Harry Harrison Captain Bedlam KAPITAŃSKIE BUJANIE — Jaki jest kosmos? Jak naprawdę wyglądają gwiazdy? To niełatwe pytania. — Kapitan Jonathan Bork spojrzał po obecnych. Słuchali w napięciu. Opuścił wzrok na ogorzałe od próżni dłonie. — Czasem to bezdenna otchłań. Spadasz w nią bez końca. Kiedy indziej czujesz się jak mucha w pajęczynie wieczności. Nagi i bezbronny pod gwiazdami. A one… Są takie inne. Nie mrugają. Nic, tylko drobne, świetlne punkciki. W duchu przeklinał się po raz tysięczny. Jestem kłamcą. Ja, kapitan Bork. Jeden z tych nielicznych, którym dane było wytknąć nos poza Ziemię. Pięć razy latał na Marsa, ale po prawdzie wciąż nie wiedział, jak jest tam, w górze. Jego ciało wywiązywało się świetnie z obowiązków pilota, niemniej jednak sam Jonathan Bork nigdy nie wkroczył do sterówki. Ale o tym wolał milczeć. Zapytany o przeżycia, recytował zapamiętane przewidująco fragmenty różnych podręczników. Z niejakim wysiłkiem oderwał się od rozmyślań i ogarnął spojrzeniem zebranych przy stole krewnych i znajomych. Obiad wydano na jego cześć, pora zadbać o gości. Brandy pomogła snuć opowieść. Opróżnił ponad połowę butelki, nim udało mu się przeprosić biesiadników i wyjść. Rodzinny dom był starej daty i miał na tyłach niewielkie podwórko. Kapitan oparł się o nagrzaną jeszcze przez popołudniowe słońce ścianę i spojrzał na niebo. Gwiazdy zawirowały. Przymknął oczy. Gwiazdy. Zawsze się w nie wpatrywał. Od wczesnego dzieciństwa fascynowały go i mobilizowały. Cokolwiek robił, czynił to wiedziony ich wołaniem. Dla nich został pilotem. Jednym z tej garstki, która obsługiwała kosmiczne połączenia. Do akademii wstąpił jako siedemnastolatek, bo młodszych nie przyjmowano. Nim skończył osiemnaście lat, wiedział już, że wszystko to jedna wielka bujda. Z początku próbował ignorować prawdę. Szukał innych wyjaśnień, ale daremnie. Im więcej się dowiadywał, tym jaśniej rysowała mu się wciąż jedna i ta sama konkluzja. Nieprawdopodobna wszelako i niemożliwa do przyjęcia. Gryzł się tak długo, aż ostatecznie postanowił stawić problemowi czoło. Zdarzyło się to na lekcji fizjologii, podczas omawiania tematu orientacji w stanie nieważkości i wpływu przyspieszeń na ciało człowieka. Punktem wyjścia był teoria Paleya. Jonathan uniósł nieśmiało dłoń, ale bystrooki Cherniki spostrzegł go od razu. Kazał wstać. Mając pierwszy krok za sobą, Jonathan czym prędzej wyłuszczył w czym rzecz. — Profesorze Cherniki, jeśli uznamy teorię Paleya, to wówczas, w omawianym przypadku, czyli przy minimalnej prędkości ucieczki okaże się, że już ona wystarczy do pozbawienia przytomności. Orientacji też… Odnoszę wrażenie, że… — Co pan nam sugeruje, panie Bork? — spytał ostro Cherniki. Jon zaryzykował. — Wniosek może być tylko jeden. Ktokolwiek spróbuje pilotować startujący statek kosmiczny, zostanie pozbawiony zmysłów w stopniu wystarczającym, by uniemożliwić mu obsługę urządzeń. Sala zatrzęsła się od śmiechu i Jon poczuł, że się rumieni. Zrobiło mu się nagle ciepło. Nawet profesor skrzywił się kpiąco. — Powiedzmy. Ale gdybyś miał rację, to loty kosmiczne byłyby niemożliwością. A przecież latamy i to codziennie. W przyszłym semestrze zajmiemy się zmianami odporności organizmu w warunkach stresu i wówczas zrewidujesz zapewne… — Nie, sir — przerwał mu Jonathan. — Podręczniki nie podsuwają żadnego rozwiązania tego problemu. Mam wrażenie, że raczej starannie go omijają. Przeczytałem je już do końca, podobnie jak lektury uzupełniające… — Czy wmawia mi pan, że kłamię, panie Bork? — Profesor spojrzał na Jona lodowato. Klasa umilkła. — Jeśli tak, to proszę opuścić salę. Pójdzie pan teraz do swojego pokoju i poczeka tam, aż zostanie wezwany. Jon podszedł na miękkich nogach do drzwi. Wszyscy wpatrywali się weń niczym w skazańca podczas ostatniego spaceru. Miast uzyskać odpowiedź, napytał sobie biedy. Zostanie mu siedzieć w pokoju i rozmyślać o możliwych konsekwencjach. Najbardziej ze wszystkiego pragnął trafić na kurs pilotażu; po to wstąpił do akademii. Wiedział, że sprawa nie jest łatwa: pilotem zostawał jeden na setkę studentów, reszta lądowała na innych posadach. Zwykle też we flocie, do akademii bowiem przyjmowano samych najlepszych i mało kto zawodził nadzieje aż tak, żeby zostać usuniętym z uczelni. Oczywiście zdarzały się wyjątki i Jon miał niejasne wrażenie, że oto stał się jednym z nich. Gdy w końcu interkom wezwał go do gabinetu dyrektora, był prawie gotów, a mimo to aż podskoczył, usłyszawszy polecenie, że ma zbierać się jak najszybciej i łapać windę. Sekretarka powitała go oschle i skierowała wprost do admirała. Admirał Sikelm porzucił czynną służbę wraz z objęciem kierownictwa akademii, nigdy jednak nie stracił właściwego dla dowódców sposobu bycia. Przemawiał zawsze tonem komendy i stąd zwany był powszechnie „Admirałem”. Jon po raz pierwszy stanął przed jego obliczem, i to sam na sam, przez co słowa nie mógł wykrztusić. Jednak Admirał nie krzyczał, nie warczał, tylko spokojnie zaczął wyjaśniać. — Widziałem się z profesorem Chernikim. Powiedział mi, co zaszło w klasie. Przesłuchałem też nagranie waszej rozmowy. Jon był zdumiony: nie miał pojęcia, że klasy są na podsłuchu. Admirał zaś zaskakiwał go coraz bardziej. — Gratuluję, panie Bork. Został pan przyjęty na kurs pilotażu. Pańska grupa zaczyna w przyszłym tygodniu. Oczywiście, o ile pragnie pan dalej się kształcić. — Jon chciał coś powiedzieć, ale Admirał uciszył go, unosząc dłoń. — Zanim odpowiesz, chciałbym żebyś mnie wysłuchał. Jak już odkryłeś, loty kosmiczne nie wyglądają wcale tak, jak powszechnie się sądzi. Podczas pierwszych prób traciliście osiem na dziesięć statków. Ale nie z powodów technicznych. Czujniki monitorujące stan zdrowia pilota pokazały jednoznacznie, gdzie tkwi przyczyna. Ludzkie ciało nie jest przystosowane do pobytu w kosmosie. Pilota obezwładniały zmiany ciążenia, zaburzenia krwiobiegu, nieważkość, zwiększona radiacja i jeszcze z tuzin innych czynników, które odkryliśmy później. Nie tracił całkiem przytomności, ale był na tyle oszołomiony, że przestawał panować nad statkiem. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Wyobraź sobie, masa dobrych statków i nikogo, kto mógłby zasiąść za sterami. Próbowaliśmy narkotyków, hipnozy i czego tam jeszcze. Bez skutku. Otrzymaliśmy psychiczne wraki, a nie pilotów i wychodziło na to samo. Dopiero doktor Moshe Kahn wpadł na rozwiązanie. Słyszałeś o nim? — Niewiele. Czy to nie on był pierwszym dyrektorem Korpusu Psychologicznego? — Właśnie. Oficjalnie to jego jedyna zasługa, ale może kiedyś oddamy mu jeszcze głośno sprawiedliwość. Doktor Kahn otworzył przed nami kosmos. Jego teoria okazała się trafna. Człowiek, czyli homo sapiens, nie radzi sobie w przestrzeni, doktor Kahn postanowił zatem stworzyć homo nowego typu. Człowieka, który będzie mógł żyć i pracować w kosmosie. W specyficznych warunkach jednostka zdolna jest do dziwnych czynów. Niektórzy przechodzą bez szkody przez ogień, inni stają się niewrażliwi na ból. Doktor Kahn wykorzystał olbrzymi potencjał naszych ciał i umysłów i zastosował metodę uwarunkowywania dorosłych osobników w taki sposób, aby reagowali na konkretne okoliczności szczególnym rozdwojeniem jaźni. — Nie rozumiem, sir — wtrącił się Jon. — A czy nie prościej byłoby zacząć od dzieci? Uwarunkować je jak trzeba od samego początku… — Oczywiście — odparł Admirał. — Ale szczęśliwie prawo zabrania takich eksperymentów. Doktor Kahn nigdy nie brał tej możliwości pod uwagę. Korzystał z pomocy dorosłych mężczyzn, ochotników. Niektórzy mieli pewne doświadczenie astronautyczne. Zespół rozdwojenia osobowości jest zapewne tak stary jak ludzkość, rozpoznano go w dziewiętnastym stuleciu, ale nikt jeszcze nie próbował wywołać go laboratoryjnie. Kahn tego dokonał. Otrzymaliśmy dokładnie to, czego szukaliśmy. Nowa osobowość znosiła bez mrugnięcia okiem wszystkie te warunki, które zwykłego człowieka wytrącały kompletnie z równowagi. Ktoś taki mógł prowadzić statki między planetami. Uśpieni pasażerowie nie wiedzieli nawet, co ich omija. Z oczywistych powodów trzyma się wszystko w tajemnicy. Wyobrażam sobie, jaki wrzask by się podniósł, gdyby P.T. Opinia Publiczna usłyszała o transie pilotów. Pewnie nazwano by ich szalonymi. Poniekąd to i racja, bo ich psyche ulega rozdwojeniu, a to jest rodzaj szaleństwa, na dodatek sztucznie wywołanego. Poza pilotami wiedzą o sprawie tylko instruktorzy i nieliczni, wysoko ustawieni politycy. Ponieważ wszyscy piloci są ochotnikami, a wyniki mają wyśmienite, nie narusza się żadnych praw czy reguł etycznych. Jak sam widziałeś, nawet nasi studenci nie mają o niczym pojęcia. Większość nie próbuje podważać treści podręczników i wykładów, akceptują zgrabnie przyrządzone półprawdy i trafiają na inne stanowiska. Jeśli jednak ktoś przejrzy zasłonę dymną, jak ty to uczyniłeś, wtedy dowiaduje się o programie i zwykle akceptuje konieczność zachowania tajemnicy. Udostępniamy takim osobom dość danych, aby potencjalny ochotnik wiedział, w co się ładuje. I to by było na tyle. Chyba że masz jakieś pytania. — Tylko jedno — powiedział po namyśle Jon. — Chyba nie najmądrzejsze, ale… Czy trening zmienia jakoś człowieka? To znaczy, czy po wszystkim będę jeszcze… — Normalny? To kwestia punktu widzenia. Twoje alter ego, Jon II, będzie się budzić jedynie w szczególnych warunkach: w kabinie statku kosmicznego. Wszędzie indziej Pozostaniesz Jonem I. Jedynym odczuwalnym skutkiem będą luki w pamięci, wybiórcza amnezja obejmująca czas lotu kosmicznego. Te osobowości są rozdzielne. Gdy jedna czuwa, druga pogrąża się w nieświadomości. Jon już się zdecydował. Uczynił to dobrą chwilę wcześniej. — Nadal pragnę być pilotem, Admirale. Nie sądzę, żeby to wszystko cokolwiek zmieniało. Uścisnęli sobie dłonie. Admirał nieco posmutniał. Przeprowadził już wiele takich rozmów i wiedział, że rzeczywistość nie dorasta do oczekiwań i wyobrażeń tych młodych ludzi. Jon opuścił szkołę jeszcze tego samego popołudnia. Nie wrócił nawet, żeby pożegnać się z kolegami z klasy. Szkoła Pilotażu mieściła się na terenie tej samej bazy, niby niedaleko, ale w zasadzie był to zupełnie inny świat. Najprzyjemniejsze było poczucie przynależności do garstki wybrańców. Nie traktowano go już jak młodego studenta, ale jak odpowiedzialnego za swe czyny, równego kadrze ochotnika. Kursantów było tylko dwunastu. Personel liczył tysiąc pięćset osób. Szybko okazało się, że to wcale nie tak dużo. Pierwsze kilka tygodni wypełniły testy sprawnościowe i badania. Potem doszły długie sesje z encefalografem i seanse hipnotyczne. Z początku Jona dręczyły po nich koszmary senne, czuł się dziwnie, jakby śnił na jawie. Ale to minęło. Wstępem do programu musiało być wytworzenie drugiej osobowości połączone z równoczesnym wznoszeniem nieprzebytego muru między obiema. Gdy zakończono ten etap, Jon I stracił świadomość istnienia Jona II. Czas zaczął płynąć prędzej, jako że większość dnia połykały czarne dziury niepamięci. Program nauki obejmował też takie zagadnienia, jak ułożenie sobie życia z połową umysłu bujającą gdzieś w obłokach. Jonathan nie spotkał się nigdy z Jonem II, ale miał okazję obserwować innego pilota, Jenkinsa, podczas treningu. Był to chłopak smukłejszy nieco i rok starszy o Jonathana. Jego alter ego radziło sobie właśnie z testami przeciążeniowymi. Widok był niesamowity. Siedząca w fotelu wirówki osoba ledwie przypominała tę, która na co dzień chadzała po korytarzach ośrodka. Twarz Jenkinsa II była praktycznie pozbawiona wyrazu, posągowa wręcz. Ruchy nadzwyczaj szybkie i pewne. Mimo zmiennych, sięgających 3G przeciążeń kadet sprawnie reagował na zapalające się przed nim światełka i wciskał odpowiednie guziki. Nie była to kwestia tylko wytrenowanych mięśni, raczej nieludzkiej wprost samokontroli, szybkości reakcji. Całe ciało ustawiało się momentalnie tak, aby jak najłatwiej znieść przeciążenie. Podobnie jak czynią to wprawni marynarze na rozchybotanym pokładzie okrętu. Gdy Jon II był już gotowym tworem, pewnego dnia zdarzyło się Jonowi I przeżyć niemiłe doświadczenie. Miast w gabinecie psychologa ocknął się w szpitalu. Miał paskudnie rozciętą dłoń; dwa palce były złamane. — Wypadek przy treningu — wyjaśnił lekarz. — Coś się popsuło w klatce wirówki. Uratował się pan, łapiąc za pręt, i trochę oberwał. Pręt też tu mamy. Uśmiechnął się i podał Jonathanowi kawałek stali. Przyczyna skaleczeń stała się oczywista. Półcalowy pręt był wygięty i złamany. Jon I musiałby się solidnie namachać młotkiem, by odkształcić coś takiego. Tamten zrobił to samymi palcami… Na ostatnim etapie szkolenia czas zajęć dzielony był pół na pół między obu Jonów. Jon I poznawał obowiązki kosmonauty, te pełnione poza sterówką: opieka nad statkiem na lądowisku, przeglądy, naprawy, doglądanie pasażerów. Ostatecznie w ich oczach Jon I był pilotem, wierzyli w jego umiejętności i nie powinni absolutnie podejrzewać, że wraz z wejściem do sterówki odpływa w nieświadomość. Samą sterówkę próbował obejrzeć wiele razy, ale nigdy mu się to nie udało. Jej widok był tym właśnie sygnałem, który wyzwalał nową osobowość, i blokada żadną miarą nie dawała się obejść. Wraz z otwarciem drzwi coś przeskakiwało i do środka wchodził już Jon II. Dzień zakończenia szkoły był najważniejszym i jednocześnie najbardziej frustrującym dniem w życiu Jonathana. Nie było czegoś takiego jak klasa maturalna, piloci byli szkoleni według indywidualnych programów. Gdy któryś zdobywał szlify, ceremonię organizowano tylko dla niego. Jon wbił się w czarny mundur pilota i przedefilował przed tłumem złożonym w większości z ponad trzydziestu tysięcy pracowników bazy. Admirał przypiął mu do uniformu platynowe skrzydełka, jeden z najstarszych symboli lotników. To była pamiętna chwila. Ledwo zdążył pożegnać się z rodziną, gdy wezwano go na pokład. Taka była tradycja — świeżo mianowany pilot winien jeszcze tego samego dnia wykonać swój pierwszy normalny lot. Niby tylko krótki skok na Księżyc, zwykła dostawa zaopatrzenia, ale zawsze. Wspiął się po rampie, pomachał rodzinie i wszedł do sterówki. W następnej chwili wyszedł przez śluzę na powierzchnię Księżyca. Nie pamiętał lotu. Tyle tylko, że teraz nosił skafander i był nieco zmęczony. Trudno o banalniejsze przeżycie… Stojący w ogrodzie kapitan Bork zerknął na wschodzący Księżyc. Paskudne uczucie: nie miał czego wspominać. Z wnętrza domu doleciał czyjś śmiech, brzęk szkła. Przypomniał sobie, gdzie jest. Rodzinny dom. Przyjęcie na jego cześć. Odkładał je, jak mógł najdłużej, ale w końcu musiał ulec. Jak się spodziewał, było podle. Żyć w zakłamaniu to jedno, ale kłamać najbliższym… Przygarbił się, strzepnął fikcyjny pyłek z munduru i wrócił do stołu. Następnego ranka zgłosił się w bazie na czterdziestoośmiogodzinną obserwację i poprzedzające start testy i ćwiczenia. Lekarze zadbali, by wszedł na pokład w jak najlepszej formie fizycznej. Czekał go najważniejszy i najdłuższy lot. — Daleka przechadzka — powiedziano mu na odprawie. — Do Jowisza, a raczej do jego ósmego satelity. Jednego z tych, które krążą w odwrotnym kierunku. Jak wiesz, mamy tam bazę i obserwatorium, dosyłamy im nową ekipę naukowców. Astrofizycy. Mają zająć się polem grawitacyjnym Jowisza. Jest ich dwunastu plus sprzęt. Spory ładunek. Najtrudniejsza część drogi to pas asteroidów. Jon II nie będzie mógł wyjść zbyt daleko poza płaszczyznę ekliptyki, przez co możecie trafić na jakieś śmieci. Już sobie z tym radziliśmy. Przy odrobinie szczęścia obejdzie się bez kłopotów. Jon przywitał się z pasażerami, sprawdził hibernatory i gdy wszystko było już gotowe, wspiął się do sterówki. Dotknął drzwi. Wiedział, że Jon II wejdzie zaraz do akcji. Następny przystanek: Jowisz. Zawahał się sekundę i przekroczył próg. Ale gdy się ocknął, Jowisz był jeszcze daleko. Jego ciało przeszywał ból. Z początku był ślepy i głuchy. Nagle otępienie ustało i tysiące bodźców runęły nań, zwiększając jeszcze cierpienie. Nie doświadczył nigdy aż tak dojmującego bólu. Ostatnim wysiłkiem skupił spojrzenie na iluminatorze. Zobaczył gwiazdy. Był w kosmosie, siedział w sterówce. Na chwilę zapomniał niemal o wszystkim innym. Gwiazdy. Po chwili ból powrócił. Jon próbował pojąć, skąd się bierze, jak go uśmierzyć. W kabinie było ciemno, jedyny poblask pochodził od światełek na pulpitach, ale ich mruganie nic nie mówiło Jonowi I. Krzyknął spazmatycznie i stracił przytomność. Przez tych kilka chwil Jon II uspokoił się nieco. Teraz szybko zanalizował sytuację. Stracił kontrolę nad sobą, zemdlał. To się nie może powtórzyć. Blokady wytłumiły ból, który i tak pozostał na tyle silny, że przeszkadzał myśleć. To musiał był meteoryt. Tak, nic innego jak odłamek asteroidu. W przedniej grodzi widniała dziura wielkości pięści. Powietrze uciekało przez nią z rykiem. W otworze jaśniała jakaś gwiazda. Widział ją jaśniej i wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd. Drobina skały wybiła dziurę z przodu i potem uderzyła w tylną ścianę sterówki. Musiało dojść do eksplozji. Pocisk wyparował, przedtem jednak poczynił spore zniszczenia. Poparzył pilota odpryskami płynnego metalu, uszkodził wmontowany w fotel system podtrzymania życia. Było coraz zimniej, coraz trudniej się oddychało. Skafander był zamknięty w odległej ledwie o dziesięć stóp szafce. Ale pasy nie dawały się odpiąć. Zamek był elektryczny i nie działał bez zasilania, a mechaniczne wyzwalacze się zablokowały. Zaczął się szarpać z klamrami. Nim je wyłamał, panika wróciła. Ledwo łapiąc oddech, przymknął oczy i zemdlał. Jon I odzyskał przytomność. Ból nie ustępował. Przerażony Jonathan przymknął powieki i szarpnął się w pasach. Zaraz jednak się wyprostował, oczy zalśniły mu dziwnie. Przez chwilę szukał czegoś, potem wbił puste spojrzenie wprost przed siebie. Jon III kierował się jedynie instynktami. Był zwierzęciem, co więcej, był przerażonym zwierzęciem. Jego jedynym pragnieniem było przetrwać. Przetrwać i ocalić statek. W razie potrzeby mógł skorzystać z wiedzy Jona I i Jona II. Sam nie miał żadnych wspomnień prócz bólu. Z cierpienia zrodzony — świat cały widział jako pulsującą bólem ranę. Jon III był ostatecznym systemem obronnym. Wbudowano go w Jonathana na wszelki wypadek. Ożyć miał jedynie w ekstremalnych warunkach, gdyby wszystkie inne środki zawiodły. Nie był to system szczególnie subtelny. Nastawiony był jedynie na rozpoznawanie i zażegnywanie zagrożeń. Cudza pamięć podpowiedziała mu: „Załóż skafander”. Chciał wstać, ale coś go trzymało. Pociągnął oburącz pas na piersi. Nie puścił. Trzeba go zatem otworzyć. Narzędzia. Nie ma narzędzi, tylko dłonie. Użyj dłoni. Wsunął palce pod zatrzask i podważył. Palec napiął się i złamał. Jon III nie czuł żadnego bólu, nie żywił też żadnych emocji. Drugi palec wisiał po chwili na pasku skóry. Trzeci… Dopiero kciuk dał radę zatrzaskowi. Reszta dłoni spływała krwią. Jon III z impetem zerwał się z fotela. Dolny pas puścił przy wtórze trzasku łamanej kości goleniowej. Manewrując pozostałymi dwiema kończynami, popełzł w kierunku szafki ze skafandrem. Ciśnienie powietrza spadło niemal do zera. Musiał mrugać intensywnie oczami, by lód nie okrył mu ich skorupą. Serce biło czterokrotnie szybciej niż normalnie. Ciało umierało z wolna. Jon III wiedział o tym wszystkim, ale nie to było dlań najważniejsze. Nie znał innego życia jak właśnie takie. Nikt nie nauczył go też, że śmierć może być ucieczką. Miał zadanie do wykonania i tyle. Powoli i metodycznie wyciągnął skafander, nałożył go, włączył dopływ tlenu i dociągnął zamki. Potem przymknął powieki i odetchnął z ulgą. Jon II ocknął się i poczuł ból. Mniej dotkliwy tym razem, gdyż wiedział już, co robić. I że może się udać. Uratuje statek. Sprawnie nałożona łata powstrzymała ucieczkę powietrza. Zawartość rezerwowych zbiorników pozwoliła wrócić do poprzedniego stanu ciśnienia w sterówce. Ręczne sterowanie działało, podobnie jak większość zdublowanych obwodów. Pozostało tylko je uruchomić. Gdy ciśnienie wzrosło, Jon II zdjął skafander i opatrzył swoje rany. Ze zdumieniem obejrzał zmasakrowaną dłoń. Nie pojmował, jak to się mogło stać. Nie zastanawiał się jednak długo, nie na myśliciela przecież go szkolono. Dokończył bandażowania i zajął się naprawami. Wiedział już, że dotrze do portu przeznaczenia. Jon nigdy nie dowiedział się o Jonie III. Jego istnienie trzymano niezmiennie w tajemnicy. Jon I pewien był, że to Jon II wybawił go z opresji. Jon II nie zastanawiał się nad podobnymi subtelnościami. Jego robotą było latać i już. Jon dochodził z wolna do zdrowia w szpitaliku bazy na Jowiszu 8. Z początku rozmiar obrażeń przeraził go, ale najgorsze miał już za sobą. Ból długo nie chciał złagodnieć, w końcu jednak ustąpił. Ostatecznie Jonathan uznał, że wykpił się dość tanim kosztem. Bo teraz nie będzie musiał już kłamać. Był prawdziwym pilotem, choć tylko przez kilka sekund. Widział kosmos pełen gwiazd. Przełożył Radosław Kot