Grzegorz Żak MANE, THEKEL, FARES Policzone, zważone, rozdzielone przepowiednia upadku Babilonu, wypisana nieznaną ręką na ścianie pałacu króla babilońskiego Baltazara. I. Mane 1. O rzeczach poważnych nie można mówić poważnie. Jan Peszek Na firmamencie zakwitały jasnożółte wczesne gwiazdki. Przewodniczki Łodzi, Poetów Natchnienie, Obiekty Gardłowych Westchnień Wilków Głodnych i Kochanków Namiętnych. Światełka Nadziei. Dla Śmierci i tak zawsze wyglądały identycznie – jak czteroipółwatowe żaróweczki zamoczone w rzadkim, scukrzonym miodzie wielokwiatowym. Krótko mówiąc – mętnie. Ktoś już kiedyś tłumaczył Śmierci, dlaczego wszystko, na co patrzy, wygląda na spowite w gęsty czarny woal. Pewien łysiejący Rosjanin z bródką upierał się, że wszystko w oczach Śmierci po prostu gaśnie – w sposób jak najbardziej metafizyczny tudzież metaforyczny, natomiast Śmierć odbiera duchowy moment opuszczania ciała przez duszę typowo organoleptycznie. Czyli wymiar duchowy zmienia się w czasie przebiegania od nadajnika do receptora w wymiar mierzalny fizycznie. Rosjanin mówił trochę bez przekonania – jakby słowa „dusza” i „duchowy” kłóciły się z jego wrodzonym lub nabytym i utrwalonym światopoglądem. Tylko Śmierć wiedziała, że uwierzył w istnienie duszy dopiero w momencie, gdy rzucił okiem na jej, Śmierci, smutne białe oblicze. Śmierć wiedziała również, że wywołało to wielki zamęt w głowie Rosjanina. I tylko jej było dane dowiedzieć się, jak krótko trwał tenże zamęt. Do pierwszego uderzenia kosą. Inny pogląd na temat zamglonego spojrzenia Śmierci żywił pewien naukowiec. Miało to podobno związek z niezgłębioną czernią oczu zdobiących mocno pożółkłą gładką czaszkę. Ten, który wykładał Śmierci swoją teorię, wspominał coś o kosmicznych czarnych dziurach, o zaburzeniach czasowo-przestrzennych i ogólnie ciągle napomykał, że wszystko jest względne. Śmierć uśmiechnęła się na wspomnienie staruszka. Był zabawny – miał rozwiane siwe włosy i szaleństwo w oczach. Kiedy tak krzyczał: „Wszystko jest względne, wszystko!”, przeszło jej przez myśl, że tylko ona jak zwykle jest wyjątkowa. Bezwzględnie bezwzględna. Wszystko, o czym mówił ten zabawny człowiek, było dla Śmierci bardziej mgliste niż widok górskiej doliny w nocy podczas zamieci śnieżnej. W dodatku nieustannie twierdził, że e to dokładnie to samo co em i ce. I jeszcze na dokładkę wplatał w to wszystko figury geometryczne. A konkretnie, zdaje się, kwadrat. Podobno był niezłym skrzypkiem. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Śmierć zdawała sobie sprawę, że ludzie różne rzeczy plotą przed jej kościstym obliczem. Jak to przed Śmiercią. Pod Wielkim Dachem Nieba było cicho. Nagle dał się słyszeć odgłos ciężkich kroków. Nadchodził Czas. Skrzypnęły Wrota Wieczności. – Witaj żono – powiedział Czas i spojrzał na przerdzewiałe zawiasy, nie przestając dreptać, nawet gdy stał w miejscu. – Trzeba by w końcu naoliwić. Wrota Wieczności nie mogą skrzypieć. – Mogą – zauważyła Śmierć – skoro skrzypią. – Ale nie powinny – sprecyzował Czas. – Wrota Wieczności... – A nie moglibyśmy – przerwała mu Śmierć z grymasem znanym z pirackich flag (który wbrew pozorom wcale nie był uśmiechem) – nazywać ich po prostu drzwiami? Czas łypnął okiem spod krzaczastej brwi. – Drzwiami? – Drzwiami – powtórzyła Śmierć. – Ta idiotyczna pompatyczność działa mi na nerwy. Nie kubek, tylko Studzienka Nieskończoności, nie dywan, tylko Bezmiar nad Marnościami. Bezmiar... myślałby kto! A swoją drogą, wytrzepałbyś w końcu ten swój Bezmiar! – Ależ kochanie... – chrząknął Czas. Bezskutecznie. – No przecież można się załamać – ciągnęła Śmierć sarkastycznie. – Nie gumofilce, tylko Zdobywcy Łez Padołu, nie firanki, tylko Zasłony z Mgieł Rannych. Widział kto, żeby Mgły Ranne tak się brudziły?! Czas zagryzł wargi. – Jeśli chodzi o pranie... – wyjąkał. – Jeśli chodzi o pranie – po raz kolejny weszła mu w słowo Śmierć – to doskonale wiesz, że ja nie mam czasu. Ale mam ciebie. – Ja też nie mam czasu! – wzruszył ramionami Czas. – Przecież sam jesteś Czasem! – warknęła Śmierć. – Zrób coś! – Czasem jestem – zadumał się Czas, drapiąc się po głowie. – I co z tego, jak ciągle w niedoczasie... Śmierć nie odpowiedziała. Nonszalanckim, wyćwiczonym do perfekcji gestem przejechała kościstym palcem po ostrzu kosy. Zgrzyt kości o metal mógłby obudzić umarłego. Śmierć, nie wiedzieć czemu, bardzo lubiła tę metaforę. Czas podszedł do Lodowej Otchłani (jak nazywał lodówkę). Otworzył Drewiczki i wpatrywał się w półki, nie przestając dreptać. – Musisz tak ciągle chodzić? – burknęła Śmierć. – Przecież wiesz, że muszę – pokiwał głową Czas. – Czas idzie i idzie, dobrze o tym wiesz. Coś ty dzisiaj taka drażliwa? – Weź coś wreszcie i zamknij Lodową Otchłań – powiedziała Śmierć nieco łagodniej. Czas sięgnął po rondelek z bigosem. Postawił go na piecu, i już po chwili zdjął dziesięć minut później (będąc Czasem nie jest trudno robić czasem takie sztuczki). Bigos był ciepły i pachniał grzybami. – To bigos z zeszłego tygodnia, parę razy odgrzewany – zauważyła Śmierć. – Nie szkodzi. – Czas przełknął kawałek wyłowionej z kapusty kiełbasy i zagryzł świeżym chlebem. – Bigos przez to nabiera mocy. Chcesz spróbować? – Nie. Mam ochotę na lody. – Coo? – zdziwił się Czas. – Ty masz ochotę na lody? Po tej epidemii u Eskimosów w zeszły wtorek? – Też się dziwię. Czas odłożył łyżkę (zwaną w jego domu Boskim Karmicielem. Konkretniej rzecz ujmując Boskim Karmicielem Bezzębnym – dla odróżnienia od widelca). Wytarł usta w rękaw koszuli. – Co się dzieje? Mnie możesz powiedzieć. – Jestem w ciąży – powiedziała Śmierć cicho. 2. Jestem za stary, żeby igrać tylko, ale za młody, by nie mieć pragnień. Johann Wolfgang von Goethe Czas naprawdę rzadko miewał czas. Pracował w ciągłym stresie, stale gdzieś się śpieszył. Z powodu trybu życia mocno się ostatnio postarzał. Obawiał się nawet, że już za niedługo będzie go można zaliczyć do czasów przeszłych, i to być może nawet niedokonanych. „Typowy kryzys wieku średniego” – twierdziła Śmierć. – „Nie ma się czym przejmować.” Niemal każdy usłyszawszy taką opinię zacząłby przejmować się jeszcze bardziej. Czas nie był wyjątkiem. Słowa „kryzys”, a co gorsza wiek „średni” sprawiły, że Czas zaczął poważniej się nad sobą zastanawiać. Cóż, jak to często bywa, małżonka miała rację. To był typowy przykład kryzysu wieku średniego. Wieku, w którym wiele osób ogarnia paląca potrzeba nowych wyzwań, nowych wzruszeń, nowych zajęć. Świetnego wieku na rozwód, na wzięcie sobie kochanki albo na kupienie bulteriera. Bądź też na zostanie po raz pierwszy w życiu rodzicem. Dlatego na wieść, że zostanie ojcem, Czas się ucieszył. Pomyślał o sobie jako o czasie przyszłym, co mu się ostatnio rzadko zdarzało. Znów zaczął płynąć. Jak kiedyś. * * * Śmierć lubiła swoją pracę. „Bez tej pracy pewnie bym umarła” – zwykła mawiać – „z nudów albo z przejedzenia.” Na razie nie narzekała na brak zajęcia i nie wierzyła, by kiedykolwiek dopadło ją bezrobocie strukturalne. Mogła pracować do woli. Ba, musiała pracować. Na szczęście. Na szczęście? – Nie pójdę na żaden urlop macierzyński – powiedziała powoli, cedząc słowa. – Ależ kochanie, tak będzie lepiej. – Czas stawiał duże, zdecydowane kroki, chodząc wokół stołu. – Dla ciebie i dla dziecka. Myślisz, że to będzie syn? – Nie, córka – kłapnęła szczęką Śmierć. – Już ci mówiłam. A o urlopie, powtarzam, możesz zapomnieć. Nie chcę. – Ludzie by się ucieszyli... – poskrobał się w głowę Czas. – Córka, powiadasz... No i dobrze. – Córka, córka, zobaczysz. Matki wiedzą, co im dane. – W głosie Śmierci pobrzmiewała duma. – Eh, cieszę się, żeśmy jeszcze płodni mimo naszego wieku. Może dzisiaj zrobimy sobie małą uroczystość? Wino, dobre cygaro... Co? Czasku? Czas rozpromienił się na chwilę. Potem przybrał srogą minę. Starał się przynajmniej: – Wiesz przecież, że tobie nie wolno. – E tam! – machnęła kościstą ręką Śmierć. – Mnie tam już nic nie zaszkodzi. Zresztą, jak to mówią ludzie, raz się żyje. – A dziecko? Musisz myśleć teraz i o nim. – Niech się przyzwyczaja. Życie jest ciężkie. – No, a potem się umiera. – Wiem coś o tym – uśmiechnęła się Śmierć niemal zalotnie, a jej mrożący krew w żyłach szept zabrzmiał prawie ciepło. – To jak? Masz chwilkę? Bo ja mam czas... Mam ciebie. Cały Czas. Czas pokiwał głową i objął żonę ramieniem. – Dla ciebie zawsze. Dla mojej Śmierci zawsze znajdę czas. * * * Czas płynął teraz szybciej niż kiedykolwiek. Dlatego gdy Wiosna zjawiła się tego roku dużo wcześniej niż zwykle, nie było go w domu. Pod Wielkim Dachem Nieba Wiosna porozmawiała chwilę z jego wyraźnie zaokrągloną już małżonką i ruszyła swoją wiecznie jasnozieloną, upstrzoną żółtymi kwiatami ścieżką, zamykając za sobą wciąż skrzypiące Wrota Wieczności. Jeszcze przez dłuższą chwilę słychać było towarzyszący jej radosny śpiew ptaków, a świeży, wiercący w nosie zapach unosił się w powietrzu. Śmierć próbowała powstrzymać kichnięcie. Nie udało się. To była prawdziwa salwa. 3. Only Bernard, in the front row, had the nerve to laugh at Death Gary Larson Gdzieś daleko ktoś bliski Śmierci wyczerpywał ostatnie pokłady energii wstrząsany drgawkami. – Blisko – zawyrokował starszy dorosły syn – blisko jest. – Prawda – potwierdził jego młodszy dorosły brat. – Ani chybi. Kobiety zaniosły się cichym szlochaniem. Blady mężczyzna na łóżku poruszył się. Zebrani spojrzeli na siebie znacząco. Płacz przybrał na sile. – Ostatnie podrygi – szepnął starszy syn. – Taniec bez głowy. Odchodzi już ojciec. Blady mężczyzna otworzył oczy. Rozejrzał się trochę nieprzytomnie, złapał za nos i kichnął potężnie. Potem usiadł na łóżku, podrapał się po głowie, później po brzuchu. Skrobanie dawno nie obcinanymi paznokciami o lnianą koszulę zlało się z pochlipywaniem kobiet. Blady rozejrzał się odrobinę przytomniej i podniósł brwi, wyraźnie usiłując sobie coś przypomnieć. Zaraz jednak zarzucił tę próbę. – Lać mi się chce – powiedział rozprostowując ramiona. – A potem jakąś zacierkę bym zjadł. * * * Śmierć chciała wytrzeć nos. Zważywszy na jej budowę anatomiczną, stanowiło to nie lada wyzwanie. Zmagała się z nim przez dłuższą chwilę, potem zrezygnowała. Zamiast tego otarła pot z czoła. Zgrzytnęła kość o kość. Ostatnio Śmierć była zmęczona, bardzo zmęczona. Na nienaturalnie ciężkich nogach dowlokła się do łóżka. Do Przedpokoju Królestwa Morfeusza. Położyła się, chcąc zmrużyć nieprzeniknione czarne oczy. Brak powiek sprawiał, że to także urastało do rangi niemożliwości. Sprawę, jak zwykle, rozwiązała czarna szmata na twarzy. Po raz pierwszy w życiu Śmierć nie miała ochoty iść do pracy. Chciała wziąć urlop, nawet bezpłatny. Właściwie już wzięła. Na Ziemi rozpoczął się czas szczęścia i dostatku. Wiosna przyszła wcześniej, żyzna, dostatecznie słoneczna i wystarczająco deszczowa, jak zwykle kwietna, pachnąca i rozśpiewana. Czas płynął tak szybko, że ludzie nie mieli go dość, by zdążyć się martwić. Nie mieli nawet czym się martwić – liczba pogrzebów ostatnimi czasy spadła drastycznie. Bardzo drastycznie rzec by można. Wyglądało na to, że Śmierć zapomniała. Tymczasem Śmierć nie zapomniała. To, że brak sił zmusza ją do bezczynności, bardzo ją bolało. To był stres zmożonego chorobą pracoholika. Bezsilność głodnego tygrysa. Bolesna detoksykacja uzależnionego. Przymusowy post smakosza. Na Ziemi trwał karnawał. 4. Źródło zwykle nie pochwala drogi, którą wybrała rzeka. Jean Cocteau – Ojciec umierać znaczy nie ma zamiaru? – Zakupiona na przewidywaną stypę wódka była teraz napojem codziennym. Starszy syn skorzystał. Dla kurażu. I na drugą nogę też. – A tobie co tak pilno? – zmrużył oczy ojciec. – Wyganiasz mnie gdzieś? – Nie, tak pytam – syn się zaczerwienił. – Wiedzieć chciałem. Ojciec wierzchem dłoni otarł z ust resztkę sosu ze stypnej pieczeni. Przełknął kęs chleba. – A na co ci to wiedzieć, a? – No, tak to, z ludzkiej czystej ciekawości znaczy... No, wie ojciec, dobrze jest wiedzieć... Lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć... Ojciec beknął przeciągle. Widać było, że wrócił do życia całkowicie. – Poszedł won! – ryknął znienacka. – Synu wyrodny! Ojcu życia żałujesz?! Pewno ci spadek pachnie! Tyle spadku zobaczysz, o! Tyle, co kocur napłakał! Już cię nie ma! I o ojcowiźnie zapomnij, pola tego pod lasem nawet nie powąchasz! Starszy syn łyknął duszkiem szklaneczkę stypnej wódki, zacisnął zęby i energicznie wstał od stołu. Chwilę potem do izby wpadł przeciąg. Trzasnęły drzwi. Karnawał. II. Thekel 1. Czas jest doskonałym autorem i zawsze pisze swoje zakończenie Charlie Chaplin – Jabłka Młodości? – chrząknął zdziwiony Czas. – Ty chcesz Jabłek Młodości? Przecież nigdy nie brałaś żadnych takich rzeczy. Wiesz, czym to grozi, prawda? – Potrzebuję – jęknęła Śmierć. – Bez nich umrę. – Nie umrzesz – burknął Czas. – Nie możesz umrzeć. Nawet, gdybyś chciała. – Proszę cię. – Nie. – Proszę... – A nie wolałabyś kiszonych ogórków? – Nie. Jabłka Młodości. Proszę. – Wolałbym nie... – Proszę cię, Czasie. Tak bardzo cię proszę. 2. Miłość to ciężka praca Jerzy Stuhr Nikt bardziej niż Czas nie był przeciwny wykorzystywaniu pozycji do załatwiania prywatnych spraw. Zwłaszcza podejrzanych spraw. Lub chociażby tylko podejrzanych o bycie podejrzanymi. Na samą myśl o maczaniu palców w takich interesach Czas czuł bolesne, zwłaszcza dla duszy, strzykanie w łydkach. Ale żona miała urodzić jego dziecko, miała zachciankę. Zachciankę kobiety w ciąży. Nielogiczną, niezrozumiałą, niezdrową. Bardzo niezdrową. Jego żona. Nosząca jego dziecko. Nierozwiązywalny moralny dylemat narastał, domagając się rozwiązania. Czas głębiej wcisnął kapelusz na głowę i zapukał do bramy. Cicho, cichutko. Z nadzieją, że nikt nie usłyszy. Ktoś usłyszał. Ktoś był mały i nieważny dla dalszego rozwoju akcji. Otwierał tylko bramę. I miał długi, sięgający kostek skórzany płaszcz. – Ghee, ghee – śliniąc się i krztusząc, zagaił malec w płaszczu. – Po-ja po-ja po-jabłuszka? Gheh ghe, dobrze brze brze. Ghe ghe. Proszę sze sze. – Ee... – konserwatywny, dobrze wychowany Czas chciał się przywitać, uchylić kapelusza, wygłosić powitalną formułkę. Zrezygnował. – Gheh gheee ghee – zaśmiał się odźwierny. Możliwe, że nawet życzliwie. Czas przyśpieszył kroku – chociaż właściwie to tutaj nie musiał – to było jedyne miejsce w świecie, gdzie nie musiał bez przerwy przebierać nogami. Nie musiał iść ani płynąć. Nikt tutaj nic nie musiał... Do środka ogrodu prowadziła prosta, wydeptana, widać że uczęszczana ścieżka. Dookoła rosły drzewa obwieszone najróżniejszymi owocami o soczystym, smakowitym wyglądzie. Śpiewały ptaki – i nie tylko ptaki. W melancholijnym mruczandzie wtórowały im dzielnie drzewa i krzewy ozdobne. W powietrzu unosił się odurzający aromat kwiatów. Czas pokiwał głową z niedowierzaniem. To tutaj, w Raju, Paradyzie, Edenie, Ogrodzie Hesparaid, Avalonea, w Arkadii, w miejscu magicznym, dla którego poeci nie nadążali wymyślać określeń, dla którego każda, nawet najbardziej kwiecista metafora była zbyt uboga i zbyt mało aromatyczna... To w tym przepięknym zakątku, kojącym duszę i ciało, nieporównywalnym z żadnym innym na świecie... To tutaj rosły Jabłka Młodości. – Tfu! – Czas splunął z obrzydzeniem i rozmachem. W miejscu, gdzie spadła plwocina, zakwitł natychmiast okazały, fioletowy tulipan. Fioletowy tulipan rozejrzał się wokoło i zaczął nucić coś pod nosem – mimo że, ponad wszelką wątpliwość, nie miał oczu, ust ani żadnego organu upoważniającego go do rozglądania się ani tym bardziej nucenia. Czas zacisnął usta w wąską kreskę i pośpiesznie się oddalił. Po chwili był w samym środku ogrodu, pod Złotą Jabłonią. Pod Drzewem Owoców Młodości. Pod Wiecznej Szczęśliwości Dawcą. Czas nie ukrywał, że sama nazwa mu się podoba. Lubił takie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że drzewo rodziło Jabłka Młodości. I jeszcze gdyby nie to, że nie był tu sam. – Kogo oto widzą oczy moje amen?! – odezwał się tubalnym głosem brodacz w długiej białej, choć mocno poplamionej szacie. – Toż to Czas we własnej osobie – zawtórowała mu ładna, choć nieco przejrzała brunetka w nieokreślonym wieku. Kiedyś, może sto, może tysiąc, a może sto tysięcy lat temu, musiała być oszałamiająco piękna. – Afrodyta i Jahwe... Mogłem się domyślić, że właśnie was tu spotkam – mruknął Czas ponuro. – Azaliż powiadam! – krzyknął brodacz. – Jestli to ten, który być tu nie powinien, gdyż sam na pokuszenie się wystawia, przy tym nam, dziatkom swoim, zły przykład dając? Pytam przeto: zaliż możliwym jest to, aby onże na jabłka był się skusił? – No pewnie – brunetka ugryzła trzymany w ręku owoc – każdy by się skusił. – Ba! Ssssss – z konarów drzewa zsunął się imponujących rozmiarów zaskroniec i mrugnął złymi, czerwonymi oczyma. – Zsssssnam się na tym. Skuśśśśśś baba dziada.... – Ty też tutaj? – podrapał się w nos Czas. – Miło... – Zabijam czasssssss – wysunął język zaskroniec. – Oj, jak ja chętnie zabijam czassssss... wieczność jesssssst taka nudna. – Przeto rzeknij nam i ciekawość ugasić racz mówiąc, dlaczego i cudem jakowym stało się, żeś przybył – zagaił Jahwe, starając się nie zmarnować ani odrobinki jabłkowego miąższu z trzymanego w ręku ogryzka. Czas nie umiał kłamać. Nieraz pluł sobie w brodę z powodu nie posiadania tej przydatnej w życiu umiejętności. Teraz też miał ochotę, ale wiedział, że to jeszcze bardziej uwłaczyło by jego i tak szczątkowej obecnie godności. – Po jabłka – powiedział cicho. – A mówiłam, mówiłam! – Afrodyta podniosła palec do góry. – Nikt nie jest bez wad. – Sssssspóźniłeś ssssssię – syknął zaskroniec. – Sssskończyły sssssię jabłusssssszka! Czas uniósł brwi. – Co?! Jahwe i Afrodyta zakryli usta dłońmi. Wąż próbował zachichotać. Udało mu się tylko syknąć. – Kłamiecie? – wysunął przypuszczenie Czas. – Kpicie sobie? Cała trójka przestała tłumić śmiech. Zabrzmiał czysto i głośno. Młodo. – Powiadam ci, błogosławieni ubodzy duchem, albowiem oni posiądą ziemię – powstrzymał na chwilę śmiech brodacz w poplamionej szacie. Czas wypuścił powietrze nosem i policzył powoli do siedemnastu. – Gdzie jest Jadźka? – zapytał wolno i dobitnie. – O, Czasssss sssssię wkurzył – zaszydził zaskroniec, wbijając zęby w jabłko. Czas spojrzał na niego przeciągle, chwycił gada nagle za ogon, zamachnął się kilka razy niby batem nad głową i wypuścił, szepcząc wykrzywionymi w grymasie szyderstwa ustami jakieś długie i skomplikowane słowa. O ziemię prasnął z rozmachem zaskroniec wyraźnie sflaczały, obolały i z lekko spróchniałymi zębami, w których ciągle trzymał złote jabłko – pomarszczone teraz i wyschłe. Przeterminowane. – Na upływ czasu nie pomoże nic. – Teraz w jego głosie słychać było drwinę. – No i masz znów powód, by wcinać te jabłka. Tylko uważaj, żebyś zębów w jakimś nie zostawił. Zobaczysz, że przy kłopotach z gryzieniem, trawieniem i wydalaniem wieczność wcale nie musi być nudna. – Sssssp... ssssssp...sssssssssp – próbował wyrazić swoje zdanie Wąż. Próbował do momentu, gdy Czas przydepnął go obcasem. Delikatnie, acz stanowczo. – Nie lubię cytować sam siebie, ale to akurat fajny cytat, posłuchajcie: że na brzuchu będziesz się czołgał i proch będziesz jadł po wszystkie dni twego istnienia, poza tym głowę ci zmiażdżą, dawno ci to powtarzałem byłem – mruknął dość obojętnie Jahwe. – Gdzie Jadźka? – zwrócił się ku niemu Czas z nienawistnym uśmiechem. – Oto i nadchodzi! – wyratowała brodacza z opresji Afrodyta. – Wielmożna pani Jadwig, Strażniczka Jabłek Młodości. Spojrzeli w kierunku drzewa, z którego zsuwała się z wielką wprawą zgrabna nastolatka z zielonym plecaczkiem. Gdy stanęła na ziemi, ujrzeli jej ładną, pociągłą twarz i szare oczy. Oczy bardzo starej, zmęczonej życiem kobiety. – Oto i nadszedł Czas – powiedziała dziewczyna z oczami starej kobiety. – Przyszedłem po jabłka – rzekł Czas. – Wiesz, że musisz odpowiedzieć na pytanie, aby je dostać? – Głos dziewczyny był niski i ochrypły. Podniosły. – Wiem. – Głos Czasu był grzeczny i cierpliwy. – Wiesz, że odpowiedź musi być prawdziwa? – Wiem. – Wiesz, że musi być szczera i czysta twoja intencja? – Wiem. – Wiesz, że Jabłka Młodości to dar, ale i... Tym razem Czas wszedł jej w słowo. – Wiem, Jadźka, wszystko wiem, nie musisz ciągnąć dalej tej głupiej ceremonii. Nie trzeba. Poza tym mnie się śpieszy. – Myślałem, że lubisz ceremonie – żachnęła się Jadwig. – To miłe urozmaicenie wieczności. – Mogłabyś przynajmniej wymyślić jakieś nowe teksty – warknął Czas. – To co z tymi jabłkami? Potrzebuję ze trzech. – A po co ci? – utkwiła w nim wzrok Jadwig. – Po... – zawahał się Czas. – A po co tobie to wiedzieć? – To jest właśnie moje pytanie do ciebie – wzruszyła ramionami opiekunka Jabłek Młodości – musisz odpowiedzieć. – Aha – pokiwał głową Czas. – Te jabłka to dla żony. Wszyscy obecni, nie wyłączając próbującego od dłuższej chwili bezskutecznie ugryźć jabłko węża, skierowali wzrok na kiwającego głową starca. Zapadła cisza. – Czy twoja intencja jest szczera i czysta? – zapytała cicho Jadźka. – Tak. Żona jest przy nadziei – powiedział równie cicho Czas. – I... – Jest li Śmierć zaiste przy nadziei? – Jahwe otworzył oczy najszerzej, jak potrafił. A możliwości miał duże. – Tak. Będziemy mieli dziecko. Ja i Śmierć – potwierdził Czas. Znów zapadła cisza. Zaskroniec usilnie starał się uwolnić zęby z jabłka. W końcu się udało. – Ssssss nareszssssscie! Myśliszsssss, że ci to, jakem gad, płazzzzzem puszsssssczę?! Sssssstań i walcz jak mężczyzzzzna! Znów potrzebna była interwencja obcasa. Stanowcza, acz delikatna. Wąż podniósł głowę i spróbował wypluć piasek z godnością. – Sssssukinsssssyn! – wysyczał. – Córka – poinformował spokojnie Czas – ma być córka. 3. Są mężczyźni, którzy mają to, na co zasłużyli. Inni pozostali kawalerami. Sacha Guitry Trzy jabłka z plecaka Jadwig spoczywały bezpiecznie w przepastnej kieszeni Czasowego kabata. Ścieżką do bramy, minąć odźwiernego i... Właśnie. Minąć odźwiernego. – Gheee gheee dobre jabł-jabł-łuszka? Gheeeh ghgh. – Dobre – Czas mijał. Starał się, jak tylko mógł. – A może ghee ghee – uśmiechnął się przebiegle odźwierny, rozchylając poły płaszcza. – Do Jabłek Mło-młodości je-je-jeszcze gheh Gruszki Niezniszczal-czalności, Śli-śliwki Wieczności, Truskawki Dobre-dobre-dobrego Spojrzenia albo Bana-nana Spokojnej Starości? Czas prześlizgnął się wzrokiem po asortymencie owoców w wewnętrznych kieszeniach skórzanego płaszcza. – Nie, dziękuję – powiedział najgrzeczniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Odźwierny, nieważna dla rozwoju akcji epizodyczna postać, obrzucił swojego rozmówcę bystrym spojrzeniem zmrużonych oczu. – Bóg? – zaryzykował stwierdzenie. – Gorzej – mruknął Czas. – Aaa. – Odźwierny pokiwał głową ze zrozumieniem. – Pewnie żonaty... * * * – Masz? – zapytała Śmierć, podnosząc się z trudem z Przedpokoju Królestwa Morfeusza. – Nie wstawaj! – Czas podbiegł do łóżka. – Masz? Wsadził rękę do kieszeni. Wyciągnął. – Daj. – Na co ci to? Śmierć się nie uśmiechała. I tak, niezależnie od humoru, miała zawsze dokładnie taki sam wyraz twarzy. Teraz na przykład była śmiertelnie poważna. – Potrzebuję. Bez nich nie dam rady. Potrzebuję energii. Muszę pracować. Beze mnie Świat zginie. – Bez ciebie właśnie nie zginie. – Czas schował jabłka z powrotem do kieszeni. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz – stęknęła Śmierć. – Nie zdajesz sobie sprawy, że jesteś w ciąży – warknął Czas. – Moja sprawa! – rozzłościła się nie na żarty Śmierć. – Moja też! – Dawaj! Czas miał smutek w oczach. Zamieszanie w myślach. Rozterkę w duchu. – Daj mi, proszę... – jęknęła Śmierć. * * * – Czy ona już kiedyś brała? – zapytała Afrodyta bawiąc się przymierzaniem niebieskiej róży raz za prawym, raz za lewym uchem. Jahwe podrapał się w nos. Od zawsze starał się uchodzić za wszystkowiedzącego. Kosztowało go to czasami wiele wysiłku. – Nie – powiedział głośno i z wyćwiczonym, odbijającym się o podniebienie echem. – Zaprawdę powiadam ci, nie brała była nigdy. – Ssssssprawa jasssssna – syknął Wąż przez spróchniałe zęby – przycisssssnęło ją. Kryzysssssss. – I co teraz będzie? – zaniepokoiła się Afrodyta. – Kto przeżyje, wolnym będzie. – Jahwe nadgryzł kolejne jabłko. – Kto umiera, wolnym już. – Sssssss ssssssss! – zaśmiał się wąż. – Sssssss sssssssss! * * * Nad polem pod lasem szybował ze śpiewem skowronek. Ojciec otarł pot z czoła i zagłębił pług w ziemię. Odrzucane skiby układały się w równe pasy – o ile Tabaka, kasztanowa klacz ojca nie zboczyła gdzieś na chwilę, co jej się dość często zdarzało. Ojciec czuł się dobrze jak nigdy – a jeszcze kilka dni wcześniej żegnał się z gospodarką na zawsze. Nie miał pojęcia, co się stało. Schylił się i odrzucił na kupę wyorany kamień. Z przyzwyczajenia czekał na przeszywający ból w plecach. Nie było żadnego bólu. Nie obchodziło go, co się stało. Najważniejsze, że minął ból w krzyżu. Ból, który czuł każdej wiosny od ponad dziesiątka lat chyba. Ból, który zabijał powoli. Ojciec się uśmiechnął. Karnawał... Znów zaczął snuć plany na przyszłość. Dawno tego nie robił. Żeby jeszcze nie kłótnia ze starszym synem, wszystko byłoby w jak najlepszym porządku. „Tak żeś ojcu dobrze życzył?” – pomyślał oracz i cmoknął na klacz, która ruszyła żwawszym krokiem. – „Niech cię szlag trafi.” Na czole wyryła się bruzda; chłopski charakter brał górę. Chłop żywemu nie przepuści... Nagle na jasnym niebie pojawiła się chmura. Ojciec przysłonił oczy dłonią i pociągnął nosem. – Kie licho? – mruknął. Chmura była niewielka, zupełnie czarna. Wyglądała jak płachta smolistej, żałobnej tkaniny porzucona na wietrze. Niosła ze sobą ciszę i zimno. Wszystko razem zupełnie nienaturalne i nie na miejscu w ciepły, bezwietrzny, wiosenny poranek. – Kie licho? – powtórzył oracz przełykając ślinę. Nie oczekiwał odpowiedzi na pytanie. Ale ta przyszła. – Umierałeś długo? – stwierdził raczej, niż zapytał głos w jego głowie. – To się więcej nie powtórzy, uwierz mi. Potem był jeszcze szybki błysk ostrego narzędzia i chichot. Świdrujący uszy chichot. Ale tego już nie usłyszał. W Zaświatach nieprzyjemne wrażenia słuchowe są ściszane przez stacje ZHP – Zastępy Harfistów Pozaziemskich. Zamiast nich jest łagodność. I spokój. I wieczność. Itp. Jednym słowem nuda. 4. Ave Caesar, morituri te salutant. pozdrowienie rzymskich gladiatorów – Uspokój się, usiądź na chwilę. – Czas nie patrzył ostatnimi czasy na swoją małżonkę inaczej niż z niepokojem. Wydawała się chodzić szybciej od niego. Chodziła szybciej od niego. Prawie cały czas. Nomen omen zresztą. – Nie. – Mimo naprawdę dużego już brzucha Śmierć niemalże tańczyła wokół Wielkiej Równiny Ponad Bezmiarem. Czyli wokół stołu. – Czuję się świetnie. Czas odgarnął sobie włosy z czoła i podrapał się w tył głowy. – Podobno odrobiłaś straty z nawiązką? – rzucił starając się, żeby zabrzmiało to w miarę beztrosko. – Nie zastanawiałam się nad tym – to zabrzmiało bardzo beztrosko. Bez starania się. – Wiosna mówiła, że to z tego gorąca – ciągnął Czas, taktycznie schodząc na temat pogody. – W tym roku podobno wyjątkowo ciepło. – Może? – Śmierć przysiadła na chwilę na Pagórku Wytchnienia. Na taborecie. – Ludzie mrą jak muchy – wracająca wciąż i wciąż myśl wydostała się w końcu z ust Czasu. – A nawet bardziej. Śmierć patrzyła na swoje bielutkie dłonie. Te dłonie miały wiele wspólnego z materiałem, z którym stykała się przy pracy. Te dłonie były dłońmi całej ludzkości – kolorem przypominały dłonie arystokratów, którzy nigdy nie zhańbili się pracą, twardością przypominały najbardziej spracowane ręce górników czy rolników. Klasyczne dwa w jednym. W sumie łatwy do osiągnięcia efekt, gdy ma się do czynienia z wypolerowaną kością. Światło Kaganka Miłości odbijało się w czubkach palców. Pod Wielkim Dachem Nieba było cicho. Czas chodząc na palcach jednocześnie trwał w oczekiwaniu na odpowiedź. – Przynieś mi więcej jabłek – zabrzmiało jak grzmot. Twardo i kategorycznie. 5. Something is rotten in the state of Denmark. William Shakespeare Starszy syn próbował nie patrzeć na pole pod lasem. Ciężko było. Jego dziedzictwo, zaprzepaszczone przez to, że za mocno się dziwił. Że za dużo powiedział. Dlatego, że ojciec nie umarł – chociaż miał umrzeć. Taka była kolej rzeczy, naturalny porządek, z dawna, ba, od zawsze, od początku istnienia świata przestrzegany. Ojciec i tak, wedle rodzinnych standardów, długo i dobrze się trzymał. Na tyle długo, że starszy syn zaczął już mieć te same, dziedziczne bóle w plecach. Znamię początku końca. Trudno było nie zerkać na utraconą niwę. Kark sam się przekręcał w kierunku ściany lasu, zmuszając oczy do lustrowania, czy bruzda aby równo pociągnięta. Skiba była świeża, jeszcze wilgotna, wokół kłębiły się ptaki, wydziobując wyniesione ostrzem lemiesza na powierzchnię larwy owadów. „Ojciec pewnie zadowolony” – pomyślał syn. – „Zawsze przecie powtarzał: za czyim pługiem stado ptaków chodzi, temu ziemia dobrze obrodzi.” Nagle starszy syn odwrócił wzrok – dostrzegł stojącego za pługiem rodziciela. Nie chciał go spotkać. Skiba była zbyt świeżo odwalona. Jeszcze nie zarosła. Jeszcze nie. Kark sam się przekręcał w kierunku ściany lasu. Ojca wypadało pozdrowić, choćby z daleka. Nawet lepiej z daleka, żeby dobrze nie słyszał pozdrowienia, bo gotów wmówić sobie, że wydziedziczony syn natrząsać się przyszedł albo na śmierć rodzica czekać. Pozdrowić wszelako wypadało, bez dwóch zdań. Pomimo różnicy zdań. Kasztanowa klacz zarżała głośno, niemal wypluwając trzymane w pysku wędzidło. Siedzące blisko konia i oracza ptaki poderwały się, pokołowały chwilę nisko nad głowami i wróciły. Starszy syn zmrużył oczy i wytężył wzrok. Kilka czarnopiórów siedziało na kapeluszu i ramionach ojca i dziobało go zawzięcie! Nie uwierzył za pierwszym rzutem oka. Za drugim musiał. Ptaki dziobały aż do krwi. Tabaka znowu zarżała. Tym razem nie pomogło – czarnopióry nabrały odwagi i odpowiedziały jedynie krótkim oderwaniem ostrych dziobów od ludzkiego ciała. Kamień ze świstem przeszył powietrze i trafił czarnopióra w skrzydło. Pomogło. Ptak zakrakał krótko i upadł na ziemię, reszta poderwała się do lotu. – Poszły, a poszły krakańce, krakwa wasza mać!!! – wrzeszczał starszy syn podbiegając do nieruchomego, stojącego za pługiem ojca – Przepraszam, żem kamieniem rzucił, ojcze. Ojcze! Spojrzał w białą twarz. Ojciec się nie uśmiechał. Dziwne, wieść niosła, że podobno wszyscy w ich rodzie umierali z uśmiechem na ustach. Z tego słynęli Pietroniuszkowie od wielu pokoleń. We wsi mawiali, że co by się nie działo, Śmierć dla Pietroniuszków zawsze łaskawa. – No i przyszła kryska – szepnął syn. – No i po co to ojcu było? Najpierw wyprzągł Tabakę – ściągnął jej z szyi chomąto, poluzował i odpiął popręgi. Teraz mógł zająć się ojcem – z trudem oderwał ręce od pługa, który wraz z orczykiem położył na ziemi. Potem, widząc, że klacz instynktownie unika kontaktu z martwym, przewiesił sobie ojca przez ramię. Szedł powoli, uginając się pod ciężarem bezwładnego ciała. Tabaka stąpała za nim ze spuszczonym nisko do ziemi łbem. – Normalnie, ojciec, normalnie tak być miało – mamrotał, dysząc z wysiłku. – Tak właśnie być miało, i niech się ojciec nie zasępia. Przecie przyszła w końcu po ojca ta, co po każdego przychodzi. No, uśmiechnijże się ojciec! Ojciec nie chciał się uśmiechnąć. – Zwyczajna to rzecz, ludzie rodzą się i umierają, sam ojciec wie – nie przerywał starszy syn. – Zwyczajna rzecz, a ojciec żeś i tak ponad swój czas przeżył. Od wysiłku kręciło mu się w głowie, odzywał się rodzinny ból w krzyżu. Przed oczami migotały czerwone plamy. – Przeżyłeś ojciec swoje, małoś nas jeszcze nie przeżył. Starczy ci... Czerwone plamy zmieniły kolor. Teraz były czarne. Nagle coś je rozjaśniło. Na krótko, ale za to bardzo intensywnie. Był oślepiający błysk i przeszywający powietrze świst. A w głowie starszego syna zabrzmiały echem słowa: – Ojcu życia żałujesz?! Reszta była milczeniem. Po kilku minutach, a może wcześniej, gdzieniegdzie brzęknęły struny. Delikatnie i łagodnie. Karnawał na ziemi zaczynał się od nowa. Ludzie zaczęli tańczyć – czuli, że nic innego im już nie pozostało. 6. Póki dżuma czas się bawić. Dante Alighieri – Co? – zapytał Czas. – Przynieś mi więcej jabłek! – wykrztusiła Śmierć przez zęby. – Przynieś, bo cię zabiję! – Nie wiesz, co mówisz, kobieto. – Czas przemawiał łagodnie, chociaż we wnętrzu się gotował. – Czasu się nie zabije. Niejeden próbował. – Chcesz, żebym też spróbowała? – W czarnych oczach byłyby pewnie iskierki wyzwania, nienawiść i być może jakieś inne oznaki chłodnych raczej uczuć. Byłyby – gdyby nie to, że oczy Śmierci były całkowicie czarne – czarne czernią pochłaniającą wszelkie światło. Bezzwrotnie i bezpowrotnie. Oczy zaś, jak wiadomo, są zwierciadłem duszy. * * * Wielki pomarańczowy pęk bzopodobnych kwiatów przysłuchiwał się i przyglądał z zainteresowaniem rozgrywającej się w Raju scenie. Co charakterystyczne dla arkadyjskiej flory, pękowi kwiatów wydawało się tylko, że ma narządy umożliwiające odbieranie bodźców wzrokowych i słuchowych. Ale samo to, że mogło mu się wydawać, predestynowało go do bycia kimś nadzwyczajnym. Choć oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Taaa... wszystko to było odrobinę zagmatwane, jednakże pęk pomarańczowego bzu się tym nie przejmował. Wbrew wszelkim przeciwnościom i niedogodnościom, po prostu słuchał i patrzył – bo miał na to ochotę. Był w Edenie, mógł robić, co chciał. Czas też był w Edenie – i próbował cieszyć się z tego, że nie musi ciągle dreptać w miejscu, aby utrzymać kontinuum. Próby wzbudzenia w sobie radości odnosiły niską skuteczność. Raj nie wymagał, wręcz odrzucał obecność Czasu. Persona non grata rzadko ma uśmiechniętą minę. Zwłaszcza gdy zdaje sobie sprawę ze swojego statusu. Raj nie potrzebował Czasu. Czas był wrogiem wiecznego szczęścia. Mieszkańcy Arkadii dawali to wyraźnie do zrozumienia. – Ssssssp... ssssssppppppi... sssssssssp – miotał się pod obcasem Czasowego kamasza zaskroniec z czerwonymi oczami. – Zaprawdę powiadam wam, bliski jest dzień, kiedy otworzą się bramy i pęknie niebo – histeryzował brodaty starzec w przypominającej koszulę nocną, białej szacie. – Co znaczy: bliski? – mruknął Czas. – Konkretnie się trzeba wyrażać. Bliski to żadne określenie. Dla jednego bliski to dla drugiego daleki, wręcz nieosiągalny. – Chcesz więcej jabłek? – uśmiechnęła się kwaśno Afrodyta. – Nietrudno się domyślić – odezwał się dziewczęcy głos z korony Dawcy Wiecznej Szczęśliwości. Z wysoko położonych gałęzi Drzewa Owoców Młodości. – Witaj Jadźka. – Czas pochylił głowę na piersi. Jakby w zawstydzeniu. Nie jakby – dokładnie w zawstydzeniu. – Witaj – bąknęła Strażniczka Jabłek Młodości zsuwając się ku niemu po pniu. – Brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa... – wzniósł dłonie w górę Jahwe. – Nóż za pasem, miecz u boku błyska, w ręku ogromna buława... – To takie trochę nie w twoim stylu – zauważyła Afrodyta z głupia frant. Czas też coś zauważył. – Do mnie pijesz? – warknął. – Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem... – Bóg spuścił wzrok. Czas wykonał kilka głębokich wdechów. Dokładnie siedem. – Dla twojego własnego, nas wszystkich i wielu innych osób dobra nie powinieneś dostać więcej jabłek. – Jadwig patrzyła Czasowi prosto w oczy. – Wiem – mruknął Czas. – Wiem, że wiesz. – Jadwig chwyciła rozmówcę za rękę. – Kto jak kto, ale ty, który widziałeś i wiesz wszystko... Jahwe żachnął się niemal niezauważenie. Czas nie krył się ze swoim zakłopotaniem: – Bzdura, nie wiem wszystkiego... – Wiem, że nic nie wiem! – wtrącił Jahwe. Czuł wielką potrzebę wtrącania się co jakiś czas. To znaczy, co Czas i jego aktualnego rozmówcę. Wydawało mu się, że zrobi tym dobre wrażenie. To był Raj, każdy miał prawo do dowolnych wyobrażeń. – Wiem, że nic nie wiem – powtórzył Bóg. – Dziwne rzeczy dzisiaj opowiadasz, jakby nie swoje. – Afrodyta przechyliła zalotnie głowę, uwydatniając zgrabną szyję. Z braku innych obiektów kokietowała te, które były w zasięgu. Doskonale wiedziała, że wszelkie działania miłosne czy choćby para-miłosne wspomagają działanie Jabłek Młodości. – A co, ile można cytować samego siebie?! – zmarszczył brwi Jahwe. – Każdemu by się znudziło! – Po co ci te jabłka? – nie zwracała uwagi na otoczenie Strażniczka. – Powiedziała, że mnie zabije – wyszeptał Czas. – Ciebie nie można zabić – wzruszyła ramionami Jadwig. – Ci tutaj ciągłe próbują – uśmiechnął się kwaśno Czas, wskazując na trójkę milczących istot, z których jedna ciągłe wiła mu się pod obcasem. – Sens życia wiecznego. Czymś trzeba się zająć. Ile tysięcy lat można sklejać modele? – Nie mam pojęcia. Ja nie mam czasu. – Czas wiedział, jak to brzmi w jego ustach. – Nie mam czasu dla siebie. Dla innych. Zawsze mi go brakuje. – Ludzie mówią: szewc bez butów chodzi... – Vanitas vanitatum et omnia vanitas! – chrząknął Jahwe i rozejrzał się dyskretnie, czy zwrócił uwagę wszystkich obecnych. Potem równie dyskretnie się uśmiechnął: udało mu się, choć tylko na moment, ze wszystkimi, oprócz węża oczywiście. Ale on był obecny tylko połowicznie – od szyi w dół. – Dostanę? – Czas prosił. Najuniżeniej, jak potrafił. Nienawidził siebie za to. – Odpowiesz mi na pytanie? – uśmiech Strażniczki Jabłek Młodości był smutny. – Muszę? Zamiast odpowiedzi znów wzruszyła ramionami. – Co chcesz wiedzieć? – Czas przycisnął mocniej obcas do ziemi. Nie z chęci zrobienia krzywdy Wężowi. Raczej odruchowo. – Macie już imię dla nie narodzonej córki? Czas wyprostował się, a z oczu biła mu duma. Kwiaty i liście zamilkły nagle, także dwójka boskich istot nadstawiła uszu – oprócz zaskrońca, który w obecnym położeniu miał poważne przeciwwskazania w stosunku do tej czynności. Poza tym nie miał czego nadstawiać. W powietrzu wisiało oczekiwanie. Efekt nie był zamierzony – Czas po prostu wspominał chwilę niedawnej rozmowy z małżonką. Rozmowy o imieniu dla córki. – Nadzieja – powiedział pełnym głosem – chcemy ją nazwać Nadzieja. Gdy Czas wkładał Jabłka Młodości do przepastnych kieszeni, Raj rozszumiał się na nowo, napełniając przestrzeń łagodnym chorałem liści, traw i kwiatów. Pomarańczowy bez przyłączył się do chóru, pomimo oczywistego braku narządu mowy. Nie przeszkadzało mu to być czołowym tenorem, któremu nieraz powierzano główne role w realizowanych przez rosnące w Edenie rośliny spektaklach operowych. – Nadzieja... – kiwała w zamyśleniu głową Jadwig, Strażniczka Jabłek Młodości. – Niech żywi nie tracą nadziei! – wrzasnął Jahwe. Lubił takie zdania. Nazywał je „Złotymi Myślami”. W końcu były jego własne. – Taaa – podchwyciła Jadwig. – Lepiej niech nie tracą... * * * – Nie masz żywych w naszej wsi – po policzkach starej kobiety płynęły łzy, gdy wygrażała małą i słabą pięścią niebu. Nikt jej nie odpowiadał. Stała sama pod gruszą, obsypaną świeżo zawiązanymi owocami. Ciepły, ani trochę nie odświeżający dusznego powietrza wiatr targał długimi siwymi włosami. Wiosna, tak radosna i żyzna na początku, okazała się preludium do katastrofy. Epidemia ogarnęła świat. Śmierć czaiła się na każdym kroku. – I po co... po co żyć? – Staruszka usiadła na ziemi i przesypywała w dłoniach kurz. – Masz rację – odezwał się głos w jej głowie – masz rację. Po co? Nie zdążyła odpowiedzieć. Zresztą i tak nie nawiązałaby kontaktu z tą, która czaiła się na każdym kroku. Z nią jeszcze nikt nie wygrał. Kilku osobom udało się uciec – jednak zanim Śmierć zaszła w ciążę. Teraz nikt nie miał szans umknąć z życiem. Nie było nadziei. Jeszcze się nie urodziła. * * * – Widzicie, co się dzieje? – zagaiła Afrodyta. – Sssstraszny tłok – syknął Wąż z czerwonymi oczami – sssssszadepczą nasssssssss te duszsssssse. – Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem im pisane jest Królestwo Niebieskie – podrapał się w brodę Jahwe. – Tak, ale czemu aż tylu tych ubogich duchem naraz przychodzi? – Ssssspytaj Sssssśmierci. – Jednakowoż powiadam wam, wiara może was uzdrowić. – Jahwe kichnął i wytarł nos w rękaw białej szaty. Za chwilę kichnął znowu. – Sssssto lat – rzucił odruchowo Wąż. – Co?! – Afrodyta i brodacz zareagowali podobnie. – Nicssssssss. – Gdyby nie wysuwający się ciągle język i beznamiętna gadzia mina można by odnieść wrażenie, że zaskroniec śmieje się szyderczo. – Ludzie tak ssssss mówią, jak ktoś ssssssss kichnie... Sssssto lat. – Na chwilę zapadła cisza. Na żarty z ograniczeniem długowieczności w tle pozwalał sobie tylko cyniczny Wąż. Reszta nie miała odwagi. – Wstańcie, powiadam – nie mógł powstrzymać się Jahwe. – Wasza wiara was uzdrowi! – Miłość, miłość jest siłą najpotężniejszą – zaoponowała Afrodyta. – Wiara ssss i miłość... też sssss. – Ani ton głosu ani czerwone oczy zaskrońca nie wyrażały żadnych uczuć. Ale ironii można było się domyślić. – Wiara i miłość... ssssss. – I nadzieja – doszło ich uszu z korony Drzewa Owoców Młodości. To była Jadwig. – Ssssssss nadzieja matką głupich. – Zaskroniec chciał wzruszyć ramionami. Z przyczyn obiektywnych nie mogło mu się udać. – Nadzieja córką Śmierci – poprawiła Strażniczka Jabłek Młodości. 7. Gilotyna jest jedynym niezawodnym środkiem na łupież. Bob Hope Czas wybiegał z Raju najprostszą ścieżką do wyjścia. Pędził przed siebie, próbując zdążyć. Jak dotąd, od samego Początku Świata, zawsze mu się udawało. Nie miał jeszcze ani sekundy spóźnienia – wbrew temu, co ośmielali się głosić niektórzy tak zwani filozofowie czy inni myśliciele. Nic nie mogło powstrzymać Czasu przed spełnieniem wrodzonego obowiązku bycia punktualnym. A zwłaszcza ktoś mały, ledwie zauważalny, odziany w sięgający kostek skórzany płaszcz. Ktoś nieważny dla dalszego rozwoju akcji. – Ghe he eeh gh – ucieszył się wyraźnie odźwierny – ko-kogo widzą mo-moje ocze-ocze-oczęta ghe ghe ha ah ah? – Eh ghe ghe – zakrztusił się Czas. Idąc do Edenu pamiętał, żeby omijać bramę i jej obsługę. Wtedy przefrunął nad murem. W drodze powrotnej, w wirze emocji, wyleciało mu z to głowy. Już żałował. – Ghe ghe eh? – mruknął mały człowieczek z uśmiechem. Paskudnym, ale uśmiechem. Zdaje się, że poczuł jakąś duchową więź z Czasem. Czas nie poczuł żadnej więzi. Wręcz przeciwnie. – Tak... – przystanął na chwilę. Ciągle jeszcze był w Raju, mógł sobie na to pozwolić. Poza tym był dobrze wychowany bądź co bądź. – Właśnie wychodziłem. – Ghe ghe – pokiwał głową ze zrozumieniem odźwierny, a potem znienacka, wyćwiczonym ruchem, odchylił połę płaszcza. – Wiem, czego ci-ci-ci ghe ghe trze-trzeba, bra-bra-bracie. Czosnek Nowej Nadziei. – Nie dzięku... – Czas chciał zareagować w sposób najlepszy w odniesieniu do wszelkiej maści akwizytorów. Powstrzymał się w połowie reakcji. Coś go zaciekawiło. (Jeśli traficie na dobrego akwizytora, jesteście już w takim momencie na przegranej pozycji. Akwizytor, wietrząc jedyną i niepowtarzalną szansę – o której zresztą nieustannie wam napomyka, wskazując bardziej lub mniej dyskretnie na oferowany towar – przechodzi do frontalnego ataku... Tylko dobrze okopany umysł wspomagany przez symbolicznego węża w kieszeni ma szansę przetrwać. Przetrwać oznacza czasami poddać się i kupić coś od człowieka, który szarpie za nasz rękaw. Zwykle nie jest to warte nawet czwartej części ceny, którą zapłaciliśmy, mimo że i tak stargowaliśmy wywoławczą do jednej czwartej. Zwykle jesteśmy w takich wypadkach obdarzeni niepotrzebnym bublem i ograbieni z jakiejś potrzebnej sumy gotówki. Zwykle.) Jednakże nie zawsze ma się do czynienia z akwizytorem w postaci odźwiernego bram Raju. – Czosnek Nowej Nadziei? – zdziwił się Czas. – No, ghe ghe. – A... – Czas dziwił się sam sobie, że traci sam siebie na rozmowę z kimś aż tak mało znaczącym. – A... jak to działa? – Ghe ghe ah ah he ghe – Karzeł w płaszczu jeszcze przez chwilę kręcił głową i uśmiechał się bez opamiętania. Aż nagle spoważniał, podniósł do góry palec wskazujący lewej dłoni i zaczął mówić: – Obniża ciśnienie tętnicze krwi, niszczy drobnoustroje przewodu pokarmowego oraz układu oddechowego, neutralizuje działanie Jabłek Młodości, poprawia przemianę tłuszczów w organizmie, zapobiega odkładaniu się złogów cholesterolu w ścianach naczyń, działa pobudzająco na żołądek i wątrobę. Jest pomocny przy stanach zapalnych gardła, krtani i oskrzeli... – Mówiłeś coś o Jabłkach Młodości...? – wtrącił niepewnie Czas. – Ghee he he ghe! – przytaknął odźwierny, ściskając w ręku główkę cudownego warzywa. Czas przyjrzał się bystro rozmówcy. Jeszcze przed chwilą bał się, że coś jest nie tak. Ale wszystko wróciło do normy. Mimo to chwycił się promyczka nadziei. Tonący brzytwy się chwyta... – Mówiłeś o Jabłkach Młodości! – powtórzył. – A ta-tak, ghe ghe, neu-neu-neu... – Neutralizuje! – podpowiedział Czas niecierpliwie. – Ta-ta-tak... neu-neu-neu coś tam dzia-dzia-dzia-łanie ja-ja... Jabłek Młodości. – To ja wezmę trochę. – Czas był zdecydowany spróbować wszystkiego. – Ghe ghe geh geh pro-pro-proszę baba-baba-bardzo ghe ghe. – Taak. – Czas wrzucił główkę Czosnku Nowej Nadziei do kieszeni kabata. – Ile płacę? – Ghe ghe ni-ni-nic – sapnął odźwierny. – To gra ghe ghe ha he gra-gratis. Na koszt fi-fi-firmy. Czas był zdziwiony. Ten dzień obfitował w emocje i niespodzianki. – Dziękuję – powiedział, ściągając kapelusz. – Proszę – wyprostował się odźwierny wskazując bramę. – Już czas na ciebie, Czasie – powiedział tonem, jakiego użył wcześniej opisując zalety czosnku. – Pomoże? – zapytał go na odchodnym Czas. Odźwierny rozłożył ręce. – Lecę – zebrał się w sobie Czas. I poleciał. – Oby ci się udało – mruczał obserwując go odźwierny, zaprzeczając własnemu statusowi osoby będącej zupełnie nieważną dla rozwoju akcji. – Oby ci się udało... Ghe... Zapomniałem ci powiedzieć, że Czosnek Nowej Nadziei zostawia niezbyt miły zapach w ustach... Jak to czosnek. O nim samym prędko nie zapomnisz. Zagryziesz natką Pietruszki Oczyszczenia... Nieważne. Najwyższy czas przeciwdziałać. Najwyższy czas. Czas... Chociaż może jest już za późno... * * * – Najwyższy czas! – rzuciła Śmierć zwlekając się z Przedpokoju Królestwa Morfeusza. – Wcale nie jestem taki wysoki. – Czas wrócił w doskonałym humorze. Śmierć tego nie zauważała. Niewiele ostatnio zauważała. – Dawaj jabłka. Nie widział sensu kłócenia się z nią. Miał w głowie plan. Oddał trzy otrzymane od Jadwig Jabłka Młodości i zagaił łagodnym tonem: – Zjesz dziś ze mną kolację? Zrobię coś dobrego. Chwyciła owoce drapieżnym ruchem i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Prawdopodobnie ze zdziwieniem, bo rysy białej czaszki się nie zmieniły. Delikatnie dotknął jej brzucha. – Już niedługo – powiedział miękko. – No to jak? Będziesz na kolacji? – Mm, mam dziś jeszcze dużo roboty... – próbowała się wymigać. – Odłóż na jutro, daj im się jeszcze chwilę nacieszyć... – Nie mogę... – Możesz. Poza tym jesteś mi winna przysługę, za przyniesienie jabłek. Niech to będzie ta przysługa, zgoda? Śmierć podrapała się zgrzytliwie w głowę. – No dobra, niech będzie. Co przyrządzisz? – Jagnięcinę po gruzińsku – uśmiechnął się Czas. III. Fares. 1. Das ist eine Schraube ohne Ende niemieckie powiedzenie Odźwierny bram Raju nigdy nie widział takiego tłoku na swoim stanowisku pracy. Nigdy w swoim długim życiu nie miał jeszcze tyle roboty. Oddzielać Godnych od Niegodnych, sprawdzać przepustki, pilnować, żeby jakiś cwaniak nie wślizgnął się niepostrzeżenie albo z podrobioną, fałszywą legitymacją, którą ukradł jakiemuś bogu ducha winnemu Godnemu tuż po ważeniu grzechów i wypisywaniu danych. Nie, nie była to łatwa praca. Najgorsze było to, że o żadnej pomyłce mowy być nie mogło. Odźwierny musiał być w porządku zarówno wobec władz wyższych, jak i wobec petentów. Tymczasem tłumy petentów niemalże bez przerwy kłębiły się pod bramą czekając na obsłużenie i wstęp do Arkadii. Odźwierny bał się, że Czosnek Nowej Nadziei nie zadziała. Gdy patrzył na kolejne duchy przekraczające bramę, coś mu mówiło, że chyba faktycznie nie działa. Coś innego, a może to samo, mówiło mu, że to jeszcze mimo wszystko nie koniec. * * * – A może sssssss by tak cośssssssss przedssssssięwziąć? – zapytał Wąż. – Tylko co? – zapytała Afrodyta, z natury raczej bierna w sprawach innych niż dotyczące miłości. – Możemy tylko czekać. Czekanie humanum est. – Ssssssssss... Od kiedy to my mamy cośssssss wssssspólnego z humanum? – Ty z pewnością nic, boś Wąż – pogładził się po brodzie Jahwe. – Aleć oto myśl mi przez głowę przeleciała, aby figla Śmierci spłatać i parę istot ludzkich tutaj sprowadzić, przed jej karzącym ramieniem w kosę zbrojnym ukryć. – O, i widzisz, to i mądre jest – przyklasnęła Afrodyta. – Ba – wyprężył się dumnie Bóg – A jeszcze oto wymyśliłem że: make love not war. I co wy na to? Afrodyta zrobiła niepewną minę. – Hę? A co to jest to „make love”? – Aaaa – machnął ręką Jahwe. – Gdybyś mówiła językami ludzi i aniołów, to byś wiedziała. No to kto się oferuje przyprowadzić tu parkę istot śmiertelnych? – Sssssssssss. – Wąż, jak nieraz sam cynicznie twierdził, od zawsze marzył o zgłoszeniu się na ochotnika, tylko nigdy nie mógł znaleźć ręki do podniesienia. Tym razem naprawdę miał na to ochotę. – Ja sssssssssię wybiorę. Muszsssssssę sssssssssię przewietrzyć. * * * Tego dnia Śmierć się śpieszyła. Frunęła przez świat hojnie obdarzając ludność lekkimi, acz śmiertelnie skutecznymi uderzeniami najostrzejszej znanej we wszechświecie kosy. Kosiła na oślep, nie zastanawiając się nad wypełnionym czy nie wypełnionym przeznaczeniem danego delikwenta. Mimo zaawansowanej ciąży frunęła przez Świat z lekkością motyla i prędkością huraganu. Zbieranym żniwem przypominała raczej ten ostatni, potwierdzając jednak ścisły związek między huraganem a machaniem skrzydełek takiego na przykład bielinka kapustnika. Nigdy by się jej nie udało, gdyby nie Jabłka Młodości – potężny środek napędzający do życia, środek o tajemniczym (na szczęście dla ludzi) składzie chemicznym, środek powodujący rozkwit witalności przy jednoczesnym pozbawieniu wszelkich hamulców i utracie świadomości tudzież zdrowego rozsądku. Najsilniejszy narkotyk, nieznany ludzkości. Jak każdy narkotyk potężnie uzależniający i najsilniej działający na debiutantów. Oraz osłabiający swoje działanie w miarę używania. Takie prawo dotyczy wszystkich specyfików tego typu – po jakimś czasie nie działają nawet zwiększone dawki, lecz uzależniony i tak musi zażywać dany środek na okrągło, aż do śmierci. Albo jak w przypadku Jabłek Młodości – aż do wieczności. Po pewnym czasie energia dostarczana przez Jabłka Młodości nie działa już odurzająco. Okres zachłyśnięcia się działaniem cudownych owoców mija i stają się one jedynie środkiem podtrzymującym życie wieczne na jako takim poziomie. Póki co Śmierć była jeszcze całkiem zielona w temacie zażywania Jabłek, które podziałały na jej czysty, nieskażony nigdy żadną trucizną organizm z mocą porównywalną do tej, jaka ogarnia młody organizm przy okazji pierwszej miłości. Nie ma wtedy rzeczy niemożliwych, cały świat wydaje się być w zasięgu ręki, można go kształtować w dowolny sposób, formować jak plastelinę, usuwać wszelkie przeszkody i urządzać wszystko od nowa. Śmierć właśnie tak się czuła. Niestety. 2. Jam jest częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro. Johann Wolfgang von Goethe – Jessssssst tu kto? – Wąż od dłuższego czasu przepełzał Świat wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu pary odpowiednich ludzkich istot, które mogłyby cieszyć się życiem w Raju i którymi mogliby tamże cieszyć się bogowie i on sam. Właściwie już dawno pojął, że będą trudności. Nie z wyborem, tylko ze znalezieniem w ogóle. Ziemia wyglądała jak po krwawych żniwach – i wszystkie, co do jednego kłosy były zżęte. Nie było już karnawału. Nie było tancerzy. Nawet on, chociaż nie nawykły do współczucia czy jakichkolwiek innych dobrych uczuć, poczuł przerażenie. Nie było już nawet płaczu i zgrzytania zębów. Nagle z głębi krytej palmowymi liśćmi chaty dobiegł go płacz niemowlęcia. Wąż skierował się tam czym prędzej zygzakiem, po drodze zmieniając postać na dawno nie przybieraną. Przed drzwiami ziemianki z niejaką przyjemnością zaklaskał w dłonie i podskoczył, uderzając się piętami w uda. Pomacał jeszcze kręcone włosy. „No, ale to mi jest w zasadzie niepotrzebne” – pomyślał dotykając rogowych wyrostków na głowie. – „W ogóle niepotrzebne!” Płacz dziecka się wzmógł. – Już idę! – uśmiechnął się Wąż. 3. Nie jest łatwo zgładzić człowieka. Alfred Hitchcock – Ogień!!! – krzyczała Śmierć w euforii. Dawno nie czuła się tak silna. Jeszcze kilka, kilkanaście, kilkaset, kilka tysięcy, milionów uderzeń kosą i można wracać na kolację. – Ogień!!! * * * Do Raju wrócił w nowej postaci, rozsiewając wokół dziwny, nieprzyjemny zapach. Na szczęście po przybyciu do Arkadii zapach ten zmienił się natychmiast w aromat waniliowy, przyciągający stada grających na miniaturowych skrzypcach bajecznie kolorowych i zawsze gotowych do koncertowania ważek. – Masz?! – wybiegła mu na spotkanie podekscytowana Afrodyta, od razu, boską mocą, rozpoznając w czarniawym rogaczu dawno nie widzianą postać Węża. I od razu przechodząc nad nią do porządku dziennego. – Mam – potwierdził Wąż. – No to pokaż, pokaż! Pokazał. – O, jakie śliczne maleństwa! – zachwycała się bogini miłości. – Jedno czarniutkie, dziewczynka, ti ti, dziewczynka śliczna... a chłopczyk śniady, skośnooki. A gu gu – Widać było, że tego jej było trzeba, i to od dawna. Zaspokajała rozbudzony po raz pierwszy instynkt macierzyński. – To ostatnie – mruknął Wąż – ostatnie okazy. – A ti ti, a ti ti – trajkotała Afrodyta nie zwracając uwagi na otoczenie. Czarnowłosy chłopczyk uśmiechał się. Dziewczynka płakała. – Zaprawdę powiadam wam, ostatni będą pierwszymi! – zawyrokował tubalnym głosem, podszedłszy bliżej Jahwe. * * * Na Wielkiej Równinie Ponad Bezmiarem – czyli na meblu zwanym wszędzie poza Wielkim Dachem Nieba stołem, stało kilka półmisków z apetycznie wyglądającymi potrawami. Czas odsunął Pagórek Wytchnienia i wskazał żonie miejsce: – Zapraszam – powiedział. – Pięknie pachnie – zauważyła Śmierć. – Jeszcze lepiej smakuje. – W głosie Czasu słychać było dumę. I coś jeszcze. Śmierć chwyciła w kościste dłonie Boskiego Karmiciela z Zębami i Odcinającego Kęsy Wiekuiste. Pierwszego w lewą, drugiego w prawą, zgodnie z zasadami eleganckiego zachowania przy stole. Potrawy rzeczywiście pachniały wyśmienicie. Czas spisał się na medal. – Nałożyć jagnięcia? – zapytał Czas. – Jest delikatne, sześciotygodniowe, macerowane w oliwie z czosnkiem, tymiankiem i majerankiem. Udziec? Pierś? – Udziec poproszę – uśmiechnęła się Śmierć nieśmiało. I oczywiście, z racji swojej budowy anatomicznej, niezauważalnie. – Bardzo dobry wybór. – Czas uśmiechał się jak najbardziej zauważalnie i szczerze. Miał dobry humor. Podejrzanie dobry humor. Przez chwilę słychać było tylko szczęk sztućców i odgłosy rozprawiania się szczęk z potrawami. Do faszerowanego czosnkiem jagnięcia Czas zaserwował biały sos, pieczone ziemniaki i surówkę z pomidorów i ogórków z sokiem cytrynowym. Na deser zaś truskawki z bitą śmietaną. – Nie wiem, czy powinnam tyle jeść. – Śmierć podniosła głowę znad talerza. – Musisz jeść za dwoje, kochanie – powiedział Czas. – Zapomniałaś? – Nie, nie zapomniałam... – Śmierć oparła się o blat Wielkiej Równiny Nad Bezmiarem. – Oczywiście, że nie zapomniałam... Dziwnie się czuję. Czas uśmiechnął się pod wąsem. Niepostrzeżenie – taką przynajmniej miał nadzieję. – Jak tam dzisiaj w pracy? – zapytał starając się, by zabrzmiało to lekko i nieobowiązująco. Jak zwykła konwersacja małżonków po ciężkim dniu. – Dobrze... Chyba dobrze... – Śmierć otarła czoło chusteczką. – Nie wiem, jestem zmęczona. Dzisiaj tak się napracowałam... 4. Bogów na świecie najpierw stworzył strach Publiusz P. Stacjusz – Jak to ostatnie okazy? – zmarszczyła brwi Jadwig. – Dosłownie – wzruszył ramionami Wąż. Od jakiegoś czasu mógł to robić i korzystał z tej możliwości z wyraźną przyjemnością. – Co to znaczy? – Strażniczka Jabłek Młodości nie rozumiała. A raczej nie chciała zrozumieć. – To znaczy, że już ich więcej nie ma na Świecie. – Wąż powiedział to głośno i wyraźnie. Jadwig zacisnęła usta. – Źle zrobiłam dając jabłka Czasowi – wyszeptała po chwili. – Bardzo źle... Nieopodal Afrodyta bawiła się z dwójką ludzkich dzieci. Słychać było jej ciągłe „a ti ti ti” – i „a gu gu” w odpowiedzi. – Źle – potwierdził stentorowym głosem Jahwe, pojawiwszy się znienacka w pobliżu Drzewa Owoców Młodości – zaprawdę powiadam ci, trudno będzie naprawić ten błąd, ale ja się postaram. I naprawię! – Ty?! A jakim cudem? – zakpił Wąż, z lubością wystawiając swój już nie rozdwojony język. – Wychowam dzieci jak swoje! – Brodaty Bóg wzniósł palec do góry. – Będę im ojcem i bogiem, będę dawcą życia i panem losu. Będę... – Będziesz? – przerwał Wąż. – Niby z jakiej racji? To ja przyniosłem te dzieci. – Ale z mojego rozkazu! – wrzasnął Jahwe. – To był mój pomysł! Mój! – Twój – pokiwał głową Wąż. – I co z tego? – To z tego, że dzieci te posiądą kiedyś ziemię na własność, że będą się rozmnażać na moją chwałę i głosić moją potęgę po wsze czasy! – I będą się zabijać na twoją chwałę – warknął Wąż. – Zamilcz! – Zamilczę... na razie. Ale pamiętaj, żeś sprowadził je tutaj, bo chciałeś zrobić Śmierci dowcip. Świetny dowcip zrobiłeś... Boki zrywać. Ha ha! Ha ha. – Zamilcz! * * * Jadwig od dłuższej chwili nie słuchała kłócących się nadludzkich istot. Nie mogła, nie potrafiła pogodzić się z tym, co uczyniła. Postanowiła odejść, spróbować naprawić błąd, spróbować... czegokolwiek dla zagłuszenia gryzącego sumienia. Bez wielkiej nadziei na to, że się uda. * * * – Chyba będę rodzić! – wrzasnęła Śmierć przeszywająco. Była bardzo przekonująca w tym, co mówi. Każdy ojciec w takim przypadku zamiera na chwilę w przerażeniu, a potem zaczyna gorączkowo rozglądać się za czymś, co może okazać się przydatne – najczęściej zresztą bezskutecznie. Czas nie był wyjątkiem. W nerwach przewrócił kilka mebli, rozbił kilka naczyń, wlał do balii, zwanej przezeń Niezbadaną Głębią, kilka wiader zimnej wody. Następnie wodę tę wylał z powrotem, wpadając na pomysł podgrzania jej. Potem wpadł wreszcie na naprawdę genialny pomysł położenia żony w Przedpokoju Królestwa Morfeusza (czyli na łóżku). Jako istota z innego wymiaru, ba, jako istota sama stanowiąca jeden z wymiarów, nie mógł niestety tak po prostu zawołać na pomoc akuszerki. Przyszła sama. Właściwie wcale nie akuszerka i niedokładnie na pomoc, ale przyszła. – Jadwig? – zdziwił się Czas. – Ty tutaj? – Przyszłam porozmawiać. – Strażniczka Jabłek Młodości rozglądała się niepewnie. – Ale zdaje się, że nie w porę... – Rodzi – wyjaśnił nad wyraz jasno i precyzyjnie Czas. – Pomożesz? – Nigdy tego... – zaczęła Jadwig. Przerwał jej spazmatyczny krzyk Śmierci. Białe kościste palce kurczowo zacisnęły się na poręczach Przedpokoju Królestwa Morfeusza. Jadwig przełknęła ślinę. – Pomogę – powiedziała. – Rodzi się Nadzieja – cieszył się Czas. – Moja mała Nadzieja! * * * – Dlaczego nie Julia i Romeo? – nadąsała się Afrodyta. – Przecież to takie ładne imiona. – Bo zwać się będą Adam i Ewa – podkreślił twardo Jahwe. – Tak postanowiłem, tak będzie. – Ale... – Żadnych ale. I zaprawdę powiadam ci, nie wtrącaj się do moich metod wychowawczych. Ja za dobre wynagradzam, a za złe karzę. I tak jest sprawiedliwie. – A miłość? – Miłość to potem – rzucił Jahwe nie zwracając zbytniej uwagi na słowa bogini. Miał w oczach błyszczące ogniki i głos pełen młodzieńczej werwy. – Póki co Węża trzeba trzymać z dala, a ich do jabłek nie dopuszczać, to najważniejsze! Na wiadomości dobrego i złego też przyjdzie jeszcze czas. * * * – I co? – zapytał Czas nerwowo. – Jak to wygląda? – Przyj! – krzyczała Strażniczka Jabłek Młodości. – Przyj! Czas klepał się po wszystkich kieszeniach w podpatrzonym u ludzi odruchu kojarzonym z poszukiwaniem uspokojenia. Pamiętał, że widywał, jak wkładają sobie do ust zwinięte z papieru króciutkie rureczki, potem zapalają je z wyraźną ulgą. A wcześniej klepią się zapamiętale po kieszeniach – co było zapewne częścią rytuału. Z powodu braku papieru i ognia Czas był w stanie wykonać tylko ten jeden element zaobserwowanego rytuału. Niestety wcale go to nie uspokoiło. – Wychodzi. – Jadwig otarła pot z czoła i powtórzyła odruchowo. – Przyj! – Dziewczynka moja, dziewczynka! – powtarzał Czas jak opętany. – Moje dziecko! – Podaj mi ręcznik – przywoływała go do porządku Jadwig – przestań skakać! – Widać główkę! – ekscytował się Czas. – Podobna do matki – zauważyła Strażniczka Jabłek Młodości. – Jakby trochę blada... * * * Wąż przemierzał Ziemię poszukując przeoczonych przez Śmierć istot ludzkich. Jahwe miał wizję – lecz Wąż też miał wizję. Niestety, obie w sporym procencie się pokrywały. Jeden z wizjonerów musiał więc opuścić Eden – na nieszczęście dla gada brodaty Bóg był potężniejszy i to on wydawał rozkazy. Na Ziemi nie było istoty nie dotkniętej ostrzem najostrzejszej kosy we wszechświecie. Był za to cały legion czarnych duchów nie wpuszczonych przez odźwiernego do Raju. Tak zwanych Niegodnych. Wąż gromadził ich wokół siebie, podsycał nienawiść do mieszkańców Arkadii. Knuł zemstę. Wiedział, że słabość może dopaść każdego, a zwłaszcza podatnych na wpływy śmiertelników. Doskonale wiedział, jakie skutki może mieć skosztowanie jabłka z Drzewa Owoców Młodości... Miał pewien plan. 5. Many that live deserve death. And some that die deserve life. Can you give it to them? J.R.R. Tolkien – Jak to? – Czas nie potrafił wyrazić tego, co czuje. – Urodziło się... przecież... Śmierć urodziła przecież! – Tak... – Strażniczka Jabłek Młodości oddychała ciężko, miała posklejane na czole jasne włosy. Zapadła cisza. – Co się stało? – zapytała Śmierć słabym głosem. – Dlaczego... tak... cicho? Czy dziecko... Czy Nadzieja...? – Dziecko urodziło się martwe – powiedziała grobowym głosem Jadwig. * * * Potem był wielki smutek. Czas płynął powoli i próbował leczyć rany, z niemą zaciętością i niemal maniakalnym uporem zasypując ślady dotychczasowej działalności swojej żony na Ziemi. Śmierć próbowała tłumaczyć sobie, że każdemu może się zdarzyć urodzić martwe dziecko. Zwłaszcza jej. Na jakiś czas zaprzestała pracy. Zresztą i tak nie miała nic do roboty. Dopóki Kain nie pokłócił się z Ablem. 6. W piątym czy szóstym miesiącu tego odosobnienia, gdy poza obrębem murów najwścieklej srożyła się zaraza, zaprosił książę Prospero swych tysiąc przyjaciół na niezwykle świetny bal maskowy. Edgar Allan Poe Terapia wstrząsowa spowodowana śmiercią dziecka podziałała lepiej niż Czosnek Nowej Nadziei. Śmierć zapomniała o Jabłkach Młodości. To mocne, nienaruszalne postanowienie. Szkoda tylko, że Nadzieja się nie narodziła... Szkoda, że siła nałogu jest wielka. Szkoda, że najlepsza zabawa jest w czasie zarazy. Ha ha ha!