Powieści Deana R. Koontza w Wydawnictwie Amber Głos nocy Grom Groza Klucz do północy Łzy smoka Maska Nieśmiertelny rłocne dreszcze Odwieczny wróg Opiekunowie Pieczara Gromów Północ Przełęcz śmierci Słudzy ciemności Szepty Ściana strachu Wizja W okowach lodu Zimny ogień Zimowy księżyc Złe miejsce Zwierciadło zbrodni Zmrok w przygotowaniu Tik-tak ima 1 Przekład JACEK GRABOWSKI AMBER c-. Tytuł oryginału HIDEAWAY Ilustracja na okładce STEYE CRISP Redakcja merytoryczna BARBARA WALICKA Copyright © 1992 by Nkui, Inc. For the Polish edition Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-336-2 Gerdzie. Na zawsze. f r CZĘSCI Życie jest darem, który trzeba zwrócić, a z jego posiadania winna brać się radość. Jest diabelnie krótkie, to fakt. Trudno się pogodzić z tym, że ta ziemska procesja ku ostatecznej ciemności jest podróżą odbytą, kręgiem zamkniętym, dziełem sztuki wyidealizowanym, melodii słodkim rytmem, bitwą wygraną. KSIĘGA ZLICZONYCH SMUTKÓW ROZDZIAŁ PIERWSZY 1 Po drugiej stronie ciemnego wału gór cały świat grzmiał i szumiał. Wokół szalała burza, lecz Lindsey Harrison noc wydawała się martwa i głucha. Drżąc wcisnęła się głębiej w fotel. Zwarte rzędy prastarych, wiecznie zielonych drzew porastały zbocza leżące po obu stronach szosy, ustępując czasami miejsca rzadkim skupiskom ogołoconych z liści klonów i brzóz, wyciągających ku niebu pokręcone, czarne konary. Jednak ani ten rozległy las, ani potężne skały, do których przywierał, nie łagodziły pustki mroźnej, marcowej nocy. Gdy honda zjeżdżała w dół krętą, niebezpieczną drogą, drzewa i kamienne zbocza zdawały się przepływać obok, jakby były tylko urojeniami pozbawionymi rzeczywistej treści. Niesiony gwałtownymi podmuchami drobny, suchy śnieg padał ukośnie w snopy świateł reflektorów. Lecz burza także nie mogła wypełnić próżni. Pustka, jaką odczuwała Lindsey, tkwiła wewnątrz niej. Noc, jak zawsze, wypełniał chaos tworzenia. Jedynym martwym miejscem była jej dusza. Spojrzała na Hatcha. Pochylał się do przodu, lekko zgarbiony nad kierownicą, patrząc badawczo przed siebie z wyrazem twarzy, jaki dla każdego innego byłby nieodgadniony, lecz Lindsey po dwunastu latach małżeństwa z łatwością mogła odczytać, o czym on myśli. Hatch, świetny kierowca, nie przestraszył się złych warunków na drodze. Bez wątpienia myślał, tak jak i Lindsey, o długim weekendzie, który spędzili właśnie nad jeziorem Big Bear. Jeszcze raz próbowali odzyskać we wzajemnych stosunkach tę beztroskę, która kiedyś była ich udziałem. I znów im się to nie udało. W dalszym ciągu krępował ich łańcuch przeszłości. Śmierć pięcioletniego syna spowodowała niewyobrażalne wręcz obciążenie emocjonalne. Myśl o dziecku napierała na umysł, szybko niszcząc każdą chwilę pogody ducha, miażdżąc każdy odruch radości. Jimmy nie żył od ponad czterech i pół roku — tyle trwało jego życie — a mimo to jego śmierć była dla nich równie wielkim ciężarem teraz, jak w dniu, gdy ponieśli tę bolesną stratę. Hatch westchnął lekko i spojrzał przez zachlapaną przednią szybę. Oblepione śniegiem wycieraczki z trudem przesuwały się po szkle. Zwrócił wzrok na Lindsey i uśmiechnął się blado; był to zaledwie cień prawdziwego uśmiechu, wyprany z wesołości, raczej grymas pełen znużenia i melancholii. Wydawało się, że chciał coś powiedzieć, lecz widać zmienił zdanie i z powrotem skupił uwagę na szosie. Trzy pasy drogi — dwa w górę, jeden w dół — majaczyły za ruchomą zasłoną śniegu. Droga prowadziła podnóżem zbocza, krótki odcinek prostej kończył się szerokim, zasłoniętym zakrętem. Nie wyjechali jeszcze z gór San Bernardino, droga stanowa jeszcze raz opadała stromo w dół. Gdy wjechali w zakręt, krajobraz wokół nich się zmienił: zbocze po prawej stronie wzniosło się w górę pod nieco ostrzejszym kątem, po lewej stronie drogi ział czarny wąwóz. Brzeg przepaści otaczała biała, metalowa bariera, ledwo widoczna pod pokrywającym ją śniegiem. Sekundę przed wyjściem z zakrętu Lindsey ogarnęło przeczucie niebezpieczeństwa. Powiedziała: — Hatch... Być może Hatch również coś wyczuł, gdyż w chwili, gdy Lindsey się odezwała, nacisnął delikatnie hamulec, zmniejszając nieco prędkość. Tuż za zakrętem pochyły odcinek prostej blokowała stojąca ukosem duża, dostawcza ciężarówka z piwem. Zatrzymała się zaledwie piętnaście do osiemnastu metrów przed nimi, tarasując dwa pasy. Lindsey przemknęło przez myśl: „O Boże!", lecz nie mogła wydać z siebie głosu. Kierowcę ciężarówki, jadącego z dostawą do jednego z ośrodków narciarskich w okolicy, najwidoczniej zaskoczyła burza śnieżna, 10 która rozpoczęła się pół dnia wcześniej niż przewidywali meteorolodzy. Opony wielkiego pojazdu, pozbawione przeciwśnieżnych łańcuchów, bezskutecznie kręciły się po oblodzonej nawierzchni, gdy kierowca desperacko walczył o odzyskanie kontroli nad swym osiemnastokołowcem. Klnąc pod nosem, ale poza tym jak zawsze opanowany, Hatch zmniejszył nacisk na pedał hamulca. Nie odważył się wcisnąć go do oporu, nie chcąc ryzykować wprowadzenia hondy w śmiertelny korkociąg. Kierowca dostawczego samochodu oślepiony blaskiem reflektorów spojrzał przez boczną szybę. Przez wirujące płatki śniegu Lindsey dostrzegła tylko blady owal twarzy mężczyzny i dwa czarne jak węgiel otwory w miejscach, gdzie powinny być oczy; upiorne oblicze, tak jakby za kierownicą tego pojazdu siedział jakiś złośliwy duch. Lub śmierć we własnej osobie. Hatch kierował się ku zewnętrznemu z dwóch wznoszących się w górę pasów ruchu, jedynej nie zablokowanej części szosy. Lindsey zastanawiała się, czy z przeciwnej strony jedzie jakiś inny pojazd, skryty przed nimi za ciężarówką. Nawet przy zmniejszonej prędkości nie przeżyliby czołowego zderzenia. Pomimo wysiłków Hatcha honda zaczęła się ślizgać. Tył zarzucił w lewo i Lindsey stwierdziła, że odwraca się od tarasującego szosę samochodu. Równy, niekontrolowany ruch ślizgowy był podobny do zmieniających się w złym śnie obrazów. Ogarnęły ją mdłości i mimo że była przypięta pasami bezpieczeństwa, instynktownie oparła prawą rękę o drzwi, a lewą o tablicę rozdzielczą, napinając mięśnie. — Trzymaj się — powiedział Hatch, skręcając kierownicę w tę stronę, w którą znosiło samochód; miał nadzieję w ten sposób odzyskać kontrolę nad pojazdem. Honda obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w przyprawiającym o mdłości korkociągu, zupełnie jak karuzela bez muzyki: dookoła... dookoła... Znów ukazała się ciężarówka. Przez moment, gdy sunęli spiralą w dół, Lindsey była pewna, że ich samochód bezpiecznie prześlizgnie się obok wielkiego osiemnastokołowca. Teraz mogła już spojrzeć zza tego kolosa: droga poniżej była wolna. W tym właśnie momencie Hatch zawadził przednim zderzakiem ° tył ciężarówki. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt metalu. 11 Hondą zatrzęsło; zdawało się, że eksplozja odrzuciła pojazd od miejsca zderzenia. Samochód trzasnął tyłem w barierę. Zęby Lindsey uderzyły o siebie tak mocno, że poczuła w szczękach iskry bólu, dochodzące aż do skroni, a ręka przyciśnięta do tablicy rozdzielczej wygięła się boleśnie w nadgarstku. Jednocześnie pas bezpieczeństwa, przeciągnięty na ukos przez klatkę piersiową od prawego ramienia do lewego biodra, zaciągnął się nagle tak ciasno, że straciła dech. Samochód odbił się od bariery z impetem nie wystarczającym do ponownego zderzenia się z ciężarówką, ale znów wykonał pełny obrót. Gdy ześlizgiwali się korkociągiem obok ciężarówki, Hatch walczył o odzyskanie kontroli nad samochodem, ale kierownica wyrywała mu się gwałtownie z rąk. Krzyknął czując, że zdziera mu skórę z dłoni. Nagle ten dość łagodny spadek drogi wydał się jej stromym urwiskiem, przypominał śliską oblodzoną rynnę zjeżdżalni w wesołym miasteczku. Lindsey krzyknęłaby, gdyby tylko mogła. Mimo że pas bezpieczeństwa nieco się poluzował, linia bólu przecinała ukosem jej klatkę piersiową, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. W tym momencie wstrząsnęła nią wizja hondy ześlizgującej się do następnego zakrętu, przebijającej z trzaskiem barierę, spadającej w przepaść. Ten obraz był tak przerażający, że odczuła go jak uderzenie. Gdy honda wyszła z drugiego obrotu, uderzyła całym bokiem po stronie kierowcy w barierę i zsunęli się jakieś dziewięć lub dwanaście metrów, nie tracąc z nią kontaktu. Przy akompaniamencie skrzypienia, piszczenia, zgrzytania metalu o metal strzeliły w górę fontanny żółtych iskier, unosząc się wśród płatków śniegu jak roje świetlików, które przedostały się przez pętlę w czasie i pojawiły się o niewłaściwej porze roku. Samochód zatrzymał się, lewym przednim rogiem uniesiony w górę, najwidoczniej zahaczony o słupek bariery. Przez chwilę panowała cisza tak głęboka, że Lindsey poczuła się na poły ogłuszona. Nigdy dotąd nie doznała tak obezwładniającego uczucia ulgi. Wtedy honda znów się poruszyła. Zaczęła się przechylać na lewo. Bariera ustępowała, być może osłabiona rdzą lub erozją pobocza. — Na zewnątrz! — krzyknął Hatch, mocując się z zapięciem pasów bezpieczeństwa. Lindsey nie starczyło nawet czasu na uwolnienie się z własnych 12 pasów bądź chwycenie za klamkę u drzwi, gdy bariera się rozpadła i samochód zsunął się do wąwozu. Nawet wtedy, gdy to się już naprawdę działo, nie mogła uwierzyć. Umysł potwierdzał zbliżanie się śmierci, podczas gdy serce uparcie domagało się nieśmiertelności. Przez prawie pięć lat nie pogodziła się ze śmiercią Jimmy'ego, z tym większym trudem przychodziło jej zaakceptowanie bliskości własnego końca. W brzęku odrywanych słupków balustrady honda ześliznęła się bokiem po zboczu pokrytym skorupą lodu, a następnie, gdy skarpa stała się bardziej stroma, zaczęła koziołkować. Lindsey przypięta pasami, rzucana boleśnie z boku na bok, z trudem łapała oddech. Jej serce tłukło się w piersi. Z nadzieją czekała na jakieś drzewo, głaz, cokolwiek, co powstrzymałoby upadek, lecz skarpa wyglądała na zupełnie gładką. Nie pamiętała, ile razy samochód przekoziołkował — może tylko dwa razy — ponieważ pojęcia góra i dół, lewo i prawo straciły jakiekolwiek znaczenie. Uderzyła głową w sufit tak mocno, że omal nie straciła przytomności. Nie wiedziała, czy to ona została podrzucona w górę, czy też dach zapadł się do środka na jej spotkanie, więc spróbowała głębiej wcisnąć się w fotel bojąc się, że podczas następnego obrotu dach może wgiąć się głębiej i zmiażdżyć jej czaszkę. Reflektory przecinały ciemność, w świetle tryskały fontanny śniegu. W tym momencie pękła przednia szyba, opryskując Lindsey rozbitym na drobne kawałeczki szkłem. Nagle wszystko pogrążyło się w zupełnej ciemności. Najwidoczniej wysiadły zarówno reflektory, jak i światła na tablicy rozdzielczej, odbijające się dotąd w błyszczącej od potu twarzy Hatcha. Samochód jeszcze raz przetoczył się na dach i tak już pozostał. W odwróconej pozycji ześlizgiwał się dalej w bezdenną przepaść z ogłuszającym hałasem, zupełnie jakby tysiąc ton węgla wsypywano do metalowej rynny. Mrok był nieprzenikniony, gęsty, Lindsey miała wrażenie, że oboje z Hatchem znajdują się w pozbawionym okien budynku, spadającym z błyskawiczną szybkością po torach górskiej kolejki. Nawet śnieg, zazwyczaj błyszczący w ciemnościach, stał się niewidoczny. Zimne płatki kąsały jej twarz, gdy lodowaty wicher wciskał je przez ramę pozbawioną przedniej szyby, lecz Lindsey nie mogła ich ujrzeć, nawet gdy zmroziły jej rzęsy. Starając się opanować rosnącą panikę zastanawiała się, czy nie została oślepiona przez implodujące szkło. 13Ślepota. Tego obawiała się najbardziej. Była artystką. Czerpała natchnienie z tego, co zaobserwowały oczy, a jej cudownie zręczne ręce przetwarzały inspirację w dzieło sztuki. Cóż mógłby namalować niewidomy malarz? Na co mogłaby liczyć, gdyby nagle została pozbawiona zmysłu, na którym najbardziej polegała? W chwili gdy zaczęła krzyczeć, samochód uderzył o dno wąwozu i przewrócił się z powrotem na koła, lądując w normalnej pozycji z mniejszym wstrząsem niż się spodziewała. Zatrzymał się prawie delikatnie, jakby stanął na miękkiej poduszce. — Hatch? — powiedziała Lindsey zachrypniętym głosem. Po kakofonicznym ryku, towarzyszącym ich zsuwaniu się po ścianie wąwozu, czuła się na poły ogłuszona, niezbyt pewna czy panująca wokół nadnaturalna cisza była prawdziwa, czy tylko jej się tak wydawało. — Hatch? Spojrzała na lewo, tam gdzie powinien się znajdować, ale nie mogła go dojrzeć — ani czegokolwiek innego. Była ślepa. — O Boże, nie. Proszę. Poczuła zawrót głowy. Miała wrażenie, że samochód obraca się i unosi jak latawiec w powietrzu, nurkujący w prądach termicznych pod letnim niebem. — Hatch! Brak odpowiedzi. Kolejny zawrót głowy. Samochód kołysał się jeszcze mocniej niż przedtem. Lindsey ogarnął lęk, że straci przytomność. Jeśli Hatch jest ranny, może wykrwawić się na śmierć, gdy ona nie będzie w stanie mu pomóc. Sięgnęła na oślep i dotknęła Hatcha, zwiniętego na fotelu kierowcy. Jego głowa była zwieszona na ramieniu, pochylona ku niej. Dotknęła twarzy męża, ale się nie poruszył. Coś ciepłego i lepkiego pokrywało prawy policzek i skroń. Krew. Z rany na głowie. Drżącymi palcami dotknęła jego ust i załkała z ulgą, gdy poczuła gorący oddech między lekko rozchylonymi wargami. Był nieprzytomny, ale nie martwy. Macając bez powodzenia przy mechanizmie zwalniającym pasy bezpieczeństwa Lindsey usłyszała dźwięki, których nie umiała rozpoznać. Delikatne poklepywa- 14 nie. Pożądliwe lizanie. Dziwny, płynny chichot. Zamarła na moment, skupiając się, by określić źródło tych obezwładniających hałasów. Nagle bez ostrzeżenia honda przechyliła się w przód, przez rozbitą przednią szybę na kolana Lindsey wpadł strumień lodowatej wody. Gdy arktyczna kąpiel zmroziła ją do szpiku kości, zaskoczona straciła oddech; zdała sobie sprawę, że wcale nie ma zawrotów głowy. Samochód się poruszał. Unosił się na wodzie. Wylądowali w jeziorze albo w rzece. Prawdopodobnie w rzece. Powierzchnia jeziora nie falowałaby w ten sposób. Zimny prysznic na krótko ją sparaliżował i spowodował, że skrzywiła się z bólu, lecz kiedy otworzyła oczy, mogła znów widzieć. Reflektory hondy rzeczywiście zgasły, lecz tarcze i wskaźniki na tablicy rozdzielczej wciąż jeszcze się jarzyły. Najwyraźniej stała się ofiarą ślepoty histerycznej, a nie rzeczywistego, fizycznego uszkodzenia. Widziała niewiele, ale też niewiele było do zobaczenia na dnie spowitego mrokiem wąwozu. Odłamki lśniącego szkła obramowy-wały wybitą przednią szybę. Woda na zewnątrz szemrała i falowała lśniąc srebrzyście, na jej mrocznej powierzchni unosiły się skomplikowane naszyjniki, lodowe klejnoty. Brzegi rzeki tonęły w ciemnościach, tylko przypominające upiory płaty śniegu okrywały nagie skały, ziemię i zarośla. Honda zdawała się sunąć po rzece: woda sięgała do połowy wysokości maski, potem rozdzielała się w kształcie litery „V" i spływała po obu stronach tak, jak spływałaby po dziobie statku, chlupiąc o ramy bulajów. Płynęli w dół rzeki, za chwilę z pewnością prąd stanie się bardziej gwałtowny, znosząc ich na skały lub w stronę wodospadu. W mgnieniu oka Lindsey pojęła ekstremal-ność ich sytuacji, lecz wciąż jeszcze odczuwała taką ulgę z powodu cofnięcia się ślepoty, że była wdzięczna za widok czegokolwiek. Wstrząsana dreszczami uwolniła się z krępujących ją pasów bezpieczeństwa i ponownie dotknęła Hatcha. W dziwnych plamach światła rzucanego przez lampki na tablicy rozdzielczej jego twarz była śmiertelnie blada: oczy zapadnięte, skóra woskowa, wargi pozbawione kolorów. Krew ciekła (ale, dzięki Bogu, nie tryskała) z rozcięcia na prawej stronie głowy. Potrząsnęła nim delikatnie, potem trochę mocniej, wołając jego imię. Samochód znoszony był z prądem w dół rzeki. Nie będzie im łatwo — jeżeli w ogóle okaże się to możliwe — wydostać się z tej 15 pułapki. Zwłaszcza teraz, gdy zaczął poruszać się szybciej. Ale przynajmniej muszą być przygotowani, aby wygramolić się na zewnątrz, gdy dopłynie on do jakiejś skały lub zatrzyma się na chwilę przy jednym z brzegów. Szansa ucieczki może trwać krótko. Hatch nie dawał się docucić. Raptownie samochód przechylił się ostro do przodu. Lodowata woda znów chlusnęła przez roztrzaskaną przednią szybę; była tak zimna, że podziałała trochę jak wstrząs elektryczny, paraliżując Lindsey na moment. Przód samochodu zanurzył się teraz głębiej. Woda ciągle wlewała się do środka, wznosząc się szybko ponad kostki Lindsey, do pół łydki. Tonęli. — Hatch! — krzyczała potrząsając nim mocno, nie zważając na jego rany. Rzeka wlewała się do wnętrza, podnosząc się już do poziomu foteli. Piana, w której załamywało się bursztynowe światło padające z tablicy rozdzielczej, wyglądała jak girlandy złotawych, bożonarodzeniowych świecidełek. Lindsey uklękła na swoim fotelu i spryskała wodą twarz Hatcha w desperackej nadziei, iż przywróci mu w ten sposób przytomność. Lecz on pogrążył się w głębszych pokładach nieświadomości niż podczas zwykłego, spowodowanego wstrząsem omdlenia; być może w śpiączce tak głębokiej, jak oceaniczny rów. Wirująca woda sięgała teraz dolnej krawędzi kierownicy. Lindsey zapamiętale szarpała pasy bezpieczeństwa Hatcha próbując je z niego zerwać, niejasno rejestrując gorącą falę bólu, który odczuła zdzierając sobie kilka paznokci. — Hatch, do diabła! Woda sięgała do w połowy kierownicy i honda prawie znieruchomiała. Była teraz zbyt ciężka, by poddać się stałemu naciskowi znajdującej się za nią wody. Hatch miał sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i ważył siedemdziesiąt dwa i pół kilograma. Był przeciętnych rozmiarów, ale równie dobrze mógłby być olbrzymem. Stanowił teraz balast odporny na jej wszelkie wysiłki, był praktycznie nie do poruszenia. Ciągnąc, pchając, szarpiąc pasy Lindsey walczyła, by go uwolnić. Zanim w końcu udało jej się go wyplątać, woda podniosła się już powyżej tablicy rozdzielczej, wyżej niż do połowy jej klatki piersiowej. 16 Hatchowi sięgała jeszcze wyżej, tuż pod brodę, ponieważ osunął się w fotelu. Rzeka była przeraźliwie lodowata i Lindsey czuła, że ciepło wycieka z jej ciała jak krew tryskająca z rozerwanej tętnicy. Równocześnie ciało drętwiało z zimna, czuła ból mięśni. Mimo wszystko z zadowoleniem przyjęła podnoszący się poziom wody, który nada Hatchowi pewną wyporność i tym samym ułatwi wymanewrowanie go spod kierownicy i wydostanie przez rozbitą przednią szybę na zewnątrz. Przynajmniej taki miała plan. Lecz gdy pociągnęła Hatcha, wydawał się cięższy niż kiedykolwiek. Woda sięgała już jego warg. — Ruszaj się, do diabła — powiedziała z wściekłością. — Bo się utopisz. 2 Bili Cooper, któremu w końcu udało się ściągnąć z drogi swój pojazd, zaczął wzywać pomoc przez radio CB. Odezwał się jakiś kierowca, który oprócz radia CB dysponował także telefonem komórkowym i obiecał powiadomić władze pobliskiego miasteczka Big Bear. Bili odwiesił słuchawkę aparatu, wyjął spod siedzenia wielką latarkę na sześć baterii, wyposażoną w długi uchwyt, i wyszedł z kabiny. Na zewnątrz szalała burza śnieżna. Zimny wiatr przenikał przez podbitą wełną kurtkę z denimu, lecz ostry chłód zimowej nocy był niczym w porównaniu z przerażeniem, jakie ogarnęło go na widok hondy zsuwającej się wraz z uwięzionymi w niej pasażerami w dół szosy, tuż przy krawędzi rozpadliny. Żołądek Billa przeszył lodowaty skurcz strachu. Mężczyzna przebiegł w poprzek przez śliską nawierzchnię i popędził skrajem szosy do wyrwy w balustradzie. Miał nadzieję, że ujrzy hondę poniżej, zahaczoną o jakiś pień. Lecz na jednego drzewa. Po poprzednich burzach poronna /'•& V* 2 — Przełęcz śmierci pokrywa śniegu, na której widniał ślad pozostawiony przez ześlizgujący się pojazd. Billa ogarnęło obezwładniające poczucie winy. Znowu pił. Niedużo. Tylko parę łyków z piersiówki, którą nosił przy sobie. Wtedy, gdy rozpoczynał jazdę pod górę, miał pewność, że jest trzeźwy. Teraz nie był już tego taki pewien. Czuł się... niewyraźnie. I nagle głupotą wydało mu się wyjeżdżanie z dostawą przy tak szybko pogarszającej się pogodzie. Otchłań rozwierająca się pod jego stopami sprawiała wrażenie bezdennej, i ten widok wywołał w Billu uczucie, że ogląda miejsce potępienia, do którego sam trafi, gdy zakończy się jego własne życie. Sparaliżowało go także poczucie daremności, które czasami opanowuje nawet najlepszych z ludzi — chociaż im zazwyczaj zdarza się to w sypialni o trzeciej nad ranem, gdy dręczeni poczuciem samotności gapią się na pozbawione znaczenia cienie na suficie. Wtedy rozchyliła się na moment zasłona śniegu i jakieś trzydzieści lub czterdzieści metrów poniżej ujrzał dno wąwozu, nie tak głęboko, jak się tego obawiał. Przeszedł przez wyłom w balustradzie, mając zamiar zsunąć się w dół stromego zbocza i pomóc pozostałym przy życiu. O ile tacy się tam jeszcze znajdowali. Zawahał się jednak stojąc na wąskiej półce na krawędzi stoku, ponieważ po whisky miał zawroty głowy, ponadto nie mógł dojrzeć miejsca, w którym zatrzymał się samochód. W dole, wśród śniegu, wiła się czarna wstążka. Tu urywały się ślady pozostawione przez pojazd. Bili w zdumieniu mrugał oczami; chwilę trwało, nim przypomniał sobie, że w dole płynęła rzeka. Samochód wpadł do wody. Po niezwykle obfitych opadach śniegu kilka tygodni temu temperatura się podniosła, wywołując przedwcześnie prawdziwie wiosenne roztopy. Rzeka płynęła nieprzerwanie, gdyż zima wróciła niedawno i nie zdążyła ponownie skuć jej lodem. Woda miała zaledwie kilka stopni powyżej zera. Pasażerowie — nawet jeśliby przetrwali wypadek i uniknęli śmierci przez utonięcie — i tak by szybko zamarzli. O Chryste, gdybym był trzeźwy, to przecież przy takiej pogodzie bym zawrócił. Jestem zarozumiałym błaznem, pomyślał. Zapijaczo-nym dostawcą piwa, który nie ma nawet na tyle rozsądku, żeby przy piwie pozostać. 18 Błazen, z powodu którego umierają ludzie. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Wpatrywał się w napięciu w ciemny wąwóz, aż wreszcie dojrzał' po prawej stronie tajemniczy blask, jakby pochodzący z innego świata, dryfujący jak widmo z biegiem rzeki. Bursztynowe światło przygasało i ponownie rozjaśniało się w padającym śniegu. Bili pomyślał, że muszą to być wewnętrzne światła znoszonej w dół rzeki hondy. Skulony pod uderzeniami lodowatego wiatru, trzymając się kurczowo balustrady, by się nie pośliznąć i nie wypaść poza krawędź, Bili przemykał zboczem w tym samym kierunku, co unoszony z prądem samochód. Starał się nie stracić go z oczu. Pojazd dryfował początkowo szybko, potem wolniej, coraz wolniej. Wreszcie się zatrzymał, być może zablokowany przez wystające z dna rzeki skały lub jakiś występ na brzegu. Światło gasło powoli, zupełnie jakby akumulator się wyczerpywał. 3 Mimo że Hatcha nie krępowały już pasy bezpieczeństwa, Lindsey nadal nie mogła go poruszyć, być może dlatego, że jego ubranie zaczepiło się o coś, czego nie mogła dojrzeć, lub jego stopa zaklinowała się pod pedałem hamulca albo wygięła się do tyłu i została uwięziona pod fotelem. Woda sięgała powyżej nosa Hatcha. Lindsey nie mogła już wyżej unieść głowy męża. Teraz oddychał rzeką. Puściła jego ciężkie, bezwładne ciało. Miała nadzieję, że brak powietrza spowoduje, iż Hatch zacznie się krztusić i kaszleć, i w końcu odzyska przytomność. Zresztą nie miała już sił, by dłużej z nim walczyć. Intensywny chłód zmroził ją do szpiku kości. Z przerażającą szybkością traciła czucie w kończynach. Samochód znieruchomiał. Spoczywał na dnie rzeki całkowicie wypełniony i obciążony wodą, tylko pod płytką kopułą dachu 19 znajdował się bąbel powietrza. Chcąc złapać oddech, wcisnęła swą twarz w tę przestrzeń. Wydawała z siebie wywołane przerażeniem dziwne dźwięki, podobne do beczenia zwierzęcia. Próbowała się opanować, ale nie była w stanie. Dziwaczne, przefiltrowane przez wodę światło z tablicy przyrządów zaczęło blaknąć, z bursztynowego stawało się mętnożółte. Mroczna część jej duszy chciała się poddać, opuścić ten świat i przenieść się do lepszego. Miała wrażenie, że słyszy własny cichy głosik, mówiący: „Nie walcz, przecież nie ma już po co żyć, Jimmy jest martwy od tak dawna, od tak bardzo dawna; teraz Hatch jest martwy lub umierający... Po prostu odpuść, poddaj się, może obudzisz się z nimi w Niebie...". Głos był urzekający, hipnotyczny. Przemknęło jej przez myśl, że powietrza może starczyć najwyżej na kilka minut, może nawet krócej. Jeśli natychmiast się nie wydostanie, to umrze w samochodzie. „Hatch nie żyje, płuca ma pełne wody, za chwilę stanie się pokarmem dla ryb, więc odpuść, poddaj się... O co ci chodzi, Hatch nie żyje..." — odezwał się głosik. Zaczerpnęła powietrza, które szybko nabrało cierpkiego, metalicznego posmaku. Była w stanie wciągać tylko małe hausty, tak jakby jej płuca wyschły i skurczyły się. Jeśli w ciele Lindsey pozostała jeszcze odrobina ciepła, to nie zdawała sobie z tego sprawy. Czuła, że zamarza, jej żołądek skręcił się w ataku nudności, lecz nawet wymioty podchodzące do gardła były lodowate; za każdym razem, gdy je w sobie dławiła, czuła się tak, jakby przełykała ohydną breję zimnego śniegu. „Hatch nie żyje, Hatch nie żyje..." — Nie — zaprotestowała ze złością chrapliwym szeptem. — Nie. Nie. Takie zaprzeczenie obudziło w niej gniew, podobny do gwałtownej burzy: Hatch nie może być martwy. To nie do pomyślenia. Nie Hatch, który nigdy nie zapomniał o urodzinach czy o rocznicy ślubu; który kupował jej kwiaty zupełnie bez powodu, nigdy nie tracił panowania nad sobą i rzadko podnosił głos. Nie Hatch, który zawsze znajdował czas na wysłuchiwanie opowieści o cudzych problemach i umiał wyrażać współczucie; który nigdy nie zamknął portfela przed przyjacielem w potrzebie i którego największą wadą 20 bvło to, że był tak cholernie, nieprawdopodobnie naiwny. On nie może, nie wolno mu. On nie jest martwy. Biegał codziennie osiem kilometrów, stosował niskokaloryczną dietę, jadał mnóstwo owoców i warzyw, unikał kofeiny. Do diabła, czy to się w ogóle nie liczy? W lecie smarował się olejkiem do opalania, nie palił, nigdy nie pił więcej niż dwa piwa lub dwa kieliszki wina w ciągu jednego wieczoru i brał wszystko zbyt lekko, by mieć kłopoty z sercem spowodowane stresami. Czyż samozaparcie i samokontrola zupełnie się nie liczą? Czyż akt stworzenia świata został tak dokumentnie spieprzony, że już w ogóle nie ma sprawiedliwości? Dobrze, w porządku, mówi się, że dobrzy ludzie umierają młodo, co z pewnością było prawdą jeśli chodzi o Jimmy'ego. A Hatch, ze swoją jeszcze nie skończoną czterdziestką, według wszelkich standardów także był młody. W porządku, zgoda. Ale mówi się także, że cnota jest sama sobie nagrodą. A tu, do jasnej cholery, mamy całe mnóstwo cnót, cały gówniany stos cnót. To powinno coś znaczyć; chyba że Bóg wcale nie słucha, chyba że Go to zupełnie nie obchodzi, chyba że świat jest jeszcze bardziej okrutny niż Lindsey sądziła. Nie chciała tego zaakceptować. Hatch. Nie. Był. Martwy. Zaczerpnęła tyle powietrza, ile tylko zdołała. Zanurkowała w wodę w tej samej chwili, w której zgasło ostatnie światło, ponownie pogrążyła się w ciemnościach, przecisnęła się nad tablicą rozdzielczą i przez brakującą przednią szybę wydostała się na maskę samochodu. Teraz była nie tylko ślepa, ale pozbawiona praktycznie wszystkich pięciu zmysłów. Nie słyszała niczego poza dzikim łomotem własnego serca, gdyż woda skutecznie tłumiła wszelkie dźwięki. Z wielkim trudem mogła mówić lub rozróżniać zapachy. Znieczulające działanie lodowatej rzeki zostawiło jej tylko resztkę zmysłu dotyku, czuła się więc tak, jakby była bezcielesnym duchem oczekującym na ostateczny wyrok, zawieszonym w czymś, co tworzyło atmosferę Czyśćca. Wychodząc z założenia, że rzeka nie może być dużo głębsza niż wysokość samochodu, i że nie będzie musiała na długo wstrzymywać oddechu przed dotarciem na powierzchnię, jeszcze raz ponowiła próbę uwolnienia Hatcha. Leżąc na masce, trzymając się kurczowo obramowania przedniej szyby jedną zdrętwiałą ręką i walcząc z naturalną wypornością swego ciała, sięgnęła ponownie do wnętrza 21 i po omacku szukała w ciemności, aż umiejscowiła kierownicę, a potem męża. W końcu ponownie zrobiło jej się gorąco, lecz nie było to życiodajne ciepło. To płuca zaczęły ją palić z braku powietrza. Chwyciła oburącz kurtkę Hatcha i pociągnęła go ze wszystkich sił ku sobie — ku jej zaskoczeniu wypłynął ze swego fotela; już nie był nie do poruszenia, nagle pławny i nieskrępowany. Zahaczył o kierownicę, ale tylko na moment, po czym wyskoczył na zewnątrz przez przednią szybę, gdy Lindsey prześliznęła się do tyłu na masce samochodu, by mu zrobić miejsce. Gorący, pulsujący ból wypełnił jej klatkę piersiową. Potrzeba zaczerpnięcia oddechu stała się przytłaczająca, lecz się jej oparła. Gdy Hatch znalazł się na zewnątrz samochodu, Lindsey objęła go i nogami wypchnęła na powierzchnię. Na pewno się utopił, a ona trzymała się kurczowo zwłok. Lecz ta makabryczna myśl wcale nie była odpychająca. Jeśli udałoby jej się wydostać go na brzeg, mogłaby zastosować sztuczne oddychanie. Choć szansa przywrócenia mu przytomności była wątła, jednak pozostała jeszcze resztka nadziei. Dopóki się nie wyczerpie cała nadzieja Lindsey, Hatch nie będzie naprawdę martwy, nie będzie trupem. Wynurzyła się na powierzchnię. Uderzył ją podmuch wiatru, tak lodowatego, że w porównaniu z nim ścinająca szpik w kościach woda wydała jej się prawie ciepła. Gdy powietrze dostało się do płonących płuc, serce Lindsey zaczęło uderzać nierówno, ból ścisnął klatkę piersiową, z wielkim trudem zaczerpnęła powietrza po raz drugi. Płynąc w pozycji pionowej i ciasno obejmując Hatcha, Lindsey zachłysnęła się, gdy fala chlusnęła jej prosto w twarz. Klnąc wypluła wodę. Przyroda zdawała się być wielką, wrogą bestią. Lindsey przyłapała się na tym, że jest wściekła na rzekę i na burzę, zupełnie tak, jakby były one świadomymi, rozmyślnie działającymi przeciwko niej istotami. Próbowała ustalić, gdzie się znajduje, lecz nie było to łatwe w ciemnościach, przy wyjącym wietrze, bez stałego gruntu pod nogami. Ujrzała brzeg rzeki, niewyraźnie świecący w śnieżnym płaszczu i usiłowała tam dotrzeć płynąc na boku i holując Hatcha. Lecz prąd okazał się zbyt silny, by mogła mu się oprzeć, nawet gdyby płynęła używając obu rąk. Byli znoszeni wraz z Hatchem 22 w ^5} rzeki, raz po raz wciągani przez podwodne wiry, po czym znów wyrzucani prądem na powierzchnię. Zderzali się z połamanymi gałęziami drzew i kawałami lodu, które także niósł gwałtowny prąd, spychając całą tę masę w kierunku groźnego wodospadu czy też śmiertelnie niebezpiecznych bystrzyn. 4 Zaczął pić, gdy opuściła go Myra. Nigdy nie potrafił poradzić sobie bez kobiet. No tak, ale czyż Bóg Wszechmogący, gdy nadejdzie czas Sądu, nie potraktuje z pogardą takiego usprawiedliwienia? Bili Cooper, wciąż trzymając się balustrady, przykucnął niezdecydowanie na krawędzi zbocza i z przejęciem patrzył w dół, na rzekę. Światła hondy znikły za zasłoną padającego śniegu. Nie śmiał oderwać wzroku od dna wąwozu, by sprawdzić, czy szosą nie nadjeżdża ambulans. Obawiał się, że gdy ponownie spojrzy na rzekę, nie będzie umiał odnaleźć punktu, w którym zgasły światła, i wtedy wyśle ratowników w niewłaściwe miejsce na brzegu. W zamazanym, czarno-białym pejzażu brak było wyraźnych punktów orientacyjnych. — Pośpieszcie się — wyszeptał. Wiatr smagał jego twarz, zlepiał śniegiem wąsy i sprawiał, że łzawiły mu oczy. Zawodził przy tym tak głośno, że zagłuszył syreny nadjeżdżających karetek ratunkowych. Bili usłyszał je dopiero wtedy gdy wyjechały zza zakrętu, błyskając reflektorami i migającymi, czerwonymi światłami ostrzegawczymi. Bili podniósł się, machając ramionami, by zwrócić ich uwagę, lecz w dalszym ciągu nie odrywał wzroku od rzeki. Pojazdy zjechały na pobocze. Ponieważ jedna z syren ucichła wcześniej niż druga, domyślił się, że były tam dwa pojazdy. Prawdopodobnie ambulans pogotowia i wóz policyjny. Poczują od niego whisky. A może w tym wietrze i zimnie nie Poczują. Tak, za to, co zrobił, zasłużył na śmierć — ale jeśli nie dane 23 mu było umrzeć, nie sądził, aby miał być ukarany utratą pracy. Czasy były ciężkie. Recesja. Niełatwo znaleźć dobrą posadę. Odblaski rzucane przez obracające się światła ostrzegawcze nadały całej scenie charakter obrazu obserwowanego za pomocą stroboskopu. Wszystko wyglądało jak fragment nieudanego technicznie filmu. Padające z góry szkarłatne płatki śniegu wyglądały jak rozpylona krew cieknąca ze zranionego nieba. 5 Rozkołysana rzeka, szybciej niż Lindsey sądziła, zepchnęła ją i Hatcha na wygładzone przez wodę skały, które jak rząd wyszczerbionych zębów sterczały pośrodku nurtu. Zaklinowali się w szczelinie tak wąskiej, że prąd nie mógł ich dalej znosić. Wokół pieniła się i bulgotała woda, lecz opierając się o skały, Lindsey mogła wreszcie przestać walczyć ze śmiertelnie niebezpiecznymi wirami. Opuściły ją siły, jej mięśnie zwiotczały i nie reagowały na polecenia; Z trudem podtrzymywała głowę Hatcha, by jego twarz nie znalazła się w wodzie, choć teraz, gdy przestała już walczyć z rzeką, czynność taka powinna być łatwym zadaniem. Nie była w stanie wypuścić go z objęć, jednak utrzymywanie głowy męża nad wodą było działaniem zupełnie bezsensownym. Nie mogła się dłużej oszukiwać, że jeszcze żyje. Z każdą minutą przywrócenie mu życia za pomocą sztucznego oddychania stawało się coraz mniej prawdopodobne. Lecz ona się nie podda. Nie. Sama była zdziwiona tym gwałtownym i nieoczekiwanym przypływem nadziei, tuż przed wypadkiem myślała, że już wszystko przepadło. Chłód przeniknął Lindsey do głębi, paraliżując jej ciało i świadomość. Próbowała skupić się na ułożeniu planu, dzięki któremu mogłaby wydostać się na brzeg, jednak nie była w stanie zebrać myśli. Czuła się jak pod wpływem narkotyku. Wiedziała, że zamarzaniu towarzyszy ospałość, że zaśnięcie narazi ją na głębokie omdlenie, a w konsekwencji spowoduje śmierć. Postanowiła za 24 wszelką cenę nie zasnąć i zachować przytomność — lecz w tym momencie zdała sobie sprawę, że właśnie zamknęła powieki. Skuliła się ze strachu. Przerażenie napięło jej mięśnie. Gorączkowo mrugając, przypatrywała się bacznie Hatchowi i wypolerowanym przez wodę otoczakom. Jej rzęsy były pokryte szronem, który już'nie topniał od ciepła jej ciała. Bezpieczny brzeg był oddalony zaledwie o cztery i pół metra. Gdyby zęby skalne znajdowały się bliżej siebie, mogłaby przeciągnąć ciało Hatcha na brzeg, nie pozwalając, by wpadło w szczelinę i popłynęło w dół rzeki. Jej wzrok dostatecznie przystosował się do ciemności, więc zauważyła, że działające przez wieki prądy wyżłobiły pośrodku granitowego wału, w którym była zaklinowana, szeroką na półtora metra dziurę. Znajdowała się w połowie drogi między Lindsey a brzegiem rzeki. Lśniąc pod koronkowym szalem lodu ciemna woda przyśpieszała, tworząc lej skierowany ku wyrwie; bez wątpienia po drugiej stronie buchała ze straszliwą siłą. Lindsey zdawała sobie sprawę, że jest zbyt słaba, by przedostać się przez ten straszliwy wir. Wraz z Hatchem zostaliby porwani ku pewnej śmierci. W chwili, gdy wieczny sen ponownie zaczął wydawać się jej bardziej kuszący niż prowadzenie bezcelowej walki przeciw wrogim siłom natury, na szczycie wąwozu, kilkaset metrów w górę rzeki, spostrzegła dziwne światła. Była tak zdezorientowana, a jej umysł tak znieczulony przez zimno, że przez moment pulsująca, kar-mazynowa runa wydawała jej się niesamowita, tajemnicza, wręcz nadprzyrodzona. Miała wrażenie, że spogląda w górę na cudowny blask unoszącej się w powietrzu boskiej obecności. Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że to, co widzi wysoko w górze, na szosie, to pulsowanie świateł ostrzegawczych ambulansu lub wozu policyjnego. Potem dostrzegła niedaleko zbliżające się snopy światła z latarek, jak srebrne miecze przecinające ciemność. Ratownicy zeszli po ścianie wąwozu. Znajdowali się być może o sto metrów od niej, w miejscu, gdzie zatonął samochód. Zawołała. Z jej gardła wydobył się na zewnątrz tylko ochrypły szept. Spróbowała ponownie, z nieco lepszym wynikiem, lecz nie usłyszeli jej w zawodzącym wietrze, gdyż światła latarek w dalszym Cl3gu przesuwały się tam i z powrotem na tym samym odcinku nad wzburzonym nurtem. 25 Hatch znów wyślizgiwał się z jej objęć. Jego twarz znalazła się pod wodą. Raptownie przerażenie Lindsey ponownie zmieniło się we wściekłość. Była wściekła na kierowcę ciężarówki za to, że dał się zaskoczyć w górach burzy śnieżnej; wściekła na siebie za to, że jest tak słaba; wściekła na Hatcha z powodów, których nie potrafiła określić; wściekła na lodowatą rzekę i na Boga za gwałt i niesprawiedliwość panujące w Jego wszechświecie. Lindsey znalazła więcej siły w złości niż w przerażeniu. Zgięła swe na wpół zamarznięte palce, chwyciła mocniej Hatcha, ponownie wyciągnęła jego głowę z wody i wydała krzyk, który był głośniejszy niż zwiastujący śmierć ryk wiatru. W górze światła latarek, wszystkie jednocześnie, zwróciły się w jej kierunku. 6 Ludzie, których odnaleziono pośrodku nurtu, wyglądali na martwych. Ich twarze, oświetlone latarkami, na tle ciemnej wody wyglądały jak widma — blade, półprzeźroczyste, nierealne. Lee Redman, zastępca szeryfa okręgu San Bernardino, przeszkolony w prowadzeniu akcji ratunkowych w najtrudniejszych sytuacjach, przedzierał się przez wodę wzdłuż kamiennego wału, by wyciągnąć ich na brzeg. Był przywiązany do półcalowej, splecionej jak cuma nylonowej liny, mogącej wytrzymać ciężar rzędu tysiąca ośmiuset kilogramów, solidnie umocowanej do pnia grubej sosny. Asekurowało go dwóch ratowników. Zrzucił podbitą futrem kurtkę, ale nie pozbył się munduru ani butów. W tych gwałtownych prądach pływanie było i tak niemożliwe, więc nie musiał się martwić, że ubranie będzie mu krępować ruchy. Nawet przemoknięta odzież ochroni go przed atakami lodowatych fal, zmniejszając prędkość, z jaką będzie tracił ciepłotę ciała. Jednakże nie minęła nawet minuta od wejścia do rzeki i Lee był 26 ledwie w połowie drogi ku znajdującej się w dramatycznej sytuacji arze gdy poczuł się tak, jakby do jego krwiobiegu wstrzyknięto T^kąś substancję oziębiającą. Nie wyobrażał sobie, że mogłoby być mu jeszcze zimniej niż teraz, gdyby nago zanurkował w tych lodowatych prądach. Oczywiście wolałby zaczekać na Grupę Ratownictwa Zimowego, która już tu jechała — na ludzi doświadczonych w wyciąganiu narciarzy przysypanych lawinami i ratowaniu nierozważnych łyżwiarzy, pod którymi załamał się cienki lód. Będą mieli ze sobą izolowane kombinezony do nurkowania i wszelki potrzebny sprzęt. Lecz sytuacja była zbyt rozpaczliwa, aby można było czekać; ludzie w rzece nie dotrwają do przybycia wyspecjalizowanych ratowników. Redman dotarł do półtorametrowej szczeliny, przez którą woda pędziła tak, jakby była zasysana przez potężną pompę. Prąd zbił go z nóg, ale asekurujący z brzegu mężczyźni trzymali linę mocno napiętą, popuszczając dokładnie z taką prędkością, z jaką się posuwał, dzięki czemu nie został wciągnięty w wyrwę. Wzniósł ręce nad wzburzoną rzeką, nabierając przy tym do ust wody tak przejmująco zimnej, że aż rozbolały go zęby, lecz zdołał uchwycić się skały po drugiej stronie szczeliny. Minutę później, łapiąc z trudem oddech i dygocząc gwałtownie, Lee dotarł do uwięzionej wśród skał pary. Mężczyzna był nieprzytomny, lecz kobieta zachowała świadomość. Ich twarze to znikały, to znów się ukazywały w świetle kierowanych z brzegu latarek. Oboje znajdowali się w okropnym stanie. Ciało kobiety było jakby wyblakłe, zupełnie pozbawione kolorów, tak że naturalna fosforescencja kości jaśniała jak wewnętrzne światło, ukazując pod skórą zarysy jej czaszki. Wargi miała tak białe jak zęby; oprócz zmoczonych czarnych włosów, jedynie jej oczy były ciemne, zapadnięte jak u trupa, a w spojrzeniu czaił się przeszywający ból. W tych warunkach nie potrafił określić jej wieku, nie umiał powiedzieć czy była brzydka, czy atrakcyjna, ale natychmiast zauważył, że znajdowała się u kresu wytrzymałości, przy życiu trzymała ją wyłącznie siła woli. ¦ Proszę wziąć najpierw mego męża — zachrypiała popychając nieprzytomnego mężczyznę w ramiona Lee. Jej głos się załamywał. — °znał obrażeń głowy i potrzebuje pomocy. Pośpiesz się pan, do diabła! 27 Jej złość nie uraziła Lee. Wiedział, że w rzeczywistości nie była ona przeznaczona dla niego i że dała jej siłę do przetrwania. — Proszę się trzymać, pójdziemy wszyscy razem. — Podniósł głos, by przekrzyczeć ryk wiatru i huk fal. — Proszę nie opierać się rzece, nie łapać się skał ani utrzymywać stóp na dnie. Tym z brzegu będzie łatwiej nas wyciągnąć, jeśli pozwolimy się unosić wodzie. Wyglądało na to, że zrozumiała. Lee spojrzał do tyłu, na brzeg. Gdy światło latarek skupiło się na jego twarzy, krzyknął: — Gotowi! Teraz! Ratownicy zaczęli ciągnąć linę, do której był przywiązany nieprzytomny mężczyzna, wyczerpana kobieta i Lee Redman. i Po wyciągnięciu z wody Lindsey kolejno traciła i odzyskiwała przytomność. Chwilami zdawało się jej, że ogląda taśmę magnetowidową, przewijaną szybko do przodu od jednej przypadkowo wybranej sceny do innej, z szarobiałą nicością między poszczególnymi sekwencjami. Gdy z trudem łapiąc oddech leżała na ziemi, przyklęknął przy niej młody sanitariusz z oszronioną brodą. Skierował jej prosto w oczy światło cienkiej latarki sprawdzając, czyjej źrenice jednakowo się rozszerzają. Zapytał: — Czy pani mnie słyszy? — Oczywiście. Gdzie jest Hatch? — Czy wie pani, jak się pani nazywa? — Gdzie jest mój mąż? Trzeba go reanimować. — Zajmiemy się nim. No więc, czy wie pani, jak się pani nazywa? — Lindsey. — W porządku. Czy jest pani zimno? Pytanie wydawało się głupie, ale wtedy zdała sobie sprawę z tego, 28 ze iuż nie marzła. W rzeczywistości w jej kończynach pojawiło się dosyć nieprzyjemne ciepło. Nie było to ostry ból jak przy poparzeniach. Czuła się tak, jakby jej kończyny zanurzono w żrącej cieczy, która stopniowo rozpuszczała skórę i zostawiała nie osłonięte zakończenia nerwów. Wiedziała, i nikt nie musiał jej tego wyjaśniać, że jej niezdolność do odczuwania ukąszeń nocnego powietrza była oznaką pogorszenia się stanu fizycznego. Nieśli ją na noszach, poruszając się szybko wzdłuż brzegu. Leżąc mogła spoglądać jedynie na mężczyznę trzymającego nosze przy jej stopach. Pokrywa śnieżna odbijała światła latarek. W tej dziwnej poświacie niewyraźnie widziała zarysy twarzy obcego, w której niepokojącym blaskiem błyszczały jego twarde jak stal oczy. To miejsce i chwila, przypominające rysunek węglem, dziwnie ciche, pełne zjawiskowego ruchu i tajemnicy, miały cechy koszmaru. Lindsey czuła, że jej serce bije szybciej. Przyglądała się mężczyźnie. Charakterystyczny dla snów brak logiki przyoblekł w kształty jej strach, i nagle była pewna, że już nie żyje, a tajemnicze postacie dźwigające nosze, to nie żywi ludzie, lecz nosiciele zwłok, którzy umieszczą jej ciało na pokładzie łodzi, która przewiezie ją przez Styks do krainy zmarłych i potępionych. Lindsey przywiązano do noszy i w pozycji prawie pionowej wciągano po pokrytej śniegiem, pochyłej ścianie wąwozu. Dwaj mężczyźni — jeden po prawej, drugi po lewej stronie — brnęli po kolana przez zaspy, tuż obok noszy, pilnując, aby nie spadła lub nie przekręciła się twarzą do lodowatego podłoża. Czerwona łuna świateł ostrzegawczych zbliżała się powoli. Gdy Lindsey znalazła się w karmazynowym kręgu, usłyszała nad sobą szorstkie głosy ratowników i trzaski radiostacji. W chwili, gdy poczuła ostry zapach spalin wydzielanych przez pojazdy ekipy, wiedziała już, że ocaleje. Brakowało zaledwie ułamka sekundy, pomyślała, a wszystko by się udało... Choć Lindsey majaczyła z wyczerpania, była całkiem zdezorientowana, a wspomnienia ostatnich wydarzeń gmatwały się i mieszały, zachowała jednak na tyle przytomności umysłu, aby wyrażone w ten sposób podświadome pragnienie wyprowadziło ją z równowagi, wakowało sekundy, a wszystko by się udało? Jedyną rzeczą, od której dzieliły ją sekundy, była śmierć. Czy w dalszym ciągu rozpacz 29 z powodu straty Jimmy'ego była tak wielka, że nawet po pięciu latach jej własna śmierć wydawała się możliwym do zaakceptowania sposobem uwolnienia od ciężaru własnego nieszczęścia? W takim razie dlaczego nie poddałam się prądowi rzeki? Dlaczego po prostu się nie poddałam? — myślała Lindsey ogarnięta zdziwieniem. Oczywiście, Hatch. Hatch jej potrzebował. Ona sama była gotowa opuścić ten padół w nadziei, że znajdzie się w innym, lepszym świecie. Ale nie mogła podjąć podobnej decyzji za Hatcha, a w takich okolicznościach rezygnacja z walki o własne życie oznaczałaby jego śmierć. Nosze zostały przeciągnięte nad krawędzią wąwozu i położone na szosie, tuż przy ambulansie. Czerwony śnieg wirował, opadając na twarz Lindsey. Sanitariusz o ogorzałej twarzy i pięknych niebieskich oczach nachylił się nad nią. — Wszystko będzie dobrze. — Wcale nie chciałam umrzeć — powiedziała. W rzeczywistości nie mówiła tego do mężczyzny. Spierała się sama ze sobą, próbując zaprzeczyć temu, że rozpacz po stracie syna skaziła jej uczucia do tego stopnia, iż skrycie pragnęła się z nim połączyć poprzez własną śmierć. Jej wyobrażenie o samej sobie nie zawierało pojęcia „samobójca", była więc zaskoczona, doznała też uczucia odrazy odkrywając, że pod wpływem skrajnego stresu mogłaby rozważyć taką możliwość. Brakowało ułamka sekundy, a to by się właśnie udało... Zapytała: — Chciałam umrzeć? — Pani będzie żyła — zapewnił ją sanitariusz odwiązując wraz z drugim mężczyzną liny od noszy. Przygotowywał Lindsey do załadowania do sanitarki. — Najgorsze już minęło. Najgorsze minęło. ROZDZIAŁ DRUGI 1 Pół tuzina policyjnych i ratunkowych pojazdów zaparkowało w poprzek dwóch pasów górskiej szosy. Ruch pod górę i w dół odbywał się trzecim pasem, regulowany przez umundurowanych funkcjonariuszy. Lindsey widziała, że jacyś ludzie gapią się na nią z przejeżdżającego dżipa, lecz po chwili pojazd skrył się w tumanach śniegu i pióropuszach ciężkich spalin. W ambulansie mogło się zmieścić dwóch pacjentów. Lindsey umieszczono na wózku na kółkach przymocowanym do lewej ściany dwiema sprężynowymi klamrami, zabezpieczającymi przed przetoczeniem się podczas ruchu. Hatcha położono na wózku z drugiej strony. Dwaj sanitariusze wskoczyli do karetki i zatrzasnęli za sobą szerokie drzwi. Gdy się poruszali, rękawy i nogawki ich białych, ocieplanych nylonowych kombinezonów ocierały się o siebie, wydając serie świstów, które w tej zamkniętej przestrzeni wydawały się wyjątkowo głośne. Włączono syrenę i ambulans ruszył. Sanitariusze z wprawą balansowali w rytm kołysania pojazdu. Pewnie trzymali się na nogach. Stojąc w wąskim przejściu między wózkami, obaj mężczyźni wrócili się do Lindsey. Na kieszeniach kurtek wyszyte były ich nazwiska: David O'Malley i Jerry Epstein. Z osobliwym połączeniem u ynowej obojętności i uprzejmości, wynikającej z zaciekawienia, zystąpili do badania, wymieniając między sobą uwagi medyczne 31 szorstkimi, pozbawionymi emocji głosami. Gdy zwracali się bezpośrednio do niej, ichgłosy nabierały łagodnych, dodających otuchy tonów. Ta niejednoznaczność ich zachowania raczej zaalarmowała niż uspokoiła Lindsey, lecz była zbyt słaba i rozbita, by wyrazić swoje zaniepokojenie. Czuła się całkiem bezsilna. Rozdygotana. Przypomniała sobie surrealistyczny obraz zatytułowany „Ten świat i następny", który namalowała zeszłego roku. Centralną postacią był idący po linie cyrkowy akrobata, trapiony niepewnością. W tej chwili świadomość była zawieszoną wysoko liną, której niepewnie się czepiała. Próba przemówienia do sanitariuszy, jeśli miałaby się składać z więcej niż jednego czy dwóch słów, mogłaby naruszyć jej wątłą równowagę i spowodować zapaść. Choć umysł Lindsey był zbyt przytępiony, by mogła zrozumieć większość tego, o czym mówili sanitariusze, zorientowała się jednak, że cierpi na hipotermię, prawdopodobnie także ma odmrożenia, i że się o nią martwią. Słabo wyczuwalny, nieregularny puls. Płytki oddech. Być może owa tak łatwa ucieczka od rzeczywistości wciąż jeszcze była możliwa. Jeśli naprawdę tego chciała. Było jej wszystko jedno. Jeśli istotnie od czasu pogrzebu Jimmy'ego podświadomie pragnęła śmierci, to teraz nie miała już na nią szczególnej, wyraźnej ochoty — choć z drugiej strony ta myśl była w pewnej mierze pociągająca. Niech się z nią dzieje, co ma być; w obecnym stanie jej uczucia były tak samo odrętwiałe jak wszystkie pięć zmysłów, własny los był jej dość obojętny. Wychłodzenie ciała stłumiło instynkt przetrwania jakby narkotycznym całunem, podobnym do upojenia alkoholowego. W tej właśnie chwili zobaczyła leżącego na wózku Hatcha. Nagły niepokój o niego_wyrwał ją z tego transu. Był blady. Ale nie biały-Jego twarz miała ów niezdrowy odcień szarości. Miał zamknięte oczy i lekko otwarte usta — wyglądał tak, jakby przesunął się po nim jęzor ognia, nie pozostawiając niczego między skórą a kośćmi z wyjątkiem popiołów strawionego ciała. — Proszę — powiedziała. — Mój mąż. — Ze zdumieniem usłyszała własny głos przypominający ciche, chropawe krakanie. — Najpierw pani — powiedział 0'Malley. — Nie, Hatch. Hatch... potrzebuje... pomocy. — Najpierw pani — powtórzył O'Malley. 32 jego stanowczość trochę ją uspokoiła. Choć Hatch tak źle gladał, to musiało z nim być wszystko w porządku, musiał idocznie jakoś zareagować na zabiegi reanimacyjne; zapewne był lepszym stanie niż ona, gdyż w przeciwnym razie najpierw zajęliby się nim. To oczywiste. Myśli Lindsey ponownie zmętniały. Poczucie nagłej potrzeby działania, które ją przed chwilą ogarnęło, teraz osłabło. Zamknęła oczy. 2 Później... W odrętwieniu, w jakim znajdowała się Lindsey, głosy sanitariuszy wydawały się rytmiczne, a nawet melodyjne, przypominały kołysankę. Jednak coraz bardziej bolesne kłucie w kończynach i bezceremonialne zachowanie sanitariuszy wkładających jej pod boki małe, podobne do poduszek przedmioty, utrzymywały ją na jawie. Czymkolwiek były te rzeczy — przypuszczała, że to jakieś elektryczne czy też chemiczne wkładki rozgrzewające — promieniowały łagodnym ciepłem, znacznie różniącym się od płonącego w jej rękach i nogach ognia. — Hatch również potrzebuje ogrzania — powiedziała ochryple. — On ma się dobrze, niech się pani o niego nie martwi — stwierdził Epstein. Gdy mówił, z jego ust wydobywały się małe, białe obłoczki. — Lecz on jest zimny. — Właśnie taki powinien być. Chcemy, żeby był właśnie w takim stanie. — Ale nie za zimny, Jerry — rzekł O'Malley. — Nyebern wcale nie chce dostać loda na patyku. W tkance mogą się utworzyć kryształy lodu, a wtedy nastąpi uszkodzenie mózgu. Epstein pochylił się do małego, na wpół otwartego okna, oddzielającego tył sanitarki od przedniej części pojazdu, i zawołał głośno do kierowcy: Mikę, włącz ogrzewanie. 3 - Przełęcz śmierci 33 Lindsey była ciekawa, kim mógł być Nyebern, zaniepokoiły ja też słowa „uszkodzenie mózgu". Lecz była zbyt słaba i znużona, bv móc się skupić i wyłowić jakiś sens z tego, co powiedzieli. Jej pamięć dryfowała ku wspomnieniom z dzieciństwa, ale byfy one tak dziwne i zniekształcone, że musiała prześliznąć się ponad krawędzią przytomności i zapaść w półsen, w którym jej podświadomość mogła wyczyniać koszmarne sztuczki z przeszłością. ...ujrzała siebie w wieku pięciu lat, podczas zabawy na łąkach za domem. Strome zbocze było znajome w ogólnych zarysach, lecz w jej pamięć wkradł się jakiś nienawistny czynnik i wtrącił się do szczegółów, złośliwie zmieniając kolor trawy; była czarna jak brzuch pająka. Płatki wszystkich kwiatów były jeszcze czarniejsze, z kar-mazynowymi pręcikami, które połyskiwały jak wielkie krople krwi... ...zobaczyła siebie siedmioletnią, na szkolnym placu zabaw o zmierzchu, lecz tak samotną, jak nigdy się to nie zdarzyło w prawdziwym życiu. Wokół niej stały szeregi rozmaitych huśtawek, splątany gąszcz przyrządów do wdrapywania się i zjeżdżalni, rzucających kruche cienie w specyficznym, pomarańczowym świetle kończącego się dnia. Te przyrządy służące do zabawy wyglądały teraz dziwnie złowieszczo. Promieniowały wrogością, tak jakby w każdej chwili mogły zacząć się poruszać w poszukiwaniu krwi do smarowania, z głośnym zgrzytem i szczękiem, z jarzącym się na ich krawędziach i bocznych powierzchniach niebieskim ogniem św. Elma. Robotyczne wampiry z aluminium i stali... 3 Co pewien czas do uszu Lindsey dochodził jakby z pewnej odległości dziwny krzyk, ponury bek wielkiej, tajemniczej bestii. W końcu, poprzez zamroczenie, dotarło do niej, że ten dźwięk nie pochodzi ani z jej wyobraźni, ani z oddali, lecz jego źródło znajduje się dokładnie nad nią. Nie był to głos zwierzęcia, lecz syrena ambulansu; włączano ją na krótko w momentach, gdy trzeba było 34 trzeć nieliczne pojazdy, które zapuściły się na zasypaną śniegiem Sanitarka zatrzymała się wcześniej, niż Lindsey się tego spodziewa widocznie jej poczucie czasu było tak samo rozregulowane, jak ¦ nne środki percepcji. Epstein nagłym ruchem otworzył tylne drzwi karetki, podczas gdy O'Malley zwalniał klamry, które unieruchamiały wózek Lindsey. Gdy wynieśli ją z ambulansu z zaskoczeniem ujrzała, że nie jest, tak jak się tego spodziewała, w szpitalu w San Bernardino, lecz na parkingu przed małym centrum handlowym. O tak późnej porze plac był całkiem opustoszały. Stał tu tylko ambulans i, co ją zdziwiło, duży helikopter, którego bok zdobił czerwony krzyż w białym kręgu i litery składające się na napis: POWIETRZNA SŁUŻBA SANITARNA. Noc była zimna, wiatr hulał po czarnej nawierzchni placu. Znajdowali się u podnóża gór poniżej linii śniegu, wciąż jednak w dużej odległości od San Bernardino. Gdy Epstein i O'Malley przekazywali pośpiesznie Lindsey pod opiekę dwóm mężczyznom stojącym obok śmigłowca, koła wózka zaskrzypiały na gładkim asfalcie. Silnik helikoptera chodził na wolnych obrotach. Śmigła obracały się leniwie. Obecność maszyny gotowej do startu sprawiła, że błysk zrozumienia przeszył gęstą mgłę zaciemniającą umysł Lindsey. Zdała sobie sprawę, że albo ona, albo Hatch znajduje się w gorszym stanie niż sądziła. Tylko krytyczna sytuacja mogła usprawiedliwić sprowadzenie tak kosztownego środka transportu. I najwyraźniej udawali S1? gdzieś dalej niż do szpitala w San Bernardino, być może do jakiegoś centrum medycznego, specjalizującego się w medycynie urazowej. Gdy tylko oświeciła ją ta myśl, zaczęła pragnąć, by zgasła, teraz rozpaczliwie szukała pocieszenia w zamgleniu umysłu. Sanitariusze ze śmigłowca wnieśli ją do helikoptera. Jeden z nich, Przekrzykując hałas silnika, zawołał: ~~ Ależ ona żyje! Jest w złym stanie — stwierdził Epstein. ,~~ Tak, masz rację, wygląda beznadziejnie — odparł sanitariusz e smigłowca — ale wciąż żyje. Nyebern czeka na sztywnego. O'Malley rzekł: 35 — To ten drugi. — Mąż — wyjaśnił Epstein. — Zaraz go przyniesiemy — powiedział O'Malley. Lindsey miała świadomość tego, że w tej krótkiej wymianie zdań ujawniono ogromną ilość informacji, lecz nie była w stanie jasno tego zrozumieć. A może po prostu wcale nie chciała zrozumieć. Gdy ją przenieśli do helikoptera, przełożyli na jedne ze znajdujących się tam noszy i przypięli pasami do pokrytego winylem materaca, ponownie napłynęły przerażające, poprzekręcane wspomnienia z dzieciństwa: ...miała dziewięć lat i uczyła swojego psa Boo aportowania, ale gdy rozbrykany labrador przyniósł z powrotem czerwoną gumową piłkę i położył ją u stóp Lindsey, nie była to już piłka, lecz pulsujące serce, z wlokącymi się z tyłu porozrywanymi żyłami i tętnicami. Wydawało się pulsować nie dlatego, że było żywe, ale dlatego, że w jego rozkładających się komorach kłębiło się robactwo i pad-linożerne chrząszcze... 4 Helikopter wzniósł się w powietrze. Z powodu gwałtownego wiatru poruszał się nie jak statek powietrzny, lecz jak łódź miotająca się na wzburzonych falach. Lindsey zaczęły nękać nudności. Sanitariusz, którego twarz była ukryta w cieniu, przykładając stetoskop do piersi Lindsey nachylił się. Drugi, patrząc na Hatcha, krzyczał coś w mikrofon hełmofonu. Jednak nie rozmawiał z pilotem znajdującym się w przedniej części kabiny, lecz najwidoczniej z lekarzem przyjmującym w jakimś szpitalu, w którym oczekiwano na ich przybycie. Jego słowa były szatkowane przez hałas wirników tnących powietrze nad ich głowami-Głos drżał jak u zdenerwowanego nastolatką. 36 lekkie obrażenia głowy... żadnych śmiertelnych ran... wido-przyczyną śmierci... wydaje się być... utonięcie... Po drugiej stronie śmigłowca, tuż przy noszach Hatcha, drzwi , uchylone na kilka cali i Lindsey zdała sobie sprawę z tego, że drzwi po jej stronie również były niezupełnie domknięte, stwarzając arktyczny przeciąg. To wyjaśniało także, dlaczego ryk wiatru na zewnątrz i łoskot wirników były tak ogłuszające. Dlaczego chcieli, by było tu tak zimno? Sanitariusz zajmujący się Hatchem w dalszym ciągu krzyczał do hełmofonu: __ ...usta-usta... reanimacja mechaniczna... O2 i CO2 bez rezultatów... epinefryna nie podziałała... Prawdziwy świat, nawet obserwowany poprzez zasłony majaków, stawał się zbyt rzeczywisty. Nie podobało jej się to. Jej zniekształcone, wykoślawione senne obrazy, przy całej swej wynaturzonej okropności były bardziej pociągające niż obserwowanie tego, co się działo we wnętrzu helikoptera, być może dlatego, że na te koszmary wynurzające się z podświadomości, była w stanie wywrzeć jakiś wpływ, nie miała jednak żadnego wpływu na rzeczywiste zdarzenia. ...była na studniówce, tańcząc w ramionach Joeya Delvecchio, chłopca, z którym w owych dniach stale się spotykała. Znajdowali się pod ogromnym baldachimem serpentyn z karbowanej bibuły, upstrzonej cekinami niebieskiego, białego i żółtego światła rzucanego przez obracający się nad parkietem tanecznym przezroczysty, kryształowy żyrandol. To była muzyka lepszych czasów, zanim rock and roli zaczął tracić swą duszę; przed disco, New Age i hip-hopem; wtedy, gdy Elton John i „The Eagles" byli u szczytu swych możliwości; gdy wciąż jeszcze nagrywali „The Isley Brothers", „The Doobie Brothers", a Stevie Wonder i Neil ^edaka wrócili w wielkim stylu na scenę; muzyka wciąż żywa, wszystko i wszyscy tak pełni życia, świat wypełniony nadzieją 1 możliwościami, dziś już od dawna zapomnianymi. Tańczyli wolno przy melodii Freddy'ego Fendera, całkiem nieźle wyko-jywanej przez miejscowy zespół. Lindsey przepełniała radość, szczęście i poczucie pomyślności — zanim nie uniosła głowy ad ramienia Joeya, nie spojrzała w górę i nie zobaczyła, zamiast Jego twarzy, rozkładającego się oblicza trupa o żółtych zębach 37 wystających spomiędzy wyschniętych, czarnych warg, o dziobaty™ pokrytym pęcherzami i cieknącą wydzieliną ciele, z nabiegfyjjJ krwią, wytrzeszczonymi oczami, i ohydną cieczą wyplywająCa z gnijących miejsc. Chciała krzyknąć i oderwać się od niego, lec? mogła tylko dalej tańczyć, słuchając zbyt słodkich, romantycznych tonów melodii „Nim spadnie następna łza". Zdawała sobie sprawę że widzi jak Joey będzie wyglądał: kilka lat później zginął w Libanie podczas eksplozji, jaka miała miejsce w barakach marynarki wojen-nej. Czuła, jak śmierć przenika w nią z jego zimnego ciała. Wiedziała, że powinna wyrwać się z jego objęć, zanim śmiertelna fala zupełnie ją zaleje. Lecz gdy rozpaczliwie rozglądała się wokół za kimś, kto mógłby jej pomóc, zobaczyła, że Joey nie był jedynym martwym tancerzem. Sally Ontkeen, która za osiem lat miała umrzeć z powodu przedawkowania kokainy, prześliznęła się obok Lindsey w zaawansowanym stadium rozkładu. Pląsała w ramionach swego chłopca, który uśmiechał się do niej, jakby nie zdawał sobie sprawy, że trzyma w objęciach psujące się ciało. Jack Winslow, szkolna gwiazda futbolu, który za niecały rok miał zginąć w spowodowanym pijaństwem wypadku samochodowym, obracał niedaleko nich swą partnerkę; miał obrzmiałą twarz, zabarwioną na pur-purowo-zielono, a jego czaszka była zmiażdżona po lewej stronie. Tak wyglądał po wypadku. Przemówił do Joeya i Lindsey zgrzyt-liwym głosem, który nie należał do Jacka Winslowa, lecz do jakiejś istoty na przepustce z cmentarza, mającej wiązadła głosowe zeschnięte jak nie nasmarowane struny: — Co za noc! Człowieku, co za noc! Lindsey zadrżała, ale nie wyłącznie z powodu lodowatego wiatru wyjącego przez nie domknięte drzwi śmigłowca. Sanitariusz, z twarzą wciąż ukrytą w cieniu, mierzył jej ciśnienie. Lewe ramię Lindsey nie znajdowało się już pod kocem. Rękawy bluzki i swetra zostały rozcięte, ukazując nagą skórę. Opaska ciśnieniomierza była ciasno owinięta wokół bicepsu i zabezpieczona samoprzylepnymi paskami. Trzęsły nią dreszcze, dygotała tak, że sanitariusz pomyślał, iż mogą to być skurcze mięśni towarzyszące konwulsjom. Chwyci! gumowy klin ze stojącej w pobliżu tacy z przyborami i próbował umieścić w jej ustach, by nie pogryzła bądź nie połknęła języka. Odepchnęła jego rękę. 38 _ Umrę. T Jsookojony, że to nie agonia, sanitariusz rzekł: __ Nie, nie jest z panią tak źle, ma się pani całkiem dobrze, wszystko będzie w porządku. Nie zrozumiał, co miała na myśli. Zniecierpliwiona, powiedziała: __ Wszyscy umrzemy. Taki właśnie był sens sennych koszmarów. Śmierć trwała przy niej od dnia urodzin, stały towarzysz, którego nie dostrzegła aż do dnia gdy zmarł Jimmy, i którego obecności nie chciała uznać aż do dziś, gdy zginął Hatch. Miała wrażenie, że serce kurczy się w jej piersi jak pięść. Znów poczuła ból, odmienny niż wszystkie inne katusze, które przechodziła, znacznie głębszy. Pomimo przerażenia, majaków i wyczerpania, które w sumie były tarczami broniącymi Lindsey przed przeraźliwym naporem rzeczywistości, dotarła do niej wreszcie prawda. Była całkiem bezradna, mogła już ją tylko zaakceptować. Hatch utonął. Hatch nie żył. Reanimacja nie dała efektu. Hatch odszedł na zawsze. ...miała dwadzieścia pięć lat, leżała oparta na poduszkach w łóżku na oddziale położniczym szpitala św. Józefa. Pielęgniarka niosła do niej małe, owinięte w kocyk zawiniątko, jej dziecko, jej syna, Jamesa Eugene'a Harrisona; nosiła go pod sercem przez dziewięć miesięcy, kochała go z całej duszy, nim ujrzała po raz pierwszy. Uśmiechnięta pielęgniarka delikatnie umieściła zawiniątko w ramionach Lindsey, i Lindsey czule odchyliła na bok brzeg obszytego atłasem niebieskiego, bawełnianego kocyka. Spostrzegła, że kołysze w ramionach drobny szkielecik o pustych oczodołach. Kości palców dziecka były zgięte w charakterystycznym geście niemowlęcym. Jimmy urodził się z obecną w nim śmiercią, tak jak wszyscy. Za niecałe pięć lat rak uPomni się o niego. Mała, kościana twarzyczka dziecka-szkieletu wykrzywiła się w bezgłośnym grymasie płaczu... 5 Lindsey słyszała, jak łopaty śmigłowca przecinają powietrze. Nie znajdowała się już we wnętrzu maszyny. Spoczywała na wózku, który toczono przez parking w stronę dużego budynku z oświetlonymi jasno oknami. Pomyślała, że powinna wiedzieć, co to jest, lecz nie potrafiła kojarzyć i nic ją to nie obchodziło. Zresztą bez znaczenia, dokąd i dlaczego ją wiozą. Przed nią otworzyły się na oścież drzwi, odsłaniając przestrzeń oświetloną żółtym blaskiem. Znajdowała się tam grupa mężczyzn i kobiet. Lindsey została w pośpiechu wepchnięta w krąg światła między ciemne sylwetki... długi hol... pokój pachnący spirytusem i jakimiś środkami dezynfekującymi... ludzie o wyraźnych obliczach, coraz więcej nowych twarzy... łagodne, lecz ponaglające głosy... ręce chwytające ją, unoszące... z wózka, na łóżko... leżała lekko pochylona do tyłu, z głową poniżej poziomu ciała... rytmiczne piski i trzaski aparatury elektronicznej... Chciała, żeby wszyscy sobie poszli i zostawili ją w spokoju. Samą. Po prostu niech sobie pójdą. I niech wyłączą światła, jak będą wychodzić. Zostawiają w ciemności. Pragnęła ciszy, bezruchu, spokoju. Zaatakował ją wstrętny zapach amoniaku. Podrażnił jej nozdrza i sprawił, że otworzyła gwałtownie oczy. Zaczęły łzawić. Mężczyzna w białym fartuchu trzymał coś pod jej nosem i uważnie zaglądał jej w oczy. Gdy zaczęła się dusić i mieć nudności od tego odoru, oddał ten przedmiot brunetce w białym kitlu. Ostry smród szybko się ulotnił. Lindsey była świadoma ruchu wokół niej, pojawiających sid i znikających twarzy. Wiedziała, że stanowi centrum zainteresowania obiekt pośpiesznego badania, lecz jej to nie obchodziło, nie potrafiły się na to zdobyć. Wszystko było bardziej podobne do snu niż jej prawdziwe sny. Wokół niej wznosiła się i opadała miękka fal*| głosów, pulsując rytmicznie jak przybrzeżne fale szepczące ni piaszczystym brzegu: 40 __Wyraźna bladość skóry... sinica warg, paznokci, koniuszków palców, małżowin usznych... P __ Słaby, zanikający puls... oddech płytki... __ Ciśnienie krwi jest tak cholernie niskie, że nie mogę uzyskać odczytu... te dupki nie zastosowały wobec niej terapii na wypadek szoku? — Ależ tak, przez całą drogę. __ Mieszanka tlenu i dwutlenku węgla. I zróbcie to szybko! — Epinefryna? — Tak, przygotujcie ją. — Epinefryna? A co będzie, jeśli ma jakieś obrażenia wewnętrzne? Nie zobaczysz krwotoku, jeśli go ma. — Do diabła, muszę zaryzykować. Ktoś położył dłoń na jej twarzy, jakby próbując ją przykryć. Lindsey poczuła, że wtykają jej coś w nozdrza. Przez chwilę nie mogła oddychać. Co ciekawe, wcale jej to nie obchodziło. Potem chłodne, suche powietrze zasyczało jej w nosie i zdawało się wymuszać rozszerzanie jej płuc. Młoda blondynka, cała ubrana na biało, nachyliła się nisko nad nią, poprawiła inhalator i uśmiechnęła się ujmująco. — Zaczynamy, kochanie. Czujesz to? Kobieta była piękna, nieziemska, o niezwykle melodyjnym głosie, oświetlona od tyłu złotą poświatą. Niebiańskia zjawa. Anioł. — Mój mąż nie żyje — zacharczała Lindsey. — Wszystko będzie w porządku, kochanie. Po prostu odpręż S1C. oddychaj tak głęboko, jak tylko możesz, wszystko będzie w Porządku. — Nie, on nie żyje — upierała się Lindsey. — Nie żyje i odszedł, na zawsze odszedł. Nie okłamuj mnie, aniołom nie wolno kłamać. Po drugiej stronie łóżka mężczyzna w białym kitlu przecierał odowato zimnym wacikiem umoczonym w spirytusie lewe ramię Lindsey. Zwracając się do anioła, Lindsey powtórzyła: Nie żyje i odszedł. Anioł przytaknął ze smutkiem. Niebieskie oczy dziewczyny były Pełne miłości, tak jak oczy anioła. 41 — Odszedł, kochanie. Lecz może tym razem nie jest to jeszcze ostateczny koniec. Śmierć jest zawsze końcem. Jakżeż śmierć mogłaby nie być końcem? Wbito igłę w lewe ramię Lindsey. — Tym razem — powiedział miękko anioł — wciąż jeszcze jest szansa. Mamy tu specjalny program, prawdziwy... Jakaś kobieta wpadła do pokoju i przerwała im, krzycząc w podnieceniu: — Nyebern jest już w szpitalu! Ogólne westchnienie ulgi, prawie jak cicha owacja, rozległo się wśród zgromadzonych w pokoju. — Gdy się z nim skontaktowali, jadł kolację w Marina Del Reya. Musiał pędzić nieprzytomnie, by wrócić tutaj tak szybko. — Widzisz, moja droga? — powiedział anioł do Lindsey. — Jest szansa. Wciąż jeszcze jest szansa. Będziemy się modlić. I co z tego? — pomyślała z goryczą Lindsey. — W moim przypadku modlitwy nigdy dotąd nie odniosły skutku. Nie oczekuj cudów. Martwi pozostają martwymi, a żywi jedynie czekają, by do nich dołączyć. 1 Kierując się zasadami określonymi przez doktora Jonasa Nyeberna, zawartymi w dokumentach biura Projektu Medycyny Ożywiania, personel dyżurny Głównego Szpitala Okręgowego w Orange przygotował salę operacyjną na przyjęcie ciała Hatchforda Benjamina Harrisona. Przygotowania rozpoczęto w tej samej chwili, w której sanitariusze znajdujący się na miejscu wypadku w górach San Bernardino poinformowali, że ofiara utonęła w zamarzającej wodzie, lecz odniosła jedynie drobne obrażenia, co czyniło „pacjenta" doskonałym obiektem do badań Nyeberna. W czasie gdy helikopter lądował na przyszpitalnym parkingu, standardowy zestaw narzędzi i przyrządów sali operacyjnej został zasilony przez „sztuczne serce" i mne urządzenia potrzebne zespołowi reanimacyjnemu. Ustalono, że zabieg nie zostanie przeprowadzony, jak zazwyczaj, w izbie przyjęć. Panujące tam warunki nie pozwalały na wygospodarowanie odpowiedniej ilości miejsca, aby poza napływem zwykłej liczby pacjentów mogli się zająć jeszcze Harrisonem. Jonas Nyebern był kardiochirurgiem, w jego zespole pracowało wielu operatorów o wysokich kwalifikacjach, procedura ożywiania rzadko J anak wymagała interwencji chirurgicznej. Jedynie wykrycie poważ-nych obrażeń wewnętrznych wymagałoby operowania Harrisona, ąd korzystanie z sali operacyjnej było bardziej sprawą wygody niż Konieczności. ^y J°nas po dokładnym umyciu rąk wszedł na salę z korytarza ziału chirurgii, jego zespół już czekał. Ponieważ los zabrał mu 43 żonę, córkę i syna, pozbawiając go rodziny, a wrodzona nieśmiałość zawsze powstrzymywała go od nawiązywania przyjaźni poza kręgierr. zawodowym, ci ludzie byli nie tylko jego kolegami, lecz także jedynymi osobami na świecie, przy których nie czuł się skrępowany i na których mu naprawdę zależało. Helga Dorner stała przy szafkach z narzędziami na lewo od Jonasa, w świetle rzucanym przez rząd halogenowych żarówek umieszczonych nad stołem operacyjnym. Była znakomitą pielęgniarką, wyspecjalizowaną w chorobach układu krążenia. Jej szeroka twarz i mocne ciało przywodziły na myśl przesiąkniętą sterydami, radziecką gwiazdę bieżni, za to jej oczy i dłonie były najdelikatniejsze w świecie, jak u Madonny namalowanej przez Rafaela. Z początku pacjenci się jej obawiali, wkrótce zaczynali ją szanować, na koniec zaś otaczali uwielbieniem. Z powagą charakterystyczną dla chwil takich jak ta, Helga nie uśmiechnęła się, lecz pokazała Jonasowi wyciągnięte w górę kciuki. Obok „sztucznego serca" stała Giną Delilo, trzydziestoletnia dyplomowana pielęgniarka i technik chirurgiczny, która dla jakichś niejasnych powodów skrywała swą niezwykłą fachowość i poczucie odpowiedzialności za zuchowatą powierzchownością. Wyglądała jak żywcem wzięta z jednego ze starych filmów o Gidget czy 0 zabawach na plaży, popularnych dziesiątki lat temu. Tak jak reszta zespołu, Giną ubrana była w zielony szpitalny kitel oraz bawełniany czepek, który skrywał jej jasne włosy, ale ponad lnianymi pokrowcami o elastycznych brzegach okrywającymi jej buty, wystawały jasnoróżowe, sięgające kostek skarpetki. Naprzeciw siebie po dwóch stronach stołu operacyjnego stalii doktor Ken Nakamura i doktor Kari Dovell, lekarze należący do personelu szpitala, posiadający cieszące się powodzeniem prywatne gabinety. Ken, który zrobił specjalizację w medycynie wewnętrznej 1 neurologii, był rzadkim, bo podwójnym skarbem. Prawdą jest, że codzienne stykanie się z kruchością ludzkiej fizjologii doprowadza niektórych lekarzy do pijaństwa, u innych zaś powoduje takie zobojętnienie, że stają się uczuciowo odizolowani od swoich pacjentów; Ken bronił się w zdrowszy sposób — za pomocą poczucia humoru, które czasami było trochę ekscentryczne, lecz zawsze miało dobry wpływ na jego psychikę. Kari, znakomita specjalistka w mej 44 nie dziecięcej, była wyższa o dziesięć centymetrów od Kena, ukła jak trzcina w tych miejscach, gdzie on był lekko pękaty, ? tak samo skora do śmiechu. Jednakże czasami głęboki utek malujący się w jej oczach niepokoił Jonasa i sprawiał, • zaczynał wierzyć w to, iż samotność tak głęboko drążyła • dUszę, że przyjaźń nigdy nie będzie w stanie ukoić tego cierpienia. Jonas spojrzał po kolei na każde ze swoich czterech kolegów i koleżanek, lecz nikt się nie odezwał. W pozbawionym okien pomieszczeniu panowała cisza. Wydawało się, że zachowują się całkiem biernie, jakby nie byli zainteresowani tym, co właśnie miało się wydarzyć. Ale zdradzały ich oczy: były to oczy astronautów stojących w śluzie wyjściowej orbitującego promu kosmicznego, przygotowujących się do spaceru w kosmosie — rozświetlone podnieceniem, zaciekawieniem, poczuciem przygody i niewielką dozą niepokoju. Inne placówki dysponowały dostatecznie wykształconym w praktyce reanimacyjnej personelem, aby dać pacjentowi możność walki o powrót do zdrowia, lecz Główny Szpital Okręgu Orange był jednym z trzech centrów w; całej południowej Kalifornii, które mogły się poszczycić odrębnie finansowanym, dynamicznym projektem nastawionym na maksymalne stosowanie tego typu technik. Harrison był ^ierdziestym piątym pacjentem w ciągu czternastu miesięcy od*-chwili powstania programu, lecz sposób, w jaki umarł, czynił go najbardziej interesującym. Utonięcie. Z następującą po nim, wywołaną bardzo gwałtownie hipotermią. Utonięcie oznaczało względnie niewielkie uszkodzenia cielesne, a czynnik oziębienia drastycznie zwolnił prędkość, z jaką przebiegała pośmiertna degeneracja komórek. Stosunkowo dość często Jonas i jego zespół zajmowali się ofiarami śmiertelnych pobić, ataków serca, uduszenia w wyniku zatkania tchawicy lub przedawkowania narkotyków. Ci pacjenci, anim trafili pod opiekę Nyeberna, zazwyczaj odnieśli już przed lub v momencie śmierci co najmniej niewielkie, lecz nieodwracalne szkodzenia mózgu, To niweczyło szansę na przywrócenie ich do ycia w idealnym stanie. Ci zaś, którzy zginęli w wyniku gwałtownych razów różnej natury, byli zbyt poważnie ranni, by można ich było rowić nawet po efektywnej reanimacji. Inni zostali ożywieni i ich 45 stan został ustabilizowany tylko po to, by następnie zmarli z powodu wtórnych infekcji, przeradzających się szybko w szok toksyczny prowadzący do zgonu. Troje spośród pacjentów było martwych tak długo, że gdy zostali ożywieni, uszkodzenia ich mózgów były albo zbyt poważne, by byli w stanie odzyskać przytomność, albo, jeżeli byli przytomni, zbyt rozległe, by mogli wieść życie choćby trochę podobne do normalnego. Ogarnięty nagłym bólem i poczuciem winy Jonas pomyślał o swych niepowodzeniach, o życiu odtworzonym nie w pełni, o pacjentach, w oczach których widział udrękę będącą odbiciem własnego stanu emocjonalnego... — Tym razem będzie inaczej. — Głos Kari Dovell był cichy,1 szept zaledwie, lecz wyrwał Jonasa z zamyślenia. Jonas przytaknął. Żywił wobec kolegów szczególnie uczucia. Bardziej przez wzgląd na nich niż na siebie chciał, aby zespół osiągnął wielki, nie kwestionowany sukces. — Do dzieła — rzekł. Jeszcze gdy to mówił, podwójne drzwi do sali operacyjnej otworzyły się z hukiem i dwóch sanitariuszy z oddziału chirurgicznego wtoczyło do środka wózek ze zwłokami mężczyzny. Szybko i sprawnie przenieśli ciało na lekko pochylony stół operacyjny, traktując je z większą uwagą i szacunkiem, niż to okazaliby zwłokom w innych okolicznościach, po czym wyszli. Zespół ruszył do pracy, zanim jeszcze sanitariusze opuścili pomieszczenie. Szybkimi i precyzyjnymi ruchami rozcięli pozostałą na martwym mężczyźnie odzież, i do nagiego, leżącego na plecach ciała podczepili przewody elektrokardiografu, elektroencefalografii oraz przylepiany do skóry termometr z cyfrowym odczytem. Sekundy były na wagę złota. Minuty były bezcenne. Im dłużej pacjent pozostawał martwy, tym bardziej malały szansę przywrócenia go do życia. Kari Dovell wyregulowała wskaźniki EKG, wyostrzając kontrast. Dla celów nagrania magnetofonowego, wykonywanego podczas całej procedury, powtórzyła głośno to, co wszyscy mogli zobaczyć: — Płaska linia. Brak akcji serca. — Brak fal alfa, brak fal beta — dodał Ken Nakamura, potwierdzając brak jakiejkolwiek aktywności mózgu pacjenta. Po zawiązaniu opaski uciskowej ciśnieniomierza wokół prawego 46 • nja Harrisona, Helga podała odczyt, jakiego się zresztą spodziewali: .,..,. y __ grak mierzalnego ciśnienia krwi. Giną stała za Jonasem, sprawdzając odczyt termometru cyfrowego. ..,,....', __Temperatura ciała wynosi siedem i osiem dziesiątych stopnia. __Taka niska! —powiedziała Kari, a jej zielone oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy spojrzała na trupa. — Przecież od chwili, gdy wyciąg11?^ go z tego strumienia, musiał się ogrzać już przynajmniej o pięć i pół stopnia. Utrzymujemy tu niską temperaturę, ale nie aż tak niską. Termostat był nastawiony na siedemnaście i pół stopnia, by zrównoważyć wygodę zespołu reanimacyjnego z potrzebą ochrony ofiary przed zbyt szybkim ociepleniem. Przenosząc wzrok z martwego mężczyzny na Jonasa, Kari powiedziała: — Niska temperatura jest konieczna, chcemy, żeby był zimny, ale nie tak cholernie zimny. Co będzie, jeśli tkanka zamarzła i doznał rozległych uszkodzeń komórek mózgowych? Badając palce u nóg martwego mężczyzny, a potem palce u rąk, Jonas poczuł się prawie zakłopotany słysząc swój własny głos: — Brak oznak wskazujących na powstanie pęcherzy... — To o niczym nie świadczy — odrzekła Kari. Jonas wiedział, że to, co właśnie powiedziała, b\cra^rawdą. Wszyscy to wiedzieli. Nie byłoby na to dość czasu, aby w martwym ciele odmrożonych palców u rąk i nóg mogły się utworzyć pęcherze zanim pacjent zmarł. Ale, do diabła, Jonas nie chciał się poddawać, skoro jeszcze nawet nie zaczęli. Mimo to nie ma śladów obumarłej tkanki... — stwierdził. _ Ponieważ cały pacjent jest obumarły — dodała zdecydowanie Czasami wyglądała jak niezgrabny ptak o długich i cienkich °gach, który choć jest panem przestworzy, to na ziemi czuje się swoim żywiole. Wiele razy, tak jak teraz, wykorzystywała swój zrost jako atut, rzucając onieśmielający cień, spoglądając z góry na ersarza twardym wzrokiem zdającym się mówić: „Niech mnie słucha, bo wydziobię panu oczy". Jonas był o pięć centymetrów szy niż Kari, więc nie mogła patrzeć na niego z góry, lecz bardzo 47 niewiele kobiet mogło mu patrzeć w oczy z tego samego poziomu więc efekt był taki, że wydawał się nieco niższy. Jonas spojrzał na Kena szukając poparcia. Neurolog go nie udzielił. — Prawdę powiedziawszy, temperatura ciała mogła po śmierci spaść poniżej punktu zamarzania, a następnie podnieść się w trakcie drogi tutaj, i w żaden sposób nie będziemy w stanie tego stwierdzić. Wiesz o tym, Jonas. Jedyna rzecz, jaką z całą pewnością możemy powiedzieć o tym facecie to fakt, że jest bardziej martwy, niż kiedykolwiek był Elvis. — Jeśli w tej chwili jego temperatura wynosi siedem i osiem; dziesiątych stopnia... — powiedziała Kari. Ludzkie ciało składa się w przeważającej części z wody. Zawartość wody jest inna w tkance kostnej, inna zaś w tkance nerwowej czy łącznej; w każdym przypadku wody jest więcej niż czegokolwiek innego. Wiadomo, że woda zamarzając rozszerza się. Gdy włoży się do zamrażarki butelkę lemoniady, by ją szybko schłodzić, i zostawi się ją tam zbyt długo, pozostanie zamarznięta zawartość, najeżona kawałkami potłuczonego szkła. W podobny sposób zamarznięta woda rozsadza ścianki komórek mózgowych, a także wszystkich komórek ciała. Nikt z członków zespołu nie miał zamiaru ożywiać Harrisona tylko po to, by funkcjonował jako drastycznie uboższa niż przedtem osobowość. Żaden lekarz, abstrahując od pasji leczenia, nie chce walczyćcze„fniercią i pokonywać jej w tym celu, by ożywić pacjenta, cierpiącego na rozległe uszkodzenie mózgu lub takiego, który pogrążony w głębokiej śpiączce utrzymywany jest przy życiu wyłącznie za pomocą skomplikowanej aparatury. Jonas zdawał sobie sprawę, że jego słabym punktem była gwałtowna nienawiść, jaką żywił wobec śmierci. To uczucie zawsze mu towarzyszyło w chwilach takich jak ta, i mogło się przeobrazić w cichą furię, która miała duży wpływ na jego diagnozę. Śmierć każdego pacjenta była dla niego osobistą klęską. Miał skłonność do nadmiernego optymizmu przygotowując się do reanimacji, które w przypadku powodzenia mogły mieć bardziej tragiczne następstwa, niż gdyby zakończyły się fiaskiem. Czworo członków zespołu znało tę jego słabość. Patrzyli na szefa j wyczekująco. 48 Teśli poprzednio w sali operacyjnej panowało milczenie, to teraz trwała w niej grobowa cisza. Jonas jasno zdawał sobie sprawę, że uciekają bezcenne sekundy. Pacjent był w sali operacyjnej niecałe dwie minuty. Lecz właśnie te dwie minuty mogły mieć decydujące znaczenie. jsfa stole operacyjnym leżał Harrison, tak martwy, jak tylko martwy może być nieboszczyk. Jego skóra miała szary odcień, usta oraz paznokcie u rąk i nóg były barwy sinoniebieskiej, wargi lekko rozchylone w wiecznym wydechu, ciało zaś całkowicie pozbawione sprężystości, cechującej żywego człowieka. Jednakże najwyraźniej nie miał żadnych obrażeń, poza długim na pięć centymetrów, płytkim nacięciem po prawej stronie czoła oraz otarciem skóry po lewej stronie szczęki i na dłoniach. Jak na mężczyznę trzydziestoośmioletniego był w doskonałej kondycji fizycznej, miał nadwagę nie większą niż dwa i pół kilograma, wyraźnie zaznaczoną muskulaturę, był harmonijnej budowy. Niezależnie od tego, co mogło się stać z komórkami jego mózgu, wyglądał na idealnego pacjenta do reanimacji. Dziesięć lat temu lekarz znajdujący się w sytuacji Jonasa kierowałby się zasadą „granicy pięciu minut", która w tamtych czasach uznana była za maksymalny czas, w którym mózg ludzki może się obyć bez tlenu dostarczanego przez krew bez zmniejszenia zdolności umysłowych. Jednakże w ciągu ostatniej dekady, gdy techniki reanimacyjne stały się nowym, ekscytującym polem działania, „granica pięciu minut" była tak często przekraczana, że ostatecznie zaczęto ją ignorować. Za pomocą nowych leków, które usuwały swobodne rodniki, maszyn, które mogły oziębiać i podgrzewać krew, dużych dawek epinefryny, i innych sposobów, lekarze mogli przekraczać tę barierę i wyrywać pacjentów z głębszych stref krainy śmierci. A hipotermia — krańcowe ochłodzenie m°zgu blokujące szybkie i zgubne zmiany chemiczne następujące komórkach po śmierci — mogła wydłużyć czas, po którym ^Cjent wc^ż jeszcze mógł zostać reanimowany z pomyślnym utkiem. Dwadzieścia minut — to zdarzało się dość często. zydzieści — nie było beznadziejne. Zanotowano przypadki za- czonej powodzeniem akcji reanimacyjnej po czterdziestu i pięć- ziesięciu minutach. W roku 1988 w Utah dwuletnia dziewczynka yciągnięciu z lodowatej rzeki została przywrócona do życia 4— Przełęcz śmi śmierci 49 bez widocznych oznak uszkodzenia mózgu po co najmniej sześćdziesięciu sześciu minutach od chwili śmierci, a nie dalej jak w I991 roku w Pensylwanii dwudziestoletnia kobieta została reanimowana i odzyskała pełnię władz umysłowych po siedemdziesięciu minutach śmierci klinicznej. Czworo członków zespołu w dalszym ciągu gapiło się na Jonasa. Śmierć, mówił sobie, to po prostu stan patologiczny. Większość stanów patologicznych można odwrócić odpowiednim leczeniem. Martwy człowiek to jedno. Ale martwy i zimny — to już coś zupełnie innego. Jonas zwrócił się do Giny: — Od jakiego czasu on już nie żyje? Zadanie Giny polegało również na utrzymywaniu przez radio 1 łączności z sanitariuszami znajdującymi się na miejscu wypadku i prowadzeniu zapisów najważniejszych dla zespołu reanimacyjnego informacji, potrzebnych w chwili podejmowania decyzji. Spojrzała na zegarek — był to rolex na dziwacznym pasku z różowej skóry, dobranej do koloru skarpetek — i nawet nie zawahała się, by policzyć: — Sześćdziesiąt minut. Ale nie wiadomo, ile czasu był w wodzie, zanim go znaleźli. Mogło to być dłużej. — Lub krócej — powiedział Jonas. W czasie gdy Jonas podejmował decyzję, Helga okrążyła stół stając u boku Giny i razem rozpoczęły badanie ciała poszukując na i lewym ramieniu trupa głównej żyły na wypadek, gdyby Jonas zdecydował się na reanimację. Znalezienie naczyń krwionośnych w sflaczałych zwłokach nie było łatwe, założenie gumowej opaski uciskowej nie spowodowałoby wzrostu ciśnienia w układzie krwionośnym. W układzie nie było ciśnienia. — W porządku, wchodzę w to — powiedział Jonas. Spojrzał wokół siebie na Kena, Kari, Helgę i Ginę, dając im ostatnią szansę, by mogli zaprotestować. Następnie spojrzał na swój zegarek, timexa, i powiedział: — Jest godzina 21.12, poniedziałek, 4 marca wieczorem. Pacjent Hatchford Benjamin Harrison jest martwy... lecz nadaje się do reanimacji. Trzeba im było oddać sprawiedliwość, że jeśli mieli wątpliwości, 1 żadne z nich się nie zawahało w chwili, gdy szef podjął decyzję. Mieli ] 50 __j obowiązek — doradzać Jonasowi przy podejmowaniu ^fa zji lecz gdy została już podjęta, włożyli całą swą wiedzę, ' ietności i praktykę w pracę nad tym, aby stwierdzenie to okazało się poprawne. Dobry Boże, pomyślał Jonas, mam nadzieję, że postąpiłem słusznie. Giną wkłuła już igłę w żyłę, którą znalazły wraz z Helgą. Razem włączyły i wyregulowały „sztuczne serce", które wypompuje krew z ciała Harrisona i stopniowo podgrzeje ją do temperatury trzydziestu siedmiu stopni. Po ogrzaniu krew zostanie wpompowana z powrotem We wciąż sinego pacjenta przez drugą rurkę połączoną z igłą wkłutą w żyłę udową. Z chwilą rozpoczęcia akcji do wykonania było mnóstwo pilnej pracy: należało obserwować nie występujące w tej chwili u Harrisona oznaki życia, by zauważyć pierwsze symptomy reakcji na prowadzoną terapię, należało przeanalizować dotychczasowe zabiegi dokonane przez sanitariuszy, by określić, czy podana mu wcześniej dawka epinefryny — hormonu stymulującego pracę serca — była na tyle duża, by wykluczała w chwili obecnej możliwość podania pacjentowi dawki następnej. W tym czasie Jonas wyciągnął wózek na kółkach, pełen leków przygotowanych przez Helgę przed dostarczeniem ciała Harrisona, i zaczął obliczać rodzaj i ilość składników chemicznego koktajlu, mającego usuwać swobodne rodniki w celu powstrzymania degradacji tkanek. — Sześćdziesiąt jeden minut — powiedziała do wszystkich Giną, uaktualniając szacunkowo długość czasu, przez który pacjent był martwy. — No, no! Jest to już dość długi okres rozmów z aniołkami. Sprowadzenie go z powrotem na ziemię nie będzie tak proste, jak Pieczenie kiełbasek nad ogniskiem. Osiem i dziewięć dziesiątych stopnia — zakomunikowała >oważnie Helga notując temperaturę ciała nieboszczyka, gdy ta Powoli podnosiła się do temperatury powietrza panującej w pomieszczeniu. ierć jest po prostu stanem patologicznym. A stan patologiczny ¦ zwyczaj można usunąć za pomocą terapii. . ukłymi dłońmi o długich palcach Helga położyła na genitaliach jen ta bawełniany ręcznik chirurgiczny. Jonas rozpoznał w tym e nie tyle ustępstwo na rzecz skromności, ile raczej spełnienie 51 aktu życzliwości, wyrażającego ważny, nowy stosunek wobec Harrij sona. Martwemu człowiekowi nie zależy na skromności. Martwy człowiek nie wymaga życzliwości. Okazanie szacunku przez HeW było formą, za pomocą której chciała okazać, że wierzy, iż tej człowiek stanie się ponownie żywy, że zostanie przyjęty z powrotej do wspólnoty ludzkiej, i że już od tej chwili powinien być traktowani z czułością i współczuciem, a nie tylko jako interesujący i stanowiąc! wyzwanie przypadek. 2 Chwasty i trawa wybujałe podczas wyjątkowo deszczowej zimy sięgały mu do kolan. Chłodny wietrzyk szeptał coś wśród ziół i kwiatów na łące. Od czasu do czasu nietoperze i nocne ptaki przelatywały mu nad głową lub pikowały nisko i skręcały w bok, przyciągane przez moment tak, jakby rozpoznawały podobnego drapieżcę, lecz natychmiast, gdy tylko wyczuły potworną różnicę między nim a sobą, oddalały się ogarnięte odrazą. Stał w wyzywającej pozie, wpatrując się w gwiazdy, przeświecająca pomiędzy rosnącymi chmurami, przesuwającymi się na wschód. Wierzył, że wszechświat był królestwem śmierci, a życie jest zjawił kiem tak rzadkim, że właściwie stanowi wybryk natury; uważał, że świat jest miejscem wypełnionym niezliczonymi jałowymi planetami, podzwonnem nie dla mocy twórczych Boga, lecz dla bezpłodności Jego wyobraźni, a także triumfem zjednoczonych przeciw Niemu sił ciemności. Z dwóch rzeczywistości współistniejących we wszechświecie — życia i śmierci — życie było mniej ważne. Istnienie obywatela krainy żywych jest ograniczone do lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin. Lecz obywatel królestwa umarłych jest nieśmiertelny-1 On żył na pograniczu. Nienawidził świata żywych, w którym został urodzony. Czul wstręt do pozorów: znaczenia, obyczajów, moralności i cnót, których wyznawcami byli żywi. Hipokryzja związków międzyludzkich 52 których publicznie głosi się bezinteresowność, a prywatnie W nuje egoistycznie, bawiła go i jednocześnie napawała odrazą, w dawało mu się* ze każdy akt życzliwości dokonywany jest łącznie pod kątem późniejszego rewanżu, którego można będzie Sądać od obdarowanego. Największą pogardę — a czasami wściekłość — żywił dla tych, którzy mówili o miłości i twierdzili, że coś takiego odczuwają. Wiedział, że miłość jest podobna do wszelkich innych szlachetnych cnót, występujących w czczej gadaninie rodziny, nauczycieli i księży. Po prostu nie istnieje. Jest mydleniem oczu, sposobem panowania nad innymi, sterowania nimi. Zamiast tego miłował ciemność i dziwne nie-życie świata umarłych, do którego należał, lecz do którego jeszcze nie mógł wrócić. Jego właściwe miejsce było z przeklętymi. Czuł się jak u siebie wśród tych, którzy gardzili miłością, którzy wiedzieli, że jedynym celem egzystencji jest pogoń za przyjemnościami. Najważniejsze było Ja. Nie było czegoś takiego jak „zło" czy „grzech". Im dłużej przyglądał się gwiazdom przebłysku] ącym pomiędzy chmurami, tym stawały się jaśniejsze. Wreszcie poczuł, że każde z małych jak główki szpilek światełek wiszących w pustce kłuje go w oczy. Wywołane tym przykrym wrażeniem łzy zaćmiły mu wzrok, więc spojrzał w dół, na ziemię u swych stóp. Nawet nocą świat żywych był zbyt jasny dla niego i jemu podobnych. By widzieć, nie potrzebował światła. Jego wzrok przystosował się do idealnej czerni śmierci, do katakumb Piekła. Dla jego oczu światło stało się nie tylko zbyteczne; było czymś przykrym, a czasami wręcz odrażającym. Nie patrząc już na niebo zszedł z pola, wracając na popękany chodnik. Jego kroki odbijały się głuchym echem w miejscu, które Kiedyś wypełniał gwar i śmiech tłumów. Gdy chciał, umiał się Poruszać tak cicho, jak kot na łowach. Chmury się rozstąpiły i księżyc oświecił ziemię. Skrzywił się. ozPadające się budowle jego kryjówki rzucały gęste i postrzępione nie. Światło księżyca, które każdemu innemu wydawałoby się , e' raziło jego oczy, lśniło na chodniku tak, jakby był pokryty Niecącą farbą. wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął parę okularów przedwiecznych. Założył je. Tak było lepiej. awahał się przez chwilę niepewny, co powinien zrobić z resztą 53 nocy. Miał dwie możliwości: spędzić pozostające do świtu z żywymi lub z umarłymi. Tym razem wybór był łatwiejszy jg zwykle; w nastroju, w jakim się teraz znajdował, wolał umarłych/i Zszedł z chodnika i skierował się ku ruinie, gdzie trzymaj umarłych. Swoją kolekcję. 3 — Sześćdziesiąt cztery minuty — stwierdziła Giną, patrząc na swój rolex na różowym skórzanym pasku. — On się może całkiem rozsypać. Jonas nie mógł uwierzyć, jak szybko mijał czas, przelatując po prostu obok, z pewnością szybciej niż zwykle, tak jakby wystąpiło jakieś fenomenalne przyśpieszenie kontinuum. Tak działo się zawsze w sytuacjach, gdy różnicę między życiem a śmiercią mierzyło się w minutach i sekundach. Spojrzał na krew, bardziej niebieską niż czerwoną, która przez; odprowadzającą rurkę z przezroczystego plastyku przepływała do „sztucznego serca". Przeciętne ludzkie ciało zawiera pięć litrów krwi. Zanim zespół reanimacyjny upora się z Harrisonem, jego pięć litrów zostanie wielokrotnie przepompowane, podgrzane i przefiltrowane. Ken Nakamura stał przy ekranie podświetlającym, badając zdjęcia rentgenowskie głowy i klatki piersiowej oraz ultrasonogramy ciała Harrisona zrobione w helikopterze podczas podróży od podnóża gór San Bernardino do szpitala w Newport Beach. Kari nachylała się nisko nad twarzą pacjenta badając jego oczy przez oftalmoskop, poszukując oznak niebezpiecznego nadciśnienia wewnątrz czaszki, które mogło wywołać nagromadzenie się płynu w mózgu. Z pomocą Helgi Jonas napełnił całą serię strzykawek duży dawkami różnych środków neutralizujących swobodne rodnik Witaminy E i C były skutecznymi lekami usuwającymi je, posiada też tę zaletę, że były substancjami naturalnymi. Miał zanu zaaplikować także lazeroid. 54 Swobodne rodniki są poruszającymi się szybko, niestabilnymi teczkami, które wędrują po całym ciele wywołując reakcje miczne niszczące większość komórek, z którymi się zetknęły. c Ajczesna teoria utrzymywała, że stanowią one podstawową zynę starzenia się, co wyjaśniałoby, dlaczego naturalne leki uwające swobodne rodniki, jak witaminy E i C, „doładowują" tem jmmunologiczny, a w przypadku ich długotrwałego zażywania sprzyjają młodzieńczemu wyglądowi oraz życiu na wyższych obrotach Swobodne rodniki są produktem ubocznym normalnego nrocesu przemiany materii i zawsze występują w organizmie. Ale gdy ciało jest pozbawione dotlenionej krwi przez dłuższy czas, nawet pod osłoną hipotermii, tworzą się w nim duże ilości swobodnych rodników, znacznie przewyższające te, z którymi normalnie musiał sobie radzić organizm. Gdy serce ponownie rozpoczynało pracę, wznowione krążenie przenosiło te niszczycielskie cząsteczki przez mózg, gdzie ich działanie powodowało spustoszenie. Witaminowe i chemiczne leki usuwające swobodne rodniki uporają się z nimi, zanim te ostatnie będą w stanie spowodować jakąś nieodwracalną szkodę. Przynajmniej taką mieli nadzieję. Jonas umieścił w różnych końcówkach trzy strzykawki, przez które można było podawać leki do głównej dożylnej rurki prowadzącej do uda pacjenta, lecz jeszcze nie wstrzyknął ich zawartości. — Sześćdziesiąt pięć minut — powiedziała Giną. Już tak długo jest martwy, pomyślał Jonas. Byli już bardzo blisko dotychczasowego rekordu udanej reanimacji. Pomimo chłodnego powietrza Jonas poczuł, jak pot zaczyna mu się perlić na skórze głowy, pod rzedniejącymi włosami. Zawsze zbytnio się angażował emocjonalnie. Jego nadmierna empatia nie znajdowała aprobaty niektórych kolegów; wierzyli, że rozsądne proporcje zapewnia rachowanie zawodowego dystansu między lekarzem a tymi, których C2ył. Lecz żaden z pacjentów nie może być tylko pacjentem. Każdego Ucn ktoś kochał i potrzebował. Jonas doskonale zdawał sobie sprawę ego, że jeśli nie udawał mu się zabieg, to robił zawód więcej niż jednej !e, przynosząc ból i cierpienie szerokiej rzeszy krewnych i przyja-Nawet gdy zajmował się kimś takim jak Harrison, o którym nie lo Kla* w*aściwie niczego, zaczynał sobie wyobrażać ludzi, których " yły splecione z życiem pacjenta, i czuł się wobec nich odpowiedzia-w takim samym stopniu, jakby znał ich blisko. 55 — Facet wygląda w porządku — powiedział Ken, odwracają się od zdjęć rentgenowskich i ultrasonogramów. — Żadnych po}a, manych kości, żadnych obrażeń wewnętrznych. — Ale te ultrasonogramy zostały wykonane już po śmierci pacjenta — zauważył Jonas — więc nie pokazują funkcjonujących organów. — To prawda. Zrobimy parę wydruków po reanimacji, by się upewnić, czy nic nie zostało porozrywane. Jak dotąd wszystko wygląda dobrze. Kari Dovell prostując się powiedziała: — Może będziemy mieli do czynienia ze wstrząsem mózgu. Trudno to ocenić na podstawie tego, co mogę zaobserwować. — Sześćdziesiąt sześć minut. — Tu liczą się sekundy. Przygotujcie się — rzekł Jonas, choć doskonale wiedział, że byli gotowi. Pod czepkiem po skórze głowy spływał zimny pot. Przenikały go dreszcze. Krew pacjenta zaczęła płynąć przez rurkę z przezroczystego plastyku, po czym, podgrzana do trzydziestu siedmiu stopni, wracała do ciała przez żyłę udową, pulsując zgodnie z wymuszonym rytmem „sztucznego serca". Jonas wcisnął do połowy tłoczki trzech strzykawek, wprowadzając do krwi przepływającej przez rurkę dużą dawkę środków usuwających swobodne rodniki. Odczekał niecałą minutę, po czym szybko wcisnął tłoczki do końca. Helga, zgodnie z jego instrukcjami, przygotowała już następni trzy. Usunął opróżnione strzykawki z końcówek w dożylnej rurce i wprowadził na ich miejsce pełne, nie wstrzykując na razie zawartości żadnej z nich. Ken przysunął do stołu operacyjnego przenośny defibrylator! Jeśli po reanimacji serce Harrisona zacznie bić nieregularnie -i migotanie przedsionków — można przez zastosowanie wstrząsu elektrycznego wymusić normalny rytm. Jednakże była to strategia ostatniej szansy, gdyż gwałtowna próba zahamowania migotania przedsionków mogła także wywrzeć ujemny wpływ na stan pacjenta który po sprowadzeniu go z krainy umarłych znajdował się w kowo trudnym stanie. Spoglądając na termometr cyfrowy, Kari stwierdziła: 56 Temperatura ciała podniosła się tylko do trzynastu i pół — Sześćdziesiąt siedem minut — poinformowała Giną. __Zbyt wolno — powiedział Jonas. — Zewnętrzne ciepło? Jonas się zawahał. __ Zróbmy to — poradził Ken. — Czternaście stopni — rzekła Kari. __prZy takim tempie — powiedziała Helga z niepokojem — minie ponad osiemdziesiąt minut, zanim ciało osiągnie ciepłotę wystarczającą, żeby serce mogło zaskoczyć. Poduszki rozgrzewające zostały wsunięte pod prześcieradło okrywające stół operacyjny, zanim pacjent znalazł się na sali. Były rozłożone wzdłuż jego kręgosłupa. — W porządku — powiedział Jonas. Kari nacisnęła nerwowo przełącznik. — Spokojnie — dodał Jonas. Kari wyregulowała wskaźniki. Musieli podgrzać ciało, lecz przy zbyt szybkim wzroście temperatury mogły powstać dodatkowe problemy. Każda akcja przypominała zawody w przeciąganiu liny. Jonas wstrzyknął do krwi pacjenta dodatkowe dawki witamin E i C, oraz lazeroid. Harrison leżał nieruchomy, biały. Przywodził na myśl rzeźbę naturalnych rozmiarów umieszczoną na ołtarzu starej katedry: ciało Chrystusa wyrzeźbione z białego marmuru w pozycji po złożeniu w grobie — tak On mógłby leżeć tuż przed najbardziej udanym wskrzeszeniem wszystkich czasów. Ponieważ Kari Dovell odciągnęła powieki Harrisona chcąc rzeprowadzić badanie oftalmoskopowe, jego otwarte oczy patrzyły > epo w sufit, a Giną wpuszczała w nie zakraplaczem sztuczne łzy zabezpieczające soczewki przed wysuszeniem. Nuciła przy tym „Little urfer Girl". Była fanką zespołu Beach Boys. ** wyrazie oczu Harrisona nie ujrzano zaskoczenia ani przeraże- ' jak można było oczekiwać. Jego spojrzenie było prawie spokojne, nę zaciekawione. Harrison wyglądał tak, jakby w chwili śmierci jrzał coś, co podniosło go na duchu. Glna spojrzała na zegarek: 57 — Sześćdziesiąt osiem minut. Jonas miał chęć jej powiedzieć, aby zamilkła; tak jakby czas mógł się zatrzymać, jeśli tylko ona przestałaby odliczać minuty. „Sztuczne serce" wpompowywało i wypompowywało krew. — Szesnaście i pół stopnia — rzekła Helga karcącym tonem, jakby chciała ukarać nieboszczyka za opieszałe tempo, w jakim się ogrzewał. Płaskie linie na EKG. Płaskie linie na EEG. — No, do roboty — ponaglił Jonas. — Ruszajcie się. 4 Wszedł do muzeum zwłok nie przez jedne z górnych drzwi, lecz przez wyschniętą lagunę. W płytkim wgłębieniu na popękanym betonie leżały trzy gondole. Były to dziesięcioosobowe modele, dawno temu zrzucone z ciężkiego toru, po którym, poruszane mechanizmem łańcuchowym, woziły niegdyś rozbawionych pasażerów. Nawet nocą, w przeciwsłonecznych okularach widział, że nie miały dziobów w kształcie szyi łabędzia, tak jak prawdziwe weneckie gondole, lecz zdobiły je złośliwie patrzące chimery, ręcznie wyrzeźbione w drewnie i jaskrawo pomalowane. Być może kiedyś budzące przerażenie, lecz teraz połamane, wyblakłe i ze złuszczoną farbą. Wrota do laguny, które w lepszych czasach miękko usuwały się z drogi przy zbliżaniu się każdej łodzi, zastygły w bezruchu. Jedne z nich znieruchomiały otwarte, drugie co prawda były zamknięte, lecz wisiały tylko na dwóch przerdzewiałych zawiasach. Wszedł przez otwarte wrota do korytarza, który był jeszcze bardziej mroczny niż noc za jego plecami. Zdjął okulary przeciwsłoneczne. Nie potrzebował ich w tej ciemności. Betonowy kanał, po którym poruszały się kiedyś gondole, miafc metr głębokości i dwa i pół metra szerokości. Wąskie wgłębienie w dnie kanału mieściło zardzewiały mechanizm łańcuchowy — długi ciąg tępych, zakrzywionych, piętnastocentymetrowych haków, które 58 \y łodzie, zaczepione o stalowe pierścienie umieszczone na ^ach kadłubów. Gdy jeszcze odbywały się tu przejażdżki, te haki SP ^rywala woda, co sprawiało wrażenie, że gondole rzeczywiście 'hmeły Teraz wyglądały jak rząd krótkich i grubych kolców na biecie jakiegoś ogromnego, prehistorycznego gada, którego łeb 8fiikał w ponurym królestwie ciemności. Pomyślał sobie, że świat żywych jest pełen oszustw. Pod pozornym spokojem ukryte są szkaradne maszyny, wypełniające swe tajemnicze zadania. Wszedł do wnętrza budynku. Początkowo kanał opadał w dół ledwo zauważalnie, lecz on zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ wcześniej wiele razy tędy przechodził. Ponad nim, po obu stronach kanału, ciągnęły się betonowe chodniki dla personelu, szerokości około jednego metra. Za nimi znajdowały się ściany tunelu, które pomalowano na czarno, by mogły służyć za tło dla odgrywanych tu kiepskich teatralnych scenek. Od czasu do czasu chodniki poszerzały się tworząc wnęki, a w niektórych miejscach nawet całe komnaty. Gdy kanałem jeszcze przesuwały się gondole, we wnękach ustawione były żywe obrazy mające bawić i przerażać: duchy i gobliny, upiory i potwory, szaleńcy z toporami w rękach, stojący nad rozpłaszczonymi ciałami swych bezgłowych ofiar. W jednym z większych pomieszczeń znajdował się odtworzony w szczegółach cmentarz, wypełniony poruszającymi się sztywno duchami; w innym z dużego latającego talerza wyskakiwali spragnieni krwi kosmici, wyszczerzając rzędy potwornie ostrych zębów. Poruszane mechanizmami figury stroiły miny, wstawały 1 groziły wszystkim przejeżdżającym nagranymi na taśmie głosami, bez końca odtwarzając te same krótkie, zaprogramowane scenki, za Pomocą tych samych groźnych słów i warknięć. Nie, nie bez końca. Teraz już ich nie było, zostały wywiezione zez specjalne ekipy wierzycieli i śmieciarzy. Nic nie było wieczne. Z wyjątkiem śmierci. rzydzieści metrów poniżej wejścia kończyła się pierwsza część ^echanizmu łańcuchowego. Podłoga tunelu, która dotąd pochylała ? wręcz niezauważalnie, teraz opadała ostro w dół, pod kątem ści {Wl^ceJ trzydziestu pięciu stopni, znikając w gęstych ciemno- • W tym miejscu gondole ześlizgiwały się z tępych haków 59 umieszczonych w dnie kanału i w skręcającym żołądek przechvi żeglowały w dół czterdziestopięciometrowej pochylni, wpada;.e w położony poniżej basen z kolosalnym rozbryzgiem wody zalew jącej siedzących z przodu pasażerów ku wielkiej uciesze tych szcze; liwców — lub spryciarzy — którym udało się dostać miejsca z ty^ Ponieważ w odróżnieniu od zwykłych śmiertelników był 0^ darzony wyjątkowymi zdolnościami, nawet w całkiem pozbawionym światła otoczeniu potrafił dojrzeć część schodzącej w dół pochylaj choć jego wzrok nie sięgał do samego dna. Jego, podobna kociej zdolność widzenia w nocy była ograniczona: w promieniu trzech hilj czterech metrów widział tak wyraźnie, jakby stał w świetle dnia; dalej przedmioty stawały się zamazane, coraz mniej wyraźne, jak cienie, aż do miejsca gdy ciemność w odległości jakichś dwunastu lub piętnastu metrów połykała wszystko. Odchylony do tyłu dla zachowania równowagi na stromej ścianie, skierował się w w głąb opuszczonej budowli. Nie obawiał się tego, co mógł ujrzeć na dole. Nic już nie było w stanie go przerazić. Ba bardziej obojętny, skamieniały i zdziczały niż cokolwiek, czym świa{ mógł mu zagrozić. Nim przebył połowę drogi do niższej komory, wyczuł woń śmierci. Uniosła się ku niemu w prądach chłodnego, suchego powietrza. Ten fetor go podniecił. Żadne, nawet najbardziej wi szukane perfumy, jakimi byłaby skropiona delikatna skóra piękni kobiety, nie były w stanie poruszyć go tak, jak owa szczególna słodkawa woń rozkładającego się ciała. 5 W świetle lamp halogenowych biel pokrytych emalią ścian operacyjnej raziła oczy jak arktyczny pejzaż lśniący w oślepiając blasku zimowego słońca. Członkowie zespołu odnieśli wrażenie, w pomieszczeniu zrobiło się mroźno, zupełnie jakby ciało nieboss ka obniżało temperaturę powietrza. Nyebernem wstrząsnął dresz u lga sprawdziła termometr cyfrowy przylepiony do skóry Temperatura ciała podniosła się do dwudziestu jeden stopni. Siedemdziesiąt dwie minuty — poinformowała Giną. __jeraz walczymy już o brązowy medal — powiedział Ken. — tfstoria medycyny, Księga Rekordów Guinness'a, wystąpienia w te-wizii książki, filmy, podkoszulki z nadrukami naszych twarzy, kolicznościowe czapki, plastikowe ozdoby na trawniki w kształcie naszych postaci. __Niektóre psy zostały reanimowane po dziewięćdziesięciu minutach — przypomniała mu Kari. __Aha — zażartował Ken — ale to były psy. Poza tym były całkiem pomylone i goniły za kośćmi, a zakopywały samochody. Giną i Kari cicho się roześmiały. Ten dowcip rozluźnił napięcie wszystkich, z wyjątkiem Jonasa. Nigdy nie potrafił odprężyć się nawet na chwilę podczas akcji reanimacyjnej, choć zdawał sobie sprawę, że lekarz pracujący w takim naprężeniu nerwów nie jest maksymalnie wydajny. Zdolność Kena do dawania upustu rozgorączkowaniu była godna podziwu i służyła dobru pacjenta; jednakże Jonas nie potrafił zachować się w ten sposób w czasie akcji. — Dwadzieścia dwa stopnie... dwadzieścia dwa i pół... To naprawdę była bitwa. Przeciwnik to śmierć: sprytna, potężna i nieubłagana. Jonas uważał śmierć nie tylko za stan patologiczny czy też nieuchronne przeznaczenie wszelkich istot żywych, ale za rzeczywistą istotę chodzącą po świecie — może nie tę zakapturzoną postać z mitów, szkielet z twarzą ukrytą w cieniach kaptura, tym niemniej obecność bardzo realną. Dwadzieścia trzy stopnie — orzekła Helga. Giną dodała: Siedemdziesiąt trzy minuty. Jonas wstrzyknął kolejną dozę środków usuwających swobodne niki do krwi pulsującej w dożylnej rurce, ważał, że wiara w śmierć jako w nadprzyrodzoną siłę obdarzoną sną wolą i świadomością, jego przekonanie, że czasami chodzi po zn h W Uc^e^moneJ formie, świadomość tego, że właśnie teraz koi U^C S^' niewidzialna, w tym pomieszczeniu, wydawałyby się zró ^°m ^uP*m przesądem. Mogliby go uznać za człowieka nie- °ważonego lub znajdującego się w początkowym stadium 60 61 szaleństwa. Nyeberg był wszakże pewien swego zdrowia psychic nego. Poza tym jego wiara w śmierć opierała się na empiryczny^ dowodach. Zobaczył swego znienawidzonego wroga, gdy ^, zaledwie siedem lat, słyszał jego słowa, spojrzał mu w oczy i poc^i cuchnący oddech oraz lodowate dotknięcie na swej twarzy. — Dwadzieścia trzy i pół stopnia. — Przygotujcie się — powiedział Jonas. Temperatura ciała pacjenta zbliżała się do progu, poza którym w każdej chwili mógł rozpocząć się proces ożywiania. Kari zakończyła] napełnianie epinefryną strzykawki do podskórnego zastrzyku, a Kd włączył defibrylator, by mógł się naładować. Giną otworzyła zawój na zbiorniku zawierającym mieszankę tlenu i dwutlenku węgla oraz uniosła maskę urządzenia dotleniającego, by się upewnić, że dziaM — Dwadzieścia cztery stopnie — stwierdziła Helga. — Dwadzieścia cztery i pół. Giną spojrzała na zegarek. — Zbliża się siedemdziesiąta czwarta minuta... ro: 6 U stóp długiej pochylni wszedł do olbrzymiego pomieszczenia wielkości hangaru lotniczego. Kiedyś w tym miejscu, zgodni z prymitywną wizją projektanta wesołego miasteczka, odtworzoa było Piekło. W uformowanych z betonu skałach znajdujących sl pod ścianami umieszczono palniki gazowe, aby imitowały migoczą ognie. Gaz wyłączono dawno temu. Piekło było teraz czarne jak smo Ale oczywiście nie dla niego. Poruszał się powoli w poprzek betonowej podłogi podziełonej dwie części biegnącym serpentyną kanałem, w którym znajdował następny mechanizm. Tu gondole przepływały przez wodę. I powierzchnią umieszczono specjalne oświetlenie i rury, z któ: wydmuchiwano bąble powietrza imitujące gotujący się olej. Wszys: wyglądało jak jezioro ognia. Idąc delektował się fetorem Ju który z każdą sekundą stawał się coraz rozkoszniej ostry. *" dyśw wyższych partiach całej tej dekoracji stał tuzin mecha-vch diabłów, rozkładających ogromne nietoperze skrzydła, ""^dających w dół iskrzącymi się oczami, z których rytmicznie lały na pr^pływ^06 gondole nieszkodliwe, karmazynowe S mienie. Jedenaście spośród tych demonów wywieziono, sprzedano H konkurencyjnego miasteczka lub po prostu wyrzucono na złom. Z niewiadomych przyczyn jeden zły duch pozostał — nieruchomy zlepek pordzewiałego metalu, zżartego przez mole płótna, poszarpanego plastyku i umazanych smarem rurek. Wciąż jeszcze tkwił na skalistej iglicy w dwóch trzecich wysokości pod wysokim sufitem, bardziej patetyczny niż przerażający. Przechodząc pod tą żałosną figurą należącą do wyposażenia wesołego miasteczka pomyślał: ja jestem jedynym prawdziwym demonem tego miejsca. Ta myśl sprawiła mu przyjemność. Od wielu miesięcy myśląc o sobie nie posługiwał się imieniem, jakie zostało mu nadane na chrzcie. Przyjął imię diabła, które znalazł w książce o satanistach. Vassago. Jeden z trzech najpotężniejszych demonów-książąt Piekieł, który odpowiadał tylko przed Jego Szatańskim Majestatem. Vassago. Lubił dźwięk tego imienia. Gdy po raz pierwszy wypowiedział je na głos, imię spłynęło z jego warg tak łatwo, że zdawało się, iż nigdy nie reagował na żadne inne. — Vassago. W ciężkiej ciszy podziemi wróciło do niego echo odbite od betonowych skał: — Yassago. 7 Dwadzieścia sześć stopni. Już coś powinno się dziać — zauważył Ken. n Poinformowała: 62 63 — Płaskie linie, tylko płaskie linie. Miała długą, łabędzią, wysmukłą szyję, Jonas z łatwością h strzegał gwałtowne pulsowanie krwi w tętnicy szyjnej. Spojrzał na szyję Harrisona. Tu nie było pulsu. — Siedemdziesiąt pięć minut — oznajmiła Giną. — Jeśli teraz ożyje, będzie to oficjalny rekord — stwierdzi) Ken. — Będziemy zobowiązani do tego, by świętować, upić sia zarzygać własne buty i robić z siebie durniów. — Dwadzieścia siedem stopni. Jonasa ogarnęło uczucie zawodu. Nie odzywał się — z obawy, ż użyje nieprzyzwoitego słowa lub wyda z siebie niskie, dzikie i pełm złości warknięcie. Wszystkie czynności wykonali poprawnie, lera przegrali. Nienawidził przegrywać. Nienawidził Śmierci. Nienawidzi barier współczesnej medycyny, wszelkich ograniczeń ludzkiej wiedzv a także własnych niedostatków. — Dwadzieścia osiem stopni. Nieoczekiwanie Harrison wciągnął powietrze. Jonas drgnął i spojrzał na monitory. EKG pokazywał kurczowe ruchy serca pacjenta. — Zaczynamy — orzekła Kari. 8 Mechaniczne figury potępieńców — była ich ponad set w dniach świetności tutejszego Piekła — zniknęły wraz z jedenastoij demonami; umilkły również jęki agonii i zawodzenia nagłaśni przez mikrofony umieszczone w ich ustach. Jednakże ogołoo sala nie została pozbawiona czegoś najbardziej istotnego. Goś coś znacznie odpowiedniejszego niż roboty, bardziej zbliżonego piekielnej rzeczywistości: kolekcję Vassago. Pośrodku pomieszczenia wznosił się w całym swym mąjestac posąg Szatana, olbrzymi i srogi. Jama w podłodze o średnicy o4 pięciu metrów mieściła w sobie masywną figurę Księcia Ciemnosl 64 tał pokazany od pasa w dół, ale od pępka do czubków swych ^'6 ^' niowatych rogów mierzył dziewięć metrów. Gdy to wesołe P*erS ^ jeszcze funkcjonowało, monstrualna rzeźba była ukryta mia}S bokiej jamie, pod powierzchnią jeziora, po czym wynurzała się ur 7nie ze swej kryjówki — spadała z niej kaskadami woda, - ' iłv wielkie oczy, zamykały się i otwierały monstrualne szczęki, zgrzytały ostre zęby, drgał rozwidlony język — i słychać było 7miacy gł°s: »Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką dzieję!" p0 tyCh słowach rozlegał się złowrogi śmiech. Vassago, będąc chłopcem, kilka razy odbył przejażdżkę gondolami. W tamtych czasach bał się sztucznego diabła, a zwłaszcza jego szkaradnego śmiechu. Gdyby mechanizm nie uległ korozji i nagle przywrócił do życia rechoczącą figurę, nie zrobiłoby to już wrażenia na Vassago. Teraz był dorosły i wystarczająco doświadczony, by wiedzieć, że Szatan nie potrafi się śmiać. Zatrzymał się w pobliżu wznoszącego się jak wieża Lucyfera i przyglądał się mu pilnie z mieszaniną pogardy i podziwu. Był banalny, to prawda, taka podróbka z wesołego miasteczka, mająca na celu sprawdzenie wytrzymałości pęcherzy smarkaczy oraz danie kilkunastoletnim dziewczynom okazji. do pisków i wtulania się w ramiona ich głupawo uśmiechających się chłopaków. Jednakże musiał przyznać, że było to w pewnym sensie dzieło natchnione, ponieważ projektant nie wybrał tradycyjnego wizerunku Szatana o pociągłej twarzy, ostrym nosie i cienkich wargach, z gładko zaczesanymi włosami i kozią bródką, absurdalnie wyrastającą ze spiczastego podbródka. Była to Bestia godna swej nazwy: po części gad, po części owad, po części istota ludzka, dość odpychająca, by zbudzić szacunek, wystarczająco znajoma, by udawać postać zeczywistą, i dostatecznie obca, by wzbudzać grozę. Gruba warstwa rzu, wilgoci i pleśni przytłumiła jaskrawe barwy i nadała tej 'staci powagę upodabniającą ją do jednej z tych gigantycznych ttuennych statui egipskich odnalezionych w starożytnych, po- Krytych piaskiem świątyniach. z Id ' Przecież nie wiedział, jak wygląda Lucyfer, i musiał kr a ' ^e ^Jc'ec Kłamstw przybierze znacznie bardziej mrożącą ^ żyłach i straszną postać, niż ta wersja z wesołego miastecz- ą p, j g p P°twór z plastyku i styropianu wydał się Vassago dostatecznie dający, by uczynić go ośrodkiem tajemnego kultu, który -^alpa śmierci 65 uprawiał w podziemiach. U jego stóp, na suchym, wybetonowany dnie wyschniętego jeziora rozmieścił swą kolekcję — dla własn przyjemności i rozrywki, lecz także w charakterze ofiary złożOn ¦ bogu przerażenia, bólu i zła. Nagie, rozkładające się ciała siedmiu kobiet i trzech mężczy2l ustawił tak, aby wyglądały jak znakomite rzeźby perwersyjnego Michała Anioła, stanowiące ekspozycję w muzeum śmierci. 9 Pojedynczy płytki oddech, krótki skurcz mięśnia sercowego i mimowolna reakcja nerwowa, która wywołała skurcze prawej ręla oraz otwieranie się i zaciskanie palców przypominających wijące Ą nogi zdychającego pająka — to były jedyne symptomy życa zaobserwowane u pacjenta, który natychmiast powtórnie znierucha miał w pozie nieboszczyka. — Dwadzieścia osiem i pół stopnia — oznajmiła Helga. Ken Nakamura zadał pytanie: — Migotanie przedsionków? Jonas potrząsnął głową. — To nie migotanie przedsionków. Jego serce w ogóle nie bijej Po prostu czeka. Kari trzymała w rękach strzykawkę. — Więcej epinefryny? Jonas w napięciu patrzył na monitory. — Zaczekaj. Nie chcemy przywrócić mu życia tylko po to, przyśpieszyć atak serca z powodu przedawkowania leków. — Siedemdziesiąt sześć minut — powiedziała Giną prawie b< tchu, głosem tak młodzieńczym i pełnym animuszu, jakby podawa wynik w meczu siatkówki. — Dwadzieścia dziewięć stopni. Harrison ponownie wciągnął powietrze. Jego serce znów &' trzepotało, co sprawiło ukazanie się serii szpiców na ekranl 66 rdiografu. Całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Po 616kmznów ukazała się płaska linia. °Z 'ac uchwyty plusowych i minusowych elektrod defibrylatora, Ken spojrzał wyczekująco na Jonasa. Dwadzieścia dziewięć i pół stopnia — ogłosiła Helga. — Jest właściwym obszarze cieplnym i chce wrócić. 6 Jonas poczuł, jak kropla potu ścieka po jego prawej skroni. Najtrudniejszą częścią akcji, przed sięgnięciem po bardziej forsowne etody wymuszonej reanimacji, było oczekiwanie, dawanie szansy cientowi, j,y sam daj sobie inicjującego proces kopniaka. Trzeci skurcz serca został zarejestrowany jako krótsza seria szpiców niż poprzednie, i nie towarzyszyła mu, tak jak przedtem, aktywność oddechowa. Nie zaobserwowano także żadnych skurczów mięśni. Harrison leżał sflaczały i zimny. — Nie jest w stanie zrobić przeskoku — stwierdziła Kari Dovell. — Stracimy go — zgodził się Ken. — Siedemdziesiąt siedem minut — powiedziała Giną. Co prawda nie spędził czterech dni w grobowcu tak jak Łazarz, zanim Chrystus przywrócił mu życie, pomyślał Nyeberg, niemniej był martwy od dłuższego czasu. — Epinefryna — powiedział. Kari podała strzykawkę Jonasowi, który zaaplikował szybko jej zawartość przez jedną z tych samych końcówek w dożylnej rurce. Ken uniósł plusowe i minusowe elektrody defibrylatora i zajął pozycję nad pacjentem, gotów do zastosowania Harrisonowi wstrząsu elektrycznego. otężna dawka epinefryny, hormonu robionego z wyciągu nerczy owiec, określana przez niektórych specjalistów jako „sok ^eanimacyjny", wstrząsnęła Harrisonem tak mocno jak impuls ryczny, który Ken Nakamura gotów był mu zaaplikować. .Je'jlt zaczerpnął powietrza tak, jakby w dalszym ciągu tonął owa tej rzece, przeszył go gwałtowny dreszcz, a jego serce - częło bić jak serce królika, którego ściga lis. 10 Vassago ułożył wszystkie elementy swego makabrycznego zbioru w przemyślaną kompozycję. Nie było to po prostu dziesięć zw!| rzuconych bezceremonialnie na beton. On nie tylko szanował śmiem on ją wielbił, z żarem pokrewnym pasji muzycznej Beethovenl i płomiennemu oddaniu sztuce Rembrandta. Śmierć była dareml który przyniósł mieszkańcom Ogrodu. Szatan był Dawcą Śmiej i jego było królestwo śmierci wiekuistej. Każde martwe ciało powinni być traktowane z całą czcią, jaką gorliwi katolicy zachowują dl Eucharystii. Ich Bóg żyje wewnątrz cienkiego płatka przaśned chleba, twarz bezlitosnego boga można było dojrzeć w tym wszysj kim, co składało się na obraz gnicia i rozkładu. U podstawy dziewięciometrowej figury Szatana znajdowało ciało Jenny Purcell, dwudziestodwuletniej kelnerki, pracującej ni nocnej zmianie w knajpce urządzonej w wagonie restauracyjnym z I pięćdziesiątych, gdzie szafa grająca odtwarzała utwory Presle| i Chucka Berry'ego, Lloyda Price'a i Plattersów, Buddy Hol Connie Francis i The Everly Brothers. Gdy Vassago wszedł tam I hamburgera i piwo, Jenny uznała, że fajnie wygląda w czarny! ubraniu i okularach przeciwsłonecznych w zamkniętym pomieszczj niu w środku nocy. Jego dziecinna twarz, z kontrastującą sil zarysowaną szczęką i lekkim grymasem okrucieństwa na ustach, czarne włosy spadające z czoła, przypominały trochę młodego Elvi „Jak się nazywasz?" — zapytała, a on odpowiedział: „Vassag Powiedziała: „Ale jak masz na imię?" Odparł: „To właśnie początek i koniec." Widać musiało ją to zaintrygować, pobu< wyobraźnię, gdyż odrzekła: „Aha, chcesz powiedzieć, że masz ty jedno imię, jak Madonna czy Sting?" Spojrzał na nią twardo swych mocno przyciemnionych okularów przeciwsłonecznych i wiedział: „Taak — czy ci to przeszkadza?" Nie przeszkadz W rzeczywistości poczuła do niego pociąg. Pomyślała, że jest „i ale dopiero później odkryła, jak bardzo inny był naprawdę. 68 • ao oczach Jenny była po prostu dziwką. Zabił dziewczynę • jej dwudziestocentymetrowy sztylet prosto w serce, po łożył ciało w pozycji obrazującej rozwiązłość. Rozebrał ją do iazał w postawie siedzącej, z szeroko rozwartymi udami if łanami podciągniętymi w górę. Smukłe nadgarstki przywiązał do ; by utrzymać ciało wyprostowane. Następnie za pomocą kawałków kabla podciągnął jej głowę daleko do przodu, dalej niż mogłaby to zrobić, gdy była żywa, brutalnie ściskając jej przeponę; czepił kable wokół jej ud, aby wiecznie zaglądała w szczelinę między nogami, rozpamiętując swe grzechy. Jenny była pierwszym eksponatem w jego kolekcji. Martwa od około dziewięciu miesięcy, skrępowana jak szynka w wędzarni, wyschnięta, zmumifikowana łupina, nie budząca zainteresowania robaków. Nie cuchnęła już tak jak kiedyś. Prawdę powiedziawszy, w trakcie gnicia i wysychania w tej dziwnej pozycji skurczyła się w kulę i tak mało przypominała istotę ludzką, że myślenie o niej jako o osobie kiedyś żyjącej przychodziło mu z trudem. Nie mógł więc myśleć o niej jako o martwej. Uznał zatem, że śmierć nie przebywa już w jej szczątkach. Dla Vassago Jenny przestała już być trupem i stała się tylko przedmiotem, martwą rzeczą. Chociaż stanowiła zaczątek kolekcji, nie budziła w nim obecnie ciekawości. Interesował się wyłącznie śmiercią. Żywi obchodzili go tylko dlatego, że nosili w sobie dojrzewającą zapowiedź śmierci. 11 erce pacjenta oscylowało między lekkim a ciężkim częstoskur->od stu dwudziestu do ponad dwustu czterdziestu uderzeń na bvł ^' *° stan wYwc>łany epinefryną i hipotermią. Tylko że nie ka ° stan Przejściowy. Za każdym razem, gdy puls słabł, elektro-pro 10^raf P°kazywał nasilającą się arytmię, która mogła doradzić wyłącznie do wstrzymania akcji serca. 69 Jonas przestał się pocić, spokojniejszy po tym, jak decyzja w iv ze śmiercią została podjęta. Powiedział: — Lepiej trzaśnij go tym. Nikt nie miał wątpliwości, do kogo skierowane były te słów i Ken Nakamura przycisnął zimne elektrody defibrylatora do nje Harrisona, obramowując nimi jego serce. Wyładowanie elektryczj spowodowało, że pacjent odbił się gwałtownie od stołu operacyjneg] a dźwięk podobny do uderzenia metalowym młotkiem o skórzani sofę — łup! — rozniósł się po sali. Jonas spojrzał na elektrokardiograf w chwili, gdy Kari ol czytywała znaczenie światełek przesuwających się po ekranie: — W dalszym ciągu dwieście na minutę, ale pojawił się rytm... stabilizuje się... stabilizuje. Podobnie elektroencefalograf ukazywał fale mózgowe alfa i beta w przedziałach normalnych dla nieprzytomnego człowieka. — Występuje samoistna akcja płuc — powiedział Ken. — W porządku — zadecydował Jonas — dajmy mu pooddychać i upewnijmy się, że komórki jego mózgu otrzymują wystarczającą ilość tlenu. Giną natychmiast nałożyła maskę tlenową na twarz Harrisona. — Temperatura ciała wynosi trzydzieści dwa stopnie — ogłosiła Helga. Wargi pacjenta w dalszym ciągu były lekko sine, lecz ta saj śmiertelna barwa pod paznokciami zniknęła. Mięśnie odzyskały częściowo zwykłe napięcie. Ciało nie byłoj sflaczałe. Gdy czucie wracało do głęboko schłodzonych koń Harrisona, wyczerpane końcówki jego nerwów wywołały cała skurczy i drgawek. Gałki oczu poruszały się pod zamkniętymi powiekami, nieomylni oznaka fazy snu REM. Śnił. — Sto dwadzieścia uderzeń na minutę — powiedziała Kari i spada... jest teraz zupełnie rytmiczny... i bardzo stabilny. Giną spojrzała na zegarek i aż zachłysnęła się ze zdumienia. — Osiemdziesiąt minut. — Sukinsyn — stwierdził z niedowierzaniem Ken. — poprzedni rekord o dziesięć minut. Jonas zawahał się tylko przez chwilę, spojrzał na zegar ście i wygłosił oficjalny komunikat w stronę mikrofonu: ent został pomyślnie reanimowany o godzinie dziewiątej dwie w poniedziałek wieczorem, dnia czwartego marca. w'aienin gratulacje, pomruki, śmiech ulgi, były tym, czym są k triumfu wznoszone przez zwycięzców na polu bitwy. Nie °kfZy 'ymywała ich skromność, lecz świadomość stanu, w jakim p0*dował się Harrison. Wygrali bitwę ze śmiercią, lecz ich pacjent na^ ł i świadomości Zanim się obudzi i będzie można nie ze świadomości. Zanim się obudzi i będzie można ie oozy»R J . . . . , testować i ocenie jego stan umysłowy, wciąż istniała poważna 5awa, że został reanimowany tylko po to, by wieść życie w udręce, raniczony nie dającym się usunąć uszkodzeniem mózgu. 12 Urzeczony aromatem śmierci, czując się w mrocznym podziemiu jak w domu, Vassago obchodził z zachwytem swą kolekcję. Zajmowała jedną trzecią obwodu olbrzymiej figury Lucyfera. Spośród męskich okazów jeden został zabity w chwili, gdy zmieniał nocą koło na opustoszałym odcinku Ortega Highway. Drugi spał w swoim samochodzie na parkingu przy publicznej plaży. Trzeci próbował poderwać Vassago w barze w Diana Point. Ta nelina nie była właściwie nawet barem dla pedałów; facet był po prostu pijany, zrozpaczony, samotny — i nieostrożny. Nic nie doprowadzało Vassago do takiej wściekłości, jak sualne potrzeby i podniecenie innych. Seks już go nie inte- ował. Nigdy nie zgwałcił żadnej z kobiet, które zabił. Lecz odraza iew, wywołane samym postrzeganiem seksualizmu u innych, nie ™ wynikiem zazdrości i nie wywoływało ich poczucie, że jego 1 encja była klątwą czy choćby krzywdzącym brzemieniem. Nie, chvvT Si? Z te§°' Że został uwomi°ny °d żądzy i pragnień. Od groł/' ^ został „obywatelem pogranicza" i przyjął obietnicę pe\y' ' nie za*ował utraty pożądania. Jednakże nie był całkiem wści vi " ze§° sama myśl o seksie czasami wpędzała go we osc — dlaczego mrugnięcie okiem, krótka spódniczka lub 70 71sweter opięty na obfitym biuście skłaniał go do tortur i zabói k, przypuszczał, że działo się tak ze względu na to, iż seks i życie & sobą nierozerwalnie splecione. Po instynkcie samozachowawcz popęd płciowy jest najpotężniejszym ludzkim motywem działań' Poprzez seks powstaje życie. Ponieważ nienawidził życia w całej ie krzykliwej różnorodności, w konsekwencji nienawidził także seks Wolał zabijać kobiety, ponieważ społeczeństwo zachęcało j. bardziej niż mężczyzn, do wystawiania na pokaz swego seksualiznu co czyniły za pomocą makijażu, szminki, ponętnych perfum, od krywających ciało ciuchów i kokieterii. Poza tym z łona kobietj pochodziło nowe życie, a Vassago złożył przysięgę, że będzie niszcaj życie wszędzie, gdzie zdoła. Od kobiet pochodziło także to, czew nienawidził w sobie; ta iskierka życia, która wciąż w nim kołatam uniemożliwiając przejście do krainy umarłych, do której przynależą Spośród pozostałych sześciu żeńskich okazów jego kolekcji, dwil były gospodyniami domowymi, jedna młodą adwokatką, jedni sekretarką w szpitalu, a dwie studentkami college'u. Chociaż ułożjl każde zwłoki w sposób odpowiedni do osobowości, ducha i słabosteH indywiduum, które je kiedyś zamieszkiwało, i chociaż posiada niemały talent w tej sztuce, robiąc wyjątkowo sprytny użytea z różnych rekwizytów, był znacznie bardziej zadowolony z efektd jaki osiągnął z ciałem jednej ze studentek, niż z całej reszty. Doszedłszy do niej, przystanął. Przyglądał się jej w ciemności, zadowolony ze swej pracy... i • • • Margaret... Po raz pierwszy ujrzał ją późną nocą w trakcie jednej ze swy< niespokojnych wędrówek, w słabo oświetlonym barze niedale miasteczka uniwersyteckiego, w którym pociągała colę; może dlatej że nie była na tyle dorosła, by podano jej piwo, tak jak przyjaciołom, a może nie piła alkoholu. Podejrzewał to drugie. Wyglądała dziwnie czysto i obco w dymie i zgiełku gospody, jej odnoszeniu się do przyjaciół i po gestach już z daleka Vassa, potrafił dostrzec, że była nieśmiałą dziewczyną, ciężko walczącą dopasować się do tłumu, chociaż w głębi serca wiedziała, że nigdy się to w pełni nie uda. Wrzask podnieconych alkoholem koleg' 72 . ogłuszająca muzyka Madonny, Michaela Jacksona brz?k SZja'Boltona dochodząca z szafy grającej, smród dymu j y[\chae . stcCj1jegO pfwa oraz wilgotne ciepło podnieconych 0 , college'u — nic jej nie ruszało. Siedziała w barze, lecz C a nim, nie splamiona, pełna radości życia, bardziej niż Ly znajdujący się tu młodzi mężczyźni i kobiety. n ł tak pełna energii, że zdawała się błyszczeć. Vassago nie ¦ /uwierzyć, że zwykła krew krążyła w jej żyłach. Jej serce z całą Ufnością pompowało esencję samego życia. jej witalność przyciągnęła go. Zgaszenie tak jasno palącego się ognia sprawiłoby mu wiele satysfakcji. Szedł za nią z baru do domu, by się dowiedzieć, gdzie mieszka. Przez następne dwa dni skradał się po kampusie, zbierając informacje o niej tak pilnie, jak by był studentem i przygotowywał się do egzaminu semestralnego. Nazywała się Margaret Ann Campion. Była na ostatnim roku, miała dwadzieścia lat i specjalizowała się w muzyce. Potrafiła grać na flecie, klarnecie, gitarze i wielu innych instrumentach. Była chyba najpopularniejszą, najbardziej lubianą studentką na wydziale. Uznawano, że ma wybitny talent kompozytorski. Jako osoba z natury nieśmiała, wiele trudu włożyła w to, by wyjść ze swej skorupy. Muzyka więc nie była jedynym przedmiotem jej zainteresowań. Wstąpiła do drużyny sprinterskiej, stała się drugą najszybszą kobietą w zespole, pełną werwy zawodniczką; pisywała o muzyce i filmach !o gazetki studenckiej; aktywnie działała w kościele baptystów. Jej zadziwiająca żywotność ujawniała się nie tylko w zapale ^ jakim pisała i grała, nie tylko w tej prawie duchowej emanacji, jaką assago zauważył w barze, lecz także w wyglądzie zewnętrznym. a Po prostu piękna: ciało bogini seksu ze szklanego ekranu '- świętej. Gładka skóra. Idealne proporcje kości policzkowych. sk 6 Usta' Zgodny uśmiech. Czyste, niebieskie oczy. Ubierała się ^le, próbując ukryć słodką pełnię piersi, kontrastującą z nimi byj lC taui> jędrność pośladków i długie, prężne nogi. Vassago jajc en> ze gdyby ją rozebrał, ukazałaby mu się w postaci takiej, reProd °ZUWa*oc* chwili, gdy ją ujrzał po raz pierwszy: fantastyczna Poczet ' ° Wrzący kocioł energii, w którym w końcu zostałoby Ch • , sztaftowane nowe życie o niespotykanym blasku. nciał> by umarła. 73 Chciał zatrzymać jej serce, a potem godzinami trzym w ramionach czując, jak uchodzi z niej ciepło, aż do chwili stałaby się zimna jak lód. Przypuszczał, że to jedno morderstwo mogłoby wreszcie zape» mu przejście z pogranicza, w którym żył, do krainy umarł i wyklętych, do której należał. Tęsknił, by się tam znaleźć. Margaret popełniła błąd: o jedenastej w nocy poszła sama do pn znajdującej się w budynku, w którym mieszkała. Wiele miesz wynajęto odpowiednio zamożnym rencistom oraz, ze względu bliskość Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, parom i trójkrn studentów, którzy dzielili się kosztami najmu. Być może różnorodnoj lokatorów, fakt, że była to bezpieczna i przyjazna okolica, oraz dobn oświetlenie ulic i całego terenu dały jej złudne poczucie bezpieczeństwa Gdy Vassago wszedł do pralni, Margaret właśnie wkładali brudne rzeczy do pralki. Spojrzała na niego z uśmiechem, zaskoczona, lecz bez niepokoju, chociaż był ubrany na czarno i nosi nocą okulary przeciwsłoneczne. Pomyślała, że prawdopodobnie jest jeszcze jednym studentem; który chce ekscentrycznym wyglądem zamanifestować swą buntów! niczą duszę i wyższość intelektualną. W każdym kampusie bĄ mnóstwo osobników tego rodzaju, gdyż znacznie łatwiej było okazai strojem bunt, niż być prawdziwym intelektualistą. — Och, przepraszam panią — powiedział — nie wiedziałem, ktoś tu jest. — Nie ma sprawy. Korzystam tylko z jednej pralki — pov działa. — Są jeszcze dwie. — Nie, dziękuję, ja już zrobiłem pranie, ale gdy wróciłem siebie i wyjąłem je z kosza stwierdziłem, iż brakuje mi jed skarpetki, więc doszedłem do wniosku, że musiała zostać w jed z pralek. Nie miałem zamiaru pani przeszkadzać. Przepraszani. Uśmiechnęła się trochę szerzej. Wydało jej się zabawne, przyszły James Dean, ubrany na czarno buntownik bez powo zachowuje się tak uprzejmie — a poza tym sam robi pranie i sz zgubionej skarpetki. W tym momencie stanął za nią. Uderzył ją w głowę — dw01 mocnymi, ostrymi uderzeniami pozbawił ją przytomności. Skrę się na podłodze z płytek winylowych, jakby była stertą bru odzieży do prania. w Remontowanym Piekle wewnątrz rozsypującego się potem* steczjcaj gdy odzyskała przytomność i stwierdziła, że weSoteg° betonowej podłodze ze związanymi rękami i nogami, niczego w pozbawionym światła pomieszczeniu, nie Z wać się o swe życie tak jak czyniły inne ofiary Nie aia targować się o swe życie, tak jak czyniły inne ofiary. Nie Pr^°*wała mu swego ciała, nie udawała, że podnieca ją jego 1 ość lub władza, jaką miał nad nią. Nie zaproponowała mu a , am- nie twierdziła, że go rozumie czy też że mu współ-? próbując zmienić karzącą rękę losu w przyjaciela. Nie T czała nie płakała, nie lamentowała i nie przeklinała. Różniła • od wszystkich innych tym, że odnalazła nadzieję i pocieszenie w cichym, pełnym godności łańcuchu szeptanych modlitw. Ale nie modliła się o uwolnienie od swego kata i powrót do świata, z którego została porwana — tak jakby wiedziała, że śmierć jest nieunikniona. Prosiła o to, by rodzina była na tyle silna, by sobie poradzić ze stratą, żeby Bóg zaopiekował się dwiema młodszymi siostrami, a nawet o to, by jej morderca uzyskał bożą łaskę i miłosierdzie. Vassago ogarnęło uczucie nienawiści. Wiedział, że miłość i miłosierdzie nie istnieją, że są tylko pustymi słowami. On nigdy nie zaznał miłości, ani podczas swego pobytu na pograniczu, ani gdy był jednym z żywych. Choć często udawał, że kogoś kocha — ojca, matkę, dziewczynę — by otrzymać to, czego chciał. Oni zawsze dawali się oszukać. Dać się oszukać do tego stopnia, by uwierzyć v Istmenie miłości u innych, byłoby oznaką zgubnej słabości, zecież stosunki międzyludzkie nie są niczym innym niż grą, mejętność przejrzenia oszustwa jest tym, co odróżniało dobrych graczy od głupców. y pokazać, że jego nie można oszukać i że jej Bóg jest bezsilny, sago nagrodził jej ciche modlitwy długą i bolesną śmiercią. tvlk S^'C krzykn^a- Lecz te krzyki nie zadowoliły go, gdyż były stra h ZWl?kami fizycznej agonii; nie rozbrzmiewały panicznym a^nem, wściekłością ani rozpaczą. nawet -ZG ^eP*eJ s'? Poczuje gdy ona umrze, ale nienawidził jej czuJac smierci- Przez kilka minut przyciskał do siebie dziewczynę Poryw' uchO(izi z niej ciepło. Lecz stygnące ciało nie było tak w wiek • G'Ja^ ^ powinno. Ponieważ umierała z niezłomną wiarą e życie, oszukała Yassago, pozbawiając go satysfakcji 74 75 ujrzenia w jej oczach świadomości nadchodzącej śmierci. Odepchr z obrzydzeniem na bok zwiotczałe zwłoki. * • * Obecnie minęły dwa tygodnie od chwili, gdy Vassago ją zamoj dował. Margaret Campion klęczała teraz w nieustającej modlitw na podłodze tego sztucznego zdemolowanego Piekła, stanowi najnowszy nabytek w kolekcji. Utrzymywała się w pozycji wyprjie budujmy żadnych fałszywych nadziei. On jeszcze musi Przejść długą drogę. Lecz możesz wpisać do jego akt, że po raz Pierwszy odzyskał przytomność o jedenastej trzydzieści, dwie godziny P° reanimacji. Harrison mruczał przez sen. Jonas pochylił się nad łóżkiem i przysunął ucho do warg pacjenta. Wa były niewyraźne, wydobywały się wraz z jego płytkim .• ein- ^wi?k ten przypominał widmowy głos słyszany w kanale lowym, nadawany ze stacji po drugiej stronie globu, odbity od ysnej warstwy inwersyjnej wysoko w atmosferze i przefiltrowany Przestrzeń i złe warunki atmosferyczne. Brzmiał tajemniczo 83 i proroczo, choć przede wszystkim nawet w połowie nie by] zrozumiały. — Co on mówi? — zapytała Ramona. W wyciu przybierającej na sile, szalejącej na zewnątrz burzj Jonas nie był w stanie wychwycić dostatecznej ilości słów Harrisona, by mieć pewność, ale domyślał się, że mężczyzna powtarza to samJ co wcześniej: — Tam na zewnątrz... coś jest... Nagle wiatr zagwizdał przeraźliwie, a deszcz zabębnił w okno tal mocno, iż wydawało się, że lada chwila roztrzaska szkło. 14 Vassago lubił deszcz. Burzowe chmury pokryły niebo zostawiając żadnych dziur, przez które mógłby wyjrzeć ja świecący księżyc. Ulewa przyćmiła blask lamp ulicznych i nadje dżających z przeciwka samochodów, uspokoiła oślepiające neon i ogólnie stonowała noc w okręgu Orange, umożliwiając mu jaz w lepszych warunkach, niż mogłyby mu to zapewnić okuła przeciwsłoneczne. Jechał na zachód od swej kryjówki, potem na północ wzc wybrzeża, poszukując baru, w którym byłyby przyćmione świat i jedna lub dwie kobiety. W poniedziałki mnóstwo lokali byj zamkniętych, a inne o tej porze, pół godziny przed północą, wyglądały na zatłoczone. W końcu znalazł knajpkę w Newport Beach, przy Pacific Coa Highway. Była to wytworna spelunka z baldachimem dochodząc do ulicy, z rzędem miniaturowych białych lampek wyznaczający^ linię dachu i neonem reklamującym TAŃCE OD ŚRODY SOBOTY — BIG BAND JOHNNY'EGO WILTONA. Newp< było najzamożniejszym miastem okręgu, z największą na świe przystanią prywatnych jachtów, tak więc prawie każda z mających aspiracje do obsługiwania nadzianej klienteli najpewfij 84 miała również przystań. Od środka tygodnia najprawdopodobniej zapewniony był parking z chłopakiem do odwożenia samochodów, co nie odpowiadałoby jego celom, gdyż byłby to potencjalny świadek, jednakże w deszczowy poniedziałek nie było widać żadnej służby. Zaparkował na placu obok klubu i gdy zgasił silnik, złapał go atak. Poczuł się tak, jakby otrzymał lekki, ale dotkliwy wstrząs elektryczny. Oczy wywróciły mu się w głowie i przez moment myślał, że ma konwulsje, gdyż nie był w stanie oddychać ani przełykać. Wydał bezwiedny jęk. Atak trwał zaledwie dziesięć lub piętnaście sekund i zakończył się trzema słowami wypowiedzianymi, jak mu się zdawało, wewnątrz jego głowy: — Tam... na zewnątrz... coś jest... To nie była przypadkowa myśl wywołana krótkim spięciem w jednej z synaps w jego mózgu, gdyż dotarła do niego jako wyraźny głos, o odmiennej barwie i modulacji. Nie był to również jego własny głos, lecz zupełnie obcy. Vassago miał wrażenie czyjejś obecności w samochodzie, tak jakby przez jakąś kurtynę między światami przeszedł duch, aby z nim pogawędzić, obca obecność, która mimo tego że niewidzialna, była prawdziwa. Po czym wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Siedział jeszcze przez chwilę, czekając na nawrót zjawiska. Deszcz walił w dach. Samochód tykał i świstał w trakcie stygnięcia silnika. Cokolwiek to było, skończyło się. Próbował zrozumieć to doświadczenie. Czy słowa: „Tam na zewnątrz coś jest" — były ostrzeżeniem, metapsychicznym przeczuciem? Groźbą? Do czego się odnosiły? Noc na zewnątrz nie wyróżniała się niczym szczególnym. Tylko szcz- Błogosławiona ciemność. Zniekształcone odbicia lamp elektrycznych i neonów lśniły na mokrej nawierzchni, w kałużach w Potokach płynących przepełnionymi rynsztokami. Co jakiś czas samochód przejeżdżał po Pacific Coast Highway, lecz tak daleko, assago sicgał wzrokiem, nie było żadnych pieszych — a widział w ciemnościach równie dobrze jak kot. o chwili stwierdził, że zrozumiałby to zdarzenie, gdyby miał je 2 • z^mieć. Rozmyślając do niczego nie dojdzie. Jeśli to była groźba, o^ legokolwiek źródła by nie pochodziła, nie zmartwiła go. Nie wał strachu. I to było najlepsze. Porzucił świat żywych, i nawet 85 jeżeli ugrzązł na jakiś czas na pograniczu po tej stronie śmierci, to nic istniejącego na świecie nie wywołałoby w nim przerażenia. Niemniej jednak ten głos, który usłyszał w swoim wnętrzu, by] jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczył. A nie można by było powiedzieć, że nie doznał wielu dziwnych zdarzeń, z którymi mógł to porównać. Wysiadł ze swego srebrnego camaro, zatrzasnął drzwi i ruszyi w stronę wejścia do klubu. Deszcz był zimny. W szalejącym wietrz^ liście palm grzechotały jak stare kości. 15 Lindsey Harrison leżała również na czwartym piętrze, na sam; końcu głównego korytarza wiodącego do pokoju, w którym znaj dował się jej mąż. Gdy Jonas wszedł i zbliżył się do łóżka, niewiel mógł dostrzec, gdyż w pokoju nie było nawet zielonego światł z monitora elektrokardiografu. Postać kobiety ledwo majaczył w mroku. Zastanawiał się, czy powinien próbować ją obudzić. Zaskoczy go głos: — Kim pan jest? —: Myślałem, że pani śpi — powiedział. — Nie mogę spać. — Czy nic pani nie dali? — To nie pomogło. Tak jak i w pokoju jej męża, deszcz siekł w okno z ponurą furi? Jonas słyszał potoki spadające kaskadami w aluminiową rynnę. — Jak się pani czuje? — zapytał. — A jak pan sądzi, do diabła?! Jak ja się czuję? — Miała zami wybuchnąć gniewem, lecz była zbyt wyczerpana i załamana, by zrobić. Opuścił poręcz łóżka, usiadł na brzegu materaca i wyciągnął dt zakładając, że jej oczy były lepiej przystosowane do mroku niż jeg ¦— Proszę mi podać rękę. — Dlaczego? ¦— Nazywam się Jonas Nyebern. Jestem lekarzem. Chcę opowiedzieć pani o mężu i wydaje mi się, że będzie lepiej, jeśli po prostu da mi pani potrzymać swoją rękę. Zamilkła. — Dobrze, niech mnie pan zacznie bawić rozmową — powiedziała. Kobieta była pewna, że jej mąż nie żyje. Jonas jednak nie miał zamiaru jej dręczyć, zachowując w tajemnicy wynik akcji reanimacyjnej. Z doświadczenia wiedział, że dobre wieści mogły być tak samo wstrząsające dla odbiorcy, jak złe; należało ją poinformować 0 wszystkim bardzo ostrożnie i taktownie. Gdy przywieziono ją do szpitala trochę bredziła, głównie w wyniku przemarznięcia i szoku, lecz ten stan został szybko usunięty po zaaplikowaniu odpowiednich leków. Już od kilku godzin dysponowała pełnią władz umysłowych, dostatecznie długo, by przyjąć do wiadomości fakt śmierci męża 1 zacząć poszukiwania sposobu na pogodzenie się ze stratą. Choć była pogrążona w głębokim smutku i daleka jeszcze od przystosowania się do wdowieństwa, odnalazła już stopień na emocjonalnym zboczu, w dół którego się osuwała, wąską półkę, wątpliwą równowagę — z której właśnie miał ją strącić. Niemniej jednak, może mógłby być z nią bardziej otwarty, gdyby przynosił same dobre wieści. Niestety, nie mógł obiecać, że jej mąż będzie zupełnie taki sam jak przedtem, nie naznaczony obecnymi przejściami, zdolny do podjęcia dotychczasowej aktywności bez żadnych przeszkód. Potrzebować będą godzin, a może całych dni, podczas których będą badać i oceniać Harrisona, zanim podejmą ryzyko orzeczenia całkowitego wyzdrowienia. A później mogą nastąpić tygodnie lub miesiące terapii, bez żadnych gwarancji skuteczności. Jonas wciąż czekał na jej rękę. W końcu podała mu ją bez Przekonania. Wedle swojej najlepszej wiedzy szybko nakreślił w ogólnych rysach podstawy reanimacji. Gdy zaczęła pojmować, dlaczego ją . P°Znaje z tym wręcz ezoterycznym tematem, uścisk jej palców stał Slę nagle mocniejszy. 86 16 W pokoju 518 Hatch tonął w morzu koszmarów, w powodz zachodzących na siebie oddzielnych obrazów, pozbawionych owego alogicznego strumienia narracji, który zwykle nadaje kształt maja kom. Gnany wiatrem śnieg. Wielkie diabelskie koło, czasami pokryte świątecznymi światłami, a raz ciemne, połamane, złowieszczo stei czące wśród nocy kipiącej deszczem. Aleje drzew przypominających strachy na wróble, sękatych i czarnych jak węgiel, obdartych przez zimę z liści. Ciężarówka z piwem stojąca w poprzek pokrytej śniegiem szosy. Tunel z betonową podłogą, prowadzący stromoj w dół, w idealną czerń, w coś nieznanego, co napełniło jego serce paraliżującym przerażeniem. Jego utracony syn, Jimmy, leżący nj szpitalnym prześcieradle z ziemistą skórą, umierający na raka. Woda, zimna i głęboka, ciemna i nieprzezroczysta jak atrament, otaczająca go ze wszystkich stron, sięgająca aż po horyzont. Bez możliwości ucieczki. Naga kobieta, z głową odwróconą do ^ trzymająca w dłoniach krucyfiks... Często był świadom obecności tajemniczej, pozbawionej twarzj postaci ubranej na czarno jak ponury żniwiarz, poruszającej się tal płynnie wraz z cieniami, że sama mogła być cieniem, pojawiającej sj na skraju sennych obrazów. Innym razem ów żniwiarz nie był częś obrazu, lecz zdawało się, że to Hatch spogląda na świat oczami kogi innego — oczami, które widziały świat z całą bezlitosną, skalkulowj ną praktycznością wygłodzonej cmentarnej hieny. W pewnym momencie sen przybrał charakter teatralnej scen w której Hatch zobaczył siebie biegnącego po peronie kolej ow próbującego dogonić wagon pasażerski, oddalający się powoli torze. Przez jedno z okien pociągu zauważył Jimmy'ego, wymize: wanego i z zapadniętymi oczami, chorego, ubranego jedynie w szpiti ne ubranie i spoglądającego ze smutkiem na ojca, z jedną ręB wzniesioną w górę, tak jakby machał mu na pożegnanie, do widzena do widzenia. Hatch rzucił się rozpaczliwie na pionową poręcz prł 88 schodkach do wagonu Jimmy'ego, lecz pociąg przyspieszył; Hatch stracił równowagę; schody umknęły. Drobna, blada twarzyczka Jimmy'ego traciła ostrość, aż wreszcie zniknęła, i wraz z przyśpieszającym wagonem pogrążył się w okropnej nicości rozciągającej się za peronem stacyjnym, w pozbawionej światła pustce, z której istnienia Hatch dopiero teraz zdał sobie sprawę. Potem zaczął się przesuwać obok niego następny wagon pasażerski (stuk-puk, stuk-puk), i przeżył wstrząs widząc Lindsey siedzącą przy jednym z okien, wyglądającą na peron z wyrazem zagubienia na twarzy. Zawołał: „Lindsey!" — lecz ona go nie usłyszała lub nie zauważyła, wyglądała tak, jakby była pogrążona w transie, więc znów zaczął biec, próbując wskoczyć do wagonu (stuk-puk, stuk-puk), który odjechał od niego tak samo, jak wagon Jimmy'ego. „Lindsey!" Jego dłoń była oddalona tylko o centymetry od barierki przy schodkach... Nagle barierka i schodki zniknęły, i pociąg nie był już wcale pociągiem. Z nieprawdopodobną płynnością charakteryzującą senne zmiany stał się górską kolejką z wesołego miasteczka, startującą na trasę i wywołującą dreszcze zgrozy. Stuk-puk. Hatch dobiegł do końca peronu, bez powodzenia próbując wskoczyć do środka, ale uciekła wspinając się na pierwsze strome wzniesienie długiego, falistego toru. Wtedy minął go ostatni wagon składu, przyczepiony tuż za wagonem Lindsey. Był w nim tylko jeden pasażer. Postać w czerni — wokół której gromadziły się cienie jak kruki na cmentarnym płocie — siedziała w przodzie wagonu z pochyloną głową i twarzą skrytą za gęstymi włosami, które zsunęły się w dół na podobieństwo mnisiego kaptura. Stuk-puk! Hatch krzyknął do Lindsey ostrzegając ją, by spojrzała do tyłu i zobaczyła, kto jedzie w następnym wagonie, i błagając, by była ostrożna i mocno się trzymała, na miłość boską, by mocno się trzymała! Gąsienica wagonów dotarła do szczytu, z&wisła tam przez moment tak, jakby zatrzymał się czas, po czym zniknęła przy akompaniamencie krzyków po drugiej stronie wzniesienia. Ratnona Perez, której przypadało podczas nocnej zmiany skrzyd-czwartego piętra, w którym był pokój 518, stała przy łóżku serwując pacjenta. Niepokoił ją jego stan, ale nie była pewna, czy teraz powinna pójść i poszukać doktora Nyeberna. 89 Monitor elektrokardiografu wskazywał, że jego serce bije raj wolniej, raz szybciej. Raz uderzenia oscylowały między siedem) dziesięcioma do osiemdziesięciu na minutę. Jednakże występował] pozytywne, nie zaobserwowała żadnych oznak arytmii. Przyśpieszone bicie serca wpływało na ciśnienie krwi, lecz ni istniało wyraźne niebezpieczeństwo ataku serca czy wylewu krwi di mózgu związanego ze wzrastającym gwałtownie nadciśnienierr ponieważ jego odczyt skurczowy nigdy nie był niebezpiecznie wysoki Harrison obficie się pocił, a wokół jego oczu widniały ciemni zydziestych i czterdziestych, ani wyszukanie łagodnych aranżacji jiiłego dla ucha rock and rolla, które obezwładniały stałych klientów (jaru. Napełniał pomieszczenie równie niezdrowymi podróbkami okresowe przyśpieszenia, aż do stu czterdziestu. Co było jednajitworów w stylu New Age, skomponowanymi dla tych, dla których obwódki, jakby nałożone teatralną szminką. Był przykryty grubymjstruktury. Tolerował jedynie muzykę atonalną, zgrzytliwą, niemelo- kocami, a mimo to wstrząsały nim dreszcze. Palce lewej ręki -I odkrytej ze względu na kroplówkę — kurczyły się od czasu do czas^ jednak nie na tyle mocno, by naruszyć igłę wkłutą tuż poniżej zgięcijdysonanse i przerywane wzory rytmiczne. Pobudzała go muzyka, łokcia. Szeptem powtarzał imię swojej żony, czasem dość nagląco: — Lindsey... Lindsey... Lindsey... Nie! Harrison najwyraźniej śnił, a zdarzenia we śnie potrafiły w rów nym stopniu wywołać reakcje fizjologiczne, co przeżycia na jawieł W końcu Ramona zadecydowała, że przyśpieszone bicie sera jest spowodowane wyłącznie koszmarami dręczącymi biedaka, i nii jest to symptom prawdziwego rozstroju sercowo-naczyniowega w związku z czym pacjentowi nie grozi żadne niebezpieczeństw! Mimo to pozostała przy jego łóżku, obserwując uważnie HarrisonJ 1 7 muzyka podwórkowa była zbyt skomplikowana i obciążająca ntelektualnie. Vassago preferował muzykę mocnego uderzenia, szybką i z za-tięciem, od której po plecach przebiegały ciarki. Od kiedy został ibywatelem pogranicza, nie znajdował przyjemności w słuchaniu Większości melodii, gdyż irytowały go wszelkie uporządkowane jdyjną. Reagował na drażniące przejścia, ostro uderzane akordy j piskliwe gitarowe riffy, które wstrząsały nerwami. Podobały mu się Vassago wybrał stolik przy oknie, z którego mógł obserwo przystań. Był w barze dopiero od pięciu minut, a już zai podejrzewać, że nie jest to dobry teren łowiecki. Atmosfera b; całkiem nieodpowiednia. Żałował, że zamówił drinka. która harmonizowała z obrazami krwawej przemocy. Piękny widok za oknem był dla Vassago równie irytujący jak jmuzyka w barze. Żaglówki i jachty motorowe stały stłoczone jedne przy drugich w prywatnych basenach portowych, przycumowane, ze zwiniętymi żaglami i zgasłymi silnikami, lekko zanurzone, gdyż przystań była dobrze zabezpieczona, a burza niezbyt gwałtowna. Niezależnie od wielkości statku i wyposażenia niewielu spośród bogatych właścicieli mieszkało w chwili obecnej na łodziach, światła parzyły się więc tylko w kilku iluminatorach. Deszcz, tu i tam zamieniany przez latarnie portowe w żywe srebro, uderzał w deski Pokładów, perlił się na lakierze, spływał jak roztopiony metal po masztach. Vassago nie tolerował piękna ani pocztówkowych obrazków o harmonijnym układzie, gdyż wyglądały fałszywie, kłamliwie ukazując świat. Natomiast pociągały go wizualne dysonanse, poszarpane kształty, sarkazm i rozkładające się formy. Pokryte pluszem krzesła i przyćmione, bursztynowe oświetlenie aru tworzyło atmosferę zbyt subtelną dla takiego myśliwego jak On- Przytępiała w nim mordercze instynkty. dokonał przeglądu gości, mając nadzieję, że znajdzie obiekt P°wiedni do swej kolekcji. Gdyby zobaczył coś rzeczywiście ^ornitego, co rozbudziłoby jego pasję zbieracza, to nieodpowied- atm~„r_„_ nje byj.aby w s^ame Wpłynąć na jego plany. wkąc W poniedziałkowe wieczory nie było muzyki tanecznej, M S2c aru mężczyzn siedziało przy barze, lecz nie wydali mu się ącie siedział pianista. Nie grał ani sentymentalnych piosenek z | Ze8ólnie interesujący. Trzej mężczyźni w jego zbiorach zostali 90 91 włączeni do galerii dlatego, że akurat znajdowali się na odludziu, c umożliwiło mu pokonanie ich i zabranie ze sobą bez świadków. Ni wzdragał się przed zabijaniem mężczyzn, ale wolał kobiety. Młoc kobiety. Lubił dopadać je, zanim udało im się wydać na świat now życie. Wśród klientów baru najmłodsze były cztery dwudziestoparolei nie kobiety siedzące przy oknie, o trzy stoliki od niego. Były po dobrą datą i lekko roztrzepane, pochylały się nad stołem tak jakh, opowiadały sobie plotki, rozmawiały z przejęciem, od czasu d czasu wybuchając salwami śmiechu. Jedna z nich była dostatecznie ładna, by pobudzić niechęt Vassago do piękna. Miała ogromne piwne oczy i pewien wdzięl który kojarzył mu się z łanią. Nazwał ją w myśli Bambi. Jj kruczoczarne włosy były krótko przycięte, odsłaniały połówki uszu, Miała wyjątkowe uszy, duże, ale zgrabnie ukształtowane. Pomyś lał, że może będzie mógł zrobić z nimi coś interesującego, i obsei wował ją dalej próbując zdecydować, czy sięgała jego standardów Bambi mówiła więcej niż jej przyjaciółki, była najgłośniejsz z całej grupki. Także jej śmiech był najbardziej żywiołowy, jak osła. Była wyjątkowo atrakcyjna, ale nieustanna paplanina i óf irytujący śmiech psuły wrażenie, które robił wygląd zewnętrzny Było jasne, że zachwycał ją dźwięk własnego głosu. Przedstawiałaby się znacznie lepiej, gdyby była głucha i niema, Poczuł przypływ natchnienia i wyprostował się w krześle. UcięJ uszu, wetknięcie ich w martwe usta i zaszycie jej warg doskonal symbolizowałoby zgubną skazę na jej urodzie. Była to wizja prosta, a jednocześnie tak przekonująca, że... — Rum i cola — powiedziała kelnerka, stawiając szklaci i kładąc papierową serwetkę na stole przed Vassago. — Chce p| rachunek? Podniósł głowę i spojrzał na nią, mrugając oczami. Była tęg kobietą w średnim wieku o kasztanowatych włosach. Widział całkiem wyraźnie przez swoje okulary przeciwsłoneczne, ale w gorąd ce twórczego podniecenia miał trudności ze zrozumieniem, co móĄ W końcu zapytał: — Rachunek? Ach, nie. Płacę gotówką, dziękuję pani. Gdy wyjął portfel, czuł, jakby dotykał jednego z uszu Barw Gdy przesuwał kciuk tam i z powrotem po gładkiej skórze wyczu\J 92 nie to, co tam było, ale to, co wkrótce będzie może dostępne jego pieszczotom: delikatnie ukształtowane krawędzie, tworzące małżowinę i płatek ucha, wdzięczne zakrzywienia kanałów, które skupiały fale dźwiękowe, kierując je w stronę błony bębenkowej... Kelnerka ponownie do niego przemówiła podając cenę drinka, i wtedy zdał sobie sprawę z tego, że robiła to już po raz drugi. Przejeżdżał palcami po swym portfelu przez długie, zachwycające sekundy, marząc na jawie o śmierci i oszpeceniu. Wyłowił szeleszczący banknot i podał nie patrząc. — To setka — powiedziała. — Nie ma pan drobnych? — Nie, proszę pani, przykro mi — powiedział z niecierpliwością, myśląc tylko o tym, by się jej pozbyć — tylko to. — Będę musiała wrócić do baru, by wydać panu resztę. — W porządku, oczywiście. Dziękuję pani. Gdy ruszyła od stolika, ponownie zwrócił uwagę na cztery młode kobiety — i ujrzał, że wychodzą. Zbliżały się do drzwi, naciągając po drodze płaszcze. Zaczął się podnosić z zamiarem ruszenia za nimi, lecz zamarł, gdy usłyszał własny głos mówiący: — Lindsey. Nie wymówił tego imienia zbyt głośno. Nikt w barze nie usłyszał, jak je wypowiadał. Jego reakcją było zupełne zaskoczenie. Przez chwilę się wahał, z jedną ręką na stole, drugą na oparciu krzesła, prawie wstając na nogi. W czasie gdy trwał sparaliżowany w tej niezdecydowanej pozycji, cztery młode kobiety opuściły klub. Bambi przestała go interesować tajemniczym imieniem. Lindsey. Ponownie usiadł. Nie znał nikogo o imieniu Lindsey. Nigdy nie znał nikogo o imieniu Lindsey. Nie było najmniejszego powodu, aby nagle wypowiadał na głos to imię. Wyjrzał przez okno na przystań. Jachty warte setki milionów dolarów kołysały się na wodzie. Zachmurzone niebo wyglądało jak bezlitosne morze. Powietrze wypełniały gęste pasma szaro-srebrnych nicK strugi deszczu łączyły ocean z niebem, zapełniając wąską Przestrzeń, w której możliwe było życie. Będąc jednym z żywych, Jednocześnie umarłych, myślał o sobie jako o kimś niezwykle W i tak bardzo doświadczonym, jak tylko mógłby być człowiek 93 zrodzony z kobiety. Założył, że świat dla niego nie ma w sobie żadnych niespodzianek, że już nie może go niczego nauczyć. A tera; to. Najpierw atak w samochodzie: „Tam na zewnątrz coś jest!" A teraz Lindsey. Oba doświadczenia były różne: za drugim razem nie słyszał żadnego obcego głosu, lecz swój własny, znajomy. Le> oba zdarzenia były tak specyficzne, że wiedział, iż miały ze so ścisły związek. Gdy przyglądał się przycumowanym łodziom, przy. stani i ciemnościom, wydało mu się to bardziej tajemnicze nii cokolwiek, z czym się dotychczas zetknął. Uniósł w górę szklaneczkę. Pociągnął długi łyk rumu z colą. Gdy odstawiał drinka na stół, powiedział: — Lindsey. Szklanka stuknęła o blat stołu i omal jej nie przewrócił z z skoczenia. Nie wymówił tego wcale specjalnie, by zastanowić się na znaczeniem. Raczej wyrwało się z niego tak jak przedtem, tym razeij jakby trochę głośniej. Oddychał szybciej. Interesujące. Klub zaczął mu się wydawać miejscem magicznym. Zdecydował się zostać tu przez chwilę i poczekać, co jeszc^ może się zdarzyć. Gdy kelnerka przyszła z resztą, rzekł: — Chciałbym prosić o jeszcze jednego drinka. — Podał j dwudziestkę. — To powinno wystarczyć. I proszę zatrzymać reszt Zadowolona z napiwku podeszła do baru. Vassago znów spojrzał w okno, lecz tym razem przyglądał si własnemu odbiciu w szybie, a nie przystani na zewnątrz. Przyćmiori światła klubu ukazywały niewyraźny wizerunek. W ciemnym szh okulary przeciwsłoneczne nie były zbyt dobrze widoczne. Twa Vassago zdawała się mieć podwójne, rozwarte oczodoły i przypora nała nagą czaszkę. To złudzenie spodobało mu się. Ochrypłym szeptem, lecz nie na tyle głośno, by zwrócić czyjąkd wiek uwagę, za to z większym naciskiem niż poprzednio, powiedzi^ — Lindsey, nie! Nie spodziewał się tego ani trochę bardziej niż poprzednio, lec teraz nie było to dla niego wstrząsem. Szybko dostosował się | faktu występowania tych tajemniczych zdarzeń i usiłował je za zumieć. Nic nie mogło zaskoczyć go na dłużej. Ostatecznie, przecl był w piekle i wrócił stamtąd, nie tylko w tym w wesołym miastecz^ 94 |eCz także w prawdziwym. Tak więc element dziwaczności w rzeczywistym życiu ani go nie przestraszył, ani nie wzbudził zgrozy. Wypił trzeci rum z colą. Gdy godzina minęła bez żadnych wydarzeń i barman obwieścił ostatnią kolejkę wieczoru, Vassago wyszedł z baru. Ale ta potrzeba wciąż w nim tkwiła: potrzeba mordowania I tworzenia. Czuł w brzuchu nieznośny ogień, który nie miał nic wspólnego z wypitym rumem, napięcie w piersi twarde jak stal, akby jego serce było mechanizmem zegarowym ze sprężyną napiętą jo granic wytrzymałości. Szkoda, że nie poszedł za kobietą o oczach ani, za Bambi. Czy usunąłby jej uszy dopiero wtedy, gdy byłaby już martwa — „zy jeszcze za życia? Czy byłaby w stanie zrozumieć artystyczne wyznanie, którego by iokonywał zszywając wargi jej pełnych ust? Najprawdopodobniej lie. Nikt w świecie żyjących nie miał tyle rozumu czy wnikliwości, by locenić jego szczególny talent. Stał przez chwilę na prawie opustoszałym parkingu, pozwalając, >y deszcz przemoczył jego ubranie i przygasił ogień jego obsesji, fyla prawie druga nad ranem. Do świtu nie pozostało wystarczająco użo czasu, by udać się na polowanie. Będzie musiał wrócić do wych katakumb bez nowej zdobyczy do kolekcji. Jeżeli miał w ciągu ladchodzącego dnia zażyć choć trochę snu, tak by z nadejściem inroku być znów gotowym do łowów, musiał przytłumić płomień wórczej energii. W końcu zaczął drżeć z zimna. Wewnętrzny żar ustąpił przed •ezlitosnym chłodem. Uniósł dłoń i dotknął policzka. Twarz miał Sztywniała, ale palce jeszcze bardziej, jak u marmurowej ręki osągu Dawida, którym zachwycał się na cmentarzu Forest Lawn, d był jeszcze jednym z żywych. Tak już lepiej. Gdy otworzył drzwi samochodu, rozejrzał się jeszcze raz dookoła. °dał gęsty deszcz. Tym razem z własnej woli powiedział: Lindsey? nej odpowiedzi. kimkolwiek była, jeszcze przeznaczenie nie sprawiło, by skrzy- % się ich drogi. "Cdzie musiał okazać cierpliwość. Zetknął się z czymś tajemniczym 95 i dlatego był zafascynowany, zaciekawiony. Lecz cokolwiek się zdarzyć, przyjdzie w swoim czasie. Jedną z zalet zmarłych cierpliwość, a choć wciąż był jeszcze pół-żywy, wiedział, że znaj w sobie siłę, by pod tym względem dorównać zmarłym. 18 Lindsey obudziła się wczesnym rankiem we wtorek, godzina wschodzie słońca. Bolały ją wszystkie mięśnie i stawy, sen wcale 1 polepszył jej stanu. Nie chciała środków uśmierzających. Niezdol wytrzymać dłużej nalegała, by wzięto ją do pokoju Hatcha. Dyżuj pielęgniarka porozumiała się z Jonasem Nyebernem, który jesa był w szpitalu, po czym zawiozła Lindsey korytarzem do pokoju 51 Był tam Nyebern, rozczochrany, z zaczerwienionymi ocza^ Pościel na łóżku stojącym bliżej drzwi nie była złożona, ale zmif tak jakby doktor się na nim wyciągnął, by w nocy choć trój odpocząć. Lindsey słyszała już wystarczająco dużo o Nyebernie — trochJ niego samego, trochę od pielęgniarek — by wiedzieć, że był loki legendą. Był wziętym kardiochirurgiem, lecz w ciągu ostatnich dwilna to. Lecz jej łzy przerażały chłopca lat, po stracie żony i dwójki dzieci w okropnym wypadku, - mniej czasu chirurgii, a więcej technikom reanimacji. Jego zaang wanie się w pracę było zbyt silne, by nazwać je zwykłym poś\ niem. Była to raczej obsesja. W społeczeństwie tak biernym, pobłażającym sobie, zajętym wyłącznie zaspokajaniem własneg odwagę — i nigdy żadnego powodu, by wątpił w jej Nność, że pokona tę straszliwą chorobę. 0 czasu śmierci Jimmy'ego Lindsey nabrała takiej wprawy Panowywaniu łez, że potem nie była w stanie tak po prostu 96 śmierci 97 włączyć tego mechanizmu z powrotem. Nie doznając ulgi, ja mógłby jej przynieść płacz, pogrążała się w rozpaczy. Traciła wadze — cztery, siedem, dziesięć kilogramów. Zmizerniała. Nie bj w stanie pomyśleć o myciu włosów, przestała troszczyć się o cei przestała prasować swą odzież. Przekonana, że zawiodła Jimmy'e| bo najpierw zachęciła go, by zdał się na nią, a potem nie bj dostatecznie silna, by pomóc mu w zwalczaniu choroby, uznała, nie zasługuje na czerpanie przyjemności z jedzenia, własnej wyglądu, książek, filmów, czy muzyki. Koniec końców Hatd okazując wielką cierpliwość i dobroć, pomógł jej dostrzec, że upór w braniu na siebie odpowiedzialności za akt ślepego losu na swój sposób, czymś podobnym do choroby Jimmy'ego. Mimo że wciąż jeszcze nie była w stanie płakać, jednak wydostj się z psychicznego dołka, w którym się znalazła. Jednakże od czasu żyła na krawędzi, w chwiejnej równowadze. A teraz łzy, jakie napłynęły do jej oczu, pierwsze od długie: długiego czasu; były zaskakujące, niepokojące. Oczy zaczęły ją p: Wzrok jej się zamglił. Z niedowierzaniem uniosła drżącą dłoń, dotknąć ciepłych śladów na policzkach. Nyebern wyciągnął chusteczkę z pudełka stojącego na no-szafce i podał ją Lindsey. Ta drobna uprzejmość podziałała na nią znacznie mocniej, można się było spodziewać. Z jej gardła wyrwał się cichy szloc — Lindsey... Jego głos był zachrypnięty, trochę tylko głośniejszy od sz Lecz natychmiast wiedziała, kto do niej przemówił, i że nie b; Nyebern. Pośpiesznie przetarła oczy i pochyliła się do przodu, dotk: czołem zimnej barierki łóżka. Twarz Hatcha była zwrócona ku Oczy miał otwarte, były czyste i czujne. — Lindsey... Znalazł w sobie tyle siły, by wydostać prawą rękę spod i wyciągnąć ją ku niej. Sięgnęła między szczeblami barierki. Ujęła jego dłoń. Miał suchą skórę. Obtartą rękę obwiązano cienkim band Był zbyt słaby na to, by uścisnąć jej palce mocniej, lecz był cii Ciepły i żywy. — Płaczesz — powiedział Hatch. 98 I tak było. Potok łez. Lecz uśmiechała się przez nie. Przez pięć ^ropnycn lat smutek nie był w stanie uwolnić ani jednej łzy, lecz iy końcu tamę przerwała radość. Płakała z radości i wydawało się, że Lk być powinno, że wraca jej zdrowie. Poczuła, jak znikają Iługotrwałe napięcia,, tak jakby rozplątywały się węzły, jakby fabliźniły się stare rany. A wszystko dlatego, że Hatch żył. Był Lartwy, ale ożył. Gdyby cud nie mógł podnieść jej na duchu, cóż innego by mogło? Hatch powiedział: — Kocham cię. Potok łez stał się rzeką, oceanem, i usłyszała samą siebie beczącą tto niego w odpowiedzi: — Kocham cię. Potem Nyebern położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu, leszcze jedna drobna uprzejmość, która wydała się wielka i spowo-iowała, że jeszcze mocniej zaczęła płakać. Śmiejąc się przez łzy zauważyła, że Hatch także się uśmiecha. — Wszystko w porządku — powiedział Hatch zachrypniętym głosem. — Najgorsze... już minęło. Najgorsze jest... już za nami... . 19 W czasie, gdy przebywał poza zasięgiem promieni słonecznych, assago parkował camaro w podziemnym garażu, w którym kiedyś a ° mnóstwo elektrycznych tramwajów, wózków i ciężarówek ywanych przez obsługę wesołego miasteczka. Wszystkich tych jazdów od dawna już nie było, przeszły na własność kredytodaw- ' Tamaro stało samotnie pośrodku ociekającego wilgocią, jawionego okien pomieszczenia. dzi > ,^arazu Vassago zszedł szerokimi schodami — windy nie ^yb h JU^ O(* ^at — na Jeszcze głębszy poziom. Całe miasteczko Sjp . °wane zostało nad podziemiami, w których kiedyś mieściła 2łba służb ochrony z rzędami monitorów wideo zdolnych 99 ujawnić każdy szczegół terenu; centrum kontroli ruchu, które bj aagazyny, gdzie zgromadzono wielkie ilości artykułów. Styropiano-jeszcze bardziej skomplikowanym gniazdem wysokiej klasy kon ^ j^bki i opakowania do hamburgerów, kartonowe pudełka do puterów i monitorów; stolarnia i warsztaty elektryczne, stołowi ,rażonej kukurydzy i frytek, papierowe serwetki i foliowe paczuszki dl łi fki i bili dl tk ikó i d dl il bó kki h dla załogi, szafki i przebieralnie dla setek pracowników poprj bieranych w kostiumy, pracujących na każdej zmianie, izba chory, dla nagłych przypadków i biura. eczUpu i musztardy dla wielu barów z przekąskami rozproszonych |0 cafym terenie. Oficjalne formularze dla biur. Opakowania naWozem i puszki środków owadobójczych dla zespołu pielęg- n Vassago przeszedł bez wahania przez drzwi prowadzące na | mjąCego teren. Wszystko to — oraz różne inne rzeczy, których poziom i poszedł dalej w dół, ku jeszcze niżej położonym pomies nog}0 potrzebować małe miasto — zostało usunięte dawno temu. czeniom na samym dnie kompleksu. Nawet w suchych piaska< jomjeszczenia były puste. południowej Kalifornii betonowe ściany na takiej głębokości w siec tuneli łączyła komory magazynowe z szybami wind, które dzielały wilgotny, wapienny zapach. Lowadziły w górę do wszystkich głównych atrakcji i restauracji. Nie uciekały przed nim szczury, tak jak tego się spodziewał wiefrowary mogły być dostarczane — i obsługa techniczna mogła się miesięcy temu schodząc po raz pierwszy do podziemnego królestw W ogóle nigdzie, przez wszystkie tygodnie, gdy włóczył się mrocznych korytarzach i cichych pomieszczeniach ogromnej budoi) nie widział tu żadnych szczurów. Choć nie odczuwałby wstrętu, gdyl musiał dzielić tę przestrzeń z nimi. Lubił szczury. Były padlinożerca ucztującymi na zgniliźnie, dozorcami, którzy robili błyskawica porządki po przebudzeniu się śmierci. Być może nigdy nie najecha piwnic tego miasteczka, ponieważ po jego zamknięciu miejsce zosta zupełnie ogołocone. Pozostał tylko beton, plastyk i metal, i znajdowało się tu nic ulegającego biodegradacji, czym mogłyby s tu i tam, lecz poza tym pomieszczenie było tak sterylne, jak orbituj; stacja kosmiczna, a więc całkiem nieciekawe dla szczurowatychj W końcu gryzonie znajdą może jego kolekcję w Piekle, na i gdy , się najedzą, zaczną penetrować korytarze. Miałby odpowiednie towarzystwo za dnia, gdy nie mógł swobodnie wyp czać się na zewnątrz. Na końcu czwartej i ostatniej kondygnacji schodów, dwa pozi poniżej podziemnego garażu, Vassago znalazł wejście. Nie w nim drzwi, tak jak i w całym kompleksie: wywieźli je handl i odsprzedali po kilka dolców za sztukę. Dalej rozpoczynał się tunel o szerokości pięć i pół Podłoga była równa, z żółtym pasem wymalowanym pośrodku* jak szosa — którą też i była w pewnym sensie. Betonowe śc| zakrzywiały się ku górze, by się spotkać tworząc sufit. W części tego najniższego poziomu znajdowały się kiej 100 przemieszczać — bez przeszkadzania klientom, którzy kupili bilety, bez niweczenia fantazji, za przeżycie której zapłacili. Co trzydzieści netrów na ścianach wymalowane były cyfry dla oznaczenia tras, na skrzyżowaniach zostały nawet umieszczone znaki ze strzałkami lla zapewnienia lepszej orientacji: DOM, W KTÓRYM STRASZY RESTAURACJA „ALPEJSKI SZAŁAS" KOSMICZNE KOŁO GÓRA WIELKIEJ STOPY Yassago skręcił na skrzyżowaniu w prawo, potem w lewo, potem żywić szczury. Trochę kurzu, to prawda, kawałki pomiętego papiei :nowu w prawo. Nawet gdyby jego nadzwyczajny wzrok nie pozwalał u widzieć w tych mrocznych, bocznych korytarzach, to i tak byłby stanie iść po wybranej trasie, gdyż do chwili obecnej poznał marłe arterie wesołego miasteczka równie dobrze, jak własne ciało. W końcu doszedł do znaku — MASZYNERIA WESOŁEGO 'ASTECZKA — umieszczonego obok windy. Nie było drzwi do nrr>rv.;~ 1112 UCZlrrio "• - 128 ą ńczyć. Zachwyt nie wania, jaki ją ogarnął, mogłaby wyrazić postać z kreskówki, dyż jej radość i podniecenie byłyby bardziej promienne i wyraźne, 2 uczucia w prawdziwym życiu. Miała nadzieję, że Hatch tak asnie zareaguje, ale nie wiedziała, co powie, naprawdę nie miała onego pojęcia, gdyż spotkanie było... Cóż, jedynym trafnym vresleniem byłoby słowo „zniechęcające". 9 śmierci — Och, Boże, kocham ją — powiedziała Lindsey. — Jest taka słodka. — To twarda sztuka. — To była gra. — Zagrała dla nas rolę, tak, ale mimo wszystko-jest twarda. Musiała być twarda. Życie nie dało jej wyboru. — Ale to porządna twardość. — To wspaniała twardość — zgodził się. — Wcale nie mówię, że to mnie odrzuciło. Zachwyciłem się tym, pokochałem ją. — Jest taka inteligentna. — Walczyła tak bardzo, by wydać się nam niesympatyczną -I powiedział Hatch — a to tylko sprawiło, że stała się jeszcze bardziej sympatyczna. — Biedne dziecko. Bała się, że znów zostanie odrzucona, więc przeszła do ataku. — Gdy usłyszałem, jak nadchodzi korytarzem, pomyślałem, że to..;. — Godzilla! — powiedziała Lindsey. — Co najmniej. A jak ci się podobała gadająca złota rybka Binky? — Nasram na majonez! — powiedziała Lindsey. Oboje się roześmiali, aż ludzie wokół nich odwrócili się, by popatrzeć, może z powodu ich śmiechu, a może dlatego, że usłyszeli coś z tego, co powiedziała Lindsey, a to tylko sprawiło, że zaczęli się śmiać jeszcze głośniej. — Będzie niesfornym dzieckiem — powiedział Hatch. — Będzie jak marzenie. — To nie takie proste. — Będzie. — Jest jeden problem. — Co takiego? Zawahał się. — A jeśli ona nie zechce być z nami? Uśmiech zamarł na twarzy Lindsey. — Zechce. Przyjdzie do nas. — Może nie zechce. — Nie bądź pesymistą. — Mówię tylko, że musimy się także przygotować na czarowanie. Lindsey zdecydowanie potrząsnęła głową. 130 -— Nie. To się uda. Musi się udać. Mieliśmy już w życiu więcej pecha i przykrych chwil, niż na nas przypada. Zasługujemy na coś lepszego. Koło się odwróciło. Znowu będziemy mieć rodzinę. Życie będzie się toczyć szczęśliwie, będzie wspaniale. Najgorsze jest już za nami- Na czwartkową noc Vassago wynajął pokój w motelu. Zazwyczaj używał którejś z toalet znajdujących się na terenie opuszczonego wesołego miasteczka. Co wieczór mył się używając butelkowanej wody i mydła w płynie. Golił się zwykłą brzytwą, używając przy tym pianki do golenia w aerozolu i kawałka potłuczonego lustra, które znalazł w jakimś kącie. Gdy nocą padało, lubił się kąpać pod gołym niebem, pozwalając, by deszcz spływał po nim. Jeżeli burzy towarzyszyły pioruny, to szukał najwyższego punktu na brukowanej centralnej alei, w nadziei, że dostąpi łaski Szatana i zostanie przywołany do krainy umarłych za pomocą jednej iskrzącej się wiązki elektryczności. Lecz pora deszczowa w południowej Kalifornii już się skończyła i nie należało spodziewać się opadów aż do grudnia. Jeżeli wcześniej zasłuży sobie na powrót do grona przeklętych, to sposobem jego wyz\volenia ze znienawidzonego świata żywych będzie jakaś inna niż grom siła. Raz w tygodniu, czasami dwa, wynajmował pokój w motelu, by Orzystać z prysznica i wykąpać się staranniej, niż to było możliwe Prymitywnych warunkach jego kryjówki. Nie robił tego z powodu rzywią2anja Lo higieny. Brud miał w sobie wielki urok. Powietrze °da Hadesu, za powrotem do których tęsknił, same w sobie były em niezwykle różnorodnym. Lecz jeżeli miał się poruszać u , zy żywymi i żerować na nich, powiększać swoją kolekcję, która to ' m°^e zaPewm mu powtórne przyjęcie do królestwa przeklętych, niały pewne konwenanse, których trzeba było przestrzegać, by 131 nie ściągnąć na siebie zbytniej uwagi. Należało więc zachować pewien stopień czystości. Vassago korzystał zawsze z tego samego motelu, „Błękitne Niebo", podniszczonej dziury na południowym krańcu Santa Ana, w którym nie ogolony recepcjonista przyjmował tylko gotówkę, nie pytał o personalia i nigdy nie patrzył na twarze gości, jakby bojąc się tego, co mógłby zobaczyć w ich oczach lub oni w jego własnych. Okolica była bagnem, pełnym handlarzy narkotyków i ulicznic. Vassago był jednym z nielicznych mężczyzn, którzy wynajmowali pokój nie ciągnąc ze sobą prostytutki. Tym niemniej zatrzymywał się tylko na godzinę lub dwie, taki zresztą panował tu zwyczaj, i korzysta! z tej samej anonimowości co klienci, którzy chrząkając i pocąc się, z hałasem przewracali się na łóżkach w sąsiednich pokojach. Nie mógłby wytrwać tam przez całą dobę, chociażby tylko a względu na to, że świadomość szalonego parzenia się dziwek i ich frajerów napełniała go złością, niepokojem i obrzydzeniem do żywych, ich pilnych potrzeb i szalonych rytmów. Atmosfera utrud-l niała jasne myślenie, i czyniła odpoczynek niemożliwym, chociaż) gdy był jeszcze w pełni żywy, perwersja i obłęd tego miejsca były jedyną rzeczą, jaką się rozkoszował. Zresztą żaden inny motel czy pensjonat nie byłby bezpieczny Chcieliby zobaczyć dokumenty. Poza tym mógł poruszać się międl żywymi jak jeden z nich tylko tak długo, jak długo kontakt by przypadkowy. Każdy właściciel motelu lub recepcjonista, kta spotykałby go regularnie, bliżej zainteresowałby się jego charakteref i szybko by się zorientował, że różni się on od wszystkich w pewii nieokreślony, ale wyjątkowo niepokojący sposób. Tak czy owak, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, główną siedzib uczynił opuszczone wesołe miasteczko. Było mało prawdopodobtś by poszukujące go władze znalazły go tam. Ponadto miejsce fl> gwarantowało mu przebywanie w samotności, grobową ciszę om olbrzymie strefy idealnej ciemności, gdzie mógł się schronić za dni* gdy jego wrażliwe oczy nie mogły znieść natarczywego blasku słońij Motele były znośne między zmierzchem a świtem. Tej przyjemnej ciepłej czwartkowej nocy, gdy wyszedł z recept motelu „Błękitne Niebo" trzymając w ręce klucz do swego pokoi zauważył pontiaca zaparkowanego w cieniu na końcu parkingu. 1 ostatnim pawilonem zwróconym wejściem w stronę biura. VassaJ 132 widział ten samochód w niedzielę, gdy ostatni raz korzystał z motelu. jvlężczyzna odchylił się do tyłu za kierownicą, tak jakby spał lub po prostu czekał na kogoś, z kim miał się spotkać. Był tam z pewnością w niedzielę wieczorem, lecz wtedy jego twarz skrywał cień nocy. światło odbijało się w przedniej szybie samochodu. Vassago podjechał swym camaro do pawilonu numer 6, znajdującego się mniej więcej w połowie dłuższego ramienia litery L, wedle której ustawione były domki. Zaparkował i wszedł do wnętrza. Miał ze sobą czyste czarne ubranie — tylko takie nosił. W pokoju nie zapalił światła. Nigdy tego nie robił. Przez chwilę stał oparty plecami o drzwi, myśląc o pontiacu i o mężczyźnie za kierownicą. Mógł być po prostu handlarzem narkotyków sprzedającym towar z samochodu. Ilość handlarzy działających w tej okolicy przekraczała liczbę karaluchów rojących się w ścianach podupadającego motelu. Lecz gdzie byli jego klienci o bystrych, nerwowych oczach, ściskający portfele wypchane poplamionymi banknotami... ? Vassago rzucił tzoct^ na łóżko, włożył okulary przeciwsłoneczne do kieszeni kurtki i wszedł do małej łazienki. Śmierdziała pośpiesznie rozchlapanym środkiem dezynfekującym, co nie mogło jednak zamaskować bukietu ohydnych biologicznych zapachów. Prostokąt bladego światła znaczył okno powyżej tylnej ścianki prysznica. Odsunąwszy na bok szklane drzwi, które głośno zazgrzytały przesuwając się w zardzewiałej prowadnicy, wszedł do kabiny. Gdyby okno było zamknięte na stałe lub dzielone pionowo na dwie części, krzyżowałoby to jego plany. Lecz uchyliło się od góry na zewnątrz na zardzewiałych zawiasach. Chwycił za poręcz nad głową, prześliznął się przez okno i zeskoczył na ziemię. Znajdował się w wąskiej alejce na tyłach motelu. Zatrzymał się, by ponownie założyć okulary przeciwsłoneczne. bli sodowa latarnia uliczna rzucała żółte jak mocz, oślepiające , które drażniło jego oczy jak niesiony wiatrem piasek, y złagodziły ostrość tego blasku, widział teraz wyraźniej. "oszedł na prawo, do końca rzędu pawilonów, skręcił w boczną p Cz|cC, następnie jeszcze raz na prawo na rogu, okrążając motel. |- zeslizną} się obok krótszego końca skrzydła budynku w kształcie ^ rY L i przeszedł wzdłuż krytego od góry podestu przed ostatnimi ^kaini, aż znalazł się z tyłu za pontiakiem. 133 W tym momencie panował tu zupełny spokój. Nikt nie wchodzi ani nie wychodził. Mężczyzna za kierownicą siedział z jedną ręką wystawioną prze. otwarte okno samochodu. Gdyby spojrzał w boczne lusterko zauważyłby zbliżającego się Vassago, lecz jego uwaga była skupiona na pokoju numer 6 w drugim skrzydle L. Vassago jednym gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi i face dosłownie zaczął wypadać na zewnątrz. Vassago uderzył go mocno w twarz, używając łokcia jak tarana, co było bardziej skuteczne niz użycie pięści, o ile cios był dostatecznie celny. Facet doznał wstrząsu ale nie stracił przytomności. Wstał więc, próbując wziąć się z Vassago za bary. Miał sporą nadwagę i był dość powolny. Kolano wbite mocno w jego krocze spowolniło go jeszcze bardziej. Facet przybra pozycję modlitewną, osłaniając się rękami, a Vassago cofnął się o krok i go kopnął. Obcy padł na bok, więc Vassago wymierzył mu jeszcze jednego kopniaka, tym razem w głowę. Facet zupełnie straci przytomność, był nieruchomy jak kamień. Słysząc za sobą czyjś przyspieszony oddech, Vassago odwróci się i zobaczył blond dziwkę z kręconymi włosami, w spódniczce mini, i faceta w średnim wieku, w tanim garniturze i kiepskiej peruce. Wychodzili z najbliższego pokoju. Gapili się na mężczyznę leżącego na ziemi. Na Vassago. Odwzajemnił im spojrzenie. Weszl z powrotem do pokoju i cicho zamknęli za sobą drzwi. Nieprzytomny mężczyzna był ciężki, ważył jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów, ale Vassago był dość silny, by go dźwignąć. Przeniósł faceta na drugą stronę samochodu i załadował na fotel dla pasażera Następnie usiadł za kierownicą, uruchomił pontiaca i opuśii „Błękitne Niebo". Kilka przecznic dalej skręcił w ulicę, przy której stał rząd jednakowych, całkiem obdrapanych domów, wybudowanych przej trzydziestu laty. Stare drzewa laurowe rosły po obu stronaJ nierównych chodników i nadawały dzielnicy, pomimo widocznefl zaniedbania, znamię wdzięku. Zatrzymał pontiaca przy krawężnik Wyłączył silnik i światła. Ponieważ w pobliżu nie było żadnych latarni ulicznych, zdj* okulary przeciwsłoneczne, by przeszukać nieprzytomnego mężczyzil W kaburze ukrytej pod marynarką znalazł naładowany ł Postanowił go zachować dla siebie. 134 Obcy miał przy sobie dwa portfele. Jeden — grubszy — zawierał trzysta dolarów w gotówce, które Vassago skonfiskował. Były w nim także karty kredytowe, fotografie ludzi, których nie znał, paragon z pralni chemicznej, „kup-dziesięć-weź-jeden-za-darmo" — karta do dziurkowania ze sklepu z mrożonym jogurtem, prawo jazdy stwierdzające tożsamość mężczyzny jako Mortona Redlowa z Anaheim oraz nieważne drobiazgi. Drugi portfel był bardzo cienki, okazało się, że nie jest to prawdziwy portfel, lecz skórzany futerał na dokumenty. Vassago znalazł w przegródce licencję na pracę Redlowa w charakterze prywatnego detektywa i pozwolenie na noszenie ukrytej broni. W skrytce na rękawiczki Vassago natrafił tylko na słodkie batoniki i powieść detektywistyczną w miękkiej oprawie. W oparciu między siedzeniami znalazł gumę do żucia, jeden batonik i składaną mapę okręgu Orange, wydaną przez firmę „Thomas Brothers". Przez chwilę przyglądał się mapie, następnie uruchomił silnik i odjechał od krawężnika. Kierował się ku Anaheim, pod adres wypisany na prawie jazdy Redlowa. Gdy przebyli już ponad połowę drogi, Redlow zaczął stękać i podrygiwać, tak jakby miał odzyskać przytomność. Trzymając kierownicę jedną ręką, Vassago wyciągnął rewolwer zabrany mężczyźnie i zdzielił go po głowie. Redlow natychmiast się uspokoił. 4 Jednym z pięciorga dzieci, zajmujących wraz z Reginą miejsca y tym samym stole w jadalni, był Carl Cavanaugh. Miał osiem lat °kladnie tak się zachowywał. Był paralitykiem przykutym do 2esła inwalidzkiego, co można by uważać za dostateczne upośledźcie ' lecz on pogarszał jeszcze wszystko przez to, że był kompletnym atem. Zanim podano talerze na stół, Carl powiedział: 1^. Naprawdę lubię piątkowe popołudnia, a wiecie dlaczego? — • dał nikomu szansy na wyrażenie braku zainteresowania. — 135 Ponieważ w czwartek wieczorem dostajemy zawsze fasolę i zupę grochową, więc w piątek po południu można puścić parę naprawdę ostrych pierdów. Pozostałe dzieci skrzywiły się z niesmakiem. Regina po prostu go zignorowała. Bęcwał czy nie, Carl miał rację: czwartkowa kolacja w Domu Dziecka im. Św.Tomasza składała się nieodmiennie z zupy z łuskanego grochu, szynki, zielonej fasoli i ziemniaków w ziołowo-maślanym sosie. Na deser podawano kwadracik owocowej galaretki z kleksem fałszywej bitej śmietany. Czasami zakonnice pozwalały sobie na łyk sherry lub po prostu wariowały, zbyt długo widać chodząc w swych ciężkich habitach; jeśli traciły kontrolę nad sobą, to w czwartek można było dostać kukurydzę zamiast zielonej fasoli, a jeśli naprawdę się zapomniały, nawet parę waniliowych ciastek jako dodatek do galaretki. W ten czwartek jadłospis nie krył żadnych niespodzianek, lecz Reginy nie obchodziło — mogłaby tego nawet nie zauważyć — czy podano filet mignon czy, na odwrót, krowie placki. No cóż, prawdopodobnie jednak zauważyłaby krowi placek na swoim talerzu, chociaż nie zmartwiłoby jej, gdyby został podany zamiast zielonej fasoli. Nie lubiła zielonej fasoli. Lubiła szynkę. Skłamała, gdy powiedziała Harrisonom, że jest wegetarianką. Sądziła, że takie kaprysy w kwestii jadłospisu wydadzą im się jeszcze jednym powodem, by stanowczo od razu odrzucić jej kandydaturę, a nie później, gdy to bardziej będ ?ie bolało. Podczas posiłku nie mogła się skupić na jedzeniu ani na rozmowach innych dzieci przy stole, wcią? myślała o spotkaniu, w którym brała udział tego popołudnia w gabinecie pana Gujilio. Zepsuła wszystko. Będą musieli wybudować Muzeum Sławnych Głupców choćbj tylko po to, by stanął tam jej pomnik; ludzie przyjeżdżają z całego świata, z Francji, Japonii i Chile będą tu przychodzić tyli po to, by ją obejrzeć. Przyjdą tu uczniowie, całymi klasami nara ze swymi nauczycielami, by ją poznać i nauczyć się, czego Ą należy robić i jak nie należy się zachowywać. Rodzice pokazywać palcami jej pomnik i złowieszczo przestrzegać dzieci: — Za każdym razem, gdy pomyślicie, że jesteście tacy by 136 i sprytni, po prostu przypomnijcie ją sobie i pomyślcie, że wy też jnoglibyście tak skończyć. Pomnik śmieszności, wyśmiewany z politowaniem i obrzucany obelgami. W połowie rozmowy zdała sobie sprawę, że Harrisonowie są wyjątkowymi ludźmi. Prawdopodobnie nigdy nie potraktowaliby jej tak, jak została potraktowana przez Dotterfieldów, którzy ją zaakceptowali, wzięli do swego domu, a potem po dwóch tygodniach odrzucili, gdy odkryli, że będą mieć własne dziecko. Bez wątpienia dziecko Szatana, które pewnego dnia zniszczy świat i zwróci się nawet przeciwko Dotterfieldom, paląc ich żywcem w błysku ognia tryskającego z jego demonicznych, świńskich oczek. (Uff. Nie życz źle drugiemu. Myśl jest równie zła, jak czyn. Zapamiętaj to do spowiedzi, Reg). W każdym razie Harrisonowie byli inni, z czego zaczęła sobie zdawać sprawę powoli — co za idiotka — a w czym się upewniła, gdy pan Harrison rzucił dowcip o piżamach z kawioru i pokazał, że ma poczucie humoru. Lecz ona była już tak zaangażowana w swoją rolę, że jakoś nie mogła przestać być przykra — była taką kretynką — nie potrafiła się wycofać, nie umiała zmienić tonu. Prawdopodobnie teraz Harrisonowie pili z radości, że uniknęli o włos nieszczęścia; a może klęczeli w kościele, lejąc łzy ulgi, odmawiając różaniec i dziękując Matce Przenajświętszej za wstawiennictwo. Oszczędziła im popełnienia błędu. Nie adoptowali tej okropnej dziewczyny! Nie kuńH kota w worku. Gówno. (Ups, wulgaryzm. Lecz nie jest to tak wielki grzech, jak wzywanie 'mienia Pana Boga na daremno. Czy w ogóle warto o tym wspominać w konfesjonale?) Pomimo braku apetytu i grubiańskich dowcipów Carla Ca- vanaugha zjadła wszystko, ale tylko dlatego, że policjantki Boga, Zakonnice, nie pozwoliłyby jej odejść od stołu, dopóki wszystko nie zniknie z talerza. Owocem znajdującym się w cytrynowej s aretce była brzoskwinia, co sprawiło, iż zjedzenie deseru y*° ciężką próbą. Nie mogła zrozumieć, jak ktoś mógł po- ysiec, że cytryna i brzoskwinia pasują do siebie. W porządku, °nnice nie były zbyt światowe, ale przecież, na miłość boską, , Prosiła je, by się nauczyły, jakie wino należy podawać Pleczonej polędwicy z dziobaka. (Przepraszam, Boże). Ananas 137 i cytrynowa galaretka — oczywiście. Gruszka i cytrynowa galaret-ka — w porządku. Nawet banan i cytrynowa galaretka. Lec? wkładanie brzoskwini do cytrynowej galaretki było, jej zdaniem czymś takim jak wyjęcie rodzynek z ryżowego kleiku i zastąpienie ich kawałkami arbuza. Na miłość boską. (Przepraszam, Boże), Udało jej się zjeść deser tylko dlatego, że zaczęła sobie wmawiać, iż mogłoby być gorzej; zakonnice mogłyby podać zdechłą mysz w polewie czekoladowej. Dlaczego jednak właśnie zakonnice miały, by to robić — nie miała zielonego pojęcia. Niemniej jedna] wyobrażanie sobie gorszej sytuacji niż ta, w jakiej się znajdowała było sztuczką, która dobrze funkcjonowała — techniką autoperj wazji, której wcześniej używała już wiele razy. Wkrótce znienawjj dzona galaretka zniknęła i było jej wolno opuścić stołówkę. Po kolacji większość dzieci poszła do sali zabaw pograć w monopol czy coś podobnego, albo do sali telewizyjnej pooglądać pomyjS które nadawała durna skrzynka. Lecz ona, jak zwykle, wróciła i swego pokoju. Większość wieczorów spędzała na lekturze. Ale a dzisiaj. Miała zamiar spędzić ten wieczór użalając się nad so| i medytując nad swoją cudownie odegraną rolą światowej klasj idiotki (dobrze, że głupota nie jest grzechem), tak aby nigdy ii zapomniała, jaka była głupia i pamiętała, aby już nigdy więcej ni zrobić z siebie takiego osła. Idąc po wyłożonych płytkami korytarzach prawie tak szybko jak dziecko mające zdrowe nogi, przypomniała sobie, jak niezgrabni! wtoczyła się do gabinetu adwokata. Rumieniec wypłynął na fi policzki. W swoim pokoju, który dzieliła z niewidomą dziewczyi imieniem Winnie, gdy wskoczyła do łóżka i przewróciła się na pl< przypomniała sobie, jak niezgrabnie siadła na fotel w obecne* państwa Harrisonów. Poczerwieniała jeszcze bardziej i zakryła obiema dłońmi. — Reg — wyszeptała cicho — jesteś największą kretynkąj świecie. — (Jeszcze jedna rzecz na liście do następnej spowt poza kłamstwem, oszukiwaniem i wymawianiem imienia Pana B' na daremno: wielokrotne używanie wulgaryzmów). — ( gówno, gówno! (To będzie długa spowiedź). 5 Gdy Redlow odzyskał przytomność poczuł ból tak dotkliwy, że w ogóle nie mógł myśleć. Miał wrażenie, że jego głowa jest potrzaskana na kawałki. Jedno oko było tak zapuchnięte, że nie mógł go prawie otworzyć. Wargi, popękane i obrzmiałe, były odrętwiałe i wydawały się ogromne. Bolały go szyja i brzuch, a jądra po uderzeniu kolanem, które otrzymał w krocze, pulsowały tak nieznośnie, że pomysł wstania i przejścia paru kroków spowodował atak nudności. Powoli przypomniał sobie, co się stało. Ten skurwiel go zaskoczył. Następnie zdał sobie sprawę, że nie leży już na parkingu przy motelu, lecz siedzi w jakimś fotelu. I po raz pierwszy się przestraszył. Nie tylko siedział w fotelu. Był do niego przywiązany. Sznury krępowały jego pierś i talię, a także uda, przytwierdzając go do siedzenia. Ręce miał przymocowane do oparć fotela w dwóch miejscach: poniżej łokci i w nadgarstkach. Ból mącił jego myśli. Lecz teraz strach je oczyścił. Mrużąc prawe oko i usiłując otworzyć napuchnięte lewe, badał ciemność. Przez moment myślał, że znajduje się w jednym z pokoi motelu „Błękitne Niebo", w pobliżu którego prowadził inwigilację, maJac nadzieję na znalezienie smarkacza. Następnie rozpoznał swój własny salon. Nie widział zbyt wiele. Lecz mieszkając tu od Osiernnastu lat potrafił zidentyfikować wzory otaczającej go nocnej °swiaty na szybach okien, zamazane kontury mebli, cienie wśród eiu o różnej głębi i ten nieuchwytny, wyjątkowy zapach własnego °mu> który natychmiast rozpoznawał: tak jak w puszczy wilk 2Poznaje zapach swojej nory. , , wprawdzie tego wieczoru nie czuł się jak wilk. Raczej jak zając, ^ Rzęsie się odkrywszy, iż na niego polują. S2 rzez Parę sekund wydawało mu się, że jest sam, i zaczął szarpać Post ^ • ecty jednak spośród innych cieni podniosła się ciemna ac • Podeszła do niego. 139 Rozróżniał tylko sylwetkę swego przeciwnika. Zdawała się stapj, z zarysami mebli lub zmieniać się, tak jakby ten ktoś był polimorficzną, mogącą przybierać różne kształty. Lecz wiedział, • to był ten szczeniak: wyczuwał tę samą odmienność i obcość, któr zarejestrował, gdy pierwszy raz skierował wzrok na tego skurwysyj w niedzielę, w „Błękitnym Niebie", zaledwie cztery dni temu. — Wygodnie panu, panie Redlow? Przez ostatnie trzy miesiące, podczas których poszukiwał teg dziwaka, w Redlowie obudziła się niezwykła ciekawość dotyczą^ szczeniaka; próbował wywnioskować, czego chce, czego potrzebuje co myśli. Pokazywał różne jego fotografie niezliczonej rzeszy na przyglądanie się im stracił więcej niż trochę swego własnego czasu. Zastanawiał się, jaki głos przynależy do tej wybitnie przystoj nej, choć odpychającej twarzy. Brzmiał zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał; nie był zimny i stalowy jak głos maszyny zaprojektowanej po to, by udawać człowieka, ani jak gardłowe i dzikie warczeni bestii. Był raczej kojący, łagodny, przyjemny dla ucha. — Panie Redlow, czy pan mnie słyszy? Bardziej niż wszystko inne, w zakłopotanie wprawiała Redlowi jego uprzejmość i układność. — Przepraszam za to, iż postąpiłem z panem tak obcesowo, al naprawdę nie dał mi pan wyboru. Nic w jego głosie nie wskazywało na to, że udawał lub kpił. Bj po prostu chłopcem, którego wychowano tak, by zwracał się i starszych z poważaniem i szacunkiem; nawyk, którego nie mógł si( pozbyć nawet w takich okolicznościach. Detektywa ogarnęło prynu tywne, zabobonne uczucie, że oto przebywa w obecności istojj! która co prawda potrafi udawać człowieka, lecz nie ma nic wspólnej? z gatunkiem ludzkim. Ledwo poruszając popękanymi wargami, Morton Redlow wybe kotał: — Kim jesteś i czego, do diabła, chcesz? — Pan wie, kim jestem. — Nie mam najmniejszego pieprzonego pojęcia. Zaszedłeś od tyłu. Nie widziałem twojej twarzy. Jesteś nietoperzem, czyi Dlaczego nie włączysz światła? Ciemny kształt poruszył się, szczeniak zbliżył się i przystał"' jakiś metr do fotela. 140 __Został pan wynajęty, by mnie odnaleźć. __ Zostałem wynajęty, by obserwować faceta o nazwisku Kirka-uy Leonard Kirkaby. Żona podejrzewa, że ją oszukuje. I tak w}aśnie robi. W każdy czwartek przyprowadza swoją sekretarkę do Błękitnego Nieba" na małe to i owo. __Widzi pan, prawdę mówiąc, trochę trudno mi w to uwierzyć... Błękitne Niebo" jest dla facetów z niższych warstw i dla tanich kurew, a nie dla wysoko postawionych pracowników firm i ich sekretarek. — Może podniecają go właśnie takie miejsca, gdzie może traktować dziewczynę jak kurwę. Któż to, do diabła, może wiedzieć? W każdym razie ty nie jesteś Kirkaby. Znam jego głos. Brzmi zupełnie inaczej niż twój. Nie jest młody. Poza tym to wielka klucha. Nie byłby w stanie załatwić mnie w taki sposób, jak ty. Szczeniak milczał przez chwilę. Po prostu patrzył na Redlowa. Następnie z&ctąI chodzić po pokoju. W zupełnej ciemności. Bez wahania, ani razu nie wpadając na meble. Jak niespokojny kot. Tyle że jego oczy się nie jarzyły. Wreszcie powiedział: — Co też pan mówi, to po prostu wielka pomyłka? Redlow zdawał sobie sprawę, że jeśli chce pozostać przy życiu ma jedną szansę — musi przekonać smarkacza, by uwierzył, że facet o nazwisku Kirkaby miał chętkę na swoją sekretarkę i że rozwścieczona żona szukała dowodów, by wziąć rozwód. Tylko nie miał pojęcia, jaki ton przybrać, by sprzedać tę bajkę. W przypadku większości osób Redlow posiadał nieomylne wyczucie, wiedział, w jaki sposób je omamić, jak sprawić, że przyjmą nawet najbardziej n'eprawdopodobną tezę za prawdę. Lecz ten szczeniak był inny; ani nie myślał, ani nie reagował jak zwykły człowiek. Redlow zdecydował się strzelić z grubej rury. ~~ Słuchaj, dupku, chciałbym wiedzieć kim jesteś albo przynaj-mniej jak, do cholery, wyglądasz, bo jak się to skończy, znajdę cię r°zwalę ten twój pieprzony łeb. Szczeniak przez chwilę milczał, zastanawiał się nad jego słowami. p°tem się odezwał: "~~ W porządku, wierzę panu. Kedlow odprężył się z ulgą, lecz to tylko wzmogło ból, więc P'ął mięśnie i usiadł wyprostowany. 141 — To przykre, ale pan się po prostu nie nadaje do mojej kolekcji — stwierdził szczeniak. — Kolekcji? — Nie ma w panu dostatecznie dużo życia. — O czym ty mówisz? — zapytał Redlow. — Jest pan wypalony. Rozmowa zaczęła przybierać dziwny obrót. Redlow niczego nie rozumiał, co sprawiło, że poczuł się nieswojo. — Proszę mi wybaczyć, ale wydaje mi się, że jest pan za stary do tego typu roboty. Tak jakbym sam tego nie wiedział, pomyślał Redlow. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że poza jednym początkowym pociągnięciem, nie sprawdził ponownie krępujących go sznurów. Zaledwie kilka lat temu po kryjomu, ale stale napinałby się p<| nimi, próbując rozciągnąć węzły. Teraz był bierny. — Jest pan muskularnym mężczyzną, lecz stał się pan trochę zbyt miękki, urósł panu brzuch i jest pan powolny. Z pańskiego prawa jazdy wiem, że ma pan pięćdziesiąt cztery lata. Starzeje się pan. Dlaczego wciąż pan to robi, trzyma się tego uparcie? — To wszystko, co mam — powiedział Redlow i był dostatecznie przytomny, by własna odpowiedź go zaskoczyła. Miał zamiar powiedzieć: „Tylko to potrafię". — No cóż, tak, proszę pana, wiem — powiedział szczeniak, majacząc nad nim w ciemności. — Jest pan dwukrotnie rozwiedziony, bezdzietny, i obecnie nie mieszka pan z żadną kobietą. Praw dopodobnie żadna nie mieszkała z panem już od lat. Przepraszaj ale gdy był pan nieprzytomny buszowałem trochę po domu, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie było to z mojej strony właściv$ Przepraszam. Po prostu chciałem pana poznać, spróbować Ą zumieć, co pan z tego ma. Redlow się nie odezwał. Nie rozumiał, ku czemu to wszy zmierza, i bał się powiedzieć coś niewłaściwego, by szczenić nie wybuchnął jak korek od szampana. Ten skurwysyn ft obłąkany. Nigdy nie było wiadomo, co może spowodować p palenie się bezpiecznika u takiego wariata. Przez ostatnie Ą szczeniak przeprowadził jakąś samoanalizę i wyglądało na * że teraz chce przeanalizować Redlowa z powodów, których na* prawdopodobnie sam nie umiałby wyjaśnić. Może najlepsi 142 wyjściem będzie, jeśli pozwoli mu się wygadać. Niech wyrzuci (o z siebie. — Czy chodzi panu o pieniądze, panie Redlow? — Chcesz wiedzieć, ile zarabiam? — Właśnie o to mi chodzi, proszę pana. — Wiedzie mi się nie najgorzej. — Nie jeździ pan dobrym samochodem ani nie nosi pan drogich ubrań. — Nie lubię się afiszować, — Bez urazy, proszę pana, ale pana dom też nie jest zbyt wytworny. — Może i nie jest, ale ma czystą hipotekę. Szczeniak stał teraz dokładnie nad nim, powoli pochylając się przy każdym pytaniu tak, jakby widział Redlowa w ciemnym pokoju. Z uwagą studiował tiki i skurcze na jego twarzy. To dziwaczne. Nawet w ciemności Redlow wyczuwał, że tamten pochyla się nad nim, że jest coraz bliżej, bliżej, bliżej. — Ma czystą hipotekę — powiedział szczeniak w zadumie. —-Czy to jest cel pańskiej pracy, pańskiego życia? By móc kiedyś powiedzieć, że spłacił pan hipotekę takiej rudery jak ten dom? Redlow chciał mu powiedzieć, żeby się odczepił, lecz nagle stracił pewność, że granie twardziela jest dobrym pomysłem. — Czy na tym polega sens życia, proszę pana? Czy na tym to polega? Czy z tego właśnie powodu tak bardzo je pan ceni, tak kurczowo pan się go trzyma? Czy właśnie dlatego wy, miłośnicy życia, borykacie się ze wszystkim — tylko po to, by zgromadzić stertę Przedmiotów i zwycięsko wycofać się z gry? Przykro mi, proszę pana, ale ja po prostu tego nie rozumiem. Zupełnie nie rozumiem. Serce detektywa biło zbyt mocno. Waliło boleśnie w potłuczone ?j ra- Przez lata nie traktował właściwie swego serca, za dużo ai*iburgerów, za dużo papierosów, za dużo piwa i burbona. Co ten , aleniec próbuje zrobić — zagadać go na śmierć, czy przestraszyć smiertelnie? s . T~ Wyobrażam sobie, iż ma pan paru klientów, którzy nie życzą le> by w pańskich aktach pozostał ślad, że pana wynajęli. I którzy § gotówką. Czy jest to uzasadnione przypuszczenie, proszę pana? . edlow odchrząknął i próbował nie dać poznać po swoim głosie, Sl? boi. 143 — Tak. Pewno. Jest paru takich. — I zysk polega na zatrzymaniu tych pieniędzy, unikają opodatkowania, o ile to możliwe, co oznacza niewpłacanie ich 1 banku. Szczeniak stał teraz tak blisko, że detektyw mógł wyczuć zapac z jego ust. Z jakiegoś powodu oczekiwał, że będzie on kwaśny wstrętny. Lecz był to słodki zapach, tak jakby ten smarkacz jadł pf ciemku czekoladki. — Więc przypuszczam, że ma pan tu gdzieś w domu ładtr schowek. Czy to prawda, proszę pana? Ciepły powiew nadziei złagodził zimne dreszcze, które przez pan ostatnich minut wstrząsały Redlowem. Jeśli tu chodzi o pieniądze, to może sobie z nim poradzić. To miało jakiś sens. Teraz potrafi) zrozumieć pobudki smarkacza i dojrzeć sposób, w jaki tego wieczon ujdzie z życiem. — Tak — powiedział detektyw. — Są tu pieniądze. Weź je. Wez je i idź sobie. W kuchni jest kubeł na śmieci wyłożony plastykowi torbą. Podnieś torbę ze śmieciami, pod nią jest brązowa papierowa torba pełna gotówki, na dnie wiadra. Coś zimnego i szorstkiego dotknęło prawego policzka detektywa i on uchylił się przed tym. — Obcęgi — powiedział dzieciak i detektyw poczuł, jak szczęki zaciskają się na jego ciele. — Co ty robisz? Szczeniak przekręcił obcęgi. Redlow wrzasnął z bólu. — Stój, stój! Przestań! Cholera. Proszę, przestań, nie! Gnojek przestał. Odsunął obcęgi. Powiedział: — Przykro mi, proszę pana, ale po prostu chcę, by M zrozumiał, że jeżeli w wiadrze na śmieci nie ma żadnej gotówki, nie będę z tego rad. Jeżeli w tym przypadku pan skłamał, f wszystko inne także jest kłamstwem. — Jest tam — zapewnił go pośpiesznie Redlow. — To nieładnie kłamać, proszę pana. To niedobrze. Dobrał ludzie nie kłamią. Przecież tego was uczą, prawda? — Idź, sprawdź, zobaczysz, że tam jest — powiedział rozpad liwie Redlow. Smarkacz przez hakowate przejście wyszedł z salonu do jadali1' 144 Ciche odgłosy kroków po płytkach podłogi w kuchni odbijały się echem. Rozległ się stukot i szelest, gdy torba ze śmieciami została wyciągnięta z wiadra na śmieci. Redlow zaczął się gwałtownie pocić słuchając, jak szczeniak wraca przez czarne jak smoła pokoje. Gdy znów pojawił się w salonie, jego sylwetka odznaczała się na tle bladoszarego prostokąta okna. — W jaki sposób widzisz? — zapytał detektyw, skonsternowany nutką histerii we własnym głosie. Tak bardzo się starał panować nad sobą. Starość. — Masz specjalne okulary do patrzenia w nocy, czy coś takiego? Jakieś urządzenie wojskowe? Jak, do diabła, mógłbyś zdobyć coś takiego? Ignorując go, szczeniak powiedział: — Nie jest tego wiele, czego chcę lub potrzebuję, po prostu jedzenie i ubranie na zmianę. Jedyne pieniądze, jakie mam, uzyskuję wtedy, gdy powiększam swoją kolekcję. Biorę to, co eksponat ma przy sobie. Czasem jest tego niedużo, ledwie kilka dolarów. Pana pieniądze naprawdę mi pomogą. Naprawdę. Ta suma powinna mi wystarczyć na tyle, ile zajmie mi powrót do miejsca, do którego należę. Czy pan wie, panie Redlow, gdzie ja przynależę? Detektyw nie odpowiedział. Szczeniak schylił się poniżej parapetu okna i zniknął z pola widzenia. Redlow wpatrywał się w ciemność, próbując wyśledzić jego ruchy i domyślić się, dokąd poszedł. — Wie pan, panie Redlow, gdzie ja przynależę? — powtórzył tamten. Redlow usłyszał, że odsuwa na bok jakiś mebel. Być może stolik obok sofy. — Przynależę do Piekła — powiedział szczeniak. — Byłem tam przez chwilę. Chcę wrócić. Jakie życie pan wiódł, panie Redlow? Czy sądzi pan, że jak wrócę do Piekła, to może tam pana spotkam? — Co robisz? — zapytał Redlow. — Szukam gniazdka do prądu — powiedział smarkacz odsuwając na bok kolejny mebel. — O, tutaj jest. — Gniazdko do prądu? — zapytał Redlow wstrząśnięty. — Po co? Przerażający dźwięk przedarł się przez ciemność: wrrrrr. Co to było? — zapytał Redlow. ~~ Po prostu sprawdzam, proszę pana. Co sprawdzasz? ~~ Przełęc2 śmierci 145 — Ma pan w kuchni wszelkie rodzaje garnków, patelni i przyborów kuchennych. Przypuszczam, że naprawdę lubi pan gotować, prawda? — Dzieciak ponownie wstał, pojawiając się na tle kurtyny nikłej, szarej jak popiół poświaty widocznej przez szybę okienną. — Gotowanie... Czy to zainteresowanie pojawiło się u pana przed drugim rozwodem, czy dopiero teraz? — Co sprawdzałeś? — ponownie zapytał Redlow. Smarkacz podszedł do fotela. — Jest jeszcze więcej pieniędzy — powiedział z zapamiętaniem Redlow. Teraz był już przesiąknięty potem. Ściekał po nim strumykami. — W sypialni. — Smarkacz znów się nad nim pochylił, tajemniczy i nieludzki kształt. Wydawał się czarniejszy niż ciemność, czarna dziura w kształcie człowieka, czarniejsza niż czerń. — W szsza-fie. Jest tam dddrewniana podłoga. — Pęcherz detektywa stał się nagle pełen. Wypełnił się w jednej chwili jak balon, grożąc pęknięciem. — Wyjmij buty i śmieci. Unieś tylne deski pppodłogi. — Zanosiło się na to, że sam się obsika. — Jest tam pudełko z pieniędzmi. Trzydzieści tysięcy dolarów. Weź je. Proszę. Weź je i idź sobie. — Dziękuję panu, ale naprawdę ich nie potrzebuję. Mam już i dosyć, aż nadto. — O, Jezu, pomóż mi — powiedział Redlow i z rozpaczą uświadomił sobie, że od dziesiątków lat był to pierwszy raz, gdy zwrócił się do Boga, pierwszy, gdy o Nim pomyślał. — Pomówmy o tym, dla kogo pan naprawdę pracuje, proszę! pana. — Powiedziałem ci... — Lecz ja oszukałem pana udając, że uwierzyłem. Wrrrrrr. — Co to jest? — zapytał Redlow. — Sprawdzam. — Co sprawdzasz, do cholery? — Działa zupełnie dobrze. — Co to jest?! Coś ty przyniósł?! — Elektryczny nóż do krojenia mięsa — oznajmił szczeniak. 1 6 Hatch i Lindsey udali się po kolacji do domu nie wyjeżdżając na autostradę. Jechali wolno nabrzeżem, drogą wiodącą na południe z Newport Beach, słuchając radia i śpiewając razem z takimi starymi, złotymi przebojami jak „New Orlean", „Whispering Bells" czy „California Dreamin". Lindsey nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zestroili się z radiem, choć dawnymi czasy ciągle to robili. Gdy Jimmy miał trzy lata, znał wszystkie słowa do „Pretty Woman". Gdy miał cztery lata, potrafił zaśpiewać „Fifty Ways to Leave Your Lover", pamiętał dokładnie cały tekst. Po raz pierwszy od pięciu lat mogła myśleć o Jimmym i wciąż mieć nastrój do śpiewu. Mieszkali w Laguna Niguel, na południe od Laguna Beach, po wschodniej stronie ciągnących się nad brzegiem wzgórz. Z ich okien nie było widać oceanu, ale dochodziła tu morska bryza, która łagodziła letnie upały i zimowe chłody. W ich sąsiedztwie — tak jak w większości skupisk ludzkich na południu okręgu — wszystko zostało zaprojektowane tak dokładnie, że wydawało się, iż to projektanci obiektów wojskowych zbudowali osiedle mieszkaniowe. Lecz kręte uliczki, żelazne latarnie uliczne pokryte sztuczną zieloną patyną, malownicze kępy palm, żakarand i wydzielających benzoes fikusów oraz starannie utrzymane pasy zieleni z klombami różnokolorowych kwiatów były tak kojące dla oczu i duszy, że wojskowy Porządek panujący w otoczeniu nie był przytłaczający. Jako artystka Lindsey wierzyła, że ludzkie dłonie są równie zdolne do tworzenia wielkiego piękna jak natura, i że zdyscyp- lr>owanie jest podstawą tworzenia prawdziwej sztuki, ponieważ 2adanie sztuki, to ujawnianie treści w chaosie życia. Dlatego też Ozumiała pobudki projektantów, którzy przez wiele godzin trudzili !?, by opracować układ osiedla, zajmując się nawet takimi szczegó- nil> jak stalowe kratki w ulicznej kanalizacji. Jednopiętrowy dom, w którym zamieszkali dopiero po śmierci my'ego, zbudowany w stylu śródziemnomorskim — zresztą całe 147 osiedle było utrzymane w tym stylu — z czterema sypialniami i pracownią, wyłożony był kremową sztukaterią, miał meksykański dach kryty dachówkami. Dwa duże fikusy rosły po obu stronach ścieżki prowadzącej od wejścia. Lampy ogrodowe oświetlały klomby niecierpków i petunii znajdujące się przed kwitnącymi na czerwono krzewami azalii. Wjeżdżając do garażu odśpiewali ostatnie takty „You Send Me". Wzięli, jedno po drugim, kąpiel, Hatch włączył opalany gazem kominek w salonie, a Lindsey nalała dla obojga po szklaneczce „Baileys Irish Cream" z lodem. Usiedli na sofie przed kominkiem, opierając nogi na dużej otomanie. Wszystkie wyściełane meble w domu były nowoczesne, o miękkich liniach i w jasnych, naturalnych kolorach. Kontrastowały przyjemnie i stanowiły dobre tło dla wielu znajdujących się w pokoju antyków i obrazów Lindsey. Sofa, także bardzo wygodna, była dobrym miejscem do prowadzenia rozmów i, co Linsdey odkryła dopiero teraz, wspaniałym miejscem do przytulania się. Ku jej zaskoczeniu, przytulanie przerodziło się w pieszczoty coraz gorętsze, tak jakby byli parą nastolatków. Ogarnęła ją namiętność, jakiej nie czuła od lat. Ubrania opadły z nich powoli, jak w filmie, aż zostali nadzy, nie wiedząc nawet dokładnie, jak do tego doszło. Następnie złączyli się, poruszając się wspólnie w jedwabistym rytmie, skąpani w migoczącym świetle padającym od kominka. Jego radosna naturalność, wzrastająca od sennego ruchu do zapierającej dech nagłości, była zupełnym odejściem od sztywnego i wypływającego z poczucia obowiązku uprawiania miłości, jakie było ich udziałem przez ostatnie pięć lat. Lindsey miała wrażenie, iż jest to sen, fragment hollywoodzkiego filmu erotycznego. Lecz gdy przesunęła rękami po ramionach Hatcha, gdy się unosiła na spotkanie każdego z jego pchnięć, gdy szczytowała, potem jeszcze raz, i gdy poczuła, jak coś się w niej uwalnia i roztapia, od twardego żelaza do płynnej fali, miała cudowną, wyraźną świadomość, że to nie było złudzenie. W rzeczy' wistości nareszcie otworzyła oczy po długim, mrocznym śnie, i dzięk1 temu wyzwoleniu była po raz pierwszy od lat zupełnie obudzoił Snem, a raczej koszmarem, który ostatecznie dobiegł końca, było I życie przez ostatnie pięć lat. 148 Zostawiając za sobą rzeczy rozrzucone po podłodze i płonący kominek poszli na górę, by znów się kochać w ogromnym chińskim łożu w kształcie sań, mniej gwałtownie niż poprzednio, za to bardziej czule, przy akompaniamencie czułych słówek, które zdawały się tworzyć tekst i melodię cichej piosenki. Mniej naglący rytm pozwalał uświadomić sobie subtelną strukturę skóry, zdumiewającą giętkość mięśni, twardość kości, podatność warg i bicie ich serc. Gdy fala ekstazy wzniosła się na szczyt i opadła w ciszy, która potem nastąpiła, słowa „kocham cię" były prawie zbyteczne, a jednak brzmiące dla ucha jak muzyka, i jakie upragnione. Ten kwietniowy dzień, od słonecznego poranka do zanurzenia się w strefę snu, był jednym z najlepszych w ich życiu. Jak na ironię noc, która po nim nastąpiła, dziwna i przerażająca, okazała się jedną z najgorszych w życiu Hatcha. * • • O jedenastej Vassago skończył z Redlowem i rozporządził jego ciałem w sposób, który go najzupełniej zadowolił. Następnie wrócił do motelu „Błękitne Niebo" pontiakiem detektywa, wziął długi gorący prysznic, który zamierzał wziąć wcześniej tego wieczoru, przebrał się w czystą odzież i wyszedł z postanowieniem, by już nigdy tam nie wrócić. Jeżeli Redlow odkrył to miejsce, nie było już bezpieczne. Odjechał camaro o kilka przecznic i porzucił je na ulicy, wśród walących się, przemysłowych budynków, gdzie będzie mogło stać nie ruszone przez parę tygodni, zanim zostanie skradzione lub odholowane przez policję. Używał go przez miesiąc. Przedtem wóz należał do jednej z kobiet, której ciało dołączył do swojej kolekcji. Zmieniał kilkakrotnie tablice rejestracyjne, zawsze kradnąc nowe z zaparkowanych samochodów rano, tuż przed świtem. Wróciwszy na piechotę do motelu, odjechał stamtąd pontiakiem Redlowa. Nie był on tak sexy jak srebrne camaro, ale doszedł do Wlliosku, że może mu nieźle służyć przez parę tygodni. Pojechał do neo-punkowego klubu o nazwie „Rozerwij To" ^untington Beach, gdzie ustawił wóz w najciemniejszym końcu Parkingu. Znalazł w bagażniku torbę z narzędziami, użył śrubokręta bcegów, by zdjąć tablice rejestracyjne, które zamienił z tablicami 149 poobijanego szarego forda zaparkowanego obok. Po czym przestawił pojazd na drugi koniec placu. Znad morza nadpływała zimna i wilgotna mgła. Palmy i słupy telefoniczne zniknęły, jakby rozpuściła je kwasowość mgły, latarnie uliczne dryfowały w mroku jak upiorne światła. Wnętrze klubu było takie, jakie mu się podobało. Hałaśliwe, j brudne i ciemne. Śmierdzące dymem, rozlanym alkoholem i potem. Członkowie zespołu walili w struny mocno, nasycali wściekłością każdy akord, zmieniali melodię w skowyt, zdeformowany pogłos. Powtarzali do oporu otępiające, powtarzające się frazy, z dziką pasją, grając każdy kawałek tak głośno, że z pomocą potężnych wzmacniaczy drżały brudne szyby w oknach. Vassago czuł, jak mu oczy nabiegają krwią. Tłum był pełen wigoru, naćpany najrozmaitszymi prochami, niektórzy byli tylko pijani, wielu zaś w stanie pobudzenia i agresji. Ulubionym kolorem był czarny, więc strój Vassago doskonale tu pasował. Ponadto nie on jeden nosił okulary przeciwsłoneczne. Niektórzy, i to zarówno mężczyźni jak i kobiety, byli punkami, nosili włosy ułożone w krótkie kolce, ale widać było, że nikt z obecnych nie jest zwolennikiem frywolnej kwiecistości, wielkich kolców, kogucich grzebieni czy farbowania włosów na jaskrawy kolor, co powinno stanowić nieodłączny atrybut punka. Na zatłoczonym parkiecie ludzie popychali się, potrącali wzajemnie, w niektórych przypadkach dochodziło do zaczepek, poruszali się bez wdzięku, dość topornie. Stanąwszy przy porysowanym, poplamionym, brudnym barze Vassago wskazał na coronę, jeden z sześciu gatunków piw ustawionych w rzędzie na półce. Zapłacił i wziął butelkę od barmana, nie musząc zamieniać ani słowa. Pijąc uważnie przyglądał się tłumowi. Tylko kilku klientów spośród całego tłumu rozmawiało ze sobą. Większość była posępna i milcząca, nie tylko dlatego, że łomocząca muzyka utrudniała konwersację. Należeli do nowej fali wyalienowanej młodzieży, zniechęconej nie tylko do społeczeństwa, ale i do siebie nawzajem. Żywili przekonanie, że nie liczy się nic oprócz własnego zadowolenia, że nie warto o niczym rozmawiać, że s4 ostatnim pokoleniem na świecie, który zdąża do zagłady, i nie j żadnej przyszłości. 150 Znał różne neo-punkowe bary. Ten jednak był jednym z dwóch tylko prawdziwych w okręgach Orange i Los Angeles — obszarze, który wielu pracowników izb handlowych lubiło nazywać South-land. Inne dostarczały rozrywki ludziom, którzy chcieli na trochę zmienić styl życia, tak samo jak niektórzy zamożni dentyści czy księgowi lubili zakładać ręcznie zdobione wysokie buty, wypłowiałe dżinsy, koszule w kratkę i olbrzymie kapelusze, by pójść do baru country-and-western i udawać, że są kowbojami. W „Rozerwij To" nie było udawania i każdy spotykany patrzył prowokująco w oczy próbując zdecydować, czy chce teraz od ciebie seksu czy przemocy i czy możesz mu dać jedno i drugie. Jeśli okazałoby się, że w grę wchodzą obie możliwości, wielu z nich zapewne wybrałoby przemoc. Niektórzy szukali czegoś, co przewyższa przemoc i seks, nie mając jasnego wyobrażenia, o co im właściwie chodzi. Vassago mógłby im wskazać dokładnie to, czego szukali. Początkowo jednak nie dostrzegł nikogo, kto spodobałby mu się dostatecznie, by nadawał się na eksponat do powiększenia kolekcji. Nie był prymitywnym mordercą, gromadzącym zwłoki. Ilość nie miała dla niego większego znaczenia; był bardziej zainteresowany jakością. Koneser śmierci. Jeżeli chciał zarobić na swój powrót do piekła, musiał to uczynić składając wyjątkową ofiarę. Jego kolekcja winna być niepospolita zarówno pod względem ogólnej kompozycji, jak i charakteru poszczególnych elementów. Poprzedni okaz zdobył w „Rozerwij To" trzy miesiące temu. Była to dziewczyna, która obstawała przy tym, iż jej imię brzmi Neon. W jego samochodzie, gdy próbował uderzeniem pozbawić ją Przytomności, jeden cios nie wystarczył. Opierała się z dodającą mu animuszu dzikością. Nawet później, na najniższym poziomie jego lochów, gdy odzyskała przytomność, opierała się zawzięcie, choć wiała związane nadgarstki i kostki. Wiła się i walczyła, gryząc go, d°póki nie roztrzaskał jej czaszki o betonową podłogę. Właśnie skończył pić swoje piwo, gdy zauważył kobietę, która Przypominała mu Neon. Fizycznie były zupełnie różne, lecz duchowo akie same: twarde sztuki, wpadające w irytację z powodów, których anie nie rozumiały, z doświadczeniem życiowym przekraczającym lek i całą z utajoną gwałtownością tygrysie. Neon miała metr ' esćdziesiąt dwa wzrostu i była brunetką o nieciekawej cerze. Ta zaś 151 blondynka po dwudziestce, wyższa o dziesięć centymetrów, szczupła i długonoga, miała przykuwające uwagę oczy tego samego odcienia co czysty, niebieskawy gazowy płomień. Jej spojrzenie było lodowate. Nosiła postrzępioną kurtkę z czarnego denimu nałożoną na obcisły czarny sweter, krótką czarną spódnicę i wysokie buty. Ponieważ w tych kręgach bardziej zachwycano się postawą niż inteligencją, wiedziała, jak się nosić, by wywołać największe wrażenie. Poruszała się z ramionami cofniętymi do tyłu i głową hardo uniesioną. Jej opanowanie było odstraszające jak najeżony kolcami pancerz. Chociaż wielu mężczyzn znajdujących się w pomieszczeniu patrzyło na nią wzrokiem wyrażającym pragnienie, żaden nie śmiał podejść, gdyż zdawało się, że byłaby zdolna dokonać kastracji jednym słowem lub samym tylko spojrzeniem. Jednak właśnie ów silny seksualizm kobiety zainteresował Vassago. Mężczyźni będą zawsze do niej ciągnąć — zauważył, że ciągle jeszcze się jej przyglądają — a niektórzy nie dadzą się odstraszyć. Miała w sobie dziką żywotność, przy której nawet Neon wydawała się nieśmiała. Gdy obrona zostanie przełamana, okaże się lubieżna i odrażająco płodna, już niebawem stanie się gruba; napęczniała od nowego rosnącego w niej życia: dzika klacz zarodowa. Zdecydował, że ma dwa główne słabe punkty. Pierwszym z nich było jej całkowite przekonanie, że przewyższa wszystkich ludzi spotkanych na drodze, i że z tego powodu jest nietykalna i bezpieczna; było to przekonanie podobne do tego, które pozwalało niegdyś członkom rodziny królewskiej spacerować wśród ludu z absolutną pewnością, że każdy człowiek cofnie się do tyłu z respektem lub ze strachu padnie na kolana. Drugim słabym punktem był stan agresji, która osiągnęła taki poziom, że Vassago miał wrażenie, że widzi, jak na jej gładkiej jasnej skórze ukazują się iskry wyładowań elek' trycznych. Ciekawe, w jaki sposób mógłby zaplanować jej śmierć, tak by najlepiej oddać jej słabości. Nasunęło mu się kilka dobrych pomysłów. Przyszła tu z grupą sześciu mężczyzn i czterech kobiet, choć ta wyglądało, żeby była z kimkolwiek z nich związana. Vassago myśl j jak do niej podejść, gdy, niezupełnie go zaskakując, podeszła I 152 niego. Wiedział, że ich spotkanie było nieuniknione. Ostatecznie byli dwojgiem najniebezpieczniejszych ludzi na tej sali. Zespół właśnie zrobił sobie przerwę. Poziom decybeli opadł do punktu, w którym przebywanie we wnętrzu klubu przestało być już zabójcze dla kotów. Blondynka podeszła do baru. Wcisnęła się między Vassago i stojącego obok mężczyznę, zamówiła piwo i zapłaciła za nie. Wzięła butelkę od barmana i odwróciła się bokiem, by znaleźć się twarzą w twarz z Vassago. Spojrzała na niego znad otwartej butelki, z której unosiły się wstęgi zimnej pary. Powiedziała: — Ślepy jesteś? — W pewnym sensie, panienko. — Panienko? — spojrzała z niedowierzaniem. Wzruszył ramionami. — Po co ci okulary przeciwsłoneczne? — zapytała. — Byłem w Piekle. — A cóż to ma znaczyć? — Piekło jest zimne, ciemne. — Naprawdę? W dalszym ciągu nie rozumiem, po co ci te okulary. — Tam na dole można się nauczyć widzieć w zupełnej ciemności. — Wyjątkowo interesująca bzdura. — Tak więc obecnie jestem wrażliwy na światło. — A to już naprawdę nieprzeciętna bzdura. Nie odpowiedział. Wypiła parę łyków piwa, nie spuszczając z niego wzroku. Podobał mu się sposób, w jaki pracowały mięśnie jej szyi, gdy Przełykała. Po chwili odezwała się: — Czy to twój stały repertuar, czy też Zmyślasz, jak leci? Ponownie wzruszył ramionami. Obserwowałeś mnie — powiedziała. — No i? ~~ Masz rację. Tutaj każdy dupek obserwuje mnie przez cały czas. Wpatrywał się badawczo w jej intensywnie niebieskie oczy. 2 er dla której pracował, sprawę cywilną, lecz Hatch nie lubił sl? procesować. Poza tym obawiał się, że ugrzęźnie w posępny1" i skomplikowanym świecie adwokatów, prokuratorów i sal sąd0' wych. Żył. I tylko to się liczyło. Oskarżenie o jazdę po pijaneiflu 188 zostanie wniesione bez jego udziału. Według niego wystarczające było, iż system zajmie się tą sprawą. Otrzymał dwa listy od Wiłliama Coopera, pierwszy już czwartego dnia po reanimacji. Były to najwyraźniej szczere, choć dość rozwlekłe przeprosiny człowieka, który płaszcząc się szukał rozgrzeszenia. fCopertę dostarczono do szpitala, gdzie Hatch był poddawany fizykoterapii. Niech mnie pan zaskarży, jeśli pan chce — napisał Cooper — zasługuję na to. Dałbym panu wszystko, co posiadam, choć nie mam wiele i nie jestem człowiekiem bogatym. Ale niezależnie od tego, czy mnie pan zaskarży czy nie, mam najszczerszą nadzieję, że w swym sercu znajdzie pan wielkodusznie przebaczenie. Gdyby nie geniusz doktora Nyeberna i jego wspaniałego zespołu, byłby pan na pewno w grobie, a ja miałbym pana na swoim sumieniu do końca życia. Pisząc w tym tonie zapełnił odręcznie cztery strony maczkiem; czasami tekst był zupełnie niemożliwy do odcyfrowania. Hatch odpowiedział krótko, zapewniając Coopera, że nie zamierza wnosić oskarżenia i nie żywi wobec niego żadnej urazy. Przekonywał go także, aby zasięgnął porady w sprawie terapii antyalkoholowej, o ile jeszcze tego nie zrobił. Kilka tygodni później, gdy Hatch wrócił do domu i podjął pracę, a dziennikarze dali mu już spokój, nadszedł drugi list. To wręcz nieprawdopodobne, ale prosił Hatcha o pomoc, by ponownie mógł otrzymać pracę jako kierowca ciężarówki. Został bowiem wyrzucony z firmy w następstwie zarzutów, jakie zebrała przeciw niemu policja. Byłem już dwukrotnie złapany na jeździe po pijanemu, to prawda — napisał Cooper — ale wtedy jechałem własnym samochodem, a nie ciężarówką, w czasie wolnym, a nie podczas godzin pracy. Teraz nie tftam już pracy, a załatwiają także sprawę odebrania mi prawa jazdy, co zrujnuje mi życie. Po pierwsze: jak mam dostać nową pracę bez P'"awa jazdy? Wyobrażam sobie, wnosząc z pańskiej uprzejmej od-Powiedzi na mój pierwszy list, że jest pan dobrym chrześcijaninem 1 dżentelmenem, więc gdyby zabrał pan głos w mojej obronie, bardzo "3> to pomogło. Ostatecznie przecież się pan nie przekręcił, a ponadto Uzyskał pan dzięki tej całej sprawie duży rozgłos, co w znacznym st°pniu musiało pomóc pańskim interesom w handlu antykami. Zdziwiony i nienormalnie wściekły, Hatch odłożył ten list ad Qcta, nie odpowiadając ani słowem. Szybko wyrzucił go z pamięci, 189 gdyż przestraszył się własnej wściekłości jaka go ogarnęła, gdy Sj. zastanawiał nad sprawą Coopera. Obecnie, wedle krótkiej notki zamieszczonej na trzeciej stronje gazety, adwokatowi Coopera udało się oddalić wszelkie zarzuty postawione kierowcy, bazując na jednym jedynym błędzie technicy, nym w procedurze policyjnej. Artykuł zawierał trzyzdaniowy op| wypadku i idiotyczną wzmiankę o Hatchu jako o człowieku, który osiągnął rekord długości w pozostawaniu w stanie śmierci klinicznej przed reanimacją. Zupełnie tak, jakby on sam zaaranżował te dramatyczną sytuację w nadziei zdobycia miejsca w nowym wydaniu Księgi Światowych Rekordów Guinness'a. Inne rewelacje umieszczone w tej notce sprawiły, że Hatch zaklął głośno i usiadł wyprostowany w łóżku. Jego złość doszła do szczytu, gdy przeczytał, że Cooper zamierza oskarżyć swego pracodawcę o bezprawne zwolnienie go i oczekuje, że wróci na poprzednio zajmowane stanowisko lub, jeśli mu się to nie uda, otrzyma pokaźną rekompensatę. Wycierpiałem wiele upokorzeń ze strony mego byłego pracodawcy, w wyniku czego rozwinął się u mnie poważny stres i znacznie pogorszył się mój stan zdrowia. To powiedział reporterom Cooper — najwidoczniej recytując napisane przez adwokata oświadczenie, które wykuł na pamięć. Przecież nawet pan Harrison pisał, by mi donieść, że uważa, iż nie jestem winien wydarzeniom tamtej nocy. Hatch zerwał się z łóżka i stanął na nogi. Był wściekły, czuł, że twarz mu płonie, trząsł się tak, że nie mógł tego opanować. To absurdalne. Ten pijany łobuz próbował odzyskać pracę wykorzystując w tym celu uprzejmy list Hatcha, mylnie interpretuje jego słowa. Chciał wszystkich umyślnie wprowadzić w błąd. Ten człowiek był zupełnie pozbawiony skrupułów. — Co za cholerny tupet! — wyrzucił z siebie Hatch przeZ zaciśnięte zęby. Zmiął stronę, na której była wydrukowana notka, resztę gazę'? rzucił na podłogę, wypadł z sypialni i zbiegł po schodach przeskakuje po dwa stopnie. W gabinecie rzucił zgniecioną stronę na biurk0 z trzaskiem otworzył drzwi szafy i wyszarpnął jedną z szufli' w których przechowywał dokumenty. Zachował listy pisane ręką Coopera. Nie użył on pap'eI z nadrukiem, lecz Hatch pamiętał, że kierowca ciężarówki p°"| 190 w obu listach adres zwrotny i numer telefonu. Harrison był tak roztrzęsiony, że nie mógł znaleźć właściwej teczki z aktami — nadrukiem „Sprawy różne". Zaklął cicho lecz soczyście nie mogąc :ej odszukać, zaczął przerzucać papiery, wreszcie wyciągnął ją ze stosu. Gdy przeglądał zawartość teczki, jakieś listy wysunęły się j spadły na podłogę u jego stóp. W drugim liście Coopera numer telefonu był starannie wypisany u góry kartki. Hatch położył otwartą teczkę na szafce i popędził do telefonu na biurku. Ręka trzęsła mu się tak gwałtownie, że nie mógł przeczytać numeru, położył więc list na bibularzu, w świetle rzucanym przez biurową lampkę z brązu. Wykręcił numer Coopera, zamierzając mu powiedzieć ostro, co sądzi o jego postępowaniu. Linia była zajęta. Nacisnął kciukiem przycisk, rozłączył się, uzyskał sygnał i znów spróbował. Wciąż zajęte. — Skurwysyn! — Odłożył z trzaskiem słuchawkę, ale poderwał ją z powrotem, gdyż nic innego nie mógł zrobić, by się wyładować. Wykręcił numer trzeci raz, używając specjalnego przycisku. Oczywiście, wciąż było zajęte, ponieważ minęło najwyżej pół minuty od chwili, gdy zadzwonił po raz pierwszy. Trzasnął słuchawką w widełki z taką siłą, że omal nie uszkodził telefonu. Z jednej strony był zaskoczony dzikością własnego czynu, który wydał mu się teraz dziecinny. Lecz było w tym coś, co pozostało Poza kontrolą i świadomość, że posunął się zbyt daleko, wcale nie Pomagała mu wziąć się w garść. — Hatch? Podniósł wzrok zaskoczony i ujrzał Lindsey, stojącą w szlafroku * drzwiach oddzielających gabinet od foyer. — Co się stało? — Lindsey zmarszczyła brwi. Co się stało? — powtórzył, jego furia wzrosła, tak jakby ona yta w zmowie z Cooperem, jakby tylko udawała, że nie wie o tym, ° się ostatnio wydarzyło. — Powiem ci, co się stało! Spuścili tego Urwiela Coopera z haczyka! Skurwysyn mnie zabija, zrzuca z tej . °lernej drogi i zabija mnie, a następnie ześlizguje się z haczyka Jj^a czelność wykorzystywać list, który do niego napisałem, by 2Yskać pracę! — Chwycił zmiętą gazetę i potrząsnął nią przed °sem Lindsey prawie oskarżycielsko, tak jakby doskonale wiedziała, 191 co się w niej znajduje. — Odzyskać pracę! Aby mógł zepchnąć kog0; innego z pieprzonej drogi i zabić także jego! Lindsey, zaniepokojona i zmieszana, wkroczyła do gabinetu. — Spuścili go z haczyka? Jak? — Błąd techniczny. Czy to nie wspaniałe? Glina robi błąd ortograficzny w jednym wyrazie w raporcie, czy coś w tym rodzaju i facet wychodzi na wolność! — Kochanie, uspokój się... . — Uspokoić się? Uspokoić się? — Ponownie potrząsnął zmiętą gazetą. — Czy wiesz, co tu jeszcze piszą? Ten dureń sprzedał swą historyjkę temu lichemu piśmidłu, temu samemu, które uganiało się za mną i z którym nie chciałem mieć nic do czynienia. A teraz ten pijany skurwysyn sprzedaje im historię o... — Hatch był tak wściekły, że aż parskał śliną; rozłożył gazetę, znalazł artykuł i przeczyta) z niego — ...o „swoich katuszach psychicznych i swej roli w akcji ratunkowej, która ocaliła życie panu Harrisonowi". Jaką to on spełnił rolę w akcji ratunkowej? Poza tym, że użył swego radia CB, by wezwać pomoc po tym, jak zlecieliśmy z drogi, co by się przede wszystkim nigdy nie zdarzyło, gdyby jego tam nie było! Nie tylko zatrzymał prawo jazdy i prawdopodobnie wróci do pracy, ale jeszcze robi pieniądze na tej całej cholernej sprawie! Gdybym mógł dostać skurwiela w swoje ręce, to przysięgam, że bym go zabił! — Chyba nie mówisz tego poważnie — powiedziała całkiem zaszokowana. — Możesz być pewna, że tak! Nieodpowiedzialny, chciwy skurwiel. Chciałbym go kopnąć parę razy w łeb, żeby wbić ntf trochę rozumu, wrzucić go do tej lodowatej rzeki... — Kochanie, ścisz trochę głos... — Dlaczego, do cholery, miałbym ściszać głos w swoim własnym... — Obudzisz Reginę. Ale nie napomknienie imienia dziewczynki wytrąciło go ze ślep' wściekłości, lecz widok siebie samego w lustrzanych drzwiach szat) za plecami Lindsey. Tak naprawdę wcale nie widział siebie. Pr2 moment widział młodego mężczyznę o gęstych, czarnych włosa opadających na czoło, ubranego na czarno i noszącego okuł* przeciwsłoneczne. Wiedział, że spogląda na mordercę, ale m zdawał się być nim. W tym momencie byli jednym i tym samyfl1- 1» 192 a myśl — i obraz młodego mężczyzny — minęły po sekundzie 2Y dwóch, pozostawiając Hatcha gapiącego się na swe własne odbicie. Mniej oszołomiony halucynacją, niż tym chwilowym pomieszałem tożsamości, Hatch wpatrzył się w lustro i to, co teraz zobaczył, przeraziło go nie mniej, niż postać mordercy, którego widział przez krótką chwilę. Wyglądał, jakby miał dostać ataku apopleksji. Miał mierzwione włosy. Jego twarz była czerwona i wykrzywiona wściekłością, a jego oczy... dzikie. Przypominał swego ojca, co było nie do pomyślenia i nie do zniesienia. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był tak zły. Faktycznie, nigdy nie był wściekły aż do takiego stopnia. Aż do tej chwili myślał, że w ogóle nie jest zdolny do takiego wybuchu gniewu lub do złości tak intensywnej, by mogła do niego doprowadzić. — Ja... ja nie wiem, co się stało. Upuścił zmiętą gazetą. Odbiła się od blatu biurka i opadła na podłogę z szorstkim, szeleszczącym dźwiękiem, który wywołał w jego umyśle niewytłumaczalnie żywy obraz... : ...suche, brązowe liście, spadające w podmuchach wiatru na popękaną nawierzchnię drogi w rozsypującym się, opuszczonym wesołym miasteczku. ...i przez chwilę był tam, chwasty kiełkowały w szczelinach w asfaltu, wiatr przesuwał obok zeschłe liście, księżyc rzucał oślepiający blask przez skomplikowane, otwarte podpory trasy górskiej kolejki. Po czym ponownie znalazł się w swoim biurze, °Pierając się lekko o biurko. — Hatch? Zamrugał oczami, niezdolny wypowiedzieć ani słowa. — Co się stało? — zapytała, podchodząc szybko do niego. "°tknęła ostrożnie jego ramienia, tak jakby myślała, że może rozlecieć się od dotknięcia — albo może jakby oczekiwała, że na jej °tkrtięcie odpowie agresją i nieoczekiwanym uderzeniem. Wziął ją w ramiona i mocno przycisnął. Lindsey, przepraszam. Nie wiem, co się stało, co we mnie ło. Nie ma sprawy. Nie, jest sprawa. To było takie... takie gwałtowne. Po prostu się zdenerwowałeś, to wszystko. i 193 — Przepraszam — powtórzył przygnębiony. Nawet jeżeli nie zrobiło to na niej wrażenia czegoś innego pró^ złości, wiedział, że to było coś więcej, coś dziwnego, jakaś przerażą jąca wściekłość. Rozpalona do białości. Psychopatyczna. Poczuł, ^ znajduje się na krawędzi, tak jakby huśtał się nad brzegiem przepaści tylko piętami stojąc na trwałym gruncie. • • • Vassago rozróżniał cień, jaki rzucał posąg Lucyfera nawet w absolutnej ciemności. Widok kolekcji sprawiał mu satysfakcję, często z radością spoglądał na zwłoki ułożone w poniżających pozycjach. Był oczarowany owym organicznym kolażem, który stworzył, widokiem uniżonych postaci i wydobywającym się z nich smrodem. Jego słuch nie był nawet w przybliżeniu tak ostry jak wzrok, ale nie wierzył, że ciche, wilgotne dźwięki rozkładu, które wywierały na niego taki wpływ, jaki na wielbiciela muzyki mogłyby mieć dźwięki utworów Beethovena, były czystym złudzeniem. Gdy nagle opanowała go złość, nie był pewien, skąd się wzięła, Z początku był to rodzaj delikatnej wściekłości, całkiem osobliwie nie ukierunkowanej. Doznał satysfakcji, cieszył się tym stanem, starał się, by urosła. W jego myślach pojawił się na moment obraz gazety. Nie mógł jej wyraźnie dostrzec, lecz coś, co zostało tam wydrukowane obudziło gniew. Przymrużył oczy, tak jakby to mogło mu pomóc odczytać słowa. Wizja minęła, lecz gniew pozostał. Sycił się nim tak, jak szczęśliwy człowiek świadomie przeciąga śmiech poza jego naturalne grania tylko dlatego, że dźwięk śmiechu wprawia go w dobry nastrój' Wyrwały mu się słowa: — Co za cholerny tupet! Nie miał pojęcia, skąd się wziął ten okrzyk, tak jak nie ffl$ pojęcia, czemu wymówił na głos imię „Lindsey" w tej restaurac)1 w Newport Beach, parę tygodni temu, gdy zaczęły się owe dziwaczfle doznania. Gniew wypełnił go energią tak nagle, że odwrócił się od swoJeJ kolekcji i przeszedł na ukos przez ogromną salę, wspiął się pod gP", po rampie, z której spuszczały się kiedyś ozdobione ^ 194 g0ndole, i wynurzył się na zewnątrz, w noc, gdzie blask księżyca ^usił go do założenia okularów przeciwsłonecznych. Nie mógł uStać w miejscu. Musiał się ruszać, ruszać. Szedł opuszczoną centralną aleją, nie był pewien, kogo albo czego szuka, ale ciekaw, co się jeszcze zdarzy. Chaotyczne obrazy przesuwały się w jego umyśle, lecz żaden nie zatrzymał się dostatecznie długo, by mógł mu się przyjrzeć: gazeta, zapełniony książkami gabinet, szafka na dokumenty, odręcznie pisany list, telefon... Szedł coraz szybciej, skręcając gwałtownie w kolejne alejki lub w wąskie przejścia między rozpadającymi się budynkami, bezowocnie poszukując czegoś, co przybliżyłoby mu wyraźniej źródło obrazów, które pojawiały się i szybko znikały. Gdy minął górską kolejkę, zimny blask księżyca padał przez plątaninę poprzecznych belek i odbijał się od szyn, sprawiając, że bliźniacze, stalowe taśmy wyglądały jak tor z lodu. Gdy Vassago uniósł wzrok, by popatrzeć na tę monolityczną — i nagle tajemniczą — strukturę, wyrwał mu się gniewny okrzyk: — Wrzucić go do tej lodowatej rzeki! Jakaś kobieta rzekła: — Kochanie, ścisz trochę głos. Choć dobrze wiedział, że jej głos dochodził z jego wnętrza, jako akustyczny dodatek do urywkowych wizji, Vassago odruchowo spojrzał za siebie, by ją zobaczyć. Była tam. W szlafroku. Stojąc przy drzwiach, których nie powinno być tam, gdzie były: brakowało otaczających je ścian. Po prawej i po lewej stronie drzwi oraz nad nimi była tylko noc. Ciche wesołe miasteczko. Ale za drzwiami, za bojącą w nich kobietą, było coś, co wyglądało na foyer jakiegoś domu, mały stolik, na którym stał wazon z kwiatami, kręte schody bodące na pierwsze piętro. Była to kobieta, którą dotąd widział wyłącznie w swych snach, naJpierw w fotelu inwalidzkim, a ostatnio w czerwonym samochodzie na zalanej słońcem szosie. Gdy zrobił krok w jej kierunku, stwierdziła: — Obudzisz Reginę. Zatrzymał się, nie dlatego, iżby bał się obudzić Reginę — kim ^a, do diabła, była — i nie dlatego, że wciąż jeszcze nie chciał zająć tą kobietą (bo przecież naprawdę tego chciał, była tak pełna i!), lecz dlatego, że po lewej stronie drzwi do „strefy półcienia" duże lustro, unoszące się w niesamowity sposób w nocnym 195 powietrzu. Zobaczył w nim własne odbicie, tylko że to nie był on lecz mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widział. Miał jeg0 wzrost, ale chyba był ze dwa razy starszy, szczupły i w dobrej kondycji, jego twarz była wykrzywiona wściekłością. Wyraz wściekłości zastąpiły szok i wstręt, poczym obaj, Vassago i mężczyzna z lustra, odwrócili się ku kobiecie stojącej w drzwiach. — Lindsey, przepraszam — rzekł Vassago. Lindsey. Imię, które wypowiedział trzy razy w restauracji w Newport Beach. Aż do chwili obecnej nie łączył go z kobietą, która, bezimienna, pojawiała się tak często w jego snach. — Lindsey — powtórzył Vassago. Tym razem mówił z własnej woli, nie powtarzał tego, co powiedział mężczyzna w lustrze, i wyglądało na to, iż w ten sposób zniweczył wizję. Lustro i odbicie rozpadły się na miliard kawałków, tak jak drzwi i ciemnooka kobieta. Wśród nocy znów ukazało się ciche i zalane światłem księżyca wesołe miasteczko. Vassago wyciągnął rękę w stronę, gdzie stała kobieta. — Lindsey. — Pragnął jej dotknąć. Była tak pełna życia. — Lindsey. Chciał rozciąć jej ciało i objąć obiema rękami jej bijące serce, aż jego równomierne jak metronom pulsowanie zwolni... zwolni... zwolni aż do zupełnego zatrzymania. Chciał trzymać w swych dłoniach jej serce, gdy ucieknie z niego życie i śmierć weźmie je we władanie. • • • Hatcha zalała fala wściekłości. Zmiął w kulę gazetę i wrzucił fi do kosza na śmieci stojącego przy biurku, nie rzuciwszy nawet okiem na notkę o kierowcy ciężarówki. Cooper był patetyczny1" facetem, dążącym do klęski; facetem, który wcześniej czy późnej sam spowoduje, iż spotka go właściwa kara. I to będzie gorsze fl1 cokolwiek, co Hatch mógłby mu zrobić. Lindsey zebrała listy porozrzucane na podłodze przed szafką ° dokumenty. Włożyła je z powrotem do teczki z napisem ^ różne". 196 List Coopera leżał na biurku. Gdy Hatch go podniósł, spojrzał na adres, wypisany odręcznie nad numerem telefonu. Duch gniewu powrócił. Lecz był to tylko cień prawdziwej furii, który po chwili, tak jak duch, zniknął. Hatch włożył list do teczki, którą Lindsey schowała do szafki. • • • Stojąc na wietrze w cieniu rzucanym przez urządzenia górskiej kolejki, Vassago czekał na wizje. Noc była ciemna, rozświetlał ją tylko blask księżyca. Był zaintrygowany tym, co mu się zdarzyło, nie czuł jednak zaskoczenia. Podróżował w życie pozagrobowe. Wiedział, że inny świat istnieje, oddzielony od rzeczywistego najcieńszą z zasłon. Nie zadziwiły go więc zdarzenia, jakie kto inny określiłby jako nadprzyrodzone. W chwili, gdy właśnie uznał, że ów zagadkowy epizod się skończył, w jego umyśle zamigotał jeszcze jeden obraz. Ujrzał pojedynczą stronę odręcznie napisanego listu. Biały papier w linie. Niebieski atrament. Na górze kartki było umieszczone nazwisko: William X. Cooper. I adres w mieście Tustin. — Wrzucić go do tej lodowatej rzeki — wymamrotał Vassago w jakiś sposób wiedząc, że to właśnie William Cooper był obiektem nie ukierunkowanego gniewu, jaki go opanował, gdy napawał się widokiem swojej kolekcji w podziemiach wesołego miasteczka, i jaki później łączył go z mężczyzną zobaczonym w lustrze. Był to gniew, który zaakceptował i wzmocnił, gdyż chciał zrozumieć, dlaczego odczuwa czyjeś doznania, ale także dlatego, iż gniew był drożdżami w chlebie przemocy, a przemoc stanowiła podstawę diety Vassago. Od górskiej kolejki poszedł bezpośrednio do podziemnego garażu. ty tam dwa samochody. Pontiac Mortona Redlowa był zaparkowany w odległym, naj- Cleniniejszym kącie. Vassago nie korzystał z niego od ostatniego CzWartku, odkąd zabił Redlowa, a potem blondynkę. Chociaż lerzył, że mgła zapewniła mu dostateczną osłonę, niepokoił się, że Radkowie, którzy widzieli kobietę wypadającą na autostradę, °gli także w przelocie zauważyć pontiaca. Tęsknił za powrotem do krainy wiecznej nocy i wiecznego 197 potępienia, pragnął znów przebywać między takimi jak on, ale nie chciał zostać zastrzelony przez policję, zanim nie ukończy swego dzieła. Wierzył, że jeżeli jego kolekcja nie będzie ukończona w chwili jego śmierci, to zostanie uznany za niezdatnego do pozostania w Piekle i zatrzymany w świecie żyjących. Drugim samochodem była perłowoszara honda należąca do pewnej kobiety, Renaty Desseux, którą ogłuszył uderzeniem w tył głowy na parkingu centrum handlowego w sobotę, po fiasku z blondynką. To ona, w miejsce Lisy, stała się najnowszym eksponatem w jego zbiorach. Zdjął z Hondy tablice rejestracyjne i wrzucił do bagażnika. Zastąpił je tablicami skradzionymi ze starego forda na peryferiach Santa Ana. Poza tym hondy były tak popularne, że w samochodzie tego typu czuł się bezpiecznie i anonimowo. Opuścił parking, przejechał przez w większości nie zamieszkane wschodnie wzgórza okręgu zdążając w kierunku złotych świateł, które wypełniały niziny na północy i południu od wzgórz po ocean tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem. Urbanistyczna narośl. Cywilizacja. Tereny łowieckie. Rozległość południowej Kalifornii — owe tysiące kilometrów kwadratowych, dziesiątki milionów ludzi, nawet nie licząc okręgu Ventura na północy i okręgu San Diego na południu — była sprzymierzeńcem Vassago w kwestii wyboru okazów do kolekcji be wzbudzenia zainteresowania policji. Trzy z jego ofiar pochodzi!)1 z okręgu Los Angeles, dwie z Riverside, reszta z Orange. Ponad'0 aktów przemocy dokonywał na przestrzeni wielu miesięcy. Pośr° setek osób, o których zaginięciu zgłoszono w tym czasie, ^ przypadków nie mogło wpłynąć na statystykę aż tak, by zaalarmo*8 opinię publiczną lub postawić władze w stan gotowości. Do takiego działania skłaniał go także fakt, że przełom wif i tysiąclecia jest, jak wiadomo, okresem wielkich niepokojów. ^. ludzi zmienia pracę, sąsiadów, przyjaciół i małżonków, mał° wręcz wcale nie troszcząc się o stabilizację. W rezultacie rnnie-'' liczba osób mogła zauważyć, że ktoś zniknął; mniej było oby^3,,, skłonnych nękać władze, by uzyskać konkretną odpowiedź. W ^ szóści przypadków ci, którzy znikali, odnajdowali się w zup 198 innych, nowych warunkach i sytuacjach, które wybrali sobie sami. p^łody menedżer znużony monotonią życia i pracy w korporacji, mógł się zatrudnić jako krupier w którymś z kasyn Vegas lub Reno, młoda matka — zmęczona dzieckiem i rozczarowana postępowaniem infantylnego męża — mogła skończyć rozdając karty, drinki lub tańcząc w stroju topless w tym samym mieście, żyjąc chwilą, zrzucając z siebie przeszłość tak, jakby typowa egzystencja członków Idasy średniej była czymś równie wstydliwym jak przeszłość kryminalna. Innych, głęboko tkwiących w różnych uzależnieniach, znajdowano w tanich, zaszczurzonych hotelach wynajmujących pokoje na tygodnie całym legionom członków kontrkultury o szklistych oczach. Ponieważ była to Kalifornia, wielu z zaginionych dołączyło w końcu do którejś ze wspólnot religijnych w okręgu Marin lub w Oregonie, by oddawać cześć nowemu bogu lub nowemu wcieleniu starego boga, a nawet jakiemuś facetowi o przebiegłych oczach, który ogłaszał, że on właśnie jest bogiem. Nadchodziły nowe czasy, lekceważono tradycję. Każdy mógł obrać taki styl życia, na jaki miał ochotę. Nawet ktoś taki jak Vassago. Gdyby zostawiał za sobą ślady w postaci ciał ofiar, powiązałyby je ze sobą podobieństwo i metoda popełnienia morderstwa. Policja zorientowałaby się, że w okolicy grasuje groźny, wyjątkowo przebieg-ty przestępca, a wtedy utworzono by specjalną grupę operacyjną, by 80 ująć. Lecz jedynymi ciałami, których nie zabrał do podziemi, były c'ała Lisy i prywatnego detektywa. Na podstawie tych dwóch trupów nie można było wydedukować żadnego modelu, gdyż zginęli w zupełnie odmienny sposób. Poza tym zwłoki Mortona Redlowa ^°gą zostać nie odnalezione jeszcze przez parę tygodni. Jedynymi nićmi łączącymi Redlowa z blondynką były rewolwer etektywa, z którego została zastrzelona, i samochód, z którego Padła. Samochód stał ukryty w najciemniejszym kącie garażu ^Puszczonego od dawna wesołego miasteczka. Rewolwer znajdował I ^ styropianowej lodówce razem z czekoladowymi ciastkami ?a e'karni na samym dnie szybu windy, dwa piętra niżej. Nie 'erzał go używać. któ dotarł daleko na północ w głąb okręgu i przybył pod adres, ^ zobaczył w swej wizji na odręcznie napisanym liście, był nie 199 nie uzbrojony. William X. Cooper — kimkolwiek, do wszystkich diabłów, był i jeżeli naprawdę istniał — mieszkał w atrakcyjnym kompleksie położonym wśród ogrodów, zwanym Palm Court. Nazwa tego miejsca i ulicy były wyrzeźbione na estetycznej, drewnianej tabliczce, podświetlonej z przodu. Vassago przejechał przez Palm Court, na rogu skręcił w prawo i zaparkował dwie przecznice dalej. Nie chciał, aby ktokolwiek zapamiętał hondę stojącą przed budynkiem. Początkowo nie zamierzał zabijać Coopera, miał zamiar z nim porozmawiać, zadać mu kilka pytań. Pragnął dowiedzieć się czegoś o tej ciemnowłosej, ciemnookiej suce Lindsey. Lecz wchodził w sytuację, której nie rozumiał, musiał więc podjąć wszelkie środki ostrożności. Poza tym, prawdę mówiąc, w ostatnich dniach zabił większość osób, z którymi chciał tylko porozmawiać. • • • Po zamknięciu szuflady z dokumentami i zgaszeniu światła w gabinecie Hatch i Lindsey zatrzymali się przy pokoju Reginy, by się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Podeszli cicho do łóżka. W świetle wpadającym z korytarza przez uchylone drzwi ujrzeli, że dziewczynka śpi spokojnie. Zaciśniętą piąstkę podłożyła pod brodę. Oddychała równo, jej wargi były lekko rozchylone. Jeżeli śniła, to musiało to być coś przyjemnego. Patrząc na nią Hatch poczuł, że ściska mu się serce. Była taka bezbronna. Trudno uwierzyć, że kiedyś on sam był tak młody. Młodość była niewinnością. Wychowany w nienawiści, pod twardą ciemiężą^ ręką ojca, zatracił wrażliwość już w młodym wieku w zamian # intuicyjne zrozumienie jego anormalnej psychiki. To pozwoliło & przetrwać w domu, w którym gniew i brutalna dyscyplina byty konsekwencją niewinnych pomyłek i nieporozumień. Wiedział, # Regina nie może być aż tak krucha, na jaką wygląda. Życie, jakie b; jej udziałem, wymagało wyjątkowej odporności. Tym niemniej oboje — dziecko i mężczyzna — mimo o pozornej odporności byli wrażliwi. W rzeczywistości w tej włas11 chwili Hatch czuł, że w jakiś sposób jest słabszy niż dziewczy11 Gdyby miał wybierać między kalectwem — chromą nogą i z^e' mowaną dłonią — a tym uszkodzeniem, jakie się dokonało w g»? 200 kich strefach jego mózgu, bez wahania wybrałby ułomność fizyczną. po ostatnich doświadczeniach, włączając w to niezrozumiałą eskalację gniewu aż do ślepej furii, Hatch odkrył, że nie panuje nad sobą. Od czasu, gdy jako mały chłopiec miał wciąż przed oczami przerażający przykład swego ojca, niczego nie bał się tak, jak utraty kontroli nad sobą. Nie zawiodę cię, obiecał śpiącemu dziecku. Spojrzał na Lindsey, której zawdzięczał życie — życie ich obojga, przed i po reanimacji. W myślach złożył jej taką samą obietnicę: „Nie zawiodę cię". Zastanawiał się, czy będzie umiał dotrzymać obietnic. Później, w ich sypialni, gdy po ciemku leżeli w łóżku, Lindsey stwierdziła: — Doktor Nyebern powinien jutro mieć wyniki testów. Hatch spędził większą część soboty w szpitalu, oddając próbki krwi i moczu, poddając się badaniom, robionym przy użyciu urządzeń rentgenowskich i ultrasonografów. W pewnej chwili przyczepiono mu więcej elektrod niż stworowi, którego Frankenstein napełniał energią z latawców wysłanych wysoko podczas burzy z piorunami. — Gdy z nim dzisiaj rozmawiałem, powiedział, że wszystko wygląda dobrze. Jestem pewien, że reszta testów również da taki sam wynik. Cokolwiek się ze mną dzieje, nie ma to nic wspólnego z jakimkolwiek umysłowym czy fizycznym uszkodzeniem, spowodowanym wypadkiem lub... śmiercią kliniczną. Jestem zdrowy. — Mam nadzieję, że tak właśnie jest. — Po prostu wszystko jest w porządku. — Naprawdę tak sądzisz? — Tak, naprawdę tak sądzę. Naprawdę. — Zastanawiał się, dlaczego udaje mu się tak gładko kłamać. Być może dlatego, że to kłamstwo w zamierzeniu nie miało na celu sprawienia jej przykrości. hciał tylko uspokoić Lindsey, by mogła zasnąć. Kocham cię — powiedziała. Ja też cię kocham. }, W ciągu kilku minut — na cyfrowym zegarze stojącym przy ^ dochodziła północ — zasnęła, cicho pochrapując. Hatch nie mógł zasnąć. Obawiał się, że jutro dowie się czegoś <łok°bre8° ° sw°JeJ Przyszłości — lub JeJ braku. Spodziewał się, że *tor Nyebern z ponurym wyrazem na poszarzałej twarzy doniesie 201 mu przygnębiającą wieść o jakimś znaczącym cieniu wykrytym w tym czy innym płacie mózgu Hatcha, o skupisku martwych komórek, zmianie patologicznej, torbieli lub guzie. O śmiertelnym zagrożeniu. Nie do zoperowania. O czymś, co z pewnością jeszcze się pogorszy. Jego pewność siebie wzrastała powoli od czasu, gdy przebrnął przez wydarzenia czwartkowej nocy i piątkowego poranka; gdy śniła mu się śmierć blondynki, i później, gdy rzeczywiście podążał tropem zabójcy do zjazdu na trasę numer 133 z autostrady San Diego. Koniec tygodnia był spokojny, minął bez szczególnych wydarzeń. Dzień który właśnie się skończył, ożywiony przybyciem Regmy, był niezapomniany. Potem zauważył w gazecie artykuł o Cooperze i stracił nad sobą panowanie. Nie powiedział Lindsey o wizerunku nieznajomego, który ujrzał w lustrze. Tym razem nie mógł już udawać, że znajdował się w transie lunatycznym, między snem a jawą. Był całkowicie przytomny co oznaczało, że odbicie w lustrze było halucynacją. Zdrowy, me uszkodzony mózg, nie jest podatny na halucynacje. Nie podzielił się z nią tym przerażającym doświadczeniem, gdyż wiedział, że jutro, po otrzymaniu wyników testów, będzie dostatecznie dużo powodów do strachu. Nie mogąc zasnąć, znowu zaczął myśleć o historii opisanej w gazecie, chociaż wcale nie chciał tego ponownie przetrawiać. Próbował skierować swoją myśl ku czemu innemu, lecz wracała natrętnie, jakby wciąż dotykał językiem bolącego zęba. Miał wrażenie, że jest zmuszany do myślenia o kierowcy ciężarówki, tak jakby gigantyczny magnes nieubłaganie ściągał jego myśli w tym kierunk1 Był zupełnie skonsternowany, gdy poczuł, jak ponownie wzbie w nim złość. Co gorsza, prawie od razu gniew eksplodował przeradzając się w furię i tak intensywny głód przemocy, że musia zacisnąć pięści i szczęki, i walczyć, by nie wydać z siebie pierwotneg okrzyku wściekłości. • * • Z napisów na rzędach skrzynek pocztowych stojących I wysypanej żużlem drodze, wiodącej do głównego wejścia, Vassi dowiedział się, że William Cooper mieszka w apartamencie dwad# 202 cia osiem. Przeszedł na dziedziniec, na którym rosły palmy, fikusy, paprocie. Jaskrawe światło raziło jego wzrok. Wszedł po schodach na balkon na pierwszym piętrze, otaczający jednopiętrowy budynek. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Wokół panowała cisza. Chociaż minęła już północ, w apartamencie Coopera paliło się światło. Vassago słyszał grający cicho telewizor. Okno po prawej stronie drzwi było zasłonięte żaluzjami. Listewki nie były zsunięte. Vassago zajrzał do kuchni, oświetlonej jedynie słabą żaróweczką umieszczoną pod okapem kuchennym. Po lewej stronie drzwi znajdowało się duże okno od salonu. Zasłony nie były całkowicie zaciągnięte. Przez szparę między nimi widać było mężczyznę spoczywającego w dużym fotelu. Nogi położył na stoliku przed telewizorem. Głowę miał pochyloną na jedną stronę, twarzą do okna. Zdawało się, że śpi. Obok opróżnionej do połowy butelki Jacka Danielsa stała szklanka zawierająca na dnie resztkę złotawego płynu. Torba chrupek leżała na podłodze, część zawartości wysypała się na żółtozielony dywan. Vassago zbadał wzrokiem balkon. Ani po prawej stronie, ani po lewej, ani też po drugiej stronie dziedzińca nie spostrzegł nikogo. Wciąż było pusto. Chciał otworzyć okno do salonu, ale albo prowadnice były skorodowane, albo było zamknięte. Zrobił krok na prawo, w stronę kuchni. Zatrzymał się przy drzwiach i, nie mając właściwie nadziei, nacisnął klamkę. Nie były zamknięte na klucz. Jednym pchnięciem otworzył drzwi, wszedł do środka — i zamknął je za sobą na klucz. Mężczyzna w fotelu, prawdopodobnie Cooper, nawet się nie Poruszył, gdy Vassago zaciągał szczelnie zasłony w dużym oknie salonu. Teraz nikt, przechodząc przez balkon, nie będzie w stanie zajrzeć do środka. Upewniwszy się najpierw, że w kuchni, jadalni i salonie poza ^oopefem nie ma nikogo, Vassago przemknął cicho jak kot przez azienkę i dwie sypialnie (jedną nie urządzoną), które składały się na resztę apartamentu. Mężczyzna w fotelu był sam. Na komódce w sypialni Vassago zauważył portfel i pęk kluczy. . Portfelu znalazł pięćdziesiąt osiem dolarów, które zabrał, i prawo 2% wystawione na nazwisko William X. Cooper. Fotografia dokumencie przedstawiała mężczyznę o parę lat młodszego i, śe, trzeźwego. 203Vassago wrócił do salonu, zamierzając obudzić Coopera, by dowiedzieć się od niego paru rzeczy. Kim jest Lindsey? Gdzie mieszka? Gdy podchodził do fotela, bez żadnej przyczyny poczuł, jaj, przepływa przez niego nagły strumień gniewu. Nie było to jeg0 własne uczucie. Czyżby funkcjonował tak jak radio, odbierając uczucia innych osób? Gniew, który teraz poraził go nagle, miał tę samą częstotliwość, co furia, jakiej doznał zaledwie godzinę temu, gdy przyglądał się swoim zbiorom. Teraz, tak jak przedtem, zaakceptował ten stan, zasilił ten strumień swoją wściekłością. Zastanowił się, czy tak jak poprzednio będzie miał wizje. Lecz gdy stał, patrząc na śpiącego Wiłliama Coopera, gniew zbyt gwałtownie buchnął szaleńczą furią, i stracił nad sobą kontrolę. Chwycił butelkę po whisky, stojącą na stoliku przy fotelu. • • • Leżąc sztywno w łóżku z pięściami zaciśniętymi tak, że czuł, jak paznokcie wbijają mu się boleśnie w dłonie, Hatch doznał nieprawdopodobnego uczucia: coś wtargnęło do jego umysłu. Przebłysk gniewu był jak uchylenie drzwi: wąziutka jak włos szpara była wystarczająca, by to coś po drugiej stronie miało za co uchwycić i wyrwać je z zawiasów. Poczuł, jak z siłą huraganu wdziera się w niego coś nie nazwanego, bezkształtna siła, nie posiadająca wyraźnych cech, wyznaczona jedynie przez nienawiść. Była to furia huraganu, tajfunu, wykraczała poza zwyczajne ludzkie wymiary. Wiedział, że on sam jest zbyt kruchą i małą istotą, by pomieścić całą złość, jaka wtłoczyła się w niego. Czuł, jakby zaraz miał wybuchnąć, rozerwać się na strzępy, jakby nie był człowiekiem, lecz kryształowym naczyniem. • • • Butelka z resztą whisky trzasnęła z taką siłą w głowę śpiąceg0 mężczyzny, że rozległ się dźwięk przypominający strzał z dubeltówka Płyn i ostre kawałki szkła z brzękiem wzbiły się fontanną w górc> opadły deszczem, obryzgały odbijając się telewizor, meble i ściany^ Powietrze wypełnił aromat destylowanego z zacieru kukurydzianego 204 trunku. Lecz oprócz niego można było wyczuć zapach krwi. poraniona twarz Coopera obficie krwawiła. Mężczyzna nie tylko spał. Został brutalnie pozbawiony świadomości. W ręce Vassago pozostała jedynie szyjka od butelki, zakończona trzema ostrymi szpicami, ociekającymi whisky. Przypominały błyszczące trucizną zęby jadowitego węża. Wzniósł wysoko nad głowę to narzędzie zbrodni, po czym opuścił je w dół, wydając z siebie gwałtowny syk wściekłości, a szklany wąż wgryzł się głęboko w twarz Williama Coopera. • * • Gniew, który eksplodował w Hatchu jak wulkan, nie był podobny do niczego, czego wcześniej doświadczył. Przerastał najgwałtowniej-sze ataki wściekłości jego ojca. Prawdę powiedziawszy, sam nie byłby w stanie wywołać w sobie podobnego natężenia emocji, z tego samego powodu, z jakiego nie można wytworzyć kwasu siarkowego w papierowym kotle: naczynie zostałoby rozpuszczone przez substancję, jaką powinno zawierać. Wlał się w niego potok lawy — gniewu pod wysokim ciśnieniem, tak gorący, że chciał krzyczeć; rozpalony do białości nie miał nawet czasu na krzyk. Jego świadomość została unicestwiona. Zapadł w litościwą, pozbawioną snów ciemność, w której nie było ani gniewu, ani strachu. • * • Vassago zdał sobie sprawę, że wrzeszczy dziką pieśń bez słów. Po dwunastu czy dwudziestu uderzeniach szklana broń całkiem się rozpadła. Przez dłuższą chwilę ściskał pobielałymi palcami resztę szyjki od butelki. W końcu puścił ją niechętnie. Warcząc głucho rzucił się na fotel pokryty sztuczną skórą, przewrócił go zrzucając martwego mężczyznę na żółto-zielony dywan. Chwycił stojący obok stolik i rzucił nim w telewizor: na ekranie przed sądem wojskowym siedział Humphrey Bogart, obracając w swej twardej jak podeszwa dłoni kilka kulek z łożyska i rozmawiając 0 truskawkach. Nastąpiła implozja i Bogart przemienił się w deszcz żółtych iskier, których widok na nowo rozpalił w Vassago ogień 205 niszczycielskiego szaleństwa. Kopnięciem przewrócił stolik do kawy, zdarł ze ścian plakaty sieci supermaketów „K Mart", wybił szkło z ich ram, zmiótł z obramowania kominka rząd tanich, ceramicznych ozdóbek. Z najwyższą satysfakcją kontynuowałby dzieło zniszczenia, demolując całe mieszkanie; miał chęć wyciągać naczynia z szaf kuchennych i rozbijać je, przekształcając wszystkie szklanki w błyszczące skorupy, chciał wydostać jedzenie z lodówki i rzucać nim o ściany, tłuc meblami, aż wszystko zostałoby porozbijane i porozłupywane; powstrzymał go jednak dźwięk syreny, na razie jeszcze odległy, lecz zbliżający się szybko, którego znaczenie przedarło się nawet przez mgłę krwiożerczego szału mącącego jego myśli. Skierował się ku drzwiom, po czym odwrócił się od nich zdając sobie sprawę, że na dziedziniec mogli wyjść ludzie. Mogli też obserwować go ze swoich okien. Wybiegł z salonu, przebiegł krótkim korytarzykiem do okna sypialni, odsunął zasłony i spojrzał na dach biegnącego wzdłuż całego budynku garażu. Za nim znajdowała się aleja, ograniczona murem. Przekręcił klamkę w dwuczęściowym oknie, przesunął w górę dolną połówkę, przecisnął się na zewnątrz, opadł na dach garażu, przetoczył się do jego krawędzi, spadł na nawierzchnię alei i wylądował na miękkich nogach jak kot. Przy skoku spadły mu okulary przeciwsłoneczne, zgarnął je z ziemi i szybko założył. Ruszył sprintem w lewo, na tyły nieruchomości. Dźwięk syreny był teraz głośniejszy, dużo głośniejszy, bardzo bliski. Gdy dobiegł do wysokiego na dwa i pół metra betonowego muru otaczającego posiadłość, wdrapał się nań szybko ze zręcznością pająka, ledwie muskając stopami porowatą powierzchnię. Po chwili był po drugiej stronie, w alei prowadzącej do garaży należących do następnego budynku. Biegł tak alejami, wybierając drogę w tym labiryncie instynktownie, aż wydostał się na ulicę, na której zaparkował perłowoszarą hondę. Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i odjechał tak spokojnie, jak potrafił. Był spocony' Dyszał ciężko, aż zaparowały szyby. Upajał się ową aromatyczni mieszanką whisky, krwi i potu. Był ogromnie podniecony. Ta* całkowicie zaspokojony aktem przemocy, którego dokonał, że wal* pięścią o kierownicę wydając z siebie salwy śmiechu, który przerrWe" niał się w wycie. Przez chwilę jechał ulicami na chybił-trafił, nie mając poj?cl dokąd zmierza. Gdy przebrzmiał ten jego dziki śmiech, gdy sef< 206 przestało bić jak podczas wyścigów, Vassago zorientował się, gdzie się znajduje, i ruszył na południowy wschód, w stronę swojej kryjówki. Jeżeli William Cooper był w stanie powiedzieć mu cokolwiek 0 kobiecie imieniem Lindsey, to ta droga była już dla Vassago zamknięta na zawsze. Nie martwił się jednak. Nie wiedział, co się z nim działo, dlaczego Cooper, Lindsey czy mężczyzna w lustrze nadnaturalnym sposobem znaleźli się w sferze jego uwagi. Był jednak pewien, że jeśli tylko zaufa swemu mrocznemu bogu, to w końcu wszystko stanie się jasne. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Piekło nie zwróciło go światu żywych po to, by posłużyć się nim do usunięcia ludzi, których śmierci pragnął bóg ciemności. Być może wcale nie został wykradziony, lecz wysłany z misją niszczenia, co dopiero teraz powoli stawało się zrozumiałe. Jeżeli tak się sprawy miały, to z przyjemnością służył za narzędzie mrocznemu 1 potężnemu bóstwu, za powrotem do którego tęsknił. Z niecierpliwością oczekiwał na następne zadanie, jakie zostanie mu przydzielone. • • • Krótko przed świtem, po kilku godzinach głębokiego snu, w który zapadł jak w bezdenną studnię, Hatch obudził się nie wiedząc, gdzie się znajduje. Przez chwilę dryfował w chaosie, po czym wydostał się na brzeg pamięci: sypialnia, Lindsey oddychająca cicho przez sen u jego boku, szary jak popiół pierwszy brzask na szybach okien przywodzący na myśl drobny, srebrny pył. Na wspomnienie owego niezrozumiałego, nieludzkiego ataku Wściekłości, jaki przewalił się przez niego paraliżując go całkowicie, "atch zesztywniał ze strachu. Próbował sobie przypomnieć, dokąd ^oprowadził go wznoszący się spiralą gniew, w jakim akcie przemocy Sla.gnął apogeum, lecz jego pamięć była czysta. Zdawało mu się, że P° Prostu stracił przytomność, tak jakby ta nienaturalnie intensywna Sciekłość przeciążyła obwody w jego mózgu i spaliła jeden lub dwa bezPieczniki. Stracił przytomność — czy urwał mu się film? Różnica ^ tymi dwoma przypadkami była zasadnicza. Jeżeli stracił 207 przytomność, mógł leżeć wyczerpany całą noc w łóżku, nieruchomy jak kamień na dnie morza. Lecz jeżeli urwał mu się film i pozostał przytomny, lecz nieświadomy tego, co robił w psychopatycznej malignie, to jedynie Bóg wiedział, co mógł uczynić. Nagle poczuł, że Lindsey znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Usiadł w łóżku, serce biło mu jak młot. Spojrzał na nią. Padające z okna światło świtu było zbyt słabe, by widział ją wyraźnie. Była tylko ciemnym kształtem na pościeli. Sięgnął do lampy przy łóżku, lecz się zawahał. Bał się tego, co może zobaczyć. Nigdy nie skrzywdziłbym Lindsey, nigdy, pomyślał zdesperowany. Lecz pamiętał jeszcze zbyt dobrze, iż poprzedniego wieczoru przez pewien czas nie był sobą. Zdawało się, że jego złość na Coopera otworzyła jakieś drzwi wewnątrz niego, wpuszczając do środka potwora, który wynurzył się z bezmiernej ciemności rozciągającej się poza tym światem. Dygocząc, przekręcił w końcu wyłącznik. W świetle lampy dostrzegł Lindsey, piękną jak zawsze, śpiącą ze spokojnym uśmiechem na twarzy. Z ulgą wyłączył lampę — i pomyślał o Reginie. Silnik trwogi ponownie zawył na wysokich obrotach. To absurdalne. Z pewnością nie mógł zrobić krzywdy Reginie, skoro nie skrzywdził Lindsey. Była bezbronnym dzieckiem. Zastanawiając się nad tym, nie mógł powstrzymać drżenia. Wysunął się z łóżka nie budząc żony. Zdjął szlafrok z oparcia fotela, okrył się nim i po cichu opuścił pokój. Boso wszedł na korytarz, na którym dwa małe okienka wpuszczały poranne światło, i udał się do pokoju Reginy. Najpierw poruszał się szybko, potem zwolnił, przytłoczony ciężkim przerażeniem, zupełnie jakby jego stopy tkwiły w żelaznych butach. W myślach ujrzał obraz przedstawiający malowane w kwiaty mahoniowe łóżko spryskane krwią, czerwoną pościel przesiąknięty krwią. Przez chwilę miał niesamowite wrażenie, że znajdzie dziecko z kawałkami szkła tkwiącymi w poranionej twarzy. ^ wyrazistość tego obrazu przekonała go, że gdy urwał mu się rzeczywiście musiał zrobić coś nieprawdopodobnego. 208 Gdy uchylił drzwi i zajrzał do pokoju dziewczynki, spała równie spokojnie jak Lindsey, w tej samej pozycji, w jakiej widział ją wczoraj wieczorem, gdy wraz z Lindsey patrzyli na nią przed pójściem do łóżka. Żadnej krwi. Żadnego potłuczonego szkła. Przełykając z trudnością ślinę przymknął drzwi i wrócił korytarzem do miejsca, w którym znajdował się pierwszy świetlik. Stał w promieniach nikłego, porannego światła, patrząc w górę przez przyciemnione szyby na niebo o nieokreślonej barwie — tak jakby wytłumaczenie tego, co się z nim działo, miało nagle zostać wypisane na niebie. Nie dotarło do niego żadne wyjaśnienie. Stał pełen wątpliwości i niepokoju. Przynajmniej Lindsey i Regina były całe i zdrowe, nie tknięte przez obecność istoty, z którą połączył się wczoraj wieczorem. Przypomniał sobie oglądany kiedyś stary film o wampirach, w którym zasuszony ksiądz przestrzegał młodą kobietę, że takie istoty mogą wejść do jej domu tylko wówczas, gdy je zaprosi — lecz że są przebiegłe i przekonywujące, są w stanie nakłonić nawet najostrożniejszych do wypowiedzenia tego śmiertelnego zaproszenia. W jakiś sposób między Hatchem a psychopatą, który zabił młodą jasnowłosą kobietę imieniem Lisa, istniała więź. Nie mogąc rozładować swej złości na Williama Coopera wzmocnił tę więź. Jego gniew był kluczem, który otworzył drzwi. Ulegając gniewowi, „wysłał zaproszenie", takie jak to, przed którym ksiądz ostrzegał młodą kobietę. Nie potrafił wyjaśnić, skąd wiedział, że to prawda. Był jednak tego całkiem pewien, czuł to całym sobą. Błagał tylko Boga, by mógł go zrozumieć. Czuł się zagubiony. Mały, bezsilny i przerażony. I chociaż Lindsey i Reginie udało się przetrwać noc bezpiecznie, to teraz jeszcze lepiej zrozumiał, że obie znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Rosnącym z każdym dniem. Z każdą godziną. Przed świtem trzydziestego kwietnia Vassago wyszedł na powierzchnię i umył się przy użyciu butelkowanej wody.i mydła w płynie. Wraz z pierwszym brzaskiem skrył się bezpiecznie w najgłębszej części swego labiryntu. Leżał na materacu patrząc w górę szybu windy i racząc się ciastkami czekoladowymi i ciepłym piwem korzennym. Następnie otworzył jeszcze parę torebek wafli. Morderstwo dawało mu zawsze mnóstwo satysfakcji. Straszliwe wewnętrzne ciśnienie znajdowało ujście w trakcie zadawania morderczego ciosu. Co ważniejsze — każda zbrodnia stanowiła akt buntu przeciwko wszystkiemu, co święte, przeciw przykazaniom boskim, prawom, zasadom i irytująco nieznośnemu systemowi zachowań, którymi istoty ludzkie posługiwały się dla podtrzymania fikcji ukazującej życie jako coś drogocennego i posiadającego wyjątkowe znaczenie. Życie jest banalne i tanie. Nic oprócz wrażeń i szybkiego zaspokojenia wszelkich pragnień nie ma znaczenia, a naprawdę potrafią to zrozumieć tylko jednostki silne i wolne. Po każdym zabójstwie Vassago czuł się wolny jak wiatr i potężniejszy od stalowej maszyny. Aż do pewnej wyjątkowej, wspaniałej nocy, gdy miał dwanaście lat, był jednym z masy niewolników, z trudem posuwających się, jak stado głupców, przez życie, zgodnie z zasadami tak zwanej cywilizacji, nie mającymi żadnego sensu. Udawał, że kocha swą matkę, ojca, siostrę i całą chmarę krewnych, jednak nie żywił do nich innych uczuć, niż do obcych spotykanych na ulicy. W dzieciństwie, gdy by' już na tyle duży, by zacząć myśleć o podobnych sprawach, za' stanawiał się, czy coś było z nim nie w porządku, czy w strukturze nie brakowało jakiegoś istotnego elementu. Gdy glądał się sobie odgrywającemu grę zwaną „miłość", posługującemu się strategią fałszywego uczucia i bezwstydnego pochlebstwa, W zdumiony tym, że inni przyjmowali to za dobrą monetę. Sam słysza nieszczerość we własnym głosie, wyczuwał oszukańczy charakte 210 Icażdego gestu i wyraźnie zdawał sobie sprawę z fałszu kryjącego się w każdym udającym serdeczność uśmiechu. I wtedy pewnego dnia usłyszał nagle oszustwo w ich głosach i zobaczył je w ich twarzach, i zdał sobie sprawę, że także nikt z nich nigdy nie doświadczył miłości ani żadnego ze wznioślejszych uczuć, ku którym powinna była aspirować cywilizowana osoba — bezinteresowności, męstwa, pobożności, pokory i całej reszty tego beznadziejnego katechizmu. Oni wszyscy także odgrywali role. Później doszedł do wniosku, że większość z nich, nawet dorośli, nigdy nie mieli tak rozwiniętej jak on intuicji. Pozostawali w nieświadomości, nie zdawali sobie sprawy, że inni są dokładnie tacy sami. Każdy myślał, że jest jedynym, któremu czegoś brakuje, i że musi dobrze grać swą rolę, inaczej bowiem zostanie odkryty i napiętnowany, jako coś gorszego rodzaju. Bóg próbował stworzyć świat miłości, ale nie udało mu się to, nakazał więc stworzonym przez siebie istotom udawać doskonałość, jaką On nie był w stanie ich przepoić. Zdawszy sobie sprawę z tej oszałamiającej prawdy, Vassago zrobił pierwszy krok ku wolności. Miał dwanaście lat. Wtedy właśnie, pewnej letniej nocy zrozumiał ostatecznie, że aby być naprawdę, całkowicie wolnym, musi działać zgodnie ze swoimi potrzebami, zacząć żyć inaczej niż reszta ludzkiego stada, mając jedynie na względzie wyłącznie własną przyjemność. Musi korzystać z tej władzy nad innymi, jaką posiadł mocą swego wglądu w prawdziwą naturę świata. Tej nocy nauczył się, że możność zabijania bez skrupułów była najczystszą formą władzy, i że korzystanie z tej władzy było najw}'ższą przyjemnością... W tamtych dniach, jeszcze zanim umarł, a potem wrócił z martwych i wybrał dla siebie imię księcia-demona Vassago — imię, na które reagował i pod którym żył brzmiało Jeremy. Jego najlepszym Przyjacielem był Tod Ledderbeck, syn doktora Sama Ledderbecka, ginekologa, którego Jeremy nazywał „szparkonowałem", gdy chciał r°zwścieczyć Toda. Rankiem tego czerwcowego dnia pani Ledderbeck zabrała eremy'ego i Toda do „Świata Fantazji", dosyć dużego wesołego Usteczka, które na przekór wszelkim oczekiwaniom dość skutecznie Pnkurowało z Disneylandem. Leżało wśród wzgórz, kilka kilomet- >v na wschód od San Juan Capistrano, trochę na uboczu — tak 211 samo jak i Magiczna Góra, która wznosiła się jakby w odosobnieniu, zanim otoczyły ją północne przedmieścia Los Angeles, i tak jak Disneyland zdawało się umieszczone w samym środku niczego, gdy zostało skonstruowane na terenach rolnych niedaleko obskurnego miasta Anaheim. Obiekt wybudowano za japońskie pieniądze, co niepokoiło niektórych ludzi wierzących, że Japończycy któregoś dnia wykupią cały kraj, krążyły także plotki o zaangażowaniu w budowę pieniędzy mafii, co sprawiło, że to miejsce stało się jeszcze bardziej tajemnicze i przyciągające. Ostatecznie jednak liczyło się, że atmosfera była wspaniała, jazdy wyjątkowo ciekawe, a szybkie dania barowe niezwykle pomysłowe. „Świat Fantazji" był miejscem, gdzie Tod chciał spędzić dwunaste urodziny w towarzystwie najlepszego przyjaciela, bez rodzicielskiego nadzoru, od rana do dziesiątej wieczorem, a Tod zazwyczaj dostawał to, co chciał, gdyż był dobrym dzieckiem; wszyscy go lubili, a on doskonale wiedział, jak należy grać w tę grę. Pani Ledderbeck wysadziła ich przy głównej bramie i krzyknęła w ślad za nimi, gdy już pędzili oddalając się od samochodu: — Zabiorę was stąd dokładnie o dziesiątej! Tutaj! Punktualnie o dziesiątej! Zapłacili za bilety i weszli na teren wesołego miasteczka. Tod spytał: — Co chcesz robić najpierw? — Nie wiem. A ty? — Przejedziemy się „Skorpionem"? — Tak! — Tak! Ruszyli z miejsca, pędząc w stronę północnego krańca, gdz>e w słodkim, falującym przerażeniu unosiła się na tle czystego błękitnego nieba trasa „Skorpiona — Górskiej Kolejki z Żądłem! jak głosiła reklama telewizyjna. Miasteczko nie było jeszcze z tłoczone i nie musieli się przeciskać wężowymi ruchami powolnymi jak krowy stadami ludzi. Ich tenisówki waliły gf o asfalt i każde uderzenie gumy o nawierzchnię było wrzask^ wolności. Przejechali się na „Skorpionie" wyjąc i wrzeszcząc, i wagonik spadał kamieniem w dół, podjeżdżał w górę, obracał si? góry nogami i ponownie spadał jak kamień w dół. Gdy jazda 212 skończyła, podbiegli od razu do stacyjki początkowej i przejechali się jeszcze raz. Wtedy, tak jak i teraz, Jeremy kochał prędkość. Skręcające żołądek ostre zakręty podczas przejażdżek w wesołym miasteczku były dziecinną namiastką przemocy, której nieświadomie pragnął, po dwóch turach na „Skorpionie", w nastroju oczekiwania, mając tyle jeszcze innych rozkoszy — pęd, spadanie, pętle — w perspektywie, Jeremy był we wspaniałym nastroju. Lecz Tod zepsuł ten dzień. Gdy schodzili już w dół po rampie kolejki, objął ramieniem Jeremy'ego i powiedział: — Człowieku, to najwspanialsze urodziny na całym świecie, tylko ty i ja. Ich koleżeństwo, tak jak i wszystkie, było zupełnym fałszem. Oszustwem. Jeremy nienawidził tego całego sztucznego, głupiego gadania, lecz Tod tryskał radością. Najlepsi przyjaciele. Bracia krwi. Ty i ja przeciwko całemu światu. Jeremy nie był pewien, co go dotknęło do żywego: czy to, że Tod powtarzał mu cały czas, iż są dobrymi kumplami i zdawał się myśleć, iż Jeremy daje się na to nabrać — czy to, że czasami Tod wydawał się tak głupi, że sam się na to nabierał. Ostatnio Jeremy zaczął podejrzewać, iż niektórzy ludzie tak dobrze grają swoje role, że nie zdają sobie sprawy, że to tylko gra. Wprowadzają w błąd nawet samych siebie gadaniem o przyjaźni, miłości i współczuciu. Tod stawał się coraz bardziej podobny do tych beznadziejnych dupków. Najlepszy przyjaciel to po prostu facet, który robi dla ciebie rzeczy, jakich nie zrobiłby dla kogoś innego nawet za tysiąc lat. 1 rzyjaźń była także wzajemnym porozumieniem obronnym, sposobem połączenia sił przeciwko tłumom współobywateli, którzy 91 Przeciwnym razie wymierzyliby ci policzek i wzięli od ciebie szystko, na co mieliby ochotę. Wszyscy wiedzieli, że właśnie na ™ polega przyjaźń, lecz nikt nigdy nie mówił o tym prawdy, a już naJmniejszym stopniu Tod. "óźniej, idąc z „Domu, w Którym Straszy" do atrakcji zwanej '' ^or z Bagien", zatrzymali się przy budce, gdzie sprzedawano lody polewie czekoladowej posypane siekanymi orzechami. Usiedli na ykowych krzesłach przy plastykowym stole, pod czerwonym ^ °lem, mając za plecami akacje i sztuczne wodospady, liżąc lody. )Czątku wszystko było świetnie, ale Tod musiał to zepsuć. 213 — Wspaniale jest przyjść do wesołego miasteczka bez dorosłych, no nie? — mówił Tod z pełnymi ustami. — Możesz jeść lody przed obiadem, tak jak teraz. Do diabła! Jeśli chcesz, możesz je także jeść na obiad i po obiedzie! Nie ma nikogo, kto by ci ględził, że nie będziesz miał apetytu lub że się rozchorujesz. — Tak, to wspaniałe — zgodził się Jeremy. — Posiedźmy tu i zjedzmy tyle lodów, aż się porzygamy. — To mi się podoba. Lecz nie zmarnujmy tego. — Hmm? Jeremy wytłumaczył, co ma na myśli: — Chodzi o to, że gdy będziemy rzygać, żebyśmy nie wymiotowali po prostu na ziemię. Upewnijmy się, że narzygamy na kogoś. — Tak! — ucieszył się Tod, łapiąc od razu wątek. — Na kogoś, kto na to zasługuje, kto jest rzeczywiście wart tego, by na niego narzygać. — Na przykład tamte dziewczyny — powiedział Jeremy, wskazując na dwie ładne nastolatki przechodzące obok. Były ubrane w białe szorty i jaskrawe letnie bluzki, i były tak pewne swojej urody, że chciało się na nie narzygać, nawet jeżeli niczego się nie zjadło i jedynym, co można było osiągnąć, były suche nudności. — Albo te stare pierdy — powiedział Tod, wskazując na starszą parę kupującą w pobliżu lody. — Nie, na nich nie — powiedział Jeremy. — Oni wyglądają, jakby ktoś już na nich narzygał. Tod uznał to za świetny dowcip, zakrztusił się ze śmiechu. Na swój sposób Tod był w porządku. — Śmieszny jest ten lód — powiedział, gdy przestał się krztusić. Jeremy mu dogryzł: — Co jest w nim takiego śmiesznego? — Wiem, że lody robi się z mleka, które pochodzi od krów. A czekoladę z ziaren kakaowych. Ale czyje jądra tłuką, żeby potem nimi te lody posypać? Tak, na swój sposób stary Tod był w porządku. Ale właśnie wtedy, gdy najgłośniej się śmiali i czuli się po prosta świetnie, nachylił się nad stołem, stuknął lekko Jeremy'ego w gł°^ i rzekł: — Ty i ja, Jer, będziemy zawsze blisko siebie, będziemy przyja ciółmi, dopóki nie nakarmią nami robaków. Prawda? 214 On w to naprawdę wierzył. Nabierał sam siebie. Był tak durnowato oważny, że Jeremy chciał narzygać na niego. Zamiast tego powiedział: — I co teraz zrobisz? Będziesz próbował pocałować mnie w usta? Szczerząc zęby, nie wyczuwając irytacji Jeremy'ego i wrogiego nastawienia, Tod odparł: — Pocałuj swoją babcię w dupę. — Pocałuj swoją babcię w dupę. — Moja babcia nie ma dupy. — Tak? To na czym siada? — Na twojej twarzy. Dokuczali sobie nawzajem przez całą drogę do „Stwora z Bagien". Ta atrakcja była dosyć kiepską sztuczką kuglarską, dobrą jedynie do tego, by z niej żartować. Przez chwilę Tod był rozentuzjazmowany tą zabawą. Jednakże później, gdy wyszli z „Gwiezdnej Bitwy", Tod znów zaczął mówić o nich jako o „dwóch najlepszych rakietowych dżokejach w całym wszechświecie", co wprawiło Jeremy'ego w pewne zakłopotanie, tak było głupie i dziecinne. Zirytowało go także coś innego: był to jeszcze jeden sposób mówienia, że „jesteśmy kumplami, braćmi krwi, przyjaciółmi". Co innego, gdyby wsiedli na „Skorpiona" i zaraz po starcie Tod stwierdziłby: „To nic, to po prostu niedzielna przejażdżka dla dwóch najlepszych rakietowych dżokejów we wszechświecie"; albo jadąc w głąb „Świata Gigantów" objąłby Jeremy'ego ze słowami: „Dwóch najlepszych rakietowych dżokejów we wszechświecie da radę nawet pieprzonemu gigantowi, prawda, bracie?" Jeremy chciał mu powiedzieć: słuchaj, pacanie, jedynym powodem, dla którego jesteśmy przyjaciółmi, jest to, że twój stary i mój stary pracują, powiedzmy, w podobnych zawodach, więc zostaliśmy ^ceni sobie w objęcia. Nienawidzę tego całego gówna, przyjacielskich uścisków, więc odpuść sobie. Pośmiejmy się trochę i cieszmy się tym, co mamy. Dobra? Ale nie powiedział niczego w tym rodzaju, gdyż dobrzy „gracze Rżycie" nigdy nie przyznawali się do tego, iż wiedzą, że to tylko gra. ezeli pozwolisz innym graczom dostrzec, że nie obchodzą cię zasady aCi reguły, wykluczą cię z gry. Idź do więzienia. Idź prosto do hienia. Nie wymkniesz się z tego. Koniec zabawy. 0 siódmej tego wieczoru, gdy zjedli dostateczną ilość różnych 215 przedziwnych dań mogących wywołać z gruntu interesujące wymiociny, gdyby rzeczywiście zdecydowali się na kogoś narzygac, Jeremy był już zmęczony bzdurami o rakietowych dżokejach-i tak rozsierdzony przyjacielskimi szturchancami Toda, że nie mógł się doczekać nadejścia godziny dziesiątej i pani Ledderbeck, która miała ich zabrać spod bramy w swoim kombi. Byli na „Stonodze", pędząc jak wiatr przez jeden z czarnych jak smoła odcinków trasy, gdy Tod o jeden raz za dużo wspomniał 0 dwóch najlepszych rakietowych dżokejach we wszechświecie 1 Jeremy postanowił go zabić. Gdy tylko błysnęła mu ta myśl, wiedział, że musi zamordować swego „najlepszego przyjaciela". Wydawało się to właściwe. Jeżeli życie było czymś w rodzaju książki 0 niezliczonych stronach, zawierającej zasady gry, to tak długo nie dostarczy ono całej cholernej uciechy, dopóki nie znajdzie się sposobu łamania zasad, a mimo wszystko wciąż będzie się miało możliwość uczestniczenia w grze. Każda gra była nudna, jeżeli grało się w nią zgodnie z zasadami — „Monopol", rummy 500, baseball. Lecz jeśli skradłeś bazy, zwędziłeś karty, nie dając się przy tym złapać, lub zmieniłeś liczbę oczek na kostce korzystając z chwili, gdy ten drugi facet się zagapił, to nawet całkiem beznadziejna gra mogła się stać naprawdę ciekawa. A w grze w życie morderstwo, które uchodzi płazem, było najbardziej interesujące. Gdy „Stonoga" zapiszczała zatrzymując się na końcowym peronie, Jeremy rzekł: — Zróbmy to jeszcze raz. — No jasne — zgodził się Tod. Popędzili korytarzem śpiesząc się, by wydostać się na zewnątrz 1 stanąć w kolejce do wejścia. Miasteczko wypełniło się w ciągu dnia ludźmi i oczekiwanie na jakąkolwiek przejażdżkę trwało teraz co najmniej dwadzieścia minut. Gdy wyszli z pawilonu „Stonogi", niebo na wschodzie byl° czarne, ciemnoniebieskie nad głową i pomarańczowe na zachodzie-Do „Świata Fantazji" zmierzch przychodził wcześniej i trwał dłuzeJ niż w zachodniej części okręgu, gdyż między wesołym miasteczkiem a odległym brzegiem morza wznosiły się rzędy wysokich, zasłaniący0" słońce wzgórz. Pasma wzniesień rysowały się teraz czarno na " pomarańczowych niebios, zupełnie jak zrobione w niewłaściwy113 czasie dekoracje na Halloween. 216 Z nadejściem nocy w „Świecie Fantazji" zmienił się nastrój. Oświetlenie w stylu bożonarodzeniowym ukazywało w ogólnym zarysie trasy kolejek i budynki. Białe, migoczące światła przydawały świątecznego blasku wszystkim drzewom, podczas gdy para niezsynchronizowanych reflektorów miotała strumienie blasku po ośnieżonym szczycie sztucznej „Góry Wielkiej Stopy". Wszędzie jarzyły się neony we wszelkich możliwych barwach, a na „Mars-jańskiej Wyspie" wystrzały laserowych promieni w jaskrawych kolorach kierowały się na chybił-trafił w ciemniejące niebo, tak jakby odpierały atak statków kosmicznych. Ciepły wiaterek, pachnący prażoną kukurydzą i pieczonymi orzeszkami ziemnymi, kołysał girlandami proporców. Melodie pochodzące z różnych okresów, w najrozmaitszych gatunkach wyciekały z pawilonów, rock and roli grzmiał na parkiecie tanecznym urządzonym na wolnym powietrzu na południowym krańcu miasteczka, z innego miejsca dochodziły skoczne dźwięki swingującego big-bandu. Ludzie śmiali się i plotkowali, a na trasach przejażdżek krzyczeli ze strachu. — Tym razem „na szaleńca" — rzekł Jeremy, gdy wraz z Todem pędzili sprintem na koniec kolejki oczekujących na przejażdżkę „Stonogą". — Aha — pokiwał głową Tod — „na szaleńca"! „Stonoga" była górską kolejką poruszającą się w zamkniętych przestrzeniach, tak jak „Kosmiczna Góra" w Disneylandzie, z tą różnicą, że zamiast strzelać w górę, w dół i wokół jednego ogromnego pomieszczenia, przedzierała się błyskawicznie przez serię długich tuneli, z których część była oświetlona, a część nie. Poręcz przy siedzeniu, umieszczona tam dla pozbawienia pasażerów możliwości ruchu, była dostatecznie ciasno umocowana, by stanowić dobre ubezpieczenie, lecz jeżeli dzieciak był szczupły i zwinny, mógł wYgiąć się w taki sposób, by przecisnąć się pod nią, następnie Wygramolić się w górę i stanąć w rynnie przeznaczonej na nogi. ^°tem wystarczyło pochylić się ku poręczy, złapać ją za plecami — ^> zaczepić o nią ramionami jak hakami — jadąc „na szaleńca", fo to głupie i niebezpieczne, z czego Jeremy i Tod doskonale pli sobie sprawę. Ale tak czy owak robili to już kilka razy, nie Wko na „Stonodze", ale także na innych kolejkach w innych es°łych miasteczkach. Jazda „na szaleńca" wzmagała podniecenie 217 co najmniej o tysiąc procent, zwłaszcza w czarnych jak smoła tunelach, w których nie można było zobaczyć, co będzie za chwilę. — Rakietowi dżokeje! — oznajmił Tod, gdy bylj^ w połowie kolejki. Nalegał, by przybić z Jeremy'm „piątkę", najpierw z dołu, a potem z góry, choć wyglądali przez to jak para dupkowatych dzieciaków. — Żaden rakietowy dżokej nie boi się jeździć „na szaleńca" „Stonogą", prawda? — Jasne — potwierdził Jeremy. Centymetr po centymetrze przesunęli się przez główne wejście, aż wreszcie weszli do pawilonu. Przeraźliwe wrzaski, jakie wydawali pasażerowie wagoników, które już wystrzeliły w stronę tunelu, odbijały się echem i wracały do nich. Według legendy (tworzone przez dzieci legendy krążyły po każdym wesołym miasteczku, w którym funkcjonowała podobna kolejka) pewien chłopiec zabił się jadąc „na szaleńca" na „Stonodze", gdyż był zbyt wysoki. Sufit tunelu na oświetlonych odcinkach był wysoki, lecz mówiono, że w jednym miejscu w nie oświetlonym korytarzu opadał w dół — być może dlatego, że przechodziły tam rury klimatyzacji, może inżynierowie zmusili wykonawcę do dołożenia jeszcze jednej podpory, której nie było w planach, a może architekt po prostu był bezmózgowcem. Tak czy owak, ten wysoki chłopiec stojąc trzasnął głową w sufit, nie widząc nawet, że się zbliża. W jednej chwili zdruzgotało mu twarz i pozbawiło głowy. Wszystkie niczego nie podejrzewające dupki jadące za nim zostały opryskane krwią, mózgiem i połamanymi zębami. Jeremy nie uwierzył w to nawet przez minutę. „Świat Fantazji" nie został zbudowany przez facetów, który mieli w głowach sieczkę zamiast mózgu. Mus; \ wyobrazić sobie, że dzieciaki wynajdą sposób na wydostanie się spo $ Doręczy przy siedzeniach, ponieważ nie było niczego, z czym nie dały sobie rady, i musieli zaprojektować wysokie sufity na całej trasie. Legenda mówiła także, że ów niski występ W gdzieś w jednej z nie oświetlonych części tunelu, pokryty plama101 krwi i cętkami zaschniętego mózgu, Ale to były już duby smalone- Dla każdego jadącego „na szaleńca", stojącego prosto, dziwym niebezpieczeństwem było wypadnięcie z wagonika, pokonywał ostry zakręt lub nieoczekiwanie przyśpieszał. J ocenił, że na trasie „Stonogi" jest sześć lub osiem szczególnie ostryc zakrętów, gdzie Tod Ledderbeck będzie mógł łatwo runąć w d z wagonika, przy minimalnej tylko pomocy. 218 Ludzie posuwali się powoli do przodu. Jeremy nie był zniecierpliwiony ani przestraszony. Gdy dotarli bliżej wejściowej bramki, ogarnęło go podniecenie, ale także większa pewność siebie. Nie trzęsły mu się ręce. Nie odczuwał tremy. Po prostu chciał to zrobić. Sala, w której wsiadało się do kolejki, przypominała grotę z fantastycznymi stalaktytami i stalagmitami. Dziwne, niesamowite stwory o błyszczących oczach pływały w mrocznych głębinach sadzawek, a zmutowane kraby-albinosy poszukiwały zdobyczy na brzegach, sięgając wielkimi, ohydnymi kleszczami ku ludziom zgromadzonym na peronie dla wsiadających, i kłapiąc na nich groźnie. Nie miały jednak dostatecznie długich ramion, by złapać coś na obiad. Każdy skład miał sześć wagoników, a w każdym mogły jechać dwie osoby. Wagoniki były pomalowane jak człony stonogi; pierwszy miał wielką owadzią głowę z poruszającymi się szczękami i wielofasetkowymi, czarnymi oczami; nie taką z kreskówki, lecz naprawdę groźną, potworną głowę; ostatni wagonik ozdobiono zakrzywionym żądłem, które przypominało raczej odwłok skorpiona niż tylną część stonogi. Za każdym razem wsiadano jednocześnie do dwóch kolejek stojących jedna za drugą, i obie wpadały do tunelu w odstępie zaledwie kilku sekund. Cała operacja była sterowana komputerowo, co eliminowało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, że jedna z kolejek może uderzyć w tył drugiej. Jeremy i Tod znajdowali się w dwunastce klientów, których pracownik obsługi skierował do pierwszej ko'qjki. Tod chciał wsiąść do pierwszego wagonika, ale się nie udało. To tyło najlepsze miejsce do jazdy „na szaleńca", gdyż oni pierwsi sPadaliby kamieniem w dół, w ciemność, w strumienie zimnej pary z Wentyli w ścianach. Oprócz tego, częścią uciechy związanej z jazdą »na szaleńca" był pokaz, a pierwszy wagonik stanowił doskonałą cenę dla ekshibicjonistów; pasażerowie w pozostałych pięciu wagonach podczas jazdy oświetlonymi odcinkami trasy stanowili przymusową publiczność. Ponieważ pierwszy wagonik został zajęty, pobiegli do szóstego. d w ostatnim, by odczuć każdy spadek i zakręt szyn, była prawie obra w pierwszym, ponieważ piski jadących z przodu podnosiły 219 -:¦ poziom adrenaliny i oczekiwań. W środkowych wagonikach kolejki po prostu nie wypadało jechać „na szaleńca". Poręcze ochronne przy siedzeniach opuściły sif automatycznie i cała dwunastka pasażerów zajęła miejsca. Pracownik obsługi przeszedł wzdłuż peronu sprawdzając naocznie, czy wszystkie poręcze zatrzasnęły się we właściwych miejscach. Jeremy'emu ulżyło, że nie wsiedli do pierwszego wagonika. Mieliby za sobą świadków. W ciemnych jak wnętrze grobowca nie oświetlonych częściach tunelu nie mógł dostrzec własnej ręki trzymanej dwa centymetry przed oczami, było więc mało prawdopodobne, aby ktokolwiek dostrzegł, że wypycha Toda z wagonika. Ale to stanowiło naruszenie zasad na dużą skalę, a on w ogóle nie chciał ryzykować. Teraz potencjalni świadkowie byli bezpiecznie usadowieni przed nimi, gapiąc się prosto przed siebie; w rzeczywistości trudno by im było patrzeć do tyłu, ponieważ każde siedzenie było wyposażone w wysokie oparcie, by zapobiec złamaniu karku podczas gwałtownego hamowania w przypadku ewentualnej kolizji. Gdy pracownik obsługi sprawdził poręcze, odwrócił się i dał sygnał operatorowi siedzącemu za konsolą umieszczoną na skale po prawej stronie wjazdu do tunelu. — Zaczynamy — powiedział Tod. — Zaczynamy — zgodził się Jeremy. — Rakietowi dżokeje! — krzyknął Tod. Jeremy zacisnął zęby. — Rakietowi dżokeje! — powtórzył Tod. Co, do diabła. Jeszcze jeden raz nie zaszkodzi. Jeremy zawył: — Rakietowi dżokeje! Kolejka ruszyła z peronu dla wsiadających, ale nie z ową szarpaną niepewnością większości górskich kolejek — potężne uderzenie sprężonego powietrza wystrzeliło ją do przodu z dużą prędkością, jak kulę z lufy. Rozległo się wiuut!, od którego omal nie popękały im bębenki w uszach. Zostali przyparci do swych siedzeń, przelecieli jak błyskawica obok operatora i wpadli w czarną paszczę tunelu. Ogarnęła ich kompletna ciemność. Miał wtedy tylko dwanaście lat. Nie umarł. Nie był w Piekle. Nie wrócił. W ciemności był tak ślepy jak każdy inny człowiek, jak Tod- Wagonik przeleciał przez wahadłowe drzwi i popędził w ó długiej pochylni dobrze oświetlonego toru, jadąc z początku 220 szybko, lecz stopniowo zwalniając, aż w końcu ledwo się poruszał. 2 obu stron zagrażały im blade, białe ślimaki wielkości dorosłego człowieka, stające dęba i wrzeszczące na nich okrągłymi otworami gębowymi pełnymi zębów, które wirowały jak ostrza w maszynce do mięsa. Wznosili się na wysokość piątego lub szóstego piętra, pod ostrym kątem, a inne mechaniczne monstra szwargotały, hukały, warczały i skowyczały na pasażerów kolejki; wszystkie były blade i obleśne, miały albo jarzące się, albo ślepe, czarne oczy; stwory, jakie można sobie wyobrazić żyjące na głębokości kilku kilometrów pod powierzchnią ziemi — jeżeli zupełnie nie miało się pojęcia 0 nauce. To pierwsze wzniesienie było miejscem, gdzie „szaleńcy" musieli zająć pozycję stojącą. Chociaż na trasie „Stonogi" było kilka innych wzniesień, żadna inna część trasy nie zapewniała dostatecznie długiego okresu spokoju, podczas którego można było dokonać bezpiecznego wymknięcia się spod poręczy. Jeremy wygiął się, wykręcając się w górę po oparciu siedzenia 1 wysuwając się centymetr po centymetrze nad poręcz, lecz Tod z początku się nie poruszył. — No, ruszaj się, bałwanie, musisz zająć miejsce, zanim dojedziemy do szczytu. Tod wyglądał na zaniepokojonego. — Jeśli nas złapią, to wykopią nas z wesołego miasteczka. — Nie złapią nas. Na drugim końcu trasy Ićblejka będzie zjeżdżać powoli z góry przez końcowy odcinek ciemnego tunelu, dając jeźdźcom sposobność uspokojenia się. W ciągu tych ostatnich kilku sekund, przed powrotem do sztucznej jaskini, gdzie rozpoczynała się jazda, można było wdrapać się ponownie przez poręcz i wcisnąć się jak łyżka do butów na swoje siedzenie. Jeremy wiedział, że potrafi to zrobić; nie bał się, że zostanie złapany. Tod także nie musi się obawiać, czy uda się wrócić z powrotem pod poręcz, ponieważ w tym czasie Tod już martwy; już nigdy nie będzie musiał się o nic martwić. Nie chcę zostać wykopany za jazdę „na szaleńca" — za-Protestował Tod, gdy kolejka przebyła już połowę drogi na tym dfo, bardzo długim początkowym wzniesieniu. — To był przyjem- dzień i mamy jeszcze kilka godzin do czasu, aż mama po nas 221 Zmutowane szczury-albinosy skrzeczały na nich ze sztucznych skalnych występów po obu stronach. Jeremy powiedział: — Dobra, no to rób, jak chcesz, jesteś zupełnie bez jaj. — W dalszym ciągu wyplątywał się spod poręczy. — Nie o to chodzi — bronił się Tod. — No jasne, pewnie. — Nie jestem. — Gdy we wrześniu zacznie się szkoła, będziesz mógł wstąpić do Klubu Młodych Gospodyń Domowych. Nauczysz się gotować, haftować serweteczki i układać kwiatki. — Jesteś dureń, wiesz? — Ooooch, teraz złamałeś mi serce! — jęknął szyderczo Jeremy, gdy już wyciągnął obie nogi spod poręczy ochronnej i przykucnął na siedzeniu. — Wy, dziewczyny, dobrze wiecie, jak zranić uczucia faceta. — Świrus. Kolejka sunęła po zboczu z twardym stukotem i klekotem tak charakterystycznym dla górskich kolejek, że sam ten dźwięk mógł sprawić, iż serce zaczynało bić szybciej, a żołądek drżeć. Jeremy przełazi nad poręczą ochronną i stanął w rynnie, twarzą do przodu. Spojrzał przez ramię na Toda, który siedział nachmurzony. Nie dbał tak bardzo o to, czy Tod przyłączy się do niego, czy nie. Zdecydował już, że zabije chłopaka, i jeżeli nie będzie miał okazji dokonać tego w „Świecie Fantazji" w jego dwunaste urodziny, to prędzej czy później zrobi to gdzieś indziej. Sama myśl o tym dawała mnóstwo frajdy. Jak w tej piosence w reklamie telewizyjnej, w której keczup Heinz'a był tak gęsty, że wydawało się, iż wylewanie go z butelki zajmuje całe godziny: o-czeee-kiii-wa-aa-nieee. Konieczność czekania przez kilka dni czy nawet tygodni, by mieć następną dobrą okazję do zabicia Toda sprawi tylko, & zabójstwo będzie jeszcze większą frajdą. Więc nie dokuczał ju2 więcej Todowi, po prostu popatrzył na niego pogardliwie. O-czeeee-kiiii-waaaa-nieeee. — Nie boję się — upierał się Tod. — Aha. — Po prostu nie chcę zepsuć tego dnia. — No pewnie. — Świrus — powtórzył Tod. 222 Jeremy stwierdził: — Rakietowy dżokeju, pocałuj mnie w dupę. . Ta obelga wywołała mocny efekt. Tod był tak przywiązany do własnej mistyfikacji związanej z przyjaźnią, że faktycznie mógł się gryźć nie wiedząc, jak właściwie powinien zachowywać się prawdziwy przyjaciel. Jego szeroka i otwarta twarz wyrażała nie tylko morze krzywdy, ale także dziwną rozpacz, która zaskoczyła Jeremy'ego. Być może jednak Tod rozumiał, o co chodziło w życiu, że było ono tylko brutalną grą, w której każdy z graczy koncentrował się na czysto egoistycznym zadaniu i zależało mu tylko na tym, by wyjść z niej zwycięsko, i może stary Tod był tym wstrząśnięty, przerażony, i trzymał się kurczowo ostatniej nadziei — idei przyjaźni. Jeżeli można by grać w tę grę z jednym lub dwoma partnerami, jeżeli nawet rzeczywiście wszyscy na świecie byli przeciwko twojemu małemu zespołowi, to było to do zaakceptowania, lepsze niż „cały świat przeciwko tobie". Tod Ledderbeck i jego dobry kumpel Jeremy przeciwko reszcie ludzkości — to było nawet dosyć romantyczne i zabawne, lecz Tod Ledderbeck sam — to oczywiście musiało spowodować, że go ruszyło. Tod wyglądał najpierw jak porażony, potem się zdecydował. Niepewność ustąpiła miejsca działaniu i chłopiec zaczął się szybko poruszać, wykręcając się wściekle zza poręczy ochronnej. — No dalej, dawaj — popędzał go Jeremy. — Jesteśmy już prawie na szczycie. Tod prześliznął się jak węgorz nad poręczą, prosto w rynnę na nogi, gdzie stał już Jeremy. Zaczepił przy tym stopą o mechanizm ochronny poręczy i omal nie wypadł z wagonika. Jeremy złapał go i wciągnął z powrotem do środka. To nie było miejsce, w którym Tod powinien wypaść. Nie poruszali się dostatecznie szybko. Co najwyżej zarobiłby parę guzów. Stali już obok siebie, z nogami rozstawionymi szeroko na Podłodze, opierając się plecami o poręcz, spod której się wymknęli, 2 dłońmi zaciśniętymi na poręczy, szczerząc do siebie zęby. Kolejka d°tarła do szczytu wzniesienia. Przewaliła się przez wahadłowe drzwi do następnego odcinka nie oświetlonego tunelu. Trasa Pozostawała płaska dokładnie przez tyle czasu, ile było trzeba, aby p°dnieść napięcie jeźdźców o kilka stopni. O-czee-kii-waa-nieee. 223 Gdy Jeremy nie mógł już dłużej wstrzymywać oddechu, przedni wagonik przechylił się mocno przez krawędź i jadący w nim ludzie wrzasnęli w ciemności. Następnie, raz za razem, przechylał się drugi, i trzeci, i czwarty, i piąty wagonik... . — Rakietowi dżokeje! — krzyknęli zgodnie Jeremy i Tod. ... i ostatni szósty wagonik podążył za poprzednimi gwałtownym spadkiem, z każdą sekundą nabierając szybkości. Wiatr wizgał obok nich, rozwiewał ich włosy. Potem był nagły zakręt w prawo, w najmniej spodziewanym momencie, lekkie wzniesienie, by podrzucić w górę żołądek, kolejny zakręt w prawo pod takim kątem, że wagoniki położyły się zupełnie na boku, szybciej, szybciej, następnie odcinek prostej i znów wzniesienie. Wykorzystując prędkość własną wagonik wzniósł się wyżej niż dotychczas, zwalniając przed szczytem, zwalniając, zwalniając... O-czee-kii-waa-nieee. Przewalili się nad krawędzią i popędzili w dół, w dół, w dół, zupełnie w dół, tak gwałtownie i szybko, że Jeremy miał wrażenie, że wypadł z niego żołądek, pozostawiając dziurę w środku ciała. Wiedział, co ma się teraz zdarzyć, tym niemniej stracił oddech. Kolejka zrobiła pętlę, odwracając się do góry nogami. Jeremy wcisnął mocno stopy w podłogę i ścisnął poręcz za plecami tak, jakby próbował stopić swe ciało ze stalą, gdyż czuł się, jakby miał wypaść prosto na tę część trasy, która wprowadziła ich w pętlę, i roztrzaskać czaszkę o leżące w dole szyny. Wiedział, że siła dośrodkowa utrzymałaby go na miejscu, mimo że stał tam, gdzie nie powinien, ale to, co wiedział, nie miało znaczenia: uczucia mają zawsze znacznie większą wagę niż wiedza, emocje znaczą więcej niż intelekt. Zakończyli pętlę wpadając przez inną parę wahadłowych drzwi na drugie oświetlone wzniesienie, dzick1 olbrzymiej prędkości nabierali wysokości przed następną serią spadków i ostrych zakrętów. Jeremy spojrzał na Toda. Stary rakietowy dżokej był lekko zielony. — Nie ma już więcej pętli! — Tod usiłował przekrzyczeć stukot kół kolejki. — Najgorsze jest już za nami! Jeremy wybuchnął śmiechem. Pomyślał: najgorsze jest jeszcZ wciąż przed tobą, pusty łbie. A przede mną jest wciąż Z najlepsze. O-czee-kii-waa-nieee. Tod także się śmiał, ale z pewnością z innego powodu. 224 Na szczycie drugiego wzniesienia klekoczące wagoniki przepchnęły się przez trzecie wahadłowe drzwi, powracając do ciemnego jak grób świata, który rozemocjonował Jeremy'ego, gdyż wiedział, że Tod Ledderbeck właśnie zobaczył ostatnie światło w swoim życiu. Kolejka miotała się w lewo i w prawo, rzucała się w górę i spadała kamieniem w dół, przekręcała się na bok w serii korkociągów. Przez cały czas Jeremy czuł Toda obok siebie. Stykali się gołymi ramionami, ich barki obijały się o siebie, gdy przechylali się zgodnie z ruchem kolejki. Po każdym takim kontakcie Jeremy'ego przeszywał prąd głębokiej rozkoszy, włosy na ramionach i karku stawały mu dęba, dostawał gęsiej skórki. Wiedział, że posiada ostateczną władzę nad tym chłopcem, władzę życia i śmierci, i że jest inny niż wszystkie niezguły i ciamajdy tego świata, ponieważ nie boi się korzystać z tej władzy. Czekał na odcinek przed końcem trasy, gdzie, jak wiedział, falujący ruch kolejki zapewni jeźdźcom „na szaleńca" największy stopień chwiejności. Do tego czasu Tod będzie się już czuł pewnie — najgorsze jest już za nami — i łatwiej będzie go zaskoczyć. Zbliżanie się do miejsca zabójstwa zapowiadał jeden z najniezwyklejszych tricków — zakręt o trzysta sześćdziesiąt stopni na pełnej prędkości, gdy przez cały czas wagoniki leżały na boku. Gdy zatoczą koło i wyrównają poziom, natychmiast wjadą na serię sześciu wzgórz, niskich lecz położonych razem, tak że kolejka będzie się poruszać Jak gąsienica na haju, szarpiąc się w górę-w dół-w górę-w dół-w górę-w dół-w górę-w dół w stronę ostatniej pary wahadłowych drzwi, przez które dostaną się do jaskini, skąd zaczęli jazdę. Kolejka zaczęła się przechylać. Weszli w trzystusześćdziesięciostopniowy zakręt. Wagonik położył się na boku. * Tod próbował zachować postawę wyprostowaną, ale pochylił się ^ko na Jeremy'ego, który znajdował się po wewnętrznej stronie agonika zakręcającego w prawo. Teraz, gdy najgorsze było już za I mi, stary rakietowy dżokej wrzeszczał jak syrena alarmu przeciw- fticzego, robiąc co tylko mógł, by się wyszaleć. ^-czeee-kiii-waaa-nieeee. ^ Jeremy ocenił, że są w jednej trzeciej drogi po kole... w połowie... dvvóch trzecich... is •^ śmierci 225 Trasa powróciła do poziomu. Wagoniki przestały walczyć z grawitacją. Z nagłością, która prawie pozbawiła tchu Jeremy'ego, kolejka wpadła na pierwsze z sześciu wzgórz i wystrzeliła w górę. Prawą ręką, bardziej oddaloną od Toda, puścił poręcz. Kolejka runęła w dół. Zwinął prawą dłoń w pięść. I prawie tak szybko, jak spadała w dół, kolejka popędziła w górę, ku szczytowi drugiego wzgórza. Jeremy machnął pięścią zadając sierpowy cios i ufając, że natrafi na twarz Toda. Kolejka zaczęła spadać. Jego pięść trafiła w cel, uderzając Toda mocno w twarz. Poczuł, że łamie mu nos. Kolejka ponownie wystrzeliła w górę, Tod krzyczał, ale wśród wrzasków pozostałych pasażerów nikt nie znalazłby w jego głosie niczego szczególnego. Przez mgnienie oka Tod prawdopodobnie będzie myślał, że palnął w ten niski występ, gdzie, według legendy, tamtemu chłopcu urwało głowę. W panice puści się poręczy. Przynajmniej taką właśnie nadzieję miał Jeremy, więc gdy tylko uderzył starego rakietowego dżokeja, a kolejka zaczęła opadać w dół trzeciego wzgórza, Jeremy także puści! •poręcz i rzucił się ku swemu najlepszemu przyjacielowi, chwytając go, unosząc i popychając z całych sił. Poczuł, że Tod próbuje złapać go pełną garścią za włosy, lecz potrząsnął wściekle głową i popchną! mocniej, dostał kopniaka w biodro... ...kolejka wystrzeliła w górę na czwartym wzgórzu... .. .Tod wypadł przez krawędź, w ciemność, z dala od wagonika, tak jakby wypadł w głęboką przestrzeń kosmiczną. Jeremy zaczął się przewracać w ślad za nim, machnął z zapamiętaniem rękatf1 w nieprzeniknionej czerni w poszukiwaniu poręczy, znalazł J* przytrzymał się... ...w dół, kolejka runęła w dół czwartego wzgórza... ...Jeremy'emu wydało się, iż usłyszał ostatni wrzask Toda, a potei" solidny trzask, gdy uderzył w ścianę tunelu i spadł na tory, po któryc przejechała kolejka, chociaż mogła to być również wyobraźnia-- ...w górę, kolejka wystrzeliła w górę piątego wzgórza kołyszącF się ruchem, który sprawił, że Jeremy miał ochotę zwymiotować-- 226 ...Tod był albo martwy tam, z tyłu, w ciemności, albo ogłuszony, półprzytomny. Może próbował wstać na nogi... ...w dół piątego wzgórza, i Jeremy był rzucany w przód i w tył, prawie stracił chwyt, po czym kolejka wzniosła się w górę, na szczyt szóstego i ostatniego wzgórza... ...a jeżeli nie był martwy, to może zaczął sobie właśnie zdawać sprawę, że nadjeżdżała druga kolejka... ...w dół, w dół szóstego wzgórza i na ostatnią prostą. Jak tylko poczuł, że jest na równym gruncie, Jeremy wdrapał się z powrotem przez poręcz ochronną i zaczął wkręcać pod nią najpierw lewą, potem prawą nogę. W ciemności pędziła im na spotkanie ostatnia para drzwi. Za nimi będzie światło, jaskinia i pracownicy obsługi, którzy zauważą, że jechał „na szaleńca". Zaczął się wić jak szalony, by przecisnąć biodra przez szparę między oparciem siedzenia a poręczą. Tak naprawdę nie było to zbyt trudne. Łatwiej było wśliznąć się pod poręcz niż wydostać się spod niej. Uderzyli w wahadłowe drzwi — bang! — i zjechali ze stale zmniejszającą się prędkością ku peronowi dla wysiadających, położonemu trzydzieści metrów od bramy, przez którą weszli do górskiej kolejki. Na peronie dla wsiadających stłoczyli się ludzie i wielu z nich przyglądało się kolejce, która wyjechała z otworu tunelu. Przez moment Jeremy oczekiwał, że wskażą na niego palcami z okrzykiem „morderca!". Właśnie w chwili, gdy kolejka zbliżyła się zwalniając do bramek dla wysiadających i zupełnie się zatrzymała, w całej jaskini zamrugały czerwone światła awaryjne, wskazując drogę do wyjść. Komputerowy głos ogłaszający awarię dobiegał z głośników umieszczonych wysoko na sztucznych formacjach skalnych: ,,Stonoga" została zatrzymana w wyniku awarii. Wszyscy jadący Oproszeni o pozostanie na swoich miejscach... Gdy poręcz została automatycznie zwolniona na końcu trasy, eremy stanął na siedzeniu, chwycił balustradę i wyciągnął się na Perort dla wysiadających. -..wszyscy jadący proszeni są o pozostanie na swoich miejscach, z Przybędą pracownicy obsługi i wyprowadzą państwa z tuneli... Umundurowani pracownicy stojący na peronach patrzyli jeden a drUgiego szukając wskazówek i zastanawiając się, co się stało. 227 — ...wszyscy jadący pozostaną na swoich miejscach... Z peronu Jeremy spojrzał do tyłu, w kierunku tunelu, z którego jego kolejka właśnie wjechała do pieczary. Zobaczył drugą kolejkę przejeżdżającą przez wahadłowe drzwi. — ... wszystkich pozostałych gości uprasza się o przejście w sposób uporządkowany do najbliższego wyjścia... Nadjeżdżająca kolejka nie poruszała się ani szybko, ani gładko. Trzęsła się, prawie wyskakując z szyn. Podczas jednego ze wstrząsów Jeremy zobaczył, co blokowało przednie koła i zmuszało pierwszy wagonik do podskiwania na torach. Ludzie na peronie musieli także to zobaczyć, gdyż nagle zaczęli wrzeszczeć; nie były to krzyki rozbawienia, jakie się słyszy podczas karnawału, lecz wrzask pełen przerażenia i odrazy. — ...wszyscy jadący pozostaną na swoich miejscach... Kolejka podrygiwała spazmatycznie, aż zatrzymała się zupełnie, nie dojechawszy do peronu dla wysiadających. Coś zwieszało się z dzikiej paszczy owada sterczącej z przodu pierwszego wagonika, złapane w sidła poszczerbionych szczęk. Były to resztki starego rakietowego dżokeja, ładny kąsek akurat na jeden raz dla monstrualnego insekta. — ...wszystkich pozostałych gości uprasza się o przejście w sposób uporządkowany do najbliższego wyjścia... — Nie patrz na to, synu — powiedział współczująco jeden z pracowników obsługi, odwracając Jeremy'ego od tego makabrycznego widowiska. — Na miłość Boską, wyjdź stąd. Zszokowany personel na tyle doszedł już do siebie, że zaczął kierować oczekujący tłum w stronę drzwi wyjściowych, oznaczonych jarzącymi się czerwonymi znakami. Gdy Jeremy zdał sobie sprawę, że nie umie opanować podniecenia, uśmiecha się jak głupek od ucha do ucha i jest zbyt przepełniony radością, by móc udatnie grać roi? osieroconego najlepszego przyjaciela nieboszczyka, przyłączył się d° tłumu, który przebiegał w panicznym pośpiechu poszturchując się i popychając. W nocnym powietrzu kolorowe lampki w dalszym ciągu mrugw> promienie laserów strzelały w czarne niebo, tęczowe neony świecw ze wszystkich stron, a tysiące ludzi kontynuowało gonitwę z przyjemnościami, nie mając zielonego pojęcia o tym, że między nii"J spaceruje Śmierć. Jeremy ruszył sprintem jak najdalej od „Stonóg1 228 przemykał przez tłum, ledwo unikając zderzenia i nie mając pojęcia dokąd biegnie. Po prostu biegł, dopóki nie znalazł się daleko od poszarpanego ciała Toda Ledderbecka. W końcu przystanął przy sztucznym jeziorze, po którym bucząc poruszało się kilka poduszkowców z pasażerami jadącymi na !;Marsjańską Wyspę". Czuł się tak, jakby sam znalazł się na Marsie, lub na jakiejś innej obcej planecie, gdzie grawitacja była mniejsza niż na Ziemi. Był zupełnie lekki, gotów poszybować w górę, w górę i w dal. Usiadł na betonowej ławce, by się zakotwiczyć, plecami do jeziora, twarzą do obsadzonej kwiatami promenady, którą przechodziła nie kończąca się defilada, i poddał się przyprawiającemu 0 zawrót głowy śmiechowi, który musował w nim jak pepsi we wstrząśniętej butelce. Ten śmiech trysnął z niego długimi strumieniami kipiącego chichotu, aż musiał się przytrzymać i odchylić na oparcie ławki, by nie spaść. Ludzie spoglądali na niego, jacyś starsi państwo zatrzymali się, by zapytać, czy się nie zgubił. Jego śmiech był tak intensywny, że aż się krztusił, a łzy strumieniami spływały po jego twarzy. Pomyśleli że płakał — dwunastoletni ciamajda, który zgubił rodziców, a był zbytnim ciapą, by sobie samemu poradzić. To nieporozumienie sprawiło tylko, że zaczął się śmiać jeszcze głośniej. Gdy śmiech się uspokoił, usiadł wyprostowany na ławce, gapiąc się na swoje stopy w adidasach i obmyślając bzdurę, którą przedstawi pani Ledderbeck, gdy przyjedzie o dziesiątej, by zabrać ich obu — zakładając, że urzędnicy z wesołego miasteczka nie zidentyfikują ciała i nie skontaktują się z nią wcześniej. Była ósma. — Chciał jechać „na szaleńca" — wymamrotał Jeremy do sWych adidasów — i próbowałem go od tego odwieść, ale mnie nie słuchał, nazwał mnie bałwanem, idiotą, gdy nie chciałem się do niego przyłączyć. Przepraszam, pani Ledderbeck, doktorze Ledder-"eck, ale on czasami wyrażał się w ten sposób. Myślał, że w ten sPosób jego mowa brzmi fajowo. — Jak dotąd nieźle, ale potrzebował Więcej drżenia w swym głosie. — Ja nie chciałem jechać „na ^aleńca", więc poszedł na „Stonogę" sam. Czekałem przy wyjściu, 1 §dy ci wszyscy ludzie wypadli biegiem na zewnątrz, mówiąc . Porozrywanym i pokrwawionym ciele, wiedziałem, kto to musi być "• i— rozumieją państwo, po prostu coś jakby we mnie pękło. Coś e ^nie pękło. — Personel obsługujący wsiadających nie będzie 229 pamiętał, czy Tod wybrał się na przejażdżkę sam, czy z jakimś chłopcem; codziennie mieli do czynienia z tysiącami pasażerów, więc nie będą w stanie sobie przypomnieć, kto był sam, a kto nie. — Tak mi przykro, pani Ledderbeck, powinienem był wybić mu to z głowy. Powinienem był zostać z nim i jakoś go powstrzymać. Czuję się tak głupio, tak... tak bezradnie. Jak mogłem pozwolić mu wsiąść na „Stonogę"? Co ze mnie za najlepszy przyjaciel? Nieźle. Trzeba to jeszcze trochę dopracować. Będzie musiał uważać, by nie przedramatyzować. Łzy, łamiący się głos. Ale bez dzikich szlochów, bez gwałtownych gestów. Był pewien, że mu się uda. Był teraz Mistrzem Gry. Gdy tylko poczuł, że jego opowieść brzmi przekonująco, zdał sobie sprawę, że jest głodny. Dosłownie trząsł się z głodu. Poszedł do baru z przekąskami i kupił hot-doga z dodatkami — cebula, przyprawy, chili, musztarda, keczup — i pożarł go łapczywie jak wilk. Popił oranżadą. Ciągle się trząsł. Zjadł lody, obłożone ciastkami z mąki owsianej i posypane czekoladą. Przestał się trząść na zewnątrz, ale wciąż drżał w środku. Nie ze strachu. To były cudowne, wspaniałe dreszcze, przypominające drżenie w brzuchu, jakiego doświadczał przez ostatni rok, gdy spojrzał na dziewczynę i pomyślał o tym, że może być z nią, lecz lepsze od tego w stopniu nie do opisania. I było to trochę podobne do przejmujących dreszczy, które pieściły jego kręgosłup, gdy prześliznął się pod barierką ochronną i stał na samej krawędzi piaszczystego klifu w parku Laguna Beach, spoglądając w dół na fale rozbijające się o skały. Czuł, jak ziemia kruszy się pod czubkami jego butów, a potem osypuje się już pod środkami podeszew-Czekał, czekał, zastanawiając się, czy podstępny grunt nie ustąp1 nagle i nie zrzuci go na skały daleko w dole, zanim będzie miał czas, by skoczyć do tyłu i złapać barierkę, lecz mimo to czekał... czekał- Lecz to wzruszenie było lepsze niż wszystkie pozostałe raze*11 wzięte. Z minuty na minutę wzrastała — zamiast opadać — wewnC1 rzną gorączka zmysłów, której morderstwo Toda nie stłumi'0 a tylko dodało jej paliwa. Jego ciemna żądza stała się nagłą potrzebą. Ruszył w poszukiwaniu zdobyczy w głąb wesołego miastecz* szukając zaspokojenia. 230 Był trochę zaskoczony tym, że „Świat Fantazji" dalej kręcił się, jakby na „Stonodze" nic się nie stało. Spodziewał się, że całe wesołe miasteczko zostanie zamknięte, nie tylko ta jedna trasa. Teraz uświadomił sobie, że pieniądze są ważniejsze niż żałoba po jednym martwym kliencie. I jeżeli ci, którzy widzieli zmaltretowane ciało Toda, przekazali wiadomość innym, to została najprawdopodobniej zlekceważona, potraktowana jako nowa wersja starej legendy. Poziom frywolności w wesołym miasteczku nie opadł w zauważalny sposób. Wreszcie Jeremy zdobył się, by przejść obok „Stonogi". Trzymał się na dystans, wciąż bowiem nie ufał sobie, nie wiedział, czy zdoła ukryć podniecenie wywołane osiągnięciem i zachwyt nową pozycją, jaką tym sposobem osiągnął. Mistrz Gry. Przed pawilonem rozciągnięto między stojakami łańcuchy, by powstrzymać ciekawskich, którzy chcieliby tu wejść. Na drzwiach wejściowych był wywieszony napis „ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU". Ale nie chodziło o remont starego Toda. Rakietowy dżokej nie nadawał się już do naprawy. Nigdzie nie było widać sanitarki. Nigdzie nie było widać karawanu. Ani policji. Dziwne. Wtedy przypomniał sobie audycję w telewizji o podziemiach pod „Światem Fantazji": tunele remontowe, magazyny, komputerowe centra kontroli tras i centra służby bezpieczeństwa, tak jak w Dis-neylandzie. Chcąc uniknąć przeszkadzania płacącym za bilety klientom i ściągania uwagi ciekawskich, prawdopodobnie w tej chwili tunelami wprowadzali gliny i pracowników z biura koronera zabierających zwłoki. Dreszcze we wnętrzu Jeremy'ego nasiliły się. Żądza. Potrzeba. Był Mistrzem Gry. Nikt nie mógł go tknąć. Równie dobrze mógł dać trochę więcej zajęcia glinom i pracownikom koronera, zapewnić im więcej rozrywki. Szedł dalej czujny, szukając okazji. Znalazł ją w miejscu najmniej sPodziewanym, gdy zatrzymał się przy męskiej toalecie. Przy jednej z umywalek stał facet około trzydziestki, przeglądając Sl? w lustrze i czesząc swoją gęstą blond czuprynę, błyszczącą od SpecJalnego kremu do włosów. Na półce pod lustrem ułożył kilka °s°bistych drobiazgów: portfel, kluczyki od samochodu, malutką uteleczkę odświeżacza do ust w aerozolu, opróżnioną do połowy p c?kę pastylek „Dentyne" (ten facet miał hopla na punkcie ykrego zapachu z ust) i zapalniczkę. 231 Zapalniczka natychmiast przyciągnęła uwagę Jeremy'ego. Nie była to zwykła plastykowa jednorazówka, lecz metalowy model, w kształcie kromki chleba, z górną częścią na zawiasach, która odchylała się do tyłu, odsłaniając zapalające kółko i knot. Sposób, w jaki światła jarzeniowe lśniły na jej miękkich krzywiznach sprawiał, że wyglądała jak przedmiot pochodzący z innego świata, świecący własnym, niesamowitym blaskiem: światło przewodnie widoczne jedynie dla oczu Jeremy'ego. » Wahał się chwilę, potem podszedł do pisuarów. Gdy skończył i zaciągnął zamek błyskawiczny, blondyn stał przy umywalce wciąż jeszcze się czesząc. Jeremy zawsze mył ręce po wyjściu z toalety, ponieważ tak właśnie robią kulturalni ludzie. To jedna z zasad, których przestrzega dobry gracz. Stanął obok strojnisia, przy sąsiedniej umywalce. Namydlał ręce płynem z dozownika, nie mogąc oderwać oczu od zapalniczki leżącej na półce zaledwie o kilka centymetrów od niego. Pomyślał, że chyba powinien odwrócić wzrok. Facet mógł się zorientować, że Jeremy chce zwędzić tę cholerną zapalniczkę. Lśniące, srebrne kontury tego przedmiotu urzekły go. Gapił się na nią, spłukując pianę z rąk. Wydało mu się, że słyszy kruchy trzask pożerających wszystko płomieni. Facet włożył portfel do tylnej kieszeni spodni, po czym pozostawiając inne przedmioty na półce odwrócił się i podszedł do jednego z pisuarów. Gdy Jeremy miał właśnie sięgnąć po zapalniczkę, do toalety weszli ojciec z kilkunastoletnim synem. Mogli wszystko spieprzyć, ale weszli do kabin i zamknęli za sobą drzwi. Jeremy wiedział, że to jest znak. „Zrób to", mówił znak. „Weź ją i wyjdź, zrób to, zrób to." Jeremy rzucił okiem na mężczyznę przy pisuarze, chwycił zapalniczkę i wyszedł nie osuszając dłoni. Nikt za nim me wybiegł. Mocno ściskając zapalniczkę w prawej ręce wyruszył w wesołego miasteczka na łowy, szukając czegoś odpowiedniego oa podpałkę. Jego żądza była tak intensywna, że dreszcze rozeszły si od krocza, brzucha i kręgosłupa do rąk i nóg, które w niektóry0*1 momentach robiły się z podniecenia jak gumowe. Potrzeba... Po zjedzeniu ostatniego wafelka Vassago zgrabnie zwinął 232 torebkę w ciasny rulon, który następnie skręcił tak, by zajmował jak najmniej miejsca i wrzucił go do plastykowej torby na śmieci, stojącej po lewej stronie styropianowej chłodziarki. Porządek był jedną z obowiązujących reguł w świecie żywych. Sprawiało mu przyjemność pogrążanie się we wspomnieniach tamtej wyjątkowej nocy, która zdarzyła się osiem lat temu, gdy miał dwanaście lat. Zmienił się wtedy już na zawsze. Teraz jednak był zmęczony, chciało mu się spać. Może przyśni mu się kobieta imieniem Lindsey. Może będzie miał jeszcze jedną wizję, w której ukaże się ktoś z nią związany. W jakiś sposób ta kobieta zdawała się być częścią jego przeznaczenia," został popchnięty ku niej przez siły, których dobrze nie rozumiał, ale które poważał. Następnym razem nie popełni takiego błędu jak z Cooperem. Nie pozwoli, by potrzeba przepełniła go do cna. Najpierw zada pytania. Wtedy, gdy otrzyma wszystkie odpowiedzi, i tylko wtedy, uwolni cudowny strumień krwi, a wraz z nim jeszcze jedną duszę, by dołączyła do niezliczonych rzesz przebywających poza granicami znienawidzonego świata żywych. 4 We wtorek rano Lindsey została w domu, by spędzić trochę czasu w atelier. Hatch zawiódł Reginę do szkoły, potem zamierzał si? spotkać z wykonawcą projektu budowlanego "w North Tustin, który poszukiwał starych urn i wazonów z porcelany Wedgwood. Po obiedzie miał wizytę u doktora Nyeberna, który powinien go Poinformować o wynikach sobotnich testów. Lindsey obliczyła, że ^° czasu gdy Hatch wróci z Reginą do domu, ona właśnie skończy Płótno, nad którym pracowała przez ubiegły miesiąc. Przynajmniej taki był plan, lecz los i złe duszki — a także jej Własne przyzwyczajenia — sprzysięgły się, by przeszkodzić w jego realizacji. Przede wszystkim zepsuł się ekspres do kawy. Lindsey ^i godzinę majstrować, by znaleźć i usunąć usterkę. Była dość 233 zręczna i na szczęście ekspres dał się naprawić. Nie mogła rozpocząć dnia bez porcji kofeiny, której dawka pobudzała do pracy jej serce. Wiedziała, że kawa jej szkodzi, ale to samo odnosiło się do kwasu akumulatorowego i cyjanku, a przecież nie pijała żadnego z nich, co wskazywało, że w kwestii niewłaściwych nawyków żywieniowych posiada więcej samokontroli, niż to jest konieczne; do diabła, w tym względzie była twarda jak skała! W chwili gdy weszła do atelier na pierwszym piętrze niosąc kubek i pełny termos kawy, światło wpadające przez północne okna było wręcz idealne. Miała wszystko, czego jej było potrzeba: swoje farby, pędzle i szpachle. Miała szafkę z przyborami. Miała taboret z regulowanym siedzeniem, sztalugę i wieżę stereo ze stosem płyt kompaktowych Gartha Brooksa, Glenna Minera i Van Halen, co w jakiś dziwny sposób zdawało się odpowiednim podkładem muzycznym dla malarza łączącego w swej twórczości elementy neoklasycyzmu i surrealizmu. Jedyne, czego nie posiadała pod ręką, było zainteresowanie pracą i możliwość koncentracji. Uwagę Lindsey rozpraszał duży czarny pająk, który zwiedzał górny prawy róg najbliższego okna. Nie lubiła pająków, ale mimo wszystko nie chciała ich z^abiajć. Będzie musiała złapać go w słoik i później wypuścić na zewnątrz. Pełzł do góry nogami w poprzek górnej części okna do lewego rogu, ale gdy tylko tam dotarł, natychmiast stracił zainteresowanie owym terytorium i powrócił do prawego rogu, gdzie drgał, zginając swe długie nogi. Zdawał się odczuwać w tym właśnie miejscu przyjemność, dostępną tylko pająkom. Lindsey spojrzała na swój obraz. Prawie gotów, był jedną z jej najlepszych prac, brakowało tylko tych kilku ostatnich, subtelnych pociągnięć pędzlem. Lecz zwlekała z otworzeniem farb i wzięciem do ręki pędzla-Malowanie pochłaniało ją w tej samej mierze, co niepokój. Oczywiście, niepokoiła się stanem zdrowia Hatcha — zarówno fizycznyi"1' jak i psychicznym. A także obawiała się nieznajomego mężczyzny' który zabił blondynkę, i niesamowitego związku między tym okrutnym bandytą a jej Hatchem. Pająk pełzł w dół po framudze okna ku prawemu rogo^ parapetu. Wiedziony jakimś pajęczym zmysłem porzucił równi6* i ten zakątek, i jeszcze raz wrócił do górnego prawego rogu. Jak większość ludzi, Lindsey uważała, że osoby obdarzone zdolnościami mediumicznymi stanowią dobry materiał do filmowych trillerów, natomiast w normalnym życiu są szarlatanami. A jednak sama szybko zasugerowała, że jasnowidztwo może wytłumaczyć to, co działo się z Hatchem. Gdy protestował, twierdząc że wcale nie jest medium, zaczęła obstawać przy swej hipotezie jeszcze uporczywiej. Teraz, przenosząc wzrok z pająka i spoglądając z uczuciem zawodu na stojące przed nią nie dokończone płótno, zdała sobie sprawę, dlaczego w piątek w samochodzie, gdy podążali śladem zabójcy drogą do Laguna Canyon, stała się takim szczerym obrońcą realnego działania. Jeżeli Hatch ostatnio stał się medium, to w końcu zacznie odbierać sygnały od różnych ludzi, i jego więź z mordercą nie będzie czymś wyjątkowym. Ale jeżeli nie, jeżeli więź między nim a tym potworem była głębsza i jeszcze bardziej niezwykła niż przypadkowe jasnowidzenie, przy czym się upierał, to tkwili po samą szyję w czymś nieznanym. A nieznane jest o całe piekło bardziej przerażające niż to, co można opisać i zdefiniować. Ponadto jeżeli więź między nim a bandytą była bardziej tajemnicza i osobista, niż gdyby tylko stanowił medium, to konsekwencje mogły się okazać dla Hatcha katastrofalne. Jaki uraz psychiczny może wyniknąć z tak bezpośredniego choć krótkotrwałego kontaktu z umysłem bezlitosnego mordercy? Czy więź między nimi była źródłem skażenia, tak jak każda, równie intymna, więź biologiczna? Jeżeli tak, to czy wirus szaleństwa może popełznąć przez eter i zarazić Hatcha? Nie. To absurdalne. Nie jej mąż. Człowiek godny zaufania, zrównoważony, dobroduszny i przy zdrowych zmysłach. Pająk widać postanowił wziąć w posiadanie górny prawy róg °kna. Zaczął prząść pajęczynę. Lindsey przypomniała sobie wczorajszy atak gniewu Hatcha, którym wybuchł na widok notki wydrukowanej w gazecie o Co- °Perze. Brutalna wściekłość malująca się na twarzy. Niespokojny, rozgorączkowany wzrok. Jeszcze nigdy nie widziała go takim stanie. Je§o ojca — tak, ale nie Hatcha. Wiedziała, że niepokoił się, iż być m°że odziedziczył jakieś cechy po ojcu, nigdy jednak nie dostarczył J*a to dowodów. I może wczoraj wieczorem także nie był to dowód. °> co zobaczyła, mogło stanowić część wściekłości mordercy, ^czającej się w Hatcha dzięki więzi, jaka istniała między nimi... 235 Nie. Ze strony Hatcha nie musiała obawiać się niczego. Był dobrym człowiekiem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek spotkała. Był studnią dobroci, tak głęboką, że szał mordercy rozpuściłby się w niej i przestałby wywoływać jakiekolwiek skutki. Biaława nitka wysuwała się z odwłoku pająka, który pracowicie snuł sieć w rogu okna. Lindsey wyjęła z szuflady w swej szafce szkło powiększające, przez które zaczęła się przyglądać pajęczakowi. Jego wrzecionowate nogi pokryte były setkami sterczących drobnych włosków, widocznych tylko przez soczewkę, a wstrętne, fasetkowe oczy widziały wszystko wokół. Żuchwa pracowała bezustannie, jakby w oczekiwaniu pierwszej muchy, jaka zapłacze się w pułapkę. Chociaż Lindsey rozumiała doskonale, że pająk — podobnie jak ona — stanowi część przyrody, jednakże to stworzenie budziło w niej odrazę. Była to ta część przyrody, nad którą wolała się nie zastanawiać: owa część związana z polowaniem i zabijaniem, żerowaniem na żywych istotach. Odłożyła szkło powiększające na parapet okna i zeszła na dół, do spiżarni po słoik. Chciała złapać pająka i wynieść go z domu, zanim zaszyje się bezpiecznie w jakimś kącie. Schodząc ze schodów spojrzała w okno znajdujące się obok drzwi wejściowych i zauważyła samochód listonosza. Wyjęła pocztę ze skrzynki przy krawężniku: kilka rachunków, dwa katalogi sprzedaży wysyłkowej i ostatnie wydanie „Arts American". Była w takim nastroju, że skorzystałaby z każdej wymówki byle nie pracować, co było u niej niezwykłe, gdyż kochała swą pracę. Zapominając, że zeszła na dół po słoik, w którym miała zamiar przetransportować pająka, wzięła pocztę ze sobą do atelier i usadowiła się w starym fotelu w rogu, z kubkiem kawy i „Arts American". Gdy tylko rzuciła okiem na spis treści, dostrzegła artykuł o sobie. Była zaskoczona. Magazyn już przedtem pisał o jej pracach, ale zawsze wiedziała wcześniej o tym, że coś na jej temat miało się ukazać. Zazwyczaj autor tekstu chciał jej zadać parę pytań, nawet jeżeli nie przeprowadzał bezpośredniego wywiadu. Następnie zobaczyła nazwisko autora i skrzywiła się. S. Stevefl Honell. Zanim przeczytała pierwsze słowa, wiedziała, że stała si celem ostrego ataku. Honell był powieściopisarzem, którego utwory miały d° , recenzje. Od czasu do czasu pisał także o sztuce. Miał pona 236 sześćdziesiąt lat i nigdy się nie ożenił. Flegmatyczny facet, jako młody człowiek zadecydował wyrzec się wygód związanych z żoną i rodziną dla dobra własnej twórczości. Twierdził, że po to, by dobrze pisać, należy mieć, tak jak pustelnicy, pociąg do przebywania w samotnosci.W izolacji człowiek jest zmuszony do stawienia czoła samemu sobie w sposób bardziej bezpośredni i szczery, niż to możliwe w zamęcie przeludnionego świata, a także do stawienia czoła własnej naturze. Mieszkał w doskonałym odosobnieniu najpierw w północnej Kalifornii, potem w Nowym Meksyku. Stosunkowo niedawno osiedlił się we wschodniej stronie części okręgu Orange, na końcu kanionu Silverado, wśród porośniętych krzakami i kalifornijskimi dębami wzgórz i wąwozów, gdzie z rzadka można było spotkać chaty w stylu rustykalnym. We wrześniu zeszłego roku Lindsey i Hatch pojechali do restauracji położonej w zabudowanej części kanionu Silverado. Podawano tu mocne trunki i dobre steki. Zajęli jeden ze stolików w pomieszczeniu barowym, wyłożonym sosnową boazerią, kolumny z wapienia podpierały strop. Nietrzeźwy siwowłosy mężczyzna, siedzący przy barze, rozprawiał o literaturze, sztuce i polityce. Opinie, zdecydowane w tonie, wyrażał zjadliwym językiem. Z pobłażliwości, jaką barman i goście znajdujący się w pomieszczeniu barowym okazywali gburowi, Lindsey domyśliła się, że jest stałym klientem i miejscowym dziwakiem, który sam opowiada o sobie dwa razy więcej historyjek, niż opowiadają o nim inni. Lindsey rozpoznała tę twarz. S. Steven Honell. W swoim czasie przeczytała niektóre z jego powieści. Spodobały się jej. Podziwiała jego oddanie się sztuce; ona nie potrafiła wyrzec się miłości, małżeństwa i dzieci dla malarstwa, mimo iż twórczość była dla niej równie ważna, jak powietrze i woda. Słuchając Honella żałowała, że nie poszli z Hatchem na kolację gdzie indziej, ponieważ nigdy już nie będzie w stanie czytać prac tego autora nie przypominając sobie Niektórych zjadliwych uwag, jakie wypowiadał o książkach i współczesnych mu kolegach po piórze. Z każdym drinkiem stawał się c°raz bardziej przykry, złośliwy, folgujący swym najciemniejszym 'nstynktom i coraz bareiiej rozmowny. Alkohol ujawnił gadatliwego Suipca, ukrytego wewnątrz chodzącej legendy o małomówności; ten, *to chciałby sprawić, by zamilkł, musiałby użyć weterynaryjnej r?ykawki napełnionej dawką środka usypiającego przeznaczoną 237 dla konia, lub wręcz magnum kaliber 0.357. Lindsey zaczęła jeść pospiesznie, gdyż zadecydowała, że zrezygnują z deseru i opuszczą towarzystwo Honella możliwie jak najszybciej. Wtedy ją rozpoznał. Od dłuższego czasu zerkał na nią przez ramię, mrużąc swe kaprawe oczka. W końcu chwiejnym krokiem podszedł do ich stolika. — Przepraszam, czy pani jest malarką? Lindsey Sparling? Wiedziała, że pisywał o sztuce amerykańskiej, ale nie wydawało jej się, że może znać jej prace lub twarz. — Tak, to ja — odparła, mając nadzieję, że jednak on nie powie, iż podobają mu się jej prace, i że się nie przedstawi. — Bardzo mi się podobają pani prace — powiedział. — Nie chcę jednak zawracać pani głowy komplementami. — Ale gdy tylko się odprężyła i podziękowała, przedstawił się, musiała więc powiedzieć, że jej także podobają się jego powieści, co też uczyniła, chociaż obecnie widziała je w innym świetle niż poprzednio. Nie wydawał się teraz kimś, kto dla swej sztuki wyrzekł się miłości rodzinnej, wyglądał raczej na człowieka niezdolnego do miłości. Być może w odosobnieniu znalazł więcej możliwości twórczych; miał jednak także więcej czasu na podziwianie samego siebie i rozważanie olbrzymiej ilości dziedzin, w których górował nad szarym tłumem. Próbowała ukryć niesmak, mówiła żarliwie jedynie o jego powieściach, ale zdawało się, że wyczuł dezaprobatę. Zakończył szybko spotkanie i wrócił do baru. Przez resztę wieczoru nie spojrzał ani razu w jej stronę. I nie rozprawiał już więcej o niczym z gośćmi zgromadzonymi przy barze, wpatrując się głównie w zawartość kieliszka. Teraz, siedząc w fotelu w swym atelier z egzemplarzem „Arts American" w ręce, spojrzała na nazwisko Honella i poczuła, jak ściska ją w dołku. Widziała tego wielkiego człowieka w stanie nietrzeźwości, gdy odsłonił więcej swojego prawdziwego ja, niż leżało to w jego usposobieniu i zwyczajach. Co gorsza, była osobą mającą już pewne dokonania, obracała się w kręgach, w których mogła spotkać jego znajomych. Stanowiła więc zagrożenie. Jednyn1 ze sposobów zneutralizowania jej ewentualnego działania był° opublikowanie celnego artykułu — nawet jeżeli miałby być krzy^' dzący — atakującego istotę jej pracy; później mógłby utrzymyWaC) że pobudką wszystkiego, co o nim opowiada jest uraza, tak wifc 238 prawdziwość wersji Lindsey jest wątpliwa. Wiedziała, czego może się po nim spodziewać, i Honell jej nie zaskoczył. Jeszcze nigdy nie czytała recenzji tak zjadliwej, a jednocześnie napisanej tak przebiegle, by uniknąć oskarżeń o niechęć osobistą. Gdy skończyła, zamknęła magazyn i odłożyła z wystudiowanym spokojem na mały stolik obok fotela. Nie cisnęła nim przez cały pokój, gdyż wiedziała, że tak gwałtowna reakcja sprawiłaby zapewne przyjemność Honellowi, gdyby mógł ją widzieć — Do diabła z tym! Po chwili jednak złapała magazyn i rzuciła nim przez pokój z całą siłą, na jaką ją było stać. Pacnął ciężko o ścianę i upadł na podłogę. Praca znaczyła dla niej tak wiele. Składały się na to intelekt, uczucia, talent i kunszt. Jeśli nawet obraz nie okazał się tak dobry, jak chciała, to przecież, żaden akt tworzenia nie przychodzi łatwo. Trudności są zawsze jego częścją. A także ujawnianie z siebie samej więcej niż by należało. Radość i rozpacz w równych proporcjach. Krytyk miał wszelkie prawa, by dzieło mu się nie podobało, o ile jego osąd zasadzał się na głębokiej analizie i zrozumieniu tego, co artysta próbował przekazać. Ale to nie była autentyczna krytyka. To były po prostu inwektywy. Żółć. Jej praca dużo dla niej znaczyła, a on obrzucił ją błotem. Poruszona tym wydarzeniem i pełna gniewu, wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Wiedziała, że ulegając napadowi złości pozwala wygrać Honellowi; była to właśnie taka reakcja, jaką chciał z niej wydobyć swą krytyką, brutalną i bolesną. Lecz nic na to nie mogła poradzić. Szkoda, że nie było przy niej Hatcha i nie mogła podzielić się z nim swym wzburzeniem. Jego obecność miała bardziej uspokajające działanie niż szklaneczka burbona. Miotała się po atelier, aż wreszcie podeszła do okna. Tłusty czarny pająk zdołał już upleść gęstą, mocną sieć w górnym prawym rogu. Przypomniała sobie, że miała przecież przynieść słoik ze sPiżarni. Wzięła do ręki szkło powiększające i zaczęła się przyglądać, filigranowej konstrukcji ośmionogiego łowcy, połyskującej jak macica Perłowa. Pułapka była tak delikatna jak koronka, tak ponętna. Lecz °w żywy warsztat tkacki, którego była dziełem, był silnym, zdecydo-Wanym, szybkim drapieżcą. Jego lśniący tułów błyszczał jak kropla 239 gęstej, czarnej krwi, a silne żuchwy poruszały się w oczekiwaniu na ciało jeszcze nie złapanej zdobyczy. Pająk i Steven Honell należeli do tego samego gatunku, zupełnie jej obcego. Nie potrafiła ich zrozumieć. Każdy z nich tkał swą pajęczynę w ciszy i odosobnieniu. Obaj nie proszeni wsączyli do jej domu przewrotność, jeden poprzez słowa w magazynie, drugi wąską szparą we framudze okna. Obaj byli jadowici, wstrętni. Odłożyła szkło powiększające. Nie mogła zrobić niczego z Honel-lem, ale mogła poradzić sobie z pająkiem. Z pudełka z przyborami wyjęła dwie chusteczki jednorazowe i jednym szybkim ruchem zmiotła pajęczynę, rozgniatając przy tym pająka. Wrzuciła zmięte chusteczki do kosza na śmieci. Zazwyczaj łapała pająki do słoika i starając się nie uszkodzić delikatnie wynosiła je na zewnątrz, teraz nie miała jednak żadnych skrupułów. Prawdę powiedziawszy, gdyby Honell zjawił się w atelier w chwili, gdy jego obrzydliwy atak był wciąż jeszcze świeży w jej pamięci, mogłaby zareagować równie szybko i gwałtownie. Podeszła do sztalugi, spojrzała na nie dokończone płótno i nagle wiedziała już, jakie powinno być ostatnie pociągnięcie. Otworzyła tuby z farbami, po czym wzięła do ręki pędzel. Nie po raz pierwszy motywacją do pracy był niesprawiedliwy cios lub prymitywna zniewaga. Lindsey była ciekawa, ilu artystów wykonało swe najlepsze dzieła wówczas, gdy mieli ochotę rozbić je na głowach krytyków, którzy próbowali intrygować lub umniejszyć ich znaczenie. Lindsey zaczynała pracować nad obrazem. Po jakichś dziesięciu minutach napłynęła myśl, która wciągnęła ją znów w strumień rozterek, które rozpoczęły się wraz z przybyciem poczty i numerem „Arts American". Honell i pająk nie byli jedynymi stworami, które wtargnęły bez zaproszenia do jej domu. W pewien sposób dostał się tu także morderca w okularach przeciwsłonecznych, w tajemniczy sposób złączony z Hatchem. A jeśli on równie dobrze wie o istnieniu Hatcha, jak Hatch o jego egzystencji? Może znaleźć sposób, by wyśledzić Hatcha i naprawdę wedrzeć się do ich domu, z zamiarem spowodowania szkód znacznie większych niż pająk czy Honell. 5 Hatch zazwyczaj odwiedzał Jonasa Nyeberna w jego gabinecie w szpitalu, lecz w ten wtorek miał umówioną wizytę w przychodni przy Jamboree Road, gdzie lekarz przyjmował prywatnych pacjentów. Urządzenie poczekalni zwracało uwagę, ale nie ze względu na szary dywan o krótkim włosie i standardowe meble, ale z powodu dzieł sztuki zawieszonych na ścianach. Hatch był zaskoczony zobaczywszy kolekcję znakomitych starych obrazów olejnych przedstawiających sceny religijne: Męka Pańska, Ukrzyżowanie, Najświętsza Panna, Zwiastowanie, Zmartwychwstanie... Najbardziej osobliwe było nie to, iż malowidła warte były znaczną sumę pieniędzy. Nyebern był nadzwyczaj popularnym kardiochirurgiem, ponadto pochodził z zamożnej rodziny. Dziwił fakt, że przedstawiciel środowiska lekarskiego, które przez kilka ostatnich dziesięcioleci przyjmowało postawę coraz bardziej agnos-tyczną, wybrał dzieła o charakterze religijnym, by ozdobić ściany swego gabinetu. Mogło to przecież urazić niekatolików lub niewierzących. Gdy pielęgniarka wyprowadzała Hatcha z poczekalni, odkrył, że obrazy o tym samym charakterze znajdowały się na korytarzach całego apartamentu. Zdumiał się widząc wspaniały olej przedstawiający Jezusa w Getsemani powieszony opodal pomalowanej białą emalią wagi z nierdzewnej stali i wykresu ukazującego idealną Wagę w zależności od wzrostu, wieku i płci. Po zważeniu się i zmierzeniu ciśnienia czekał na Nyeberna w małym pomieszczeniu, siedząc przy stole pokrytym papierem. Na jednej ze ścian wisiała plansza do badania wzroku i wyśmienicie Namalowane Wniebowstąpienie, w którym zręczność artysty w operowaniu światłem była tak wyjątkowa, że scena stała się trójwymiarowa, a przedstawione na niej postacie wydawały się prawie żywe. Nyebern kazał mu czekać najwyżej minutęiub dwie. Wszedł do 16 — Przełęcz śmierci 241 pokoju z szerokim uśmiechem. Gdy ściskali sobie na powitanie dłonie, lekarz powiedział: — Nie chcę pana trzymać dłużej w niepewności, Hatch. Wszystkie testy dały wynik negatywny. Ma pan czyste świadectwo zdrowia. Jego słowa nie zostały przyjęte z taką wdzięcznością, jak powinny. Hatch miał nadzieję, że wyniki badań wskażą mu drogę do zrozumienia jego koszmarów i owego mistycznego związku z człowiekiem, który zabił jasnowłosą kobietę. Jednakże werdykt w najmniejszym stopniu go nie zaskoczył. Podejrzewał, że nie będzie łatwo znaleźć odpowiedź na te pytania. — Tak więc twoje koszmary są tylko tym, czym są — orzekł Nyebern — i niczym więcej: po prostu koszmarami. Hatch nie powiedział mu o wizji, w której ujrzał zastrzeloną blondynkę, znalezioną później na autostradzie. Jak już wyjaśnił Lindsey, nie chciał po raz wtóry stać się obiektem zainteresowania dziennikarzy, przynajmniej tak długo, dopóki nie dowie się o mordercy tyle, by móc go zidentyfikować i wskazać policji. Musiał wiedzieć o nim więcej niż to, co zobaczył ubiegłego wieczoru w lustrze. Wtedy rzeczywiście nie będzie miał wyboru i będzie musiał stanąć twarzą w twarz z powszechnym zainteresowaniem mediów. — Nie ma pan nawet śladu nadciśnienia wewnątrz czaszki — powiedział Nyebern — ani nierównowagi elektrochemicznej, żadnych oznak przesunięcia położenia szyszynki — co może czasami prowadzić do uporczywych koszmarów, a nawet do halucynacji na jawie... — Przejrzał wszystkie testy, metodyczny jak zwykle. Słuchając go Hatch zdał sobie sprawę, że zawsze myślał, iż doktor jest starszy niż w rzeczywistości. Jonas Nyebern miał w sobie szarość i powagę, które sprawiały wrażenie zaawansowanego wiek* Wysoki i chudy, garbił się i lekko pochylał by ukryć swój wzrost, dlatego też postawą bardziej przypominał starszego człowiek^ Naprawdę miał pięćdziesiąt lat. Czasami wokół niego roztaczała sW aura smutku, tak jakby doświadczył wielkiej tragedii. Skończywszy przeglądanie testów, Nyebern podniósł wzro i uśmiechnął się. Był to ciepły uśmiech, mimo wciąż unoszącejs' wokół niego aury. — To nie jest problem natury fizycznej. — Czy możliwe, że pan coś przeoczył? 242 — Możliwe, choć mało prawdopodobne. My... — Jakiś mały fragment uszkodzonego mózgu, zaledwie kilkaset komórek... to mogło nie ujawnić się w testach, a jednak wywoływać poważne konsekwencje. — Jak już powiedziałem, to mało prawdopodobne. Myślę, że możemy przyjąć, iż to problem czysto emocjonalny, całkowicie zrozumiała konsekwencja traumy, przez którą pan przeszedł. Spróbujmy trochę standardowej terapii. — Psychoterapii? — Czy ma pan coś przeciwko temu? — Nie. Poza tym, pomyślał Hatch, że to nie pomoże. To nie jest problem emocjonalny. On jest rzeczywisty. — Znam doskonałego specjalistę, pierwszorzędnego. Polubi go pan — mówił Nyebern wyjmując pióro z kieszonki na piersi i zapisując nazwisko psychoterapeuty na bloczku z receptami. — Omówię z nim pański przypadek i uprzedzę, że pan zadzwoni. Dobrze? — Tak, oczywiście. Świetnie. Chciałby móc opowiedzieć Nyebernowi wszystko. Ale wtedy doktor mógłby unać, że Hatch stanowczo potrzebuje terapii. Niechętnie zaczął godzić się z faktem, że ani lekarz medycyny, ani psychoterapeuta nie będą w stanie mu pomóc. Jego dolegliwość była zbyt dziwaczna, by poskutkowało standardowe leczenie jakiegokolwiek rodzaju. Być może tym, czego potrzebował, był guślarz. Albo egzorcysta. Czuł się prawie tak, jakby ubrany na czarno morderca W okularach przeciwsłonecznych był demonem sprawdzającym jego odporność po to, by rozstrzygnąć, czy zdoła wedrzeć się do jego Wnętrza. Pogadali parę minut o sprawach nie związanych z chorobą. Hatch, kierując się do wyjścia, wskazał Wniebowstąpienie. — Piękna rzecz. — Dziękuję. Jest nadzwyczajny, nieprawdaż? — Włoski. Zgadza się. Początek osiemnastego wieku? —- Ma pan rację — powiedział Nyebern. — Zna się pan na S2tuce religijnej? 243 — Niezbyt dobrze. Ale myślę, że wszystkie te prace pochodzą z Włoch i z tego samego okresu. — Tak właśnie jest. Jeszcze jeden obraz lub dwa i będę mógł powiedzieć, że zbiór jest kompletny. — To dziwne, że wiszą tutaj — zdumiał się Hatch, podchodząc do obrazu wiszącego obok planszy do badania wzroku. — Tak, wiem o co panu chodzi — odrzekł Nyebern — ale w domu mam zbyt mało miejsca. Tam gromadzę współczesne obrazy o tematyce religijnej. — Czy znalazł pan coś? — Niezbyt wiele. Motywy religijne nie są dziś modne wśród artystów naprawdę utalentowanych. Większość tych scen malowana jest przez wyrobników. Lecz tu i ówdzie... ktoś z prawdziwym talentem szuka natchnienia na starych ścieżkach, ujmując temat z dzisiejszego punktu widzenia. Przeniosę tutaj dzieła współczesne, gdy ten zbiór będzie uzupełniony i gdy się go pozbędę. Hatch odwrócił się od obrazu i zaczął się przyglądać doktorowi z zawodowym zainteresowaniem. — Zamierza pan to sprzedać? — Och, nie — odparł lekarz, chowając pióro w kieszonce. Jego smukła, kształtna dłoń chirurga zastygła na moment w bezruchu, tak jakby zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę. — Dokonam darowizny. Będzie to już szósta kolekcja sztuki religijnej, jaką zebrałem, a następnie podarowałem w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Ponieważ Hatch mógł z grubsza ocenić wartość obrazów, wiszących na ścianach gabinetu lekarza, był zdumiony rozmiarem tego filantropijnego gestu Nyeberna. — Kto bywał tym obdarowanym szczęśliwcem? — No cóż, zazwyczaj katolickie uniwersytety, ale w dwóch przypadkach dar otrzymały inne instytucje kościelne — rzekł Nyebern. Chirurg zapatrzył się na obraz Wniebowstąpienia, jego wzrok był utkwiony w oddali, tak jakby za obrazem, za ścianą, na której wisiał, za najdalszym horyzontem dostrzegał coś... Dłoń chirurga wciąż dotykała kieszonki na piersi. — Jest pan bardzo szczodry — stwierdził Hatch. — To nie jest akt szczodrobliwości — głos Nyeberna harmonizował z wyrazem jego oczu. — To akt pokuty. 244 To oświadczenie wzbudziło ciekawość Hatcha, chociaż czuł, że pytanie było wtargnięciem w prywatność lekarza. — Pokuty za co? Wpatrując się w obraz, Nyebern odrzekł: — Nigdy o tym nie rozmawiam. — Nie zamierzałem się wtrącać. Po prostu pomyślałem... — Może rozmowa na ten temat wyjdzie mi na dobre. Czy sądzi pan, że to możliwe... Hatch nie odezwał się — może dlatego, że nie wierzył, by doktor istotnie wziął pod uwagę jego opinię w tej sprawie. — Pokuta — powtórzył Nyebern. — Najpierw... pokuta za to, że byłem synem swojego ojca, a także za to, że byłem ojcem własnego syna. Hatch nie rozumiał, w jaki sposób jedno lub drugie mogłoby być grzechem, lecz milczał, pewien, że lekarz to wyjaśni. Zaczynał się czuć jak ten człowiek w starym poemacie Coleridge'a, który idąc na przyjęcie weselne został zmuszony przez szalonego Starego Żeglarza do wysłuchania przerażającej opowieści, którą ten ostatni musiał dzielić się z innymi, ponieważ gdyby zachował ją tylko dla siebie, straciłby resztkę rozsądku, jaką jeszcze posiadał. Wpatrując się nieruchomym wzrokiem w obraz, Nyebern ciągnął: — Gdy miałem siedem lat, mój ojciec przeżył załamanie psychiczne. Zabił moją matkę i brata. Ranił moją siostrę i mnie. Myśląc, że nie żyjemy, popełnił samobójstwo. — To straszne — powiedział Hatch myśląc o atakach wściekłości własnego ojca. — Jest mi bardzo przykro, doktorze. — Ale jednak nie rozumiał, na czym polega grzech, za który Nyebern chciał Pokutować. — Pewne psychozy mogą mieć czasami podłoże genetyczne. Gdy zobaczyłem oznaki socjopatologicznego zachowania u swego sYna, choć był jeszcze bardzo młody, powinienem był wiedzieć, co się zbliża, powinienem był jakoś temu zapobiec. Ale nie umiałem zdobyć się na to, by stawić czoło prawdzie. Było to zbyt bolesne. Potem, dwa lata temu, w wieku osiemnastu lat, zadźgał na śmierć Swoją siostrę... Hatch wzdrygnął się. — ... a następnie matkę — zakończył Nyebern. 245 Hatch chciał położyć rękę na ramieniu doktora, lecz cofnął ją gdy wyczuł, że nie jest w stanie ukoić bólu Nyeberna, że na jego ranę nie ma żadnego lekarstwa, nie zabliźni się pod wpływem pocieszenia. Mówił o tej tak osobistej tragedii, lecz najwyraźniej nie szukał u Hatcha współczucia. Nagle jego rezerwa wydała się prawie przerażająca. Mówił o tej tragedii, gdyż nadszedł czas wydobycia jej z ciemności i ponownego zbadania. Opowiedziałby każdemu, kto znalazłby się w tym miejscu i czasie zamiast Hatcha — a nawet, gdyby nie było nikogo, mówiłby do powietrza. — A gdy już obie były martwe — ciągnął Nyebern — Jeremy wziął ten sam nóż do garażu, rzeźnicki nóż, umocował solidnie rękojeść w imadle na moim warsztacie, stanął na taborecie i upadł do przodu, nadziewając się na ostrze. Wykrwawił się na śmierć. Prawa dłoń lekarza wciąż tkwiła nieruchomo przy kieszonce na piersi. Nie wyglądał teraz jak człowiek wahający się, czy powiedzieć prawdę. Przypominał Hatchowi obraz Chrystusa z odsłoniętym Świętym Sercem, smukłą ręką wskazującego na ów symbol poświęcenia, boskiej łaski i wieczności. Nyebern oderwał wzrok od obrazu i napotkał spojrzenie Hatcha. — Niektórzy twierdzą, że zło jest po prostu konsekwencją naszych działań; niczym więcej, jak tylko skutkiem naszej woli. Lecz ja wierzę, że jest jeszcze czymś więcej. Wierzę, że zło jest siłą bardzo rzeczywistą, odmienną energią, obecną w naszym świecie. Czy pan też w to wierzy, Hatch? — Tak — bez namysłu i trochę ku swemu zdziwieniu odparł Hatch. Nyebern spojrzał na bloczek z receptami, który trzymał w lewej ręce. Opuścił prawą dłoń, oderwał kartkę z bloczku i podał ft Hatchowi. — Nazywa się Foster. Doktor Gabriel Foster. Jestem pewien, ze będzie w stanie panu pomóc. — Dziękuję — powiedział drętwo Hatch. Nyebern otworzył drzwi gabinetu i gestem wskazał Hatchowi, W poszedł przodem. W korytarzu lekarz przystanął. — Hatch? Hatch zatrzymał się i obejrzał do tyłu. — Przepraszam — rzekł Nyebern. 246 — Za co? — Za to, że mogłem powiedzieć, czemu ofiarowuję obrazy. Hatch skinął głową. — No cóż, przecież tylko zapytałem... — Mogłem odpowiedzieć krótko, w paru słowach. — Hmm? — Mogłem po prostu powiedzieć, że uważam, iż dla mnie jedynym sposobem, by dostać się do Nieba, jest kupienie sobie wejściówki. Na zewnątrz, na zalanym słońcem parkingu, Hatch długo siedział w swoim samochodzie, obserwując osę czy pszczołę krążącą nad maską czerwonego samochodu, zupełnie jakby znalazła olbrzymią różę. Rozmowa w gabinecie Nyeberna wydawała się dziwna, przypominała sen. Hatch czuł się tak, jakby wciąż jeszcze się nie obudził. Wyczuwał, że tragedia Jonasa Nyeberna miała bezpośredni związek z jego własnymi obecnymi problemami, ale chociaż starał się dojrzeć ten związek, nie mógł go uchwycić. Owad kołysał się w prawo, w lewo, wciąż zwrócony ku przedniej szybie, tak jakby mógł dojrzeć Hatcha w samochodzie i jakby coś go do niego przyciągało. Wciąż rzucał się na szybę, odbijał i znów zaczynał krążyć. Bęc, krążenie, bęc, krążenie, bęc-bęc, krążenie. To był bardzo zdecydowany owad. Hatcha ciekawiło, czy należał do jednego z tych gatunków, które posiadają żądło łamiące się po wbiciu w cel, skutkiem czego była późniejsza śmierć osy. Bęc, krążenie, bęc, krążenie, bęc-bęc-bęc. Jeżeli należy do jednego z tych gatunków, to czy w pełni rozumie, jaka nagroda czeka za wytrwałość? Bęc, krążenie, b?c-bęc-bęc. • • • Po zbadaniu ostatniego pacjenta tego dnia, sympatycznej trzy- ^iestoletniej kobiety, która przyszła na kontrolną wizytę w związku Przeszczepem aorty, jakiego dokonał w marcu ubiegłego roku, °nas Nyebern wszedł do swego gabinetu znajdującego się na tyłach aPartamentu i zamknął drzwi. Usiadł za biurkiem i zaczął szukać W Portfelu kawałka papieru, na którym zapisany był numer telefonu, 247 którego nie chciał umieszczać w swoim komputerze. Znalazł go, przyciągnął bliżej aparat telefoniczny i wystukał siedem cyfr. Po trzecim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka, tak jak i podczas jego poprzednich telefonów, wczoraj i dzisiaj rano: — Mówi Morton Redlow. Nie ma mnie w tej chwili w biurze. Po usłyszeniu sygnału proszę zostawić wiadomość i numer, pod który można zadzwonić, a ja odezwę się tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Jonas zaczekał na sygnał, po czym cicho powiedział: — Panie Redlow, tu doktor Nyebern. Wiem, że zostawiłem wiadomość. Miałem wrażenie, że otrzymam od pana raport w zeszły piątek. A już bezwarunkowo najpóźniej do końca tygodnia. Proszę do mnie zadzwonić jak najszybciej. Dziękuję. Odłożył słuchawkę. Zastanawiał się, czy ma powód do niepokoju. Zastanawiał się, czy w ogóle ma jakiekolwiek powody, by się nie niepokoić. Regina usiadła w swojej 'ławce. Trwała lekcja francuskiego prowadzona przez siostrę Mary Margaret. Czuła nieprzyjemny zapach pyłu kredowego, była zirytowana twardością plastykowego siedzenia i bezmyślnym powtarzaniem formułki: „Hallo, jestem Amerykanką. Czy może mi pan wskazać drogę do najbliższego kościoła, gdzie będę mogła uczestniczyć w niedzielnej mszy świętej? Tres nudne. Była wciąż uczennicą piątej klasy szkoły podstawowej im. Św. Tomasza, ponieważ dalsze uczęszczanie do tej szkoły by*0 bezwzględnym warunkiem jej adopcji. (Okres próbny. Nic nie ]& jeszcze postanowione ostatecznie. Może się zawalić. HarrisonoW mogą dojść do wniosku, że zamiast dzieci wolą wychowywać ^ długoogoniaste, ją oddać, a wziąć sobie ptaka. Proszę, Boże, zr' 248 ¦ót> coś, żeby zdali sobie sprawę, że Ty w swej boskiej mądrości zaprojektowałeś ptaki tak, żeby wszędzie brudziły. Zapewnij ich 0 tym, by pojęli, ile będzie kłopotu z utrzymaniem klatki w czystości). Gdy skończy podstawówkę Św. Tomasza, przejdzie do szkoły średniej Św. Tomasza, gdyż kościół Św. Tomasza we wszystkim maczał swoje palce. Oprócz domu opieki nad dziećmi 1 dwóch szkół miał jeszcze dodatkowo centrum opieki dziennej i sklep z używanymi rzeczami. Parafia przypominała przedsiębiorstwo, a ojciec Jiminez był w pewnym sensie wielkim menedżerem, tak jak Donald Trump, z tą różnicą, że ojciec Jiminez nie obwoził się z ciziami i nie posiadał na własność kasyna. Salon bingo chyba się nie liczył. (Drogi Boże, ta gadka o wstrętnych ptakach — to w żadnym wypadku nie była zamierzona uwags krytyczna. Jestem pewna, że Ty miałeś swoje powody, by sprawić, żeby ptaki wszędzie brudziły; i tak jak tajemnica Świętej Trójcy jest to po prostu jedna z tych rzeczy, których zwykli ludzie nigdy do końca nie zrozumieją. Bez obrazy.) W każdym razie nie miała nic przeciwko chodzeniu do szkoły im. Św. Tomasza, ponieważ zarówno zakonnice, jak i świeccy nauczyciele byli wymagający i w rezultacie trzeba było się dużo uczyć. A ona bardzo lubiła się uczyć. Tym niemniej na ostatniej lekcji wtorkowego popołudnia była już tak nafaszerowana wiadomościami i zmęczona, że gdyby siostra Mary Margaret poprosiła, by powiedziała coś po francusku, najprawdopodobniej pomyliłaby słowo „kościół" ze słowem „ściek", co już jej się raz wcześniej zdarzyło, ku wielkiej radości całej klasy, a jej upokorzeniu. (Drogi Boże, pamiętaj, proszę, że sama wymierzyłam sobie karę, odmówiłam różaniec za strzelenie tego byka, żeby udowodnić, że nie miałam niczego złego na myśli, to była zwykła pomyłka). Gdy rozległ S'C dzwonek oznajmiający koniec lekcji, była pierwszą, która Poderwała się z krzesła i pierwszą, która wypadła przez drzwi klasy, mimo, że większość dzieci w szkole św. Tomasza nie Pochodziła z sierocińca św. Tomasza i nie była w żaden sposób ^pełnosprawna. Idąc do swej szafki na książki, a potem od szafki do wyjścia cały c*as się zastanawiała, czy pan Harrison naprawdę będzie na nią c*ekał, tak jak obiecał. Wyobraziła sobie, że stoi na chodniku, dzieci 249 biegają wokół niej, nie widzi samochodu Harrisona, tłum stopniowo rzednie i oto zostaje sama, samochód wciąż nie nadjeżdża, ona czeka jeszcze, gdy słońce zachodzi i na niebie ukazuje się księżyc, jej zegarek tyka, coraz bliżej północy, a rano, gdy dzieci wracają, by rozpocząć kolejny dzień nauki, ona po prostu wchodzi do środka razem z nimi, nikomu nie mówiąc, że Harrisonowie już jej nie chcą. Był. W czerwonym samochodzie. W rzędzie samochodów kierowanych przez rodziców innych dzieci. Gdy tylko podeszła, przechyli! się nad siedzeniem, by otworzyć jej drzwi. Gdy weszła do środka ze swą torbą na książki i zamknęła drzwi, spytał: — Ciężki dzień? — Aha — przytaknęła nagle onieśmielona, choć nieśmiałość nigdy nie była jej głównym problemem. Miała kłopot, nie mogła się połapać w tej całej sprawie. Bała się, że nigdy jej się nie uda zostać w tej rodzinie. Pokiwał głową. — Te zakonnice. — Aha — zgodziła się. — Są twarde. — Twarde. — Te zakonnice są twarde jak gwoździe. — Jak gwoździe — powiedziała kiwając głową i zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie w stanie wypowiedzieć więcej niż jeden wyraz. Gdy odjeżdżał od krawężnika stwierdził: — Mogę się założyć, że można by ustawić na ringu jakąkolwiek zakonnicę z mistrzem wagi ciężkiej — mógłby to być nawet sani Muhammad Ali — a znokautowałaby go w pierwszej rundzie. Regina nie była w stanie przestać się uśmiechać, bez przerwy szczerzyła do niego zęby. — No pewnie — dodał. — Tylko Superman mógłby przetrwać walkę z zaprawioną w bojach zakonnicą. Batman? To pestka. Zwykła zakonnica mogłaby wytrzeć Batmanem podłogę — albo zrobić zupę z całej bandy Żółwi Ninja. — Chcą dobrze —«odparła, to były przynajmniej dwa słowa, ale zabrzmiały dość głupkowato. Lepiej, gdyby w ogóle nic nie mówiia> nie miała żadnego doświadczenia w rozmowie ojciec — dziecko. 250 — Zakonnice? — powiedział. — No cóż, oczywiście że chcą dobrze. Gdyby nie chciały, nie zostałyby zakonnicami. Zostałyby może członkami mafii, międzynarodowymi terrorystami, kongres-rnenami Stanów Zjednoczonych. Nie pędził do domu jak człowiek zajęty, który ma mnóstwo rzeczy do zrobienia, lecz jak ktoś odbywający przejażdżkę dla przyjemności. Nie jeździła z nim samochodem dostatecznie dużo, by stwierdzić, czy jeździł tak zawsze, ale podejrzewała, że teraz kręcił się po okolicy trochę wolniej niż zazwyczaj, by mogli mieć więcej czasu dla siebie, tylko we dwoje. To było przemiłe. Poczuła ściskanie w gardle, jej oczy stały się wilgotne. Och, wspaniale. Drewniany stołek umiałby lepiej prowadzić konwersację niż ona, więc teraz zaleje się łzami, co rzeczywiście scementuje ich wzajemny związek. Z pewnością każdy przybrany rodzic ma desperacką nadzieję, że dostanie mu się emocjonalnie niestabilna niemowa, obdarzona dodatkowo fizycznymi problemami — czyż nie tak? Ogólnie wiadomo, że wszyscy szaleją za takimi dziećmi. Oczywiście, gdyby zaczęła płakać, włączyłyby się zdradzieckie zatoki i odkręciłby się kurek ze smarkami, co z pewnością uczyniłoby ją jeszcze bardziej pociągającą. Harrison porzuciłby myśl o przejażdżce dla przyjemności i skierowałby się ku domowi z tak olbrzymią prędkością, że już kilometr przed domem musiałby wcisnąć do końca hamulce, by zapobiec przebiciu się przez tylną ścianę garażu. (Proszę, Boże, pomóż mi teraz. Zauważ, że pomyślałam „drewniany stołek" a nie „krowie gówno", więc chyba zasługuję na trochę miłosierdzia). Gawędzili o tym i owym. Faktycznie przez jakiś czas on mówił, a ona po prostu tylko mruczała jak ssak człekokształtny na Przepustce z Zoo. Ale w końcu, ku swemu zaskoczeniu, zdała sobie sprawę z tego, że mówi pełnymi zdaniami i robi to od dłuższego czasu, czując się z nim całkiem swobodnie. Zapytał, kim chciałaby być, gdy dorośnie, i ona zasypała go gradem słów wyjaśniając, że niektórzy ludzie zarabiają na życie P'sząc książki, jakie ona lubi czytać, i że sama już od roku czy dwóch ka swoje opowiadania. Przyznała, że były to jeszcze rzeczy dość ie, ale z czasem staną się lepsze. Była bardzo rozgarnięta jak °a dziesięć lat, rozwinięta nad wiek, ale przecież nie mogła się sPodziewać, że zrobi karierę przed skończeniem osiemnastu, może 251 szesnastu lat, jeśli będzie miała szczęście. Kiedy pan Christopher Pikę rozpoczął publikowanie swoich książek? Gdy miał siedemnaście lat? Osiemnaście? Być może był stary i miał dwadzieścia lat, ale z pewnością nie starszy. A więc to będzie jej cel — zanim skończy dwadzieścia lat zostanie drugim Christopherem Pike'em. Miała cały notes pełen pomysłów na opowiadania. Niektóre z nich były dobre, niektóre żenująco dziecinne, jak opowiadanie o inteligentnej świni z kosmosu, które przez pewien czas uważała za całkiem dobre, ale teraz zobaczyła, że było zupełnie głupie. Gdy zatrzymali się na podjeździe przed domem w Laguna Niguel, wciąż jeszcze mówiła o pisaniu książek. Harrison wydawał się naprawdę zainteresowany. Stwierdziła, że może mimo wszystko jakoś jej się uda, może Harrisonowie ją zaakceptują. • • • Vassago śnił o ogniu. Pstryknięcie zapalniczki w ciemności. Suchy zgrzyt kółka zapalającego, trącego o krzesiwo. Iskra. Biała letnia sukienka młodej dziewczyny rozkwitająca płomieniami. „Dom, W Którym Straszy" w płomieniach. Krzyki, gdy języki pomarańczowego światła lizały upiorną ciemność. Tod Ledderbeck zginął w jaskini „Stonogi", a teraz dom plastykowych szkieletów i gumowych upiorów wypełnił się nagle prawdziwym przerażeniem i śmiercią. Już wcześniej, od czasu dwunastych urodzin Toda, niezliczoną ilość razy śnił o tym ogniu. Ten sen dostarczał zawsze najpiękniejszych chimer i fantomów, jakie przesuwały się przed jego oczami- Ale tym razem wśród płomieni pojawiły się obce twarze i obrazy. Znów czerwony samochód. Poważna, piękna dziewczynka o kasztanowych włosach i wielkich, szarych oczach, jakby zbyt szarych w tej twarzy. Mała dłoń, okropnie wykrzywiona, bez trzech palców. Imię, które słyszał już wcześniej, odbijało się echem wśród skaczących płomieni i roztapiających się cieni w „Domu, W Którym Straszy ¦ Regina... Regina... Regina. • • * 252 Wizyta w gabinecie Nyeberna przygnębiła Hatcha, zarówno dlatego, że testy nie ujawniły niczego, co rzuciłoby trochę światła na przyczyny jego dziwnych przeżyć, jak również z powodu tego, czego się dowiedział o jego życiu. Lecz Regina była lekarstwem na przygnębienie, jeżeli w ogóle istniało takie lekarstwo. Miała w sobie entuzjazm dziecka; życie nie zmusiło jej jeszcze, by choć trochę spuściła z tonu. Idąc od samochodu do frontowych drzwi domu poruszała się dużo szybciej i sprawniej niż w gabinecie Salvatora Gujilio, ale obręcz na nodze sprawiała, że szła rytmicznie, jakby uroczyście. Jaskrawy, żółto-niebieski motyl towarzyszył jej cały czas, trzepocząc radośnie skrzydłami kilka centymetrów nad jej głową, tak jakby czuł, że dusza Reginy była bardzo podobna do jego własnej, piękna i rwąca się do lotu w przestworza. Powiedziała z powagą: — Dziękuję, że pan po mnie przyjechał, panie Harrison. — Było mi bardzo miło, naprawdę — odparł również poważnie. Będą musieli zrobić coś w sprawie tego „pana Harrisona" jeszcze przed końcem dnia. Wyczuł, że jej sztywne zachowanie wywołane jest częściowo obawą przed zbytnim zbliżeniem. Ogarniał ją lęk, że może zostanie odrzucona, jak podczas pierwszej adopcji. Lecz była to także obawa przed powiedzeniem czy zrobieniem czegoś niewłaściwego, przed nieświadomym zniszczeniem perspektyw własnego szczęścia. Dochodząc do frontowych drzw' oznajmił: — Albo Lindsey, albo ja będziemy czekać na ciebie po szkole każdego dnia. Dopóki nie dostaniesz prawa jazdy i nie będziesz Wolała jeździć sama. Podniosła głowę i spojrzała na Hatcha. Motyl nad jej głową opisywał koła w powietrzu, tak jakby był żywą koroną lub aureolą. — Droczy się pan ze mną, prawda? — spytała. — Cóż, obawiam się, że tak. Zaczerwieniła się i odwróciła od niego wzrok, tak jakby nie była pewna, czy droczenie się jest czymś dobrym, czy złym. Prawie słyszał JeJ myśli: "Droczy się ze mną, bo uważa, że jestem sympatyczna, czy dlatego, że uważa mnie za beznadziejnie głupią" — lub coś w tym r°dzaju. Podczas jazdy ze szkoły do domu Hatch zauważył, że Regina 253 w pewnym stopniu cierpi, że wątpi w siebie, myśląc, że jest w stanie to ukryć, lecz uczucia malowały się na jej ślicznej, wyrazistej twarzy. Za każdym razem, gdy wyczuwał brak wiary w siebie, chciał objąć ją ramionami, przytulić mocno, rozproszyć jej wątpliwości — co byłoby czymś najzupełniej niewłaściwym, gdyby się zorientowała, że jej przeżycia są dla niego oczywiste. Była dumna z tego, że jest twarda, prężna i niezależna. Ta postawa była jej tarczą przed światem. — Mam nadzieję, że trochę żartów ci nie przeszkodzi— powiedział wkładając w drzwi klucz. — Właśnie taki już jestem. Mógłbym zapisać się do towarzystwa Anonimowych Droczycieli, pozbyć się tego nawyku, ale to trudna sprawa. Kandydatów biją gumowymi wężami i każą im jeść czarną fasolę. Za jakiś czas, gdy poczuje, że jest kochana i że naprawdę jest częścią rodziny, jej wiara w siebie stanie się niezachwiana. Na razie najlepszą rzeczą, jaką mógł dla niej zrobić było udawanie, że widzi ją dokładnie taką, jaką chciała być — i spokojnie, cierpliwie pomagać jej zakończyć proces stawania się osobą zrównoważoną i pewną siebie, do czego dążyła. Gdy otworzył drzwi i weszli do środka, Regina oznajmiła: — Nie cierpię czarnej fasoli, po prostu nie znoszę żadnej fasoli, ale ubiłam interes z Bogiem. Jeżeli da mi... coś, czego szczególnie pragnę, do końca życia będę jadła wszelkie gatunki fasoli jakie tylko istnieją, bez słowa skargi. W foyer, zamykając drzwi, Hatch powiedział: — To bardzo dobra propozycja. Powinno to wywrzeć na Bogu wrażenie. — Mam nadzieję. • * * We śnie Vassago Regina szła w słońcu, z jedną nogą w stalowej obejmie. Fruwał nad nią motyl, tak jakby była kwiatem. DoH1 otoczony palmami. Drzwi. Spojrzała na Vassago. W jej spojrzeniu widać było tak ogromną żywotność i niezłomność, że bicie jego serca stało się szybsze nawet we śnie. • • • 254 Znaleźli Lindsey na górze, w pokoju, który służył jej jako domowe atelier. Sztaluga była ustawiona pod takim kątem w stosunku do drzwi, żeby Hatch nie mógł zobaczyć obrazu. Bluzka Lindsey wyciągnięta z dżinsów, włosy w nieładzie, lewy policzek znaczyła plamka rdzawoczerwonej farby. Wyraz jej twarzy świadczył, jak Hatch wiedział z doświadczenia, iż znajduje się w ostatnim stadium gorączkowej pracy nad obrazem, który stawał się dokładnie taki, jak chciała. — Cześć, kochanie — zwróciła się Lindsey do Reginy. — Jak było w szkole? Dziewczynka sprawiała wrażenie nieprzytomnej. Tak wyglądała zawsze, gdy użyto wobec niej pieszczotliwego zwrotu. — No cóż, w szkole jak w szkole, wie pani. — Myślę, że ją lubisz. Masz przecież dobre stopnie. Regina wzruszyła ramionami słysząc ten komplement, wyglądała na zakłopotaną. Tłumiąc impuls, by objąć dziecko, Hatch zakomunikował Lindsey: — Gdy dorośnie, będzie pisarką. — Naprawdę? — rzekła Lindsey. — To pasjonujące. Wiedziałam, że kochasz książki, ale nie zdawałam sobie sprawy, że chcesz je pisać. — Ja też nie wiedziałam — odparła dziewczynka, i nagle tama puściła. Minęło skrępowanie, jakie początkowo czuła w obecności Lindsey. Teraz słowa wylewały się z niej. Przeszła przez Pokój i okrążyła sztalugę, by rzucić okiem na pracę w toku. — Aż do ostatniego Bożego Narodzenia, gdy w sierocińcu pod choinkę dostałam sześć książek w miękkiej oprawie. Były to książki przeznaczone dla małych dzieci, ale prawdziwe. Ja już czytam takie dla dziesiątej klasy, czyli dla piętnastolatków, •testem, jak mówią, nad wiek rozwinięta. W każdym razie |e książki były najlepszym prezentem, jaki dostałam, i pomyślałam, 2e byłoby przyjemnie, gdyby któregoś dnia w sierocińcu dzie-^czynka taka jak ja dostała pod choinkę moje książki i poczuła s|? tak, jak ja się czułam. Nie chodzi o to, że wydaje mi '?' iż mogłabym zostać tak dobrym pisarzem jak pan Daniel ^kwater czy pan Christopher Pikę. Chcę powiedzieć, że oni szczyt, tak jak Szekspir czy Judy Blume. Ale ja 255 też umiem wymyślać ciekawe historie, i to wcale nie jest to gówno o inteligentnej świni z kosmosu. Przepraszam. Miałam na myśli łajno. To znaczy, chciałam powiedzieć — śmieć. Śmieć o inteligentnej świni z kosmosu. Wcale nie są podobne do tego. Lindsey nigdy nie pokazywała Hatchowi — ani nikomu innemu — nie dc; ńczonego płótna. Nie pozwala na nie patrzeć, dopóki nie zostało zrobione owo ostatnie pociągnięcie pędzlem. Chociaż najwyraźniej była blisko zakończenia obecnego obrazu, to jednak wciąż jeszcze nad nim pracowała i Hatch był zaskoczony, że nawet nie drgnęła jej powieka, gdy Regina przeszła obok i stanęła przed sztalugą, by popatrzeć. Postanowił, że żadnemu dziecku, tylko z powodu ładnego noska i piegów, nie mogą być przyznane przywileje, których odmówiono jemu. Odważnie przeszedł obok sztalugi, by zobaczyć malowidło. Było to znakomite dzieło. Tło stanowiło niebo usiane gwiazdami, na nim namalowana była przezroczysta, nieziemsko piękna twarz młodego chłopca. Nie jakiegokolwiek chłopca. Ich Jim-my'ego. Gdy żył, malowała go kilka razy. Ale nie robiła tego po śmierci dziecka — aż do dnia dzisiejszego. Był to wyidealizowany, doskonały Jimmy, jego twarz mogłaby być twarzą anioła. Jego oczy zwrócone były ku górze, w stronę ciepłego światła, które jak deszcz padało na niego spoza górnej części płótna, a wyraz jego twarzy był bardziej uduchowiony. To była ekstaza. Centrum obrazu stanowiła czarna róża, nie przezroczysta jak twarz chłopca, lecz przedstawiona w tak drobnych szczegółach, że Hatch widr'al dokładnie delikatną strukturę każdego z aksamitnych płatków. Zielona łodyga była wilgotna od chłodnej rosy, a kolce zostały odtworzone z tak ostrymi końcami, że miało się wrażenie, iż przy dotknięciu kaleczyłyby jak prawdziwe. Na jednym z płatkom błyszczała kropla krwi. Lindsey nasyciła unoszącą się różę aur? nadprzyrodzonej mocy, tak że przyciągała oko, przyciągała uwag?> wywierała efekt prawie hipnotyczny. Jednak chłopiec nie patrzy w dół, na różę; kierował wzrok w górę, ku promieniujące01 obiektowi, który był widoczny tylko dla niego. Róża, w por0 naniu ze źródłem światła w górze, nie budziła absolutnie żadnej zainteresowania. Od dnia śmierci Jimmy'ego aż do reanimacji Hatcha Lindsey szukała pocieszenia u Boga, Stwórcy świata, którym rządziła śifli' 256 Przypomniał sobie księdza polecającego modlitwę jako drogę do akceptacji i psychicznego uzdrowienia, i odpowiedź Lindsey, chłodną i zbywającą: — Modlitwy nigdy nie skutkują. Niech ojciec nie oczekuje cudów. Martwi pozostają martwymi, a żywi tylko czekają, by do nich dołączyć. Teraz coś się w niej zmieniło. Czarna róża na obrazie była śmiercią. Jednak nie miała żadnej władzy nad Jimmym. Odszedł poza śmierć i nie miała ona dla niego żadnego znaczenia. Wznosił się ponad nią. Lindsey była w stanie stworzyć ten obraz uzyskując idealny efekt, a więc znalazła sposób, by wreszcie pożegnać się z synem bez skarg, bez goryczy, pożegnać z miłością i odkryć w sobie nową wstrząsającą potrzebę wiary w coś więcej niż życie, które raz na zawsze kończy się w zimnej, czarnej dziurze w ziemi. — Jest taki piękny — rzekła Regina przejęta autentycznym lękiem. — W pewien sposób straszny, nie wiem dlaczego... straszny... Ale taki piękny. Hatch oderwał wzrok od obrazu, napotkał spojrzenie Lindsey. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić słowa. Od czasu jego reanimacji serce Lindsey się odrodziło, tak jak i jego serce, i unaocznili sobie błąd, który popełniali przez pięć lat pogrążając się w rozpaczy. Ale na jakimś podstawowym poziomie nie zaakceptowali tego, że życie może jeszcze okazać się kiedyś tak błogie, jak było do czasu tej jednej, małej śmierci; tak naprawdę nie pozwolili Jimmy'emu odejść. Teraz, patrząc w oczy Lindsey wiedział, że w końcu jej nadzieja ożyła, bez zastrzeżeń. Cały ciężar śmierci syna przytłoczył Hatcha: ponieważ Lindsey potrafiła pojednać się z Bogiem, on musi zrobić to także. Chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł; znów spojrzał la obraz, zdał sobie sprawę, że jeśli będzie tu dłużej, to się rozpłacze. °Puścił pokój. Sam nie wiedział, dokąd idzie. Zupełnie nie zdając sobie sprawy, c° robi, dotarł na dół, do gabinetu, który zaofiarowali Reginie jako ^Pialnię, otworzył francuskie drzwi i wyszedł do różanego ogrodu. ^ ciepłym słońcu późnego popołudnia ogród prezentował się sPaniale, róże były czerwone, białe, żółte, różowe i w odcieniu ^ki brzoskwini, niektóre w pąkach, inne pięknie rozwinięte, ale nie była czarna. Powietrze przepełniała ich czarowna woń. słony smak w kącikach ust. Sięgnął obiema rękami do ~"~P śmierci 257 najbliższego, uginającego się od róż krzaka, zamierzając dotknąć kwiatów, lecz jego ręce znieruchomiały. W ramionach tworzących w ten sposób coś w rodzaju kołyski poczuł nagle ciężar. W rzeczywistości jego ramiona były puste, lecz brzemię, jakie mu ciążyło, nie było żadną tajemnicą; pamiętał, tak jakby było to godzinę temu, jak niósł w ramionach zniszczone przez raka ciało swego syna. W ostatnich chwilach przed nienawistną godziną śmierci zdjął z Jima kable i rurki, uniósł go z przesiąkniętego potem szpitalnego łóżka i usiadł w fotelu przy oknie, trzymając dziecko blisko przy sobie i przemawiając do niego półgłosem, aż blade, rozchylone wargi zastygły w bezruchu. Do dnia własnej śmierci Hatch będzie pamiętał dokładnie moment, gdy czuł w swoich ramionach ciężar wycieńczonego dziecka. Jimmy był wychudzony, przez jego półprzeźroczystą skórę buchał okropny, suchy żar gorączki. Czuł go teraz w swych pustych ramionach, tu, w różanym ogrodzie. Spojrzał w górę, na letnie niebo, i rzekł: — Dlaczego? — Tak jakby był tam Ktoś, kto mógł mu udzielić odpowiedzi. — Był taki mały. Był tak cholernie mały. Gdy to mówił, brzemię stawało się cięższe niż kiedykolwiek przedtem, tysiąc ton w jego pustych ramionach, być może dlatego, że mimo wszystko wciąż jeszcze nie chciał się od niego uwolnić. Ale wtedy zdarzyła się rzecz dziwna — ciężar w jego ramionach zaczął się powoli zmniejszać i niewidzialne ciało syna zdawało się unosić w górę, tak jakby zostało nareszcie w całości przemienione w ducha, jakby Jim nie potrzebował już pocieszenia czy ukojenia. Hatch opuścił ramiona. Być może od tej chwili słodko-gorzkie wspomnienia utraconego dziecka staną się słodkimi wspomnieniami dziecka kochanego. I byc może w przyszłości nie będą to już wspomnienia tak ciężkie, by przygniatać serce. Stał pośród róż. Dzień był ciepły. Światło późnego popołudnia było złote. Niebo idealnie czyste — i całkowicie niezgłębione. • • • Regina spytała, czy mogłaby mieć kilka obrazów Lindse w swoim pokoju i brzmiało to szczerze. Wybrały trzy obrazy. 258 ze wbijały haczyki i wieszały je tam, gdzie chciała — wraz z trzydziestocen-tymetrowym krucyfiksem, który zabrała ze swego pokoju w sierocińcu. Podczas pracy Lindsey rzekła: — Co byś powiedziała na kolację w naprawdę świetnym barze z pizzą, który dobrze znam? — Tak! — ucieszyła się dziewczynka. — Uwielbiam pizzę. — Robią ją na fajnym, grubym placku z mnóstwem sera. — Pepperoni? — Krojona cienko, ale za to całe mnóstwo. — Kiełbasa? — Pewnie, czemu nie. Chociaż czy jesteś pewna, że to będzie dobra pizza dla takiej wegetarianki jak ty? Regina oblała się rumieńcem. — Ach, to. Tamtego dnia byłam takim małym gównem. Och, Jezu, przepraszam. Chciałam powiedzieć takim dupkiem. To znaczy, takim palantem. — Nie ma sprawy — powiedziała Lindsey. — Wszyscy od czasu do czasu zachowujemy się jak palanty. — Pani się tak nie zachowuje. I pan Harrison też nie. — Oho, tylko poczekaj. — Stojąc na taborecie po drugiej stronie łóżka Lindsey wbiła gwóźdź w ścianę. Regina trzymała obraz, Lindsey wyjęła jej z rąk malowidło mówiąc: — Słuchaj, czy zrobisz mi przysługę dziś przy kolacji? — Przysługę? Oczywiście! — Wiem, że to jest jeszcze dla ciebie wciąż kłopotliwe, cały ten układ. Nie czujesz się rzeczywiście jak w domu i prawdopodobnie nie będziesz się jeszcze tak czuła przez długi czas... — Och, tu jest bardzo miło — zaprotestowała dziewczynka. Lindsey przesunęła sznurek i poprawiła obraz. Teraz już wisiał Prosto. Następnie usiadła na taborecie, co spowodowało, że akurat ^alazły się z dziewczynką oko w oko. Wzięła w swoje ręce obie ^'onie Reginy, tę normalną i tę kaleką. — Masz rację — tu jest °ardzo miło. Ale obie wiemy, że to nie to samo co dom. Nie Miałam cię do tego nakłaniać. Zamierzałam dać ci więcej czasu, ale-- Nawet jeżeli to trochę przedwczesne, czy nie wydaje ci się, że ^ czasie kolacji mogłabyś przestać nazywać nas panią i panem arriscm? Zwłaszcza Hatcha. Właśnie teraz będzie to dla niego rdzo ważne, gdybyś mogła mówić do niego "Hatch". 259 Dziewczynka spuściła wzrok na ich splecione dłonie. — No cóż, przypuszczam... pewnie... to by było dobrze. — I wiesz co jeszcze? Zdaję sobie sprawę, że proszę o znacznie więcej, niż mogę, nim rzeczywiście dobrze go poznasz. Ale wiesz, co w tej właśnie chwili byłoby dla niego rzeczą najlepszą na świecie? Dziewczynka wciąż patrzyła na ich dłonie. — Co? — Gdybyś w jakiś sposób potrafiła znaleźć w swym sercu tyle uczucia, by go nazwać tatą. Nie mów od razu tak albo nie. Przemyśl to. Ale z powodów, których nie mam teraz czasu wyjaśniać, byłaby to cudowna rzecz, jaką byś dla niego zrobiła. I zapewniam cię, Regino — to dobry człowiek. Zrobi dla ciebie wszystko, zaryzykowałby dla ciebie życie, gdyby było trzeba. I nigdy o nic nie poprosi. Byłby zdenerwowany, gdyby się dowiedział, że cię o to prosiłam. Ale bardzo cię proszę, żebyś sprawę przemyślała. Zapadła długa cisza. W końcu dziewczynka uniosła wzrok znad ich złączonych dłoni i skinęła głową. — W porządku. Przemyślę. — Dziękuję ci, Regino. — Wstała z taboretu. — A teraz powieśmy ten ostatni obraz. Lindsey wymierzyła, zaznaczyła ołówkiem punkt na ścianie i wbiła gwóźdź. Regina, podając jej obraz, odezwała się: — Chodzi po prostu o to, że przez całe życie... nigdy nie było kogoś, kogo nazywałabym mamą lub tatą. To dla mnie zupełnie nowa rzecz. Lindsey uśmiechnęła się. — Rozumiem, kochanie. Naprawdę rozumiem. I za jakiś czas zrozumie to także Hatch. • • • W płonącym „Domu, W Którym Straszy", gdy krzyki o p i wrzaski agonii stały się głośniejsze, w blasku ognia pojawił si dziwny obiekt: róża. Czarna róża. Unosiła się w powietrzu, & jakby utrzymywał ją niewidzialny magik. Nigdy jeszcze Vassago 260 spotkał czegoś równie pięknego w świecie żywych, w świecie umarłych czy w królestwie snu. Lśniła przed nim, jej płatki tak gładkie i miękkie, jakby były wycięte z tkaniny nocnego nieba, nie zepsutej przez gwiazdy. Kolce były rozkosznie ostre, jak szklane igły. Zielona łodyga miała oleisty połysk wężowej skóry. Na jednym z płatków spoczywała kropla krwi. Róża zniknęła z jego snu, ale później wróciła — i to z kobietą 0 imieniu Lindsey i dziewczynką o kasztanowych włosach i łagodnie szarych oczach. Vassago zapragnął, by posiąść wszystkie trzy: czarną różę, kobietę i dziewczynkę o szarych oczach. * • * Hatch odświeżył się przed kolacją, Lindsey była jeszcze w łazience. Usiadł więc sam na brzegu jej łóżka i przeczytał artykuł S. Stevena Honella w „Arts American". Mógł przejść do porządku dziennego nad każdą prawie zniewagą dotyczącą siebie, ale jeśli ktoś atakował Lindsey, jego reakcją zawsze był gniew. Nie potrafił traktować z dystansem recenzji, nawet jeśli sama mówiła, że zgadza się z krytyką. Czytając zjadliwą, uszczypliwą i wyjątkowo głupią diatrybę Honella, określającą całą jej karierę jako „zmarnowany wysiłek", Hatch z każdą chwilę stawał się coraz bardziej zły. Podobnie jak zeszłej nocy, jego gniew nagle przekształcił się w wulkan ognistej wściekłości. Zacisnął mocno szczęki, ręce mu się trzęsły. Wzrok zamglił się lekko, tak jakby patrzył na wszystko przez migoczące fale gorąca, i musiał mrugać 1 mrużyć oczy, by móc odczytać słowa wydrukowane w magazynie. Tak jak zeszłej nocy, gdy leżał w łóżku, teraz także poczuł, jakby gniew otworzył drzwi, przez które weszło do jego wnętrza coś — nieczysty duch znający tylko wściekłość i nienawiść. A może tkwił 2 nim cały czas, a gniew go obudził? Nie był sam we własnym "flętrzu, świadom cudzej obecności pełznącej jak pająk wąską S2czeliną między wewnętrzną stroną czaszki a powierzchnią mózgu. Chciał odłożyć magazyn i odzyskać równowagę. Ale czytał dalej, racąc nad sobą panowanie. 261 • • • Vassago przemykał się przez płonący „Dom, W Którym Straszy" nie narażając się na niebezpieczeństwo, już wcześniej zaplanował trasę ucieczki. Raz wydało mu się, że ma lat dwanaście, a raz dwadzieścia. Ale w obu przypadkach jego droga była oświetlona ludzkimi pochodniami: niektóre skurczyły się w ciche, topiące się kupki na dymiącej podłodze, inne wybuchały płomieniami akurat, gdy przechodził obok. Śniło mu się, że niósł ze sobą magazyn otwarty w tym miejscu, gdzie był wydrukowany artykuł, który go zirytował. Czuł nakaz, by go przeczytać. Brzegi czasopisma skręcały się od gorąca i lada moment mogły wybuchnąć płomieniem. Strony poruszały się przed oczami Vassago, słowa skakały; Lindsey. Lindsey Sparling. Teraz znał jej nazwisko. Poczuł impuls skłaniający, by odrzucił gazetę i próbował się uspokoić. Lecz jeszcze bardziej rozpalił gniew, pozwolił, by zalała go słodka fala wściekłości. Musi wiedzieć coś więcej. Krawędzie kartek zwijały się od gorąca. Honell. Następne nazwisko. Steven S. Honell. Nie. Najpierw S. S. Steven Honell. Papier zapalił się. Honell. Pisarz. Wnętrze baru. Kanion Silverado. W dłoniach Vassago magazyn zajął się płomieniem, który strzelił mu prosto w twarz... Strząsnął z siebie sen, tak jak wystrzelona kula zrzuca mosiężną łuskę, i usiadł wyprostowany w swej ciemnej kryjówce. Całkowicie przytomny. Podniecony. Teraz wiedział już wystarczająco dużo, by odnaleźć tę kobietę. • • • Wściekłość jak ogień przemknęła przez Hatcha i zgasła w jednej chwili. Napięte barki obwisły, a dłonie rozluźniły się tak nagle, że magazyn spadł na podłogę u jego stóp. Jeszcze przez chwilę siedział na brzegu łóżka, oszołomiony i zmieszany. Spojrzał z ulgą w stronę drzwi łazienki. Dobrze, że Lindsey nie wyszła, gdy był... Był co? W transie? Opętany? Poczuł dziwną woń. Dym. Spojrzał na egzemplarz „Arts American" leżący na podłodze u jego stóp. Podniósł go z wahaniem. Był wciąż otwarty na k6 262 Honella. Chociaż z magazynu nie unosiły się żadne widoczne opary, papier wydzielał mocny zapach dymu. Woń palącego się drewna, papieru, smoły, plastyku... i jeszcze czegoś gorszego. Brzegi stron były żółtobrązowe i kruche, tak jakby zostały wystawione na działanie bardzo wysokiej temperatury i lada moment miały buchnąć płomieniem. 7 Kiedy zastukano do drzwi, Honell siedział w bujanym fotelu przy kominku. Pił chivas regał i czytai jedną z własnych powieści — zatytułowaną Panna Cuhert — napisaną dwadzieścia pięć lat temu, gdy miał zaledwie trzydziestkę. Raz do roku czytał od nowa każdą ze swoich dziewięciu książek. Wciąż bowiem współzawodniczył z samym sobą, bezustannie dążąc do doskonałości, zamiast w miarę upływu lat — tak jak większość pisarzy — wyciszać swoje ambicje. Stałe podnoszenie poziomu było trudnym wyzwaniem, ponieważ już jako debiutant był bardzo dobry. Za każdym razem, gdy czytał własne prace zaskakiwało go, iż kompozycja dzieła robiła znacznie większe wrażenie, niż poprzednio. W Pannie Cuhert wykorzystał postać zaabsorbowanej sobą własnej matki, należącej do zamożnej klasy średniej, mieszkającej w mieście położonym na południu stanu Illinois. Oskarżał zadowoloną z siebie i dusząco dobrotliwą „kulturę" Środkowego Zachodu. Naprawdę, udało mu się uchwycić istotę charakteru tej suki. O, i to jeszcze jak! Czytając teraz Pannę Cuhert przypomniał sobie ból 1 przerażenie, z jakim matka przyjęła pierwsze wydanie powieści, ^decydował wtedy, że natychmiast musi wydać ciąg dalszy, Panią Towers, powieść o jej małżeństwie z ojcem, wdowieństwie, a następnie drUgim związku. Był przekonany, że to właśnie ów ciąg dalszy sPowodował śmierć matki. Oficjalnie był to atak serca. Ale zawał ^ mieć jakąś przyczynę, a czas, w którym się zdarzył, był 263 zbieżny z wydaniem Pani Towers i uwagą mediów, jaką utwór na sobie skupił. Gdy zapukał nieoczekiwany gość, Honella ogarnęła fala oburzenia. Skrzywił się z niesmakiem. Wolał towarzystwo bohaterów własnych powieści od nieproszonych gości. A także zaproszonych. Wszystkie postacie występujące w jego książkach były troskliwie wysubtelnione, podczas gdy w rzeczywistości ludzie okazywali się jacyś... niewyraźni, mroczni, skomplikowani. Spojrzał na zegar stojący na gzymsie kominka. Dziesięć po dziewiątej. Stukanie rozległo się ponownie. Tym razem bardziej natarczywe. Prawdopodobnie sąsiad. Przerażająca myśl. Wszystkich sąsiadów uważał za głupców. Zastanowił się, czy odpowiedzieć. Ale w tych dzikich kanionach uważali się za „dobrych sąsiadów", nie za pasożyty i natrętów, którymi w rzeczywistości byli. Gdyby nie odpowiedział na pukanie, zebraliby się wokół domu, zaglądając do okien, z samej tylko prostackiej ciekawości dotyczącej jego stanu. Boże, nienawidził ich. Tolerował tutejszych tylko dlatego, że ludzi w mieście nienawidził jeszcze bardziej, a do mieszkańców przedmieść czuł wyjątkową odrazę. Odłożył na bok szklaneczkę i książkę, wstał z bujanego fotela i podszedł do drzwi mając zamiar ostro zbesztać tego, kto stał na werandzie. Bogactwo słownika pozwalało mu w ciągu niecałej minuty upokorzyć każdego i skłonić, aby szukał schronienia w ucieczce. Przyjemność upokarzania bliźnich powinna mu zrekompensować przerwę w lekturze. Gdy odsunął na bok zasłonę we frontowych drzwiach, zdziwił się, iż gościem jest nie jeden z sąsiadów — prawdę mówiąc był to ktoś, kogo widział po raz pierwszy. Chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia lat, blady jak skrzydła ciem tłukących się o klosz lampy na werandzie. Ubrany na czarno, nosił okulary przeciwsłoneczne. Honell nie podejrzewał gościa o złe intencje. Kanion, odległy o niecałą godzinę jazdy od najgęściej zaludnionych obszarów okręgu Orange, miał niewielu mieszkańców z racji swego posępnego krajob" razu i nie najlepszego dojazdu. Przestępczość nie stanowiła problem*' gdyż złodzieje interesowali się bardziej zaludnionymi obszarami 264 gdzie łupy z kradzieży były obfitsze. Poza tym większość ludzi żyjących w tej okolicy nie miała w swych chatach niczego, co byłoby warte ryzyka. Młody człowiek wydał mu się intrygujący. — Czego pan chce? — zapytał, nie otwierając drzwi. — Czy pan Honell? — To prawda. — S. Steven Honell? — Czy masz zamiar przekształcić to śledztwo w tortury? — Proszę mi wybaczyć, ale czy jest pan pisarzem? Student college'u. To musi być ktoś taki. Przed dekadą — no cóż, prawie przed dwiema — Honella oblegali studenci wyższych klas college'u, którzy chcieli uczyć się u niego języka i literatury angielskiej lub choćby leżeć u jego stóp z uwielbieniem. Jednakowoż był to niestały tłumek, czatujący na najnowsze trendy, nie mający prawdziwego zrozumienia dla jego wzniosłej sztuki. Do diabła, w tamtych czasach większość nie umiała nawet dobrze czytać; byli studentami college'u tylko z nazwy. Instytucje, po ukończeniu których zapisali się do college'u, prezentowały poziom niewiele wyższy niż ośrodki dziennej opieki nad osobnikami niedorozwiniętymi. Nie należało więc oczekiwać, że będą studiować, prędzej byli w stanie polecieć na Marsa machając ramionami. — Tak. Jestem pisarzem. I co z tego? — Jestem wielkim wielbicielem pana książek. — Słuchałeś ich z taśmy magnetofonowej, co? — Proszę? Nie, przeczytałem je, wszystkie. Na kasetach magnetofonowych, na które wydawcy udzielili licencji bez jego zgody, nagrano powieści skrócone do dwóch trzecich zawartości. Parodia. — Aha. Przeczytałeś je więc w postaci komiksów, prawda? — stwierdził kwaśno Honell, chociaż zgodnie z tym, co wiedział, świętokradztwo adaptacji komiksowej nie zostało jeszcze popeł-nione. — Przepraszam, że nachodzę pana w taki sposób. Naprawdę go się wahałem, trudno mi było zebrać się na odwagę i przyjść do Pana. W końcu dziś wieczorem zdobyłem się na śmiałość i... ^działem, że jeśli opóźnię wizytę, to już nigdy więcej się na to nie 265 zdobędę. Jestem pełen szacunku dla pańskiego pisarstwa, proszę pana, i gdyby zechciał pan poświęcić trochę czasu, tylko troszeczkę, by odpowiedzieć na moje pytania, byłbym bardzo wdzięczny. Krótka rozmowa z inteligentnym młodym człowiekiem w rzeczywistości może mieć więcej uroku niż czytanie Panny Cufoert. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni taki gość przyszedł do położonej wysoko w górach siedziby, w której Honell mieszkał nad Santa Fe. Po krótkim wahaniu otworzył drzwi. — W takim razie wejdź i zobaczymy, czy naprawdę rozumiesz złożoność mojej prozy. Młody mężczyzna przekroczył próg i Honell odwrócił się, kierując się w stronę bujanego fotela i chivas. — To bardzo uprzejmie z pana strony — powiedział gość zamykając za sobą drzwi. — Młody człowieku, uprzejmość jest cechą jednostek słabych i głupich. Mam inne pobudki. — Gdy dotarł do swego fotela, spojrzał na gościa i rzekł: — Zdejmij te okulary przeciwsłoneczne. Okulary przeciwsłoneczne nocą to najgorszy rodzaj hollywoodzkiej pozy, a nie oznaka dojrzałości i powagi. — Przepraszam, proszę pana, ale to nie poza. Noszę je tylko dlatego, że ten świat jest tak dotkliwie jaśniejszy od Piekła — co pan sam w końcu odkryje. Jestem tego pewien. • • • Hatch nie miał ochoty na kolację. Chciał siedzieć samotnie z powyginanym w nie wyjaśniony sposób od gorąca egzemplarzem „Arts American" i wpatrywać się weń tak długo aż, na Boga, zrozumie, co się z nim właściwie dzieje. Był człowiekiem rozsądnym i myślącym. Nie łatwo było uznać to zjawisko za nadprzyrodzone-Nie przypadkowo zajmował się handlem antykami; odczuwał potrzebę otaczania się przedmiotami, które wytwarzały atmosfer? porządku i stabilizacji. Dzieci także łaknęły stabilizacji, czyli, między innymi, należał przestrzegać regularnych pór posiłków. Poszli więc do baru na pizf po czym w kinie tuż obok obejrzeli film. Była to komedia. Cho& film nie mógł sprawić, by Hatch zapomniał o trapiących i 266 dziwacznych kłopotach, dźwięczny śmiech Reginy trochę ukoił jego zszarpane nerwy. Później, w domu, gdy ułożył już dziewczynkę w łóżku, pocałował w czoło, życząc jej słodkich snów i wyłączył światło, usłyszał: — Dobranoc... tato. Był już w drzwiach jej sypialni, gdy to słowo go zatrzymało. Odwrócił się i spojrzał na nią. — Dobranoc — powiedział, decydując się przyjąć ów dar w tak samo niewymuszony sposób, w jaki ona go ofiarowała. Obawiał się, że gdyby zrobił z tego wielką sprawę, już zawsze nazywałaby go panem Harrisonem. Lecz jego serce wzleciało z radości jak ptak. Lindsey rozbierała się w sypialni. — Nazwała mnie tatą. — Kto? — Bądź poważna, a jak myślisz? — Ile jej zapłaciłeś? — Jesteś po prostu zazdrosna, gdyż nie nazwała cię jeszcze mamą. — Zrobi to wkrótce. Już się nie boi. — Ciebie? — Nie boi się zaryzykować. Hatch zszedł na dół, by sprawdzić automatyczną sekretarkę w kuchni. To śmieszne, że po wszystkim, co mu się przydarzyło, dodając do tego problemy, jakie wciąż jeszcze wymagały uporządkowania, sam fakt, iż dziewczynka nazwała go tatą wystarczył, by §o podnieść na duchu. Zbiegał po schodach przeskakując po dwa stopnie na raz. Automatyczna sekretarka stała na kontuarze na lewo od lodówki, Pod korkową tablicą, na której przyczepiano różne informacje do Opamiętania. Miał nadzieję, że dostanie odpowiedź od przedsiębiorcy budowlanego, któremu dziś rano złożył ofertę kupna porcelany Wedgwood. Okienko na sekretarce pokazywało trzy nagrane Wladomości. Pierwsza pochodziła od Glendy Dockridge, która była Je§° prawą ręką w sklepie. Druga od Simpsona Smitha, przyjaciela 1 sPrzedawcy antyków w Melrose Place w Los Angeles. Trzecia zaś °d Janice Dimes, przyjaciółki Lindsey. Wszystkie trzy zawierały to Sam0: Hatch, Lindsey, Hatch i Lindsey, czy widzieliście gazetę, czy 267 czytaliście gazetę, czy słyszeliście nowości o Cooperze, o tym facecie, który spowodował wasz wypadek, o Billu Cooperze, nie żyje, został zabity, został zabity ubiegłej nocy. • Hatch poczuł się tak, jakby nie krew, lecz płyn chłodniczy krąży} w jego żyłach. Zeszłego wieczoru wściekł się na Coopera za to, że udało mu się ujść bezkarnie, i życzył mu śmierci. Nie, zaraz. Chciał mu sprawić ból, wrzucić go do tej lodowatej rzeki, ale w rzeczywistości wcale nie chciał śmierci Coopera. A nawet gdyby naprawdę życzył mu śmierci? Przecież w rzeczywistości nie on zabił tego człowieka. To nie jego wina, że tak się stało. Naciskając przycisk, by skasować wiadomości, pomyślał: gliny wcześniej czy później będą chciały ze mną porozmawiać. Następnie zdziwił się, dlaczego martwi się policją. Być może morderca został już schwytany, a w takim przypadku na niego nie padnie nawet cień podejrzenia. Ale, tak czy owak, dlaczego miałby być podejrzanym? Nic nie zrobił. Nic. Dlaczego poczucie winy pełza przez jego świadomość jak „Stonoga" wznosząca się centymetr za centymetrem w górę długim tunelem? „Stonoga"? Zupełnie zagadkowa natura tego obrazu zmroziła go. Nie potrafił znaleźć źródła. Jakby to nie była jego własna myśl, ale coś, co... odebrał. Popędził schodami w górę. Lindsey leżała w łóżku, przykrywając się pościelą. Gazeta znajdowała się na jego nocnej szafce, tam, gdzie zawsze. Chwycił ją i szybko przebiegł oczami pierwszą stronę. — Hatch? — powiedziała. — Co się stało? — Cooper nie żyje. — Co? — Facet prowadzący ciężarówkę z piwem. William Cooper-Został zamordowany. Odrzuciła pościel i usiadła na brzegu łóżka. Znalazł ten artykuł na trzeciej stronie. Usiadł obok Lindsey i przeczytali go razem. Według tego, co napisano w gazecie, policja chciała Prze' prowadzić rozmowę z młodym mężczyzną lat około dwudziesta o bladej skórze i ciemnych włosach. Sąsiad Coopera dostrzegł g0) 268 jak uciekał aleją na tyłach zabudowań Palm Court. Być może nosił okulary przeciwsłoneczne. W nocy. — To ten sam przeklęty morderca, który zabił blondynkę__ oznajmił Hatch z przerażeniem w głosie. — Okulary przeciwsłoneczne we wstecznym lusterku. A teraz łapie moje myśli. Działa uruchamiany moim gniewem, mordując ludzi, których chciałbym widzieć ukaranych. — To się nie trzyma kupy. To niemożliwe. — A jednak. — Czuł mdłości. Popatrzył na swoje ręce, tak jakby rzeczywiście mógł ujrzeć na nich krew kierowcy ciężarówki. — Mój Boże, nasłałem go na Coopera. Był tak przerażony, tak udręczony poczuciem odpowiedzialności za to, co się stało, że rozpaczliwie zapragnął umyć ręce, trzeć je tak długo, aż staną się czyste. Próbował się podnieść, ale jego nogi były jak z waty, musiał ponownie usiąść. Lindsey była przerażona i zbita z tropu, ale nie zareagowała na notkę w gazecie tak gwałtownie, jak Hatch. Wtedy opowiedział jej o ubranym na czarno młodym człowieku w okularach przeciwsłonecznych, którego odbicie zobaczył w lustrzanych drzwiach zamiast własnego wizerunku. Było to zeszłej nocy w jego gabinecie, gdy zalała go fala wściekłości na Coopera. Powiedział także, że później, gdy Lindsey zasnęła, leżał w łóżku rozmyślając o Cooperze, i nagle jego gniew wybuchnął z siłą rozrywającej arterie furii. Mówił o tym, że miał uczucie, iż coś w niego wtargnęło i przygniotło jego ego, co zakończyło się utratą świadomości. I na dodatek opowiedział jej szczegółowo, jak wcześniej tego wieczoru niedorzecznie wzmagał się jego gniew, gdy czytał artykuł w „Arts American". Wziął magazyn ze swej nocnej szafki, by pokazać jej zażółcone w nie wyjaśniony sposób kartki. Gdy Hatch skończył, niepokój Lindsey wzrósł ogromnie, ale Prawdziwą konsternację wywołało utrzymywanie tego przez Hatcha w tajemnicy. -— Dlaczego ukrywałeś to przede mną? — Nie chciałem cię niepokoić — odparł wiedząc, jak głupio to Obrzmiało. Nigdy przedtem niczego przed sobą nie ukrywaliśmy. Zawsze się sobie ze wszystkiego. 269 — Przepraszam, Lindsey. Ja po prostu... chodzi po prostu o to... te ostatnie parę miesięcy... koszmarne sny o rozkładających się ciałach, przemocy, ogniu... i te ostatnie parę dni, ta cała niesamowi-tość... — Od tej chwili — orzekła — nie będzie już żadnych tajemnic. — Chciałem ci tylko zaoszczędzić... — Żadnych tajemnic — stwierdziła z naciskiem. — W porządku. Żadnych tajemnic. — I nie jesteś odpowiedzialny za to, co się zdarzyło z Cooperem. Nawet jeżeli między tobą a tym mordercą istnieje jakiś rodzaj więzi, i nawet jeżeli właśnie z tego powodu Cooper stał się jego celem, to nie jest to twoja wina. Nie wiedziałeś, że gniew na Coopera był równoznaczny z wyrokiem śmierci. Nie mogłeś zrobić niczego, żeby temu zapobiec. Hatch spojrzał na osmalony magazyn w jej rękach i przebiegł go dreszcz przerażenia. — Ale to będzie moja wina, jeśli nie będę próbował uratować Honella. Marszcząc brwi zapytała: — Co masz na myśli? — Jeśli mój gniew w jakiś sposób skupił uwagę tego faceta na Cooperze, to dlaczego nie miałby także skupić jego uwagi na Honellu? • • • Honell obudził się w świecie bólu. Różnica była taka, że tym razem on ten ból odczuwał — i było to cierpienie fizyczne, nie emocjonalne. Krocze bolało go od kopnięcia, jakie otrzymał. Cios w szyję sprawił, iż czuł jakby jego przełyk był pełen tłuczonego szkła. Jego głowę rozsadzał ból. Nadgarstki i kostki płonęły. Początkowo nie mógł zrozumieć dlaczego; wreszcie zdał sobie sprawę, że jest przywiązany do czterech słupków, prawdopodobnie do własnego łóżka, i sznury obcierają mu skórę. Niezbyt wiele widział, częściowo dlatego, że wzrok miał zamglony od łez, ale także dlatego, że w czasie ataku stracił szkła kontaktowe' Wiedział, że został napadnięty, ale przez chwilę nie mógł sot>ie skojarzyć przez kogo. Następnie pochyliła się nad nim twarz młodego 270 z początku niewyraźna, jak powierzchnia Księżyca oglądana przez niedostrojony teleskop. Chłopiec nachylał się bliżej, jeszcze bliżej, aż jego twarz, przystojna i blada, okolona gęstymi czarnymi włosami, stała się ostra. Nie uśmiechał się, jak robią to zwykle psychopaci w filmach i czego oczekiwał Honell. Nie patrzył także spode łba, nawet nie marszczył brwi. Jego twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu — może poza tym ledwo uchwytnym cieniem zawodowej ciekawości, z jaką entomolog mógłby badać jakiś nowy, zmutowany okaz znanego gatunku. — Przepraszam pana za to nieuprzejme traktowanie po tym, jak był pan na tyle miły, by przyjąć mnie w swoim domu. Ale dosyć się śpieszę i nie mogłem czekać, by dowiedzieć się tego, czego chcę, w toku normalnej konwersacji. — Czego tylko sobie życzysz — wychrypiał Honell pojednawczo. Zaszokowało go, jak drastycznie zmienił się jego własny miodopłynny głos, który zawsze stanowił niezawodne narzędzie do uwodzenia, a także pełen wyrazu instrument szyderstwa. Jego głos był teraz chrapliwy, przypominający mokry gulgot, zupełnie wstrętny. — Chciałbym się dowiedzieć, kim jest Lindsey Sparling — powiedział beznamiętnie młody człowiek. — I gdzie mogę ją znaleźć. • * * Hatch zdziwił się, znajdując numer Honella w książce telefonicznej. Oczywiście nazwisko pisarza nie było obecnie tak znane przeciętnemu obywatelowi, jak było w latach jego krótkiej chwały, gdy opublikował Pannę Cufoert i Panią Towers. Teraz Honell nie musiał się już tak bardzo troszczyć o to, by pozostawiono go w spokoju; najwyraźniej publiczność dawała mu go więcej, niż Pragnął. Gdy Hatch wybierał numer, Lindsey chodziła tam i z powrotem P° pokoju. Jasno przedstawiła swoje stanowisko: nie sądziła, żeby Honell zrozumiał ostrzeżenie Hatcha jako coś innego, niż tanią Pogróżkę. Hatch był tego samego zdania. Ale musiał spróbować. Jednakże zostały mu oszczędzone upokorzenie i zawód, związane 2 Wysłuchiwaniem odpowiedzi Honella: w odległym kanionie, pośród 271 pustkowia, nocą nikt nie odbierał telefonu. Czekał długo, dzwonek odezwał się dwadzieścia razy. Zamierzał właśnie odłożyć słuchawkę, gdy usłyszał dźwięk przypominający spięcie w przewodach elektrycznych, a w jego umyśle mignęła seria obrazów: zmięta kołdra na łóżku, krwawiący, owinięty sznurem nadgarstek, para przerażonych, nabiegłych krwią, krótkowzrocznych oczu... a w tych oczach bliźniacze odbicie ciemnej twarzy nachylającej się blisko, wyróżniającej się jedynie parą okularów przeciwsłonecznych. Hatch trzasnął słuchawką i odskoczył gwałtownie od telefonu, tak jakby słuchawka w jego dłoni zamieniła się nagle w grzechot-nika. — To się dzieje właśnie teraz. • • • Telefon ucichł. Vassago utkwił w nim wzrok, ale dzwonienie nie powtórzyło się. Zwrócił teraz uwagę na mężczyznę przywiązanego rękami i nogami do mosiężnych słupków łóżka. — A więc jej nazwisko obecnie brzmi Lindsey Harrison? — Tak — wybełkotał stary facet. — Proszę pana, teraz to, czego mi najbardziej potrzeba, to adres. * • • Publiczny telefon znajdował się przed sklepem z różnymi artykułami, w centrum handlowym, zaledwie trzy kilometry od domu Harrisona. Był chroniony przed zakłóceniami kapturem z płeksiglasu i otoczony osłoną przeciwdźwiękową. Hatch, co prawda, wolałby skorzystać z prawdziwej budki telefonicznej, ale dziś trudno znaleźć to urządzenie pochodzące z czasów, kiedy mniej liczono się z wydatkami. Zaparkował przy końcu centrum handlowego, w odległości zbyt dużej, by ktokolwiek ze sklepu mógł przez przeszkloną ścian? dojrzeć — i być może przypomnieć sobie — numery rejestracyjne jego samochodu. Wiał zimny, ostry wiatr. Drzewa rosnące przy centrum były zarażone przylżeńcami i gwałtowny podmuch unosił 272 martwe, ciasno zwinięte liście, popychał je po nawierzchni parkingu do stóp Hatcha. Wydawały suchy dźwięk. W żółtej jak uryna łunie świateł na parkingu wyglądały prawie jak chmara owadów — jakaś dziwacznie zmutowana szarańcza — posuwająca się rojem w kierunku podziemnego gniazda. W sklepie z różnymi artykułami nie było dużego ruchu, wszystkie pozostałe sklepy w centrum handlowym zamknięto. Hatch przygarbił się, wsunął głowę i barki w osłonę przeciwdźwiękową telefonu, przekonany, że nikt go nie podsłucha. Nie chciał dzwonić na policję z domu, ponieważ wiedział, że mają urządzenie drukujące numer telefonu każdego rozmówcy. Jeżeli znajdą martwego Honella, nie chciał zostać głównym podejrzanym. A jeżeli jego zaniepokojenie bezpieczeństwem Honella okazałoby się nieuzasadnione, nie miał zamiaru znaleźć się w aktach policyjnych jako wariat czy histeryk. Nawet w chwili, gdy wybierał kostką zagiętego palca numer i trzymał słuchawkę przez chusteczkę, by nie pozostawiać odcisków palców, nie był pewien, co ma powiedzieć. Wiedział, czego powiedzieć nie może: „Cześć, byłem martwy przez osiemdziesiąt minut, następnie reanimowany i teraz mam od czasu do czasu skuteczne połączenie telepatyczne z mordercą-psychopatą. Sądzę, iż powinienem was przestrzec, że właśnie znów uderzy". Nie był przekonany że władze mogą potraktować go choć trochę poważniej niż faceta, noszącego kapelusz z folii aluminiowej w kształcie piramidy, zamierzającego chronić w ten sposób swój mózg przed złowieszczym promieniowaniem, zawracającego głowę policjantom skargami na złych, omotujących umysł kosmitów przebywających w sąsiedztwie. ' Zdecydował się zadzwonić do biura szeryfa okręgu Orange, a nie do jakiegoś tam oddziału miejskiej policji, ponieważ przestępstwa popełnione przez mężczyznę w okularach przeciwsłonecznych podpadały pod kilka obszarów jurysdykcji. Gdy odezwała się telefonistka w biurze szeryfa, Hatch zaczął szybko mówić, nie pozwalając jej przerwać, gdyż wiedział, że gdyby mieli dostatecznie dużo czasu, mogliby namierzyć go przy telefonie. — Facet, który zabił blondynkę i wywalił ją na autostradę w zeszłym tygodniu, to ten sam, który ubiegłej nocy zabił Williama 18 — Przełęcz śmierci 273 Coopera, a dziś wieczorem zamorduje Stevena Honella, pisarza, jeżeli szybko, to znaczy natychmiast, nie dacie mu ochrony. Honell mieszka w kanionie Silverado, nie znam adresu, ale prawdopodobnie podlega waszej jurysdykcji, i jeśli nie ruszycie do niego od razu, za chwilę będzie trupem. Odwiesił słuchawkę i skierował się ku samochodowi, wciskając chusteczkę do kieszeni spodni. Nie czuł się tak uspokojony, jak się spodziewał. Wydawało mu się, że popełnił wyjątkowe głupstwo. Idąc do samochodu poruszał się pod wiatr. Liście wawrzynu, z których przylżeńce wyssały całą wilgoć, wiatr unosił teraz ku niemu. Szurały po asfalcie i chrzęściły mu pod stopami. Zdawał sobie sprawę, że jazda tutaj była stratą czasu i że próba przyjścia z pomocą Honellowi może okazać się daremna. Biuro szeryfa potraktuje to prawdopodobnie jak jeszcze jeden głupi kawał. Gdy przyjechał do domu, zaparkował na podjeździe bojąc się, by klekot drzwi od garażu nie obudził Reginy. Gdy wysiadł z samochodu, szczypała go skóra na głowie. Stał przez minutę^bez ruchu, lustrując cienie wokół domu, w zaroślach, pod drzewami. Nic. Gdy wszedł do kuchni, Lindsey właśnie nalewała dla niego filiżankę kawy. Wziął ją i z wdzięcznością pociągnął łyk gorącego naparu. Nagle zrobiło mu się zimniej niż wtedy, gdy stał na zewnątrz w nocnym chłodzie. — I co myślisz? — zapytała strapiona. — Potraktowali cię poważnie? — Jak szczanie pod wiatr — powiedział. • • * Vassago wciąż jechał perłowoszarą hondą, należącą przedtem do Renaty Desseux, kobiety którą spotkał na parkingu centrum handlowego w sobotnią noc, i którą później dołączył do swej4 kolekcji. To był porządny samochód i dobrze się sprawował, gdy Vassago zjeżdżał krętą drogą w dół kanionu od domu Honella, zmierzając w stronę bardziej zaludnionych obszarów okręgu Orange- Gdy brał szczególnie ostry zakręt, przemknął obok niego samochód patrolowy z biura szeryfa, kierując się w górę kanionu. Syrena 274 nie wyła, ale światła ostrzegawcze rzucały czerwone i niebieskie blaski na łupkowe zbocza i sękate gałęzie zwieszających się nad drogą drzew. Podzielił uwagę między wijącą się drogę przed sobą i zmniejszające się tylne światła samochodu patrolowego we wstecznym lusterku. Wreszcie tamten wjechał w zakręt pod górę i zniknął. Vassago był pewien, że glina gna do Honella. Nie odebrany, dzwoniący bez końca telefon, który przerwał przesłuchanie pisarza był spustem, który wprawił w ruch biuro szeryfa. Nie mógł się jednak domyślić jak ani dlaczego. Vassago nie przyspieszył. Na końcu kanionu Silverado skręcił na południe w Santiago Canyon Road i utrzymał przepisową prędkość, tak jak należało się tego spodziewać po każdym dobrym obywatelu. W łóżku, w ciemnościach, Hatch czuł, jak wokół niego rozpada się świat. Pozostanie tylko kurz i pył. Szczęście z Lindsey i Reginą było w zasięgu wyciągniętej ręki. A może to tylko złudzenie? Czy już na zawsze obie pozostaną poza jego zasięgiem? Zapragnął spojrzeć na to wszystko wnikliwie, zyskać nową perspektywę, by zrozumieć te nadprzyrodzone zdarzenia. Zanim nie pozna natury zła, które wkroczyło w jego życie, nie będzie mógł z nim walczyć. Przypomniał sobie cichy głos doktora Nyeberna mówiący: „Wierzę, że zło jest siłą bardzo rzeczywistą, energią zgoła odmienną niż my, obecnością w tym świecie". Wydawało mu się, że znów czuje zapach utrzymującego się w powietrzu dymu ze zbrązowiałych od gorąca kartek „Arts American". Włożył magazyn do biurka w gabinecie na dole, do szuflady zamykanej na klucz. Dołączył kluczyk do pęku, który nosił ze sobą. 275 Nigdy wcześniej nie zamykał niczego w biurku. Nie był pewien, dlaczego zrobił tak tym razem. Chronię dowody, powiedział sobie. Ale dowody czego? Osmalone kartki magazynu nikomu niczego by nie udowodniły. Nie. To nie dokładnie tak. Istnienie magazynu udowadniało jemu, jeśli nawet nie innym, że wszystko, co mu się przytrafiało, to nie tylko wyobrażenia i halucynacje. To, co zamknął w biurku dla spokoju własnego umysłu, faktycznie było dowodem. Dowodem jego zdrowia psychicznego. Lindsey także nie spała, albo nie chciała czy też nie mogła zasnąć. Odezwała się: — A co, jeśli ten morderca... Hatch czekał. Nie musiał jej prosić, by dokończyła myśl, gdyż wiedział, co ma zamiar powiedzieć. Po chwili usłyszał dokładnie to, czego się spodziewał: — A co będzie, jeśli ten morderca jest świadom twojej obecności tak samo, jak ty jego? Jeśli przyjdzie po ciebie... po nas... po Reginę? — Od jutra zaczniemy przedsiębrać środki ostrożności. — Jakie środki ostrożności? — Chociażby broń. — Może nie jest to coś, z czym potrafimy poradzić sobie sami. — Nie mamy innego wyboru. — Może potrzebna jest nam ochrona policji. — Jakoś nie wydaje mi się, że postawią dużo ludzi do ochrony jakiegoś faceta tylko dlatego, że twierdzi, iż ma nadprzyrodzoną więź z mordercą-psychopatą. Wiatr, który przerzucał liście wawrzynu na parkingu centrum handlowego, teraz stukał w luźną klamrę rynny. Metal trzaskał cicho o metal. Hatch rzekł: — Gdy umarłem, to dokądś poszedłem, zgadza się? — Co masz na myśli? — Czyściec, Niebo, Piekło — to są podstawowe możliwości dla katolika, jeżeli to, w co wierzymy, jest prawdą. — No cóż... przecież zawsze mówiłeś, że nie miałeś żadnyc*1 doznań podczas swej prawie-śmierci? — Bo nie miałem. Nie potrafię przypomnieć sobie niczego z--drugiej strony. Ale to nie oznacza, że tam nie byłem. 276 — Do czego zmierzasz? — Może ten morderca nie jest zwyczajnym człowiekiem. — Zaczynam się w tym gubić, Hatch. — Być może sprowadziłem coś ze sobą. — Sprowadziłeś coś? — Stamtąd, gdzie byłem po śmierci. — Coś? Ciemność miała swoje plusy. Przesądny, prymitywny facet tkwiący w nim mógł opowiadać o rzeczach, które wydawały się zbyt głupie, by mówić o nich w dobrze oświetlonym miejscu. — Ducha. Istotę. Nie odezwała się. — Moje przejście w śmierć, a potem powrót, to mogło otworzyć drzwi — ciągnął — i przepuścić coś przez nie. — Coś — powtórzyła jak echo, ale już bez owej nutki dociekliwości w głosie, którą słyszał wcześniej. Wyczuł, że wiedziała co miał na myśli — i że nie podobała się jej ta teoria. — I teraz to coś grasuje po świecie. To by wyjaśniało jego więź ze mną — i to, że może zabijać ludzi, którzy wywołują mój gniew. Przez chwilę milczała. Potem stwierdziła: — Jeżeli coś zostało tu sprowadzone, to jest to jawnie czyste zło. Czy chcesz przez to powiedzieć, że gdy umarłeś, to poszedłeś do Piekła i morderca wymknął się stamtąd z tobą na barana? -— Być może. Niezależnie od tego, co myślisz, nie jestem święty. Ostatecznie mam krew Coopera na swoich rękach. — To się zdarzyło po tym, jak umarłeś i sprowadzono cię z powrotem do świata żywych. Poza tym nie ponosisz winy za to, co mu się przytrafiło. — Ale to mój gniew uczynił go celem... — Bzdura — zaprotestowała. — Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałam. Jeżeli kwestia mieszkaniowa w życiu po śmierci to możliwość wyboru między Niebem i Piek-em, to zasłużyłeś sobie na apartament z lepszym widokiem zokna. Jego myśli były tak posępne, że zaskoczyło go to, iż ona może żartować. Wyciągnął rękę pod kołdrą, znalazł jej dłoń i uścisnął — Ja też cię kocham. 277 — Jeżeli chcesz, bym nie zasnęła z nudów, wymyśl jakąś inną teorię. — Dokonajmy po prostu drobnej korekty teorii, którą już mamy. Jeżeli życie po śmierci istnieje, ale nie jest uporządkowane w taki sposób, jak twierdzą teologowie? Miejsce, z którego wróciłem, nie musi wcale być ani Niebem, ani Piekłem. Po prostu innym miejscem, dziwniejszym niż nasz świat, różniącym się od niego, pełnym nieznanych niebezpieczeństw. — Wcale mi się to bardziej nie podoba. — Jeżeli mam sobie z tym czymś poradzić, muszę znaleźć sposób wyjaśnienia. Nie mogę bronić, jeżeli nie wiem nawet, gdzie mam kierować atak. — Musi być jakieś bardziej logiczne wyjaśnienie — powiedziała. — Ja to sobie powtarzam. Ale gdy próbuję je znaleźć, wciąż wracam do nielogicznego. Zaskrzypiała rynna. Wiatr szumiał pod okapem i gwizdał w kominie. Hatch zastanawiał się, czy Honell, niezależnie od tego gdzie się teraz znajdował, był w stanie słyszeć wiatr — i czy był to wiatr z tego, czy z siąsiedniego świata. • • • ¦ Vassago zaparkował wprost przed „Antykami Harrisona" na południowym krańcu Laguna Beach. Sklep znajdował się w budynku w stylu art deco. Duże okna wystawowe były nie oświetlone, minęła północ. Była już środa. Steven Honell nie umiał powiedzieć, gdzie mieszkają Harri-sonowie, a po przejrzeniu książki telefonicznej okazało się, że nie ma w niej ich numeru telefonu. Pisarz znał tylko nazwę sklepu i przybliżone położenie przy Pacific Coast Highway. Adres domowy Harrisonów z pewnością był gdzieś w aktach znajdujących się w biurze sklepu. Ale dostanie się do niego był° trudne. Naklejki na wszystkich oknach i nalepka na frontowych drzwiach ostrzegały, że pomieszczenia są wyposażone w alarm antywłamaniowy i są strzeżone przez firmę ochroniarską. Vassago wrócił z Piekła obdarzony zdolnością widzenia w cień1' nościach, zwierzęco szybkim refleksem, brakiem jakichkolwiek 278 hamulców moralnych, co pozwalało mu popełniać najokropniejsze czyny, i brakiem strachu. Był przeciwnikiem równie groźnym jak robot. Ale nie potrafił przechodzić przez ściany ani przemieniać swego ciała w parę, a potem znów przybierać ludzką postać 1 dokonywać tego wszystkiego, co jest w mocy prawdziwego demona. Dopóki nie zasłuży sobie na powrót do Piekła — albo poprzez zgromadzenie doskonałej kolekcji w swym muzeum umarłych, albo przez zabicie tych, dla których zgładzenia został posłany — może dysponować jedynie umiejętnościami demona pomniejszego rodzaju, nie wystarczającymi do pokonania alarmu antywłamaniowego. Odjechał spod sklepu. W centrum miasta obok stacji benzynowej znalazł budkę telefoniczną. Mimo późnej godziny stacja była jeszcze czynna i oświetlona tak jasno, że Vassago musiał zmrużyć oczy za okularami przeciwsłonecznymi. Ćmy o długich na trzy centymetry skrzydłach fruwały wokół lamp, rzucając na ziemię wielkie cienie. Podłoga w budce telefonicznej była zaśmiecona niedopałkami papierosów. Mrówki zebrały się nad martwym żukiem. Do pudełka na monety ktoś przykleił taśmą napisaną odręcznie wiadomość: NIECZYNNE, ale Vassago to nie obchodziło, nie zamierzał do nikogo dzwonić. Interesowała go tylko książka telefoniczna, przymocowana do wspornika mocnym łańcuchem. Sprawdził „Antyki". W Laguna Beach funkcjonowało mnóstwo przedsiębiorstw tego rodzaju; był to prawdziwy raj dla kupujących. Pilnie przypatrywał się reklamom. W niektórych umieszczono nazwisko i imię właściciela, gdyż w tym biznesie osobista reputacja mogła być atutem. Vassago natrafił na reklamę „Antyków Roberta O. Loffmana", po czym znalazł w spisie jego adres. Podchodząc do samochodu zauważył nietoperza nadlatującego 2 ciemności, przecinającego łukiem strumień niebiesko-białego światła Padającego od stacji benzynowej, który złapał w locie wielką ćmę ' zniknął gdzieś wysoko w ciemnościach, skąd przybył. Ani napastnik, ani ofiara nie wydały żadnego dźwięku. 279 • • • Loffman miał siedemdziesiąt lat, ale w swoich snach często miewał osiemnaście. Czuł się wtedy żwawy, zwinny, silny i szczęśliwy. To nie były sny o seksie, nie widział w nich młodych kobiet o obfitych biustach, rozwierających zapraszająco swe gładkie uda. Nie były to sny o potędze, nie rzucał się w nich ze skalnych ścian, nie miewał nieprawdopodobnych przygód. Obrazy były zwyczajne: spacer po plaży przed zmrokiem, pod bosymi stopami mokry piasek, grzywy piany na falach, tafla wody odbijająca purpurowoczerwony zachód słońca. Czasem śniło mu się, że letnim popołudniem siedzi na trawie w cieniu palmy daktylowej i patrzy na kolibra wysysającego nektar z jaskrawych kwiatów rosnących na klombie. Sam fakt, że znów był młody, zdawał się wystarczająco cudowny, by sen przedstawiał się interesująco. Teraz właśnie miał osiemnaście lat, leżał w dużym hamaku na werandzie domu w Santa Ana, gdzie się urodził i wychował. Po prostu łagodnie się huśtał i obierał ze skórki jabłko, które zamierza! zjeść, nic więcej. Ale to był piękny sen, bogaty w zapachy i kolory, bardziej zmysłowy, niż gdyby widział siebie w haremie pełnym rozebranych piękności. — Panie Loffman, proszę się obudzić. Próbował zignorować ten głos, ponieważ chciał pozostać sam na werandzie. Skupił wzrok na poskręcanej łupinie. — No dalej, ty stary śpiochu. Próbował obrać jabłko tak, aby łupina stanowiła nie przerwaną strużkę. — Wziął pan tabletki na sen, czy co? Ku wielkiemu żalowi Loffmana weranda, hamak, jabłko i nożyk do obierania owoców rozpłynęły się w ciemności. Jego sypialnia. Ocknął się z trudem i zdał sobie sprawę z obecności intruza. Ledwo widoczna widmowa postać stała obok łóżka. Chociaż nigdy dotychczas nie był ofiarą napaści i mieszkał w wyjątkowo spokojnej okolicy, jednak z powodu podeszłego wieku Loffman obawiał się złodziei. Od pewnego czasu trzymał naładowany pistolet obok lampki przy łóżku. Sięgnął teraz po broń. Serce biło mu mocno, gdy po omacku szukał jej na chłodnej, marmurowej powierzchni osiemnastowiecznego, francuskiego kufra zdobionego 280 pozłacanym brązem, który służył mu za szafkę nocną. Broń znik-nęła. — Przepraszam pana — odezwał się intruz. — Nie chciałem pana przestraszyć. Proszę się uspokoić. Jeżeli szuka pan pistoletu, to zauważyłem go, gdy tylko tu wszedłem. Teraz mam go ja. Obcy nie mógł zauważyć broni nie włączając światła, a światło zbudziłoby przecież Loffmana. Był tego pewien, więc w dalszym ciągu szukał po omacku broni. W ciemnościach coś zimnego i tępego wgłębiło się w jego szyję. Szarpnął się do tyłu, lecz zimny przedmiot wciskał się wciąż w jego ciało, tak jakby widmo widziało wyraźnie w mroku. Zamarł, gdy zdał sobie sprawę, czym był ten zimny przedmiot: lufą pistoletu. Przyłożoną do jego jabłka Adama. Lufa przesunęła się powoli w górę, pod brodę. — Proszę pana, gdybym nacisnął na spust, to pański mózg rozprysnąłby się na desce w głowach łóżka. Ale nie chcę pana krzywdzić. Nie zamierzam panu sprawiać bólu, oczywiście jeśli będzie pan ze mną współpracował. Chcę tylko, by pan udzielił odpowiedzi na jedno, ważne dla mnie pytanie. Gdyby Robert Loffman rzeczywiście miał teraz osiemnaście lat, tak jak w swych najlepszych snach, nie mógłby cenić swego życia wyżej niż teraz, gdy miał lat siedemdziesiąt i o wiele mniej do stracenia. Był gotów trzymać się życia równie mocno i wytrwale jak I kleszcz. Odpowie na każde pytanie, zrobi wszystko, by się uratować, nawet jeśli ucierpi na tym jego duma i godność. Próbował przekazać to wszystko zjawie trzymającej pistolet pod jego brodą, ale wydało mu się, że z jego ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. — Tak, proszę pana — oznajmił intruz — rozumiem i doceniam Pańskie nastawienie. Teraz proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale Przypuszczam, że w handlu antykami, będącym dość małym w porównaniu z innymi, tworzycie tu, w Laguna, zwartą grupę. Wszyscy się ?nacie, spotykacie się na przyjęciach, jesteście przyjaciółmi. Handel antykami? Loffmana kusiło, by uwierzyć, że wciąż iszczę śpi i że jego sen jest po prostu absurdalnym koszmarem, dlaczego ktoś miałby włamywać się do jego domu ciemną nocą, by Porozmawiać o handlu antykami grożąc rewolwerem? — Znamy się wzajemnie, niektórzy z nas są oczywiście dobrymi Przyjaciółmi, ale niektórzy w tym interesie to łobuzy i złodzieje — 281 paplał Loffman, niezdolny się powstrzymać. Miał nadzieję, że jego rzucający się w oczy strach zaświadczy o prawdomówności. Niezależnie od tego, czy był to koszmar, czy rzeczywistość. — Są tylko zwykłymi kanciarzami, a jeżeli ktoś ma choć trochę poczucia godności własnej, to nie przyjaźni się z takimi typami. — Czy zna pan pana Harrisona od „Antyków Harrisona"? — O, tak, bardzo dobrze, znam go całkiem nieźle, jest szanowanym kupcem, absolutnie godnym zaufania, sympatycznym człowiekiem. — Czy był pan u niego w domu? — W jego domu? Tak, naturalnie, trzy czy cztery razy, i on był też u mnie. — W takim razie musi pan znać odpowiedź na to ważne pytanie, o którym wspomniałem. Czy może mi pan podać adres pana Harrisona i jasne wskazówki, jak tam dojechać? Loffman odprężył się z ulgą, gdy zdał sobie sprawę, że będzie w stanie dostarczyć intruzowi żądanej informacji. Błysnęła mu jednak myśl, że być może wystawia Harrisona na wielkie niebezpieczeństwo. Ale może mimo wszystko był to koszmarny sen i ujawnienie adresu Harrisona nie będzie miało żadnego znaczenia. Na życzenie intruza kilka razy powtórzył adres i powiedział, jak tam dojechać. — Dziękuję panu. Był pan bardzo pomocny. Tak jak powiedziałem, sprawianie panu bólu nie jest konieczne. Ale i tak zrobię panu krzywdę, gdyż sprawi mi to wielką przyjemność. A więc jednak to był koszmarny sen. h • * • Vassago przejechał obok domu Harrisona w Laguna Następnie zatoczył koło i ponownie przejechał obok budynku. Dom bardzo mocno przyciągał uwagę; był w takim samym sty1 jak wszystkie pozostałe na ulicy, a jednocześnie w jakiś nie I opisania, ale zasadniczy sposób różnił się od nich, tak że rówi11 dobrze mógłby być samotną budowlą, wznoszącą się na zupę płaskiej równinie. Jego okna były ciemne, a światła zostały najwyraźniej wyłączone przez mechanizm zegarowy, nawet gdyby światło lało się strumieniami ze wszystkich okien dla Yassago ten dom i tak był latarnią morską. 282 Gdy przejeżdżał powoli po raz drugi, poczuł, jak przyciąga go niezmierna siła. Jego przeznaczenie, które nie mogło być zmienione, było związane z tym domem i mieszkającą w nim pełną energii życiowej kobietą. Nic z tego, co zobaczył, nie sugerowało istnienia jakiejś pułapki. Czerwony samochód był zaparkowany na podjeździe a nie w garażu, ale nie widział w tym fakcie niczego złowieszczego. Tym niemniej zdecydował okrążyć kwartał po raz trzeci, by jeszcze raz dokładnie przyjrzeć się domowi. Gdy skręcił na rogu, strumienie światła z jego reflektorów przeszyła samotna, srebrna ćma, przez moment jarząc się jak żar z wielkiego ogniska. Przypomniał sobie nietoperza, który wleciał w strumień światła stacji benzynowej, by schwytać w powietrzu niefortunną ćmę i połknąć ją żywcem. • • • Gdy Hatch nareszcie zasnął, było już dobrze po północy. Jego sen był jak głęboki szyb; żyły snów falowały jak jasne wstęgi minerałów na ciemnych ścianach kopalni. Żaden ze snów nie był ani tak przyjemny, ani dostatecznie groteskowy, by I go obudzić. W tej chwili widział, jak stoi na dnie wąwozu o ścianach tak j stromych, że wdrapanie się na nie było niemożliwością. Ale nawet I gdyby zbocza wznosiły się pod kątem umożliwiającym wspinaczkę, I to nie można by się na nie wedrzeć, gdyż zbudowane były z niezwyk-I 'ego, sypkiego, białego łupku ilastego, który zdradliwie kruszył się I 'przesuwał. Od zbocza padał blady, białawy blask. Było to jedyne I swiatło, noc była czarna i bezksiężycowa, głęboka i bezgwiezdna. I ^atch miotał się niespokojnie między początkiem a końcem długie-J 8°> wąskiego wąwozu, chodził tam i z powrotem, pełen niejasnych I °baw. I Następnie zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy, co sprawiło, że ł°ski na karku stanęły mu dęba. Białawy łupek nie składał się ze ay i skorup milionów morskich stworzeń; był zrobiony z ludzkich I fletów, potrzaskanych i sprasowanych, ale tu i ówdzie rozpo- I halnych: tam, gdzie połączone stawami kości dwóch palców r2etr\vały nacisk lub gdzie to, co wydawało się być norką zwierzęcia, 283 okazywało się pustym oczodołem. Zaczął być także świadom tego, że niebo nie było puste, że coś po nim krąży— tak czarne, że zlewa się w jedno z niebem, o cicho pracujących, skórzastych skrzydłach. Nie mógł tego dojrzeć, ale czuł, że utkwiło w nim uporczywe spojrzenie, i wyczuwał w nim głód, jaki nie mógł być nigdy zaspokojony. Hatch nerwowo przewrócił się na drugi bok, mamrocząc w poduszkę niezrozumiałe dźwięki. • • • Vassago spojrzał na samochodowy zegar. Nawet nie patrząc na cyfry instynktownie wyczuwał, że świt jest odległy o niecałą godzinę. Wiedział, że teraz nie ma już dość czasu, by przed świtem dostać się do domu Harrisonów, zabić męża i zabrać kobietę ze sobą do swego podziemia. Nie mógł ryzykować, by światło dnia zaskoczyło go na otwartej przestrzeni. Wprawdzie nie spaliłby się i nie rozsypał w proch jak żywe trupy w filmach, absolutnie nic tak dramatycznego, Jego oczy były jednak tak wrażliwe, że okulary przeciwsłoneczne nie zapewniłyby dostatecznej ochrony przed światłem słońca. Świt uczyniłby go prawie ślepym, uniemożliwiając prowadzenie samochodu i zwracając na niego uwagę każdego policjanta, który dostrzegłby jak niepewnie prowadzi pojazd. W takim osłabionym stanie mógłby mieć trudności, by poradzić sobie z gliną. Co ważniejsze, mógłby stracić kobietę. Tak często ukazywała się w jego snach, że stała się obiektem intensywnego pożądania. Juz wcześniej widział okazy takiej jakości, że był przekonany iż uwieńczy jego kolekcję, a on dzięki temu natychmiast zostanie przyjęty do dzikiego świata wiecznej ciemności i nienawiści. I za każdym razem się mylił. Ale żadna z tamtych ofiar nie ukazywała mu się we śnie. W kobieta była prawdziwą perłą, tą, której poszukiwał. Nie moze ryzykować pochopnego działania nie chcąc jej utracić. Potem, gdy J* będzie miał, pozbawi ją życia u stóp gigantycznego Lucyfera i u'0' jej stygnące zwłoki w taki sposób, jaki najlepiej będzie symbolizo*' jej grzechy i słabości. Okrążając po raz trzeci dom Harrisonów, rozważał natychmiastowej jazdy do swej kryjówki, by powrócić tutaj na- 284 stępnego wieczoru po zachodzie słońca. Ale ten plan go nie pociągał. Przebywanie blisko Lindsey podniecało go. Trudno mu było stąd odejść. Czuł we krwi jej pulsowanie. Przyciągała go jak magnes. Teraz musi ukryć się blisko niej. Może w jakimś zakamarku w jej własnym domu. W miejscu, do którego z pewnością nie zajrzy podczas długiego, jasnego, napełnionego wrogim światłem dnia. Zaparkował hondę dwie przecznice od domu Harrisonów i ruszył obsadzonym po obu stronach drzewami chodnikiem. Wysokie latarnie uliczne oświetlały jasno chodniki, rzucały blask na trawniki przed domami. Vassago pewien, że o tej porze wszyscy jeszcze śpią, a więc mało prawdopodobne, by dojrzeli go skradającego się przez krzaki rosnące wokół domu, szukał cicho nie zamkniętych na klucz drzwi, nie zatrzaśniętego okna. Początkowo nie miał szczęścia. Wreszcie dotarł do okna znajdującego się w tylnej ścianie garażu. • • • Reginę obudził odgłos przypominający szuranie. Usłyszała stłumione pukanie, cichy zgrzyt. Jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić do nowego domu, obudziła się więc niepewna, gdzie się znajduje, wiedziała tylko, że nie jest to jej pokój w sierocińcu. Znalazła po omacku nocną lampkę i włączyła ją. Oślepiło ją światło i na sekundę musiała zmrużyć oczy. Oprzytomniawszy, zdała sobie sprawę, że to ktoś się skrada. Dziwne dźwięki umilkły, gdy włączyła światło. To Wyglądało jeszcze bardziej podejrzanie. Zgasiła światło i zaczęła nasłuchiwać. Ciemność była teraz Wypełniona kolorowymi plamami, światło lampy podziałało na jej Wzrok jak lampa błyskowa aparatu. Dopiero po pewnym czasie ?aczęla w ciemności rozróżniać przedmioty. Dźwięki się już nie Powtórzyły; ale wydało jej się, że dochodziły z podwórka na tyłach Łóżko było wygodne. Pokój zdawał się przesiąknięty wonią falowanych kwiatów. Otoczona różami czuła się bezpieczniej niż ^dykolwiek przedtem. ^ Wcale nie miała ochoty wstawać, jednak zorientowała się, że arrisonowie mają jakieś problemy i teraz zastanawiała się, czy te 285 dziwne dźwięki w środku nocy mogą być z tym w jakiś sposób związane. Wczoraj, podczas jazdy ze szkoły, a także ubiegłego wieczoru w czasie obiadu i po filmie wyczuła, że między nimi jest jakieś napięcie, które oboje próbowali przed nią ukryć. I chociaż wiedziała doskonale, że jest beznadziejną idiotką, przy której każdy ma prawo czuć się zdenerwowany, tym razem była pewna, że nie ona jest przyczyną ich zdenerwowania. Przed snem pomodliła się, aby ich kłopoty okazały się drobne, i aby można było sobie z nimi szybko poradzić. Przypomniała Bogu o swym bezinteresownym zobowiązaniu dotyczącym jedzenia wszelkich odmian fasoli. Jeżeli istniał cień możliwości, że odgłosy skradania się były związane z niespokojnym stanem umysłu Harrisonów, to Regina miała obowiązek to sprawdzić. Spojrzała na krucyfiks zawieszony nad łóżkiem i westchnęła. Nie mogła polegać we wszystkim na Jezusie i Marii. Są tak zapracowani. Mają na głowie cały wszechświat. Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Wyśliznęła się spod koca i podeszła do okna, opierając się najpierw o meble, a potem o ścianę. Obręcz, którą za dnia miała na nodze, była zdjęta i teraz potrzebowała oparcia. Okno wychodziło na małe podwórko za garażem, skąd zdawały się dochodzić owe podejrzane dźwięki. Nocy nie rozjaśniało światło księżyca. Cienie drzew i krzewów utrudniały widzenie. Im dłużej Regina się przypatrywała, tym mniej mogła dostrzec, tak jakby ciemność była gąbką wciągającą w siebie jej zdolność widzenia. Łatwo było uwierzyć, że w nieprzeniknionym mroku czai się żywa i czujna istota. • * * Okno garażu nie było zamknięte, ale trudno było je otworzyć-Zawiasy były zardzewiałe, a rama okienna była zlepiona farbą z z framugą. Vassago narobił więcej hałasu, niż się spodziewał, ale sądził, że zachowywał się tak głośno, by przyciągnąć uwagę ^ kańców. Następnie, właśnie wtedy, gdy zawiasy zaskrzypiały, w na drugim piętrze pojawiło się światło. Cofnął się, chociaż światło prawie natychmiast zgasło. Ukrył s w wysokich krzakach przy ogrodzeniu. Ujrzał, że postać zbliżyła się do czarnej tafli okna, 286 lepiej, niż gdyby zostawiła zapalone światło. To była dziewczynka, którą widział kilka razy w swoich snach, ostatnio razem z Lindsey Harrison. Stały zwrócone do siebie twarzami, a między nimi unosiła się czarna róża, na aksamitnym płatku lśniła kropla krwi. Regina. Patrzył na nią z niedowierzaniem, a potem z rosnącym podnieceniem. Wcześniej tej nocy zapytał Stevena Honella, czy Harri-sonowie mają córkę, ale pisarz powiedział, że słyszał tylko o synu, który zmarł przed kilkoma laty. Dziewczynka zdawała się unosić jak zjawa. Między nią a Vas-sago rozpościerała się ciemność. W rzeczywistości była jeszcze ładniejsza niż w jego snach, tak pełna życia... Wcale by się nie zdziwił, gdyby mogła poruszać się w mroku tak samo swobodnie jak on, choć z innego powodu; promieniowała światłem, które rozjaśniało najgęstsze ciemności. Cofnął się głębiej w zarośla, przekonany, że dziewczynka posiada zdolność widzenia w nocy, tak jak on. Bujne pnącze o purpurowych kwiatach porastało mocną kratę sięgając do parapetu jej okna. Wyglądała jak księżniczka zamknięta w wieży, usychająca z tęsknoty za księciem, który wspiąłby się po kracie i ją oswobodził. Wieżą, która stała się jej więzieniem, było życie; księciem, na którego czekała — Śmierć; a tym, od czego pragnęła się uwolnić — przekleństwo egzystencji. Vassago powiedział łagodnie: — Przyszedłem po ciebie. — Ale nie wynurzył się z kryjówki. Po paru minutach odeszła od okna. Zniknęła. Za czarną taflą okna, w miejscu, w którym stała, widniała pustka. Zapragnął gwałtownie jej powrotu, chciał jeszcze raz na nią sPojrzeć. Regina. Czekał pięć minut, a potem jeszcze pięć. Ale nie podeszła. W końcu świadom, że świt zbliża się nieubłaganie, podkradł się jj° garażu. Tym razem okno odchyliło się cicho na zewnątrz. Otwór y{ wąski, ale przecisnął się przezeń jak węgorz, lekko zawadzając b o drewno. • • • 287 Lindsey raz po raz zapadała w półgodzinną drzemkę, po czym się budziła. Spała bardzo niespokojnie. Za każdym razem, gdy otwierała oczy, czuła, że jest lepka od potu, mimo że w domu było dość chłodno. Leżący obok niej Hatch wydawał z siebie dziwne pomruki, jakby przeciw czemuś protestował. Przed świtem usłyszała jakiś hałas dobiegający z korytarza i usiadła na łóżku, by posłuchać. Po chwili poznała dźwięk wody spuszczanej w toalecie. Regina. Ułożyła się wygodnie na poduszkach, dziwnie uspokojona cichnącym pluskiem. Wydawało się tak banalne — żeby nie powiedzieć śmieszne — żeby z tego czerpać pociechę. Ale minęło już tyle czasu, odkąd w ich domu było dziecko. Czuła się bardzo dobrze słysząc, jak dziewczynka zajmuje się przyziemnymi, zwyczajnymi sprawami; sprawiało to, iż noc wydawała się mniej groźna. Pomimo ich aktualnych problemów teraz szczęście było bliskie. • • * Leżąc w łóżku Regina zastanawiała się, dlaczego Bóg wyposażył ludzi we wnętrzności, a w szczególności pęcherze. Czy to rzeczywiście najlepszy projekt z możliwych, czy też On lubił trochę żartować? Przypomniała sobie, jak kiedyś w sierocińcu wstała o trzeciej nad ranem, by pójść do toalety, spotkała na korytarzu zakonnicę i zadała tej dobrej siostrze dokładnie to samo pytanie. Zakonnica, siostra Sarafina, nie była ani trochę zaskoczona. Regina była wtedy jeszcze zbyt mała, by wiedzieć, w jaki sposób zaskoczyć zakonnicę; trzeoa było na to całych lat praktyki. Siostra Sarafina odpowiedziała natychmiast, że być może Bóg chciał dać ludziom powód do wstawania w środku nocy, by mieli jeszcze jedną okazję o Nu pomyśleć i dziękować za życie, które im darował. Regina uśmiecłw się wtedy i pokiwała głową, ale stwierdziła, że siostra Sarafina Je albo zbyt zmęczona, by jasno myśleć, albo przygłupia. Bóg niJa bardzo liczną klasę, nie mógł chcieć, aby Jego dzieci myślały o f przez cały czas siedząc na sedesie. Zadowolona ze swej wizyty w łazience skuliła się pod k°c w swym malowanym mahoniowym łóżku i próbowała wyi*1) 288 lepsze wyjaśnienie od tego, którego przed laty udzieliła jej zakonnica. Z podwórka na tyłach domu nie dochodziły już dziwne hałasy i Regina zasnęła, nim niewyraźne światło świtu dotknęło szyb. • • * Wysokie szyby były wstawione w duże, składające się z kilku części drzwi, wpuszczające niewiele światła padającego od stojących przed domem latarni. Vassago, zaglądając do wnętrza bez okularów przeciwsłonecznych, zauważył, że w przeznaczonym na trzy samochody garażu był zaparkowany tylko jeden wóz, czarny chevrolet. Rozejrzał się szybko po pomieszczeniu, ale nie dostrzegł żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę, w której mógłby się schować przed Harrisonami pozostając poza zasięgiem słonecznego światła aż do zapadnięcia następnej nocy. Wtedy dostrzegł sznurek zwisający z sufitu nad jednym z pustych stanowisk do parkowania. Przełożył rękę przez pętlę i pociągnął delikatnie w dół, jeszcze, i jeszcze, ale zawsze równomiernie i cicho, aż klapa otworzyła się na oścież. Zawiasy były dobrze naoliwione i nie wydały żadnego dźwięku. Klapa była szeroko otwarta. Vassago powoli rozłożył składającą się z trzech części drewnianą drabinę przymocowaną do jej tylnej części. Zajęło mu to dużo czasu, gdyż ważniejsza była cisza niż pośpiech. Wspiął się na poddasze garażu. Bez wątpienia w dachu musiały być otwory świetlne, ale teraz miejsce wydawało się szczelnie zamknięte. Swymi czułymi oczami widział gładką podłogę, mnóstwo kartonowych pudeł i trochę mebli przykrytych pokrowcami. Żadnych okien. Ponad nim, między krokwiami, widać było niehe-blowane deski dachu. W dwóch miejscach długiego, prostokąt-nego pomieszczenia zwieszały się z sufitu żarówki; żadnej nie Opalił. Ostrożnie, po cichu, jak aktor w filmie puszczonym na zwol-^onych obrotach, wyciągnął się na brzuchu na podłodze poddasza, si?gnął w dół i przez otwór wciągnął składaną drabinę. Powoli, ~~" Przełęcz śmierci bezszelestnie umocował ją do tylnej części klapy. Po czym zasunął ją na miejsce, bez żadnego dźwięku poza ledwo słyszalnym brzękiem mocnej sprężyny, która ją dociskała, odgradzając poddasze od garażu. Zdjął z mebli kilka pokrowców. Były tylko trochę zakurzone. Zwinął je robiąc sobie posłanie między pudłami, po czym ułożył się, by zaczekać na przyjście dnia. Regino. Lindsey. Jestem z wami. ROZDZIAŁ SZÓSTY W środę rano Lindsey odwiozła Reginę do szkoły. Gdy wróciła z powrotem do Laguna Niguel, Hatch siedział przy stole kuchennym, czyszcząc i oliwiąc parę pistoletów browning kaliber 9 mm. Kupił broń pięć lat temu, prawie zaraz po tym, jak postawiono diagnozę i przypadek Jimmy'ego rozpoznano jako nieuleczalny. Zaczął nagle interesować się wskaźnikiem przestępczości, choć nie był on nigdy — także wtedy — szczególnie wysoki w tej części okręgu Orange. Lindsey wiedziała, choć nigdy tego nie powiedziała, że Hatch nie boi się włamywaczy, lecz choroby, która kradła mu syna; ponieważ był bezradny wobec raka, potajemnie tęsknił za wrogiem, którego można by było pokonać za pomocą pistoletu. Browningi były używane tylko na strzelnicach. Hatch nalegał, by Lindsey też nauczyła się strzelać. Ale już od przeszło roku żadne z nich nie ćwiczyło strzelania do celu. — Czy naprawdę sądzisz, że to jest rozsądne? — spytała Wskazując na pistolety. — Tak. — Zacisnął wargi. — Może powinniśmy zadzwonić na policję. — Już mówiłem, dlaczego nie możemy tego zrobić. — Może jednak warto spróbować. — Nie pomogą nam. Nie mogą. Wiedziała, że ma rację. Nie posiadali żadnego dowodu, że grozi ^ niebezpieczeństwo. — Poza tym — dodał, nie spuszczając oczu z pistoletu przy 291 czyszczeniu lufy wyciorem — gdy tylko zacząłem czyścić broń, włączyłem dla towarzystwa telewizor. Poranne wiadomości. Telewizor, stojący na półce na samym końcu zestawu szaf kuchennych, był wyłączony. Lindsey nie zapytała, co podano w wiadomościach. Bała się, że będzie żałować, iż to usłyszała — była pewna, że dobrze wie, co Hatch jej powie. Hatch spojrzał na nią znad pistoletu i powiedział: — Ubiegłej nocy znaleźli Stevena Honella. Przywiązanego do czterech rogów łóżka i zakatowanego na śmierć pogrzebaczem od kominka. Lindsey znieruchomiała z przerażenia. Zrobiło się jej słabo, nie mogła stać. Przyciągnęła sobie krzesło i usiadła. Wczoraj, przez chwilę, nienawidziła Stevena Honella tak bardzo, jak jeszcze nikogo w życiu. Nawet bardziej. Teraz nie czuła wobec niego urazy. Tylko litość. Był człowiekiem słabym, ukrywał przed samym sobą brak pewności, okazując innym pogardę i wyższość. Był małostkowy i złośliwy, może nawet jeszcze gorszy, ale teraz nie żył; a śmierć była zbyt wielką karą za jego błędy. Oparła ręce na stole i skłoniła głowę. Nie mogła płakać nad Honellem, niczego w nim bowiem nie ceniła — prócz talentu. Zniszczenie talentu nie wystarczyło, by wywołać łzy. Lindsey ogarnęło uczucie rozpaczy. — Wcześniej czy później — rzekł Hatch — ten skurwysyn przyjdzie po mnie. Lindsey uniosła głowę, wydawało się jej, że waży tonę. — Dlaczego? — Nie wiem. Być może nigdy się tego nie dowiemy, nigdy tego nie zrozumiemy. Ale on i ja jesteśmy w jakiś sposób związani, i °n w końcu po mnie przyjdzie. — Niech gliny się tym zajmą — powiedziała, świadoma, że me mogą oczekiwać pomocy ze strony władz, nie chciała jednak rozstać się z nadzieją. — Gliny nie są w stanie go znaleźć — odparł ponuro Hatch. ff Jest jak dym. — Nie przyjdzie — upierała się Lindsey, chcąc by jej okazały się prawdą. — Może nie jutro. Może nie za tydzień ani za miesiąc. Ale to że 292 przyjdzie, jest tak pewne jak to, że słońce wstaje każdego ranka. I będziemy przygotowani na jego przyjście. — Będziemy przygotowani? — Nie zrozumiała. — Bardzo dobrze przygotowani. — Przypomnij sobie, co mówiłeś zeszłej nocy. Spojrzał na Lindsey znad pistoletu i napotkał jej wzrok. — Co takiego? — Że on może nie jest zwykłym człowiekiem, że może zabrał się z tobą stopem z... skądinąd. — Myślałem, że odrzuciłaś tę teorię. — Istotnie. Nie mogę w to uwierzyć. Ale ty? Ty też? Zamiast odpowiedzieć, znów zaczął czyścić browninga. — Jeżeli w to wierzysz, choćby nawet w połowie — to na co przyda się broń? Nie odpowiedział. — W jaki sposób kule mogą powstrzymać złego ducha? — naciskała. Miała wrażenie, że budzenie Reginy i jazda z nią do szkoły to po prostu część snu, a nie rzeczywistość, a to, co się teraz dzieje jest sennym koszmarem. — Jak istota zza grobu może zostać pokonana zwykłą bronią? — To wszystko, co mogę zrobić — powiedział. • • • Jonas Nyebern, jak wielu lekarzy, w środy nie przyjmował ani nie dokonywał operacji. Nigdy jednak nie spędzał tego popołudnia grając w golfa, żeglując czy grając w karty w podmiejskim klubie. Wykorzystywał środy, by odrobić papierkowe zaległości, lub pisać Prace naukowe i analizować przypadki związane z Projektem Medycyny Ożywiania. Pierwszą środę maja postanowił spędzić pracując jakieś osiem czy dziesięć godzin w swym gabinecie w domu na Spyglass Hill, gdzie mieszkał od prawie dwóch lat, czyli od czasu, gdy stracił r°dzinę. Chciał zakończyć przygotowywanie wykładu, który zamierzał wygłosić na konferencji w San Francisco ósmego maja. Wielkie okna pokoju wyłożonego boazerią z drewna tekowego ^chodziły na położone w dole Corona Del Mar i Newport Beach. Po drugiej stronie czterdziestodwukilometrowego przesmyku 293 wznosiły się urwiste skały wyspy Santa Catalina. Szaroniebieskie wody Oceanu Spokojnego sprawiały przytłaczające wrażenie ogromem przestrzeni, bezkresu. Nie zaciągał zasłon, ponieważ ów widok nigdy go nie rozpraszał. Kupił tę nieruchomość w nadziei, że luksusowy dom i wspaniały pejzaż sprawią, że pomimo wielkiej tragedii, jaka go spotkała, po pewnym czasie życie wydawać się będzie piękne i warte starań. Tylko praca sprawiła, że tak się stało, dlatego też zawsze od razu się do niej zabierał, nie rzuciwszy nawet okiem na imponującą panoramę. Tego ranka nie mógł się skoncentrować na białych literach ukazujących się na niebieskim tle ekranu komputera. Jego myśli nie były zwrócone ku bezmiarom wód oceanu, lecz ku jego synowi, Jeremy'emu. Tego pochmurnego wiosennego dnia, dwa lata temu, gdy wróciwszy do domu zastał Marion i Stephanie zadźgane tak brutalnie, że nie było żadnej możliwości reanimacji, gdy znalazł w garażu nieprzytomnego Jeremy'ego nadzianego na umocowany w imadle nóż i szybko wykrwawiającego się na śmierć, Jonas nie obciążał odpowiedzialnością za ten czyn nieznanego szaleńca czy włamywaczy zaskoczonych na gorącym uczynku. Od razu wiedział, że mordercą jest leżący na blacie warsztatu chłopiec, z którego życie drobnymi kropelkami wycieka na betonową podłogę. Coś było z Jeremym nie tak — czegoś w nim brakowało — od samego początku; odmienność, która w miarę upływu lat zaznaczała się coraz bardziej, stawała się coraz bardziej przerażająca, chociaż Jonas długo trwał w przekonaniu, że postawa i działania chłopca są przejawami zwykłego młodzieńczego buntu. Szaleństwo ojca Jonasa, przeskoczywszy jedno pokolenie, ujawniło się w genach Jeremy'ego. Chłopiec przetrzymał wyjęcie noża i szaleńczą jazdę karetką do głównego szpitala okręgu Orange oddalonego od domu zaledwie o kilka minut jazdy. Zmarł na noszach, gdy wieziono go na sal? operacyjną szpitalnym korytarzem. Niedawno Jonas przekonał dyrekcję szpitala do utworzenia specjalnego zespołu reanimacyjnego. Zamiast używać „sztuczneg0 serca" do podgrzania krwi martwego chłopca, użyli go do puszczeni ponownie w obieg w jego ciele ochłodzonej krwi, przyśpieszaj^ drastyczne obniżenie temperatury ciała, by opóźnić degenerację 294 komórek i uszkodzenie mózgu do czasu, gdy można będzie dokonać operacji. Klimatyzacja ustawiona została na najniższą temperaturę dziesięciu stopni, worki z kruszonym lodem ułożone po bokach pacjenta, a Jonas osobiście otworzył ranę, by odnaleźć — i naprawić •— uszkodzenia mechaniczne udaremniające reanimację. Może wtedy wiedział, dlaczego tak desperacko pragnie uratować Jeremy'ego, później nigdy nie był w stanie jasno zrozumieć własnych motywów. Ponieważ był moim synem, myślał czasami Jonas, i dlatego byłem za niego odpowiedzialny. Ale jaką rodzicielską odpowiedzialność był winien mordercy córki i żony? Uratowałem go, tłumaczył sobie Jonas, by go zapytać dlaczego, by wydusić z niego wyjaśnienie. Ale wiedział, że nie było sensownej odpowiedzi. Ani filozofowie, ani psychologowie — ani nawet sami mordercy — nigdy jeszcze nie byli w stanie dostarczyć wystarczającego wyjaśnienia aktów potwornej, socjopatologicznej przemocy. W rzeczywistości jedyną przekonywającą odpowiedzią było to, że człowiek jest niedoskonały, skażony i nosi w sobie nasiona własnej zagłady. Kościół nazwałby to dziedzictwem Węża, nawiązując do czasów Raju i pierwszego grzechu. Naukowcy odwołaliby się do tajemnic genetyki, biochemii, podstawowych funkcji nukleo-tydów. Być może i jedni, i drudzy mówili o tej samej skazie, tylko opisywali ją za pomocą różnych pojęć. Jonasowi wydawało się, że odpowiedź, dana przez naukowców czy przez teologów, była zawsze jednako i w równym stopniu niezadowalająca, ponieważ nie sugerowała żadnego rozwiązania, żadnego środka zaradczego. Poza wiarą w Boga lub w możliwości nauki. Niezależnie od powodów, jakie skłoniły go do podjęcia takiego działania, Jonas uratował Jeremy'ego. Chłopiec był martwy przez trzydzieści jeden minut, co nawet w owych czasach nie było absolutnym rekordem, gdyż pewna młoda dziewczyna w Utah została reanimowana po przebywaniu w objęciach śmierci przez sześćdziesiąt sześć minut. Ale ona była mocno oziębiona, podczas 8dy Jeremy zmarł ciepły, dzięki czemu ten wyczyn był mimo Wszystko swego rodzaju rekordem. Faktycznie ożywienie pacjenta Po trzydziestu jeden minutach „ciepłej" śmierci było takim samym 295 cudem, jak reanimacja po osiemdziesięciu minutach „zimnej". Własny syn i Hatch Harrison byli najbardziej zdumiewającymi sukcesami Jonasa — jeżeli pierwszy przypadek można było zakwalifikować jako sukces. Przez dziesięć miesięcy Jeremy leżał w stanie śpiączki, odżywiany dożylnie, lecz zdolny do samodzielnego oddychania. Poza tym nie potrzebował żadnych dodatkowych urządzeń utrzymujących go przy życiu. Na początku tego okresu został przeniesiony ze szpitala do doskonałej prywatnej kliniki. Jonas mógł złożyć pisemny wniosek do sądu o zgodę na odłączenie chłopca od dożylnego odżywiania. Ale wtedy Jeremy zmarłby z głodu i z powodu odwodnienia, a pacjenci pogrążeni w śpiączce mogli cierpieć ból przy tak okrutnej śmierci, w zależności od głębokości stuporu. Jonas nie był przygotowany, by stać się przyczyną takiego cierpienia. Bardziej podstępnie, na tak głębokim poziomie, że dopiero o wiele później zdał sobie z tego sprawę, egoistycznie wyobrażał sobie, że może będzie jeszcze w stanie wydobyć z chłopca — zakładając, że Jeremy w ogóle kiedykolwiek się obudzi — wyjaśnienie socjopatologicznego zachowania, które wymykało się innym badaczom. Być może myślał, że uzyska większą wnikliwość dzięki unikalnemu doświadczeniu — analizując szaleństwo ojca i syna, osierocony i zraniony przez pierwszego, owdowiały przez drugiego. W każdym razie płacił rachunki w prywatnej klinice. I każdego niedzielnego popołudnia siadał przy brzegu łóżka swego syna, utkwiwszy wzrok w jego bladej, nieruchomej twarzy, w której dostrzegał tak wiele własnych rysów. Po dziesięciu miesiącach Jeremy odzyskał świadomość. Uszkodzenie mózgu wywołało afazję, nie mógł mówić i czytać. Nie pamiętał swego nazwiska ani jak doszło do sytuacji, w której sif znalazł. Reagował na swą twarz w lustrze, jakby była to twarz kogoś obcego, nie rozpoznawał ojca. Gdy przybyła policja, by go przesłuchać, nie okazał ani winy, ani zrozumienia. Obudził się jako tępak, o zdolnościach intelektualnych ostro zredukowanych w stosunku do tych, jakie posiadał wcześniej. Miał krótką pamięć, łatwo tracił wątek. Gestami uskarżał się energicznie na ostry ból oczu, raziło g° jaskrawe światło. Badanie okulistyczne ujawniło dziwną — w e czywistości trudną do wyjaśnienia — degenerację tęczówek. 296 liwa błona częściowo zanikła. Zwieracz źrenicy — mięsień powodujący kurczenie się tęczówki, zmniejszenie źrenicy i dopuszczanie do oka mniejszej ilości światła — prawie zupełnie obumarł. Zmalał także rozszerzacz źrenicy, otwierając tęczówkę na oścież. Połączenie między mięśniem rozszerzającym a nerwem okorucłiowym zostało zerwane, nie pozostawiając oku właściwie żadnej możliwości redukowania ilości wpadającego do niego światła. To był przypadek bez precedensu, zwyrodnienie uniemożliwiające skuteczną chirurgiczną interwencję. Chłopiec został wyposażony w mocno przyciemnione, przymocowane do głowy okulary przeciwsłoneczne. Mimo to wolał jednak spędzać dnie w pomieszczeniach, w których żaluzje lub ciężkie zasłony szczelnie zasłaniały okna. Zdumiewające, że Jeremy stał się ulubieńcem personelu szpitala rehabilitacyjnego, gdzie został z prywatnej kliniki przeniesiony kilka dni po obudzeniu się. Wszyscy żałowali go z powodu tego nieszczęścia z oczami, a także dlatego, że ów przystojny chłopiec tak bardzo się zmienił. Miał teraz łagodne usposobienie nieśmiałego dziecka. Wcześniejsza arogancja, wyrachowanie i tląca się w nim wrogość znikły bez śladu. Przez ponad cztery miesiące chodził po korytarzach, pomagał pielęgniarkom w prostych czynnościach, z mizernym skutkiem ćwiczył z logopedą, nocą całymi godzinami gapił się przez okna, jadł dostatecznie dobrze, by nabrać trochę ciała, a wieczorami przy wyłączonych światłach ćwiczył w sali gimnastycznej. Jego stan fizyczny poprawił się, a suche jak słoma włosy nabrały połysku. Gdy Jonas zaczął się zastanawiać, gdzie umieścić Jeremy'ego, gdy nie będzie już mógł korzystać z terapii, chłopiec zniknął. Chociaż wcześniej nie okazywał żadnych skłonności do opuszczania terenu szpitala, pewnej nocy wyszedł nie zauważony i nigdy już nie wrócił. Jonas zakładał, że policja szybko znajdzie Jeremy'ego. Ale władze były nim zainteresowane jako zaginioną osobą, a nie jako podejrzanym o morderstwo. Gdyby chłopiec po reanimacji °dzyskał pełnię władz umysłowych, uważaliby, że jest groźnym Przestępcą, uciekającym przed sprawiedliwością, ale jego nie-Przerwana — i najwyraźniej trwała — niesprawność umysłowa stanowiła swego rodzaju immunitet. Jeremy nie był juz tym Samym człowiekiem, co w chwili popełnienia morderstwa; z jego 297 zmniejszonymi zdolnościami umysłowymi, niezdolnością do mówienia i czarująco naiwną osobowością, żaden sąd przysięgłych nigdy by go nie skazał. Dochodzenie w sprawie osób zaginionych było żadnym dochodzeniem. Siły policji musiały być kierowane przeciw pilniejszym i poważniejszym przestępstwom. Chociaż gliny przypuszczały, że chłopiec prawdopodobnie zabłąkał się, wpadł w ręce złych ludzi i już został wykorzystany czy zabity, to Jonas wiedział, że jego syn żyje. Czuł, że osobnik, grasujący po świecie, nie jest słodko uśmiechającym się tępakiem, lecz przebiegłym, nadzwyczaj niebezpiecznym chorym umysłowo młodym mężczyzną. Wszyscy zostali wprowadzeni w błąd. Jonas nie mógł udowodnić, że opóźnienie umysłowe Jeremy'ego było grą, ale w głębi serca wiedział, że dał zrobić z siebie głupca. Zaakceptował nowego Jeremy'ego, ponieważ nie potrafił znieść udręki i konieczności stawienia czoła Jeremy'emu, który zabił Marion i Stephanie. Najbardziej obciążającym dowodem jego współudziału w oszustwie Jeremy'ego było to, że nie poprosił o wykonanie analizy na tomografie, by dokładnie określić charakter uszkodzenia mózgu. Wówczas mówił sobie, że liczy się sam fakt uszkodzenia mózgu, a nie jego dokładna etiologia, co było niezwykłą reakcją u lekarza, ale odruchem zrozumiałym u ojca, który nie chciał stanąć twarzą w twarz z potworem żyjącym we wnętrzu własnego syna. A teraz potwór był na wolności. Jonas nie miał dowodów, ale wiedział. Jeremy był gdzieś tam, na zewnątrz. Dawny Jeremy. Przez dziesięć miesięcy z pomocą trzech agencji detektywistycznych poszukiwał syna, ponieważ dzielił moralną, choć nie prawną, odpowiedzialność za wszelkie przestępstwa, które chłopiec popełnił. Pierwsze dwie agencje dotarły donikąd, dochodząc na koniec do wniosku, że ich niezdolność znalezienia śladu oznaczała, iż żaden ślad nie istniał. Poinformowali go, że chłopiec najprawdopodobniej już nie żyje. Trzecia agencja, czyli Morton Redlow, była firmą jednoosobową-Choć nie dysponował tak wytwornym biurem jak większe agencje, Redlow posiadał determinację buldoga, co zachęciło Jonasa, bo uwierzył, że dokona się jakiś postęp. W zeszłym tygodniu napomknął, że jest na tropie i pod koniec tygodnia będzie konkretne wiadomości. 298 Od tego czasu detektyw nie dał znaku życia. Nie odpowiedział nawet na pytania nagrane na automatycznej sekretarce. Jonas nie był w stanie pracować nad wykładem. Odwrócił się od komputera i podniósł słuchawkę telefonu, chcąc raz jeszcze zadzwonić do detektywa. Odezwała się sekretarka. Ale nie był już w stanie zostawić swego nazwiska i numeru telefonu, ponieważ taśma, na której nagrywały się napływające wiadomości, była już zapełniona. Połączenie zostało przerwane. Jonasa ogarnęły złe przeczucia. Odłożył słuchawkę, wstał od biurka i podszedł do okna. Był tak przygnębiony, że wątpił, aby jego nastrój poprawił się po prostu na skutek oglądania wspaniałego widoku, ale chciał spróbować. Każdy nowy dzień był bardziej niepokojący niż poprzedni, korzystał ze wszystkich dostępnych sposobów, by spać w nocy i wstawać 0 poranku. Blask słońca iskrzył się srebrnymi nitkami na powierzchni oceanu, wyglądającego jak wielki kawał falującej, niebieskoszarej tkaniny, przetykanej lśniącymi nićmi. Mówił sobie, że Redlow spóźnia się zaledwie parę dni ze swoim raportem, niecały tydzień, nie ma się więc czym niepokoić. Brak odpowiedzi na wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce mógł oznaczać tylko to, że detektyw jest chory lub zaabsorbowany kłopotami osobistymi. Ale wiedział. Redlow znalazł Jeremy'ego, i pomimo wszelkich ostrzeżeń Jonasa nie docenił chłopca. Jacht z białymi żaglami płynął wzdłuż wybrzeża. Za statkiem szybowały duże, białe ptaki. Nurkowały w morzu i wzbijały się w powietrze. Bez wątpienia polowały na ryby. Pełne gracji i swobodne ptaki to piękny widok, chociaż oczywiście nie dla ryb. Nie dla ryb. • • * Lindsey udała się do swego atelier znajdującego się między sypialnią a pomieszczeniem przylegającym do pokoju Reginy. Przesunęła wysoki taboret od sztalugi do rysownicy, otworzyła blat 1 zaczęła szkicować następny obraz. Czuła, że musi skoncentrować się na pracy nie tylko z tego Porodu, że tworzenie może tak samo ukoić duszę jak podziwianie 299 dzieł sztuki, ale dlatego, że trzymanie się codziennej rutyny było jedynym sposobem na odepchnięcie absurdu, jaki zdawał się wkraczać w ich życie jak czarna fala powodzi. Tak naprawdę nie może się zdarzyć nic złego — zresztą kto wie? — jeśli po prostu będzie dalej malować, pić codzienną czarną kawę, jeść trzy posiłki dziennie, zmywać naczynia, gdy trzeba je było zmyć, szczotkować wieczorem włosy, brać prysznic i rano używać dezodorantu. W jaki sposób morderca — stwór zza grobu — mógłby wtargnąć w takie zwyczajne życie? Z pewnością upiory i duchy, gobliny i potwory nie miały żadnej władzy nad tymi, którzy byli należycie wypielęgnowani, wydezodorowani, nafluorowani, ubrani, najedzeni, zatrudnieni i motywowani. Właśnie w to chciała wierzyć. Ale gdy próbowała zacząć szkicować, nie była w stanie opanować drżenia rąk. Honell nie żył. Cooper nie żył. Spoglądała w okno, oczekując z niepokojem pająka. Lecz nie było przesuwającego się tam i z powrotem czarnego kształtu ani nowej koronkowej pajęczyny. Tylko szkło. Korony drzew, a za nimi błękitne niebo. Po chwili do atelier wszedł Hatch. Objął ją od tyłu i pocałował w policzek. Ale był raczej w poważnym niż romantycznym nastroju. Miał ze sobą jeden z browningów. Położył pistolet na szafce z przyborami. — Miej go przy sobie, gdy będziesz wychodzić. On tu nie przyjdzie za dnia. Wiem o tym. Czuję to. Na miłość boską, tak jakby był wampirem czy czymś w tym rodzaju. Lecz mimo to ostrożność nie zawadzi, zwłaszcza gdy będziesz sama. Nie była przekonana, lecz odparła: — Dobrze. — Wychodzę na chwilę. Muszę coś kupić. — Co? — Obróciła się na taborecie, patrząc Hatchowi prosto w twarz. — Nie mamy dostatecznej ilości amunicji. — Oba pistolety mają pełne magazynki. — Oprócz tego chcę kupić dubeltówkę. — Hatch! Nawet jeżeli on przyjdzie, choć prawdopodobnie wcale tak się nie stanie, to przecież nie będzie to wojna światowa- 300 Jeśli ktoś włamuje się do twojego domu, to raczej kwestia jednego czy dwóch strzałów, a nie walnej bitwy. Stał przed nią, na jego twarzy malował się wyraz kamiennego uporu. — Do ochrony domu najlepsza jest dobra dubeltówka. Nie musisz być dobrym strzelcem. Trafia go rozrzut. Dokładnie wiem, jakiej mi trzeba. Krótka lufa, pistoletowy uchwyt i... Położyła dłoń płasko na jego piersi, w geście mówiącym: „stop". — Przerażasz mnie jak wszyscy diabli. — To dobrze. Jeśli będziemy przerażeni, to prawdopodobnie będziemy bardziej czujni, a mniej nieostrożni. — Jeżeli rzeczywiście sądzisz, że istnieje jakieś niebezpieczeństwo, to nie powinniśmy trzymać tu Reginy. — Nie możemy odesłać jej z powrotem do sierocińca — odparł bez namysłu, tak jakby już wcześniej się nad tym zastanawiał. — Tylko do czasu, aż się wszystko wyjaśni. — Nie. — Potrząsnął głową. — Regina jest zbyt wrażliwa, przecież wiesz. Zbyt krucha, zbyt szybko interpretuje wszystko jako dowód odrzucenia. Możemy nie być w stanie jej tego wytłumaczyć — a wtedy ona może nie dać nam drugiej szansy. — Jestem pewna, że ona... — Poza tym musielibyśmy powiedzieć coś w sierocińcu. Gdybyśmy wykombinowali coś, jakieś kłamstwo — nie potrafię sobie wyobrazić jakie — domyśliliby się, że ich oszukujemy. Zaczęliby się zastanawiać, dlaczego to robimy. Wkrótce zaczęliby od nowa rozważać naszą kandydaturę. A gdybyśmy powiedzieli im prawdę i zaczęli pleść o mediumicznych wizjach i telepatycznych więziach z psychopatycznymi mordercami, to spisaliby nas na straty, uznając za parę wariatów. Nigdy by jej nam nie oddali. Przemyślał wszystko. Lindsey wiedziała, że to, co powiedział, jest prawdą. Musnął wargami jej policzek. — Wrócę za godzinę. Najpóźniej za dwie. Gdy wyszedł, przez chwilę przyglądała się broni. Następnie odwróciła się ze złością i wzięła do ręki ołówek. Oddarła kartkę z dużego bloku rysunkowego. Następna kartka była ^ie zapisana. Biała i czysta. I taka pozostała. Nerwowo przygryzając wargę spojrzała na okno. Nie było 301 pajęczyny. Nie było pająka. Tylko szyba. Za nią korony drzew i błękitne niebo. Aż do tej chwili nie wiedziała, że czyste, błękitne, jasne niebo może być złowieszcze. • • • Na poddaszu garażu były dwa otwory wentylacyjne. Skośny dach i gęstość kratki nie pozwalały, by przedostawał się przez nie blask słońca, ale nikłe światło wpadało tam wraz z nieuchwytnymi prądami chłodnego, porannego powietrza. To światło nie drażniło Vassago, częściowo dlatego, że jego schowek był zbudowany z pudeł i mebli, które oszczędzały mu bezpośredniego widoku otworów wentylacyjnych. Powietrze pachniało suchym drewnem i starą tekturą. Nie mógł zasnąć. Próbował się odprężyć. Wyobrażał sobie, jaki wspaniały pożar mógłby rozniecić paląc to, co znajdowało się na poddaszu. Jego podatna wyobraźnia bez trudu stworzyła wizję czerwonych płomieni, pomarańczowych spiral, żółtych języków ognia oraz ostrego trzasku baniek żywicy eksplodujących na płonących krokwiach. Karton, papier pakowy i łatwopalne przedmioty znikały za zasłonami dymu z trzaskaniem podobnym do frenetycz-nych oklasków milionowej widowni w ciemnej sali teatralnej. Chociaż ta pożoga istniała tylko w jego imaginacji, odruchowo zmrużył oczy przed widmowym światłem. A jednak wizja tego pożaru nie była dla niego rozrywką — może dlatego, że na poddaszu płonęłyby tylko martwe przedmioty, obiekty pozbawione życia. Jaka z tego przyjemność? Osiemnaście osób spaliło się — lub zostało stratowane na śmierć — w „Domu, W Którym Straszy" tej nocy, gdy Tod Ledderbeck stracił życie w jaskini „Stonogi". Tam to był pożar! Uniknął wszelkich podejrzeń w sprawie śmierci rakietoweg0 dżokeja i katastrofy w wesołym miasteczku, ale wstrząsnęły fli?1 następstwa owej „nocy gier". Tragiczne wydarzenia w „Świec1 Fantazji" zajmowały pierwsze miejsce wśród wiadomości przez c najmniej dwa tygodnie, stanowiły główny temat rozmów w szk° przez prawie miesiąc. Wesołe miasteczko zostało na pewien cz zamknięte. Otwarto je ponownie, nie odnosząc sukcesu. Po ^ 302 znów zamknięto w celu odnowienia, jeszcze raz otwarto przy utrzymującej się wciąż niskiej liczbie gości. W końcu po dwóch latach zmarło śmiercią naturalną na skutek złej prasy i całego morza procesów sądowych. Kilka tysięcy ludzi straciło pracę. Pani Ledder-beck przeszła załamanie nerwowe, chociaż Jeremy uznał, że z pewnością była to gra, udawanie, że rzeczywiście kochała Toda. Taka sama gówniana hipokryzja, jaką widział u wszystkich wokół. Ale tym, co wstrząsnęło Jeremym, były inne, bardziej osobiste następstwa. Nad ranem owej długiej, bezsennej nocy, która nastąpiła po jego przygodach w „Świecie Fantazji", jasno zdał sobie sprawę z tego, że się nie kontrolował. Nie wtedy, gdy zabijał Toda. To było słuszne i właściwe, Mistrz Gry udowadniający swe własne mistrzostwo. Ale od chwili, gdy zrzucił Toda ze „Stonogi", był pijany władzą, miotał się po wesołym miasteczku w stanie umysłu, w jakim mógłby się znajdować po wyżłopaniu całej skrzynki piwa. Był nietrzeźwy, wstawiony, nachlany, totalnie wcięty, przymulony, naćpany władzą, gdyż wziął na siebie rolę Śmierci i stał się czymś, czego bali się wszyscy. To doświadczenie nie tylko odurzało: uzależniało; chciał to powtórzyć następnego dnia, i jeszcze następnego, i każdego dnia przez resztę swego życia. Chciał znów kogoś podpalić, chciał się dowiedzieć, jakie to uczucie odebrać komuś życie ostrą klingą, bronią palną, młotem, gołymi rękami. Tej nocy osiągnął przedwczesną dojrzałość płciową, miał erekcję podczas fantazjowania o śmierci, orgazm przy projektowaniu kolejnych morderstw. Zaszokowany tym pierwszym seksualnym spazmem i cieczą, jaka się z niego wydobyła, zrozumiał w końcu, tuż przed świtem, że Mistrz Gry musi być nie tylko zdolny do zabijania bez cienia strachu, musi umieć także kontrolować potężną żądzę ponownego zabijania, wywołaną pierwszą zbrodnią. Morderstwo, które uszło mu płazem, dowiodło jego wyższości nad wszystkimi innymi graczami, ale nie mogło mu się dalej udawać, Jeśli straci kontrolę, jeśli będzie wpadać w szał, jak jeden z tych 'acetów, którego widział w dzienniku otwierającego ogień z półauto-matycznej broni do tłumu w centrum handlowym. To nie był Mistrz, był głupiec i pechowiec. Mistrz musi sortować i wybierać, f^ekcjonować swe cele z wielką uwagą i usuwać je pamiętając o swej Klasie. Teraz, leżąc na poddaszu garażu na stercie pokrowców pomyślał, 303 że Mistrz musi być jak pająk. Dobierać teren łowów. Pleść swą sieć. Przyczajać się, kurcząc długie nogi. Zrobić z siebie małą, maleńką kulkę... i czekać. Na poddaszu było mnóstwo pająków. Jego wrażliwe oczy dostrzegały je w mroku. Niektóre były zachwycająco przedsiębiorcze. Inne żywe, lecz tak sprytnie nieruchome, że wyglądały jak martwe. Czuł, że łączy go z nimi pokrewieństwo. Jego mali bracia. • • • Sklep z bronią wyglądał jak prawdziwa forteca. Znak przy frontowych drzwiach ostrzegał, że pomieszczenia są chronione multisystemem bezdźwięcznych alarmów, a także, nocą, przez specjalnie w tym celu tresowane psy. Do okien przyspawane były stalowe pręty. Hatch zauważył, że drzwi mają grubość przynajmniej dziesięciu centymetrów, są drewniane, ale prawdopodobnie ze stalowym rdzeniem, a trzy zawiasy po ich wewnętrznej stronie zdawały się być takie jak w batyskafie, by mogły głęboko pod powierzchnią morza wytrzymać ciśnienie tysięcy ton. Chociaż większość towarów leżała na odkrytych półkach, to karabiny, dubeltówki i broń ręczna znajdowały się w zamkniętych na klucz szklanych gablotach lub były starannie przymocowane łańcuchami w otwartych regałach. Kamery wideo zainstalowano pod sufitem w każdym z czterech rogów sali głównej, wszystkie osłonięte grubą taflą kuloodpornego szkła. Sklep był lepiej zabezpieczony niż niejeden bank. Hatch zastanawiał się, czy przypadkiem nie żyje w czasach, gdy broń ma dla złodziei większy powab niż same pieniądze. Czterej ekspedienci zachowywali się sympatycznie, odnosili się uprzejmie do siebie i w przyjacielski sposób do klientów. Nosili koszule wypuszczone na spodnie. Być może cenili sobie wygodę-A może każdy z nich nosił pod koszulą ręczną broń wetkniętą za pL*s- Hatch kupił dubeltówkę mossberg kaliber 12, z krótką & i pistoletowym uchwytem, ładowaną przez „pompowanie" otaczającym spust. — Doskonała broń do ochrony domu — powiedział sprzedawca. — Jeśli ma pan to, to naprawdę nie potrzebuje pan niczeg i^J Hatch pomyślał, że powinien być wdzięczny za to, iż 304 w czasach, gdy rząd ochrania i broni swych obywateli nawet przed tak drobnymi zagrożeniami, jak radon w piwnicy czy nieodwracalne dla środowiska skutki wytępienia jednookiego, zielonoogoniastego komara. W mniej cywilizowanej epoce — powiedzmy na przełomie stulecia — bez wątpienia potrzebowałby asrenału zawierającego setki sztuk broni, tony materiałów wybuchowych. I kamizelkę-kolczugę, jaką należałoby mieć koniecznie na sobie przy otwieraniu drzwi. Stwierdził jednak, że ironia jest formą gorzkiego humoru i raczej mu nie odpowiada. Przynajmniej nie w obecnym nastroju. Wypełnił wymagane federalne i stanowe formularze, zapłacił kartą kredytową i wyszedł z mossbergiem, zestawem do czyszczenia 1 pudełkami amunicji do browningów, jak również do dubeltówki. Drzwi sklepu zamknęły się za nim z ciężkim łupnięciem, tak jakby opuszczał grobowiec. Włożył zakupy do bagażnika mitsubishi, siadł za kierownicą, zapalił silnik — i zamarł z ręką na dźwigni zmiany biegów. Niewielki parking za przednią szybą zniknął. Sklepu z bronią nie było już na tym miejscu. Słoneczny dzień zgasł, jakby potężny czarodziej rzucił zły czar. Hatch znajdował się w długim, dziwnie oświetlonym tunelu. Wyjrzał przez boczne okna, odwrócił się, by sprawdzić, co jest z tyłu, lecz złudzenie bądź halucynacja — cokolwiek, do diabła, to było — otaczało go, tak realistyczne w szczegółach, jak wcześniej parking. Gdy zwrócił się twarzą do przodu, stanął przed długim zboczem, w centrum którego znajdowały się szyny wąskotorowej kolejki. Nagle samochód zaczął się poruszać, jakby był wagonikiem wspinającym się na to wzgórze. Hatch nacisnął do oporu pedał hamulca. Bez skutku. Zamknął oczy, policzył do dziesięciu, wsłuchał się w szybsze 2 każdą sekundą bicie swego serca i próbował się odprężyć. Bez skutku. Gdy otworzył oczy, tunel wciąż był przed nim. Uruchomił silnik. Usłyszał, jak gaśnie. Samochód w dalszym ciągu się poruszał. Cisza, jaka nastąpiła po tym, kiedy ucichł hałas silnika, była . Pojawił się nowy dźwięk: stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. Nieludzki wrzask buchnął z lewej strony i kątem oka Hatch coś groźnego. Rzucił gwałtownie głową w tę stronę. Ku ~~" Przełęcz śmierci O U J swemu zdziwieniu ujrzał zupełnie obcą postać — białawego ślimaka wielkości człowieka. Ryczał i wrzeszczał na niego okrągłą gębą pełną zębów, które wirowały jak ostrza w maszynce do mięsa. Identyczna bestia wrzeszczała z niszy w ścianie tunelu po prawej stronie, jeszcze więcej było ich w przodzie, a za nimi znajdowały się potwory 0 innych kształtach — mamroczące, hukające, warczące i skowyczą-ce, gdy przesuwał się obok nich. Pomimo całkowitej dezorientacji i przerażenia zdał sobie sprawę, że groteskowe postacie w tunelu są mechanicznymi, a nie rzeczywistymi bestiami. I gdy to zrozumiał, rozpoznał znajomy dźwięk. Stuk-puk, stuk-puk. Znajdował się na trasie górskiej kolejki poruszającej się w zamkniętej przestrzeni, siedział wciąż w swym samochodzie, wznosząc się z malejącą prędkością ku punktowi szczytowemu, po którym następował stromy spadek. Nie spierał się z samym sobą, że to niemożliwe, nie próbował się szczypać w rękę, by się obudzić lub odzyskać zdrowe zmysły. Minął już etap kategorycznego zaprzeczania. Zrozumiał, że wcale nie musi wierzyć w to doświadczenie, by nastąpił dalszy ciąg; nastąpi niezależnie od tego czy Hatch w nie wierzy, czy nie, więc równie dobrze mógł zacisnąć zęby i próbować przez to przebrnąć. To, że minął już etap zaprzeczania nie znaczyło jednak, że nie odczuwał strachu. Był przerażony, czuł, że za chwilę się zesra. Przez moment rozważał, czy nie otworzyć drzwi samochodu 1 wysiąść. Może wtedy prysnąłby czar. Ale nie spróbował tego. Obawiał się, że gdy wysiądzie, wcale nie znajdzie się na parkingu przed sklepem z bronią, ale w tunelu, a samochód potoczy się dalej w górę bez niego. Utrata kontaktu z małym, czerwonym mitsubishi mogłaby okazać się czymś takim jak zatrzaśnięcie drzwi do rzeczywistości, oddaniem się już na zawsze we władanie owej mocy, bez możliwości wydostania się, bez możliwości powrotu. Samochód przejechał obok ostatniego mechanicznego monstrum-Osiągnął szczyt. Przejechał przez wahadłowe wrota. Wpadł w cieffl" ność. Z tyłu zatrzasnęły się drzwi. Samochód wlókł się z trudem do przodu. Naprzód. Naprzód. I opadł gwałtownie, tak jakby spadał w bezdenną jamę. Hatch krzyknął, i w tej chwili ciemność zniknęła. Z radości ujrzał słoneczny, wiosenny dzień. Parking. Sklep z bronią. Dłonie zaciskał na kierownicy tak mocno, że poczuł ból. 306 • • * Przez cały ranek Vassago częściej czuwał niż spał. Ale gdy zapadł w drzemkę, znalazł się ponownie na „Stonodze", wróciła noc chwały. W czasie dni i tygodni, jakie nastąpiły po dramacie w „Świecie Fantazji" bez wątpienia dowiódł, że jest Mistrzem Gry, stosując żelazną kontrolę nad żądzą, zmuszającą go do zabijania. Samo wspomnienie tego, jak zabił, wystarczało do zmniejszenia gromadzącego się w nim okresowo napięcia. Setki razy odtwarzał za pomocą wszystkich zmysłów szczegółowo każdą śmierć, tłumiąc gorącą potrzebę. I świadomość, że znów zabije, za każdym razem, gdy będzie to możliwe bez wywoływania podejrzeń, stanowiła dodatkowy hamulec. Przez dwa lata nie zabił nikogo. Gdy miał czternaście lat, utopił pewnego chłopca na obozie letnim. Dzieciak był mniejszy i słabszy, ale dzielnie walczył. Gdy znaleziono w stawie jego ciało unoszące się twarzą w dół, stanowiło to temat rozmów w obozie przez resztę miesiąca. Woda może wywołać podobny dreszcz rozkoszy jak ogień. Gdy miał szesnaście lat i posiadał już prawo jazdy, wykończył dwóch przejezdnych; obaj byli autostopowiczami. Jednego w październiku, a drugiego kilka dni przed Świętem Dziękczynienia. Ten, którego załatwił w listopadzie, był po prostu chłopakiem z college'u jadącym do domu na święta. Ale tamten, ten drugi, okazał się inny; drapieżnik myślący, że natknął się na głupiego i naiwnego chłopaczka ze średniej szkoły, który dostarczy mu trochę mocnych wrażeń. W obu przypadkach Jeremy użył noża. W wieku siedemnastu lat, gdy odkrył satanizm, nie mógł się dość o nim naczytać. Stwierdził, że jego tajna filozofia została skodyfiko-wana i stała się przedmiotem wyznania tajnych kultów. Och, były to stosunkowo łagodne formy propagowane przez różnych mięczaków szukających sposobu, by grać na ludzkiej niegodziwości dla usprawiedliwienia własnego hedonizmu. Ale prawdziwi wyznawcy także istnieli, oddani tej prawdzie, że Bogu nie udało się stworzyć ludzi na Swoje podobieństwo, że ogromna większość społeczeństwa ma taką Wartość jak stado bydła, że egoizm jest godny podziwu, a rozkosz stanowi jedyny warty zachodu cel, największą zaś przyjemność sprawia brutalne wykorzystywanie władzy, jaką się ma nad innymi. Jak zapewniła go pewna na własny koszt autora opublikowana 307 broszura, najwyższym wyrazem owej władzy jest zgładzenie tych, którzy go spłodzili, co definitywnie unicestwia więzy „miłości" rodzinnej. Książka mówiła, że konieczne jest możliwie jak najbardziej brutalne odrzucenie całej hipokryzji zasad, praw i wzniosłych uczuć. Ponadto należało żyć zgodnie z zasadami, jakie wyznawali inni ludzie. Wziął sobie do serca ową radę, czym zasłużył sobie na miejsce w Piekle — skąd wyciągnął go z powrotem ojciec. Ale wkrótce będzie tam znowu. Jeszcze kilka ofiar, szczególnie te dwie, zapewnią mu powrót do krainy wiecznej ciemności. Z miarę upływu dnia poddasze się nagrzewało. Kilka tłustych much bzyczało latając tam i z powrotem po jego ciemnej kryjówce, i kilka utkwiło na zawsze w nęcących, lepkich pajęczynach, zawieszonych pod krokwiami. Wtedy pająki ruszyły. W ciepłej, zamkniętej przestrzeni, drzemka Vassago stała się głębsza, miał wyraźne sny. Ogień i woda, ostrze i kula. • • • Kucnąwszy przy rogu garażu Hatch sięgnął między krzewy azalii i jednym szarpnięciem otworzył pokrywkę skrzynki kontrolnej oświetlenia ogrodowego. Nastawił mechanizm zegarowy tak, żeby zapobiec wyłączeniu się o północy lamp oświetlających ścieżkę i krzaki. Teraz będą się palić aż do wschodu słońca. Zamknął skrzynkę, wyprostował się i spojrzał na cichą, starannie utrzymaną ulicę. Otoczenie było harmonijne. Wszystkie domy miały dachy pokryte dachówką w różnych odcieniach brązu i piasku. Ozdobione sztukaterią ściany miały kolor kremowy lub mieszczący się w wąskiej skali ułożonych we właściwym porządku pasteli, wymienionych w „Zastrzeżeniach, zwyczajach i ograniczeniach", które właściciel nieruchomości otrzymywał wraz z dokumentem koncesji gruntowej i aktem hipotecznym. Trawniki były zielone i świeżo przystrzyżone, klomby z kwiatami wypielęgnowane, a drzewa starannie przycięte. Trudno było uwierzyć, że ohydna przemoc mogłaby wedrzeć się w taką zwykłą, przyzwoitą społeczność, a p1 zupełnie niepojęte, aby coś nadprzyrodzonego mogło grasować p° tych ulicach. Normalność tej okolicy wydawała się równie trwała, jak otaczający teren kamienny mur. 308 Nie po raz pierwszy uznał, że Lindsey i Regina mogą być tu zupełnie bezpieczne. Pomyślał też o sobie. Jeśli szaleństwo wtargnęło do tej fortecy normalności, to on otworzył mu drzwi. Może sam był szalony; może jego dziwaczne doświadczenia nie były niczym tak imponującym jak wizje medium, lecz tylko halucynacjami człowieka obłąkanego. Założyłby się o wszystko, co posiadał, że jest zdrowy na umyśle — chociaż nie mógł także wykluczyć nikłej możliwości, że przegrałby ten zakład. W każdym razie — czy był szalony czy nie — on był pasem transmisyjnym dla wszelkiej przemocy, która w każdej chwili może spaść na nich jak deszcz, więc byłoby lepiej, gdyby one wyjechały, dopóki się wszystko nie wyjaśni, by znalazły się w pewnej odległości od niego, póki nie rozwiąże się ten straszliwy węzeł. Pomysł, by je gdzieś wysłać wydawał się mądry i odpowiedzialny — tylko jakiś cichy głosik ukryty gdzieś głęboko w nim protestował przeciw takiemu rozwiązaniu. Miał okropne przeczucie — może było to coś więcej niż przeczucie? — że morderca nie ściga I jego, lecz Lindsey i Reginę. Gdyby gdzieś wyjechały, tylko Lindsey i Regina, ten potwór podążyłby za nimi, pozostawiając Hatcha oczekującego na odkrycie kart, co nigdy by nie nastąpiło. W porządku, w takim razie muszą trzymać się razem. Jak rodzina. Razem w szczęściu i w nieszczęściu. Zanim pojechał do szkoły po Reginę, obszedł powoli dom, szukając usterek w systemie obronnym. Jedyne, co znalazł, to nie I zamknięte okno na tyłach garażu. Zatrzask był obluzowany i już od dawna Hatch myślał, by go naprawić. Wziął narzędzia z szafy w garażu, dość dużo czasu zajęło mu, zanim solidnie osadził bolec w uchwycie. Tak jak już wcześniej powiedział Lindsey, nie wydawało mu się, ' by człowiek z jego wizji przyszedł dzisiejszej nocy. Prawdopodobnie nie zjawi się w tym tygodniu, może go nie być przez miesiąc lub dłużej, ale w końcu przyjdzie. Nawet jeżeli od tej niepożądanej wizyty dzielą go jeszcze dni czy tygodnie, czuł się lepiej będąc Przygotowanym. 2 Vassago obudził się. Nie otwierając oczu wiedział, że nadchodzi noc. Czuł, jak drażniące jego wzrok słońce stacza się po nieboskłonie i prześlizguje poza krawędź horyzontu. Gdy w końcu podniósł powieki, ostatnie niknące promienie wpadające przez otwory wentylacyjne poddasza były dowodem, że zaczął się przypływ fal nocnych ciemności. • • • Hatch odkrył, że niełatwo prowadzić normalne domowe życie oczekując na uderzenie wroga, na rozwój przerażających, może nawet krwawych wydarzeń, tak potężnych, że na czas swego trwania przesłonią rzeczywistość. Trudno mu było siedzieć w eleganckiej jadalni, uśmiechać się, jeść z apetytem spaghetti z parmezanem, przekomarzać się, żartować, słuchać chichotu rozbawionej młodej damy o poważnych, szarych oczach — myślał wciąż o naładowanej dubeltówce ukrytej za parawanem, o pistolecie leżącym na lodówce w kuchni, ponad zasięgiem wzroku dziewczynki. Zastanawiał się, w jaki sposób człowiek w czerni dostanie się do środka, gdy już się pojawi. Po pierwsze — w nocy. Przychodził tylko nocą. Nie musieli się go obawiać za dnia. Ale wieczorem? Czy zuchwale zadzwoni, lub podstępnie zapuka do drzwi, gdy oni będą jeszcze na nogach, a światła wokół będą zapalone, mając nadziej? zaskoczyć ich o cywilizowanej godzinie, pewnych że to sąsiad przyszedł z wizytą? Czy też zaczeka aż zasną, pogaszą lampy' i prześlizgnie się przez wszelkie zabezpieczenia, by napaść ic*1 niespodzianie podczas snu? Hatch uważał, że powinni mieć w domu zainstalowany systei d alarmowy, tak jak w sklepie. Gdy po śmierci Jimmy'ego sprze stary dom i przeprowadzili się do nowego, powinni byli od zadzwonić do Brinksa. Cenne antyki stały w każdym pokoju. 310 da A* przez bardzo długi czas po stracie syna jakakolwiek inna nie miała dla nich najmniejszego znaczenia. Przy kolacji Lindsey zachowywała się jak prawdziwy kawalerzys-ta. Zjadła wielki kopiec rigatoni, miała wilczy apetyt, podczas gdy Hatch siedział w milczeniu nad pełnym talerzem, i wypełniała chwile napiętej ciszy naturalnie brzmiącym, swobodnym paplaniem, robiąc wszystko, by zachować pozory normalności. Regina była dostatecznie spostrzegawcza, by się zorientować, że coś jest nie tak. I chociaż miała tyle odporności, by dać sobie radę z wieloma problemami, to skaza w postaci chronicznej niewiary w siebie mogła spowodować, że dziewczynka zinterpretuje ich zakłopotanie jako niezadowolenie z jej osoby. Wcześniej Hatch i Lindsey zastanawiali się, co mogą powiedzieć dziewczynce o sytuacji, w obliczu której stali. Nie należało trwożyć jej niepotrzebnie. Stwierdzili, że najlepiej będzie nie mówić jej nic. Mieszkała tu dopiero od dwóch dni. Nie znała ich dostatecznie dobrze, aby mogli opowiedzieć jej tę dziwaczną, nieprawdopodobną historię. Gdyby usłyszała o złych snach Hatcha, jego halucynacjach na jawie, zbrązowiałym od gorąca magazynie i morderstwach, uznałaby zapewne, że powierzono ją parze obłąkanych. W każdym razie, na obecnym etapie rzeczywiście nie było żadnej potrzeby, by ostrzegać dziecko. Powinni nad nią czuwać; złożyli przysięgę, że to właśnie będą czynić. Hatch z trudem mógł uwierzyć, że trzy dni temu problem powtarzających się koszmarów nie wydawał się dostatecznym powodem do opóźnienia próbnej adopcji. Lecz Honell i Cooper wtedy jeszcze żyli, a moce nadprzyrodzone były dobrym tematem jedynie dla niezbyt ambitnych filmów i opowiastek w National Enąuirer. W połowie kolacji usłyszał hałas dobiegający z kuchni. Brzęk i szuranie. Lindsey i Regina zajęte były żywą rozmową na temat tego, czy Nancy Drew, dziewczyna-detektyw, bohaterka wielu książek, była „pacanką", jak twierdziła Regina, czy też jak na sWoje czasy była sprytna i miała sporo oleju w głowie. To prawda, z dzisiejszego punktu widzenia zdawała się być trochę staroświec-ka- Albo były zbyt pochłonięte dyskusją i nie usłyszały hałasu w kuchni — albo żadnego hałasu nie było, a tylko on sobie to ^obraził. 311 — Przepraszam — rzekł, wstając od stołu — zaraz wrócę. Przeszedł przez wahadłowe drzwi do dużej kuchni i rozejrzał się podejrzliwie po pustym pomieszczeniu. Wąska strużka pary unosiła się spod pokrywki garnka z gorącym sosem do spaghetti, stojącym na ceramicznej podstawce, na kontuarze obok piecyka. Coś uderzyło miękko w salonie, który miał kształt litery L, i łączył się z kuchnią. Z miejsca, w którym stał, widział tylko część pokoju. Przeszedł cicho przez kuchnię, biorąc po drodze browning z lodówki. Salon także był pusty. Hath był pewien, że tego drugiego hałasu wcale sobie nie wyobraził. Stał przez chwilę bez ruchu, rozglądając się uważnie wokół. Swędziała go skóra. Odwrócił się w stronę krótkiego korytarza, prowadzącego z salonu do foyer. Nic. Był sam. Dlaczego więc czuł się tak, jakby ktoś przykładał kostkę lodu do jego karku? Stąpając ostrożnie, przeszedł korytarzem aż do szafy na płaszcze. Była zamknięta. Po drugiej stronie znajdował się buduar. Te drzwi także były zamknięte. Jakaś siła przyciągała go w stronę foyer.Chciał zaufać swemu przeczuciu, ale przedtem powinien sprawdzić, co znajduje się za zamkniętymi drzwiami, do których miał się obrócić plecami. Gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi szafy i od razu spostrzegł, że nikogo tam nie ma. Poczuł się głupio z bronią wycelowaną w kilka płaszczy wiszących na wieszakach, zupełnie jak filmowy glina. Lepiej, by nie była to ostatnia sekwencja filmu. Czasami, jeśli chciał scenarzysta, na końcu pozytywny bohater ginął. Zajrzał do buduaru i stwierdził, że także jest pusty. Skierował się do foyer. Niesamowite wrażenie cudzej obecności wciąż mu towarzyszyło, ale nie było już tak intensywne. Foyer okazało się puste. Rzucił okiem na schody, ale nie zobaczył tu żywej duszy. Zajrzał do bawialni. Nikogo. Za przejściem z bawialni do jadalni dojrzał róg stołu. Słyszał jak Lindsey i Regina wciąż dyskutuje o Nancy Drew, ale nie mógł ich zobaczyć. Sprawdził gabinet, do którego wchodziło się z foyer. I szaff w gabinecie. Zaglądnął pod biurko. Gdy znalazł się z powrotem w foyer sprawdził drzwi wejściowe-Były zamknięte na klucz, tak jak powinny. Niedobrze. Jeśli już teraz jest tak nerwowy, to, na Boga, w jaku0 312 stanie będzie jutro czy za tydzień? Prawdopodobnie Lindsey codziennie będzie musiała ściągać go z sufitu na poranną kawę. Tym niemniej, wracając przez dom tą samą drogą, wszedł do salonu, by sprawdzić rozsuwane szklane drzwi, wychodzące na patio i podwórko za domem. Były zamknięte na klucz, przeciwwłamaniowa sztaba została wsunięta należycie w szynę na podłodze. Przyszedłszy do kuchni sprawdził drzwi do garażu. Nie były zamknięte na klucz. Poczuł, jakby po skórze głowy pełzały mu pająki. Lekkim pchnięciem otworzył je. W garażu było ciemno. Po omacku znalazł włącznik i zapalił światło. Rzędy jarzeniówek zalały potokiem ostrego światła całe pomieszczenie. W jednej chwili znikły wszelkie cienie. Hatch nie ujrzał tu niczego niezwykłego. Przestąpił próg i pozwolił, by drzwi cicho się za nim zamknęły. Ostrożnie ruszył wzdłuż pomieszczenia, mając po prawej stronie duże, zwijane do góry segmentowe drzwi, a po lewej tyły dwóch samochodów. Stanowisko pośrodku było puste. Jego sportowe buty na gumowych podeszwach nie wydawały żadnego dźwięku. Oczekiwał, że zaskoczy kogoś przykucniętego po drugiej stronie jednego z samochodów, ale nikt się tam nie ukrywał. Przy końcu garażu, gdy przechodził obok chevroleta, gwałtownie opadł na podłogę i zajrzał pod samochody. Widział wszystko przez całą długość pomieszczenia, także pod mitsubishi. Nikt nie chował się pod żadnym z pojazdów. Koła tworzyły martwe pola, jednak wyglądało na to, że nikt nie okrążał samochodów, by znaleźć się poza zasięgiem jego wzroku. Wstał z klęczek i podszedł do drzwi znajdujących się w ścianie garażu na przeciwko domu. Wychodziło się tędy na boczne podwórko. Miały zapadkowy zamek, który przesuwało sie kciukiem. Był zamknięty. Nikt nie mógł tędy wejść. Wracając do kuchni, zatrzymał się przy tylnej ścianie garażu. Sprawdził tylko dwie szafy magazynowe, które były dostatecznie duże, by mógł się tam zmieścić dorosły mężczyzna. Żadna z szaf nie tyła zajęta. Sprawdził zatrzask okna, który naprawił wcześniej tego dnia. Był Ubezpieczony, bolec siedział ukryty w zamontowanej pionowo Zamrze. Hatch znów poczuł się głupio. Jak dorosły mężczyzna przyłapany 313 na dziecinnej zabawie, polegającej na odgrywaniu roli filmowego bohatera. Jak szybko by zareagował, gdyby ktoś ukrywający się w jednej z wysokich szaf rzucił się gwałtownie na niego po otwarciu drzwi? Co by się stało, gdyby rzucił się na podłogę, by spojrzeć pod chevroleta, i tam właśnie znajdowałby się mężczyzna w czerni, na wprost niego, oddalony zaledwie o centymetry? Czuł zadowolenie, że nie musiał poznać odpowiedzi na żadne z tych niepokojących pytań. Ale zadając je sobie nie czuł się głupio, przecież ów mężczyzna w czerni mógł tam być naprawdę. Wcześniej czy później ten sukinsyn tam będzie. Hatch miał pewność, że konfrontacja jest nieunikniona. Można to było nazwać wrażeniem, przeczuciem, bzdurą, jeśli ktoś tak uważał, ale wiedział, że mógł zaufać cichemu wewnętrznemu głosowi. Gdy przechodził przed maską mitsubishi zauważył coś, co wyglądało jak wgniecenie. Zatrzymał się przekonany, że to gra świateł, cień sznura zwieszającego się z klapy w suficie. Znajdowała się dokładnie nad maską. Trącił zwisający sznur, ale ów ślad na samochodzie nie przesunął się i nie zaczął tańczyć, tak jak by się to stało, gdyby okazał się po prostu cieniem sznura. Przechylając się nad osłoną chłodnicy dotknął gładkiej powierzchni metalu i poczuł płytkie wgłębienie wielkości jego dłoni. Westchnął głęboko. Samochód był wciąż jeszcze nowy, a już trzeba pojechać z wizytą do blacharza. Jeśli zabierze się całkiem nowy samochód na zakupy, to godzinę po wyjeździe z salonu samochodowego jakiś przeklęty głupiec zaparkuje tuż obok i otwierając drzwi uszkodzi blacharkę. To się zawsze sprawdzało. Nie widział jednak tego wklęśnięcia ani gdy wracał po południu do domu ze sklepu z bronią, ani gdy przywiózł Reginę ze szkoły- Byc może z wnętrza samochodu, zza kierownicy, nie było ono tak widoczne; może trzeba było stać na zewnątrz, z przodu, patrząc p0^ odpowiednim kątem. Wydawało się dostatecznie duże, by można fi było dostrzec z dowolnego miejsca. Próbował dojść, jak to się stało — może jakiś przechodzień rzuci coś na samochód — i wtedy zauważył ślad stopy. Odcisnął się n cienkiej jak pajęczyna warstwie kurzu pokrywającego czerwo* lakier. Podeszwa. Ten ktoś miał buty prawie takie same jak Hatc Ktoś stanął albo przeszedł po masce mitsubishi. 314 To się musiało wydarzyć przed szkołą, mógł to zrobić tylko smarkacz, by się popisać przed kolegami. Ponieważ Hatch przewidział zbyt dużo czasu na złe warunki ruchu, przybył pod szkołę dwadzieścia minut przed zakończeniem zajęć. Zamiast czekać w samochodzie, poszedł na mały spacer, by się w ten sposób trochę uspokoić. Prawdopodobnie jakiś przemądrzały dupek ze swoimi kolesiami z przylegającej do podstawówki szkoły średniej... Ślad stopy był zbyt duży, by mógł należeć do małego dziecka. Pewnie tamci wyśliznęli się z klasy trochę wcześniej przed dzwonkiem i popisywali się przed sobą, przeskakując i wspinając się na przeszkody zamiast je obchodzić; tak jakby uciekli z więzienia, a psy gończe deptały im... — Hatch? Drgnął z zaskoczenia. Ktoś przerwał tok jego myśli właśnie wtedy, gdy zaczynał do czegoś dochodzić. Obrócił się wokół własnej osi i zwrócił się twarzą w kierunku głosu, tak jakby zabrzmiał dla niego obco. W drzwiach między garażem a kuchnią stała Lindsey. Spojrzała na broń w jego ręce, potem napotkała jego wzrok. — Czy coś jest nie w porządku? — Zdawało mi się, że coś usłyszałem. — No i? — Nic. — Tak bardzo go zaskoczyła, że zapomniał o śladzie stopy i wklęśnięciu na masce samochodu. Wchodząc za nią do kuchni oznajmił: — Te drzwi były otwarte. Przedtem zamknąłem je na klucz. — Och, Regina jadąc ze szkoły zostawiła książkę w samochodzie. Poszła przed samą kolacją, by ją zabrać. — Powinnaś była się upewnić, czy zamknęła drzwi na klucz. — To tylko drzwi od garażu — wzruszyła ramionami Lindsey. tuszyła do jadalni. Położył rękę na ramieniu żony, chcąc ją zatrzymać, i odwrócił k do siebie. — To jest nasz słaby punkt — stwierdził. Jego troska była przesadna, zważywszy tak niewielkie naruszenie zasad bezpieczeństwa. — Czy zewnętrzne drzwi do garażu nie są pozamykane? — Tak, są, i te drzwi też powinny być zamknięte. — Ale tak często chodzi się tam i z powrotem z kuchni do 315 garażu — mieli w garażu drugą lodówkę — po prostu wygodniej jest nie zamykać tych drzwi na klucz. Zawsze zostawialiśmy je nie zamknięte. — Już więcej tego nie robimy — rzekł stanowczo. Stali na wprost siebie. Przyglądała mu się z niepokojem. Z pewnością myślała, że on balansuje na cienkiej linie oddzielającej roztropną ostrożność od swego rodzaju histerii, raz znajdując się po jednej, raz po drugiej stronie. Poza tym to nie ją nawiedzały koszmary i wizje. Być może ta sama myśl przyszła do głowy Lindsey, gdyż skinęła głową i powiedziała: — W porządku. Przepraszam. Masz rację. Wszedł do garażu i wyłączył światła. Zamknął drzwi, zasunął zapadkę — lecz w rzeczywistości wcale nie poczuł się bezpieczniej. Lindsey skierowała się ku jadalni. Idąc zerknęła do tyłu, na idącego za nią Hatcha, i wskazując na trzymany przez niego pistolet, rzekła: — Masz zamiar siąść z tym do stołu? Pomyślał, że naskoczył na nią trochę zbyt mocno, potrząsnął więc teraz głową i wytrzeszczył oczy, naśladując wyraz twarzy Christophera Lloyda, by zmniejszyć powagę chwili: — Myślę, że niektóre z moich rigatoni wciąż jeszcze żyją. Nie lubię ich jeść żywcem. — No cóż, na tę okazję masz dubeltówkę za parawanem — przypomniała. — Racja! — Położył pistolet na lodówce. — A jeżeli to nie poskutkuje, to przecież zawsze mogę wynieść je na podjazd i przejechać samochodem! Pchnięciem otworzyła wahadłowe drzwi i Hatch wszedł za nią do jadalni. Regina podniosła wzrok znad talerza i stwierdziła: — Twoja porcja wystygła. Wciąż naśladując Christophera Lloyda Hatch oznajmił: — W takim razie przyniosę im swetry i ciepłe rękawice! Regina zachichotała. Hatch uwielbiał jej śmiech. • • • Gdy naczynia po kolacji zostały pozmywane, Regina poszła & pokoju odrabiać lekcje. — Jutro mam test z historii — powiedział Lindsey wróciła do swego atelier, chcąc jeszcze trochę P 316 pracować. Gdy usiadła przy rysownicy, zobaczyła drugi browning. Leżał na niskiej szafce z przyborami do malowania, gdzie wcześniej tego dnia położył go Hatch. Spochmurniała. Nie miała nic przeciwko broni jako takiej, ale to było coś więcej niż tylko ręczna broń. Symbol ich bezsilności w obliczu owego nieokreślonego zagrożenia, jakie wisiało nad nimi. Trzymanie broni pod ręką oznaczało, iż zdają sobie sprawę, że znajdują się w rozpaczliwej sytuacji i nie mają już wpływu na własny los. Widok węża zwiniętego w kłębek, leżącego na szafce nie wstrząsnąłby nią głębiej. Nie chciała, aby Regina weszła tu i zauważyła go. Otworzyła pierwszą szufladę szafki i przesunęła na bok gumki do wycierania i ołówki. Browning ledwo się mieścił w tym płytkim miejscu. Zamknąwszy szufladę poczuła się lepiej. Ani przed południem, ani po południu nie zrobiła niczego. Wykonała sporo nieudanych szkiców, które prowadziły donikąd. Nie musiała myśleć o przygotowaniu płótna. Właściwie to płyty masoni to wej. Pracowała na masonicie, tak jak większość artystów obecnie, ale wciąż myślała o każdym prostokącie "płótno", jakby była wcieleniem zeszłowiecznego malarza i nie mogła wyzbyć się starych przyzwyczajeń. Malowała częściej farbami akrylowymi niż olejnymi. Masonit był trwalszy niż płótno, a farby akrylowe zachowywały kolor znacznie lepiej niż olejne. Oczywiście, jeżeli natychmiast czegoś nie zrobi, nie będzie miało znaczenia, czy używa farb akrylowych, czy sosu pomidorowego. Przede wszystkim trudno nazwać artystą kogoś, kto nie może znaleźć fascynującego pomysłu i kompozycji, uwydatniającej jego Wartość. Biorąc do ręki kawałek węgla rysunkowego nachyliła się nad blokiem, który leżał otwarty na rysownicy przed nią. Próbowała przywołać natchnienie. Po niecałej minucie jej spojrzenie oderwało się od kartki, aż Zaczęła wpatrywać się w okno. Dziś wieczór żaden interesujący Widok nie rozpraszał jej uwagi. Noc za szybą niczym się nie Wyróżniała. Nie było widać czubków drzew kołyszących się z gracją w Podmuchach wiatru czy skrawka modrego nieba. Ciemność zmieniła okno w lustro, w którym widziała siebie, doglądającą znad rysownicy. Nie było to prawdziwe lustro, odbicie 317 było więc przezroczyste. Jej postać przypominała ducha. Tak jakby Lindsey umarła i wróciła zza grobu, by nawiedzać na ziemi to miejsce, które tak dobrze znała. Zaniepokoiła ją ta myśl, więc ponownie skupiła uwagę na leżącej przed nią czystej kartce. • • • Lindsey i Regina poszły na górę, Hatch zaś obszedł cały parter, sprawdzając dokładnie okna i drzwi, by się upewnić, że są zabezpieczone. Zamki sprawdził przed kolacją. Robienie tego po raz wtóry było bez sensu. Mimo wszystko zrobił to. Gdy dotarł do pary rozsuwanych szklanych drzwi w salonie, włączył zewnętrzne oświetlenie patio, by zasilić słabe lampy ogrodowe. Tylne podwórze było teraz dostatecznie jasne, dobrze widział jego większą część—jednakże ktoś mógł przykucnąć wśród krzaków rosnących wzdłuż ogrodzenia. Stanął przy drzwiach czekając, czy jakiś cień na terenie nieruchomości się poruszy. Może się mylił. Może ten facet nigdy po niego nie przyjdzie. A w takim przypadku, po miesiącu, dwóch lub trzech, Hatch najprawdopodobniej całkiem oszaleje z napięcia. Pomyślał, że może byłoby lepiej, gdyby obcy przyszedł teraz, żeby mieć to już za sobą. Przeszedł do stołu stojącego w rogu, przy którym jadali śniadanie, i sprawdził okna. Były zamknięte. • • • Regina wróciła do swej sypialni i podeszła do stojącego w kącie biurka, by przygotować się do odrabiania pracy domowej. Ułożyła książki po jednej stronie bibularza, długopisy i cienkopis z filcową końcówką po drugiej, zeszyt pośrodku, starannie i równo. Gdy już skończyła przygotowania, pomyślała z niepokojem o Harrisonach. Coś było z nimi nie tak. Nie chodziło o to, że byli złodziejami, szpiegami, fałszerzami mordercami lub kanibalami pożerającymi dzieci. Przez chwuf zastanawiała się nad pomysłem powieści, w której pewna caftieI beznadziejnie głupkowata dziewczynka zostaje zaadoptowana prz ib małżeństwo, które okazuje się parą zjadających dzieci p ib 318 Bohaterka znajduje w piwnicy stertę dziecięcych kości, a w kuchni przepisy na kebab z małej dziewczynki i zupę z dziewczynki, wraz z instrukcją: „Składniki: jedna delikatna młoda dziewczynka niesolona; jedna cebula, posiekana; pół kilograma marchwi pokrojonej w kostkę...". Dziewczynka poszła na policję, ale nikt nie chciał jej uwierzyć, ponieważ wszyscy wiedzieli, że opowiada niestworzone historie. No cóż, tam była fikcja, a tu prawdziwe życie: Harrisonowie wydawali się całkiem zadowoleni zjadając pizzę, spaghetti i hamburgery. Nacisnęła na przycisk, włączyła fluoryzującą lampę na biurku. Chociaż Harrisonom nie miała nic do zarzucenia, to zauważyła, że muszą mieć kłopoty, byli spięci i próbowali to starannie ukryć. Może nie mogli uiścić raty spłat hipoteki, bank zabierze im dom i wszyscy troje będą musieli zamieszkać w jej pokoju w sierocińcu. A może odkryli, że pani Harrison ma siostrę, o której nigdy wcześniej nie słyszała; złą bliźniaczkę, taką, jakie ukazywały się co jakiś czas niespodziewanie w serialach telewizyjnych. Lub być może byli winni pieniądze mafii, nie mogli ich zapłacić i będą mieli połamane nogi. Regina wyciągnęła słownik z półki z książkami i położyła go na biurku. Te kłopoty, to prawdopodobnie sprawa z mafią. Z tym będzie mogła sobie całkiem nieźle poradzić. Nogi Harrisonów w końcu wydobrzeją; oni dostaną dobrą lekcję, żeby nie pożyczać pieniędzy od lichwiarzy, a ona się nimi zaopiekuje, będzie sprawdzać, czy zażyli lekarstwa, mierzyć co jakiś czas temperaturę, przynosić lody z małym ciasteczkiem w kształcie zwierzaka wciśniętym na szczycie każdej porcji, a nawet, jeżeli już byłoby to konieczne, opróżniać kaczki (fuuj!). Wiedziała bardzo dużo o pielęgnowaniu chorych, Przez całe lata korzystała często przy różnych okazjach z tego rodzaju pomocy (Dobry Boże, jeżeli tym ich wielkim kłopotem Jestem ja, to czy mógłbyś sprawić dla mnie cud i zamienić ten kłopot Ha mafię, tak żeby mnie zatrzymali i byli szczęśliwi? W zamian za cud mogą połamać także moje nogi. A przynajmniej przedyskutuj to 2 facetami z mafii i zobacz, co na to powiedzą). Gdy biurko było już całkowicie przygotowane do pracy Regina do wniosku, że aby się uczyć, powinna być wygodniej ubrana. 0 przyjściu do domu zdjęła mundurek szkolny i przebrała się szare sztruksowe spodnie i jasnozieloną, bawełnianą bluzę z długimi 319 rękawami. W piżamie i szlafroku czułaby się znacznie swobodniej. Poza tym w kilku miejscach, gdzie obręcz dotykała skóry, czuła swędzenie, więc chciała ją zdjąć na resztę dnia. Gdy otworzyła drzwi szafy, znalazła się twarzą w twarz z przykucniętym mężczyzną, ubranym całkowicie na czarno i noszącym okulary przeciwsłoneczne. 3 Robiąc jeszcze jeden obchód pomieszczeń na dole Hatch zdecydował, że pogasi po drodze wszystkie lampy i żyrandole. Przy włączonych światłach ogrodowych i zewnętrznym oświetleniu domu, będąc w ciemnym wnętrzu dojrzy rzezimieszka, samemu nie będąc widzianym. Zakończył swój patrol w nie oświetlonym gabinecie, który postanowił uczynić swoim podstawowym punktem obserwacyjnym. Siedząc w mroku przy dużym biurku, mógł patrzeć przez podwójne drzwi na foyer i objąć wzrokiem dolną część schodów prowadzących na piętro. Gdyby ktoś próbował wejść do środka przez okno w gabinecie albo przez przeszklone drzwi prowadzące do ogrodu różanego, wiedziałby o tym natychmiast. Gdyby intruz przełamał ich zabezpieczenia w innym pomieszczeniu, Hatch przygwoździłby faceta, gdy ten próbowałby wejść na górę, ponieważ rozproszone światło lamp z korytarza na piętrze oświetlało schody. Nie mógł byc jednocześnie wszędzie, a gabinet zdawał się być miejscem najlepszym pod względem strategicznym. Położył pistolet i dubeltówkę na blacie biurka tak, aby znajdowały się w zasięgu ręki. Nie mógł ich dobrze widzieć przy zgaszony111 świetle, ale był w stanie, gdyby coś się wydarzyło, w mgnieniu o. złapać jedną z nich. Przećwiczył to kilka razy, siedząc w obrotowy1*1 fotelu zwrócony twarzą w stronę foyer, następnie wyciągając nag rękę, by schwycić browning, potem mossberg, browning, brownifl mossberg, browning, mossberg, mossberg. Za każdym razem, &10; dlatego, że jego reakcje były dokładniejsze dzięki wyższemu PoZl 320 mowi adrenaliny, jego prawa ręka przecinała ciemność i precyzyjnie lądowała na uchwycie browninga lub na łożysku mossberga, zależnie od tego, po co w danej chwili chciał sięgnąć. Zręczność nie sprawiła mu jednak satysfakcji, wiedział, że nie będzie w stanie zachować czujności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Musiał spać i jeść. Nie poszedł dzisiaj do sklepu i mógł wziąć jeszcze kilka dni wolnego, ale nie mógł pozostawić wszystkiego Glendzie i Lew na nieokreślony czas, wcześniej czy później będzie musiał pójść do pracy. Patrząc realnie, nawet z przerwami na posiłki i sen, przestałby być dobrym stróżem znacznie wcześniej, niż musiałby wrócić do pracy. Utrzymywanie wysokiego poziomu czujności umysłowej i fizycznej było wyczerpujące. Za jakiś czas będzie musiał rozważyć wynajęcie jednego lub dwóch strażników z prywatnej firmy ochroniarskiej. Nie wiedział, ile to może kosztować. Pcmadto nie wiedział, na ile godnym zaufania byłby wynajęty strażnik. Zresztą wątpił, czy w ogóle będzie musiał podejmować taką decyzję, gdyż prawdopodobnie ten skurwiel przyjdzie wkrótce, może nawet dzisiejszej nocy. Na jakimś bardzo głębokim poziomie dzięki owej tajemniczej więzi, która ich łączyła, do Hatcha nadpływał niewyraźny przekaz zamiarów tego człowieka. Tak jakby dziecko mówiło do wnętrza blaszanej puszki jakieś słowa, które wędrowały po sznurku do drugiej blaszanki, gdzie docierały jako zamazane, niewyraźne dźwięki pozbawione sensu z powodu złej jakości materiału przewodzącego, ale których zasadnicze znaczenie dało się jeszcze rozpoznać. Aktualna wiadomość dochodząca po psychicznym łączu nie mogła być odebrana szczegółowo, ale podstawowe znaczenie brzmiało jasno: nadchodzę... nadchodzę... nadchodzę... • Prawdopodobnie po północy. Hatch wyczul, że ich spotkanie będzie miało miejsce między tą martwą godziną a świtem. Jego zegarek wskazywał teraz dokładnie 7:46. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy od domu i od samochodu, °dnalazł klucz do biurka, który wcześniej dołożył. Otworzył zamkniętą szufladę i wyjął pociemniałe od gorąca, przesiąknięte dymem Wydanie „Arts American", zostawiając klucz w zamku. Trzymał Magazyn w ciemności obiema rękami mając nadzieję, że dotykając 8o> jak talizmanu, wzmocni swój magiczny wzrok, co pozwoli d°jrzeć kiedy, gdzie i jak przybędzie morderca. 321 Zapach dymu — gorzki, gryzący, powodujący mdłości — uniósł się z kruchych kartek. • • • Vassago pstryknął przełącznikiem gasząc fluoryzującą lampę na biurku. Przeszedł przez pokój Reginy do drzwi i wyłączył także górne światło. Położył rękę na klamce, ale zawahał się, nie chciał bowiem zostawiać dziewczynki. Była wyśmienita, wspaniała, żywotna. Z chwilą gdy chwycił ją w ramiona wiedział, że jest nabytkiem tej klasy, że doskonale uzupełni jego kolekcję, Dzięki niej zdobędzie upragnioną wieczną nagrodę. Tłumiąc krzyk Reginy i zatykając jej usta dłonią w rękawiczce wepchnął ją gwałtownie do szafy i przycisnął do siebie mocnymi ramionami. Przytrzymywał ją tak, że nie mogła się ruszać, nie mogła w nic kopnąć, aby zwrócić czyjąś uwagę. Gdy straciła przytomność w jego ramionach, prawie zemdlał, ogarnięty żądzą, by zabić ją od razu, na miejscu. W szafie. Wśród stosów miękkich ubrań, które spadły z wieszaków. Zapach świeżo wypranej bawełny i krochmalu w sprayu. Ciepła woń wełny. I dziewczynka. Chciał skręcić jej kark, poczuć, jak jej energia życiowa przepływa przez jego mocne ręce do wnętrza, a przez niego do krainy umarłych. Walka z tym przemożnym pragnieniem zajęła mu dużo czasu i w rezultacie jednak prawie ją zabił. Leżała cicha i nieruchoma. W chwili, gdy rozluźnił uścisk swej dłoni na jej nosie i ustach, pomyślał, że ją udusił. Ale gdy przyłożył ucho do jej rozchylonych warg, usłyszał i poczuł słaby oddech. Przyłożył rękę do jej piersl i wyczuł regularne, powolne, mocne bicie jej serca. Teraz, spoglądając przez ramię na dziecko, Vassago poskromi' potrzebę zabijania przyrzekając sobie, że jeszcze na długo przed świtem będzie miał tę satysfakcję. Teraz musi być Mistrzem-Sprawować nad sobą kontrolę. Kontrola. Otworzył drzwi i zbadał korytarz na piętrze za pokojem dzie^ czynki. Żywej duszy. Żyrandol palił się po drugiej stronie, u szczy schodów, na wprost wejścia do sypialni, dając zbyt dużo światła Ja 322 dla niego. Miał wprawdzie okulary przeciwsłoneczne, wciąż jednak musiał mrużyć oczy. Nie może zarżnąć ani dziecka, ani matki, dopóki nie będzie miał ich obu w swoim muzeum, gdzie zabił wszystkie ofiary stanowiące obecnie jego kolekcję. Teraz już wiedział, dlaczego został przyciągnięty do Lindsey i Reginy. Matka i córka. Suka i mini-suka. Chcąc odzyskać swe miejsce w Piekle musiał popełnić ten sam czyn, którym zasłużył sobie na wieczne potępienie za pierwszym razem: musi zamordować matkę i i jej córkę. Nie mógł po raz wtóry zabić własnej matki i siostry, więc wybór padł na Lindsey i Reginę. Stojąc w drzwiach, wsłuchiwał się w dom. Panowała cisza. Wiedział, że artystka nie była rodzoną matką dziewczynki. Wcześniej, gdy Harrisonowie byli w jadalni, prześliznął się do domu z garażu i miał czas pomyszkować w pokoju Reginy. Znalazł pamiątki, na których była nazwa sierocińca, najczęściej wydrukowane na tanim papierze programy inscenizacji teatralnych, wręczane podczas świątecznych przedstawień, w których dziewczynka grała drobne rólki. Tym niemniej został przyciągnięty do niej i do Lindsey, jego władca najwyraźniej uznał je za odpowiednie ofiary. W domu było tak cicho, że będzie musiał poruszać się bezszelestnie, tak jak kot. Nie będzie miał z tym problemu. Rzucił okiem na dziewczynkę na łóżku, widząc ją w ciemności lepiej, niż większość szczegółów zbyt jasno oświetlonego korytarza. Była wciąż nieprzytomna, usta miała zatkane jednym z szalików, drugi był zawiązany wokół jej głowy, by utrzymać knebel na miejscu. Kawałki mocnego sznura, które zdjął z pudeł na poddaszu garażu, ciasno krępowały jej nadgarstki i kostki. Kontrola. Pozostawiając za sobą otwarte drzwi do pokoju Reginy, przesuwał się wzdłuż korytarza trzymając się blisko ściany, gdzie istniało Najmniejsze prawdopodobieństwo skrzypienia podłogi pokrytej grubym dywanem. Znał rozkład pomieszczeń. Zbadał piętro, gdy Harrisonowie kończyli kolację. Obok pokoju dziewczynki znajdował się pokój gościnny. Teraz to tu ciemno. Skradał się dalej, w stronę atelier Lindsey. Ponieważ duży żyrandol na korytarzu był dokładnie przed nim, 323 jego cień padał na szczęście na jego ślady. W innym przypadku, gdyby kobieta spojrzała w stronę korytarza, cie ostrzegłby o nadejściu obcego. Centymetr po centymetrze podszedł do drzwi atelier i zatrzymał się. Stojąc z plecami przyciśniętymi do ściany widział przed sobą między słupkami balustrady leżące poniżej foyer. Stwierdził, że na dole nie palą się światła. Zastanawiał się, dokąd poszedł Harrison. Wysokie drzwi do sypialni były otwarte, ale nie paliło się tam żadne światło. Słyszał drobne hałasy dochodzące z atelier Lindsey, więc się domyślił, że najwidoczniej pracowała. Gdyby był z nią mąż, z pewnością zamieniliby ze sobą parę słów, gdy Vassago przekradał się korytarzem. Miał nadzieję, że mąż wyszedł w jakiejś sprawie z domu. Nie miał żadnej szczególnej potrzeby, by zabić tego mężczyznę. Natomiast konfrontacja mogła być niebezpieczna. Z kieszeni kurtki wyciągnął giętką skórzaną pałkę, wypełnioną ołowianym śrutem, którą znalazł w zeszłym tygodniu u detektywa, Mortona Redlowa. Była to świetna maczuga. Dobrze trzymało sieją w ręce. W perłowoszarej hondzie, dwie przecznice stąd, pod siedzeniem kierowcy znajdował się pistolet i przez chwilę żałował, że nie wziął go ze sobą. Zabrał go z mieszkania sprzedawcy antyków Roberta Loffmana, w Laguna Beach, kilka godzin przed świtę: dzisiejszego ranka. Ale nie chciał postrzelić kobiety ani dziewczynki. Nawet gdyb; tylko je zranił i unieszkodliwił, mogłyby wykrwawić się na śmierć, zanim dotarłby z nimi do swej kryjówki i na dół, do muzeum śmierci, do ołtarza, przed którym spoczywały jego ofiary. A gdyby użył broni, by usunąć męża, mógł zaryzykować tylko jeden strzał, może dwa. Odgłosy strzelaniny z pewnością dotarłyby do sąsiadów, a jej źródło zostałoby błyskawicznie zlokalizowane. W tak spokojnej dzielnicy, gdyby usłyszano strzały, gliny roiłyby się po całej okolicy w ciągu dwóch minut. Pałka była lepsza. Zważył ją w prawej ręce, by sprawdzić, jak się ją czuje. Z wielką ostrożnością przemknął przez framugę drzwi. Przekrzywił głowę. Zajrzał do atelier. de w, 324 Siedziała na taborecie plecami do drzwi. Rozpoznał ją nawet od tyłu. Jego serce galopowało prawie tak szybko jak wtedy, gdy dziewczynka walczyła i traciła przytomność w jego ramionach. Lindsey siedziała przy rysownicy z węglem rysunkowym w prawej ręce. Zajęta, zajęta, zajęta. Ołówek przesuwając się po papierze wydawał cichy, suchy syk. • • • Lindsey postanowiła skupić uwagę na czystej kartce papieru rysunkowego, jednak wciąż spoglądała w okno. Blokada twórcza prysła dopiero wówczas, gdy się poddała i zaczęła szkicować to okno. Nie zasłoniętą ramę. Ciemność za szybą. Swoją twarz jak oblicze ducha zajętego straszeniem. Gdy dodała sieć pająka w prawym górnym rogu idea zaczęła nabierać kształtów, i nagle ogarnęła ją ekscytacja. Pomyślała, że mogłaby zatytułować ten obraz „Pajęczyna Życia i Śmierci" i użyć surrealistycznej serii symbolicznych przedmiotów, by spoić w temacie wszystkie rogi płótna. Nie płótna, masonitu. A właściwie obecnie kartki papieru. Szkic był wart kontynuowania. Zmieniła ułożenie bloku rysunkowego na rysownicy, umieszczając go nieco wyżej. Teraz, by patrzeć znad rysownicy na okno, mogła po prostu unosić lekko oczy, nie musiała ciągle unosić i opuszczać głowy. By dać obrazowi głębię i sprawić, by stał się ciekawy, należało dodać więcej elementów niż tylko jej twarz, okno i pajęczyna, to było konieczne. W trakcie pracy rozważyła i odrzuciła kilka dodatkowych projektów. Nagle na szybie nad jej własnym odbiciem pojawił się w prawie magiczny sposób inny obraz: twarz, jaką Hatch opisał opowiadając jeden ze swoich koszmarów. Blada. Kopa czarnych włosów. Okulary przeciwsłoneczne. Przez moment myślała, że to zjawisko nadprzyrodzone, zjawa na szkle. Chociaż zaparło jej dech w piersiach, po chwili zdała sobie sprawę, że widzi jego odbicie tak samo jak własne i że morderca ze snów Hatcha jest w ich domu, wychylając się przez drzwi, by na nią popatrzeć. Zdusiła w sobie impuls, by krzyknąć. Gdyby tylko się zorientował, że go zauważyła, straciłaby tę odrobinę przewagi, jaką miała, i on już by zaatakował, waląc, tłukąc, wykańczając ją, nim 325 Hatch zdążyłby wejść na górę. Zamiast tego westchnęła głośno i potrząsnęła głową, tak jakby rozczarowana tym, co widzi na papierze rysunkowym. Hatch mógł być już martwy. Powoli odłożyła węgiel rysunkowy, nie odrywając palców, tak jakby za chwilę chciała go podnieść i kontynuować pracę. Jeśli Hatch był żywy, to w jaki sposób ten skurwiel dostał się na piętro? Nie. Nie wolno jej myśleć, że Hatch jest martwy, bo zaraz ona sama będzie martwa, a potem Regina. Dobry Boże, Regina. Sięgnęła do górnej szuflady szafki z przyborami stojącej obok i gdy dotknęła zimnego, chromowanego uchwytu przeszył ją dreszcz. W oknie ukazało się odbicie postaci mordercy, już nie tylko wychylającego się zza framugi, ale wchodzącego zuchwale w otwarte drzwi. Zatrzymał się arogancko, by popatrzeć na nią, najwyraźniej rozkoszując się tą chwilą. Poruszał się bezszelestnie. Gdyby nie ujrzała w szybie jego odbicia, nie miałaby zielonego pojęcia o jego obecności. Wyciągnęła szufladę, poczuła w dłoni broń. Za jej plecami morderca przekroczył próg. Wyciągnęła pistolet z szuflady i gwałtownie obróciła się na taborecie, unosząc w górę ciężki pistolet, ściskając go oburącz i celując w niego. Nie byłaby tak bardzo zaskoczona, gdyby go tam nie było i gdyby jej pierwsze wrażenie, że to tylko zjawa na szybie, okazało się prawdziwe. Ale jednak tam był, jedną nogą w pokoju. Wycelowała w niego broń. Powiedziała: — Nie ruszaj się, skurwysynu. Może wyczuł jej słabość, a może wcale go nie obchodziło czy do niego strzeli, czy nie, w każdym razie wycofał się na korytarz już w chwili, gdy odwróciła się do niego i kazała mu się nie ruszać. — Stój, cholera jasna! Już go nie było. Lindsey strzeliłaby do niego bez zastanowienia, bez skrupułów moralnych, ale on poruszał się tak niezwykle szybko, jak kot odskakujący w bezpieczne miejsce. Trafiłaby najwyżej we framugę. Krzycząc imię Hatcha zsunęła się z wysokiego taboretu i skoczyła do drzwi w chwili, gdy tylko czarny but i lewa stopa mordercy niknęły za drzwiami. Ale szybko się zatrzymała zdając sobie spraw? 326 z tego, że on mógł czekać tuż za ścianą przy framudze spodziewaj się, że ona wybiegnie w panice, a wtedy stanąwszy za nią uderzył! ją w tył głowy lub popchnął ją przez barierkę przy schodach, w d na podłogę foyer. Regina. Nie mogła czekać. Mógł szukać Regin Wahanie trwało sekundę. Przełamała strach i wybiegła przez otwarł drzwi, przez cały czas krzycząc imię Hatcha. Wypadła na korytarz i zobaczyła, że facet biegnie do otwartyd drzwi Reginy na drugim końcu korytarza. Tam powinno palić si< światło i Regina powinna się uczyć. Pokój był w środku ciemny Lindsey nie miała czasu, by się zatrzymać i wycelować. Prawie jui nacisnęła spust. Miała nadzieję, że jedna z kul przygwoździ skurwiela. Ale w pokoju Reginy było ciemno, dziewczynka mogła stać gdziekolwiek. Lindsey obawiała się, że jeśli nie trafi w mordercę, może zranić dziewczynkę kulami przelatującymi przez otwarte drzwi. Opuściła broń i pobiegła za facetem, wołając teraz Reginę zamiast Hatcha. Morderca zniknął w pokoju dziewczynki zatrzaskując za sobą drzwi potężnym łupnięciem, które wstrząsnęło domem. Lindsey uderzyła w nie sekundę później, odbijając się od nich. Zamknięte na klucz. Usłyszała, że Hatch krzyczy jej imię — dzięki Bogu, żył, żył — ale nie zatrzymała się ani nie odwróciła, by spojrzeć, gdzie jest. Zrobiła krok do tyłu i kopnęła mocno w drzwi, potem jeszcze raz. Był to tylko słaby zatrzask, powinien łatwo odskoczyć, ale tak się nie stało. Miała właśnie znów kopnąć, gdy morderca przemówił do niej zza drzwi. Mówił głosem podniesionym, ale to nie był krzyk. Był groźny, ale opanowany, nie było w nim paniki, strachu, ton jakiego się używa w rozmowach o interesach, tylko lekko podniesiony, przerażająco łagodny i spokojny: — Odejdź od drzwi, bo zabiję tę małą sukę. • • • Nim Lindsey zaczęła krzyczeć jego imię, Hatch siedział przy biurku w gabinecie, przy zgaszonych światłach, trzymając oburącz „Arts American". Wizja uderzyła w niego jak wyładowanie, z trzaskiem łuku elektrycznego, tak jakby magazyn, który ściskał gołymi rękami, był aktywnym kablem mocy. Zobaczył Lindsey od tyłu, siedzącą na wysokim taborecie w swojej pracowni, przy rysownicy, pracującą nad szkicem. Po chwili nie była to już wcale Lindsey. Nagle stała się inną kobietą. Była wyższa, także widziana od tyłu, ale nie na taborecie, tylko w fotelu w innym pokoju, w obcym domu. Robiła na drutach. Jaskrawy motek przędzy rozwijał się powoli z koszyczka stojącego na małym stoliku obok fotela. Hatch pomyślał o niej jako o „matce", chociaż nie była ona ani trochę podobna do jego matki. Spojrzał w dół na swą prawą dłoń, w której trzymał nóż, ogromny, już mokry od krwi. Podszedł do jej fotela. Była nieświadoma jego obecności. Jako Hatch chciał krzyknąć i ostrzec ją. Ale jako użytkownik noża, którego oczami widział to wszystko, chciał tylko napaść na nią z furią, wypruć z niej życie i tym samym wypełnić zadanie. Podszedł od tyłu do jej fotela. Nie usłyszała jego kroków. Uniósł wysoko nóż. Uderzył. Krzyknęła. Uderzył. Próbowała wstać z fotela. Przesunął się dookoła niej, i z jego punktu widzenia wyglądało to jak ujęcie w filmie imitujące lot, gładkie szybowanie ptaka lub nietoperza. Pchnął ją z powrotem w fotel, uderzył. Uniosła ręce, by się zasłonić. Uderzył. Uderzył. I teraz, tak jakby była to pętla w filmie, znów znalazł się za nią z tyłu, stojąc w drzwiach, tylko że nie była to już „matka", to była ponownie Lindsey, siedząca przy rysownicy w swym atelier na piętrze, sięgająca do górnej szuflady szafki z przyborami i otwierająca ją. Jego spojrzenie przeniosło się z niej na okno. Ujrzał siebie — blada twarz, ciemne włosy, okulary przeciwsłoneczne — i już wiedział, że go zobaczyła. Okręciła się dookoła na taborecie, uniosła pistolet, lufę wycelowała prosto w jego pierś... — Hatch! Jego imię, odbijające się echem po domu, zerwało połączenie. Poderwał się z krzesła przy biurku i magazyn wypadł mu z rąk. — Hatch! Sięgając w ciemność nieomylnie złapał browning i wypadł z gabinetu. Przebiegł ukosem foyer, wspinając się na schody przeskakiwał po dwa stopnie na raz, spoglądając przy tym w górę i próbując dojrzeć, co się działo. Usłyszał, że Lindsey przestała krzyczeć jego imię i zaczęła wrzeszczeć „Regina!". Tylko nie dziecko, Jezu, proszę, nie dziecko. Osiągając szczyt schodów pomyślał przez moment, że trzask zamykanych drzwi był strzałem. Lecz ten dźwięk był odmienny, trudno go pomylić ze strzałem z broni. Gdy spojrzał w głąb korytarza dostrzegł Lindsey odbijającą się od drzwi pokoju 328 Reginy z kolejnym trzaskiem. Gdy biegł, by się do niej przyłączyć, kopnęła w drzwi, następnie jeszcze raz, a potem odsunęła się od nich. — Ja spróbuję — powiedział stając obok. — Nie! Powiedział, żeby się odsunąć, bo ją zabije. Przez kilka sekund Hatch patrzył w napięciu na drzwi, dosłownie trzęsąc się z emocji. Następnie chwycił za gałkę i próbował ją powoli przekręcić. Ale drzwi były zamknięte na klucz, więc przyłożył lufę pistoletu do zamka. — Hatch — jęknęła Lindsey — on ją zabije. Pomyślał o młodej blondynce, która dostała dwie kule w pierś i wyleciała tyłem z samochodu na autostradę, a potem przewracała się, toczyła po nawierzchni drogi we mgle. I o matce cierpiącej od ostrza noża rzeźnickiego, gdy upuściła swą robótkę, druty i rozpaczliwie walczyła o życie. Powiedział: — On ją i tak zabije, odwróć się. — I nacisnął spust. Drewno i cienki metal rozerwały się na drzazgi. Hatch złapał mosiężną gałkę, została mu w dłoni, więc odrzucił ją na bok. Gdy naparł na drzwi, przesunęły się ze zgrzytem na trzy centymetry do środka, ale nie dalej. Tani zamek się rozleciał, ale trzpień, na którym była osadzona gałka, wciąż sterczał, widocznie drzwi były zaklinowane od środka. Nacisnął na trzpień, ale nie zdołał go poruszyć; najprawdopodobniej podstawiono krzesło od biurka. Hatch chwycił browning za lufę i użył jego końca jako młotka. Klnąc walił w trzpień, przesuwając go centymetr po centymetrze do środka. W tej samej chwili, gdy trzpień wpadł do środka pokoju i stuknął w podłogę, Hatch ujrzał w wyobraźni serię błyskawicznie zmieniających się obrazów, na moment zastępujących widok korytarza na piętrze. Wszystko widział oczami mordercy: dziwaczny kąt, spojrzenie w górę ściany domu, tego domu, ściany na zewnątrz sypialni Reginy. Otwarte okno. Poniżej parapetu kłębowisko łodyg milina amerykańskiego. Podobny do tuby kwiat przed jego twarzą. Pręty kraty pod jego dłońmi, drzazgi wbijające się w skórę. Kurczowo zaciśnięta ręka, druga dłoń szukająca nowego chwytu, jedna noga wisząca w powietrzu, ciężar przytłaczający jego barki. Następnie zgrzyt, coś pękło. Nagłe uczucie niebezpiecznego luzu w geometrycznej pajęczynie, do której przywierał... 329 Hałas po drugiej stronie drzwi przywrócił Hatchowi poczucie rzeczywistości: trzask pękającego drewna, gwoździe wyrywane ze zgrzytem metalu, łomot. Wtedy przepłynęła przez niego kolejna fala medialnych obrazów i wrażeń. Spadek. Do tyłu, w noc. Niedaleko. Uderzenie o ziemię, krótki błysk bólu. Toczenie się po trawie. Obok niego leżący bez ruchu mały, skulony kształt. Zbliżenie, rzut oka na twarz. Regina. Zamknięte oczy. Usta przewiązane szalikiem... — Regina! — krzyknęła Lindsey. Gdy rzeczywistość wskoczyła ponownie na swoje miejsce, Hatch już walił ramieniem w drzwi sypialni. Przeszkoda po drugiej stronie odsunęła się na bok. Drzwi drgnęły i stanęły otworem. Wszedł do środka, macając palcami po ścianie, aż znalazł włącznik światła. Pomieszczenie zalał strumień blasku. Hatch przekroczył przewrócone krzesło od biurka i zwrócił browning w prawo, potem w lewo. Pokój był pusty, o czym już przecież wiedział ze swojej wizji. Wyjrzał na zewnątrz przez otwarte okno na zwaloną kratę i poplątane pnącza leżące na trawniku. Ani śladu mężczyzny w okularach przeciwsłonecznych, ani Reginy. — Cholera! — Hatch popędził z powrotem, złapał Lindsey, obrócił ją, popychając do drzwi, potem na korytarz, w stronę schodów. — Ty idź od frontu, ja pójdę od tyłu. On ją ma, zatrzymaj go, idź już, idź. — Nie opierała się, w lot chwyciła, co do niej mówił, i sfrunęła po schodach. — Strzelaj do niego, powal go, celuj w nogi, nie martw się tym, że trafisz Reginę, on ucieka! W foyer Lindsey dotarła do frontowych drzwi właśnie w chwili, gdy Hatch schodził z ostatniego stopnia i skręcał w krótki korytarz. Rzucił się do salonu, potem do kuchni, wyglądając przez tylne okna domu. Trawnik i patio były dobrze oświetlone, nie zauważył tam nikogo. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi między kuchnią a garażem, wszedł do środka, zapalił światła. Przebiegł sprintem przez całe pomieszczenie, znalazł się przy zewnętrznych drzwiach na przeciwległej ścianie jeszcze zanim ostatnia ze świetlówek przestała migać i rozjarzyła się w całości. Otworzył zapadkę, wyszedł na zewnątrz, na wąskie boczne podwórko. Rzucił okiem na prawo. Ani śladu mordercy. Ani śladu Reginy. Dalej był front domu, ulica i domy stojące naprzeciw, p° 330 drugiej stronie ulicy. To było terytorium, którym zajmowała się już Lindsey. Serce tłukło mu się w piersi jak szalone, z trudem łapał oddech. Ona ma tylko dziesięć lat, tylko dziesięć lat. Odwrócił się w lewo i pobiegł wzdłuż domu za garaż, na tylne podwórko, gdzie leżały połamane kraty i splątany kłąb milina amerykańskiego. Taka mała, maleństwo. Boże, proszę. Bał się nastąpić na gwóźdź, nie chciał, by skaleczenie uczyniło go niezdatnym do dalszej pogoni. Okrążył więc rumowisko i zaczął zapamiętale przetrząsać teren zagłębiając się w zarośla, szukając za wysokimi krzakami. Na tylnym podwórku nikogo nie było. Dotarł do skraju nieruchomości leżącego naprzeciw garażu. Pośliznął się i omal nie upadł, gdy okrążając róg domu hamował, ale utrzymał równowagę. Wyciągnął przed siebie trzymaną oburącz broń, celował na ścieżkę między domem a ogrodzeniem. Tutaj także nie było nikogo. Nie słyszał żadnych dźwięków dochodzących z frontu, a z całą pewnością nie usłyszał strzałów, co znaczyło, że Lindsey nie miała więcej szczęścia niż on. Jeżeli morderca nie poszedł tamtędy, to jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, to przejść przez ogrodzenie po jednej lub po drugiej stronie i uciec przez nieruchomość któregoś z sąsiadów. Hatch odszedł od frontu i zlustrował dwumetrowe ogrodzenie otaczające tylne podwórko, oddzielające je od stykających się podwórek domów leżących na wschodzie, zachodzie i południu. Pośrednicy handlu nieruchomościami nazywali je ogrodzeniem typu południowokalifornijskiego, w rzeczywistości był to mur, bloki betonu wzmocnione stalą i otynkowane, nakryte od góry cegłami i pomalowane tak, by harmonizować z domami. Większość sąsiadów miała takie, były gwarantami prywatności na basenach i podczas pieczenia barbecue. Dobre ogrodzenia czynią ludzi dobrymi sąsiadami, z obcych czynią sąsiadów — ale też ułatwiają intruzom przedarcie się przez jedną barierę i zniknięcie w labiryncie. Hatch odbywał spacer na linie zawieszonej nad otchłanią rozpaczy. Zachowywał równowagę dzięki temu, że miał nadzieję, iż morderca nie może się szybko poruszać trzymając Reginę 331 w ramionach. Popatrzył niezdecydowanie na wschód, na zachód, na południe. W końcu ruszył ku tylnej ścianie, która znajdowała się na ich południowej flance. Zatrzymał się dysząc, pochylony do przodu: tajemnicza łączność między nim a mężczyzną w okularach przeciwsłonecznych została przywrócona. Hatch znów patrzył oczami tamtego mężczyzny, i pomimo okularów przeciwsłonecznych noc przypominała bardziej późny zmierzch. Był w samochodzie, siedział za kierownicą. Poprawił nieprzytomną dziewczynkę ułożoną w fotelu pasażera, tak jakby była manekinem. Nadgarstki związane razem leżały na jej kolanach, a w postawie wyprostowanej utrzymywały ją pasy bezpieczeństwa. Po ułożeniu kasztanowatych włosów tak, by zakrywały szalik obwiązany naokoło głowy popchnął ją na drzwi, tak że osunęła się na bok z twarzą odwróconą od bocznego okna. Ludzie z przejeżdżających samochodów nie będą w stanie dostrzec knebla w jej ustach. Wyglądała tak, jakby spała. W rzeczywistości była blada i nieruchoma. Nagle zaniepokoił się, czy przypadkiem nie jest martwa. Nie było sensu zabierać jej do kryjówki, jeżeli była już martwa. Mógł równie dobrze otworzyć drzwi i wypchnąć ją, wyrzucić tę małą sukę już tutaj. Przyłożył głowę do jej policzka. Jej skóra była cudownie gładka, ale zimna. Przyciskając czubki palców do jej szyi wyczuł puls, bijący mocno, tak mocno. Była żywa, nawet bardziej żywotna niż w jego wizji z motylem unoszącym się wokół jej głowy. Nigdy przedtem nie zdobył ofiary o takiej wartości i był wdzięczny mocom piekielnym za danie mu tej szansy. Aż dygotał na myśl o czekającej go perspektywie: sięgnie głęboko do jej wnętrza i ściśnie to silne, młode serce, które będzie się kurczyć i walić aż do osiągnięcia ostatecznego bezruchu, a on przez cały czas wpatrzony w jej piękne szare oczy będzie obserwował uchodzące życie i nadchodzącą śmierć... Krzyk Hatcha pełen wściekłości, udręki i przerażenia zerwał medialny kontakt. Był z powrotem na swym podwórku, trzymając przed twarzą podniesioną prawą rękę i patrząc na nią w przerażeniu, tak jakby krew Reginy już splamiła jego drżące palce. Odwrócił się od muru na tyłach domu i pobiegł sprintem wzdłuż wschodniej ściany domu ku frontowi. Wszędzie panowała cisza, słychać było tylko jego własny ciężki 332 oddech. Wielu sąsiadów nie było w domach. Pozostali niczego nie usłyszeli, a przynajmniej nic takiego, co by ich wywabiło z mieszkań. Spokój tutejszej społeczności sprawił, że zachciało mu się wrzeszczeć z rozpaczy. Jakkolwiek jego własny świat rozpadał się na kawałki, zdał sobie sprawę, że wrażenie normalności jest dokładnie tym — wyłącznie wrażeniem, a nie rzeczywistością. Tylko Bóg wiedział, co mogło się dziać za ścianami tych domów, okropności równe tej, jaka stała się ich udziałem, popełniane nie przez intruza, ale przez członków rodziny na sobie. Gatunek ludzki był zdolny do tworzenia potworów, a same bestie często posiadały talent ukrywania się za przekonującymi maskami zdrowia psychicznego. Gdy Hatch dobiegł do trawnika przed frontem, nigdzie nie było widać Lindsey. Popędził na podjazd, przez otwarte drzwi — znalazł ją na koniec w gabinecie. Stała za biurkiem, przy telefonie. — Znalazłeś ją? — zapytała. — Nie. Co robisz? — Dzwonię na policję. Wyjmując słuchawkę z jej ręki i kładąc ją na miejscu powiedział: — Zanim tutaj przybędą, wysłuchają naszej opowieści i zaczną coś robić, on ucieknie. Zabierze Reginę tak daleko, że nigdy jej nie odnajdą — dopóki nie potkną się któregoś dnia o jej martwe ciało. — Ale potrzebujemy pomocy... Chwytając dubeltówkę z biurka i wpychając broń w jej ręce mówił: — Będziemy ścigać skurwiela. Mają w samochodzie. Wydaje mi się, że to honda. — Znasz numer rejestracyjny? — Nie. — Czy widziałeś... — Niczego nie widziałem — powiedział, szarpnięciem otwierając szufladę biurka. Chwycił pudełko amunicji i podał jej, rozpaczliwie świadom uciekających sekund. — Łączę się z nim, Obraz miga raz po raz, ale myślę, że więź jest dostatecznie dobra, dostatecznie mocna. — Wyciągnął pęk kluczy z zamka w biurku, gdzie je pozostawił, gdy wyciągał z szuflady magazyn. — Możemy usiąść mu na ogonie, o ile nie pozwolimy by odjechał za daleko. — Biegnąc do foyer powiedział: — Musimy ruszać. — Hatch, zaczekaj! Zatrzymał się, obrócił się na pięcie i stanął z nią twarzą w twarz. 333 Powiedziała: — Ty jedź, goń go, jeśli uważasz, że możesz. Ja zostanę tutaj i porozmawiam z glinami, ruszę ich... — Nie. — Potrząsnął głową. — Potrzebuję cię do prowadzenia samochodu. Te... te wizje są jak uderzenie pięścią, tracę wtedy świadomość, gdy to się dzieje jestem całkiem zdezorientowany. Boję się, bym nie zjechał samochodem z tej cholernej drogi. Włóż dubeltówkę i naboje do mitsubishi. — Wbiegając na górę po dwa stopnie na raz, krzyknął do niej przez ramię: — I weź latarki! — Dlaczego? — Nie wiem, może będziemy ich potrzebować. Kłamał. Trochę się zdziwił, słysząc, jak mówi o latarkach, ale wiedział, że w tej chwili kierowała nim podświadomość. Domyślał się, dlaczego latarki są niezbędne. W koszmarach przez ostatnie kilka miesięcy często przemieszczał się przez przestronne pomieszczenia i labirynt betonowych korytarzy, które w jakiś sposób były widoczne, mimo braku okien czy sztucznego oświetlenia. Szczególnie jeden tunel, opadający w dół w idealną czerń, w coś nieznanego, napełniał go takim przerażeniem, że jego serce waliło, jakby miało pęknąć. Właśnie dlatego potrzebowali latarek — ponieważ udawali się tam, gdzie wcześniej bywał tylko w snach i wizjach. W samo serce koszmaru. Wbiegł w górę po schodach i wpadł do pokoju Reginy, zanim zdał sobie sprawę z tego, że nie wie, dlaczego tam pobiegł. Zatrzymując się tuż za progiem, popatrzył w dół na zniszczoną gałkę od drzwi i przewrócone krzesło od biurka, następnie na szafę, w której rzeczy spadły z wieszaków i leżały na stosie, potem na otwarte okno. Nocny podmuch wiatru zaczął poruszać zasłonami. Coś... coś ważnego. Właśnie tutaj, właśnie teraz, w tym pokoju, coś, czego potrzebował. Ale co? Przełożył browning do lewej ręki, wytarł spoconą prawą dłoń o dżinsy. Obecnie ten skurwysyn w okularach przeciwsłonecznych zdążył pewnie zapalić samochód i już odjeżdża stąd z Reginą, prawdopodobnie po Crown Valley Parkway. Liczyła się każda sekunda. Zaczął się zastanawiać, czy nie pobiegł na górę w panice, a nie dlatego, że znajdowało się tu coś, czego naprawdę potrzebował- 334 Hatch zdecydował się jeszcze przez chwilę zaufać przymusowi, który go tu sprowadził. Podszedł do biurka w rogu pokoju i pozwolił, aby jego wzrok błądził po książkach, ołówkach i zeszytach. Szafa z książkami obok biurka. Obok niej na ścianie jeden z obrazów Lindsey. No już, dalej. Coś, czego potrzebował... potrzebował tak bardzo jak latarek, tak bardzo jak dubeltówki i pudełka z nabojami. Coś. Odwrócił się, zobaczył krucyfiks i podszedł prosto po niego. Wdrapał się na łóżko Reginy i zdjął krzyż ze ściany. Zeskoczył z łóżka na podłogę. Wyszedł z pokoju i ruszył korytarzem ku schodom. Ścisnął mocno krzyż. Zdał sobie sprawę, że trzyma go nie jak obiekt kultu religijnego i czci, ale jak broń, siekierę lub topór rzeźniczy. W chwili gdy dotarł do garażu, duże segmentowe drzwi rolowały się u góry. Lindsey włączyła silnik. Gdy Hatch usiadł w fotelu pasażera, Lindsey spojrzała na krucyfiks. — A to do czego? — Będziemy go potrzebować. Wyjeżdżając tyłem z garażu spytała: — Potrzebować do czego? — Nie wiem. Gdy samochód wytoczył się na ulicę, spojrzała dziwnie na Hatcha. — Krucyfiks? — Nie wiem, ale może będzie przydatny. Gdy się z nim połączyłem, był... odczuwał wdzięczność dla wszystkich mocy piekielnych, właśnie tak przebiegło to przez jego umysł, wdzięczność dla wszystkich mocy piekielnych za oddanie mu Reginy. — Wskazał na lewo. — Tędy. Strach sprawił, że twarz Lindsey postarzała się w ciągu ostatnich dziesięciu minut o parę lat. Bruzdy na jej twarzy jeszcze się pogłębiły, gdy wrzuciła bieg i skręciła samochodem w lewo. — Hatch, z czym my tu właściwie mamy do czynienia, z jednym z tych satanistów, sekt, jednym z facetów należących do tych kultów, o których czyta się w gazetach, że gdy złapią jednego z nich, to znajdują odciętą głowę w lodówce i kości zakopane pod werandą? — Aha, może coś w tym rodzaju. — Na skrzyżowaniu stwierdził: — Tutaj na lewo. Może coś w tym rodzaju... ale myślę, że gorzej. — Nie damy sobie z tym rady, Hatch. 335 — Do diabła, damy sobie radę — powiedział ostro. — Nie ma czasu, żeby zajął się tym ktoś inny. A jeśli my tego nie zrobimy, to Regina już nie żyje. Dojechali do skrzyżowania z Crown Valley Parkway, która była szerokim bulwarem o sześciu pasmach ruchu, z pasem zieleni i drzewami posadzonymi pośrodku. .Godzina nie była jeszcze późna i ruch na szosie był spory, chociaż nie było tłoku. — W którą stronę? — zapytała Lindsey. Hatch odłożył swój browning na podłogę. Nie wypuścił z ręki krucyfiksu. Trzymał go obiema rękami. Patrzył w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, czekając na uczucie, na znak, na cokolwiek. Reflektory przejeżdżających samochodów przesuwały się po nich, ale nie sprowadziły żadnego objawienia. — Hatch? — powiedziała zaniepokojona Lindsey. W lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Nic. O Jezu. Hatch pomyślał o Reginie. Kasztanowate włosy. Szare oczy. Jej prawa dłoń, zagięta i skręcona jak szpon, dar od Boga. Nie, nie od Boga. Nie w tym wypadku. Nie można za wszystko winić Boga. Mogła mieć rację: to był dar od jej rodziców, spadek po narkomanach. Za nimi zatrzymał się samochód, czekając, by wyjechać na główną drogę. Sposób w jaki chodziła, zdecydowana zmniejszyć chromanie. Nigdy nie skrywała swej zdeformowanej dłoni, nie wstydziła się jej, ani nie szczyciła, po prostu akceptowała. Chciała być pisarką. Inteligentne świnie z kosmosu. Kierowca czekający za nimi zatrąbił. — Hatch? Regina, taka drobna wobec ogromu otaczającego ją świata, a jednak zawsze stojąca prosto, z głową dumnie wzniesioną do góry. Ubiła interes z Bogiem. W zamian za coś dla niej cennego obiecała jeść fasolę. I Hatch wiedział, czym była ta cenna rzecz, choć Regina nigdy tego nie powiedziała: była nią rodzina i szansa ucieczki z sierocińca. Kierowca ponownie zatrąbił. Lindsey drżała. Zaczęła płakać. Szansa. Po prostu szansa. To było wszystko, czego chciała dziewczynka. Aby już nigdy nie być samotną. Szansa spania w łóżku 336 wymalowanym w kwiaty. Szansa by kochać, być kochaną, dorastać. Mała, skręcona dłoń. Łagodny, słodki uśmiech. Dobranoc... tato. Kierowca za nimi trąbił nagląco. — W prawo — odezwał się nagle Hatch. — Skręć w prawo. Lindsey załkała z ulgi i skręciła w prawo na szosę. Prowadziła szybciej niż zazwyczaj, zmieniając pasy, gdy wymagało tego natężenie ruchu, przemierzając równiny południowej części okręgu w stronę odległych pagórków i okrytych ciemnością nocy gór na wschodzie. Z początku Hatch nie był pewien, czy zrobił coś więcej, niż tylko zaryzykował, w jakim kierunku powinni pojechać. Ale wkrótce nades-io przekonanie. Bulwar prowadził na wschód między nie kończącymi się rzędami domów. Światła popstrzyły wzgórza tak, jakby tysiące płomieni pamięci płonęło na różnych kondygnacjach olbrzymich stelaży z wotywnymi świecami, i z każdym przejechanym kilometrem wyczuwał coraz mocniej, że wraz z Lindsey podążają tropem bestii. Ponieważ zgodził się, że nie będzie już między nimi żadnych tajemnic, stwierdził, że powinna mieć — i znieść — pojęcie o krytycznym położeniu Reginy. Powiedział: — To, co on chce zrobić, to trzymać jej bijące serce w swych nagich dłoniach przez ostatnie kilka uderzeń, czuć, jak uchodzi z niej życie. — O Boże. — Ona wciąż jeszcze żyje. Ma szansę. Jest jeszcze nadzieja. Wierzył, że to, co mówił, jest prawdą. Musi w to wierzyć, inaczej oszaleje. Ogarnął go niepokój na wspomnienie, że to samo mówił często w ciągu tych wszystkich tygodni, zanim rak ostatecznie pokonał Jimmy'ego. 22 — CZĘŚĆ III WDOŁ. Śmierć nie jest wcale przerażającą tajemnicą. Jest dobrze znana i tobie, i mnie. Nie posiada żadnych sekretów, które mogłyby zakłócić sen porządnego człowieka. Nie odwracaj swej twarzy od Śmierci. Nie dbaj o to, że odbiera nam ostatnie tchnienie. Nie bój się jej, ona nie jest twym panem, poganiającym ciebie wciąż szybciej i szybciej. Nie jest twym panem, lecz sługą twego Stwórcy; co lub Kto stworzył Śmierć, stworzył też ciebie — i jest jedyną tajemnicą. KSIĘGA ZLICZONYCH SMUTKÓW ROZDZIAŁ SIÓDMY Jonas Nyebern i Kari Dovell siedzieli w fotelach w ciemnym salonie jego domu na Spyglass Hill, spoglądając na miliony świateł, które lśniły za dużymi oknami. Noc była prawie bezchmurna, widok sięgał aż do portu Long Beach na północy. Cywilizacja rozkrzewiła się jak świecący, pożerający wszystko grzyb. Butelka chenin blanc była zanurzona w naczyniu z lodem na podłodze, pomiędzy ich fotelami. Była to ich druga butelka. Jeszcze nie zjedli kolacji. Zbyt dużo mówił. Spotykali się ze sobą na gruncie towarzyskim raz lub dwa razy w tygodniu już ponad miesiąc. Nie poszli razem do łóżka i nie sądził, aby kiedykolwiek to zrobili. Była wciąż godna pożądania, z tym rzadkim połączeniem wdzięku i nieporadności, które czasami przypominało mu egzotycznego, długonogiego żurawia, nawet pomimo tego, że była poważnym i pełnym poświęcenia lekarzem i nigdy nie pozwoliła ukrytej w niej kobiecie w pełni sobą pokierować. Jednakże wątpił, by oczekiwała fizycznej zażyłości. Był człowiekiem nieszczęśliwym, zbyt wiele duchów czekało, by go zaatakować, gdyby tylko szczęście pojawiło się w zasięgu jego ręki. To, co oboje uzyskali z tego koleżeńskiego związku, to wzajemne wysłuchiwanie zwierzeń, cierpliwość i szczera sympatia, bez zbytniej ckliwości. Tego wieczoru mówił o Jeremym, co nie było tematem sprzyjającym romansowaniu, nawet gdyby istniała w tym względzie 341 jakakolwiek perspektywa. Najbardziej niepokoił się objawami wrodzonego szaleństwa Jeremy'ego, których nie udało mu się rozpoznać — lub przyjąć — jako objawów. Już jako dziecko Jeremy był nadzwyczaj spokojny, wolał samotność niż czyjekolwiek towarzystwo. Jonas tłumaczył to sobie zwykłą nieśmiałością. Od najwcześniejszych lat chłopiec nie wykazywał żadnego zainteresowania zabawkami, co zostało przypisane jego bezspornie wysokiej inteligencji i zbyt poważnej naturze. Lecz teraz te wszystkie nawet nie dotknięte modele samolotów, gry, piłki i skomplikowane zestawy „Małego budowniczego" okazywały się niepokojącymi oznakami tego, że jego życie w krainie fantazji było bogatsze niż jakakolwiek zewnętrzna rozrywka. — Nigdy nie potrafił przyjąć uścisku bez lekkiego zesztyw-nienia — przypominał sobie Jonas. — Gdy oddawał pocałunek, zawsze miał wargi w powietrzu, a nie na policzku. — Mnóstwo dzieci ma podobne kłopoty z wylewnością — tłumaczyła Kari. Wyjęła butelkę wina z lodu, przechyliła ją i ponownie napełniła trzymany przez Jonasa kieliszek. — To może być jeszcze jeden aspekt jego nieśmiałości. Nieśmiałość i skromność nie są wadami, i trudno od ciebie oczekiwać, żebyś widział to w ten sposób. — Ale to nie była skromność — powiedział przygnębiony. — To była niezdolność, by coś odczuwać, by się o kogoś troszczyć. — Jonas, nie możesz ciągle się tak zadręczać. — A jeżeli Marion i Stephanie wcale nie były pierwszymi ofiarami? — Musiały być. — Ale jeśli nie były? — Chłopiec w tym wieku może być mordercą, ale nie będzie umiał ukryć morderstwa przez tak długi czas. — A jeśli zabił kogoś po ucieczce ze szpitala rehabilitacyjnego? — Prawdopodobnie sam stał się ofiarą. — Nie. On nie jest typem ofiary. — Prawdopodobnie nie żyje. — Jest gdzieś tam, na zewnątrz. Dzięki mnie. Jonas zapatrzył się na niezmierną panoramę. Cywilizacja leżała przed nim w całej swej migotliwej cudowności, w całej jaskrawej wspaniałości, fascynująca i przerażająca. 342 • • • Gdy dojechali do autostrady San Diego, Hatch rzekł: — Na południe. On pojechał na południe. Lindsey włączyła kierunkowskaz, w ostatniej chwili udało jej się skręcić na odpowiedni pas. Początkowo spoglądała na Hatcha, gdy tylko była w stanie oderwać oczy od drogi oczekując, że powie jej, co widzi lub co odbiera. Ale po chwili, czy tego chciała czy nie, skoncentrowała się na szosie, ponieważ Hatch teraz niczym się z nią nie dzielił. Podejrzewała, że jego milczenie oznacza po prostu, iż widzi bardzo mało, że więź między nim a mordercą była albo słaba, albo co chwila się rozłączała. Nie naciskała więc, by jej opowiadał, co widzi, ponieważ obawiała się, że jeżeli rozproszy jego uwagę, połączenie może się zupełnie zerwać — i Regina będzie stracona. Hatch wciąż trzymał w ręce krucyfiks. Kątem oka Lindsey widziała, jak koniuszki palców jego lewej dłoni nieustannie dotykają konturów odlanej z metalu postaci, cierpiącej na krzyżu ze sztucznego derenia. Wzrok Hatcha wydawał się być zwrócony do wnętrza, tak jakby był zupełnie nieświadomy tego, co się dzieje wokół. Lindsey zdała sobie sprawę, że życie stało się nagle tak surrealistyczne, jak jeden z jej obrazów. Zjawiska nadprzyrodzone w połączeniu ze znaną ziemską rzeczywistością. Kompozycja składa się z najzupełniej odmiennych elementów: krucyfiks i broń, mediumiczne wizje i latarki. W swych obrazach wykorzystywała elementy surrealistyczne do naświetlania tematu, natomiast w prawdziwym życiu każda interwencja czegoś nierealnego wprawiała ją tylko w zakłopotanie i okrywała tajemnicą zachodzące zdarzenia. Hatch wzdrygnął się i pochylił do przodu na ile pozwalały pasy bezpieczeństwa, tak jakby zobaczył, że przez szosę przechodzi coś dziwacznego i przerażającego. W rzeczywistości nie patrzył na asfalt przed nimi. Zapadł się z powrotem w fotel. —Wyjechał na zjeździe na Ortega Highway. Na wschód. Ten sam zjazd znajdzie się przed nami za kilka kilometrów. Na wschód, na Ortega Highway. • • • 343 Czasami reflektory nadjeżdżających z przeciwka samochodów zmuszały go do mrużenia oczu, pomimo mocno przyciemnionych okularów. W czasie jazdy Vassago co chwila zerkał okiem na nieprzytomną dziewczynkę spoczywającą w fotelu obok, zwróconą twarzą do niego. Jej broda spoczywała na piersi. Chociaż głowa była pochylona w dół i kasztanowate włosy spadały na jedną stronę twarzy, mógł dostrzec jej wargi odciągnięte do tyłu przez szalik przytrzymujący knebel, krzywiznę jej zgrabnego nosa, jedną zamkniętą powiekę i fragment drugiej — takie długie rzęsy — oraz część gładkiego czoła. Jego wyobraźnia pracowała intensywnie, chciał wymyślić sposób w jaki mógłby ją zniekształcić, by stworzyć najbardziej efektowną ofiarę. Była doskonała dla jego celów. Piękno, narażone na szwank. Wdzięk rysów i kaleka noga, zdeformowana ręka. Regina już teraz była symbolem omylności Boga. Prawdziwe trofeum. Był zawiedziony, że nie udało mu się dopaść matki, ale nie porzucił jeszcze nadziei, że ją zdobędzie. Bawił się myślą, żeby nie zabijać dziecka dziś w nocy. Gdyby pozostawił ją przy życiu jeszcze przez kilka dni, miałby może okazję znów próbować złapać Lindsey. Mając obie mógłby pracować nad nimi jednocześnie, aby na przykład przedstawić ich trupy jako szyderczą wersję „Pięty" Michała Anioła. Mógłby je też rozczłonkować, a potem pozszywać, tworząc wyjątkowo fantazyjny, sprośny kolaż. Czekał na radę, na jeszcze jedną wizję, zanim zadecyduje, co zrobić. Gdy zjechał na rampę prowadzącą na Ortega Highway i skręcił na wschód, przypomniał sobie Lindsey siedzącą przy rysownicy w swoim atelier. Wyglądała jak jego własna matka przy robótce tego popołudnia, gdy ją zabił. Usunąwszy siostrę i matkę tym samym nożem i o tej samej godzinie, wiedział w głębi serca, że utorował sobie drogę do Piekła i był o tym tak przekonany, że zrobił ostateczny krok i przebił się sam. W książce o satanistach opisano drogę prowadzącą do wiecznego potępienia. Zatytułowana „Ukryty", była dziełem skazanego na karę śmierci mordercy, Thomasa Nicene'a, który zabił własną matkę i brata, a następnie popełnił samobójstwo. Jego pieczołowicie 344 zaplanowane zstąpienie do Otchłani zostało obrócone wniwecz przez zespół sanitariuszy okazujący zbyt wiele poświęcenia i mający trochę szczęścia. Nicene został ożywiony, wyleczony, uwięziony, osądzony, skazany za morderstwo na karę śmierci. Igrające zasadami społeczeństwo jasno w ten sposób pokazało, że władza śmierci, nawet prawo do wyboru własnej, nigdy nie zostanie oddana w ręce jednostki. Czekając na egzekucję Thomas Nicene przelał na papier obrazy Piekła, które ujrzał wówczas, gdy znajdował się na krawędzi, zanim sanitariusze udaremnili mu wstęp do wieczności. Jego teksty zostały przeszmuglowane z więzienia do współwyznawców, którzy mogli je wydrukować i rozpowszechnić. Książka Nicene'a pełna była mocnych, przekonujących opisów ciemności i zimna — nie gorąca klasycznych piekieł — obrazów królestwa niezmiernych przestrzeni i mroźnej pustki. Zaglądając przez wrota Śmierci i poza bramy Piekła, Thomas widział tytaniczne moce pracujące nad tajemniczymi strukturami. Demony kolosalnych rozmiarów i o niezwykłej mocy kroczyły przez nocne mgły po pozbawionych światła kontynentach, wypełniając nieznane misje, wszyscy ubrani na czarno, w kaszkietach lub świecących czarnych hełmach na głowach. Widział ciemne morza rozbijające się o czarne brzegi pod bezgwiezdnym i bezksiężycowym niebem, które wyglądało jak podziemny świat. Olbrzymie statki, tajemnicze i pozbawione okien, poruszały się po mrocznych falach napędzane potężnymi silnikami, wytwarzającymi hałas przypominający krzyki udręczonych tłumów. Po przeczytaniu książki Nicene'a Jeremy zdał sobie sprawę, że jego opisy były prawdziwsze niż cokolwiek, co na ten temat dotychczas czytał. Zdecydował, że pójdzie za przykładem tego wielkiego człowieka. Marion i Stephanie stały się jego biletami wejścia do owego egzotycznego i nadzwyczaj atrakcyjnego niższego świata, do którego należał. Przedziurkował bilety rzeżnickim nożem i sam udał się do tego ciemnego królestwa, spotykając dokładnie to, co obiecał Nicene. Nigdy się nie spodziewał, że własna ucieczka ze znienawidzonego świata żywych zostanie uniemożliwiona nie przez sanitariuszy, lecz przez jego własnego ojca. Wkrótce jednak zasłuży na powrót w szeregi potępionych. Rzucając okiem na dziewczynkę Vassago przypomniał sobie, 345 jakiego uczucia doznał, gdy drżała, a potem nagle zwiotczała w jego gwałtownym uścisku. Przeszył go dreszcz cudownego-oczekiwania. Zastanawiał się, czy nie zabić swego ojca. W ten sposób mógł sprawdzić, czy ten akt pozwoliłby mu ponownie uzyskać obywatelstwo Hadesu. Ale wystrzegał się swego starego. Jonas Nyebern był dawcą życia i świecił takim wewnętrznym światłem, jakie Vassago uznał za groźne. Jego najwcześniejsze wspomnienia dotyczące ojca były ściśle związane z obrazami Chrystusa, aniołów, Matki Świętej i cudów, z obrazami, które kolekcjonował Jonas i którymi zawsze udekorowany był ich dom. I zaledwie dwa lata temu jego ojciec wskrzesił go w sposób, w jaki Jezus ożywił zimnego już Łazarza. W konsekwencji nie myślał o Jonasie tylko jako o wrogu, ale jako 0 postaci obdarzonej mocą, ucieleśnieniu tych jasnych sił, które przeciwstawiały się woli Piekła. Ojciec był bez wątpienia chroniony, niedotykalny, żył otoczony obmierzłą łaską tego drugiego bóstwa. Wtedy jego nadzieje skierowały się ku kobiecie i dziewczynce. Jedna ofiara jest w jego rękach, a druga jeszcze nie. Jechał na wschód wzdłuż nie kończącego się szeregu jednakowych domów, które powstały w ciągu sześciu lat, odkąd „Świat Fantazji" został zamknięty. Vassago wdzięczny był za to, że mnożące się tłumy kochających życie hipokrytów nie tłoczyły się już niedaleko jego kryjówki, która wciąż jeszcze znajdowała się w odległości kilometrów od ostatniego z nowych osiedli. Gdy już minęli zaludnione wzgórza 1 okolica stawała się coraz mniej zabudowana, choć jeszcze nie całkiem bezludna, Vassago jechał wolniej, niż kiedykolwiek przedtem. Czekał na wizję, która powiedziałaby mu, czy ma zabić dziecko zaraz po przybyciu do wesołego miasteczka, czy też czekać, aż matka także będzie jego ofiarą. Obróciwszy głowę, by jeszcze raz spojrzeć na Reginę odkrył, że go obserwowała. Jej oczy błyszczały odbitym światłem tablicy, rozdzielczej. Widział, że jest przerażona. — Biedne dziecko — powiedział. — Nie bój się, dobrze? Nie bój się. Po prostu jedziemy do wesołego miasteczka, to wszystko. No wiesz, tak jak Disneyland, jak „Magiczna Góra". Jeżeli nie będzie w stanie zdobyć matki, być może powinien poszukać innego dziecka, mniej więcej tego samego wzrostu co 346 Regina, jakiejś szczególnie ładnej dziewczynki z czterema silnymi, zdrowymi kończynami. Mógłby wtedy przerobić tę dziewczynkę dając jej rękę i nogę drugiej, udowadniając w ten sposób, że on, zaledwie dwudziestoletni wygnaniec z Piekła, potrafi wykonać lepszą robotę niż Twórca. Stałoby się to wspaniałym dodatkiem do jego kolekcji, wyjątkowe dzieło sztuki. Wsłuchał się w jednostajną pracę silnika. W szum opon po nawierzchni drogi. W cichy gwizd wiatru w oknach. Czekanie na dar. Czekanie na wskazówkę. Czekanie, by usłyszeć, co ma zrobić. Czekanie, czekanie; wizja, którą trzeba ujrzeć. • • • Nim dotarli do zjazdu na Ortega Highway na Hatcha spadła ulewa obrazów jeszcze dziwniejszych niż te, które dotychczas widział. Każdy z nich trwał zaledwie parę sekund, tak jakby oglądał niemy film. Ciemne morza rozbijające się o czarne brzegi pod bezgwiezdnym i bezksiężycowym niebem. Olbrzymie statki, tajemnicze i pozbawione okien, poruszały się po mrocznych falach napędzane potężnymi silnikami, które wytwarzały hałas podobny do krzyku udręczonych tłumów. Kolosalne, demoniczne postacie, wysokie na trzydzieści metrów, kroczące przez obce pejzaże, czarne kaszkiety spływające na ich karki, głowy zakute w czarne hełmy, wypolerowane jak szkło. Tytaniczne, widziane w przelocie maszyny pracujące nad monumentalnymi strukturami o tak osobliwych wzorach, że nie było możliwości domyślić się ich przeznaczenia i funkcji. Czasami Hatch widział ten odrażający krajobraz ostro, wyraźnie, z mrożącymi krew w żyłach szczegółami, a czasem tylko jego opis słowami na stronach książki. Jeżeli taki pejzaż istniał, musiał znajdować się na jakimś odległym świecie, ponieważ nie pochodził z Ziemi. Jednakże Hatch nigdy nie był pewien, czy odbiera obrazy rzeczywistego miejsca, czy tylko wyobrażonego. Czasami wszystko to wydawało się tak wyraźne jak najbliższa ulica w Laguna, innym razem zaś zdawało się nieprawdziwe, cienkie jak bibułka. • • • 347 Jonas wrócił do salonu z pudełkiem przedmiotów, które zachował z pokoju Jeremy'ego, Położył je na podłodze obok fotela. Wyjął z pudełka małą, licho wydrukowaną książkę zatytułowaną „Ukryty" i podał ją Kari. Wzięła ją do rąk ze wstrętem, jakby podał jej rzecz pokrytą zaskorupiałym brudem. — Masz rację, że kręcisz na to nosem — powiedział biorąc kieliszek wina i podchodząc do okna. — To nonsens. Chory i zwichrowany, ale nonsens. Autor to skazany na śmierć morderca, który utrzymywał, że widział Piekło. Muszę ci powiedzieć, że jego opis w niczym nie przypomina Dantego. Och, jest w tym pewna romantyka i niezaprzeczalna siła wyrazu. Jeżeli byłabyś młodym psychopatą żywiącym iluzję co do własnej wielkości i posiadającym inklinację ku przemocy, z nienaturalnie wysokim poziomem testosteronu towarzyszącym zazwyczaj podobnym stanom umysłu, to Piekło, które on opisuje, stałoby się obiektem twoich nocnych zmaz podczas snów o ostatecznej potędze. Mdlałabyś wyobrażając je sobie. Nie byłabyś w stanie usunąć z myśli tego obrazu. Mogłabyś go pragnąć, robić wszystko, by stać się jego częścią i osiągnąć wieczne potępienie. Kari odłożyła książkę na podłogę i wytarła czubki palców 0 bluzkę. — Powiedziałeś, że autor Thomas Nicene zabił swoją matkę. — Tak. Matkę i brata. Dał przykład. — Jonas wiedział, że już za dużo wypił. Mimo to pociągnął jeszcze jeden głęboki łyk. Odwracając się od okna rzekł: — A wiesz, co sprawia, że to wszystko jest takie absurdalne, takie patetycznie absurdalne? Jeżeli przeczyta się tę cholerną książkę, co ja uczyniłem później starając się zrozumieć, 1 jeśli nie jest się psychopatą skłonnym w nią uwierzyć, to od razu się widzi, że Nicene nie opisuje tego, co widział w Piekle. Czerpie inspirację ze źródła tak głupio oczywistego, jak i bezsensownego. Kari, jego Piekło nie jest niczym innym, jak Imperium Zła z serii „Gwiezdne wojny", trochę zmienione, rozwinięte, ukazane przez pryzmat religijnej mitologii, ale to wciąż „Gwiezdne wojny". — Zaśmiał się gorzko. Wypił znów łyk wina. — Na miłość boską, jego demony są tylko trzydziestometrową wersją Dartha Vadera. Przeczytaj opis Szatana, a potem pójdź na którykolwiek z filmów, w których występował Jabba. Jeśli wierzyć temu obłąkanemu, to 348 stary Jabba był pierwowzorem Szatana. — Jeszcze jeden kieliszek chenin blanc, jeszcze jeden kieliszek. — Marion i Stephanie umarły... — Łyk. Zbyt duży. Połowa zawartości kieliszka zniknęła. — ... umarły po to, by Jeremy mógł dostać się do Piekła i przeżyć wielką, ciemną, anty-bohaterską przygodę ubrany w strój pieprzonego Dartha Vadera. Obraził ją lub zaniepokoił, prawdopodobnie jedno i drugie. Nie miał takiego zamiaru, zrobiło mu się przykro. Zresztą wcale nie był pewien, co było jego zamiarem. Może po prostu chciał sobie ulżyć. Nigdy wcześniej tego nie robił i nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się zrobić to dzisiaj — a może dlatego, że zniknięcie Mortona Redlowa przeraziło go do głębi. Zamiast nalać sobie wina, Kari wstała z fotela. — Sądzę, że powinniśmy coś zjeść. — Nie jestem głodny — odparł Jonas i dotarło do niego, że mówi niewyraźnie. — No cóż, może rzeczywiście powinniśmy coś zjeść. — Moglibyśmy gdzieś pójść — powiedziała, wyjmując kieliszek z jego ręki i odstawiając go na najbliższy stolik. W blasku światła wpadającym przez okna wyglądała uroczo. — Albo zadzwonić po pizzę. — A co byś powiedziała na steki? Mam kilka w zamrażarce. — To zajmie zbyt dużo czasu. — Wcale nie. Po prostu odmrozi się je w mikrofalówce i rzuci na grill. W kuchni jest duży grill. — No cóż, jeśli właśnie na to masz ochotę. Napotkał jej wzrok. Jej spojrzenie było jasne, przenikliwe i szczere jak zawsze, ale Jonas dostrzegł w nim więcej czułości niż przedtem. To ten sam rodzaj troski, jaką odczuwała wobec małych pacjentów, co czyniło z niej pierwszej klasy pediatrę. A może czułość dla niego była w niej zawsze, a on po prostu dotąd jej nie zauważył. Albo może pierwszy raz zdała sobie sprawę, jak rozpaczliwie potrzebował opieki. — Dziękuję ci, Kari. — Za co? — Za to, że jesteś sobą — rzekł. Objął ją ramieniem i poprowadził do kuchni. 349 • * * Jednocześnie z wizjami kolosalnych maszyn, ciemnych mórz i gargantuicznych, demonicznych postaci Hatch ujrzał szereg obrazów innego rodzaju. Śpiewające w chórze anioły. Modląca się Matka Święta. Chrystus z apostołami podczas Ostatniej Wieczerzy, Chrystus w Getsemani, Chrystus umierający na krzyżu, Chrystus wstępujący do Nieba. Rozpoznał je jako obrazy, które mógłby kiedyś kolekcjonować Jonas Nyebern. Pochodziły z innego okresu i prezentowały inny styl niż te, które widział w jego gabinecie, ale były utrzymane w tym samym duchu. Nastąpiło połączenie, skręcenie przewodów w jego podświadomości, ale jeszcze nie rozumiał, co to oznacza. Następny obraz: Ortega Highway. Przelotne widoki nocnych krajobrazów rozwijających się po obu stronach kierującego się na wschód samochodu. Światełka na tablicy rozdzielczej. Zbliżające się reflektory, zmuszające go do mrużenia oczu. I nagle Regina. Regina w plamach żółtego światła padającego od tej samej tablicy rozdzielczej. Zamknięte oczy. Głowa pochylona do przodu. Miała w ustach knebel, głowę obwiązaną szalikiem. Otwiera oczy. Spojrzawszy w przerażone oczy Reginy Hatch wynurzył się ze swych wizji jak pływak wyskakujący nad powierzchnię wody, by zaczerpnąć powietrza. — Ona żyje! Spojrzał na Lindsey, która przeniosła wzrok z szosy na jego twarz. — Przecież nigdy nie mówiłeś, że jest inaczej. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że niezbyt wierzył w to, iż dziewczynka wciąż jeszcze żyje. Zanim Hatch nabrał otuchy widząc jej szare oczy błyszczące w żółtym świetle tablicy rozdzielczej, został uderzony jak obuchem nowymi falami jasnowidzenia. Uderzenie było mocne, jak cios pięści. Wykrzywione postacie wyłaniające się spośród mrocznych cieni. Ludzkie kształty w dziwacznych pozach. Zobaczył kobietę tak wysuszoną, że zdawało się, iż mógłby ją porwać byle podmuch wiatru; inną w odrażającym stadium gnicia; zmumifikowana twarz nieokreślonej płci; nabrzmiała zielono-czarna ręka uniesiona w prze- 350 raźliwym geście błagania. Kolekcja. Jego kolekcja. Ponownie zobaczył twarz Reginy, otwarte oczy, błyszczące w świetle padającym z tablicy rozdzielczej. Tak wiele możliwości by zeszpecić, okaleczyć, zadrwić z dzieła Boga. Regina. Biedne dziecko. Nie bój się, dobrze? Nie bój się. Po prostu jedziemy do wesołego miasteczka. No wiesz, jak Disneyland, jak „Magiczna Góra". Jak ładnie będzie pasować do mojej kolekcji. Zwłoki jako tworzywo dla sztuki, utrzymywane na miejscu przez druty, pręty i drewniane pniaki. Zobaczył zamarłe wrzaski, na zawsze ucichłe. Szczęki kościotrupów otwarte w wiecznym wołaniu o litość. Drogocenna kolekcja. Regina, słodkie dziecko, śliczne dziecko, taka wspaniała zdobycz. Hatch wyszedł z transu szarpiąc dziko pasy bezpieczeństwa, gdyż miał uczucie, że są krępującymi go drutami, linami i sznurami. Szarpał pasy, w ten sposób ogarnięta paniką ofiara, którą chciano by pogrzebać żywcem, mogłaby rwać spowijające ją całuny. Zdał sobie sprawę, że sam krzyczy; wciągał powietrze jakby bojąc się uduszenia, wypuszczał je z siebie natychmiast w potężnych jak eksplozje wydechach. Usłyszał, jak Lindsey wypowiedziała jego imię, zrozumiał, że ją przeraża, ale przez długie sekundy nie mógł powstrzymać krzyków czy gwałtownych ruchów, dopóki nie znalazł przycisku zwalniającego pasy bezpieczeństwa i nie zrzucił ich z siebie. Znalazł się z powrotem w mitsubishi, kontakt z mordercą został na chwilę zerwany, a okropny widok kolekcji odpłynął, chociaż Hatch nie mógł go w żaden sposób zapomnieć. Odwrócił się do Lindsey, przypominając sobie hart ducha jaki okazała w lodowatych wodach górskiej rzeki tej nocy, gdy go uratowała. Dziś będzie potrzebowała całej tej siły, a nawet więcej. — „Świat Fantazji" — powiedział nagląco — tam, gdzie przed laty był pożar, teraz opuszczony, on tam właśnie jedzie. Jezu Chryste, Lindsey, jedź tak, jak jeszcze nigdy w życiu nie jechałaś, wciśnij gaz do dechy. Ten skurwysyn, ten szalony zdegenerowany skurwysyn chce ją zabrać na dół, między umarłych. Dodała gazu. Chociaż nie mogła mieć pojęcia, co miał na myśli, nagle zaczęli pruć na wschód szybciej, niż to było bezpieczne. Minęli ostatnie skupiska świateł, wydostali się poza zasięg cywilizacji, zanurzali się w coraz ciemniejszą strefę. 351 • • • Podczas gdy Kari przeglądała lodówkę w poszukiwaniu składników, z których mogłaby przyrządzić sałatkę, Jonas poszedł do garażu, by wyjąć steki z zamrażarki. Wpadające do garażu przez otwory wentylacyjne chłodne, nocne powietrze podziałało na niego orzeźwiająco. Przez chwilę stał w drzwiach, oddychając bardzo wolno, by trochę rozjaśnić umysł. Nie miał apetytu na nic, prócz wina, ale nie chciał, by Kari zobaczyła go pijanego. Poza tym, choć na następny dzień nie miał zaplanowanej żadnej operacji, nigdy nie było pewności, czy nagły przypadek nie wystawi na próbę umiejętności zespołu reanimacyjnego. Jonas czuł odpowiedzialność za potencjalnych pacjentów. Czasami, gdy opadał go najczarniejszy nastrój, rozważał porzucenie dziedziny medycyny ożywiania, by skoncentrować się na kardiochirurgii. Gdy widział pacjenta powracającego do życia, do pracy, do rodziny lub do służby było to dla niego najmilszą nagrodą. Ale w nagłych wypadkach, gdy kandydat do reanimacji leżał na stole — Jonas rzadko cokolwiek o nim wiedział — zastanawiał się, czy nie sprowadza z powrotem zła, którego świat właśnie się pozbył. Było to dla niego coś więcej niż moralny dylemat; był to miażdżący ciężar leżący na jego sumieniu. Jak dotąd, będąc człowiekiem religijnym — choć miał także swoje wątpliwości — wierzył, że Bóg nim pokieruje. Uważał, że Bóg dał mu umysł i zdolności po to, by z nich korzystał, i że nie powinien uważać się za mądrzejszego od Boga i odmawiać pomocy jakiemukolwiek pacjentowi. Oczywiście Jeremy był nowym, zmiennym czynnikiem w tym równaniu. Jeżeli sprowadził z powrotem Jeremy'ego, a Jeremy zabił niewinnych ludzi... Sama myśl o tym była nie do zniesienia. Chłodne powietrze nie wydawało się już orzeźwiające. W porządku, kolacja. Dwa steki. Filet mignon. Lekko przysmażone, z odrobiną sosu Worcester. Sałatka bez sosu, tylko skropiona cytryną i posypana czarnym pieprzem. Może jednak miał apetyt. Nie jadał dużo mięsa, była to więc rzadka uczta. Jako kardiochirurg niejednokrotnie widział, jakie były konsekwencje wysokotłuszczowej diety. Podszedł do zamrażarki stojącej w rogu. Pchnął przycisk zwalniający zatrzaski, uniósł pokrywę. 352 Wewnątrz leżał Morton Redlow, były właściciel Agencji Detektywistycznej Redlowa, blady i szary, jakby wyrzeźbiony z marmuru, ale jeszcze nie pokryty warstwą szronu. Plama krwi zastygła na jego twarzy w kruchą skorupę, a w miejscu, gdzie był nos, ziała okropna pustka. Jego oczy były otwarte. Na zawsze. Jonas nie cofnął się. Jako chirurg był obeznany zarówno z okropnościami jak i cudami biologii, i byle co go nie odrzucało. Coś w nim zanikło, gdy ujrzał Redlowa. Coś w nim umarło. Jego serce stało się tak lodowate, jak serce leżącego przed nim detektywa. W jakiś pierwotny sposób wiedział, że był skończony jako człowiek. Już więcej nie ufał Bogu. Już nie. Jakiemu Bogu? Ale nie zrobiło mu się niedobrze ani nie był zmuszony odwrócić się z obrzydzenia. Zauważył zwinięty list, który Redlow ściskał kurczowo sztywną prawą ręką. Jonas z łatwością wyjął zwitek, gdyż palce detektywa skurczyły się w trakcie zamarzania, zsuwając się z papieru, wokół którego zacisnął je morderca. Rozwinął list i natychmiast rozpoznał staranny charakter pisma swego syna. Zdrętwiał. Wywołana śpiączką afazja była udawana. Opóźnienie umysłowe. Nadzwyczaj sprytny fortel. List brzmiał: Drogi tato, aby go porządnie pochować, będą musieli wiedzieć, gdzie znaleźć jego nos. Spójrz na jego tyłek. Wsadził nos w moje sprawy, więc ja wsadziłem go w jego. Gdyby umiał się choć trochę zachować, potraktowałbym go lepiej. Przykro mi, ojcze, jeśłi trapi cię moje zachowanie. • • • Lindsey prowadziła najszybciej jak mogła, dociskając do oporu pedał gazu mitsubishi. Wyraźnie odczuwała najmniejszą wadę nawierzchni szosy, nie zaprojektowanej dla jazdy z tak dużą prędkością. Jechali coraz dalej na wschód, ruch stopniowo malał, co zmniejszało ryzyko wypadku — raz przejechała na drugą stronę ciągłej linii na samym środku bardzo ciasnego zakrętu. Zapiawszy ponownie pasy bezpieczeństwa, Hatch użył samochodowego telefonu, by uzyskać numer gabinetu Jonasa Nyeberna z informacji, następnie zadzwonić do niego. Natychmiast odezwała — Przełęcz śmierci się dyżurna telefonistka lekarza. Przyjęła od Hatcha wiadomość, która zbiła ją z tropu. Chociaż dziewczyna zdawała się być szczera obiecując, że przekaże ją doktorowi, ale Hatch nie był wcale przekonany, czy jego rozumienie słowa „natychmiast" było zgodne z jej interpretacją. Teraz widział wszystko wyraźnie, lecz też wiedział, że nie mógł z równą ostrością dostrzegać wielu spraw wcześniej. Pytanie, które zadał Jonas w gabinecie w poniedziałek nabrało teraz nowego znaczenia. Nyeberg zapytał, czy Hatch wierzy, że zło jest wyłącznie rezultatem działań człowieka, czy też myśli, że zło to realna siła, obecność, coś, co chodzi po świecie? Historia, którą opowiedział Jonas o stracie żony i córki, zamordowanych przez syna-psychopatę i o tym, że syn popełnił samobójstwo, połączyła się teraz z wizją kobiety robiącej na drutach. Kolekcja ojca. I syna. Sataniczne aspekty wizji były tym, czego można było oczekiwać od złego syna, bezrozumnie buntującego się przeciw ojcu, dla którego religia była ośrodkiem życia. A ponadto — zarówno on, jak i Jeremy Nyebern — zostali cudownie wskrzeszeni, rękami tego samego człowieka. I to była ta więź. — Ale jak można to wyjaśnić? — zapytała Lindsey, gdy powiedział jej tylko trochę więcej niż dyżurnej telefonistce lekarza. — Nie wiem. Nie mógł myśleć o niczym oprócz tego, co zobaczył w ostatnich wizjach, z których zresztą zrozumiał mniej niż połowę. To co zrozumiał i co dotyczyło charakteru kolekcji Jeremy'ego, napełniło go strachem o Reginę. Nie mogąc zobaczyć kolekcji tak, jak widział ją Hatch, Lindsey skoncentrowała się na tajemnicy więzi. Pewnym wyjaśnieniem — chociaż nie całkowitym — było poznanie tożsamości mordercy w okularach przeciwsłonecznych. — A co z wizjami? Co znaczą w tym cholernym układzie? — nalegała, próbując znaleźć sens w zjawiskach nadprzyrodzonych, być może w sposób niezbyt odbiegający od tego, w jaki znajdowała znaczenie świata, redukując go do uporządkowanych wyobrażeń na masonicie. — Nie wiem — odparł. — Ta więź, która pozwala ci go ścigać... — Nie wiem. 354 Wzięła zakręt zbyt szeroko. Samochód zjechał z nawierzchni na żwirowe pobocze. Tył zaczął się ślizgać, żwir pryskał spod kół i grzechotał o spód wozu. Bariera ochronna mignęła blisko, zbyt blisko, pojazdem wstrząsnęło mocno, karoseria uderzyła o barierę. Zdawało się, że Lindsey odzyskała nad nim kontrolę wyłącznie wysiłkiem woli. Przygryzała dolną wargę tak mocno, że wydawało się, iż zacznie krwawić. Chociaż Hatch miał świadomość obecności Lindsey, samochodu i szaleńczego tempa, jakie utrzymywali na tej czasami niebezpiecznej, krętej szosie, nie mógł oderwać myśli od tych oburzających rzeczy, jakie ujrzał w wizji. Im dłużej myślał, że Regina miałaby zostać dołączona do tej makabrycznej kolekcji, tym bardziej strach zmieniał się w gniew. Był to ten sam gwałtowny gniew; uczucie nie do opanowania, stan, który tak często widział u swego ojca. Tym razem jednak skierowany przeciwko czemuś, co naprawdę zasługiwało na nienawiść. Cel wart był takiej wrzącej wściekłości. • • • Vassago podjechał do drogi prowadzącej do opuszczonego wesołego miasteczka. Przeniósł wzrok z pustej w tej chwili szosy na związaną i zakneblowaną dziewczynkę w fotelu. W tym słabym świetle dostrzegł, że wytężała wszystkie siły próbując uwolnić się z więzów. Jej nadgarstki były otarte i zaczynały krwawić. Miała nadzieję, że się uwolni, wyrywając się z więzów lub uciekając, choć jej sytuacja była najwyraźniej beznadziejna. Co za witalność. Rozczuliła go. Dziecko było wyjątkowe, może wcale nie będzie potrzebował matki, o ile znajdzie taki sposób umieszczenia jej w swojej kolekcji, którego rezultatem będzie dzieło sztuki równie potężne, jak wszystkie żywe obrazy z użyciem matki i córki, jakie sobie wyobrażał. Prędkość nie robiła na nim wrażenia. Teraz, gdy zjechał z szosy na długą drogę podjazdową do wesołego miasteczka, przyśpieszył. Niecierpliwił się chcąc wrócić do muzeum martwych w nadziei, że natchnie go tamtejsza atmosfera, że pobudzi go odpowiednio. Przed laty czteropasmowy wjazd był obsadzony z obu stron bujnymi kwiatami, zaroślami i kępami palm. Drzewa i większe 355 krzewy zostały wykopane, przesadzone w donice i wywiezion dawno temu przez agentów kredytodawców. Kwiaty zeschły sie w pył, gdy system nawadniający teren został wyłączony. Południowa Kalifornia była pustynią, przekształconą ludzką ręką, a gdy jej zabrakło, pustynia ponownie obejmowała we władanie swoje terytoria. To tyle, jeśli chodzi o geniusz ludzkości, niedoskonałego tworu Boga. Nawierzchnia popękała i pofałdowała się przez lata, gdy nikt nie zwracał na to uwagi, w niektórych miejscach zaczęła znikać pod zaspami piasku. Światła reflektorów jego samochodu oświetliły resztki pustynnych zarośli, zbrązowiałych po niecałych sześciu tygodniach, które minęły od końca pory deszczowej, smaganych wiejącym w kierunku zachodnim nocnym wiatrem, nadpływającym zza wysuszonych wzgórz. Dojeżdżając do budek, w których kiedyś pobierano opłaty, zwolnił. Budki blokowały wszystkie cztery pasy. Pozostawiono je w charakterze bariery chroniącej przed zbyt łatwą eksploracją likwidowanego wesołego miasteczka. Opleciono je i połączono mocnymi, grubymi łańcuchami, tak żeby nie można ich było przeciąć zwykłymi nożycami do drutu. Zatoki do parkowania, w przeszłości strzeżone i porządkowane przez personel, porastały splątanymi krzakami. Wiatr naniósł tu sterty śmieci. Vassago objechał budki. Samochód podskoczył na krawężniku i przetoczył się po wyschniętej na kamień ziemi, na której kiedyś rozwijała się bujna, tropikalna roślinność, a następnie, objechawszy przeszkodę, ruszył w drogę. Przy końcu drogi wjazdowej wyłączył reflektory. Nie potrzebował ich, a także był teraz niezauważalny dla policjanta z patrolu drogowego, który mógłby go zatrzymać za jazdę bez świateł. Natychmiast poczuł się lepiej, nie musiał mrużyć oczu. Gdyby jego prześladowcy podjechali blisko, nie mogliby go śledzić wzrokiem. Przejechał na ukos przez ogromny i zupełnie pusty parking, kierując się ku drodze przeznaczonej dla pojazdów technicznych w południowo-zachodniej części ogrodzenia, otaczającego teren wesołego miasteczka. Gdy honda podskakiwała na wybojach, Vassago szukał w wyobraźni, która była prawdziwą rzeźnią psychopatycznego przemysłu* rozwiązania problemów artystycznych związanych z przygotowanie) ofiary z dziecka. Stwarzał i odrzucał pomysł za pomysłem. TKi 356 obraz musi nim wstrząsnąć. Podniecić. Jeżeli będzie naprawdę dobry, Vassago natychmiast to rozpozna; będzie poruszony. Gdy z rozkoszą wyobrażał sobie torturowanie Reginy, dotarła do niego świadomość czyjeś obecności. Obcego otaczała aura niezwykłej wściekłości. Vassago nagle został jakby wrzucony w kolejną wizję; zalew znanych szczegółów i jeden nowy, decydujący dodatek: ujrzał Lindsey za kierownicą samochodu... telefon w drżącej męskiej ręce... a potem przedmiot, który natychmiast rozwiązał jego artystyczny dylemat... krucyfiks. Przybite gwoździami i umęczone ciało Chrystusa w pozie szlachetnego samoofia-rowania. Mrugnął powiekami i skasował ten obraz, spojrzał na skamieniałą z przerażenia dziewczynkę siedzącą w samochodzie — ją także skasował, i w swej wyobraźni ujrzał je połączone — dziewczynkę i kształt krzyża. Użyje Reginy, by sparodiować Ukrzyżowanie. Tak, świetnie, doskonale. Ale drewniany krzyż, do którego będzie przybita, nie będzie się wznosił w górę. Ona musi zostać stracona na brzuchu Węża, pod piersią dziewięciometrowego Lucyfera, w najgłębszych rejonach, ukrzyżowana, a jej niewinne święte serce, odsłonięte, stanie się dekoracją reszty jego kolekcji. Zrobienie z niej tak świetnego użytku za pomocą okrucieństwa anulowało potrzebę włączenia w to jej matki, bowiem w takiej postaci sama Regina będzie ukoronowaniem jego pracy. • • • Hatch z uporem próbował skontaktować się przez telefon komórkowy z departamentem szeryfa okręgu Orange. Były problemy > z łącznością. Wtem poczuł wtargnięcie innego umysłu. „Zobaczył" obraz Reginy zniekształcanej na wiele sposobów i zaczął się trząść z wściekłości. Następnie uderzyła go wizja ukrzyżowania; była tak potężna, żywa i potworna, że omal nie stracił świadomości. Czuł się jakby ktoś chciał zmiażdżyć mu czaszkę uderzeniem młota. Ponaglał Lindsey, by jechała szybciej, nie mówiąc jej, co zobaczył. Słowa nie przechodziły mu przez gardło. Przerażenie Hatcha wzmogło się, gdy dokładnie zrozumiał Przesłanie, jakie Jeremy zamierzał przekazać popełniając to bluź-Werstwo. Czy Bóg popełnił błąd czyniąc Swe Jednorodzone Dziecko 357 mężczyzną? Czy Chrystus nie powinien być kobietą? Czyż ¦ kobiety cierpiały najbardziej, stanowiąc najwyższy symbol święcenia, łaski i niezwykłości? Bóg obdarzył kobiety wyjątków wrażliwością, darem rozumienia i czułością, by mogły się troszczy o potomstwo i wychowywać je — a następnie kazał im żyć w świeci dzikiej przemocy, w którym te właśnie cechy czyniły je łatwym celem dla osobników okrutnych i zdeprawowanych. Ta prawda była wystarczająco straszna, ale dla Hatcha znacznie bardziej przerażające było odkrycie, że obłąkany Jeremy Nyebern posiadał tak niezwykłą intuicję. Jeżeli morderca-socjopata mógł dostrzec taką prawdę i pojąć jej teologiczne implikacje, to świat jest jednym wielkim zakładem dla obłąkanych. Gdyby wszechświat by} miejscem, którym rządzi rozum, z pewnością szaleniec nie byłby w stanie pojąć nawet drobnej jego części. Lindsey dotarła do drogi wiodącej do „Świata Fantazji" i wzięła zakręt tak szybko i ostro, że wóz zaczął się ślizgać. Przez moment wydawało się, że będzie dachował. Ale ustał na kołach. Odkręciła kierownicę, wyprostowała koła i nacisnęła gaz. Nie Regina. Żadną miarą nie może się stać, by Jeremy mógł zrealizował swą dekadencką wizję, posługując się tym niewinnym barankiem. Hatch był gotów oddać za to życie. Strach i furia przepływały przez niego jednakowo silnymi strumieniami. Plastykowa obudowa słuchawki telefonu komórkowego trzeszczała w jego prawej dłoni, nacisk jego palców mógł rozłupać ją z taką łatwością, jakby była skorupką jajka. Przed nimi ukazały się budki do pobierania opłat. Lindsey przyhamowała niezdecydowana, wydawało jej się, że dostrzega ślady opon na zawianej piaskiem ziemi. W tym samym momencie zobaczył je Hatch. Skręciła na prawo, samochód podskoczył na betonowej obudowie tego, co niegdyś było klombem z kwiatami. Winien trzymać na wodzy swą wściekłość, nie wolno mu było ulec. Tak właśnie zawsze działo się z jego ojcem. Jeżeli nie będzie w stanie się kontrolować, to Reginę może uznać za martwą. Znów próbował połączyć się z numerem 911. Z całych sił starał się zachować rozsądek. Nie może się zniżyć do poziomu chodzącego plugastwa, którego oczami zobaczył związane nadgarstki i przerażone oczy dziecka. 358 • • • Fala wściekłości wlewającej się w niego po telepatycznym łączu podnieciła Vassago, wzmagając własną nienawiść. Stwierdził, że nie będzie czekać, aż obie, kobieta i dziecko, znajdą się w jego ręku. Perspektywa jednego ukrzyżowania dostarczyła takiej ilości odrazy i wstrętu, że wiedział, iż jego artystyczny koncept ma dostateczną siłę wyrazu. Gdy już ciało szarookiej dziewczynki zostanie odpowiednio spreparowane, ponownie otworzą się przed nim bramy Piekła. Musiał zatrzymać samochód przy wjeździe na drogę dla pojazdów służbowych, przed zamkniętą na kłódkę bramą. Już dawno temu wyłamał masywną kłódkę. Zwisała na haku, sprawiając wrażenie niedostępności. Wysiadł z hondy, otworzył bramę, przejechał na drugą stronę, znów wysiadł i zamknął ją. Siedząc za kierownicą postanowił nie zostawiać wozu w podziemnym garażu. Nie mógł też iść do muzeum martwych przez katakumby. Nie było na to czasu. Powolni, lecz wytrwali paladyni Boga następowali mu na pięty. Miał tak wiele do zrobienia, tak wiele, w ciągu kilku zaledwie minut. To nie było sprawiedliwe. Potrzebował czasu. Każdy artysta potrzebuje czasu. By go nie marnować, przejedzie szerokimi alejkami przeznaczonymi dla pieszych, między rozpadającymi się, pustymi pawilonami, potem przez park przed głównym budynkiem, przeprowadzi dziewczynkę przez wyschłą lagunę, do środka, przez drzwi dla gondoli, tunelem z mechanizmem łańcuchowym wciąż jeszcze tkwiącym w betonie, a potem zabierze ją w dół, do Piekła, tą najprostszą trasą. • * * Podczas gdy Hatch rozmawiał przez telefon z departamentem szeryfa, Lindsey wjechała na parking. Wysokie latarnie były zgaszone. Asfaltowe rozgałęziające się drogi nikły w ciemnościach. Na wprost, oddalony o kilkaset metrów, stał niegdyś błyszczący, teraz ciemny, chylący się ku upadkowi zamek. Tamtędy wchodzili do „Świata Fantazji" płacący za wstęp klienci. Nie zauważyła samochodu Jereniy'ego Nyeberna, wiatr zdmuchiwał kurz z nieosłoniętej nawierz-chni, nie było więc widać śladów opon. 359 Podjechała jak najbliżej zamku; zatrzymała się przed dhie' rzędem kas i betonowych słupków. Wyglądały jak barykady wzriie sione po to, by przeszkodzić przedostaniu się wrogich czołgów Hatch z trzaskiem odłożył słuchawkę, a Lindsey nie była pewna co ma wnioskować z zakończenia rozmowy, która przechodziła od błagania do pełnego złości żądania. Nie wiedziała, czy gliny przyjadą czy nie, lecz jej poczucie wagi sytuacji było tak wielkie, że nie chciała marnować czasu pytaniami. Po prostu chciała coś robić, działać Zaparkowała samochód w tej samej chwili, gdy zupełnie się zatrzymał, nie troszcząc się nawet o wyłączenie silnika czy reflektorów. Podobały jej się reflektory, małe światełka przeciw przemożnej nocy. Gwałtownym ruchem otworzyła drzwi, gotowa iść dalej piechotą. Lecz Hatch potrząsnął przecząco głową. Nie. Podniósł swój browning z podłogi samochodu. — O co chodzi? — dopytywała się. — On w jakiś sposób przejechał tu samochodem. Myślę, że szybciej znajdziemy tego dziwaka, jeśli pozostaniemy na jego tropie. Wjedziemy do środka tą samą drogą, którą on się tu dostał, jeśli podtrzymam tę więź jaka jest między nami. Poza tym teren jest cholernie rozległy, szybciej będziemy przemieszczać się samochodem. Siadła ponownie za kierownicą, wrzuciła bieg i powiedziała: — Gdzie? Zawahał się tylko przez sekundę, a może zaledwie przez ułamek sekundy, ale jej się zdawało, że olbrzymia ilość małych, bezbronnych dziewczynek mogła zostać wymordowana podczas gdy nie odpowiadał. Wreszcie rzekł: — W lewo, jedź na lewo, wzdłuż ogrodzenia. 2 Vassago zaparkował wóz przy lagunie, wyłączył silnik, wy i przeszedł wokół samochodu na stronę dziewczynki. Otwierając drzwi powiedział: 360 — No i jesteśmy, aniołku. Wesołe miasteczko, dokładnie tak, jak ci obiecałem. Ale radocha, co? Czyż nie jest ci wesoło? Obrócił ją ku sobie, stanęła nogami na ziemi. Wyjął z kieszeni kurtki sprężynowy nóż, z trzaskiem go otworzył i pokazał jej yyszczące ostrze. Sierp księżyca był cienki. Oczy Reginy nie były tak czułe jak jego, lecz dojrzała ostrze. Zobaczył, że je zauważyła, i rozkoszą napełniło go rosnące w jej twarzy i oczach przerażenie. — Oswobodzę twoje nogi, żebyś mogła iść — zwrócił się do Reginy obracając ostrze powoli, powoli, tak że blask przesuwał się jak ciecz po krawędzi ostrza. — Chcesz mnie kopnąć? Jeżeli myślisz, że możesz walnąć mnie w głowę i ogłuszyć uderzeniem by zdążyć uciec, to jesteś głupia, aniołku. To ci się z pewnością nie uda, a wtedy będę musiał cię pociąć, by dać ci nauczkę. Czy mnie słyszysz, skarbie? Czy dobrze rozumiesz? Przez tkwiący w ustach szalik wydała z siebie stłumiony jęk. Ten dźwięk stanowił uznanie jego władzy. — Dobrze — powiedział. — Dobra dziewczynka. Taka mądra. Będziesz świetnym Jezusem, prawda? Naprawdę będziesz świetnym Jezusikiem. Przeciął sznury krępujące jej kostki, następnie pomógł jej wydostać się z samochodu. Nie mogła utrzymać równowagi, może dlatego, że jej mięśnie zdrętwiały w czasie jazdy, ale on nie zamierzał tracić czasu. Chwytając jedną ręką za związane sznurem nadgarstki przeciągnął ją przed maską samochodu aż do ściany otaczającej lagunę. • * • Mur otaczający lagunę miał sześćdziesiąt centymetrów wysokości, basen był dwa razy głębszy. Vassago pomógł Reginie zejść na betonowe dno. Jego dotyk budził w niej wstręt, wydawało jej się, że przez tkaninę rękawic czuje chłód, zimną i wilgotną skórę, chciała krzyczeć. Zdawała sobie sprawę, że nie może wydać głosu, bo knebel h dławił. Gdyby zaczęła krzyczeć, zaczęłaby się dusić. I tak miała kłopoty z oddychaniem, musiała więc pozwolić, by jej pomógł w pokonywaniu muru. Nawet nie dotknął jej ręki swoją ręką w rękawiczce. Ale gdy złapał ją za ramię, przez sweter, ten kontakt 361 spowodował, że pomyślała, iż zaraz zwymiotuje. Zwalczyła ten odruch, mając zakneblowane usta udusiłaby się własnymi wymiocinami. Walcząc przez dziesięć lat z przeciwnościami losu Regina wymyśliła mnóstwo różnych sztuczek, pomagających przetrwać złe czasy. Jednym ze sposobów było wyobrażanie sobie, że mogłyby ją spotkać jeszcze bardziej przerażające okoliczności niż te, w jakich się właśnie znajdowała. Na przykład myśl o zjadaniu zdechłej myszy zanurzonej w czekoladzie, gdy użalała się nad sobą z powodu konieczności jedzenia galaretki z brzoskwiniami; myślenie 0 tym, że jest oprócz innych ułomności także ślepa. Po straszliwym szoku, jakiego doznała, gdy została odrzucona przez Dot-terfieldów w trakcie jej pierwszej adopcji, często spędzała całe godziny z zamkniętymi oczami, by przekonać się jak bardzo mogłaby cierpieć, gdyby na dodatek była ociemniała. Ale ta sztuczka teraz nie działała, gdyż Regina nie potrafiła sobie wyobrazić niczego gorszego, niż przebywanie z tym obcym, ubranym na czarno i noszącym w nocy okulary przeciwsłoneczne człowiekiem, mówiącym do niej „aniołku" i „skarbie". Nie działały inne sposoby. Gdy ciągnął ją niecierpliwie przez betonowe dno laguny powłóczyła prawą nogą, jakby nie mogła się szybciej poruszać. Musiała zrobić coś, by zwolnił, musiała zyskać na czasie i wymyślić jakąś nową sztuczkę. Ale była tylko dzieckiem. Zresztą żaden pomysł nie przychodził jej teraz do głowy, przy całym jej sprycie, choć była dzieckiem, które przez całe dziesięć lat obmyślało wiele sprytnych sztuczek, by wszyscy sądzili, iż ze wszystkim potrafi dać sobie radę, że jest twarda, że nigdy nie zapłacze. Lecz jej zapas sztuczek się wyczerpał 1 była przerażona jak nigdy dotąd. Vassago zawlókł ją w stronę dużych łodzi podobnych do weneckich gondoli. Widziała kiedyś takie obrazki, ale te miały smocze łby, tak jak statki Wikingów. Obcy człowiek ciągnął ja. niecierpliwie za ramię. Regina kuśtykała obok większej od niej, straszliwej, wyszczerzonej głowy węża. Suche liście i butwiejące papiery leżały w pustym basenie. W gwałtownych podmuchach wiatru śmiecie wirowały wokół, przypominając syczący plusk upiornego morza. 362 — Chodź, skarbie — powiedział słodkim jak miód, przerażającym głosem — chcę, żebyś poszła na swoją Golgotę tak jak On. Czy nie uważasz, że to świetnie pasuje? A może proszę o zbyt wiele? Hmmm? Nie nalegam przecież, żebyś niosła swój własny krzyż, prawda? Więc co powiesz, skarbie? Czy ruszysz w końcu swoją dupę? Była przerażona, nie umiała teraz ukryć strachu ani powstrzymać łez. Zaczęła się trząść i płakać, jej prawa noga rzeczywiście osłabła, tak że ledwo mogła stać, nie mówiąc już o poruszaniu się w szybszym tempie, czego ten potwór się od niej domagał. W przeszłości w takiej sytuacji zwróciłaby się do Boga, porozmawiałaby z Nim o wszystkim. Gdy była jeszcze mała, rozmawiała z Bogiem często bardzo szczerze. Ale już zwracała się do Boga w samochodzie, a On jej nie wysłuchał. Przez te wszystkie lata jej rozmowy z Bogiem były jednostronne, tak, ale wtedy przynajmniej czuła, że On jej słucha, czuła tchnienie Jego potężnej obecności. Teraz wiedziała, że On nie słucha. Gdyby był blisko, to widząc jej rozpacz, tym razem by nie zawiódł. Odpowiedziałby. Bóg się oddalił, nie wiedziała gdzie. Była tak samotna, jak jeszcze nigdy dotąd. Gdy łzy i słabość tak ją zmogły, że nie mogła ruszyć nogą, Obcy uniósł ją w górę. Był bardzo silny. Nie była w stanie mu się oprzeć, ale także się go nie trzymała. Po prostu przycisnęła ramiona do piersi, zwinęła dłonie w piąstki i skurczyła się w sobie. — Niech poniosę mego Jezuska — powiedział — mego słodkiego baranka. Niesienie ciebie jest dla mnie zaszczytem. — W jego słodkich słowach nie było ciepła. Tylko nienawiść i szyderstwo. Znała ten ton głosu, słyszała go już wcześniej. Znała bowiem ludzi, którzy udawali, że żywią do niej przyjacielskie uczucia, a jednak nienawidzili jej, bo była inna, bo była kaleką. W ich głosach słyszała to samo i wzdragała się od tego. Vassago przeniósł ją przez otwarte, połamane, próchniejące drzwi w ciemność.' Regina poczuła się mała i całkiem bezbronna. * • • Lindsey nawet nie pomyślała o tym, by wysiąść z samochodu i sprawdzić, czy można otworzyć bramę. Gdy Hatch wskazał jej drogę, wcisnęła pedał gazu do podłogi. Samochód zabuksował 363 i szarpnął do przodu. Wjechali na teren wesołego miasteczka z trzaskiem rozwalając bramę, obtłukując jeszcze bardziej samochód rozbijając jeden reflektor. Zgodnie ze wskazówkami Hatcha przejechała drogą dla pojazdów służbowych przez połowę wesołego miasteczka. Po ich stronie znajdował się wysoki płot pokryty pokręconymi, sterczącymi jak szczecina pnączami, które kiedyś zakrywały siatkę z grubych drutów ale zeschły, gdy wyłączono system nawadniający. Po prawej stronie były tory kolejki, których konstrukcja okazała się zbyt solidna, by można je było łatwo zdemontować. Stały tu także budynki o fantastycznych fasadach, podtrzymywanych podporami. Zjeżdżając z drogi minęli dwie budowle i wydostali się na coś, co było kiedyś krętą promenadą, po której przemieszczały się rozbawione tłumy. Największe koło diabelskie, jakie Lindsey widziała, zniszczone przez wiatr, słońce i lata zaniedbania,^ wznosiło się w noc przypominając kości Lewiatana obrane do czysta przez padlinożerców. Obok osuszonego basenu, znajdującego się przed olbrzymią budowlą, zaparkowany był samochód. — Dom rozrywki — powiedział Hatch, gdyż widział go już wcześniej innymi oczami, w wizji. Miał łamany dach i rozpadające się gipsowe ściany. Wyglądał jak składający się z trzech pierścieni namiot cyrkowy. W światłach reflektorów Lindsey mogła dostrzec tylko wąski ftagment budowli, nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Z ndłury nie była zabobonna — chociaż obecne doświadczenia sprawiły, że nie była już tego taka pewna — ale wyczuła aurę śmierci wokół budynku tak wyraźnie, jak mogłaby poczuć zimne powietrze unoszące się znad bloku lodu. Zaparkowała za stojącym już tu samochodem. Za hondą. Jej pasażerowie opuścili ją w takim pośpiechu, że przednie drzwi były otwarte, paliły się wewnętrzne światła. Chwytając swój browning i latarkę wysiadła z mitsubishi, podbiegła do hondy i zajrzała do środka. Ani śladu Reginy. Odkryła, że jest pewien poziom, którego strach nie może juz przekroczyć. Miała nerwy na wierzchu. Jej mózg nie był w stanie przerobić większego napływu danych, osiągnęła już szczyt przerażenia. Każdy nowy szok, każda nowa przerażająca myśl nie powięk- 364 szała już brzemienia lęków, mózg po prostu wyrzucał stare dane, by zrobić miejsce nowym. Z ledwością mogła sobie przypomnieć jakieś szczegóły zdarzeń, które miały miejsce w domu lub w trakcie surrealistycznej jazdy do wesołego miasteczka; większość z tego już umknęła z jej pamięci, pozostały zaledwie skrawki wspomnień, dzięki czemu mogła się skupić na chwili obecnej. Na ziemi, u jej stóp, dobrze widoczny w świetle padającym z otwartych drzwi samochodu i w blasku latarki, leżał półtorametrowy kawałek mocnego sznura. Podniosła go i zauważyła, że najpierw był zawiązany w pętlę, a następnie przecięty na węźle. Hatch wyjął sznur z jej ręki. — Związał nim kostki Reginy. Potem chciał, żeby szła o własnych siłach. — Gdzie są teraz? Wskazał latarką drugą stronę wyschniętej laguny, trzy duże, szare, pochylone gondole z fantastycznymi bocianimi gniazdami i parę drewnianych drzwi u podnóża domu rozrywki: jedno skrzydło wisiało przekrzywione na przerdzewiałych zawiasach, drugie było szeroko otwarte. Latarka miała cztery baterie, była dostatecznie mocna, by oświetlić odległe drzwi, ale nie mogła przeniknąć w leżącą za nimi przerażającą ciemność. Lindsey oderwała się od samochodu i przeszła przez murek otaczający lagunę. Hatch wołał: — Lindsey, zaczekaj! Ona jednak nie była w stanie czekać ani chwili dłużej, myśląc o Reginie znajdującej się w rękach wskrzeszonego, psychopatycznego syna Nyeberna. Gdy Lindsey szła przez lagunę, obawa o Reginę znacznie przeważała niepokój, jaki mogłaby odczuwać w związku z własnym bezpieczeństwem. Zdając sobie sprawę z tego, że ona sama musi przetrwać, by dziewczynka miała w ogóle jakiekolwiek szansę przeżycia, zakreślała latarką szerokie półkola z jednej strony na drugą, z jednej strony na drugą, obawiając się, że morderca zaatakuje zza jednej z olbrzymich gondoli. Suche liście, papiery i śmiecie tańczyły na wietrze, walcując W poprzek na dnie suchej laguny, lub unosząc się w górę i wirując w takt szybszego rytmu. Nic innego się nie poruszało. 365 Hatch zrównał się z Lindsey w chwili, gdy dotarła do wejścia do domu rozrywki. Zatrzymał się tylko po to, by użyć znalezionego przez nią sznura i przywiązać latarkę do krucyfiksu. Teraz mógł nieść oba przedmioty w jednej ręce. Głowa Chrystusa była wycelowana poniżej obiektu, na który kierował światło latarki W prawej ręce trzymał browning. Nie wziął ze sobą mossberga Choć gdyby przywiązał do niego latarkę, mógłby wziąć ze sobą zarówno pistolet, jak i dubeltówkę. Czuł, że krucyfiks jest lepszą bronią niż mossberg. Lindsey nie wiedziała, czemu Hatch zabrał ze sobą wizerunek Chrystusa zdjęty ze ściany w pokoju Reginy. Nie sądziła, aby on sam zdawał sobie z tego. sprawę. Brodzili zanurzeni po pas w wielkiej, mętnej rzece nieznanego. Hatch, oprócz krzyża, chętnie wziąłby ze sobą naszyjnik z główek czosnku, buteleczkę wody święconej, kilka srebrnych kul, wszystko, co mogłoby mu pomóc. Zajmując się sztuką Lindsey wiedziała zawsze, że świat pięciu zmysłów, stały i bezpieczny, nie jest wszystkim, i tę ideę wcieliła we własną twórczość. Teraz po prostu włączała ją w pozostałe dziedziny życia, dziwiąc się, czemu nie zrobiła tego wcześniej. Weszli do domu rozrywki, trzymając przed sobą obie latarki i tnąc ciemność strumieniami światła. • • • Jednak nie wszystkie pomysły Reginy służące radzeniu sobie w trudnych sytuacjach zostały wyczerpane. Wynalazła jeszcze jeden sposób. Odnalazła pokój, ukryty głęboko w jej umyśle, gdzie mogła pójść, zamknąć za sobą drzwi i być bezpieczna, miejsce, o którym tylko ona wiedziała, i gdzie nikt nigdy nie mógł jej znaleźć. Był to ładny pokój ze ścianami pomalowanymi na kolor brzoskwiniowy, z łagodnym oświetleniem i łóżkiem malowanym w kwiaty. Gdy już raz tam weszła, drzwi można było otworzyć jedynie od wewnątrz. Pokój nie miał okien. Gdy już znalazła się w tym najtajniejszym ze wszystkich ustroni, nie miało znaczenia, co stanie się z tą drugą nią, fizyczną Reginą w nienawistnym świecie na zewnątrz. Prawdziwa Regina była bezpieczna w swej kryjówce — poza strachem i bólem* 366 poza łzami, niepewnością i smutkiem. Nie słyszała niczego, a zwłaszcza jadowicie łagodnego głosu mężczyzny w czerni. Widziała tylko ten pokój: brzoskwiniowe ściany, malowane łóżko i delikatne światło, jasność. Nic z zewnątrz nie mogło jej dotknąć naprawdę, a już na pewno nie jego białe, szybkie ręce, z których właśnie zrzucił rękawiczki. Co najważniejsze, jedynym zapachem jaki wypełniał sanktuarium Reginy była woń róż, takich jak te namalowane na łóżku. Czysty, słodki aromat. Żaden smród rzeczy martwych. Ani śladu okropnego dławiącego zapachu rozkładu, który unosił aż do gardła potok goryczy i omal jej nie zadusił, gdy miała usta wypełnione zgniecionym, wilgotnym od śliny szalikiem. Nic podobnego, nie, nigdy, nie w jej tajnej kryjówce, jej błogosławionej kryjówce, nie w jej głębokim i świętym, bezpiecznym i ustronnym niebie. • • • Coś się stało z dziewczynką. Owa szczególna witalność, która czyniła ją dla Vassago tak pociągającą, nagle znikła. Gdy złożył ją na podłodze Piekła, opartą plecami o podstawę górującego nad wszystkim Lucyfera, najpierw pomyślał, że straciła przytomność. Ale to nie było to. Po pierwsze dlatego, że gdy przykucnął i przyłożył dłoń do jej piersi poczuł, że serce trzepocze się jak zając, który czuje, że zaciskają się na nim szczęki lisa. Nie mogło być mowy o omdleniu przy tak gwałtownym biciu serca. Poza tym miała oczy otwarte. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, tak jakby nie znajdowała niczego, na czym mogłaby się skoncentrować. Oczywiście, nie mogła widzieć Vassago w ciemności tak jak on. Poza tym w tych ciemnościach nie mogła widzieć niczego, ale nie to było powodem, że patrzyła przez niego na wskroś. Gdy dotknął czubkiem palca rzęsy nad prawym okiem, nie uchyliła się, nawet nie mrugnęła powiekami. Łzy schły na jej policzkach. Przestała płakać. Katatonia. Ta mała suka zobojętniała na niego, zamknęła swój umysł, stała się rośliną. To zupełnie nie odpowiadało jego zamiarom. O wartości ofiary stanowiła jej witalność. W sztuce Vassago chodziło o energię, tętniące życie, ból i przerażenie. Co zdoła osiągnąć przy 367 pomocy szarookiego Chrystuska, jeżeli Regina nie doświadczy i nie wyrazi swej agonii? Był na nią tak zły, tak diabelnie wściekły, że nie chciał już więcej robić sobie z nią ceregeli. Trzymając jedną dłoń na piersi dziewczynki nad jej zajęczym sercem, wyjął z kieszeni kurtki sprężynowy nóż i otworzył go z trzaskiem. Kontrola. Rozciąłby jej pierś natychmiast, doświadczając przy tym bezgranicznej przyjemności i czując jej serce bijące jeszcze w jego dłoniach, gdyby nie to, że był Mistrzem Gry, znającym znaczenie i wartość samokontroli. Umiał odmówić sobie ulotnych wzruszeń dążąc do sięgnięcia po bardziej znaczącą i trwałą zapłatę. Zawahał się tylko na moment, nim odłożył nóż na bok. Był ponad to. Zaskoczyło go, że się pohamował. Być może do czasu, gdy będzie gotów włączyć ją do swojej kolekcji, Regina wyjdzie z transu. Jeżeli nie, to — był pewien — pierwszy wbijany gwóźdź przywróci jej świadomość i przekształci ją w olśniewający wręcz okaz sztuki. Wiedział, że miała w sobie potencjał, by się stać prawdziwym dziełem sztuki. Odwrócił się od Reginy w stronę narzędzi ułożonych na stosie tam, gdzie znajdował się ostatni eksponat. Vassago miał tam młotki i śrubokręty, klucze francuskie i szczypce, piły i skrzynkę z narzędziami stolarskimi, wiertarkę na baterie z kompletem wierteł, śruby i gwoździe, sznury i druty, wszelkiego rodzaju klamry — wszystko, czego mógłby potrzebować majsterkowicz. Narzędzia kupił u Sears'a, gdy zdał sobie sprawę, że właściwe ułożenie i wystawienie na pokaz każdego eksponatu będzie wymagać skonstruowania paru zmyślnych podpór, a w niektórych przypadkach także specjalnych dekoracji. Z wybranym przez niego tworzywem nie pracowało się tak łatwo jak z farbami olejnymi, akwarelami, gliną czy granitem, gdyż zjawisko grawitacji powodowało szybkie zniekształcenie każdego efektu, jaki udało mu się osiągnąć. Wiedział, że ma mało czasu, że po piętach depczą mu ci, którzy nigdy nie zrozumieli jego sztuki i którzy najprawdopodobniej za parę godzin sprawią, że wesołe miasteczko nie będzie już jego kryjówką. Ale to nie miałoby żadnego znaczenia, gdyby wykonał 368 jeszcze jedno dzieło, które by uzupełniło kolekcję i zyskało tę najwyższą nagrodę, którą pragnął zdobyć. W takim razie pośpiech. Pierwszą jednak rzeczą, jaką powinien zrobić, nim postawi dziewczynkę na nogi i zwiąże ją w pozycji stojącej, było sprawdzenie, czy w materiał, z którego został utworzony brzuch i pierś Lucyfera, da się wbić gwóźdź. Wyglądało to na twardą gumę lub miękki plastyk. W zależności od grubości, kruchości i sprężystości materiału, gwóźdź wejdzie weń tak gładko jak w drewno, odbije się albo zegnie. Gdyby skóra fałszywego diabła okazała się zbyt oporna, to zamiast młota musiałby użyć wiertarki, a zamiast gwoździ pięciocentymetrowych śrub, ale wyraz artystyczny dzieła nie powinien ucierpieć, jeśli Vassago przyda starożytnemu rytuałowi odrobinę nowoczesności. Podniósł młot. Przyłożył gwóźdź. Pierwsze uderzenie wbiło go na jedną czwartą długości w brzuch Lucyfera. Drugie uderzenie wtłoczyło go do połowy. Tak więc gwoździe będą się świetnie nadawały. Spojrzał na dziewczynkę, która wciąż siedziała na podłodze oparta plecami o podstawę figury. Nie zareagowała na uderzenia młota. Był zawiedziony, ale jeszcze nie zrozpaczony. Nim uniósł ją do odpowiedniej pozycji, szybko przygotował wszystko, co było mu potrzebne. Parę belek o przekroju pięć centymetrów na dziesięć, by służyły jako podpory do czasu, aż jego eksponat będzie trwale przymocowany do podłoża. Dwa gwoździe. A także jeden dłuższy i tak zaostrzony, że wręcz można było go nazwać kolcem. Oczywiście młot. Prędzej. Mniejsze gwoździe, trochę tylko większe od gwoździków tapicerskich, które rozmieszczone rzędem na jej czole, będą wyobrażać koronę cierniową. Nóż sprężynowy dla odtworzenia rany po włóczni, którą zadał sarkastyczny centurion. Co jeszcze? Myśl. No już, prędko. Nie miał octu ani gąbki, by ją w nim zamoczyć, dlatego też nie mógł zaoferować tego tradycyjnego napoju umierającym wargom, ale nie sądził, aby brak tego detalu w jakikolwiek sposób zaszkodził kompozycji. Był gotów. Przełęcz śmierci 369 • * * Hatch i Lindsey znajdowali się głęboko w tunelu, posuwając się do przodu tak szybko, na ile mogli się odważyć, ale spowalniała ich konieczność oświetlania latarkami najgłębszych zakamarków wielkich jaskiń, które otwierały się po obu stronach. W ruchomych snopach światła czarne cienie tańczyły i sfruwały z betonowych stalaktytów, stalagmitów i innych sztucznych skalnych formacji. Wszędzie jednak było pusto. Dwa mocne łupnięcia, jak uderzenia młotem, dotarły do nich echem z dalszych rejonów, jedno zaraz po drugim. Potem zapadła cisza. — Jest gdzieś przed nami — szepnęła Lindsey — dość daleko. Musimy iść szybciej. Hatch przyznał jej rację. Ruszyli tunelem do przodu, nie oglądając już głębokich pieczar, w których kiedyś stały mechaniczne potwory. Przeszli ledwo kilka kroków, gdy Hatch poczuł, że znów nawiązał się kontakt między nim a Jeremy'm Nyebernem. Wyczuł podniecenie szaleńca, wstrętną i palącą potrzebę. Odebrał także nie związane ze sobą obrazy: gwoździe, kolec, młot, dwa kawałki belek o przekroju pięć centymetrów na dziesięć, garść gwoździków tapicerskich, cienkie stalowe ostrze noża wyskakujące z zaopatrzonej w sprężynę rękojeści... Gniew narastał w nim równolegle ze strachem. Postanowił jednak nie dopuścić, by mącące jego umysł wizje hamowały ich marsz. Hatch dotarł do końca poziomego tunelu, potknął się i zrobił kilka kroków w dół pochylni, zanim zdał sobie sprawę, że kąt nachylenia podłogi pod jego stopami radykalnie się zmienił. W jego nozdrza uderzyła pierwsza fala smrodu, unosząca się w górę w naturalnym ciągu powietrza. Zebrało mu się na wymioty, usłyszał, że Lindsey także ogarniają mdłości. Z trudem opanował ten odruch i ciężko przełknął. Wiedział, co znajduje się poniżej. Widział przynajmniej część z tego. Fragmenty kolekcji migały wśród wizji, których doznawał, gdy jechali szosą. Jeżeli teraz nie weźmie się w garść z żelazną konsekwencją i nie powstrzyma odrazy, to nie uda mu się zejść w głąb tej piekielnej jamy, a musi tam iść, by uratować Reginę. 370 Najwidoczniej Lindsey także to zrozumiała, gdyż znalazła w sobie dość siły woli, by stłumić nudności, i podążyła za nim w dół stromej pochyłości. • • • Pierwszą rzeczą, jaka przyciągnęła uwagę Vassago, była łuna światła wysoko, w jednej z pieczar, znajdującej się daleko w tunelu prowadzącym do zjeżdżalni. Tempo, w jakim światło się przybliżało było dowodem, że nie będzie miał czasu na sporządzenie z Reginy eksponatu do swojej kolekcji, zanim intruzi go dopadną. Wiedział, kim byli. Widział ich w swoich wizjach, tak samo jak oni jego. Lindsey i jej mąż podążali za nim przez całą drogę z Laguna Niguel. Dopiero teraz dotarło do niego, że wszystko to jest znacznie bardziej skomplikowane, niż się wydawało na początku. Rozważał, czy nie powinien pozwolić, by zeszli po zjeżdżalni do Piekła. Mógłby ich wtedy zaatakować od tyłu, zabić mężczyznę, unieszkodliwić kobietę, a następnie przystąpić do podwójnego ukrzyżowania. Ale w mężu tej kobiety było coś, co go niepokoiło. Nie potrafił tego określić. Teraz zdał sobie sprawę, że pomimo swej zuchwałości przez cały czas unikał konfrontacji z Harrisonem. W ich domu, wcześniej tego wieczoru, gdy wciąż jeszcze dysponował elementem zaskoczenia, powinien był najpierw zajść od tyłu męża i pozbyć się go, zanim zająłby się Reginą lub Lindsey. Gdyby tak zrobił, mógłby zdobyć za jednym razem zarówno kobietę, jak i dziecko. A w chwili obecnej zapewne z rozkoszą oddawałby się kaleczeniu ich obu. Wysoko w górze, na krawędzi zjeżdżalni, blask rozpadł się na dwa snopy światła. Po krótkiej chwili wahania zaczęły się opuszczać w dół. Vassago włożył swe okulary przeciwsłoneczne do kieszeni koszuli, zmuszony był teraz mrużyć oczy przed smagającymi ciemność świetlnymi mieczami. Tak jak poprzednio, zdecydował się nie atakować mężczyzny, postanowił wycofać się wraz z dzieckiem. Jednak tym razem zaczął wątpić w swoją rozwagę. Mistrz Gry, pomyślał, musi okazywać żelazną samokontrolę i wybierać właściwy moment dla udowodnienia swej mocy i wyższości. 371 To prawda. Jednak tym razem uderzyło go, że ten argument jest słabym usprawiedliwieniem unikania konfrontacji. Bzdura. Nie bał się niczego na tym świecie. Światła latarek wciąż jeszcze były od niego oddalone, skupione na dnie zjeżdżalni, nie dotarły nawet do połowy długiej pochylni. Słyszał kroki Hatcha i Lindsey, stawały się coraz głośniejsze i wywoływały echo, gdy Harrisonowie posuwali się w głąb wielkiej sali. Złapał znajdującą się w stanie katatonicznym dziewczynkę, podniósł ją, jakby nie ważyła więcej niż piórko, przerzucił ją sobie przez ramię i ruszył bezszelestnie przez Piekło w stronę tych formacji skalnych, gdzie, jak wiedział, ukryte były drzwi do pomieszczeń technicznych. • • • — O mój Boże! — Nie patrz na to — rzekł do Lindsey, gdy światło jego latarki przesunęło się już po makabrycznej kolekcji. — Nie patrz na to, kryj mnie od tyłu, upewnij się, że on nas nie okrąża. Natychmiast zrobiła to, co jej polecił, odwracając się tyłem od szeregu upozowanych trupów w różnych stadiach rozkładu. Była pewna, że jej sny, nawet gdyby miała dożyć stu lat, będą nawiedzać co noc te postacie i twarze. Ale kogo starała się oszukać — nigdy nie dożyje do setki. Błysnęła jej myśl, że nie uda jej się nawet przeżyć tej nocy. Sam pomysł wciągania przez usta tego powietrza, cuchnącego i nieczystego, wystarczał, by poczuła się bardzo okropnie. Mimo to postępowała w ten sposób, gdyż to minimalizowało fetor. Ciemność była głęboka, gęsta. Zdawało się, że światło latarki z trudem się przez nią przebija. Była jak syrop, napływający z powrotem w wąski kanał, który wyżłobił w niej snop światła. Lindsey słyszała, jak Hatch przesuwa się wzdłuż rzędu ciał i wiedziała, co właśnie robi — przygląda się każdemu eksponatowi, by się upewnić, że Jeremy Nyebern nie upozował się wśród nich, żywy, potwór wśród trupów, strawionych przez rozkład, czekający tylko by skoczyć, gdy będą przechodzić obok niego. 372 Gdzie jest Regina? Lindsey bez przerwy omiatała ciemność światłem latarki szerokim łukiem, nie dając zabójczemu skurwielowi szansy. Nie zdołałby się prześliznąć. Ale on był szybki. Widziała, jak szybki. Lecący w dół korytarza do pokoju Reginy, zatrzaskujący za sobą drzwi, tak szybki jakby frunął, jakby miał skrzydła, skrzydła nietoperza. I zwinny. W dół, po kracie pokrytej pnączem, z dziewczynką przerzuconą przez ramię, nie tknięty upadkiem, podniósł się i zniknął wraz z nią w nocy. Gdzie jest Regina? Słyszała, jak Hatch się oddala, i wiedziała dokąd zmierzał; nie tylko przeszedł wzdłuż linii ciał. Teraz okrążał górującą nad wszystkim figurę Szatana, by się upewnić, że Jeremy Nyebern nie ukrył się za nią. Robił po prostu to, co musiał. Wiedziała o tym, ale mimo wszystko to się jej nie podobało ani trochę, ponieważ teraz została sama z rzędem trupów za plecami. Niektóre zwłoki były wyschnięte, i gdyby w jakiś sposób ci ludzie zostali ożywieni i zaczęli się do niej chyłkiem przybliżać, wydawaliby zapewne takie dźwięki jak szeleszczący papier; inne znajdowały się w bardziej zaawansowanych stadiach rozkładu, ci z pewnością ujawniliby swoje zbliżanie się niewyraźnymi, wilgotnymi ohydnymi klapnięciami... Ale co to za szalone myśli, do diabła! Oni wszyscy są martwi. Z ich strony nie ma się czego obawiać. Martwi pozostają martwymi. Co prawda nie zawsze się tak dzieje, prawda? Nie, z jej osobistego doświadczenia wynikało, że nie zawsze. Wciąż jednak omiatała światłem latarki przestrzeń, opierając się impulsowi, by się obrócić dookoła swej osi i skierować strumień światła na gnijące trupy za plecami. Wiedziała, że powinna raczej opłakiwać ofiary niż się ich obawiać, odczuwać gniew na myśl o upokorzeniu, torturach, jakie ich spotkały, ale w obecnej chwili mogła się tylko bać. Usłyszała, że Hatch nadchodzi kończąc, dzięki Bogu, swój obchód naokoło posągu. Parę sekund później, gdy znów poczuła okropny, metaliczny fetor, zaczęła mieć wątpliwości, czy to naprawdę Hatch, czy też któreś zwłoki zaczynają się poruszać. Albo Jeremy. Obróciła się za siebie i spojrzała raczej przez rząd ciał niż na nie; w świetle latarki ukazał się Hatch. Gdzie jest Regina? 373 Jakby w odpowiedzi na to pytanie ciężkie powietrze przeciął charakterystyczny zgrzyt. Na całym świecie identyczny dźwięk wydają zardzewiałe i nie naoliwione zawiasy. I ona, i Hatch skierowali latarki w tę samą stronę. Nakładające się na siebie punkty świetlne pokazały, że oboje osądzili, iż źródłem dźwięku była formacja skalna na drugim brzegu zagłębienia, które wypełnione wodą mogło być jeziorem, większym niż laguna na powierzchni. Nie zastanawiając się ruszyła do przodu. Hatch szepnął jej imię z naciskiem, jakby mówił: „Odsuń się na bok, pozwól, że ja pójdę pierwszy". Ale ona nie mogła już dłużej czekać, bała się, że w przeciwnym wypadku stchórzy i zrejteruje w górę zjeżdżalni. Regina zapewne była między umarłymi. Być może oszczędzono jej bezpośredniego widoku kolekcji ze względu na awersję owego dziwacznego stróża do światła, tym niemniej znajdowała się tu świadoma ich obecności. Lindsey nie mogła znieść myśli o przetrzymywaniu niewinnego dziecka w tej rzeźni. Własne bezpieczeństwo Lindsey przestało się liczyć, ważne było tylko życie Reginy. Gdy dotarła do skał i wśród skaczących cieni weszła między nie, przecinając ciemności światłem latarki, usłyszała zawodzenie odległych • syren. Ludzie szeryfa. Telefon Hatcha został więc potraktowany poważnie. Lecz Regina pozostawała w rękach Śmierci. Jeżeli dziewczynka jeszcze żyje, może nie przetrwać do chwili, gdy gliny odnajdą wreszcie dom rozrywki, zejdą w dół i dotrą do legowiska Lucyfera. Tak więc Lindsey zagłębiła się między skały z browningiem w jednej, a latarką w drugiej ręce, posuwała się, co chwila ryzykancko wychodząc zza załomów. Hatch szedł tuż za nią. Nagle natknęła się na drzwi. Metalowe, pokryte smugami rdzy, nie miały klamki, opatrzone były metalową sztabą. Uchylone. Otworzyła je jednym pchnięciem i przeszła przez nie, nie stosując nawet wybiegu, którego powinna się była nauczyć oglądając filmy kryminalne i reportaże telewizyjne. Runęła przez próg jak lwica ścigająca drapieżnika, który ośmielił się powlec gdzieś jej lwiątko. Głupio; wiedziała, że to głupie, że mogła zostać zabita, ale lwice w ataku macierzyńskiej agresji nigdy nie okazują szczególnego rozsądku. Zdała się na instynkt, który podpowiadał jej, że zmusili 374 skurwiela do ucieczki, że muszą kontynuować pościg, by nie dopuścić, by miał czas na zrobienie z dziewczynką tego, co chciał, i że powinni go ścigać bez wytchnienia, aż zapędzą go w kozi róg. Po drugiej stronie drzwi, za ścianami Piekła, znajdowała się szeroka na sześć metrów komora, w której kiedyś znajdowała się maszyneria. Teraz leżały tu sworznie i stalowe płyty, na których te maszyny były umocowane. Skomplikowane rusztowanie, ozdobione girlandami pajęczyn, wznosiło się na wysokość jakichś piętnastu metrów; umożliwiało dostęp do innych drzwi i półek, po których można się było poruszać wyłącznie czołgając się, i występów, z których prowadzone były naprawy zespolonego sprzętu oświetleniowego i efektów specjalnych, takich jak generatory zimnej pary czy lasery. Teraz nic tam nie było, wszystko zostało zdemontowane i wywiezione. Ile czasu potrzebował, by rozciąć pierś Reginy, chwycić jej bijące serce, by odczuć rozkosz w chwili jej śmierci? Minutę? Dwie? Prawdopodobnie nie więcej. Chcąc zapewnić jej bezpieczeństwo, musieli być tak blisko, by czuł ich oddech na swym przeklętym karku. Lindsey przesunęła snop światła latarki przez rojącą się od pająków gmatwaninę stalowych rur, połączeń kolankowych i płyt do chodzenia. Szybko uznała, że ścigany przez nich przestępca nie wspiął się do żadnej kryjówki na górze. Hatch cały czas trzymał się blisko, tuż za jej plecami. Oboje dyszeli ciężko, nie z powodu zbytniego zmęczenia, lecz dlatego, że ich piersi ściskał strach. Lindsey ruszyła w lewo, prosto ku ciemnemu otworowi w betonowej ścianie, znajdującemu się po drugiej stronie szerokiego na sześć metrów pomieszczenia. Kiedyś był zabity deskami, co prawda niezbyt solidnie, lecz widać trzeba było włożyć sporo wysiłku, by dostać się za przeszkodę. Gwoździe sterczały ze ścian po obu stronach otworu, wszystkie deski oderwano i złożono w stos na podłodze. Chociaż Hatch wyszeptał znów jej imię, ostrzegając, by się nie śpieszyła, podeszła prosto do krawędzi pomieszczenia, oświetliła je latarką i odkryła, że był to szyb windy. Drzwi, kabina, kable i mechanizm zostały oddane na złom, w budynku pozostała dziura, jak po wyrwanym zębie. Skierowała światło w górę. Szyb wznosił się przez trzy piętra. 375 Kiedyś z windy korzystali mechanicy. Lindsey przesuwając powoli światłem latarki z góry na dół po betonowej ścianie, zauważyła żelazne szczeble drabiny. Hatch stanął obok niej. Światło dotarło do dna szybu, dwa piętra poniżej, gdzie ujrzeli trochę śmieci, styropianową lodówkę, parę pustych puszek po piwie imbirowym i prawie pełną plastykową torbę na śmieci, wszystko ułożone wokół poplamionego i wygniecionego materaca. Na materacu siedział skulony Jeremy Nyebern. Obejmował Reginę, trzymając ją tuż przy swej piersi: stanowiła jego tarczę przed kulami. Trzymał w ręce pistolet. W chwili, gdy Lindsey skierowała na niego światło latarki, dwa razy nacisnął spust. Pierwsza kula chybiła, drugi strzał rozszarpał jej ramię. Rzuciło ją na framugę. Odbijając się od drzwi, pochyliła się mimowolnie do przodu, straciła równowagę i zaczęła spadać do szybu, w ślad za swą latarką, którą już chwilę wcześniej wypuściła z rąk. Spadając nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę. Nawet gdy uderzyła o dno, lądując na lewym boku, wszystko wydawało się jej nierealne, może dlatego, że wciąż jeszcze była zbyt oszołomiona uderzeniem kuli, by czuć ból, a może dlatego, że spadła na materac, na przeciwko Nyeberna, nie mogąc wprawdzie złapać powietrza, ale też nie łamiąc sobie przy tym kości. Latarka także wylądowała nie uszkodzona na materacu. Oświetlała szarą ścianę. Jakby we śnie, wciąż jeszcze nie mogąc złapać oddechu, Lindsey wyciągnęła powoli prawą rękę, by wycelować w niego broń. Ale nie miała w niej żadnej broni. Browning wyśliznął się z jej dłoni w czasie upadku. Gdy Lindsey spadała, Nyebern wodził za nią swym pistoletem, teraz patrzyła prosto w lufę; była nieprawdopodobnie długa, odległość od komory nabojowej do wylotu była jak niezmierzony ocean. Następnie Lindsey zobaczyła twarz Reginy, jej szare oczy były puste, ale za tą drogą twarzą ukazało się drugie, znienawidzone, blade jak mleko oblicze. Oczy Jeremy'ego, nie chronione teraz okularami, były dzikie i obce. Widziała to spojrzenie, mimo że światło latarki zmusiło Nyeberna, by zmrużył powieki. Spotykając 376 jego wzrok poczuła, że znajduje się twarzą w twarz z obcą istotą, niezbyt dobrze, z pozoru tylko udającą człowieka. No tak, surrealizm, pomyślała. Wiedziała, że znajduje się na kręwędzi utraty świadomości. Miała nadzieję, że straci przytomność, zanim on naciśnie na spust. Chociaż w zasadzie to nie miało znaczenia. Była tak blisko, że pocisk rozerwałby jej twarz, nim dobiegłby do jej uszu odgłos strzału. • * * Przerażenie Hatcha na widok Lindsey spadającej w głąb szybu błyskawicznie zastąpiło uczucie zaskoczenia z powodu tego, co zrobił sekundę później. Zobaczywszy, że Jeremy wodzi za Lindsey pistoletem, a potem wylot lufy o metr od jej twarzy, Hatch rzucił swój własny browning na stertę desek, którymi kiedyś zabity był otwór wiodący do szybu. Ocenił, że nie będzie w stanie zająć dobrej pozycji do czystego strzału: na drodze znajdowała się Regina. Wiedział też, że żadna broń nie wyprawi na tamten świat istoty, którą stał się Jeremy. Hatch nie miał czasu zastanawiać się nad tym niezwykłym zjawiskiem. Gdy tylko odrzucił pistolet, przełożył krucyfiks-latarkę z lewej ręki do prawej i skoczył w szyb windy nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Od tej chwili wszystko potoczyło się w niesamowitym tempie. Hatchowi zdawało się, że nie spada w dół szybu jak kamień, tak jak powinien, lecz że szybuje wolno, jakby był tylko nieco cięższy od powietrza. Nim dosięgnął dna minęło co najmniej pół minuty. Być może jego poczucie czasu zostało spaczone głębią jego przerażenia. Jeremy zauważył, że Hatch się zbliża, przesunął więc pistolet z Lindsey na nfego i wystrzelił pozostałe osiem naboi. Hatch był pewien, że został trafiony co najmniej trzy lub cztery razy, chociaż nic nie czuł. Wydawało się niemożliwością, by morderca chybił tyle razy w tak ograniczonej przestrzeni. Być może powodem tej fuszerki była panika strzelca i fakt, że Hatch stanowił cel ruchomy. W czasie gdy wciąż sfruwał w dół jak puch dmuchawca, poczuł raz jeszcze ową szczególną więź między sobą a Nyebernem, i przez 377 chwilę widział siebie opadającego oczyma młodego mordercy. Jednakże tym, co przelotnie dojrzał, nie był on sam, lecz obraz kogoś — lub czegoś — nałożony na niego, tak jakby dzielił swe ciało z jakąś drugą istotą. Wydawało mu się, że dostrzegł białe skrzydła złożone ciasno po bokach. Pod jego własną twarzą znajdowała się twarz obcego — oblicze wojownika. Jednak nie była to twarz, która by go przeraziła. Być może w tym samym czasie Nyebern miał halucynacje i to, co Hatch od niego odbierał, nie było obrazem rzeczywistym, lecz złudzeniem. Być może. Hatch ponownie patrzył w dół własnymi oczami, ciągle wolno szybując. Był pewien, że widzi także coś nałożonego na Je-remy'ego Nyeberna, kształt i twarz na pół gadzie, a na pół owadzie. Być może była to gra świateł, pomieszanie cieni z nakładającymi się na siebie promieniami światła z latarek. Nie mógł jednak wyjaśnić wymiany zdań między nim a Nyeber-nem, często się nad tym zastanawiał w następnych dniach. — Ktoś ty? — zapytał Nyebern, gdy Hatch, pomimo upadku z wysokości dziewięciu metrów, wylądował na dnie jak kot. — Uriel — odparł Hatch; to imię słyszał po raz pierwszy. — Jam jest Vassago — powiedział Nyebern. — Wiem — powiedział Hatch, chociaż to imię także słyszał po raz pierwszy. — Tylko ty możesz odesłać mnie z powrotem. — A gdy zostaniesz odesłany z powrotem przez kogoś takiego, jak ja — powiedział Hatch zastanawiając się, kto przemawia jego ustami — to nie wrócisz jako książę. Tam, w dole, będziesz niewolnikiem, podobnie jak ten głupi i bez serca chłopiec, z którym zabrałeś się na przejażdżkę. Nyebern się bał. Był to pierwszy raz, gdy okazał zdolność do odczuwania strachu. — A myślałem, że byłem pająkiem. Z siłą, zwinnością i oszczędnością ruchów, o które sam siebie nie podejrzewał, Hatch złapał lewą ręką pasek Reginy, oderwał ją od Jeremy'ego Nyeberna, położył z boku w bezpiecznym miejscu i jak maczugę spuścił krucyfiks na głowę szaleńca. Szkło latarki potłukło się, obudowa pękła, baterie posypały się na ziemię. Po raz drugi 378 uderzył z całych sił krucyfiksem w czaszkę mordercy, trzeci cios okazał się śmiertelny. Gniew, jaki odczuwał Hatch, był gniewem sprawiedliwym. Gdy było już po wszystkim upuścił krucyfiks, nie czując winy ani wstydu. Ani trochę nie przypominał swego ojca. Miał dziwne uczucie, że opuszcza go jakaś moc, której dotychczas nie był świadom. Misja została spełniona, równowaga przywrócona. Wszystko znajdowało się teraz na właściwym miejscu. Hatch przemówił do Reginy — nie reagowała. Wydawało się, że jest nie tknięta. Nie martwił się o nią, gdyż w jakiś sposób wiedział, że nikt z nich nie ucierpi niesprawiedliwie, ponieważ zostali zamieszani w... jakkolwiek się nazywało to, w co zostali zamieszani. Lindsey była nieprzytomna i krwawiła. Obejrzał jej ramię i uznał, że rana nie była zbyt poważna. Dwa piętra wyżej odezwały się głosy. Usłyszał swoje nazwisko. Przybyła policja. Jak zawsze za późno. No, nie jak zawsze. Czasami... jeden raz była na miejscu dokładnie wtedy, gdy istniała potrzeba. 3 Znana jest apokryficzna przypowieść o trzech ślepcach badających słonia. Pierwszy dotyka tylko trąby słonia i z pewnością siebie określa zwierzę jako wielkie, podobne do węża stworzenie, bliskie pytonowi. Drugi dotyka tylko uszu zwierzęcia i oznajmia, że to ptak, który może się wzbijać na wielkie wysokości. Trzeci ślepiec bada tylko zakończony pędzelkiem włosów ogon, którym słoń właśnie odgania muchy i „widzi" zwierzę niezwykle podobne do szczotki do mycia butelek. I tak jest z każdym doświadczeniem, które wspólnie przeżywa grono ludzi. Każdy odbiera je inaczej i czego innego się uczy. 379 • • • Po wydarzeniach, jakie miały miejsce w opuszczonym wesołym miasteczku, Jonas Nyebern przestał się interesować problemami reanimacji. Jego dzieło przejęli inni i kontynuują je z sukcesem. Sprzedał na aukcji wszystkie obrazy o treści religijnej należące do nie kompletnych kolekcji, ulokował pieniądze na kontach przynoszących możliwie jak najwyższe procenty. Chociaż jeszcze przez jakiś czas praktykował jako kardiochirurg, nie odczuwał już zadowolenia z pracy. Wcześnie przeszedł na emeryturę i zaczął się rozglądać za czymś nowym, co pozwoliłoby mu spędzić ciekawie ostatnie dziesięciolecia życia. Przestał chodzić do kościoła. Nie wierzył już, że zło jest samoistną mocą, realnie obecną w świecie. Doszedł do wniosku, że ludzkość sama jest źródłem wszelkiego zła. Uważał jednak, że z drugiej strony ta sama ludzkość jest własnym — i jedynym — zbawieniem. Zaczął pracować jako weterynarz. Każdy pacjent zasługiwał na to, mu udzielić pomocy. Nigdy się nie ożenił. Nie był ani szczęśliwy, ani nieszczęśliwy, i to mu wystarczało. • • • Regina przez kilka dni pozostawała w stanie katatonii, a potem, gdy już z niego wyszła, była nie ta sama.Trudno się dziwić, nikt przecież nie jest przez całe życie taki sam. Zmiana jest jedyną stałą. Nazywa się to dorastaniem. Do Harrisonów zwracała się „tato" i „mamo", było to zgodne z jej wolą i stanem uczuć. Każdego dnia dawała im tyle szczęścia, ile oni jej. Nigdy nie spowodowała katastrofy i nie zniszczyła cennych antyków. Nigdy nie wprawiała przybranych rodziców w zakłopotanie nieznośnym sentymentalizmem czy wybuchami łez; jeśli płakała, to z innych zupełnie powodów. Nigdy ich nie upokorzyła, ciskając w restauracji pełnym talerzem nad głową prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie spowodowała pożaru, nie popełniała gaf w kulturalnym towarzystwie, nigdy też nie wywołała pełnego przerażenia okrzyku: „O Jezu!" wśród małych dzieci z sąsiedztwa 380 swą obręczą na nodze i osobliwą prawą dłonią. A co ważniejsze, to przestała się martwić, że może zrobić którąś z tych rzeczy (a także jakieś inne). Po pewnym czasie nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, jak wiele energii traciła kiedyś na te wymyślone troski. W dalszym ciągu pisała. Rozwijała się w tym kierunku. W wieku czternastu lat wygrała krajowy konkurs literacki dla nastolatków. Nagrodą był całkiem ładny zegarek i czek na pięćset dolarów. Wykorzystała część pieniędzy na prenumeratę Publishers Weekly i komplet powieści Williama Makepeace Thackeraya. Nie pisała już opowiadań o inteligentnych świniach z kosmosu, głównie dlatego, że zaczęła pojmować, iż znacznie dziwniejsze postacie można znaleźć wokół siebie, wśród rdzennych Kalifornijczyków. Nie rozmawiała już z Bogiem. Uważała, że paplanie do niego to dziecinada. Poza tym nie potrzebowała już Jego bezustannej uwagi. Przez jakiś czas myślała, że On odszedł lub że nigdy nie istniał, ale doszła do wniosku, że to było głupie. Miała świadomość Jego nieustannej obecności, był w kwiatach, śpiewie ptaków, w puszystym kotku, w łagodnym letnim wietrze. Odnalazła zdanie w książce Dave'a Tysona Gentry'ego, które uznała za trafne: „Prawdziwa przyjaźń przychodzi wtedy, gdy cisza między dwojgiem ludzi im wystarcza". No cóż, któż jest najlepszym przyjacielem człowieka, jeżeli nie Bóg, i co tak naprawdę chciałoby się Mu powiedzieć, albo co On mógłby powiedzieć, skoro wiadomo było, że zawsze możecie na siebie nawzajem liczyć. • • * Na Lindsey te wydarzenia nie pozostawiły szczególnego piętna. Jej obrazy były trochę lepsze, ale nie aż tak bardzo. Przede wszystkim nigdy przedtem nie była rozczarowana swoimi pracami. Kochała Hatcha nie mniej niż kiedyś, prawdopodobnie nie mogłaby kochać go bardziej. Jedyne co czuła, to skurcz strachu — nigdy wcześniej tego nie doznawała — słysząc, jak ktoś wypowiada zdanie: „Najgorsze jest już za nami". Wiedziała, że najgorsze nigdy nie jest już za nami. Najgorsze przychodzi na końcu. Ono jest końcem, jego istotą. Nic nie może być od tego gorsze. Ale nauczyła się żyć ze zrozumieniem 381 faktu, iż najgorsze nigdy nie jest już za nią — a mimo to codzienne życie wypełnia radość. Co się tyczy Boga — nie zastanawiała się nad tą sprawą. Wychowywała Reginę w religii katolickiej, uczęszczając z nią co tydzień na mszę, gdyż zobowiązali się do tego adoptując dziecko. Ale nie robiła tego wyłącznie z obowiązku. Doszła do wniosku, że kościół dobrze wpływa na Reginę — a Regina może dobrze wpływać na kościół. Instytucja, która zaliczyłaby Reginę w poczet swych członków, odkryłaby, że ulega dzięki niej trwałej i pożytecznej zmianie. Kiedyś Lindsey powiedziała, że modlitwy nie skutkują, że żywi żyją tylko po to, by umrzeć, ale zmieniła nastawienie. Postanowiła zaczekać i zobaczyć, co będzie dalej. • * * Hatch w dalszym ciągu z powodzeniem handlował antykami. Dzień po dniu jego życie przebiegało mniej zgodnie z jego życzeniami. Podobnie jak przedtem, był nadal człowiekiem niefrasobliwym. Nigdy się nie złościł. Ale różnica była taka, że nie miał już w sobie gniewu, który musiałby tłumić. Jego łagodność była teraz autentyczna. Od czasu do czasu, gdy problem ideałów i autorytetów nabierał wielkiego znaczenia, które wymykało się pojmowaniu Hatcha, co wprawiało go w nastrój filozoficzny, schodził do swego gabinetu i wyjmował z zamkniętej na klucz szuflady dwa przedmioty. Jednym z nich był zbrązowiały egzemplarz „Arts American". Drugim kawałek papieru, który pewnego dnia przyniósł ze sobą z biblioteki, gdzie badał pewną poważna kwestię. Wypisane były na nim dwa imiona, pod każdym linijka tekstu zawierająca wyjaśnienie: „Vassago — zgodnie z mitologią jeden z dziewięciu koronowanych książąt Piekieł". Poniżej znajdowało się imię, którym kiedyś przedstawił się Jeremy'emu Nyebernowi: „Uriel — zgodnie z mitologią jeden z archaniołów, będący członkiem świty Boga". Patrzył z uwagą na te przedmioty i starannie je rozważał, nigdy nie dochodząc do ostatecznych wniosków. Czasami myślał, że jeżeli było się martwym przez osiemdziesiąt minut i wróciło się z tej Drugiej Strony bez żadnych wspomnień, to może działo się tak 382 dlatego, że osiemdziesiąt minut wiedzy było czymś więcej, niż rzut oka w tunel ze światłem na końcu, i z tego powodu przerasta możliwości człowieka. I jeżeli już przez uchyloną zasłonę przyprowadził ze sobą z Tamtej Strony kogoś i musiał przebywać w jego towarzystwie tak długo, aż wypełni swoje zadanie po tej stronie, to w gruncie rzeczy archanioł wcale nie był najgorszym rozwiązaniem. WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie II Druk: Zakłady Graficzne „ATEXT" w Gdańsku