Konrad Zieleniecki Nieśmiertelni Poznałem go, gdy byłem małym chłopcem, urodzonym pośród skał, w krainie mgły i deszczu, oraz ciemnych chmur, wiecznie pokrywających tarczę nieba... Wczesnym rankiem, gdy dolina spowita była jeszcze gęstą mgłą, wyruszyłem w poszukiwaniu mniejszej zwierzyny. Nie znałem jeszcze dobrze okolicy, więc poruszałem się ścieżkami, które wcześniej zbadał i pokazał mi ojciec. Szedłem wzdłuż ściany ukształtowanej z szeregu masywnych głazów. Wsparłem się na jednym z nich, aby przez chwilę odsapnąć. Powierzchnia kamienia była zimna i wilgotna. Spojrzałem przed siebie. Poranne słońce powoli rozpraszało śnieżnobiałą mgłę. Przez chwilę mogłem dostrzec zarys doliny, pokrytej tu i ówdzie pagórkami, usianej większymi i mniejszymi głazami. Dostrzegłem potężne sylwetki rogaczy. Pasły się wśród krzewów i kęp traw bujnie porastających dolinę. Naliczyłem sześć dorosłych osobników i trzy młode. Przywódca stada stał w pewnej odległości od reszty i bacznie przyglądał się okolicy. Jego ciało pokryte było twardym, czarnym futrem. Głowę, osadzoną na grubym karku, wieńczyła para wspaniałych, rozłożystych rogów. Przywódca parsknął i rozejrzał się na boki. Wiatr wiał w moją stronę, więc nie bałem się, że rogacze mnie wyczują. W starciu z nimi nie miałbym najmniejszych szans. Zginąłbym prawdopodobnie pod ich twardymi kopytami. Bardzo trudno jest upolować rogacza. Należy poczekać cierpliwie, aż któryś osobnik oddali się od stada. Wtedy trzeba jak najszybciej dotrzeć do niego biegnąc pod wiatr i wbić mu ostrze w kark. Łatwo można przepłacić to życiem. Gdy rogacz wyczuje w pobliżu jakieś zagrożenie, wydaje z siebie tubalny odgłos, wzywając resztę stada. Po krótkiej chwili kilkanaście bestii, niczym czarna lawina, pędzi w kierunku wroga, który nie wie nawet, że tę walkę przegrał już dużo wcześniej. Na wszelki wypadek ominąłem stado szerokim łukiem i zszedłem do skalistej doliny po drugiej stronie. Wprawdzie nie byłem tam nigdy wcześniej, lecz przypuszczałem, że w norach, pomiędzy skałkami mogą mieszkać zające i myszy jaskiniowe. Stąpałem delikatnie i szukałem. Musiałem zachowywać się cicho aby nie spłoszyć zwierzyny. Jednak po kilku minutach doszedłem do wniosku, że ktoś już zrobił to za mnie. Odnalazłem kilka norek, lecz ich mieszkańcy prawdopodobnie uciekli w obawie przed większym drapieżnikiem. Nagle usłyszałem szmer. Przykucnąłem za skałką i wstrzymałem oddech. Pojedyncze promienie słońca przebiły się przez mgłę i oświetliły słabym blaskiem dolinę. Wtedy ujrzałem go po raz pierwszy. Stał nieruchomo na pagórku i patrzył w dal. Nie widziałem wyraźnie. Przez zanikającą mgłę mogłem dostrzec jedynie kilka szczegółów. Miał na sobie ubranie ze skóry, twarz ukrytą pod ciężkim kapturem. Był olbrzymem. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo tak wielkiego. Z pewnością mógł sam, własnymi rękoma powalić rogacza. Czułem się w jego obecności jak okruszek, on przerastał mnie pod każdym względem. Był potężny. Bałem się do niego zbliżyć. Nie znałem wszak jego zamiarów. Czy był przyjacielem, czy może wrogiem? Może nie był nawet człowiekiem. W pewnej chwili zeskoczył ze skałki i straciłem go z oczu. Wbiegłem podekscytowany domu i nie zamknąłem drzwi. Do pomieszczenia natychmiast wdarł się przeciąg. Ojciec skarcił mnie: – Zamknij te cholerne drzwi! Jest zimno. – miał zły humor, jak zawsze, zresztą. Wsparłem się na kolanach, ciężko sapiąc po długim biegu. – Nie uwierzycie co widziałem – krzyknąłem. – Był ogromny... Jedna z szafek otworzyła się od środka i na podłogę zeskoczył dziadek. Miał niewiele więcej niż pół metra wzrostu i długie, siwe włosy, które kosmykami opadały mu na plecy. Miał mocno pomarszczoną twarz i grube, białe jak śnieg brwi. Uśmiechnął się odsłaniając swoje ostatnie trzy zęby. Podbiegł do mnie i uczepił się mojej nogawki. – Widziałeś anioły? Anioły? Widziałeś je? Wiedziałem, że i ty je ujrzysz. Kiedyś wszyscy je ujrzycie. – Tatku... – ojciec skrzywił się – nie opowiadaj małemu o tych swoich znajomych. Chłopak jest jeszcze młody i uwierzy w te twoje brednie. Dziadek zmarszczył krzaczaste brwi. Stanął obok krzesła i zaczął przytupywać swoją małą nóżką. Ojciec nie zwrócił na niego uwagi, więc złapałem dziadka w pasie, podniosłem i posadziłem na krześle. Odwrócił się do nas plecami i potrząsnął pajęczyną siwych włosów. Popatrzył w kąt i zaczął mamrotać coś tak, abyśmy tego nie słyszeli. Dziadek rozmawiał z aniołami. Przynajmniej tak twierdził. Ojciec oczywiście mu nie wierzył. Traktował to jako wymysły chorego starucha. A ja? Ja nie wiedziałem co mam myśleć. Być może dziadek rozmawiał z kimś, kogo my nie widzieliśmy. Być może, kiedy będziemy tak starzy jak dziadek, nam również ukażą się anioły. Sądziłem, że jeśli dziadek rozmawia z aniołami, to jest to wyłącznie jego sprawa. Mój ojciec nie rozumiał tego, że jeśli ktoś wierzy w coś mocno i to „coś” daje mu szczęście, to dlaczego pozbawiać go tego szczęścia. – Co widziałeś? – spytał mnie ojciec – Widziałem olbrzyma. – powiedziałem – W skalistej dolinie. Stał na jednym z głazów. Później straciłem go z oczu. Taki los, nie? Ojciec spojrzał na mnie surowo. Przez chwilę milczał. Zastanowił się i spytał mnie: – Nic nie upolowałeś prawda? – Nie miałem okazji. Ten olbrzym prawdopodobnie spłoszył zwierzęta i... – Dosyć! – ojciec przerwał mi, a dziadek odwrócił się w naszą stronę. – Nigdy więcej nie poluj w skalistej dolinie. Jeśli zobaczysz kiedyś tego olbrzyma, zostaw go. Odejdź. Niech jego obecność nie zaprząta ci głowy. Nie rozmawiaj z nim. Nigdy. – Ale kim on jest? – dopytywałem się. – Nie wiem. To obcy. Nie zbliżaj się do niego. Koniec tematu. – ojciec uciął rozmowę. Ojciec zabrał mi sztylet i przygotował się do wyjścia. Przechodząc przez próg rzucił tylko: – Idę znaleźć coś na kolację, skoro nikt inny nie potrafi! Dziadek zachichotał. Spojrzał na mnie i dostrzegł w moich oczach niepewność. Zaśmiał się i pokazał swoje trzy zęby, które błysnęły w świetle świecy. – On się boi! – wycedził. – Kto? Ojciec? Czego się boi? – spytałem. – Nieśmiertelnego. – Co to znaczy? Dziadek mówił zagadkami. – Dziadku, kto to jest nieśmiertelny? – Ten który nigdy nie umrze. Nigdy, nigdy, nigdy. Będzie trwał, kiedy umrze dziecko, dziecka, twojego dziecka i tak dalej, i tak dalej. – Skąd o tym wiesz? – Anioł mi powiedział. – nie spodziewałem się innej odpowiedzi. – Dlaczego ojciec boi się nieśmiertelnego? – Bo twój ojciec kiedyś umrze... – Dziadku, czy to nieśmiertelnego widziałem w skalistej dolinie? Dziadek skinął głową i zachichotał. Odwrócił się i rzucił kilka niewyraźnych słów w stronę pieca. Żyć bez końca... i nigdy nie umrzeć. Czy taka istota ma w ogóle jakiś własny początek. Czy może istnieje od początku świata. Słyszałem kiedyś legendy o Deosach, istotach wyższych, które opiekowały się światem ziemskim, lecz nigdy nie ukazywały się śmiertelnikom. Podobno to dzięki nim wszechświat jest uporządkowany i nie ma w nim miejsca na chaos. Deosi stworzyli czas i powołali do życia Cykle, czyli opiekunów początku i końca wszechrzeczy. Mówiąc prościej, każdy początek jest jednocześnie końcem, każdy organizm żyje dla innego organizmu, dzień i noc, dym i ogień, zima i lato, narodziny i śmierć. Za tą wieczną równowagę odpowiadają właśnie Cykle. One również nigdy nie pokazują się śmiertelnikom. Ludzie często wyobrażają ich sobie jako postacie obleczone w światłość, trzymające w dłoniach olbrzymie drewniane koła. Jednak zarówno Deosi, a tym bardziej Cykle, nie istniały od początku świata. Legenda głosi, że Deosi pogrążeni byli w czymś w rodzaju letargu. Jeden z Deosów, obudził się i ujrzał wszechświat taki, jakim ten wówczas był, pogrążony w chaosie i nieładzie, pozbawiony czasu i wymiaru. Deos obudził swoich pozostałych towarzyszy. Żaden z nich nie wiedział kim są, skąd przybyli i gdzie się znaleźli. Odnaleźli jednak w sobie moc kształtowania wszechrzeczy. Nadali światu równowagę i ustanowili czas, który wyeliminował chaos. Wszechświat został zatem odnaleziony, a nie stworzony. Tak samo człowiek, którym Deosi się zaopiekowali i pomogli zacząć wszystko od początku. Jednak z czasem ludzie radzili sobie coraz lepiej i nie potrzebowali pomocy swoich wybawicieli. Deosi przychodzili coraz rzadziej, przestali ingerować w sprawy ziemskie. Wreszcie Deosi odeszli, i nigdy już nie widziało ich ludzkie oko. Wraz z ich odejściem świat zaczął ponownie powoli zapadać się w chaos, a czas płatać ludziom różne figle. Legenda mówi o powrocie Deosów. Ale kiedy to nastąpi? Tego nie wie nikt. Więc może... Powrócili? Widziałem jednego z nich? Nie, to raczej niemożliwe... Kiedy jedliśmy kolację ojciec źle się poczuł. Kazał mi przynieść wody, a sam położył się do łóżka. Dziadek wlazł po drabince na półkę, a potem zamknął się w szafce aby w samotności porozmawiać z aniołem. Podniosłem wiadro i wyszedłem na zewnątrz. Studnia stała kilka metrów od domu. Była to świeżo wykopana studnia. Ojciec budował ją przez kilka dni, bez wytchnienia. Zaczepiłem wiadro na haku i spuściłem po sznurze w głąb studni. Noc była piękna jak zawsze. Wielka tarcza księżyca świeciła nad wzgórzem. I właśnie na tle owej tarczy ujrzałem czarną sylwetkę nieśmiertelnego. Wydawał się tak ogromny, że mógłby zerwać księżyc z nieboskłonu i rzucić nim jak dyskiem. Usłyszałem plusk wody. Wiadro było już pełne, zacząłem je wyciągać. Spojrzałem kątem oka na wzgórze. Nieśmiertelny zniknął. Ojciec leżał blady i spocony na łóżku, w swoim pokoju. Oddychał ciężko. Dziadek siedział na podłodze, oparty o ścianę. – Twój ojciec umiera. – powiedział Słowa ugrzęzły mi w gardle. Stałem jak wryty, trzymając w dłoni kubeł zimnej wody. Co wtedy czułem? Strach? Przerażenie? Nie. To było zupełnie inne uczucie. To był gniew, poczucie niesprawiedliwości. Nie rozumiałem dlaczego ojciec umiera. Nie rozumiałem dlaczego istnieje coś takiego... „umieranie”. Stałem zupełnie bezradny i patrzyłem jak z mojego ojca uchodzi życie. Wyparowuje, niczym woda po ciepłym letnim deszczu. Nie mogłem nic zrobić, nie mogłem go uratować. Mogłem tylko czekać. Następnego dnia ojciec umarł. Pochowałem go w naszej ziemi, nieopodal domu, który wybudował własnymi rękoma. Wtedy przypomniałem sobie o nieśmiertelnym. On nie mógł umrzeć. Czy to było sprawiedliwe? Czy mój ojciec nie zasługiwał bardziej na życie wieczne, niż ten stwór, który ukrywał się wśród skał? Nienawidziłem nieśmiertelnego. Przez tę krótka chwilę nienawidziłem wszystkiego, co żyło i oddychało powietrzem, którym mój ojciec oddychać już nie mógł. Postanowiłem go odnaleźć i... Co dalej? Zabić? To było wykluczone. Uzyskać odpowiedź na proste pytanie: „dlaczego”? Nieśmiertelny. Potężna istota, która prawdopodobnie mogła zgasić we mnie życie w jednej chwili. Podziwiałem go, lecz w głębi serca odczuwałem strach. Jednak musiałem go odnaleźć. Wyruszyłem nad ranem. Zabrałem ze sobą nóż. Ta broń nie pomogłaby mi na pewno w starciu z rogaczami, tym bardziej z nieśmiertelnym. Ale zimny metal w dłoni dawał mi znikome poczucie bezpieczeństwa. Szedłem w kierunku skalistej doliny. Zbliżała się zima. Chłodne powietrze wypełniło moje płuca niczym fala małych iskier. Zakaszlałem i dmuchnąłem w dłonie, aby je nagrzać. Powietrze można było dostrzec gołym okiem, falowało w postaci białej mgiełki, to rozmywając się, to znów gęstniejąc, zasłaniając tym samym widok. Przecisnąłem się przez wąską szczelinę pomiędzy dwoma strzelistymi głazami. Przed oczyma stanął mi znajomy widok. Spory kawał ziemi otoczony ze wszystkich stron pagórkami i skałami. Szarość doliny spotęgowały wszechobecne kamienie wielkości dorodnego rogacza. Nad nimi unosiła się ciężka mgła, z pozoru równie twarda jak kamień. Tak wyglądał dom nieśmiertelnego. Miejsce to, przesiąknięte było grozą i smutkiem. Jeżeli istniało piekło, to właśnie tak musiałoby wyglądać. Nie musiałem szukać długo. Nieśmiertelny stał tam niczym posąg. Wyglądał jakby był tam od zawsze, wykuty w jednej ze skał przez tajemniczego artystę. Rzeźbiarz ten musiałby być mistrzem w swoim fachu, w niezwykły sposób zaklinającym w kamieniu grozę, potęgę i siłę. Oto w oddali ujrzałem ową siłę w najczystszej postaci, esencję doskonałości. Zimny wiatr północy rozwiewał poły jego płaszcza, ślizgał się na nieśmiertelnym ciele. Stałem przez chwilę w miejscu, moje mięśnie zastygły w bezruchu, a oddech przestał parować z moich ust. Kiedy na moment serce ożywiło się, a gorąca krew wypełniła moje ciało, zerwałem się i pobiegłem. Przeskakiwałem przez skałki, w szaleńczym pędzie raniłem moje ręce i nogi o ostre, czarne krzewy, wyrastające spomiędzy szczelin. Nieśmiertelny siedział na ziemi, odwrócony tyłem, spoglądał gdzieś w dal. W tej pozycji, był niewiele wyższy ode mnie. Nie wiedziałem, co mam robić. Nie wiedziałem, co powiedzieć, jak zareagować. Jak się bronić? Odnalazłem go. Z potrzeby serca, z powodu mojego ludzkiego pragnienia poznania? Byłem rozgoryczony? Chciałem go zniszczyć? Może wszystko jednocześnie. Od wieków człowiek zabija to, czego nie może pojąć. Poruszył się. Instynktownie położyłem dłoń na rękojeści noża. Wstał powoli. Opuścił ręce i odwrócił się. Nie był potężny. Był zaprzeczeniem jakiejkolwiek siły. Chudy, blady, pozbawiony włosów, wyglądał jak wysokie, umierające drzewo. – Czego chcesz ode mnie? Jego głos brzmiał jak szelest wiatru. Pusty, beznamiętny dźwięk unosił się w powietrzu i rozpływał jak duch. – Chcę, abyś uczynił mnie nieśmiertelnym. – odpowiedziałem niepewnie. Spojrzał na mnie, jego oczy zaszły śnieżnobiałą mgłą. Wyglądał, jakby się przez chwilę zastanawiał, może w ogóle mnie nie słyszał. Zdziwiła mnie moja własna prośba. Czy po to szukałem tego człowieka? Czy, urzeczony jego rzekomą siłą i mocą, zapragnąłem być taki jak on? Czy to była chciwość, czy strach przed śmiercią? Wtedy nieśmiertelny spytał: – Dlaczego ja mam sprawić, abyś nigdy nie umarł? – Ty jesteś nieśmiertelny. Jesteś wieczną siłą. Jesteś magiem. Nikt inny nie da mi mocy, którą posiadasz. – odparłem. – Jesteś...Deosem. Usiadł powoli na twardej, brunatnej ziemi i oparł się o skałę. Milczał przez chwilę, po czym zamknął oczy. Tkwił w bezruchu, wydawało mi się, że nie oddycha. – Kim jesteś? – Ja jestem byt nieśmiertelny. Zanim narodziłeś się ty i wszystkie zwierzęta, które teraz rządzą Ziemią, ja byłem. – Chcę poznać twoje imię... – Nie mam imienia. Zaginęło w otchłani czasu. – Urodziłem się wiele tysięcy lat temu, kiedy oblicze planety było zupełnie inne. Przyszedłem na świat w mieście ze szkła i stali, w otoczeniu maszyn i strumieni wszędobylskich, płynących elektronów. – Wtedy podążałem drogą człowieka. Dorastałem, kształciłem swoje ciało i umysł. Otworzył oczy i wbił we mnie spojrzenie. Powiedział: – Nigdy... Strzeż się! Nigdy nie zmieniaj tego, co nieuniknione! Nie próbuj oszukać losu. Twoja śmierć, twoja historia jest już zapisana! – Nie rozumiem... Gdzie? – W tobie... Jego ręka wystrzeliła w moim kierunku jak błyskawica. Automatycznie zacisnąłem powieki. Poczułem lekkie ukłucie na czubku głowy. Niepewnie otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą jego bladą, wychudłą dłoń. Dwoma palcami trzymał włos, który uginał się pod ciężarem chłodnego wiatru. – Tutaj jest zapisana twoja historia. Pojedynczy włos, kropla krwi, strzępek skóry powiedzą o tobie wszystko. Od dnia twoich narodzin, aż do śmierci. Tysiące lat temu potrafiliśmy odczytać tą historię. Ja nauczyłem się zmieniać jej bieg. Ludzie przestali już chorować. Nasze dzieci rodziły się zdrowe, silne. Człowiek postawił kolejny krok w drodze do doskonałości. Zaszedłem dalej niż Bóg. Stworzyłem nowego, lepszego człowieka. Po pewnym czasie odnalazłem życie wieczne. Przechytrzyłem Boga. Mogłem dać ludziom niezależność. Piekło i niebo miały już się nie liczyć, człowiek przestać żyć w strachu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale to Bóg przechytrzył mnie. Podążam ścieżką bytu. Spójrz! Nie choruję, nie marznę, nie umieram. Zacisnął powieki, ściszył głos i dodał: Nie oddycham, nie mam zmysłów, nie jem, nie krwawię. Nie muszę. Moje krew zastygła, moje narządy zanikły, moje ciało zmieniło się, przystosowało do nowej sytuacji. Pozwoliło mi trwać. Będę... po prostu: będę... aż do końca świata. Ja jestem byt nieśmiertelny. Opuścił głowę, spojrzał na swoje dłonie, wyschnięte, bez życia, jak drzewo, które nigdy nie piło wody. Ukrył w nich swoją twarz. Zapłakałby, gdyby potrafił. – Odejdź już. Nie patrz na mnie. Zostawiłem go samego pośród skał. Wtedy widziałem nieśmiertelnego po raz ostatni. Kiedy wróciłem do domu, było już dawno po zmierzchu. Dziadek siedział przy kominku i patrzył na skaczące płomyki ognia. Pokój wypełnił się wonią suszonych grzybów rozwieszonych nad piecem. Usiadłem na podłodze obok dziadka. Siedzieliśmy w milczeniu i słuchaliśmy trzasku palącego się drewna. – Dziadku, czy tata jest teraz szczęśliwy? – spytałem. – Czeka. Czeka na sąd dusz. – Gdzie on teraz jest? – Jest tutaj – wskazał na krzesło, na którym zwykł wieczorami siadać ojciec – razem z twoją matką i babką i innymi. – Czy są razem z aniołami? – Oni są aniołami. – odpowiedział dziadek i pomachał im swoją malutką rączką. – Dziadku, dlaczego ja ich nie widzę? – Nie wiem – odpowiedział dziadek – Może za mało w tobie wiary. A może doświadczenia. Ale nie musisz ich wcale widzieć. Anioły czuwają. Dziadek nabił fajkę, zapalił i wypuścił kółka aromatycznego dymu. Zamyśliłem się. – Kim jestem? Przede wszystkim człowiekiem. Takim samym, jak wy, kruchym, czasem trochę zagubionym. Czuję, jak gdzieś w moim wnętrzu płyną myśli i uczucia, piękne i smutne, wspomnienia odległych chwil, które ukryły się w zakamarkach czasu. Ten czas minął bezpowrotnie, a wspomnień już nigdy nie doświadczę w sposób materialny. Jestem człowiekiem, a to znaczy, że na moje istnienie składają się zarówno ciało, jak i myśli. Czymże byłoby to ciało, pozbawione uczuć, światów, które potrafimy stworzyć, lecz których dotknąć nie sposób. Może właśnie to ostatecznie różni nas od zwierząt, że mamy w sobie coś więcej niż tylko instynkt samozachowawczy i wolę przetrwania za wszelką cenę. To coś jest najpiękniejszym darem i tylko człowiek, ze wszystkich żywych istot, otrzymał ten dar. – Kiedy umrę? Nie mam pojęcia. Może lepiej jest nie wiedzieć. Nasze życie tworzy zamkniętą figurę. Dorastamy, pniemy się w górę, a im wyżej tym trudniej. W pewnej chwili osiągamy nasz własny zenit i zaczynamy spadać. Spadamy, a nasze ciała obracają się w pył. Ten sam, z którego powstaliśmy dawno temu. W skali kosmosu to tylko chwila. Kosmos jest niemalże wieczny i jego sposób liczenia czasu, różni się od naszego. Dla wszechświata czas ludzkiej cywilizacji jest tak mały, że nie sposób go dostrzec. A mój czas? Czas jednostki? Jest jak jeden do nieskończoności. Ale moja świadomość zdążyła zapisać tę chwilę. I być może, w bardzo odległej przyszłości, fachowy badacz czasu będzie mógł ją odnaleźć, gdzieś pomiędzy narodzinami jednej, a śmiercią drugiej gwiazdy. To będzie mój moment. A moim zadaniem jest zrobić wszystko, aby stał się niepowtarzalny i piękny. Aby był jedyny w swoim rodzaju, od początku do końca wypełniony uczuciem, które pozostanie wśród ludzi, gdy ciało przeminie. Śmierć... Czym ona nas może zaskoczyć? Dziadek lubił cytować pewien starożytny tekst: „Gdzie jest o śmierci twoje zwycięstwo, gdzie jest twe żądło?” Czy mam dużo czasu? To nie ważne. Mój czas wypełnię najlepiej, jak będę mógł. Bo to moja chwila. Jedna spośród nieskończenie wielu. – Dziadku, ale powiedz mi, czy oni są szczęśliwi? – spytałem raz jeszcze. – Pewnie są, dzieciaku. My też bądźmy.