale nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, jak też prezentowałaby się tam w tych swoich koronkach czy nawet skórzanym płaszczu i ochronnych „chaps" (gdyby je włożyła). Wśród moich mebli i półek, przy patelni nad ogniem. Niemal głośno się roześmiałem. Potem już siedzieliśmy bez słowa. Padło zaledwie parę zdań, jak mi smakuje, skoro sam tego nie ugotowałem, i jak myślę, kto przyrządził te potrawy. Po kolacji pani Ewelina napełniła znowu kieliszki, tym razem wszystkim — a Haskett ponownie skoncentrował uwagę na mnie. — Więc jak? Weźmie pan to? No cóż, propozycja nie była zła. Już przy deserze obliczyłem sobie, że sporo bym zyskał, gdybym w przyszłym sezonie zrezygnował z gorszych miejsc w swoim starym rejonie, a z nowego wziął jedynie te lepsze. Strata czasu nie byłaby tak duża. Poza tym tam na południu mógłbym swobodniej poruszać się z Eileen. I jeszcze jedno. W pewnych miejscach sytuacja jest tam ciągle dość niewyraźna, Eileen mogłaby więc być mi pomocna również w inny sposób. Dobrze pamiętam, jak Anthony Becka spotkała kiedyś duża przykrość ze strony konkurencji, niejaki go-getter postrzelił go i ulotnił się ze wszystkim, co Anthony miał przy sobie. Nie było tego wiele, my nie wozimy ze sobą ani za dużo pieniędzy, ani zbyt wiele towaru, ale on wtenczas przeleżał dobre dwa miesiące. — No — kiwnąłem głową — mógłbym spróbować. A gdyby tak podzielić to na pół? Ja bym wziął południowy zachód aż do Nawajów, a resztę wziąłby Cum-mings? Haskett przez chwilę się zastanawiał. — Można by tak zrobić — rzekł wreszcie. — Ale nie możecie, chłopcy, zejść poniżej przeciętnej. — Przez jeden sezon spróbujemy, a potem się zobaczy. — Rzeczywiście chce pan dziś wracać do domu? — spytała pani Ewelina. — Muszę. Jest tam sama, a nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. — Jakoś nie jest jej pan zbyt pewny — wtrąciła :;\<: znowu Wirginia. — Cóż pani chce? To przecież w końcu tylko kobieta. — Czy to naprawdę lwica? — spytał Haskett, kiedy podniosłem się od stołu. — Naprawdę — odpowiedziałem. Z Cedar City wyjechałem na zachód akurat w chwili, gdy słońce legło na szarym asfalcie i świeciło mi prosto w oczy. Koło Quichapa Lakę zobaczyłem je jeszcze nad lasem, ale potem przekłuły je wierzchołki drzew i pomarańczową łuną rozlało się po niebie. Łuna najpierw spurpurowiała, potem przeszła w zieleń, potem w błękit i stawała się coraz ciemniejsza, aż wreszcie musiałem zapalić reflektory i wchłonął mnie las. Nie lubię jeździć nocą. W miejscach gdzie idąc pieszo moglibyście się łatwo zorientować, jadąc nie widzicie absolutnie nic. Ponieważ patrzycie w ślad reflektorów własnego wozu, wzrok się do tego przystosowuje i wszystko inne umyka waszej uwadze. A f^oza tym jedziecie jak gdyby w próżni, niczym nie możecie zająć ani oczu, ani myśli i cali jesteście skoncentrowani jedynie na podskakujących światłach. Rozmyślałem o nowym rejonie. Południa nie znałem zbyt dobrze, ale nawet mimo tej pustyni był to całkiem ładny teren. No i zobaczę coś innego, nowego. W końcu — jeden sezon jakoś chyba wytrzymam. Ciekawe, czy Eileen nie narobiła tam na górze jakichś kłopotów. No i jeszcze ten samochód. Haskett miał właściwie rację. Tylko że, widzicie, ja do tego swojego forda mam jakiś koleżeński stosunek. Po prostu żal mi go. Wiedziałem już, jak się z nim obchodzić, nie popędzałem go zbytnio, również i dlatego, że przeważnie był solidnie wyładowany. No, oczy* B3 T^Wi ¦ 7^'^4ri ^: ^1^^ eie — to tylko żelazo. Good Heaven! Ale z tej Wirginii wyrosła śliczna babka! Przed chatę zajechałem naturalnie już w całkowitych ciemnościach. Księżyc nie świecił, musiałem więc chwilę posiedzieć w wozie, żeby wzrok mi się przyzwyczaił. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, były dwa zielone punkciki. Pojawiły się w drzwiach domu, a potem lekkim kłusem ruszyły ku mnie. Na wszelki wypadek zostawiłem drzwi wozu zamknięte^ ale zaczęła się ocierać o nie bokiem, sapiąc z zadowolenia. Poczekałem więc, aż jej to trochę minie (o mało nie powiedziałem „aż jej trochę minie ten entuzjazm", ale byłaby to chyba przesada), i właściwie bez większych obaw wysiadłem. Nie mogę powiedzieć, żeby usiłowała pacnąć mnie łapą albo oblizać twarz, jak kotka Winwoodów, jednakże nadepnęła mi na nogę, zanim zniknęła w swoim kącie. Zostawiłem wszystko w aucie i położyłem się spać. Jakiś czas przewracałem się z boku na bok, po głowie chodziła mi ta połowa nowego rejonu. A poza tym za dużo zjadłem. W końcu przestałem rozróżniać, co jest jeszcze myślą, a co już mi się śni. Przebudziłem się bardzo chłodnym rankiem, nie założyłbym się, czy termometr nie spadł do jakichś 40 stopni. Eileen na pewno była głodna czy przynajmniej przy apetycie (na pewno po moim wyjeździe wszystko zeżarła), ale najpierw poszedłem zażyć swojej kąpieli. Wlokła się za mną, nie przejawiała jednak najmniejszej ochoty, by wleźć do wody. Nakarmiłem ją pozostałym mięsem i w najpogodniejszym nastroju zjadłem słodki kukurydziany hoe cake, który dały mi na drogę, oprócz innych pyszności, kobiety Hasketta. Robiły to zawsze, co jedynie dowodzi, jak Sidney na mnie zarabiał. Wypakowałem wszystkie zapasy, ułożyłem je, co Eileen śledziła z umiarkowanym zainteresowaniem, a w południe z siekierą i piłą {niosłem je ja) wyruszyliśmy do lasu. Potrzebne mi były dwa drzewa, ale nie mogłem znaleźć odpowiednich. Nie chciałem jednak zbytnio zagłębiać się w las. Po pierwsze, niewygodnie jest tam zwalać drzewa, a po drugie, nie chciało mi się taszczyć ich Bóg wie skąd. W końcu wybrałem, ściąłem, ociosałem, przepiłowałem na trzy części, związałem rzemieniem i zaciągnąłem do chaty. No, na dzisiaj chyba tej roboty wystarczy, nie uważacie? Ja w każdym razie tak uważałem. Toteż usiadłem przed chatą i patrzyłem wokoło. A było na co patrzeć. Lekki wietrzyk w słabych powiewach przynosił z lasu zapach żywicy i obracał trawę srebrnym podbiciem ku spokojnemu zmierzchowi. Na zachodniej stronie rosło pod lasem kilka samotnych drzew, wysokich, starych sosen, których wierzchołki rysowały się na niebie konturami tak charakterystycznymi, że wszystkim trzem nadałem imiona: Krzywa, Falstaff (od butelki), Smutna, Opuszczona itd. Las za nimi ciemniał powoli. Niedługo jego cienie staną się niebieskie, a później zupełnie sczernieją. O ile nie padnie na nie światło księżyca. Skały przede mną, zawsze szare, wraz ze zmrokiem nabierały jakiejś dziwnej patyny starości i osamotnienia. Doliną wędrowało jeszcze słońce i z każdym promieniem, który skośniej od poprzednich kładł się na jej dnie, jej barwa zmieniała się w cudowny sposób. Żółta, zielona, błękitna, czerwona, purpurowa. Przenikały się nawzajem, tak że nie można było oddzielić jednej od drugiej i nazwać. Ale musiałem się od tego oderwać i przygotować kolację. Eileen dojadała resztki resztek (nic na to nie poradzę, nie kradnę), a ja zrobiłem sobie fasolę z wołowiną i ogórkami. Popiłem to piwem z puszki i tt- 54 parzyłem kawę. A potem powróciłem do owej czystej radości, którą zacząłem wam opisywać. Usiadłem z kawą przed chatą, przy stole z trochę elipsoidalnego okrąglaka. Przywiozłem go kiedyś z modeńskiego tartaku i przybiłem do pnia, który pozostawiłem w ziemi razem z korzeniami. Ławka była z tego samego materiału, z tą tylko różnicą, że wspierała się na klockach. Myślę, że powinienem wam opisać swoje królestwo. A więc za mną jest, jak wiadomo, chata, a za nią las. Na wschodzie także jest las, tyle że rzadszy, to ten z jeziorem, ale wrócę jeszcze do doliny. Rozciąga się przede mną i biegnie daleko na zachód. Nie jest zbyt głęboka ani rozległa. Za nią, na wprost mnie, wznoszą się skały i właśnie nabierają tej wieczornej barwy starości i opuszczenia, o której warn przed chwilą mówiłem. Z doliny za lasem sterczą jak ściana. Nie są specjalnie wysokie, absolutnie nie można o nich powiedzieć, żeby to były góry, mimo to jednak wznoszą się dużo wyżej, niż ja się teraz znajduję. Są ode mnie prawie wprost na południe, tak że zawsze wieczorem i rano słońce pada na nie z boku, a w ciągu dnia wolniutko się po nich przesuwa. Gdzieś tak o siódmej czy wpół do ósmej wieczór, a czasem i później, znikają owady i ptaki i nagle zalega wokół niezmierzona, niemal namacalna cisza. Wiele już razy zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Skąd ona tak nagle spływa. Gdzie się podziewa wszelkie życie, wszelkie dźwięki, kroki, głosy, wszelki oddech. Nie wiem, może dzienne owady i ptaki udają się na spoczynek, a nocne dopiero się budzą. W dzieciństwie nigdy tego nie zauważyłem, dopiero tutaj, wysoko w górach. Nie mogę więc wam powiedzieć, czy ten czas ciszy nastaje tylko tutaj, czy też i gdzie indziej. Chyba wszędzie, tylko że w zgiełku ulicy, rodziny, drobiu i głosów sąsiadów jakoś wam umyka. Tutaj po prostu musicie go sobie uświadomić. B6 O tej porze jestem już zwykle po kolacji i ogarnia mnie okropne rozleniwienie. Za chwilę powietrze znów zaczyna się poruszać, a gałęzie lekko się o siebie ocierają. Przez długi czas jest to jedyny odgłos, a ja siedzę bez ruchu, tylko powoli sączę kawę i patrzę. Patrzę, jak las pogrąża się w cieniach coraz ciemniejszych i ciemniejszych, jak dolina rozpływa się w leciutko fioletowej barwie, a wierzchołki drzew pode mną pokrywają się purpurą. Słońce ślizga się po skale, aż zostaje z niego tylko rąbek. On także powoli znika i zaczyna się noc. Nie od razu idę spać. Siedzę dalej i rozmyślam, sam nie wiem o czym. Ale na pewno wyłącznie o przyjemnych rzeczach, bo jest mi dobrze i jestem pogodzony z całym światem. Niekiedy doczekuję pełni. Wtedy skała znowu całkowicie się zmienia. I dolina, i powietrze. Księżyc wynurza się trochę z boku, między drzewami, wypływa na niebo i ostrymi cieniami maluje na skałach przedziwne obrazy. Te obrazy szybko się zmieniają i co chwila przypominają coś innego. To na pewno grzech siedzieć, tak bezczynnie, stary Haskett ma rację, nie nadaję się do niczego. Ale potrafię patrzeć na to wszystko długo w noc. Eileen, to leniwe stworzenie, położyła się w drzwiach i patrzyła na skały razem ze mną. Ach! Tak właśnie wyobrażałem sobie, tu przy mnie, tę drugą Eileen. Właściwie tę pierwszą. Raz ją tu przywiozłem, ale po trzech dniach pojechaliśmy z powrotem. Widok skał ją nudził, woda był zimna, łóżko twarde, na piecyku źle się jej gotowało. Nie wiem, dlaczego właściwie narzekała na to ostatnie, bo przez cały ten czas gotowałem ja. Po prostu było tu dla niej za prymitywnie. Może miała rację. Na pewno miała rację. Dla dziewczyny z miasta to nie jest odpowiednie miejsce. Przyznaję. Eileen mieszkała w pensjonacie, miała ¦ ciepłą wodę i miękkie łóżko, a na ścianie obrazek. Tak mnie ogłupiła, że też kupiłem jeden. Żeby było tu ładniej i przytulniej. Obrazek wisi nad łóżkiem. Ale nigdy więcej już tu nie przyszła. No cóż. Jest mi zupełnie dobrze i tak. W następnych dniach ociosywałem pnie, naprawiałem schody do piwniczki, a na zewnątrz obiłem deskami kawałek ściany przy komórce. Już tego wymagała. Ponownie posmołowałem daeh, uszczelniłem mchem szpary między belkami i zalałem dziegciem. Chata w ciągu ostatniego roku trochę się rozeschła, ale będzie stała tu jeszcze długo, kiedy mnie już nie będzie. Trochę też doprowadziłem do porządku żelazną Eileen. Przede wszystkim wytarłem ją z kurzu i wymiotłem z niej śmieci. Dobrze jej to zrobiło, czego nie mogę niestety powiedzieć o silniku. Z nim również zrobiłem, co się dało (i co potrafiłem), ale starość nie radość. Oczywiście — ma jeszcze sporo życia przed sobą. Zawsze sobie marzyłem, żeby mnie tu odwiedzał jakiś jeleń czy lis, albo choćby głuszec czy cietrzew, po prostu jakieś żywe stworzenie, które by do mnie przywykło i przychodziło tu, żeby je pogłaskać czy chociażby po to, żeby dostać coś do jedzenia. Ktoś, z kim po prostu bym się zaprzyjaźnił. Ale dotychczas nigdy jeszcze nie udało mi się przebywać tu na tyle długo, żeby jakieś zwierzę do mnie przywykło. Teraz była tu Eileen, choć muszę przyznać, że o niej nigdy nie darzyłem. W końcu — jeleń, cietrzew czy ona... Było to nieme stworzenie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że żarła dużo więcej, niż potrzebowałby jeż czy kuropatwa. Ale muszę być wdzięczny i za nią. Pod tyni względem Haskett ma rację: niedobrze jest człowiekowi samemu. 58 Następne dni jakoś przeleniuchowałem. Sam nawet nie wiem jak — a zbliżało się Boże Narodzenie. Tym razem nie bardzo chciało mi się jechać do Gedar. Z powodu tych zmarnowanych dni miałem wyrzuty sumienia, a chata wymagała jeszcze trochę roboty. Właśnie kiedy zamierzałem wszystko nadgonić, przyszły święta. I tak zresztą musiałem kupić nowy towar i u-zupełnić wzory, a poza tym — przecież już od dwunastu lat rokrocznie spędzałem święta u Haskettów. Dałem więc Eileen porządnie się nażreć i znowu zostawiłem jej kawał mięsa na dworze; chyba zrozumie, że to na kolację. Napić się pójdzie do potoku, to już wie. W ogóle, jeśli chodzi o jedzenie, była niezwykłe pojętna. Ciekawe też było, jak spokojnie pozwalała mi wyjeżdżać. W samochodzie czy koło chaty była wręcz bezczelnie pewna, że wrócę. Właściwie była biedna. Musiała pokładać ufność w domku czy w samochodzie, ale gdzieś w głębi duszy chyba się bała, że mógłbym po nią nie wrócić. Całe miasto jarzyło się od świateł i uśmiechów. Na ulicach panował ożywiony ruch, jak to w ostatnim dniu, kiedy można jeszcze kupić upominki i wiktuały na świąteczną kolację. Wszędzie pełno było przystrojonych drzewek i choć dochodziło dopiero południe, większość z nich jarzyła się już światełkami. Kolorowe żarówki odbijały się w sztucznym śniegu i nadawały całemu miastu niezwykły wygląd. Tak samo było rok temu i tak samo będzie znowu za rok. Okna oblepione były gwiazdkami i krasnalami, w sklepach rozbrzmiewała muzyka, w każdej parafii Santa Claus zbierał datki na biednych. Gromadka ludzi otaczała oddział Armii Zbawienia. Zatrzymałem się i wrzuciłem do skarbonki jednego dolara na szczęście. Najpierw kupiłem mięso dla Eileen, a potem ruszyłem do sklepów po upominki. Jakieś niepotrzebne dr<> foiazgi, bez których na pewno by się obeszli, ale jn kl ¦ dostawałem od nich coś na gwiazdkę. A najważniejsze, że zawsze się u nich wręcz nieprzyzwoicie obżerałem, ponieważ mimo wszystko smakowało mi tam lepiej niż w knajpie, w barze czy u siebie w domu, gdzie najczęściej podgrzewałem sobie konserwy. Dla Sidneya kupiłem już trochę tradycyjnie fajkę i tytoń; nigdy się nie dowiedziałem, co później z tym robił, ponieważ palącego widywałem go jedynie w czasie świąt. Dla pani Eweliny wybrałem pudełko cukierków, też jak co roku, ale co, u licha, mam dać Wirginii? Łaziłem po Center Street, ale wciąż nic mi się nie podobało i nie wydawało odpowiednie. Jedna rzecz wydawała mi się zbyt intymna, inna zaś zbyt szablonowa, jedno było za tanie, drugie za drogie. W końcu, jak co roku, pozostałem przy kwiatach, to zawsze jest odpowiednie, i dołożyłem do nich taką błyskotkę — broszkę do sukni. Była z naturalnego, wypolerowanego drzewa, a pośrodku miała złoty krzyżyk. Bardzo mi się podobała. Coś podobnego nosiła Eileen. A skoro już mi się przypomniała, to do niej wstąpiłem. W końcu są święta i życzenia mogę jej złożyć, no nie? Była teraz ekspedientką u Colemanów na ulicy Zachodniej, niedaleko Juniper Hali, wystarczyło przejść przez plac. Właściwie chciałem ją zobaczyć i zaszedłbym do niej tak czy tak. Nie wiedziałem tylko, co jej powiem, nie widzieliśmy się... no, od czasu jak przestaliśmy się widywać. Zobaczyłem ją już z daleka. Była tak samo ładna jak wówczas. Wdzięcznie poruszała się za ladą, precyzyjnie odmierzonymi uśmiechami częstowała klientów i jeszcze mnie zdołała dostrzec. Skinęła głową i nakreśliła palcami kółko w powietrzu. Wszyscy przy ladzie obejrzeli się na mnie. Sprzedawała perfumy, mydła i kremy, grzebienie i szczotki do włosów, wody kolońskie, pudry i najrozmaitsze takie duperelki, którymi dziewczęta malują 60 sobie policzki na czerwono, usta na fioletowo, a powieki na niebiesko albo na zielono. Nie można powiedzieć, żeby to zawsze było brzydkie i żeby nigdy mi się nie podobało. Ona sama stanowiła jak gdyby żywą reklamę tego wszystkiego, co sprzedawała, a propagowała to znakomicie. Klienci się zmieniali, zawsze stały przed nią co najmniej trzy osoby, z których dwie kupowały, a jedna grzebała w hałdach słoików i tub. Mimo to specjalnie wielkiego tłoku tam nie było. Stanąłem przy końcu lady i czekałem. Po wszystkich widać już było święta. Kilka par szukało rannych pantofli, woreczka na tytoń, czapki lub po prostu czegoś dla dziadka, o którym zapomnieli. Trochę więcej ludzi stało przy zabawkach. Potem przekuśtykała obok jakaś bardzo stara kobieta z bardzo chudą torbą. Czy już coś kupiła, czy dopiero idzie coś wybrać — nie dało się odgadnąć. — Halo, Nat! Przypomniałeś sobie o mnie? — Gdybym przychodził, ilekroć sobie o tobie przypomnę, Coleman wciągnąłby mnie do inwentarza. Roześmiała się srebrzyście. Miała prześliczne zęby i w ogóle wyglądała dużo ładniej, niż dla spokoju mego ducha mogłem sobie życzyć. Nosiła Colemanowski uniform, to znaczy bladozielony płaszczyk roboczy. Ciemnozieloną bluzka była pod szyją spięta broszką. (Ale zupełnie inną niż ta, którą pamiętałem). Oczy jej błyszczały promiennie, jak gdybyni towarem, który sprzedawała, miał zamiar obdzielić harem jakiegoś szejka, posiadającego co najmniej sto żon i wystarczającą ilość pieniędzy, żeby je wszystkie upiększyć. — Za dziesięć minut zmienia mnie Ruth. Nie chciałbyś zjeść czegoś ze mną na górze? Oczywiście chciałem. Wróciła za ladę, a ja spacerowałem po piętrze i usiłowałem znaleźć coś dla niej. Skoro już jestem tutaj i są święta. W końcu kupiłem kwiaty. Piękny bukiet róż, kosztował dwa dolary pięi 01 ¦Miii dziesiąt. Ślicznie się uśmiechnęła i powiedziała, że jestem miły, wzięła dwa sandwicze i lemoniadę i usiedliśmy przy małym stoliku koło okna na najwyższym piętrze domu towarowego Colemana. Była naturalna, serdeczna i miła, jakbyśmy się wczoraj pożegnali, wyznaczyli sobie randkę na dzisiaj i odboje sn; na nią cieszyli. W początkach naszej znajo-n!<>.¦¦;< i rzeczywiście tak było. — Gdzie wyjeżdżałeś? Na południc. Teraz spędziłem parę dni w chacie^ I przy jechałeś do miasta, żeby poszaleć? I: K-zcj zęby kupić towar, trochę się rozejrzeć i do-\vm (1,-iec, co nowego. Na przykład u ciebie. — U mnie wszystko po staremu. — To znaczy trzy razy w tygodniu kino, raz łaźnia i dwa razy tańce. — U ciebie też wszystko po staremu. Oboje się roześmialiśmy. — Idziesz wieczorem do Haskettów? — Na krótko. Potem wracam w góry. A ty? — Zaprosił mnie James Howard. Nie poszedłbyś z nami? — Raczej nie. Spróbuję następnym razem zaprosić cię sam. — Zgodi. Skończyliśmy jeść, złożyliśmy sobie życzenia wesołych świąt i pomyślności w nowym roku. W drzwiach obejrzała się, uśmiechnęła promiennie i pomachała mi ręką. Koło trzeciej zaparkowałem na podwórzu u Haskettów i poszedłem wybrać towar. Sidney wyszedł z biura w kraciastej flanelowej koszuli i płóciennych spodniach i stanął w wojowniczej pozie. Ulotniły się wszelkie przyjacielskie rady w sprawie zwiększenia moich zarobków. Teraz jego najwyższą powinnością „wobec 82 ojczyzny, Boga i rodziny" było okraść mnie jak najskuteczniej. Poza tym był widać jeszcze trochę zły, że nie zabrałem się i nie wyjechałem od razu, tylko pozwoliłem sobie na te trzy tygodnie w górach. Ostrożnie rzuciłem swoje „Howdy", a on równie ostrożnie odwarknął „Just fire". No i zaczęło się. — Coś już dla pana odłożyłem. Niech pan idzie o-bejrzeć! Zaprowadził mnie przed hałdy fartuchów. No cóż. Nie był to zły towar, co stwierdziłem od pierwszego wejrzenia, ale wystrzegałem się, żeby nie dać tego po sobie poznać. Byłby to błąd, zresztą Haskett niczego takiego ode mnie nie oczekiwał. Fartuchy były kolorowe, w odcieniach, które na pewno będą się podobały. W moich wioskach pójdą jak woda. — Po ile? — spytałem mimochodem, bez zainteresowania. — Dolar dwadzieścia pięć — padła błyskawiczna odpowiedź. — Szkoda — powiedziałem i odwróciłem się w stronę bluzek. — Co szkoda? Jaka znowu szkoda, człowieku? — Szkoda, że takie drogie. — Drogie? Dolar dwadzieścia pięć? Zwariował pan? — podniósł ręce do głowy, ale włosów na razie sobie nie wyrywał. — Ja? — zdziwiłem się. — A kto tu miałby zwariować? — zdziwił się jesz-r cze bardziej. — Nie mogę przecież kupować po dolarze dwadzieścia pięć, a sprzedawać po dolarze piętnaście. — Słowo daję, tak głupiego drummera w życiu nie widziałem. Jeśli ma pan zamiar rozdawać za darmo, to pańska sprawa. Ale ja nie kradnę. — Ja, jak dotychczas, też nie. Musiałbym jednak zacząć, gdybym za te fartuchy dał panu po dolarze dwadzieścia pięć. — Wie pan, po ile sprzedaję je w sklepie? — W mieście. To ja bym też potrafił. Ale ja z tym jadę do biedoty. — Ja do tej biedoty jeździłem z takim towarem przez dziesięć lat. I zarobiłem na kamienicę. — Te pionierskie czasy dawno się już skończyły. A poza tym jest kryzys. ¦— Jaki kryzys? Nie do mnie z taką mową. Wprost przeciwnie, jest koniunktura. — Dla pana. Ale ci biedacy polują na zwierzynę i hodują zboże albo owce. — Gdybym polował na zwierzynę albo hodował zboże, miałbym trzy razy taki dom, jak mam teraz. — Gdyby polował pan na zwierzynę albo hodował zboże, byłby pan teraz nędzarzem i błagał kupców tekstylnych, żeby panu wymienili całe zbiory na przyodziewek dla rodziny. — Takiego towaru nigdzie nie mają. Udało mi się wyjątkowo korzystnie go kupić. — Wierzę. Za połowę tej ceny, której żąda pan ode mnie. Było to cholernie męczące, ale do dzisiaj jestem głęboko przekonany, że Sidney bawił się przy tym równie dobrze jak ja. Wszystko było właściwie całkiem jasne i proste. Towar był pierwszorzędny, ale Haskett liczył się z moim sprzeciwem i wkalkulo-wywał go już w tego dolara dwadzieścia pięć. Z pewnością mocno bym stracił w jego oczach, gdybym mu tyle dał. Może nawet odebrałby mi ten nowy rejon. Uzgodniliśmy cenę na dolara piętnaście, ale coś mi się zdawało, że ma trochę za bardzo zadowoloną miną. Good Heaven! Czyżbym przepłacił? No, po dola-rze piętnaście ich nie oddam, pójdą co najmniej po dolarze dwadzieścia. I tak to szło sztuka po sztuce. Długo nie mogliśmy się dogadać co do ciepłych kalesonów. Diabli wiedzą, skąd je wziął, ale miał ich furę i tak łatwo by nie sprzedał. Na tym bazowałem. W końcu zmiękł, tak że całą ewentualną stratę na fartuchach sobie odbiłem. Jeszcze na schodach wykrzykiwał, że ma córkę i że będzie musiał odebrać ją ze studiów albo uszczuplić jej posag. I żebym nie mówił pani Ewelinie, za ile oddał mi te kalesony, boby od niego odeszła i na resztę życia zostałby sam. — A być samemu, to powiadam panu, Nat, jest sprzeczne z naturą i prawem, i w ogóle do chrzanu. Ledwo przekroczyliśmy próg, wszystko jak gdyby z niego opadło. Zapytał jeszcze, gdzie będę nocował, a ja mu odpowiedziałem, że nigdzie, bo muszę wracać do chałupy. f — Gosh! Więc wciąż jeszcze kitłasi się pan z tą bestią? — To bardzo miłe zwierzątko. — Nie śmierdzi? — No... trochę. — Więc sam pan widzi. — To dlatego mam ją zastrzelić? — Kto mówi zaraz o zastrzeleniu? Niech się pan jej jakoś pozbędzie. — A może mi pan powie jak? — Niech pan na przykład da ogłoszenie. — To się panu udało. Dzięki temu pomysłowi Samuel Dirty do dzisiaj siedzi w domu wariatów. — Pan też tam niedługo wyląduje. Prorokuję to panu. Kiedy wszedłem do dużego pokoju, zrobiło mi się nagle żal, że jeszcze dziś muszę wracać. Panował tu niemal tak samo świąteczny nastrój jak w mieście. Wszyscy się uśmiechali. Pani Ewelina uśmiechała się zawsze, ale dziś uśmiechała się do mnie nawet Wirgł- Czyste radości ii., 1 nia. Był tam jeszcze jakiś jej kolega ze studiów czy adorator, miły chłopiec, będzie jeszcze o nim mowa, i on też się uśmiechał. W kącie na podłodze stała choinka, prawdziwy świerk, i wydzielała niemal taki zapach, jaki wieczorami napływa do mojej chaty. Dziś wyjątkowo będzie trzeba wręczyć upominki już wieczorem, bo muszę jechać. Choinka spryskana była śniegiem, tak samo jak okna. Założyłbym się, że w kuchni, której okna wychodzą na zakręcającą trochę Ha-milton Avenue, jest jeszcze jedno drzewko. Stojące w oknie i jarzące się pięknie lampkami. Na drzwiach wisiał duży pęk jemioły i nieodzowna laska. Santa Claus mógł już przyjść. Na razie zamiast niego Sidney Haskett wepchnął do pokoju mnie. Ponieważ czekano tu już chyba tylko na nas, wszyscy się ucieszyli. Widocznie byli głodni. Ten amant Wirginii nazywał się Fred Coote. Był to chłopiec nie tylko miły i przyjemny, ale także bardzo ładny. Byli chyba w jednym wieku, mógł być między nimi najwyżej rok lub dwa różnicy, i ślicznie razem wyglądali. Patrzyli też jedno na drugie niczym w obraz. Kiedy mi go przedstawiała, trzymali się za ręce. — Niektórzy to mają szczęście — westchnąłem na głos, a ona się do niego przytuliła. — Kto się nie leni, temu się zielem — zauważyła Wirginia, a ja przy tym starym przysłowiu znów pomyślałem o Eileen. Wcale się w tym wypadku nie leniłem, a nie mogę powiedzieć, żeby mi się zbytnio zieleniło. Potem wszyscy zasiedliśmy do indyka z sosem i gawędziliśmy o różnych rzeczach. O zdrowiu (pani Ewe-lina), o zastoju w interesach (Sidney Haskett), o tym, że będzie jeszcze gorzej (ja). O czym rozmawiali Wirginia i Fred, tego nie wiem, bo robili to dyskretnie i szeptali do siebie aż do chwili, gdy ona mimo woli powiedziała głośno: 66 — Nat mieszka tam w górach z lwicą. Byliśmy już przy cieście z owocami, a z kuchni pa chniał gorący poncz. — Tak? — zdziwił się uprzejmie Fred Coote. —- A teraz będą razem jeździć w interesach, prawda, Nat? — zapytała, właśnie kiedy tak dobrze mi się milczało. Ilekroć była wobec mnie taka słodka i miła, nigdy nic dobrego dla mnie z tego nie wynikało. Zawsze zostawałem w jakiś sposób zrobiony na szaro. — Myślę, że będzie dobrą towarzyszką — odparłem spokojnie. — Ja na pana miejscu — odezwał się Fred Coote — wybrałbym sobie inną towarzyszkę. Nie, żebym chciał się wtrącać.:. — Tak, tak — powiedziałem. — Ja się już przyzwyczaiłem. — Biedaczek! — użaliła się nade mną Wirginia i poczułem, że zaraz zapędzi mnie w kozi róg. — Dlaczego właściwie nie znajdzie pan sobie porządnej dziewczyny? — Trudno z góry poznać, czy jest porządna, Wirginio. W każdym razie ja z trudem to z góry poznaję. — Widzi pan. Mógł pan tam zaprosić mnie. Póki był czas. Mnie już pan przecież zna, no nie? W zamyśleniu przytaknąłem, ponieważ temat był jak na moją umiejętność konwersacji zbyt trudny i delikatny. Potem przez moment wyobraziłem ją sobie przy żelaznym piecyku z patelnią w ręku i nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Co tu ukrywać — nie podziałał na nią bynajmniej zaraźliwie. Przeciwnie, spochmurniała trochę i chciała wiedzieć, co było jego powodem. Powiedziałem jej to całkiem szczerze i tym razem głośno się roześmiałem. Może to było niegrzeczne, ale nie mogłem się pohamować. Na dodatek zawtó rowali mi wszyscy obecni, razem z Mr CooteVm i*M przypadło jej to do smaku,, ale ja miałem satysfakcję. Założyłbym się nie wiem o co, że podobną szpilę szykowała dla mnie. Wszyscy zatem wesoło rechotali, jej ponura mina na nikim nie robiła wrażenia, a jeżeli —¦ to wręcz odwrotne. W końcu oświadczyła, że zawsze bardzo lubi, kiedy towarzystwo dobrze się bawi, ale że ona ma większe wymagania, jeśli chodzi o humor, i że nie widzi tu nic śmiesznego. A nie chce zagłębiać się w szczegóły. Zwróciła się do Freda i zapytała, co go tak śmieszy. Żeby — jak oświadczyła —¦ mogła brać udział w ogólnej we-sałości. Mr Coote'owi uśmiech zastygł na twarzy, jakby wetknął głowę do lodówki, chciałem więc jakoś wszystko naprawić i powiedziałem: —¦ No, no. To nic strasznego. Nie jest powiedziane, że człowiek musi absolutnie wszystko umieć. Każde z nas ma inne życie. Wielkiego skutku to nie odniosło. — Jeszcze byłby pan szczęśliwy — rzekła ostro — gdybym kiedyś przyszła tam coś panu ugotować. Ale musiałabym chyba upaść na głowę. — Rzeczywiście — stwierdziłem pojednawczo. — To straszne odludzie, a ja na to wcale nie zasługuję. — Oto pierwsze sam wam to powiedziałem, że najbardziej na północ wysuniętym miejscem, które odwiedzam, jest Sunnyside, a teraz obozuję aż za Preston. Nie ma w tym żadnej sprzeczności, niczego zagadkowego. Sunnyside jest najbardziej na północ wysuniętym miejscem, które odwiedzam jako drummer. Jeżeli przyjeżdżam tam w tym czasie, wstępuję jeszcze na swój koszt do Ely. Na rodeo. Nie na takie ro-deo jak wszystkie inne, ale na rodeo, z którego regularnym uczestnikiem pracowałem w kopalni. Leon Alcalde. Kiedyś przypadkowo zobaczyłem go na koniu i szalenie przypominał mi niejakiego Charle-sa Hemsleya. Przyglądałem mu się, kiedy nieśli go koło mnie, i rzeczywiście, był to Charles Hemsley. Kiedy odzyskał przytomność na tyle, że mógł mówić, powiedział: „Cześć, kolego. Cieszę się, że przyszedłeś na mnie popatrzeć. Chociaż nie mogę powiedzieć, żebyś mi przyniósł dużo szczęścia". Nowe imię przybrał dlatego, że Charles Hemsley brzmiało zbyt pospolicie. No, nie powiem, żeby Leon Alcalde brzmiało lepiej, ale dostojniej chyba tak. Toteż rano wyjechaliśmy bardzo wcześnie, zatrzy- maliśmy się przed miastem i tam najedliśmy się solidnie na cały dzień. Głównie Eileen. Potem pozwoliłem jej trochę pobiegać, dałem jej pić, ponownie napełniłem wiadro (jednak tylko do połowy, żeby nie pochlapała zanadto podłogi) i wstawiłem je do wozu. Tuż po południu wyruszyłem do miasta, pod wieczór będę tu z powrotem. Rodeo to jest coś, co trzeba samemu zobaczyć, co trzeba przeżyć. Inaczej go nie zrozumiecie. Zbyteczną rzeczą jest wam o nim opowiadać (w każdym razie, jeśli to ja opowiadam), mimo to jednak spróbuję, żebyście choć trochę pojęli, dlaczego Bóg wie po co telepałem się dobrych osiemdziesiąt mil. A więc. W czasie rodeo każde miasto traci całkowicie dotychczasowy charakter i swoje oblicze. Rodeo to święto, wesele i radość, a do tego wiele tysięcy ludzi. I do tego oczywiście mnóstwo koni i bydląt. Ulicami przechadzają się jeźdźcy we wspaniałych strojach, nonszalancko ignorując pozostałych mężczyzn, kobiety i wszystko inne. Idą z wysoko podniesionymi głowami, a kiedy do ich uszu doleci jakaś uwaga na temat ich słynnego nazwiska czy jakiegoś niedawnego zwycięstwa, robią się jeszcze wyżsi. Nigdy się jednak na dźwięk takiej uwagi nie odwracają. Czas trwania rodeo zależy od tego, jak duże jest miasto i ilu" się zjedzie uczestników. Rzecz jasna, przy tej okazji w pełnym pogotowiu są nie tylko gospody, karczmy i hotele, nie tylko naprędce sklecone strzelnice, tobogany i inne atrakcje, ale tak?e szeryf i jego pomocnicy. I więzienie. No — ale do tego jeszcze dojdziemy. Ja taką scenerię raz w roku niemalże uwielbiam. To znowu jedna z czystych radości mojego życia. Siedzę sobie na trybunie albo stoję przy ogrodzeniu, a dokoła mnie tłum pełnych napięcia mężczyzn. Nagle oddychają z radosną ulgą, wydają głośny okrzyk, to w> '" L4 V^ znowu szemrzą albo milkną zawiedzeni. W czasie przerw rechocą, popijają lemoniadę, gryzą owoce, a potem skaczą sobie do oczu i stawiają na swojego faworyta. Czasami zdarza się, że klną i wymyślają. Jak tylko zabrzmi dzwonek, natychmiast wszyscy cichną i sprężaj;} się w oczekiwaniu, jak spisze się dany jeździec. Niid tym wszystkim świeci słońce, w nagrzanym powietrzu rozbrzmiewają okrzyki, nawoływania, głosy dopingu, tu i ówdzie odezwie się płaczliwy kobiecy głos albo zaszlocha dziecko, któremu upadła pomarańcza i nikt mu jej nie podnosi, bo wszyscy wpatrzeni są w arenę. Jak już powiedziałem, siedzę sobie spokojnie i patrzę, jak z poszczególnych boksów wypadają zawodnicy, jak konie niecierpliwie pędzą na ogrodzony teren i usiłują pozbyć się jeźdźca. A sprzeczność między tym ich wysiłkiem i wysiłkiem człowieka, który chce (i musi) utrzymać się na ich grzbiecie jak najdłużej — to jest właśnie rodeo. Zdumiewające, co taki koń potrafi zrobić ze swoim grzbietem, i równie zdumiewające jest to, co ze swoim grzbietem potrafi zrobić jeździec. Koń może was jednym wygięciem grzbietu wystrzelić z siodła jak z procy i nie wiecie potem, jak się zatrzymać, bo fikacie koziołki jeszcze długo po wylądowaniu na ziemi. Potrafi się też rozpędzić i nagle zatrzymać, wygiąć w kabłąk, trzy, cztery razy uskoczyć gwałtownie na boki, znów się rozpędzić i znów zatrzymać. Wtedy już na ogół jest sam, bez jeźdźca. Na szczęście obrażeń, to znaczy poważnych obrażeń, jest przy tym dużo mniej, niż to wygląda na oko, kiedy obserwujecie rodeo przez całe popołudnie. Potem jeszcze chwyta się i wiąże ze sobą cielaki i następują zawody w coraz to nowych dyscyplinach, ale są one już mniej pasjonujące. I mniej widowiskowe. Pomyślcie. Takie cielę ucieka i praktycznie nie ma żadnych szans, chyba że pastuch byłby wyjątkowo niezdarny. Ale jeździec na byczku albo na nie osiodłanym koniu, i to na dodatek bez uzdy — tu szansę są wyrównane. To prawdziwa radość dla oczu. W koniu gra każdy mięsień, pulsuje każda żyłka, i w jeźdźcu też. Nie myślcie sobie, to nie jest łatwy zawód. Przy tym jeździec ma jeden poważny minus; nie może przejść do aktywnego działania. Musi czekać, co zrobi koń, i tylko na to reagować. I to szybko. Tak szybko, że nie ma czasu się zastanowić, każdy ruch musi być podświadomy, automatyczny — poprzedzają go długie lata treningu, niepowodzeń, okaleczeń. Ale pojedynek odbywa się na całkowicie równych warunkach. Na co również lubię patrzeć, to — żebym nie zapomniał — zawody cztero- lub sześciokonnych zaprzęgów. Nie mogą się one odbywać byle gdzie, trzeba na to specjalnej przestrzeni. Widziałem je tylko dwa razy w życiu, ale warto było. Konie obracają się na handicapach i ruszają pędem przed siebie. Powoziliście kiedy szóstką koni? A może chociaż próbowaliście? I to na dodatek szóstką, która cwałuje po zakreślonym kręgu? Koła wozów ślizgają się, jeźdźcy połykają kurz, ryczą, strzelają z bicza, konie wydłużają krok, grzywy i ogony mają rozwiane jak chorągwie, szczerzą zęby, a ich skóra lśni od potu. To również koniecznie trzeba zobaczyć i przeżyć. W Ely zaprzęgów naturalnie nie ma. W Eły na środku areny jakiś piegowaty chłopak bezskutecznie usiłował teraz utrzymać się na koniu, przypominającym rakietę. Wszystkie cztery nogi miał ów koń stulone tak, że mógł je wsadzić do kapelusza, i pędził z grzbietem tak wygiętym w kabłąk, że jeździec musiał czuć się jak na wielbłądzie. Chłopak nie męczył się długo. Zleciał fiknąwszy półtora koziołka i wylądował na uchu. Nie było to chyba zbyt przyjem- mm ^^^^^B ^^^^^^^H ^^^^MiS^^^^^^^^HSiSi^^^^^^' i¦"" ¦ ne, ale wstał i ruszył przed siebie, jakby nigdy na żadnym koniu nie siedział, nie mówiąc już o tym, żeby z niego zleciał. Widać nie był to taki znowu nowicjusz. Potem zleciało jeszcze dwóch czy trzech i na arenę wjechał Robert Reilly. Jego też znałem i muszę wyznać, że niespecjalnie go lubiłem. Właściwie nie wiem nawet dlaczego. W końcu może było to wobec niego trochę niesprawiedliwe, ale nic na to nie poradzę. Nie lubię go. Widziałem go jeżdżącego parę razy i zawsze miałem wrażenie, że usiłuje jakoś naruszyć równowagę szans między jeźdźcem i koniem. O-czywiście na swoją korzyść, i to w trochę nieczysty sposób. To, widzicie, poznaje się po tym, jak człowiek obchodzi się ze zwierzętami. Robert Reilly należał do tego rodzaju ludzi, którzy potrafią kopnąć psa tylko dlatego, że przechodzi obok nich. Poza tym widziałem,, co wyrabiał z uzdą konia w czasie defilady, przez miasto. I widziałem go za stołem w gospodzie, widziałem, jak pije i jak traktuje kelnerkę. Good Heaven! Jak ja tego faceta nie znoszę! A na dodatek mojego uczucia nikt, jak się wydaje, nie podzielał. Ledwo się ukazał gdzieś na rodeo, już go witano niczym jakąś gwiazdę filmową pierwszej wielkości. Jeździć — to on potrafił. Jak teraz. Miał konia, według mnie, trochę mniej narowistego niż ci dwaj przed nim, ale wciąż jeszcze był to koń, na którego nie wsiadłbym nawet za milion. No, powiedzmy, nawet za dużą forsę. Bob także to wyczuł, ale był już na tyle pewny zwycięstwa, że wbił mu długie ostrogi tak brutalnie i tak głęboko, że koń oszalał chyba z bólu i runął na grzbiet. Ku mojej szalone) radości Robert nie zdążył dostatecznie szybko zareagować i został pod nim. Kilka osób krzyknęło, ja także wydałem okrzyk. Zachwytu. Może nie było to ładnie z mojej strony, ale kiedy koń się podniósł, a Robert Reilly leżał dalej, krzyknąłem ponownie. Chyba nawet dorzuciłem coś w rodzaju „good for you", bo siedzący przede mną pan obejrzał się i chciał wiedzieć, co w tym nieszczęśliwym wypadku widzę dobrego i co mnie w nim śmieszy. Poinformowałem go, że śmieję się własną twarzą, a z własną twarzą mogę robić, co mi się podoba. Jednakże ten pan był widać innego zdania. Wstał i bez dalszych wyjaśnień zamachnął się. Widocznie chciał mnie przemodelować tak, żebym zaczął wzbudzać jego sympatię. Zrobiłem unik, kopnąłem go w kolano i tym samym uznałem naszą rozmowę za skończoną, tym bardziej że na arenę wjeżdżał właśnie Charles Hemsley alias Leon Alcalde, którego dla odmiany, jak już wiecie, ogromnie lubiłem. To właśnie dla niego ryzykowałem tę całą podróż. Pan z kolanem był jednak wyraźnie za bardziej radykalnym rozstrzygnięciem, nie pozostało mi więc nic innego jak poczęstować go pięścią. To znowu wywołało niezadowolenie dalszych osób, które odwróciły się w naszą stronę i chciały wiedzieć, co się dzieje. Grzecznie im wyjaśniłem, że ten pan miał zastrzeżenia do mojego. dobrego humoru. Okazało się, że podzielają jego stanowisko. Ponieważ było ich trzech, nie uznałem za stosowne przeciągać rozmowy, co dałoby im niepotrzebną przewagę. Ale z Ely zrobiło się widać miasto miłujące porządek. Pieczołowicie strzegło bezpieczeństwa swoich mieszkańców, toteż porządkowi ujęli nas, kiedy Leon Alcalde wciąż jeszcze siedział na koniu. Jeden z nich był równocześnie pomocnikiem szeryfa, tak więc znaleźliśmy się w komisariacie miejscowej policji, jeszcze zanim zacząłem mieć z rodeo jakąś prawdziwą przyjemność. Bez najmniejszego trudu udowodnili szeryfowi, że to IHH1 iii ja zacząłem, „najpierw prowokował, a potem na wszystkich się rzucił", i że jestem na pewno jednym z tych podejrzanych indywiduów, które ściągają na każde rodeo, a zatem bez wątpienia również na każdą uroczystość państwową. A takimi każdy uczciwy obywatel musi się brzydzić (zwłaszcza w ich mieście) i tacy osobnicy muszą zostać ukarani. Wydawało się, że szeryf jest rozsądnym człowiekiem, ponieważ od każdego z nich, mimo ich oczywistej niewinności, ściągnął grzywnę. Ale mnie zatrzymał. — Widzisz pan — powiada, kiedy wszyscy odeszli — to też są znane firmy, ale tutejsze. Pana nie znam, nie wiem, coś pan za jeden, więc lepiej pana przymknę. — Jak to, czyżby człowiek nie miał tu jakichś praw czy czegoś w tym rodzaju? — Ależ ma, ma — odparł dobrodusznie. — Właśnie zgodnie z tymi prawami pana aresztuję. — Ciekawe. Czterech łobuzów napada porządnego człowieka i pan ich puszcza, a mnie aresztuje. Czy to nie trochę dziwny kodeks? — A pewno, że tak — zgodził się z całą serdecznością — ale co będzie, jak pan zechce się z nimi porachować, a ja będę pana potem musiał ścigać za morderstwo? — Może wobec tego ich by pan zamknął, a mnie wypuścił. Wtedy też chyba byliby bezpieczni, no nie? — Ależ tak. Tylko że podczas rodeo i tak mam furę roboty, więc nie będę sobie jeszcze sam jej dokładał. — Jeśli mnie pan wypuści, odpadnie panu robota z pilnowaniem. — To już na jedno wychodzi — machnął wielkodusznie ręką. Jasne było, że w danej chwili w żaden sposób nie potrafię zachwiać jego logiką. Choćbym się nawet gdzieś odwołał, dzisiaj i tak nie da rady tego załatwić. Jutro rodeo się kończy, więc on tak czy siak mnie wypuści. Jeżeli złożę skargę, będę tu musiał czekać na jej rozpatrzenie. A starzy tubylcy, w których wzbudziłem spontaniczną antypatię, zgodnie przysięgną na wszystko, co trzeba, byle mnie pogrążyć. Spróbowałem z innej beczki: — Tylko że ja tu nie" jestem sam. — Możliwe. Ale nocleg masz pan tylko dla siebie. — Obawiam się, że to nie będzie takie proste. — Rozchodzi się o osobę nieletnią? — spojrzał na mnie podejrzliwie i łatwo było zgadnąć, co ma na myśli. — Chodzi o lwa. — Co takiego? — O lwa. Ściślej mówiąc, o lwicę. Podszedł do mnie bliżej i obiema rękami oparł się o stół. — To pan jesteś ten wariat, co włóczy się po kraju z tą żółtą bestią? — Z jaką żółtą bestią? — Nie chciałem pana dotknąć. Ale sam pan powiedz, czy to normalne? — Jeden ma kota, drugi konia, a trzeci papugę. Ja mam lwicę. A że prawo nie ma co do tego żadnych zastrzeżeń, o tym się już informowałem. — Gdzie ją pan ma? — Za miastem, w samochodzie. Według moich obliczeń o tej porze jest już dosyć nerwowa. I głodna. — Co pan chce zrobić? — Noce spędzamy na biwaku. Na ogół nigdzie nie zdarza mi się zostać napadniętym — a jeżeli, to ona przy tym jest — i na dodatek wpakowanym za to do więzienia. Widać było, że dla szeryfa z przypadku początkowo prostego stałem się przypadkiem wysoce skompliko- mm& ^^SHC7Sw^^S^^^^^^^S^KB^!wftł*fl^^^^^ł^S5^e^S5^^TOW^^^^: 'tyci 96 Czyste radości wanym. I nieprzyjemnym. Nie był to już młodzik. Dałbym mu jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć lat. Po prostu wiek, w którym człowiek traci smukłość i dochodzi do wniosku, że o te wachlarzyki zmarszczek wokół oczu powinien był się zatroszczyć już dziesięć lat temu. Ale wciąż jeszcze był to muskularny, silnie zbudowany i chyba energiczny mężczyzna. Oczy miał niebieskie, ukryte pod spłowiałymi brwiami, i zachowywał się — przynajmniej teraz — bardzo rozsądnie. — Jeden z tych czterech ma w naszym mieście bank. — Z pewnością przedsiębiorczy facet — stwierdziłem neutralnie. — Z pewnością — zgodził się szeryf. Przez chwilę obydwaj milczeliśmy. — Puścić pana nie mogę. — O tej porze Eileen może mnie już szukać po mieście. Błyskawicznie zrozumiał, kto to jest Eileen, i wyjrzał przez okno. Ja, jako więzień, nie ruszyłem się ze swego miejsca. Widok ulicy uspokoił go, mimo to jednak minę miał zatroskaną. — Bądź pan rozsądny, człowieku. Brian Nash ma za uchem guza jak strusie jajo, a to miasto potrzebuje od czasu do czasu jakiejś pożyczki albo dotacji. Albo daru na cele dobroczynne. — Znów się zamyślił. — Więc posłuchaj pan. Każę opróżnić dla pana górną celę, a Lee Huntera zamknę w piwnicy. Górna cela, człowieku, to jest większy komfort, niż miałbyś pan u Carsona, a tam sypiają wszystkie oficjalne osobistości, którym przyjdzie do głowy odwiedzić Ely. Widok stamtąd niespecjalny, ale przez jedną noc chyba panu na tym nie zależy, no nie? Prześpicie się tam we dwójkę, a jutro spokojnie sobie pojedziecie. — A co teraz? — zgodziłem się. ¦— Teraz pojedziemy do pańskiego wozu. Wyszliśmy na korytarz. Przy drzwiach wejściowych szeryf złapał jakiegoś wyrostka z opaską na rękawie i nakazał mu sprowadzić Lee Huntera do piwnicy, bo gdzie indziej akurat nie było miejsca. Potem wróciliśmy korytarzem na podwórze i wsiedliśmy do jasnobłękitnego chevroleta szeryfa. — Nie znam dokładnie przepisów związanych z a-resztem — odezwałem się w drodze — ale jak to jest z obowiązkiem karmienia Eileen? — Od tego chyba jest pan, nie? — Kiedy nie mogę zarabiać? A zarabiać nie mogę, bo mnie pan, i to na dodatek całkiem bezprawnie, aresztował. Trudno mi w tej sytuacji karmić lwicę. — Po pierwsze, zaaresztowałem pana całkowicie zgodnie z prawem, ponieważ zakłócił pan porządek publiczny, a po drugie — raz sobie pogłoduje. — Jak pan uważa, ale ona nie jest do tego przyzwyczajona. Zresztą sama znajdzie sobie gdzieś pożywienie. — Ciekawie przyglądałem się szeryfowi. — Co pan tak na mnie patrzy? — zapytał, zerkając ukosem znad kierownicy. — No, najmłodszy pan wprawdzie nie jest, ale Eileen nie jest wybredna. Mówiłem panu, jak kiedyś nie pogardziła nawet... — Ja jestem osobą urzędową. — Podkreśli pań to, kiedy ona będzie pana sobie oglądać. — Kasa państwowa nie ma funduszów na takie wydatki. — Ale to nie zmieni faktu, że Eileen spędzi noc w więzieniu. Wobec tego, moim zdaniem, powinna tam również dostać coś do żarcia, z kasy państwowej. To był argument, który zmusił go do zastanowienia. — Może pan poprosi Briana Nasha o dotację — podsunąłem rozwiązanie. — Ile ona może zeżreć? — spytał rzeczowo. — Tak około dwunastu funtów dobrego mięsa — zaatakowałem kasę państwową. — Gotowanego albo pieczonego. — Tyle nie dostają wszyscy więźniowie razem wzięci, choćbym powstawiał do cel dodatkowe prycze — wybuchnął szeryf. — Więc niech jej pan rzuci jakiegoś więźnia i będzie pan miał mięso za darmo. Po kolacji pije wodę. Nic już nie powiedział. Eileen co prawda spała, jednakże uniosła głowę, kiedy ująłem za klamkę mojego forda. Szeryf został w swoim samochodzie. Wyjechałem kawałek dalej za miasto i poszedłem z nią na jej codzienny spacer. Również i na mój, ponieważ więzienie w stanie Nevada daje do tego prawo. Szeryf przyglądał się nam podejrzliwie, ale nie odzywał się. Czekał wytrwale, z wozu jednak nie wysiadał. Wróciliśmy z Eileen i powoli jechaliśmy za nim. Zajechał prosto na podwórze więzienia. Tam dziarsko wysiadł i dał znak, żebyśmy na razie oboje zostali w wozie. Potem zniknął w drzwiach prowadzących na korytarz. No, nie wyglądało to zbytnio na więzienie. Poza kratami w oknach. Cele wychodziły zapewne wszystkie na podwórze, bo w oknach od ulicy żadnych krat nie było. • W drzwiach ukazał się znowu szeryf, ale bardzo dyskretnie. — To jest na pierwszym piętrze, drzwi są szeroko otwarte. Niech je pan łaskawie za sobą zamknie, a reszty dowie się pan później. Weszliśmy zatem na podwórze, stamtąd na korytarz i po drewnianych schodach ńa pierwsze piętro. Nigdzie żywej duszy. Na samym końcu rzeczywiście drzwi były szeroko otwarte. Cela była przestronna i jasna, stała tam prycza, będąca niemal łóżkiem, stół i krzesło. Skłonny byłem uwierzyć, że rzeczywiście jest lepsza 100 niż pokój u Carsona. A już na pewno była tańsza. Na korytarzu dały się słyszeć kroki, które zatrzymały się przed naszą celą. — Jakie to ma być mięso? — zapytał szeryf. — Przede wszystkim świeże. Raczej chude. I potrzebne mi zaraz wiadro z wodą. — Za dziesięć minut znajdzie je pan pod drzwiami. Wcześniej proszę nie otwierać. Tymczasem pana nie zamykam. Odsunąłem judasza w drzwiach. Od zewnątrz był zakratowany (nie wiem, kto mógłby się przez niego przecisnąć), a przez tę kratę korytarz więzienny nie robił już takiego miłego wrażenia. Potężna postać szeryfa znikała w dole schodów, aż całkiem zniknęła. W chwilę później rozległy się inne kroki, lżejsze, znowu zatrzymały się pod moją celą i z dużym pośpiechem odeszły. Otworzyłem drzwi. Za nimi stało białe emaliowane wiadro z lodowatą czystą wodą. Najpierw ja się napiłem, a resztę wyżłopała Eileen. Potem jakiś czas wyglądałem przez okno na podwórze, ale nic się tam nie działo. Prawdopodobnie wszystko, co miało ręce i nogi (a nie siedziało akurat w więzieniu), było na rodeo. Na pewno będzie jeszcze oblewanie, i to niewątpliwie był dalszy powód, dla którego szeryf wolał mnie mieć pod kluczem. Gdyby chociaż to okno wychodziło na ulicę. Tam chyba panował ruch. Niemal to widziałem. Jeźdźcy z najdalszych stron ubrani odświętnie, ich wielbiciele także, dziewczęta z ufryzowanymi włosami, w lekkich, jasnych, zwiewnych sukienkach. Tu i ówdzie przechodzi, ściągając na siebie ogólną uwagę, któryś z faworytów, gdzie indziej znów zatacza się ktoś, komu już piwo poszło w nogi i do głowy. Również i starcy przywdziali swoje staroświeckie odświętne stroje, i pełno jest tam kobiet takich, jak była Eileen. No cóż, ciągle ją wspominam. Ale byłoby mi przykro, gdybyście pomyśleli o niej m mm coś złego. Po prostu nie nadawaliśmy się dla siebie. To była całkiem miła dziewczyna, ale oczekiwała ode mnie czegoś innego. Czegoś, czego nie miałem i nie mogłem jej dać. Ta chata w górach jej nie urządzała, a mieszkać na dole, w mieście, trzy razy na tydzień chodzić do kina i psuć tam sobie żołądek „sundae" — to znowu nie było dla mnie. Możliwe, że bardziej martwi to mnie niż ją. Ale nie była to zła dziewczyna, co to, to nie. Przypomnijcie sobie tylko nasze ostatnie spotkanie. Jaka była miła, naturalna i szczera. Zaprosił ją James Horton. Czy Howard. No i co z tego? Przecież spytała, czy nie chcę się do nich przyłączyć. No więc. Ciekawe, czy ten James odgrywa tę samą rolę, jaką przez jakiś czas odgrywałem ja? Na pewno mieszka w mieście, a jeśli ma chatę w górach, to zupełnie inaczej urządzoną. Z barkiem, lodówką, co najmniej z prysznicem i miękkimi kanapami. Wszędzie pełno poduszek, dywany, a na ścianach obrazy. I światło elektryczne. A poza tym jeździ tam tylko na weekendy z dziewczętami takimi jak Eileen. Niby dlaczego nie? Też bym tak robił. Ale pamiętacie? Na koniec powiedziała: „Zgoda! Następnym razem pójdziemy we dwoje". Możliwe, że na ulicy widzi się też dziewczęta w rodzaju Wirginii. (Chociaż nie takie ładne). Uśmiechnąłem się na myśl, że mogłaby przechodzić koło więzienia akurat w momencie, kiedy szeryf wpychał mnie tam siłą przez drzwi. Na pewno by się roześmiała, pomachała do mnie i rzuciła jakąś uwagę, na którą wymyśliłbym odpowiedź dopiero w celi. No — Wirginia ulicą raczej nie przechodziła i nikt do mnie nie machał. Za to na korytarzu ktoś wrzasnął: — Hej! Wy tam! Słyszycie mnie?! Nie wiedziałem, do kogo to było skierowane, więc milczałem. Cele były widać zajęte, bo po chwili ode- 102 zwało się kilka głosów potwierdzających, że wszyscy danego osobnika słyszeli i chcą wiedzieć, o co mu chodzi. Ale natychmiast z jego następnej odżywki okazało się, że miał jia myśli „tego wariata z kotem". Jako człowiek, którego drobiazgi dotknąć nie mogą, przyznałem się, że słyszę. — Wobec tego zostań pan tam, gdzie jesteś, a ja położę pod drzwiami jedzenie. Dla obydwóch. Jak znowu krzyknę, może je pan wziąć! Przypomniał mi pewnego kelnera z Panguitche, który w podobny sposób serwował dania. Głośno odpowiedziałem, że się zgadzam i że mam nadzieję, że menu będzie zgodne z zamówieniem. To znaczy smaczne i pożywne. Istotnie było. Taką porcję mięsa rzadko kiedy mogłem dać Eileen. Trochę co prawda zaoszczędzili na mnie, ale do dzisiaj jestem przekonany, że szeryfa w Ely podtrzymuje dotacjami nie tylko miejscowy bank, ale i rzeźnicy. Najedliśmy się fantastycznie, tylko że potem okropnie chciało nam się pić. To znaczy głównie mnie. Otworzyłem drzwi celi i zgodnie z tutejszym zwyczajem wrzasnąłem: — Hej! Słyszycie mnie?! Najwidoczniej nikt nie słyszał. Nawet współwięźniowie się nie odezwali. Pewnie wzięli mnie za echo. Ruszyłem więc korytarzem na zwiady. Eileen nabrała mylnego przekonania, że zostaliśmy ułaskawieni, i wyszła na obchód razem ze mną. Doszliśmy aż do schodów i tam ponownie spróbowałem zwrócić na siebie uwagę. Tym razem odpowiedziała mi barwna mieszanina głosów, były to jednak odpowiedzi takiej treści, że z pewnością nie pochodziły z ust szeryfa ani innego urzędnika państwowego. Usiłując zwrócić na siebie uwagę kogoś, w czyjej kompetencji leżałoby podanie nam orzeźwiającego napoju, razem zeszliśmy ze schodów i dotarliśmy do drzwi [03 *. i K I -.>'¦?, ¦ .•¦ v -V ¦¦ ¦' ¦*>¦'•. *.' kancelarii. Nie były zamknięte, ale w środku nikogo nie było. Nie chciałem wchodzić, więc trochę bezradnie rozglądałem się, szukając jakichś innych drzwi, za którymi kogoś bym znalazł. W ten sposób doszliśmy razem do końca korytarza, to znaczy, aż do drzwi głównego wejścia. Otworzyły się raptownie i z całą ufnością wszedł przez nie szeryf. Zamknął drzwi za sobą i dopiero potem się odwrócił. Najpierw zobaczył Eileen, chociaż ja jestem bez porównania wyższy, i łatwiej było zauważyć mnie. Eileen oblizała się i ten nieznaczny ruch skłonił szeryfa do obłędnego pośpiechu. Dziarsko wbiegł na schody, wykrzykując wściekle po drodze: — Co ci, chłopie, strzeliło do głowy! Aresztuję pana po raz drugi za próbę ucieczki i przedłużam areszt o jeszcze jeden dzień! Powoli szliśmy za nim, a ja usiłowałem udobruchać go tłumacząc, że nie mieliśmy bynajmniej zamiaru u-ciekać, że nie pozwolilibyśmy sobie na to choćby przez szacunek dla jego urzędu, ale że mieliśmy pragnienie, a w sprawie napojów nikt się o nas nie zatroszczył. Na szczycie schodów ocknęliśmy się sami. Szeryfa nigdzie nie było widać. Drzwi mojej celi były jednak zamknięte, a ponieważ nie sądziłem, żeby zamknęła je Eileen, podszedłem do nich. W zamku zazgrzytał klucz przekręcony dwa razy i otworzył się zakratowany judasz. — Nie podchodzić do drzwi! — wykrzykiwał szeryf. — Jeśli ich pan dotknie, będę strzelał! — Szkoda byłoby wyważać takie ładne drzwi — powiedziałem. — I szkoda byłoby w nie strzelać. — Ani kroku dalej! Co robić z drzwiami, to moja sprawa. Jeśli się pan poruszy, zastrzelę za próbę u-cieczki. — Jak pan chce. Uprzedzam jednak, że nie uciekam przed panem, lecz przeciwnie, zbliżam się do pana. — Wszystko jedno. Zbuntowanego więźnia mogę zastrzelić, kiedy mi się spodoba. — Tak spokojnego i zdyscyplinowanego więźnia nigdy pan tu jeszcze nie miał — zapewniłem go i zatrzymałem się jakieś trzy stopy od jego wybałuszonych oczu za kratą judasza. '— W każdym razie mogę zastrzelić tę pańską bestię i jeszcze dostanę pochwałę za odwagę. A może u-waża pan, że potrzebuję na to wyroku sądowego? -— Chyba nie. Ale za samowolne uszkodzenie czyjejś własności jest, jak sądzę, kara. W najlepszym wypadku pokrycie szkody. Wie pan, ile kosztuje taka lwica? — Chciała mnie pożreć i zastrzelę ją w obronie własnej. — Coś mi się zdaje, że nie ma pan czym. A oblizała się dlatego, że nie dał nam pan nic do picia. — Na parterze jest kran. — A co jest na parterze dla mnie? Z trudem przełknął ślinę. — W kancelarii mam szafę. Będzie w niej coś do picia. — Widzi pan, chętnie zamieniłbym się z panem na miejsce, bo to jakoś nie wypada, żeby więzień stał na korytarzu, a szeryf siedział zamknięty w celi, ale... — Zostaw pan te gadki dla siebie i spływaj. Na stole w kancelarii leży pęk kluczy, niech go pan przyniesie. Otwórz pan dwudziestkę, jest pusta, zamknij pan tam tego potwora i zamienimy się miejscami. Ja tu zaczekam! Nie było rady, szeryfa musiałem usłuchać. I tak byłem przekonany (jak się potem okazało, słusznie), że żadnej broni przy sobie nie ma. Byłby chyba dużo bardziej pewny siebie. Zszedłem więc do jego kancelarii, do poodpryskiwa- ¦ , i1. - ,. W 104 105 nej miednicy nalałem wody dla Eileen i zająłem się szafą. Butelkę znalazłem bez trudu. Stała zaraz z brzegu i była prawie pełna. Uśmiechnąłem się. Lone Star zawsze mi smakowała. Lubiłem ją już za sam jej kolor i zapach, a na żołądek też w końcu nie była najgorsza. Usiadłem za przepierzeniem, które ciągnęło się przez cały pokój, i nalałem sobie pół szklaneczki. Eileen wypiła prawie całą miednicę. Ponieważ na górze się przeżarła, zwaliła się pod stół, wyciągnęła nogi i nie wyglądało na to, żeby coś szybko mogło ją wyrwać z tego stanu. Nalałem sobie ponownie pół szklaneczki, wygodnie rozparłem się w fotelu (chociaż nie najadłem się nawet w przybliżeniu tak jak ona), a nogi oparłem o skrzynię pod piecem. W kancelarii rozgościł się ogromny spokój i cisza. Jak też będzie wyglądał tegoroczny sezon? Już parę razy się nad tym zastanawiałem. Będzie dłuższy o nowy rejon. Tylu zamówień co stary Greer Attaway na pewno w nim nie uzyskam, to jasne, ale coś niecoś chyba tak. Zobaczymy. Na razie mogę być zadowolony. Aha, muszę jeszcze wstąpić do tego komedianta. Możliwe, że będę musiał zwrócić mu Eileen, no — co robić? Możliwe też, że ją wypędził, a potem zaczęło mu jej brakować. Rozliczę się z Haskettem, za kilka dni znajdę się w mojej chacie, trochę sobie odpocznę, a potem w imię boże wyruszę w nowy rejon. Jak też wygląda tam u mnie w górach? Jest już ciepło. Ach, co by to była za rozkosg wykąpać się w jeziorku, wytrzeć się do sucha i siąść sobie na progu. I patrzeć w dolinę. Do kancelarii wpadło dwóch facetów. Tak różniącej się pary jeszcze nigdy nie widziałem. Jeden był postawy takiej jak Withford Woods z Sunnyside, chyba go jeszcze pamiętacie, ten, co mi wtrynił dwa udżce baranie. Drugi wyglądał jak cyrkowy fakir. Wydzierali się na siebie już w drzwiach, a potem pod „moim" okienkiem 106 w przepierzeniu. Wyższy trzymał mniejszego za kołnierz i wymachiwał nim jak chusteczką od nosa przy rozdzierającym pożegnaniu. — Pan jest szeryfem? — zwrócił się do mnie. — Nie — odrzekłem i szybko zakryłem szklaneczkę gazetą. — Nic nie szkodzi — powiedział ów olbrzym. — Przyszedłem na skargę. Ten łotr chciał mnie obrabować na ulicy. — "To bezbożne kłamstwo! — wrzasnął ten malutki, a ponieważ jego towarzysz nie przestawał nim wymachiwać, wybąkał to trochę niezrozumiale. — Ten drab uwziął się na mnie, jak tylko mnie zobaczył. Szedłem sobie spokojnie ulicą i w ogóle nic nie kradłem ani nie miałem zamiaru... — Spokojnie, ulicą — wycedził przez zęby olbrzym. — Bzdura! Jak można spokojnie iść ulicą, a przy tym wymachiwać nożem? — Miałem nabity na nóż kukurydziany roasting ears, bo mnie parzył w palce. Czy to przestępstwo? — zwrócił się do mnie. Nie uważałem tego za przestępstwo, ale zanim zdążyłem mu to powiedzieć, znowu odezwał się ten wyrwidąb: — Sparzył się. To fakt. Ale dopiero jak mi sięgnął do kieszeni i chciał wyciągnąć pieniądze. Son of a Bitch! — Chwileczkę! — doszedłem wreszcie do głosu. — Więc właściwie kto na kogo napadł? — On na mnie! — krzyknął znowu mały człowieczek. — Tylko za to, że Kitty wyrzuciła go z „cat house". — Dry up! — ryknął .atleta i również drugą ręką złapał krasnala. — Wiecie co? — rozstrzygnąłem sprawę na podstawie własnych doświadczeń. — Każdy da mi po dwa dzieścia dolarów, bo jak nie, to was obydwu aresa' ¦ .,».,: Trochę wytrzeźwieli. Olbrzym wymamrotał, że gdyby to wiedział, toby tu tego drugiego nie taskał. Jest niewinny, tam, u tych red-girls i tak nie chciał już dłużej zostać, a wyjść skądś — to przecież nie może być wykroczenie przeciw prawu. Ten gnom z kolei skamlał, że co to za miasto, gdzie spokojny spacer po ulicy kosztuje dwa sawbucki, als obaj jak na komendę wygrzebali z kieszeni po dwadzieścia dolarów i położyli je na stole. Skinąłem im, że mogą odejść. Dolary uznałem za rekompensatę utraconych zarobków i wsunąłem je do kieszeni. W końcu aresztowano mnie tylko dlatego, że nie jestem właścicielem banku, co wydawało mi się dosyć niesprawiedliwe. Poza tym ja też zapłaciłem dwadzieścia dolarów, a tych facetów przynajmniej wypuściłem na wolność. Tak, że nie mogą się na mnie uskarżać. Odsunąłem gazetę, nalałem sobie następną połówkę i znowu w spokoju oddałem się rozmyślaniom. Ale czas rodeo w Ely najwidoczniej spokojowi i rozmyślaniom nie sprzyjał. Znowu otworzyły się drzwi, i to znowu przy akompaniamencie wrzasków. Właśnie w chwili gdy wyobrażałem sobie, że jestem w chacie, w górach, a po mojej skale płynie w górę księżyc... — Szeryfie! Szeryfie! — wykrzykiwała jakaś tęga dama z podmalowanymi oczami. — Natychmiast niech pan ze mną idzie pod „Czerwoną Różę!" Miała ochrypły głos, mogła mieć tak około czterdziestki, może trochę więcej, może trochę mniej; raczej jednak to pierwsze. Jak na ten wiek nosiła bardzo krótką suknię i cała była jakaś niechlujna. Miała włosy blond, takie utlenione na żółto, proste i strasznie potargane. Żeby opis był pełny — miała też piersi i biodra. Jedne i drugie opasywały ją naokoło niczym pierścienie Saturna, które widziałem kiedyś na ilustracji. Na jej figurze przemieszczały się ciągle płynnym ruchem, widać było, że nie mają żadnego stałego miej- sca, gdzie by regularnie występowały i gdzie w każdej chwili można by je znaleźć. — Co to? — zarejestrowała obecność mojej skromnej osoby. — Gdzie jest szeryf? — Pracuje na górze — wskazałem ręką sufit, a ona tam spojrzała. — I nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzać. — Wobec tego pod „Czerwoną Różę" pójdzie ze mną pan! — Po co? — Zostałam tam zgwałcona. Good Heaven! Zatkało mnie. Jeszcze raz się jej przyjrzałem. Również i przy drugich oględzinach nie odniosłem wrażenia, żeby tę babę ktoś mógł i chciał zgwałcić. Nie wydawało mi się także, by w razie takiej e-wentualności natrafił na jakikolwiek opór. — Zna pani sprawcę? — Tak. Slim go tam trzyma. — To dlaczego sam z nim się nie porachuje? — Mówi pan, jakby nie znał Slima. On ma na to za miękki charakter. A poza tym ja na tego człowieka złożę skargę. Więc jak, idzie pan czy nie?! — znowu wybuchnęła krzykiem. — A może to miasto doszło już do tego, że każdy łobuz może sobie pozwolić na wszystko wobec bezbronnej kobiety, a ona nie znajdzie obrony nawet u szeryfa? — Niech pani tu zaczeka, pani... — Wirginia Morley. — Good Heaven! Niech pani tu zaczeka — poleciłem jej, nieprzytomny z wściekłości za to imię. — Pójdę zapytać szeryfa. — Po diabła ma go pan pytać? Nie jest pan na tyle dorosły, żeby wiedzieć, że na służbie musi pan bronić damy? Nie przychodził mi na myśl żaden rodzaj służby, na której musiałbym bronić damy tego autoramentu, ale 10:1 II pozostawiłem tę uwagę bez odpowiedzi i ruszyłem schodami na górę. — Halo! — zawołałem port drzwiami własnej celi. Wyjrzał judaszem. — Zabrał pan już to bydlę? Gdzie klucze? — Żadnego bydlęcia nie zabrałem. Jeśli ma pan na myśli Eileen, to pilnuje pańskiej kancelarii, kiedy pana tam nie ma. Ale na dole jest jakaś baba, mówi, że nazywa się Morley i że pod „Czerwoną Różą" ktoś ją zgwałcił. Tego gwałciciela trzyma niejaki Slim, który brzydzi się jakoby wszelką przemocą. Więc proszą pana o pomoc. — Wirginia Morely? Ta baba ma czelność znów tu przychodzić? Idź pan na dół i powiedz jej, żeby to było ostatni raz, żeby się tu więcej nie pokazywała. I że' ma duże szczęście, że mnie przy tym nie było. Jeśli jeszcze raz o niej usłyszę, to przepędzę ją z tego miasta, albo nie nazywam się Harvey Reeves. Zgwałcił! Pewno jej potem nie chciał zapłacić. A Slim? Większego bandziora w życiu nie widziałem. I niech pan wreszcie zabierze to bydlę... tę Eileen, żebym mógł wrócić do swoich obowiązków! — Szanowny panie Harvey Reeves. Uwięził pan mnie i Eileen w tym gmachu, a celę pierwotnie nam wyznaczoną zajął pan sam. Zostajemy tutaj dobrowolnie, z wrodzonego poczucia obowiązku, a ponieważ żadna dwuosobowa cela nie jest wolna, przebywamy na korytarzu. To znaczy, częściowo na korytarzu, a częściowo w pańskiej kancelarii, aby zapewnić miastu Ely przynajmniej jakie takie bezpieczeństwo. Jeśli chce pan podjąć swoje obowiązki, nic nie stoi na przeszkodzie. Jedynie te drzwi, które są zamknięte od wewnątrz, a do których klucz ma pan w ręku. — No, to ja ją zastrzelę, a z panem tak potańcuję., że do śmierci pan popamięta! 110 — Może pan spróbować. Przed panem było już dwóch takich, co ją chcieli zastrzelić. — I co, nie trafili? — Nie zdążyli. Tego ostatniego zakopałem... — Nie obchodzi mnie, gdzie pan kogo zakopywał. Jeśli nie chce pan, żebym aresztował go za morderstwo, to niech mi pan* o tym nie mówi. Idź pan i wyrzuć tę dziwkę, a potem wróć pan tutaj! Wróciłem znowu do kancelarii. Wirginia Morley —-niech ją szlag trafi za to imię — stała za przepierzeniem, w ręku trzymała butelkę z napojem szeryfa i łapczywie z niej pociągała. Ponieważ już właściwie uważałem ją za moją własność, mocno mnie to rozgniewało. — Co pani strzeliło do głowy, kobieto! — wrzasnąłem tym razem ja na nią. — To jest lekarstwo, którego szeryf używa w ostatecznym wypadku, a... — Niech się pan na mnie nie wydziera —¦ usadziła mnie z miejsca. ¦— Ja pańskiego szeryfa dobrze znam! — Wobec tego znacie się dobrze nawzajem. On też powiedział coś w tym sensie, że już o pani słyszał. I każe, żeby pani łaskawie stąd sobie poszła i więcej nie pokazywała mu się na oczy. Ani ze Slimem, ani bez Slima. A już , stanowczo bez jakichś historyjek o zgwałceniu. A jeśli ten osobnik nie chce pani zapłacić, to widać w trakcie swego czynu wytrzeźwiał. Wcale mu się zresztą nie dziwię. — Ty chamie! — krzyknęła Wirginia Morley. — Na co ty sobie pozwalasz? — Tłumaczę pani, co myśli o tym szeryf. I całkowicie się z nim zgadzam. — A co ja myślę, powie wam obydwóm Slim. Nie macie się na co cieszyć! Ruszyła ku drzwiom, ale nie mogła ich znaleźć. Już kiedy tu przyszła, była niezupełnie trzeźwa, a jak tak M. z żalem przyjrzałem się swojej butelce, to i tutaj nieźle sobie golnęła. — Już on pańskiemu szeryfowi wytłumaczy, czy powinien się ująć za bezbronną kobietą, czy nie. 1 Wreszcie namacała klamkę i wytoczyła się na ulicę. W pęku kluczy, których domagał się Harvey Reeves, znalazłem jeden, który pasował do głównego wejścia. Zamknąłem je i znowu podążyłem do szeryfa. Wydawało się, że trochę się uspokoił, ale nadal żądał, żebym zabrał Eileeh do dwudziestki dwójki: Tłumaczyłem mu cierpliwie, że nie mogę jej zamknąć w pojedynczej celi, bo nie wiem, czy jej to nie rozwścieczy, a wypuścić ją pójdę ja, nie on... Dodatkowo też poinformowałem go, że pani Wirginia Morley wypiła jego whisky. To go znowu doprowadziło do furii i obrzucił wymienioną damę stekiem wyzwisk. Następnie zapytałem go, czy bank daje mu fundusz reprezentacyjny, bo posłałbym lub ewentualnie sam skoczył po nową butelkę. Powiedział, żebym się o to nie martwił. Widać nie miał do mnie jeszcze pełnego zaufania. Chciał coś dodać, ale na dole ktoś załomotał do drzwi. Oznajmiłem mu, że je zamknąłem, a on jęknął. Zszedłem więc na dół, ale za drzwiami już nikogo nie było. Ponieważ butelka była prawie pusta, a nie miałem zbytniej ochoty dopijać resztek po pani Morley, uznałem, że będzie jakoś sprawiedliwie kupić szeryfowi nową /butelkę z pobranej przeze mnie grzywny. Pomyślałem też, że sprowadzi to jego myśli na trochę inne tory. Wyszedłem na ulicę i rozejrzałem się. Zbytnio się nie zmieniła. Te same tłumy ludzi, ten sam zgiełk, samochody, parę motocykli. Tylko na budynkach wy-kwitły już świetlne reklamy i miasto szykowało się do zamknięcia uroczystości. A ja siedziałem w więzie- niu. — Hej, chłopcze! — zaczepiłem jakiegoś chyba dwunastoletniego wyrostka. — Kto wygrał broncos? — Ronny Graham, proszę pana — odparł, a z jego miny widać było, że na niego stawiał. — To świetnie! — powiedziałem, chociaż Ronny'ego Grahama nie znałem, nigdy o nim nie słyszałem, ale skoro nie wygrał Charles Hemsley alias Leon Alcalde, był mi całkowicie obojętny. — Doskonale, trzeba to oblać! Przyniósłbyś butelkę Lone Star? — Wiadomo, proszę pana! Ale mnie nie sprzedadzą, muszę poprosić brata. On jest już duży, ale będzie chciał pół dolara za fatygę. — Pół dolara dostanie on, a pół ty. Dałem mu pieniądze i zastanawiałem się, czy go jeszcze kiedyś zobaczę. Ale wrócił w ciągu dwudziestu minut razem z butelką. Znowu zamknąłem drzwi wejściowe, znalazłem jeszcze jedną szklaneczkę i ruszyłem schodami na górę. Eileen nie skończyła jeszcze trawić. — No, szeryfie. Jeśli już koniecznie chce pan siedzieć tutaj, to przyniosłem panu coś do picia. Kupiłem za własne pieniądze, skoro nie ma pan na to żadnego funduszu. Nie zechciałby pan na moment otworzyć? Eileen odsypia na dole kolację. Zaczął otwierać drzwi, a ja tymczasem napełniłem obie szklaneczki. Wypił swoją jednym haustem i u-znał za rzecz całkiem oczywistą, że mu ją napełniam powtórnie. Zrobiłem to, za drugim razem wypił tylko połowę. — Nie muszę chyba panu mówić — zaczął — że pańskie postępowanie jest sprzeczne z prawem, co? Uznałem to za wstęp wróżący pomyślny obrót sprawy, toteż nie odpowiedziałem. — Gotów jednak jestem machnąć na to ręką. — Ręką oczywiście nie machnął, bo trzymał w niej szklaneczkę, a drugą miał w kieszeni. — Ale pan grzecznie ładnie stąd się wyniesie i więcej się tu nie pokaże. Co? Teraz wypiliśmy obydwaj. 112 8 — Czyste radości I I i mmm ¦i m — No, to w końcu da się zrobić — zgodziłem się. — Chociaż jako na gospodarza nie możemy się na pana skarżyć. — Za to ja mogę się skarżyć! — krzyknął, ale natychmiast znowu się uspokoił. — Rozumie pan przecież, że nie mogę spędzić tu całej nocy. M' obok tej pańskiej, tej pańskiej... po prostu nie mam odwagi zejść na dół. Jeśli chodzi o takie zwierzęta, to bohaterem nie jestem. Pokaż mi pan jakiegokolwiek człowieka, a ja, jak będzie trzeba, dogonię go, złapię i zaaresztuję, ale zwierzęta to nie moja specjalność. Nie znoszę nawet pająków, a ta, ta Eileen nie wygląda na łagodne jagnię. Znowu się napiliśmy. — W zasadzie nie jestem przeciwny, żeby nas pan wypuścił na wolność. Chociaż w nocy to nic przyjemnego, a do celi jużeśmy przywykli. Sądzę, że mogę mówić w imieniu nas obojga. Tym razem wypił sam. — Postaraj się pan nie zwracać na siebie uwagi. Nie jest jeszcze tak późno, żebyście nie znaleźli biwaku. Dokąd pan pojedzie? — Na południe, w kierunku Pioche. — Jakieś piętnaście mil stąd jest opuszczona chałupa. To zaraz przy szosie, nie może jej pan przeoczyć. Stary Craven umarł z pół roku temu i od tej pory szukamy spadkobierców. Miał jakieś dzieci. Może się pan tam przespać, zresztą rano tak czy siak musiałbym pana wypuścić. Wypiliśmy na to konto. W ciągu następnych dni posuwaliśmy się regularnie znajomą trasą po wszystkich moich stacjach. Tymczasem rozniosło się, że nie podróżuję sam, i wszędzie oczekiwano mnie z większą lub mniejszą ciekawością. Miało to ten duży plus, że z zaintereso- 111 waniem oczekiwano mnie również i tam, gdzie przedtem nie oczekiwano mnie w ogóle. Nie żebym robił dużo większe interesy czy zdobywał nowych klientów, ale wszystko przebiegało jednak szybciej. Mogłem więc liczyć, że swoją połowę nowego rejonu załatwię bez większego wysiłku. Minęliśmy Indiański Szczyt, przejechaliśmy dolinę Wah Wah i zmierzaliśmy dalej na południowy wschód. Wracaliśmy do Utah. Wah Wah to dolina tak bezludna, że nie spotkałem tam jeszcze nigdy żywej duszy; tym bardziej nikogo, kto by tam stale mieszkał. Jest ona szeroka i pofałdowana, na zachodzie zamknięta pasmem gór o tej samej nazwie, i na wszystkie strony roztacza się z niej jednakowo beznadziejny widok. Właściwie żadnych widoków tam nie ma. Nie macie na czym oka zaczepić. Wjeżdżacie pod górę na niewielkie wzniesienie — i nie widzicie nic. W tej okolicy jak gdyby żadnych gór nie było; są raczej tylko wwiercające się w ziemię wgłębienia, którymi pełzniecie pod górę i znowu zjeżdżacie w dół. Mogłem co prawda jechać wyżej, w kierunku Sąuaw Springs. i Minersville (Milford już do mnie nie należało), ale — ta pustka też coś w sobie ma. Czuję się tutaj jakoś bliższy ziemi i nieba, i tej spalonej trawy, i białych kamieni, zawsze odkrywam tu coś, na co mogę spojrzeć z jakimś dobrym uczuciem w duszy. Tak więc zdrowi i zadowoleni dotarliśmy aż do północnego cypla Małego Słonego Jeziora. Objechałem go i rozbiłem obóz w miejscu, gdzie kiedyś spędziłem prawie cały dzień z Wirginią. Była wtedy jeszcze całkiem małą dziewczynką, to było dobrych pięć, sześć lat temu. Właściwie miała około siedemnastu lat, taka całkiem mała znowu nie była. Ale ja miałem ponad trzydziestkę i wydawała mi się niemal jeszcze dzieckiem. Znałem ją jako zupełnie maleńką, chyba pięcioletnią dziewuszkę, lecz człowiekowi zawsze trudno jest i ifl Hfl się pogodzić z upływem czasu i zachowuje się ciągle jak stary wujaszek. Jednym słowem, to już pięć czy sześć lat, jak w lecie wróciłem do Cedar, a Sidney Haskett wciąż jeszcze nie miał przygotowanego towaru na zimę. Mówiłem wam już, zresztą sami to z pewnością zauważyliście, że w prywatnych sprawach odnosił się do mnie jak ojciec. Więc wtedy zaproponował, żebyśmy pojechali sobie nad Słone Jezioro. Wirgnia strasznie się na to cieszyła. Już wtedy miała te swoje intensywnie błękitne oczy, a ja pamiętam, że już wtedy nie mogłem sobie dać z nimi rady. Tylko że wtedy bynajmniej mnie to nie niepokoiło. Pani Ewelina dała nam koszyk z prowiantem, tak mniej więcej na jakieś dziesięć dni, i pojechaliśmy. Lubię wcześnie wstawać. Żeby jednak nie przedstawiać samego siebie w zbyt pochlebnych barwach — pamiętam doskonale, że nigdy nie chciało mi się rano wstawać, kiedy pracowałem w kopalni. Miałem z tym wówczas straszny kłopot. Ale kiedy zostałem drummerem, wszystko się nagle odmieniło, zwłaszcza w górach, w mojej chacie. W mieście trudniej jest wstawać rano. Nie wiem czemu, światło jest przecież takie samo, słońce też, zegar wskazuje ten sam czas, a jednak jest tak, jak mówię. Tej niedzieli nocowałem w Cedar, a o szóstej rano stałem już przed domem Haskettów i myślałem, że jeszcze z pół godzinki pokimam sobie w samochodzie. Ale ledwo się zatrzymałem, wybiegła z drzwi. Świeża i promienna niczym ostatnia gwiazda, która migotała jeszcze na niebie. Poza tym w domu nic się nie poruszyło, a więc ten koszyk z jedzeniem musiał zostać przygotowany już w sobotę. Jechaliśmy górą przez Summit na Parowan, gdzie kupiłem parę butelek jakiegoś soku owocowego, żebyśmy nie umarli z pragnienia, a przed Paragonah skręciliśmy w stronę jeziora. W jednym miejscu jest na 116 hhhh jego brzegu drobny, biały piasek, i tam się zatrzymaliśmy. Trochę ze mnie pokpiwała, że boję się jechać dalej, ale nie chciałem ryzykować. Mogło się zdarzyć, że nie zdołałbym potem wyjechać. A jeślibym nie przywiózł jej staremu Sidneyowi w ustalonym czasie — no, to prawdopodobnie nic bym już nigdy nie sprzedawał i odpoczywał w spokoju pod odpowiednio grubą warstwą ziemi. Pod tym względem bowiem Sidney jest trochę staroświecki. Przebraliśmy się i wyciągnęli na tym białym piasku. Był przyjemnie nagrzany, ale jeszcze nie parzył, a kiedy wwierciło się palec głęboko pod powierzchnię, czuło się, jak chłodna była noc. Zabraliśmy się do jedzenia. Nie pamiętam już wszystkiego, co tam było, ale doskonale przypominam sobie pieczoną, przyprawioną korzeniami szynkę z cukrem i ciasto z gryczanej mąki. Miała na sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy w kolorze intensywnie niebieskim, a ja przy jej opalonym ciele już wtedy prezentowałem się niezbyt a-trakcyjnie. Ale nie było to dla nas ważne. Kąpaliśmy się, i choć woda tutaj nie jest tak zasolona jak na północy w Wielkim Jeziorze, to jednak niewiele trzeba wysiłku, by utrzymać się na powierzchni. Tak Więc na przemian zanurzaliśmy się i suszyli, śmieliśmy się i pałaszowali zapasy, a kiedy zrobiło się zbyt tłoczno, poszliśmy na spacer. Patrzyliśmy na jezioro, które zmieniało barwę w zależności od tego, jak padało na nie słońce. Co chwila odbijało się w naszych oczach z innej strony. Wspięliśmy się na niski pagórek przy brzegu i ponad wodą spoglądaliśmy na Czarne Góry. Ich grzbiety otwierały się całe ku słońcu i drżały nad taflą jeziora. Wszystko dokoła było błękitne. Oparła się o mnie plecami i patrzyła na te góry, i jakoś całkiem zamilkła. Przyjacielskim gestem Ob jąłem ją i skrzyżowałem ręce na jej brzuchu. Odwróciła ku mnie głowę i oczyma, tak samo błękitnymi jak wszystko dokoła, przyglądała mi się, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła, jakbym nigdy przedtem nie istniał, a potem typowo dziecinnie zapytała: — Nat! O czym pan teraz myśli? I znów odwróciła głowę, i ponad jeziorem patrzyła w dal. — Skąd to pani przyszło do głowy? — A tak sobie — odparła. — O czym pan myśli? Musiałem się przez chwilę zastanowić, o czym właściwie myślę, ale nic nie mogłem wydumać. To nie takie proste, jak się na pozór wydaje. Próbowaliście już kiedy odpowiedzieć na takie pytanie? Nie? No to spróbujcie. Choćby teraz, natychmiast. No widzicie. A pewnie jesteście ludźmi wykształconymi i inteligentymi. Ja też nie chciałem się przyznać, to fakt. W końcu miałem zamiar powiedzieć, że myślę o... — Niech pan nie mówi, że o niczym — ostrzegła mnie w tej samej chwili. — Nie można myśleć o niczym. Ciągle o czymś myślimy, mózg zawsze jest pełen myśli. W każdej sekundzie. W każdym ułamku sekundy. Widzicie więc, jak ta dziewczyna już wtedy potrafiła rozumować. Robiła to zupełnie inaczej niż inni ludzie, niż na przykład ja. Musiałem coś na to odpowiedzieć. — Pewnie ma pani rację, ale ja sobie swoich myśli nie uświadamiam — zacząłem niespiesznie. — Chyba jestem zadowolony, jest mi dobrze i podoba mi się tu nad jeziorem. Dlatego nie ma w moich myślach nic niepokojącego. Nic, co by się kłóciło z tą chwilą. Dlatego pewnie trudno mi to uchwycić. Teraz wydaje mi się, że już wówczas jej nie dorównywałem i że byłem chyba trochę śmieszny. Gdybym zadał sobie nieco trudu, to doszedłbym do wniosku, że 118 od tego dnia nad jeziorem datuje się jej kpiarski (choć muszę przyznać, że raczej dobrotliwy) stosunek do mnie. — Wydaje mi się — ciągnąłem — wydaje mi się, że w takich chwilach, kiedy człowiek najbardziej zbliża się do idealnego stanu, który wyraża jego stosunek do innych ludzi i do świata, że w takim stanie chyba rzeczywiście nie ma, czy też przynajmniej nie uprzytamnia sobie, żadnych myśli. I to jest chyba przyczyna, dlaczego nie mogę powiedzieć pani teraz, o czym myślę. Po tym moim expose milczała. Dopiero po pewnym czasie wyszeptała tak cicho, że ledwo to dosłyszałem: — Bardzo ładnie pan to powiedział, Nat. Muszę przyznać, że czułem się jak idiota. Już więcej o tym nie mówiliśmy. Poruszyła się i zaczęliśmy schodzić w dół, do auta. Tam oświadczyła, że idzie się kąpać. Widać miała dosyć mego filozofowania. Zostałem na brzegu i patrzyłem na nią. Miała smukłą figurę, ma ją zresztą dotychczas, tylko że teraz jest jednak trochę inna. Wszystko w niej było długie — włosy, nogi, ręce. Na brzegu nie było żywego ducha. Eileen zanurzyła nogi głęboko w piasek i ciekawie — w każdym razie jak na nią — się rozglądała. Od tamtego dnia nie byłem tutaj, ale to miejsce poznałem bez trudu. Po pagórku, na którym wtedy staliśmy. Ciekawe, czy Wirginia tu przyjeżdża? Dziś również zatrzymałem się opodal tego sypkiego piasku i wybrałem miejsce na biwak pod wzniesieniem, żeby nie dmuchał na mnie wiatr od jeziora. Cóż chcecie, teraz człowiek patrzy na wszystko już bardziej praktycznie. Rozbiłem namiot, Eileen położyła się na piasku, a ja w końcu wdrapałem się jednak na pagórek i utkwiłem wzrok III mm \ *" i; ¦» w Czarnych Górach. Powoli zapadały się w ciemność, tak samo jak wtedy. Tylko że teraz ich kontury były ostrzejsze i chłodniejsze, jak gdyby znajdowały się bliżej. Ale były to te same góry. Podjedliśmy sobie i wlazłem do namiotu. Nie mogłem jakoś zasnąć. Chyba było za zimno. Czekał mnie jeszcze jeden niemiły obowiązek, od którego mimo najlepszych chęci nie mogłem się wykręcić. Musiałem odwiedzić właściciela Eileen. Jeżeli zechce wziąć ją z powrotem — jego prawo. Według informacji Samuela Dirty mieszkał czy też zimował ze swoim cyrkiem jakieś osiem mil od Modeny. Możliwe, że wcale nie będzie jej chciał i zostawi mi ją. Bardzo już się do siebie przyzwyczailiśmy. No, a jeśli nie, to trudno. Kto wie, co by mnie jeszcze z nią czekało. Ponieważ nie wiedziałem, w jakim kierunku jest tych osiem mil, musiałem w Modenie zapytać. Nie była to jednak moja stacja, nikogo tu nie znałem, musiałem więc pytać na chybił trafił. Że zaś dla Eileen miałem jeszcze kawał mięsa, a dla siebie nic, dałem jej żreć, a sam poszedłem do restauracji. Była tam tylko jedna, więc i tak nie miałem wyboru. Stała tuż przy szosie. Gdzież by zresztą miała stać, skoro cała Modena liczyła około dwudziestu domków, a z tego jeszcze sześć przejawiało tendencje samotnicze. Ale cała osada była pięknie położona na skraju lasu, z pachnącą ścianą ciemnozielonych sosen z jednej strony i rozległym widokiem z drugiej. Zamykał go wierzchołek góry o tej samej nazwie, wbijający się w tej chwili w obłok z czerwieniejącym po zachodniej stronie rąbkiem. Na skrzyżowaniu był drogowskaz. W lewo na Beryl i Zane, a jeszcze bardziej w lewo na Hamlin Val-ley. 126 Z potraw mieli befsztyk, a z napojów coke. Przyjemnie chłodną, ani za mało, ani zanadto. Pierwszą wychyliłem duszkiem, drugą zacząłem popijać małymi łyczkami. Właściciel, kelner i kucharz był najwidoczniej jedną i tą samą osobą. Sądząc z tego, jak mi się przyglądał, był zapewne również osobą, która wyrzuca niewłaściwie zachowujących się gości za drzwi. Przez chwilę w milczeniu wbijał we mnie wzrok, aż swoje siorbanie zacząłem odczuwać jako zachowanie niewłaściwe, po czym ponuro oznajmił: — Pan kogoś szuka! Nie brzmiało to w najmniejszym nawet stopniu jak pytanie. Przyznałem, że kogoś szukam i że byłbym mu o-gromnie wdzięczny, gdyby mi w tym pomógł. Nie odpowiedział. Spochmurniał tylko jeszcze o stopień bardziej. — Niejakiego — ciągnąłem dalej, szukając po kieszeniach wizytówki — niejakiego Camerona Burrows, właściciela światowej sławy cyrku „Colosseum", po-skramiacza, akrobatę i tak dalej, zamieszkałego w Modenie. Co prawda nie rozśmieszyłem go, ale już się tak nie chmurzył. — Znam — powiedział i wskazał palcem za siebie. — Obozował tu niedaleko. Za jego plecami dostrzegłem jedynie ścianę z afiszem jakiejś frywolnej zabawy, ale bardziej zdziwiła mnie ułyszana informacja. — Obozował? — Aha. Odjechał, będzie już dwa tygodnie. — Wie pan dokąd? Kiedy jechałem do Modeny, było mi trochę przykro, że będę musiał oddać Eileen, ale teraz nagle poczułem się zawiedziony. -- \* * |ą?^^ -4 ,- x — Czego pan od niego chce? — Chętnie obejrzałbym występ jego arabskich rumaków czystej krwi. — Jeśli panu warto — odparł zgorszony — to pojechał z nimi w okolicę gdzieś między Beaver, Circleville i Richfield. Łatwo się tam pan o niego dopyta. — To dla mnie trochę zanadto na północ. A kiedy wraca? — Przeważnie po jakichś czterech, pięciu miesiącach. Do pół roku na pewno. — To mi odpowiada. Jadę na południe, a wracać będę mniej więcej w tym czasie. Przyjął to z ponurą miną. Zapłaciłem i wyszedłem na ulicę. Kiedy znowu zobaczyłem Eileen i te jej usiłowania, by powitać mnie jakoś radośnie (możliwe, że tylko mi się zdawało), pomyślałem sobie: dobrze jest, jak iest, nic się nie da zrobić. Widocznie sądzone mi włóczyć się z nią aż do śmierci. Albo przynajmniej przez następnych sześć miesięcy. Z Modeny nie jest do mnie zbyt daleko. Kiedy na horyzoncie ukazała się Wielka, byłem już prawie w domu. Chatę znalazłem w porządku, nikt widać nie potrzebował ani pomocy, ani noclegu, ani jedzenia. Nikt po prostu tu nie zabłądził. Tak więc nareszcie spaliśmy wygodnie w intensywnej woni lasu, która przenikała aż do wnętrza, w ciszy, zakłócanej jedynie szelestem gałęzi i od czasu do czasu pohukiwaniem sowy. Boże, jakie to było cudowne! Tak cudowne, że na drugi dzień miałem pokusę o-świadczyć Sidneyowi Haskettowi, że może się wypchać tym swoim drugim rejonem. Ale potem pomyślałem sobie: skoro już mu obiecałeś, to tym razem to weź, pieniądze odłóż i znowu będziesz trochę bliższy realizacji swojego marzenia, by osiąść tu na stałe. W południe wystartowałem i pojechałem do Cedar. 122 Sidney Haskett przywitał mnie w swoim biurze. Hałaśliwie, jak on to potrafi. Nie, żeby mi wymyślał, co to, to nie. Ale wykrzykiwał swoje „how are you" takim tonem, jakbyście niespodziewanie spotkali człowieka, któremu pożyczyliście kiedyś stówę, a on się ulotnił. Zanim zdążyłem odpowiedzieć swoim „pretty good", już pytał, jak to się stało, że zamówienia w tym roku były takie małe. —¦ Takie jak zawsze. — Owszem — zgodził się zjadliwie — ale powinny być większe. — Powinien pan kiedyś sam pojechać w teren. Sytuacja była o wiele gorsza, a mimo to udało mi się utrzymać poziom. — Jak to, gorsza? — podniósł głos jeszcze bardziej, aż szyby w oknach zadzwoniły. — Konkurencji żadnej pan tam nie ma, bo ten tandeciarz A. M. Ritt w ogóle nie może się ze mną mierzyć, a ludzie mają coraz więcej pieniędzy. Ale ponieważ A. M. Ritt ma zdolniejszych komiwojażerów, którzy albo są żonaci, albo mają zamiar się ożenić jak każdy przyzwoity mężczyzna, więc potrafią przekonać ludzi, żeby kupowali bieliznę na każdą okazję, a nie lodówki, radia czy telewizory. W tej sytuacji ich pan nie przelicytuje. Tego jestem pewny. — Możliwe, że A. M. Ritt to tandeciarz, ale oddaje swój towar taniej. To i tak cud, że u pana w ogóle udaje mi się zarobić na życie. W rzeczywistości A. M. Ritt w moim rejonie w ogóle nie sprzedawał i obydwaj doskonale o tym wiedzieliśmy. Bo to jest tak: gdyby ktoś usiłował wpakować się na mój teren, to ja z kolei wjechałbym na jego, i obie strony musiałyby obniżyć ceny. A to oczywiście nie opłacało się ani mnie, ani tamtemu. — Jak szły fartuchy? — Kiepsko. i 11 — Niech pan nie opowiada. Mam tu zamówienia! — Więc czego pan na mnie krzyczy? —• Kto na pana krzyczy? Zobaczymy, jak się pan spisze na południu. W ciągu tygodnia będzie pan miał przygotowane wzory i nowy towar. Coś wspaniałego! — W ciągu tygodnia? To po co ja tu właściwie przyjeżdżałem? — Żeby pójść z nami do kościoła i raz zjeść kolację w towarzystwie przyzwoitych ludzi, którzy dobrze panu życzą. A teraz niech pan idzie zameldować się na górę. Przy jego ryku każdy już dawno musiał wiedzieć o mOjfej obecności. Poza tym w owym czasie nawet kobiety nie mogły już pomylić mojego forda z żadnym innym, ponieważ nic podobnego w Cedar City ani w najdalszej okolicy nie jeździło. Mimo wszystko jednak lepiej było posłuchać ich, niż kłócić się z Sidne-yem. Jasna rzecz, że już o mnie wiedziały. W rodzinie Sidneya Hasketta regularnie dwa razy na tydzień uczęszczano do kościoła. Było to jedno z praw, których w każdych okolicznościach należało przestrzegać. Ilekroć zjechałem z gór w któryś z tych dwóch dni, szedłem z nimi. W końcu bytność w naszym kościółku jest przyjemna, a zważywszy, że pójdzie tam również Wirginia, będzie jeszcze przyjemniejsza. Otworzyła mi ona sama. Miała na sobie ciemnofioł-kową sukienkę, a jej uroku nie mógł umniejszyć nawet fakt, że zamiast powitania krzyknęła w stronę dużego pokoju: — O rany, mom, to naprawdę Nat Jessel! — Niech się pani spokojnie śmieje dalej — odparłem łagodnie. — Przyszedłem się tylko pożegnać. Ale już wciągnęła mnie do środka. 124 — Na chwilkę może pan usiąść, ale przed nabożeństwem nie dostanie pan nic do picia ani do jedzenia. — Potem pewno też nie — ostrzegła mnie pani Ewelina. — Dzisiaj odprawia nabożeństwo Arthur Sebree, a wtedy traci się ochotę na wszystkie możliwe grzechy. — Czy jedzenie i picie to grzech? — Tak jak pan to sobie wyobraża, jest to obżarstwo i niegodne hołdowanie diabłu. — W końcu jeden dzień o głodzie... Zresztą nie wiadomo, kto dzisiaj gotował... — Nie zauważyłam, żeby pan jakoś regularnie u nas te postne dni trenował — zauważyła sucho Wirginia. Na to żadna zręczna replika nie przyszła mi do głowy, ale na szczęście, zanim coś zdołałem wymyślić, odezwał się z dołu ryk Sidneya Hasketta. W swój subtelny sposób zwracał uwagę, że najwyższy czas już iść. Pomogłem pani Ewelinie i Wirginii włożyć płaszcze. Wirginia zapachniała mi pod nosem jakąś wodą kolońską czy perfumami. Bardzo przyjemnie się to wdychało. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego w tej chwili przypomniała mi się ta dziwka z Ely, która miała czelność nazywać się również Wirginia. Jednakże rozsądnie to przemilczałem. Szliśmy pieszo, ponieważ kościół znajdował się zaledwie o kilka bloków dalej na North Street. Może słyszeliście już kiedyś o kościele w Cedar? A więc to nie ten. Tamten to był z całą pewnością kościół LDS, z czerwonym dachem, z zegarem, cały obłożony kolorowymi kamykami. Ten z szerokimi schodami, czerwonymi drzwiami i zielonym trawnikiem. Nasz kościółek baptystów jest wprawdzie tej samej wielkości, ale o wiele skromniejszy. Za to w środku wysłany jest dywanami od ściany do ściany i posiada centralne o-grzewanie. Kiedy weszliśmy, nie był ani pełny, ani pusty. Z lazło się w nim miejsce dla nas i jeszcze dla kilku rodzin i pojedynczych osób, które przyszły później. Kazanie wygłaszał rzeczywiście Arthur Sebree, ale widocznie nie miał nic przeciwko jedzeniu i piciu, ponieważ nie wspomniał o tym ani słowem. Za to dość zdecydowanie ustosunkował się do życia pozagrobowego. — Uprzytomnijcie sobie — mówił — tak jak nasza Ziemia utrzymywana jest w równowadze względem całego wszechświata, to znaczy, w równowadze fizycznej, tak samo musi istnieć równowaga również i w życiu na tej ziemi. Ludzie rodzą się i umierają, tak samo jak zwierzęta i rośliny. Tego cyklu nie można niczym zakłócić, jest stały i niezmienny. Rośliny, zwierzęta i ludzie podlegają tym samym prawom fizycznym. A kto wierzy w Boga, ten nie może popełniać złych uczynków. Może grzeszyć, może dopuszczać się przewinień, ale nie może być zły... W kościele było cicho, z zewnątrz docierał przytłumiony hałas ulicy. Ludzie siedzieli na krzesełkach, cisi i nieruchomi, wpatrzeni w Arthura Sebree z nabożnym wyrazem twarzy. Ja nigdy nie potrafiłem w kościele należycie się skoncentrować. W każdym razie nigdy tak jak u siebie w górach. Tutaj moje myśli zastępował pastor swoimi słowami, a ja musiałem słuchać jego głosu. Albo też nie słuchałem go, ale i tak nie potrafiłem myśleć o czymś innym. Siedziałem obok Wirginii i oczywiście nie mogłem nawet na nią spojrzeć. Słuchała z całym skupieniem, z lekko pochyloną głową, bez ruchu. Od czasu do czasu przychodziło mi coś na myśl, ale nie mogłem nikomu tego powiedzieć, więc w potoku słów Arthura Sebree znowu o tym zapominałem. Moje religijne medytacje mąciła bliskość Wirginii. Z drugiej jednak strony nie chciałbym, abyście pomyśleli, że te wieczorne wyprawy do kościoła traktuję niepoważnie. W słowach pa- stora było chyba sporo logiki, a może nawet i prawdy. Dobrze go się słuchało. Jakikolwiek macie na to pogląd, od czasu do czasu należy chodzić do kościoła. Panuje tam przyjemna atmosfera, człowiek czuje, że jest między ludźmi, którzy całkiem wyjątkowo nie chcą obedrzeć go ze skóry i zachowują się cicho i przyjaźnie. A to jest z pewnością dobre uczucie. Nie widziałem Sidneya Hasketta, ale byłem przekonany, że i on w tej chwili jest człowiekiem miłującym pokój. Możliwe, że twarz jego ma nawet łagodny wyraz. W takim razie mój szacunek dla Arthura Sebree jeszcze by wzrósł, albowiem nie umiem sobie wyobrazić drugiego człowieka, któremu takie przeobrażenie starego Sidneya by się udało. Wirginia patrzyła'na pastora tak samo jak w Boże Narodzenie, na Mr Freeda Coote'a. Wreszcie skończył i przypomniał o pikniku, który miejscowa gmina baptystów urządza w niedzielę w Santa Clara „z dużą orkiestrą, wieloma możliwościami godziwej rozrywki, tańcami i strzelaniem o nagrody". Zaznaczył, że przybycie na piknik jest obowiązkiem wszystkich. Dochód przeznaczony będzie na remont kościółka, na jego dalsze wyposażenie i na biednych. Po czym pożegnał się ze wszystkimi wiernymi. W tłoku przy wyjściu Wirginia na chwilę złapała mnie za rękę, pewnie, żebym nie zgubił się w tym ścisku, ale. natychmiast puściła, ponieważ wkli-nował się między nas taki mydłkowaty, salonowy „drugstore cowboy" — chciałbym go zobaczyć na porządnym koniu. Uśmiechnął się do niej szeroko, ale Wirginia tym razem zupełnie zapomniała mi dopiec i nie zrewanżowała mu się uśmiechem. Wlało to balsam w moją duszę, ponieważ tego rodzaju bubków nie znoszę w żadnych relacjach. Na dworze znowu uformowaliśmy się w grupkę, roz.- 126 127 daliśmy wokół parę uśmiechów, pozdrowili sąsiadów, zapytali ich o zdrowie i zapewnili, że u nas także wszystko w porządku. Potem grupka się rozpadła i każdy poszedł w swoją stronę. — Ten Arthur zna swój fach, co? — promieniał Haskett, jak gdyby wyżej wspomniany wyprzedał jego magazyn na pół roku naprzód. — On umie przemówić człowiekowi do serca. A nie myślcie sobie, że to takie łatwe. Ile on się namęczy! Trochę mnie to wkurzyło, bo nie potrafiłem sobie wyobrazić, że to takie niełatwe, a przede wszystkim, co niby miało być takie niełatwe? Przyznaję wprawdzie bez bicia, że ja nie potrafiłbym robić tego co on, bo nie jestem na to wystarczająco mądry i wykształcony, ale z drugiej strony, kiedy tak pomyślę, ile to ja się natelepię po kraju. Bez względu na pogodę. W zimie i w lecie. I jak każdy usiłuje urwać mi chociaż centa. Nie rozumiem więc, dlaczego jemu ma być niełatwo, kiedy dwa razy na tydzień w ciepłym, suchym pomieszczeniu przemawia ludziom do serca. Toteż odpowiedziałem trochę sceptycznie, a trochę z urazą, chociaż, zrozumcie mnie dobrze, nie miałem nić przeciwko Arthurowi Sebree. Zaznaczyłem, że istotnie zna się na swoim fachu co najmniej tak jak sprzedawcy A. M. Ritta (tego tandeciarza), co w oczach Sidneya Hasketta musiało być wyrazem dużego uznania. Ale nie wydaje się, żeby go to specjalnie wzru szyło. Wprost przeciwnie. Spochmurniał i wyraził pogląd, że jest to porównanie niestosowne. To niby prawda, że komiwojażerowie A. M. Ritta (tego tandencia-rza) są bardzo zdolni, ale nie można tego porównywać, jako że w ich wypadku jest to tylko sposób zarabiania na życie, podczas gdy w wypadku Arthur a Sebree chodzi o powołanie. Na końcu języka miałem już pytanie, z czego wobec tego ów pan żyje, ale wolałem je przełknąć. Tym bar- 128 dziej że również pani Ewelina spojrzała na mnie karcąco i oświadczyła dość chłodno, że właśnie takie gadanie jest jednym z grzechów, przed którymi w zeszły czwartek ostrzegał Gene Clark. Good Heaven! Że też nie zostałem w górach! Właściwie to ja się nie nadaję do towarzystwa Sidneya Hasketta i jego rodziny. Tę kolację niech sobie zjedzą sami, a ja zadzwonię do Eileen. Jaka jest, taka jest, ale z całą pewnością nie zawraca sobie głowy tym, jak ciężki zawód ma pan Arthur Sebree, ani tym, co Gene Clark uważa za stosowne czy niestosowne. Robiła tylko to, co ją bawiło i co jej sprawiało przyjemność. W czasie świąt co prawda było jej przyjemnie przyjąć zaproszenie Ja-mesa Hoowera, czy jak tam się ten facet nazywa, ale od tego czasu wiele mogło się zmienić. Ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu ujęła się za mną Wirginia. Zauważyła, że to porównanie wcale nie było takie niestosowne, ponieważ każdy robi to, co umie, i ważne jest tylko, żeby robił to dobrze. Niedawno to samo właśnie mówił Arthur Sebree i sam z pewnością nie miałby nic przeciwko mojemu porównaniu. Haskett zaśmiał się z wściekłością, pani Ewelina u-znała, że powinniśmy się pospieszyć, tak więc w pełnym napięcia milczeniu doszliśmy szybko pod ich dom. Ciekawe, co się dzieje, kiedy człowiek dotknie czegoś, co inny uważa za idol. Albo za niepodważalną prawdę. Haskettowie w gruncie rzeczy byli miłą i całkiem tolerancyjną rodziną. Byli tolerancyjni w polityce, w swoich poglądach na stopień moralności, który należy zachować, dopuszczali nawet strip-tease, krokiet, baseball, a również i przynależność do rozmaitych wyznań. Wszystko to oczywiście pozostawało w związku z kupiecką uprzejmością. Nikomu jednakże nie wolno było kwestionować prawd głoszonych przez Arthura Sebree. Przyznacie chyba, że ja specjalnie ich nie kwestionowałem. Mimochodem tylko napo- Czyste radości I -i mknąłem, że również innym niełatwo jest zarobić na przyzwoite życie. Ba, częstokroć w ogóle na jakiekolwiek. I że mają z tym więcej zachodu niż Arthur Se-bree. To znaczy tego już nie powiedziałem, ale chciałem powiedzieć. Nie rozumiem, co w tym złego. Przypomniało mi się moje jeziorko. Tym razem chciałem je mieć tutaj nie po to, żeby się w nim wykąpać, ale żeby wrzucić do niego Arthura Sebree razem ze wszystkimi członkami rodziny Sidneya Has-ketta. W danej chwili nie mógł on trafić kluczem do zamka, pani Ewelina spoglądała na ulicę, jakby przeciągał tam kondukt pogrzebowy z wystawionym na widok nieboszczykiem, a Wirginia zawzięcie milczała. Oświadczyłem — bardzo się przy tym starając o „ton lekkiej konwersacji" — że to był piękny wieczór i że cieszę się na następny, który z pewnością będzie jeszcze piękniejszy. — Zdaje się, że uzgodniliśmy, iż zje pan z nami kolację, nie? — zapytała lodowato pani Ewelina. Muszę stwierdzić, że po tym odezwaniu nie nabrałem apetytu. — Wszyscy wywołujecie we mnie uczucie, że grzeszyłem dzisiaj aż zanadto. Nie chciałbym mnożyć moich grzechów. — Nie wygłupiaj się pan ->- warknął Sidney Has-kett i otworzył drzwi. W tej chwili o wiele bardziej przypominał właściciela sklepu tekstylnego niż małżonka i ojca. — Z tym grzeszeniem rzeczywiście ma pan rację, przyznaję — zgodziła się ochoczo pani Ewelina. — Ale ja z kolei nie chcę zgrzeszyć odpędzając głodnego od swoich drzwi. — Nie jestem pewny, czy w ogóle jestem głodny — odparłem z rozdrażnieniem. — Całe szczęście, że ja tu jestem, żeby przekonać 130 pana, że tak właśnie jest — ujęła mnie pod ramię Wirginia. — Poza tym i tak nigdzie nic dobrego by pan nie zdziałał, więc obojętne, jak i gdzie będzie pan grzeszyć. — I wepchnęła mnie do środka. Haskett chrobotał już kluczem przy następnych drzwiach, a pani Ewelina nie miała widać najmniejszych wątpliwości, jak skończy się mój bunt, ponieważ nawet się nie obejrzała. Odejść teraz wydało mi się trochę niewłaściwe, tak więc, już po raz drugi tego dnia, znalazłem się przyjemnie uwięziony w jadalni Haskettów. — I niech się pan nie dąsa, bo zacznę grać na pianinie — zagroziła mi Wirginia, kiedy pomagałem jej zdjąć płaszcz. Oczywiście nie wymyśliłem w odpowiedzi nic lepszego, jak to, że na tak piękną dziewczynę można patrzeć z rozkoszą, nawet jeśli brzdąka na pianinie. Good Heaven! Jak ja w tej chwili marzyłem, żeby przeżyć choćby najzwyczajniejszy wieczór z Eileen, z tymi jej naiwniutkimi pytaniami, na które potrafiłbym odpowiedzieć, nie robiąc z siebie idioty. Nawet gdybym na zakończenie miał z nią iść na potańcówkę do tego jej Jamesa! Może zresztą żaden James jui nie istnieje i poszlibyśmy we dwoje do kina. Może uda mi się stąd wydostać jeszcze na tyle wcześnie, żeby... — Pianina nie będzie. Ma pan szczęście, że muszę pomóc mamie, to po pierwsze — odcięła mi się. — A po drugie, będę miała do pana prośbę. A więc to dlatego wciągnęły mnie na górę. Nie, żeby mnie zaprosić na kolację, nie, żeby nie odpędzać głodnego od drzwi, ale po prostu dlatego, że czegoś potrzebowały. Sidney na pewno w tym palców nie maczał, on ma inne metody. On zamknąłby mnie w swoim biurze i tam by mi groził, że dołoży mi następne pół rejonu... Nagle opadło ze mnie całe poczucie winy, a kied; niewiasty podały do stołu zimną, cienko pokrojoną pieczeń wołową z sałatą, mnóstwem jarzyn i serem, o-choczo zabrałem się do jedzenia. Przy kolacji atmosfera odtajała. Sidney nabrał swego rodzinnego wyglądu, pani Ewelina przeobraziła się w panią domu, a Wirginia była Wirginią. Jeszcze raz przekonałem się, jak ważną rzeczą jest smacznie i do syta się najeść, z pełnym żołądkiem łatwiej się wszystko wybacza i łatwiej zapomina. Na zakończenie pani Ewelina wyczarowała skądś szarlotkę. Strasznie to lubię, ale — uwaga! — ona o tym wie! Oby to nie była pułapka! Sidney nalał wszystkim po kieliszku burbońskiego (Medley, Owensboro, Kentucky) i życie znowu nabrało uroku. Teraz tylko — czego ode mnie będą chcieli? Oczywiście milczałem i wystrzegałem się, żeby nie poruszyć tego tematu. Niech sami powiedzą. Ale jakoś się nie kwapili. No — ja mam mocne nerwy. Uwielbiam taką taktykę, jestem przeciwko niej opancerzony, inaczej nigdzie nic bym nie zwojował. Swobodnie zacząłem rozmowę o rodeo w Ely. Sidney zastrzygł uszami, co też ja robiłem w Ely, przecież to nie jest moje pole działania. A ja, że wpadłem tam na rodeo. Pani Ewelina chciała wiedzieć, jakie ono było, więc zaznaczyłem, że widziałem tylko początek i zbiegiem interesujących okoliczności zawarłem znajomość z szeryfem Harveyem Reeyesem. Potem opowiedziałem, jak wyżej wymieniony od pierwszego wejrzenia upodobał sobie Eileen, na co Haskett zaczął wyrzekać; oczywiście, jak mogłem przywieźć zamówienia, skoro daję pierwszeństwo zabawie przed obowiązkiem, on nigdy tak nie postępował i dlatego dzisiaj ma dom i może utrzymać rodzinę. I że właściwie sam nie wie, dlaczego daje mi drugi rejon, jeśli z Jednym nie umiem sobie poradzić, że każdy na moim miejscu wyciągnąłby z niego dwa, trzy razy większy 132 zysk. I że ma córkę na wydaniu i musi uszczuplać jej wiano, za co przyszły zięć z pewnością będzie mu robił wyrzuty. I słusznie. Mówił już dość długo, toteż wtrąciłem, że na ten południowy rejon powinien mi dać lepsze ceny, przynajmniej takie, jakie ma konkurencja, żebym w ogóle coś utargował i żeby Wirginia nie musiała marynować się w panieństwie. — Albo w końcu będzie pan musiał sam się ze mną ożenić — wtrąciła się do rozmowy wspomniana dama. — Nikt inny mnie nie zechce, bo będę miała mały posag, pana zaś żadna nie weźmie, bo awanturuje się pan w kościele. — Bzdura. W kościele siedziałem cicho jak trusia. — Na wszelki wypadek musi mnie pan trochę lepiej poznać i w tym celu będzie mi pan towarzyszył na ten niedzielny piknik do Santa Clara. — A kawalerska połowa waszej gminy stłucze mnie na kwaśne jabłko. — Były czasy, kiedy mężczyźni z radością pozwalali się zbić, a nawet zabić dla swej wybranej. — Możliwe. Tylko że ja w tych czasach nie żyłem. — Piknik zaczyna się o dziesiątej. A jeśli chce pan wiedzieć, dlaczego wybrałam pana, to dlatego, że rodzice nie.chcą jechać, Fred Coote, który przede wszystkim wchodził w rachubę, jest w Escalanten, William George Hurt ma gorączkę, a Bernard Moloney nie może się zwolnić z dyżuru. A gdybym zjawiła się tam z jakimś innym, porządnym, przystojnym, sympatycznym mężczyzną, wywołałoby to pełno plotek. Pana nikt za adoratora nie weźmie. — To jest argument, przed którym muszę pochylić czoło — przyznałem. — O której mam po panią przyjechać? — Tak, żebyśmy tam byli na dziesiątą. — Wobec tego powinien pan wyjechać już teraz — rzekł drwiąco Sidney. — Niech pan przyjedzie o ósmej i weźmie mój wóz. * — Gdybyśmy pojechali moim, Wirginia mogłaby dłużej sobie pospać. Haskett parsknął pogardliwie i nalał nam jeszcze po kieliszku. Ciekawe, czy tak chętnie pożyczyłby mi swój wóz, gdybym na ten piknik jechał z Eileen? Ale chyba tak. Przez chwilę jeszcze gawędziliśmy, po czym pożegnałem się i odjechałem. Koło College Avenue miałem pokusę wstąpić jeszcze do Eileen — mieszka na Sunset Drive, to kawałeczek stąd — ale może byłoby jej to nie na rękę albo chciałaby też pojechać na ten piknik? Chociaż należała do metodystów. Widzicie, jaki się robię zarozumiały. Wolałem jechać dalej, było już zresztą dosyć późno. Dopiero teraz przypomniało mi się, jak zręcznie zagadałem całe towarzystwo, tak że w końcu nie powiedzieli, czego ode mnie chcieli. Całe szczęście, że sam o to nie zapytałem. Do niedzieli pozostało pięć dni i przeżyliśmy je z Eileen w słodkiej bezczynności. Chata była z grubsza naprawiona, a te drobiazgi, które jeszcze pozostały, rozsądnie odłożyłem sobie na później. Kąpałem się więc, piłowałem i rąbałem drzewo, i cieszyłem się tym małym światkiem wokół mnie. Drzewami, mchem, ska^ łami, a nade wszystko wieczorami spędzanymi przed chatą. Widokiem doliny, którą słońce o zachodzie barwiło purpurą. Wierzchołkiem przeciwległej skały i o-statnim szkarłatniejącym pozdrowieniem, przesyłanym temu szaremu, samotnemu kamiennemu grotowi, sterczącemu na tle granatowego nieba. Wieczorem do snu kołysały nas sosny, a noce były spokojne, ciche, łagodne, głębokie i otulały chatę niczym pachnące okrycie. 134 Wiecie przecież, że zawsze chętnie widzę Wirginię, ale na myśl, że będę musiał spędzić cały dzień między ludźmi, to znaczy między tłumem ludzi, zaczynałem niemal żałować, że muszę stąd odjechać. Z drugiej jednak strony oczywiście się cieszyłem, bo spędzić z nią cały dzień — to już na pewno drugi raz mi się nie uda. W niedzielę rano, kilka minut przed ósmą, zaparkowałem przed garażem Hasketta. Z okna pomachał do mnie Sidney i oświadczył, że zbiornik jest pełen. Wyjechałem jego dużym chevroletem, a biedną Eileen ulokowałem na dzisiaj w garażu, o jakim nigdy się jej nie śniło. Prawdę mówiąc, nie śniło jej się nigdy o żadnym. Ale już oto wybiegła z domu Wirginia, tym razem bez koszyka z prowiantem, ale jeszcze bardziej czarująca niż wtedy nad Małym Jeziorem. Czułem się szalenie ważny i byłem też odpowiednio dumny. Widać podobała się też i Sidneyowi, bo sprowokowała go do głośnej uwagi, że nie rozumie, dlaczego na tak wspaniałą imprezę jedzie akurat z takim niedołęgą jak niejaki Nat Jessel. Pod tym względem przyznawałem mu rację, sam tego zresztą nie mogłem zrozumieć, mimo że miałem na sobie czystą białą koszulę, popielate, nie wygniecione flanelowe spodnie i nowe półbuciki, a rano w chacie pomyślałem sobie, że właściwie nie wyglądam chyba tak najgorzej. Ale przy Wirginii to u-czucie szybko się ulotniło. W czerwonej sukience w różnokolorowe kwiaty wyglądała tak świeżo i czysto, jakby to były kwiaty prawdziwe. Jeśli mam być szczery, muszę przyznać, że chev-rolet Hasketta jest rzeczywiście szybszy niż moja Ei- 136 leen. Nie byłem jednak pewny, czy mogę na nim polegać. Nie jechaliśmy ze zbyt dużą prędkością, żaden ze mnie rajdowiec; toteż wymijało nas, z głośnym pokrzykiwaniem i machaniem, mnóstwo facetów. Wirginię trochę to złościło. Potem zobaczyliśmy jeden z tych samochodów w rowie, zgnieciony w harmonijkę. Zatrzymałem się, ale nikogo w nim nie było. Widocznie nikomu nic się nie stało i pasażerów zabrał już ktoś przede mną. Prawe przednie koło było wykrzywione i tworzyło z osią wehikułu dosyć niezwykły kąt. Przesadny zapał Wirginii do szybkiej jazdy nieco potem ostygł. I tak przyjechaliśmy na czas. Nad Santa Clara świeciło słońce, a lasek pełen był samochodów i ludzi. Zaparkowaliśmy w lesie, trochę na uboczu, zapłaciliśmy za wstęp, bo dzisiaj to było z muzyką, i rozglądaliśmy się, od czego by tu zacząć. Na trawie wokół nas rozsiadły się albo rozłożyły całe rodziny, pary i grupki młodzieży, rozmawiającej z ożywieniem i śmiejącej się wesoło. Koło rozmaitych atrakcji tłoczyli się dorośli, koło innych znowu przeważały dzieci, przy kioskach z napojami zaś tłoczyli się wszyscy. Mężczyźni byli przeważnie w białych koszulach, tylko kobiety miały na sobie kolorowe suknie i bluzki (poznałem kilka ze składu Hasketta). Przeszliśmy niemal cały teren. Na strzelnicy spróbowałem zdobyć jakieś trofeum dla Wirginii, ale oczywiście bez skutku. Chyba raczej ona dla mnie by coś wystrzelała. Nie psuło to jednak humoru ani mnie, ani jej. Rozdzielała uśmiechy na prawo i lewo, u-śmiechała się chyba nawet ot tak, do siebie. Było tam kilku moich znajomych z branży, ona również skinęła głową kilku młodym ludziom. Na szczęście nikt do nas nie podszedł. Obeszliśmy jeszcze parę atrakcji, a potem usiedliśmy przy stołach nakrytych białymi obrusami, trocin; w cieniu, ponieważ chcieliśmy coś zjeść. Jedzenie spi dawano przy kontuarze, udałem się tarą i przyniosłem furę rzeczy na drewnianej tacy. Potem poszedłem po piwo i lemoniadę, które sprzedawano gdzie indziej. — Pan pije lemoniadę? — spytała Wirginia, kiedy wróciłem. — Ja? Nie! — zapewniłem ją naiwnie. — A więc będzie ją pan pił. Chyba że pójdzie pan po jeszcze jedno piwo. — Czy mam przez to rozumieć, że pani pije piwo? Popatrzyła na mnie tym swoim spojrzeniem, z którym nigdy nie umiem sobie poradzić. — Pan zna dziewczyny wyłącznie z powieści, co? Nie wiedziałem, czy to ma być komplement, jako że niewiele powieści w swoim życiu przeczytałem. Wolałem już iść po to drugie piwo. Podjedliśmy sobie z a-petytem, barbecue była znakomita, a sałatkę też dało się zjeść. Potem podnieśliśmy się i ruszyli do panopti- ~ cum, gdzie Wirginia przestraszyła się jakiegoś woskowego cowboya z czarną szmatą na twarzy i złapała mnie za rękę. Oby jak najwięcej takich przerażających rzeczy — pomyślałem sobie, i rzeczywiście, pod tym względem panopticum robiło, co mogło. Puściła moją rękę dopiero na dworze. Spróbowałem znowu szczęścia na strzelnicy, ale wyszło jeszcze gorzej niż za pierwszym razem. Potem wybraliśmy się na przejażdżkę przez „miasto dziwów". Siedzieliśmy na wózku obok siebie i nagle, kiedy ostro wziął zakręt, upadła mi na kolana. Jej oczy, ponieważ przytomnie ją przytrzymałem, znajdowały się pięć palców od moich. Nie poruszyła się nawet i patrzyła na mnie. Tak samo mniej więcej patrzyliśmy na siebie z Eileen wtedy, za pierwszym razem, kiedy rzuciłem się na trawę i czekałem, aż wbije we mnie kły. O ile wtedy nie Wiedziałem, co oznacza spojrzenie lwa, to teraz jeszcze mniej wiedziałem, co oznacza spojrzenie Wirginii. Rzecz jasna, wszystkie dziwy owego miastecz- 138 ka przesuwały się obok mnie zupełnie zbytecznie. Wiecie, ja nie lubię rzeczy, których nie rozumiem. Good Heaven! Czyż nie mogła czegoś powiedzieć? Albo roześmiać się? Albo co? Tylko patrzyła tak bez uśmiechu, ale wcale nie ponuro, ba, nawet nie ironicznie, chociaż, o ile ją znałem, gdzieś na dnie tego spojrzenia jakiś uśmieszek być musiał. Gwałtownym ruchem posadziłem ją na jej miejscu. Koło nas wyrastali Indianie z uniesionymi w górę tomahawkami, a krokodyle rozwierały paszcze, jakby naprawdę chciały nas połknąć. Ciekawe, jak by na to zareagowała Eileen? To znaczy ta, którą zostawiłem dzisiaj w chacie. Od czasu do czasu strzelał do nas jakiś bandyta, a w pewnym miejscu dosięgną! nas prysznic ze sztucznego wodospadu. Po południu byliśmy już tak zmordowani chodzeniem, w każdym razie ja, że również usiedliśmy na trawie. Wybraliśmy sobie miejsce widoczne ze wszystkich stron i dlatego przez nikogo nie zajęte. Rósł tutaj wysoki świerk. Potok, biorący początek gdzieś w Pinio we j Dolinie, przyjemnie chłodził powietrze. Siedziała naprzeciw mnie. Opierała się o drzewo i mówi-ł« o uniwersytecie, o zeszłorocznych feriach, które spędziła na północy u rodziców jednej ze studentek. — W tym roku ona z kolei będzie u nas — dodała, po czym zaczęła opisywać „pomocną krainę, kryształowo przejrzystą, gdzie odległości wydają się pomniejszone, a zarazem stale się wydłużają, gdzie cały widnokrąg jest błękitny, taki jak wtedy nad Małym Słonym Jeziorem, pamięta pan, Nat?, a lasy są chłodne i puste". Opisywała to niczym jakiś bajkowy zwid, chwilami spoglądała na mnie, a chwilami gdzieś na horyzont, jakby szukała tam tego błękitu i nie znajdowała go. Ja z kolei opowiadałem jej o swojej chacie wysoko w górach i miałem wrażenie, że po raz pierwszy słucha mnie z zainteresowaniem, że trocin; mnie nawet rozumie i pojmuje też, iż jest mi tam dobrze i że za każdym razem cieszę się, kiedy tam jadę. Naturalnie opowiadałem o tym już dawniej, ale zawsze było przy tym któreś z jej rodziców. A ona ukrywała się za różnymi docinkami i ironicznymi uwagami albo po prostu nie rozumiała. Bo to jest tak: mieszkają w moim mniemaniu komfortowo, ona ma rodziców, którzy się o nią troszczą, i wszystko to, co nazywamy domem. Stół, na którym leży jej książka, w szufladach swoje rzeczy, w rogu szafę, przeznaczoną też wyłącznie dla niej. Kiedy wraca do domu, jest już napalone, wywietrzone, a może i posprzątane. Ja obijałem się po pensjonatach i wynajętych pokojach albo sypiałem w drodze pod namiotem lub w różnego rodzaju hotelikach, co noc gdzie indziej, a kiedy wracałem, czekał na mnie tylko ten pokój w pensjonacie. Ona zawsze miała swój dom — jestem niemal pewny, że nawet nie wie, jakie to- potrzebne do życia. Nie mogła więc zrozumieć, dlaczego tak mi jest dobrze w mojej chacie, dlaczego zawsze tak do niej tęsknię. I że to jest jedyne miejsce, które należy do mnie, które jest moim domem. Mogę tam zostawić cokolwiek i zawsze to znajdę, choćbym wrócił Bóg wie kiedy. Teraz nagle wszystko się odmieniło. Może dzięki temu, że byliśmy sami, a może dzięki tej całej scenerii — strzelnicy, muzyki i rozbawienia wokół nas — potrafiłem jakoś lepiej wyrazić swoje myśli. A może wyczuła, co znaczy dla mnie moja chata, raczej patrząc na mnie niż słuchając moich słów. — Doprawdy chciałabym tam kiedyś przyjechać — rzekła w zamyśleniu. — Rozczarowałaby się pani. Straszny tam prymityw, w sam raz dla mnie. Rano trzeba się kąpać w jeziorze. Nie ma lodówki ani kuchenki gazowej, tylko kąt z piecykiem, a nad nim trochę mąki, cukru i korzeni, z tyłu komórka, gdzie trzymam kartofle, słoni- 140 I nę, trochę wędzonego mięsa i stos konserw. Mleka nikt mi rano nie przynosi, warzywa przywożę z miasta, często, kiedy wstaję, jest zimno, na ścianach nie ma obrazów, właściwie jeden jest — znów przypomniała mi się Eileen i ta przykra chwila u Rosse Jun-nera, i ta sprzedawczyni z paznokciami długimi niczym upiór z filmu Alfreda Hitchcocka, która lodowatym tonem, nie kryjąc pogardy zapytała, czego sobie życzę. Kiedy jej powiedziałem, wymieniła parę nazwisk, których nigdy w życiu nie słyszałem. Potem podała mi ceny, ale nie musiałem już nawet oglądać o-wych obrazów, żeby zrozumieć, że w tym sklepie nic odpowiedniego do mojej chaty nie znajdę. Kupiłem później jakąś reprodukcję na Robbers Roost Lane. — No — ciągnąłem — a na półeczce leży jakaś książka, i to już wszystko. Patrzyła na mnie w zadumie, nieobecnym wzrokiem, jakby myślała o czymś całkiem innym. — Pan rzeczywiście nie bardzo zna się na kobietach, prawda? — powiedziała po chwili wolno i bez uśmiechu. — Na takich jak pani, nie. — A jaka ja jestem? — Jak dla mnie zanadto skomplikowana. Zanadto wykształcona. Ze mnie w końcu zwykły prostaczek boży, ale na szczęście zdaję sobie z tego sprawę. Po prostu nie dorównuję pani. — Zawsze był pan zdany na łaskę i niełaskę kobiety, no nie? Ale Bóg świadkiem, że nie chciałabym przypominać panu Eileen i tych, co były przed nią. — Możliwe. Ale wobec nich przynajmniej mogłem się bronić. Przy pani czuję się jak... — Niech pan zostawi te swoje porównania — przerwała mi znów bez uśmiechu, ale i bez gniewu. -Pan się po prostu nie stara. — Równie dobrze mógłbym się starać o zaproji towanie elektrowni atomowej. Gdyby pani była normalną kobietą, tobym panią teraz objął i pocałował — rzekłem już z lekką wściekłością. Jeszcze przed chwilą tak miło się nam rozmawiało. Nie poruszyła się nawet, nie odpowiedziała, czułem tylko, że mi sit; przygląda. Ja uparcie patrzyłem przed siebie, Ina dłużej to trwało, tym bardziej czułem się jak idiota. Hmm, a wi^c lak by pan postąpił z normalną kobiet;.!" Odwróciłem się do niej. Good Heaven! Była taka .śliczna, te najchętniej wrzuciłbym ją do tego potoku. Z pana zmysłem spostrzegawczym jest naprawdę kiepsko. — Więc następnym razem niech pani jedzie z kim innym. — Po pierwsze, wczoraj wieczorem wyjaśniłam już, dlaczego jadę tu z panem, a po drugie... ja się nie u-skarżam, Nat. — Przepraszam, Wirginio — odparłem rozbrojony. Oparła się o mnie i jedną ręką objęła mnie za szyję. Zaczynała mi cierpnąć noga, ale nawet nie drgnąłem. Oboje patrzyliśmy gdzieś na widnokrąg, który z tego miejsca wydawał się bardzo odległy. Białe chmurki przelewały się na nim rzucając cień, wiatr przenosił je z miejsca na miejsce. Warnerskie Wzgórza migotały za rozżarzonym powietrzem i nasiąkały błękitem nieba. Po południu w programie był konkurs tańca. Zapytała naiwnie, czy chciałbym z nią do niego stanąć. — Akurat by pani wygrała! — Znowu odzyskałem dobry humor. — Może zadowoliłabym się nawet drugim miejscem. Jak pan widzi, staram się być normalną kobietą. — Ma pani o mnie bardzo mylne pojęcie. Dopieroż 142 byłby wstyd, odpadlibyśmy od razu w pierwszej rundzie. — Na pana miejscu nie byłabym taka zadowolona z tego rodzaju perspektywy. •— Nie mówię, że jestem z tego zadowolony, ale to fakt. — Pan nawet najnormalniejszą kobietę doprowadziłby do obłędu, Nat. — Toteż żadna ze mną nie została — roześmiałem się. — Widocznie czeka na pana któraś z tych nienormalnych. Potem orkiestra zaczęła grać, a my przyglądaliśmy się pierwszym „zawodnikom". Nie było wątpliwości, że odgrywałbym wśród nich żałosną rolę. Taką samą jak trzej tancerze, którzy reprezentowali na parkiecie ten sam poziom co ja. Tylko że nie mieli tyle zdrowego rozsądku. Pokazałem ich Wirginii, ale stwierdziła, że wcale nie są śmieszni, że przynajmniej się starają- — Ale to jest konkurs z nagrodami. — A pan woli przegrać z góry, niż spróbować walki. — Skoro nie ma najmniejszych szans. A poza tym wstydu najadłaby się przede wszystkim pani. — Zawsze jest pan taki uważający? — zapytała. Zaraz potem skończyła się pierwsza runda. Przed następną przytelepał się do nas jeden z tych facetów, którzy przed południem kłaniali się Wirginii. Żeby wzięła udział w konkursie. Odpowiedziała, że bardzo chętnie, że miło jej, iż sobie o niej przypomniał. Ja dodałem, że to świetny pomysł, przynajmniej sobie potańczy. Spochmurniała, chociaż powiedziałem to całkiem szczerze. Poszli więc tańczyć i bardzo ładnie razem wyg] | dali. Ten facet musiał być co najmniej nauczycielem tańca towarzyskiego. Wirginia unosiła się w jego ramionach jak obłoczek. Entuzjastycznie biłem brawo, kiedy ogłoszono ich zwycięzcami rundy. Wrócili do mnie zadyszani i rozpromienieni. — Byliście znakomici! — zapewniłem ich. — Dużo lepsi od wszystkich pozostałych. W finale na pewno wygracie. Finał miał się odbyć późnym popołudniem. Tancerz więc przeprosił, ponieważ miał tam jakieś towarzystwo, a my znowu sobie pojedliśmy. Przyniosłem Wirginii tylko jarzyny i stek cielęcy i uparłem się przy coke, ponieważ po piwie nogi stają się ciężkie. Nie protestowała, wypiła ją, ale jej poprzednia radość ze zwycięstwa jakoś przybladła. Cieszyłem się na finał i powiedziałem jej o tym. —¦ Nie wiem, czy pan jest taki mądry, czy co — odparła chłodno. — Na pewno „czy co". Chociaż nie rozumiem, o co pani chodzi, jest pani fantastyczną dziewczyną. Znienacka znowu spojrzała na mnie tak uroczo i uśmiechnęła się. Oczywiście wygrali i dostali ogromny tort, który własnoręcznie wręczył im sam Arthur Sebree. Cieszyłem się z tego jeszcze bardziej niż ona. Tort podzieliliśmy na pół, ponieważ jej partner jechał zaraz do domu. Wirginia dała dużą porcję jakiemuś dziecku, które ciekawie się nam przyglądało, a resztę zlikwidowaliśmy sami. Powoli zbliżał się wieczór. Chociaż, nie chciało mi się stąd ruszać, napomknąłem jednak, że trzeba będzie pomyśleć o powrocie. ¦— A jeśli będę chciała zostać tu aż do końca? — Wtedy wrócilibyśmy do domu gdzieś nad ranem. — A jeśli zechcę tu przenocować? — Nie mówi pani chyba poważnie — przeraziłem Się. — Co by na to powiedzieli w domu? 144 — Pewnie musiałby się pan ze mną ożenić — odparła z całkowitym spokojem. — Raczej pan Sidney Haskett by mnie zastrzelił. — Były czasy... — Nic nie jestem wart żywy, a co dopiero martwy. — Coś w tym jest — przyznała i połknęła ostatni kęs tortu. Potem znowu zaczęto grać do tańca, tym razem dla wszystkich, a do Wirginii rzucało się ciągle po kilku'tancerzy naraz. Przechodziła z rąk do rąk, odbijali ją sobie w tańcu i widać było, że żaden nie zdążył powiedzieć jej wszystkiego, co chciał. A co jej chcieli powiedzieć, można im było wyczytać z oczu nawet stąd. Podczas przerwy wróciła. Kiedy muzyka znowu zaczęła grać, oświadczyła adoratorom, że jest już zajęta, wzięła mnie za rękę i pociągnęła na parkiet. — Czy pani ma dobrze w głowie? Tylu świetnych tancerzy dookoła... — Nie mani — odparła niewinnie. — Czegóż pan chce od kobiety, która nie jest normalna? Nie pisnąłem już ani słowa i objąłem ją. Potrafiłaby chyba tańczyć nawet z niedźwiedziem, bo nie udało mi się ani razu nadepnąć jej na nogę. Chwilami miałem nawet wrażenie, że jakoś nam to idzie. Kilku chłopców znowu przyszło mi ją odbić, ale powiedziałem im: innym razem, koledzy; nie będę sobie przecież psuł przyjemności przesadną uprzejmością. Ściemniło się już i wokół parkietu zabłysły lampiony. Przy którymś powolniejszym tańcu oparła się o mnie policzkiem. Nic nie mówiliśmy. Potem zaproponowała, żeby jechać do domu. Dałem jej klucze od wozu i poszedłem przywitar się z Robinem Fieldsem, którego przed południem widziałem przy strzelnicy. Z Robinem pracowałem w kopalni, był to fajny chłopak. Nie zabawiłem długo 1 10 — Czyste radości 143 Kiedy wróciłem, parking był już w połowie pusty. U-słyszałem, że Wirginia z kimś rozmawia. Od razu też uprzytomniłem sobie, z kim, i ostatnich parę kroków przeszedłem dosyć szybko. Stała oparta o wóz. Tuż przed nią stał jeden z tych, których spławiłem na parkiecie. Jakieś trzy kroki za nim sterczało jeszcze dwóch, prawdopodobnie jego kumpli. Jeden trzymał w ręku fuzję, a drugi też wyglądał na rzezimieszka. Ten pierwszy z całkowitą swobodą położył jej ręce na biodrach. Widać położył je dopiero co, ponieważ się nie broniła, zaproponowała mu tylko, żeby spoj-r/.ał trochę w lewo. Odwrócił się więc zgrabnie w lewo i jednocześnie odwrócił się ten z fuzją. Tak zręcznie, że jak gdyby od niechcenia wycelował mi w brzuch. Na szczęście do niego właśnie miałem najbliżej. Była to sytuacja o wiele prostsza niż taniec z Wirginią, teraz bowiem wszystko było jasne. Do fuzji dosięgłem bez trudu, więc chwyciłem ją tylko i trochę wykręciłem w bok. Ten facet to był taki mikrus, że bez broni nie przedstawiał żadnego niebezpieczeństwa. A więc fuzję miałem teraz ja i również tak sobie, od niechcenia, wycelowałem w tego drugiego Jednocześnie szybko przesunąłem się do przodu, tam skąd mogłem dosięgnąć głównego aktora stojącego przed Wirginią. Popełniłem jednak błąd. Stwierdziłem to natychmiast, ponieważ teraz miałem ich obydwu po bokach, ale widok tego, który opierał się o nią swoimi brudnymi łapami, całkowicie pozbawił mnie rozwagi. — Poczekaj! — rzekł chłodno samozwańczy adorator do tego drugiego opryszka, który jakoś niespokojnie się poruszył. — Celuje w ciebie. Nie wydawało się, żeby się bał. Oceniał tylko sytuację. Nie muszę podkreślać, że z tym celowaniem to mnie przecenił. — Wszystko w porządku — powiedział i powoli o-derwał ręce od jej bioder. — Wszystko w porządku, właśnie mieliśmy odejść. Co prawda, najchętniej rąbnąłbym go kolbą w łeb, ale teraz już jakoś nie wypadało. Szkoda. Jeszcze się odwrócił: — Pewnie lepiej pan umie strzelać, niż tańczyć. Czasami można się co do kogoś pomylić. Fuzję — była to myśliwska Savage 199 — rzuciłem w głąb wozu i wsiedliśmy. Po drodze miałem wrażenie, że pewność siebie Wirginii została jednak trochę zachwiana. Nie chciałem jej ani sobie psuć całego tego pięknego dnia, więc zacząłem mówić. Opowiadałem najrozmaitsze historyjki z mego życia albo jakieś zasłyszane, które wydawały mi się zabawne i wesołe, ale ani trochę jej nie rozśmieszyłem. Siedziała cicho w kąciku koło drzwi i nie odezwała się ani razu. Niezbyt wyraźnie ją widziałem, bo ściemniło się już zupełnie. Potem pomyślałem, że chyba zasnęła, i przez resztę drogi również milczałem. I 146 znów niezadługo wpadnie na szarlotkę i nie będzie ciągle takim głuptasem. Ma pan już przecież trzydzieści sześć lat. Ewelina Haskett". No cóż — szarlotkę robi wyśmienitą. Całe to moje niezadowolenie pochodziło chyba z nieróbstwa. Spakowałem więc wszystko, zabezpieczyłem chatę i w środę, wyruszyliśmy do naszej połowy nowego rejonu. Przez dwa dni po tym pikniku byłem jakiś rozstrojony, chociaż właściwie nie miałem żadnego powodu. Wprost przeciwnie, mógłbym być szalenie zadowolony. Cały dzień, kiedy Wirginia nie była ani trochę uszczypliwa, cały dzień, kiedy świeciło słońce, kiedy... Good Heaven! Dlaczego więc jestem taki skwaszony? Może przyczynił się do tego ów list? Kiedy przesiad-łem się do swojej Eiłeen, wóz wypchany był wzorami i towarem. W ciągu niedzieli przygotował mi to Sidney Haskett i bądźcie spokojni, że za tę fatygę na czymś sobie doliczył. A na samym wierzchu leżała koperta. Zauważyłem ją dopiero następnego dnia. Z początku pomyślałem, że to od Sidneya, chociaż nigdy w życiu nie dostałem od niego listu ani ja do niego żadnego nie wysłałem. W jego biurze wykłócaliśmy się o każdy cent, ale to, co ustaliliśmy, obowiązywało. Nawet gdyby później miało się okazać, że jeden z drugiego, to znaczy raczej on ze mnie, Bóg wie jak zdarł skórę. Nigdy niczego nie potwierdzaliśmy na piśmie i nigdy taka potrzeba nie zaszła. Aż tu nagle list. Otworzyłem go dosyć nieufnie. Był od pani Eweiiny i nie rozumiałem go ani w ząb. W końcu mogę wam go spokojnie przeczytać, bo i wy nie zrozumiecie. „Miły Nat —- było tam napisane — przykro mi za ten wczorajszy wieczór i Sidneyowi także. Niech pan 148 Miałem ze sobą mapę, adresy oraz notatki swego poprzednika. Z pewnością nie miało sensu próbować gdzie indziej. Zrobiłem to tylko raz i sami zobaczycie, jak się skończyło. Zgodnie z planem zajechałem najpierw do Henry'ego Bankheada w Littlefield. U niego Greer Attaway robił zawsze świetne interesy. Trochę dodawał mi odwagi fakt, że ciągle czułem się prawie jak u siebie, ponieważ Littlefield leży nad rzeką Wirginią, ta zaś bierze początek nad Orderville, gdzie kilka razy obozowałem. Ale to było dawno. Bankheada znalazłem bez trudu, nic jednak nie wskazywało, że równie korzystne interesy, jakie tu robił Greer, będę robił ja. i Henry Bankhead miał jakieś pięćdziesiąt pięć lat, zaczynał się już ładnie zaokrąglać i wydawał się nieprzystępny pod każdym względem. Pokazałem mu wzory, a on zapytał, co się stało z Greerem Attawayem. — Umarł — powiadam. — Te szaliki są... — Co mu było? — Nie wiem. Był już stary. To jest ten sam towar, którego on panu dostarczał. -— Gdzie jest pochowany? — Gdzieś koło Big Plain. Stamtąd pochodził. Lepszej oferty nikt panu nie może zrobić... — Nie miał nawet sześćdziesiątki. — Szkoda go — zgodziłem się z klientem. — Te L49 spódnice są takie, że ładniejszych pan w życiu nie wi^ dział. Jak je zobaczy pańska małżonka, zatrzyma sobie wszystkie i w ogóle nie będzie chciała ich sprzedać. — Są/za zielone. — Mam również czerwone i niebieskie. ¦— Nie chcę czerwonych i niebieskich spódnic. — Tutaj w górach koło Mount Bangs muszą być ostre zimy — przemogłem się — i takie kalesony każdemu się przydadzą. Wziął je do ręki w taki sposób, jakby brał bieliznę po kimś, kto umarł na czarną ospę. — Za grube. — Mam też cieńsze. — Ale one nie grzeją. — Nie. Grzeją te grubsze. — Ale te są za grube. Patrzył na mnie wzrokiem bazyliszka i przez chwilę miałem ochotę okręcić mu te gacie wokół szyi i mocno zacisnąć. Potem pomyślałem sobie rozsądnie, że skoro jeden rejon dotychczas mi wystarczał, to wystarczy i nadal. Bez słowa zgarnąłem wszystkie spódnice, szaliki, fartuchy i kalesony i z całym tym majdanem ruszyłem ku drzwiom. — Greer Attaway nigdy w ten sposób stąd nie odchodził — mruknął za moimi plecami Henry Bank-head. — Greer Attaway nie żyje. Leży na dobre cztery cale pod ziemią, a nad głową ma drewniany krzyż. — Żal mi go. — Mnie nie. Ma spokój i nie musi się użerać z żadnym nędznym dziadygą, żeby zarobić parę dolarów na życie. Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem na ulicę. Otworzył je i stanął na progu. — Nigdy mi nie wymyślał od nędznych dziadygów. — Jego błąd. Był za delikatny. 150 Rzuciłem część łachów w głąb wozu na pudla /. wzorami, a część na zad Eileen (nawet tego nie zauważyła, nie mówiąc już o tym, żeby ją to miało zastanowić), nacisnąłem starter i ruszyłem. Henry Bank-head stał na swoim miejscu w drzwiach i patrzył za mną. Może teraz należałoby się zatrzymać i spróbować jeszcze raz, ale byłem na to zbyt rozwścieczo-ony. Do tego stopnia, że przejechałem kawałek drogi w stronę Wolf Hole i tam rozbiłem biwak, chociaż było dopiero wczesne popołudnie. O pozostałych stacjach, przewidzianych w dzisiejszym rozkładzie, nie chciałem nawet myśleć. Zbaczać z drogi nie musiałem, zresztą żadnej drogi tam nie było. Widać zjechałem nawet z tej, która tam powinna być, ponieważ natrafiłem na potok w miejscu, gdzie według Greera żadnego potoku być nie miało. Na południu wznosiły się szczyty Wielkich Skał, doszedłem więc do wniosku, że może to być Pocum. Teraz był akurat dosyć wezbrany. A więc to była moja pierwsza próba w nowym terenie. Odebrała mi cały humor, a na dodatek przypomniałem sobie ten piknik z Wirginią. Dzisiaj po prostu świat jest diabła wart,, a życie nie ma dla mnie żadnego uroku. Nie dlatego nawet, że jeździłem na próżno — to się każdemu czasem musi zdarzyć — ale przez sposób, w jaki się to odbyło. Good Heaven! Co to był za człowiek! Jeśli wszyscy będą tacy, to niedługo pojeżdżę po tym rejonie. Było ciepło. Całe niebo wprawdzie pokrywały chmury, ale na deszcz nie wyglądało. Rozbiłem namiot na skraju lasku, między drzewami, i położyłem się przed nim. I rozpaliłem porządne ognisko. Eileen w najmniejszym nawet stopniu nie podzielała mojego rozdrażnienia i spokojnie wyciągnęła się przy ogniu. Trawa pachniała przyjemnie, a ja patrzyłem w górq na chmury. Jak wolniutko się posuwają, jak zmienia ją kształty, jak rozrywają się i znowu łączą, i usiłowałem określić, do czego są podobne. Kiedy stwierdziłem, że mają kształt skały w mojej dolinie, ogarnęła mnie tak gwałtowna tęsknota za chatą, że omal nie zwinąłem namiotu, nie nacisnąłem gazu, i żegnaj, nowy rejonie. Ale potem pomyślałem, że teraz nie pozostało mi jyż nic innego, jak przedrzeć się przez niego i pocierpieć. Może wszystko nie będzie wyglądało tak czarno jak dziś. Zarobię przynajmniej parę dolarów więcej i bliższa będzie chwila, gdy osiądę w mojej chcacie już na stałe. Muszę zdążyć, zanim zrobi się ze mnie taki zgorzkniały dziadyga jak ten dzisiejszy.., I po prostu wśród tych drzew zasnąłem. Wieczorem najedliśmy się i znowu się położyłem. Ale sumienie nie dawało mi spokoju. Jutro wyjadę wcześnie rano, muszę nadrobić to dzisiejsze popołudnie. O dziewiątej byłem w Wolf Hole. Ale i tutaj nie wyglądało to obiecująco. Dennis Cantor był mniej więcej w tym samym wieku co ten wczorajszy dziadek. Może tylko trochę mniej antypatyczny. Coś tam chciał kupić, ale to mu było za drogie, to za długie, to znowu za włochate, a fartuchy za pstrokate. -— Niech pan posłucha — powiedziałem mu uprzejmym tonem — nie będę przecież oferował panu czegoś, czego pan nie sprzeda. Te fartuchy idą w tym roku jak woda, kalesony lepsze są długie, do kostek, a za tę cenę, jakiej ja od pana żądam, nikt na świecie ich panu nie odda. — Greer Attaway sprzedałby mi to wszystko o połowę taniej. — Jak panu nie wstyd tak bezcześcić jego pamięć! Gdyby słyszał, za ile' ja to panu oddaję, splunąłby mi pod nogi, 152 Potrzebował towaru, to było jasne, ale nie byłem Greerem Attawayem. To też było jasne. — To już wszystko, co pan ma? — Mam jeszcze jakieś bluzki — uciekłem się do o-statniej szansy, żeby go złamać. — Niech pan zaczeka, zaraz je przyniosę^__ Wyszedłem do woźfi, wziąłem obiecane bluzki i szturchnąłem Eileen. Nie ma rady, musisz mi pomóc! Niechętnie wylazła z auta. W drzwi sklepu weszliśmy razem. Dennis Cantor zbladł i przewrócił stół przed sobą. — Ma pan te bluzki — zaszczebiotałem wdzięcznie. — Co za towar! Co za jakość! A ten deseń! Jeśli wie pan, ile jest kobiet w tej okolicy, to może pan murowanie liczyć na wszystkie. — Po... po, co pan, co co, co pan tu przyprowadził? — Co proszę? To jest Eileen. Wspólniczka firmy. Rozkoszne zwierzątko, co? Jeszcze nic nie jadła. — My Gosh! Niech ją pan wypędzi! — Pan nie lubi zwierząt? — Kto mówi, że nie lubię? Ja tylko... — Niech pan lepiej popatrzy na te bluzki — pchałem mu je do ręki. Ale nawet na nie nie spojrzał i wybałuszył oczy na Eileen tak, że i ona zaczęła mu się z zainteresowaniem przyglądać. — Czego ona ode mnie chce? — zapytał mnie, jakbym był tłumaczem. — Nie wiem — odrzekłem cynicznie. — Ile mam zapisać tych kalesonów? — Niech mi pan zostawi sto pięćdziesiąt! — Nie będzie za mało? A fartuchów? — Też tyle. To jest mała gmina. Nigdy nie brałem więcej. Mówił prawdę, zajrzałem przedtem do notatek. Nie mógł oderwać wzroku od Eileen, a ja umierałem strachu, żeby się tu nie zwaliła na ziemię i nie zaczęła chrapać. Ze względów propagandowych nie byłoby to najszczęśliwsze. — Chce ją pan pogłaskać? Nie, pogłaskać jej nie chciał i w roztargnieniu zamówił jeszcze pięćdziesiąt spódniczek i jakieś chustki, i żebym w powrotnej drodze *szcze raz tu wstąpił. Sam. Kazałem mu podpisać zamówienie — chyba przyzna się do tego podpisu i później, kiedy ręce nie będą mu się już tak trzęsły — życzyłem mu wszystkiego najlepszego i rozstaliśmy się. Nawet się nie targował, a ja oczywiście nie opuściłem ani centa. Niby dlaczego? Eileen musi dostać swoje mięso, a ja też chcę jeść. No, chyba jakoś to jednak pójdzie. Wspólniczka firmy musi pomagać, trudna rada. Albo zmniejszę jej porcje, bo sam, jak się okazało u Dennisa Cantora, wszystkiemu nie podołam. Wąską asfaltową szosą przedzieraliśmy się dalej, na południe do Mt. Trumbull. Była to taka sama osada, jakich i u nas jest pełno. Mała, paru mieszkańców, trochę mniej domów, ale mimo to sporo sklepów, ponieważ raz czy dwa w miesiącu z górskich samotni ściągali tu ludzie po zapasy. Była pięknie położona, a na wschód od niej wznosiła się na wysokość ponad ośmiu tysięcy stóp góra, która dała jej nazwę. Na głównej (i jedynej) ulicy przy samym końcu znajdowała się gospoda, sklep, hotel, pensjonat i golarnia. Wszystko w jednym budynku i w gestii jednego właściciela. Na duży interes to nie wyglądało. Zajrzałem do notatek Greera Attawaya, ale według nich nie zapowiadało się całkiem beznadziejnie. Oczywiście — nie jestem Greerem Attawayem, ode mnie, jak już mogliście się przekonać, wszyscy ci ludzie najchętniej nie kupiliby nic. Prawdę mówiąc, specjalnie im się nie dziwiłem. .1 Jeśli mam być szczery, niczego innego nie oczekiwałem. Trzeba po prostu czasu, żeby do mnie przywykli. Jeden potrzebuje na to sezonu albo dwóch, drugi trzech, a jeszcze inny aż pięciu. Potem zrobią się z nich tacy klienci, że kiedyś, kiedy na moje miejsce przyjdzie ktoś inny, obcy, będą pytać; co się stało z Natem Jesselem? Na co tak nagle umarł? Gdzie jest pochowany? Może nawet ktoś z tych, którzy usiłują mnie teraz doprowadzić do szału, będzie przejeżdżał koło miejsca mego ostatniego spoczynku, uchyli kapelusza i powie: A więc tu leżysz, chłopcze, niech ci ziemia lekką będzie. Tylko że — ja musiałem sprzedawać teraz. Zamknąłem drzwi wozu, może tym razem Eileen nie będzie mi potrzebna, i wszedłem do gospody. Za kontuarem nie było nikogo. Na ławkach i ciemnoczerwonych krzesłach siedziało paru klientów, którym ja w życiu nic bym nie dał na kredyt. Stanąłem przy ladzie i rozglądałem się. Była to duża sala, za ladą i przy jednej z bocznych ścian mieściły się drewniane regały z towarem, w rogu leżała falista blacha, druty, jakieś kołki i pełno najrozmaitszych skrzyń i skrzyneczek. Towary tekstylne rozwieszone były na ścianie przed ladą. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. — Jest tu gdzieś właściciel? — rzuciłem. Nikt nie podniósł głowy. Odniosłem wrażenie, że nie są zbyt towarzyscy. W ten sposób mogłem tu sterczeć godzinę i na nic by się to nie zdało. Przechodziliby koło mnie, jakbym był powietrzem, a gdyby ktoś zawadził o mnie nogą, nawet by słowa nie bąknął. Przebiegło mi przez myśl, ile prowizji ucieka mi z każdą minutą, i przysiadłem się do jakiegoś starego dziadka. Był to z mojej strony z pewnością duży tupet. Dziadek był całkiem łysy, tylko koło uszu i z tyłu na karku sterczało mu par<' 131 wych kłaków. Koszuli w ogóle nie miał, zamiast niej nosił jakiś niezbyt nowy (i niezbyt czysty) trykotowy podkoszulek, a na nim granatową kamizelkę. Krzaczaste brwi marszczył nad kuflem piwa. — Ładne miasteczko. I piękna okolica — zagaiłem konwersację. % Napił się piwa i to było wszystko. Diabli nadali mi ten rejon. Nie potrzebuję, żeby ktoś patrzył poprzez mnie na przeciwległą ścianę. — A ci ludzie — ciągnąłem — bardzo przyjacielscy i towarzyscy. Znowu trochę upił, a przy stole obok dwaj goście odwrócili się w moją stronę. — Od razu odpowiadają na pozdrowienie, a przede wszystkim na grzeczne pytania, to fakt. Ci dwaj, którzy się obejrzeli, teraz wstali. Jeden był to chłop na schwał, podczas gdy ten drugi służył tylko za ozdobę. W głębi przy ostatnim stole podniósł się jeszcze jeden. Oparłem się obiema dłońmi o stół, żebym w razie czego mógł szybko wstać, zanim zdążą powiedzieć, czego właściwie chcą. — Nie podoba się tu panu! — Nie było to pytanie. Stwierdził to ten osiłek. — Okolica piękna. Lasy i góry... I słońce tu świeci. — Myśmy pana nie pytali. — Nie szkodzi. Nie szkodzi. Ja też jestem dobrze wychowany i też chętnie służę informacjami. Nie wszędzie jest to w zwyczaju. — Nie wszędzie lubią podejrzanych włóczęgów. — Słuszny pogląd — zgodziłem się serdecznie. ¦— A skoro nie wszędzie lubią podejrzanych włóczęgów, toś pan chyba powinien stąd zmiatać, nie? — Czy ta gospoda jest miejscem dla wszystkich, czy tylko dla zaproszonych gości? — Za długo gadasz, Jack — zwrócił mu uwagę ten trzeci, z głębi sali. Był to co prawda mikrus, ale mógł 156 być silny. Wolałem wstać, postawiłem krzesło sobą i oparłem się o nie nogą. To dobre zagranie, chociaż nie nowe. Wystarczy w razie czego pchnąć krzesło do przodu, a facet przeleci przez nie głową prosto na waszą pięść. Widocznie znali ten trik, bo ów osiłek przesunął się trochę w bok. — Zaczekaj! — krzyknął na niego ten z głębi sali. — Pan o coś pytał, i pan musi dostać przyzwoitą odpowiedź. — No widzicie — rzuciłem swobodnie. — Gdybyście od początku tak gadali, już dawno rozmawiałbym z właścicielem, a wy moglibyście w spokoju sobie popijać. — I będziemy. Tylko że pan z nikim nie będzie rozmawiać. — Ale? — zdziwiłem się. — Czyżby właściciel u-marł? — Nigdy nie było zdrowszego człowieka. — Nie widzę wobec tego, co mogłoby przeszkodzić naszej firmie w rozmowie z nim. — Jak pan już wspomniał, jesteśmy ludźmi śmiertelnymi. — Takie już prawo natury. — Czułem, że powinna tu być ze mną Eileen. I to nie tylko w roli wspólnika. — A u nas nie ma szpitala. I jak komuś coś się stanie, to może umrzeć, zanim przyjedzie doktor. — Tylko... że my jesteśmy w dwójkę. — I ten drugi jest tak samo wychowany jak pan? — Hmm... — zastanawiałem się, jak ona jest wychowana. — Dobra! Niech go przyprowadzi — podniósł się przy sąsiednim stole jeszcze jeden obywatel Mt. Trum-bulł — załatwimy to za jednym zamachem, żeby po tem znowu nie trzeba było wstawać od piwa. — Sądzę — zgodziłem się — że tak będzie najlepiej. I szybko, żeby nikt nie zdążył się rozmyślić, wyszedłem na ulicę. Było ich jednak trochę za wielu. Eileen podniosła się dosyć chętnie, lecz z wozu wyszła powoli i z godnością. Wojownicza grupka stała przy kontuarze i dodawała sobie animuszu. Słowami i piwem. Ponadto powiększyła się o dwóch dalszych śmiałków. Eileen popatrzyła na nich wszystkich tym swoim niewinnym, umiarkowanie zaciekawionym wzrokiem, ale oni wytłumaczyli to sobie inaczej. —- A więc jesteśmy — oznajmiłem pogodnie. Do drzwi dotrzeć nie mogli, a zbiegiem okoliczności tylne drzwi znajdowały się dość daleko z boku, na prawo, tak że po drodze musieliby przebiec obok pyska Eileen, w odległości jakichś czterech, pięciu stóp. Nikt z nich o tym nie pomyślał. Nawet ten dziadek — któremu przedtem tak życzliwie wyznawałem, jak mi się podoba jego wioska i rodzinne strony, a co do którego założyłbym się, że w życiu nie widział lwicy —¦ nawet on rączo jął się wdrapywać na regał. Ale cały regał był już zajęty. Dla uzupełnienia opisu sytuacji muszę powiedzieć, że ów starzec jedyny zachował przytomność umysłu i zabrał ze stołu swoje piwo. Wszyscy pozostali, nie wyłączając rzecznika całego towarzystwa, o tym nie pomyśleli. — Szef jest obok, w golami! — krzyknął ten osiłek. — Że też tak nagle się panu przypomniało — zdziwiłem się. — Dzisiaj niedziela, a w niedzielę zawsze jest w golarni! — Zazdroszczę mu zaufania, jakim was darzy. Eileen położyła się i zaczęła mrugać. Nie mogłem jej szturchnąć, bo stałem za daleko. — Jest tresowana — powiedziałem więc szybko 158 i machnąłem ręką. — To jest znak, że ma leżeć i może spokojnie sobie zasnąć. Ale wystarczy, żebym machnął w inny sposób, a raz dwa ściągnie was wszystkich z tego regału. Ledwie zdążyłem to powiedzieć, już leżała na boku, a nogi wyciągnęła rozkosznie aż do pierwszego stołu. —¦ Słuchajcie — zabrał głos znowu ten osiłek. — Chyba w niedzielę rano człowiek może pogadać sobie z kimś obcym, no nie? Zwłaszcza jeśli taki przybywa z daleka, zna furę nowinek i widać, że to porządny człowiek. — A na dodatek potrafi dobrze opowiadać — dorzucił ten mikrus. Na regale nie starczyło już dla niego miejsca i trzepotał się na skrzyni po mydle. Sądząc po ich wyglądzie, nigdy nie byli w stanie zużyć takiej ilości mydła. — Właśnie przez tego rodzaju skrzynie Eileen zwykła przeskakiwać. Tylko musiałbym machnąć lewą ręką — rzuciłem tonem informacji. Mikrus zsiniał i przeskoczył na beczkę z dziegciem. Nie usiłowałem go nawet zapewniać, że Eileen nie robi tak subtelnych rozróżnień między skrzynią a beczką. — Słuchajcie, panowie, nie potrzeba wam ciepłej bielizny na zimę? Nasza firma ma najlepszą na świecie. Ceny przystępne dla każdego. Bluzki, chustki dla waszej żony albo cudzej, jak wolicie. I fartuchy. Zaraz je przyniosę. — Przecież nas pan tu z nią nie zostawi! — jęknął ten ich rzecznik. — Będzie spokojna, bylebyście jej nie obudzili. Tego nie lubi, jest potem ciut nerwowa. Wrócę za jakiś kwądransik. Wróciłem oczywiście dużo prędzej. Z wzorami i z towarem. Nigdy w żadnym kościele nie panowała taka 15W cisza jak w tej knajpie^ Nawet sam Arthur Sebree musiałby mi pozazdrościć. Trochę się uspokoili, ale uparcie tkwili na swoich miejscach. Nie muszę wam mówić, że Eileen nawet by nie drgnęła, choćby wszyscy naraz rzucili się do ucieczki i któryś by się o nią potknął. Rozłożyłem towar i podawałem im poszczególne sztuki na regał, na skrzynie, na beczki, za wieszaki i za przewrócone stoły, z których ci, co nie znaleźli już miejsca gdzieś na górze, wznieśli barykady. Rzadko kiedy miewam tak wdzięcznych odbiorców. Prawdę mówiąc, tak wdzięcznych odbiorców nie miałem jeszcze nigdy. Wystarczyło, że podałem im towar na górę i powiedziałem, ile kosztuje, a już macali się po kieszeniach. A jeśli chodzi o ceny — bynajmniej ich nie oszczędzałem. Kiedy byłem w pełnym ferworze, otworzyły się tylne drzwi i wszedł dobrodusznie wyglądający człowieczek. ', Miał na sobie koszulę, kamizelkę i fartuch podobny do tych, jakie sprzedawałem. Najpierw zobaczył Eileen. Od tyłu. — Kto to upolował? — zapytał naiwnie i podszedł bliżej. Beztrosko złapał ją za pędzel na ogonie i widać chciał ją przekręcić w drugą stronę. Tego jednak było za wiele nawet dla Eileen. Podniosła się żwawo i odwróciła głowę, chcąc mu niewątpliwie spojrzeć w o-czy. Trochę rozwarła przy tym pysk. Takiego skoku nigdy jeszcze nie widziałem. ¦ Człowiek przeleciał przez szynkwas i zniknął, jakby go nigdy nie było. Eileen już się nie położyła, widocznie jakoś sobie wykombinowała, że pozwolić ciągnąć się za ogon przez szynkarza to trochę za wiele, i zaczęła się przechadzać. Kiedy spojrzałem jej w o-czy, sam się przestraszyłem i przyszło mi do głowy, co by się też stało, gdyby tak naprawdę machnęła łapą. I kogoś trafiła. A zaraz potem pomyślałem, czy to jednak trochę nie ryzykowne postępowanie z mojej 160 strony i jakby się potem zapatrywało na to prawo. O-czywiście, w ten sposób złapać ją za ogon — na to nawet ja bym się nie odważył, a przecież myśmy się już znali. Na szczęście szybko o tym incydencie zapomniała, bez żadnych złych zamiarów usiadła pod regałem i z zainteresowaniem patrzyła na tę kiść wystraszonych obywateli Mt. Trumbull, którzy dygotali tak, że regał groził zawaleniem. Kiedy nabrałem przekonania, że nic nieoczekiwanego zajść już nie może, zacząłem wywabiać spod lady szynkarza. — To pańskie zwierzę? — odezwało się gdzieś z głębi. — Wspólniczka firmy. Jesteśmy tu zamiast Greera Attawaya, który w tym roku w zimie umarł. — Gosh! Nie mógł z tym poczekać do jesieni? — jęknął człowieczek gdzieś w czeluściach kontuaru. — Niech pan stąd wyprowadzi tę swoją wspólniczkę. — Chętnie bym to zrobił, ale ona jeszcze nic nie jadła. Nie ma pan czegoś dla niej? — Może by tak Buddy Andersona. I tak już długo nie pociągnie, a poza tym siedzi u mnie w długach. — Przez szparę wskazał tego staruszka, który zabrał ze sobą piwo. — Za stary — oszacowałem wskazanego. — Same żyły, a mięso łykowate. Pan tu nie gotuje? — Tam na zapleczu jest lodówka. Niech pan sobie wybierze, co chce. — Wystarczy kawałek mięsa — zapewniłem go i miałem nadzieję, że jeszcze chwilę zostanie pod kontuarem. Lodówkę znalazłem z łatwością. Była duża i pełna. Wyciągnąłem ogromny kawał wędzonego mięsa, ponieważ surowego nie chciałem jej dawać. — Nie mogłaby zjeść tego tam? — zapytał ktoś z regału. — Tam jest chłodek. Tutaj za gorąco. Zawołałem na nią. Podeszła i z godnością polo. 11 — Czyste radości się przy mięsie. Nalałem jej wody do wiadra i wróciłem do kontuaru. Tymczasem do gospody weszło dwóch nowych gości i rozglądali się zdziwieni. — Nie reflektowalibyście na ciepłe kalesony? —• zapytałem. — Tu jest przecież gospoda, nie? — Faktycznie — przytaknąłem i zastukałem w kontuar. -— Hej! Wewnątrz coś zachrobotało, zaraz potem rozległo się jakieś przekleństwo, po czym wynurzyło się kre-dowobiałe oblicze właściciela gospody, sklepu i go-larni. — Co się z panem dzieje, Paul, nie potrzebuje pan... — Najpierw kupcie te kalesony! — przerwał mu człowieczek. Byli tak zdumieni, że bez żadnych trudności zain-kasowałem należność. Szynkarz napił się z podskakującej butelki, ręce tak mu się trzęsły, że nie trafiłby do kufla. I tak musiał oburącz trzymać butelkę za szyjkę. Potem zapytał, czego nowo przybyli sobie życzą. Ci jednak wciąż jeszcze nie mogli zrozumieć bladości gospodarza ani nagromadzenia mężczyzn stłoczonych na półkach regału. Nie mogli też widać zrozumieć mojego pogodnego nastroju, który stanowił kontrast z całym otoczeniem. Nie dziwiłem się im, ale to była ich sprawa. Kupili kalesony, uczciwie za nie zapłacili, a poza tym nie miałem z nimi nic wspólnego. Teraz rozłożyłem przed karczmarzem, cyrulikiem i kupcem pudła z wzorami i usiłowałem skierować jego wzburzoną myśl na pertraktacje handlowe. — Dosyć jej pan dał? —- zapytał. — Niech pan nie oszczędza! To idzie na rachunek lokalu. Odpowiedziałem, że jesteśmy szanującą się firmą i nie wykorzystujemy okazji, żeby się obżerać na koszt klienta. Przyjął to z niedowierzaniem, ale jednocześnie z pewną ulgą. Miał najwyraźniej do czynienia z. 162 porządnym człowiekiem. Poza tym Eileen i tak nie byłaby w stanie więcej zeżreć. Następnie zapewniłem go, że Greer Attaway prosił mnie przed śmiercią, żebym objął po nim ten rejon i nie oddawał go nikomu obcemu. Że to rejon, gdzie są sami wspaniali ludzie, a zwłaszcza, żebym zawsze szedł na rękę Paulowi Pre-stanowi w Mt. Trumbull. Że był to zawsze jego gwóźdź programu w rejonie północnej Arizony. Nazywam się Nat Jesśel. Napił się znowu, wystarczyła mu już teraz jedna ręka, i trochę bezmyślnie miętosił w dłoni fartuch z mojej kolekcji. '. — Obywatele! — zwróciłem się w stronę regału. — Zejdźcie spokojnie na dół i zajmijcie z powrotem swoje zwykłe miejsca w słynnej gospodzie Paula Presto-na. Gwarantuję wam, że nikomu nic się nie stanie. Eileen jest tresowana, sami zresztą widzieliście, że słucha każdego mego słowa. Nie chcę wykorzystywać jej wpływu. Sami najlepiej wiecie, że przyszedłem tutaj i przyprowadziłem ją jedynie na wasze wyraźne żądanie, kiedy to chcieliście zawrzeć przyjaźń z nami obojgiem za jednym zamachem. Była to doprawdy mowa, dzięki której mógłbym w przyszłych wyborach kandydować na szeryfa. Preston nalał mi szklaneczkę. Była to podła i na dodatek rozcieńczona rotgut. Z głębi, z kąta, gdzie panował chło-dek, rozległo się chłeptanie wody. Ci dwaj, którzy zleźli z regału, zaczęli pchać się jak najbliżej do drzwi. Jeden z tych nowych zwrócił się do szynkarza, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdecydowania. — Słuchaj pan, Paul, jeśli ten facet zawraca panu głowę, to niech nam pan powie, a dalej nie pańskie zmartwienie. Już my z nim... Niestety, nigdy się nie dowiem, co oni by ze taaą ponieważ Eileen skończyła pić i właśnie ukazała iii w polu widzenia tego śmiałka. Nażarta i zadowolona szła w moją stronę cichym, elastycznym krokiem, a tym samym zbliżała się oczywiście również ku niemu. Muszę powiedzieć, że nagle zrezygnował ze swojej inicjatywy, błyskawicznie zmienił zamiary i w dużym pośpiechu wyszedł, jako że w odróżnieniu od innych gości miał zaledwie krok do drzwi. — Słuchaj pan — odezwał się do mnie Paul Pres-ton i znowu przykucnął za ladą — nie wątpię ani przez chwilę, że jest pan dla mojego interesu właściwym człowiekiem, skoro polecił pana Greer Attaway. I chyba wszyscy obecni się ze mną zgodzą. Wszyscy obecni na wyścigi zaczęli mnie zapewniać, że właściwie to od pierwszej chwili przypadłem im, jak się to mówi, do serca i że oni mają już w charakterze takie zamiłowanie do żartów i figli, że to w tych stronach dziedziczna cecha — nie okazywać tak od razu swoich uczuć, tylko ukrywać je głęboko, na dnie duszy. Każdy już się z tym tutaj rodzi, ale poza tym... Poza tym nigdzie nie znajdę życzliwszej i serdeczniej-szej gminy niż Mt. Trumbull. — Tak się pan rozkocha w tej okolicy — ciągną! Paul Preston — że nie będzie chciał pan z niej nigdy wyjechać. Greer Attaway tak samo. Nigdy się nie mógł z nią rozstać, a potem znowu nie mógł się doczekać, aż tu wróci. Niech pan sobie jeszcze naleje! — zaproponował wielkodusznie i dodał chrapliwie: — A... nie mógłby pan tego zwierza odprowadzić do samochodu? — Panowie! — oświadczyłem uroczyście i nalałem szklaneczkę. — Cenię sobie waszą przyjaźń i ufam wam bez reszty. Eileen, chodź! Wyszliśmy z gospody w ostatniej chwili, zanim zdążyła się znowu położyć i zasnąć. Nawet bez rozkazu, widziałem to po jej oczach. Z zadowoleniem wlazła do wozu i z pewnością do wieczora będzie z nią spo- 164 kój. Mimo całego zaufania, jakie im okazałem, miałem nadzieję, że dzisiaj nie będzie mi już potrzebna. Potem wróciłem. Atmosfera w gospodzie wracała do równowagi. Na stole stały już kufle ze świeżym piwem, a także sporo mniejszych szklaneczek z tą ohydną cieczą, którą dwa razy piłem przy kontuarze. Wyglądało na to, że Paul Preston szybko odbije sobie należność za to wędzone mięso, po takim przeżyciu każdy czuł gwałtowną potrzebę napicia się czegokolwiek. Zresztą, prawdę mówiąc, najwięcej chyba wypije on sam. Powitał mnie tak szczerze przyjazny nastrój, że aż mi dech zaparło. — Panowie — powiedziałem — teraz posilcie się na mój rachunek. (I tak gdzie indziej musiałbym zapłacić za to mięso). — Tym.samym ich sympatia do mnie jeszcze wzrosła. Kufle i szklanki krążyły aż miło, ową chwilę milczenia wetowali sobie hojnie opowiadaniem wszelkich możliwych i niemożliwych, prawdziwych i zmyślonych historii, prześcigali się nawzajem w świadczeniu mi uprzejmości i — żebym nie zapomniał — w pewnej niestrzeżonej chwili wtryniłem Paulowi Prestonowi takie mnóstwo kalesonów i fartuchów, że aż sam się przeląkłem. Biedaczysko, będzie to sprzedawał przez pięć lat. Odczytał moje myśli i zwierzył mi się, że przyjeżdżają tu również rodziny z całego południa. — Mają tu najbliżej — powiedział — a właściwie tylko u mnie mogą coś kupić. Kiwnąłem głową i o wędzonym mięsie, które zeżarła Eileen, już nie wspomniałem. Kiedy w końcu chwiejnym krokiem opuszczałem gospodę, było już dosyć późno. Wszyscy poklepywali mnie po plecach, mówili mi Nat i odprowadzili mnie aż do samochodu. Nawet Eileen była dla nich miłym, sympatycznym zwierzątkiem. Stali przed gospodą, śpiewali mi na pożegnanie i machali, dopóki nie o nąłem za światłem ostatniej latarni w Mt. Trumbu-11. Jechałem prosto na wschód, w kierunku Tuweep, ale daleko nie zajechałem. Plątały mi się ręce i nogi, reflektory Eileen skakały z jednego skraju szosy na drugi i ocierały się o drzewa. Trochę mnie to przerażało. Kiedy zjechałem z drogi na jakąś polanę i zahamowałem tuż pod ścianą srebrnych świerków, rozsądnie zaniechałem ponownego odszukania drogi. Wyłączyłem silnik, zgasiłem światła, otworzyłem drzwiczki i wygramoliłem się z wozu. Na dworze była cicha noc. Pachniało dalą i świeżą trawą. Powietrze było chłodne i orzeźwiające i rozkoszą było wciągać je w płuca. Na wierzchołkach drzew zawisł księżyc. Na południu wznosił się szczyt Vulcans Thron i w jego niebieskawym świetle majaczył jak zjawa. Strasznie chciało mi się spać, mimo to jednak oparłem się o wóz i patrzyłem na południe, na to chybo-cące się widmo, całe pocętkowane księżycem, srebrzyste na płaszczyznach, którymi było ku niemu zwrócone, a granatowe w cieniu. Gwiazdy nade mną haftowały całe niebo w przedziwne wzory, które ponoć mają jakieś nazwy, ale ja ich nie znam. Chciało mi się śpiewać, ale w tej ciszy trochę się wstydziłem. Gdzieś po drugiej stronie Thronu huczało Colorado, wciąż jeszcze uwięzione w głębokich brzegach. Z północnej strony ostatnie pochyłości Hurricane Cliffs dochodziły aż do mnie. Księżyc oderwał się tymczasem od wierzchołków drzew i błądził po niebie, ścierając gwiazdy niczym szkolna gumka na błękitnym papierze. Eileen ciepło się o mnie otarła. Tak, tak. Idziemy spać. Nie rozbijałem nawet namiotu. Wsunąłem się tylko (z pewną trudnością) do śpiwora i zasnąłem, nim zdążyłem go zapiąć. 166 Zbudziłem się nad podziw wcześnie, ale to dlatego, że było mi zimno. Eileen leżała obok wozu zwinięta w kłębek. Nie dałem jej wieczorem nawet derki, więc zziębła. Kozpaliłem ogień i umocowałem nad nim kociołek z wodą. Rano okolica wyglądała jeszcze lepiej niż w nocy. No, może nie lepiej. Ale równie dobrze. Kontury Thronu złagodniały, rysowały, się nieruchomo na fir^ mamencie, który z wolna różowiał od wschodzącego słońca. Świerki za mną miały barwę głębokiego błękitu. Trzymały się blisko siebie, mam ochotę powiedzieć, że za ręce. Samochód stał mocno przechylony, drzwi były otwarte. Eileen dostała gotowane mięso. Ja wprawdzie nie byłem specjalnie głodny, nie miałem też żołądka w najlepszym porządku, mimo to ugotowałem sobie trochę zupy. Rozgrzała mnie. Słońce wypłynęło już nad widnokrąg i powietrze szybko zaczęło się ocieplać. Zaczekałem, aż ognisko wygaśnie, i wyjechaliśmy. Promienie słońca padały nam w oczy niemal poziomo i dosłownie kłuły. Mrużyłem powieki, ale niewiele to pomagało. Drzewa rzucały długie cienie. Okolica była doprawdy piękna; zmieniała się z każdym zakrętem, rozległa wspaniała okolica z masywem górskim, który zostawał po lewej stronie. Białe obłoki pocięły niebo na duże błękitne jeziora. Eileen spała, nawet się nie poruszyła. Dzisiaj znowu wyglądała tak kiepsko jak wtedy, kiedyśmy się poznali, wydawało mi się, że nawet trochę gorzej. A przez pewien czas była już całkiem w formie. Powinna by przytyć, no, może tutaj na południu się poprawi. Tymczasem minęliśmy Tuweep, którego nie miałem w wykazie, małą osadę z kilkoma pochylonymi i dwoma nowszymi domkami. Za nią skręciliśmy na południe. Colorado przejechaliśmy koło zapory nad Hualpai {rezerwat indiański), minęliśmy Grand Wash i okolica LOT stała się surowsza. Gdzieś tutaj na zboczu powinniśmy rozbić biwak, ale wciąż jakoś nie mogłem się zdecydować. Nie, żeby nie dało się tam spać, ale to nie było to. Wszędzie wprawdzie była tam woda, parę drzewek i trawa, ale... No, możliwe, że dalej już nawet i tego nie znajdę. Zjechałem z drogi, po żwirze dojechałem do szarej, popękanej skały i tam się zatrzymałem. Eileen nie miała ochoty wysiąść, ale uznałem, że trochę ruchu dobrze zrobi nam obojgu. Wypędziłem ją z auta i poszliśmy szukać drzewa. Nie był to wielki problem, ale jednak spory kawałek się przespacerowaliśmy. Naciąłem wielkie naręcze gałęzi i łukiem wracaliśmy do obozowiska. Po drodze natrafiłem na inny potok, który w pewnym miejscu rozlewał się tworząc jeziorko. Nie wyglądała ta woda na ciepłą, ale poczułem taką chęć kąpieli, że wszystko z siebie zrzuciłem i skoczyłem. Dech mi zaparło, a przecież jestem przyzwyczajony do zimnej wody. Nigdy bym nie uwierzył, że tutaj, na południu, woda może być taka lodowata. Eileen przynajmniej się napiła, ale miałem wrażenie, że nawet na to woda była dla niej za zimna. Good Heaven! Czy lwy w ogóle się kąpią? Żeby miała ochotę skoczyć za mną, tego nie powiem. Z drugiej jednak strony nie ulegało wątpliwości, że powinna była się umyć. Ale na dzisiaj uznałem, że temperatura wody jest poniżej normy nawet dla mnie, więc jej darowałem. Spróbujemy w górach, w moim jeziorku. Po chwili znów byłem suchy, a biwak wydał mi się dużo sympatyczniejszy niż przedtem. Roznieciłem o-gień i każde z nas spałaszowało swoje resztki jedzenia. Ona wołowinę, a ja befsztyk z puszki. Ranek był cudowny. Obudziłem się i raźno zerwałem, bo znów było mi trochę zimno, mimo że tym ra- 168 zem spałem w namiocie. Eileen dygotała na dworze. Trzeba jej będzie skombinować jakiś koc, ta derka dobra jest dla jamnika. Widocznie lwica nie jest przyzwyczajona do zimna. Oboje więc przez chwilę biegaliśmy kłusem i rozglądali się po okolicy. Poranek był naprawdę cudowny. W pewnej chwili Eileen nawet jak gdyby podskoczyła i pognała za królikiem. No tak, musiałby być kulawy albo to ja musiałbym go dogonić. Ona upolowałaby go chyba tylko w wypadku, jeśliby biedaka ze strachu szlag trafił. Zaczęło przygrzewać słońce, zwinęliśmy biwak i ruszyliśmy w drogę. Ten dzień był dla mnie bardzo pomyślny. W dwóch miejscach nawet się ucieszyli, że Greer Attaway umarł, bo ja na pewno nie będę tak zdzierał z nich skóry. Przyjąłem ten wstęp z dużym sceptycyzmem, bo takie oświadczenie zdawało się sugerować, że teraz ja dla odmiany pozwolę obedrzeć się ze skóry. Ale skończyło się dobrze, bez burzliwych przygód i Eileen nie musiała się nawet pokazać. Wieczorem znaleźliśmy miejsce na nocleg, takie, jakie lubię. Przyjechaliśmy tam dosyć późno, więc. otworzyłem tylko puszkę konserw, a jej dałem kawał pieczonego udźca. Ale nie żarła. Czyżby była zmęczona? Ale czym? Męczyłem się przecież tylko ja, a w przenoszenie myśli i uczuć zanadto nie wierzę. Oddychała z trudem. Może się przeziębiła? Tam, pod tą szarą skałą? Mnie też było tam zimno. Dotknąłem jej czoła, czy nie ma gorączki, ale oczywiście nic nie poznałem. Przyjęła to apatycznie. Wywiesiła język, chociaż nie było już wcale upału, i łapczywie wypiła wiadro wody. Jak to właściwie jest z lwami? Jeśli się nie mylę, żyją w Afryce, a tam na pewno jest gorącej niż tu. A więc jeżeli czegoś nie znoszą, to chłodu, a głównie chyba ostrego zimna. Że też nie kupiłem jej koca! Jeżeli rzeczywiście jest teraz chora, to nie mogę jej zostawić pod gołym niebem. Ale co z nią zrobić? W samochodzie będzie nad ranem tak samo zimno jak na dworze, a w namiocie oboje się nie zmieścimy. Przyjdzie jej ochota przewrócić się na drugi bok, i koniec z namiotem. Nie jest już nowy. Good Heaven! Przecież nie będzie ona spała w namiocie, a ja żebym marzł na zewnątrz. Albo w Eileen. Leżała i dyszała, jakby biegła w jakimś wyścigu. Taka zmęczona nie była jeszcze nigdy. W końcu zapędziłem ją jednak do namiotu i jeszcze go za nią do połowy zaciągnąłem. Może i zmieścilibyśmy się tam we dwójkę, ale mógłbym się od niej jeszcze zarazić, to by dopiero była lepsza heca. Wyciągnąłem się na ciepłych kalesonach, a fartuchy po dolarze dwadzieścia pięć podłożyłem sobie pod głowę. Zasnąłem przyjemnie. Ale rano stwierdziłem, że jest niedobrze. Miała jakieś takie szklane spojrzenie, nie chciała żreć i tylko piła. Oddychała prędko i z trudnością. Do diabła, nie mogło jej się to przytrafić wcześniej, zanim jeszcze zaczęliśmy tak razem handlować? Na początku, ze wstydem muszę przyznać, przyjąłbym to nawet z zadowoleniem. No nic. Od czasu do czasu coś się człowiekowi przydarzyć może. Więc chodź, wsiadaj, coś wykombinujemy. Minęliśmy chyba ze trzy przysiółki, po dwie chałupy każdy. W jednym z nich zastałem farmera. Popatrzył na nią. Z daleka, co prawda, ale na tyle, że powiedział: — Niedobrze, przyjacielu. Niech pan spróbuje w White Hills złapać doktora. To wprawdzie nie weterynarz, ale ja go tu sprowadzam i do koni. Jeśli jed- 170 nak panu na niej trochę zależy, to niech się pan pośpieszy. Nie bardzo mnie uspokoił. Natychmiast pognałem do White Hills, a po drodze uprzytomniłem sobie, że nawet go nie spytałem, czy nie potrzebuje ciepłych kalesonów albo bluzki dla żony. Doktora nie było w domu. Pojechał, jak mi powiedziano, do jakiegoś pacjenta w Chloride, ale mogę mu wyjechać naprzeciw. Ma takiego samego forda jak ja, po tym łatwo go poznam. Nawet nie wstąpiłem do klienta. I tak zresztą Greer zanotował przy jego nazwisku, że zawsze chciał kupować za darmo. Wyjechałem więc naprzeciw doktorowi. Za miasteczkiem wolałem się zatrzymać, żeby się z nim nie rozminąć. Przypadkiem było tam całkiem ładne miejsce na biwak. Rozbiłem namiot i wpędziłem ją do niego, mimo że było dosyć ciepło. Potem usiadłem na skraju szosy, czekałem i rozmyślałem. Przypomniałem też sobie Eileen... Zrobiło mi się za nią trochę tęskno. Jej pocałunki były szczere, gorące, niewymuszone, było w nich zdrowe, spontaniczne pożądanie i nic, ale to absolutnie nic nie musiało ich poprzedzać, nie miały żadnej przyczyny — były po prostu samą radością. Ciekawe, jak się teraz całuje z Jamesem, jak mu tam, Blackfordem czy coś w tym rodzaju. Bodaj go piorun spalił! Było rzeczywiście gorąco. Na pewno zbliżało się już południe. Minęło mnie kilka wozów, ale żaden nie był podobny do Eileen. Jeden się koło mnie zatrzymał i młody kierowca w niebieskiej bluzie i kraciastej czapce zapytał, czy mi przypadkiem czegoś nie trzeba. Potem machnął ręką i odjechał. Po dalszej półgodzinie z głównej szosy z Kingman do Boulder City nadjechał wierny sobowtór Eileen, więc od razu poznałem, że to doktor. 171 I W ** I był to on. Miał na sobie czarny płaszcz, a na głowie melonik, wyglądał jak wyjęty żywcem ze starych westernów. Kamizelkę też nosił ściśle według mody lekarzy, którzy w tych filmach ratowali — bez różnicy — szlachetnych bandytów i rannych bohaterów. Wyszedłem na szosę i zacząłem machać. O mały włos byłby mnie przejechał, ale zahamował, a ja z szacunkiem powiedziałem mu dzień dobry. Następnie poinformowałem go, że moja towarzyszka, która nigdy nie odstępuje mnie w podróży, jest — jak się obawiam — ciężko chora. A ponieważ od dawna już łączą nas bardzo zażyłe stosunki, chciałbym, żeby łaskawie na nią... — Gdzie jest? — przerwał mi rzeczowo. — Tam, w namiocie — odparłem. — Ale widzi pan... Bez słowa ruszył w stronę namiotu. — Ale muszę się panu przyznać... — Zbił ją pan, co? — Nie! Nie o to chodzi! Ale widzi pan, to jest zwierzę. Moja informacja nie wytrąciła go bynajmniej z równowagi. Początek był dobry, teraz muszę mu jeszcze powiedzieć, co to za zwierzę. To już pewnie będzie gorsze. — Jak by to powiedzieć... to jest zwierzę... — To mnie nie interesuje — przerwał mi. — Leczę wszystkich ludzi bez względu na wyznanie czy płeć, a jeśli zajdzie potrzeba, leczę też zwierzęta. Wszyscy jesteśmy stworzeniami boskimi, a ja pomagam bez różnicy każdemu, kto mojej pomocy potrzebuje. — Tak — zgodziłem się entuzjastycznie z jego poglądem. — Ale to jest... jak by to powiedzieć... były drapieżnik. Doszliśmy do namiotu. Otworzył go, zajrzał do środka i dał mi znak, żebym ją wyciągnął na zewnątrz. 172 Wyszła dość niechętnie i zwaliła się u moich nóg. Bez najmniejszego wahania dotknął jej pyska. Potem zajrzał jej w oczy. — Muszę zrobić zastrzyk — spochmurniał i otworzył walizeczkę. — Niech ją pan trzyma! Nie śmiałem mu się przyznać, że nie mam na nią bynajmniej takiego wpływu, jak on sobie wyobraża. Wyjął olbrzymią strzykawkę i napełnił ją jakimś bezbarwnym płynem z ampułki. Miałem nadzieję, że nie chce mnie jedynie pocieszyć i że to nie jest woda. Spojrzał na mnie rozkazująco, więc pochyliłem się i u-jąłem Eiłeen za głowę. Obróciła ku mnie oczy, to fakt, ale zastrzyku nawet nie zauważyła. Doktor był wyraźnie zadowolony. — Musi pan tu zostać. Na noc niech idzie z powrotem do namiotu. Żre? — Nie żre. — Powinna. Niech pan coś w nią wmusi, a do picia niech jej pan co dwie godziny daje to! — wyciągnął z wałizeczki różowawe kryształki w butelce z szeroką szyjką. — Szczyptę na czubku noża. A przede wszystkim niech pan pamięta, że nie wolno jej się przeziębiać. Musi mieć ciepło. Zawsze. Nawet jeśli wyzdrowieje. — To znaczy... — Koń czasami z tego wychodzi. Lwa jeszcze nigdy nie leczyłem, więc nie mogę panu powiedzieć. Ale ten zastrzyk pomaga ludziom, koniom i bydłu, więc nie widzę powodu, dlaczego nie miałby pomóc lwicy. — Ile jestem panu winien, doktorze? Spojrzał na Eileen (tę blaszaną), na namiot, w końcu na mnie i rzekł: — Niech mi pan da dwadzieścia dolarów. Dałem mu dwadzieścia dolarów. Starannie wsunął je do portmonetki. — Jutro tu wpadnę. Żegnam. ^ 173 Uchylił melonika, znowu go wsadził na głowę i z powagą ruszył do swego forda. Zostaliśmy tam dziesięć dni. Eileen strasznie schudła, mimo że regularnie wpychałem jej do pyska kawałki mięsa i zmuszałem ją, żeby je połknęła. Teraz była naprawdę bezsilna. Doktor systematycznie do nas zaglądał, dawał jej zastrzyki i te bladoróżowe kryształki. Od razu drugiego dnia przywiózł ze sobą starą końską derkę. Powiedziałem wprawdzie starą, ale ten koń niewiele razy miał ją na sobie. Doktor jakoby miął dawniej własny zaprząg i oprócz bryczki została mu jedynie ta derka. I tak tylko zawadza w domu, a Eileen się przyda. Parę razy zatrzymywali się tu całkiem obcy ludzie (dwa razy ten facet w niebieskiej bluzie i kraciastej czapce) i pytali, jak ona się czuje. Przywieźli trochę mięsa dla mnie i dla niej, chleb, sporo jarzyn, a jeden zostawił mi konserwy i dwie puszki piwa. Każdy się ofiarował, że przywiezie, czego mi trzeba. I każdy rzeczywiście to robił. Któregoś popołudnia zjawił się dziwny gość. Zszedł pieszo z gór, na plecach miał tłumok, cały był ob-szarpany, ale świeżo ogolony. Przywlókł się w momencie, kiedy zaczynała mi się gotować woda w kociołku. Jak wam już mówiłem, kuchenki benzynowe) używam, jeśli chcę szybko ugotować coś do jedzenia, ale kiedy mi się nie spieszy, kiedy mogę poświęcić trochę czasu, a chcę smacznie zjeść — wtedy zawsze rozpalam ogień. Jedzenie gotowane na ogniu jest smaczniejsze. Może w to nie uwierzycie, ale tak jest. Jak gdyby wchłaniało w siebie coś z owej radości trzaskającego i pachnącego drzewa. Skinąłem przybyszowi głową i dolałem jeszcze trochę wody do kociołka. Przycho- 174 dził z gór i na pewno był głodny. Łańcuch górski jest dosyć daleko i domyślałem się, że wyruszył wcześnie rano. Powiesiłem nad ogniem drugi kociołek i wrzuciłem do niego zawartość dwóch puszek konserw. Z krótkim „hallo" usiadł na trawie i odłożył swoje zawiniątko. — Głodny? — zapytałem. —- Już od dwóch dni — przytaknął. — Nie miałem-szczęścia. Otworzyłem jeszcze jedną konserwę i przygotowałem patelnię. Potem podałem mu butelkę. Niewiele wypił, ale najwyraźniej dobrze mu to zrobiło. Widać było, że stara się myśleć o czymś jak najdalszym od jedzenia, ale mięso na patelni skwierczało i pachniało, więc zdobył się jedynie na to, żeby bezsilnie na nie patrzeć i łykać ślinkę. Na pewno był to człowiek niezwykły, ponieważ poszedł umyć ręce, chociaż specjalnie tego nie wymagały. Może zrobił to po to, żeby nie rzucić się na tę patelnię. Potem znowu usiadł obok swojego chudego zawiniątka, tak żałośnie pustego, że nie mogłoby mu posłużyć nawet jako siedzenie, bo nie miało ani palca grubości. Jak się wydawało, bynajmniej go to nie martwiło. Mógł mieć tak około pięćdziesięciu lat. Good Heaven! Czy ja też będę miał kiedyś pięćdziesiąt lat? I czy będę już w górach, w chacie, czy też będę się jeszcze obijał po tym padole z ładunkiem odzieży dla szerokiej klienteli? Zszedł na dół takim spokojnym, zrezygnowanym krokiem, może to jeden z wędrownych hobos albo sezonowych robotników, kto wie. Nic na to nie poradzę, zawsze darzyłem tych ludzi sympatia. O ile byli ogoleni. Chociaż wszyscy na nich psioczą. Może w głębi duszy zazdrościłem im troszeczkę ich wolności. I że mają tylko swój tłumok i absolutnie nic po tym. Możecie zapytać, czemu wobec tego nie rzucę i nie opuszczę wszystkiego, co mam, i nie ruszę z na wpół lub całkiem pustym plecakiem gdzie oczy poniosą. Ale już nie da rady. Kiedy już raz coś macie, choćby to było nawet coś najmniejszego, jesteście straceni. Nie możecie od tego odejść, zaczynacie to powiększać, powiększać coraz bardziej, aż was to całkiem pochłonie. A czasem nawet zniszczy. Nie zaofiarowałem mu więc ani Eileen, ani namiotu, ani odzieży dla szerokiej klienteli, lecz zamiast tego podałem mu kopiastą patelnię aromatycznie pachnącego mięsa z rozmaitymi jarzynami, chlebem i puszką piwa. Robił wrażenie, jakby nigdy dotychczas tak smacznie sobie nie podjadł. Cieszyłbym się, gdyby to była prawda. A potem zaparzyłem kawy. Z kubka cienkim strumyczkiem unosiła się para, a ja obserwowałem swego gościa, jak najpierw wącha kawę, jak obejmuje blaszany kubek obiema dłońmi, jak mu się przygląda i jak powoli, z rozkoszą pije drobnymi łyczkami. Nie miał pewnie w kieszeni nawet dolara, ale tak zadowolonej miny dawno nie widziałem. Napił się znowu i uśmiechnął do mnie poprzez ten strumyczek wonnej pary. — Nie miałem dobrego sezonu — powiedział. — Byłem po drugiej stronie, tam za Cerbackimi Górami, i złamałem sobie nogę. Ano upadłem. Potem znowu nie było pracy. Tu i ówdzie po drodze pomagałem na jakiejś farmie, w tartaku i przy bydle. Noga jeszcze mnie po-bolewa. — Znowu łyknął kawy. — Niewiele w tym roku miałem takich przyjemnych chwil. Trzymał kubek obydwiema rękami, jakby chciał o-grzać sobie dłonie, chociaż było bardzo ciepło. —¦ Po tej stronie gór nie ma prawie życia — ciągnął. — Dwa dni nikogo nie spotkałem. Nikt tu nie mieszka. Przyjemna okolica. — Dokąd pan idzie? — Ano, nie wiem. Ale ja nigdy tego nie wiem — uśmiechnął się niepewnie. — Rozejrzę się po horyzoncie, a potem mówię sobie: tam. Tam będzie pięknie, tam będę szczęśliwy, a potem tam idę i znajduję znowu inny horyzont. A potem znowu inny. — Sam? — Ano, całkiem sam. Już od dawna. Ta jego opowieść o horyzontach bardzo mi się podobała. Przypomniałem sobie moją chatę w górach i to, jak potrafię patrzeć na horyzont całymi godzinami, tylko że stale tęsknię za tym jedynym, moim. A szczególnie, kiedy patrzę na inny. Powiedziałem mu to. — Ano — odparł. — I tak jest dobrze. Może nawet lepiej. Ale ja wolę po swojemu. — I nie ma żadnego miejsca, gdzie by pan wracał? Gdzie chciałby pan wrócić? — Jest — mówił bardzo wolno, z namysłem, jakby wspomnienia opornie do niego napływały. — Ale jeszcze tam nie wróciłem. Zostawiam to sobie na później. Może się rozczaruję. Może za drugim razem nie będzie tam tak pięknie. Ale możliwe też, że tam raz na zawsze skończę ze swoimi horyzontami. To jest w lasach, w północnej części Montany. Zna pan te strony? Nie szkodzi. Na północ od Flethead Rang. Wszędzie jeziora, poza tym nic specjalnego. Niczym się ta okolica nie różni od innych. Nawet ja nie potrafię panu powiedzieć, na czym to polega. Natrafiłem tam kiedyś na obozowisko drwali, wędrowali za drzewem. Parę krytych wozów, kantyna, tratwy na rzece. Poza tym nic. Może wtedy była wyjątkowo piękna pogoda i drzewo pachniało inaczej, mocniej, i było bardziej złociste niż zwykle. Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale zapamiętałem to miejsce. Może też byłem młodszy, na pewno byłem młodszy. Zamilkł. 12 — Czyste radości Przez chwilę obaj tak siedzieliśmy ze stygnącą kawą i spoglądaliśmy na lasy. Porastały z rzadka odległe góry. Nad nimi rozpościerało się prześwietlone słońcem niebo, bez jednej chmurki, bardziej białe niż błękitne. — Może go już nawet nie znajdę. Znowu pociągnął duży łyk. Nadal miał znużony wygląd, ta noga na pewno nie była jeszcze w porządku. Z daleka dobiegł warkot silnika doktorowego forda, który po chwili się przy nas zatrzymał. — No i jak? — Wysiadł z wozu. — Bez zmian. Nie żre i nic ją nie interesuje. Wetknął głowę do namiotu, po czym spojrzał na mnie. Zrozumiałem, że jest żle. — Dam jej jeszcze zastrzyk, a do wody niech pan co dwie godziny dodaje te proszki! — wręczył mi pudełko. — Pomoże jej to? — Nic nie możemy zepsuć — rzekł oschle i znowu zaczął napełniać tę olbrzymią strzykawkę dla ludzi, bydła, koni i lwów. Eileen nie musiałem nawet trzymać. Mój gość też zajrzał do namiotu, ale nic nie powiedział. Pewno tylu się różnych rzeczy napatrzył w czasie swojej włóczęgi w poszukiwaniu horyzontów, że umierająca lwica nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. — Doktor zabierze pana do miasta — powiedziałem. Poszedł za nim w stronę wozu i przez chwilę rozmawiali. Zostałem z Eileen. Usiadłem przy niej i położyłem jej rękę między u-szami. Otworzyła oczy i uniosła głowę. Zaraz ją jednak położyła i tylko na mnie patrzała. Good Heaven! Z początku chciałem się jej pozbyć. Teraz oddałbym zarobek z całej tej połowy rejonu, byleby nie zdechła. Przeziębiła się tylko dlatego, że się upiłem i zostawi- 178 łem ją na dworze bez przykrycia. Ale nie miała o to do mnie żalu. Było to widać po jej spojrzeniu, malowało się w nim niemalże oddanie. Kiedy wyszedłem z namiotu, doktora już nie było. Mój gość siedział przy dogasającym ogniu i patrzył na góry. Jego zawiniątko leżało daleko z boku. Przerzucone przez łopatę i rydel. Za wieleśmy w nocy nie spali. Zmienialiśmy się. Albo ja czuwałem, albo on. Budził mnie, kiedy trzeba było podać lekarstwa. Obawiałem się mimo wszystko, że od niego Eileen by tej wody nie piła, albo że mogłaby pacnąć go łapą. A w namiocie nie było tyle miejsca, żeby mógł się uchylić. Oddychała ciężko, z wysiłkiem, i obydwaj zdawaliśmy sobie sprawę, że zbliża się koniec. Przez całą noc milczałem, on też się nie odzywał. Podtrzymywaliśmy ogień i czekali rana. Przed świtem zasnąłem. Obudził mnie w chwili, gdy słońce wypłynęło ponad góry niczym przekrajna na pół pomarańcza. — Zdaje mi się, że trochę lepiej wygląda. Zerwałem się i poszedłem do niej. Miał chyba rację. Rozgotowaliśmy trochę mięsa na coś, co było na poły gęstą zupą, a na poły rzadką kaszą, i tym razem nie musiałem jej nawet specjalnie zmuszać do jedzenia. Za to pragnienie miała już mniejsze. Kiedy powietrze się nagrzało, a słońce wyzłociło, wywabiłem ją przed namiot. Mój gość, nazywał się Percy Coogan, spojrzał na nią trochę podejrzliwie, a na mnie pytająco. Dopiero teraz zauważyłem, że ma oczy niebieskie jak niebo wczesną wiosną. Uspokoiłem go. Eileen również. Położyła się i nawet na niego nie spojrzała. Wydawało mi się, że oddycha trochę równiej. Włóczęga z gór ściągnął namiot i wywrócił go na drugą stronę, żeby się wywietrzył. Muszę przyznać, że istni nie tego wymagał. Ale jeśli z Eileen wszystko dobrze się skończy, pal sześć namiot! Potem pomyślałem sobie, że trochę za długo leżała i że powinna się przejść. Był to co prawda problem, bo ledwo dawała się nakłonić do spaceru, nawet kiedy była zdrowa, w końcu jednak wstała i niepewnie przeszła jakieś pięć, sześć kroków. Nie chciałem z tym przesadzać, ona oczywiście też nie, i na tym się skończyło. W każdym razie coś. Tego dnia doktor nie przyjechał, więc pod wieczór znowu żeśmy postawili namiot. Widocznie zaczęła go już uważać za swoje mieszkanie, bo od razu do niego wlazła. Zjadła resztę tej półzupy, półkaszy i solidnie popiła. Potem skończyły się nam proszki, więc tylko pocieszaliśmy się nadzieją, że nie będą już potrzebne. Po południu Percy Coogan przyniósł zapas drzewa, którego wystarczy z pewnością na dwa dni. Miałem szczery zamiar obudzić się w nocy i zajrzeć do Eileen, ale muszę się przyznać, że spałem do samego rana. Kiedy się zbudziłem, gotowała się już woda na śniadanie. — Zawsze byłem trochę leniwy — powiedziałem na powitanie. — Ano — odparł swoim zwyczajem. — Zaglądałem w nocy, spała spokojnie. Zerwałem się i poszedłem do namiotu. Zamrugała do mnie i sama wylazła na dwór. Rozłożyłem jej koło ogniska derkę doktora. Przyjęła to jako rzecz oczywistą i od razu się na nią zwaliła. Ale była w tym jednak pewna różnica. Było to raczej pragnienie wygody niż apatia czy zmęczenie. Dostała porządny kawnł mięsa i calutki zeżarła. Percy Coogan co prawda proporcjonalnie do jej ożywienia i apetytu stracił trochę na towarzyskiej swobodzie, ale sam przyniósł jej wiadro wody. To znaczy przyniósł je mnie, żebym podsunął jej do pyska. 180 Przed południem przyjechał doktor. Popatrzył na nią i warknął na Percy'ego: — Daj pan tu tę łopatę i rydel! Uregulowałem z nim należność za wizyty i muszę przyznać, że zachował się bardzo przyzwoicie. Może sprawiła to duma, że udało mu się uzdrowić Eileen. — Teraz musi tylko żreć, żreć i potrzebuje dużo ruchu. Ale nigdy nie wolno jej się przeziębić. Pożegnaliśmy się. Ruszył do swego forda, a Percy Coogan podał mi rękę. — Obyście oboje zdrowo dojechali do chaty! — A pan oby odnalazł swój obóz! Pomachał nam i usiadł obok doktora. Przypomniałem go sobie o parę mil na południe, w Czarnych Górach. Było to pod Mt. Perkins, gdzie od jakiegoś owczarza dowiedziałem się, że na skraju górskiego łańcucha znajduje się duży obóz drwali. Nie miałem tego miejsca w planie ani w notatkach, ale po opowiadaniu Percy'ego taki byłem ciekaw, że pojechałem w tamtą stronę. Specjalnie na skraju to nie było, ale trafiłem bez trudu. ' Był to rzeczywiście duży obóz. Z pomieszczeniami dla robotników i kierownictwa, z traktorami, ciężarówkami, kuchnią i sklepem. Nie musieli wędrować za drzewem, mieli go tu zapas na dziesiątki lat. Obóz przypominający małe miasteczko. Zaparkowałem przed zajazdem (i sklepem), trochę na uboczu, żeby Eileen nie wzbudzała zbytniego zainteresowania, zostawiłem ją w wozie i z małym pudełkiem wzorów w ręku wszedłem do środka. Cały barak, jak zresztą wszystko dokoła, należał do Towarzystwa, które na pewno miało własne zaopatrzenie, więc niewielka była nadzieja, żeby coś dało się tutaj utar-gować. Ale skoro już tu byłem... Z zewnątrz zajazd wyglądał na duży lokal, taki miejski, nieprzytulny, nic mi się w nim nie podobało. Bodą jbym od razu zrobił w tył zwrot i odjechał. Ale zamiast tego wszedłem i usiadłem. Byłem tu prawie sam. Za jakieś pół godziny, godzinę, skończy się zmiana. Wtedy zrobi się tu ruch. A czego bym sobie życzył? — zapytał oberżysta w białym fartuchu. Nie chcę uprzedzać wypadków ani tym bardziej robić z siebie jasnowidza, ale kiedy spojrzałem w te jego rybie, wybałuszone oczy, poczułem, że nic dobrego mnie tu nie czeka. Na dodatek jego fartuch był całkiem czysty, bez jednej plamki. Wyglądał w nim raczej jak sanitariusz szpitalny niż jak porządny oberżysta. — W zimie musi tu być chłodno, co? — usiłowałem nawiązać rozmowę. Nie odpowiedział i stał obok stołu. — Niech mi pan da coke — rzekłem zniechęcony. Przyniósł ją bez słowa i zniknął. Zanim jeszcze skończyłem pić, ukazał się znowu, a za nim weszło do środka trzech zabijaków w welweto-wych spodniach i rozchełstanych koszulach i niedbałym krokiem hurmem ruszyli przez całą gospodę w moją stronę. Z początku myślałem, że są to drwale ze zmiany, ale ich twarze tak absolutnie nie przypominały drwali, że od razu tę myśl odrzuciłem. . Przysiedli się do mnie w milczeniu, co już samo przez się było impertynencją. — O co chodzi? — zapytał jeden z nich i chyba sami przyznacie, że również to odezwanie nie było zgodne z zasadami dobrego wychowania. Proponować tym ludziom moich pięknych ciepłych kalesonów nie miałem jednak ochoty. — Pytałem, o co chodzi! — Czy to zajazd, czy komisariat policji? — Nikt nie ma nic przeciwko temu, żeby się pan napił, ale jeśli pan chce coś sprzedać, to od tego jest tutaj Towarzystwo. — Jeśli chcę coś sprzedać, to chyba muszę mieć na to zezwolenie od Stanu Arizona, nie? 182 — To by panu nie wystarczyło. Musiałby mieć pan zezwolenie od Towarzystwa. ¦— Od kiedyż to w tym stanie nakazy jakiegoś Towarzystwa są ważniejsze niż prawo? — To jest lokal, który Towarzystwo zbudowało dla swoich pracowników, i nikt tu nie ma nic do sprzedawania — odezwał się drugi członek delegacji i z zaciętością dodał: — Ani do roboty. — Ani do gadania! — wmieszał się do rozmowy również trzeci. Chyba mieli rację, a gdyby jej nawet nie mieli, było ich trzech, co dosyć zdecydowanie rozpraszało wszelkie wątpliwości. Dopiłem coke i otarłem usta grzbietem ręki. Po czym powoli wstałem. — Ruszaj się! Prędzej, bo ci pomożemy! — odezwał się znowu ten trzeci, taki szpetny karzeł, i wszyscy trzej się podnieśli. Jeszcze przed chwilą byłem zdecydowany całkiem spokojnie i bez awantur opuścić zajazd (choćby tylko przez wzgląd na własne zdrowie), ale teraz ten jego rozkaz, a głównie ton, wywołały we mnie wściekłość. Po prostu nagle poczułem się u-rażony w swojej ludzkiej godności i czerwona mgła przesłoniła mi oczy. Tak jak stałem w rozkroku, zmierzając do drzwi, machnąłem ręką i trafiłem go pięścią prosto w ten jego ohydny nos. Jeszcze teraz, gdy o tym pomyślę, odczuwam jedną z czystych radości mojego życia. Dalszy przebieg nie był już dla mnie taki wesoły. Lewą ręką przewróciłem stół na tego drugiego o-siłka, a następnemu, temu, który tak niegrzecznie mnie zagadnął, zdążyłem jeszcze zalepić oko. Upadł, ale niestety natychmiast się podniósł. Kiedy się przed nim uchyliłem, oberwałem od tego karła mocny cios w czoło, który mnie rzucił na ścianę. Jako tako się od niej odbiłem, a on nawinął mi się pod lewą rękę. Nie mam w niej niestety dużej siły. 184 No i rozpętała się bijatyka jak się patrzy. Dopóki nie miałem warg zlepionych krwią, obrzucałem ich wyzwiskami. Na szczęście zaczęli przychodzić prawdziwi drwale ze zmiany i zakończyli tę wymianę uprzejmości, zanim ci dranie zdążyli mnie zatłuc. Wyprowadzili mnie na powietrze i zatrzymali tych dwóch, którzy za wszelką cenę chcieli za mną pobiec. Trzeciego trzymać nie musieli. Leżał na ziemi i nic nie było mu dalsze niż chęć gonienia za kimkolwiek. Teraz mogłem co prawda przyprowadzić im Eileen i spytać, jak to jest z tym prawem sprzedaży w stanie Arizona, ale skoro już raz pozwoliłem się tak sprać, to jakoś mi się to nie widziało. Osunąłem się na siedzenie, Eileen otworzyła oczy i poruszyła się niespokojnie. Nie chcę powtarzać, co jej nagadałem i jak określiłem fakt, że ja się o nią troszczę, daję jej żreć i wzywam do niej doktora, ledwo ją byle wietrzyk owieje, a ona się tu rozwala wtedy, kiedy tak bardzo byłaby mi potrzebna. — Popatrz, jak mnie urządzili — pokazałem jej swój policzek. Odwróciła się ze wstrętem. W Kingman odebrałem wzory, które przysłał mi tam zgodnie z umową Sidney. Czekał też na mnie list. Good Heaven, co się z tymi ludźmi dzieje? Nigdy w życiu nikt do mnie nie pisał i nagle w ciągu dwóch miesięcy dwa listy. Ten był w białej kopercie, pokrytej drobnym pionowym pismem, i najwyraźniej pachniał. Kiedy Anthony Vincent wręczał mi go w swoim biurze za sklepem, podejrzliwie przyglądał się mojej twarzy. Wcale mu się nie dziwiłem. Jedno oko miałem całkiem zlepione, na drugie ledwo widziałem, a moje wargi były straszliwie spuchnięte. \ Nie powiedziałem nic, on też nie, to znaczy nic na temat mojej twarzy. Na szczęście Eileen, ta blaszana, permanentnie wyglądała jak po kraksie, tak że przy odrobinie fantazji mógł pomyśleć, że przytrafiło mi się to za kierownicą. Ale założę się, że tak nie pomyślał. Nie myślał też wcale, że zamiast mnie przyjedzie Greer Attaway. — To pan jest ten wariat, co sprzedaje bieliznę i u-brania razem z lwicą — stwierdził spokojnie. Milczałem. Nie wyglądał na to, żeby chciał mnie obrazić, ani też, żeby zamierzał paść mi w ramiona. Po prostu to skonstatował, a ja nie wiedziałem, do czego zmierza. Czy chce mnie wyrzucić, czy też chce wszystko ode mnie kupić, łącznie z tymi wzorami, które mi przekazał? Był to bowiem wielki tekstylny „haberdashery", toteż zbytni pośpiech z mojej strony nie był wskazany. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę aktualny stan mojej fizjonomii, mogący świadczyć o tym, że od czasu do czasu wdaję się w bójki z klientami. — Coś panu powiem — rzekł po chwili. — Pcha się tu na pańskie miejsce Hume McGavin z Prescott i możliwe, że teraz, po śmierci Greera, wziąłbym go nawet pod uwagę. Ale myślę sobie, skoro ktoś włóczy się po świecie z lwicą, co z pewnością przysparza mu dodatkowo mnóstwa problemów i niewygód, to nie może to być zły człowiek. Raczej na odwrót. Nie powiem, żeby pan wyglądał zbyt zachęcająco. Też raczej na odwrót. Ale ja według tego ludzi nie osądzam. Umilkł, ponieważ zadzwonił telefon, i podniósł słuchawkę. Drzwi biura były do połowy oszklone, wypełnione zwykłą szybą okienną. Widocznie chciał stąd widzieć ladę, ale ten widok pozbawiał go z kolei całej prywatności. Sklep i biuro urządzone miał bardzo dobrze. Było dla mnie jasne, że cały towar, który od 186 nas brał — a nie było tego mało — sprzedawał z łatwością. I na pewno z niezłym zarobkiem. Prowadził też i konfekcję. Meble w biurze były mocne i solidne. Takie, że mogliście walnąć pięścią w stół, a ten ani drgnął. Ściany białe, gęsto oblepione zdjęciami wytwornych modnisiów. Takie ubrania również miał w sprzedaży, ale nikt nigdy nie wyglądał w nich tak jak na tych zdjęciach. To znana właściwość wszelkich reklam, i ciekawa rzecz, że każdy ciągle daje się na to nabrać. No, Kingman mogło liczyć jakieś pięć tysięcy mieszkańców, a ponadto leżało na ważnym i ruchliwym skrzyżowaniu. Na pewno szybko się rozrośnie. Anthony Vincent zbytnio się nie wysilał. Mówił przeważnie tak i nie, miało się wrażenie, że rozmawia z małżonką. W końcu odłożył słuchawkę i nacisnął guzik obok telefonu. — U nas nowy człowiek ciężko toruje sobie drogę — zwrócił się znowu do mnie. — Zresztą sam pan to pewnie zauważył. Tu ma pan zamówienie. Wzory obejrzałem, zanim pan przyszedł. Podsunął mi zamówienie i z zainteresowaniem utkwił we mnie wzrok. — Zatrzymałem się w obozie drwali pod Mt. Per-kins. —: Sandy Logan? — Nie przedstawił się, ale było ich trzech. — Mogło się gorzej skończyć — zauważył sucho. Dziewuszce, która weszła do biura z dwoma kieliszkami przyjemnie zabarwionego płynu, dał znak ręką z dwoma wyciągniętymi palcami. — Nie lubię ich — powiedział, a ja go zapewniłem, że również nie żywię do nich zbyt gorących uczuć, Wyraz jego twarzy uległ pewnej zmianie, zdawało się nawet, że się uśmiechnął, i wskazał mi kieliszek. Sam wziął drugi i najspokojniej wychylił go jednym haustem. Poszedłem w jego ślady i łzy napłynęły mi do 187 I oczu. Szybko zamrugałem, żeby się ńie rozpłakać, i zastanawiałem się, co też mi dał do wypicia. Chyba sam to pędził. Na szczęście miałem oczy tak zapuchnięte, że nie mógł nic zauważyć. Ku mojemu przerażeniu ta dziewuszka zjawiła się znowu z taką samą porcją. —• Lubię po prostu zwierzęta — ciągnął, a ja truchlałem w oczekiwaniu, kiedy sięgnie po kieliszek. — I lubię też ludzi, którzy mają dla nich trochę serca. W skrócie opowiedziałem mu nasze wspólne przygody z Eileen. Kiedy doszedłem do jej choroby, zamrugał i sięgnął po kieliszek. Nie pozostało mi nic innego, jak zrobić to samo. Było to równie straszne jak za pierwszym razem, doszedłem więc do wniosku, że na następnego drinka nie wolno mi się zgodzić. Potem wstał, poklepał mnie po ramieniu i oświadczył, że Hume McGavin może go pocałować gdzieś i że chciałby zobaczyć Eileen. Cieszyłem się, że nie zawołał tej dziewuszki po raz trzeci, i złożyłem blankiet z zamówieniem. Przelotnie na nie zerknąłem i zaczerwieniłem się z radości. Ale tego też nie sposób było poznać po mojej twarzy. Zaproponowałem, że wjadę do niego na podwórze. Kiwnął głową i teraz panem sytuacji czułem się ja. Kiedy wjeżdżałem tam tyłem, stał w drzwiach. Otworzyłem drzwiczki wozu. Trzymała się z godnością i zachowywała się jak królowa. Wyszła miękkim ruchem i rozejrzała się. Kiedyś wam opowiem, jaka ona jest cudownie obojętna wobec całego otoczenia. W sposób absolutnie oczywisty uważa wszystko za swoje królestwo i nigdy na myśl jej nie przyjdzie, że ktoś mógłby ją z niego wypędzić. Na razie jednak nikt nie wpadł na taki pomysł. Mimo wszystko* popatrzyła życzliwie na Anthony Vincenta, ale zanim zdążył czymś się wykazać, już spoglądała gdzie indziej. Mnie w ogóle nie zauważała. 188 Bardzo serdecznie pożegnaliśmy się z właścicielem i zacząłem czuć się trochę pogodzony z nowym rejonem. Nienadzwyczajnie nam się jechało, ponieważ Eileen znowu była solidnie wyładowana towarem. Przez krótki odcinek drogi jechaliśmy na wschód jak gdyby do Flagstaff, ale potem skręciliśmy bardziej na północ, w kierunku Hackberry. Wkrótce zjechaliśmy z drogi i zaczęliśmy piąć się pod górę w stronę łańcucha Cer-bat Mountains. Kiedy szosa dawno już została za nami, zatrzymałem się nad wyschniętym prawie potokiem, którego korytem sączył się wąski strumyczek. Trochę wyżej tworzył maleńkie rozlewisko. Na kąpiel było za małe, ale na umycie się i ugotowanie czegoś wystarczające. Postawiłem namiot i rozłożyłem derkę dla Eileen. Nawiasem mówiąc przywykła do niej bardzo szybko i łatwo i nawet do głowy jej nie przyszło położyć się gdzie indziej. Nakarmiłem ją i siebie i usiadłem koło ognia. Była to właśnie owa pora między dniem i nocą. Na zachodzie wznosiły się góry, na południu i wschodzie kraina była szeroko otwarta, rzadko porośnięta niebieskawym jałowcem. Tu i ówdzie płożyły się przy ziemi poszarzałe zarośla, podczas gdy sosny i pinie u-ciekały wyżej w góry. Po całej okolicy rozrzucone były mniejsze i większe głazy i sterczały czerwonawe skały. W lewo za mną rosło kilka kolczastych kaktusów mezkal, bladozielonych, z twardymi czarnymi cierniami na wierzchołkach. Sucha, ostra woń, której pochodzenia nie znałem, unosiła się nad cichym wieczorem przy obozowym ogniu. Purpurowiejące słońce ześliznęło się poza kontury*poszarpanych górskich grzbietów, ale jego ciepło wciąż jeszcze trwało na tym rozległym błoniu, porośniętym kłującą krótką trawą. Otworzyłem zamówienie. Doprawdy było tego war- nio te. I uzyskałem je bez fatygi. Za Eileen i za to, że mnie u tych drwali tak urządzili. Złożyłem je z powrotem i wsunąłem do teczki. A potem wziąłem w rękę białą, pachnącą kopertę. Pismo było drobne, pewne, zdradzało wprawną rękę. Jakoś nie chciało mi się tego listu otwierać. Nad błoniem szybko zapadała noc. Na jasnobłękitne niebo po wschodniej stronie przebiły się pierwsze gwiazdy. Podniósł się słaby wiatr i w lekkich podmuchach przynosił skądś zapach szałwii. Kontury gór stawały się fioletowe. Jedno oko wciąż jeszcze mnie bolało i trudno mi było jeść lewą stroną. Wargi miałem spuchnięte. Eileen podniosła się z derki i położyła się przy mnie. Zrobiła to pierwszy raz bez pobudek praktycznych,, jako że na derce musiało jej być cieplej. Oparła się o mnie bokiem i patrzyliśmy na wschód. Na krajobraz coraz mniej wyraźny, coraz bardziej błękitny. Podrzuciłem parę gałęzi do ognia. Nie od razu się zajęły. Dopiero po pewnym czasie zaczął po nich przeskakiwać zielonkawy płomień. Chwilami znikał, potem znów się pojawiał, aż w końcu z cichym szumem buchnął ogniem. Było mi dobrze. Było nam dobrze. Rozerwałem kopertę. List od Wirginii nie był długi. Przeczytałem go i poszedłem spać. Trochę za długo już byłem w drodze i nie czułem się najlepiej. Nie żebym był chory czy jakoś specjalnie zmęczony. Zniknęły już także wszystkie ślady po mojej próbie nawiązania kontaktów handlowych w obozie 190 drwali pod Mt. Perkins. Sam nie wiem. Byłem niezadowolony, chociaż w nowym rejonie wszystko mogło wypaść gorzej, i zdawałem sobie z tego sprawę. Nie wiem, jak wam to wytłumaczyć. Niczego mi nie brakowało, a jednak czegoś mi było brak, tylko że nie wiedziałem czego. Ale dajmy temu spokój. Do Walapai przyjechałem późnym popołudniem. Nie miałem zbyt wielkiej ochoty do pracy, ale skoro już tam byłem... W końcu nie podróżuję dla przyjemności. Według notatek Greera powinien tu gdzieś być sklep Patty'ego Baxleya. „Ni to, ni sio" — zapisał obok. Znalazłem go bez trudu. Mieścił się przy głównej ulicy (jedynej) i już sam dom w pełni potwierdzał trafność notatki Greera. Jednopiętrowy, niegdyś żółty, ale teraz plamisto bezbarwny, uosobienie smutku i beznadziejności. Z ram okiennych poodpryskiwał lakier, nad nimi chylił się ku ulicy dach z paroma łatami żółtoczerwo-nych dachówek, upaćkany, jakby spływał po nim deszcz. W szybach okiennych odbijało się pochmurne niebo i przeciwległy chodnik. Jedno z okien było otwarte, ale wysoko na górze, i dojrzałem przez nie jedynie kawałek sufitu. Z jednej strony budynek podparty był innym domkiem, podobnym jak dwie krople wody, z drugiej rozciągała się błotnista przestrzeń miejscami porośnięta trawą. Jednym słowem — ni to, ni sio. W środku nikogo nie było, dopiero po chwili wbie^-/;la tam, o dziwo, całkiem ładna kobietka. Albo córka, albo żona, nie byłem pewny. Mój poprzednik o niej nie wspominał. Ale była naprawdę ładna, szczupła, choć nie przesadnie, jeszcze młoda, uśmiechała się i chciała wiedzieć, co mnie tu sprowadza. Już jej zamierzałem powiedzieć, że ona, ale tego numeru spróbowałem kiedyś w Uwadzie i nagle spod lady wytknął głowę jakiś gówniarz, pewnie amant tej babki, i zaczął 101 mi tłumaczyć, że moje zabiegi są po pierwsze, bezcelowe, a po drugie, nie na miejscu. Ręce trzymał ciągle pod ladą, więc przyznałem mu rację i dodałem, że przy takiej figurze i urodzie najbardziej jest do twarzy każdej kobiecie w moich nowych, praktycznych i tanich bluzkach. Wyjątkowo niskie ceny, szalona okazja. Sporo ich tam wtedy sprzedałem, ale przez cały czas przyglądał mi się nieufnie i do końca nie wyjął rąk spod lady. Teraz więc wolałem się rozejrzeć i oświadczyłem, że to bardzo ładny sklep. Trochę oziębłej odparła, że ona też o tym wie, i kto mi powiedział, że jest wdową. — Nie miałem o tym pojęcia — usiłowałem przybrać budzący zaufanie wyraz twarzy, chociaż w tym wypadku nie kłamałem — ponieważ w promieniu stu mil jest pani pierwszym człowiekiem, z którym dzisiaj rozmawiam. Ale nadal miała się na baczności. Uśmiech nie powrócił na jej twarz, nawet kiedy zaoferowałem jej fartuchy i bluzeczki (a także praktyczną ciepłą męską bieliznę). — Przychodził do nas Greer Attaway — rzekła z rezerwą, nie zwracając zbytniej uwagi na towar. — Umarł — odpowiedziałem z pełnym pietyzmu smutkiem. Po jej twarzy przemknął leciutki cień żalu, ale zaraz znowu się uśmiechnęła, ponieważ weszli klienci. Od niechcenia rzuciła mi, żebym chwilkę zaczekał, bo jest tu na wszystko sama. Czekałem więc i przyglądałem się zaopatrzeniu sklepu. Bielizny trochę tam miała, ale bluzek żadnych nie widziałem. Z klientami umiała postępować znakomicie, będę musiał dobrze uważać, żeby nie skołowała mnie tak jak tego kmiotka, który chciał kupić trzy kawałki mydła, a wyniósł dodatkowo litrową butlę wody ko-lońskiej. Co jego spadkobiercy z nią zrobią, o to się 192 najwidoczniej nie kłopotał. Pod tym jej uśmiechem roztopił się, jak cienko pokrajana słonina na gorącej patelni. Co dziwniejsze, nie oparły jej się nawet dwie szpetne baby, które wcale nie przyszły po to, żeby coś kupić (na tym już ja się znam), a wyszły z „nowiusieńkimi wiadrami, które im wystarczą do końca życia". Następnemu wieśniakowi sprzedała około dziesięciu stóp linoleum, do tego tuzin tapet i wreszcie zostaliśmy sami. — Umie pani handlować — rzekłem z uznaniem. — Aż miło popatrzeć. — To jeszcze nie znaczy — ostrzegła mnde przezornie — że będę miała ochotę sprzedawać pański towar. — Tego się nie obawiam — zapewniłem ją — jak tylko go pani zobaczy, natychmiast pani zrozumie, że to jest pani życiowa szansa. — Pan go rozdaje za darmo? — Prawie. — To ciekawe. Greer Attaway go sprzedawał. Dosyć drogo. Za te ceny często nie mogliśmy się go pozbyć. — Za moje ceny nie zagrzeje miejsca na ladzie. — Chce pan przez to powiedzieć, że... Tym razem zjawił sdę jakiś wyrostek po wędkę. Pięćdziesięciu metrów żyłki nie kupił tylko dlatego, że jeden dolar to było wszystko, co posiadał. — Sam pan widzi, jak to wygląda. Jak ludzie nie mają pieniędzy, to nie mogą kupować. Tutaj jest biedna okolica, panie...? — Jessel. Nat Jessel. — Pandę Jessel. A co pan właściwie ma? No nareszcie! Powiedziałem jej, żeby się przygotowała, że wszystko rozłożę na ladzie i nie powiem ani słowa. Odniosłem wrażenie, że przyjęła to oświadczenie dość sceptycznie. Wyszedłem po pudła z wzorami, nakazałem Eileen, 13 — Czyste radości 193 żeby spokojnie spała, że idę pracować, i wróciłem do sklepu wdowy po Patty'm Baxleyu. Przed ladą stały dwie stare baby i jedna, która w porównaniu z nimi wyglądała na niewiastę w dojrzałym wieku. Spojrzały na mnie niechętnie, więc zatrzymałem się na uboczu. Zniżyły głos, a towar, który pani Baxley kładła im na ladę, natychmiast chowały do toreb. Ta stosunkowo młodsza poprosiła dosyć głośno o jakiś szlafrok w kwiaty, „jak przyjdzie ktoś z wizytą, to człowiek zupełnie inaczej wygląda". No, miałem na ten temat własny pogląd, ale nie ujawniłem go, żeby nie psuć interesu. Ledwo zdążyła zapłacić i wyjść z tym ohydnym szlafrokiem (mam wrażenie, że był on od A.M. Ritta), przylazł jakiś drab po rękawiczki. Łapy miał jak łopaty, rękawiczki trzaskały w szwach, chociaż wyprężał palce niczym struny — kiedy zaciśnie je w pięść, z rękawiczek zostaną tylko dziury — ale wdówka uśmiechnęła się do niego, zapewniła, że się rozciągną, i już je pakowała. On też się uśmiechnął, dowcipkował z nią z wdziękiem nosorożca, a na mnie łypał jak na intruza. Good Heaven! Ile par męskich gaci ona tu ~xsprzeda! W końcu doczekałem się chwili, kiedy mogłem zaprezentować jej odświętny czerwony fartuch i bluzkę. Obejrzała jedno i drugie z profesjonalną nieufnością i wyraziła pogląd, że w tej bluzce nikomu nie będzie do twarzy. — Wie pani co — zaproponowałem — niech pani spróbuje ją włożyć i przejrzy się w lustrze. Ja tymczasem panią tu zastąpię. — To przecież nie mój rozmiar — zaprotestowała. — Ta nie. Ale niech pani przymierzy tę. Wyjąłem z pudła trochę inną bluzkę (droższą), wdówka zniknęła na zapleczu, a ja zostałem z nadzieją* że nikt nie przyjdzie. Ale przyszedł. J Wyglądał jak fryzjer. I musiał to być fryzjer, bo tak ogolonego i ulizanego faceta, tak zalatującego perfumami, można zobaczyć jedynie jako pracownika albo reklamę w Barber Shop. — Czego pan sobie życzy? — zagadnąłem go i trochę mnie zatkało od tego zapachu. — Gdzie jest pani Sally Baxley? — spytał pełen napięcia. — Przebiera się — odparłem usłużnie. — Kupiła sobie nową bluzkę i na pewno się ucieszy, jeśli ją pan pochwali. Zaczeka pan, czy mam panu tymczasem coś sprzedać? — Poczekam. Oczywiście! — odrzekł tym samym tonem co poprzednio. Też dobrze — pomyślałem. — A zatem Sally. Całkiem ładne imię. I pasuje do niej. Żeby tylko teraz nie przyszły żadne baby, bo one z pewnością by jej nie pochwaliły. Wdówka doprawdy przebrała się raz dwa, widocznie nie bardzo mi dowierzała, jeśli chodzi o obsługę sklepu, i wkroczyła do środka. Ten mydłkowaty „sugar daddy" westchnął z nabożeństwem i oświadczył: — Sally, cudownie pani w tej bluzce. Założę się, że to z Phoenix. Stałem z obojętną miną. Fryzjerczyk znowu zaczerpnął powietrza, a jego wydech wzbogacony był o olejki eteryczne, bo chyba także i pił te perfumy. Na szczęście wraz z upojną wonią rozsiewał wokół siebie również właściwe słowa: — Co za kolor, Sally. Musieli go dobrać do pani cery! Ta kobieta była doprawdy zażenowana. Jakby nigdy w życiu nie była mężatką. — Niech pani posłucha, Sally. Pójdziemy do kina. Wie pana, co grają? — Wiem. Ale dzisiaj nie mogę, Martin. Mam... —¦ ledwo dostrzegalnie się zawahała — mam tutaj kuzyna i muszę się nim zająć. To jest Martin Page, a to Nat Jessel. Pan Martin Page spojrzał na mnie poprzez opar woni, jaką rozsiewał, tak nieprzyjaźnie, jak gdyby bycie kuzynem było co najmniej karalne, ale potem wyrozumiale oświadczył: =— Dobrze! Pójdziemy więc jutro. — W drzwiach jeszcze się odwrócił i ponownie oznajmił: — Bajecznie w tym pani wygląda. Bajecznie! Ruchem ramion poprawił marynarkę i szczęśliwie sobie poszedł. Teraz ową bluzkę, a oczywiście również i Sally, zacząłem głośno podziwiać ja sam. Przyjmowała to wprawdzie z rezerwą, ale w głębi duszy nie miała najmniejszych wątpliwości, że jej w tym do twarzy i że wygląda czarująco. Rzeczywiście ładnie wyglądała. Chociaż nie tylko dzięki bluzce. Kiedy po chwili weszła jakaś niewiasta w kwiecie wieku, żeby kupić kanister benzyny, szybko przepasałem Sally wokół bioder czerwonym fartuchem, żeby sobie tej „ślicznej bluzeczki nie pobrudziła". Nawet nie usiłowała protestować. Przygotowałem notes i ołówek, bo lepsza okazja do zawarcia transakcji już mi się trafić nie mogła. Jeśli nie uda się teraz, to nigdy. — Ze mną nie wolno się tak spieszyć — rzekła obiecująco, chociaż śpieszyłem się tylko z tym zamówieniem, żeby jechać dalej. Zbliżał się wieczór, byłem głodny, a jeśli ja byłem głodny, to co dopiero Eileen. Zaraz zacznie mnie szukać. — Mam przed sobą jeszcze daleką drogę — zwróciłem jej uwagę. — Muszę też coś sobie ugotować. Wie pani, jak to jest, kiedy trzeba wszystko zrobić samemu. Ile zapiszemy tych bluzek? — To dlaczego nie zabiera pan ze sobą żony? Żeby 196 się o pana troszczyła, kiedy pan zajmuje się handlem? Przypominała mi Sidneya Hasketta, tylko że była dużo bardziej niebezpieczna. — Tak, żony — westchnąłem. — A która by chciała prowadzić takie koczownicze życie? Ten fartuszek pięknie leży na figurze, co? Zrobi pani na nich świetny interes. Niech mi pani wierzy, ja bym źle nie doradzał. — Otworzyłem notes. — Muszę już zamknąć sklep. Niech mi pan pomoże ściągnąć żaluzję, a ja zaproszę pana za to na kolację. Potem możemy sobie spokojnie porozmawiać o interesach. Powiedziała to wprawdzie lekko, swobodnie, z uśmiechem, a jednak wydało mi się, że wzięła za duże tempo. Ale czego człowiek nie zrobi dla interesu? A jeżeli do tego jeszcze sobie smacznie podjem. Tylko że... — Tylko że ja nie jestem sam. — Mówił pan przecież... — Perspektywa przygotowania kolacji na jeszcze jedną osobę bynajmniej jej nie ucieszyła. — Mam ze sobą przyjaciółkę. Czworonożną. — Ach, tak! — Uśmiech powrócił na jej twarz. — Niech ją pan weźmie na górę. Może pan wjechać samochodem na podwórze, a potem tylnym wejściem. Na górze nikt oprócz mnie nie mieszka. Zaciągnąłem więc żaluzję z kraty, wdowa zniknęła gdzieś w głębi sklepu, a ja wjechałem z. Eileen na podwórze. Schody znaleźliśmy z łatwością, gorzej było na gó-r/.e. Znajdowało się tam troje drzwi, a ja nie wiedziałem, w które wejść. Spróbowałem otworzyć pierwsze, ule za nimi była jakaś zatęchła nieprzyjemna klitka, do której ani mnie, ani Eileen nie chciało się wchodzić. Za drugimi ukazał się dosyć duży pokój ze stołem i mocno wytartym dywanem. Pod ścianą stały dwie stare szafy, i to wszystko. Tutaj pewnie mieszkał nie- 197 boszczyk. Ale tu było ciepło, więc na tym dywanie położyłem Eileen. Położyłem! Wyciągnęła się tam sama, zanim zdążyłem o tym pomyśleć. Zbiegłem jeszcze na dół po kawał mięsa i obiecałem jej wodę. Zajęła się jedzeniem, mną jak zwykle się nie przejmowała. W zamku nie było klucza, ale skoro Sally Baxley mieszka sama, to chyba nikt tu nie wejdzie. Za ostatnimi drzwiami była ona. Wciąż jeszcze nosiła moją bluzkę. Miałem nadzieję, że nie jest to jedyna bluzka w tym domu. — Gdzie pańska towarzyszka? — zapytała. — Zostawiłem ją na razie w sąsiednim pokoju. — Tam mieszkała moja teściowa. — Zaczynałem już rozumieć to umeblowanie. — Ona też umarła. Good Heaven! W tym domu, jak na mój gust, za często się umierało. — Niech się pan rozgości! — wskazała ruchem głowy za siebie, w stronę drzwi z białymi zasłonkami. Skądś dobiegał zapach pieczonego mięsa. Był to zapach wspaniały (zdecydowanie lepszy niż ten, jaki rozsiewał pan Martin Page). Następny pokój był komfortowo urządzony, widać dobrze im się powodziło. Albo też jeszcze przed ślubem nieboszczyk zdążył trochę się urządzić. — Niech ją pan przyprowadzi. Smutno jej tam samej. — Przybiegła z białym obrusem, nakryła stół i rozstawiła porcelanę. Byle tylko nie chciała za dużo urwać z ceny. — Nie ma pośpiechu. Dałem jej kawałek mięsa, więc dopiero jak sobie podje. Usiadłem przy stole i czułem się fantastycznie. Jeśli jedzenie będzie choćby w połowie tak dobre jak jego zapach, to nie żyłem dzisiaj na próżno. Przyniosła befsztyki odpowiednio krwiste, wielkie jak talerz. Ile w tym domu musi się przejadać pieniędzy! Zjadłem więc ten befsztyk, a ona szczerze mnie 198 wzruszyła, kiedy zapytała, czy nie chcę jeszcze jednego. Dla mego zwierzątka — oświadczyła — ma osobne mięsko. Przypomniało mi się, że „mojemu zwierzątku" na pewno chce się pić. Zdziwiła się trochę, że nie wziąłem od niej miski, lecz poprosiłem o wiadro, ale przyniosła je, a wraz z nim kawałek mięsa, którym rzekomo Eileen miała się nasycić. — Zrobię tymczasem herbaty — rzekła, a ja poszedłem po wodę. Eileen oczywiście spała. Położyłem jej pod nos to mięso od Sally. Najpierw łapczywie zanurzyła łeb w wiadrze i długo piła. Potem połknęła całe mięso na raz, niczym ciasteczko. Obiecałem jej, że jeszcze wrócę, sprawdziłem okna, żeby się nad ranem nie zaziębiła, i wyszedłem. Herbata stała już na stole. Była za słaba, ale nic nie powiedziałem. Było tam również ciasto i butelka jałow-cówki. Wziąłem sobie kawałek ciasta i naiwnie spytałem, czy sama je piekła. — Smakuje panu? — chciała wiedzieć. Sądziłem, że nic nie mogę zepsuć, jeśli powiem, że tak. —. Mężowi też zawsze smakowało — rzekła marzycielsko. Pogładziłem ją po ręce i wróciłem do rzeczywistości. Nalała nam znowu, wychyliła cały kieliszek i małżonek bezpowrotnie odpłynął w zaświaty. W końcu tam jego miejsce. Przysunąłem się bliżej i chciałem ją trochę pocieszyć. W tym celu otoczyłem ją ramieniem. — Może byśmy tak porozmawiali o bluzkach? — zaproponowała. Tylko że teraz ja nie byłem w odpowiednim na-¦troju do mówienia o bluzkach. Poza wszystkim, kiedy tnk patrzyłem jej w oczy, obawiałem się, że sprzedałbym je za diablo deficytową cenę. Co jeszcze godzinę temu zdarzyć się nie mogło. Powoli jednak zbliżaliśmy 109 się do siebie, aż nagle umyśliła sobie, że chce zobaczyć Eileen. Nie bardzo miałem na to ochotę. Balem się, że jej myśli skierują się nagle na zupełnie inne tory. W końcu jednak po nią poszedłem. Kiedy ukazaliśmy się w drzwiach, krzyknęła i wskoczyła na łóżko, oświadczając, że za żadne skarby stamtąd nie zejdzie. Tak więc prezentacja Eileen na coś się jednak przydała. Rano zjedliśmy obfite śniadanie i wyjechałem ze wspólniczką dotychczasowej firmy za miasto na naszą zwykłą przechadzkę. Skoro już o niej mówię, to muszę zaznaczyć, że w stosunku do Sally nie była nawet w połowie tak miła czy obojętna jak wobec ogromnej większości osób, z którymi się spotkaliśmy i zawarliśmy znajomość. Od samego początku patrzyła na nią raczej wrogo i nie przejawiała najmniejszej chęci do nawiązania bliższych stosunków. Teraz spacerowaliśmy na skraju wysokiego lasu i było mi wyjątkowo dobrze. Good Heaven! To ci była wdowa! Hmm. Teraz rady starego Hasketta zaczęły trafiać mi do przekonania. Była miła, ładna, bez wątpienia dobrze gotowała, interes świetnie prosperował. Może nawet nie musiałbym nigdzie jeździć. Przypomniała mi się Eileen. Była trochę niższa, szczuplejsza i o-czywiście młodsza, co wprawdzie jest dużą zaletą, ale ta była po prostu kobietą w całym znaczeniu tego słowa. I faktem jest, że tamta mnie porzuciła, czego Sally — widzicie, już mówię o niej Sally — nie zrobiłaby nigdy w życiu. Ona będzie sobie cenić dobrego, przyzwoitego męża. To znaczy mnie. Rozejrzałem się, bo podczas kiedy tak rozmyślałem nad życiem, Eileen zniknęła mi z oczu. O, jest tam. No, nie była to okolica, jaką specjalnie lubię. Trochę 200 zbyt goła i uboga i już teraz zaczynała wyglądać pustynnie. Te rozległe przestrzenie coś jednak w sobie miały. Człowiek się przyzwyczai. A być ciągle samemu to też nie ma wielkiego sensu. Teraz jeszcze jakoś to jest, ale kiedyś przecież zestarzeję się, zrobię się wygodny, zatęsknię do gorących potraw i ciepłego łóżeczka — i co wtedy? Sally Baxley to była żona dla mnie. Prosta, ciepła, czuła, obrotna za ladą, taka nie zginie. Umiała sobie poradzić nawet po śmierci szanownego małżonka, widać to po sklepie. W końcu nawet taka Eileen nie chciała być ze mną. Na pewno również dlatego, że pochodziła z miasta. Możecie powiedzieć, że była tylko ekspedientką (właściwie za ladą ją poznałem), ale była ekspedientką z miasta. Tak, Sally to żona dla mnie. Tu na południu szałwia nie pachniała tak jak w moich górach, ale lasy tu były. Przez chwilę pomyślałem o Percy Cooganie, gdzie też połyka teraz kurz, na jaki patrzy horyzont. Nie, to nie dla mnie. Stary Sidney ma rację. Mężczyzna powinien się ustatkować, mieć żonę i dzieci. I sklep. W powrotnej drodze kupiłem pudełko cukierków dla Sally i spory kawał jakiegoś podlejszego mięsa dla ¦ Eileen. Na obiad była wędzonka z kartoflami i jajkiem i reszta ciasta. Jeżeli pomogę w sklepie — powiedziała — to na kolację będzie świeże ciasto. A świeże ciasto to nie była perspektywa do pogardzenia, więc po południu stanąłem za ladą. Wszędzie umieszczono ceny. Po prawej stronie wyłożyłem kilka fartuchów, bluzek i trochę męskiej bielizny. Do wieczora prawie wszystko to sprzedałem. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy, co do których klienci informowali mnie, gdzie mam ich szukać. 201 Pod wieczór znów zjawił się ten fryzjerczyk. — Hmm — mruknął zamiast powitania i obrzucił mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. Zaproponowałem mu ciepłe kalesony dla sportowca jego typu, ale zignorował to z pogardą i zapytał, gdzie jest Sally. — Piecze ciasto — odparłem. — Ciasto? — oczy mu zabłysły. Zjawiłem się najwidoczniej w samą porę, bo jasne było, że i on zna to ciasto. Co jeszcze znał, tego nie wiedziałem, ale byłem zdecydowanie przeciwny, by poznawał jeszcze coś więcej. — Zajrzę na górę — oświadczył Martin Page i ruszył w stronę schodów za ladą. — Oczywiście — zgodziłem się szarmancko. — Jest w drugim pokoju na lewo. Poprawił krawat i poszedł. Pierwsze cztery schody wziął w dwóch susach, potem wchodził już po jednym stopniu. Z powrotem przebył je wszystkie w takim tempie, że zwalił się za ladę. Natychmiast jednak się zerwał, ryknął „Morderca!" i wypadł ze sklepu. — Chciał pan czegoś? — zawołała z góry Sally. — Nie, nic. To było to wczorajsze kino. — Już poszedł? — Aha. — No to niech pan zamknie, ciasto już gotowe. Ciasto było znakomite. Kawałek dałem też Eileen, żeby się przed nią pochwalić. Połknęła go co prawda, ale na Sally nie spoglądała ani odrobinę przychylniej niż wczoraj. Chociaż mogła przecież już trochę do niej przywyknąć. Wolałem ją zaprowadzić do pokoju nieboszczki teściowej, dałem jej kubeł wody i życzyłem dobrej nocy. Miałem wrażenie, że patrzy za mną z pewnym żalem. Ten wieczór był jeszcze milszy niż wczorajszy, rosło 202 we mnie przeświadczenie, że te jest właśnie to, czego mi trzeba. Sally była doprawdy wspaniałą kobietą pod każdym względem. Powiedziałem jej to późno w nocy i sprawiło jej to wyraźną przyjemność. Powiedziała, że samotna kobieta nie ma łatwego życia, że sklep jest duży i dobrze prosperuje, i że jest jeszcze za młoda na zgryzoty, jakie niesie z sobą wdowieństwo. Skwapliwie się z nią zgodziłem, to rzeczywiście musi być ciężko tak stale być samą, otoczoną tylko fryzjerami i innymi okropnościami miasta. Przytuliła się do mnie mocniej i zaczęła opowiadać, jak to już ludzie z miasta się dziwią, że żyje tak samotnie, cnotliwie, że nikt jej nie odwiedza i ona też nigdzie nie chodzi. Zaproponowałem jej więc, żebyśmy poszli gdzieś razem, choćby do tego kina albo gdzie indziej. To zależy od niej. — Jutro — odparła na to — jutro pójdziemy do kina. Zapytałem, co grają, ale nie wiedziała. Zresztą to nie było ważne, po prostu pójdziemy razem do kina. Nie chciało jej się jakoś spać i dalej snuła rozważania. Że mój wóz też już nie jest najnowszy i czy ja mam zamiar wiecznie tak się włóczyć po świecie; że to nie dla takiego człowieka jak ja (chciałbym wiedzieć, dla kogo w takim razie miałoby to być) i że żal jej mnie, i żal jej siebie, że oboje jesteśmy właściwie w takim samym położeniu, oboje samotni. Przywarła do mnie jeszcze mojniej, o ile to w ogóle było możliwe, i westchnęła. Czułem, że nadeszła właściwa chwila. Zwierzyłem •s'ię jej. że nie posiadam zbyt wiele, ale że. jednak w ciągu tych lat, kiedy tak jeżdżę, trochę zaoszczędziłem i że leż już nieraz się zastanawiałem, co dalej, ale jakoś nigdy jeszcze nie pojawił się dostateczny bodziec, żebym podjął jakąś decyzję. A ona na to, że oprócz sklepu ma jeszcze coś niecoś na koncie, no i tak powolut- 203 ku uzgodniliśmy, że jest nam dobrze razem i że tak już zostanie. Nazajutrz rano znów wyjechałem z Eileen za miasto, tym razem jednak w drugą stronę, w kierunku Czerwonego Jeziora. Eileen już całkowicie przyszła do siebie po chorobie, wietrzyła i przebiegała co chwila obok mnie, aż puściłem się za nią w pogoń. Trochę przypomniało mi to nasze pierwsze spotkanie. Z tą różnicą, że wtedy puściłem się biegiem w inną stronę i w zgoła innym celu. Eileen również nie będzie tutaj źle. Pokój ma po teściowej, a na taki spacer zawsze dam jej się wyciągnąć. Nawet dla poważnego kupca me ma nic lepszego niż trochę się z rana przelecieć. Kiedy wróciliśmy, Sally rzuciła ot tak, mimochodem,, że niby co będzie z Eileen, bo ten pokój śmierdzi po niej tak, że już teraz nie sposób tam wejść A z pewnością od czasu do czasu ktoś nas będzie odwiedzał. No, w tym pokoju rzeczywiście było widać, że mieszka tam Eileen, to musiałem przyznać. I jasne jest, że od czasu do czasu przyjedzie ktoś z wizytą, chociaż z radością obszedłbym się bez tego. A nie mogłem wymagać, żeby goście mieszkali z Eileen. — Może dałoby się postawić dla niej na podwórzu jakąś komórkę. Parę cegieł, kilka desek i zostałaby tu z nami, nikomu nie będzie przeszkadzać. Nic nie odpowiedziała, ale wieczorem, właściwie tuż przed nocą, znowu wróciła do tej sprawy. Zaczęła od tego, że sprzedała resztę bluzek, które przywiozłem, fartuchów też już niedużo zostało i że powinienem zamówić dalszą partię. Może jakieś inne. A w tej komórce, którą mam zamiar postawić, mógłby być raczej skład. — No dobrze, ale gdzie wtedy umieścimy Eileen? Tej nocy już nie rozwijaliśmy dalej tego tematu, •.'.04 ale zahaczyła o niego w jakieś trzy dni później, koło południa, przypadkowym pytaniem, w jaki sposób się spotkaliśmy. To znaczy ja i Eileen. Opowiedziałem jej, a ona się zamyśliła. Potem zauważyła z troską, że dawny właściciel na pewno bardzo za nią tęskni. Było to prawdopodobne, ale bynajmniej nie takie znowu pewne. I że powinienem się do niego odezwać (powiedziałem, że Samuel Dirty dał mi jego adres) i mu ją zwrócić. Odparłem, że z pewnością ma rację, ale że przyzwyczaiłem się już do Eileen i przykro byłoby mi się z nią rozstać. Pochwaliła mnie, że jestem taki stały w uczuciach, że mnie za to szanuje, że na pewno z nią też nigdy nie będę chciał się rozstać i zostanę przy niej do końca życia. Potakiwałem z radością, a później poszedłem sprzedawać beczułki nafty, mydło, sznurowadła, wodę ko-lońską, druty do robienia swetrów oraz ciepłe kalesony. I naturalnie jeszcze tysiąc innych rzeczy: jednego Remingtona Auto-home, trzy pary nożyczek, w tym jedne fryzjerskie (ale nie kupił ich Martin Page), jednego podróżnego Wonder Weatherometer za dolara o-siemdziesiąt osiem, ilustrowaną Biblię w skórzanej oprawie (6,25), Spray Raił Kit (15,95, ale wydawało mi się to trochę drogo), nawijarkę marki Bronson (9,95), jeden zegar ścienny w podłużnej ramie (21,88), kilka płynów do polerowania Bissel Furnitur Shampoo, Steam Iron Cleaner i cały szereg podobnych drobiazgów. Jak już mówiłem, był to nieźle prosperujący sklep. Wieczorem zaproponowałem, że można by Eileen posadzić w sklepie, to by przyciągało klientów. Przyjęła to dość sceptycznie. Była zdania, że trudno zwabić ko-j;oś perspektywą, że zostanie pożarty. Zaprotestowałem. Podróżuję z nią już dość długo i żadnego klienta jeszcze mi nie zjadła, chociaż niektórych doprowadziła do stanu lekkiego wzburzenia. Ale wykorzystałem ten 203 fakt do przyśpieszonego podpisywania zamówień, tak że w większości wypadków miało to rezultat pozytywny. Powiedziała „hmm" i tego wieczora położyła się na tapczanie. Gdzieś koło północy obudziła mnie. Przytuliła się do mnie, cała zapłakana, szlochając, że jeśli naprawdę kocham ją tak jak ona mnie, to oddam Eileen albo coś z nią zrobię, żeby pozbyć się jej z domu. Była to naturalnie trudna decyzja, ale płakała tak rozpaczliwie i taka była cieplutka, i tak wyraźnie nieszczęśliwa, że się waham, więc chyba nie kocham jej tak, jak mi się wydawało, może powinienem się jeszcze zastanowić, ona nie chce mnie zmuszać, żebym z nią został, mimo że rozstanie ze mną złamałoby jej serce, jednym słowem — w końcu przyznałem, że Ei-łeen jest rzeczywiście dosyć niezwykłym zwierzęciem domowym, i obiecałem, że usunę ją z domu. Ponadto miała absolutną rację, że Eileen jej nie lubi, a nawet warczy na nią z nienawiścią, czego nigdy przedtem nie robiła. Rano mi się co prawda jakoś odmieniło, ale potem pomyślałem sobie: miej rozum, chłopie, to twoja życiowa szansa. Sally jest wspaniałą kobietą, a Eileen to w końcu przecież tylko zwierzę. Jakiegoś właściciela miała przed tobą, będzie miała jakiegoś i po tobie. I pojechaliśmy. Zamierzałem jechać przez Hualpai ciągle na południe, aż gdzieś pod Groom Peak, na tereny rzadko zamieszkane. Może gdzieś w jakiejś samotni oddam ją komuś, kto będzie szczęśliwy, że w tym odciętym od" świata zakątku nie będzie taki samotny. Ujechaliśmy około stu dwudziestu mil, ale okolica wciąż jeszcze nie podobała mi się na tyle, żebym chciał 20« tu zostawić Eileen. Wydawała mi się jakoś nieodpowiednia na to, żeby żyła w niej lwica. Ach, gdybym tak spotkał tu gdzieś Percy Coogana! Mogliby wędrować razem i zmieniać horyzonty jeden za drugim. Na pewno obojgu by się to podobało. W końcu znalazłem się na absolutnym, beznadziejnym pustkowiu. Zatrzymałem się i wysiedliśmy z wozu. Wokół nas rozciągała się bezkresna kraina. Karłowate zarośla płożyły się przy ziemi i ciągnęły się daleko na wschód. Na zachodzie widać było niemal nagi masyw gór Hualpai. Przy każdym silniejszym podmuchu wiatru spowijał je obłok czerwonawego pyłu. W kierunku Big Sandy, który pod Wikieup miał jak na tę porę roku zadziwiająco dużo wody, zaczynał się rzadki las i ciągnął się aż gdzieś do miejsca, gdzie Big Sandy łączy się z Burro Creek. Od północy cały ten teren rozpościerał się hen daleko. Na widnokręgu słońce wprawiało go w drganie tak silne, że nie można się było zorientować, gdzie jest jeszcze ziemia, a gdzie zaczyna się niebo. Było spokojnie, cicho, chciałem niemal powiedzieć, że panował tu spokój. Odetchnąłem głęboko. To nie było zielonkawe, pachnące powietrze, które napływa do mego domu w górach. Było to powietrze suche/ drażniące, niespokojne, na wpół pustynne. Eileen zaczęła wietrzyć, pewnie będzie tu sporo zwierzyny — pomyślałem. Ruszyliśmy na swoją ostatnią przechadzkę. Good Heaven! Przecież świat się nie zawali, jeśli zostawię tu zwierzę, żeby sobie pobiegało. Toż to jest jej najwłaściwsze środowisko. Wożąc ją po miastach, w gruncie rzeczy ją męczę. Sama poszła mi trochę na rękę. Pobiegła chyba za jakimś tropem czy też zwabiona jakimś ruchem. Zni-knęła w lasku. Wsiadłem i odjechałem. 20T> I tak musiałbym kiedyś to zrobić. Teraz uśmiecha się do mnie szczęśliwe, pogodne życie u boku miłej, ładnej i dobrej kobiety. Jechałem szybko na północ i patrzyłem we wsteczne lusterko, czy Eileen nie biegnie za mną. Nigdzie nic nie widziałem, ale diabli ją wiedzą. Wciąż jeszcze miałem w pamięci scenę, jak to pierwszy raz przed nią uciekałem i jak ukazała się na zakręcie w chwili, kiedy byłem już pewny, że nic mi nie grozi. Ale teraz to było definitywne. W końcu to przecież nawet nienormalne, żeby komiwojażer włóczył się po kraju z lwicą i miał z tego powodu furę nieprzyjemności z klientami. Żeby brał tylko połowę towaru, bo wszystko mu się w wozie nie mieści. No, ale wtedy, tym bandziorom w górach dała szkołę. Jeszcze teraz roześmiałem się na wspomnienie nie ogolonej, brudnej gęby jednego z nich i tego, jak karmiłem Eileen ich pieczonymi zającami. Jak to już właściwie dawno? Trzy kwartały. Boże, jak ten czas leci. Co też porabia Wirginia? Czy poślubiła Freda Coote'a? A może kogoś innego? W liście nie wymieniła niczyjego nazwiska, pisała tylko, że wychodzi za mąż. Jeszcze raz spojrzałem w lusterko. Las pozostał już daleko, jechałem otwartą, wolną przestrzenią. Nigdzie za mną nic się nie poruszało. No, wiele szkody Eileen tam nie narobi. Właściwie przywykła już do ludzi. Kiedyś znalazła sobie mnie, może będzie miała szczęście i znów znajdzie kogoś, kto przez jakiś okres swojego i jej życia będzie się o nią troszczył. A może nawet stale? Zostawiłem ją tak samo, jak przede mną zostawił ją pod Zagubioną jakiś cyrkowiec. Szukał jej potem. Czy i ja też kiedyś będę jej szukać? Czy mnie pozna? Ale ja jej szukać nie będę. Będę żył z Sally, będę sprzedawał w sklepie, będziemy mieli czworo dzieci, jedno po drugim, i każde dostanie jedną czwartą wspólnego majątku., Byle tyl- 208 ko nie spotkał jej ktoś zbytnio strachliwy, a posiadający broń. Byle nie zastrzelił jej, zanim zdąży się przekonać, że ona chce dostać jedynie kawałek czegoś do żarcia i gdzieś w cieple się przespać. Ile też ona może mieć lat? Chyba już sporo. Powinna umrzeć ze starości albo z głodu. Starzy ludzie też nędznie umierają, czasami także z głodu. Z drugiej znowu strony, kto wie, jakie miała dzieciństwo, a teraz, na koniec, ja ją tak spokojnie... Good Heaven! Cóż to ja jestem — pastor Armii Zbawienia? Ja chcę tylko żyć, nic więcej. Jak każdy człowiek. Z Sally. Chcę mieć rodzinę, chcę być na tym świecie komuś potrzebny. Do diabła, przecież to nic złego! Sally jest tego warta. A gdzie ja znajdę drugą taką okazję. Może już nigdy i nigdzie. Przypomnijcie sobie tylko, jak skończyło się z Eileen. Teraz jeździ sobie z jakimś Jamesem Bedford czy Black-burne, a o mnie nawet nie pamięta. A o mojej chacie, którą chciałem dla niej urządzić i do której kupiłem już nawet obrazek, pamięta jeszcze mniej. Co tam, mnie by się każda dziewczyna podobała. Ale może ja bym się im nie podobał, choćby tylko dlatego, że mam zakrzywiony nos, albo że żyję trochę inaczej niż inni, albo dlatego, że nie mógłbym im dać wszystkiego, czego pragną. Chociaż znów z drugiej strony... Weźcie na przykład taką Dorothy Northcroft... Nie wspominałem o niej dotychczas, więc nie możecie jej znać. Poznaliśmy się w Milford, ale pochodziła z Hanksvill. Śpiewała jednocześnie w barze hotelowym i w kościele Nazaretańskim i .należała do tych dziewcząt, które ogląda się na okładkach czasopism. Szczuplutka, tak że bez mała strach było ją objąć i uścisnąć (co jednak było mylnym wrażeniem), wysoka, długie rude włosy miała tak gęste, że kiedy wplątaliście w nie palce, mieliście sporo kłopotu, żeby rano zdążyć na czas do pracy, jednym słowem, osóbka, za którą ciągnął tłum mężczyzn od lat czternastu do sześć- U — Czyste radości 200 dziesięciu, a jeszcze starsi przynajmniej o niej marzyli. Trudno wam będzie uwierzyć, ale ta właśnie dziewczyna, typowo wielkomiejska, tak bardzo chciała wyrwać się z miasta i żyć gdzieś w górach, gdzie nie będzie żadnych ludzi, oprócz tego jednego — że paliła się, aby pojechać ze mną do mojej chaty. Ale ja nie mogłem uwierzyć, że myśli to na serio, że nie stroi sobie ze mnie żartów i że w końcu nie wystrychnie mnie na dudka. O wiele później dowiedziałem się, że myślała 0 tym poważnie. Ale ja w jej towarzystwie nigdy nie byłem całkowicie naturalny i rozluźniony i nigdy nie było mi z nią całkiem dobrze. Zawsze miałem się trochę na baczności. Jej olśniewający wygląd, chociaż właściwie była zupełnie prosta, te zastępy wielbicieli 1 świadomość, że wystarczy jej na któregokolwiek kiwnąć palcem — a byli wśród nich mężczyźni cholernie przystojni i forsiaści, jeden fabrykant mydła, a nawet jeden polityk — to wszystko stale mi przypominało, że jestem tylko zwykłym drumroerem ze starym fordem i prostą chatą w górach (wówczas jeszcze bez obrazka). Więc w końcu wycofałem się. I dlatego tak sobie cenię Sally, ona jest doprawdy moją życiową szansą. Żebyście zrozumieli, dlaczego teraz uciekam przed czworonogą Eileen. A poza tym moim obowiązkiem jest rozpocząć nowe życie. I ofiarować je komuś drugiemu albo innym ludziom. Takie puste życie jest diabła warte, pod tym względem Sidney Haskett ma po stokroć rację. Raz być tu, raz tam i nigdzie nie mieć domu. Właściwie mam dom wysoko w górach. Ale pusty, ot co. Mężczyzna powinien się ożenić. Nie zostanę przecież sam z powodu jakiejś lwicy. Jak mi była potrzebna wtedy, kiedy dawały mi wycisk te dranie w obozie drwali, to spokojnie wylegiwała się w samochodzie i miała mnie gdzieś. A potem nawet nie polizała mnie po twarzy. No, ona właściwie nie mogła wiedzieć, co się tam dzieje, ale czy przyszłaby mi z pomocą, 210 gdyby wiedziała? Tutaj podobno zimy są łagodne, jak mówił Sidney. W Walapai będzie zawsze napalone w piecu, a Sally upiecze ciasto. A ja za ciastem przepadam... Good Heaven! Nadepnąłem na hamulec, że omal nie wyleciałem przez szybę. Good Heaven! Co to w ogóle za kobieta, że nie ma odrobiny serca dla tego niemego stworzenia? A ze mnie co za tchórz! Tfu! Eileen szuka mnie teraz gdzieś po lesie, boi się o mnie, żeby tylko nic mu się nie stało — myśli sobie, na pewno jest już niespokojna i jest jej smutno, nie może uwierzyć, że tak ją zostawiłem. Good Heaven! To już nie odnosiło się ani do Sally, mojej ukochanej, wyśnionej małżonki, ani nawet do mnie, lecz do drogi, na której z wściekłością zawracałem swoim fordem. Szarpałem kierownicą do oporu, a skrzynia bie-tfów jęczała niczym Arthur Sebree nad swymi wiernymi, którzy nie dbają o równowagę świata. O mało nie wleciałem do rowu, ale zdążyłem już zrobić w tył zwrot. Teraz ze zdumiewającą radością i spokojem w duszy naciskałem pedał gazu aż do dechy i podskakiwałem na wyboistej drodze niczym pasikonik. Eileen terkotała, z całych sił pędząc z powrotem do lasu, a ja zrozumiałem, że do małżeństwa po prostu się nie na-<łuję. I że przekonująco wytłumaczę to staremu Hasketto-wi. Niech się wypcha z tymi swoimi radami. Robi tylko z człowieka idiotę i wmawia w niego takie bzdury, że powinien mieć żonę i rodzinę, bo inaczej żyje na próżno. W końcu po co to wszystko rozwiązywać tak rady-luilnie? Sally mnie kocha i ja ją też. Na pewno to zrozumie i będziemy szczęśliwi wszyscy razem. Jest prze-: ież kobietą, więc niemożliwe, żeby była taka okrutna i bez serca. Żeby chciała to biedactwo Eileen, któ- 211 ra wiernie strzegła mnie w czasie wszystkich wędrówek, ot tak, po prostu wyrzucić. Jak stare buty. Pędem wjechałem do lasu i już po chwili byłem na polanie, z której dwadzieścia minut temu zwiałem z takim pośpiechem. Eileen nigdzie nie zobaczyłem. Pewnie mnie szuka. Wysiadłem. Było pięknie. Promienie słońca docierały do mnie poprzez rzadko rosnące sosny. — Eileeen! Eileeen! — wołałem, wchodząc w las. — Eileeen! Nigdzie nic się nie poruszyło. Czyżby znowu zabłądziła? — przestraszyłem się. Głupia była na to wystarczająco. A może zabrał ją już ktoś inny? Tak prędko? E, chyba nie. A może spotkał ją kojot? Albo wilk? Good Heaven! To byłby jej koniec. Chyba że udałoby się jej uciec. Żeby się obroniła — co do tego zbytnio się nie łudziłem, miała wobec nich tyle szans co owieczka. Chodziłem po lesie i bezustannie wołałem. Że też ja ją tu zostawiłem. A jeżeli z żalu pękło jej serce? No, to chyba nie. Kto wie, czy w ogóle zauważyła mój odjazd. Obszedłem już spory kawał lasu i zawróciłem w naiwnej nadziei, że może będzie koło auta. Nie było jej tam. Nagle wpadłem na szczęśliwy pomysł. Zapuściłem silnik i wprawiłem go w takie obroty, że hałas w lesie przypominał nadciągające tornado. Powtórzyłem to chyba dziesięć razy i nagle gąszcz rozwarł się na wprost mnie. Wypadła z niego, zziajana, z odrobiną przesady można by powiedzieć, że pędziła ku mnie jak strzała. Wyłączyłem silnik i wyszedłem jej naprzeciw. Przysięgam, że radośnie się uśmiechała. Nie miałem dla niej nic do jedzenia, gdyż ku swojej hańbie muszę przyznać, że nie brałem jej już pod uwagę. Po drodze oboje napiliśmy się w potoku, ale nie była to dobra woda. Czekałem na nią przy wozie, oparty o drzwi. Podeszła tuż do mnie i położyła się u moich stóp. Po wzroku, jakim na mnie patrzyła, widać było wyraźnie, że szukała mnie i że się bała. Słońce staczało się powoli na zachód, korony drzew lekko sie chwiały, widać w górze był wiatr. Ów suchy, ostry wiatr o zapachu pustyni. Kora cicho trzeszczała, a pnie pachniały żywicą. Było ciepło. Naprawdę nie pamiętam już, o czym myślałem, ale wiem z całą pewnością, że usiadłem i położyłem jej rękę na głowie, i że było nam bardzo dobrze. Obojgu. Na pewno, wyczułem to bez najmniejszych wątpliwości. I wiem też, że gdybym rzeczywiście od niej uciekł i zostawił ją w tym lasku, to do śmierci musiałbym się tego wstydzić i żadnemu z tych swoich czworga dzieci nigdy nie odważyłbym się spojrzeć w oczy. Oboje byliśmy głodni jak diabli, skierowałem się więc do Wikieup. Jak wszystkie małe miasta w tych stronach, był omszały, dostojny i leniwy. Ale leżał przy głównej szosie z Phoenix do Las Vegas, i to przydawało mu ważności we własnych oczach. Przejechałem prawie przez całe miasto, potem zawróciłem i w końcu zatrzymałem się przed jednopiętrowym domkiem z ładnie przystrzyżonym trawnikiem. Nad szerokimi drzwiami lśnił w całym tego słowa znaczeniu napis „Meat Market". A pod nim takimi samymi literami: „Loring Wayne". Mr Loring Wayne był to oryginalny gość. Wszedł do sklepu z korytarza, który ze swego miejsca doskonale widziałem: długi korytarz, a na końcu 212 213 otwarte drzwi na podwórze. Po bokach znajdowało się po dwoje drzwi z każdej strony. Wayne był całkiem łysy i miał silnego zeza. Nie odezwał się ani słowem i tylko na mnie patrzył. Byłem trochę zaskoczony jego wyglądem i milczeniem, więc również milczałem i też tylko na niego patrzyłem. Nie chcę być zarozumiały, ale do dziś jestem pewien, że miałem więcej powodów do zdziwienia niż on. Poprosiłem o owcę albo barana, albo o jakiekolwiek mięso, nie musi być w najlepszym gatunku. Jeszcze przez chwilę nic nie mówił, aż zacząłem podejrzewać, że albo jest głuchy, albo mnie nie zrozumiał. Wreszcie zapytał, a słowa skrzypiały mu między zębami, jakby miał pełne usta piasku: — Na co panu tyle złego mięsa? — Dla zwierzęcia. — Zanim zużyje pan taką ilość, musi się zepsuć. — Nie ma strachu. Ona je zeżre na dwa razy. — Hm. Wilczyca? — Coś w tym rodzaju. — Ja też miałem wilka — powiedział, ale słowa w jego ustach skrzypiały teraz trochę mniej. — W Min-turn. W Colorado. Nie potrafi pan sobie wyobrazić, ile miałem przez niego nieprzyjemności. Doskonale potrafiłem to sobie wyobrazić, ale on już odwrócił się w stronę korytarza, a słowa znów zaczęły mu skrzypieć między zębami: — Mary! Pierwsze drzwi na prawo w korytarzu otworzyły się. Na progu stanęła tęga, ponura niewiasta, stara, już na pierwszy rzut oka cholernie antypatyczna. Miałem ochotę powiedzieć o niej, to znaczy pomyśleć, że jest nie ogolona, taka mi się wydała niechlujna. Musiała to być jego połowica. — Co jest? — zainteresowała się, a głos jej skrzypiał tak samo jak jemu. 214 — Ten tutaj — wskazał ruchem głowy na mnie — ma ze sobą wilczycę. Dawno pan z nią jeździ? — zwrócił się do mnie. — Dawno — przytaknąłem. — Dawno z nią jeździ, Mary — odwrócił się znowu do tej ponurej baby. Nie przestała się mroczyć, ale przestała patrzyć na niego i lustrowała teraz mnie. — Pamiętasz Jacka? — zapytał Loring Wayne. Nie odpowiedziała. Zamiast tego zwróciła się do mnie: — Jak pan na nią woła? — Eileen. — Eileen ¦— powtórzyła głucho. — Ładne imię. — Myśmy go nazywali Jack — oznajmił rzeźnik. Wciąż nie wyglądało na to, żebym mógł tu kupić jakieś mięso. — Też bardzo ładne imię — stwierdziłem uprzejmie. — Ja myślę — upewnił bardziej siebie niż mnie Loring Wayne. — Wiedział, że to jego imię, i jak zawołaliśmy Jack, przybiegał do domu. Choćby nie było tam nic do jedzenia. Żadnego przysmaku. Przybiegał ot tak, bośmy go wołali, rozumie pan. — Nie zabraliście go ze sobą? — spytałem, ale w tej samej chwili zrozumiałem, że było to niefortunne pytanie. Zawsze tak jest. Kiedy nie mam ze sobą swojej kolekcji, to jakoś... jednym słowem, towarzyska konwersacja nie jest moją najmocniejszą stroną. Odwrócił się i wziął z lady nóż. W pierwszej chwili pomyślałem, że to na mnie, ale sięgnął nim w stronę obdartej ze skóry owcy, wiszącej na haku za nim. — Zastrzelili nam go ¦— powiedziała ta ponura niewiasta. Stała tam na progu, nawet się nie poruszyła, i spoglądała na mnie takim wzrokiem, że zacząłem szukać w pamięci, czy przypadkiem nie zastrzeliłem kiedyś jakiegoś wilka. 215 — Potem stamtąd wyjechaliśmy — zabrał znów głos Loring Wayne i rzucił na ladę połówkę owcy. — To jej chyba wystarczy. Da pan jej na surowo? — Upiekę. — Dobre miejsce na biwak jest tam, gdzie łączą się Big Sandy i Tront. __ Nie mam z sobą sprzętu na biwakowanie, a ona niedawno przeszła zapalenie płuc. Rozpalę tylko ogień i coś zjemy. Niech pan da jeszcze kawałek wędzonego mięsa. Dla mnie. — Daleko pan jedzie? — spytała wciąż ponura Mary. — Do Walapai. — Daj to! •— powiedziała do rzeźnika. — Upiekę dla was obojga! Zabrzmiało to jak rozkaz. Wyciągnęła rękę po mięso. Złapała połówkę owcy, jakby to był kawałek papieru, i nasępiona zniknęła tam, skąd przyszła. — Zastrzelił go jeden człowiek z sąsiedztwa. Chociaż Jack nigdy nikomu nie zrobił nic złego. Nawet nie mógł. Nigdy nie przebywał sam poza naszym o-bejściem, a przez mur nie mógł się przedostać. Loring Wayne stanął przy samym końcu lady, oparł się dłońmi o jej blaszane obicie i patrzył na ulicę. Po czaszce ślizgało mu się zachodzące słońce. Mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat, może trochę więcej. Nie był otyły, ale mocny i prosty. Nie mówił zbyt wiele. Albo nie był przyzwyczajony dużo mówić (ponieważ poznałem Mary, uważałem to za wysoce prawdopodobne), albo bardzo starannie ważył słowa, zanim przepuścił je przez skrzypiące zęby w przestrzeń nasyconą wonią surowego mięsa. Muszę przyznać, że nie lubię tego zapachu. Możliwe, że to przez ten zapach jego słowa tak mi skrzypiały. __ Długo usiłowałem wyśledzić, kto to był. — I wyśledził pan? — Długo śledziłem, proszę pana, chociaż w ogóle 216 to nie jestem mściwy. Ale... — nagle odwrócił się w moją stronę, a ja nie mogłem się zorientować, którym okiem na mnie patrzy. — Nie chciałby pan wziąć • Eileen do domu? Wieczory są tu chłodne, a już zaczyna się ściemniać. — Bardzo pan uprzejmy. Ale to nie jest wilczyca. — A więc co? Puma? — Lwica. — Lwica? Mary!- Wszystko się powtórzyło. Ukazała się na progu, tak sanio ponura jak poprzednio. — To nie jest wilczyca. Dał jej chwilę czasu, żeby przetrawiła ten kłopotliwy fakt. — To lwica. — Lwicy nigdy jeszcze nie widziałam — rzekła. — Ale w tym domu wszędzie jest ciepło. Na górze jest pusta komórka. — Nie warto — odrzuciłem propozycję. — Musimy wyjechać jak najwcześniej. Mamy jeszcze przed sobą kawał drogi. — Teraz na noc nigdzie pan nie pojedzie — zaskrzypiał zębami Loring Wayne. — W nocy będzie chłodno, a ten pański wóz chyba trudno jest dogrzać. Mamy tu wolny pokój. — Z tyłu za domem jest pusty garaż — mruknęła ponuro Mary. Prawdę powiedziawszy, nie- miałem najmniejszej ochoty spędzać wieczoru z tą parą (nie mówiąc już o tym, że czekała na mnie Sally). Ale czuli się chyba bardzo samotni, a poza tym, skoro już piekła to mięso... Wjechałem na podwórze i tyłem wycofałem się do garażu. Stal w nim ford zaledwie o dwa lata młodszy niż moja Eileen. To dlatego Wayne wiedział, że nie dogrzeję wozu. Wysiedliśmy i weszliśmy na korytarz, który widziałem ze sklepu. 217 Stali w drugim końcu i patrzyli na Eileen. Mieli do niej najwidoczniej dużo więcej zaufania niż ja w swoim czasie. Co dziwniejsze, ona do nich też. Mięso nie było jeszcze gotowe, zaprowadziłem więc Eileen do komórki i dałem jej pić. Było tam rzeczywiście ciepło. Wyjrzałem przez okno. Jakieś góry, chyba Aąuarius, powoli zanurzały się w noc. Ich kontury jednak wciąż jeszcze ostro się rysowały na tle nieba po wschodniej stronie, gdzie zabłysły pierwsze dwie gwiazdy. Drugie drzwi na prawo prowadziły z korytarza do jadalni. Mebli było tam niewiele, wszystko mieściło się w ścianach. Pod oknem stał bujany fotel, stolik do kawy i lampa, pod ścianą tapczan, naprzeciw niego telewizor. Pośrodku był duży stół z orzechowego drzewa i gięte krzesła. W kącie duży fotel. Wewnętrzne drzwi prowadziły prawdopodobnie do kuchni. — No więc co do tamtej sprawy — powrócił do swego opowiadania Loring Wayne, kiedy usadowił mnie w fotelu, a sam usiadł na jednym z tych giętych krzeseł. Napełnił dżinem trzy kieliszki i jeden mi podał. Drugi wziął sam, trzeci został na stole. Ciekaw byłem, czy oblicze Mary trochę się po nim rozpogodzi. Po chwili przeszła przez pokój, wychyliła dżin, ale jej twarz pozostała tak samo posępna jak przy naszym pierwszym spotkaniu. — No więc co do tamtej sprawy. Podejrzewałem trzech, najwyżej czterech ludzi. Nie lubili nas i wszystkiego nam zazdrościli. W Co-lorado. Był pan kiedy w Colorado? •—• Koło Minturn nie. — Dobrze — zaakceptował moją odpowiedź. — Tam ludzie mają inny charakter niż tutaj. Tam są gorsi. Bardziej nienawidzą. Bardziej zazdroszczą. I bardziej 218 udają. Tutaj też są ludzie źli, też nienawidzą, ale to po nich można poznać. Jak mi się pan nie spodoba, to powiem to panu i poproszę, żeby pan więcej do mego sklepu nie przychodził. Chyba że będzie pan głodny. Ale tam nie. Tam się do pana uśmiechają i klepią po ramieniu. Ale mają wilgotne ręce. Wilgotne ręce i nigdy porządnie nie uścisną panu dłoni, kiedy ją podają. Więc, jak mówię, to byli ci trzej, czterej ludzie. Śledziłem ich. Muszę się do tego przyznać, proszę pana. Śledziłem ich i z pewnością nie wahałbym się porządnie ich przydusić. Ale chciałem mieć pewność — bo ja, proszę pana, jestem człowiekiem sprawiedliwym — że przyprę do muru tego właściwego. Ma pan dzieci? — Nie. — Nie szkodzi. Chociaż to błąd. My też nie mamy, ale do Jacka bardzo się przywiązaliśmy. Nie znaczy to, że chcę bluźnić i porównywać go do istoty ludzkiej, co to, to nie, proszę pana. Ale musiałby go pan znać. Są ludzie, tu na południu a również i na zachodzie, głównie w tych małych cow-towns... Był pan kiedy na zachodzie? — Nie, nie byłem. — Może to i szkoda. Tam potrafiliby pana — jeszcze teraz — zastrzelić, gdyby im pan zabił konia. U-myślnie, rozumie pan? I wcale nie mieliby uczucia, że dopuścili się czegoś niewłaściwego. Albo złego. Czy nawet zbrodni. Absolutnie. A my, proszę pana, naszego Jacka bardzo kochaliśmy. Loring Wayne umilkł. Dopił swój kieliszek, wstał i znowu nalał. Sobie i mnie, bo ja opróżniłem swój już dawno. Był równie rozważny w ruchach jak i w słowach. — Najpierw ustaliłem, co kto robił tego popołudnia. Jednego musiałem po prostu wykluczyć: nie było go wtedy w mieście. Przejechałem, proszę pana, dwieście i mil, żeby to sprawdzić, taki się zrobiłem mściwy. Ci trzej pozostali nie musieli tego zrobić, ale mogli. Szukałem dalej, gdy nagle naszemu sąsiadowi zachorowała żona. On do tych moich czterech podejrzanych nie należał. Zachorowała nagle, na jakąś zagadkową chorobę i nikt nie umiał jej pomóc. Ja też poszedłem ją odwiedzić. Nie, żebym mógł czy potrafił jakoś jej pomóc, ale byliśmy sąsiadami. Schudła, niknęła po prostu w oczach i nie miała nawet chęci do życia. Było to po niej widać, chociaż oczywiście tego nie mówiła. Mieli trzech synów. Dwunastoletniego i dziewięcioletnie bliźniaki, bardzo udanych chłopców. U-marła, a jeszcze zanim ją pochowali, rozchorował się ten pierwszy chłopiec. John Hansen, tak się ten sąsiad nazywał, był tym bardzo zgnębiony i posłał po doktora najpierw do Leadvill, a potem aż do Denver. Mógł sobie na to pozwolić, miał bogate ranczo. Ten pierwszy chłopiec umarł, zanim doktor z Denver zdążył przyjechać i mógł już tylko zbadać tego drugiego, młodszego, który tymczasem także zachorował. Doktor rozpoznał chorobę, miała jakąś dziwną nazwę, już nie pamiętam jaką, ale powiedział, że go uratuje, i został w Minturn chyba ze dwa dni. Ale albo to była inna choroba, albo przecenił swoje siły, bo ten bliźniak, Lesley, też umarł. Znowu zamilkł. Tym razem nie wychylił kieliszka. Chciał widać uporządkować trochę myśli, bo mówił dość długo bez przerwy. Jakiś czas milczeliśmy więc obydwaj. Byłem tylko ciekaw, jak się skończy ta cała historia, kto zastrzelił Jacka i jaką rolę odgrywają w tym ci wszyscy nieboszczycy. Mary się nie pokazywała. — No, mówię panu o tym tak, mimochodem, bo to nie było moje zmartwienie. Co prawda żal mi było ich wszystkich, bo człowiekowi zawsze musi być żal, jak umierają młodzi ludzie, ale miałem inne kłopoty. Tym- 220 czasem zachorował i ten trzeci, ostatni synek. Któregoś dnia, tak pod wieczór, zjawił się u nas nagle John Hansen, całkiem przybity i załamany. Ani się nie napił, ani nie usiadł. Stoi i powiada: „Lorę, to ja zastrzeliłem twojego Jacka". W pierwszej chwili zdębiałem, a potem sięgnąłem na półkę i wziąłem do ręki gwintów-kę. Wiem tylko, że pomyślałem sobie, że teraz, w moim domu, trudno by było dowieść, że nie zrobiłem tego w samoobronie. Zresztą nie zależało mi tak specjalnie na alibi. John nawet się nie poruszył. Ja też trochę się zawahałem. A on powiada: „Masz rację, ale Bóg cię wyprzedził. Zabrał mi żonę i dwoje dzieci, a teraz zabiera mi i to trzecie. Ostatnie. Ja wiem, że ono umrze, jeśli mi nie przebaczysz. I wiem, że wyzdrowieje, jeśli przebaczysz". Znowu umilkł. Wyciągnął z kieszeni ogromną niebieską chustkę i otarł sobie spoconą czaszkę. Potem wstał, zapalił jeszcze jedną lampę z abażurem w kwiaty, która stała w kącie za mną; i znów nalał mi kieliszek. Potem jednym haustem wychylił swój i ponownie go napełnił. Tymczasem całkiem się ściemniło. Przez rozstęp między firankami zaglądało do pokoju pasmo granatowego nieba bez gwiazd i bez cieni. A może z powodu tych lamp źle- widziałem. W kuchni Mary pobrzękiwała naczyniami. Potem otworzyły się drzwi, z ponurą miną wśliznęła się do jadalni, nalała sobie kieliszek, wychyliła go i bez słowa zniknęła. — Jestem chrześcijaninem, proszę pana. — Loring Wayne znowu usiadł. — Jestem chrześcijaninem i kiedy tak trzymałem tę gwintówkę w ręku, zobaczyłem w myślach jego żonę i tych chłopców i wyobraziłem sobie tego trzeciego, jak umiera. To nigdy nie jest przyjemny widok. Ani przyjemna myśl. Mary stała koło mnie, nie poruszyła się nawet. Ja też nie. Nikt z nas, proszę pana, się nie poruszył, John Hansen też 221 nie. A potem przypomniałem sobie Jacka, jak konał na moich rękach. Nie odezwałem się, dopóki John Hansen nie wyszedł, zdrów i cały. Nazajutrz umarł rnu i ten trzeci syn. Sprzedał wszystko i wyjechał, a teraz błądzi gdzieś po Stanach, zły człowiek, ale człowiek ciężko pokarany, proszę pana. Ponieważ stracił żonę i trzech ładnych chłopców. My też wszystko sprzedaliśmy i przenieśliśmy się tutaj, i nigdy już nie mieliśmy żadnego zwierzęcia. Chociaż tutaj, proszę pana, nikt by do zwierzęcia nie strzelał, tutaj nie, tutaj ludzie są spokojni i uczciwi. Loring Wayne znowu zamilkł na chwilę. No, było to nieoczekiwane zakończenie. Zanim jednak zdążyłem pomyśleć, co ja bym zrobił na jego miejscu, zaczął ciągnąć swoją opowieść dalej: — Może byłem wtenczas zbyt okrutny, proszę pana. Może powinienem był mu przebaczyć i ocalić mu syna. Gdyby umierał teraz, na pewno bym to zrobił, ale wtedy nie potrafiłem. Może John Hansen jest dzisiaj lepszym człowiekiem niż ja. Może zemściłem się na nim bardziej, niż miałem prawo. Trzy życia za jedno,, właściwie cztery, teraz on ma te trzy życia przewagi. Po drugiej stronie ulicy, w tym żółtym domku, na pewno go pan zauważył, mieszkają Capelandowie. Mieli psa, będzie już z pięć lat. Przychodził do nas do sklepu i zawsze dostawał coś na ząb. Przejechał go samochód, proszę pana. Tuż przed naszymi drzwiami, a przejeżdżają tędy trzy, cztery auta na dzień. Patrzyłem na to. Nie chcę już pozbawić życia żadnego zwierzęcia, proszę pana, bo zwierzę to też stworzenie boże, prawda? Nie pytam, co pan o mnie sądzi. Może myśli pan, że jestem mordercą. Ja też czasem tak myślę. Wcale się nie zdziwię, jeśli pan teraz odjedzie. Nawet gdybym miał taki zamiar, w tej chwili było to absolutnie wykluczone. Ledwo skończył, otworzyły się drzwi i ukazała się w nich znajoma, zasępiona 222 twarz. Nie miałem wątpliwości, że Mary podsłuchiwała pad drzwiami, a teraz razem z Loringiem Waynem czekała, co odpowiem. Powinienem był z pewnością powiedzieć coś mądrego i stosownego, coś, co by ich pocieszyło, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Powiedziałem więc, że nie jestem sędzią, który miałby prawo ich osądzać czy wydawać wyrok, ponieważ i ja nie mam wobec wszystkich swoich bliźnich tak całkiem czystego sumienia, ale że uważam, iż Loring Wayne postąpił absolutnie słusznie. Że miał prawo tak postąpić, ponieważ ta choroba była na pewno całkowicie niezależna od jego możliwości i woli, tych czworo umarłoby tak czy inaczej, a poza tym bardzo jest czasem trudno rozstrzygnąć między wartością zwierzęcia i wartością człowieka — mam na myśli Johna Han-sena — często wypada to na korzyść zwierzęcia. I że cieszę się na wspólny wieczór pod ich dachem. — Zanim pańska Eileen się naje, będzie nakryte do siołu — oznajmiła Mary. Pozostała nadal pochmurna i doprawdy nie wiedziałem, co z nią jest. Wyglądało to na jakiś obrządek religijny albo śluby zakonne. Ale znowu sposób, w jaki żłopała dżin, na klasztor zbytnio nie wskazywał. Loring Wayne nic nie powiedział, po jego twarzy jednak było widać, że się cieszy. Albo, powiedzmy, że jest zadowolony. Tę połówkę owcy dostałem od Mary razem z brytfanną i poszedłem na górę do Eileen. Leżała cierpliwie w kącie i powitała mnie z radością. Tylko że z nią człowiek nigdy nie wie, o co chodzi. Czy tak radośnie wita jego, czy pachnącą brytfannę. Muszę kiedyś spróbować i przy podobnej okazji przyjść z pustymi rękami. Ta ich historia wprawiła mnie w rozterkę. Good Heaven! Co też ja bym zrobił? W końcu to była bzdura, tamci i tak by umarli, jak to już powiedziałem, ale myślę, że nie to było najważniejsze, że chodziło tu o 223 kwestię moralności i wiary. Gdyby ktoś rozmyślnie i bez powodu zastrzelił Eileen tylko po to, by mnie sprawić przykrość, też nie wiem, co bym zrobił. Przecież, poza Sally, jest to jedyna żywa istota, jaką mam. Która wraz ze mną znosi wszystkie niewygody podróżowania, nie skarży się i cierpliwie czeka pod lasem, aż zapuszczę silnik. A potem cieszy się i nawet nie przeczuwa, że ze mnie kawał drania i że chciałem zostawić ją tam na zawsze. Może i mnie za tę podłą zdradę dosięgnie jakaś kara. Eileen zmagała się z mięsem, które było jednak trochę łykowate. Stałem w drzwiach i patrzyłem na nią. W oknie Aąuarius Mountains stopiły się już w jedno z nocą. Księżyc nie świecił, więc żadne kontury nie oddzielały gór od firmamentu. Wylałem resztkę wody z wiadra i wyszedłem na podwórze do pompy. Obok był mały ogródek warzywny, rozpoznałem marchew i kapustę. Dokładnie wypłukałem wiadro i nabrałem czystej wody na noc dla Eileen. Kiedy wróciłem, nie rozprawiła się jeszcze z owcą. Zostawiłem u niej zapalone światło i zszedłem na dół. Na parterze pachniało jeszcze przyjemniej niż ta brytfanna z owcą. Stół był odświętnie nakryty. Mary patrzyła na wszystko z posępną troskliwością, a poziom dżinu w butelce zbliżał się do dna. Był to jednak przedziwny dom. Jedzenie było smaczne, dobrze przyrządzone i w dużych ilościach. Nikt się już nie odzywał. Loring z powagą żuł cielęcy stek, a Mary ponuro wpatrywała się w talerz. Ciasta nie było, ale były duże kubki kawy i candy. — Jak dawno ją pan ma? — zapytała mnie Mary przy kawie. — Trzy kwartały. — Nie jest to niekiedy kłopotliwe? — Niekiedy tak — przyznałem. — Ale są też chwi- 224 I le, kiedy cieszę się, że jest ze mną. Że nie jestem na biwaku sam. — My też się cieszyliśmy, że nie jesteśmy sami — — westchnęła Mary. — Jak pan myśli? — zapytał z wahaniem Loring. — Czy nie moglibyśmy sobie wziąć... czy nie moglibyśmy spróbować..... — Myślę, że tak. Stanowczo jestem o tym przekonany. Cokolwiek. Długo milczeliśmy, tylko Mary wyciągnęła skądeś nową butelkę dżinu. — Ale mówiłem panu — zastrzegł się Loring. — Cztery życia za jedno. Albo za dwa, jeśli policzę psa Capelandów. — Minęło już dużo czasu. Może John Hansen tymczasem panu przebaczył. — To możliwe — rzekł w zadumie Loring. — Czas wiele naprawia. — Był bardzo zgnębiony — dorzuciła Mary. — Ale ludzie w Colorado potrafią nienawidzić — wyraził znów wątpliwość Loring. — Może nie chce już powiększać swojej winy — powiedziałem. — Na pańskim miejscu stanowczo wziąłbym jakiegoś psa albo kota, albo coś w tym rodzaju. Nawet coś niezwykłego. Mary sprzątała ze stołu, a ja poszedłem zajrzeć do Eileen. Brytfanna była całkiem pusta, a wiadro w połowie, ona zaś leżała w tym samym kącie co przedtem. Uniosła głowę, spróbowała nawet dźwignąć się na przednie łapy, ale natychmiast rozsądnie z tego zrezygnowała. Czy też ja kiedy zobaczę to zwierzę ruchliwe i ożywione? W tym lesie na pewno zginęłaby z głodu, choćby się wokół niej roiło od królików i saren. Nie wiedziałem jeszcze, jak głęboko i tragicznie się mylę. 15 — Czyste radości 223 Wróciłem do milczącej jadalni. Trochę się już jednak chyba przyzwyczaiłem, bo ta cisza wcale mi nie przeszkadzała. Loring palił cygaro, Mary siedziała z ponurą miną, a ja miałem znowu pełen kieliszek. — Ma tam wystarczająco ciepło? — odezwała się w końcu Mary. — Tak — przytaknąłem. — Ale będę musiał jeszcze z nią wyjechać. — Pojedziemy z panem — rzekł Loring. — Jeśli to panu nie przeszkadza. Pojechali naprzód. Po jakichś dwudziestu minutach jazdy rozsądnie zatrzymali się w miejscu, gdzie zaczynały się zbocza gór. Polana wokół nas ostro pachniała szałwią. Księżyc nie świecił, już to mówiłem, ale podczas gdy w mieście panowała kompletna ciemność, którą podkreślały uliczne latarnie, to tutaj było stosunkowo nieźle widać. Gwiazdy jak gdyby opuściły się niżej, nad polanę. Na wschodzie wznosiła się ona ku górom i wspinając się po ich zboczach przechodziła w las, który ciągnął się aż do szczytów. Eileen szwendała się wokół nas w głębokiej, wysokiej trawie. Musiała tam być jakaś silnie pachnąca roślina. Co też robi Sally? Jest dzisiaj sama. Nogi grzęzły nam w miękkiej ziemi. Mówiliśmy niewiele, dopóki Loring nie zauważył, że ta kraina, która nas otacza, nie ma w sobie nic specjalnego. Ani się do niej nie przywiązali, ani nie jest dla nich obca, mają uczucie, że po prostu zatrzymali się gdzieś przejazdem. A tam wysoko — wskazał palcem góry — tam wysoko żyją w lasach wilki, niekiedy aż tutaj słychać ich wycie. Często oboje z Mary tam jeżdżą* Prawdopodobnie w takim właśnie lesie żył Jack, teraz uganiałby ze stadem. Pan, proszę pana, pewnie myśli, że z nas para dziwaków? — Sam włóczę się z Eileen i jestem ostatnim człowiekiem, który miałby prawo coś takiego pomyśleć. 226 Ale prawdą jest, że trochę tak o nich myślałem. Jego jednak ta odpowiedź uspokoiła, bo po chwili ciągnął dalej: — Tak, pan też włóczy się po świecie z lwicą, panu możemy się zwierzyć. Jack zastępował nam dziecko. Nie mieliśmy nikogo, tylko jego. Rodzice, rodzeństwo, wszyscy już nie żyją. A Jacka mieliśmy prawie od u-rodzenia. W gruncie rzeczy szaleństwem z mojej strony było uważać ich za dziwaków. — Słyszycie? — Mary zatrzymała się. Z dalekiego lasu odezwało się słabe wycie wilka. Może nawet bym go nie zauważył, ale teraz zrozumiałem całą tęsknotę tych dwojga samotnych ludzi. Mary niemalże przestała się chmurzyć, a Loring stał jak skamieniały. Może dlatego, żeby nie spłoszyć tego dźwięku. Ale wycie już się więcej nie odezwało. Panowała cisza, aż Eileen przybiegła i otarła mi się o spodnie. Tych dwoje przyjęła do wiadomości jako naturalny element dzisiejszego wieczoru. Brodziliśmy w wysokiej trawie chyba z godzinę albo i dłużej. Myślę, że oni jeszcze czekali na wilcze wycie, ale las w górze był cichy, jakby wszelkie życie z niego uleciało. Powietrze wprawdzie odrobinę się ochłodziło, ale było przyjemne, łagodne, pełne nocy i zapachu szałwii. Niebo nad nami pokryły roje gwiazd. Nikomu z nas nie chciało się wracać do domu. Zaraz po śniadaniu odprowadziłem Eileen do wozu, a sam wróciłem się pożegnać. Przy ladzie stało dwóch klientów, musiałem chwilkę poczekać. Potem zostaliśmy sami z Loringiem. — Myślę, proszę pana, że kupimy sobie psa. — Na pewno będziecie mieli z niego pociechę. 227 — Psa albo wilka. Jack i tak już by dzisiaj nie żył. Wilki dożywają szesnastu, najwyżej dwudziestu lat. Czytałem o tym, proszę pana. Więc może... — Z całą pewnością — powiedziałem. — Z całą pewnością będzie wam łatwiej żyć i będziecie zadowoleni. — Mary! — zawołał Loring w głąb korytarza. Mary zjawiła się w drzwiach. Miała zasępioną twarz. — Mary, Nat też mówi, że będzie nam łatwiej żyć i że będziemy zadowoleni. — Dziękuję panu, Nat — rzekła Mary i zniknęła. Potrząsnęliśmy sobie z Loringiem Waynem dłońmi, mocno i serdecznie, i wyszedłem ze sklepu z ogromnym kawałem cielaka. — To dla Eileen — powiedział i za nic na świecie nie chciał przyjąć pieniędzy. — Może się kiedyś nadarzy okazja — rzekł — to się policzymy. — Nie zapomnę o tym — zapewniłem go. Koło południa dojechaliśmy do Walapai. Dom przy głównej ulicy uśmiechał się do nas już z daleka. W trawie na placyku wyskoczyły żółte kwiatki i wyciągały chude szyjki ku słońcu. Mury miały patynę starego, szlachetnego kruszcu. W oknach kokieteryjnie przeglądało się bladobłękitne niebo. Wszedłem do sklepu. Sally padła mi w ramiona. Kiedy objąłem jej ciepłe ciało, było mi bardzo dobrze. — Będziemy szczęśliwi! — powiedziała. Trzymałem ją mocno i pomyślałem sobie, że takie miłe, dobre przytulne kobieciątko na pewno się z Eileen pogodzi. Zwłaszcza kiedy się przekona, jak bardzo brak by jej było ukochanemu mężczyźnie. — A więc jesteśmy z powrotem u ciebie — powiedziałem pełen uniesienia. 228 — Jesteśmy? — Wywinęła się z moich ramion i błogi uśmiech na jej twarzy trochę przygasł. — Jesteśmy, kochanie — potwierdziłem. — Po prostu nie mogłem jej tam zostawić. — A więc przywiozłeś ją z powrotem?! To już nie był głos zakochanej kobiety, nawet ja to poznałem. — Tak. Przywiozłem — oznajmiłem bohatersko. — Pomyśl, Sally, przecież nie mogę ot tak, zwyczajnie zostawić jej w lesie. — Aha. Nie możesz ot tak, zwyczajnie zostawić jej w lesie? Ale mnie zadręczyć na śmierć — to możesz, tak? — Przecież o żadnym zadręczaniu nie może nawet być mowy... Ale była. I to niewąska. O tym, że zasmrodzi cały dom, że odstraszy klientów, że i tak te moje bluzki i fartuchy to jest „trash", zupełny szmelc, że chciałem się wżenić w dobrze prosperujący sklep i że teraz serce jej pęka na myśl, jaki ze mnie łajdak. Udało mi się wtrącić, że moja bielizna została sprzedana, podczas gdy ta, którą wzięła od Bóg wie jakiej konkurencji, leży na składzie, że ten cały jej sklepik nie przynosi nawet w połowie takich dochodów jak moje zajęcie, i że chyba nie jest zbyt wielką ofiarą mieć na podwórzu nieszkodliwą lwicę, skoro można za to być szczęśliwą mężatką i mieć dobrego męża. Ale tego wywodu już prawie nie zdołałem dokończyć. Usłyszałem, że jestem nienormalny, że żyję z lwicą, że ona nigdy w życiu nie wpuści do domu żadnego zwierzęcia, bo nieboszczyk Patty hodował lisy kanadyjskie, czym ją niemal wykończył, i jeżeli na miejscu nie zastrzelę tej bestii, to mogę zapakować piżamę i szczoteczkę do zębów i wynosić się. Potem przypomniało jej się jeszcze, że piżama pochodzi z tej partii towaru, który jej sprzedałem (co było prawdą), 229 i że wobec tego pozostaje tylko szczotka do zębów. Poszedłem po nią na górę, wziąłem też marynarkę i kapelusz. W sklepie stał szpaler starych bab i dziadów, którym Sally, rozpalona do czerwoności, opowiadała, jak ją traktowałem. I jak zamierzałem ją traktować również nadal, i że żadna kobieta by tego nie wytrzymała. Ten zastęp ludzi patrzył na mnie jak na trzykrotnego mordercę, prowadzonego właśnie przed sąd. Oschle zakomunikowałem, że idę do magazynu po namiot, płachtę i inne obozowe utensylia, które tam złożyłem. Zgodny pomruk tłumu skłonił mnie do oświadczenia, że nie odchodzę, ale że zostałem wyrzucony przez nieszczęsną, „oszukaną" kobietę jedynie dlatego, że zaopiekowałem się głodnym, opuszczonym zwierzęciem, którego nie chcę teraz na jej żądanie zastrzelić. Opinia publiczna wyraźnie się zawahała, a Sally, która tego nie dostrzegła, dowiodła, że właściwie wcale nie jest taką dobrą kupcową. Nietaktownie zaczęła biadolić, że ta bestia śmierdzi na cały dom i że ona nie ma zamiaru tym smrodem oddychać. Zapomniała, że każda baba w Stanach Zjednoczonych trzyma jakiegoś kota, psa, kreta albo skunksa i że ta wypowiedź żadnej nie przypadnie do smaku. No i nie przypadła. — Biedna Eileen — rzuciłem płaczliwie — była tak ciężko chora, a teraz nawet kawałka ciepłego kąta nie chcą jej tu użyczyć! Poszedłem do magazynu, a kiedy wróciłem, Sally za ladą szlochała, a te wszystkie baby obrzucały ją wyzwiskami. Wymknąłem się bez pożegnania, załadowałem namiot i płachtę do wozu i z westchnieniem zajrzałem jeszcze do sklepu. Sally przyszła już do siebie i jak furia rzuciła się na swoich klientów. To znaczy — klientki. A przecież jeszcze kilka dni temu była z niej taka dobra, miła i urocza kobieta. Teraz obrzucała naj- 230 gorszymi słowami miłośniczki zwierząt i nic ją nie obchodziło, że zrywa z nimi raz na zawsze wszelkie stosunki. Drugą stroną ulicy szedł właśnie ten uperfumowany elegancik, więc na niego skinąłem, udał, że tego nie widzi. —¦ Hej! — zawołałem. — Sally ma kłopoty i na pewno jest jej pan potrzebny. Spojrzał na mnie nieufnie. — Niech się pan długo nie namyśla, bo ją te baby rozszarpią. Pomachałem mu przyjaźnie ręką i nadepnąłem na pedał gazu. Eileen posłusznie ruszyła, a ja skierowałem ją na najbardziej wschodni wschód, na ten wschód, który jeszcze tydzień temu chciałem na zawsze wykreślić z trasy swoich podróży. Przejechałem przez Hackbery i Valenti, zanotowałem parę nieważnych zamówień (ale i one przynoszą pieniądze), po czym zjechałem z szosy w pokryty kurzem step. Gdzieś tutaj przeciąłem miejsce, przez które kiedyś biec będzie główna szosa łącząca Kingman z Flagstaff. Piaszczystą drogę oblizywały z obu stron podłużne języki trawy, które czyniły ją znacznie węższą. Z początku wiła się doliną Truxtonu, potem biegła wyżej na połoninę, skąd prostą linią wystrzelała ku górom Juniper. Góry były początkowo bladoniebieskie z żółtawym odcieniem w żlebach, potem zaczęły rosnąć i nabierały coraz wyrazistszych barw o wszelkich odcieniach skał, drzew, porostów i cieni. Powietrze było czyste i przez to góry wydawały się dużo bliższe, niż były w rzeczywistości. Przez chwilę zwątpiłem, czy dobrze jadę, ale potem pomyślałem sobie: po co ciągle patrzeć na mapę? Pięknie tutaj, a po tym doświadczeniu z Sally trochę samotności mi nie zaszkodzi. Ale całkowitej samotności tu nie było. Mniej więcej po godzinie jazdy na zboczu zaczęły 231 iii majaczyć kontury jakiegoś budynku. Według moich notatek miał to być punkt zaopatrzeniowy całej okolicy, gdzie Greer Attaway robił zawsze całkiem niezłe interesy. Trochę mnie to zdziwiło, bo nie umiałem sobie wyobrazić, komu tutaj można by coś sprzedać. Ale w końcu to nie było moje zmartwienie. Może to samotnia, do której zjeżdżają ludzie ze wszystkich innych samotni. Nie jechałem wcale zbyt szybko, ale kiedy ów budynek wyskoczył na horyzoncie, zwolniłem jeszcze bardziej. Delektowałem się tym odludziem i uświadomiłem sobie, że to jest właśnie to, czego mi potrzeba. Głupotą byłoby wmawiać sobie co innego. Nadawałem się do życia na odludziu i najlepiej rozumiałem się z tymi, którzy także szukali samotności. W najlepszym humorze zajechałem przed otwarte na oścież drzwi „store-house" Toma Perkinsa. Zaparkowałem nieco z boku od głównego budynku (w głębi była jeszcze jakaś szopa, skład i garaż, a pewnie i stodoła) i nawet nie zamknąłem wozu. Tutaj Eileen nie mogła nikogo przestraszyć, a tym bardziej zrobić mu coś złego. Potem wszedłem do środka. W tym jedynym sklepie w promieniu Bóg wie ilu mil nie znaleźlibyście wprawdzie — z punktu widzenia człowieka wychowanego w mieście — prawie nic do kupienia, ale z punktu widzenia ludzi, którzy gdzieś tu w dalekiej okolicy mieszkali, mogliście dostać absolutnie wszystko, co potrzebne do życia. Bluzki i fartuchy nie miały tu żadnych szans, toteż od początku skoncentrowałem się na rzeczach praktycznych. Głównie na kalesonach, ponieważ w górach klimat był z pewnością bardzo surowy. Tak małomównego kupca — biorąc przy tym pod uwagę fakt, że według mojej oceny zjawiał się tu może jeden człowiek tygodniowo, a i to kto wie, czy nie prze- 232 sadzam — a więc tak małomównego kupca łatwo nie znajdziecie. Powiedziałem dzień dobry, przedstawiłem się i oznajmiłem, jak się ma rzecz z Greerem Atta-wayem. Tamten nic, tylko kiwnął głową. Rozłożyłem więc na ladzie swoją kolekcję. Tom Perkins był wysokim, suchym mężczyzną o spojrzeniu, które nie było ani przyjazne, ani nieprzyjazne, ale które przenikało na wylot. Mógł, tak na oko, liczyć najmniej pięćdziesiąt pięć lat, raczej więcej, ale zbyt wielu siwych włosów' nie miał. Nosił kamizelkę, a rękawy flanelowej koszuli podwinięte miał aż ponad łokcie. Żyły na jego rękach były nabrzmiałe, chyba od ciężkiej pracy, miał też trochę wykrzywione palce, i to było na razie wszystko, co zdążyłem zauważyć. Jego milczenie, a trochę i nieprzystępny wygląd podziałały na mnie tak, źe wbrew swemu zwyczajowi również milczałem. Nawet oferując mu towar, co rzadko kiedy mi się zdarza. Przyglądał się rozłożonym wzorom i ciągle nic nie mówił. Miał niemal taką minę, jakby coś podobnego widział pierwszy raz w życiu. Pozwoliłem mu się zastanowić i usiadłem przy stoliku bez obrusa. Tak się lepił, że bałem się oprzeć na nim łokcie, żeby czasem nie odejść bez marynarki. Do dzisiaj nie wiem, czy miał to być pojedynek nerwów, czy też rzeczywiście był takim milczkiem. Na chwilę ocknął się ze swego zamyślenia, otworzył lodówkę i podsunął mi juice. Podszedłem do lady, żeby go otworzyć, i znów usiadłem. Jeszcze ze dwie minuty przyglądał się wzorom, po czym rzekł: — 726 podkoszulków, 697 kalesonów i 89 tych czapek z barankiem. Takiego zamówienia jeszcze nigdy w życiu nie dostałem. — Może jakoś to zaokrąglimy, co? — zaproponowałem. — Tysiąc, osiemset i sto? 233 f — I tak jest to już dla mnie ryzyko — pokręcił głową. — A jak ktoś w górach umrze albo nie znajdzie powrotnej drogi? A Laver jest już bardzo stary. Miał to wszystko wyliczone co do joty i nie byłem w stanie zachwiać jego decyzją. — Dobrze —¦ spróbowałem. — Ale ktoś może przecież kupić dwie pary kalesonów, nie? — Po co dwie? Tym razem zrezygnowałem już bez słowa. Wobec takiej logiki nie ma po prostu argumentów; najlepiej zrozumieć to od razu na początku. Przytaknąłem i pochyliłem się nad notesem. Nie zdążyłem nawet wypisać jeszcze imienia, kiedy Tom Perkins poruszył się z zaskakującą szybkością i sięgnął pod kontuar. W ciągu ostatnich miesięcy moich wędrówek nauczyłem się już poznawać ten ruch. Ponieważ domyśliłem się, co go spowodowało, skoczyłem równie błyskawicznie i z okrzykiem: „Ona nic nie zrobi, jest potulna jak jagnię!", wytrąciłem mu z ręki remingtona XN sześćdziesiąt sześć. W tej samej chwili za moimi plecami odezwał się dość nieprzyjemny głos: — Nie ruszać się! W powieści czy w kinie byłoby to co prawda znajome „Hands up!", ale takich rzeczy człowiek sobie nie wybiera. Faktem jest, że na tego rodzaju odludziach jak to podobny rozkaz pada dużo częściej, niżby tutejsi bogobojni mieszkańcy sobie życzyli. Najpierw więc, tak jak należy, znieruchomiałem {tak samo jak Tom Perkins), a potem wolniutko się odwróciłem. Przede mną stali dwaj potwornie brudni faceci. Spokojnie nam się przyglądali i wcale im się nie spieszyło. Tylko ot tak, od niechcenia, jeden z nich mierzył do nas ze strzelby, podkreślając tym dobitnie swoje wstępne polecenie. Mój małomówny klient (podczas gdy ja się nie odzywałem) wymyślał bardzo ordy- narnie. Muszę przyznać, że głównie mnie. Muszę też przyznać, że zupełnie słusznie. Omal się nie uśmiechnąłem: no proszę, wcale nie taki z niego milczek. Z uznaniem słuchali go też ci dwaj brudni faceci, myślę, że nie chcieli przedwcześnie przerywać jego występu, i czekali, aż zabraknie mu tchu. Tu jednak popełnili zasadniczy błąd. Stało się bowiem, że na miejsce akcji wkroczyła Eileen. Ukazała się w drzwiach tak nieoczekiwanie, że Tom Perkins przestał wymyślać. Ten stosunkowo czystszy — albo raczej ten mniej brudny — uznał to za moment jakby stworzony na to, by podejść do nas bliżej. Drugi wciąż w nas celował. Jak dodatkowo stwierdziłem —¦ ze śrutownicy Springfield, model 745 AC. Byli widać , na gęstą, szarozieloną trawę i zahamowałem. Wy- iitidłem z wozu i kiwnąłem na niego. Przez chwilę my- talem, że do mnie nie dojdzie, że upadnie i będę mu- iiii! wlec go do wozu. Ale doszedł.- ,,, I'odąłem mu butelkę. I -yknął i przewrócił się na wznak. 269 Nie poruszył się, nawet kiedy podeszła do niego Eileen, żeby mu się przyjrzeć. Rozpaliłem ogień, rzuciłem na patelnię kilka jajek i kawałek mięsa, a w kociołku nastawiłem wodę, którą wiozłem ze sobą. Na razie obsłużyłem Eileen. Nadal tam leżał i nie ruszał się. Pomyślałem sobie, co też by zrobił, gdyby był w pełni sił, tak jak wtedy w Santa Clara. No, ale teraz wyglądał tak, a nie inaczej, i nie miało sensu wyobrażać sobie, co by było gdyby. Był tak wykończony, że nie mógł nawet jeść. Za to wypił dużo herbaty. Zupy nie ugotowałem, miałem za mało wody. Odpoczywaliśmy mniej więcej godzinę, po czym wstałem. — Według mapy gdzieś tu powinna być woda — powiedziałem. — Jakieś dziesięć mil stąd. — Dziękuję — kiwnął głową, ale jasne było, że tych dziesięciu mil nie przejdzie. Więcej się już nie odzywałem. Ugasiłem ogień i schowałem naczynia. Usiadłem za kierownicą. Stał jakieś dziesięć stóp od wozu i czekał. Otworzyłem tylne drzwiczki, bo obok mnie zawsze siedzi, a raczej leży Eileen. Obszedł wóz i ciężko usiadł wśród resztek wzorów. Oddychał chrapliwie. Lwica niemal go nie dostrzegała. Nie było to dziesięć mil, ale prawie czterdzieści. Po drodze nie odzywaliśmy się. Chwilami patrzyłem w lusterko, bo mu zbytnio nie dowierzałem. Łajdak zawsze zostanie łajdakiem, a sądząc z jego fizjonomii, wykluczone, żeby zawrócił ze złej drogi. Ale wydawało się, że tym razem ma dosyć. Oczy miał zamknięte i wyglądał chyba jeszcze gorzej niż przed godziną, kiedy mnie zatrzymał. W końcu dojechaliśmy do wody. Potok — według mapy powinien to być Tappan — rozszerzał się tutaj,, i jak okiem sięgnąć, było to jedyne miejsce, gdzie dało się wygodnie dojść do wody i gdzie można było się 270 napić. Eileen również natychmiast pomaszerowała tam z godnością i w najlepszym (najdogodniejszym) miejscu pochyliła się nad wodą. Nasz nowy współpasażer dowlókł się tam, padł na ziemię jakieś cztery yardy od Eileen, zanurzył głowę w potoku i pił, pił, pił, pił. Ja nie miałem takiego pragnienia (poza tym dla mnie nie zostało już miejsca), więc tylko przyglądałem się tym dwojgu. Eileen rzeczywiście od naszego spotkania bardzo się zmieniła. Nie utyła, ale nabrała siły. Skórę miała teraz na całym prawie ciele napiętą, gładką, wypełnioną i gęsto porośniętą krótką, ostrą sierścią. Również na świat wokół siebie nie patrzyła tak obojętnie. Zrobiła się bardziej samodzielna i wyraźnie była tego świadoma. Stała nad potokiem niedbale, pewna siebie, nie oglądała się w prawo ani w lewo i piła z królewską obojętnością wobec niedużego stworzenia, które leżało plackiem u jej nóg i usiłowało wypić cały potok. Podniósł się dopiero w dłuższy czas po tym, jak powoli odeszła. Prężnie i pięknie, takim pełnym godności krokiem, jakim mało która z kobiet potrafi się poruszać. Dokuśtykał do biwaku, chwycił namiot z drugiej strony i starał się mi pomagać. Pozwoliłem mu na to, chociaż prawdę mówiąc, ta pomoc na nic mi się nie zdała. Niech ma poczucie, że na tę trochę jedzenia zasłużył. Za to Eileen wyciągnęła się i czekała, aż wszystko zrobię i dam jej żreć. Długo to nie trwało. Jestem przyzwyczajony do takiej pracy, wykonuję ją prawie co dzień, i to całkiem chętnie, i nie wiem, kto by mnie w niej prześcignął. Tak więc namiot już stał i ognisko było przygotowane. Pozostawało tylko narą-bać drew, a drzew tutaj nie brakuje. Wyjąłem piłę i siekierkę i oparłem je o wóz. Auto zamknąłem, żeby mi do niego nie wlazło jakie draństwo. Raz w górach, w dolinie Wah Wah, znalazłem na siedzeniu trzy ślady 271 I długiego węża. Na szczęście nie miałem okazji się przekonać, czy był jadowity, czy nie. Kiedy schyliłem się po narzędzia, siekierki nie było. Zarzucił ją sobie na ramię i czekał. Ruszyliśmy do lasu (który znajdował się o parę kroków), a Eileen biegła koło nas. Jak to w gruncie rzeczy życie się powtarza. Kiedyś też szedłem po drzewo i znalazłem Eileen, a tego drania też miałem już kiedyś tak blisko, że mało go nie trafiłem. A teraz znowu plączemy się wszyscy troje koło siebie. Nie odzywaliśmy się. Zwykle przemawiam do Eileen, a ona uważnie mnie słucha. Teraz nie chciało mi się mówić. Ledwo za nami nadążał, oddychał chrapliwie, ale nie zwalniał kroku. Ociosałem kilka gałęzi, a on na miejscu porąbał je na kawałki. Związywałem drzewo rzemieniem w wiązki i zanosiłem na biwak. Kiedy później wracaliśmy, kazałem mu iść przed sobą. Nie protestował, a ja zastanawiałem się, czy nie ma przy sobie broni. Rozpalił ogień, ja szykowałem jedzenie. Miałem na szczęście wystarczające zapasy, a jutro, pojutrze znów je uzupełnię. Wolałem ugotować trochę więcej, bo sam byłem cholernie głodny, a on przyszedł już trochę do siebie i na pewno będzie miał apetyt. I miał. Tyle chyba nie wrąbała na raz nawet Eileen. Pałaszował wszystko bez wyboru, aż do chwili gdy zrobiłem kawę. Kawa to był widać dla niego, tak samo jak dla mnie, ceremoniał. Nie wolno pić jej w charakterze płynu, którym rozwadniacie obiad czy kolację. Kawa to jest przede wszystkim kwestia uczucia. Ujmujecie filiżankę w obie dłonie i musicie poczuć jej ciepło. Z filiżanki unosi się para tworząca siwą smugę na tle lasu albo stepu, albo mroczniejącego nieba. Potem filiżankę przechylacie i wciągacie w nozdrza aromat. Wtedy nabieracie ochoty, żeby się napić. Troszeczkę pociągnąć, tylko łyczek, 272 i rozejrzeć się wśród tej ciszy dookoła, i poczuć znowu l''dną z czystych radości życia. Tak samo właśnie zachowywał się ten rustler. Po pierwszym łyku nawet jakby się trochę rozruszał. Naturalnie, mogłem się mylić. Ale nie myliłem się. — Urządzili mnie tak w górach koło Topocooa Spring — powiedział z wolna słabym głosem, tak że rozumiałem go jedynie dzięki temu, że wokół panowała t.ika głęboka cisza i tylko czasem zaszumiała nad ognikiem sosna. — Ci dwaj, co byli ze mną w Santa Clara. Znowu upił łyczek. — Nie bardzo nam szczęście dopisywało. To prawda, liyliśmy prawie bez pieniędzy. Jedzenie też się już ¦.kończyło, a na dodatek ścigali nas. Nie. Nie mieliśmy na sumieniu żadnych wielkich przestępstw. Oczywiście — uśmiechnął się gorzko — nawet małe przestępstwa też są przestępstwami. Tylko że zanosiło się już na te wielkie, a ja nie tego chciałem. Wszystko zaczęło się właściwie jeszcze w Page. Urwał. Ściemniało się już, a ogień stawał się coraz jaśniejszy, jego jak gdyby bardziej kolorowe płomienie tańczyły na tle lasu. — Nie mogę powiedzieć, że urodziłem się tam czy l(v. gdzie indziej. Po prostu jako dziecko znalazłem się w Page. Sam. Nie pamiętam żadnej matki ani ojca i nic o nich nie wiem. Nikt z całej okolicy nie powiedział mi nic bliższego o mnie ani o nich. Chyba też nic nie wiedzieli. Hm. Jak się rodzi łajdak? Często się nad tym zastanawiałem. Bardzo łatwo. I szybko. Inne dzieci zaczynają pokazywać was palcem, bo nie macie matki, która dałaby im w skórę. A dzieci potrafią być bardzo, bardzo złe. Zadumał się teraz tak, że nawet nie łyknął kawy. Wciąż tylko grzał dłonie o filiżankę i patrzył w ogień. — Niech pan nie wierzy nikomu, kto będzie panu 18 — Czyste radości 273 opowiadał o niewinności i prostocie dzieci. A już całkiem niech pan nie wierzy, jak będzie opowiadał o ich dobroci. Nikt na ulicy nie wyśmiewa się z garbusa albo jednonogiego kaleki. Tylko dzieci. Mało kto rzuci kamieniem w wygłodzonego psa. Dziecko tak. Kiedy podrosłem, w domku nad nami mieszkali sąsiedzi, którzy i mieli chłopca. Jeśli kupi pan rybę, trzeba ją zabić, wiadomo. Ale ten szesnastoletni chłopak zawsze cieszył] się już z góry na to widowisko i przeryczałby cały i wieczór, gdyby go ono ominęło. A nie był żadnym wy-'] jątkiem. Teraz się napił. Jego spojrzenie błądziło po ciem-.] niejącym lesie, wśród drzew, które w głębi zaczęły już j stapiać się w jednolitą ścianę. Kiedy chwilami powiał] wiatr, ich korony ocierały się o siebie, prawie tak samo] jak przed moją chatą w górach. — A potem dzieci zaczynają wytykać was palcem j i robi się wam przykro. One to widzą, stają się coraz < bardziej bezwzględne i okrutne i sprawia im to ogrom- \ ną przyjemność. Szaleją z radości, że mogą wam... że i mogą wam zadać... Ból to nie jest najwłaściwsze słowo J ale inne nie przychodzi mi do głowy. A więc ból. Aż] wreszcie raz zapędzą was w kąt, a wy się będziecie] oganiać. Pięścią, kamieniem, cegłą, czym popadnie, i I od tej chwili jesteście awanturnikiem, łobuzem, ban-j dytą, i inne dzieci się was boją, i nie wolno im sie i z wami zadawać. Rodzice im zabraniają. Takich — jużj awanturników, łobuzów, bandytów — zbiera się aa] peryferiach miasta, powiedzmy, pięciu i któregoś dnia' nagle tworzą paczkę. Nikt nie chce mieć z nimi nu-wspólnego. Od tej chwili są skazani na siebie, na swój-' towarzystwo. Inni chodzą w białych koszulach do koś cioła, a tamci, ponieważ są tak samo źli jak oni, za czynają ich nienawidzić i odgrywać się na nich. Cal i ironia w tym, że najczęściej na tych, którzy niczemu nie są winni, których w ogóle nie znają i których nigcK 274 nawet nie widzieli. Otaczają jednego z nich i szarpią mu tę znienawidzoną a wymarzoną białą koszulę. Potem drugiemu. Trzeciemu. Czwarty się broni, uderza jednego z napastników i rozbija mu nos. Inni mu za to odpłacają. Zaczyna się tym interesować policja, i oto ma pan pierwszy wypadek przemocy. Dzieci w białych koszulach chodzą do szkoły, potem idą do handlu, do rzemiosła, tym drugim pozostaje ulica. Oczywiście, oni leż są winni. Oni też mogliby iść do rzemiosła, do handlu, mogliby strzyc owce albo pracować w kopalni. Ale "iii już są zbuntowani przeciw społeczeństwu, wi^c nie niugą i.nie chcą tego zrobić. Wszystko to mówił płynnie, wciąż tym samym < ichym głosem, i dopiero teraz umilkł. Miałem wrażenie, że zapomniał o filiżance stygnącej kawy. Ogień stawał się już rdzawy, więc podrzuciłem do niego parę .świeżych gałęzi. Na moment prawie że zgasł, po czym znowu buchnął płomieniem. W jego blasku las w głębi niemal zniknął, tylko po bokach zostały granatowe, pachnące kontury. Po drugiej stronie okolica z wolna roztapiała się w 'lalekiej ciemności, nad którą gdzieś, za dalekim pasmem lasu, wypłynął sierp, księżyca i w jego świetle /.nów zaczęła falować. Eileen leżała przy ogniu przewrócona na bok. Nogi miała wyprężone i spała. Położyłem jej palce na grzbiecie. Nie otworzyła nawet oczu, tylko ledwo dosłyszal-nie zamruczała. — Nikt się mną nie zajął, jak to się elegancko mówi, ¦nimo to jednak gdzieś mieszkałem i ktoś dawał mi csć. Ktoś, kto też nie miał za wiele, wobec kogo społeczeństwo zachowywało się tak samo jak później vobec mnie. Człowiek zaczyna orientować się w tych vzajemnych stosunkach i zależnościach dopiero dużo później i wtedy oczywiście znów może dokonać wyboru. Odejść, przekreślić wszystko, co było — z po- 275 \ czątku idzie to nawet dosyć łatwo — albo zostać. Nie tylko w tym samym mieście, ale i w tym samym środowisku. W tym samym miejscu, w tym samym mieście, nigdy się ze swego środowiska nie wyrwiecie. Nie da rady. Ten ktoś, kto się mną zajął, pozostał na szarym końcu, gdzie nie było ani białych koszul, ani kościoła, ani lnianego obrusa przy niedzielnym obiedzie. I u niego dorastałem. Z początku była to wspaniała przygoda. Uciekać. Ukrywać się. Mieć broń. Być „kimś". Najpierw robiłem „obstawę", potem pomagałem coraz częściej, a w końcu znalazłem się na owej granicy: odejść albo zostać. Mogłem zrobić jedno i drugie, ale byłem zbyt niezdecydowany. Dużo pieniędzy, żadnego regularnego wstawania rano, żadnego regularnego kładzenia się spać, żadnej regularnej pracy. Ale mimo to odszedłem, trzech nas odeszło. To był błąd. Powinienem był odejść sam. Włóczyliśmy się po okolicy i nie przejmowaliśmy się zbytnio, kiedy się nam skończyły pieniądze. Ale przed dużym skokiem jednak się cofnąłem. Oni nie. Znowu się napił i nie wiadomo dalczego, przypomniał mi tego włóczęgę z okresu, gdy Eileen była chora. Wiecie, to ciekawe, jak przy kawie każdy się staje rozmowny. Nawet największy milczek. A może sprawiają to owe horyzonty? Czy też tylko zmrok? — W górach groził nam prawdziwy głód-, a była to męcząca droga. Najpierw zaczęliśmy się rozchodzić w poglądach, a potem nie dowierzać sobie. Urządzili mnie, kiedy spałem, bo spać musiałem, a oni mogli się zmieniać. Zabrali mi wszystkie pozostałe zapasy i sam musiałem przedzierać się przez góry. Aż tutaj. Przez osiem dni jadłem jeżyny, dzikie jabłka i żałowałem, 276 że nie mogę, jeść mrówek. Noce były chłodne. Ostatnie trzy dni nie jadłem już nic. Dopił kawę. Kiedy teraz zapatrzył się w ogień, jego spojrzenie wyrażało głęboką rezygnację. Tyle że nie wiedziałem, z czego rezygnował. Czy wiedział, że na zawsze zostanie łotrem? Dla mnie zaś wyłamał się problem: co z nim zrobić w nocy? Może niesprawiedliwie byłoby podejrzewać go (w tej chwili) o złe zamiary, lecz jednocześnie szaleństwem byłoby mu wierzyć. Ale zostawić go tutaj i odjechać, to by się równało niemal morderstwu. Autem do najbliższej osady było dwa dni jazdy. Chyba odgadł, o czym myślę, nie było to zresztą takie trudne. Wyjął z worka kaburę z rewolwerem i podał mi. — Niech pan mi to schowa w wozie. Nad ranem jest wilgotno, mógłby chwycić rdzę. Wziąłem rewolwer i chciałem wierzyć, że nie ma w kieszeni drugiego. — Będę spał na dworze — dodał jeszcze. — Mam koc, a pod głowę podłożę sobie worek. Więcej mi nie trzeba. Wyciągnął się koło ognia. Kiedy wyjął z worka koc, tak cienki, że wstydziłbym się okryć nim Eileen, nie miał już co podłożyć sobie pod głowę, bo z worka zrobiła się szmata. Wydawało się, że zasnął natychmiast. Z początku miałem zamiar spać w wozie, ale udzielił mi się spokój otaczającej mnie nocy i wlazłem do namiotu. Jego rewolweru doskonale upilnuje Eileen. Mimo to chyba dwa razy się budziłem, ale leżał na tym samym miejscu, gdzie położył się na początku nocy. Rano już go tam nie było. Za to w miejscu wczorajszego ogniska płonął ogień, a obok leżała sterta świeżo narąbanego drzewa. Umyłem się, woda była zimna i przypomniała mi moje jeziorko. Ale pływać się tu nie dało. 277 I Potem najedliśmy się i ruszyli w drogę. Przecięliśmy południową część lasu Kaibabskiego, przejechaliśmy na prawy brzeg Colorado i przez tereny nawajskich Indian posuwaliśmy się na północ. Lasy zostały za nami, a my wjechaliśmy w wypaloną słońcem okolicę nad Marble Canyon. Nigdzie na widnokręgu nie było żadnych gór ani skał, tylko lekko pofałdowany teren z niewysokimi pagórkami. Ale i te stopniowo stawały się coraz niższe. Droga — nie wiem czemu -— wiła się jak bicz, chociaż równie dobrze mogła biec prosto. Wzbijał się z niej kurz i trudno było oddychać. Eileen wywiesiła język, a ten łotr za mną głośno sapał. Miałem wrażenie, że musi mieć coś z płucami. Wieczorem rozbiliśmy biwak dosyć późno, bo wcześniej nie natrafiliśmy na wodę, i wszyscy byliśmy tak zmordowani, że prawie nic nie zjedliśmy. Napiliśmy się tylko i ułożyli na noc tak jak wczoraj. Tylko na niego narzuciłem jeszcze jeden koc. Coś wymamrotał i zasnął. W nocy kaszlał. Może powinienem był wziąć go do namiotu, ale nadal mu nie ufałem. W końcu — pił piwo, którego sam sobie nawarzył. I tak muszę go oddać policji albo przynajmniej ją ostrzec. Kto wie, co on tam w górach naprawdę robił. Rano solidnie się najedliśmy (dzisiaj będę już chyba miał możność uzupełnić zapasy), a ja zastanawiałem się, co z nim zrobić. Opowiedział mi odpowiednio wzruszającą historię, w którą wieczorem, przy ogniu, na tle lasu i z filiżanką kawy w ręku, niemal uwierzyłem. Mogła niby być prawdziwa, ale nie musiała. Niech ją zresztą opowie sędziemu albo ławie przysięgłych, to przecież nie moja sprawa. Ale co będzie, jeśli to wszystko prawda, a oni mu nie uwierzą? No — w takim razie miałby pecha. Tak, on, ale co będzie ze mną? Mam potem bez przerwy się zastanawiać, jak to z nim naprawdę było? A bo to mi warto? Oczywiście, że nie. Gdzieś go po prostu wysadzę i niech sam się martwi o siebie. A policja — niech sama go . znajdzie. Ód tego ją mamy. Ale kiedy zwijaliśmy biwak, widać było, że jest /. nim tak samo żle jak wtedy z Eileen. Pamiętacie? Ledwo się trzymał na nogach, nie mógł złapać tchu i dygotał, jakby był nie wiem jaki mróz, a nie dobre siedemdziesiąt stopni. Zjadł również mniej, niż po takim długim poście można było oczekiwać. Czy też zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, żeby na zawsze rozminął się z tym dzisiejszym śniadaniem? Ręce trzęsły mu się tak, że nawet tym swoim cieniutkim kocykiem nie mógł trafić do worka. I mocno się pocił. Teraz więc problem był jeszcze gorszy, bo w tym stanie dopiero nie mogłem go zostawić. A wieźć go nie bardzo mi się chciało, poza tym nie było to nawet zbyt możliwe. Wydaje się, że znów odgadł, o czym myślę. To już zdarzało mu się drugi raz, mimo że i teraz nie było specjalnie trudno zgadnąć. Widocznie miał intuicję. Kiedy ładowałem rzeczy do auta, zaczął wygładzać ten koc, którym go wczoraj przykryłem. Podał mi s;o i jakby się uśmiechnął. Takim nieporadnym uśmiechem. Było w nim trochę goryczy, trochę wdzięczności i straszliwa rezygnacja, ale żadnej prośby czy cier-piętnictwa. — Dziękuję — powiedział i spojrzał mi prosto w < iczy. Wziąłem koc i odpowiedziałem mu spojrzeniem. —- Co z panem robić? — Nic — odparł. — Niech mnie pan tu zostawi... • leszcze mógłby pan mieć z tego nieprzyjemności, a zresztą... i tak już za późno. Nigdy nie byłem mocny na płuca, a to mnie wykończyło. Znów przypomniał mi się małomówny Tom Perkins. • Jeśli takiego drania puścicie, to się na was zemści albo w najlepszym wypadku zaciuka kogoś innego, co również pójdzie na wasz rachunek. 278 279 I Ciekawe, czy Perkinsowi ten jego dłużnik odesłał pieniądze? I w jaki sposób je zdobył? Ale to był jednak trochę inny przypadek. Gdyby mi o nim ktoś opowiedział, rzekłbym bez namysłu: „Ja bym go oddał w ręce policji, nawet nie pomyślałbym o innym wyjściu". Ale teraz, kiedy sam znalazłem się w tej sytuacji, nie wiedziałem, co robić. Z jednej strony, miałem uczucie, że mszczę się za Santa Clara, z drugiej znowu, głupio mi było oddawać w ręce policji człowieka, z którym dwa dni biwakowałem i który tak ładnie umiał trzymać w dłoniach filiżankę kawy przy wieczornym ognisku. Gdyby chociaż był zatwardziały. Gdyby był ordynarny. Gdyby odebrał ten swój rewolwer, wycelował we mnie, a ja bym go pokonał — nie wahałbym się ani przez sekundę. Ale perspektywa, że zatrzymam się przed biurem szeryfa i pójdę mu oświadczyć, że Eileen pilnuje w wozie człowieka, którym powinien się zainteresować albo którym już się interesuje (a ten człowiek jest w takim stanie, że nie będzie mógł ani się bronić, ani uciec), ta perspektywa im dalej, tym bardziej wydawała mi się odpychająca. Pewnie myślicie sobie, że mięczak ze mnie. — Czy w Page zna pana ktoś na tyle, że mógłbym pana u niego zostawić? — Szeryf — odparł lakonicznie. — Nikt więcej? — Wszystko zaczęłoby się znowu od początku — powiedział z rezygnacją. —- To już pana sprawa. — Mógłby pan mieć nieprzyjemności — rzekł po chwili. Milczałem. — A ja nie jestem tego wart. — Ma pan absolutną rację, toteż nie robię tego dla pana. Nie chcę tylko kiedyś przypominać sobie, że pozwoliłem choremu człowiekowi umrzeć bez pomocy. Na- 280 wet jeśli to był właśnie pan. A więc albo ma pan kogoś, do kogo może zapukać, albo oddam pana policji. Nawet to będzie lepsze, niż gdyby miał pan zostać tutaj. — Jednego człowieka znam tam dobrze — rzekł po chwili wahania. Więcej już nie rozmawialiśmy. Załadowałem wszystko do wozu, a jemu musiałem pomóc przy wsiadaniu. .Eileen oczywiście nie. Zdumiewające było, jak ignorowała tego człowieka. Pierwszy raz przyjrzała mu się wczoraj i od tego czasu jakby nie istniał. On zaś był w takim stanie, że całkiem obojętne mu było, czy umrze na zapalenie płuc, czy też Eileen zainteresuje się nim trochę bardziej. Zjechałem na US osiemdziesiąt dziewięć i skierowałem się znowu na północ. Dopiero przed samym miastem zapytałem, dokąd mam jechać. — To aż na drugim końcu. Ale byłoby lepiej, żeby pan nie jechał przez śródmieście. Raczej bocznymi ulicami. — Dokąd? — Teraz w lewo. Jechaliśmy krążąc przedmieściem, brudnym i ubogim, takim jak peryferie wszystkich miast. Mijaliśmy półnagie dzieciaki, czarne, brązowe i białe, aż dał mi znak, żebym się zatrzymał. Staliśmy pod jakąś pustą, opuszczoną szopą, która się powoli, ale nieodwracalnie rozpadała. O kilkadziesiąt stóp dalej znajdował się jednopiętrowy budynek. Wyglądał również na opuszczony. Po drugiej stronie był śmietnik. — Wóz musi zostać tutaj, bo dalej można by już zajrzeć do niego z okien. Nazywa się Botsford. Davis Boi-sford. Pewnie tak od razu panu nie uwierzy, ma powody, żeby nie wierzyć nikomu. Ja, to przy okazji, nazywam się Billy Dorsey, ale na wszelki wypadek 281 niech pan weźmie ze sobą mój rewolwer i pokaże mu. Kolbą do przodu. On go pozna. Mówił z trudnością i powoli, ta przedpołudniowa jazda zbytnio go chyba nie pokrzepiła. Wyglądał rzeczywiście na bardzo chorego. Wyjaśnił mi jeszcze, kto to jest, i wysiadłem. Eileen zostawiłem z nim, nic innego nie pozostawało. Wzbudziłaby tutaj nadmierną i niepożądaną dla nas obu ciekawość. Przez otwarte drzwi domu wszedłem do brudnego korytarza. Na dodatek cuchnęło tu kuchnią, w której nie dbano przesadnie o higienę. Na żadnych drzwiach nie było tabliczki z nazwiskiem (mogłem się domyślić dlaczego), więc na chybił trafił zapukałem do pierwszych z brzegu. Good Heaven, dlaczego mi nie powiedział, które to drzwi? Nikt nie otwierał, dopiero przy trzecich mi się poszczęściło. Ukazała się w nich mniej więcej trzydziestopięcioletnia wątpliwa blondynka, dosyć szczupła, ale bynajmniej nie ponętna. — Szukam Davisa Bostforda. — Nie ma go w domu! — powiedziała ostro i zatrzasnęła drzwi. To znaczy, chciała zatrzasnąć, ale ja się o nie oparłem. — Muszę się z nim zobaczyć! — Powiedziałam już, że go nie ma! — To bardzo ważne. — Jak mówię, że go nie ma, to nie ma. — Gdzieś musi być, niech go pani pójdzie poszukać! Ja tu zaczekam — wepchnąłem się przez drzwi. Za nimi stał drab z tak poharataną gębą, że nie widziałem takiej nigdy nawet na trzeciorzędnym ringu. A tam można zobaczyć najróżniejsze twarze. — Czego pan ode mnie chce? — zapytał całkiem cicho, ale nie było to przyjazne pytanie, o nie! Nie zwracając na niego uwagi wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Potem na niego spojrzałem. — Przy niej może pan wszystko mówić. 282 Wolałem milczeć nawet i teraz. — Dobra! — ustąpił. — Niech pan idzie przede mną! Cofnął się, a ja poszedłem przodem. — Na prawo! — powiedział jeszcze, więc otworzyłem drzwi na prawo. Był to maleńki pokoik z kanapą, nocnym stolikiem, drewnianym stołem na cienkich nogach i trzema krzesłami. Okno wychodziło do jakiegoś świetlika. — Może pan zaczynać! — skinął mi wciąż jeszcze bardzo nieżyczliwie, ale głosu nie podniósł. Pewnie wiedział, co robi. —- Zna pan niejakiego Biłly Dorseya? — Nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Nie chciałem przeciągać struny, bo mogłoby być nieprzyjemnie, gdyby ten siłacz stracił cierpliwość. — Mam się wylegitymować tym — położyłem na stole kaburę z rewolwerem. Wziął go powoli i uważnie obejrzał. ¦— Skąd pan go wziął? — chciał wiedzieć. — Billy jest na dworze. Leży tutaj przy końcu ulicy w moim wozie, a ponieważ widać zna pańskie maniery, dał mi ten rewolwer. Że niby pan go pozna. — Gdzie mówi pan, że zaparkował? — Przy końcu ulicy. Koło jakiejś szopy, która jest całkiem pusta i tylko patrzeć, jak się zawali. — Może chodzić? — Może. Przynajmniej rano jeszcze chodził. Ale kiepsko z nim. — Ranny? — Nie. Płuca. — Hej! Gloria! — Warknął, ale i teraz względnie cicho. Wątpliwa blondynka wyrosła na progu jak rusałka. Nie to, żeby budziła w człowieku skojarzenia z jakąś rusałką, ale znalazła się tam błyskawicznie i bezgłośnie. 283 — Skocz do Cunninghamów i przyprowadź Willia-raa. Ale to już! Bez jednego słowa znowu się ulotniła. Drab z poharataną gębą, to znaczy teraz już Mr Da-vis Botsford, odwrócił się do mnie. — Jak to się stało? Wyraźnie zmienił ton. Mówił co prawda wciąż tak samo cicho, ale o wiele ufniej. Wywnioskowałem z tdgo (jak również z tego, że wygodnie rozsiadł się na kanapie i zapalił cygaro), że uważa mnie za co najmniej takiego samego bandziora, jakim był Bilły Dorsey i niewątpliwie również on sam. — Kiedyśmy się spotkali, był już mocno wygłodzony. — Może pan usiąść. Nie będą tu prędzej jak za pół godziny ¦— zaprosił mnie i wydmuchnął pod sufit pierwszy obłoczek dymu, brudnego od jego płuc. — Pół godziny to dużo czasu, Mr Botsford. — Nic na to nie poradzę, przyjacielu. Skoro dojechał pan aż tutaj... — Nie to miałem na myśli. Ale mam w samochodzie lwicę. Żywą. Jeśli zniknę na pół godziny, mogłaby być niespokojna. A ma koło siebie bezsilnego człowieka. — Gosh! — zaklął z cicha. Ten głos — to było w nim najbardziej zdumiewające. Twarz pasowała do faceta jak ulał, ale głos ani trochę. To pierwsze najlepiej prezentowałoby się na krześle elektrycznym, to drugie raczej w kościele. Było to dziwne połączenie. Doprawdy, bardzo dziwne, właśnie nim się delektowałem. Boże, jak on umiał przeklinać. Taką wiązankę rzadko kiedy zdarzało mi się słyszeć, a na ogół nie obracałem się przecież w salonach. Na dodatek wyrzucał z siebie te przekleństwa głosem, którym członek Armii Zbawienia mógłby roztaczać wizję raju. 284 — Co to za kretyński pomysł przywozić mi tutaj lwicę! — zakończył. — Nikt tu panu lwicy nie przywoził. Przywiozłem Billy Dorseya na jego własne życzenie, a lwicę zabiorę ze sobą. Chodzi mi tylko o to, żeby nie zabrać razem z nią jakiejś cząstki wyżej wspomnianego Billy Dorseya. — Idź pan do diabła z takimi pomysłami! — Niech pan zostawi tego rodzaju odżywki, bo następnym razem złożę panu wizytę z samą Eileen, a pańskiego przyjaciela zostawię w wozie. Pewnie doszedł do wniosku, że za wiele sobie pozwalam, bo wstał. Ja też wstałem i zastanawiałem się, w który kawałek jego twarzy mogę jeszcze trafić jako pionier. Ale Mr Botsford tymczasem zharmonizował swój głos z treścią wypowiadanych słów. — Więc wracaj pan do niego i przyjedźcie tu za dwadzieścia minut. Która jest na pańskim zegarku? Powiedziałem, że wpół, a ponieważ u niego było dwie minuty po wpół, co dla mnie, wyznaję ze wstydem, nie stanowiło żadnej różnicy, uparł się, abyśmy wyregulowali zegarki. Chyba pierwotnie był z zawodu zegarmistrzem. — Podjedziecie od tyłu. Od strony wody. Jest tam małe podwórze i ogródek. Billy to zna, a gdyby nie poznał, przez płot będzie przerzucony ten koc. — Wskazał na wymieniony przedmiot złożony na kanapie. Rzeczywiście nie mogłem go pomylić z żadnym innym, choćby cała dzielnica wpadła na pomysł wietrzenia dziś po południu koców na płotach. — Na podwórzu będzie stał Willy. To taki wysoki drągal w szarym kapeluszu. Na sobie będzie miał... — podszedł do nocnego stolika i przez chwilę energicznie w nim grzebał. — Na sobie będzie miał tę koszulę. Koszula była w ogromną fioletowo-czerwoną kratę. Wydawało mi się, że facet niepotrzebnie bawi się w 283 takie drobiazgi. Co do mnie, najchętniej wyładowałbym. Billy'ego przed głównym wejściem, a te dwa kroki niech przejdzie albo sam, albo niech mu pomoże choćby ta blond dziwka. Kiedy swój pogląd na całą sprawę wyłożyłem panu Botsfordowi, nawet z jego zmasakrowanej twarzy można było wyczytać, że straciłem u niego resztę szacunku. — Ty idioto! — rzekł swym pieszczotliwym głosem. — Wiesz ty w ogóle, kto ja jestem? Co prawda jedynie się tego domyślałem, kiedy jednak tak jawnie dał mi to do zrozumienia, znów ogarnęły mnie wątpliwości, czy dobrze robię. Ale — pod tym względem ten osiłek miał rację — teraz nie można już się było cofnąć. — Wjedzie pan do garażu na podwórzu, zostawi tam. wóz i wysiądzie, kiedy William zdejmie kapelusz. Potem wejdzie pan tylnymi schodami tutaj. Chodź pan, pokażę panu! — A co z Eileen? — Ma pan ze sobą jeszcze jakąś babę? — To jest ta lwica. — Gosh! — jęknął melodyjnie. — Na śmierć o niej zapomniałem. — Chwilę się zastanawiał, po czym dodał: — Trzeba ją będzie zastrzelić. — Ty draniu! — odpowiedziałem na jego propozycję. — Wiesz co? Zejdę teraz do wozu i odstawię Bil-ly Dorseya, czy co tam z niego do tej pory zostało, do szeryfa i będę miał święty spokój. Od niego i od pana! — Ode mnie w żadnym wypadku spokoju pan mieć nie będzie — rzekł znowu tym swoim melodyjnym głosem, ale teraz pobrzmiewał w nim ten sam niebezpieczny podskórny ton, co na początku. Gdyby na jego obliczu mogła kiedykolwiek malować się jakaś czułość, to teraz ulotniła się z kretesem. — Czekaj pan. Chyba znajdziemy jakieś rozwiązanie. Wejdźcie z Biłlym na górę, a przy schodach będę czekał ja i pomogę panu, gdyby było z nim tak źle, że nie mógłby w ogóle chodzić. —,A Eileen? — Zostanie w wozie. — Wie pan co? Nie zrobimy w ten sposób. Bo pan mi tu teraz gada byle co, żeby mnie spławić, a potem ten pański rzezimieszek w szarym kapeluszu spokojnie ją zastrzeli. Ale wtedy, nawet i bez szeryfa, zrobię taką drakę, że wam w pięty pójdzie. Podszedł do mnie bliżej. Tak blisko, że chwyciłem opróżnioną do połowy butelkę, która stała na nocnym stoliku. Ani trochę go to nie zaniepokoiło, był widać pewny, że nie istnieje przedmiot, który mógłby jakoś zaszkodzić jego głowie. Może i miał rację. Nie powinienem był tak lekkomyślnie oddawać mu rewolweru. Może w tej klitce trafiłbym go jedną z owych sześciu kul. — Zrobisz pan tak, jak mówię, bo to jest jedyne rozwiązanie. Lwicy nikt panu nie tknie. Nie jesteś pan tu między aniołkami (co do tego nie miałem złudzeń), ale przywiózł pan chorego kumpla, a tutaj to się liczy. Odstawiłem (z pewnym wahaniem) tę flaszkę, a on ciągnął dalej: — Panie, masz pan rozum? Gdyby pan wysiadł z tym bydlęciem, zleciałaby się tu cała dzielnica. Wszystkie bachory chciałyby ją zobaczyć. I raz dwa przygnałby sam szeryf i mocno by się nami zainteresował. A mnie tu nie ma, rozumie pan? Co ja bym za to dał, żeby go naprawdę tu nie było! — Kiedy odjadę? — Jak się ściemni. Willy da panu znak. Kiedy na ulicy nie będzie już nikogo zbytecznego. Wszystko to było dosyć logiczne, ale ja ciągle nie 286 287 mogłem pogodzić się z tym, że Eileen zostanie sama w garażu, którego będzie pilnował jakiś bandyta w szarym kapeluszu. > — A co z tą pańską dziewczyną? — zapytałem. — Z Glorią? Podoba się panu? — Wyglądało na to, że na czas oczekiwania chętnie by mi ją wypożyczył. — Jej też nikt nie może zobaczyć? — Ona tu mieszka. Ją właśnie powinni tutaj wszyscy widzieć. — Dobra. Więc ona może iść ze mną do wozu, ja wjadę do garażu, a ona pomoże Billy'emu wejść na górę. Tak znowu źle z nim nie jest, żeby nie dała sobie rady. Tak na oko sądząc, babka swoją krzepę posiada. Ja zostanę z Eileen w samochodzie, nikt nie będzie spuszczał żaluzji i nigdzie nie będzie sterczał żaden drab z nabitą strzelbą. Przez chwilę jakby się namyślał, a potem kiwnął głową. W tych sprawach chyba rzeczywiście miał głowę na karku. Do pokoju weszła ta podniszczona blondynka z „wysokim drągalem". Rzeczywiście miał szary kapelusz. Botsford polecił jej, żeby poszła ze mną i że ja jej powiem, co ma robić. —- A ty włóż tę koszulę — zwrócił się do drągala w szarym kapeluszu. Pozostała część akcji przebiegła już bez zakłóceń. Poza tym, że Gloria musiała się wcisnąć w głąb wozu do Billy'ego i że Eileen zaczynała już być naprawdę niespokojna. Widać to było najlepiej po wyrazie twarzy Billy'ego Dorseya, który był biały jak płótno moich letnich kalesonów — okazja dla każdego. W końcu nasza blondynka, również odrobinę pobladła, wepchnęła się częściowo na chorego, a częściowo w drzwi. Billy oddychał teraz z jeszcze większym trudem, co wcale mnie nie dziwiło. Kiedy otworzyłem w garażu tylne 288 drzwi wozu, wylecieli oboje na zachlapaną olejem podłogę. Co do żaluzji, mogłem być zupełnie spokojny. W tym garażu żadnej żaluzji nie było. Razem z blondynką i Billym zniknął też wysoki William w swojej kraciastej koszuli. Eileen miała jedzenie, gorzej było ze mną. Nie miałem nic i nie łudziłem się, że sobie o mnie przypomną. A najgorsze było to, że potrzebowałem wiadra czystej wody dla Eileen. Będę jednak musiał chyba poczekać, aż się ściemni. Na szczęście nie trwało to długo. Wyglądałem z garażu na brudne podwórze i maleńki ogródek. Rosło w nim żałośnie mało roślin. Pusty sznur na bieliznę zwisał smętnie, rozpięty między jakimś usychającym drzewem a skoblem przy bramie garażu. Niskie domki naprzeciwko podkreślały jeszcze bardziej beznadziejną atmosferę przedmieścia. Zapach oleju w garażu niezbyt Eileen odpowiadał. Mimo że przyzwyczajona była do niego z naszego forda, to jednak tutaj był trochę zanadto skondensowany. Wlazła do wozu, a ja siedziałem na kanistrze z benzyną. Ogródek na tle ślepych odrapanych ścian domków naprzeciwko powoli tonął w mroku. Po chwili zostały /. niego już tylko ciemne kontury. Strasznie chciałem stąd odjechać. Dokądkolwiek. Wreszcie przez jaśniejszy prostokąt drzwi garażu wśliznął się jakiś cień, za nim drugi. Gloria i Davis Botsford. Przyniosła koszyk jedzenia dla mnie (a więc trochę krzywdząco ją osądziłem), a w brytfannie mie-Hzaninę resztek najrozmaitszych potraw, które uznała za odpowiednie dla lwów. Eileen żarła wszystko, więc babka nie mogła popełnić błędu. Poprosiłem ją o wiadro czystej wody. Wyszła bez słowa. — Wszystko w porządku — szepnął mi do ucha pieszczotliwym głosem Davis Botsford i postawił na •iedzeniu wozu dwie puszki piwa. — Billy musi tylko l» - Czyste radości . 2B» I trochę odpocząć i znów będzie O.K. Trochę go to rąbnęło. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam tych dwóch łobuzów. Wolałem nie dzielić się z nim moim poglądem, że Billy Dorsey jest co najmniej takim samym łobuzem jak tamci dwaj. Tyle że miał większego pecha. — Niech pan spokojnie sobie podje, a resztę zabierze z sobą. Może się to panu przydać. Dla zwierzątka więcej nie mieliśmy. A teraz: pewnie chce pan biwakować pod gołym niebem. Z chęcią zatrzymałbym was oboje tutaj, ale nie muszę panu mówić, że nie byłoby to zbyt rozsądne. Niech pan wyjedzie z miasta w kierunku Kanab i po jakichś piętnastu milach skręci w prawo, na Smoky Mountains. Jeszcze mila, i dojedzie pan na skraj lasu, tam skręci pan na lewo. Sucho tam jest, niech się pan nie obawia. Trafi pan na małą łączkę. Płynie przez nią Wahweap Creek z najchłodniejszą i najsmaczniejszą wodą, jaką pan kiedykolwiek pił. Tam może pan rozbić biwak. Po ciemku trudno byłoby znaleźć co innego, a nic lepszego i tak w całej okolicy nie ma. Proszę, Billy przysyła panu ten .rewolwer, żeby go pan wziął na pamiątkę. Nie zapytał nawet, co ja na to, i położył broń na dachu samochodu. W takich sytuacjach jestem zawsze trochę sentymentalny, więc nie powiedziałem nic. Gloria przyniosła wodę i Eileen zaczęła łapczywie pić. Potem, nie zapalając świateł, wyjechałem tyłem z podwórza i ruszyłem przed siebie. No, może wszystko dobrze się skończy, ale nie chciałbym spowiadać się z tej akcji ratunkowej żadnemu sędziemu w stanie Arizona, Nie bardzo też wierzyłem w to miejsce na biwak, ale nie miałem innego wyjścia. W drodze na Kanab nic odpowiedniego na biwak na pewno nie było. Po jakichś piętnastu milach droga rzeczywiście skręcała w prawo. Na brzegu lasu zboczyłem w lewo. Znalazłem łączkę i potok również. 800 Rozbicie namiotu w nocy jest z pewnością możliwe, a niekiedy, jak na przykład teraz, nawet konieczne. Ale nigdy nie jest to przyjemne zajęcie. Człowiek jest najczęściej zmęczony, niedobrze widzi, i choćby nawet miał kilka świateł, rąbnie się siekierą w palec, zrobi supeł, którego rano nie potrafi rozplatać, i w ogóle może narobić sobie mnóstwo różnych nieprzyjemności. Na domiar wszystkiego niektóre cienie wydają się wrogie i uspokajacie się dopiero po zgaszeniu wszystkich świateł. Tajemnica znika, nie ma już wrogów ani niebezpieczeństwa, cienie stają się czymś naturalnym. Zostaje las, drzewa, cicha woda i zapach trawy, czasem szałwii lub żywicy, albo delikatna woń kwiatów, których nie znacie i nie potraficie nawet nazwać, i wszy-sto staje się dobre i normalne. Po chwili spaliśmy oboje. Muszę powiedzieć, że była to piękna noc. Spałem bardzo dobrze, jak człowiek o czystym sumieniu, choć właściwie powinienem przez całą noc przewracać się niespokojnie z boku na bok. Czubek namiotu oblewało słońce. Z początku myślałem, że jest bardzo wcześnie, ale spojrzenie na zegarek wyprowadziło mnie z błędu. Widocznie istniała gdzieś jakaś przeszkoda i słońce padało jedynie na wierzchołek namiotu. Była siódma. Z niczym się nie spóźniłem. Kiedy wypełzłem z namiotu, stwierdziłem najpierw, że cień na niego rzuca mój własny samochód, potem, że Eileen śpi tak samo rozkosznie i z czystym sumieniem, jak spałem ja. Ledwo mnie ujrzała, zaczęła wietrzyć. Pomyślała widać, ze będzie jedzenie, i od razu bardzo się ożywiła. Rozpaliłem ogień. Potem rozejrzałem się i pomyślałem sobie, że ten nowy rejon jest do bani, a to głównie dlatego, że zabie- 301 ra mi czas, chociaż można tu nieźle zarobić. Ale mimo to jest do bani. Lecz Arizona to miejscami bardzo piękny kraj. Słońce migotało w trawie, jakby szukało tam lśniących kamyków. I znajdowało je, tylko że była to jedynie trawa, która błyszczała w zgięciach, jak gdyby perliła się na niej rosa. Na wschodzie przebłyskiwało między drzewami coś, co według mapy powinno być Lakę Powell, najbardziej zygzakowatym jeziorem, jakie w życiu widziałem. Właściwie nie widziałem go w całości, właśnie dlatego, że takie było zygzakowate. Kiedyś, bardziej na północ, biwakowałem nad nim. Ale to było już bardzo, bardzo dawno temu. Wokół mnie kędzierzawiły się teraz lasy przetkane smugami słońca, które padało skośnie na pnie drzew, zapalało iskierki w mchu i kratkowało las pasmami złotawego światła. Gdzieś tędy przebiegała granica między Utah i Arizoną, a na północy znajdował się Cottonwood Canyon; chętnie pojechałbym tam jeszcze raz. Na południe, a raczej na południowy zachód stąd, daleko za Paris Plateau, otwierała się droga do Housę Rock, Nią właśnie będziemy jechać. Oczywiście, jak się porządnie najemy. Woda była rzeczywiście odświeżająca i łagodna. Pod tym względem Davis Botsford nie kłamał, rzadki wypadek, kiedy mówił prawdę. Ale zrobił to we właściwej chwili i szczerze się z tego teraz cieszyłem. Po Eileen widać było, że najchętniej rozwaliłaby się przy ogniu. Po mnie tego widać nie było, ale też chętnie bym to zrobił. Ale rejon to rejon. Południe powitało nas już w House Rock. Nie było ono zaznaczone'w notatkach Greera Atta-waya, mimo to jednak wstąpiłem do tamtejszego właściciela sklepu. Nazywał się Martin Bule. Jeżeli w swo- 292 jej podróży natknąłem się na dość małomównych ludzi, to Martin Rule wszystkich ich zakasował. Rozłożyłem przed nim kolekcję, wymieniłem ceny, podkreśliłem wszystkie korzyści wypływające ze stosunków handlowych ze mną, ale nie powiedział ani słowa. Patrzył, może tępo, może w zadumie, ale nawet głową nie kiwnął. Kalesony rozpostarł i obejrzał pod światło. Good Heaven! Tak robią gospodynie, kiedy się zastanawiają, czy jeszcze je wyprać, czy wziąć na szmatę do podłogi. Do sklepiku wszedł jakiś klient, chciał pół tuzina cygar, Martin Rule podał mu je bez słowa, zgarnął pieniądze i wrócił do mego towaru. Osądziłem z tego, że jest niemy. Głuchy być nie mógł, bo podał klientowi właściwy" gatunek cygar. Ale najwyraźniej był głuchy na zalety mego towaru. Ja bardzo lubię rozmawiać, mówienie nie sprawia mi żadnej szczególnej trudności (zwłaszcza przy zachwalaniu tego, co sprzedaję), ale ten człowiek odbierał mi chęć do powiedzenia choćby jednego słowa więcej. Tak samo uważnie obejrzał chustki na szyję, ale przy tym milczeliśmy już obaj. Potem złożył ostatnią chustkę, usiadł na stołku koło lady i wpatrzył się w opustoszałą ulicę. Na mnie już nie zwracał uwagi. Jego goła czaszka lśniła wśród regałów z wszelkimi możliwymi towarami, których dostarczali mu inni, podczas j.;dy ja ze swoim ekskluzywnym towarem stałem przed ladą i nie wiedziałem, co mam robić. Wyprowadził mnie tym z równowagi. — Hej! — krzyknąłem. — Chce mi pan dać do zrozumienia, że nic pan nie kupi? Nawet nie drgnął. — Mówię — zacząłem znowu, ale rozmyśliłem się. — Mówig — zmieniłem przedmiot rozmowy — że chciałbym kupić trzy pudełka gwoździ calowych. 203 Widziałem je na samej górze regału. Bez słowa wstał, przystawił sobie drabinkę i wdrapał sią pod sufit. Zdjął trzy pudełka i położył je przede mną na ładzie. — Hm — powiedziałem — wziąłbym jeszcze dwa. Znów bez słowa wdrapał się na górę, zdjął następne dwa pudełka calowych gwoździ i położył je obok poprzednich. — Hm — otworzyłem jedno z pudełek — to mają być gwoździe calowe? Popatrzył na mnie trochę niepewnie, ale nawet teraz nie przemówił. — Dla mnie to nie są żadne calowe gwoździe. Złożyłem wzory, zatrzasnąłem walizkę i wyszedłem na ulicę. Kiedy wsiadałem do wozu, zobaczyłem, jak wspina się po drabince i odkłada na miejsce pudełka z najpiękniejszymi calowymi gwoździami, jakie kiedykolwiek widziałem. Nawet nie klął. Zrozumiałem, dlaczego Greer Attaway nie miał go w swoim wykazie, i święcie sobie przyrzekłem, że po wieczne czasy ezeić będę pamięć zmarłego i nigdy nie będę próbował być mądrzejszy od niego. Do Jacop Lakę było stąd niewiele ponad dziesięć mil. Jacop Lakę miałem w notatkach, ale gdybym go tani nawet nie miał, i tak na jedno by wyszło. Coś tam sprzedałem, ale niewarte to było straconego czasu. Kupiłem mnóstwo mięsa, bo było bardzo tanie, a.przede wszystkim, bo mieliśmy przed sobą drogę przez Pustynię Mohawską. Ponieważ w wykazie nie miałem Fre-donii, a po wizycie w House Rock znacznie pod tym względem zmądrzałem, skierowałem się prosto na zachód, wzdłuż Snake Gulch. Pierwszy raz znalazłem się w pustyni Arizony. Ukazała się przede mną wieczorem, fioletowa, z syfa 294 wetkami niskich gór w głębi i po bokach. Wjechałem w nią po kamienistej drodze, wąskiej i nierównej. Las opuścił nas raptownie. We wstecznym lusterku widziałem, jak traci barwę, jak nieznacznie zmienia się w niebieskawy horyzont, spowity , pyłem, który wzniecały koła Eileen. Tak wyglądała arizońska pustynia, gdyśmy w nią wjeżdżali. Nie jechaliśmy długo. Koło nas falował piasek po* rośnięty spłachetkami trawy i gdzieniegdzie niskimi krzewami, ciernistymi zielonymi gruszami i kępami kwiatów, przypominających płonące czerwone świeczki na choince. Góry po obu stronach też falowały. To się zbliżały, to znów oddalały, aż nagle daleko w głąb pustyni wybiegło z nich kilka czerwonawych skał. Stanęły przy drodze niczym strażnicy, wysokie i wyprężone, i wbiły się w ciemniejące niebo. Zatrzymałem się nad pierwszym potokiem. Powinien to być Clayhole Wash. Słabiutkim strumykiem żłobił sobie płytkie koryto poprzez Pustynię Mohawską — nie było dziś nad nami drzew z ich tajemniczym szeptem. Słońce dotykało prawie horyzontu. Wysiedliśmy i patrzyli, jak dosięgło dalekiej linii czerwonego piasku, który pod naszymi nogami był żółty. Nie mogłem się oderwać od tego widoku. Słońce szybko się opuszczało i wwiercało w płonący wieczór. Ledwo ukryło się do połowy, cała pustynia stała się fioletowa. Powietrze nie poruszało się ani trochę. Panowała absolutna cisza. Piasek w dali odkrawał słońce, aż całkiem zniknęło i został po nim tylko pożar na nieboskłonie. Z trudem postawiłem namiot. Drzewa nigdzie w pobliżu nie było, musiałem więc zapalić kuchenkę. Trochę mi przeszkadzała, ale szybko ją zgasiłem. 205 Po kolacji usiadłem obok auta, oparty plecami o koło. Byłem tak cudownie rozleniwiony, że pogodziłem się niemal i z moim drugim rejonem. Eileen wyciągnęła się tuż przy mnie. Właściwie trochę na mnie, a ja położyłem rękę na jej ciepłym grzbiecie. Pustynia wokół nas mroczniała szybko, nabierając ciemnoognistych barw. Jak żarzące się drzewo. Sięgnąłem do kieszeni i znowu otworzyłem list od Wirginii. Był on dla mnie mocnym łącznikiem z tym, co, o-gólnie mówiąc, stanowi dom. Z rodziną Sidneya Has-ketta i panią Ewełiną, z ich domem na Harding Ave-nue, ze świętami Bożego Narodzenia spędzanymi u nich i z odjazdami do mojej chaty. „Wychodzę za mąż — pisała — niech się pan pośpieszy, żeby zdążyć na czas", i jeszcze mnóstwo różnych innych rzeczy: że się nie może doczekać, kiedy po raz pierwszy będzie gotowała we własnej kuchni, kiedy powlecze własną pościel, a na stole położy własny obrus... i tak dalej. Takie chwile samotności zawsze uwielbiałem, były to najczystsze radości mojego życia, ale tutaj, na pustyni, byliśmy jeszcze bardziej samotni niż w mojej górskiej chacie. Tylko przez krótki moment usłyszałem, jak zachrzęścił piasek, pewnie jaszczurka umykała pośpiesznie w bezpieczne miejsce. Była taka cisza, jakiej u mnie w górach nigdy nie ma. Las nigdy nie jest taki nieruchomy. Pustynia, jak mi się zdaje, tak. W górach nawet przy zupełnie bezwietrznej pogodzie korony drzew pochylają się ku sobie, świerk ociera się o świerk, wiewiórka skacze z gałęzi na gałąź, od czasu do czasu krzyknie ptak. Tutaj cisza była tak głęboka, tak idealna, tak absolutna, że aż budziła lęk. Nie to, żebyście się jej bali, 296 to nonsens, ale jesteście nią trochę przygnębieni. Jak gdyby wszystko wokół was umarło. Każdy dźwięk. Każdy ruch. Wiatr. Zapachy. Wszystko. No, a pośród śmierci człowiek nigdy się swobodnie nie czuje. Złożyłem list i wsunąłem go do kieszeni. Ciekawe, czy to jest Fred Coote? Może i Eileen wychodzi za mąż. Ile ona właściwie ma lat? Wtedy miała dwadzieścia dwa, no — więc tak coś między dwudziestoma trzema a dwudziestoma czterema. Ona nigdy nie znosiła samotności. To znaczy /.nosiła, oczywiście, ale z trudem i bardzo niechętnie. Może będzie też chciała mieć dzieci. Kiedyś o tym rozmawialiśmy. Wtedy jeszcze ich wprawdzie nie pragnęła, ale wiedziała, że przyjdzie czas, gdy ich zapragnie. Była to dziewczyna obdarzona mądrością przez naturę. Ona zawsze da sobie w życiu radę. Na pewno nie widzi w nim nic specjalnie skomplikowanego. W końcu •— w gruncie rzeczy nie jest ono przecież takie znowu skomplikowane. Zależy tylko, kto się czego po nim spodziewa. I jak je sam sobie skomplikuje. Gdyby nie Eileen — mam na myśli tę czworonogą, która właśnie opiera się o mnie grzbietem — to-bym teraz zajadał pyszne ciasto i cieszył się na spokojny wieczór z Sally. Namiot zostawiłem szeroko otwarty. Eileen leżała nadal tam, gdzie zwaliła się na początku wieczoru. Rano pustynia była jednak trochę weselsza. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale tak było. Nie zwlekaliśmy zbytnio i ruszyliśmy dalej na zachód. Po drodze zatrzymaliśmy się w trzech stojących na odludziu domach (zgodnie z notatkami Greera Attawaya). Wszystkie były beznadziejnie samotne i tak stopione z kamieniami i piaskiem, że zdawały się być ich częścią. 297 11 Zaczynałem już odczuwać lekkie rozdrażnienie wywołane tym piaskiem, który mnie zewsząd otaczał, go-lymi kamieniami, poszarzałą trawą i tą niesamowitą ciszą — rozdrażnienie, jakie wywołuje pustynia. Mimo że chwilami mnie urzekała, nic to nie zmieniało —-urodziłem się i żyję w lasach. Pustynia, choćby nie wiem jak piękna, napawała mnie lękiem. Nie mogłem, a właściwie nawet nie chciałem się do niej przystosować. A przy tym wszyscy w tych samotnych domostwach okazywali nam wiele życzliwości. U Kima Besta zostałem na obiedzie. Umiał fantastycznie opowiadać, O Mohawe, jaka jest pełna beznadziejnych samotnych zabudowań, gdzie ludzie żyją tak prosto jak przed tysiącem lat. Oczy mu przy tym gorączkowo błyszczały i zapominał o jedzeniu. — Nie uwierzyłby pan — mówił — jak niewiele musi wystarczyć im do życia. A jednak żyją i nigdy nie słyszałem od nich słowa skargi. — Opowiedz Natowi o Barrym Ewełlu — wtrąciła Patrycja Best. Była to trochę dziwna para. Przynajmniej mnie się taka wydawała. Ona musiała być sporo starsza od niego. Z początku nie byłem nawet pewny, czy to nie jego matka. Nie bardzo umiem odgadywać wiek, ale on mógł mieć tak około czterdziestki, a ona — no, jeśli powiem, że pięćdziesiąt, to prawdopodobnie jej pochlebię. Ale oboje byli miłymi ludźmi, a jeśli im ta różnica nie przeszkadzała, to rzeez jasna, nie mogła przeszkadzać komu innemu. Kim był suchy jak tyka, o niej nie można wprawdzie powiedzieć, że była otyła, ale musiało ją to kosztować dużo wysiłku. Trzymała ją w formie chyba tylko ta pustynia — w mieście byłaby z niej jejmość tak około dwustu funtów żywej wagi. — No naturalnie — uderzył się w czoło — Barry 298 Ewell. Najciekawszy człowiek w tej części pustyni. Wszyscy inni przeważnie tu się urodzili albo mieszkają tu od dziecka. Większość zr nich nigdy nie widziała lasu ani miasta, a jeżeli nawet — to dopiero wtedy, kiedy cali przesiąkli już pustynią. Bo pustynia, widzi pan, bierze pana we władanie i nie sposób już się od niej uwolnić. Miałem na to, co prawda, własny pogląd, ale może ja z kolei byłem przesiąknięty lasem. Milczałem jednak, bo teraz mówił on. — Pustynia to nie tylko spiekota, pustka i pragnienie. Oczywiście to wszystko też, ale również cisza i spokój. A przy tym jest pełna życia. Tego wszystkiego nie odkryje pan od razu. Dopiero po pewnym czasie. Kiedy już zostaną z pana tylko żyły i mięśnie, kiedy przestanie panu przeszkadzać słońce, które z początku uu;czy i denerwuje, kiedy zwalczy pan* uczucie osamotnienia. Wiedział pan, że na pustyni nigdy nie jest duszno? Wie pan, że bywa tu zimno? Ze wieczorem P« kamieniach przewala się mgła, a o świcie zmienia się w obłoki, które nad ranem lśnią srebrzyście — no, ule właściwie o tym wszystkim nie zamierzałem opowiadać. Tego bowiem nie zdoła pan pojąć ani w to uwierzyć, ani zrozumieć. Nie, nie. Niech pan nie zaprzecza. Po jakichś trzech, pięciu latach życia tutaj, u nas, sam by pan to odkrył. A tak ma pan wrażenie, że mówię o czymś, co nie istnieje, o czymś, co nawet tutnieć nie może. Barry Ewell. Mieszkał w dużym mieście i żyło mu się tam bardzo dobrze. Miał swój dom, chodził do klubu na kołata Ji\ mógł mieć wszelkie potrawy, o jakich kiedykolwiek pan czytał czy słyszał, a także wiele innych, o juk ich pan ani nie czytał, ani nie słyszał. Dom jego był iwłon ludzi. Tych, którzy go odwiedzali, i domowników. Członków rodziny i służby. 299 II* Nagle zjawił się tutaj. Nie, nie, nie. Nie wpadł w nędzę. Nie zbankrutował, nie stracił majątku. Nic z tych rzeczy. Po prostu przyjechał tutaj i teraz tu mieszka. Mógłbym powiedzieć panu gdzie, ale obiecałem mu, że tego nie zrobię. Chce być sam. Nie wiem dlaczego. Nie pytałem. Może nawet on sam dobrze nie wie. Może przeżył coś, na co pan i ja machnęlibyśmy ręką, a co dla niego było wielką tragedią. Nie tęskni do powrotu. Przynajmniej na razie. Jest tu już osiem lat. Nie wziął ze sobą nawet zegarka. Trochę odremontował sobie domek, w którym mieszkał Eddie Lane. Nie wiem, nigdy tam u niego nie byłem. Kiedy tu przychodzi, to nie na długo. Na ogół mówi niewiele. Stale rozmyśla. Nie wiem, o czym. Rzuca czasem parę słów i nigdy się nie śmieje. Na pewno nie jest nieszczęśliwy. Jest jedną z zagadek pustyni, której nie rozwiązałem. Ale to przecież nieważne, prawda? Po prostu tutaj jest. Muszę wyznać, że pożegnałem ich z ulgą, mimo że byli to ludzie niezwykle dobrzy i mili. Może pustynia rzeczywiście jest taka, ale ja nie jestem widać Barry Ewellem. Wydałem okrzyk radości, kiedy horyzont daleko przed nami zaciągnął się lasem, a piasek z obu stron drogi zaczął ustępować miejsca trawie, która stawała się coraz bardziej zielona. A kiedy wiatr przyniósł mi do wozu pierwszą daleką woń świerków, wydałem okrzyk po raz drugi. Bo na widnokręgu ukazał się mój rodzinny kraj. Szosą na północ od Wolf Hole pojechałem tylko po to, ¦by przejechać pod Mt. Bangs, u samego podnóża V»r Dziewiczych. Powietrze mocno się ochłodziło. Zno-u mogłem oddychać z rozkoszą i robiłem to. Eileen kże. Ma wet teraz się nie zatrzymałem. Chciałem jak najszybciej dojechać na północny : aj Shivwits, bo tam zaczynają się już moje lasy. iowu przejeżdżałem przez Littlefield, gdzie tak nie-i Lunnie debiutowałem w nowym rejonie. Kiedy w vślach znowu obrzucałem wyzwiskami Henry Bank-tda, ujrzałem go w naturalnej wielkości, w jego wy-unionyni kitlu. Stał przed sklepem, w którym sprze-wał wszystko możliwe, z wyjątkiem mojej praktycz-j bielizn^ — okazja dla każdego. Dokładnie tak sa- ¦ ¦-. jakby tam stał od chwili, kiedy nazwałem go (i/.nym dziadygą. f >n również dostrzegł moją Eileen, jako że nie /ejeżdża iędy zbyt wiele wozów. A także ją poznał, meważ nie przejeżdża tędy żadne auto podobne do •|. Zrobił ikrok na ulicę. Mam go minąć? Przyszło t<> wprawdzie na myśl, ale jednak zahamowa- " \ Co się dzieje? — wychyliłem się z okna. Długo pana nie było — rzekł w zamyśleniu nry Bankhe^ad. 301 f — Naturalnie. Odwiedzałem klientów, którzy potrafią docenić mój towar. — Tak, tak — pokiwał głową. — Bywał to dobry towar. — I wciąż jeszcze jest. Jeśli nie lepszy. — Tak, tak — nie ruszał się z miejsca. — Może by pan zjechał do krawężnika. Gdyby przejeżdżał autobus... Sami rozumiecie, że teraz nie mogłem już minąć go i pojechać dalej. — Gdzie mogę zaparkować? — Przed sklepem. — Mam ze sobą lwicę — uprzedziłem. — Wiem o niej — kiwnął głową. — Może ją pan wziąć ze sobą. Rzecz jasna, ani mi się śniło to robić, ponieważ była najedzona, a kiedy leżała tak na boku, mogła wytrwać w tej pozycji jeszcze dwie godziny bez ruchu. Zajechałem przed sklep Henry Bankheada, wziąłem pudło z wzorami i poszedłem za nim. Rozłożyłem swój towar na ladzie i rzekłem: \ — Nie zapytał pan jeszcze o Greera Attawaya. — On nie żyje, proszę pana — odparł i wLiął do ręki bluzkę. Powiedział to tak spokojnie i zwyczajnie, że trochę się zawstydziłem i zaniechałem dalszych złośliwości, Jak się tak rozglądałem, to zbyt w^ele towaru tu nie miał. Właściwie — pomijając kilkaj taftowych czapek po półtora dolara za sztukę — nie niiał, w ogóle nic. — Tak — zauważył moje spojrzenie. -/- Nie mam żadnego towaru. Był u mnie Samuel Brahąm od Rus-selów, ale on nigdy nie słyszał nawet o Gjreerze Atta-wayu. /. Good Heaven! Cóż to musieli być zą przyjaciele, skoro wolał zrezygnować z zarobku, niż/ kupić u kogoś, kto nigdy nie słyszał o Greerze ^ 362 — Pan przynajmniej go znał — dodał dla wyjaśnienia. — To był dobry człowiek, co? — Tak. Bardzo dobry człowiek — rzekłem z uczu-i i cm, chociaż Greera Attawaya znałem o wiele mniej, niż Henry Bankhead przypuszczał. Ale Greer Attaway musiał być chyba naprawdę dobrym człowiekiem. W końcu zacząłem przypuszczać, że również Henry Bank-lu-ad jest dobrym człowiekiem. Wręcz sentymentalnym. Oczywiście nie wtedy, kiedy szło o ceny. — Jest już po sezonie — wrócił do towaru. — Tak, tak — przytakiwałem. — Dużo już tego nie sprzedam. Tym razem milczałem. — Ale przez pamięć dla Greera Attawaya niech mi an przyśle... Skwapliwie zanotowałem zamówienie. Było tego co i a wda dużo mniej, niż brał od mego tak nieustan-ie wspominanego poprzednika, ale miał rację — było iż po sezonie. ¦ - Zawsze tu nocował — rzekł, kiedy już podpisał i mówienie. — Byliście/przyjaciółmi — stwierdziłem nieokreślo-vm tonem. Tak, tak — przyznał. — Byliśmy przyjaciółmi. To był dobry człowiek. Tak, tak. Doprawdy szkoda go. Przykro mi, że umarł. Kolację też zjadał tutaj. Na pewno mu smakowała. Dobrze się u nas czuł, proszę pana. /dwaj milczeliśmy. Wciąż nie wiedziałem, czy czy nie chce mnie zaprosić. Może i chciał, tylko iedział jak. Przestępowaliśmy więc z nogi na no->>jac naprzeciw siebie, milczeliśmy, patrzyliśmy i i dreptaliśmy w miejscu. Nie chciałem mu zbyt-tym zaproszeniem pomagać, żeby nie pomyślał, 303 że się narzucam. W końcu mnie więc nie zaprosił, ale przed sklepem długo ściskał mi rękę. l — Do wiosny — rzekł na pożegnanie. — Niech pan przyjedzie na wiosnę. Będę na pana czekał! Wywnioskowałem z tego, że na wiosnę zrobię tu dobry interes, a może i sobie podjem. Tak samo jak jadał tutaj Greer Attaway — dobry człowiek. Z Littefield pojechałem na północ autostradą US dziewięćdziesiąt jeden, aż do Shivwits. Przy szosie stał świeżo odremontowany domek, w którym mieścił się sklep, a przed nim spacerował stareńki Stanley Court-right. Poznał mnie, a raczej moje auto, i podniósł rękę. Oczywiście zatrzymałem wóz i wysiadłem. Serdecznie potrząsnęliśmy sobie dłońmi. Wyglądał znów trochę starzej, ale nie widzieliśmy się od półtora roku. Tylko cienkonosego zięciaszka nigdzie nie dojrzałem, ani też Uny. Nie znaczyło to naturalnie, że ich tu nie ma. — Wróciłem — oświadczył. — Bardzo się cieszę — zapewniłem go. — Doprawdy się cieszę. I niech pan nie myśli, że mówię to tylko ze względu na interesy — przypomniałem mu, że jestem drummerem. Oczywiście tylko tak mimochodem, bo naprawdę cieszyłem się, że znów go widzę. — Wierzę panu, Nat. — Na chwilę umilkł, po czym ciągnął dalej: — Jestem tu już dwa miesiące. Wróciłem zaraz po wyjeździe Raina Fogarty'ego. To tył chyba ten jego zięć. Na to nie powinienem był, ani nawet nie mogłem, nic odpowiedzieć. Stanley Courtright znużonym wzrokiem rozglądał się po ulicy. Jak zdołałem zaobserwować przez drzwi sklepu, będzie miał sporo roboty, zanim doprowadzi do porządku wszystko również i wewnątrz. W tej sytuacji nie chciałem pytać o Unę, ale on sam zaczął: 304 — Una pojechała za nim. Good Heaven! A więc źle typowałem. Chyba że po-tchała za nim po to, żeby mu skręcić kark. — Był pan tutaj wiosną? — zapytał nagle. — Wstąpiłem, ale nic nie sprzedałem. Ma to być ¦raz jakoby sklep prowadzony na nowoczesnych, no-ych zasadach. A mój towar jakoś do tych nowoczesny ch zasad się nie nadawał. — Może te zasady były i nowoczesne, może i nowe, li.- długo nie wytrzymały. Z ostatnimi pieniędzmi, to uuczy z tymi, które zostawiłem Unie w gotówce, Rain "garty nagle wyjechał. Unie zostawił list, że obróci • w majątek, a wtedy wróci i razem otworzą sklep ik się patrzy. Przez chwilę obaj milczeliśmy. — Una do mnie napisała, więc wróciłem. Pojechała u nim. Z Courtrightem znaliśmy się od wielu, doprawdy .idu lat, mimo to jednak słowa z trudem przecho- /ity mu przez gardło. Szukał ich z wysiłkiem, jak e, którzy nie zwykli dużo mówić. Nie był ich ly. Nie był pewny, czy właściwie wyraża to, co ¦.Na dodatek biedny Stanley szukał słów, które yły jak najbardziej oględne i najlitościwsze wzglę- Uny. Pojechała za nim, bo powiada, że nie może bez i żyć. Pojechała, żeby go odnaleźć i sprowadzić z ¦otem. Nikt na świecie jej nie przekona, że poje-i na próżno, że ta cała jej podróż nic nie da. Sama to zrozumie, Stanley. I wróci — rzekłem i. Ja wiem, Nat. Dlatego tu na nią czekam. ¦tychczas potrafił mocno uścisnąć dłoń. Został I sklepem i patrzył, jak odjeżdżamy. Ciyite radości 305 Skręciłem na starą drogę, prowadzącą pod górę, do Gunlock. Wszystko to był już mój dawny, piękny, szczęśliwy rejon, gdzie jestem u siebie. Wszędzie spotykałem znajome twarze, które się do mnie uśmiechały, i ręce, które machały mi wesoło na powitanie. Trochę rozmyślałem o Stanleyu Courtrightcie, o jego zięciaszku, którego nazwiska znowu zapomniałem, o Unie, ślicznej, dobrej dziewczynie, która była półkrwi Indianką, ponieważ jej matka pochodziła z rodu Na-wajów, i o jej smutnej, beznadziejnej wyprawie. Biwakiem rozłożyliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kiedyś pierwszy raz spotkałem Eileen. Jej było to zupełnie obojętne, ale ja przypominałem sobie, jak gnałem wtenczas do auta, przekonany, że wybiła moja ostatnia godzina. No, jak wiecie, nie wybiła. Wprost przeciwnie, Eileen przysporzyła mi wiele pięknych i przyjemnych chwil (choć nie x brakowało również chwil dużo mniej przyjemnych) i bezspornie zwiększyła zainteresowanie moim towarem — okazja dla każdego. Mimo że było to nieuświadomione i w najwyższym stopniu niedobrowolne, to jednak stanowiło znakomite pociągnięcie — oferować towar w o-becności Eileen. To mi jednak przypomniało, że będę musiał znów wpaść do jej właściciela. Zapomniałem w międzyczasie, jak się nazywa, ale muszę gdzieś mieć jego wizytówkę. Nie bardzo miałem na to ochotę, ale chyba nie będzie się upierał, żeby ją mieć z powrotem. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek coś umiała, to dawno już zapomniała, a nie wydaje mi się, żeby chciał ją uczyć od nowa. Trochę to będzie kosztowało, to nie ulega wątpliwości. No — zobaczymy. Dłużej się tym nie martwiłem. Najedliśmy się do syta, po czym jakiś czas siedzieliśmy przy ogniu, otoczeni lasami, które tak kochałem i których tak bardzo brak mi było w Mohawe. SOS W Modenie tym razem się nie zatrzymałem i na skrzyżowaniu skierowałem się prosto do Hamlin Val-ley. Już z daleka dojrzałem trzy wozy cyrkowe z napisem: „Grandcircus Colosseum — Cameron Burrows". '/ bliska przeczytałem jeszcze, że ów pan jest pogromcą i ekwilibrystą, a również zobaczyłem go wyobrażonego w kolorach, w pełnej gali, pośród całego stada lwów. Do Eileen żaden z nich nie był podobny. Stwierdziłem też, że w pobliżu wozów cyrkowych straszliwie cuchnie i że sosny dokoła bezskutecznie usiłują ten smród zagłuszyć. Wyszedł z domku, też będącego właściwie wozem cyrkowym, z którego odpadły koła, i zawołał: " — Ha! — Ha! — odpowiedziałem, chociaż nie tak gromko. Nie byłem przecież ani pogromcą, ani ekwilibrystą, ani też żadnym barkerem. Eileen nic nie powiedziała, nie najzwyczajniej podeszła do środkowego wozu i dłu-tfo ocierała się o niego grzbietem. — Gwiazda cyrku Camerona Burrowsa wróciła! Jesteśmy uratowani! — wrzeszczał dalej prawdopodobnie Mr Cameron Burrows we własnej osobie i w euforii wyrzucił obie ręce do góry. Good Heaven! Jakoś bardzo radośnie nas wita. Albo rzeczywiście tak się cieszy, albo nie ma wobec mnie przyjaznych zamia- w. No — możliwe, że jest dobrym pogromcą, ale jęli to ma podbić cenę Eileen, to nie dam się aa to brać. Był w cywilu, to znaczy miał na sobie płócien-: spodnie, dawno już nie prane, i wypłowiałą ko-ulę. Całkiem zwyczajny człowiek. Z wyjątkiem tych isów, które nawet na co dzień, poza występami, t-rczały mu z twarzy niczym halabardy. W wozie akała małpa, a za wozem pasły się, trzy wynędznia- szkapy. Gwiazda cyrku Camerona Burrowsa położyła się mczasem przy środkowym wozie i wyciągnęła z lu- 307 bością. Robiło to wrażenie, jakby uświadomiła sobie, iż teraz już definitywnie jest u siebie i że wszystko, co wydarzyło się między jej zagadkowym odejściem z tego motelu na kółkach a dniem dzisiejszym, było jedynie złym snem. Muszę przyznać, że przyjąłem ten fakt z uczuciem pewnej przykrości. Więcej: byłem dotknięty w swoich, że tak powiem, najświętszych u-czuciach. To mnie obrażało. — Jestem panu zobowiązany — wykrzykiwał dalej właściciel cyrku, po czym dodał: — Trochę schudła. Tym rozwścieczył mnie jeszcze bardziej niż jego gwiazda swoim beztroskim i, nie waham się tego powiedzieć, lekkomyślnym zachowaniem przy środkowym wozie. — Schudła. Hm. Kiedy panu uciekła? — spytałem chłodno. — Panie! Sylwiana nie uciekła! Kochała mnie wiernie, ale zabłądziła. I nie znalazła drogi z powrotem! — A więc kiedy zabłądziła i nie znalazła drogi? — chciałem wiedzieć i zapytałem o to trochę niechętnie. — Dokładnie 27 listopada zeszłego roku. Wiem to '•¦$ na pewno, bo popadłem potem w kłopoty finansowe. I Bez gwiazdy mego cyrku nie mogłem utrzymać wystę- | pów na dotychczasowym wysokim poziomie i dobrobyt zmienił się w nędzę. Tak, proszę pana. Jest mi pan | winien duże pieniądze. Wreszcie nasza rozmowa zeszła na płaszczyznę, na | której mogliśmy całą sprawę rozstrzygnąć. — Z przyjemnością panu zapłacę — zgodziłem się. — Chciałbym tylko zauważyć, że gwiazda pańskiego cyrku przyczepiła się do mnie już 29 listopada, co z kolei ja pamiętam z całą pewnością, i że w ciągu tych dwóch dni straciła na wadze co najmniej trzysta funtów i ledwo się trzymała na nogach. 308 — Ach. Była świetnie wytrenowana. Same mięśnie i ścięgna. Do swoich znakomitych występów artystycznych nie mogła mieć na sobie ani łuta zbędnego tłuszczu. — Jakie to były te jej artystyczne występy? O ile sobie przypominam, umiała tylko żreć i spać. — Nie jest pan pogromcą. Gdyby ją pan widział... — Chętnie popatrzę. — Ach, proszę pana. Ile mnie to będzie kosztowało trudu, nim odzyska dawną formę. Tresura to ciężka praca. Pół roku będę z nią musiał pilnie ćwiczyć, zanim znów stanie się dawną gwiazdą. Zanim znów o-Iśniewać będzie publiczność. Jeszcze przez pół roku będę ponosił straty ,— westchnął. — Tę sumę też jest mi pan winien. — Oczywiście — przytaknąłem ochoczo. — Z drugiej strony, mogę panu szczegółowo wyliczyć, ile kosztowało mnie jedzenie i opieka, zanim ocaliłem ją od śmierci głodowej, która groziła jej w pańskim cyrku. — Panie, to był przecież pański obowiązek. Nie dopuścić, żeby zdechła z głodu. — Jaki tam obowiązek! Mogłem ją po prostu zostawić w lesie, żeby sobie pana szukała. Ale zdaje się, >p sporo mil musiałaby przebiec, żeby pana dogonić. - Mój panie — rzekł z urazą Cameron Burrows. — tkałem jej liardzo długo. - Diabła tam pan jej szukał. Uciekał pan przed \ Nie miał pan na jedzenie nawet dla tamtych byd-; a co dopiero dla niej. - Jestem sławnym pogromcą i nie pozwolę, żeby no moim cyrku w ten sposób... Niech pan nie będzie śmieszny! Czy to w ogóle i cyrk? Trzy budy i jedna małpa? - Dwie małpy, proszę pana. Dwie małpy, cztery ¦iowane charty i trzy araby pełnej krwi. One ciągną wozy. 309 — To jest część ich tresury. Jeszcze raz spojrzałem na jego cyrk. W jednym wozie stała pusta klatka, w drugim były rzeczywiście dwie małpy, jednej przedtem nie zauważyłem, bo siedziała skulona w głębi pod ścianą. Trzecia klatka również wyglądała na to, że mieszkają w niej małpy. Potem okazało się jednak, że był to wóz mieszkalny właściciela cyrku i jego żony, która właśnie się ukazała. Nie powiedziała „Ha!" ani nie zareagowała na moje uprzejme dzień dobry. Po prostu nie powiedziała nic. Miała na sobie brudną, rozdartą na kolanie suknię, kiedyś prawdopodobnie granatową, w której jej figura rozlewała się w kształt nie ograniczony żadnymi zdecydowanymi liniami. — Następna gwiazda cyrku Camerona Burrowsa! — oznajmił bezwstydnie pogromca i ekwilibrysta. — Ko-bieta-siłaczka, wyginająca żelazne sztaby, jakby to był gotowany makaron. Kobieta-artystka, która... Spod środkowego wozu dobiegł głuchy pomruk. Odwróciłem się. Patrzcie państwo! Eileen, alias Sylwia-na podniosła się na wszystkie cztery nogi, zjeżyła grzbiet i patrzyła na swoją partnerkę z maneżu bez cienia sympatii. Pewnie ta baba ją dawniej karmiła i — jak się wydawało — połowę jej przydziału konsumowała sama. Trochę dodało mi to otuchy, ale sytuacja nadal wyglądała raczej kiepsko. Eileen była jego własnością, nie sposób temu zaprzeczyć. A naturalność, z jaką wyciągnęła się przy swoim wozie, też nic dobrego nie wróżyła. — Kto przyprowadził tu to bydlę? — odezwała się w końcu kobieta-siłaczka i kobieta-artystka, patrząc na Eileen tak samo jak ta na nią. — Ten pan tutaj, Juanito, zwrócił nam gwiazdę naszego cyrku; z jej pomocą znów zdobędziemy majątek. Mrs Juanita na ów sposób zdobycia majątku miała widać własny pogląd, wyrobiony długoletnim doświad- 310 czeniem. Sprawiedliwie rozdzieliła miażdżące spojrzenia pomiędzy mnie i Eileen (ignorując całkowicie swego małżonka), wreszcie krzyknęła: — Mógł ją sobie zatrzymać! Obróciła się do nas tyłem i przy tym gwałtownym ruchu rozhuśtała się cała jej figura. Dopiero po tym odwróciła głowę i spojrzała na Camerona Burrowsa. Nie było to czułe spojrzenie. Zniknęła znowu w swoim królestwie i zanim trzasnęła za sobą drzwiami, dotarła do mnie fala zapachu wydzielanego przez pozostałe Mwiazdy owego wspaniałego cyrku. — Niech pan na nią nie zwraca uwagi — rzekł Ca-meron Burrows o wiele ciszej i mocno przygaszony. — Jest zazdrosna. Pan nie wie, jak kobieta potrafi być zazdrosna o nieme stworzenie, które jest większą gwiazdą niż ona. Przypomniała mi się Sally i w duchu przyznałem mu rację. Na głos jednakże skonstatowałem coś innego: — Wydaje się, że i ta pańska pierwsza gwiazda nie kocha zbytnio tej drugiej. — Co pan chce? — zgodził się filozoficznie. — Też jest zazdrosna. — Żebyśmy nie zapomnieli, muszę panu przedstawić rachunek za jedzenie i opiekę. Gdzie ja go mam? — zacząłem macać się po kieszeniach. — Ha! Pan mi ją porwał, a teraz jeszcze chce mnie szantażować? ¦- Porwał? Ja przed nią uciekałem, że mało ducha »u> wyzionąłem. A poza tym zamieściłem ogłoszenie. I Ma purz.-jdku za nie też muszę panu p®liczyć. Samuel Dirty mówił mi, że jest pan komiwojażerem. — Tal:, tak. Odstraszyła mi mnóstwo klientów, po-niosłem Uż duże straty. Muszę w tej sprawie poradzić