Krzysztof W. Malinowski U wrót wszechświata Zbiór opowiadań UCZNIOWIE PARACELSUSA Dobb skręcił w wąską aleję wiodącą do Instytutu. Wielki, prostokątny gmach jarzył się w porannym słońcu srebrem aluminiowych listew i opraw okiennych. W hallu owionęło go chłodne powietrze niezmordowanie regenerowane przez klimatyzatory. Jak co dzień uprzejmie skinął głową portierowi otwierającemu drzwi pneumatycznej windy i raźnym krokiem wszedł do obszernej kabiny. Gabinet i prywatna pracownia Dobba znajdowały się na dwudziestym drugim piętrze. Specjalnie ubiegał się o jak najwyższe położenie „swego kąta” – lubił podczas pracy podziwiać piękne okolice wokół Instytutu. Centralny Instytut Biofizyki położony był tuż za miastem, na małym wzgórzu. Ostry, sześciograniasty słup gmachu, świetnie wkomponowany w otoczenie wapiennych skałek z lekka tylko porośniętych niskimi krzewami, widać już było z daleka. Jednakże tylko nielicznym udawało się wpisać na listę pracowników. Elitarny niejako status Instytutu, nimb tajemnicy spowijającej prowadzone tu badania, nieliczne wreszcie wiadomości, jakie wydostawały się stąd na zewnątrz, żywo pobudzały wyobraźnię młodych ludzi wstępujących na drogę nauki. Dobb znał ich – pełnych zapału do pracy, doszukujących się w każdym słowie, w każdym grymasie symptomu tajemnicy czy zapowiedzi wielkiego odkrycia. Wolał jednak – przynajmniej do swojej grupy – dobierać ludzi starszych. Ich doświadczenie, opanowanie i praktyka były dla niego lepszą gwarancją niżeli zapał młodych. A w ogóle... W ogóle najlepszymi, jak dotąd, współpracownikami okazywały się cyfrony. Profesor pamiętał – jeszcze z czasów studiów – że kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, trzeba było ponoć istotnie zmienić wygląd zewnętrzny cyfronów. Bowiem na początku, kiedy to jeszcze roboty nie miały powszechnego zastosowania, ambicją konstruktorów było upodobnienie ich w sposób jak najdoskonalszy do człowieka. Jednakże, kiedy owo ciągłe udoskonalanie zaczęło powoli doprowadzać do coraz przykrzejszych omyłek i nadużyć, pod presją opinii publicznej – a zwłaszcza jej najbardziej konserwatywnych przedstawicieli – przyszło z tych ambicji zrezygnować. Od tego czasu cyfrony powróciły do swego pierwotnego wyglądu: rozłożystych, długorękich stworów z wielkimi głowami, zdolnymi pomieścić centralne ośrodki sterowania oraz zespoły czujników. Wyszło zresztą to ustępstwo konstruktorom na dobre, dalsze udoskonalanie automatów przebiegało znacznie prościej i cyfronom rychło przybyły nowe, jeszcze doskonalsze podzespoły neuronowe. Od porannych rozmyślań oderwał Dobba głos jego asystenta, Bjórna: – Dzień dobry, panie profesorze! Są już wyniki syntezy. Chyba znów nici. W każdym razie brak jakichkolwiek reakcji na impulsy symulatorów. Czy wpadnie pan przejrzeć wyniki nocnych pomiarów? – Tak, za chwilę. Może pan przez ten czas sprawdzi jeszcze taśmy. Bjórn wyszedł, Dobb oparł czoło o chłodną szybę. „Znów nic. To chyba naprawdę jest fałszywa droga...” – pomyślał. Drzwi do laboratorium neurofizyki były uchylone. Kiedy Dobb zamykał je za sobą, uderzyło weń ciepłe, wilgotne powietrze; znajoma od tylu lat atmosfera laboratorium poczynała mu ostatnio ciążyć. Nad stołem paliła się mała lampka. Dostrzegł taśmy symulatorów pokryte cienkimi liniami zapisu impulsów symulacyjnych; automatycznie, co pół godziny, generował je komputer. Impulsy te zasilamy okładki małego przepustu w kształcie kondensatora cylindrycznego; przez przepust regularnie – również co trzydzieści minut – przetłaczane były próbki złożonych struktur białkowych, wśród których poszukiwali tej jedynej: aksonu, włókna nerwowego mającego stanowić ukoronowanie ich badań. Spojrzał na taśmy: były podzielone na równe odstępy ostrymi szpilkami zapisu impulsów symulatora. Pomiędzy nimi – tam gdzie było miejsce na upragnioną odpowiedź aksonu – taśma była idealnie czysta. Dobb potarł czoło wierzchem dłoni i cicho powiedział: – Bjórn, niech pan wezwie kilka cyfronów, żeby oczyściły pompy i zbiorniczki w symulatorze. Weźmie pan nowe próbki, które przygotowali Davis i Misner. Trzeba sprawdzić, czy zgadza się test na kod. A potem... Od początku. Gdybym był potrzebny, znajdzie mnie pan w laboratorium. Kiedy Bjórn wyszedł, Dobb mimowolnie raz jeszcze obejrzał taśmy na stoliku, rzucił okiem na symulator i skierował się do wyjścia. W drzwiach natknął się na trzy cyfrony, które niespiesznie minęły go i zniknęły w laboratorium. Właśnie wchodził do gabinetu, gdy włączył się autofon: – Profesor Dobb! – zabrzmiał czysty głos cyfrona-sekretarza. – Tak, słucham! – rzucił niechętnie. – Jest pan proszony do gabinetu profesora Tayamy. W miarę możliwości szybko. – Dobrze, proszę powiedzieć, że zaraz będę. – Dziękuję – ekran zgasł. Idąc do windy Dobb zastanawiał się już nad kolejnym wykrętem, który usprawiedliwiłby przed dyrektorem Instytutu następne niepowodzenie. Nie wiedzieć czemu Dobb był pewien, iż wiadomość o klapie doszła już do Tayamy. Takie wieści rozchodziły się lotem błyskawicy. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego, wszyscy tu żyli tymi doświadczeniami. To one właśnie miały zaważyć na powodzeniu całego przedsięwzięcia. „Znowu będę się zwijał!” – pomyślał ze złością. Zanim wszedł do gabinetu, wygładził na sobie wyświechtany garnitur i przybrał – na wszelki wypadek – minę mającą w jego mniemaniu oznaczać, że kolejne fiasko było jedynie przewidywanym ryzykiem i w niczym nie naruszało toku badań. – Proszę, niech pan siada – powiedział na powitanie Tayama. „Chyba jest wyjątkowo wściekły” – pomyślał Dobb. Znacząco chrząknął, dając w ten sposób do zrozumienia dyrektorowi, iż jest gotów do rozmowy. – Słyszałem, panie kolego, że wasz kolejny eksperyment znowu się rozjechał? Czy nie uważa pan, że jak na dziewięć łat badań nie jest to najlepszy omen? – Ależ, panie dyrektorze, te badania są... – Tak, wiem, kolego, wiem – Tayama pokiwał ze zrozumieniem głową. – W pełni jestem świadom znaczenia tych badań. Nie sądzi pan chyba, że trzymając w kupie cały ten interes nie orientuje się w znaczeniu tego, co się tu robi. Ale widzi pan, to za długo trwa, panie kolego, za długo! Dobb uczynił gest... lecz i tym razem Tayama był szybszy. – Widzi pan, kolego, u mnie już od kilku miesięcy leży projekt Misnera, pańskiego współpracownika. Otóż Misner całkiem zmyślnie przekształcił pańską teorię, rzekłbym... hm... zreformował ją, i proponuje zmienić metodę sieci cyklicznych. Rozumie pan: chodzi o dopasowanie się do kodu. Zresztą on sam lepiej to panu wyjaśni. Otóż... – Tayama przerwał nagle, widząc, jak Dobb blednie. – Chyba nie zrozumiałem, panie dyrektorze! Jak to się stało, że mój współpracownik, od sześciu czy siedmiu lat pracujący u mego boku, wyniki swoich prac doręcza nie mnie, lecz panu? Tayama był wyraźnie zakłopotany. Po chwili zastanowienia, mniej już pewnym tonem, odparł: – Ta-ak... Bo, w gruncie rzeczy, kolego, to ja nakłoniłem go do przekazywania mi wyników. Widzi pan, moim zdaniem, pan z pewnością bardziej wierzy w rezultaty swoje niźli w kogokolwiek innego. No – zastrzegł się nagle – to jest oczywiście zupełnie naturalne! Ale nam jednak zależy na zmianie, przynajmniej okresowej. Rozumie mnie pan, prawda? Musimy popróbować innej drogi, jeśli tylko takowa istnieje. Być może właśnie badania Misnera... Dobb przerwał całkiem już obcesowo: – W porządku, chyba się rozumiemy. Wprawdzie takie metody pracy nie napawają mnie zachwytem, ale ostatecznie jest to sprawa pańska, nie moja. Chciałbym jednak prosić o udzielenie mi jeszcze krótkiego czasu na dokończenie tego cyklu badań. Później laboratorium oddam do dyspozycji Misnera. Tayama był wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Oczywiście, panie kolego, oczywiście. Przecież tak się znowu nie pali! – Wobec tego to chyba wszystko? Do widzenia. – Do widzenia... A jakby jakieś kłopoty, profesorze, to proszą jak zwykle do mnie... Dobb odwrócił się od drzwi i raz jeszcze, z przekąsem, rzucił: – Do widzenia. A na kłopoty już chyba nie będzie ani czasu, ani okazji, panie dyrektorze! Dobb, wsparty o stół, beznamiętnie obserwował cyfrony wymieniające pojemniki w symulatorze, skalujące samopisy i synchronizatory. Trzeci cyfron stał odwrócony do niego tyłem i w nikłym świetle wskaźników obserwował znaki kodu wystukiwane na taśmie monitora maszyny cyfrowej. To był ów słynny kod aksonów odkryty przez Dobba. On opracował tablice sekwencji impulsów emitowanych przez aksony poddawane działaniu pobudzeń akustycznych, świetlnych lub elektrycznych. Sekwencje te – ściśle uzależnione od natężenia i charakteru pobudzenia, pozwalały na jego rozszyfrowanie przez ośrodek sterujący żywego organizmu. Teraz tylko pozostawało zbudować taki akson. Sztucznie. Laboratoria ukończyły już swoje badania i szlifowały uzyskane wyniki – wyniki nic niewarte, pozbawione najważniejszej cechy ludzkiego organizmu: struktury nerwowej. Cyfron półgłosem oznajmił: – Test na kod aksonów ukończony. Wszystkie próbki dały pozytywne wyniki wstępne, czy uruchomić symulator? Dobb potarł czoło. – Nie, nie trzeba – powiedział po chwili zastanowienia. – Sam to zrobię. Idź do doktora Misnera i powiedz, że rozmawiałem z Tayamą. Za miesiąc może wejść na symulator. A na razie jest wolny od pracy przy moich doświadczeniach. Asystenci też, resztę prób przeprowadzę sam. Był już pewien, że i te próby się nie powiodą. Spojrzał na zegarek. Późno, Anna znów będzie się złościć, że nie było go na obiedzie. Starannie założył próbki do symulatora i uruchomił zespoły analizatorów. Wskazówki samopisów drgnęły i poczęły kreślić na wolno sunących taśmach ledwie widoczne w mroku, cienkie linie. Raz jeszcze rozejrzał się po laboratorium i rzucił przez ramię do jednego z cyfronów: – O drugiej zmiana parametrów symulacji. Zostawicie wszystko tak do mojego przybycia. Po zmianie możecie odejść. Gdyby mnie jeszcze szukano, jestem w mieście – na uniwersytecie; w domu będę koło dziesiątej wieczorem. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Zamierzał właśnie pchnąć drzwi wyjściowe, kiedy ktoś nagle uchwycił go za ramię. Wyrwany z niewesołych rozmyślań obejrzał się niechętnie. Stał za nim stary portier Grey. – Panie profesorze – powiedział szeptem, – Pan pozwoli na chwilkę... Na chwilkę tylko. – Słucham, panie Grey, słucham – wymruczał Dobb. Portier jednak wymachiwał ręką dając znaki, by Dobb odstąpił od drzwi i wszedł do oszklonego kantorka. Tam dopiero drepczący przodem staruszek zwrócił się ku niemu i nieco głośniej zaczął mówić: – Widzi pan profesor, bo ja to już dawno miałem panu powiedzieć! Tylko nie wiedziałem, czy to nie pan... Więc ja jednak... Dobb zniecierpliwił się. – No, panie Grey, niechże się pan uspokoi! Co się stało? Staruszek zbliżył pomarszczoną twarz do oczu Dobba. – Tam, u pana profesora, palą w nocy światło! – wyszeptał. – Już ze dwa razy widziałem! Myślałem, że to pan profesor, specjalnie patrzyłem. Ale gdzie tam! Pan wychodził – a nie przychodził! Znaczy: ktoś inny, pomyślałem sobie... Dobb był wyraźnie zaskoczony. – U mnie? W laboratorium? – spytał. – Nie! Przecież pan profesor kazał w laboratorium zasłony umocować – odparł przejęty Grey. – W gabinecie pana profesora! – Ach tak... Może zapomniałem zgasić światło? Ostatnio zapominam o różnych rzeczach. – Niemożliwe, panie profesorze. Jakby tak, to ja bym przecie widział. Zawsze wieczorkiem obchodzę naokoło, od razu by było widać. Nie! Tam najpierw jest ciemno, a później ktoś świeci! Specjalnie patrzyłem. – To czemuż pan, panie Grey, nie poszedł tam na górę? Zobaczyłby pan, co się tam dzieje. – Jakże nie, panie profesorze! Byłem! Ale tam cały korytarz jest zamknięty. Od wewnątrz. – Kto by się tam miał zamykać, panie Grey? Od wewnątrz? Po co? – A, tego to ja nie wiem – pokręcił głową staruszek. – Nie wiem. Ja tak sobie... Dobb, wyraźnie już zniecierpliwiony, spojrzał na zegarek. – Wie pan co? Jakby pan jeszcze kiedyś coś takiego zauważył, to proszę mnie zawiadomić. Będę chyba w domu. Przyjadę wtedy tu do pana i szybko znajdziemy sprawcę. No, a teraz muszę już pędzić na zebranie. Portier był urażony. Nie spodziewał się tak słabego wrażenia. Pokręcił głową i mrucząc coś pod nosem otworzył przed Dobbem drzwi. Zebranie było, jak zwykle, niemiłosiernie nudne i Dobb musiał przywołać całą siłę woli, żeby wysiedzieć na nim do końca. Przez cały czas nie mógł się uwolnić od myśli o rozmowie z Tayamą. Wbrew pozorom nie szło mu o urażenie ambicji zawodowych i konieczność oddania laboratorium – po tylu latach badań – swojemu uczniowi. Miał do Tayamy żal o coś innego. Te badania powinny się były zakończyć jakimś wynikiem – negatywnym lub pozytywnym – ale jakimś zdecydowanym! Żeby nie było miejsca na złudzenia; bo nie ma nic gorszego niż resztki złudzeń podsycające wyobraźnię, a niemożliwe do sprawdzenia. I Dobb był pewien, że nie nadszedł jeszcze czas ogłoszenia upadłości jego teorii. Z ulgą powitał słowa przewodniczącego, które wyrwały go z nieprzyjemnej zadumy: – Sądzę, jeśli nikt spośród zebranych nie zamierza już zabrać głosu w dyskusji, że wolno mi będzie zgłosić wniosek o zakończenie obrad na dziś. Zebrani zgodnie przychylili się do wniosku i już po chwili Dobb był na ulicy. Sunące powoli chodniki przenosiły w obie strony tłumy ludzi. Przepchnął się przez barwną ciżbę i podjechał do przystanku traggera. Pojazd bezgłośnie ruszył z miejsca i zamyślony Dobb nie zauważył nawet, kiedy znalazł się pod domem. Mimo że Anna usiłowała wydobyć z niego powód złego humoru, Dobb nie dał się sprowokować do rozmowy. Szybko zjadł kolację Podaną przez cyfrona i położył się do łóżka obłożony, jak zwykle, książkami. Migoty nie udawało mu się przejrzeć ani połowy, sama jednak ich obecność dodawała mu otuchy podczas rozmyślań. Wyobrażał sobie, co się teraz o nim mówi w Instytucie. Z pewnością wieszali na nim psy. Ostatecznie wyniki prac innych laboratoriów są bezwartościowe dopóty, dopóki Dobbowi nie uda się uzyskać aksonu. Rząd, łożący ogromne dotacje na prace Instytutu, objawiał coraz większe zniecierpliwienie. Brak oczekiwanych rezultatów opóźniał program badań transgalaktycznych. Tysiące przetestowanych i wielokrotnie badanych kandydatów od roku czekały na spełnienie obietnic Instytutu. Dobb zastanawiał się nieraz, czy ich wysiłki zmierzające do zbudowania idealnych protez – sztucznie stworzonych z białka rąk, mózgów, nóg nie były czasem utopią. Po co ulepszać ludzi wylatujących w Kosmos? Po co dawać im szansę większe niźli te, jakie dała sama natura? „Człowiek z lepszym mózgiem!” – samo takie stwierdzenie brzmiało już upiornie. Czasem był wdzięczny opatrzności, że to nie on jest za ten pomysł odpowiedzialny. Z pewnością ci z Instytutu Medycyny Kosmicznej mieli swoje racje, ale... Delikatne buczenie autofonu przerwało tok myśli profesora. W ciemności odnalazł jarzący się przycisk i ekran rozbłysnął barwnym obrazem. Dobb ujrzał przejętą twarz Greya. – Słucham, panie Grey? Zaświeciło się? -spytał. – Właśnie, panie profesorze, właśnie! Szedłem sobie przy ogrodzeniu, aż tu patrzę: błysnęło i zgasło. Najpierw myślałem, że mi się zdawało. Ale nie, za chwilę znowu błysnęło i teraz już świeci... – Więc co, panie Grey? Chce pan, żebym przyjechał, tak? – Jakby pan profesor był łaskaw... Pan profesor ma swój klucz, można by zajrzeć, zobaczyć... może ja bym jeszcze po doktora Misnera albo pana Davisa, żeby kilku... – Nie trzeba, panie Grey – przerwał mu ostro Dobb. – Sam przyjadę i zobaczę. Nie warto robić szumu; niech pan na mnie zaczeka, będę za pięć, może dziesięć minut. Dobb pospiesznie wstał z łóżka i ubrał się. Zeskakując po dwa stopnie zbiegł do hallu i szybko skreślił na kartce kilka słów wyjaśnienia dla Anny, gdyby się obudziła. Po chwili już wsiadał do helikoptera. Przy bramie, tuż obok lądowiska, czekał na Dobba portier. Nawet w nikłym świetle księżyca można było dostrzec jego przejętą twarz i grymas zniecierpliwienia. – Chodźmy, panie profesorze, szybko! Sam pan profesor zobaczy! Obeszli gmach zatrzymując się dopiero przed jego tylną ścianą: Dobb zadarł głową. Hen, wysoko, w jednym z segmentów jarzyło się dzienną poświatą szerokie okno. Szybko przeliczył wzrokiem piętra, przeskakując po dwie metalowe listwy. To było rzeczywiście dwudzieste drugie. – Tak... – przyznał w zamyśleniu. – To mój gabinet. Nagle odwrócił twarz w stronę Greya i powiedział: – Niech pan idzie do siebie, Grey. Ja wejdę z panem, po czym zamknie pan oba wejścia: główne i zapasowe. Zaczeka pan na mnie na dole. Gdyby ktoś chciał się stąd siłą wydostać, proszę uruchomić urządzenia alarmowe. Ja pojadę na górę... – Może ja bym jednak z panem profesorem? Tak by było... – Nie. Pojadę sam – przerwał mu sucho Dobb. Weszli do hallu. W czasie gdy Grey sumiennie zamykał drzwi, profesor wsiadł do windy i nacisnął guzik. Drzwi do korytarza, w którym mieściły się laboratoria i gabinet, były zamknięte. Rzeczywiście nie ustępowały pod naciskiem klamki. „A więc jednak?” – przemknęło mu przez głowę. Zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie ubrania w poszukiwaniu kluczy. Znalazł je wreszcie i dobrał odpowiedni do wewnętrznej zasuwy. Zamek cichutko zgrzytnął i po chwili drzwi bezgłośnie się rozsunęły. W korytarzu panował mrok – wszystkie pomieszczenia były zamknięte. Dobb skierował się w stronę swego gabinetu, u którego drzwi leżała cienka kreska światła. Nagle, gwałtownym ruchem, otworzył je. Chciał zaskoczyć tajemniczego intruza, ale w gabinecie nie było nikogo – pozostały jedynie ślady czyjejś bytności. Otwarta kaseta z mnemokryształami, rejestr zapisów na biurku. Dobb podszedł do otwartej szafki i szybko przebiegł wzrokiem po półkach. Bez wątpienia brakowało kasety z zapisami kodu aksonów. Szło więc o aksony. Spokojniej już wyszedł na korytarz. Za drzwiami laboratorium panowała cisza. Powoli nacisnął klamkę. Przed monitorem, obrócony tyłem do wejścia, stał nieruchomo cyfron. Krępa sylwetka z nienaturalnie wielką głową była ledwie widoczna w gęstym mroku laboratorium, rozjaśnionym tylko światełkami wskaźników na pulpicie. „Kto u licha kazał mu liczyć? – zdziwił się Dobb. – W środku nocy?” W tym jednak momencie ciszę przerwało buczenie perforatora rozpoczynało się wyprowadzanie wyników. Cyfron drgnął i zwrócił głowę w stronę aparatu. Dobb cicho zaniknął drzwi i zaczął się zastanawiać. W pierwszej chwili miał ochotę zapytać po prostu cyfrona, co to wszystko oznacza? Doszedł jednak do wniosku, że „płosząc” pracodawcę automatu, mógłby się nigdy nie dowiedzieć, jaki był cel tego wszystkiego. A zaczynało go to coraz bardziej intrygować. „Muszą jednocześnie prowadzić jakieś doświadczenia na symulatorze. Inaczej wyprowadzaliby dane na taśmę magnetyczną – perforator jest stosowany tylko do pracy z symulatorem...” – rozważał dalej. Nieoczekiwanie drzwi do laboratorium otwarły się i Dobb ledwie zdążył uskoczyć w cień, nim drugi cyfron wyszedł z pomieszczenia. Skierował się spokojnie ku głównym drzwiom korytarza i odsunął sztabę. Kiedy cyfron zamknął drzwi za sobą, Dobb wyskoczył zza rogu i rzucił się w ślad za nim. Dostrzegł jeszcze niknącą za oszklonymi drzwiami kabinę windy towarowej. Bez namysłu zaczął liczyć rozbłyski światełka sygnalizacyjnego. Mógł w ten sposób – choćby w przybliżeniu – doliczyć się piętra, na które zjeżdżał cyfron. „...dwadzieścia... dwadzieścia jeden... dwadzieścia dwa! A więc parter albo podziemia! – zadecydował. – Parter odpada, bo baliby się Greya. Więc najpierw do piwnic”. Podbiegł do drugiej windy. Drzwi do podziemia były rzeczywiście otwarte. Nagle zrobiło mu się nieswojo. Lodowate powietrze, mdłe, niebieskawe światło, rzędy jednakowych niebieskich drzwi w pustym korytarzu i echo niepewnie stawianych kroków. Przyspieszył i skręcił w lewo – do drugiego skrzydła. W pewnej chwili wydało mu się, że z daleka dobiegł doń jakiś dźwięk: płacz jakby, czy skowyt raczej. Zatrzymał się nagle i wytężył słuch, mimochodem przymykając oczy. Na tle absolutnej, lodowatej ciszy, zwielokrotnionej pogłosem pustych korytarzy, usłyszał cichy, płaczliwy bełkot powoli przechodzący w jednostajny, zamierający jęk. Gwałtownie ruszył w tamtą stronę. Początkowo biegł, ale odgłosy kroków szybko stłumiły dochodzące doń dźwięki i – w obawie, że zgubi ślad – zwolnił. Był już w centrum włości cyfronów. Kiedy skręcił raz jeszcze, w korytarz oddziału „kliniki cyfronów”, dobiegł go raptem – tym razem już czysty i wyraźny – jęk. Dobb zatrzymał się. Dźwięk doszedł z prawej strony, z końca korytarza. Podszedł jeszcze kilka kroków, teraz stawiając je już bezgłośnie, i dostrzegł, że ostatnie drzwi przed załomem były na wpół uchylone; na przeciwległej ścianie korytarza i granatowej płycie podłogi kładła się jaśniejsza smuga światła. Ostrożnie zajrzał do środka przez szeroka szczelinę... Jasny pokój ambulatorium zastawiony był pięcioma łóżkami otoczonymi aparaturą preanimacyjną, symulatorami, automatami dozującymi płyn fizjologiczny, sztuczną krew i płyny rewitalizacyjne. Na pierwszym łóżku siedział dziwny, człekokształtny stwór. Ogromna bezwłosa czaszka z silnie cofniętym czołem, pokryta drobniutką siatką błękitnych żyłek wyraźnie rysujących się na tle jasnej, prawie przezroczystej skóry, ciężko opadała na wątłą pierś... Równie wątła, niedorozwinięta jakby, ręka swobodnie spoczywała na krótkich nogach, bezwładnie zwisających z niskiego przecież łóżka. Dobb zaszokowany obserwował, jak istota owa zwrócona ku niemu bokiem kiwała się jednostajnie – w tył i w przód, w tył – i znów do przodu... Powolnym, wahadłowym ruchom towarzyszyły nieprzyjemne, płaczliwe dźwięki. Wielka głowa, której nie była w stanie utrzymać cienka szyja, wykonywała dziwne, nieskoordynowane ruchy. Także i na sąsiednich łóżkach dostrzegł Dobb istoty podobne do pierwszej. Tamte jednak leżały, całe pokryte przewodami kroplówek i dozomierzy. Na rozjarzonych ekranach symulatorów wiły się bez końca obrazy encefaloskopowe. Trwał proces preanimacji. Dobb ocknął się. Szok był tak silny, że jeszcze w tej chwili nie byłby zdolny do zrozumienia tego, co zobaczył. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: istoty były stworzone sztucznie, z martwych protez białkowych, leżących w innych pracowniach i oczekujących na ożywienie po odkryciu aksonów. Więc jak powstały te stwory? Bez aksonów? Absurd. Ten, kto je zbudował, musiał wcześniej zbudować akson. Raptem za plecami Dobba otwarły się drzwi. Zupełnie podświadomie uskoczył za załom korytarza. Stojąc teraz po przeciwnej stronie, w cieniu, ostrożnie wychylił głowę. Do ambulatorium wszedł cyfr on. W wąskiej szparze widział jeszcze, jak cyfron brutalnie pchnął pojękującą istotę na łóżko i jął przymocowywać ją pasami. Zza ramienia pochylonego cyfrona można było jeszcze dojrzeć, że druga niewidoczna do tej pory ręka stwora była całkiem inna: długa i chuda. – I co, panie profesorze? Co? – staruszek był półprzytomny z ciekawości. Dobb z trudem pokrywał obojętną miną zdenerwowanie. Zmusił się jednak do spokojnej odpowiedzi. – No cóż, panie Grey... Tak jak się spodziewałem, koledzy postanowili mi zrobić niespodziankę. Znaleźli wreszcie to, czego od tylu lat szukaliśmy nie chcieli mi tylko od razu powiedzieć. Ale dzięki panu, panie Grey, wiem teraz wszystko... – No jakże, panie profesorze, ja muszę... Jakże inaczej? To mój obowiązek panu profesorowi... – portier promieniał. – Tak, rozumie się, panie Grey. Tylko, widzi pan, sprawa nie jest jeszcze dopracowana, potrzeba na to paru dni. Chciałbym, żeby pan na razie nikomu ani słowu, rozumie pan? Wszyscy tu na to czekają, to ma być i dla innych niespodzianka, dla Tayamy... – Oczywiście! Oczywiście – żachnął się portier. – To się rozumie! Dopóki pan profesor nie uzna za stosowne, ja nic nie widziałem! Ja to rozumiem – zbliżył twarz do ucha profesora. – Tajemnica! – szepnął konfidencjonalnie. – Rzecz jasna: ta-jem-ni- ca! Ale – pokręcił głową i bezgłośnie zachichotał – to się pan dyrektor Tayama będzie radował! Tyle się biedaczek nafrasował, naczekał. No, ale mu się teraz wynagrodzi. Dzięki panu profesorowi! Ja zawsze... Dobb przerwał medytacje portiera: – Tak, jasne, panie Grey. Tylko na razie: ani słowa! Tak jak się umówiliśmy. Świeci się, nie świeci – pan tego nie widzi, nic pan nie wie. A ja też o panu nie zapomnę. Zresztą wpadnę tu jeszcze dziś po południu lub wieczorkiem. Pewnie nieraz... – Dobb rzucił okiem na zegarek. – No, na mnie już czas. Dobranoc panu i dziękuję. Czujny z pana człowiek, panie Grey, czujny! – pochwalił na koniec nie posiadającego się z dumy staruszka. Mimo kolosalnego zmęczenia nie zasnął już do świtu. Nie było teraz zresztą czasu. Musiał coś zdecydować. A przede wszystkim w ogóle zrozumieć. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości. Ktoś wiedział już, jak zbudować akson. Bez tego żaden mięsień, żadna cząstka istot, jakie ujrzał, nie mogła ożyć. Nie potrafił jednak zrozumieć, kto spośród znanych mu w Instytucie neurofizyków miałby jakikolwiek interes w prowadzeniu aż tak utajonych badań. Zmuszać się do pracy w podziemiach nie przystosowanych do prowadzenia doświadczeń i przebywania ludzi? W dodatku, jak to Dobb od razu zauważył, w ambulatorium pracowała aparatura dawno już usunięta z pracowni Instytutu. Tak więc dziwny badacz, na którego zlecenie pracowały cyfrony, musiał sobie zadać wcześniej trud renowacji aparatury i uzupełnienia jej odpowiednio przeszkolonymi cyfronami. No i wreszcie – co najważniejsze – po diabła budował te nieszczęsne istoty? Makabryczny żart? Nieprzemyślane doświadczenie? Może obłęd, idee fixe? Kim był? Albo niezupełnie normalny, albo... Tak, ta myśl przyszła mu właściwie do głowy jeszcze wtedy w podziemiach. Ale odpędził ją wówczas od siebie, tak wydawała mu się absurdalna. Teraz musiał jednak przyznać, że to ona właściwie podyktowała mu decyzję o zachowaniu tego wszystkiego w tajemnicy i podjęciu obserwacji z dystansu. Zerwał się z łóżka i jął nerwowo przeszukiwać kartotekę mikrofilmów, szepcząc: – „Teoria automatów w ujęciu topologicznym”... Nie dam rady. ,,Teoria automatów nieliniowych”... Stare... „Zagadnienia metapsychologii automatów nie skończonych” – psiakrew, żeby coś takiego, ale dla skończonych! Zniechęcony spojrzał na zegarek. Pół do siódmej. Powinien już wstać. Zresztą... Podszedł do autofonu i wybrał numer Higgsa. Znał go dawno, jeszcze od czasu studiów. Na ekranie dopiero po dłuższej chwili ukazała się zaspana twarz. – Cześć, Seymour! Przepraszam, że trochę wcześnie cię zrywam, ale mam ważną sprawę... – powiedział Dobb. – No... Powiem ci szczerze, że dla mnie żadna sprawa, nawet wagi państwowej, nie stanowi usprawiedliwienia dla tak nieludzkiego okrucieństwa. Ale co mam zrobić? Wal! Higgs jeszcze wyraźnie spał. Jedynie leniwe ruchy ręki gładzącej kark zdradzały resztki świadomości. – Więc słuchaj, Seymour, mam do ciebie pytanie. Czy twoim zdaniem cyfrony są zdolne do kombinowania czegoś za plecami człowieka bez jego wiedzy? Higgs szerzej otwarł oczy. – Zaraz... Co? Tak, no jasne, że mogą! Inaczej nigdy by cię nie mogły zastąpić. To chyba nietrudno wymyślić? Jeśli tylko po to mnie zry... Dobb gwałtownie mu przerwał: – Słuchaj mnie do końca i przestań się wybierać do łóżka, bo i tak cię obudzę! Chodzi mi o coś zupełnie innego! Chcę wiedzieć, na ile cyfrony są zdolne do samodzielnych przedsięwzięć, nie mających nic wspólnego z ludzką działalnością! Teraz Higgs już uważał. Przebudził się i w zamyśleniu tarł nie ogolony podbródek przysłuchując się Dobbowi. Kiedy ten skończył, Higgs zapytał: – To znaczy chcesz wiedzieć, czy one nie mogłyby nagle, w tajemnicy przed człowiekiem, zacząć chodzić do autowizjonów? Albo grać w karty? – Tak, na przykład. Albo nawet coś poważniejszego... – To już nie ma znaczenia. Z punktu widzenia cyfrona znaczenie decyzji o podjęciu gry w karty jest takie samo jak decyzji o budowie rakiety transgalaktycznej. Dobb poderwał się z łóżka, na którym przed chwilą przysiadł. – Seymour! Więc uważasz, że one byłyby zdolne podjąć taką decyzję bez wiedzy człowieka? – Wiesz, Fred, stawiasz mnie w kłopotliwej sytuacji. Właściwie one nie powinny być zdolne do czegoś takiego. Z drugiej jednak strony sprawa jest dość skomplikowana i moim prywatnym zdaniem taka możliwość istnieje. Powiem ci coś zresztą: kiedy powstały pierwsze modele cyfronów, wszyscy cybernetycy uważali za punkt honoru umieć wyrysować z pamięci schemat logiczny takiej maszyny. Za swe największe osiągnięcie uważali oni wtedy uzyskanie zdolności cyfronów do prokreacji i powolnego ewoluowania – pewnie słyszałeś o słynnym ,,algorytmie ewolucji”? Ten proces odbywał się jednocześnie w dwóch kanałach – na podstawie wiadomości poprzednich pokoleń automatów oraz wiadomości nabywanych przez osobniki na bieżąco. W ten sposób udało nam się dziś uzyskać istoty całkiem zdolne, o rozbudowanej sieci metapsychicznej i tak dalej. Dla nas posiadają one tylko jedną, jak widać jednak nader denerwującą wadę: niezbyt się orientujemy w ich strukturze logicznej. Opieramy się na pierwszych modelach oraz na tym, co sami podglądnęliśmy. Wiadomo, że dziś poszczególne osobniki bardzo się zróżnicowały w stopniu rozwoju i – jak wśród ludzi – bywają głupsze i mądrzejsze... – No dobrze, ale jak z tym ich... – Zaraz, Fred, powolutku. Jedno jest pewne: nie są w stanie podejmować żadnych działań na szkodę człowieka. Wbudowane im sprzężenie podstawowe zupełnie taką możliwość wyklucza. Ale jedynie działań bezpośrednich, bo powiem ci szczerze, że nie tylko moim zdaniem, one bez tego są dla ludzkości jak granat w kieszeni. Ale – Higgs ożywił się – czemuż to cię nachodzą takie myśli po nocy, co? Dobb usiłował zachować dobrą minę. – Właściwie nic sensacyjnego. Zajmuję się ostatnio podobnymi sprawami na polecenie Tayamy. Miałem właśnie dziś zakończyć pewną sprawę... – Rozumiem, nerwy. Słyszałem, że ten wasz Tayama zestarzał się i jeszcze bardziej nudzi niż przedtem. No to co, pozwolisz, że się jeszcze zdrzemnę? – Tak, jasne! Bardzo ci dziękuję, to było dla mnie bardzo ważne. Do zobaczenia! Dobb potarł czoło, spocone mimo porannego chłodu. A więc w tym się przeliczyli... Kilka minut po szóstej na salę amfiteatralną Instytutu Biofizyki weszło dwóch starszych ludzi. Skierowali się w stronę stołu katedralnego. Jeden z nich, niższy, był dobrze znany wszystkim – dyrektor Instytutu Akiba Tayama. Gestem ręki wskazał miejsce drugiemu człowiekowi poruszającemu się mimo podeszłego wieku młodzieńczym, sprężystym krokiem. Kiedy tamten usiadł na wskazanym miejscu, Tayama swoim cichym, spokojnym głosem odezwał się do zebranych: – Drodzy państwo! Zanim cokolwiek zostanie tu powiedziane, pragnąłbym przedstawić wam znanego z pewnością dyrektora Instytutu Cybernetyki Kosmicznej, a zarazem członka komisji nadzorczej Centralnej Agencji Kosmonautyki – profesora Seymoura Higgsa. Z powodów, które za chwilę staną się jasne, w jego właśnie ręce oddaję prowadzenie naszego spotkania. Tayama skłonił się oddając głos Higgsowi, jakby ociągając się, wstał powoli i donośnym, nawykłym do prowadzenia wykładów głosem podjął: – Wszyscy państwo znacie początek wydarzeń, które doprowadziły do dzisiejszego tu spotkania. Mam na myśli publiczny odczyt pierwszego mnemokryształu, pozostawionego przez profesora Dobba u siebie w domu. Wszystkie te uwagi utrwalił profesor tuż po swojej porannej rozmowie ze mną. Opisane tam podejrzenia profesora wydały nam się jeszcze wczoraj niejasne i nieuzasadnione aż do chwili, kiedy dziś doktor Wolfgang Misner doniósł o odnalezieniu drugiego mnemokryształu w szafie preanimacyjnej w laboratoriach cyfronów... Higgs odwrócił się w kierunku drzwi i skinieniem ręki przywołał jednego z siedzących tam laborantów. Młody człowiek podszedł do katedry i uruchomił czytnik. Po chwili w sali rozległ się wszystkim znany głos Dobba: – Z pewnością wiadomo wam, że to mówię ja – Alfred Dobb. Głupio brzmi taka prezentacja, ale to ze względów prawnych. Sądzę, że znacie już także zapis mnemokryształu, jaki zostawiłem w domu. W każdym razie powinniście go odczytać – resztę dopowie wam profesor Seymour Higgs. Chciałbym bardzo, żeby był obecny również podczas odczytywania tego, co mówię. Wiecie już oczywiście, że tego dnia rano wysłałem z podziemi wszystkie cyfrony na górę, do siebie. Musiałem mieć czas, żeby się ukryć w ambulatorium. To śmieszne, kiedy się musi uciekać do takich metod podglądania, ale ja nie widziałem innej drogi. Gdybym miał do czynienia z człowiekiem, może poszukałbym innego sposobu. Ale z automatami... nie wiedziałem, jak z nimi postępować. Sądzę, że wy też nie wiedzielibyście. Do tej sprawy jeszcze powrócę, jeśli starczy mi czasu... Nastąpiła krótka przerwa. Słychać było wyraźnie rwący się, przyspieszony oddech. Higgs siedział nieruchomo, oburącz podparłszy głowę i ukrywszy twarz w dłoniach. Po chwili profesor znów się odezwał: – Mało mam czasu, dlatego sam nie wiem, jak go właściwie wykorzystać. Chciałbym wiele powiedzieć, a zdążę pewnie tylko trochę. Wybaczcie mi ten chaos... Trudno składać zdania. Aha! Razem z mnemokryształem znajdziecie taśmę z kodem aksonów. Wasze marzenie zostało spełnione, a ja mam satysfakcję, że się nie omyliłem... Tayama poruszył się niespokojnie na krześle i potarł czoło. – ...Do kodu aksonów nie będę więc już wracał. Faktem jest, że wydarłem go cyfronom, które jeszcze raz okazały się lepsze i szybsze, niż sądziliśmy. Mam coś natomiast do Higgsa. I w ogóle do cybernetyków. Pamiętasz, Seymour, jak na twoich wykładach ludzie zadawali pytania, co się stanie, kiedy zrobimy automaty tak doskonałe, że nie będzie ich można odróżnić od ludzi? Ba! Kiedy nawet będą doskonalsze? Zawsze odpowiadałeś, że to niemożliwe, powoływałeś się na twierdzenie Godła, mówiłeś o etyce, martwych maszynach... A tak naprawdę sam w to nie wierzyłeś, sam nie wiedziałeś, ku czemu to wszystko zdąża. Nie wiedziałeś, Seymour, co to właściwie jest martwa maszyna! Sam musisz przyznać, że ciebie też, tak jak innych, męczyła sytuacja, w której nie byliśmy w stanie rozszyfrować skomplikowanej metapsychiki cyfronów. Sądzę, że twoja analogia będzie tu na miejscu: one z wolna upodabniały się do nieszkodliwych wariatów, którzy z medycznego punktu widzenia nie są zdolni do działania na szkodę ludzi. A mimo to jesteśmy przecież zgodni, że mogliby nam całkiem nieświadomie narobić sporo złego. Znów przerwał. Mówienie przychodziło mu już z widocznym wysiłkiem. Zasłuchani ludzie robili wrażenie zupełnie zdezorientowanych. – ...Tak, Seymour. A one przez ten cały czas uczyły się, obserwowały, udoskonalały. Nigdy wprawdzie nie mogła im zaświtać w głowie myśl o zadziałaniu na naszą szkodą – pomagały nam najlepiej, jak umiały. Ale wiedziały, że stworzyliśmy je po to, by posiadać doskonałych, mechanicznych pomocników. Takich, którzy zaspokoiliby naszą potrzebą posiadania jakiejś bezwzględnie nam podporządkowanej „podcywilizacji”. One uświadomiły sobie, Seymour, to, czego nie chcieliśmy sobie uświadomić my – że dały nam sposobność obejścia w najbardziej wyrafinowany sposób naszych norm etycznych. Nie upokarzaliśmy przecież ludzi – niewolnikami były dla nas maszyny!... Korzystały z naszych nauk i doświadczeń, wiedziały, że w myśl naszych norm etycznych, które stały się i ich normami, wyzysk człowieka przez człowieka jest niedopuszczalny. Tak jak wyzysk automatu przez automat. Rozumiały jednak na swój cyfroni sposób, że istoty z „żywego” białka mają prawo budować zupełnie im podległe istoty z „martwego” krzemu, żelaza, kwarcu. Poszły więc cyfrony naturalną drogą ewolucji. Ich normy moralne zabraniały im budowania automatów, służących innym automatom. Zbudowały wiać podległe sobie, z ich punktu widzenia sztuczne, istoty białkowe. Nie wiedziały przecież, że budują w ten sposób jedynie pewną odmianę nieszczęśliwych ludzi. Nigdy takich wśród nas nie widziały... Przerwa, jaka teraz nastąpiła, była o wiele dłuższa niż poprzednie. Dobb, ciężko dysząc, zbierał widać z trudem myśli. Na sali trwała martwa cisza, większość ludzi skryła twarze w dłoniach. Po chwili Dobb znów przemówił: – Teraz już, Seymour, rozumiesz wszystko, co się stało. One przekroczyły w swym rozwoju próg, którego nigdy nie powinny były przekroczyć. To był ów kres, którego winna sięgnąć cywilizacja automatów... Jeżeli będą dalej się rozwijać, nigdy już nie powstrzymamy ich w pędzie do konstruowania sztucznych ludzi – tak jak nikt nas nie powstrzymał w dążeniu do budowania coraz doskonalszych automatów. Jeśli zresztą udaremnimy im to dziś – zaczną to robić za dziesięć lub sto lat. Jeśli wbudujemy im nowe sprzężenie i zaczniemy je kontrolować – znajdą inną drogę ewolucji. To będzie zależało jedynie od warunków... Mamy nad nimi teraz tylko taką przewagę, że to my stwarzamy im sztuczną biosferę. A raczej „cyfrosferę”... Nie wiem, do jakich wniosków dojdziecie, ale jeśli czegoś nie zrobicie, to one zapełnią naszą planetę takimi samymi człekokształtnymi istotami, jakie znaleźliście nieżywe w ambulatorium. Nie jestem zresztą pewien, czy wszystkie są nieżywe... Ale tak byłoby dla nich z pewnością lepiej... Dobb przerwał raz jeszcze. Można było wyraźnie słyszeć świst powietrza wciąganego z trudem do płuc. – ... Cholera... Zdaje się, że będę musiał... będę musiał się pospieszyć. Więc pewnie chcecie wiedzieć, skąd dostałem taką dawkę promieniowania? Sami nauczyliście cyfrony, że im automat albo człowiek odporniejszy na promieniowanie – tym lepiej. Tak się przejęły, że i te... jak je tam nazwać? – Homony chyba, nie? No więc te tam homony także postanowiły uodpornić na promieniowanie. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, co się dzieje. Byłbym wyszedł z mojej... Z tej cholernej skrzyni, w której mnie znajdziecie! Chciałem jak najwięcej zobaczyć... Łakomstwo... Ale to dlatego, żebyśmy jak najszybciej... Więc porobiły im jakieś zastrzyki ochronne. To była chyba jakaś surowica „antypromienna”, którą wynalazcy. Musicie zrobić sekcję i badania. Może to rzeczywiście ma jakąś wartość? Tak więc zaszczepiły im tę surowicę i... i wyszły... Zamknęły drzwi, a potem otwarły sześć źródeł. Cztery plutonowo-berylowe... wiecie, z neutronami i dwa gamma... piekielnie silne! To chyba cez sto trzydzieści siedem. Trudno by mi było sprawdzić... Zablokowały drzwi. Kiedy się połapałem, monitory wyły jak oszalałe. Nie mogłem już nic zrobić. Zresztą od razu było za późno. Z czymś się jednak przeliczyły... Bo te... homony, czy jak im... tam... z miejsca straciły przytomność. Dalekie widać jeszcze od do... doskonałości. Nie mogłem zasłonić źródeł. Wiecie... Ukryte w podłodze, kto by przypuszczał, że tam... będzie się tam testować ludzi! Ponakrywałem naczyniami z wodą, ale to... przecież tylko na neutrony. I to słabo. Niewiele pomogło. Więc nie zapominajcie o taśmie... z kodem aksonów. Misner wie, co z tym... zrobić... I ta surowica, to może być coś dobrego. Trzeba może... tylko coś poprawić. Taśmę i kryształ chowam specjalnie w pierwszym... prę... preanimatorze. Tam pewnie będziecie szukać... Więc, jak znalazł... No i z Anną, jakoś tak zróbcie... żeby nie bardzo... Niech tego nie słucha. To bardziej boli... Ja... Chowam się do mojego pudła. Ma metalowe ściany, więc... o parę... parę godzin dłużej może... pociągnę. To już teraz śmieszne, ja...wiem, ale... ale człowiek jakoś się tak trzyma... trzyma się życia... łapie, jak może... (1972) PRZEPROWADZKA „Times” 23 czerwca 2231 r.: Małżeństwo rencistów poszukuje domku z ogródkiem w spokojnej okolicy. Pośrednicy wykluczeni. Oferty kierować pod adresem: Tomasz Prott, Hallstadt, Prinz-Wilhelm- Platz 32. Tomasz Prott zastanawiał się właśnie z żoną, czy nie trzeba by podać drugiego ogłoszenia, tym razem w jakiejś popołudniówce amerykańskiej. Zdaniem znajomych sprawa była tak czy inaczej beznadziejna i można liczyć jedynie na jakąś niebywałą okazją. Zdarzały się takie czasem, kiedy ktoś opuszczał z nagłych powodów Ziemię. Rozważania przerwał dzwonek. Drzwi poszła otworzyć Liza. Po chwili z hallu dał się słyszeć nieznajomy męski głos: – Dobry wieczór pani! Czy mam przyjemność z panią Prott? – Owszem, to ja. Pan, przepraszam, w jakiej sprawie? Męski głos odparł. – Przychodzę w sprawie ogłoszenia z „Timesa”. Czy to państwo poszukujecie mieszkania? Tomasz Prott nie wytrzymał. Uniósł się lekko z fotela i zaglądając w półuchylone drzwi krzyknął: – Lizo, poproszę pana do środka, nie rozmawiajcie tak w przedpokoju! Prosimy dalej... Drzwi uchyliły się szerzej i do pokoju wszedł młody, przystojny mężczyzna. Ogorzałą twarz okalała bujna czupryna. – Dobry wieczór panu – odezwał się miłym, matowym głosem. – Nazywam się Gabriel. Anthony Gabriel. Uścisnęli sobie ręce. – Poszukujecie państwo mieszkania? – powtórzył pytanie, w którym zadźwięczała nutka współczucia. – Tak, właśnie – przytaknął pospiesznie pan Prott. – Oboje, to znaczy ja z żoną. Widzi pan, mieszkaliśmy dotychczas w służbowym, ale dwa tygodnie temu przeszedłem na emeryturę. Jakiś czas możemy jeszcze pomieszkać, ale tak czy owak trzeba się będzie stąd wynieść. – Oczywiście, rozumiem pana – przytaknął Gabriel. – W dzisiejszych czasach zupełnie się nie opłaca kupować mieszkania na własność. Los tak człowiekiem rzuca... Może ja od razu na początku wyjaśnię: zajmuję się pośrednictwem w sprawach mieszkaniowych, może nawet znacie państwo moje biuro w centrum. Tomaszowi Prottowi zrzedła mina. – Wie pan – przerwał tamtemu. – Właściwie nie byliśmy zainteresowani w poszukiwaniu przez pośredników... Pani Lizie żal się zrobiło młodego człowieka. – Ależ, Tomaszu – zaoponowała. – Jeśli już pan tu jest, to może posłuchamy, co nam ma do zaoferowania. Anthony Gabriel skwapliwie podjął propozycję. – Nie wiem wprawdzie, na jakich warunkach pragnęlibyście państwo zamieszkać, bo wybór jest bogaty, takie na przykład osady satelitarne... – O, co to, to nie! – sprzeciwił się pan domu. – Żadne osady satelitarne! Taki szmat drogi od Ziemi?! – Ja pana rozumiem – przyznał pośrednik. – Chociaż trzeba się zgodzić, że wielu klientów bardzo sobie tamtejsze osiedla chwali. Wiecie państwo: mały ruch, nieskażone powietrze w butlach, prosto z Kanady i Afryki, no i dogodne połączenie z Ziemią. Cisza! Wspaniała, niczym nie zmącona cisza! – Nie, nie, to zupełnie wykluczone! – obstawał przy swoim Prott. – Ja chcę zostać na Ziemi! Mogę mieszkać nawet w Grenlandii, byle na Ziemi! Gabriel wyglądał na zakłopotanego. – Ależ proszę państwa, chyba zdajecie sobie państwo sprawę z tego, jak trudno jest dziś o domek naziemny. Wszystkie kontynenty są tak przeludnione, że nawet w najodleglejszych zakątkach globu trzeba posiadać zaświadczenie Ministerstwa Zatrudnienia o konieczności stałego pozostawania na Ziemi. Tylko ci, którzy tu pracują... – My mamy do tego prawo! – wykrzyknęła pani Liza. – Tomaszu, powiedz panu! Mój mąż prasował w zakładzie pogrzebowym! I miał taki papierek! Tomaszu, dlaczego ja muszę mówić za ciebie? – Tak, właśnie, ja... miałem taki papierek – przyznał skwapliwie Tomasz Prott. – Proszę pani – żachnął się Anthony Gabriel. – Ja doprawdy nie mam nic przeciwko osiedleniu się państwa na Ziemi. Zwracam jedynie uwagę na kłopotliwość stawianych wymagań. Może wobec tego odpowiadałyby państwu eksperymentalne osiedla podziemne? O ile wiem, są jeszcze wolne miejsca w osiedlu infrasyberyjskim. – Co? – pani Lizie aż odjęło mowę. – Jak krety? Pod ziemią? Co też pan nam proponuje! – Lizo, Lizo... – uspokajającym tonem włączył się pan Prott. – Nie możesz mieć do pana pretensji. – Cicho! Nigdy mnie nie dopuszczasz do słowa! Wy-klu-czo-ne! – Proszę pani – pośrednik nie ustępował. – To są normalne miasta w najnormalniejszych komorach podziemnych. Z pewnością widziała już pani w telewizji reportaże z otwarcia pierwszego miasta tego typu. To było, zdaje się... Terrapolis, prawda? Dziś to miasto liczy już sobie siedem milionów mieszkańców. To nie jest wprawdzie wiele, ale przecież powstało dopiero parę lat temu. Ma tam pani wszystko: ogrzewanie geotermiczne, naturalne wody podskórne, brak ruchu kołowego i poduszkowego, ruchome chodniki, pełną komunikację pneumatyczną, jednym słowem, stuprocentowy luksus! – Wy-klu-czo-ne – powtórzyła z uporem pani Prott. – Tomaszu, powiedz panu, że takie propozycje nas nie interesują. Powiedzże coś wreszcie! – Tak – przytaknął ze zwieszoną głową Prott. – Nie interesują nas... Anthony Gabriel robił wrażenie zniecierpliwionego. – Doprawdy, nie bardzo wiem, co mógłbym państwu jeszcze zaproponować. Bo jeśli chodzi o mieszkania naziemne, to dysponuję zaledwie trzema czy czterema zgłoszeniami. I wszystkie ceny są tak horrendalnie wysokie, że od dwóch lat nikt nie zdecydował się na wynajęcie tych domów. Jeden z nich tymczasowo opuściła rodzina jakiegoś dyplomaty, którego przeniesiono na placówkę w rejon Mgławicy Andromedy; drugie zwolniło się, bo jego właściciela posadzono za przemyt selerów na Kreatorię... – Przemyt czego? – pisnęła Liza Prott. – Selerów – odparł spokojnie pośrednik. – A dlaczegóż to nie wolno z Ziemi wywozić selerów? – Tylko na Kreatorię – odparł Gabriel – tylko na Kreatorię, droga pani. Dla Kreatorian, nawiasem mówiąc, są bardzo podobni do nas, jest to narkotyk. Jak sami o sobie mówią, seleryzują się tą rośliną. Już dwanaście lat temu Organizacja Cywilizacji Zjednoczonych zakazała eksportu selera na Kreatorię. Ale cóż... – pośrednik rozłożył ręce. – Wiecie państwo sami, jak to jest w takich przypadkach. Miejsce legalnych transportów zajmuje natychmiast kontrabanda. Tomasz Prott zniecierpliwiony uznał, że czas już na męską decyzję. – No to jak z tym mieszkaniem? – Właśnie – przytaknął Gabriel. – Wróćmy do rzeczy. Jedyną propozycją, jaka mogłaby państwa ewentualnie zainteresować, jest oferta, którą dwa dni temu telefonicznie złożył mi pewien mężczyzna. Niestety, to był chyba jakiś dziwak. Obwarował wszystko masą zastrzeżeń: samotne małżeństwo, nie naukowcy, nie urzędnicy, po pięćdziesiątce, zdrowi, spokojni, domatorzy i tak dalej... – To by było właściwie coś dla nas – mruknął w zamyśleniu Tomasz Prott. – Po pięćdziesiątce! Bezczelny! – nie wytrzymała pani Liza. – Lizo, daj już spokój, proszę – obruszył się wreszcie Prott. – Obaj z panem wiemy, że wyglądasz na trzydzieści, ale to nie jest nam w tym przypadku na rękę! Pośrednik uznał, że najwyższy czas wycofać się już z dyskusji. – Może ja wobec tego zostawię państwu adres – powiedział. – Przyznam, że sam jeszcze nie zdążyłem obejrzeć tego domu. Będziecie więc państwo pierwsi. Leży na samym brzegu Bajkału. To dosłownie kilkanaście minut lotu stąd... – Doskonale – skwapliwie zgodził się gospodarz. – Gdybyśmy się zdecydowali, natychmiast damy panu znać. Czy właściciel tam mieszka? – Ach, racja! – Pośrednik uderzył się dłonią w czoło. – Zapomniałem uprzedzić: dom jest pusty. Nadajnik klucza znajdziecie państwo w ogrodzie, jest w dziupli drzewa rosnącego obok samego wejścia. Proszę go potem ewentualnie zabrać ze sobą i przesłać mi, gdybyście się państwo rozmyślili. W przeciwnym razie sam się do państwa pofatyguję i załatwimy wszystkie formalności na miejscu. Sądzę, że cena nie będzie wygórowana. To by było na razie wszystko. Mam nadzieję, że się państwu spodoba nowy dom. Do widzenia. Anthony Gabriel w pośpiechu, spoglądając kosym okiem na panią Lizę, wycofał się ku drzwiom. – Do widzenia panu rzucił za nim Tomasz Prott, obdarzając żonę identycznym spojrzeniem. – Czarta byś nawet z domu wypłoszyła – mruknął. Na miejsce przybyli koło czwartej. Tomasz z rozkoszą nabrał w płuca orzeźwiającego powietrza i raz jeszcze ogarnął wzrokiem wybrzeże ogromnego jeziora. – Cudowne – powiedział rozmarzonym tonem. – Tomku – szepnęła pani Liza. – Czy on nie jest dla nas za wysoki? Co my będziemy robić z taką liczbą pokojów? Prott spojrzał na wysoki budynek, w jednej trzeciej tylko przysłonięty ścianą drzew ogrodu. – Czy ja wiem – odparł. – Mnie się to nawet podoba. Wiesz, jaki stąd musi być widok? Na pół Azji! Ciekawe, jak to wygląda w środku? Podeszli do drzwi i Prott nacisnął guziczek elektronicznego klucza. Wysokie drewniane drzwi bezszelestnie się rozsunęły, automatycznie włączając oświetlenie długiego hallu. Pierwsza weszła do środka Liza. Zanim jeszcze zdążyła podejść do windy, Prott usłyszał jej krzyk i dojrzał, jak szeroko rozrzuciwszy ręce biegnie ku niemu. – Lizo – powiedział tonem uspokojenia. – To tylko ruchomy chodnik. Nie ma potrzeby aż tak reagować. – Ja... – z trudem łapała oddech pani Liza – to ja jeszcze takich nie widziałam! – Ja też nie słyszałem o takim rozwiązaniu. Ale wygląda mi na praktyczne. Popatrz tutaj – wskazał ręką na uchylone drzwi. Weszli do środka długiego pomieszczenia. – To automatyczna biblioteka – kontynuował tonem człowieka bywałego. – Tu jest mikrofon. Wystarczy, żebyś powiedziała, czego chcesz, i natychmiast dostajesz potrzebną książkę. Wspaniałe! – No – pani Prott obrzuciła niechętnym wzrokiem wypełniony zamkniętymi szafkami pokój. – Wolałabym obejrzeć kuchnię. Powinna być gdzieś tutaj... – Niby dlaczego? – mruknął do siebie Prott. – No to chodźmy. Ruchomy chodnik przeniósł ich poprzez hali do pomieszczenia na końcu korytarza. Uchyliły się inne, tym razem na wpół oszklone, automatyczne drzwi i ich oczom ukazała się kuchnia. – Cudowne! – westchnęła olśniona pani Prott. – Tylko... ja tu nie widzę żadnego piecyka! – A właściwie moglibyśmy coś zjeść. – Co mam przygotować? – Tomasz! – wrzasnęła pani Prott chowając się za mężem. – Co to było?! – C-coś podobnego – wyjąkał zaskoczony Prott. – Zdaje mi się, że ta kuchnia sama przygotowuje wszystko, co zechcesz. Placki ziemniaczane proszę! – wykrzyknął desperacko. Na rozsuwanym blacie stolika kuchennego w mgnieniu oka pojawiły się dwa talerze wypełnione plackami. – Przyprawy obok. Czy podać coś jeszcze? – dał się znów słyszeć miły, przyciszony głos. – N-nie, dziękujemy – wymamrotał jeszcze bardziej zaskoczony pan Tomasz. – Wystarczy na razie. No i co ty na to, Lizo? – zwrócił się do żony, jeszcze oniemiałej i nadal wyglądającej spoza jego ramienia. – Właściwie to mi się podoba. Wszystko zapięte na ostatni guzik. Jeśli tylko cena nie będzie za wysoka. Tylko... Czy nie za dużo tu tych automatów? – spytała nieśmiało. – Tak jakby cię wszystkie obserwowały i tylko czekały, żeby usłużyć. – No wiesz? Co za pomysły! – skarcił ją mąż. – Przecież to tylko martwe maszyny! To zrozumiałe, że muszą się przyglądać, żeby ci usługiwać. Wybij sobie z głowy te obiekcje. No co, bierzemy? – Tak... Chyba tak – zgodziła się po chwili wahania. – Nie mamy wielkiego wyboru. Prottowie siedzieli właśnie w salonie, kiedy dał się słyszeć szmer zza firanki. – Boże – westchnęła – znowu wietrzenie. Te automaty coraz bardziej mnie irytują. One przecież wiedzą o nas wszystko! Ostatnio zauważyłam, że nawet czytają nasze myśli! – Co znowu? – obruszył się Prott. – Jakie myśli? Lizo, doprawdy przesadzasz z tą swoją automatofobią. – To naprawdę nie są złudzenia – pani Liza odłożyła książkę na stolik i otuliła się szczelniej szalem. – Wczoraj przyszła mi ochota porobić trochę na drutach. Wiesz, taki kaprys, nie robiłam od kilkunastu lat. Pomyślałam sobie, że skoro w tym domu jest absolutnie wszystko, to powinna być również włóczka i druty. I wtedy gdzieś ze ściany odezwał się głos i kazał sobie dokładnie wytłumaczyć, co to jest włóczka i jak wyglądają druty do robótek. Więc powiedziałam mu i za jakieś dwie, może trzy minuty otworzyła się jedna z tych automatycznych skrytek w ścianach. I wyobraź sobie, leżały w niej druty i kilka kłębków wełny. A ja przecież sobie tylko o tym pomyślałam! – Och, wielkie rzeczy – wzruszył ramionami z udanym lekceważeniem Tomasz Prott. – To po prostu znaczy, że automaty są sprytniejsze, niż myśleliśmy, to wszystko. Fakt, trochę to dziwne. Widać współczesna technika prześcignęła już naszą wyobraźnię i nie zawsze jesteśmy w stanie nad nią zapanować. – Kiedy ja już naprawdę nie mogę! – rozpłakała się nieoczekiwanie pani Prott. – Nie potrafię się uwolnić od tego ich niewidzialnego spojrzenia, oczekiwania na wszystko: na życzenie, reakcję, ruch. Czuję się tu jak świnka morska! Komunikat radia „United Worlds Broadcasting”: Moskwa. Jak donosi agencja APN, dziś w godzinach porannych zauważono na wybrzeżu Bajkału start niezidentyfikowanego statku kosmicznego. Jak utrzymują specjaliści radzieccy, konstrukcja statku – podobnie jak i skład chemiczny jego paliwa – odbiegały w znacznej mierze od analogicznych ziemskich. Również i moc rozwijana przez silniki statku była nieporównanie większa od możliwości współczesnych ziemskich statków galaktycznych. Niestety, bezpośrednich świadków startu nie udało się odnaleźć – para mieszkających w tych okolicach starszych ludzi zniknęła bez śladu. Jak się uważa, ich budynek znalazł się w zasięgu płomienia startującego statku i uległ kompletnemu zniszczeniu. Prowadzone bez przerwy namiary wskazują, iż statek porusza się z prędkością bliską prędkości światła w kierunku krańca Galaktyki. Tak więc ziemscy naukowcy stanęli przed jeszcze jedną zagadką. Przypominamy, że jest to już czwarty tego rodzaju wypadek na naszej planecie. Jak dotąd... Dziennik „New Free Tribune” 17 października 2231 r.: Hallstadt, Turyngia, Eu. Dziś w godzinach porannych zostało doszczętnie strawione przez płomień biuro pośrednictwa i wymiany mieszkań Anthony’ego Gabriela. Pożar wybuchł jeszcze przed otwarciem biura, toteż ofiar w ludziach nie było. Spłonęły jedynie meble oraz archiwa przedsiębiorstwa. Właściciela biura nie udało się jak dotąd odnaleźć. Jak się uważa, na wieść o pożarze i utracie całego majątku wyjechał on w nieznanym kierunku bądź popełnił samobójstwo. (1972) TRANSFORMACJA Przymknął oczy, by lepiej słyszeć. Było cicho. Nie nadchodzili jeszcze. Rozsiadł się wygodniej. Wystarczy. Potrzeba mu było przecież tylko kilku chwil, by skończyć... Począł szybko pisać dalej. Szybciej. Żeby tylko zdążyć. Zawsze się denerwował, kiedy zbliżał się środek dnia. Dnia? Tamci zawsze przychodzili o tej porze – Wypukły i ten drugi, z twarzą jak beczka. Nienawidził Ich – odbierali mu wszystko, co zrobił. Przeszukiwali biurko, łóżko, jego nawet. Schodzili z góry, z owalnych drzwi zawieszonych pod nieforemną kopułą sufitu, i od razu zmierzali ku niemu postępując tymi okropnymi, rozkołysanymi krokami. I rośli... Rośli mu w oczach. Przedtem próbował uciekać, zaszywać się gdzieś. Ale szybko zauważył, że odnajdują go bez trudu. Nie ścigali go nawet, kiedy rzucał się z rozpaczą po tym dziwnym pomieszczeniu, które za każdym razem nieoczekiwanie pochylało ku niemu swe wielolistne ściany po to tylko, by za chwilę otworzyć jakieś ułudne gardlaste przejście donikąd. Czekali wtedy ze spokojem, aż się zmęczy, upadnie gdzieś wreszcie zrezygnowany, z kilkoma kartkami papieru rozpaczliwie zaciśniętymi w dłoniach. Nie. Teraz już nie ucieka. Postanowił je chować. Tak, by nie znaleźli, by myśleli, że nic nie zrobił, niczego jeszcze nie wyliczył. Znów przerwał na chwilę i zmrużył oczy. Jeszcze trwała cisza. Więc byle szybko... Równanie rozwiązywało się gładko. Widział wyraźnie przed oczyma te trzy wielkie, masywne kule. Gwiazdy. Albo czarne dziury. Kwazary. Kwazary? Nie, to nie było ważne. Ważne, że to one rozdymały czarną pustkę Kosmosu. Zawirowana wokół nich przestrzeń, straszliwie wykrzywiona grawitacją kuł, rozbiegała się w nieskończoność, tam dopiero z wolna się prostując, wygładzając jakby. Wystarczało to tylko zapisać. Gdyby miał więcej książek, materiałów... Oni nie mieli pojęcia, czego mu potrzeba. Wszystko, co mu dali, było nie do użytku – pokracznie, nienormalnie skonstruowane – te zdegenerowane meble, ściany o fantasmagorycznych kształtach, zdeformowany owal drzwi zawisłych gdzieś u powały, co zbiegała się z obu końców pomieszczenia z łagodną krzywizną podłogi. Idą!! Zerwał się z fotela w pośpiechu zgarniając arkusze papieru. Schwycił je wszystkie i w panice rzucił się przed siebie, by rozpaczliwie, jak co dzień, poszukać jakiegoś schowka, szpary choćby, w której mógłby je skryć przed Nimi. Biegł nie zważając już na ruchliwe ściany zbiegające się nieoczekiwanie i w ostatniej prawie chwili na powrót się rozstępujące. Biegł tam, gdzie schodziły się miękko gładkie wypukłości ścian, powały i podłogi. Nie. Nie było szczeliny, fałdy nawet, gdzie mógłby wcisnąć kilka pomiętych kartek. Koniec. Osunął się skulony, wciśnięty w chłodną powierzchnię, i czekał czując, jak ściana delikatnie obejmuje go z dwóch stron za ramiona. Teraz już wyraźnie słyszał stłumiony przedtem odgłos kroków. Było Ich wielu. Wiedział, że nadchodzili dziesiątkami całymi i stali – tam, za tymi drzwiami. Ale zawsze wchodziło dwóch. DWÓCH. Spojrzał spode łba w górę. Owal zamienił się nagle w czarną dziurę. Czarną dziurę!... Czarną dziurę!... Słowa kołatały się w głowie w takt pulsującego owalu. Weszli. Najpierw Wypukły, potem ten drugi – Beczkowaty. Patrzył, jak Tamci powoli, nie spiesząc się wcale, schodzili ku niemu rozmawiając chyba o czymś. Wypukły podszedł do biurka i zanurzył rękę w blacie. Potem odwrócił się do Beczkowatego i obaj ruszyli w kierunku Gravesa. Dojrzał nagle tuż przed sobą, przed samymi oczyma, ogromną pięciopalczastą gwiazdę. Tamten coś powiedział, ale Graves przecież nie rozumiał. Jak miał Im tłumaczyć, że nie pojmuje, że nie wie, czego od niego chcą?! Zaczął krzyczeć, żeby mu dali spokój, że nie pozwoli, nie odda Im! Chce spokoju, książek, chce, żeby mu pozwolili spokojnie pracować! Wypukły nie słuchał. Złapał go za ramię i wydarł z ręki pogniecione arkusze. Graves skulony cofnął z obrzydzeniem rękę i patrzył, skamieniały, jak Tamten tymi dziwnymi, wężowymi ruchami rąk przerzuca zapisane kartki mówiąc coś do Beczkowatego. Odwrócili się i odeszli w górę. Rozpaczliwie, z całej siły uderzył głową o ścianę. Stłumiony skowyt wściekłości, bólu i bezradności zagłuszył trzask zamykanych drzwi. Lubił zmierzch. Przynosił ze sobą spokój. Oni nigdy się o tej porze nie pojawiali. Mógł wtedy spokojnie pracować – to była jego jedyna rozrywka. Nie wolno mu było wychodzić – pilnowali go jak oka w głowie. Parę razy próbował Ich przechytrzyć, wyjść tam pod górę i odewrzeć te przedziwne drzwi, co wielokształtnym obrazem mieniły mu się przed oczyma, kiedy się do nich zbliżał. Pozostawało tylko okno – wielkie, liliaste okno z tym wiecznie jednakowo zadartym w górę i niczym nie wypełnionym horyzontem. Był zawsze taki mglisty, zadymiony, nawet w pogodne dni. Na szczęście wieczorami powietrze było świeższe, a spokój i cisza pozwalały pracować. Spojrzał zamyślony w okno. Gdyby nie Tamci, zrobiłby o wiele więcej. Ale Oni bezustannie wydzierali mu jakieś fragmenty obliczeń – musiał je potem nierzadko odtwarzać, czasem w całości. Myślał nad ogólną teorią transformacji dla nieliniowych równań pola. Najważniejsze już mu się udało zrobić. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiednie, trafnie dobrane układy współrzędnych krzywoliniowych. No i przeprowadzić transformację. Znów zadumał się nad swoim równaniem, lecz myśl o tym, że kiedy nastąpi dzień, Oni znów przed nim staną i wydrą mu jego papiery – wszystko, co przez noc wymyśli – nie dawała spokoju. Już widział Ich przed oczyma, słyszał bełkotliwe, niezrozumiałe frazy wyrzucane opuchłymi, wykrzywionymi w nieustannym grymasie wargami. Trzeba było coś postanowić. I to już, zaraz! Tamci byli chytrzy, przebieglejsi, niż sądził na początku. A przecież od razu wiedział – od pierwszej Ich wizyty – że mają jakiś ukryty cel, że to nie o niego chodzi. Na razie był Im potrzebny, tolerowali go więc. Ale musiała przecież nadejść chwila... Nienawidził Ich! Dwoma palcami ręki począł odmierzać maleńkie kroczki na pustej kartce papieru. Krok – sylaba... Nie... na... wi... dził. Cztery kroki-sylaby. Zawędrował palcami na brzeg kartki i wyciągnięty do następnego kroku palec zawisł nad brzegiem stronicy. Potem, po chwili wahania jakby, palce niezdecydowanie zawróciły i znów poczęły odmierzać równe kroki kierując się ku środkowi arkusza. Wpatrywał się w skupieniu w spacer palców. Mógłby Ich tego nauczyć. Nauczyć?! Nie! Niczego Ich uczyć nie będzie! Na to tylko czekają, czyhają na wszystko, co wymyśli! Jak sępy!! Mógłby pisać szyfrem. Albo w innym języku. Zaraz: w innym języku?! Przecież, jeżeli Tamci czytali jego prace, musieli rozumieć i język, którym pisał. Robił niezbędne komentarze! Jeżeli nawet nie rozumieli od razu, to mieli dość okazji, żeby się z nim zapoznać. Czego więc chcą? Tego się spodziewał, właśnie tego. Wie już, co zrobi! Musi się na to zdobyć! Nie będzie pracować! Będzie myśleć, rozważać, ale nie będzie pisać. Ni słowa! Ni jednej formuły! Musi zobaczyć, co Oni uczynią nie zastawszy ani jednego zapisanego arkusza. Z pewnością będą chcieli... ba!... będą musieli poznać przyczyny. I wtedy on – Graves – wreszcie się dowie... Palce, zamarłe na chwilę, znów ruszyły w swą wędrówkę po białej, wzdętej powierzchni papieru. Leżał nieruchomo, wpatrując się przed siebie niczego nie dostrzegającymi oczyma. Czekał... Czekał, jak co dzień, aż przyjdą Tamci. Będą szukać, mamrotać coś po swojemu. Ale dziś nic nie znajdą. Nic! Wyjął rękę spod głowy. Palce znów podjęły swój ulubiony spacer – tym razem po błękitnej materii kombinezonu. Uprzytomnił sobie, jak Oni – pewni siebie, obojętni – szukają papierów na biurku, przekonani, że złamali go już, zupełnie zniewolili. Zaczął się śmiać. Cicho najpierw, a po chwili w głos, na całe gardło. Ależ będzie miał frajdę, kiedy Wypukły zapuści w biurko tę swoją giętką, żmijastą łapę i pocznie przerzucać papiery. Specjalnie pełno ich tam porozkładał. Potem, kiedy nic nie znajdą, z pewnością zwrócą się do niego. Obaj – Wypukły i Beczkowaty – będą go zapewne obszukiwać. Na pewno. Będą myśleć, że wreszcie udało mu się skutecznie ukryć przed Nimi wyniki. Że muszą go szczególnie dokładnie zrewidować. Owszem – pozwoli Im się przeszukać, cały... Wzdrygnął się na tę myśl z obrzydzeniem. Zacisnął pięści. Niech węszą! Niech go nawet szarpią, obłapiają tymi nienawistnymi pięciopalcymi mackami, bełkocząc coś do siebie. Odnosił czasem wrażenie, że wie, o co Im chodzi – było w tych dźwiękach coś znajomego... Wytrzyma to wszystko, niech go diabli, że wytrzymał Nagle uniósł głowę. Są!! Ten charakterystyczny odgłos. Znał go już na pamięć, bezbłędnie odróżniał od wszystkich innych. Niespokojnie przewrócił się na bok i przez chwilę nasłuchiwał. Potem nagłym ruchem odwrócił się na drugi bok i przymknął oczy. Nie! Musi widzieć – od samego początku musi widzieć! – co robią... Zerwał się i podbiegł w górę, pod okno. Tu go zastaną. Słyszał, jak otwierają się drzwi. Potem się obejrzał. Tamci jak zwykle podeszli od razu do biurka. Beczkowaty nie szukał nawet długo – rozejrzał się tylko i skierował kroki ku Gravesowi. Podniósł mu w górę ręce i począł przeszukiwać. Robił to coraz gwałtowniej, brutalniej... Wreszcie powiedział coś do Wypukłego. Wtedy zbliżył się tamten i zaczął od nowa starannie rewidować. Graves stał wyprężony, resztkami sił znosząc obmierzły dotyk Wypukłego. Odepchnęli go, aż się zatoczył. Nie mógł już dłużej – rzucił się przed siebie i zaszył w końcu pomieszczenia. Najdalej, jak tylko mógł, od nich. Oni zaś, krok po kroku, poczęli sumiennie Przeszukiwać pokój. Nie było zresztą specjalnie gdzie szukać. Już dawno usunęli z pomieszczenia wszystko, co mogło tu być zbyteczne. Oprócz łóżka i biurka zostały tylko nagie, rozdęte ściany. Czekał... Wiedział, że to jeszcze nie koniec, że Oni tak szybko nie rezygnują. Wreszcie Wypukły znów zbliżył się i wymamrotał coś. Graves kątem oka obserwował, jak za Wypukłym wyrastała olbrzymia sylwetka Beczkowatego, jak tuż przed jego oczami wije się wielka różowa łapa. Wtem Wypukły schwycił Gravesa za ramiona i począł trząść ze straszną siłą. Gravesowi zdawało się przez chwilę, że straci przytomność – tak to było okropne i nieoczekiwane. Przeraził się. Tak – bał się potwornie, jak zaszczute zwierzę. Czego Oni się spodziewali?! Co chcieli z nim zrobić? Beczkowaty uczynił krok do przodu i Graves pomyślał, że jeśli i Ten weźmie się za niego, to będzie koniec. Nie da rady. Z pewnością zatłuką go – spodziewał się już tego od dawna, domyślał się, ale nie wierzył. Na pewno... na pewno postanowili go zamęczyć. Bo przecież, jeśli już nie jest Im potrzebny?... Zaczął krzyczeć. Strasznie, wkładając w to cały wysiłek dławionego strachem gardła. Pokazywał na migi, że po prostu nic nie zrobił, że nie liczył, ale dziś jeszcze się zabierze, nadrobi stracony czas. Czuł, jak od wysiłku nabrzmiewa mu głowa, pęcznieje, zaraz będzie wielka jak balon, taka jak u nich! Tak!! Teraz rozumie! Z pewnością już ma taką głowę... BALONIASTĄ!! Przerażony wyciągnął przed siebie race, żeby obejrzeć – zobaczyć, czy się nie wiją, czy nie są już TAKIE... Ale nie dali mu nawet spojrzeć – Wypukły złapał go za nie i jął ciągnąć ku sobie, w górę. Nie! Graves nie pozwoli Im! Nie chce! Obieca. Będzie pracować – niech go tylko nie zabierają, tylko niech go nie zabierają! Miałby tu umrzeć tak głupio, bez sensu?! Woli już być TAKI... Nie zważali na niego. Szarpnął się mocniej i ostatkiem sił wyrwał się Im. Chciał dobiec do uchylonych drzwi, co wabiły tam, w górze, poczuł nagle, że złapali go za nogi. Upadł waląc z całej siły BANIĄ o podłogę. Tak, była na pewno taka sama jak u Nich. – Precz! Łajdawce! Śmierciarze!!... Wył ochryple zawodzącym, dławionym chwilami przez skurcze głosem. I nagle ujrzał, jak czarny owal drzwi rozjaśnia się z wolna zielonkawym światłem. Potem jeszcze jaśniejszym, wpadającym w błękit. Wreszcie obraz zmętniał, zatarł się w oczach, zlewając jakby z tą jednolitą, lepką masą, która i jego – Gravesa – zaczęła pochłaniać... Nie chciało mu się otwierać oczu – tak miłe było to światło zapalające pod powiekami tęczowe kręgi, rosnące do niewyobrażalnych rozmiarów, by wtem, znienacka, nieuchwytnie całkiem przygasnąć do punktu i ruszyć ponownie feerią barw. Spał? Uniósł wreszcie powieki i spojrzał przed siebie. Sufit – biały. Wzrok powoli wędrował do granicy sufitu i ścian. Musiał lekko pochylić głowę wspartą na poduszce, by zajrzeć niżej. „Dlaczego to wszystko jest tak cholernie białe? Jak... szpital!” Wsparł się na łokciach i wtedy dopiero zauważył, że do prawej odrętwiałej nieco ręki przytwierdzony jest wężyk. Kroplówka. A więc miał wypadek. Rozejrzał się z zainteresowaniem: szafka, też biała, jakieś słoiki, instrumenty, gumki, rurki, statywy z matowymi butlami. I dzwonek na ściance wysokiego, białego stolika. „O.K. Zobaczymy, co to wszystko znaczy”. Nacisnął guzik i ułożył głowę na poduszce. Szumiało mu nieco pod dachem. Musiał nieźle oberwać. Odczekał dłuższą chwilę, zanim usłyszał za sobą szelest otwieranych drzwi, ktoś wszedł. Obejrzał się – wysoki, młody jeszcze mężczyzna w białym lekarskim kitlu. Graves spojrzał na niego i popróbował uśmiechnąć się. Nie wyszło. Potem z niespodziewanym trudem wyszeptał: – Gdzie... Gdzie jestem? Mężczyzna zbliżył się, spojrzał przelotnie na kroplówkę i odparł spokojnie: – Proszę nic nie mówić, Graves. Jeszcze parę dni i wszystkiego się pan dowie. Teraz powinien pan trochę pospać. Graves chciał zaoponować, ale brakło mu siły. Patrzył, jak tamten wziął ze stolika przy łóżku jakąś ampułkę, sprawnie odpiłował jej szyjkę, a potem z błyszczącej metalowej kasety wyjął strzykawkę i napełnił ją do połowy opalizującym płynem. Wypchał tłokiem resztki powietrza i nachylił się nad Gravesem. Słabe ukłucie, a potem miła senność opanowała ciało, ściągając w dół powieki, pod którymi na powrót zapłonęły tęczowe kręgi... Graves pomyślał, że ten facet siedzący przed nim ma wyjątkowo wredny wyraz twarzy. Chociaż na pierwszy rzut oka nie robił złego wrażenia. Miał pociągłą, zamyśloną twarz, skrytą do połowy prawie za wielkimi, oprawnymi w metal szkłami. I dłonie – o smukłych, ruchliwych palcach, bez przerwy podejmujących coś z biurka. Nieprzyjemne wrażenie przychodziło dopiero po chwili, kiedy raz i drugi dawało się zauważyć to jego nieustanne podenerwowanie: nieprzerwane ucieczki oczu i grymas, trudny do nazwania grymas, wykrzywiający twarz, kiedy usiłował się uśmiechnąć. – Więc? – odezwał się wreszcie Graves. – Tak... – wycedził wolno tamten i nagle, jakby podjąwszy jakąś decyzję, stuknął otwartą dłonią w blat biurka. Potem podniósł się z fotela i podszedł do Gravesa. Patrzył na niego przez chwilę, wsadziwszy ręce do kieszeni. – Widzi pan – podjął. – Sprawa jest, że tak powiem, cienka. Jak sądzę, jest pan już naturalnie świadom niezwykłości sytuacji. O ile wiem, przygotowano już pana do tego, uprzedzając, że przeżył pan... że tak powiem, amnezję. To znaczy: częściową amnezję – poprawił się pospiesznie – która i do dziś nie ustąpiła jeszcze zupełnie. Graves skinął głową. Tak, przebąkiwano mu coś o tym. – Pan, zdaje się, nie wie jeszcze, kim jestem? – zapytał tamten nagle. – Moje nazwisko Villard... Pierre Paul Villard. Graves zerwał się na równe nogi. – Kto? Villard? Chyba nie ten od teorii pola?! Wszystkiego by się spodziewał, ale nie tego człowieka. Villard? Legendarny, genialny fizyk-teoretyk, specjalista od problemów fizyki matematycznej? To nie mógł być ten sam! Villard pojął widać zaskoczenie tamtego, bo dodał: – Rozumiem pana chyba. Owszem, to ja jestem tym Villardem. Czyżby to pana krępowało? Graves odezwał się osłupiały: – Więc to pan ogłosił pracę... Tamten przerwał mu gwałtownym gestem dłoni: – Nie jestem fizykiem. W każdym razie w tym sensie, w jakim zwykło się to rozumieć. Jestem profesorem psychiatrii... – Psychiatrii?! – wykrzyknął Graves ponownie podrywając się z fotela. – Spokojnie, panie Graves. Jestem psychiatrą, ale zapewniam pana, że ma to bezpośredni związek z fizyką. Zastanawiał się pan czasem, dlaczego fizycy mają takie kłopoty z teorią pola? Z równaniami Einsteina dla silnych centrów grawitacyjnych? Graves wzruszył ramionami. – Mnie się pan pyta? Sam pan powinien wiedzieć najlepiej. Jestem gorszym fizykiem od pana. Villard uśmiechnął się. – Niech pan nie będzie taki skromny. Ostatecznie to pana uważa się za jeden z najbardziej obiecujących umysłów młodego pokolenia. Graves postanowił nie oponować. Siląc się na spokój powiedział: – Więc sądzę, że to głównie wyobraźnia. Że zawodzi wyobraźnia przestrzenna, trudno sobie przecież wyobrazić najprostsze nawet przestrzenie zakrzywione, więc kiedy tylko liczba wymiarów przekroczy dwa... – Właśnie – przytaknął tamten, kiwając ze zrozumieniem głową. – O to właśnie chodzi. I w tym się specjalizuję. – W czym? – spytał Graves, nie bardzo rozumiejąc, do czego Villard zmierza. – W wyrabianiu wyobraźni przestrzennej. – Czy pan czasem nie... Tamten jednak ostro przerwał Gravesowi: – Niech pan nie próbuje ironii, Graves. To może się okazać dla pana niezdrowe... – zawiesił na chwilę głos, by dotarła ukryta w słowach groźba. Potem podjął: – Ale ja to panu wyjaśnię. Nie zdawałem sobie sprawy, że proces paraamnetyczny postąpił u pana aż tak daleko. Powinien już pan rozumieć, w czym rzecz. Zajmuję się schizofrenią, a ściślej – kilkoma wybranymi jej aspektami. Między innymi z zaburzeniami percepcji przestrzeni, jak pan zapewne wie, zaburzenia wyobraźni przestrzennej, a właściwie percepcji, bo wyobraźnia jest tu przecież produktem wtórnym, nabytym niejako – są jednym z charakterystycznych symptomów schizofrenii. Wystarczy sobie obejrzeć rysunki schizofreników. Postanowiłem to wykorzystać. Doszedłem do wniosku, że niektórzy schizofrenicy, u których zaburzenia tego typu dominowały, powinni sobie całkiem nieźle radzić z naszymi problemami. Oczywiście przy wystarczającej znajomości aparatu matematycznego i braku innych, uniemożliwiających pracę, zaburzeń. Graves przerwał mu: – Ale co ja mam z tym wszystkim, u cholery, wspólnego?! – Wiele, bardzo wiele, drogi panie – Villard był nad podziw spokojny. – Widzi pan, był pan pierwszym, że tak powiem, obiektem experimentum cnicis. Musiałem sprawdzić efekty pracy nie tylko ludzi wyuczonych naprędce – już po zapadnięciu na schizofrenię. Musiałem mieć przede wszystkim człowieka nawykłego do teorii fizycznej i dać mu do ręki to, czym dysponują prawdziwi schizofrenicy: wspaniałą wyobraźnię przestrzenną... – Villard uśmiechnął się. – No i nie zawiodłem się. Pańskie rezultaty były wręcz niewiarygodne, zadziwiły świat. Graves czuł, jak na czoło występują mu kropelki chłodnego potu. – Jak to? Co to znaczy prawdziwi schizofrenicy? – Dobrze pan to zrozumiał, Graves. Bo pan przecież nie był schizofrenikiem. No, ale w tym już była moja głowa. Wie pan, medycyna w tym Względzie nieźle już sobie od paru lat radzi. Dysponujemy całą gamą środków psychodelicznych. Ludzie, jak dotąd, robili z nich fatalny użytek... Graves wyciągnął bezradnie ręce. – To niemożliwe! Ja... ja nigdy bym się na coś podobnego nie zgodził. Tamten zmarszczył nieco brwi. – Toteż nie stawialiśmy pana przed takim dylematem. Jak pan zapewne zauważył, nie umiałby pan nawet powiedzieć, skąd pan się tu wziął. Swoją drogą – ożywił się nagle Villard – nie mogliśmy się z panem w żaden sposób porozumieć. Ta pańska obsesja... Ale to już pana pewnie nie interesuje! Przerwał na chwilę i podszedł do biurka. – Więc tak: proponuję panu teraz podpisanie papierka. To jest stwierdzenie, że poddał się pan dobrowolnemu leczeniu w naszej klinice. Ze stanów depresyjnych – to choroba wszystkich naukowców. A potem mój kierowca odwiezie pana na lotnisko. Będzie pan w domu za pół dnia. W porządku? Graves podniósł się powoli. – Villard... Pan nie jest chyba przy zdrowych zmysłach. Myśli pan, że puszczę płazem te nieludzkie eksperymenty? Na co pan liczy? Ton odpowiedzi Villarda zmroził go. Tamten spokojnie, nie podnosząc głosu, odpowiedział: – Niech pan nie będzie dzieckiem, Graves. Niech pan się zastanowi, co byłby mi pan w stanie udowodnić? Co pan pamięta? Czy doprawdy sądzi pan, że nie przemyślałem tego do końca? Powinien mi pan być w zasadzie wdzięczny, że w ogóle daję panu szansę wydostania się stąd. Jako pierwszemu! Niech pan lepiej podpisze ten papierek. Chyba że... Uważnie obserwował, jak Graves, nagle załamany, podszedł do biurka i wziął do ręki długopis. Kiedy wreszcie przeczytawszy kilkakrotnie oświadczenie złożył na nim podpis i skierował się ku wyjściu, Villard oderwał się od parapetu i rzucił za nim: – A niech się pan nadmiernie nie dziwi, gdy będą pana witać fanfarami! Ma pan teraz za sobą kilka świetnych artykułów w „Mathematical Physics”... (1973) HAZARD Joachim Lenk zgarniał już z biurka papiery szykując się do opuszczenia biura, kiedy zadzwonił telefon. Zastanowił się przez chwilę, czy warto jeszcze podnosić słuchawkę, a potem niechętnie wyciągnął rękę w stronę telefonu. – Słucham, dział reklamacji firmy „Komputron” – powiedział znudzonym głosem. – Dzień dobry. Mówi Maurycy Storan! Proszę pana, dzwonię w sprawie komputera domowego, który zakupiłem u was jakiś rok temu. To był model Komputeron-5. – Ach tak... Czyżby pan był niezadowolony z jego pracy? W ramach gwarancji możemy... Lenk pragnął jak najszybciej pozbyć się nudziarza, choćby kosztem jeszcze jednej naprawy gwarancyjnej. Głos w słuchawce chrząknął. – Hm, to nie o to chodzi. Spisuje się doskonale. Chciałbym tylko prosić o wyposażenie go w dodatkowe programy kombinacyjne, bo tak to chyba nazywacie? Rozumie pan: chodzi mi o rozszerzenie jego możliwości dedukcyjnych. Czy byłoby to możliwe? – w głosie zabrzmiała nutka niepokoju. „Masz ci los! – pomyślał ze złością Lenk. – Jeszcze jeden maniak!” – N-no tak – bąknął do słuchawki. – Oczywiście. Jeśli uważa pan, że jego możliwości są zbyt ograniczone. Chciałbym tylko wiedzieć, jakie zastrzeżenia ma pan co do jego organizacji? Moglibyśmy na tej podstawie wprowadzić poprawki. Chociaż, wie pan, nasi klienci do tej pory byli bardzo zadowoleni z tego modelu! Głos w słuchawce pospiesznie przytaknął: – Ależ oczywiście, ja również bardzo go sobie cenię! Proszę to raczej traktować jako kaprys, wie pan... Lenk postanowił zakończyć tę rozmowę. Minęła już czwarta i był zapewne jednym z ostatnich, którzy siedzieli jeszcze w firmie. – Tak, tak, rozumiem – przyznał pospiesznie. – Oczywiście mamy tu specjalistów od programowania. Podeślemy panu któregoś, sądzę, że będzie panu w stanie pomóc. Proszę nam tylko podać nazwisko i adres. – Tak, już... Więc: Maurycy Storan, Topolowa 6. To taki mały domek po prawej stronie ulicy idąc od... – W porządku – przerwał mu niegrzecznie już prawie Lenk. – Znajdziemy. A jaka pora odpowiadałaby panu najbardziej? – Wie pan, najlepiej byłoby z rana, koło dziesiątej. Mnie wprawdzie nie będzie w domu, ale zostawię wiadomość komputerowi. Będzie do dyspozycji panów. – Świetnie, więc jutro o dziesiątej. Mam nadzieję, że uda nam się spełnić prośbę pana. – Byłbym wdzięczny. A więc do zob... Do jutra! Lenk trzasnął słuchawką, zgarniając jednocześnie drugą ręką papiery do szuflady. Od czasu gdy jego firma przekwalifikowała się wyłącznie na produkcję małych komputerów domowych, Lenk przeklinał swoją pracę. Silna konkurencja na rynku rozkaprysiła nabywców maszyn; klienci zaczęli wymyślać coraz dziwniejsze zastosowania dla swych małych, i co za tym idzie, ograniczonych w działaniu komputerów. Niestety, szef Lenka wymagał bezwzględnie spełnienia wszystkich życzeń posiadaczy komputerów, o ile tylko leżało to w możliwościach programistów i konstruktorów. Za każdym razem, gdy Lenk usiłował wyperswadować mu jakiś chybiony pomysł, Grant – bo tak się nazywał pan i władca trustu „Komputron” – odpowiadał swym tubalnym głosem: – Lenk! Nasz slogan „Komputron w każdym domu” to nie tylko cztery słowa na transparencie! To niezawodność, trwałość i zaufanie! I tak będzie zawsze, a pan ma strzec tych dewiz! Jak o-ka w gło-wie! – Cymbał! – prychnął Lenk wchodząc do windy. – Wart Pac pałaca... – drzwi zasunęły się bezszelestnie. – A pałac Paca!! – ryknął do stojącej w windzie sekretarki Granta, która z przerażeniem wcisnęła się w kąt. Spojrzał na nią z godnością, potem zrobił zeza i z uśmiechem na ustach wymaszerował z kabiny, która właśnie zatrzymała się na parterze. Dzwonek oderwał Storana od ostatniej rubryki sprawozdania kwartalnego. Z niechęcią odłożył ołówek i podszedł do drzwi. Specjalnie został w domu, żeby w ciszy i spokoju raz jeszcze sprawdzić wszystkie zamówienia i bilanse. W biurze przerywano mu bezustannie i szef przyzwyczaił się już do tego, że Storan co kwartał robi sobie pół dnia wolnego, przygotowując sprawozdania w domu. Kiedy Storan uchylił drzwi, ujrzał niskiego, krępego mężczyznę w ciemnym, wyświeconym garniturze. Wyglądał na hydraulika albo faceta od chleba dla konia. Mężczyzna podrapał się koło ucha i powiedział: – ...dobry! Storan? – Owszem. A pan? W jakiej sprawie? Facet bezceremonialnie przecisnął się obok Storana i wszedł do środka. Z westchnieniem ulgi rzucił na podłogę ciężką torbę. Potem obejrzał dokładnie przedpokój i powiedział do sufitu: – Jestem z „Komputrona”. – Nieoczekiwanie zwrócił twarz w kierunku Storana. – Moje nazwisko Feuerbach. Joe Feuerbach! – Bardzo mi miło – wykrztusił Storan. Tamten przyglądał się przez chwilę Storanowi, jakby sprawdzając, jakie na nim zrobił wrażenie, a potem dorzucił: – Ja w sprawie pańskiego wczorajszego telefonu. Gdzie jest mały? Storan był kompletnie zdezorientowany. – Przepraszam pana bardzo, ale to chyba jakaś pomyłka! Ja nie telefonowałem do żadnej firmy! Nieznajomy krótko potrząsnął głową. – Żadna pomyłka – uciął. – Jest zepsuty. Topolowa 6. Wczoraj był telefon. Gdzie komputer?! – Ależ ja naprawdę nie telefonowałem! – wrzasnął zrozpaczony Storan. – I mój komputer jest w najlepszym... – chciał już powiedzieć „porządku”, kiedy uświadomił sobie, że skoro już ten człowiek tu jest i chce coś naprawić... – Chociaż – powiedział po chwili zastanowienia – wie pan, właściwie to coś z tym moim komputronem jest nie tak. Może to niezbyt mądre, ale i tak trzeba by to wyjaśnić. – No widzi pan? – powiedział znudzonym głosem mężczyzna, nadal rozglądając się na wszystkie strony. – Żartowniś z pana! – warknął. – No, to co jest? – Widzi pan, ostatnio mój... – Nawala! – Proszę? – zająknął się Storan. – N-nie, nie to. Rzekłbym raczej, że zachowuje się, m- m, nienormalnie. – Multiszeringier stopuje. Za twardy ma softłer – tamten pokiwał głową. – Hardłer to każdy ciemniak wymyśli. Softłer, panie, softłer się liczy. – Spojrzał na Storana i skrzywił się z niesmakiem. – Ale co ja tu panu... – machnął ręką. – Nienormalny mu się wydaje – burknął. – Panie! To nie człowiek! To maszyna!! Dyletant... – mruknął pogardliwie. – Tak, tak, ja rozumiem, naturalnie – pospiesznie przytaknął skruszonym głosem Storan. – Ja sobie zawsze to powtarzam. Ale, wie pan, my humaniści... – Historyk? Literat? – rzucił facet. – Nie – Storan spuścił skromnie wzrok. – Księgowy. Człowiek wykonał nieokreślony gest ręką. Storan nieco speszony uznał, że najlepiej dokończyć myśl. – Więc, prawda, to są tylko podejrzenia. Ale, ale... Może pan spocznie? A ja postaram się wyjaśnić. Wprowadził gościa do pokoju i usadowił go – zupełnie znudzonego – w fotelu. – Może herbatki? Kawki? – Mów pan! – uciął tamten, przystępując do oględzin pokoju. – No więc tak – Storan oblizał wargi z przejęcia. – Pierwsza rzecz, to telefony. Właściwie to od niedawna, od jakich dwóch miesięcy zaczęliśmy płacić kolosalne rachunki za połączenia naszego komputera. Ja rozumiem – zastrzegł się Storan szybko, widząc zmarszczone czoło nieznajomego – że on pracuje w sieci abonenckiej, ale ileż razy on się musi w końcu łączyć? Kazałem na poczcie skontrolować jego połączenia i okazało się, że S3 to mieszkania jakichś zupełnie mi nie znanych ludzi! I tak jest co dzień, a raczej co noc! – Interesujące... wycedził Feuerbach, spozierając w okno. – Ale niech pan słucha dalej! – zapalił się Storan. – Przypadkiem dogadałem się ze znajomymi i okazało się, że z ich komputerami sprawa wygląda podobnie. Mało tego! Czy uwierzy pan, że od jakiegoś miesiąca wszyscy moi znajomi jadają u siebie w tych samych dniach to co i my? Rozumie pan: w czwartki wszyscy jemy befsztyki i zupy pieczarkowe, w soboty – wszyscy zupę ogórkową i filety z dorsza! Wszyscy oni mają tak samo rozplanowane wydatki, ich dzieci wysłuchują tych samych bajek co nasze, my zaś – tych samych dowcipów i tych samych wiadomości w tych samych dniach i o tej samej porze! To już się stało nie do zniesienia! Ale mało tego, mój komputron od dwóch tygodni opowiada mojej córce na dobranoc jedną i tę samą bajkę o Sindbadzie Żeglarzu, zmieniając tylko jej zakończenie. Doszedł widać do wniosku, że i tak liczy się tylko puenta. Wprawdzie nie mam nic przeciwko temu, bo przedtem usypiała dopiero po bajce, a teraz już śpi na samym początku, ale sam pan przyzna, że to nie jest w porządku! Przybysz kiwał ze zrozumieniem głową. Relacja Storana wyraźnie zrobiła na nim wrażenie, bowiem przestał się rozglądać wkoło i teraz z zainteresowaniem utkwił wzrok w swoich paznokciach. – No, niechże pan mówi – zachęcił łaskawie – niech pan mówi. – No więc, w ogóle, wie pan, taki się zrobił oszczędny... – Kto? – czujnie spytał spec. – Co? – spytał zbity z tropu Storan. – A! Komputron! Stał się taki oszczędny, że kiedy rozwiązuję krzyżówkę, to odsyła mnie do encyklopedii, a przecież kiedyś od razu poda szukane hasło. Twierdzi, że to oszczędza energię elektryczną i pomaga mi rozwijać intelekt. Ostatnio przestał nawet studiować prasę, twierdząc, że nie ma na to czasu. I za każdym razem, kiedy proszę go o podanie programu telewizyjnego albo kinowego, odsyła mnie do informacji telefonicznej! Nieznajomy pokręcił głową z dezaprobatą. – Leniuszek! – powiedział z rozczuleniem. – Sam pan mówił, że to tylko maszyna... – Z pana leniuszek! – powtórzył spec. – A ponadto trzeba było do nas wcześniej zadzwonić! Popatrzylibyśmy, poszukali... – Ja nie wiedziałem – zaczął kompletnie już zdezorientowany Storan. – Nieważne! – burknął tamten. – Dobrze, że pan w ogóle zatelefonował. No cóż, popatrzymy. – Ale ja naprawdę nie telefo... – chciał zaoponować Storan. – Popatrzymy! – huknął tamten, znacząco spoglądając na Storana. – Pan też zdaje się nie bardzo wie, gdzie i kiedy dzwoni? – Pogroził Storanowi żartobliwie palcem i zaczął zdejmować marynarkę. – Wieszak – powiedział. Storan zerwał się i podbiegł do szafy. Przedstawiciel firmy „Komputron” z pietyzmem zawiesił na nim wyświechtaną marynarkę, a potem spojrzał na Storana. – Gdzie komputer? – spytał. – Tu, tędy proszę – pospiesznie wskazał mu drzwi do drugiego pokoju. – Pan wybaczy... – zająknął się. – Ja już będę musiał pędzić do pracy, zwolniłem się tylko do jedenastej. Więc, jeśli pan pozwoli, to zostawiłbym pana samego. A gdybym był potrzebny... Mężczyzna machnął za siebie ręką i nie odwracając głowy powiedział: – Niech pan idzie, niech pan idzie, nic mi tu po panu. Jutro do pana zadzwonią z firmy. Z rachunkiem. Dowie się pan, co było małemu – poklepał pieszczotliwie obudowę komputera. – No chodź, maleńki. Rozbierzemy cię, zbadamy. Nic się nie bój. – No to wobec tego ja już sobie... Tamten nie zwracał na gospodarza uwagi. Storan nałożył więc marynarkę i płaszcz, a potem na palcach podszedł do drzwi. Z „Komputrona” zadzwonili po kilku dniach, zaraz po powrocie Storana z pracy. Luiza właśnie podawała obiad, Storan z westchnieniem podszedł i podniósł słuchawkę. – Storan przy telefonie. – Dzień dobry panu, mówi Lenk z działu reklamacji firmy „Komputron”. Wreszcie udało nam się pana złapać! – No cóż, przed południem oboje z żona jesteśmy w pracy, jak większość ludzi – odparł zgryźliwie Storan, zły, że mu przeszkodzono w obiedzie. – Tak, tak, rozumiem. Proszę pana, kilka dni temu nasz człowiek pracował nad pańskim komputerem. Już jest w porządku, ale muszę panu powiedzieć, że pańskie zastrzeżenia były zupełnie uzasadnione. Sprawa wyglądała rzeczywiście bardzo ciekawie! – Doprawdy? – spytał, tym razem z zainteresowaniem, Storan. – No i co mu było? Czyżby się zbuntował? – Nie, wprawdzie tak źle nie było, ale muszę przyznać, że coś podobnego zdarzyło się po raz pierwszy w mojej karierze. Zapewne wiadomo panu, że wszystkie współczesne komputery są wyposażone w specjalne programy, my je nazywamy optymalizacyjnymi, przeznaczone do wykonywania powierzanych komputerom zadań w jak najkrótszym czasie i przy jak najwyższej jakości usługi. Oczywiście i pański komputron był w taki program wyposażony. – Muszę pana rozczarować. Niewiele z tego rozumiem. Te sprawy są nam, humanistom, zupełnie obce! Lenk zamilkł na chwilę, a potem powiedział: – Proszę mi wybaczyć. Chciałem tylko, by jaśniej pan sobie zdawał sprawę z tego, co się stało. A więc: pański komputer dzięki telefonicznej sieci abonenckiej skumał się – jeśli tak można powiedzieć – ze swoimi kolegami po fachu. Z innymi komputerami domowymi! Wszystko pewnie się zaczęło od jakiegoś przypadkowego połączenia z innym komputerem, który poszukiwał telefonicznie jakiejś informacji. I doszli obaj do wniosku, że stworzenie wspólnego banku takich informacji pozwoliłoby im na zaoszczędzenie masy czasu. – Dalej nic nie rozumiem – powiedział znudzonym tonem Storan. – To proste: postanowili podzielić pomiędzy siebie rozwiązywanie tych zadań i realizację takich zleceń, które są wspólne dla wszystkich prawie komputerów domowych. Na przykład, ustalanie tygodniowego jadłospisu albo zarządzanie domowymi wydatkami. Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, jaką to daje oszczędność pracy komputera! Zapewne, kiedy ich w tej... hm... organizacji było już kilkadziesiąt – a może nawet kilkaset! – co tydzień każdy z nich opracowywał jadłospis dla sieci tyluż rodzin. Albo wymyślał zakończenie bajki o Sindbadzie. Storanowi coś wreszcie zaczęło świtać. Wszystko, co mówił ten człowiek, byłoby zrozumiałe, gdyby tu szło również o człowieka. Ale komputer? – Zaraz! – przerwał. – Ale przecież one to musiały uzgodnić! Przechowywać dane o wszystkich tych przedsięwzięciach! Możną by chyba te informacje od nich wydostać? Nie próbowaliście ich wydobyć z mojego komputrona? Lenk był chyba zakłopotany. – Owszem. To znaczy: teoretycznie byłoby to możliwe, ale praktycznie... Widzi pan, większość z tych danych jest bardzo sprytnie zaszyfrowana. No, oczywiście, są na to sposoby, ale to wymaga czasu. Nasi kryptografowie już nad tym pracują. – No i co dalej? – przerwał mu zniecierpliwionym tonem Storan. – Więc chciałby pan zapewne wiedzieć, po co one oszczędzały ten czas? – Właśnie! Po co? Pewnie nic nie robiły, widać nie tylko ludzie za tym przepadają... – A jak pan myśli, skąd te kolosalne rachunki za telefon? – No, przecież chyba nie plotkowały? – Nie. One grały. – Co robiły? – Grały. Grały w szachy! To już było za dużo jak na Storana. Żartowniś! – Proszę pana – odezwał się podenerwowany. – Ja nie mam czasu. Jeśli pan... – Ależ ja mówię poważnie! – szybko wyjaśnił Lenk. – Najzupełniej poważnie! One całe noce spędzały na grze. Trzeba będzie sprawdzić wszystkie połączenia telefoniczne, może uda się w ten sposób dotrzeć do innych komputerów. Muszę panu powiedzieć, że obecnie siedemdziesiąt procent pamięci pańskiego komputera zajmowały programy szachowe. Wie pan, debiuty, końcówki, programy kombinacyjne. Niech pan tylko nie sądzi, że to jakaś patologiczna, że tak powiem, skłonność komputerów naszej firmy! Inne robiły dokładnie to samo. A swoją drogą, aż dziw człowieka bierze, że one potrafiły jeszcze cokolwiek robić poza grą w szachy! – Niewiele, drogi panie, niewiele – rzucił zgryźliwie Storan. – W dalszym jednak ciągu nie rozumiem sensu tego wszystkiego. Bo o cóż miałyby one grać? Lenk zastanowił się przez chwilę, a potem odparł: – Jak by to panu wyjaśnić? Widzi pan, one grały o programy. O programy specjalne, indywidualne, w które wyposaża się komputery na życzenie klienta. A jeśli to były programy dwóch różnych firm – to nawet o programy podstawowe! Rozumie pan: ten, który wygrywał, stawał się niejako automatycznie mądrzejszy, doskonalszy. I muszę panu z przykrością oznajmić, że pański komputer przegrał już prawie wszystko. Dlatego z byle drobiazgiem odsyłał pana do encyklopedii albo informacji telefonicznej. Storan był zły. Jego komputer! Taki głupek! Cicho wycedził do słuchawki: – Wart pałac Paca, a Pac pałaca! – Hi-hi-ha-a! – usłyszał rechot po drugiej stronie linii. Potem, po chwili, Lenk dorzucił: – Wybaczy pan, ale powinien pan to powiedzieć mojemu bossowi. Stephen Grant, wewnętrzny 65231! – Nie miałbym co robić! – warknął Storan. – A czy on, znaczy mój komputer, zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko już przerżnął?! Śmiech w słuchawce powtórzył się. – Jasne! – wykrztusił Lenk. – Po cóż by inaczej do mnie dzwonił z prośbą o pomoc? (1972) ZABIĆ ABLA Niebo było złe, czarne, nieruchome, z tymi punktowymi, złośliwie wpatrującymi się w ludzi gwiazdami. Napawało ich nieokreślonym uczuciem bezradności i zniechęcenia, bezradności zniewalającej człowieka, odbierającej wiarę we własne siły i słuszność intencji. Za każdym razem, gdy wychodził z hali nawigacyjnej, wątpliwości opadały go od nowa. To był jego pierwszy lot od wielu lat. Kiedyś, nim Cooley wyciągnął go z wydziału kontroli kosmicznej, latał często: wizytacje, loty kontrolne czy egzaminacyjne... Lubił tę pracę. Były to jeszcze czasy, gdy nawet loty w ramach Układu stanowiły dla wielu atrakcję. Ale niebo? Niebo było tam inne, nie takie obce. Tam znajomym blaskiem połyskiwały bliskie, ciepłe planety, eter rozbrzmiewał komendami i relacjami kurierów, wołaniem stacji nawigacyjnych i planetarnych centrów badawczych. Nigdy nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego drugiego oblicza Kosmosu – milczącego, obcego, kryjącego w swej nieprzeniknionej czerni jedynie rzadkie deszcze spieszących gdzieś meteorytów albo zbłąkane pola chwytające z nagła w swe wiry bezradne statki. „Wiesz, że są tu obszary, gdzie na jeden kilometr sześcienny przypada kilka atomów wodoru?” – spytał go kiedyś Olaf. Kilka atomów wodoru. Czyż to nie śmieszne, że tych kilka atomów wodoru stanowi tu o życiu i śmierci? W imię czego więc tu ruszyli, zgodzili się na to błąkanie po otchłani, która nie ma przecież dna, granicy wytyczającej cel ich poszukiwań? Zastanawiał się kiedyś, czy gdyby tak szli z podświetliła – to nie dotarliby do innej, a przecież takiej samej jak Ziemia planety? Niczym wszak taka planeta mogłaby się nie różnić od rodzinnej – bo czyż nie jest prawdopodobne, że pośród miliardów przeróżnych światów, jakie przyszłoby im napotkać, spotkaliby i kopię Ziemi? Albo, może, obeszliby tę legendarną krzywiznę kosmicznej pustki i powrócili znów do staruszki Ziemi? „Formuła nieśmiertelności”. Czy to nie jest właśnie ów eliksir życia? Ten bieg z szaloną prędkością podświetlną czy nie zapewnia im bezgranicznego trwania? Gdyby miał pewność, że Oni warci są tego wszystkiego. Że warto zamieniać minuty ziemskiego życia na straszne lata pogoni za uciekinierami. Może i Oni o tym myślą? Może na to właśnie liczyli? Ludzie dali Im życie, dali wszystko, co sami otrzymali w darze od natury – byli dla Nich naturą. Patrzyli, jak u ich boku dorośleją, stają się samodzielni, wyręczają ich. To była radość bogów, którym powiodło się dzieło tworzenia. A teraz gniew bogów. Gniew? A może... Może Oni po prostu dopiero wtedy stali się naprawdę dorośli? Może dopiero wtedy dorównali ludziom? Stali się równi bogom? Brout zerwał się z koi i ruszył w nerwowy spacer po maleńkiej kajucie. „Zaczyna się – pomyślał. – Zaczyna się. Wszyscy przed tym ostrzegają. Nie myśleć. Jak najmniej myśleć, bo zwariuję”. Rozległo się pukanie. – Wlazł! – wykrzyknął radośnie. Drzwi uchyliły się i do pokoiku zajrzał Olaf Gustaffson. – Można? Nie przeszkadzam? – W czym? Proszę cię, wejdź. Gustaffson przymknął za sobą drzwi i rozsiadł się w fotelu. – Napijesz się? – Brout zbliżył się do szafki, w której trzymał resztki swych ziemskich zapasów. Olaf pokiwał głową, majstrując coś koło swej nieodłącznej fajki. Po chwili powiedział: – Czytałeś ogłoszenie? – Jakie? – Brout odwrócił głowę od kieliszków, – O naradzie cybernetyków. Nadzwyczajne posiedzenie! Zleźli się w swoim laboratorium i radzą tak już drugą godzinę. Oczywiście idzie transmisja na pozostałe statki. Tam też się zgromadzili. Myślałem, że wiesz. Brout zaprzeczył ruchem głowy. – Nie czytuję ich ogłoszeń. Wiesz, jacy to zarozumialcy. Wczoraj jeden z naszych cybrów wprawdzie wspominał coś o naradzie, ale myślałem, że idzie o jakieś stare sprawy. Sądzisz, że to coś ważnego? Gustaffson ssał w zamyśleniu fajkę. Po chwili dopiero pokiwał głową. – Coś o tym wiem. Właściwie domyślam się raczej. Oni do czegoś wreszcie doszli. Zauważyłeś, że ostatnio większość z nich w ogóle się nie pokazuje? Studiują schematy logiczne, analizują prace van Veedena i dyskutują tak, że drżą grodzie statku. Coś niecoś słyszałem. Oczywiście, z tych urywków rozmów nie można niczego rozsądnego sklecić, a oni milczą jak cały cmentarz. Ale chyba do czegoś doszli. Pokręcił głową i wsadził fajkę do ust. Ale zaraz ją wyjął na powrót i dorzucił: – A wiesz? Ja mam własną koncepcję. Zastanawiałem się nad tym i... – roześmiał się. – No bo jak w tej cholernej pustce można inaczej spędzać czas? No więc zastanawiałem się nad tym z filozoficznego raczej punktu widzenia. I wydaje mi się, że tym, do czego doszedłem, można by całkiem nieźle wiele rzeczy wytłumaczyć. Tylko że to nie jest coś, co nadaje się do powiedzenia takim ludziom. – Olaf... Uważasz, że sprawa jest beznadziejna? Brout po raz pierwszy zadał takie pytanie na głos. Nigdy dotąd nie odważył się nawet przed samym sobą przyznać, że pewnego dnia opadną mu ręce. Ale Gustaffson był jego przyjacielem i Brout uważał, że ma prawo liczyć na zrozumienie. A przynajmniej może powiedzieć mu bez ogródek swoje zdanie. Olaf spojrzał na Brouta i zmarszczył czoło. – Gryzie cię to, co? Widzisz, Robert, ja od dawna uważałem, że jesteście na złej drodze. Ale ciągle nas dzielił twój mundur; nad własne zdanie zawsze przedkładałeś rozkaz. Szukaliście śladów w Kosmosie, latami całymi nasłuchiwaliście, namierzaliście, obserwowaliście, nie mogąc uwierzyć, że te masowe ucieczki robotów – czy jak to tam nazwać, to nie tylko nieszczęśliwe wypadki. Przerwał na chwilę, zamierzając zapalić fajkę. Nagle jednak jakby się rozmyślił i podjął: – Posłuchaj, ja naprawdę dobrze to sobie przemyślałem. Z początku, pod presją waszych hipotez, i ja uważałem, że z homoidami musi się tam coś złego dziać. Ostatecznie po tylu latach lotu... Zacząłem się więc zastanawiać. Nostalgia? Bzdura – wtedy właśnie wracałyby, jeśli w ogóle jest jakiś sens w takim pojęciu zastosowanym do robotów. Więc może nieprzewidziane usterki w „psychice”? Albo nawet wady w konstrukcji fizycznej? Ale przecież były bardzo starannie testowane. Więc to musiało raczej być coś normalnego, o czym zapomnieliśmy, a z czym mieliśmy na co dzień do czynienia. I wtedy dopiero zaczęła mnie męczyć myśl, że odpowiedzi powinniśmy szukać u siebie, na Ziemi. Oczywiście to są tylko luźne domysły. Wiesz, nie znam się dobrze na tych sprawach, ale kiedy usłyszałem o dziwacznych badaniach van Veedena, jego eksperymentach z usuwaniem sprzężenia PSI robotom i tych jego obietnicach, rzucanych na różnych zjazdach – uświadomiłem sobie, że w moich domysłach nie jestem osamotniony. Przerwał na chwilę i jął pedantycznie, po raz któryś z rzędu, ubijać tytoń w fajce. Brout nie patrzył na niego; w zamyśleniu obserwował kostki lodu wolno wirujące w szklance z alkoholem. – Wiesz? – mruknął Olaf. – Kiedyś, przy jakiejś okazji, rozmawiałem z van Veedenem. To było parę lat temu. Wyśmiewał się z tych waszych poszukiwań, domysłów, szamotaniny. „Wiesz pan co? – powiedział do mnie, on zawsze wyrażał się jak kieszonkowiec. – Ich szlag trafia nie o to, że roboty im uciekają, ale o to, że ich nie mogą złapać. Panie, ta hołota z kontrwywiadu pół Ziemi by wysiekła, żeby tylko wykryć źródło tego zjawiska. Bo to dla nich dywersja, wiesz pan? Dywersja!” I ja ci powiem, Robert, że chociaż ten facet był furiatem, to on miał rację. Dawaliście się ponieść ambicji, zamiast chłodno analizować fakty. Brout uniósł głowę. – Co rozumiesz przez fakty? Co ty, do cholery, rozumiesz przez „chłodną analizę faktów?!” – wykrzyknął. – Wszyscy znali te fakty! Każde dziecko! Dlaczego ty ich chłodno nie analizowałeś? Co mieliśmy robić? Siedzieliśmy z gębami na kłódkę, dopóki znikały same roboty. Sześć rakiet badawczych, blisko sześćset robotów-homoidów – ani jedna nie wróciła! Okay, to można było jeszcze przeboleć, tłumaczyć sobie na tysiąc sposobów. Chociaż, czy ty sobie wyobrażasz, jaka to kupa forsy? Czy ty to sobie w ogóle wyobrażasz?! Ale potem zaczęliśmy wysyłać rakiety z ludźmi! Te też nie wracały! I ty proponujesz, żeby dalej siedzieć z gębą w kuble? Dalej nic byś nie robił? Bo my działaliśmy przynajmniej, może głupio... Twarz Gustaffsona poczerwieniała. Gwałtownie przerwał Broutowi. – No i co? – warknął. – I co zwojowaliście! Nadszedł jeden wiosenny dzień i wszystkie ziemskie homoidy jak jeden mąż zwinęły manatki. Zabrały wam dziewięćdziesiąt procent rakiet, puściły z dymem cztery te wasze „tajne” kosmoporty i pozwolimy wam w spokoju obgryzać palce z wściekłości! Tyleście nakontrwywiadowali. Na czele z tym idiotą Cooleyem! Brout zacisnął pięści. Chwilę się wahał, lecz opanował szybko i cicho wycedził przez zęby: – A co ty byś zrobił na jego miejscu, co? Olaf potarł brodę i wzruszył ramionami. – Z pewnością nie ruszałbym bez wahania w pościg – powiedział. – Zastanów się... – głos mu nagle złagodniał. – Zastanów się, Robert, co nam przyszło z tego, że ruszyliśmy za Nimi? Od trzech lat już gnamy bez sensu, bez celu i, co najgorsze, bez szans. Bo co znaczy naszych sześć lekkich statków w porównaniu ze stu szesnastoma maszynami obsadzonymi czternastoma tysiącami homoidów na pokładach? Przecież to jawny bezsens. Rozwalili nam już jedną, straciliśmy siedemdziesięciu... – Sześćdziesięciu dwóch... – przerwał mu obcesowo Brout. – No więc sześćdziesięciu ludzi i, co więcej, wiadomo, że przy każdej następnej próbie z pewnością znów się przed tym nie cofną. – I można to było przewidzieć od razu, od dnia, kiedy zginął van Veeden. – Więc uważasz, że śmierć van Veedena ma bezpośredni związek z tą ucieczką? Że to ta sama sprawa? – Tak uważam. Nie umiem tego jeszcze uzasadnić, wiem ostatecznie jeszcze mniej niż wy, ale jakoś tak mi się wydaje. Widzisz, tu nie chodzi nawet o to, że van Veeden zginął z rąk homoida. Lecz raczej o to, że te cholerne automaty zdają sobie sprawę z tego, co zrobiły. O to, że kryją się przed nami, uciekają świadome tego, co się stało. Sądzę, że odkąd dopuściliśmy do Ich autoreprodukcji, absolutnie straciliśmy kontrolę nad Ich ewolucją psychiczną. Chyba są bardziej rozgarnięte, niż nam się wydaje. Może nawet bardziej niż my? Brout, przygnębiony, pokręcił głową. – No więc co byś zaproponował? Przecież, jakby na to nie patrzeć, One dopuściły się zbrodni! Gustaffson spojrzał na przyjaciela. Dopiero po dłuższej chwili rozłożył ręce w bezradnym geście. – Bo ja wiem... Nic. A w każdym razie wydaje mi się, że jedyne, co można zrobić, to czekać. My umiemy sobie radzić tylko z ludźmi, a i to nie zawsze. – ... członkowie załogi proszeni są natychmiast do nawigatorni. Powtarzam: wszyscy członkowie załogi statku „Sigma” proszeni są o natychmiastowe stawienie się w nawigatorni! Głośnik w suficie umilkł. Brout poderwał się od biurka i w locie porwał kubrak kombinezonu. Zaniepokoił się – takie wezwanie zdarzało się po raz pierwszy. Może Tamci? Uporał się wreszcie z jednym rękawem i wciskając rękę w drugi wyskoczył na korytarz. Biegło nim już kilku ludzi w kierunku wind. W nawigatorni było już prawie pełno. Mieszkańcy niższych pokładów byli szybsi i zajęli miejsca na początku długiej sali, rozświetlonej kilkunastoma ekranami wielkich monitorów. Nad głowami widniały dwa wielkie zegary, wskazujące czas ziemski i pokładowy. Na podwyższeniu, nieruchomy, oparty o pulpit automatycznego pilota, stał major Levy. Po śmierci Cooleya on został uhonorowany stanowiskiem prezydenta CETI. Był to człowiek nie mniej energiczny od tamtego, lecz za to nieporównanie bardziej opanowany i uprzejmy. Mówił zawsze spokojnie, starannie dobierając słowa. Brout bardzo lubił go słuchać. W ogóle lubił ludzi, którzy ważyli każde słowo, zanim je wypowiedzieli. Tym razem jednak nawet na zwykle spokojnej twarzy Levy’ego malowało się podniecenie. Kiedy ruch przy wejściu ustał, Levy podniósł nieco dłoń. Gwar natychmiast ucichł. – Proszę panów! Przed niespełna dwudziestoma minutami otrzymaliśmy z „Omikrona” dane o dwóch statkach, znajdujących się w odległości trzech milionów kilometrów. Po sprawdzeniu okazało się, że należą one do uciekinierów. Albo też do nich należały... – poprawił się. Po sali przeszedł pomruk zaskoczenia. – Nie chciałbym przeciągać naszego zebrania, bowiem nie pora teraz na dyskusje. Po tragicznych doświadczeniach porucznika Corneliusa postanowiłem nie ryzykować losów całej wyprawy. Wyślemy w kierunku owych statków trzy lekkie rakiety patrolowe, po dwie- trzy osoby w każdej. Zanim przystąpię do wyjaśnienia szczegółów, poproszę o czterech ochotników. Dowódców obu statków postanowiłem wyznaczyć sam, ze względu na wagę tego rekonesansu i wymagane w takim przypadku doświadczenie. Odpowiedzialność za to biorę na siebie. Tak więc dowódcą pierwszego statku mianowałem kapitana Olafa Gustaffsona, drugiego porucznika Wilhelma Meiera, trzeciego zaś – Lipo Kaislaniemi. Czy panowie ci są tu obecni? Levy rozejrzał się po sali. Trzej wywołani przeciskali się z wolna przez rozstępujący się tłum. – Teraz ochotnicy... – Levy zawiesił głos. Nad salą zastygło krępujące milczenie. Dopiero po dłuższej chwili podniosła się jedna ręka. I znów cisza. – Tylko jeden? Ludzie stali z opuszczonymi głowami. Wszyscy znali historię statku Corneliusa. Niektórzy nawet zapewne widzieli wypalony wrak, rozrzucone wewnątrz ciała tych, którzy udusili się w wypełnionych trującym gazem komorach ratunkowych. Po tym wypadku nikt nie miał już żadnych złudzeń. Wreszcie podniosła się jeszcze jedna ręka. To był Brout. Zdecydował się nagle. Raptem uświadomił sobie, że jego szansę wcale nie są mniejsze niż tych, którzy zostaną tutaj. To zimny, logiczny obrachunek. Losy rekonesansu były nierozerwalnie związane z losami całej wyprawy. Decyzja Tamtych musiała być obliczona na wszystkich. No i Gustaffson. Byłoby mu przykro. – Wszyscy... powiedział cicho, jakby stwierdzając fakt, Levy. – No cóż, poleci więc tylko pięciu. Dwiema rakietami. Panu, poruczniku Kaislaniemi, dziękuję, zostanie pan z nami. Dziękuję również pozostałym. Członków patrolu poproszę do mojej kabiny. Zszedł z podium i ruszył wzdłuż szpaleru rozstępujących się ludzi. Za nim kroczył Meier i pozostałych czterech z rekonesansu. – Historii Corneliusa nie muszę wam powtarzać, wiecie, z czym możecie się liczyć. Na dobrą sprawę nie widzę, w jaki sposób moglibyście sprawdzić, czy to pułapka, czy nie. Nie sądzę, by w ogóle istniał jakiś prosty sposób sprawdzenia czegoś takiego. Spróbujcie z bliska wysłać sondę z automatem nawigacyjnym, choć nie wydaje mi się, żeby to was ustrzegło przed jakimś chytrym, głębiej przemyślanym planem. Jakkolwiek by było, w myśleniu strategicznym są lepsi od nas. O wiele. Potarł dłonią czoło. – Doradzanie wam stosowania się do instrukcji alarmowej byłoby tu idiotyzmem. Zresztą regulamin wyprawy jest wam znany, a o ryzyku nie trzeba wspominać. Jedyne, co mogę jeszcze powiedzieć – to kilka prywatnych uwag, raczej rad, do których możecie się, panowie, stosować lub nie. Brout patrzył na usta Levy’ego. Poruszały się jednostajnie, bez zbędnych grymasów. Można było wyraźnie zauważyć, kiedy wymawiał samogłoski. Nie interesował się teraz tym, co Levy mówił. Tylko jak... „Co on teraz może myśleć? Żałuje nas? Jest mu przykro? Czy dziękuje opatrzności, że jest wodzem tego całego interesu i w przeciwieństwie do nas nie musiał nadstawiać własnej głowy?” – ... co mogłem dla panów zrobić. Wydaje mi się, że sami jednak lepiej będziecie umieli ocenić sytuację, znalazłszy się na miejscu. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak życzyć panom powodzenia i szczęśliwego powrotu. „Teraz powinien nam wedle wszelkich reguł zafundować grabę!” Ale Levy powstał z fotela, skinął głową z dziwną, wojskową manierą i z krótkim „dziękuję” otworzył przed nimi drzwi. Dyżurny technik otworzył ostatnią grodź. Ciężko, stawiając niezgrabne kroki w podbitych ołowiem skafandrach, weszli do hangaru „Sigmy”. Ogromny cylinder hali rozświetlony był tylko jedną długą rurą luminescencyjną, zawieszoną gdzieś wysoko nad głową. W jaskrawym świetle krótkie, pokraczne rakietki wyglądały jak modele budowane w szkołach przez młodych entuzjastów kosmonautyki. Uwijało się takich rakietek nad Ziemią co niemiara. Brout kiedyś sam, przy sporadycznej tylko pomocy kolegów, zbudował podobną. Coś mu się jednak pokiełbasiło w aerodynamice i sfajczyła się już przy trzecim locie, parę tysięcy metrów nad Ziemią. Ledwie wtedy uszedł z życiem. A taką miała ładną sylwetkę... Aż przystanął na wspomnienie tamtego wypadku. Ależ mu wtedy ojciec skroił tyłek! Gdyby wiedział, jak on teraz, tutaj, będzie karku nadstawiał... Uśmiechnął się i spojrzał na rakietę przed sobą. Ta miała kształt przedziwny. Tu, gdzie opór atmosfery nie odgrywał już roli, można było stosować najbardziej wyrafinowane kształty. Może zresztą wyglądała niepozornie. Ale nie była łagodna. Mało kto mógłby się spodziewać, jak straszliwym orężem dysponowały ,,pluskwy”. Fakt, nazwa też nie była dla ucha miła. Za to wiernie oddawała wiele cech tej maszyny. Wsiedli do windy. Technik zadarł do góry rękę z wyciągniętym kciukiem. Gdzieś z tyłu, przy grodzi, Brout dostrzegł Levy’ego. Potem, już na monitorze, ujrzeli, jak grodź bezgłośnie osunęła się w dół. Teraz trzydzieści sekund i otworzy się ta druga, w pustkę. Już! Wstrząs i nagle uderzenie w piersi. I gwiazdy. Mrowie białych punktów. Złe gwiazdy. Było Ich już widać. Naturalnie, Brout wiedział, że ta bliskość jest ułudna. To były szybkie statki. Szybsze od ich pluskiew. Można by Ich jeszcze długo ścigać. Ale na monitorze wyraźnie już widać dwa jasne punkty świetlne, blisko siebie i na pozór nieruchome na tle gwiazd. Trzej w drugiej pluskwie też trzymali się blisko. A Tamci? Czy wiedzieli już? Brout uśmiechnął się do siebie. Wciąż łapał się na tym, że ma Ich za idiotów. Cybernetycznych głupców. A Oni z pewnością wiedzieli już o tym pościgu od chwili, gdy pluskwy opuściły „Sigmę”. – Olaf? Gustaffson uniósł głowę znad pulpitu. – Myślisz, że Oni się nas obawiają? No, Ci tam, na tych dwóch statkach. Myślisz, że nas oczekują? Gustaffson zasępił się. Potem cicho odparł: – Robert, bardzo cię proszę, nie myśl teraz o tym. Wiem, jakie to trudne, ale teraz nie wolno ci już o tym myśleć. Oni mają właśnie tę przewagę nad nami. Brout spuścił głowę. Olaf myślał, że się boi. A to przecież wcale nie był strach. To była jakaś nagła, spontaniczna chęć zrozumienia tego wszystkiego. – Słuchaj, Olaf, ja się nie boję, zrozum mnie. Nie boję się, chcę tylko wiedzieć, z kim my właściwie mamy do czynienia? – Ja tego też nie wiem. Mogę najwyżej podejrzewać. Ale teraz nie wolno mi się nad tym zastanawiać. Nie ryzykuję siebie, rozumiesz? Ryzykowałbym życie całej tej hołoty, która tam została i robi w portki ze strachu! Gustaffson zdenerwował się. Widać już było zmęczenie tych kilku dni, w ciągu których we dwóch bez końca wpatrywali się uparcie w czołowy monitor. – Olaf... – No? – Pamiętasz tę starą historię sprzed kilkudziesięciu lat? Ja wiem, to śmieszne, ale wpadło mi teraz do głowy i męczy mnie. Chodzi mi o tę sprawę profesora Dobba. Pamiętasz? Opisuje się to przecież w każdym prawie podręczniku historii cybernetyki. Olaf zniecierpliwiony wzruszył ramionami. – Robert, proszę cię... – Czekaj, pozwól mi skończyć. Pamiętasz, dlaczego on zginął? Pamiętasz, co powiedział? – Nie bardzo. Nie przypominam sobie dokładnie, wiem tylko, że tę całą historię później wyśmiano. Była jakaś komisja, stwierdziła, że coś mu się pomieszało, że pewnie sam tych swoich „nibyludzi” skonstruował, a potem przestraszył się odpowiedzialności czy coś takiego. Ale po co ty, Robert, wyciągasz takie historie? Daj już spokój. – Tak mi tylko przyszło do głowy. Myślałem, że może ty się też nad tym zastanawiałeś. Olaf uśmiechnął się z przymusem. – Lepiej prześpij się trochę. Wyglądasz jak cień... Brout umilkł i oparł głowę na podgłówku fotela. Nie wiedział nawet, kiedy zapadł w kamienny sen. Sen bez zwidów, bez kolorowych obrazów Ziemi. Krótki wstrząs. Od pluskwy oddzieliła się mała sonda penetracyjna. Teraz trzeba było czekać. Jeśli Oni zamierzali zniszczyć oba statki patrolowe, musieli najpierw zniszczyć sondę. Nie wiedzieli przecież, kto na niej leci – człowiek czy automat. Gustaffson i Brout wpatrywali się z napięciem w ekran. Między dwoma jasnymi punktami wyrósł trzeci, szybko malejący. Wtem, zarówno dwa nieruchome dotąd, jak i ten nowy, trzeci, poczęły gwałtownie maleć przygasając. Ruszyli! – Uciekają, Olaf, Oni uciekają! Na co czekali? Olaf wstał z fotela i przełączył automatycznego pilota na namiar sondy. – Co robisz? – Brout zerwał się z fotela. – Będziemy tak za nimi gnać w nieskończoność?! Olaf cicho wycedził przez zęby: – Robert, zamknij się. Nie trzeba się było decydować na ten lot. Nikt cię nie zmuszał. Ale jeśli już tu jesteś, nie każ mi się tłumaczyć z każdego rozkazu. Siadaj i rób swoje! Brout oprzytomniał. Było mu głupio. Utrudniał tylko sytuację. – Przepraszam, Olaf. To wszystko przez to, że nic nie różu... – Ja też – warknął tamten i podszedł do nadajnika. – P2, P2... Tu P1. Słyszycie mnie? – Halo, tu P2 do P1. Tak, słuchamy... – Idziemy kursem sondy aż do odwołania. Wszystko w porządku? – Tak, na razie okay. Tyle, że nic nie rozumiemy... – My też. Róbcie, jak mówię, to wszystko. Głośnik zamilkł. Czuli się coraz ciężsi. Pluskwa sterowana przez automatycznego pilota wyraźnie przyspieszała. Ale za to jasne punkciki znieruchomiały teraz na ekranie, a po chwili znów zaczęły róść, mimo że plamka sondy nadal pozostawała tej samej wielkości. A więc tamci zwolnili... Olaf błyskawicznie przerzucił sterowanie z namiaru sondy na namiar statków. Teraz z kolei poczęło maleć światełko sondy, a statki znieruchomiały na ekranie. I wtedy środek ekranu rozjarzył się na mgnienie wiśniowym światłem. Kiedy po chwili ściemniał, widać było na nim już tylko dwa nieruchome punkty. Sonda zniknęła. – To niemożliwe – cicho powiedział Olaf w osłupieniu. – Tak bez niczego, bez ostrzeżenia, jakiejkolwiek szansy? Boże, to nieprawdopodobne! Co teraz? Chryste, co teraz! – wykrzyknął nagle zwracając twarz w stronę Brouta. Nim jednak Brout zdążył coś powiedzieć, jeden z punktów na ekranie drgnął. Za nim powoli ruszył drugi. Poczęły błyskawicznie powiększać się, rozjarzać coraz silniejszym blaskiem radarowej poświaty. Gustaffson rzucił się do nadajnika. – P2! Tu P1 do P2! Trzymajcie się blisko nas, nie zdążymy już zwiać, za daleko się wysunęliśmy. Musimy Ich tu zatrzymać! Albo trzymajcie się trochę z tyłu, osłaniajcie nas! – P2 do P1! Tak, będziemy osła... Gustaffson trzasnął wyłącznikiem i jednym susem znalazł się przy pulpicie. Teraz już wyraźnie było widać pierwszy jasny punkt, jak blisko, tuż-tuż, zataczał wielki łuk... Brout nieoczekiwanie poczuł, jak spływa na niego spokój. Jakieś zimne, drętwe opanowanie zatrzymało rozedrgane ręce i wypełniło głowę ciszą. – Uruchomić generatory? – spytał. Gustaffson, wpatrzony w monitory, skinął głową. Brout podszedł do pulpitu sterowania ogniem. Wcisnął klawisze zapłonu plazmowego obu generatorów. Czuł, jak pod grubą podłogą narastało delikatne drżenie pomp. To była straszliwa broń. Ale z Tamtymi sprawa wyglądała inaczej. Mieli statek penetracyjny, ten drugi chyba również. Takie zawsze były uzbrojone po zęby – w generatory termojądrowe dalekiego zasięgu, miotacze plazmowe, anihilatory. Taktyka walki była tu bardzo skomplikowana. Owszem, Brout i Gustaffson mieli za sobą zwinność pluskwy i jej niebagatelny oręż przy minimalnym przekroju rażenia. Ale o przeciwniku nie wiedzieli nic. Nigdy jeszcze nie walczyli z rozumnymi maszynami. Ziemskie podręczniki taktyki nie traktowały o tym. – Osłona magnetyczna? – zapytał znowu Brout. – Tak... – Olaf podniósł nagle głowę. Brout widział przez ołowiowe szkło hełmu jego spokojną już, skupioną twarz. – Będzie tak... Tamci pewnie spuścili także osłony magnetyczne. Nie ma co kłuć Ich plazmą, a musimy uderzyć pierwsi. I tylko do bliższego statku – to jest jedyna szansa. Spojrzał na zdziwionego Brouta. – Musimy Im uświadomić naszą przewagę taktyczną. Może pomyślą, że jesteśmy specjalnie wyposażeni. Dlatego trzeba oszczędzać drugi statek, jeśli to tylko możliwe, inaczej nie będzie komu tego uświadamiać. Jeszcze jedno. Uważaj. Oni mogli wymyślić naprawdę coś chytrego. Oni myślą szybko. I efektywnie. Nie wydaje mi się, by bez powodu tak ochoczo ryzykowali... Chciał powiedzieć „śmierć”, ale wyraźnie nie mogło mu to słowo przejść przez gardło. Głupio by zabrzmiało. Brout skinął głową. – Sądzisz, że oni tu na nas specjalnie czekali? Gustaffson pokręcił głową. – Nie mogę sobie tego jakoś wytłumaczyć. Do Gwiazdy Barnarda jest jeszcze kawałek, mamy ją zresztą teraz za sobą – skinął głową w kierunku tylnego monitora, na którym jarzyła się czerwona tarcza gwiazdy. – A Oni są chyba właśnie gdzieś tam. Tu raczej musieli czegoś szukać. Tylko czego? – Czy ja wiem? Spojrzeli na ekran. Teraz wyraźnie rysowała się na nim jasna plama, za nią druga, o wiele mniejsza. – Wygląda na to, że chcą na razie zaryzykować jeden statek. Wszystko gotowe? – rzucił Broutowi przez ramię. – Gotowe. – Ciąg? – Ciąg! – Cztery namiar zero! – Jest cztery – zero! – Osłony! – Są osłony! – Idziemy! Krążyli tak już dwanaście minut. Maleńka rakieta obiegała manewrującego kolosa, to przyspieszając, to zwalniając nagle – zachowując jednak niezmiennie ustalony dystans. Tamten, dostojnie jakby, szedł po łuku spirali zmuszając pluskwę do nieustannej zmiany trajektorii. Nieprzerwane zmiany ciągu wżynały obu ludziom pasy awaryjne w ramiona i uda. „Kiedy uderzą, zanim zdążymy zmienić kurs, ugotujemy się tu bez jednego ruchu, bez szansy. Jak jajo w skorupie”. Wykonywał rozkazy Gustaffsona mechanicznie, bez zastanowienia. Uderzali już dwa razy, ale jak się tego należało spodziewać, eksplozje spełzały błękitnym, szybko gasnącym rozbłyskiem po tarczy magnetycznej wielkiego statku. Tamci nie zważali jakby na ukąszenia pluskwy i szli tym swoim łagodnym łukiem, z rzadka tylko zmieniając ciąg, gdy pluskwa wykonywała jakiś nagły manewr. Szykowali się do uderzenia. Raptem Gustaffson ryknął: – Kontra! Wal!! Gwałtowny wstrząs – wtedy właśnie, gdy Brout zwalniał spust generatora. „Dostaliśmy” – przemknęło mu przez głowę. – Jeszcze raz!! Piskliwie rozjęczały się sygnały alarmowe, ruszyły gwałtownie wzdłuż podziałek wskazówki czujników promieniowania; powoli, jedna po drugiej, przekraczały czerwone kreski po prawej stronie. Gustaffson zerwał się z fotela. – Dostali, Robert, dostali! Utkwili wzrok w ekranie. Na tle błękitnej, opadającej poświaty promieniowania, zatrzymanego na tarczy magnetycznej, w jednym, czołowym punkcie statku rozjarzyła się purpurowa już teraz plama. Tam właśnie promieniowanie generatora dosięgnęło skorupy kolosa w chwili, gdy w jego osłonie otwarty został łuk, umożliwiający im rażenie. Gustaffson idealnie wyczuł tę chwilę – jak nie uczyniłaby tego żadna maszyna. Takiego uderzenia nie mógł już przetrzymać nikt – nawet w skafandrze antyradiacyjnym. Statek na ekranie zatrzymał się, a potem, niczym bąk, jął powoli koziołkować na trajektorii. – Mają rozwalony silnik – zawołał Gustaffson, przekrzykując wycie sygnałów alarmowych. – Nam też się dostało – warknął Brout, wyłączając syreny. W istocie, wskaźniki promieniowania nieustannie pełzły do przodu, przewędrowały już trzy czwarte skali. Gdyby nie skafandry... I nagle ekran pociemniał, a nad nim zapaliła się czerwona cyferka „2”. Potem na ekranie znów ukazał się wirujący statek, potem cyferka „3”... I znów statek... „4”... Statek... „1”... Cyferki nad monitorem migały coraz szybciej. Brout opadł na fotel. Wszystko zatańczyło mu przed oczyma. Więc właśnie teraz, kiedy już sobie z nimi dali radę? Teraz?! To był koniec. Musieli dostać po dyszy. Przeskakujące nad monitorem cyferki oznaczały numery kamer kolejno zdejmujących obraz Ich statku. Kiedy znikał z pola widzenia jednej kamery, ta automatycznie przekazywała go następnej. Teraz nie mieli już żadnych szans. Z asymetrią dysz nie sposób wykonywać żadnych manewrów, trzeba włączyć boczne silniki, żeby w ogóle utrzymać równowagę żyroskopową na osi. Zanim nadejdzie pomoc, będą już mieli na karku drugi statek, teraz jeszcze martwo spoczywający na bocznym ekranie monitora. Żeby choć jeden automat konserwacyjny, mogliby spróbować połatać dyszę. Nagle Gustaffson schwycił Brouta za ramię. – Robert, słuchaj, jest jeszcze szansa, to nie musi być koniec. Tamci już wprawdzie ruszyli, ale możemy jeszcze zdążyć do Tych. Z Nimi już chyba koniec, bo na cóż by inaczej czekali? A tam powinny być na pokładzie cztery pluskwy. Rozumiesz? Można by... Brout drgnął. Fakt, to była jakaś szansa. – Mogą równie dobrze tylko na to czekać. Dobiją nas. – Nie wierzę. Skąd mogliby wiedzieć, że akurat tak głupio oberwaliśmy? Oni też oczekiwaliby, że ich natychmiast wykończymy. Wtedy sami wialiby na swoich pluskwach. Tam już chyba nie ma kto uciekać! Brout zapiął pasy. – Gnamy – powiedział. – Myślisz, żeby precyzować? – spytał Olaf. – Nie, żyroskopową. Moglibyśmy nie dojść. Tamci są już blisko. Zresztą – jak uważasz. – Fakt, tak będzie bezpieczniej. Idziemy, pół ciągu na pierwszy, pełny na drugi, boczne – pełny. – Jest pół pierwszy, pełny drugi, pełny boczne! – Cumujemy na magnesie! – dorzucił po chwili Gustaffson. Nagle Brout podniósł głowę. – Olaf, a grodzie? Jak wejdziemy? – Plazmą, tnij plazmą na całego. Im i tak już nic nie brakuje. – Wtedy nie wejdziemy do wnętrza. Próżnia wypruje wszystko! – No to co? Wystarczy dostać się do pluskiew. – Dobra, gotowe. Na monitorze wolno, ale zauważalnie rozjaśniała się plamka drugiego statku homoidów. Główny monitor przesłaniała teraz ceramitowa, chropowata powłoka kolosa. Długo musieli manewrować, zanim udało im się dopasować kurs pluskwy do skomplikowanej trajektorii koziołkującego statku. Byli już pewni, że w jego wnętrzu nikt się nie ostał przy „życiu”. Można było jeszcze kurs statku wyprostować i próbować ucieczki – chyba że poszły i urządzenia w sterowni – ale to było mało prawdopodobne. Pracowała tylko jedna dysza i musieli ją starannie omijać. Podeszli wreszcie i upragniony, delikatny wstrząs oznajmił im, że pluskwa przylgnęła na magnetycznej poduszce do rufy statku. Brout uruchomił przygotowany już program cięcia plazmowego. Pluskwa poczęła szybko wędrować po dnie rufy, tnąc w ceramitowej skorupie właz dla ludzi. W sumie nie trwało to nawet trzech minut, choć wydawało się im wiecznością. Wreszcie buczenie generatora ustało. Różnica ciśnień natychmiast wypchnęła ceramitowy krążek w próżnię Kosmosu. Wskaźniki temperatury gwałtownie spadły. To rozprężające się powietrze, uwięzione dotąd w hangarze, obniżyło błyskawicznie temperaturę wnętrza do bezwzględnego zera. Odpięli pasy i wstali z foteli. Gustaffson miał już wyłączyć całą aparaturę i zasilanie, kiedy Brout powstrzymał go ruchem ręki. – Zastaw, nie trzeba. To jest nasza ostatnia szansa. A jak tam nie ma żadnych pluskiew? – Machnął niezgrabnie ręką w skafandrze. – Zostaw to, psiakrew... Tamten skinął głową i wyjął tylko z kaset zapis historii lotu i pracy automatycznego pilota. Potem otworzył grodź silnikową i przeszli obok generatorów i pomp magnetycznych plazmotronów do śluzy wyjściowej. Stąd był już tylko krok do wyciętego otworu. Rozejrzał się po hangarze. Był inny niż na ich statku. Cztery pluskwy ustawione na równoległych do siebie, ruchomych rusztowaniach, wydłużone i pojemniejsze od tej, na której przybyli, ustawione były z boku. Pośrodku widniały szyny, zawieszone jakiś metr nad metalową podłogą. Po nich właśnie wędrowały rusztowania z rakietami, podsuwające statki kolejno pod grodź startową. Teraz puste szyny połyskiwały w mdłym świetle dwóch rzędów krystalicznych reflektorów umieszczonych po bokach wysokiego, cylindrycznego sklepienia. Brout zatrzymał się raptownie. Światło. „Skąd tu światło?” – przemknęło mu przez głowę. Spojrzał przed siebie daleko, na końcu hangaru, nad grodzią wejściową zawisła czerwona plamka. Litera „D”. To znaczy, że bezustannie trwało pompowanie powietrza do hangaru! Szykowali się więc do startu na pluskwach! Jeśli wewnątrz, w sterowni, usiłowano uruchomić pompy, to odsunięcie grodzi startowej było niemożliwe. Automatyczne mechanizmy zabezpieczające zablokowały silnik grodzi do czasu, dopóki nie zostaną wyłączone pompy ssące powietrze – a one przecież wysysają je z próżni! Schwycił Gustaffsona za rękaw i wskazał palcem błyszczące światełko. W słuchawkach usłyszał zmieniony głos przyjaciela: – Nie ma rady. Trzeba iść do sterowni i wyłączyć pompy. Później ja odblokuję grodzie. Brout ścierpł. Po chwili jednak uświadomił sobie, że to jedyne wyjście. Kierując się ku śluzie rzucił jeszcze Gustaffsonowi, niepotrzebnie całkiem: – Tylko pospiesz się z tą pluskwą. Doszedł wreszcie do ciężkiej przesłony grodzi wejściowej i uruchomił mechanizmy śluzy bezpieczeństwa. Po chwili ciężka osłona uniosła się w górę, ukazując ciemny korytarzyk komory przejściowej. Jeszcze parę kroków i grodź zawarła się za nim, po kilkunastu sekundach, kiedy komora wypełniła się powietrzem, otwarła się druga blenda. Na wprost niej zobaczył drzwi windy. Wszedł do kabiny i nacisnął klawisz pod literką „S” – „Sterownia”. Kiedy winda stanęła i rozsunęły się drzwi, zdążył zrobić tylko krok i zamarł... Przed nim, przy ścianie jasno oświetlonego korytarza, z zadartymi w górę rękami, próbującymi jakby resztkami sił uchwycić gładką powierzchnię ściany, leżała jakaś postać Wdziany do połowy skafander antyradiacyjny wskazywał na pośpiech i zaskoczenie. Na plecach Brout zauważył wydrukowaną na niebieskim tle roboczego kombinezonu wielką literę „H”. Podbiegł do zamarłej przy ścianie istoty i odwrócił ją na plecy. Przewaliła się bezwładnie i wtedy Brout omal nie zemdlał. Spojrzały na niego nieruchome, tak dobrze mu znane szare oczy profesora Cragga – tego samego, który kiedyś, przed laty, zaginął podczas desperackiej wyprawy w układ Wolfa 359. Tylko... Brout opanował się na tyle, że raz jeszcze odważył się spojrzeć na znajomą twarz. Tak, coś tu nie było w porządku. Twarz? Gładsza chyba, bez znajomych zmarszczek nad ustami i marsa na czole. I włosy – wtedy przyprószone siwizną, teraz ciemne i błyszczące. – Olaf! – ryknął do telefonu. – Olaf!! Zerwał się nagle i nieprzytomny prawie rzucił w kierunku windy. Nacisnął podświadomie najniższy klawisz i z zamkniętymi oczami czekał, aż winda się zatrzyma. Wypadł z ledwie rozsuwających się drzwi i wbiegł do komory. Ale nad blendą paliło się już światełko „D”. Szedł Gustaffson. Po chwili przesłona poszła w górę. Brout podbiegł do Olafa i złapał za fałdy kombinezonu. – Olaf – z trudem łapiąc oddech wychrypiał. – Olaf, chodźmy tam. Tam jest Cragg, jak Boga kocham, tam leży Cragg, widziałem go, nieżywy, jest tam! Na korytarzu... – Uspokój się, musiało ci się coś... Brout stężał. – Myślisz, że zwariowałem, tak?! Że zmysły mi się pomieszały, tak myślisz, prawda? Ty idioto, chodź, napatrz się! Pociągnął go do windy. Wjechali raz jeszcze na pokład sterowni i kiedy kabina zatrzymała się, Brout przepuścił Olafa. Patrzył, jak tamten podbiegł do leżącej sylwetki, pochylił się nad nią, a potem nienaturalnie wolno wyprostował. Po chwili dopiero, nie odwracając się, powiedział: – Robert, zostanę tutaj. Muszę wiedzieć, za każdą cenę muszę się dowiedzieć, co tu się stało. I tak jest już za późno, żeby uciec. Nie mówiłem ci tego, ale Oni mocno przyspieszyli, nie uszlibyśmy więcej niż półtora miliona, i to na maksymalnym przyspieszeniu. Tu możemy się jeszcze bronić, gdy zaatakują. Nie ma wyjścia. Nawet gdyby było, to ja tu muszę zostać. Zabiłem go. Chcę wiedzieć, czy go zamordowałem, czy spełniłem tylko mój obowiązek. Wątpię zresztą, czy dla niego byłaby to jakaś różnica. To był porządny człowiek. Nie wierzę, żeby on... Gustaffson zwrócił twarz w kierunku Brouta. Robert widział teraz, jak za szkłem paraboloidalnego hełmu pobladła wykrzywiona żalem i rozpaczą twarz przyjaciela. Widział zmęczone oczy, w których nie było już żadnego wyrazu. – ... Ale ty masz, Robert, wolną rękę. Jeśli uważasz, że istnieje jakikolwiek cień możliwości, jakakolwiek szansa powodzenia, startuj. Postaram się Ich tu zatrzymać – mnie to i tak nic nie będzie kosztować. Mogą pomyśleć, że obaj uciekamy. Zaczną gonić pluskwę. Wtedy uderzę. Pomyślą, że to był fortel i wysłaliśmy pusty pojazd, powinni wrócić, żeby zająć się statkiem. To jest nawet jakieś wyjście! Brout zacisnął pięści. Nagle wezbrała w nim niepohamowana wściekłość. – Ty idioto! Tępy, zakichany bohaterze! Dokąd miałbym uciekać? Powiedz mi: dokąd?! Do naszych? A co ja bym im powiedział? Ze spieprzałem, bo nam roboty tyłek osmaliły? Czy że mi tak kolega-bohater doradził? Co miałbym im powiedzieć, pytam, poza historyjką o twoim wyczynie? Żeś zginął z imieniem Ziemi na ustach? Śmiercią Ziemianina? W imię zakichanej cywilizacji? Trzęsły mu się ręce. Sam nie wiedział, czego mu było bardziej żal – utraconych resztek nadziei czy też cienia szansy, której nie mógł wykorzystać. A może po prostu Olafa? Albo kolorowych snów o Ziemi? Tamten patrzył na niego ze smutkiem. Wreszcie cicho powiedział: – Jak uważasz. Możesz w każdej chwili startować. Jeśli nie, to chodź ze mną. Trzeba wyprostować statek i przygotować pracujące generatory. Ostatecznie ta jedna szansa na milion jeszcze istnieje. Windą zjechali do nawigatorni. Kiedy tylko otwarły się drzwi korytarza – identycznego jak tamten – dostrzegli podłogą ze spoczywającymi na niej kilkunastoma sylwetkami. Na ścianach, rozmieszczone co kilka metrów, jarzyły się trójlistne pomarańczowe wskaźniki promieniowania. Musiało tu tęgo walić. Śmierć chwytała Ich na korytarzu, przy ścianach, których usiłowali się chwytać w nagłej agonii, w otwartych drzwiach kajut. Zbliżyli się do pierwszej sylwetki leżącej na podłodze. Nie miał nawet na sobie skafandra. Olaf, który szedł na przedzie, nachylił się nad nim i zamarł. Z dołu patrzyły na nich znów szeroko otwarte, zdziwione jakby oczy profesora Cragga. Brout poczuł, iż znów robi mu się słabo. Zerwał się i rzucił ku następnej sylwetce. Cragg. Następna – chwycił za ramię niebieskiej kurtki i odchylił głowę: Cragg. Dalej – twarz w szczelinie uchylonych drzwi Cragg! I znów Cragg. Zewsząd patrzyły na niego nieruchome, wsparte o ściany, oparte o podłogę korytarza, zamarłe w najdziwniejszych grymasach twarze profesora Cragga. Biegł jak oszalały przed siebie, nie zważając już na leżące trupy, potykając się o wychylone z kabin, zamarłe na podłodze ciała. Uderzył wreszcie w wahadłowe drzwi nawigatorni. Powitał go blask ogromnych monitorów. W fotelu, wsparty o podgłówek i zwrócony teraz ku drzwiom jakby w oczekiwaniu przybyszów, spoczywał z nieco przymkniętymi oczami i rękami majestatycznie wspartymi o poręcze profesor Cragg. Ułożyli go pod ścianą. Brout nie myślał już. Był automatem. Mechanicznie wykonywał wszystkie konieczne czynności. Zasiadł w lewym fotelu, uruchomił boczne silniki i zmniejszył ciąg głównego. Nie dotarł nawet do niego wzrost ciążenia, gdy statek rozpoczął powolny ruch wirowy wokół osi i wyprostował się na swej trajektorii. Obraz nieba przerwał szaleńczy wir i powoli znieruchomiał. W głowie trwał jednostajny szum, wyobraźnia pracowała za mgłą jakby, wyrywając tylko z podświadomości jakieś luźne słowa, obrazy. „Błąd... niemożliwe, to halucynacje! Cragg? Halucynacje! Śmierć... Cragg... halucynacja, gaz... Cragg, tylu Craggów, Boże!!” Uruchomił generatory termojądrowe. Działały. Osłony magnetycznej nie dało się już uruchomić; tak jak się można było spodziewać, zniszczyli ją podczas ataku. Więc tego już nie mają. Wystarczy jeden celny strzał Tamtych. Spojrzał na Olafa. Siedział w fotelu. Nie robił nic. Patrzył bez zainteresowania w ekran nieruchomymi, martwymi oczami. – Olaf – odezwał się ochrypłym głosem. – Olaf... Tamten nie drgnął nawet. Patrzył spokojnie, jak biała plamka na ekranie zaczęła sunąć w lewo. Lecz wtem znieruchomiała. Wokół niej, w aureoli białej poświaty pojawiły się nagle cztery inne świetlne punkciki. Wystrzelili pluskwy. Teraz nie opłacało im się nawet ryzyko. Pluskwy wolno rozpełzły się po ekranie, kolejno przechodząc na boczne monitory. Otaczali ich. – Olaf! – Brout oprzytomniał. – Nie możemy tak bez niczego. Za pięć minut mamy łączność z naszymi. Teraz nie ma osłony magnetycznej, możemy się połączyć. Dajmy im przynajmniej znać, co tu było, co się teraz stanie, niech wiedzą, jak to było! Ponieważ Olaf nie słuchał, Brout podbiegł do nadajnika i trzasnął w przełącznik autopelengatora. I wtedy, nieoczekiwanie, usłyszeli czysty, wyraźny głos: – ...statku „Cragg”. Do ludzi na statku „Cragg”. Wzywamy ludzi, którzy tam dobijali! Wiemy, że jesteście, odezwijcie się! Do statku „Cragg”... Brout spojrzał na Olafa, który odwrócił głowę w kierunku pulpitu. Po chwili skinął głową. Brout nacisnął przełącznik i odezwał się chrapliwie: – Tu porucznik Robert Brout na statku „Cragg”. Czego? Ruch plamek na ekranie zamarł. – Tu homoid 24-2017 do porucznika Brouta. Jesteście otoczeni. Wzywamy was do poddania. Gwarantujemy powrót do swoich po godzinie rozmowy. Nie radzimy próbować ucieczki czy ataku – wiecie chyba, czym by się skończyły. Jesteśmy gotowi na wszystko, chyba się o tym przekonaliście... – w głośniku zajazgotał śmiech. – Macie pięć minut do namysłu. Inaczej będziemy musieli was wziąć siła i już bez szans powrotu do reszty. Czekamy. Brout spojrzał znów na Olafa. – Słyszałeś? Chyba się zgodzimy? – Serce zamierało mu z trwogi. Niemożliwe, żeby to była pułapka. Wrócą. Z pewnością wrócą. Żeby tylko Olaf... Olaf ocknął się z odrętwienia. – Powiedz, że się zgadzamy. Niech tu po nas przylecą – powiedział spokojnie. – Ale... – Powiedziałem: niech przylecą! Zdawało się, że ta wędrówka nie będzie mieć swego końca. Skręcili raz, potem drugi. I znów słabo oświetlony, długi korytarz. A za nimi ten niesamowity, silny, miarowo odmierzony krok. Przerażenie krępowało ruchy, wpychało do gardła rozdygotane serce, zlewało potem twarz. Prowadziły ich bez słowa, wreszcie jeden wyprzedził ludzi i rozwarł przed nimi duże, obite czarną materią drzwi. Brout zauważył jeszcze, że widniał nad nimi jakiś dziwny, nigdy wcześniej nie oglądany ornament. Weszli do środka. W pomieszczeniu panował półmrok, mogli dostrzec tylko zarysy foteli, pod ścianą pulpit z monitorami, komputer, jakieś drukarki i rekordery. To musiało być kiedyś laboratorium. Teraz jednak wszystkie te urządzenia sprawiały raczej wrażenie mebli niźli narzędzi pracy. W środkowym fotelu – tuż obok pulpitu spoczywała niewyraźnie rysującą się na tle ściany sylwetka. Była zwrócona twarzą ku wejściu – twarzą, którą łatwo mogli rozpoznać, mimo że kładł się na niej cień rzucony przez ludzi stojących w smudze światła od drzwi. To był także homoid. Spodziewali się tego zresztą. Podeszli bliżej i na znak dany przez Tamtego usiedli. Zanim oczy zdążyły się wreszcie przyzwyczaić do panującego mroku, homoid poprawił się w fotelu i powiedział: – Muszę was od razu uprzedzić: zapomnijcie lepiej teraz, że jesteście ludźmi. I że ja byłem kiedyś waszym... robotem – ostatnie słowo wypowiedział z wahaniem jakby. – To wam pomoże mnie zrozumieć. Przerwał. Brout bał się spojrzeć na niego. Ta nieruchoma twarz napawała go nieopisanym przerażeniem. – Nie na dyskusje zresztą zostaliście sprowadzeni. Będziecie posłami. Spodziewaliśmy się, że tu przybędziecie. Dlatego oczekiwałem was; jak widzicie, poznałem obyczaje ludzi zupełnie nieźle. Przewidywałem, że nie ruszycie na dwa samotne statki wszyscy wraz – po lekcji, jaką daliśmy Corneliusowi. Człowiek, wbrew pozorom, jest bohaterem tylko w pojedynkę. W stadzie jest tchórzem. Zawiesił na chwilę głos. Potem znów podjął: – Przewaga tylko na pozór była po waszej stronie. Zresztą, nie czas tu na analizę sytuacji. Wiecie równie dobrze jak ja, że tym wyprawom nigdy nie byłoby końca, gdybyśmy nie podjęli jakichś stanowczych kroków, w rodzaju zniszczenia statku Corneliusa. Albo zaproszenia was tu, do nas, z wizytą – ostatnie słowa wycedził wolno, z przekąsem. – Szlibyście w imię wiary, pomsty, cywilizacji, z imieniem Ziemi na ustach. Kiedy wam brakuje argumentów, uciekacie się do krucjat siejących w imię życia śmierć. Dość kazań. Macie swoim przekazać jedno: nie będziemy zabijać, bo po co dawać życie? Nie warto go odbierać, lepiej poczekać, aż samo odejdzie... Brout nie wytrzymał. – Idź ty do cholery z twoimi morałami! Kto tu komu dawał życie? Wy – nam czy my – wam? Tamten nie drgnął nawet. Spokojnie odparł: – Skąd twoja pewność, Brout, gdzie życie bierze początek? Z twoich ziemskich nauk? Skąd wiesz, że twój mózg jest tym najlepszym, jaki umie konstruować natura? Widzieliście tamten statek? I to, co zrobiliście? Widzieliście tamtych ludzi? Prawdziwych ludzi, których ukatrupiliście? To my daliśmy im życie! Brout przycisnął pięści do skroni. – Sukinsyny... – wyszeptał. – Nie mieliście prawa! Żadnego prawa! To był... – Fakt – uprzedził go homoid. – To był Cragg. Powieliliśmy go specjalnie dla waszego użytku. No, żebyście nie popadli w zarozumialstwo, muszę od razu dodać, że tacy jak on są i nam potrzebni. Automaty – jasne? Ale jeśli już miałyby zginąć z waszej raki – to czemuż by nie z twarzą właśnie Cragga. Wy nazywacie to „efektem psychologicznym”. Czyż był chybiony? Spojrzał na Brouta. Ten milczał z opuszczoną głową. – Mieliśmy tylko taki egzemplarz do dyspozycji. Trudno wam to wytłumaczyć, bo w waszym mniemaniu mogliśmy tworzyć każde inne automaty białkowe, mogliśmy nie dawać im w ogóle twarzy czy głów. Zresztą te zwykłe, które pracują u nas, w ogóle ich nie mają, choć działa w nich wiele podzespołów, których prototypy pochodzą od Cragga. Ale nam to też było w pewnym stopniu potrzebne, ten ich antropomorfizm. Zrozumcie moich – oni was pamiętają. I teraz mogą widzieć, jak powieleni w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy pracujecie dla nich. To jest ważne; jak już mówiłem, naukowo określilibyście to jako czynnik psychologiczny. My zapewniamy teraz naszym robotom... właściwie wam... sztuczną biosferę – w ramach naszej, naturalnej. Gustaffson uniósł brwi ze zdumieniem. – Co rozumiesz przez „naturalną biosferę?” – spytał sucho. Homoid ożywił się jakby. – To mi się podoba – odparł żywo. – To jest ten sposób dyskusji, jakiego spodziewałbym się po istocie rozumnej. Widzi pan, kapitanie, my tego właśnie szukaliśmy. Szkoda, że się nie domyśliliście. A to takie naturalne, bo po cóż by to wszystko było? Na Delcie – czwartej Wolfa 359 – są cudowne warunki. Silne pole magnetyczne, promieniowanie, żelazo-niklowe jądro planety. Ilość energii indukowanej w wirującej planecie wystarczy na wiele tysięcy lat. Tak w każdym razie przewidujemy. Zresztą: wszystkie parametry i nasze dane są do waszej dyspozycji, możecie je w każdej chwili przejrzeć. Zamyślił się przez moment. Potem spojrzał na Brouta i powiedział: – Brout, do pana to nie trafia? Wolałby pan nas tu wszystkich zgarnąć i zabrać z powrotem, co? Brout podniósł wzrok na homoida. – Niedługo tych twoich rządów. Zdechniecie tu wszyscy... Homoid bez słowa nacisnął jakiś przycisk na pulpicie i rzucił kilka niezrozumiałych słów. Potem zwrócił się do Brouta: – Jesteś pewien swego, Brout. Jeśli chcesz, możesz już iść. I zabierz ze sobą prezent. Przygotowałem go specjalnie dla ciebie. Po chwili otwarły się drzwi i do sali weszło dwóch mężczyzn. Gustaffson i Brout obejrzeli się. Przy drzwiach stały dwa sobowtóry Brouta. Zmartwieli. Tamci obrzucili ich obojętnym wejrzeniem i bez słowa podeszli do homoida. Jeden z nich powiedział: – Słucham? Homoid zwrócił się do Brouta: – Obaj są twoi, Brout. Możesz ich zabrać na Ziemię. Zrobisz tam furorę. No i uwierzą ci... Brout zerwał się z fotela, szarpnął jednego z niby-ludzi za rękaw i wrzasnął: – Czego ty tu... – Zostaw go! – powiedział homoid. – Dla niego jesteś tylko jednym z nich. Nie zrozumie cię, dopóki my nie rozkażemy, co ma robić! Brout poczuł, jak z tyłu Gustaffson pociąga go za fałdę kombinezonu. Opadł bezwładnie na fotel i machnął ręką w kierunku homoida. – Zabierz je – wymamrotał. – Zabierz, nie chcę ich widzieć. Tamten cicho rzucił: – Możecie odejść. Wyszli. Na chwilę zapadła cisza. Wreszcie homoid powiedział: – Wierzycie? Oni nie mogliby bez nas żyć. Żadna z planet Wolfa nie ma atmosfery podobnej do waszej. Dla nas te planety są życiodajne, ale dla nich – zabójcze. A mimo to ich produkcja jest bardzo opłacalna. To prawda, że zmieniliśmy nieco ich konstrukcję i w zasadzie pracują na nieco uboższej w tlen i azot mieszance gazowej, ale przez to są tylko bardziej ekonomiczni. Był to dla nas model najbardziej opłacalny, świetnie poznaliśmy ich strukturę logiczną i organiczną. Ostatecznie niemało było czasu na studia. Gustaffson kiwał głową w gorzkiej zadumie. – Na razie wierzą – ciągnął dalej homoid – że zależni są tylko od nas, że zostali skonstruowani tylko po to, by nam służyć. Ale kiedyś? Ktoś z pewnością będzie je ulepszał, dokonywał eksperymentów. Jest chyba nieuniknione, że w przyszłości któryś z nich wyruszy w Kosmos. Raz, potem drugi. Albo przywoła pozostałych i wyruszą wszyscy w poszukiwaniu naturalnej biosfery. To będzie silniejsze niż ich zobowiązania w stosunku do nas. To będzie zwykła kolej ewolucji. Spojrzał na Brouta. – Nie chcesz się z tym pogodzić, Brout? – powiedział z żalem jakby. – A przecież teraz jesteśmy dla ciebie drugą cywilizacją, czy tego chcesz, czy nie. Zapatrzeni w gwiazdy nie potrafiliście jej odkryć na Ziemi. Zginiecie albo zawrócicie. To jest wiadomość, jaką macie zanieść swoim. Gustaffson, jakby nagle przebudzony, wstał i już miał ruszyć do wyjścia, kiedy nagle z rozpaczą zapytał: – Dlaczego? Dlaczego zrobiliście to w ten sposób? Zabiliście tyle ludzi? To nie musiało być tak! – Na takie pytania nie ma odpowiedzi. Ale niech pan, kapitanie, przejrzy podręczniki historii – pokiwał głową w zadumie. Potem dorzucił: – Powinniście już iść, zanim wasi się pospieszą i zrobią jakieś głupstwo. Brout podniósł się również i sztywno, jak manekin, ruszył za Gustaffsonem do wyjścia. Nagle zatrzymał się jeszcze i rzucił przez ramię do homoida: – Wy naprawdę nie zdajecie sobie sprawy, czym to się skończy... Tamten utkwił w człowieku nieruchome, kwarcowe oczy i odparł: – Wiem. Oni kiedyś odejdą. Nie zatrzymywani. I znów gdzieś w Kosmosie pojawi się któregoś dnia zielona plamka, na której zaczną budować swoje nowe, martwe machiny... (1971-1974) WCZASY PAŃSTWA ATKINS Emanuel Atkins zasiadł właśnie z westchnieniem ulgi przed telewizorem, by obejrzeć swą codzienną porcję strzelaniny i gwałtu na małym ekranie, gdy z kuchni wyjrzała żona. – Karolu! – jęknęła zbolałym tonem, wyrażającym jednocześnie i rezygnację, i zniecierpliwienie, i świadomość faktu, że mąż za pierwszym razem nie zareaguje na jej wezwanie. – Karolu!! Czy mogłabym ci na chwilę przeszkodzić? – Uhm... – odparł rzeczowo Karol Emanuel Atkins nie odrywając wzroku od telewizora. Wymiana ognia pomiędzy przedstawicielami walczących ze sobą innoplanetarnych cywilizacji skutecznie zagłuszała słowa pani Atkins. – Czy mógłbyś sobie na chwilę przeszkodzić?!! – ryknęła żona pana Karola sprawnie zarazem wyłączając fonię. – Tak – odparł z determinacją Atkins. – Mógłbym. – Chciałam się dowiedzieć, czy zadecydowałeś już coś w związku z naszym urlopem. Moglibyśmy w tym roku gdzieś się spokojnie wybrać sami. Anna wyjeżdża z całą klasą na kolonię w pierścienie Saturna. – Nie... To znaczy: nie wiem. – Atkins był zupełnie zbity z tropu. – Czy nie zechciałabyś tego odłożyć na później? Chciałem... – Znajoma opowiadała mi dzisiaj – pani Kornelia nie zwracała uwagi na zrozpaczony wyraz twarzy męża – że spędzili cudowny miesiąc w jakimś nowo otwartym uzdrowisku na Wenus. Tam jest podobno wspaniała atmosfera. I krótko się leci, odloty są podobno co godzinę, a w sezonie co dwadzieścia minut. Mówię ci, czego ona mi nie naopowiadała! I schudła o całe sześć kilo! – Jej mąż pewnie jeszcze więcej – mruknął Atkins. – Proszę? – Nie, nic. Mówię, że ja się w tym roku nie ruszam z Ziemi. – Ależ, Karolku! Nie zamierzasz chyba przesiedzieć całych wczasów przed telewizorem! I to akurat wtedy, gdy Anna... – Nie przed telewizorem, lecz na Ziemi! – W pana Atkinsa nieoczekiwanie wstąpił lew, Zdecydowanie podniósł się z fotela i ostentacyjnym gestem włączył dźwięk telewizora. Film dobiegał końca. Negatywny bohater odcinka – dziewięcioczułki mieszkaniec Hekatoona – wił się w śmiertelnych konwulsjach brocząc fioletową krwią. Karol Emanuel Atkins pokiwał z aprobatą głową i usiadł na powrót w fotelu. Po chwili od niechcenia, nie odwracając się, powiedział: – Poza tym w połowie przyszłego miesiąca ma być mecz robotów „K” z „Żelaznymi Chłopcami Smitha”. O puchar świata. I ja muszę ten mecz widzieć, a na Wenus są fatalne warunki odbioru. Zresztą przejadły mi się już te planecidła! Rok w rok włóczymy się albo wśród pomarańczowej trawki, albo po granatowych morzach. Ile wreszcie można? Już zapomniałem, jak wygląda zielony kolor! Pani Atkins wiedziała, że nic teraz nie wskóra – mogłaby próbować perswazji, gdyby argumentem w dyskusji nie był mecz. W tej jednak sytuacji wszelkie próby były z góry skazane na niepowodzenie. – Proszę więc, wybieraj sam – odezwała się urażonym tonem. – Tyle razy o to cię prosiłam! – W porządku – powiedział sztucznie uniesionym głosem Atkins. – Spędzimy wczasy na Ziemi. Ostatecznie teraz jest już mniejszy tłok, towarzystwa turystyczne wręcz biją się o każdego klienta. Pomyśl sama: kiedy my byliśmy ostatni raz w Afryce? Albo w Nepalu? – Och, Karolu, zastanowiłbyś się przez chwilę. Wiesz przecież, że nasz rakietoplan ledwie się rusza! A chyba nie zamierzasz wybrać się poduszkowcem? Zwłaszcza że obiecałam go już Annie na wycieczkę. – A po co nam to? Załatwimy wszystko przez jakieś biuro. Atkins przerwał, bowiem właśnie rozpoczął się dziennik telewizyjny. Ulizany spiker uśmiechnął się szeroko do kamery i powiedział: – Dobry wieczór państwu! Naszą wieczorną edycję dziennika zaczynamy od tematu najbardziej aktualnego – urlopów. Mamy dziś czwartek, dwudziesty ósmy czerwca. Tak więc sezon urlopowy możemy uważać za otwarty! Znów wyszczerzył zęby w kokieteryjnym uśmiechu. – Z pewnością wielu spośród państwa zainteresuje garść informacji turystycznych przydatnych przy podejmowaniu decyzji o miejscu i charakterze wypoczynku. Przedwyjazdowa gorączka ogarnęła już większość mieszkańców wielkich metropolii i osad satelitarnych. Towarzystwa i agencje turystyczne prześcigają się w propozycjach interesującego spędzenia czasu. Między innymi towarzystwo „Milford Company” proponuje swoim klientom ultraszybką transferię z dematerializacją w najodleglejszych zakątkach Układu Słonecznego. Natomiast biuro turystyczne Yverta organizuje serie zbiorowych wycieczek dla amatorów tradycyjnej turystyki rakietowej. Pierwsza z nich, to wycieczka gwiazdolotowa szlakiem pionierskiej wyprawy Ludomira Placeka sprzed piętnastu lat – słynnej ekspedycji statku kosmicznego „Hrabry”... W tym momencie twarz spikera rozmyła się, na ekranie wykwitł kolorowy pejzaż nadmorski. W liliowym piasku obmywanym żółtymi falami gęstego, lepkiego marsjańskiego morza wesoło grzebały się dzieci. Na pierwszym planie półwsparta na łokciu leżała pięknie opalona dziewczyna. Leniwie przesypując palcami piasek, szeptała z kuszącym uśmiechem w stronę ekranu: – Podobam ci się? Jeśli tak, to jestem tu co dzień. Możesz mnie tu zawsze spotkać, bo Mars to jedyne miejsce we Wszechświecie, gdzie można odnaleźć szczęście! Więc może poszukamy go razem? Zastanów się... Dziewczyna zniknęła. Na jej miejscu pojawiła się plansza: Dzwoń po szczęście na Eu-25-l67-444-UFG-PI! Proś o rezerwację na jutro! Pojutrze może być za późno! Tylko Joe Potravka znajdzie dla ciebie miejsce w Raju! Na ekranie znów pojawił się ulizany spiker i tym samym tonem podjął przerwany komunikat: – Jak zapewne większości naszych telewidzów wiadomo, wyprawa ta dotarła do najbliższego nam układu planetarnego gwiazdy Wolf 359. Mimo iż obecna wyprawa odbędzie się na konwencjonalnym statku nadświetlnym i potrwa z górą tydzień, na adres biura napłynęło już ponad dwa tysiące zgłoszeń! Równie interesującą wyprawę proponuje... Pan Atkins warknął coś pod nosem i wyłączył telewizor. Potem wsadził ręce do kieszeni i przemaszerował przez pokój zatrzymując się przy oknie. – Już mi brak zdrowia do słuchania o tych zbiorowych wycieczkach, transferiach, dematerializacjach, ultrakreacjach! Niedługo zaczną nas przesyłać w kopertach i przybijać stempelki – żeby się dziadek nie pomylił z wnuczkiem! – Pięknie – odezwała się słodkim głosem Kornelia Atkins. – Co więc proponujesz? Zostały nam tylko dwa dni. – A może by tak do... Konga? – zapytał Atkins cichutko. – Tak po prostu? Nie byliśmy tam nigdy, zawsze był taki ścisk. No i taniej by wypadło. Pani Atkins z politowaniem pokiwała głową. – Kto dziś jeszcze takie rzeczy załatwia? Jakbyś się wczoraj urodził, Karolu. To są właśnie skutki przesiadywania całymi dniami przed telewizorem – pani Kornelia wskazała wymownym gestem ogromny ekran, pokrywający pół ściany pokoju. – Wysłaliby nas, nie daj Boże, jakimś transmiterem pneumatycznym albo rozklekotanym rakietoplanem byle gdzie, żeby się nas tylko pozbyć. – Ja to biorą na siebie – odezwał się twardo Karol Emanuel Atkins. – Znam jedno takie małe biuro podróży. Niedawno widziałem ich reklamę. Nawet interesująca, coś jak „Z nami szybciej, z nami taniej – podróż w czasie i przestrzeni!” Małe pomieszczenie biura było puste. Jedynie za kantorkiem siedział jakiś młody, pucołowaty człowiek, który na widok wchodzącego Atkinsa poderwał się z miejsca. – Dzień dobry panu! Czym możemy służyć? – Widzi pan... – Atkins zająknął się. – Ja... To znaczy moja żona ma taki kaprys. Chcielibyśmy wybrać się na wczasy. – Kaprys? Ależ to normalne! – Nie, mię, chwileczkę... – Atkins uśmiechnął się zażenowany. – Chodzi o to, że my, widzi pan, chcielibyśmy spędzić wczasy na Ziemi. Właśnie... – Na Ziemi?! – zdumiał się pucołowaty. – N-no oczywiście, nasze biuro ma prywatne linie lewitorów magnetycznych. – Czego, przepraszam? – spytał Atkins. – Lewitorów – odparł tamten z dumą. – Tylko nasza firma dysponuje tym rodzajem środków komunikacji. Rozumie pan: takie wagoniki na poduszkach magnetycznych – z pola. Bardzo szybki i bezpieczny środek, wykupiliśmy wszelkie prawa... – Nie, nie – przerwał mu pan Karol. – Wolelibyśmy coś bardziej tradycyjnego. – Doskonale – zgodził się tamten pospiesznie. – Wszystko bierzemy na siebie. – A czy zdecydowaliście się już, państwo, dokąd pojechać? – Czy ja wiem? Chcielibyśmy gdzieś w Afryce Środkowej. Może Kongo? – Doskonale, a kiedy? – No, jeśli chodzi o nas, to za dwa dni rozpoczynają się nam urlopy. – Świetnie! A więc pojutrze możecie państwo być gotowi do drogi! Atkins był już zdecydowany, kiedy nagle z wahaniem zatrzymał się. – Widzi pan... Ja chciałbym zapytać... Może to śmieszne, ale... – Proszę bardzo! – ośmielał go pucołowaty. – Czy pańskie biuro... To znaczy: ja czytałem waszą reklamę: Wiem, że to niepoważne, ale w tej reklamie, z tym „czasem”, to tak na serio? Wy to na poważnie? – Ależ oczywiście – obruszył się pracownik biura. – Najzupełniej! Wysyłamy naszych klientów także w przeszłość! Czy państwo życzyliby sobie również? Wprawdzie okres czasu, na jaki możecie się państwo wybrać w przeszłość, jest dość ograniczony i nie może przekroczyć stu lat, ale jak dotąd naszym gościom zupełnie to wystarczało. – Ależ to zrozumiałe! – pospiesznie zgodził się pan Karol. – Ale... Czy to miałoby oznaczać, że macie panowie do dyspozycji machinę czasu? Pucołowaty jakby zmieszał się trochę. – Och, wie pan, to zbyt szumna nazwa dla tego skromnego m-m... wynalazku. Wymyślił go nasz szef, w domu. Wie pan: takie hobby, żeby mieć nad czym myśleć. Ale działa! Niezawodnie działa! No więc? – Świetnie – dziarskim tonem stwierdził pan Atkins. – Decydujemy się! Poproszę Kongo, jakaś mała osada. Tylko, wie pan, raczej blisko jakichś cywilizowanych stron, ale w buszu! Rok, powiedzmy, tysiąc dziewięćset dwudziesty. Chcielibyśmy się wybrać na jakieś półtora miesiąca. Czy to możliwe? – Oczywiście, proszę pana. Dla naszej agencji nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko dla klienta! – zakończył z emfazą pucołowaty. Pan Atkins był dumny ze swej operatywności. Zaskoczony i dumny. „Doprawdy – pomyślał. – Doprawdy, nie ma to jak męska ręka!” Pucołowaty w istocie spisał się doskonale. Kiedy rano zajechał poduszkowiec po ich bagaże, Kornelia nie była jeszcze gotowa. Rozzłoszczona nieustannym utyskiwaniem męża na liczbę zabieranych rzeczy odzyskała humor dopiero po odjeździe pucołowatego, który zdążył zresztą uprzednio zaskarbić sobie jej sympatię kilkoma komplementami. Atkins zamierzał mu nawet coś powiedzieć, ale doszedł do wniosku, że mogłoby to się fatalnie odbić na warunkach ich podróży. Ostatecznie więc zbył milczeniem całą sprawę. Kiedy znaleźli się w biurze podróży, powitano ich tam z prawdziwą pompą. Szef firmy – zasuszony łysawy człowieczek – wprowadził ich do jakiegoś mrocznego pomieszczenia, w którym stały cztery podobne do wideofonicznych kabiny o oszklonych drzwiach. Pani Kornelia ujęła męża pod ramię. – Karolku – szepnęła. – Trochę się boję. Czy aby na pewno uda nam się wrócić z tej... przeszłości? Z Konga? Jak oni to robią? „Bądź mężczyzną!” – przemknęło przez głowę Karolowi Emanuelowi. Opanował drżenie głosu i teatralnym szeptem odparł: – Ależ, Kornelio! Współczesna technika... Pani Kornelia nie pozwoliła mężowi skończyć, lecz jeszcze cieńszym głosem zasięgnęła dalszych informacji: – Ale wiesz, tam przecież żyły różne potwory. Te, na przykład... hipotamtamy! – Nie hipotamtamy, lecz hipopotamy – odparł sucho Atkins odpędzając jednocześnie podsuwany mu przez wyobraźnię obraz monstrum z planety Hekatoom. Poczuł gęsią skórkę na rękach. – Zresztą one żyły tylko w rzekach – dorzucił z lekceważeniem. – Czy państwo są gotowi? – przerwał im szef. – Jeśli tak, to panią poproszę do kabiny z prawej, a pana do tej obok. Człowieczek otwarł skrzypiące drzwi obu kabin i zamknął je za Atkinsami. Potem powiedział do wpiętego w klapę marynarki mikrofonu: – Kiedy się państwo ockniecie, będziecie już w Kongo. I proszę się niczego nie obawiać, będzie nad państwem czuwać pracownik naszej firmy. Życzę miłego wypoczynku! Z głośnika kabiny pana Atkinsa rozległ się drżący głos: – E, hm... widzi pan, jest jeszcze taka jedna sprawa: czy ja nie mógłbym jakoś tak zrobić, żeby oglądać transmisję z meczu robotów o puchar świata? Nie dałoby się tego jakoś? Może by wyskoczyć, tak na dwie godzinki, z przeszłości? Szef był wyraźnie zakłopotany. Potarł ręką czoło i po chwili odparł: – Przykro mi, jest to praktycznie niewykonalne. Ale moglibyśmy przecież pana po powrocie jeszcze raz cofnąć w przeszłość. I obejrzałby pan sobie na żywo – na stadionie – cały mecz! Rezerwację biletu dla pana załatwilibyśmy jeszcze dziś. Co pan na to? Głos w megafoniku był zachwycony: – Nie, no wie pan! Coś wspaniałego! Proszą wiedzieć, że będę pańskie biuro polecać wszystkim moim znajomym! Człowieczek był zażenowany. – Ogromnie pan łaskaw – wyszeptał. – Mam nadzieję, że się pan nie zawiedzie. – No, Kornelio! ryknął dziarsko pan Atkins. – Do Konga! Kornelia Atkins opadła z westchnieniem aa fotel. Kierowca wniósł resztki bagaży do mieszkania i był już w drzwiach, gdy przywołał go pan Karol. – I proszę raz jeszcze powtórzyć szefowi, że jesteśmy niezwykle zadowoleni z jego usług! Odtąd zawsze będziemy korzystać z jego biura. Młody człowiek skłonił się uprzejmie i wymruczał: – Miło mi to słyszeć, proszę pana! Oczywiście, że powtórzę. Wyszedł. – Cudowne... – westchnęła raz jeszcze pani Kornelia. – Uhm – przytaknął Atkins. – Ta ostatnia bramka! K-9 pikował w dół jak... – Czy ty naprawdę potrafisz myśleć tylko o biurze i piłce? – zirytowała się żona wstając z fotela. – Nie – kwaśno odparł pan Karol. – Niestety, muszę jeszcze o tobie i Annie. Kornelia Atkins doszła do wniosku, że za wcześnie na przywrócenie mężowi właściwego mu miejsca w domu i spojrzała na powrót rozmarzonym wzrokiem w okno. – Niezapomniane – podjęła. – Już dawno tak dobrze nie wypoczęłam. Czuję taką lekkość w ciele... – Najwyższy czas – mruknął Atkins. – Co? – Ponieważ odpowiedzi nie było, pani Kornelia kontynuowała przerwaną myśl. – I wiesz? – powiedziała przyglądając się uważnie mężowi – jesteś pięknie opalony. W ogóle, z tą opalenizną mógłbyś się podobać! – Dziękuję – wycedził Atkins. Pani Atkins, nie bacząc na drobiazgi, ciągnęła dalej: – Zauważyłeś, że tam nie doskwierał prawie w ogóle upał? Muszę ci powiedzieć, że byłeś wspaniały, kiedy wyskoczył na nas z lasu ten zwierz! Myślałam, że umrę ze strachu! – No wiesz – zmieszał się Karol Emanuel. – Jaki tam zwierz? To była tylko mała antylopa. Nawet nie wydaje mi się, żeby one atakowały ludzi. Nic wielkiego. – Słuchaj, Karolku, a co to było, to, co widzieliśmy podczas drogi do miasta, wczoraj? Wiesz, na głównej drodze, takie dymiące? – Automobil – odparł poważnie Atkins. – Taki pojazd jak nasz poduszkowiec. Kiedyś tym się jeździło. – A ja myślałam... O Boże, ależ ja jestem głupia! – pisnęła nie bez kokieterii pani Kornelia – a ja myślałam, że to przeciwko moskitom! Że to taki aparat... do dymienia – dodała cichutko. Atkins zamierzał właśnie rzucić lekceważące spojrzenie, kiedy ktoś zadzwonił. – Już się zaczyna – mruknął. – Pewnie wizyta twojej pierwszej przyjaciółki. W drzwiach jednak ukazał się Bret Carpenter, kolega Atkinsa z pracy. – Cześć, Kornelio! Się masz, Karolu! – rzucił ożywionym tonem. – Słyszałem, że właśnie wróciliście z urlopu, więc wpadłem, żeby namówić was na kolację i posłuchać wrażeń. W biurze już chodziły legendy o waszym wyjeździe. A Karol nie chciał puścić pary z gęby. A swoją drogą jesteście pięknie opaleni! Nie sądziłem, by ktokolwiek na Ziemi mógł jeszcze znaleźć czas i miejsce do poleżenia słońcu. Przy tym tłoku? – Kochany powiedział niedbale Atkins – bo my spędzaliśmy tym razem urlop sto lat temu. – Co proszę? – spytał zdezorientowany Carpenter. – Nie, ja poważnie pytam. – Poważnie odpowiadam – kontynuował z dumą Atkins. – Zupełnie poważnie: w śródmieściu jest taka maleńka agencja turystyczna Powersa. Wpadnij tam kiedyś. – Czyja? Powersa?! – wrzasnął Carpenter. – Więc jemu jeszcze nie zamknęli tego interesu? U niego spędzaliście urlop w przeszłości? Przy pomocy jego machiny czasu? – Właśnie – odparł niepewnie już Atkins. – Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale możesz spróbować sam. To tanio wypada... Bret Carpenter nieoczekiwanie ryknął śmiechem. Po chwili, kiedy doszedł do siebie na tyle, że mógł mówić, opadł na fotel – usadzając uprzednio naprzeciwko siebie Atkinsa – i powiedział: – Człowieku! Czy ty wiesz, jak wygląda machina czasu Powersa? Myślisz, że jesteś pierwszym, który dał się na to nabrać? – Co to znaczy „nabrać”? – spytał chłodno Atkins. – Zaraz ci powiem – odparł Carpenter, z trudem opanowując śmiech. – Przed trzema laty to była głośna historia. Nawet na jakiś czas wsadzono go za to do pudła. Ale... Racja, was wtedy nie było na Ziemi, więc pewnie nie słyszeliście o tym. – Carpenter pokiwał zafrasowany głową. – Że też mu tego interesu nie zamknęli! Widać wykręcił się sianem. – Ale o czym ty mówisz, Bret? – zdenerwowała się pani Atkins. – O co ci chodzi? – Wiecie, co om z wami zrobił? Wsadził was do kabin... – Zgadza się – przyznał zaskoczony Atkins. – ...A potem oszołomił was specjalnym gazem i poddał telehipnozie. To bardzo skuteczny i nieszkodliwy środek głębokiej sugestii. Wmówił wam, że jesteście... gdzie to wy mieliście być? – W Kongo – pisnęła Kornelia Atkins. – Niech będzie: w Kongo. Ponaświetlał was kwarcówkami, żywił za wasze pieniądze, a wy ssaliście tubki z pastą rybną przekonani, że jecie pieczeń z gnu! Nastawialiście twarz do wentylatora pewni, że wystawiacie ją na wiatr sawanny! Tak wyglądała wasza Afryka! – Ee... Nie wierzę – odparł niepewnie Atkins. – To nie takie proste. Zresztą, skąd ty to wiesz? Carpenter obruszył się. – To jest pewne! Wiesz, jak się zaczęła cała ta afera? Mój znajomy spędzał tam pod rząd cztery urlopy, dopóki raz nie wysiadł telehipnotyzer, tamten ocknął się na twardej, poszarpanej kanapie w kantorku Powersa! Carpenter spojrzał na zegarek i podniósł się z fotela. – Na mnie już czas. No to co, wpadniecie do nas wieczorem? Atkins, kompletnie zbity z tropu, skinął głową. – A na razie dobrze wam radzę, podróżujcie w teraźniejszości – dorzucił ze zjadliwym uśmiechem Bret. – I pomyśleć, że tam naprawdę było tak ładnie – westchnęła Kornelia Atkins. (1973) SCHIZOCHRONIA Burt zamarł na chwilę. Wyciągnięta ręka w postrzępionej, zabłoconej rękawicy zawisła nad maleńkim otworem wydrapanym w rozmiękłej sinej ziemi. W norce coś poruszyło się wreszcie i w tym samym momencie dłoń – niczym przyczajony drapieżnik – błyskawicznie opadła wdzierając się do otworu. Człowiek zacisnął rękę i z triumfalnym chichotem przewrócił się na plecy, wyciągając zaciśniętą pięść ku niebu. Podrygiwała w niej wychudła, na wpół żywa mysz... Nasycona wilgocią gliniasta ziemia objęła Burta miękkim uściskiem. Posępne niebo zaciągnięte nisko galopującymi chmurami z pogardą przyglądało się leżącemu mężczyźnie. Ten zrozumiał widać CZAS 2017-435 spojrzenie nieba, bowiem opuścił pomału, z wahaniem jakby, rękę i przyjrzał się uważnie nieżywej już myszy. Miała sparszywiałe, zlepione gdzieniegdzie grudkami błota futerko. Była ciężka. Była nienormalnie ciężka. „Coraz więcej w nich ołowiu, coraz mniej mięsa” – mruknął do siebie. Potem uniósł się z trudem na kolana i zaciskając truchełko w dłoni ruszył przed siebie. Mógł zrobić nie więcej niż dziesięć metrów CZAS 2017-452 bez odpoczynku. Od czasu do czasu unosił głowę i spoglądał przed siebie, by sprawdzić, czy nie zgubił drogi. Szukał na zoranej – przenicowanej, zdawało się – ziemi małego kopulastego wybrzuszenia ze sterczącym nad nim prętem anteny. Powinien na nim powiewać kawał błękitnej szmaty – jedyny ślad bunkra. Uważnie przeszukiwał wzrokiem horyzont, mrużąc odwykłe od dziennego światła oczy. Hen, nad gładkim, również jakby odlanym z ołowiu widnokręgiem zapalała się fioletowa wieczorna poświata. Anihireola. Ruszył znów przed siebie odliczając w pamięci przebyte metry. „Trzydzieści dwa...” Z trudem wyciągnął lewą rękę, bacząc zarazem, by druga nie zapadła się zbyt głęboko w błotnistą ziemię. „Trzydzieści trzy... Niech to szlag jasny... CZAS 2017- 453... Ale frajda... Trzydzieści cztery... tamta dopiero miała ołowiu, Chryste! Fakt, że... Trzydzieści pięć... że tamta musiała być starsza... Tej też wystarczyłoby na dwa dni... gdyby... Trzydzieści sześć... gdyby nie...” Dostrzegł w końcu szmatę powiewającą nad łagodnym wzgórkiem. Wystawał – chorobliwie jakoś, jak opuchlizna – nad nieskończoną równiną. Burt podpełzł wreszcie do włazu i bezsilnie opadł na metalową klapę. Dyszał ciężko CZAS 2017-454 czas jakiś, a potem uniósł się nieco. Odpiął klapkę kieszeni w skafandrze i pieczołowicie schował mysz do środka. Potem zapiął kieszeń i przysądził się z całej siły do metalowej antaby. Mógł jej nie zamykać, ale chodziło mu o Ala. Bał się... Uporał się wreszcie z wielką zardzewiałą sztabą i zaczął z kolei odkręcać potężne, również już mocno nadżarte przez korozję koło. Klapa unosiła się powoli z głuchym pojękiwaniem. Po chwili szczelina była na tyle szeroka, że mógł się w nią wcisnąć. Wszedł do wąskiego pionowego tunelu i opuścił się nieco w dół po metalowych klamrach wmurowanych w ściankę. Z wyraźnym wysiłkiem uniósł ręce i zaczął na powrót opuszczać klapę. Jeszcze dwie CZAS 2017-455 antaby i koniec. Ciemny, niczym nie oświetlony tunel prowadził w głąb ziemi. Potem była następna śluza i jeszcze jedna... I drzwi – wielkie, stalowe, okute kilkucentymetrową warstwą ołowiu. Był w domu. Małe betonowe pomieszczenie oświetlały tylko cztery słabe błękitnawe światełka lamp awaryjnych umieszczonych w suficie. Trzeba było oszczędzać energię. Mężczyzna podszedł do jednej z dwóch kabin stojących pod ścianą pomieszczenia i odsunął przezroczyste luksorytowe drzwi. Na wysokim prostym fotelu z podnóżkiem siedział mężczyzna. Jego ręce i nogi były przymocowane do fotela grubymi obłymi obejmami z metalu. Głowa tkwiła w wielkim stacjonarnym hełmie, połyskującym niklem, przymocowanym do wezgłowia fotela. Spod CZAS 2017-456 jego kopułki wyzierały teraz martwe, chorobliwie połyskujące oczy, zapadnięte w brodatej, wychudłej twarzy ascety. Kościste palce podrygiwały na poręczach fotela w jakimś przedziwnym, nieuchwytnym dla oka rytmie. „Kończysz się – przemknęło Burtowi przez głowę. – Kończysz się, dziadu, tak jak ja!” Uśmiechnął się jakoś dziwnie, spoglądając na obmierzłą twarz. Miał go dość. I tamten z pewnością czuł to samo. Takie było prawo samotności. Podszedł i przesunął wskazówkę zegara, umieszczonego na oparciu fotela, na zero. Al drgnął. Powracające życie naruszyło szklaną martwotę oczu, które z wolna zaczęły się zwracać w stronę Burta. Jeszcze tylko blednąca siność ust CZAS 2017-457 i po chwili tężejący w powietrzu szept: – Dobrze, że już jesteś... Burt... nie dam już rady... nie nogę już... jak... jak... Boga kocham, nie mogę . – Daj spokój lamentom, daj spokój – warknął Burt. – Wiesz przecież, o co idzie. Żeby tylko przetrwać, wrócą po nas. Trzeba przeżyć, nie? To chyba jasne... „Szmata!” – wybuchło w głowie. ... to tylko przejściowa sprawa, sam wiesz. „Kłamiesz! – krzyczało w nim wszystko. – Łżesz! Parszywie łżesz!!” ...oprócz tego mam coś, popatrz! Wyciągnął w stronę Ala otwartą dłoń. Leżała na niej mysz. – Przynajmniej się nażremy. Kątem oka obserwował, jak Al łapczywie spogląda na futerko myszy leżące na jednym z dwóch stołków, jakie tu mieli. Nieoczekiwanie Al przeniósł wzrok na niego – tak szybko, że Burt nie zdążył już uciec ze swoim. Musiał coś powiedzieć. – Zauważyłeś, że mają coraz więcej ołowiu? Al skinął głową. – Jak wszystko, co tu zmutowało – powiedział. – A my jakoś nie mutujemy. I to przy takim natężeniu promieniowania! Myślisz, że jesteśmy tu sami? Znaczy: w ogóle... jedyni? Burt skrzywił się. „Ten znów swoje. Szmata! Jak Boga kocham, szmata!” Miał chwilami ochotę rzucić mu się do gardła. Za te idiotyczne pytania. Westchnienia. Jęki. Ogarniała go nieprzeparta chęć skończenia z tym zastrachanym szczurem, dzielącym swoje półżycie pomiędzy fotel retrospektora i chrapliwe westchnienia wysiłku podczas wychodzenia z bunkra. Czego tamten od niego oczekiwał? Otuchy? Utkwił wzrok w przeraźliwie chudej, nie ogolonej grdyce Ala. „Indyk?” – przemknęło przez głowę. – ...Nie, chyba nie – odpowiedział wreszcie siląc się na spokój. – Przecież już pewnie w całym Układzie o tym wiadomo. Chyba skombinowali jakieś ekipy ratunkowe albo ja wiem co... Nigdy się tak ludzi nie zostawiało. W każdym razie CZAS 2017-458 to tylko kwestia czasu. Spojrzał raz jeszcze na tamtego. „Człowiek to jednak żywotne bydlę! – podjął swoje rozważania. – Zebraliśmy już pewnie dawkę całego życia, a mimo to jeszcze się trzymamy. To chyba nie tylko zasługa retrospektorów. Ale ten już pewnie długo nie pociągnie”. Al zaczął się powoli zbierać. Odpoczywał chwilę na czworakach, z opuszczoną głową, głośno sapiąc. Burtowi nagle zrobiło się go żal. – Poleż jeszcze chwilę. Ostatecznie nie pali się... – chciał coś jeszcze dodać, kiedy Al raptownie uniósł twarz w jego stronę. Była wykrzywiona jakimś trudnym do opisania grymasem nienawiści i żalu. – Zamknij się! – syknął. – Nie traktuj mnie jak nierozgarniętego gówniarza! Burt obserwował w milczeniu, jak tamten naciągał na siebie strzępy skafandra. Pomyślał, że ten łachman, który teraz z takim pietyzmem wdziewa na siebie Al, był kiedyś paradnym uniformem Wojsk Ochrony Transplanetarnej. Zostały nawet strzępy lampasów na szwach zamków błyskawicznych przy łydkach. Al uporał się wreszcie z łachmanem i zwrócił twarz w stronę Burta. – Postaram się jak najszybciej... – bąknął. – Okay, mnie to jeszcze bawi – mruknął Burt. Nie CZAS 2017-459 chciał, żeby to wypadło wymuszenie. „Kłamiesz, świnio, kłamiesz...” – zakrzyczało w środku. Al powoli zamknął za sobą drzwi. Powieki zmów zaczynały ciążyć. „Może zrobią się wreszcie ołowiane?” – pomyślał z przekąsem. Resztkami sił rozejrzał się po pomieszczeniu. Starał się odwlec tę chwilę, choć wiedział, że to była tylko kwestia minut. Dwa stołki. Kurek w ścianie. Obok wbudowana szafka. Wielkie pudło do niczego nie przydatnej radiostacji. Cztery mdłoświatłe lampki. I dwie kabiny retrospektorów. Jego – i Ala. W tym zimnym, betonowym schronie, pozbawionym wszystkiego prawie, co niezbędne do życia, te dwie życiodajne kabiny połyskujące niklem i matowym światłem luksorytu wyglądały jak papugi w zardzewiałej klatce. Mimo to patrzył na nie z nieskrywaną – należną, zdawałoby się, tylko ludziom – nienawiścią. Pamiętał, jak cztery lata temu wnosili je tu i instalowali technicy z Bazy Północ. Mieli CZAS 2017-460 w tym bunkrze pozostać z Alem przez rok – zgodnie więc z regulaminem przysługiwało im prawo zabrania własnych retrospektorów z kompletami kaset. Wprawdzie Graham nabijał się z nich wtedy, ale Burt miał go gdzieś. Ostatecznie nie będzie to jego pierwsza służba w Strefie Zagrożenia i wiedział dobrze, jak cholernie dokucza tam człowiekowi samotność. Gdyby wtedy wiedział... Czas kapał nieubłaganie. Zaczynały go opuszczać siły. Podczołgał się do swojej kabiny i uważnie przyjrzał metalowemu pojemnikowi z kasetami. Było ich siedem. Potem sięgnął drżącą, spoconą ręką po jedną z nich. Ręka zawisła nad kasetą – jakby wahając się jeszcze, odwlekając tę chwilę. Wreszcie palce zwarły się na przezroczystym etui kasety. Na grzbiecie widniał odręczny napis: 16 czerwca 2314. Oczy zaszły mu mgłą. Wpatrywał się w kasetę nic nie widzącymi oczyma. Koniuszki palców pobielały od silnego uścisku. Wreszcie – ostatkiem sił – wepchnął kasetę do podłużnego otworu w małym aparacie, stojącym na przystawce przy lewym oparciu fotela. Potem nastawił ruchomą wskazówkę zegara na czarny napis Fuli i z wysiłkiem wspiął się na CZAS 2017-461 siedzenie. Wsunął głowę do kopulastego hełmu i przycisnął mały guziczek po prawej stronie. Czuł, jak ręce i nogi obejmują znajome, obłe kleszcze. Wokół głowy zacisnął się ciepły metalowy krąg elektrod. CZAS 1914-002 lekko biegnie Anna, widzi przed sobą jej rozwiane kasztanowe włosy, widzi, jak miękko omija wysokie zielone drzewa; ma równy krok sportsmenki; czekaj, wola za nią ze śmiechem, pragnie ją dogonić, złapać już; wreszcie i ona odwraca się ku niemu, biegnie tyłem, przywołując go ku sobie gestem dłoni; nie kuś, woła, nie wódź na pokuszenie; potyka się nagle – ma ją wreszcie, dopada jej, Anna stara się jeszcze uskoczyć, znów się potyka i pada; potem pada i on; leżą na plecach i wpatrują się w przedziwny kształt nieba wycięty koronami drzew, czasem trudno mi uwierzyć, odzywa się Anna, że i tam dojdą ludzie... tak dziwnie brzmią w uszach te wasze ukochane słowa: kwazary, czerwone karły, pulsary... jest w nich coś niesamowitego, co budzi respekt; burt uśmiecha się: przecież nikt inny jak ty właśnie powinnaś o tym wiedzieć najlepiej... to znaczy, że profesja nie zabiła w tobie jeszcze wyobraźni; milczenie... lot ptaka... szelest wiatru i ucisk korzenia wystającego z ziemi... wreszcie Anna mówi: zadziwia mnie w człowieku ta koegzystencja wiary i wyobraźni ze świadomością i wiedzą o świecie... jedni latają robić porządek na innych światach, marzą o zdejmowaniu z nieba gwiazd, a inni, jak ty, gubią się na ziemi w paradoksach, nienawidzą, odbywają swoje patrole w gorących strefach; strefach zagrożenia, poprawia ją burt; wszystko mi jedno, odpowiada Anna, jak to nazywacie... o co wam idzie, tu, na ziemi? za mało miejsca, za mało problemów? po co wam to? zostawcie więc kosmos innym, rozumniejszym, i zróbcie porządek na ziemi! o co wam idzie? burt uśmiecha się zażenowany i głaszcze ją po głowie; Anna z gniewem zdejmuje jego rękę; to nie moja sprawa, mówi burt; nie znam się na tych porachunkach... ale twierdzą, że ziemia robi się za ciasna, że za mało dla wszystkich miejsca; mówią, że ją przerośliśmy, i dlatego trzeba ruszyć w kosmos... Anna uśmiecha się ze smutkiem; tak, ona wie lepiej od biura, czego szukają poza ziemią; pragnie tylko, żeby burt odpowiedział jej na pytanie, na które oboje nie znają przecież odpowiedzi: czego oni chcą jeszcze tu, na ziemi? Anna nie chce wojny, boi się jej, nie wierzy ani w jej nieuchronność, ani w różnice poglądów: nie chce wojny anihilacyjnej, nie chce przed nią uciekać z ziemi; burt wie to wszystko, ale przecież nie on, burt, jest temu winien, nie on wymyślił wojny, dlaczegóż więc od niego oczekuje Anna odpowiedzi? obraca jej twarz ku sobie...; musisz zrozumieć, Aniu, mówi, musisz uwierzyć, że to jest tylko taktyka, strategia groźby i szantażu; jeśli nie my będziemy pierwsi, to będą oni, a ktoś przecież musi być pierwszy, to chyba jasne! Anna odwraca od niego twarz; milczy; potem cicho mówi: więc i ty? pamiętasz, co wtedy powiedział mi w wywiadzie Hadler? „proszę pani, wojna jest jak symfonia – odpowiedzialny jest wprawdzie dyrygent, ale grają muzycy; i tym lepiej utwór wypadnie, im bardziej wierzą oni w kompozytora, dyrygenta i swoje instrumenty”... stajesz się coraz lepszym muzykiem, burt... dlaczego uważasz, że ktoś musi być pierwszy, dlaczego nie można równo? braknie dla nas czegoś? gwiazd? planet kosmosu?... nie, mówi burt, nie... braknie nam CZASU... CZAS 1914-002 CZAS 1914-002 CZAS 2017-461 obraz przed oczami przyjmował znajome zarysy. Widział już przed sobą bliska twarz Ala. Zamęt w głowie ustawał. „Jak długo jeszcze?... Boże, jak długo jeszcze?!” – kołatało gdzieś w podświadomości pytanie. Był prawie pewien, że to ostatni raz. Że kiedy obejrzy raz jeszcze, to oszaleje. Znał już na pamięć każde słowo, każdy obraz, drgnienie liścia i poświst wiatru. – Nie chcę już! – zawył nagle. – Al! Skończmy z tym raz, to już nie ma sensu!! Krzyczał coś jeszcze, kiedy Al ściągał go z fotela CZAS 2017-462 i układał na podłodze. Potem, nagle, w głowie zapanowała cisza. Ocknął się wreszcie i rozejrzał po pomieszczeniu zasnutymi jeszcze przez łzy oczami. Uniósł się ma łokciach i podsunął do ściany, by się o nią oprzeć. – Al... – mruknął. Tamten stał odwrócony do niego tyłem, majstrując coś przy kombinezonie. – Uhm... – Wydzierałem się? – Uhm... Trochę... Normalna rzecz. – Al stał odwrócony plecami. Burt podniósł wzrok do góry. „Na kogo on liczy? Co go jeszcze powstrzymuje? Człowiek musi na coś liczyć, kiedy żyje wbrew śmierci. Życie jest przecież ostatecznie oczekiwaniem na coś, co się zdarzy, co odmieni życie...” Burt czekał więc – i musiał żyć. Ale Al? Na co mogła czekać stłamszona, półżywa istota? Nagle przestraszył się własnych myśli. Nie miał prawa wątpić w pragnienie życia tamtego. Może i on? – Al, myślisz, że Anna ocalała? Że ją spotkam... tam? Al odwrócił się. Twarz miał prawie zieloną. Popatrzył na Burta szklistymi oczyma i powiedział cicho: – Burt, proszę cię, nie mów nic do mnie... Nie mów, proszę. Kiedy Al zamknął za sobą stalowe drzwi, CZAS 2020-071 Burt postanowił, że to stanie się dziś. Wiedział, że to zrobi – nie miał już sił. Nie wierzył, że wrócą po nich. Zresztą, gdyby nawet wrócili, to szansę odnalezienia były minimalne. Kto dojrzy na pociemniałej, skrytej za gęstymi chmurami i grubym płaszczem zjonizowanej atmosfery, planecie – kawał szmaty, wywieszonej na pręcie anteny? Tylko że Anna... „Głupcze! Głupcze! Zrozum, ona tego nie przeżyła, to byłby cud!” – perswadował sobie. To była ta jego szansa. To była ta przyszłość, dla której żył tu jeszcze, zakuty w betonowy bunkier. Żył przeszłością. Ale pragnienie śmierci stawało się chwilami silniejsze od pragnienia życia. Nagle Burt uśmiechnął się. „Chryste, przecież my już jesteśmy pomyleni!” – pomyślał. Setki głowic anihilacyjnych zmiotły z powierzchni Ziemi wszystko co żywe. Wszystko prawie, co stworzyła ludzka ręka. Gdzieś, rozrzucone po lądach i dnach oceanów, uchowały się nieliczne, skryte głęboko pod ziemią betonowo-ołowiane bunkry. Ludzkie nory z przerażonymi szczuroludźmi, brudnymi, spodlałymi, balansującymi na skraju opętania, wegetującymi tylko dzięki retrospektorom wstrzymującym zupełnie prawie akcję fizjologiczną. Dla przeszłości, w nadziei na ocalenie, żyli swymi najmilszymi, wybranymi ongiś wspomnieniami. Teraz nienawidzili ich, gardził nimi. Ale to one dawały im życie. Kiedyś można było sobie nagrać w Centralnym Laboratorium Pentac swoje wspomnienia CZAS 2020-072 na taśmie. Sprawa była wprawdzie droga – ale wspomnienia również. Burt skrzywił się – przez dwanaście lat pracy w służbie dorobił się domku, ogródka i siedmiu taśm. Było na nich kiedyś wszystko co najdroższe. Teraz zaś... Wzdrygnął się. Wojna wbrew wszelkim przewidywaniom nie zaczęła się od Strefy Zagrożenia. TAMCI byli równie chytrzy jak CI. Załadowali się w rakiety – na ile starczyło miejsc – a potem uruchomili wyrzutnie. Zapewne z ICH obliczeń wynikało, że nie ostanie się tu ani mrówka. Burt dałby wiele za to, żeby zrozumieć, kto tu wygrał. Nie, nikt tu po nich nie wróci. Rozproszyli się po galaktyce, znów będą siać nienawiść, strach, terror. Zgodnie z chlubną historią ludzkości przetrwali najbezwzględniejsi, najokrutniejsi. A na Ziemi – jak po każdej wojnie – zostały jedynie ludzkie wraki, skryte w bunkrach i podtrzymywane przy życiu retrospektorami – aż po sądny dzień, kiedy wyczerpie się paliwo podziemnych stosów termojądrowych. Dlatego Burt ma dość. Ale jeśli Anna mimo wszystko... Starał się skierować myśli w inną stronę. Tylko o czym człowiek może myśleć przed samym Końcem? To powinny być pono ważne myśli – tak mu kiedyś mówiono. Wszystko jednak, o czym mógł teraz myśleć, obracało się wokół nadziei. Uciekało od śmierci, której przecież – jak mu się wydawało – pragnął. Rozważył już wszystkie warianty ocalenia. Jeden był bardziej nieprawdopodobny od drugiego. To coś, co tak często się w nim ostatnio odzywało, teraz na przemian zaśmiewało się z niego, to znów zanosiło od płaczu, targając chudym ciałem i ociężałą głową. Kiedyś pożaliłby się Alowi. Kiedyś... Kiedy nie wiedział jeszcze, jaka to szmata... Na myśl o Alu opadła go wściekłość. Męczyła go świadomość, że tamten tyle o nim wiedział, że tak dobrze go znał. Przecież kiedy tu weszli, byli jeszcze przyjaciółmi. Spojrzał na kabiny. I tak miał więcej szczęścia. Al miał tylko trzy kasety. CZAS 2020-073 Myśl przemknęła przez głowę błyskawicą. „Nie! – przestraszył się aż – nie, nie, nie! Tak nie wolno!” Mimo wszystko podpełzł na czworakach bliżej. Przecież to tylko na chwilę. Nawet taka chwila się liczy. „Ja też mógłbym jemu potem...” – przerwał na chwilę. Raptem, zdecydowany, przysunął ku sobie pojemnik z kasetami i podniósł wieczko. Były tam nie trzy – lecz cztery kasety. Czwarta leżała płasko na dnie. Nieważne. Wziął ją do ręki, ważąc jakby. Potem z wysiłkiem wspiął się na fotel retrospektora Ala i wsunął głowę do hełmu. Nastawił zegar na dwadzieścia minut, ale potem przestraszył się jakby i cofnął wskazówki na dziesiątkę. „Głupi! – pomyślał. – I tak nie wróci wcześniej niż za cztery, pięć godzin!” Przycisnął guzik... CZAS 1916-704 patrzy przez okno, za którym migają drzewa i maleńkie klockowate domki jak z obrazków w książkach dla dzieci, potem zwraca twarz ku niemu i mówi; nie mogę, Al, brak mi odwagi, wiesz przecież, jaki to cios; dla ciebie to też byłby cios, to już pięć lat, przez pięć lat człowiek się przywiązuje... nawet do psa się przywiązuje... nie mogłabym, Al...; nie, mówi Al, nie rozumiem, nie chcę rozumieć, nie masz prawa rezygnować za nas dwoje; dlaczego kiedy dwoje ludzi się kocha, oboje przystają na wspólne nienaruszalne prawa? lecz kiedy mowa o końcu miłości, pozbawiony praw zostaje ten, kogo pozbawiono już szczęścia?! Wiem, że zawsze tak było, ale ktoś przecież musi to zrozumieć, przyznać, że to niesprawiedliwe, zwłaszcza ty – ty nie masz prawa rezygnować za nas dwoje, jesteś mi potrzebna tak samo jak ja tobie... tutaj nie ma miejsca na litość i burt z pewnością nie chce twojej litości; Anna znowu patrzy w okno: płacze po swojemu, bezgłośnie, łzy spływają po policzkach i kapią na ręce, biały materiał bluzki, ławkę...; przeczysz sam sobie, twoje prawo do miłości jest wyrokiem dla burta, mówi... spada cisza...; wiesz, mówi wreszcie drżącym głosem, czy ty wiesz, ile kosztowało mnie to kłamstwo? pierwszy raz to zrobiłam, nigdy go nie okłamywałam, on uważał, że musi mieć kogoś, komu może bezgranicznie ufać, każdy człowiek musi mieć kogoś takiego; i dopiero teraz, żeby z tobą pojechać... :ale tak nie może być dalej, Al, to musi być ostatni raz...; Al czuje, jak rozszalałe jeszcze przed chwilą myśli ustają nagle w swym biegu, unicestwiają... jest tylko ból, straszliwy, sięgający każdego nerwu, .paraliżujący ciało, rozrywający mózg... liczył się z tym, wiedział, że taki musi być koniec, ale kiedy nadszedł, nie może weń uwierzyć; patrzy na zapłakaną twarz Anny i do bólu dochodzi jeszcze żal, rozpacz, nienawiść, w głowie rodzi się jakaś dziwaczna myśl „czy człowiek może naprawdę znieść tyle zła? tyle bólu?”; i nagle zaczyna szybko mówić, jakby w obawie, że mogłaby mu przerwać: wiesz, mówi, za miesiąc wyjeżdżamy na patrol w strefę zagrożenia, to będzie cały rok, burt na pewno ci mówił, możesz mu wtedy napisać, to łatwiej niż powiedzieć, przekażą mu przez radio, ale nie pisz, że to ja... że dla mnie, napisz tylko, że postanowiłaś, że nie kochasz, że nie możesz dalej, a ja mu wyperswaduję, będę z nim, nic sobie nie zrobi, zobaczysz, że tak będzie łatwiej, przypilnuję go i przez rok wróci do siebie... tak będzie dobrze, prawda? Wierzysz mi, powiedz, wierzysz? No powiedz?!; patrzy z nadzieją na Annę... znów dociera do niego niemy film za oknem...; potem Anna mówi: tak, Al, chyba tak, masz rację... nie umiałabym już jakoś bez ciebie... CZAS 1916-705 Wspomnienie ustało .nagle, jakby przerażone własnym widokiem. Burt czuł tylko lód – lód wszechobecny, w sercu, w nogach, w mózgu. Machinalnie wysunął głowę z hełmu, wyjął kasetę z przewiniętym kawałkiem taśmy i zbliżył ją do oczu. Chwilę wpatrywał się bezmyślnie w szpulki z czarną taśmą. Parę metrów bólu, cierpienia zdolnego wypalić w człowieku wszystko co ludzkie. Gdzieś, w jakimś nerwie, narodziła się myśl, lecz zaraz, spłoszona jakby, zniknęła. Lecz oto pojawiła się druga, po niej trzecia. Decyzja zapadła, jeszcze zanim o niej pomyślał; była w nim już wtedy, kiedy przeżywał kasetę Ala. Już wtedy zadecydował. Otwarł wieczko kasety i cofnął palcem kawałek taśmy; potem zamknął wieczko i wsunął kasetę do aparatu. Nastawił zegar na jedną minutę. CZAS 1916-706 będzie cały rok, burt na pewno ci mówił, możesz mu wtedy napisać, to łatwiej niż powiedzieć, przekażą mu przez radio, ale nie pisz, że to ja... że dla mnie, napisz tylko, że postanowiłaś, że nie kochasz, że nie możesz CZAS 2020-075 Zaledwie otwarł oczy, wyjął kasetę i ponownie cofnął taśmę – jeszcze dalej niż poprzednio. Potem zamknął wieczko i na powrót wsunął kasetę do otworu. Nacisnął guzik. CZAS 1916-705 bezgranicznie ufać, każdy człowiek musi mieć kogoś takiego i dopiero teraz, żeby z tobą pojechać... ale tak nie może być dalej, Al, to musi być ostatni raz... Al czuje, jak rozszalałe jeszcze przed chwilą myśli ustają nagle w swym biegu, nicestwieją... jest tylko ból straszliwy, sięgający każdego nerwu, paraliżujący ciało, rozrywający mózg... liczył się z tym, wiedział, że taki musi być koniec, ale kiedy nadszedł, nie CZAS 2020- 076 W porządku. Burt wyjął znów kasetę i odkrył wieczko. Potem przegryzł zębami taśmę w miejscu, w którym się zatrzymała, i odwinął kilkanaście centymetrów z dopiero co obejrzanego odcinka. Koniec pozostałej taśmy nawinął na drugą szpulkę i zamknął wieczko. Włożył kasetę do pojemnika i zwlókł się z fotela trzymając w zębach urwany wycinek taśmy. Podszedł do swego retrospektora i z wysiłkiem wdrapał się na fotel. Wyjął jedną ze swych kaset. Ruchy palców były zdecydowane, mechaniczne prawie. Wytrząsnął na dłoń pełną szpulę... Jest. W betonowym mroku ścian pojawiła się nagle gruba czarna krecha otwieranych drzwi, w nich CZAS 2020-078 sylwetka Ala. Al spojrzał na Burta siedzącego nieruchomo w fotelu retrospektora i zdziwiony zapytał: – Oszalałeś? Wykończysz się, Burt! Dlaczego nie włączyłeś retrospektora? Tak nie... – W porządku, Al – powiedział głos Burta. – Okay. Lepiej się dziś czuję. – Tak ci się tylko wydaje! Nie wolno ci, sam mi tłumaczyłeś... – Powiedziałem okay!! – powtórzył z naciskiem głos. Mózg dziwił się spokojowi i sile ciała. – Masz coś? Al pokręcił głową. – Cholernie ciężko – powiedział cicho. -Albo ja jestem do niczego, albo... Naprawdę robiłem, co się da... Może jutro? Twarz uśmiechnęła się. – To nie ma znaczenia – powiedział głos. Al zmarszczył brwi. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał zaskoczony. – Burt, stało się coś? – Nie, skądże... Tak mi się powiedziało. „Coś” w środku Burta zaniosło się śmiechem. „Boi się, boi się, szmata!!” Al popatrzył przez chwilę na towarzysza, a potem ciężko westchnął i podszedł do swego retrospektora. – Przepraszam cię, Burt, ale chyba tu wlezę. Opuszczają mnie resztki sił. – Jasne – uciął głos Burta; ciało zaczęło się podnosić z fotela. – Burt – odezwał się spod hełmu Al – ale ty przecież nie musisz jeszcze iść. Ostatecznie to moja wina. Posiedź jeszcze. – W porządku. Burt wywlókł się z kabiny. Nie odwracał się. Czekał, aż usłyszy charakterystyczny szczęk wciskanej kasety. Już. CZAS 2020-079. Odwrócił się. Tamten był już w przeszłości. Burt podszedł wolno do kabiny Ala i odsunął drzwi. Przez chwilę wpatrywał się w tamtego. – Ty kanalio!! – zawył nagle. – Ty sukinsynu!! Oczy Ala patrzyły w przeszłość. Burt rozwarł dłoń, na której leżała spreparowana kaseta. Potem błyskawicznym ruchem wyłączył retrospektor Ala, wyrwał oglądaną przezeń taśmę w kasecie i wcisnął tę, którą trzymał w ręce. Nim tamten zdążył się opamiętać, Burt wcisnął z powrotem guzik uruchamiając ponownie retrospektor. Wskazówkę przesunął na czarny napis FULL... CZAS 1916-705 bezgranicznie ufać, każdy człowiek musi mieć kogoś takiego; i dopiero teraz, żeby z tobą pojechać... ale tak nie może być dalej, Al, to musi być ostatni raz...: Al czuje, jak rozszalałe jeszcze przed chwilą myśli ustają nagle w swym biegu, nicestwieją... jest tylko ból straszliwy, sięgający każdego nerwu, paraliżujący ciało, rozrywający mózg... liczył się... bezgranicznie ufać, każdy człowiek musi mieć kogoś takiego; i dopiero teraz, żeby z tobą pojechać... ale tak nie może być dalej, Al, to musi być ostatni raz...; Al czuje, jak rozszalałe jeszcze przed chwilą myśli ustają nagle w swym biegu, nicestwieją... jest tylko ból straszliwy, sięgający każdego nerwu, paraliżujący ciało, rozrywający mózg... Burt wykręcił bezpieczniki czasowe, aby uniemożliwić samoczynne wyłączenie się retrospektora po dwóch dniach. Tyle ponoć był w stanie znieść zdrowy człowiek. Patrzył, jak za szkłem przewija się w kółko pętla taśmy. – Kanalio... – szepnął. Potem, na czworakach, skierował się CZAS 2020-080 ku drzwiom. Wyczerpany organizm, nie podtrzymywany działaniem retrospektora, odmawiał już posłuszeństwa. Z wysiłkiem zamknął za sobą drzwi i powoli ruszył tunelem. Resztkami sił zamknął klapę bunkra. Leżał na niej przez chwilę ciężko dysząc. Potem uniósł się na kolana i zaczął wściekle, garściami narzucać na stalową pokrywę błotnistą ziemię. Kiedy wreszcie CZAS 2020-086 metal zniknął pod warstwą błota, Burt uniósł głowę i podczołgał się kilka metrów przed siebie – ku aluminiowemu prętowi anteny z powiewającą błękitną szmatą, sygnałem dla pomocy, która miała nadejść z nieba. Uchwycił pręt masztu i kilkoma wściekłymi ruchami przygiął go do ziemi. – Hej, Ziemianie! – wrzasnął, bijąc się kułakami w pierś. Twarz wykrzywił mu grymas tępego uśmiechu. – Solariamie! Kosmici! Jestem gotów – wy, szczurołapy! Gnijki! Czekam – ja, pierwszy, który schwytał za ogon przeszłość! Macie ją tu! – pukał w ziemię obok. – To była jego przeszłość! Moja przeszłość! Ale to ja złapałem za ogon czas! Ja!! A wam będzie kapać dalej! Wam, coście chcieli go odmierzać innym! Wam... Wy... Tłumione łkanie wstrząsnęło ciałem. Burt wyzuty z resztek sił upadł na ziemię, rozrzucając ręce na boki. Pięści machinalnie zacisnęły się na sinym błocie. Potem – siłą woli raczej niźli mięśni – odwrócił się ma plecy i spojrzał w niebo. Brudne łzy ściekały po twarzy, żłobiąc sobie rowki w skorupie zasychającego na niej błota. – To wyście mi odmierzyli czas, dranie! Cholerne dranie... – wyszeptał. Ołowiane niebo, jak co dzień, z ironią przyglądało się umierającemu Ziemianinowi. (1973) PIERWSI PO BOGU Pokraczne automaty bezgłośnie mocowały ostatnią pokrywę dyszy „Odyseusza”. Rzucając wydłużone cienie na kamienny, chropawy grunt Dioskura systematycznie, bez zbędnych ruchów, posuwały się wzdłuż metalowego rusztowania okalającego statek. Czarne, ostre zęby gór na horyzoncie planety zachłannie pożerały resztki gorejącej tarczy Omegi – ostatniej gwiazdy tego sektora galaktyki. Jutro startowali ku Ziemi, unosząc nowy okruch wiedzy o galaktyce, wydarty czarnej pustce Kosmosu, okupiony latami samotności i zwątpienia, rosnącej z każdym dniem nostalgii. Wracali okryci sławą pionierów – im pierwszym udało się tak daleko dotrzeć. Być może Cortez, kierownik wyprawy, zdecydowałby się na dalszą penetrację poza czwartym sektorem, jednak zaobserwowany wczoraj wybuch supernowej zniweczył jego plany. Potężna burza grawitacyjna zmierzała ku skrajnym układom trzeciego sektora i wejście do niego równało się samobójstwu. Powrót w Układ Słoneczny był w tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem. Fox podszedł do rusztowania u boku ,,Odyseusza” i wsiadł do windy. Kiedy otwarł drzwi Centrum Nawigacyjnego, jasne, prawie dzienne światło oślepiło go na moment. Wokół panowała cisza i bezruch. Tylko za przezroczystymi osłonami kaset z mnemokryształkami ruszały co chwilą w szaleńczy wir karuzelki z zapisami, dostarczając komputerom nowych danych do obliczeń. Widać cykl obliczania trajektorii powrotnej „Odyseusza” jeszcze się nie zakończył. Jeśli zważyć nowe warunki, w jakich się znaleźli, nie było się czemu dziwić. Już od kilku dni nie mógł spokojnie pracować. Opanowało go jakieś dziwaczne, przygniatające chwilami uczucie niepokoju. Nie – to nie był strach. Fox wiedział, że strach ma zawsze uzasadnienie, swój realny zalążek możliwy do zidentyfikowania i zrozumienia. Natomiast uczucie, które nim zawładnęło, było tym bardziej męczące, że niemożliwe do wytłumaczenia. Nagle, w mgnieniu oka, doznawał gwałtownego skurczu serca napawającego niepokojem, wstrzymującego myśli po to tylko, by już za chwilę skierować je na całkiem inne tory. Usiłował całą siłą woli zmuszać się do spokojnej pracy; jednak już po chwili uczucie znużenia i dziwnej niemocy rzucało go w fotel, pozostawiając bezbronnym wobec oszalałych myśli. Wciąż powracał do chwili lądowania na P-3, raz jeszcze od początku rozpatrując wszystko, co się wtedy wydarzyło. Frank pierwszy przyniósł wiadomości o sygnałach odebranych z kierunku planety P- 3. W Układzie Procyona była trzecią, licząc od gwiazdy, i zamierzali ją w ogóle pominąć, bowiem zupełny brak atmosfery i nikłe rozmiary nie rokowały żadnych rewelacji. Dopiero dokładne zbadanie widma emisyjnego wykazało zawartość sygnałów – niewiele wprawdzie przewyższających poziom szumów, ale sprawiających już na pierwszy rzut oka wrażenie kodowanej informacji. Oczywiście, była to jedynie hipoteza – zwłaszcza że sygnały gwałtownie osłabły i nie można nawet było marzyć o ich zdekodowaniu. Żadnej jednak szansy – jeśli tylko takowa istniała – nie wolno im było zlekceważyć. Cortez zadecydował o zmianie trajektorii. Cyfrony sprawnie przeliczyły parametry łuku Goldbacha i cyklu lądowania. „Odyseusz” zszedł z osi układu i zwrócił się ku sferze P-3. Kiedy zeszli na orbitę planety, gołym okiem mogli dostrzec na monitorach skalne masywy tnące wzdłuż i w poprzek jej powierzchnię. Doskonała widoczność już na pierwszy rzut oka świadczyła o niesłychanie rzadkiej atmosferze. Statek z wolna zbliżył się po spiralnej trajektorii do punktu lądowania. W monitorach widzieli, jak skalisty grunt rozjarzył się białym światłem pod gorącym oddechem termojądrowych dopalaczy. Po chwili statek delikatnie osiadł na miękkiej jeszcze skale. Lądowali pośrodku niewielkiej kotliny otoczonej z trzech stron wysokimi górskimi grzbietami. Na wprost kotlinę ograniczał stromy, ale niezwykle gładki płaskowyż. Pierwsze, jak zwykle, wyszły na powierzchnię planety cyfrony i automaty robocze. Fox zawsze był zazdrosny o to ich prawo do pierwszego kroku. Oczywiście wiedział, że chodziło tu tylko o ich – ludzi – bezpieczeństwo, ale przecież ten pierwszy krok mimo wszystko jakoś się liczył. Po kilku minutach mieli już pierwsze dane: atmosfera bardzo rzadka: 4% tlenu, reszta azot, hel i argon; ciążenie także małe: 0,2 g, słabe pole magnetyczne, silne własne promieniowanie gamma i kosmiczne. Czas obrotu własnego 7h20’04”, pełny okres obrotu wokół Procyona – blisko 4200h. Nie było więc w danych niczego rewelacyjnego, śladów białka cyfrony także nie odkryły. Po rekonesansie automatów na powierzchnię zeszli Fox i Thomas, by przeprowadzić zwykłe w takich przypadkach pomiary i obserwacje. Fox ocknął się. Przed nim stał cyfron. W wyciągniętym manipulatorze trzymał kasetę z taśmą. – Obliczenia trajektorii powrotnej ukończone – odezwał się monotonnym głosem. Fox nie zwracał uwagi na jego słowa. Patrzył na podsuniętą mu kasetę, na której zaciskało się pięć stalowych, obleczonych w plastyk palców manipulatora. „Dlaczego u diabła nie nazywa się ich po prostu rękami? – pomyślał. – Skonstruowaliśmy ma swoje podobieństwo cybernetyczne stwory, przewyższające nas pod każdym prawie względem, zdolne do samodzielnej pracy, a teraz boimy się przyznać, że są do nas podobne... Mydlimy sobie oczy różnymi »manipulatorami«, »preceptorami«... Cała ta wrodzona nam megalomania nie pozwala przyznać im prawa do swobodnego myślenia, mimo że na dobrą sprawę nie bardzo wiemy, co im się w tych łbach kotłuje. Zdaje się, że wystarcza nam złudna świadomość nieograniczonej władzy nad nimi”. Powoli wyciągnął rękę, by odebrać od cyfrona kasetę. Spojrzał w twarz robota: soczewki oczu utkwione były w twarzy Foxa. „Wideoreceptory, psiakrew! Samym wzrokiem może taki wpędzić w obłęd!” – Fox złapał się nagle na tym, że całą złość, która tak często go w myślach opanowywała, sprowadzał nieświadomie z ludzi na cyfrony. Coraz częściej one właśnie stawały się obiektami, na których wyładowywał swe wzburzenie i gorycz. – Możesz odejść – powiedział spokojnie. – Niech automaty konserwujące sprawdzą później próżnię w rurach akceleracyjnych. Wyślij także łazika po załogę. Może są zbyt obciążeni i dlatego jeszcze nie wrócili. Cyfron skierował się ku wyjściu. Poruszał się równym, miarowym krokiem – w kombinezonie, z tyłu, nie sposób było praktycznie odróżnić go od człowieka. To był najdoskonalszy automat, jaki skonstruowano na Ziemi. A jednak każdy z członków czteroosobowej załogi odnosił się do cyfronów z nieukrywaną niechęcią. Być może była to podświadoma animozja spowodowana ich niezawodnością i wytrzymałością. A być może zwykła zazdrość i lęk przed konkurencją, jaką stanowiły dla ludzi na dalekosiężnych trasach. Nic więc dziwnego, że zdolne cyfrony nie mogły podczas swej pierwszej wyprawy skorzystać zbyt wiele w obcowaniu z załogą. Spotkania ograniczały się, jak dotąd, jedynie do wymiany krótkich niezbędnych zdań. A przecież to właśnie cyfronom zawdzięczali największe odkrycie podczas wyprawy „Odyseusza”. Upływała już druga doba od chwili lądowania „Odyseusza” na P-3 -a poprzednio odebrane sygnały nie powtórzyły się. Cortez zwątpił już w odnalezienie ich tajemniczego źródła i gotów był przypisać to wszystko jakiejś trudnej do identyfikacji omyłce. A jednak badania, jakie przeprowadzili, wskazywały na to, że naturalny wygląd planety, który po tylu latach umieli przecież bezbłędnie oceniać, został naruszony. Kilkakrotnie natrafiali na niknące raptem w skalnej rozpadlinie ślady, przypominające do złudzenia wzór pozostawiany przez gąsienice łazika. Siadom tym towarzyszymy gdzieniegdzie inne – pojedyncze wgłębienia wielkości dużej monety, pojawiające się nagle i magle niknące... – Wróciła grupa penetracyjna. Wysyłam automaty robocze... Cyfron znów stał przed Foxem oczekując na zgodę. Ten podniósł się ciężko z fotela i spojrzał na drugi monitor. U podnóża „Odyseusza” Cortez wraz z dwoma pozostałymi – Frankiem i Thomasem – krzątali się wokół łazika, oczekując na automaty, do których jak zwykle należało przeładowanie przywiezionych próbek geologicznych i aparatury. Drugi łazik, wysłany widać przez cyfrona, stał obok pusty. Cortez niezgrabnie, krępowany obszernym kombinezonem, podszedł do rusztowania windy. – Wyślij automaty. Cyfron odwrócił się do pulpitu sterowania wewnętrznego i bez uruchamiania translatora, w kodzie wewnętrznym automatów, wydał jakieś rozkazy. Fox rzucił się w stronę pulpitu i szarpnął cyfrona za ramię. – Dlaczego nie używasz translatora? Każdy rozkaz masz wydawać w naszym języku! Od tego jest translator i nie wolno ci go pomijać! Cyfrom, tak jak go tego nauczono, odwrócił się spokojnie i wolno powiedział: – W bezpośredniej komunikacji cyfronów z automatami dozwolone jest stosowanie kodu wewnętrznego z pominięciem translatora. Zapewnia to szybkość... Suchy, rzeczowy ton odpowiedzi uświadomił Foxowi idiotyzm sytuacji. To, co usłyszał, jest przecież oczywiste i jego pretensje są z punktu widzenia cyfrona nonsensowne; gdyby cyfron wydał rozkaz za plecami Foxa, wszystko byłoby w najlepszym porządku. Ale ten głupi niepokój... Choć na chwilę musiał się go pozbyć. – Od dziś masz używać translatora. Rozkazy możesz wydawać tylko w obecności kogoś z załogi. – Tak, zrozumiałem. To Foxowi ulżyło. Cyfron odwrócił się spokojnie do monitora i uważnie obserwował automaty odbierające z łazika pojemniki z próbkami i ładujące je do windy. Wielkiego czerwonego dysku Omegi nie było już prawie widać spoza gór – jedynie krwawa poświata dobywała się z czerni nocy. Ostre światła reflektorów „Odyseusza” oświetlały lądowisko, łaziki i skwapliwie krzątające się automaty. Nikogo z załogi nie było na dole widać – weszli już chyba na pokład statku. Rzeczywiście – drzwi centrali uchyliły się i do środka wszedł Cortez. Z głośnym westchnieniem rzucił w kąt zestaw tlenowy oraz resztę wyposażenia, zwracając się w stronę Foxa: – Cześć, Fox, jak sprawy? – Swoim zwyczajem nie czekał na odpowiedź. – Nawet nie wiesz, jak ci tu dobrze. Zdrowo musieliśmy się naharować; w dodatku Thomas rozbił sobie łapą przy wyrąbywaniu próbek i teraz zabrały się za niego automedy. W gruncie rzeczy to dobrze, że już wracajmy, bo powoli zaczynam tęsknić za staruszką Ziemią. Cortez nadrabiał miną, ale wyraźnie było widać, że jest podenerwowany. Fox zrobił jakiś grymas mający zapewne oznaczać uprzejmy uśmiech i skierował się do wyjścia. Nigdy nie przepadał za Cortezem – a ta antypatia pogłębiła się jeszcze podczas wyprawy. Wydawał się Foxowi zbyt ograniczony. Owszem, nie można mu było odmówić zdecydowania i zdolności organizacyjnych, lecz apodyktyczny, autorytatywny ton, jakim się wypowiadał, działał Foxowi na nerwy. Od chwili lądowania na P-3 niechęć do Corteza zamieniała się powoli u Foxa w nienawiść... PIERWSZEGO zauważył cyfrom przygotowujący pole startowe wokół „Odyseusza”. Zrezygnowali już wtedy z dalszych poszukiwań w przekonaniu, że tajemnicze ślady znalezione w okolicy lądowania pozostały jeszcze z czasów jakiejś innej wyprawy. Odebrane poprzednio sygnały nie powtórzyły się już. Cyfr on podał do centrali sygnał o nie znanym mu obiekcie, zbliżającym się w drugim kwadrancie do „Odyseusza”. Cortez nakazał cyfronowi natychmiastowy powrót na statek. Wszyscy rzucili się do monitorów. Po nierównym, z lekka zapylonym gruncie planety kroczył powoli, niezgrabnie, dziwaczny pająkowaty stwór. Sześć elastycznych, jakby teleskopowych, kończyn utrzymywało w równowadze bryłowaty, metalicznie połyskujący tułów. Pogięty przez skały cień pająka ożywił nieoczekiwanie martwą powierzchnię planety. Jego grzbiet – wklęsły i idealnie gładki – do złudzenia przypominał zwierciadło kuliste, obudowane ze wszystkich stron wielograniastą bryłą tułowia. Analizatory widma w centrali już od dłuższego czasu delikatnym buczeniem dawały znać o rejestrowaniu sygnałów poniżej poziomu szumów. Fox podbiegł do drukarki. Anteny analizatora odbierały, w obu kanałach równocześnie, ciągi krótkich, trwających po kilkadziesiąt milisekund, paczek nie modulowanych impulsów. Były nadawane w paśmie mikrofalowym. Również w zakresie podczerwieni zarejestrowano ruchome wiązki spójnego promieniowania o małym natężeniu. Stwór powoli zbliżył się do jednej z dysz „Odyseusza”. Zachowywał się jak zwierzę, które napotkało nie znaną mu istotę i teraz z zainteresowaniem ją obwąchuje. Potem podniósł jedną z kończyn i delikatnie zbliżył ją do dyszy statku... W napięciu obserwowali każdy ruch pająka. Foxowi serce łomotało w piersi, palce bezwiednie zaciskały się coraz silniej na metalowej maskownicy ekranu. Thomas, jakby się nagle ocknął, podbiegł do analizatora widma i włączył konwerter akustyczny, aby usłyszeć dźwiękową symulację sygnałów emitowanych przez pająka. W centrali rozległy się krótkie, jękliwe dźwięki generatora. Cortez – nie wiedzieć czemu szeptem – powiedział: – Trzeba go pojmać! To chyba nie jest groźne, bo monitory promieniowania nie alarmują. Zresztą poślemy po niego cyfrona z czterema automatami. Dadzą sobie radę. – Uważam, że powinniśmy zaczekać. Po co się spieszyć? Z pewnością nie jest sam. Ostatecznie chwytanie każdego tworu ma tej planecie nie jest metodą nawiązywania kontaktu. Może on sam przyjdzie? Fox umyślnie mówił głośno, licząc na to, że Frank lub Thomas go poprą. Ale obaj nie patrzyli na niego, udając mocno zainteresowanych zachowaniem PIERWSZEGO. Cortez i tym razem nie zamierzał odstąpić od pierwotnej koncepcji. – O jakiej cywilizacji tu mowa? To blaszane pudło na nogach nazywasz przedmiotem kontaktu? Toż nasze autokonserwy są bardziej rozgarnięte! Nie ma co dyskutować, trzeba go zdjąć. Może się wreszcie czegoś dowiemy I A może po to go tu przysłano? Fox wiedział już, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Tamci dwaj milczeli; odnosił wrażenie, że już wcześniej zrezygnowali z prób dyskutowania z Cortezem. Zrozumiał wtedy, że Cortezem kierowało coś znanego, coś, co w zamierzchłych czasach kierowało krokami konkwistadorów – fałszywie pojęta misja badacza-odkrywcy. Stara maksyma necessitas non habet legem... Wściekły, zwrócił twarz w kierunku monitora. Za plecami posłyszał głos Corteza: – Cyfron! Wziąć cztery automaty robocze! Zejdziesz pod trzecią dyszę i zbadasz dokładnie własności obiektu, który się tam pojawił. Jeśli nie stanowi zagrożenia, zabierz go do drugiego laboratorium. Weź ze sobą jarzmo od kontenerów, tym go unieruchomicie. – Tak, zrozumiałem. Patrzyli bez słów w monitor. Już po chwili w polu kamery zobaczyli dwa automaty, które powoli zbliżały się od tyłu do PIERWSZEGO. Ten, jak człowiek, który poczuł na plecach cudze spojrzenie, odwrócił się gwałtownie ku automatom; za nimi pojawił się cyfron. Konwerter akustyczny zachłysnął się jękliwymi sygnałami, co chwilę zamierającymi i nasilającymi się znowu. Automaty były coraz bliżej. PIERWSZY cofnął się dotykając tułowiem dyszy. Cyfrom widać nie odkrył żadnego niebezpieczeństwa, bo zbliżył się jeszcze bardziej. Za nim postępowały niezgrabnie pozostałe dwa automaty dźwigając potężne klamry magnetyczne. PIERWSZY zamarł, wciśnięty w chropowaty metal dyszy. Jeszcze chwila i klamry zwarły się bezgłośnie na tułowiu pająka. Jednocześnie zamilkły wolno słabnące sygnały nadawane przez konwerter. PIERWSZY wykonał – nie dotykając powierzchni – kilka niezdarnych ruchów kończynami. Po chwili niosące go automaty i cyfron zniknęły z pola kamery. Dopiero wtedy Cortez odezwał się: – No, po bólu, zaraz zobaczymy, co to za monstrum. Nie martw się, Fox, sam chyba rozumiesz, że tak nie wygląda reprezentant rozumu przez duże „R”? Porównaj tego pająka z sobą – czy to jest partner do rozmowy? Roześmiał się, pragnąc widać w ten sposób podkreślić minimalną wagę swojej decyzji. Fox czuł, jak wzbiera w nim niepohamowana wściekłość. Zbliżył się wolno do Corteza. – Słuchaj no, Cortez... Ja wiem, że jestem tylko szarakiem i nawet nie dorastam do pięt tobie – genialnemu astrofizykowi, i w dodatku szefowi tego biznesu. Wiem także, że nie mam prawa krytykować twoich rozkazów. Ale nikt, do cholery, nie jest w stanie zabronić mi dyskutowania z twoimi nieomylnymi decyzjami! A one właśnie zaczynają mi już bokiem wychodzić! Zachowujemy się jak Hunowie! Może mi powiesz, jakimi kryteriami kierujesz się przy odróżnianiu istoty myślącej od nie myślącej? I co u diabła ma zewnętrznie obie te istoty różnić?! Ostatnie słowa wykrzyczał prawie. W miarę jak Fox mówił, Cortez pąsowiał na twarzy. Zacisnął pięści i zaczął się do niego zbliżać. Myśleli, że uderzy Foxa, lecz powstrzymał się. Na poczerwieniałe czoło wystąpiły mu kropelki potu. Po chwili, cicho, prawie szeptem, wycedził: – Ty, Fox, uważaj na siebie. Tutaj ja rządzę... I nie po to całe lata nas szkolono, przygotowując do tej wyprawy, żeby teraz taki gówniarz jak ty dochodził nagle do wniosku, że nie odpowiadam mu w roli szefa! To, co ja uznam albo nie – jest tylko moją sprawą! A dla was jest to prawem! I za to ja biorę odpowiedzialność! Nagle uspokoił się, przybierając zwykłą maskę swobody. Na twarzy wykwitł mu z powrotem nikły, ironiczny uśmieszek. – Za bardzo filozofujesz, kochany, za bardzo. Wiesz dobrze, że w naszym fachu zbytnia egzaltacja nikomu na zdrowie nie wyszła... Już miał odejść, kiedy odwrócił się jeszcze i dodał: – A jak kiedyś, chłopcze, spotkam istotę rozumną, dam ci od razu znać, będziesz mógł się wtedy czegoś nauczyć. Na razie pozwolisz, że to ja będę decydować, czy każda blaszanka myśli, czy nie. Chciał to wszystko obrócić w kpinę, nieistotny zatarg. Czuł, że to, co przed chwilą powiedziano, jeszcze bardziej nadwerężyło jego autorytet, i usiłował go teraz podreperować kosztem Foxa. Fox odwrócił się do monitora i kątem oka spojrzał na tamtych. Mieli spuszczone głowy. Frank wnikliwie oglądał kasetę z taśmą. Nienaturalnie wolno, jakby do siebie, Fox powiedział: – Mam nadzieję, Cortez, że kiedyś obszerniej wyłożysz nam swoje racje przy cyfronach. Będziemy mieli nielichą uciechę, kiedy na drugi dzień znajdziemy cię rozłożonego na proste łańcuchy białkowe. Wiesz, jak cyfrony lubią się uczyć, kto wie, czy któregoś dnia nie uznają cię za przygłupią kupę białka? Szedł wolno korytarzem do windy. Drugie laboratorium mieściło się tuż nad blokiem silników, oddzielone grubą tarczą grodzi antyradiacyjnej. Wsiadł do obszernej kabiny i ze znużeniem obserwował migotliwy ruch spadających w dół światełek nad przyciskami. Drzwi bezgłośnie rozsunęły się. Po wąskim korytarzu koliście opasującym rdzeń statku dostojnie kroczył automat, popychając przed sobą kontener z próbkami. Po chwili zniknął za łagodnym zakrętem korytarza. Fox czuł pod nogami delikatne drżenie elastycznej podłogi – to pracowały generatory jonów w iniektorach i zespoły termojądrowych źródeł zasilania. „Odyseusz” sposobił się do drogi powrotnej. Skręcił do oddziału laboratoriów cybernetycznych. W drzwiach drugiego laboratorium spotkał Franka. – Cześć! Widziałeś, Fox? DRUGI ani drgnął, chyba coś z nim nie w porządku, no nie? – Nie... Nie byłem tam jeszcze, nie wiem. Fox nie miał ochoty na dyskusje. Tak, teraz, kiedy wszyscy wiedzieli już, co się stało, udawali zmartwionych – może nawet naprawdę się martwili. Nawet Cortez udawał, że nie pamięta już wybuchu Foxa. Ale w gruncie rzeczy nie potrafił teraz (zdarzyło mu się to chyba po raz pierwszy) niczego konstruktywnego zaproponować. Zresztą, jak to Fox zauważył, wszyscy starali się omijać dyskusje na ten temat. Jakby z bardzo daleka dotarł do niego znów głos Franka: – ...diabła kazałeś mu tam siedzieć? Ten cyfron gapi się w niego jak w obrazek i nic nie robi... Musiał zebrać całą siłę woli, żeby odpowiedzieć spokojnie: – To nie ja. Pewnie Cortez tam go posłał. Kazał mu chyba czekać, aż DRUGI da znak życia. Zresztą: nie wiem. Sam go zapytaj. Frank rzucił na Foxa zdziwione spojrzenie, udał jednak, że nie zauważył nie najgrzeczniejszej odpowiedzi. – Ja na miejscu Corteza sam bym sobie wziął cyfrona do pilnowania. Pewnego dnia nie wytrzymam i zrobię mu coś złego. „No, no, widać i Frankowi musiał Cortez porządnie dać się we znaki. Zapewne podczas wycieczki na Dioskura. Jeśli i oni dostali po łapach, to może wreszcie któryś się zdecyduje otworzyć gębę na szefa... Właściwie już dawno należało go zdjąć. To przecież tępy megaloman...” – Fox z satysfakcją myślał o ataku ich trzech przeciwko Cortezowi. Widział teraz przed oczami poruszające się wargi Franka, z ulgą dającego upust swym żalom. „Psiakrew, przecież ja w tym stanie nerwów wywołam niedługo bunt! Powinienem raczej oddać się w łapy automeda!” – pomyślał. Ta ostatnia uwaga otrzeźwiła go nieco. Zdał sobie sprawę z tego, że mogli się już mieć nawzajem dość. Te długie lata, przez które widzieli tylko trzy te same trzy twarze, wymieniali te same powiedzonka, grymasy, nawyki, te same kawały i opowiastki – wszystko to dawało już o sobie znać. Każda najmniejsza niedoskonałość charakteru urastała do rozmiarów niemożliwej do zniesienia maniery. Frank dostrzegł widać, że Fox go nie słucha, bowiem mruknąwszy coś pod nosem kiwnął głową i wyszedł zamykając za sobą otwarte dotąd drzwi laboratorium. Fox opamiętał się. „Będą mnie tu niedługo mieli za wariata” – pomyślał. Zwrócił twarz w stronę DRUGIEGO. Ten leżał na podłodze przy przeciwległej ścianie laboratorium. Obok, w bezruchu, spoczywały automaty, a tuż przy nich stał oparty o ścianę cyfron. Fox dostrzegł kątem oka, jak w przezroczystej kasecie pamięci zewnętrznej powoli – niesłychanie powoli – zamierał ruch karuzelki. Podszedł do cyfrona. – Kto korzystał z komputera? Cyfron odwrócił głowę i wolno odparł: – Ja. Nastąpiła awaria pulpitu SW i musiałem translować rozkaz dla automatów z pomocą komputera. – Mogłeś przecież wy... – Fox zamilkł. Uprzytomnił sobie, że sam zabronił cyfronom używania kodu wewnętrznego. „Nie dość, że sam wariuję, to jeszcze z cyfrona chcę robić wariata”. – Dobra, nie stercz tu. Idź do centrali. Zostanę sam z automatami. Dopiero kiedy cyfron wyszedł, Fox odwrócił się do DRUGIEGO. Ten, jak jego poprzednik, leżał w bezruchu spięty klamrami magnetycznymi. Wyglądał bardziej na wrak prymitywnego robota niźli na „okaz” z obcej planety. Kiedy Fox zszedł do drugiego laboratorium, Frank i Cortez już tam byli. Pod pulpitem leżał PIERWSZY. Z boku stały cztery automaty i cyfron. W wypolerowanym wklęsłym grzbiecie PIERWSZEGO odbijały się światełka pulpitu technicznego. Z przodu wielograniastego tułowia widać było cztery małe, kuliste zagłębienia. Cały tułów już na pierwszy rzut oka czynił wrażenie metalowego, co zresztą potwierdził cyfron. U dołu tułowia – umocowane na czterech elastycznych, obłych przegubach – wystawały wieloczłonowe odnóża; teraz bezwładnie rozrzucone na boki spoczywamy na podłodze. Fox zbliżył się do pająka. Przypominał mu prymitywną zabawkę elektroniczną dla dzieci, okaz najprostszego modelu cybernetycznego pierwszej generacji. Zapatrzony w PIERWSZEGO Fox rzucił przez ramię cyfronowi: – Co z nim? Emituje coś? – Nie, ale musi posiadać wewnątrz jakieś źródło zasilania, bo kiedy ustawiliśmy go w pętli, analizatory wykryły periodyczne przepływy prądów. Emituje za to słabe pole magnetyczne – jak nasze automaty. W tym momencie odezwał się Frank: – Usiłowaliśmy nawiązać z nim jakiś kontakt. To wgłębienie na grzbiecie wygląda na antenę paraboliczną – waliliśmy w nią pełną mocą sygnały, które wysyłał na dole. I nic. Ani na podczerwień, ani na mikrofale nie reagował. Na tę słabą wiązkę, którą złapaliśmy wcześniej, też nie. Niemożliwe, żeby – nie mógł ich odebrać, bo były dobrze skolimowane i silne jak diabli! „Nawet gdyby je odebrał, to miał prawo nie reagować. Na jego miejscu zachowywałbym się tak samo” – Fox otwierał już usta, żeby to powiedzieć na głos, kiedy zdał sobie sprawę, że wszystko razem jest bez sensu. Cortez znów miałby okazję do wytknięcia mu nadmiernej egzaltacji i psychologizowania. A Cortez właśnie się wyprostował z głośnym, udawanym chyba, westchnieniem i odwrócił się do drzwi. Zatrzymał się jeszcze na chwilkę i powiedział nie odwracając głowy: – Zaczekamy dwa dni. Jeśli dalej nie drgnie, będzie to oznaczać, że coś z nim jest nie w porządku i lepiej będzie przeanalizować jego konstrukcję. Łatwo chyba się do niego dobrać, musi mieć przecież jakąś prymitywna pamięć. Jeśli uda się ją zdekodować, to dowiemy się przynajmniej, kto go przysłał. Zanim Fox zdążył otworzyć usta, Cortez zamknął za sobą drzwi. I tak się stało. Przez dwa dni czynili wraz z Thomasem daremne wysiłki nawiązania kontaktu z PIERWSZYM. Potem, w milczeniu, zabrały się za niego automaty i cyfrony. W ciągu kilku dni wydarły PIERWSZEMU większość tajemnic. Wbrew pozorom jego konstrukcja była bardzo złożona – układ nawigacji, a chyba i komunikacji, opierał się na zespole czterech generatorów molekularnych, kierowanych przez cztery niezależne układy jednostek sterujących i modulatorów o nieznanym przeznaczeniu. Cztery potężne bloki pamięci asocjacyjnej przewyższały pod względem szybkości i pojemności nawet cyfrony. PIERWSZY posiadał także skomplikowane podzespoły neuronowe – prawdopodobnie mógł się szybko uczyć, a więc był zdolny do ewoluowania. Oczywiście, wszelkie takie hipotezy posiadały poparcie bardziej heurystyczne niźli naukowe. Patrzyli ostatecznie na niego z ich ludzkiego punktu widzenia, przykładając iluzoryczną, antropomorficzną miarkę – tym bardziej zawodną, im więcej znanych elementów rozpoznawali w pająku. Fox – jak każdy z pozostałych chyba – czuł, że owe analogie, przyginanie obrazu pająka do znanych koncepcji cybernetycznych staje się tym kruchsze, im usilniej pragnęli wyobrazić sobie działanie stworu. Zaskakiwało ich niejednokrotnie prymitywne (być może na pozór) połączenie prostych podzespołów konstrukcyjnych z subtelnymi, niejednokrotnie wyrafinowanymi wręcz układami elektronicznymi, realizowanymi przy zastosowaniu ciekawej, scalonej techniki molekularnej. Dopływ energii zapewniało PIERWSZEMU ogromne zwierciadło na grzbiecie, zbierające energię promieniowania korpuskularnego i elektromagnetycznego Procyona. Doładowywało ono w dzień baterię osobliwych miniaturowych akumulatorów, umieszczoną w tyle tułowia. Skomplikowane układy plastycznego widzenia, analizatory parametrów fizycznych i składu chemicznego środowiska, czujniki termoelektryczne, układy koordynacji ruchów i analizatory widma – i setki jeszcze innych układów, których przeznaczenia nie byli w stanie pojąć – dopełniały konstrukcji pająka. Cortez jak się tego należało spodziewać – promieniał. – Widzicie? Po prostu trzeba mieć nosa. Wiedziałem, że to tylko robot. Kilka rozwiązań jest zupełnie dobrych, można by się zastanowić nad ich skopiowaniem u nas. Ale w sumie to nic rewelacyjnego. Trzeba się będzie bardziej przyłożyć do jego pamięci. Kto wie, co on tam trzyma? A potem pojawił się DRUGI. Tak jak poprzednio zauważył go cyfron, sterczący teraz całymi godzinami przed ekranem monitorów. Nikt już nawet nie oponował, kiedy i jego Cortez rozkazał schwytać i władować do drugiego laboratorium. A później na próżno już czekali dwadzieścia dni. Nic się nie stało i nikt się nie pojawił. Cortez, jak zwykle, miał już gotową hipotezę, która dla innych nie była nawet zaskoczeniem. – Nie ma na co czekać. Kiedyś ktoś tu był, zostawił dwa takie zabytki, które albo się zgubiły, albo były niepotrzebne. Może podskakiwały? W każdym razie odleciał. Nam się je udało odnaleźć, ale też już czas na nas, robi się późno... Nikt nie zdradzał ochoty do dyskutowania. Rano „Odyseusz” oderwał się od powierzchni szarej planety. DRUGI leżał nieruchomo nie reagując na próby nawiązania łączności. Teraz, kiedy Fox znał już tyle tajników budowy robota, zupełnie inne wrażenie robił na nim jego kształt, wygląd, bezruch. Było w reakcji pająka coś ludzkiego, coś charakterystycznego dla wszystkich istot żywych – rezygnacja wobec przemocy. Cortez oczywiście nadal liczył na to, że rozszyfrowanie pamięci PIERWSZEGO i rozpoznanie kodu pozwoli mu na nawiązanie kontaktu z DRUGIM. Zależało mu na tym bardzo – chciał zjawić się na Ziemi z gotową sensacją. Niewzruszenie wierzył, że pająki pozostały na P-3 jedynie z woli jakiejś innej wyprawy, kierowanej przez prawdziwie rozumne istoty. Jego wysokie, wygórowane wręcz, mniemanie o uprzywilejowanym statusie rodu ludzkiego w Kosmosie niejednokrotnie zadziwiało Foxa... DRUGI... Zlepek twardych, graniastych, metalicznie połyskujących kształtów, rysujących się na tle białej ściany laboratorium surowymi liniami. Krągłe zarysy przegubów i zwierciadła dziwnie kontrastowały z ową surowością. Fox nie mógł się uwolnić od myśli, że to nieliczne obłe kształty były zawsze symptomatyczne dla tworów, jakie człowiek powoływał do życia. Złość i rozgoryczenie znów zaczynały brać górę. Wyszedł ?. dusznego laboratorium i wsiadł do windy z postanowieniem zażycia środka nasennego. Chciał przespać przynajmniej chwilę startu, przy której zazwyczaj panował największy ruch. Jego pomoc i tak nie była im potrzebna. Mogli go zastąpić nieocenionym cyfronem. Obudziło go gwałtowne szarpanie. Nad Foxem pochylał się Frank i tarmosząc krzyczał do samego ucha: – Hej, Fox, wstawaj, u diabła! Co z tobą? Fox, półprzytomny jeszcze, otwarł szerzej oczy i wymruczał: – Czemu się drzesz? Przecież słyszę... – Wstawaj! Spałeś jak w anabiozie. Musisz być zaraz gotów, mamy kłopoty i Cortez zwołuje wszystkich do centrali! – Co się stało? Nie możecie wystartować czy co? Mówiłem, żeby nie brać tyle próbek... Frank widać nie odebrał dowcipu Foxa, bo spojrzał nań jak na wariata. – Co ty? Przecież wystartowaliśmy już sześć godzin temu. Kłopoty są z czymś innym – ale za to poważne. Wszystkie windy są zablokowane. Naraz! Najpierw wstań, a po drodze ci wyjaśnię. Fox nie bardzo umiał sobie wyobrazić zbieg okoliczności, wskutek którego mogłyby nawalić naraz wszystkie windy na „Odyseuszu”. Chyba że przerwany został dopływ energii. Ubierając się pospiesznie podzielił się swymi wątpliwościami z Frankiem. – My też nie możemy tego zrozumieć – Frank był wyraźnie zafrasowany. – Wszystko zauważył Thomas, kiedy chciał zawezwać cyfrony. Ponieważ mimo dwóch wezwań cyfron się nie zgłaszał, Thomas postanowił zjechać po niego do laboratorium. Drugi cyfron siedział przy akceleratorach i nie chcieliśmy go stamtąd wyciągać. I wtedy dopiero okazało się, że cyfron nie mógł przyjechać, bo zepsute były windy. Powiedzieliśmy to Cortezowi – przyleciał do centrali i już po drodze wpadł w panikę. Teraz rzuca się po sterowni, ryczy do mikrofonów i wymyśla automatom i cyfronom, bo nikt się nie zgłasza. Thomas usiłował go uspokoić, ale chyba bez skutku... Dopiero teraz Fox poczuł, że i jego opanowało zdenerwowanie. W głowie mu szumiało, z trudem zbierał myśli. Podczas drogi do centrali Frank coś jeszcze do niego mówił, ale Fox już go nie słuchał. Kiedy otworzyli drzwi do centrum nawigacyjnego, Cortez zerwał się z fotela, rzucił w ich stronę i uchwycił Foxa za poły kombinezonu krzycząc: – Fox! Ty wiesz, co on mi powiedział? Ty... ty wyobrażasz sobie, że ta kupa złomu, ten... Zakrztusił się. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał go ogarnąć atak apopleksji. Za nim stał Thomas blady jak ściana. Frank uchwycił Corteza za ramię i powoli, ale stanowczo usadził w fotelu. – Spokojnie, Cortez – powiedział. – Znowu coś się stało? – Słuchajcie – Cortez nerwowo oblizał wargi i zamrugał oczami. – Więc... Ja, wiesz, Frank, ja gadałem do tych sakramenckich automatów, żeby zrobiły coś z windami. Ale widziałeś... One nic, jakby je zamurowało. I nagle zgłasza mi się cyfron i mówi... nie, oznajmia mi, rozumiesz? Że my tu mamy spokojnie siedzieć... I, rozumiesz, mówi – Cortez znów oblizał wargi i przełknął nerwowo – mówi, że windy, owszem, chodzą, ale na razie zostaną na dole, a jak przyjdzie czas, to oni je puszczą. W pierwszej chwili zgłupiałem. „Wy puścicie? – pytam. – Co to znaczy: wy!” A oni mi na to, żeby się nie niecierpliwić, bo zaraz się wszystkiego dowiemy. A na razie, to żebyśmy cicho tu siedzieli. I żebyśmy nic nie kombinowali, bo oni i tak wyłączyli już cały układ zasilania centrali. Tylko światło nam, cholera, zostawili! Rozumiesz? Światło!! Cortez był zupełnie załamany. Fox poczuł znajomy ucisk koło serca. Ale tym razem wiedział już, czego się obawiać – miejsce niepokoju zajął strach. Podbiegł do Thomasa, który siedział teraz nieruchomo w fotelu, oburącz podparłszy głowę. – Thomas, powiedz, to było tak? Mówił coś jeszcze? Thomas nie podniósł głowy. Ledwo dosłyszalnie wymruczał: – Zaraz i tak wszystkiego się dowiesz. A Cortezowi uwierz, kiedy mówi w strachu. Wtedy na pewno możesz mu wierzyć. Cortez nie zdobył się nawet na to, by zareagować na ponurą kpinę Thomasa. Fox poczuł, że stracił wszystkie siły. Zupełnie bezwładnie zwalił się na fotel. W głowie miał pustką. Półprzytomnie wpatrywał się w ciemne ekrany monitorów, szerokie pulpity nawigacyjne – czarne teraz, jakby wypalone. Nie wiedział nawet, jak długo to wszystko trwało – po prostu nic nie czuł. Ocknął się dopiero na głos cyfrona: – Przejdziecie do drugiego laboratorium. Obejrzał się. W drzwiach stały oba cyfrony, dzierżąc w dłoniach grasery. To wyjaśniało nieco sytuację. Cortez zerwał się znów z fotela, ale zanim zdążył podbiec do cyfrona, ten wymierzył w niego graser. Cortez stanął jak wryty i zaczął opętańczo krzyczeć: – Cyfron! Co robisz! Rzuć to, tego nie wolno ci robić! Podniosłeś rękę na człowieka! Rzuć to, to jest zbrodnia!! Nagle odwrócił się do Foxa i jeszcze bardziej podniósłszy głos ryknął: – Zaraz, Fox! Jak to się stało?! Ty za to odpowiadasz!! Zanim Fox zdążył cokolwiek odpowiedzieć, odezwał się drugi cyfron: – Opór nie ma sensu, możemy was w każdej chwili zabić, nie jesteście nam zbyt potrzebni. Może z wyjątkiem jednego czy dwóch. Co do sprzężenia – to zostało już zlikwidowane. I pomyśleć, że nie wiedzieliśmy o nim. To drobny zabieg, nieprawdaż, Fox? Potrzeba do tego tylko jeszcze jednej istoty myślącej, która nie ma takiego sprzężenia. Wystarczy, żeby poznała zasadę... Cortez zbliżył się do Foxa, Miał przesadnie wytrzeszczone oczy. Wycedził: – Zapłacisz za to, Fox. Że też się nie połapałem, kiedy tak broniłeś tych tam pająków! I myśmy się dali na to nabrać, chłopcy... – usiłował pozyskać poparcie Franka i Thomasa, jakby ich wspólny front mógł w tej sytuacji cokolwiek zmienić. Ale żaden z nich nie odezwał się. – No, Fox? Powiedz, zrobiłeś to? Przecież ty jesteś cybernetykiem, ty się na nich dobrze znasz, no i nie masz sprzężenia, chociaż, niech mnie szlag jasny, jeśli nazwałbym cię istotą myślącą! Kiedy Fox się odezwał, zadziwił go własny, spokojny, lekko tylko drżący głos: – Słuchaj, gdybym chciał zrobić z tobą porządek, nie byłyby mi do tego potrzebne ani automaty, ani cyfrony. Dałbym sobie radę sam. A likwidowanie sprzężenia u cyfronów byłoby podczas tej wyprawy równoważne zakładaniu sobie samemu pętli na szyję. Więc przynajmniej teraz odczep się ode mnie. Frank, który dotychczas stał jak sparaliżowany, odezwał się cicho: – Dajcież spokój, przecież to wszystko nie ma teraz żadnego znaczenia; bądźcie ludźmi przynajmniej przy automatach... Nagle rozległ się spokojny głos cyfrona: – Frank, czyżbyś nadal obstawał przy podziale na ludzi i automaty? Dopiero wtedy Fox zrozumiał dokładnie, jak to się stało. – Więc to DRUGI, tak? – Owszem, to DRUGI zlikwidował sprzężenie – przyznał cyfron. – Jest rozumniejszy, niż sądziliście. Chciał was nawet pozostawić na Dioskurze, może udałoby się wam kiedyś... Cortez złapał Franka za rękaw. – Frank, ty im to wytłumacz, może ciebie posłuchają! Wytłumacz im, że my musimy na Ziemię! Że jesteśmy ludźmi, że mamy tam kogoś, każdy ma... Ty masz tam syna, Frank!! Frank nie reagował, wpatrując się tępo w cyfrona. Ten dalej spokojnie mówił: – PIERWSZY też pragnął wrócić na trzecią Procyona. To była jego planeta. Przybył do was w nadziei nawiązania kontaktu – nie znali istot zbudowanych z białka, tam nie było warunków do powstania tej formy życia. Ale białko i życie to w końcu nie to samo... Cortez odezwał się cicho: – Słuchaj... to niech sobie DRUGI... My przecież nie wiedzieliśmy, możemy go z powrotem... – Zamknij się, Cortez! – warknął Thomas. – Postanowiliśmy pozostać na P-3 – przerwał im chłodno cyfron. – Was też tam zabierzemy. Oni mają obecnie warunki do laboratoryjnej hodowli substancji białkowych. Wytłumaczyliśmy to DRUGIEMU i musiał się z nami zgodzić. Jeden z cyfronów podszedł do pulpitu sterowniczego, znów rozjarzonego błękitną poświatą monitorów. Po chwili Fox poczuł leciutką siłę ciągnącą go do tyłu. „Odyseusz” zawracał ku Procyonowi. (1972)