Jose Luis Martin Descalzo Dlaczego warto kochać? przekład Anna Sieprawska eSPe - Kraków 2004 Mojej Siostrze Angelines, bez której miłości i pomocy książka ta nigdy nie zostałaby napisana. Spis treści Wstęp 1 Cud każdej środy 2 Nikt nie jest samotną wyspą 3 Filary świata 4 Anna Magdalena 5 Zielone przestrzenie 6 Lornetka Jana XXIII 7 Czynne współczucie 8 Wierzyć z pasją 9 Topielec na plaży 10 Wykład na temat małżeństwa 11 Czas inkwizytorów 12 Szczęśliwi księża 13 Żywcem do nieba 14 Anioł z autobusu 15 Śmiech Łazarza 16 Zapiski na temat przyjaźni 17 Zapiski na temat wolności 18 Okowy strachu 19 Cień Bucefała 20 Trzech kamieniarzy 21 Bomba w kolebce pokoju 22 Jak świeżo poślubiona panna młoda 23 Kolor komeżki 24 Zmienianie świata 25 Bagażowy 26 Dziecko, którym byliśmy 27 Płynąć pod prąd 28 Przeciwko rezygnacji 29 Złowieszczy prorocy 30 Kamień filozoficzny 31 Skarpetki 32 Inne loterie 33 Teoria dzwoneczka 34 Sen Bartha 35 Piosenka miłosna dla Canela 36 Choroba ojca 37 Widzieć głębiej 38 "Zabiję się albo pójdę do klasztoru" 39 Nienawiść do samego siebie 40 Zamknięte drzwi 41 Po egzaminach 42 Nie wierzcie dorosłym 43 Święty Nierozważny 44 Młode listki 45 Rozdawanie radości 46 Przeznaczenie i odwaga 47 Niewidzialni 48 Kocham cię takim, jakim jesteś 49 S.O.S. - chaos? 50 Wielka cisza 51 Ocalić ogień 52 Uśmiech zza muru 53 Pani Bovary (albo "kiedy marzenia zastępują rzeczywistość") 54 Sonata Kreutzerowska (albo kiedy ciało jest wrogiem miłości) 55 Życiodajne dusze 56 "Wstyd" bycia chrześcijaninem 57 Krzyk 58 Matka Kościół 59 Święte klasy średnie 60 Cud pustych rąk 61 Kącik w niebie 62 Kochany aparat 63 Męka współczesnego człowieka 64 Historia najgłębszej miłości 65 List do Pana Boga Wstęp Dlaczego warto kochać? Kiedy cztery lata temu wdałem się w przygodę pisania "dlaczego warto...", nie zdawałem sobie sprawy z tego, co będzie ona dla mnie oznaczać. To zdumiewające: któregoś dnia wypuszczasz pisklę spod skrzydła i nagle okazuje się, że ono samo wije już gniazdo w tysiącach serc. A pierwszym, którego ogarnia zdumienie, jest sam autor. Bo to, co na początku miało być tylko zwyczajną serią przypadkowych, luźno ze sobą powiązanych artykułów, zaczęło się dla mnie stawać wewnętrznym autoportretem, a dla wielu - towarzyszem drogi życia. I właśnie odkrycie tych, którzy z upodobaniem szli wraz ze mną, kazało mi zebrać owe pierwsze impresje w książkę Dlaczego warto mieć nadzieję?, która została przyjęta przez Czytelników tak niezwykle życzliwie, że nie tylko wyczerpane zostały kolejne wydania, ale ja sam zasypany zostałem dowodami ich sympatii. Sympatia ta spowodowała, że zdecydowałem się na kontynuację. I tak powstała książka ,"Dlaczego warto być optymistą ?", której przyjęcie i nakłady miały takie samo tajemnicze szczęście, co jej poprzedniczka. Po wydaniu drugiego tomu przyrzekłem sobie, że na tym zakończy się ta seria. Ale nalegania wydawców spowodowały, iż przejrzałem opublikowane tomy i odkryłem w nich wiele luk: tematy, których nawet nie musnąłem, argumenty, których nie przytoczyłem, przede wszystkim zaś brakowało wielu podstawowych pojęć. Bo koniec końców nadzieję możemy mieć tylko wówczas, gdy wcześniej doświadczymy miłości. A radość jest tylko tej miłości ostatecznym owocem. Tak więc, aby wśród tych - choć na pozór nieuporządkowanych i przypadkowych - powodów, "dla których warto", znalazły się prawdziwe klucze mojej wizji świata, powinienem był dodać te podstawowe pojęcia, które nadają prawdziwy sens poprzednim dwóm książkom. Zdecydowałem się to zrobić w tym oto zeszycie zatytułowanym ,"Dlaczego warto kochać?" Czytelnik poprzednich tomów zwróci zapewne uwagę na dwie nowości: podczas gdy poprzednie tomy stanowiły zbiór artykułów, które wcześniej ukazały się w "ABC", wiele artykułów składających się na tę publikację zostało w całości przeredagowanych lub wręcz napisanych specjalnie na tę okazję, a więc wcześniej nie były nigdzie publikowane. Druga innowacja jest bardziej wyraźna - w trzecim tomie dużo łatwiej zauważyć religijny charakter większości moich komentarzy, z prostego powodu: dwa pierwsze zeszyty pomyślane były bezpośrednio jako artykuły do gazety, dlatego, chociaż religijne spojrzenie obecne było zawsze w każdym z nich, wolałem ujmować poszczególne zagadnienia raczej w zwyczajny, ludzki sposób, tak, aby dotrzeć do każdego czytelnika. Bo przecież nie wszyscy, którzy sięgają po gazetę, są chrześcijanami. Tym razem natomiast, ponieważ pisałem już z myślą o książce, poczułem się swobodniej i pozwoliłem mojemu sercu otwarcie mówić to, co naprawdę czuje. Skoro jestem chrześcijaninem, to jakże moje argumenty mają nie być chrześcijańskie? Jeśli ostateczna przyczyna mojej miłości, nadziei i radości tkwi w Bogu, to czy miałbym prawo - nawet nie tyle ukrywać ten fakt, czego, jak sądzę, nigdy nie zrobiłem - ale choćby pozostawić go w cieniu, na drugim planie? Chcę przez to powiedzieć, że w tym tomie przekazuję to, co ostatecznie stanowi klucz mojego życia. Na przestrzeni lat marzyłem o wielu rzeczach. Teraz wiem, że zachowam życie wyłącznie dzięki miłości; że naprawdę żywe pozostaną tylko te fragmenty duszy, które zaangażuję w miłość i pomoc bliźniemu. Ale zanim to odkryłem zmitrężyłem ponad pięćdziesiąt lat! Przez długi czas byłem przekonany, że moim "owocem" będą napisane przeze mnie liczne książki, otrzymane nagrody. Teraz wiem, że liczą się jedynie te wersy, które komuś w czymś pomogły, nauczyły, jak być szczęśliwym, jak rozumieć świat i mężnie stawić życiu czoła. Po drugim krążeniu w kółko zrozumiałem w końcu to, co wiedziałem już wtedy, gdy ledwo umiałem chodzić. Pozwólcie mi o tym opowiedzieć: cofając się we wspomnieniach i szukając najdawniejszych wydarzeń w moim życiu, widzę siebie, dwu- może trzylatka, jak biegnę długim, jasnym korytarzem mojego rodzinnego domu. Widzę jak biegnąc ciągnę za sobą pled, o który się potykam i na który co rusz się przewracam. "Kocyk, mama, kocyk" - mówiłem podobno. Rzecz w tym, że moja matka była chora, a ja, jako dziecko, myślałem, że wszystkie choroby leczy się ciepło okrywając chorego. Tak więc nie umiejąc jeszcze dobrze chodzić, ciągnąłem ten do niczego nie przydatny koc i być może przeczuwałem, że pomoc świadczona bliźniemu ma wartość nie tyle ze względu na skuteczność, ile ze względu na serce, jakie się w nią wkłada. Pięćdziesiąt lat później zadaję sobie pytanie, czy aby całym naszym zadaniem, jako ludzi, nie jest w istocie okrywanie się nawzajem przed niepogodą. Dlatego to dziecko, którym jestem i byłem, napisało ,"Dlaczego warto..." Jeśli ta książka ogrzeje czyjeś serce, będę szczęśliwy. Bo wówczas będę wiedział, dlaczego warto żyć. 1. Cud każdej środy Pewnego popołudnia jedną z małych bohaterek powieści Gerarda Bessiere, Gabrielę, zapytał jej przyjaciel Jacinto: - Co robiłaś dzisiaj w szkole? - Cud - odpowiedziała dziewczynka. - Cud? Jak to? - Na religii. - A co to był za cud? - Nasza pani od religii jest bardzo chora. Nic nie może sama zrobić, może tylko mówić i śmiać się. - No i co? - Nasza pani opowiadała nam o cudach, jakie robił Jezus. A wtedy myśmy powiedzieli, że to nieprawda, bo nie ma żadnych cudów. Bo jakby były, to by panią uzdrowił. - A co ona na to? - A ona powiedziała: Ależ tak, Bóg robi dla mnie cuda. No więc zapytaliśmy, jakie. -No i...? - No i ona powiedziała: To wy jesteście moim cudem. Zapytaliśmy, dlaczego? A ona powiedziała: Dlatego, że w każdą środę zabieracie mnie na spacer i pchacie mój wózek. No więc rozumiesz, w każdą środę po południu robimy cud. Pani powiedziała nam jeszcze, że na świecie byłoby więcej cudów, gdyby ludziom chciało się je robić. - A ty lubisz robić cuda? - Lubię, i chciałabym robić mnóstwo cudów. Najpierw takich malutkich, a potem, jak będę dorosła, będę robić wielkie cuda. - W każdą środę? - Chciałabym robić je codziennie, przez całe życie. - Nie sądzisz, że życie też jest cudem? - Nie - powiedziała Gabriela. - Życie jest po to, żeby robić cuda. Gabriela ma rację, życie jest po to, żeby robić cuda, w środy, w czwartki, w piątek i świątek... Życie nie jest po to, żeby siąść i czekać, aż Bóg sprawi niezwykłe cuda, nie jest po to, żeby tylko ufać, że On rozwiąże wszystkie nasze problemy, ale po to, żeby sprawić ten maleńki cud, jakim nas już obdarzył, cud miłości i pomagania sobie nawzajem. Czy przywrócenie wzroku niewidomemu będzie bardziej cudowne niż przywrócenie radości człowiekowi zgorzkniałemu? Czy rozmnożenie chleba jest większym cudem niż sprawiedliwe jego podzielenie? Czy przemienienie wody w wino jest bardziej zdumiewające niż przemienienie egoizmu w braterską solidarność? Gdyby ludzie przeznaczali na czynienie małych cudów połowę tego czasu, który poświęcają na marzenia o cudach niezwykłych i spektakularnych, świat miewałby się z pewnością znacznie lepiej. Cud miłości dostępny jest dla każdego, mogą go dokonać mali i duzi, biedni i bogaci, zdrowi i chorzy. Zwróćcie uwagę, że człowiekowi wszystko można odebrać, ale nie można pozbawić go jednego: jego zdolności do miłości. Człowiek może ulec wypadkowi i już nigdy nie móc stanąć na własnych nogach. Ale nie ma takiego wypadku, który przeszkodziłby nam kochać. Chory zachowuje pełną zdolność do miłości, kochać może paralityk, konający, skazany na śmierć. Zdolność do kochania jest zdolnością nierozłącznie przynależną do ludzkiej duszy, czymś, co zawsze przetrwa i co zachowa nawet najbiedniejszy z ludzi. Tylko w piekle nie będzie można kochać. Ponieważ piekło polega dokładnie na tym, że nie można kochać, że nie można się niczym podzielić, że nie można przysiąść się do nikogo, żeby powiedzieć mu "Odwagi!". Ale dopóki żyjemy, nie ma takiego łańcucha, który by spętał nasze serce, oczywiście z wyjątkiem łańcucha własnego egoizmu, który jest jakby przedsmakiem piekła. "Prawdziwi kryminaliści - mówił Follereau - to ci, którzy przez całe życie powtarzają i zawsze "tylko ja". Tam natomiast, gdzie ktoś kogoś kocha, zaczęło się budowanie cudami nieba. W końcu dla Jezusa cuda były przede wszystkim "znakami Królestwa", a cóż mogłoby być lepszym znakiem królestwa wszechogarniającej miłości niż to, żeby zacząć od kochania już tu, na ziemi, poprzez okazywanie sobie maleńkich gestów miłości, tak jak to robiła Gabriela i jej szkolne koleżanki? 2. Nikt nie jest samotną wyspą W życiu człowieka tak naprawdę istnieje jeden tylko problem: wiedzieć, gdzie znajduje się centrum mojej duszy; dowiedzieć się, czy to ja sam jestem pępkiem świata, czy też przeciwnie, dążenia mojej duszy kierują się na zewnątrz, poza mnie, w górę lub dookoła; sprawdzić, czy to ja jestem swoim własnym idolem, czy moje serce jest większe niż mój prywatny interes; odkryć, czy moje życie to autofagia (zjadanie samego siebie), czy raczej służba czemuś innemu i większemu niż ja sam; zbadać, czy znajduję przyjemność w smakowaniu mojego własnego, bardzo osobistego szczęścia, czy też przeciwnie, szczęście to poświęciłem służbie sprawie wyższej i życiu innych osób (Innej Osoby), które jest dla mnie ważniejsze niż ja sam. Słowem, wiedzieć, czy moje życie i dusza karmią się miłością czy egoizmem. To, powtarzam, jest jedyny i ostateczny dylemat, kluczowe pytanie, na jakie każdy człowiek musi sobie uczciwie odpowiedzieć. Człowiek - każdy człowiek - rodzi się jako pewien obszar zakreślony wokół jakiejś osi. Wszystko instynktownie obraca się wokół tego magicznego centrum, wszystko powinno mu się podporządkować zgodnie z jego kaprysem. Ale dusza zaczyna odkrywać powoli, że powyżej tego obszaru i poza nim istnieje coś, co jej także dotyczy. Co wówczas ma począć? Czy wszystko przyciągnąć, podporządkować temu najświętszemu centrum, czy raczej zacząć zmierzać ku temu, co właśnie odkrywamy i o ten wymiar powiększyć nasz obszar, czyniąc nas przez to większymi? Zamknąć się w naszym egoizmie, podpinając wszystko pod niego, czy też przeciwnie, wykraczać poza siebie, usunąć naszą własną oś, aby usytuować nasz "środek ciężkości" ponad lub poza samym sobą? Czy otworzymy się w miłości czy zamkniemy w samouwielbieniu? To właśnie są wielkie zmagania, w których rozgrywamy "wymiar" naszego życia. Pierwsza opcja - egoizm, prowadzi do samotności, samotność - do zgorzknienia, zgorzknienie - do rozpaczy. Druga opcja - miłość, wiedzie ku życiu we wspólnocie, wspólnota - do płodności i urodzaju, urodzaj - do radości. Dlatego pierwszym wielkim odkryciem jest to, że bliźni nie są naszym ograniczeniem, a tym bardziej nie są naszym piekłem (jak niedorzecznie mówił Sartre: "Piekło to inni"), ale są naszym "współczynnikiem mnożenia". Żyć to znaczy żyć wraz z innymi. Żyć wraz z innymi, to nie znaczy żyć połowicznie, lecz żyć po wielokroć, to nie rachunek ujemny, lecz dodatni, to nie ograniczenie, ale urozmaicenie możliwości działania. Miłość może się wiązać z pewną rezygnacją (albo zaczynać się od jakiejś rezygnacji), ale zawsze kończy się jako wzbogacenie. Bowiem, jak mówił Gabriel Marcel, "człowiek, który służy wielkiej miłości lub przeżywa prawdziwą przyjaźń, nigdy nic nie traci, wszystko natomiast traci ten, kto jest sam. Pozostaje mu bowiem tylko cierpienie samotności". Myślę czasem, że gdyby dane nam było z wielkiej Bożej łaski zobaczyć, co w naszej duszy jest naprawdę nasze własne, a co zawdzięczamy innym, bylibyśmy zaskoczeni, jak niewielkie są nasze osobiste osiągnięcia. Kimże byłbym teraz bez tego wszystkiego, co otrzymałem i zapożyczyłem od rodziców, braci, przyjaciół? Ile cząsteczek duszy zawdzięczam Bachowi czy Mozartowi, Bernanosowi czy Dostojewskiemu, Fra Angelico lub El Greco, Franciszkowi z Asyżu albo Tomaszowi z Akwinu, moim nauczycielom z liceum czy z seminarium, moim kolegom w kapłaństwie i w pracy, tylu, którzy mnie kochali i którzy mi pomagali? Gdyby zabrano mi nagle te wszystkie dary, zostałbym goły i bosy. A ile dało mi to niewiele, co ja ofiarowałem? "Szczęście - mówił Follereau - to jedyne, co zyskujemy na pewno, kiedy je komuś damy". Żyć to dawać życie. Aby być szczęśliwym, trzeba tworzyć szczęście dookoła. Wiele trzeba ofiarować, aby być w pełni szczęśliwym. Jakże natomiast jałowy jest nasz egoizm, gdy niczego nie tworzymy zamykając się w sobie samych! Claudel mówił mocno, ale trafnie o "kazirodczym bezwładzie stworzenia skupionego na samym sobie". Tak, egoizm jest bezpłodną duchową masturbacją, oślepia, bo przyjemność, jaką sprawia, jest tak ulotna, tak krótkotrwała, tak bezużyteczna... Ale z drugiej strony jest tak mocno w nas zakorzeniony! Tylko bardzo czujna dusza nie stoczy się po tym jakże wygodnym zboczu. Egoizm często przybiera pozory miłości. Dzieje się tak wówczas, gdy "używamy" umiłowanej osoby czy rzeczy dla własnej przyjemności. Kiedy wydaje nam się, że kochamy, a pętamy. Kiedy kochamy po to, żeby nas kochano. Kiedy ukochaną osobę lub ukochane powołanie traktujemy jak lustro, w którym widzimy nasze zwielokrotnione odbicie. "Stale kusi nas - napisał Moeller - żeby przeobrażać innych w rezonatory lub wzmacniacze naszego ja. Chcemy, by było nas jak najwięcej w ich spojrzeniu, myślach, aprobacie. Wówczas wydaje nam się, że nie mamy już do czynienia z mizernym wizerunkiem naszych indywidualnych ograniczeń, lecz z niewspółmiernie powiększoną do wymiarów rodziny, kraju, czy wręcz świata postacią. Ilekroć ukochana osoba zostaje sprowadzona do roli lustra, staje się instrumentem, surowym przedmiotem, którego używam, aby powiększyć samego siebie". Może nam się nawet zdawać, że kochamy Boga, kiedy po prostu Go "używamy". To nie Jego kochamy, ale owoc, jakiego się od Niego spodziewamy. Zamieniamy Boga w "oko dające poczucie bezpieczeństwa", gwarancję "mojej" wieczności. Ale to nie jest prawdziwa religijność. Co najwyżej jest to zwykły religijny narcyzm. Prawdziwa miłość natomiast to ta, która wyprowadza nas poza nas samych, kieruje na zewnątrz i wzbogaca - nie tym, co otrzymujemy od innych, ale dlatego, że sam akt przekroczenia samego siebie jest wzbogacający. Dusza, otwierając się, staje się większa. Marcel pisze: "Gdy rodzi się przyjaźń (do Boga, do ludzi, do rzeczy, do podjętej pracy - dodałbym), czas się otwiera i dusza wie, że nie należy do siebie samej, że jedyny uzasadniony sposób wykorzystania jej woli polega właśnie na tym, by przyznać, że nie jest panią samej siebie. Od tego stwierdzenia począwszy może działać, tworzyć". Działać, tworzyć można bowiem tylko dzięki miłości. Co więcej, tylko dzięki miłości się wierzy. I to właśnie powoduje, że wiara w Boga jest tak ściśle związana z miłością braci. "Wiara - mówił Guardini - to płomień, który zapala się od innego płomienia", więc nawet "Bóg dociera do nas poprzez serca innych ludzi". Albo jak mówił Peguy: "Chrześcijanin to ten, który podaje rękę. Kto nie podaje ręki, nie jest chrześcijaninem i nie ma już znaczenia, co mógłby tą ręką zrobić". Dlatego miłość nie jest żadnym dodatkiem. To tak, jakby powiedzieć: jestem dobry, a ponadto, przy pomocy tego, czego mi zbywa, kocham, rozdaję nadwyżki mojej cudownej duszyczki. Nie, jestem dobry o tyle, o ile kocham, żyję w takim stopniu, w jakim kocham. Powinniśmy nie tylko - jak mówił Camus - "wstydzić się, że tylko my jesteśmy szczęśliwi", bo sami możemy odczuwać przyjemność, ale nie szczęście; sami możemy poruszać się tak, jak samochód w garażu, ponieważ marzenia duszy są (na szczęście) zawsze większe od duszy, która nie rozwija się, jeśli jest zamknięta w czterech ścianach naszych prywatnych interesów. To, co w nas najważniejsze, znajduje się poza nami - wyżej, w Bogu, oraz na prawo i na lewo, we wszystkim, co nas otacza. Dlatego miłość to nie bita śmietana i wisienka, którą "przyozdabiamy" tort życia. To mąka, z której ten tort pieczemy, aby był prawdziwy. 3. Filary świata To straszne, co chcę powiedzieć, ale sądzę, że nie przesadzę ani odrobinę jeśli stwierdzę, że dziewięćdziesięciu pięciu z każdych stu mieszkańców tego globu nigdy, podkreślam: nigdy na serio nie zadało sobie pytania, na jakich to filarach opiera się ich życie, co stanowi oś ich egzystencji, po co naprawdę żyją. A pozostałych pięciu? Dwaj zadali sobie to pytanie dawno temu i już o tym zapomnieli, następnych dwóch udzieliło sobie na to pytanie uspokajających odpowiedzi, w żaden sposób nie przystających do rzeczywistości, w której żyją. A ten ostatni? Ostatni... już miałem powiedzieć, że to święty, ale dokładniej rzecz biorąc to jedyny człowiek spośród każdej setki, jaka stąpa po tej ziemi, który naprawdę istnieje. Obawiam się, że Czytelnik pomyśli, że zaczynam pisać zbyt twardo, że być może jestem pesymistą, że... być może nie ma się czym przejmować. Ale zastanawiam się, czy nie byłoby dobrze - dopiekając duszy do żywego - stanąć twarzą twarz z naszym odbiciem. Czy rzeczywiście żyjemy? To, jak sądzę, jest pierwsze i podstawowe pytanie, na jakie każdy człowiek ma obowiązek odpowiedzieć. Bo cóż zyskalibyśmy oszukując samych siebie, skoro ostatecznie jesteśmy współodpowiedzialni za tę zbiorową niedoskonałość świata, o której tyle mówimy? Zdobądźmy się na odwagę i przez parę minut przytrzymajmy nasze życie za poły. Zacznijmy od pytania, na jakich to w istocie filarach spoczywa świat, w którym żyjemy? Zapytajcie ludzi na ulicy, a wszyscy odpowiedzą bez najmniejszego wstydu czy zażenowania, że te filary to "seks, pieniądze i władza". Trzy bożki, trzy zawiasy, trzy filary podtrzymujące drogę ludzkości. I czyż świat nie jest zwariowany właśnie dlatego, że opiera się niemal wyłącznie na takich podstawach? Dziś mówimy, że człowiek odniósł sukces wówczas, gdy posiada te trzy rzeczy. I gotów jest jak pies walczyć o te trzy kości, jeśli leżą daleko od niego. Oczywiście nie będę występował przeciwko seksualności, którą Bóg doskonale wymyślił, jako jedną z wielkich dróg wyrażania miłości. Mówię tu o seksie bez miłości, który zdaje się być wielkim odkryciem współczesnej epoki. Być może wszystkich epok, ale żadnej w tak obsesyjnych tonacjach, jakie erotyka przybrała w naszych czasach, do tego stopnia, że powinniśmy się zastanowić, czynie żyjemy w cywilizacji niedojrzałych nastolatków. Dzisiejszy człowiek zdaje się nie tyle czerpać radość z seksu, co żyć wyłącznie dla niego. A przynajmniej tak każe nam sądzić atmosfera naszych ulic, ekrany telewizorów, obiegowa filozofia głosicieli seksualnej wolności. Leon Bloy, prędzej dziś niż w swoich czasach, mógłby powiedzieć, że najlepsze, co mogłoby spotkać prawdziwego człowieka to umrzeć w świńskiej skórze. Bo czyż istnieje jakieś większe zniewolenie niż to, co nazywa się wolnością seksualną? Nie piszę tego z pozycji "moralizatora", tylko po prostu jako człowiek zaniepokojony. Myślę bowiem, że świętą rację miał Unamuno mówiąc, że "ludzie, których uwaga stale skupiona jest na tym, co nazywają cieszeniem się życiem - jak gdyby nie istniały inne przyjemności - rzadko kiedy są istotami niezależnymi". Faktycznie, nie ma człowieka mniej ludzkiego od libertyna. A ten typ zdobywcy jawi się dziś jako prawdziwy "zwycięzca" tego świata. Drugi filar to pieniądze i jego pokrewne czy pochodne: przyjemność, wygoda, luksus. Jeśli jakiś dogmat jest nam rzeczywiście bliski w życiu i w praktyce, to właśnie ten, że pieniądze otwierają każde drzwi, że pieniądze nie dają szczęścia, bo "są" szczęściem same w sobie. Większość marzeń ludzie poświęcają temu, jak je zdobyć. Im podporządkowują wszystkie wartości, a robią tak nawet ci, którzy ośmielają się głosić te straszne słowa, jakie Jezus wypowiedział przeciwko bogatym. Ale my, chrześcijanie, sami tak to sobie zorganizowaliśmy, żeby słowa Ewangelii - iż "łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa niebieskiego" - do dziś stanowiły raczej problem wielbłądów niż bogatych. Udało nam się zastąpić to zdanie innym, które stanowi prawdziwą ewangelię XX wieku: "biznes to biznes". Tak oto wszyscy zgodziliśmy się, że "celem życia jest zdobycie jak najwięcej pieniędzy, żeby za te pieniądze kupić sobie wieczną śmierć", jak napisze Bloy. Nie jest w stanie podważyć tego naszego dogmatu udowadnianie, że pieniądze dają wszystko, tylko nie to, co ważne: zdrowie, miłość, wiarę, cnotę, radość, pokój, bo w końcu ponad wszystkie te wartości i tak przedkładamy pieniądze. Wydaje nam się nawet, że pieniądze dają wolność, chociaż wiemy, że aby je zdobyć wszyscy rezygnujemy z niezliczonych wolności. Jeszcze trudniej pojąć naszą obsesję władzy. Jefferson twierdził, że nigdy nie zdoła pojąć, jak istota rozumna może uważać się za szczęśliwą z tego tylko powodu, że może rozkazywać innym. A jednak faktem jest, że wielkim marzeniem wszystkich ludzi jest "rządzić, choćby małą trzódką", jak mówił Cervantes. Wiemy, że nic nie jest tak jałowe jak władza - bo na dłuższą metę to idee, nie władza zmieniają obraz świata; wiemy, że "władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje w stopniu absolutnym", ale na tę korupcję stawiamy; wiemy, że władza daje siłę, lecz odbiera wolność, a stanowiska i honory w dalszym ciągu budzą nasz zachwyt, nawet jeśli jesteśmy przekonani, że "siła i strach to dwa przemożne bóstwa, które stawiają swe ołtarze na zbielałych czaszkach" jak mówi Mika Waltari. Władza, władza. Sądzimy, że będziemy szczęśliwi w dniu, kiedy tych, którzy nam podlegają, będzie więcej niż tych, którzy nami rządzą. I nawet nie zwracamy uwagi na przerażającą moc transformacji, jaką ma władza: "Uważasz się za liberała i człowieka wyrozumiałego - mówił Larra. - W dniu, w którym dostaniesz do ręki bat, będziesz chłostał tak, jak ciebie chłostano". Bo władza - każda władza - czyni człowieka niezrozumiałym (stąd wielka samotność możnych) i niewyrozumiałym: możny "nie może" zrozumieć, "nie może" kochać, nawet jeśli będzie oszukiwał sam siebie fałszywym paternalizmem. Maurois miał odwagę wyznać: "Kiedy zacząłem żyć w obozie rządzących, długo nie mogłem zrozumieć problemów rządzonych". Ponieważ w naturze każdej władzy wpisana jest ślepota tego, który władzę tę posiada. Z dołu widać źle. Z góry nie widać nic: mgła pychy zasłania dolinę poddanych. A jednak pozostaje faktem, że cała ludzkość żyje walcząc jak sfora psów o te trzy kości. Ludzie zdolni są unieszczęśliwiać się, żeby je zdobyć, pewni, że szczęście nadejdzie, gdy już je posiądą. I tak niszczą nawet swoje zdrowie, żeby zdobyć władzę i pieniądze, które później - za późno - będą wydawać, aby utracone zdrowie odzyskać. Na zdobyciu tych trzech "dóbr" opiera się wielkie marzenie o tym, co nazywamy "przeżywaniem życia w pełni". Prawdziwym życiem żyją ci, którzy je mają. Pozostali - jak nam się wydaje - nie są w pełni ludźmi. A ponieważ te trzy dogmaty sprowadzają się do jednego - do egoizmu, poszukiwanie ich, to w istocie walka przeciwko innym. Bo nie są to rzeczy, którymi można by się było podzielić: albo ja je mam albo mają je inni. Trzeba im je wydrzeć. W tej samej chwili świat staje się dżunglą. Gdybyśmy byli całkiem szczerzy, przyznalibyśmy, że trafnie powiedział Bloy: "Żyć pełnią życia to przywłaszczać sobie cudze życie. Wampiry byłyby co do tego zgodne", bo w rzeczywistości "człowiek przeżywa swoje życie, kiedy uda mu się nabrać niewzruszonego przekonania, że nie należy zwracać uwagi na to, że są ludzie, którzy cierpią, zrozpaczone kobiety i umierające dzieci. Człowiek przeżywa naprawdę swoje życie, kiedy robi wyłącznie to, co sprawia przyjemność jego zmysłom, nie zwracając uwagi ani nawet nie chcąc uchodzić za takiego, który wie, że na świecie są dusze i że on sam posiada jakąś lichą duszę narażoną na niezwykłe i straszne niespodzianki". Ale czy naprawdę istnieje jakaś dusza? Czy rzeczywiście mamy duszę? Kto o tym pamięta? Kto poświęca swojej duszy i podtrzymującym ją filarom choćby dziesiątą część czasu, jaki przeżywamy na ziemi? Naprawdę rozstrzygające wydaje mi się pytanie, czy są na ziemi inne wartości, dla których na pewno warto byłoby żyć? Inne wartości, dzięki którym moglibyśmy być szczęśliwi? Inne filary, na których oparty nasz ludzki los wyglądałby inaczej? Ta książka przyjmuje za podstawowe pozornie absurdalne założenie: gdyby ludzie, gdyby przynajmniej większość ludzi budowała swoje życie na innych wartościach - miłości, solidarności, pracy, zaufaniu, sprawiedliwości, prostocie, to ten świat byłby inny. Dałoby się w nim żyć. Powoli zniknęłaby ta samotność, która nas dusi. Weszlibyśmy na wspólny rynek szczęśliwości. Straszne jest, gdy się pomyśli, z jakim uporem wciąż opieramy się na tych filarach, które są przyczyną naszych nieszczęść. 4. Anna Magdalena Spośród wszystkich istot ludzkich, którym w życiu zazdrościłem, najbardziej zazdrościłem Janowi Sebastianowi Bachowi. Wobec wielkości jego geniuszu czułem się jak karzełek, wobec jego ducha emanującego spokojem ciszy morskiej, mój duch wydawał mi się chaotycznym labiryntem, wobec jego równowagi miałem wrażenie, że sam jestem neurotykiem, kontemplując jego głębię wydawałem się sobie trywialny i frywolny. Ale dziś muszę wyznać coś jeszcze: o ile dotychczas zazdrościłem mu przede wszystkim ze względu na jego muzykę, jego kolosalne dzieło, dziś sądzę, że zazdroszczę mu jeszcze bardziej ze względu na jego żonę, bezmierny dar bycia kochanym przez kogoś takiego jak Anna Magdalena Bach. Właśnie skończyłem czytać jedną z najpiękniejszych książek, jakie istnieją, nie ze względu na walory literackie, ale ze względu na morze miłości, jakie zalewa każdą jej stronicę: Małą kronikę Anny Magdaleny Bach, książkę, o której często słyszałem, ale której sam nie znałem. Jest to niezwykle prościutka książka. Prosta kobieta, nieszczególnie wykształcona, opowiada jak mała dziewczynka, tonem pełnym uwielbienia o mężczyźnie, który wypełnił jej życie. Robi to po jego śmierci, kiedy wszyscy zaczęli o nim już zapominać, kiedy sama żyje w nędzy, bo jej mąż nie potrafił oszczędzać i trzeba było sprzedać te nieliczne pamiątki, jakie po nim pozostały. Kiedy została już tylko miłość i nieskończenie słodkie tej miłości wspomnienie. Przyznam, że nigdy nie sądziłem, iż może istnieć na świecie miłość tak czuła, tak mocna, tak bezinteresowna, tak trwała, głęboka i prawdziwa. I wydaje mi się, że dopiero teraz zaczynam rozumieć muzykę, którą Jan Sebastian mógł napisać, otoczony tym oceanem miłości. Są takie strony w książce, gdzie nie wiadomo, czy "adoracja" z jaką Anna Magdalena mówi o Janie Sebastianie bardziej wzrusza, czy raczej trąci śmiesznością. Kilka poniższych zdań powinno oddać ton całej książki: - "Ilekroć go widziałam, tylekroć serce zaczynało mi bić tak mocno, że głos zamierał mi w gardle". - "Raz tylko w życiu byłam tak niemądra, żeby sądzić, że jest w błędzie". - "W sercu moim zawsze żywiłam uczucie, że jest większy od wszystkich królów". - "Marię Barbarę (mówi o pierwszej żonie Bacha bez cienia zazdrości) spotkało błogosławieństwo jego miłości. Chociaż czasem myślę, uśmiechając się do siebie, że mnie kochał bardziej niż ją, a przynajmniej, łaskawym zrządzeniem Opatrzności, kochał mnie dłużej". - "Żyć z nim i widzieć go każdego dnia było szczęściem, na które nigdy bym nie zasłużyła i na które nie zasłużyłam. Przez długi czas żyłam jak otumaniona, jak we śnie, i czasem, kiedy Sebastian był poza domem, ogarniało mnie przerażenie, że mogę obudzić się z tego snu i że zamiast żoną kapelmistrza Bacha znów będę panną Anną Magdaleną Wiilken". - "Pozwalał nam zaglądać do swego serca, najpiękniejszego, jakie biło na tym świecie". - "Nie chciałabym nigdy przestać być biedną opuszczoną starą kobietą, jaką dziś jestem, gdybym najpiękniejszą i czcigodną starość miała kupić za cenę nie bycia nigdy jego żoną". - "Nie mam już - pisze na ostatniej stronie książki - żadnego powodu, aby żyć: moje prawdziwe przeznaczenie dobiegło końca w dniu, gdy zgasło życie Sebastiana, i codziennie proszę w modlitwie Boga o tę łaskę, by mnie zabrał z tych ciemności i połączył znów z tym, który od pierwszego momentu, kiedy go ujrzałam, stał się dla mnie wszystkim. Tylko doczesność dzieli mnie od niego". Cytować można by bez końca. A trzeba zaznaczyć, że nie są to pochlebstwa adresowane do osoby żyjącej. Nie są to też panegiryki wygłaszane nad grobem. To wyraz tego, co myśli się i czuje, kiedy śmierć zaczyna być coraz to bardziej odległa, kiedy jedyną schedą jest doświadczenie ubóstwa i kiedy wszystko inne odchodzi w niepamięć. Ale taka miłość, takie uwielbienie są najlepszą nagrodą, jaką człowiek może zdobyć na tym świecie. Teraz jednak chcę powiedzieć coś więcej. Przeczytałem te zdania paru zaprzyjaźnionym paniom i wszystkie - jak gdyby się zmówiły - powiedziały to samo: "No tak, w ten sposób to każda by mogła. Takiego mężczyznę jak Bach na pewno łatwo było kochać i podziwiać". I ta odpowiedź zrodziła w mojej duszy mnóstwo pytań. Niektóre wydają mi się szalenie istotne: - Czy Anna Magdalena kochała Jana Sebastiana dlatego, że rozumiała go i podziwiała, czy przeciwnie, zrozumiała go i podziwiała dlatego, że go kochała? - Czy Anna Magdalena kochała Jana Sebastiana dlatego, że był on człowiekiem nieprzeciętnym, czy może człowiek nieprzeciętny dlatego, że otoczony był miłością. To nie jest gra słów. I sądzę, że warto by było spróbować na te pytania odpowiedzieć. Na pierwsze z nich odpowiedziała sama Anna Magdalena, pisząc w nagłówku pierwszego rozdziału, że "zrozumiała go w pełni, ponieważ go kochała" i wyjaśniając bez ogródek, że "Sebastian był człowiekiem, którego bardzo trudno było poznać nie kochając". Mylimy się sądząc z dzisiejszej perspektywy. W swoim czasie nikt - za wyjątkiem Anny Magdaleny i nielicznych osób - nie odkrył, że Bach jest geniuszem, o czym dzisiaj wszyscy wiemy. Dla tych, którzy oceniali go wedle swoich przyzwyczajeń i rozumu, był jednym muzykiem więcej. I zapomnieli o nim, gdy tylko zmarł. Jedynie Anna Magdalena miała odwagę twierdzić, po latach od jego śmierci, że "chociaż ludzie dziś o nim nie pamiętają, nie zapomną go na zawsze. Ludzkość nie będzie mogła długo pomijać go milczeniem". Tylko ona zrozumiała, że kiedy świat myśli nie o nim, lecz raczej o dziełach jego synów, w przyszłości ważna będzie naprawdę muzyka Jana Sebastiana. Czy Anna Magdalena łudziła się, zaślepiona miłością, czy też jej miłość była prorocza i bardziej światła niż umysły jej współczesnych? Chcę tu powiedzieć o czymś, o czym wiele razy myślałem: że serce jest nie tylko organem miłości, ale może być też instrumentem poznania. Że pojmuje się nie tylko rozumem. Że są takie ludzkie dziedziny, gdzie "serce zna powody, których rozum nie pozna". Ileż to małżeństw nie rozumie się, bo się nie kocha! Ileż niezrozumiałych spraw staje się jasnych, kiedy na nie spojrzeć na nowo z miłością! Ale interesuje mnie jeszcze drugie pytanie: kwestia wzajemnego zapładniania się tych, którzy się kochają. Miłość jest płodna nie tylko w wymiarze fizycznym. Ci, którzy się kochają, wzajemnie się regenerują, pomnażają i odradzają. Tak też miłość Anny Magdaleny pomnożyła ją samą i pomnożyła Jana Sebastiana. Pomnożyła ją. Za jego życia "jedno słowo jego pochwały warte było więcej niż wszelkie mowy tego świata". Po śmierci, "chociaż nie mam niczego, co by mi mogło o nim przypominać, niebiosa wiedzą, że nie jest to potrzebne, bo wystarczy mi nieoceniona skarbnica wspomnień, którą przechowuję w swoim sercu". Miłość ta odmładzała ich oboje: "Kiedy spoglądałam w lustro, widziałam się taką, jaką byłam, gdy go poznałam. Ale niezależnie od tego, jakie złudzenia miałabym w tym względzie, zawsze to lepiej, gdy starzeje się twarz, aniżeli miłość. Ponieważ oglądałam twarz Sebastiana nieustannie, wszystkie zmiany, jakie na niej nastąpiły od dnia, kiedy ujrzałam go po raz pierwszy w kościele Świętej Katarzyny w Hamburgu, umknęły mojej uwadze i musiałam specjalnie dokonywać porównania, żeby przekonać się, iż także na jego kochanych rysach czas odcisnął swoje piętno". Ale to nie wszystko. Warto zastanowić się, ile muzyki Bacha zawdzięczamy miłości, jaką okazała mu Anna Magdalena. Czy Jan Sebastian skomponowałby tę przestrzeń harmonii i pogody ducha, gdyby zabrakło jej u jego boku? Anna Magdalena była absolutnie świadoma - i to od dnia ich ślubu - że "jeśli w jakikolwiek sposób czyniła go nieszczęśliwym, szkodziła jego muzyce". Zastanówmy się, ilu geniuszy straciliśmy, bo nie byli dość kochani? Ile powstało cierpkich utworów muzycznych czy poetyckich dlatego, że w czyimś domu więcej było nerwów niż miłości? To powinno dać nam do myślenia. Nasz brak miłości nie tylko może unieszczęśliwić tych, którzy są wokół nas, może też spowodować, że staną się jałowi, albo ich kreatywność zostanie zmącona. Może to brak "mojej" miłości, "naszej" miłości sprawia, że żyjemy w tak nieszczęsnym świecie? Droga Anno Magdaleno, dziękuję za twoją miłość, dziękuję za muzykę twojego męża. Wiem, że jest ona wspólnym dziełem waszej miłości. 5. Zielone przestrzenie Obecnie, gdy tyle mówi się o ekologii - i uważam, że to wspaniale - chciałbym powiedzieć coś o "ekologii duchowej", o której, jak mi się zdaje, nie mówi się za wiele. I że jest ona ważniejsza od ekologii materialnej. To dobrze, że ludzie, zwłaszcza młodzi, odkrywają na nowo wartość Przyrody, że martwi ich zanieczyszczenie środowiska, że walczą o zielone przestrzenie w tych dusznych miastach, jakie sami wybudowaliśmy. Sądzę jednak, że należałoby zwrócić uwagę, że nasze dusze narażone są na podobne lub jeszcze poważniejsze ataki. Świat skażony jest tymczasem przez nerwy, napięcia, krzyki, które czynią życie równie nieznośnym co zatrute powietrze. Ludzie żyją zżerani przez pośpiech; nikt nie potrafi rozmawiać bez popadania w dyskusję; strach i niepewność zatruwają nam życie; ludzie potrzebują tabletek, żeby zasnąć; gazety, radio, telewizja, reklamy, codziennie zaśmiecają nam duszę odpadkami i ekskrementami, tak jak zaśmiecane są plaże; niefrasobliwie wycina się drzewa starych wartości nie bacząc, że to właśnie one zapobiegają osuwaniu się ziemi; w duszach niewiele pozostaje zielonych przestrzeni pozwalających złapać oddech. A należałoby wytłumaczyć ludziom, że dusza, podobnie jak wielkie miasta, potrzebuje płuc parków i ogrodów, potrzebuje zielonych przestrzeni dla ducha. I uprzytomnić im, że absolutnie nie można dopuścić do tego, by handel gruntami duszy skończył się obróceniem jej w nieużytek nie nadający się do zamieszkania. Dusza, zamieniona w składzik starych gratów, jest tak samo nieludzka jak mrówkowce, w których każą nam żyć. Dlatego powinniśmy odkrywać i wytyczać zielone przestrzenie, które należy pilnie uszanować. Pierwsza z nich - chociaż może się to wydawać śmieszne - to sen. Życie ludzkie, wraz z następującymi po sobie na przemian porami snu i czuwania, jest bardzo dobrze skonstruowane. Ale kiedy się je rozreguluje bezmyślnym zarywaniem nocy, ucierpi na tym dzień. „Żeby się dobrze obudzić trzeba się dobrze wyspać" zwykł mawiać Martin Abril. O wielu ludziach można by powiedzieć, że spędzają swoje dni pogrążeni w półśnie z tego prostego względu, że się nie wyspali. Kto tego doświadczył, ten wie. Sam zbyt wiele lat przeżyłem w przekonaniu, że kradnąc godziny snu zrobię więcej. Teraz wiem, że te godziny okupuje się następnego dnia zmęczeniem i nijakością. Druga zielona przestrzeń to konstruktywna rozrywka. Nie cierpię próżniactwa w takim samym stopniu, w jakim cenię twórczy wypoczynek. I jestem przekonany, że lepszy świat to nie ten, w którym zdobywamy więcej godzin pracy, ale ten, w którym przy mniejszej liczbie godzin pracy wszyscy będą mogli zyskać więcej godzin poświęcanych z przyjemnością i zaangażowaniem na robienie tego, co lubią i co daje jednocześnie spełnienie i wytchnienie. Jednym z większych błędów naszej cywilizacji jest to, że nauczyliśmy ludzi dwóch rzeczy: pracować i trwonić czas. A cały ogromny obszar możliwości pomiędzy jednym a drugim? A praca, która tak do końca nie jest pracą, bo wykonywana jest dla przyjemności? A wszystkie te rozrywki, które nas ubogacają? Współczesny człowiek zdaje się nie umieć nic innego tylko pracować jak wół, nudzić się jak mops albo jak pchła skakać od jednego głupstwa do drugiego. Dzielimy nasze życie pomiędzy ciężką pracę i piłkę nożną (albo bezmyślne oglądanie telewizji), bez żadnej alternatywy. Dlatego tak wielu ludzi przeraża myśl o emeryturze: ponieważ nie umieją robić nic ponad to, co zawsze robili. A jakież bezkresne zielone przestrzenie pozostają dla duszy! Myślę tu o czerpaniu wytchnienia z obcowania ze sztuką. Nie mówię o widowiskach, które zazwyczaj są jeszcze jedną formą podniety. Mam na myśli wszystkie inne sposoby ubogacania duszy: przyjemność słuchania muzyki poważnej, której pozwala się rosnąć w nas w ciszy; malowanie; cudowne uczucie, gdy można usiąść na świeżym powietrzu, pod drzewem, żeby spokojnie czytać wiersze i rozkoszować się nimi do woli. Jaką ogromną zieloną przestrzeń stanowi lektura! Mówię tu o czytaniu dla samej przyjemności czytania. Nauka jest jak budowanie domu - to praca, a nie zielona przestrzeń. Czytanie powieści z ciekawości może być alternatywą oglądania filmów w telewizji. Mówię o takim czytaniu, które "niczemu nie służy", o tych książkach, które nie "pomagają odnosić sukcesów" (jak głosiło kiedyś pewne głupie hasło), które służą tylko (tylko!) ubogaceniu duszy. Trzecia - i być może najpiękniejsza - zielona przestrzeń, to przyjaźń. Na żadnym czasie tak się nie zyskuje, jak na tym, który traci się z prawdziwym przyjacielem! Niespieszne pogawędki, być może nad stygnącą filiżanką kawy, stare wspominki wywołujące śmiech czy może uśmiech, spotkanie dusz - cóż może być cenniejszego!- to najlepsze środki uspokajające. Tak, te odwiedziny, które zawsze odkładamy na później, "kiedy będziemy mieć więcej czasu", byłyby najlepszym sposobem wykorzystania czasu, który mamy. Jakiż cudowny byłby świat, gdzie spotykając się z przyjaciółmi nikt nie spoglądałby na zegarek! Jakiż cudowny byłby dzień, w którym ktoś przyszedłby do nas w odwiedziny, nie w żadnej sprawie, tylko po to, żeby z nami pobyć! Mówimy, że czas to pieniądz, ale nigdy nie mówimy, jaki czas wart jest prawdziwych pieniędzy, a jaki nie stanowi żadnej wartości. Prawdziwą wartość ma na przykład czas, jaki ojciec poświęca na zabawę z dziećmi, na spokojną rozmowę z kobietą, którą kocha, na podziwianie w milczeniu krajobrazu, na obcowanie z dziełem sztuki. Papierową wartość ma czas, który spędzamy na zarabianiu pieniędzy czy nudzenie się przed telewizorem. Nie chcę bynajmniej zapomnieć o wspaniałej zielonej przestrzeni dla duszy jaką jest modlitwa. Czy pozwolicie, że coś o tym powiem? Być może nie wszyscy moi czytelnicy są wierzący lub wierzą tylko połowicznie, ale nawet ich ośmielałbym się prosić - a tym bardziej tych, którzy wierzą! - aby sami doświadczyli, choćby jeden jedyny raz, czym jest kontemplacja. "Ależ to bardzo trudne! To zajęcie dla mistyków!" Zwróćcie jednak uwagę, że nie zachęcam do żadnych akrobacji, proszę tylko o to, żebyście znaleźli parę minut dziennie na przerwę dla serca i umysłu, na spotkanie z Bogiem - jeśli jesteście wierzący, lub z pozytywnymi siłami duszy - jeśli uważacie się za niewierzących. Tam, w głębi siebie, z dala od zgiełku świata, porzucając na chwilę troski i niepokoje, spróbujcie znaleźć własną prawdę. Zastanówcie się, kim jesteście i co naprawdę kochacie. Pozwólcie się kochać. Na przykład weźcie do ręki Ewangelię - niezależnie od tego, czy jesteście wierzący, czy nie - i przeczytajcie jedno zdanie, parę linijek, pozwólcie przeniknąć im w głąb siebie, jak deszcz przenika w ziemię. Powtarzajcie je tyle razy, żeby je zrozumieć, żeby ich posmakować. Pozostańcie potem w ciszy, pozwalając im dojrzewać, ciągnijcie z nich soki, jak gdybyście byli rośliną, która musi rosnąć. I tak tylko przez parę minut, lecz codziennie. Któregoś dnia zobaczycie, jak cudownie zakwitniecie. Tak, moi drodzy, pozwólcie mi to powtórzyć: wasza dusza, tak samo jak świat, zasługuje na to, żeby o nią dbać. Jaki sens miałoby troszczenie się o powietrze, którym oddychamy, jeśli zapomnimy o tym, co daje siłę naszej duszy? 6. Lornetka Jana XXIII Anglikański pastor Douglas Walstall złożył przy jakiejś okazji wizytę papieżowi Janowi XXIII, mając nadzieję, że odbędą "głęboką" ekumeniczną rozmowę. Ale okazało się, że papież miał ochotę wyłącznie na "pogawędkę" i po paru minutach wyznał, że w Watykanie "trochę się nudzi", zwłaszcza wieczorami. Dzień przed południem wypełniały audiencje, ale po południu często nie bardzo wiedział, co robić. "Tam, w Wenecji - zwierzał się papież - zawsze miałem do załatwienia dość bieżących spraw, czasami wychodziłem na spacer. Tu kardynałowie większość spraw, przynoszą mi gotowych już do podpisania, a jeśli chodzi o spacery, to prawie mi na nie nie pozwalają. Albo muszę wychodzić z całym orszakiem, który całe miasto zawiesza w próżni. Wie pan, co wówczas robię? Biorę tę lornetkę - wskazał na biurko - i oglądam z okna po kolei kopuły rzymskich kościołów. Myślę sobie, że wokół każdego kościoła żyją ludzie szczęśliwi i ludzie, którzy cierpią, samotni staruszkowie i radosne młode pary. Są też ludzie zgorzkniali albo sponiewierani. Wtedy zaczynam myśleć o nich i proszę Boga, żeby pobłogosławił ich szczęście lub pocieszył ich w bólu". Pastor Walstall wychodził z przekonaniem, że oto otrzymał najlepszą z możliwych lekcję ekumenizmu, ponieważ właśnie odkrył, czym jest życie poświęcone miłości. Ktoś pomyśli może, że słowa papieża były tylko zwykłą dykteryjką, bo papież - mając na głowie cały Kościół - ma niewątpliwie tysiąc ważniejszych rzeczy do zrobienia niż oglądanie kościelnych kopuł przez lornetkę. Ale sami powiedzcie, czy dla papieża istnieje coś ważniejszego niż poświęcanie się miłości, myśleniu i modleniu się za drogich nieznajomych? Bo kochać znajomych jest stosunkowo dość łatwo, nawet jeśli nie są zbyt dobrymi ludźmi. Widujemy ich, znamy, dzieliliśmy dole i niedole, możemy oczekiwać w zamian ich miłości wtedy, kiedy będziemy jej potrzebować. Ale jak tu kochać nieznajomych? Jak przeżywać życie jako nieustanne ćwiczenie z miłości? Jak w najbanalniejszych sytuacjach odkrywać, że obok zawsze jest ktoś, kto potrzebuje naszej miłości? Prawdziwa miłość, tak jak wiara, polega na tym, by kochać to, czego nie widzimy, co nas bezpośrednio i osobiście nie dotyka, miłością skierowaną tylko w jedną stronę. Potrzeba do tego wiele szlachetności i bardzo niewiele egoizmu. Potrzeba też trochę szaleństwa. Bo za bardzo jesteśmy przyzwyczajeni podporządkowywać nasze serce głowie, a tu trzeba powoli odkrywać, że miłość jest znacznie większa od rozumu, chociażby z tego powodu, że za życia nie udaje nam się poznać Boga, ale możemy Go kochać. On tak właśnie nas kocha, bezgranicznie. Nie dlatego, że na to zasługujemy, albo że będziemy Mu za to wdzięczni, ale dlatego, że nas kocha. Bo - jak mówi Ewangelia - jeśli miłujemy tylko tych, którzy nas miłują, czymże się różnimy od niewierzących? Niestety, nasza miłość często jest pułapką, pętlą zarzucaną po to, by zaskarbić sobie czyjąś wdzięczność. Przytłaczamy nieco tym długiem wdzięczności tych, których kochamy. Dowodem na to jest gniew, jaki odczuwamy, gdy nasza miłość nie spotyka się z wdzięcznością. Potwierdza to fakt, że chętniej pomagamy tym, którzy myślą lub wierzą tak jak my. Sądzimy, że beneficjanci naszej miłości muszą sobie najpierw na nią "zasłużyć". Biedni byliby ludzie, gdyby Bóg kochał tylko tych, którzy na to zasługują! "Nie pytam o twoje przekonania ani wyznanie, tylko o to, co cię boli" - mawiał Pasteur. Ubóstwo, potrzeba są już wystarczającą "zasługą", by zostać obdarowanym miłością. Dlatego prawdziwa miłość to ta, która wypływa z duszy bez wysiłku, tak jak tchnienie z ust. To miłość, która jest po prostu "konieczna", bo bez niej nie możemy żyć. Choćby dlatego, że - jak mówił Camus -"wstydzilibyśmy się, gdybyśmy tylko my byli szczęśliwi". Nie chodzi o to, że musimy kochać, "aby" być szczęśliwymi (byłaby to wówczas pewna forma egoizmu), ale faktem jest, że "trzeba tworzyć cudze szczęście, aby być szczęśliwym", jak mówił Follereau, bo "szczęście, to jedyne, co zyskujemy na pewno, kiedy je komuś damy". Można osiągnąć tylko wówczas, gdy - tak jak robił to papież Jan XXIII - zrobimy cztery rzeczy: - zostawimy na biurku "nasze" osobiste troski, nasze strasznie ważne papiery; - wychylimy się przez okno duszy, poza nas samych; - sięgniemy po lornetkę miłości, która widzi dalej niż krótkowzroczne oczy naszego egoizmu; - będziemy umieli dostrzec, że wokół każdej "kopuły", każdej rzeczy, są ludzie cierpiący i szczęśliwi, i że jedni i drudzy są naszymi braćmi. 7. Czynne współczucie Tyle mówię w swoich artykułach o radości, nadziei, o radości życia, że czasem obawiam się, czy nie tworzę w duszy moich czytelników jakich fałszywych obrazów. Czy nie widzę bólu? Czyżbym nie dostrzegał krwi? Skłamałbym odmalowując taki obraz świata, jakbym zapominał, że "niektórzy tak cierpią, że nie potrafią uwierzyć, by ktokolwiek ich kochał", jak mówi kardynał Hume. Ból to czarna zasłona, która wielu ludziom uniemożliwia dostrzeżenie Boga. I nie możemy zakładać różowych okularów, które nam przesłonią widok tych łez. Od razu wyjaśnię, że nie chodzi mi o "własny ból", lecz o ból, jaki cierpią inni. Własny jest dostatecznie okrutny, by móc zignorować, choćby na jakiś czas, jego palący dotyk. Natomiast cudzy ból możemy ignorować, brać w nawias, możemy zamknąć się w getcie własnego szczęścia, jak gdyby poza naszymi radościami nic więcej już nie istniało. Niektórzy ludzie są szczególnie wrażliwi na cudzy ból. Pamiętam wiersz Rolanda Holsta, który zwierzał się: "Czasami sen nie chce u mnie gościć nocą, kiedy myślę o ludzkich cierpieniach". Albo słowa Van der Meera: "Nie mogę nie dostrzegać cierpień ludzkości. Wszelkich cierpień, cielesnych i duchowych. Nie chcę zaznać spoczynku, podczas gdy ubodzy, żebracy i włóczędzy, których dręczą głód i chłód, śpią teraz pośród łachmanów w tunelach i na schodach metra, bo tam, w rozrzedzonym powietrzu podziemia jest ciepło. Ta nędza mnie dotyczy. Tam, w tamtych ciałach, w tamtych sercach, Jezus w tajemniczy sposób nadal przeżywa swoją mękę". Czasami zastanawiam się, czy Bóg nie powinien ofiarować wszystkim ludziom pewnego daru, strasznego daru. Dać nam go tylko jeden jedyny raz w życiu i tylko na pięć minut: by którejś nocy, na całym świecie zapanowała wielka cisza i stał się cud, żebyśmy mogli usłyszeć przez te pięć minut cały płacz, jaki w tym czasie wypłakiwany jest na świecie; żebyśmy mogli usłyszeć wszystkie jęki we wszystkich szpitalach; wszystkie łkania wdów i sierot; żebyśmy doświadczyli bojaźni umierających i ich zlęknionego oddechu; żebyśmy zaznali - tylko przez pięć minut - samotności i lęku wszystkich bezrobotnych na świecie; żebyśmy zaznali głodu tysięcy milionów głodujących; przez pięć minut, tylko przez pięć minut. Któż byłby w stanie to znieść? Któż uniósłby na swoich barkach wszystkie łzy wypłakane na tym świecie, tej jednej nocy? Ze wszystkich zbrodni popełnianych na świecie, największą jest obojętność, brak solidarności z tymi, których los ciężko doświadcza. Bardziej cierpimy z powodu bólu zęba niż z powodu wojny iracko-irańskiej. Poruszają nas czasem katastrofy, których obrazy trafiają do naszych domów za pośrednictwem małego ekranu, ale emocje te zostają natychmiast zagłuszone piosenką z reklamy. Ci, którzy cierpią, myślą tylko o własnym bólu. Ci, których ból oszczędza, nawet nie zdają sobie sprawy, że świat jest siedliskiem bólu. Nawet "współczucie" zostało pomniejszone. Szukam tego słowa w słowniku, który definiuje je następująco: "Uczucie litości lub żalu odczuwane wobec czyjegoś wysiłku, nieszczęścia lub bólu". Otóż to: wszystko sprowadza się do czystego uczucia. Współczucie stało się poruszeniem serca, które niczego nie rozwiązuje, ale pozwala nam odzyskać spokój, przekonując nas, że dzięki niemu byliśmy blisko cudzego bólu. W obliczu bólu stać nas na współczucie lub snucie filozoficznych rozważań, albo co najwyżej na tworzenie teorii o jego odkupicielskiej wartości. Przecież Chrystus odkupił nas i opatrzył to odkupienie konkretnym komentarzem: zstąpił do poziomu cierpiącego człowieka, był przy nim, znalazł się na jego miejscu. Dlatego należałoby ogłosić krucjatę "czynnego współczucia". Kierkegaard rozpoczyna jeden ze swych traktatów słowami: "Są to rozważania chrześcijańskie; dlatego nie mówią o miłości, lecz o dziełach miłości". Otóż to - dla chrześcijanina miłość to dokonywanie uczynków miłości; współczucie to cierpienie wraz z innymi, podjęcie walki z bólem lub towarzyszenie w bólu. Nie chodzi o to, by spędzać bezsenne noce myśląc o tych, którzy cierpią; chodzi o to, by sumienie nie pozwoliło nam spokojnie żyć, gdy nie staniemy u boku tych, którzy cierpią. Prawdziwe współczucie to nie to, które wypływa z emocji, ale to, które dokonuje się w jedności. Współczuć znaczy współ-doświadczać. Jedność to stanowić jedno. Ani jedno ani drugie nie może sprowadzać się do jakiegoś ciepełka w sercu, ale musi być dłonią niosącą pomoc lub ramieniem, które obejmuje i wspiera. Fałszywe jest współczucie kobiet opłakujących drogę krzyżową. Prawdziwe jest współczucie Cyrenejczyka, który pomógł nieść krzyż. Tylko społeczeństwo cyrenejczyków może sprawić, że ci, którzy cierpią, będą mogli odkryć, że Ktoś (i ktoś) ich kocha. 8. Wierzyć z pasją Od wielu już dni prześladuje mnie pytanie Jeana Rostanda: "Czy ci, którzy wierzą w Boga, rozmyślają o Nim równie gorąco jak my, niewierzący, rozmyślamy o Jego braku?" Pytanie to zraniło mnie tym bardziej, że wydaje mi się niezwykle trafne. Ja też nie myślałem nigdy, żeby można było wierzyć w Boga bez entuzjazmu. I zawsze doprowadzała mnie do rozpaczy taka "duchowa anemia", na jaką często zapada nasza wiara. A wiara może być jak trzęsienie ziemi, a nie jak drzemka; jak wulkan, nie jak rutyna; jak rana, nie jak strup; może być pasją, a nie tylko biernym przyzwoleniem. Jak można wierzyć - tak naprawdę, naprawdę wierzyć - że Bóg nas kocha i nie być szczęśliwym? Jak można myśleć o Chrystusie beznamiętnie? Wściekam się na myśl, że ludzie na świecie, goręcej wierzą w rzeczy tego świata, niż wierzący wierzą w sprawy wiary. Dlaczego ksiądz miałby przeżywać swoje święcenia mniej intensywnie czy mniej radośnie niż para zakochanych? Jak teolog może mówić o Bogu mniej entuzjastycznie niż mąż o żonie, czy ojciec o swoich dzieciach? Dlaczego wierzący mniej radości znajdują w kościołach niż widzowie w kinie? Czyżby przypadkiem Bóg był nudniejszy od telewizora? Jakże trudno jednak spotkać wierzących pełnych wiary! I jaką przyjemność sprawia spotkanie z kimś, kto z błyskiem w oku mówi o swojej wierze, a zza każdego jego słowa wyłania się Chrystus! Przyznam, że w kazaniu najbardziej mi przeszkadza to, że jest nudne. Nie ze względów literackich, ale dlatego, że jak ktoś mówi nudno, to znaczy, że nie czuje tego, o czym mówi. Kiedy natomiast spotykam księdza, który może mówi słabo i nic nadzwyczaj nowego, ale za to z pasją, a to co głosi, głosi z radością, wówczas mogę odetchnąć, bo nigdy nie umiałbym zaakceptować wiary kogoś, komu nie sprawia ona radości. Gdybym wykładał w seminarium, mniej troszczyłbym się o to, by alumni nauczyli się dobrze mówić. Dbałbym raczej o to, by mówili z uśmiechem; nie z przylepionym uśmiechem, wyćwiczonym przed lustrem, ale z uśmiechem, jaki płynie z duszy dlatego, że lubisz mówić do ludzi, a przede wszystkim uwielbiasz opowiadać im o tym, w co wierzysz. Może dlatego tak lubię niektórych pisarzy, tych, u których radość wiary przebija z każdego słowa: Teresę od Jezusa spośród dawniejszych, Mertona lub Van der Meera de Walcheren wśród współczesnych. Czytam właśnie Magnificat tego ostatniego autora, który w Hiszpanii jest, jak się zdaje, całkiem nieznany, i jestem pod wrażeniem jego zaangażowania. Zarówno gdy mówi o bólu, jak i wówczas, gdy pisze o modlitwie, dając wyraz głębokiej radości płynącej z wiary. Czasem wręcz wymusza uśmiech, bo w swoich podeszłych latach pisze tak, jakby pisał nastolatek w pierwszych listach do swojej sympatii. Ale jakże cudownie jest słyszeć chrześcijanina mówiącego na przykład w ten sposób: "życie przeżywane z Bogiem jest porywające", "wiem, że nigdy dość się nie nasycę Kościołem", "być chrześcijaninem to wszystko poznać, wszystko zrozumieć i kochać wszystkich ludzi". Jak wspaniale usłyszeć, że śmierć najbliższej osoby nazywa "świętem bolesnej radości" lub zobaczyć, jak pisze, że "w poście króluje radość, ponieważ radość jest charakterystyczną cechą odkupionego chrześcijanina". Albo jak tłumaczy, że "Bóg, kochając do szaleństwa, stał się człowiekiem". Albo jak mówi o naszym zwariowanym świecie: "Czasy, w których przyszło nam żyć, są bardzo niespokojne, niespokojne w fantastyczny sposób. Wszędzie rodzi się nowe życie". Jakże obmierzli są natomiast ci, którzy bez ustanku mówią o poświęceniach, jakie wiążą się z faktem bycia chrześcijaninem, o rezygnacjach, jakich wymaga od nas wiara! Czy kochanie kogoś może być "poświęceniem"? Tak, tak, wiem, że często trzeba wziąć krzyż; ale jeśli krzyż nie jest dla nas źródłem szczęścia, to jak możemy mówić, że wierzymy w jego odkupi-cielską moc? Wyobraźcie sobie, że chłopak tak oświadcza się swojej wybrance: "Wiem, że chcąc wieść życie wspólnie z tobą, będę musiał wiele poświęcić, zrezygnować z wielu moich upodobań. Będę z tobą, ale musisz docenić moje wysiłki i to, jaki jestem dobry, tak bardzo poświęcając się, by cię kochać". Przypuszczam, że dziewczyna w sekundę puściłaby go w trąbę. A takie bywają deklaracje miłości, jakie my, chrześcijanie, składamy Chrystusowi: kochamy Go jak gdybyśmy robili Mu łaskę, z poczuciem własnej niedościgłej doskonałości z tego tylko powodu, że przez jakąś chwilę trwamy przy Nim, zamiast "zabawiać się" gdzie indziej. Bóg nużący, Bóg będący ciężarem, Bóg nie dający satysfakcji, coż to byłby za Bóg? Albo kochanek nie znajdujący pełni szczęścia w przebywaniu z ukochaną, cóż byłby to za kochanek? Liii Alvarez w swoim Testamencie duchowym powtarza wielokrotnie, że jedną z rzeczy, o których najczęściej się zapomina jest "zasadniczo przyjemnościowy charakter religii". Właśnie tak: wiara musi być źródłem przyjemności. Nie tej banalnej przyjemności, jaką daje zjedzenie lodów czy dobry film, lecz głębszej przyjemności wewnętrznej równowagi, którą daje się pogodzić nawet z fatalnymi przeżyciami na zewnątrz. Musimy przecież przeżywać dogmat wcielenia w sposób całkowity, nie skrywając ran, jakie wcielenie ze sobą niesie, ale i nie zapominając, że rany też zmartwychwstały! Pozwólcie, że to powiem: lubię być chrześcijaninem, jestem szczęśliwy, że nim jestem. Wstydzę się też, że jestem nim w sposób tak niedoskonały. Ale moja niedoskonałość - nawet jeśli jest przeogromna - zawsze jest nieskończenie mniejsza niż miłosierdzie i radość Boża. Tak, to pewne, wszystkie nasze głupstwa, wszystkie nasze boleści tak samo nie przesłaniają Boga, jak plamy nie przesłaniają słońca. Ono jest tu, nad nami, lśniące, jaśniejące, pewne, szczęśliwe. A jego światło jest odwieczną wiosną. 9. Topielec na plaży Pewnego sierpniowego dnia rano, na jednej z plaż w okolicy Montpellier we Francji, znaleziono zwłoki mężczyzny. Musiał mieć około siedemdziesięciu lat i nie posiadał żadnych cech szczególnych, które pomogłyby go zidentyfikować. Rysy jego twarzy były obrzmiałe, zniekształcone długim przebywaniem w wodzie. Ciało zostało przewiezione do Instytutu Medycyny Sądowej w Montpellier, z nadzieją, że ktoś zgłosi się po szczątki tego nieszczęsnego starego człowieka, którego zawał serca zaskoczył w kąpieli, być może w porze, gdy plaża była wyludniona. "Samotny" - to zdawało się być jedynym znakiem rozpoznawczym zmarłego. Samotnym zaskoczyła go śmierć. I samotnym miał pozostać przez sześć długich dni w pomieszczeniach Instytutu. Zdawało się, że nikomu nie brakuje jego obecności. Może był żebrakiem bez domu ani rodziny? Może nikt go nie kochał, może bez niego świat mógł się toczyć swoim torem, jak gdyby nigdy się nie urodził? Dopiero na siódmy dzień okazało się, że ciało to było ciałem księdza Riobe, biskupa Orleanu, jednego z najbardziej lubianych i cenionych członków francuskiego episkopatu. Znany dziennikarz religijny z Paris-Matcha, Robert Serrou, użyczył mu dwa tygodnie wcześniej swojego domku nad brzegiem morza. Biskup cieszył się jak dziecko ze swoich wczasów. Kilka godzin przed śmiercią napisał ostatni, jak się okazało, list: "Doznaję, niemal pierwszy raz od wielu lat, przyjemności nie bycia nikim ważnym i przechodzenia niezauważonym. Wieczorami, kiedy plaża pustoszeje, kąpię się w morzu. Wiele się modlę". Kilka godzin później serce jednego z większych proroków naszego wieku przestało bić. I ksiądz Riobe doświadczał najgłębszej samotności - samotności bycia zupełnie nie znanym. Duże wrażenie robi na mnie historia tego biskupa, który zrzuca z siebie wszystkie strojne szaty i nagi wychodzi na spotkanie śmierci, tak jak tylu ubogich ludzi w naszym biednym stuleciu. Czterdzieści parę lat temu - byłem wówczas dzieckiem - przeżyłem śmierć biskupa. I miałem poczucie końca świata. Zdawało się, że umierając, człowiek ten podcina kolumny, na których opiera się moje miasteczko. Cała Astorga przywdziała żałobę. "Biskup umarł, biskup umarł" - mówili ludzie na ulicach zniżając głos, jak gdyby całe miasto było domem, w którym spoczywa nieboszczyk. Ulice pachniały bzem i sądzę, że nie było w Astordze nikogo, kto by nie nawiedził kaplicy seminarium. Don Antonio Senso Lazaro spoczywał tam, bardziej zaróżowiony niż za życia, w lśniących biskupich ozdobach, ze skrzyżowanymi rękami - na jednej z nich błyszczał ametyst, na głowie miał zdobną w klejnoty mitrę. Ze wszystkich wiosek diecezji przybyły setki kapłanów i tego ranka pobiłem rekord jako ministrant, służąc do dwudziestu paru Mszy, które odprawiane były przy kilku ołtarzach jednocześnie, podczas gdy w zakrystii przebrani już księża czekali, aż skończy poprzedni celebrans. Wszystkie dzwony w mieście dzwoniły jak na pożar, jak gdyby umarła cała armia biskupów albo głowa państwa. Tamto wspomnienie nakłada mi się na wiadomość o samotności tego niedawnego zgonu. I zastanawiam się, która z tych dwóch śmierci jest bardziej "biskupia". Mogę się mylić, ale pamiętam wszakże, że Chrystus pochowany został przez cztery osoby, bez kadzideł, bez dzwonów, bez "oddawania ostatniego hołdu" przez miejscowych notabli. Mogę się nad tym jeszcze zastanowić, ale mówię sobie, że w społeczeństwie, w którym byłoby nie do pomyślenia, żeby biskup kąpał się w morzu tak jak inni plażowicze, ta samotna śmierć jest ostatecznie bardziej logiczna i konsekwentna niż śmierć namaszczona fałszywym blaskiem wspomnień powracających do mnie z dzieciństwa. W końcu po czterdziestu latach wszyscy zmarli - biskupi i żebracy - są tak samo anonimowi i nieznani. Bo niewątpliwie każda śmierć jest samotna. A świece, klejnoty, dzwony są częścią mechanizmu, przy pomocy którego udajemy miłość względem wielu osób, które za życia spychaliśmy na margines. Na szczęście tam "w górze" obowiązuje inny sposób myślenia i miłość jest mniej efemeryczna. Nie wiem czemu, ale zaczynam jakby zazdrościć tej nieoszukiwanej śmierci biskupowi Riobe, jego ciału unoszonemu przez fale, jego zimnej dłoni bez pierścieni, tej dłoni, która na krótko przed śmiercią mówiła o jedynym Przyjacielu, który nigdy nie zawodzi, jedynym, który naprawdę wybawia człowieka z samotności; w tych trzech słowach, które są jak testament i streszczenie tego, co jedynie istotne: wiele się modlę. 10. Wykład na temat małżeństwa Jakże pasjonująca jest historia Pietera Van der Meera! On i jego żona Cristina przeżyli jedną z tych przygód, które budzą moją zazdrość: wspólnie walczyli, wspólnie wierzyli, wspólnie cierpieli i byli szczęśliwi, że wszystko to mogli robić razem. W dniu, w którym Cristina zmarła (on by powiedział "poszła do domu"), osiemdziesięcioletni już Pięter wstąpił do zakonu cystersów, żeby tam nadal cieszyć się wspomnieniem Cristiny i miłością Boga. I opowiada w swoim dzienniczku rzeczy, które każdy ksiądz powinien przeczytać. Opowiadając na przykład w którymś miejscu o studiach, jakie musiał odbyć na starość, aby dostąpić święceń kapłańskich, pisze: "Wracam z wykładu na temat sakramentów: tym razem było o małżeństwie. Co za nuda! Omal nie zasnąłem, same rozporządzenia, przeszkody prawne, cele itd. Przerażające! Chociaż tyle dobrze, że przychodzi mi na ratunek myśl o godach w Kanie i o Cristinie i znów nastaje rajska jasność". Uważam, że każdy ksiądz powinien to przeczytać, bo szkoda mówić, co za kazania głosimy na temat małżeństwa! Przede wszystkim warto zobaczyć, co o małżeństwie wypisuje się w podręcznikach moralności. Przypuszczam, że lektura któregokolwiek z nich odstręczyłaby większość małżonków od przyjęcia tego sakramentu. (Myślę czasem, że pisane są tak po to, żeby "chronić" nasz celibat, przedstawiając małżeństwo od tak mało sympatycznej strony). Najważniejsze w tym jednak - i Van der Meer ma tu rację - jest to, że Chrystus zrobił to inaczej: swoją lekcję na temat małżeństwa wyłożył w Kanie podczas weselnej zabawy, wzbogacając ją o jeszcze jeden wybuch radości. Jeśli nie ukażemy małżonkom, że małżeństwo chrześcijańskie jest "rajską jasnością", to cóż im wytłumaczymy? Z drugiej strony, czy i my, księża zarazimy się tym pogardliwym i cynicznym sposobem patrzenia na małżeństwo, jaki pokutuje w "męskich dowcipach"? Wiem, że bardzo trudno jest przeżywać życie małżeńskie w nieustannej radości (bo żyć "w radości" zawsze jest trudno), ale jakaż to przyjemność spotkać małżonków, którzy dogłębnie zrozumieli, co oznacza miłość mężczyzny i kobiety! Oprócz raju i wiary nie ma nic, co mogłoby się temu równać. Myślę, że biskupi nie powinni udzielać święceń nikomu, kto nie byłby ani raz zakochany. I nie mówię, że zakochany w kobiecie, lecz zakochany w czymś lub w kimś, w swoim powołaniu, w swojej wspólnocie, w życiu. A najlepiej gdyby był zakochany w Bogu. Ale zakochany tak, jak wtedy, kiedy ma się dwadzieścia lat i nie można nawet oddychać nie pomyślawszy o osobie, którą się kocha. Bo jeśli ktoś nie był nigdy zakochany, to nie może dobrze mówić ani o miłości pisanej z małej, ani o Miłości pisanej z dużej litery. Niedobrze, gdy jakiś ksiądz mówi o małżeństwie jak o pułapce albo źródle zagrożeń, a o kobiecie jako okazji do grzechu. Jakże Bóg mógł się tak bardzo pomylić stwarzając mężczyznę i kobietę? Czyżby tę pomoc, o jakiej mówi Księga Rodzaju, wymyślił po to, żeby Adam tak źle na tym wyszedł? Czyżby raj przestał być rajem z chwilą, gdy pojawiła się w nim Ewa? Z tego, co mi wiadomo, sprawa miała się całkiem inaczej: raj nie był dla Adama do końca rajem, dopóki nie znalazł w nim tej, która miała stać się ciałem z jego ciała. Z tego samego powodu nigdy mi się nie podobało, gdy mówiąc o celibacie twierdzi się, że w ten sposób, pozostając w stanie bezżennym, można bardziej kochać Boga. Jak gdyby miłość była czymś podzielnym; jak gdyby ognisko traciło coś na tym, że od jego płomieni rozpala się inne ognisko. Niechby mówili, że celibat daje większą wolność; niechby tłumaczyli, że miłość Boga wystarcza, by wypełnić życie; niechby mówili, że ponieważ człowiek ma ograniczone możliwości, nie będzie miał aż tyle czasu, na ile zasługują jego parafianie, jeśli miałby się jeszcze troszczyć o zarabianie na chleb dla swoich dzieci. Ale niech nie mówią, że mąż mniej kocha Boga dlatego, że kocha swoją żonę - tak jakby Bóg był zazdrosny o ludzką miłość. My, księża, powinniśmy, jak sądzę, być tymi, którzy z największym entuzjazmem mówią o miłości małżeńskiej, właśnie dlatego, że doświadczyliśmy, czym jest Miłość. W innym razie małżonkowie słuchając nas, będą mogli powiedzieć: "Co za nuda! Przerażające!" I dobrze zrobią, jeśli pomyślą, że na szczęście Chrystus w Kanie nie bał się wesela. A nawet rozmnożył na nim wino! Myślę sobie czasem, że niektórzy moraliści nigdy nie wybaczyliby Chrystusowi tego cudu, z obawy, że niektórzy biesiadnicy w Kanie mogliby pod koniec posiłku być lekko wstawieni. 11. Czas inkwizytorów Pewien zaprzyjaźniony czytelnik oburzył się, że w Dlaczego warto być optymistą cytuję stare łacińskie powiedzenie "veritas odium parit" (prawda rodzi nienawiść). "Jak to? - pisze do mnie. - Czy w Piśmie nie powiedziano, że to Bóg jest prawdą?" Musiałem wyjaśnić mu, że pomimo iż brzmi to paradoksalnie, zdanie to ma większy sens niż mogłoby się wydawać. Muszę zacząć od tego, że nie wiem, kto naprawdę jest autorem tego zdania. W jakiejś książce przypisywano je Rzymianinowi Ausoniuszowi, inny autor przytacza je jako maksymę Teren-cjusza, bywa też cytowane jako zdanie świętego Augustyna albo świętego Antoniego Padewskiego. Niezależnie jednak od kogo wyszło, w takiej właśnie postaci dotarło do naszych czasów. Rzymianie nadawali mu trywialne znaczenie: niebezpiecznie jest mówić prawdę, bo prawda boli i drażni naszych bliźnich. Tak więc zamiast mówić, że "prawda rodzi nienawiść", należałoby je raczej przetłumaczyć w ten sposób, że "mówienie prawdy wywołuje nienawiść". Ja wolę je w dosłownym brzmieniu, gdyż sądzę, że nie tyle każda prawda, co raczej niektóre sposoby mówienia prawdy niosą ze sobą nienawiść. Nie każda prawda, to oczywiste. Święty Jan przypominał w swojej Ewangelii, że ten, kto pochodzi z prawdy, słucha głosu Bożego. A święty Paweł zapewniał, że prawda nas wyzwoli. Prawda rodzi nienawiść wtedy, kiedy staje się twarda, kiedy zamienia się w kamień, kiedy przybiera postać fanatyzmu. Prawda spinająca jak ostroga - zabija. Prawda używana jako broń może siać śmierć, tak samo jak miecz. Prawda bezlitosna i narzucona siłą. Taka prawda, o której Biblia mówi, że "i demony wierzą w nią i przed nią drżą". Niestety, aż nazbyt często nadmierne umiłowanie prawdy zmienia tego, który ją głosi, w inkwizytora, a prawdę, jaką głosi, w fanatyzm. Karl Jaspers tak definiował taki sposób myślenia: "Fanatyczne zamiłowanie do prawdy nosi cechy oskarżenia, nagany, unicestwienia, dyskredytacji i szyderstwa, pretensji do moralności, ostentacyjnego wywyższania się; zamiłowanie to zaspokaja instynkt własnego dowartościowania i poniżania innych. Cechą wyróżniającą tej prawdy jest natychmiastowe stawanie się stroną. Pytanie raczej o przeciwnika niż o prawdę. Formą takiej prawdy jest postawa zwycięzcy. Przeczenie i spór są tylko jej konsekwencją". A Dietrich Bonhóffer przypominał, że "cynik z pretensjami do mówienia prawdy wszędzie, zawsze i każdemu w ten sam sposób ukazuje wyłącznie martwego bożka prawdy. Nie można bowiem zapominać, że istnieje mądrość Szatana. Prawda Boża sądzi stworzenie według miłości, podczas gdy prawda Szatana sądzi je według zawiści i nienawiści". Myślę, że warto wprowadzić te rozróżnienia, bo wygląda na to, że żyjemy w czasach inkwizytorów. Inkwizytorów różnej maści, ale zawsze inkwizytorów. Inkwizytorów prawicowych lub postępowych, niemniej inkwizytorów. Ludzi, którzy zasklepili się w "swojej" prawdzie i starają się wbić ją do głowy innym tak, jakby to była ta "jedna jedyna" prawda. Ale wszyscy oni zapominają, że "tylko fanatyzm - a zdanie to jest autorstwa ni mniej ni więcej tylko Woltera - wyrządził więcej zła niż ateizm", i że fanatyzm byłby religią dzikich bestii, gdyby te mogły jakąś religię wyznawać. Czy taka jest chrześcijańska prawda? Jan XXIII stale powtarzał: "veritas in caritate" (prawda zawiera się w miłości), i przypominał, że sposób mówienia prawdy jest równie ważny, jak sama prawda, którą się wypowiada. Inkwizytor jest jakąś anomalią w świecie wiary. Najlepsza chrześcijańska tradycja to tradycja szacunku zarówno dla człowieka jak i dla prawdy. Święty Grzegorz z Nazjanzu przypominał, że "zdrowie polega na równowadze". Święty Augustyn zapewniał, że "non ideo quia durum aliquid, ideo rectum", to znaczy, że o słuszności jakiegoś stanowiska nie należy sądzić ze względu na to, czy jest twarde. Duch katolicki jest jednocześnie surowy i wyrozumiały i "bardziej skory do miłosierdzia niż do wdawania się w spory". Kardynał Berulle przypominał, że "tak jak w starożytności ze zwierząt składanych w ofierze za pokój usuwano żółć, podobnie wysiłki na rzecz pokoju i jedności w łonie Boskiej Oblubienicy powinny być wolne od żółci i goryczy waśni". Tam gdzie panuje niezgoda, gdzie są rany, gorycz, zniewaga, przymus, tam nie poszukuje się prawdy. A to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że - jak pisze Romain Rolland - "prawdę należy kochać bardziej niż siebie samego, ale bliźniego bardziej niż prawdę". Każda prawda użyta jak walec dla upokorzenia człowieka staje się wierutnym kłamstwem. Po drugie dlatego, że każdy inteligentny człowiek - a tym bardziej wierzący - wie, że "każda prawda stanowi środek okręgu, a dróg do tego środka istnieje tyle, ile promieni". "Ci, którzy są podobni do Chrystusa - mówił Claudel - w cudownej różnorodności są podobni do siebie nawzajem". A jak mówi Newman "wystarczy chwila refleksji, aby przekonać się, że w Kościele zawsze były i będą występować rozmaite postawy, a jeśli tak być przestanie, to dlatego, że całkowicie zanikło życie duchowe i intelektualne". Ale zdaje się, że to nie jest w modzie. Nigdy tyle się nie mówiło o pluralizmie i nigdy też wierzący nie byli wobec siebie nawzajem tak nietolerancyjni. Tyle potępiania Inkwizycji i oto mamy ją w każdej parafii i w każdym sercu. "Zdaje się - napisał ojciec Congar - że szatan natchnął współczesnego człowieka duchem schizmy w pierwotnym tego słowa znaczeniu, bo zamiast szukać zgody w sprawach zasadniczych szanując jednocześnie różnice, zajmuje się tym, aby jak najbardziej się wyróżnić, sprzeciwić i uczynić powodem niezgody to, co mógłby wraz z innymi dzielić w duchu jedności". Niezgoda jest niechrześcijańska. "Niemożliwe - mówił święty Cyprian - by niezgoda miała dostęp do królestwa niebieskiego", ponieważ fanatyczne zamiłowanie do prawdy, które wynika z egoizmu, jest twarde, agresywne, narzuca się, prowadzi do podziałów. Tymczasem - jak powiedziane jest w liście świętego Jakuba - "mądrość zstępująca z góry jest czysta, skłonna do zgody, ustępliwa, posłuszna, pełna miłosierdzia i dobrych owoców. Owoc zaś sprawiedliwości sieją w pokoju ci, którzy zaprowadzają pokój". 12. Szczęśliwi księża W ubiegłym tygodniu przydarzyło mi się coś bardzo zaskakującego: w jednym z artykułów powiedziałem mimochodem, nie przykładając do tego najmniejszej wagi, że czuję się szczęśliwy i zadowolony z tego, że jestem księdzem, i że mam nadzieję, że radość ta będzie trwała wiecznie. Powiedziałem to równie naturalnie jak mógłbym napisać, że lubię muzykę, albo że wolę słońce od gradobicia. I oto raptem zacząłem dostawać listy z gratulacjami, że powiedziałem coś, co jak widać okazuje się zaskakujące; coś, co - jak piszą moi korespondenci - może powiedzieć publicznie tylko ktoś wyjątkowo odważny. A ja czytałem te listy nie wierząc własnym oczom, zdumiony, nie mogąc pojąć, że ktoś sądzi, iż potrzeba odwagi, by powiedzieć coś, co mnie wydaje się rzeczą zwyczajną i elementarną. Tak jak nie potrzebuję wykazywać żadnej nadzwyczajnej odwagi, żeby powiedzieć, jak się nazywam, ile mam lat i kim jestem. Ale widocznie teraz, jak wynika z pisanych do mnie listów, księża jakby wstydzili się tego, że są księżmi; ukrywają swoje kapłaństwo jak nieślubne dziecko; a ci, którzy nie zrzucili sutanny, to podobno tylko dlatego, że nie znaleźli jeszcze lepszego sposobu zarabiania na życie. Cóż to za niedorzeczności! Odeślę chyba listy ich nadawcom, żeby im powiedzieć, że szczęśliwych księży jest nieskończenie więcej niż mogą to sobie wyobrazić, a jeśli nie wszyscy mówią o tym głośno z ambony czy w gazetach, to ze względu na zdrowy rozsądek albo dlatego, że obecnie modne jest raczej uchodzić za złego. O ile więc w gazetach można zobaczyć zdjęcie pani trzymającej kartkę z informacją: "Zdradzam męża", trudno byłoby spotkać na ulicy księdza paradującego z afiszem: "Jestem szczęśliwy". Niemniej należy zastanowić się, z jakich to powodów prestiż powołania kapłańskiego tak bardzo podupadł w publicznej ocenie. Bo co do tego nie ma wątpliwości. Onegdaj antyklerykalizm był pośrednio przejawem szacunku, gdyż pałać nienawiścią można tylko do tego, co uważa się za istotne. Dziś - zdaje mi się - praktykuje się nie antyklerykalizm lecz pogardę, lekceważenie, obojętność. Niezliczone są symptomy tego zejścia kleru do społecznej "trzeciej ligi". Przytoczę tu kilka przykładów. Jakiś czas temu wydana została przez Ministerstwo Edukacji książeczka mająca na celu zaprezentowanie młodym ludziom Studiów i zawodów w Hiszpanii. Książka nadzwyczaj kompletna. Chcesz zostać nurkiem? Szukaj na stronie 64. Chcesz zostać entomologiem? Znajdziesz informację na stronie 78. Wolisz prowadzić winiarnię, zostać tancerzem albo minerałoznawcą? Odpowiednie informacje podane są na stronach 66, 135 i 101. Tak więc nie tylko podane są tradycyjne profesje, takie jak lekarz, adwokat, nauczyciel, inżynier, ale także najnowsze i najbardziej wyszukane: hostessa obsługująca konferencje, aktor, garncarz, fryzjer, sedymentolog, terapeuta, socjolog, kotlarz. Wszystko, co tylko chcecie. Ale oczywiście nie należy szukać pod literą K zawodu kapłana, ani księdza, czy pod Z zakonnika. Tym bardziej nie należy szukać pod D duchownego. Ani czarownika pod C. Wszystko to musi być dla Ministerstwa co najwyżej powołaniem, które można tolerować, ale dla którego nie ma ani kierunkowych studiów ani możliwości, tak samo jak nie uczy się bycia złodziejem ani bandytą. Ale jeszcze bardziej bolesny wydaje mi się inny symptom: Instytut Gallupa co kilka lat przeprowadza badania dotyczące społecznego uznania dla głównych zawodów i pyta ankietowanych o ocenę "uczciwości i rzetelności", przypisywanych członkom każdej z głównych grup społecznych. Czy kapłani znajdą się w czołówce przynajmniej pod względem oceny ich uczciwości? W ostatnim badaniu znajdujemy się dokładnie pośrodku tabeli, na dziesiątym miejscu pośród dwudziestu jeden profesji. Przed bankierami, politykami i przedsiębiorcami, ale daleko za inżynierami, lekarzami, dziennikarzami, policjantami czy adwokatami. A co gorsze spadamy w dół: pięć lat wcześniej w tym samym sondażu księża znajdowali się na piątej pozycji w tabeli. Spieszę wyjaśnić, że nie przejmowałbym się spadkiem notowań w skali "społecznej". To, że my, księża, jako tacy przestaliśmy odgrywać rolę lokalnych "notabli", nie wydaje mi się żadną stratą. Chrystusa i jego uczniów nikt oczywiście nie umieszczał na równi z Piłatem i Herodem. Zbytek łaski. Bardziej niepokoi mnie utrata szacunku "moralnego" i - co być może właśnie jest tego konsekwencją - fakt, że wielu księży poddaje w wątpliwość to, co nazywa się ich "kapłańską tożsamością". Nie mogą dokładnie zobaczyć, komu służą, i nie dość rozumie to i docenia ich wspólnota. Byłbym nieuczciwy, gdybym nie powiedział, że przyczyniła się do tego w sposób decydujący krzywa sekularyzacji w latach posoborowych. Niech Bóg broni, żebym miał sądzić ludzi. To, że kogoś na moment bardziej zaślepiła miłość do dziewczyny niż wątły płomyk powołania wydaje mi się bolesne, ale zrozumiałe. To, że ktoś nie może znieść samotności jest jedną z cen, jakie płacimy za naszą ludzką kondycję. Ale nie mogę pojąć, że można porzucić kapłaństwo z powodu zmęczenia, rozczarowania, poczucia nieużyteczności czy dlatego, że - jak mówią - dusi ich struktura Kościoła, występują, aby za drzwiami zorientować się, że wszystkie struktury tego świata są do siebie bliźniaczo podobne, a najbardziej ze wszystkich dotkliwa jest własna niedoskonałość. Najgorsze jest to, że przemieniliśmy kryzys dotykający poszczególne osoby w kryzys całego kleru. Niewątpliwie jeden ksiądz zrzucający sutannę daje więcej powodów do gadania niż stu, którzy dalej ją noszą. A kiedy w lesie ścina się dwa tuziny drzew, wszystkie drzewa wokół czują jakby siekiera uderzała także w ich pień. Wszystko to spowodowało, że od księdza dumnego ze sprawowania swojego urzędu, doszliśmy do księdza niepewnego, kim właściwie jest. Chcieliśmy - myślę, że nie bez racji - przestać być "dziwadłami", odejść od stroju, który oddalał nas od innych, chcieliśmy - myślę, że słusznie - "wmieszać" się w tłum i poczuć się tak samo, jak inni ludzie. I zdaje się, że staliśmy się "tacy sami" jak inni, zarażając się zbiorowym smutkiem i rozczarowaniem charakterystycznym dla współczesnego człowieka. Zaczęła oczywiście spadać liczba powołań. Pamiętam, że kiedy jako młody chłopak poszedłem do seminarium, to przede wszystkim zrobiłem to z pobudek religijnych. Ale także dlatego, że podziwiałem dzieła niektórych kapłanów, widziałem, że ich życie jest życiem spełnionym, zrozumiałem albo wyobrażałem sobie, że jeśli będę taki jak oni, będę jak oni szczęśliwy. Dziś rozumiem, że dla młodego chłopca trudnym może być wybór kariery w zawodzie, w którym nie tylko zarobi mniej niż gdyby był hydraulikiem czy pomocnikiem murarza, ale gdzie nie zobaczy, że ci, którzy go uprawiają, mogą promienieć szczęściem. Dlatego zastanawiam się, czy jednym z pierwszych zadań Kościoła - całego Kościoła: księży, zakonnic, kapłanów - nie powinno być dzisiaj właśnie przywrócenie radości tym, którzy ją stracili i zatroszczenie się o to, by ci, którzy ją posiadają (a tych jest większość), ale nie bardzo mają odwagę to okazać, wyprowadzili na ulicę radość bycia tym, kim są. Choćby mieli iść pod prąd tej cywilizacji, w której zdaje się jest w modzie spędzanie czasu na opowiadaniu sobie co też niedobrego się wydarzyło poprzedniego wieczoru i w której bycie szczęśliwym i okazywanie tego należy do rzadkości. W tym celu nie trzeba przyklejać sobie sztucznego uśmiechu. Wystarczy żyć tym, co się naprawdę kocha. Wiedząc, że chociaż przez szpary, jakie tworzy nasz egoizm, łódź Kościoła nabiera wiele wody, to jest to łódź, która nigdy nie zatonie. Jest wysoce prawdopodobne, że my, jako osoby, nie jesteśmy warci zachodu, lecz kapłaństwo owszem, jest go warte. 13. Żywcem do nieba Moja siostra mówi, że jeśli karmelitanki nie idą żywcem do nieba, to już chyba nikt do nieba nie idzie. A ja przyznaję jej rację, bo tak samo jak ją ogarnia mnie wzruszenie i trochę się boję. Dzieje się tak za każdym razem, gdy odwiedzam ten klasztor: zawsze wychodzę stamtąd z niezwykłym uczuciem radości pomieszanym z zawstydzeniem i chęcią bycia lepszym, bowiem łatwo i trudno jednocześnie wchodzi się do domu, którego mieszkańcy naprawdę poważnie traktują Ewangelię. Przyjechaliśmy tu z okazji uroczystości złotej rocznicy ślubów jednej z kuzynek i przy wejściu do kościoła powitał nas ziąb rodem wprost z Syberii. Spojrzeliśmy po sobie dygocąc i pomyśleliśmy, że w tych szesnastowiecznych murach chłód musi gromadzić się z pokolenia na pokolenie i co roku zyskiwać na jakości, jak dobre wino w markowych piwnicach. Pomyślałem: jak te zakonnice zaczną śpiewać, to zamiast głosu z ust wypadać im będą sople lodu. I przypomniałem sobie, jaką awanturę urządziliśmy wraz z sąsiadami w naszym domu o zbyt późno w tym roku włączone kaloryfery. Za kratami domyślam się obecności dwudziestu jeden cieni, które wkrótce zamienią się w słodkie głosy - a nie żadne sople lodu - i które, chociaż nie są chórem mediolańskiej La Scali, potrafią wyrażać radość. Radość, to pierwsze ogromne zaskoczenie. Bawi mnie fakt, że gdy potem w homilii pozwalam sobie na jakiś żarcik, schowane za kratami zakonnice śmieją się, podczas gdy moim krewnym, zdrętwiałym w kościelnych ławkach, wcale nie do śmiechu. Być może karmelitanki przywykły już do tego zimna; być może ci, którzy są bardziej czyści, lepiej potrafią się śmiać. Mówiąc o tych zakonnicach czuję się ogromnie zawstydzony. Komentuję ostatnią encyklikę papieża i widzę, że one rzeczywiście doświadczają tego, że żyjemy pod parasolem miłosierdzia Bożego. To nieprawda, że ludzie są zdani na swój los we wrogim świecie, ponieważ jest Ktoś, kto nie tylko nas kocha, ale wyłącznie kochaniu nas się poświęca. Mówię im, że Bóg zabiega o naszą odpowiedź miłości i że ta nasza miłość obiektywnie nie ma wielkiego znaczenia, ale staje się najważniejsza na świecie ponieważ pragnie jej Bóg. Mówię to wszystko i czuję się zawstydzony tak, jakbym dał jałmużnę królowi, jakbym podarował słowa tym, które od lat już traktują je serio i dosłownie. Wiem na przykład, że te zakonnice poszczą przez siedem miesięcy w roku - przy czym jest to post rozumiany dosłownie jako jeden tylko posiłek dziennie i są to maleńkie posiłki dla oszukania żołądka; wiem, jak wyglądają ich cele i że za jedyną pościel w łóżkach służą koce ich własnej produkcji; wiem, że tutaj klauzura i posłuszeństwo rozumiane są rygorystycznie. Ale wiem też, że wcale ich to nie odczłowiecza ani nie pozbawia duszy. Moja kuzynka wiedziała o wiele więcej o każdym członku rodziny niż ktokolwiek "ze świata"; śledziła nasze życie jak gdyby stanowiło część jej własnego, pomimo tego strasznego zapomnienia, jakie my uprawiamy. W swojej młodzieńczej osiemdziesiątej szóstej wiośnie życia kuzynka ma do mnie prośbę: abym odprawił jej pogrzeb. "Możesz przyjechać wcześniej, jeśli chcesz, ale koniecznie bądź na moim pogrzebie". Mówi to w sposób najbardziej naturalny, wiedząc doskonale, że śmierć niczego nie kończy. Wychodzę zastanawiając się, kto jest szalony, po której stronie tych krat; czy prawdziwe życie jest za nimi, czy "w świecie"; czy możemy uważać się za chrześcijan my, którzyśmy tak dobrze pogodzili ziąb betlejemskiego żłóbka z centralnym ogrzewaniem, ubóstwo Kalwarii z akcjami w bankach, brak poczucia bezpieczeństwa tego, kto nie jest pewny, gdzie tej nocy złoży głowę, z naszymi kasami zapomogowymi i polisami ubezpieczeniowymi. Niektórzy mówią, że zakonnice klauzurowe do niczego nie są przydatne, że z apostolskiego punktu widzenia ich życie jest martwe. Co za bzdura! Przynajmiej jeśli o mnie chodzi, nie spotkałem kaznodziei, który mógłby się z nimi równać. 14. Anioł z autobusu Zdarzyło mi się to w Rzymie parę miesięcy temu, gdy jako dziennikarz uczestniczyłem w jednej z sesji ostatniego synodu biskupów. Pewnego listopadowego popołudnia z notatkami w kieszeni zmierzałem do centrali teleksowej, żeby przesłać wiadomości do gazety. I oto na jednym z przystanków, do autobusu, który dotąd jechał niemal pusty, wsiadła gromadka rozświergotanych, kolorowo ubranych dziewczynek. "Dziewiętnaście biletów poproszę" - powiedziała do kierowcy towarzysząca im zakonnica. Autobus nagle zmienił się w brzęczący ul. I wtedy podeszła do mnie z brulionem w ręce jedna z dziewczynek. Widzę jeszcze jej czerwony płaszczyk, kasztanowe włosy zebrane w koński ogon, żywe czarne oczy. - Czym dla księdza jest Boże Narodzenie? - zapytała. Spojrzałem na nią zaskoczony, nie wiedząc, do czego zmierza. - W szkole kazali nam przeprowadzić ankietę. Zrozumiałem. Osiemnaście dziewczynek dzierżyło w dłoniach swoje groźne długopisy i notesy, gotowe, jeśli to konieczne, zaatakować wszystkich pasażerów autobusu i wszystkich pieszych w Rzymie. - Czym jest dla księdza Boże Narodzenie? - nalegała dziewczynka. Trudno było mi szybko odpowiedzieć na to pytanie. Najwygodniej byłoby powiedzieć: "Boże Narodzenie to najpiękniejsze dni w roku". I być może ta mała byłaby zadowolona, bo przecież nie chodziło jej o ciekawe wypowiedzi tylko o to, żeby móc powiedzieć zakonnicy, że przepytała trzynastu zamiast dwunastu delikwentów. Mógłbym też powiedzieć, że "Boże Narodzenie to dni, które przeżywa się w gronie najbliższych". Ale wtedy musiałbym dołożyć jeszcze wiele dodatkowych wyjaśnień. Pomyślałem o mojej mamie zmarłej przed kilkunastoma laty. Przypomniałem sobie, jak bardzo różniły się od siebie święta "z nią" i "bez niej". Czy miałem więc tłumaczyć tej dziewczynce, że nie ma jednego Bożego Narodzenia, tylko wiele, i że każde Boże Narodzenie jest niepowtarzalne? A może właśnie tak powinienem zrobić...? Czy nie będzie rozczarowana, jeśli nie otrzyma ode mnie, księdza, religijnej odpowiedzi? Czy miałem więc odpowiedzieć, że każde Boże Narodzenie jest ponownym przyjściem Jezusa do nas? Ale pomyślałem, że w tym przypadku powinienem dodać, że dla mnie, księdza, Boże Narodzenie odbywa się co dzień rano, w moich rękach, dokładnie w godzinie konsekracji. Spojrzałem na dziewczynkę, która wciąż czekała z szeroko otwartymi oczami i długopisem przytkniętym już do białego notesu. Tak, pomyślałem, być może powinienem jej teraz wytłumaczyć moją "osobistą" definicję Bożego Narodzenia: "dni, w których każdy człowiek musi wskrzesić to, co w nim najlepsze - swoje dzieciństwo". Ale czy ta dziewczynka zrozumie moją odpowiedź, ona, która z pewnością nie może się już doczekać, żeby stać się "dorosłą", zapomnieć o dzieciństwie i szkole, nosić modną fryzurę i pozbyć się czerwonych podkolanówek? Stała tam ze swoimi wielkimi oczami, jak mały sędzia, wyczekując niecierpliwie mojej odpowiedzi. Byłem banalny. Powiedziałem: "Boże Narodzenie to najpiękniejsze dni w roku". I zobaczyłem, jak dziewczynka zapisuje to zdanie, szczęśliwa po prostu dlatego, że dobrą czy złą, ale miała jedną odpowiedź więcej do zacytowania w swoim wypracowaniu. - A co chce ksiądz powiedzieć życząc "wesołych świąt"? Dziewczynka dalej patrzyła na mnie badawczo, jak gdyby moje odpowiedzi jej się należały. A ja znowu znalazłem się w kleszczach tego drugiego pytania, na które miałem natychmiast odpowiedzieć. Co chcę powiedzieć, kiedy życzę komuś wesołych świąt? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Są takie zdania, które mówi się i pisze tu i tam bez zastanowienia. Ale czego naprawdę życzę, kiedy wypowiadam to zaklęcie? Życzę szczęścia, zdrowia, pieniędzy, pokoju, dobrobytu, chrześcijańskiej głębi, spokoju ducha? Być może powinienem odpowiedzieć, że za każdym razem, gdy to mówię, życzę czego innego: biednemu życzę trochę poczucia bezpieczeństwa; młodemu łobuziakowi życzę nieco stateczności jego ojca, a jego ojcu życzę żywotności syna; zakonnicy życzę mocy apostolskiej takiej, jaką ma mój dowcipny przyjaciel, a dowcipnemu przyjacielowi życzę nieco tej nadprzyrodzonej wizji, jaką posiada zakonnica. Ale wszystko to zbyt trudno byłoby wytłumaczyć małej dziennikareczce, która czekała tu z przygotowanym długopisem, podczas gdy nasz autobus podążał ulicami Rzymu. - Życzę pokoju - powiedziałem. - Kiedy mówię "wesołych świąt", życzę przede wszystkim pokoju. Dziewczynka znów zapisała moje słowa. Podziękowała mi i pobiegła w głąb autobusu, gdzie czekały na nią koleżanki. - No i co powiedział, co ci powiedział? - usłyszałem, jak zasypują ją pytaniami. A potem słyszałem jeszcze ich dziecinne komentarze wykrzykiwane na osiemnaście głosów: - Ja mam już jedenaście. - Ja tylko dwie. U mnie w domu to nic mądrego nie wymyślą. - Bo ja to zapytałam sąsiadów z piętra wyżej... - No tak... Autobus dojechał do mojego przystanku i wysiadłem. Dziennikareczki jechały dalej i zobaczyłem jak lustrują twarze wsiadających pasażerów, zastanawiając się, kto nadaje się na kolejną ofiarę ich niewinnego ataku. Kiedy poszedłem dalej, ulice wydały mi się jakieś inne. Do Bożego Narodzenia brakowało jeszcze prawie dwóch miesięcy, a oto nagle ktoś mnie w nie zanurzył. I dziewczynka w czerwonym płaszczyku wydała mi się aniołem z wyprzedzeniem zwiastującym mi nadchodzącą radość. Czym jest dla ciebie Boże Narodzenie? - zapytałem sam siebie. Teraz nie musiałem już odpowiadać naprędce, bo nikt nie oczekiwał mojej odpowiedzi z przygotowanym notesem. Teraz powinienem odpowiedzieć, jak jest naprawdę. Teraz musiałem stwierdzić, że chociaż przeżyłem pięćdziesiąt parę Bożych Narodzeń na tym świecie, wciąż chyba jeszcze nie wiem, czym ono jest. Szedłem ulicami jak lunatyk. Od tej pory przydarzyło mi się wiele razy, że spędzam czas z przyjaciółmi i oto nagle znajduję się jakby przeniesiony zupełnie gdzie indziej. Ktoś zaczyna się wtedy ze mnie śmiać, że bujam w obłokach. A to nieprawda, bo nadal, wciąż staram się znaleźć odpowiedź na dwa pytania, które zadała mi tamta dziewczynka. Dlatego, że są ważne. Czy znalazłem odpowiedź? Jeszcze nie. Będę musiał jeszcze sporo nad tym pomyśleć. Ale jestem absolutnie pewien, że jeśli tego roku zrozumiem trochę lepiej Boże Narodzenie i swoim przyjaciołom będę składał życzenia wesołych świąt mniej bezmyślnie... to właśnie dzięki tej dziewczynce w czerwonym płaszczyku, mojemu aniołowi z rzymskiego autobusu, który zawczasu zwiastował mi Boże Narodzenie. 15. Śmiech Łazarza Ze wszystkich postaci, jakie znam, największe wrażenie robi na mnie Łazarz. Tak, ten Łazarz z Ewangelii, którego wskrzesił Jezus. Wiele razy zastanawiałem się, jak wyglądało jego życie po zmartwychwstaniu, co myślał o tych, wśród których żył, czym było dla niego to drugie życie, które otrzymał w prezencie. Chciałbym wiedzieć, co czuł widząc znów słońce, czując zapach róż, podnosząc - być może drżącą ręką - łyżkę do ust, być może zastanawiając się, czy to drugie życie nie jest snem albo raczej czy nie było snem to wcześniejsze. Czy teraz bardziej mu smakował sok z pomarańczy? Czy czas płynął dla niego teraz szybciej i gwałtowniej, czy wręcz przeciwnie, majestatycznie i powoli? Nie wiem. Ale jednego jestem pewien: odtąd jego życie musiało być inne - wszystko zyskiwało sens, bo było widziane w świetle doświadczenia śmierci. A może żył w obawie przed drugą śmiercią, tym razem nieuchronną? Czy go przerażała? Czy raczej jej pragnął, bo oznaczała odpoczynek i spokój? Eugene O'Neill, który jak wielu innych pisarzy czerpał z życia tego zmarłego-zmartwychwstałego, włożył w jego usta straszny i pełen współczucia śmiech, kiedy Łazarz, już nieśmiertelny, a co najmniej pół-śmiertelny, zwracał się do swoich biednych współziomków, którzy nie "widzieli", wykrzykując: "Oto wasz dramat. Zapominacie! Zapominacie o Bogu, który w was jest! Chcecie zapomnieć! Pamięć wiązałaby się z najwyższym obowiązkiem życia jako synowie Boży... szlachetnie, dumnie, z uśmiechem. To byłoby dla was nadto chwalebne zwycięstwo, nadto straszna samotność! Łatwiej zapomnieć, być tylko człowiekiem, synem kobiety; ukryć się przed życiem na jej piersi, wypłakać swój strach na jej pogodzonym z losem sercu i znaleźć pociechę w jej rezygnacji. Żyć zaprzeczając życiu!" Setki razy przeczytałem te słowa, smakując je, rozmyślając nad każdym z osobna, bo niewiele czytałem równie prawdziwych. To racja: być może miłosierny Bóg dał nam morfinę zapomnienia, abyśmy nie musieli iść przez życie odkrywając na każdym kroku przepaści, na skraju których żyjemy, co ryzykujemy, jeśli stracimy Boga, którego nosimy w sobie związawszy Mu ręce. Człowiek, każdy człowiek żyje przesypiając dziewięć godzin na dziesięć. Zamyka się w swojej niedoskonałości. Żyje tak, jakby czasu mu zbywało i jak gdyby zmarnotrawione przez niego godziny można było odrobić nazajutrz. Żyć naprawdę jak ludzie, jakimi jesteśmy, jak synowie Boży, jakimi jesteśmy, to byłoby tak, jak gdyby dwanaście koni ciągnęło naszą duszę nie pozwalając nam uprawiać ulubionego sportu: poobiedniej drzemki, spoczywania na poduszce uciekającego czasu. Tak, każda martwa godzina to własnoręczne zakopywanie się w grobie. Tak, tak, tańczmy, włączmy telewizor, "zabijmy" ten wieczór. Przeżyć go naprawdę byłoby zbyt męczące. I w ten sposób zabijamy życie po kawałku, stając się nie ludźmi, lecz ludzkimi kikutami nie do pary. "Zmarł przedwcześnie" - mówimy o tych, którzy umierają za młodu. A któż nie umiera przeżywszy co najwyżej ćwierć samego siebie? 16. Zapiski na temat przyjaźni W listach, które otrzymuję od młodych ludzi (a czasem także w tych, które otrzymuję od starszych) niemal obsesyjnie powraca temat, który nie daje im spokoju: jak trudno znaleźć prawdziwych przyjaciół. Dlatego warto może o tym porozmawiać. Z pewnością "świat, w którym żyjemy, potrzebuje przyjaźni". Zrobiliśmy tak wielkie postępy w tylu dziedzinach, żyjemy w takim pośpiechu i tak zaaferowani, że w końcu zapominamy o tym, co najważniejsze. Hałas i pośpiech zabijają międzyludzki dialog i wciąż coraz to więcej mamy "znajomych", a coraz mniej przyjaciół. Stary "czarny łabędź" - jak Kant nazywał przyjaźń - jest już nie tylko zjawiskiem rzadkim, staje się wręcz cudem. A przecież nic tak nie wzbogaciło ludzkiej historii jak przyjaźnie. Lam Entralgo w swojej wspaniałej książce O przyjaźni przygląda się historii przyjaźni na Zachodzie i wydobywa na światło dzienne tę strużkę czystej wody, jaką przyjaźń stanowiła dla wszystkich orędowników naszej cywilizacji. Sokrates zapewniał, że przedkłada przyjaciela nad wszystkie skarby Dariusza. Dla Horacego przyjaciel jest "połową jego duszy". Święty Augustyn nie wahał się twierdzić, że jedyną "pociechą na tym ludzkim świecie tak pełnym znoju i błędów może być niekłamana wiara i miłość, jaką świadczą sobie nawzajem prawdziwi przyjaciele". Ortega y Gasset pisał, że "delikatnie cyzelowana, troskliwie -tak jak dzieło sztuki - pielęgnowana przyjaźń, to szczyt wszechświata". A czyż sam Chrystus nie używał tego określenia jako najwyższego komplementu i wyrazu miłości wobec swoich apostołów? Czyż nie nazywał ich przyjaciółmi, "albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego"? Przyjaźń, która jest czymś ważnym i cudownym, jest jednocześnie trudna, rzadka i delikatna. Trudna, ponieważ nie jest to grosik leżący na ulicy i trzeba szukać jej tak usilnie jak skarbu. Rzadka, bo nie zdarza się często: można mieć wielu kolegów, licznych kompanów, ale przyjaciół nigdy nie można mieć wielu. A delikatna, bowiem potrzebuje określonych warunków, aby się narodzić, szczególnej troskliwości, aby się rozwinąć, pieczołowitych starań, aby rosnąć i nigdy nie obumrzeć. Dlatego trzeba zacząć od tego, że człowiek, który chce być w pełni człowiekiem, musi umieścić przyjaźń na jednym z pierwszych miejsc na swojej skali wartości i że wbrew temu, co zwykło się mówić, najlepszy sposób zyskania na czasie, to "stracenie go" z przyjaciółmi, "braćmi, których mogliśmy sobie wybrać według własnych upodobań". Jedno z najdziwniejszych zjawisk na świecie, w którym żyjemy, jest to, że im coś jest mniej ważne, tym więcej się o tym mówi. Zapisuje się całe szpalty gazet, żeby wyjaśnić jakiś mecz piłki nożnej (potworny dramat: był czy nie było karnego?), a nikt nigdy nie mówi - ani w gazetach, ani z ambony, ani z katedry - o kwestiach tak żywotnych jak przyjaźń. Natomiast oczywiście wszyscy twierdzimy, że wiele o niej wiemy, ale rzadko zdarzało nam się nad nią zastanowić. Chciałbym wyjść na ulicę i zapytać, co ludzie rozumieją przez "przyjaźń". Wielu myliłoby ją ze zwykłą sympatią, koleżeństwem. Albo - w drugą stronę - z zakochaniem lub erotyką. A przyjaźń znajduje się pośrodku, jako jedna z najwyższych postaci miłości. Jeśli czytelnicy nie będą się krzywić, przytoczę tu starą, arystotelesowską definicję: "Przyjaźń polega na miłości i zabieganiu o dobro przyjaciela ze względu na niego samego". Albo bardziej aktualną, której autorem jest Lain Entralgo i która wydaje mi się bardziej kompletna: "Przyjaźń to wymiana miłości pomiędzy dwoma osobami, w której, dla wspólnego ich dobra, realizuje się i doskonali ludzka natura". Albo równie głęboka definicja Fagueta: "Przyjaźń to ufność serca, która prowadzi do szukania towarzystwa innego człowieka, wybranego przez nas spośród innych, i nie lękanie się go, oczekiwanie jego wsparcia, życzenie mu dobra, szukanie okazji do tego, by mu to dobro czynić i mieć jak najwięcej wspólnych przeżyć". Znaczy to, że przyjaźń nie jest zwykłym koleżeństwem czy znajomością, chociaż może z jednego czy drugiego wynikać. Znaczy to także, że przyjaźń nie jest zakochaniem, chociaż prawdopodobnie najlepsza miłość to ta, która idzie w parze z głęboką przyjaźnią. Przede wszystkim znaczy to jednak, że w przyjaźni nie szuka się "użyteczności" - chociaż wiele pseudoprzyjaźni budowanych jest jak interes, ale że angażuje się w nią raczej po to, by dawać, niż po to, żeby brać, aczkolwiek nic tak nie doskonali jak ofiarowanie drugiej osobie najlepszej części samego siebie. Prawdziwa przyjaźń to wyłącznie ta, która ubogaca obydwu przyjaciół, taka, w którą jedna i druga strona wnosi to, co ma, co robi i przede wszystkim to, jakim jest człowiekiem. Wynikałoby stąd, że być dobrym przyjacielem lub spotkać dobrego przyjaciela to dwie najtrudniejsze na świecie rzeczy: oznacza to bowiem rezygnację z dwóch egoizmów i sumę dwóch szlachetności. Oznacza ponadto i przede wszystkim podwójne poszanowanie wolności drugiej osoby, a to zakrawa już na cud większy niż najwyższa wygrana na loterii. "Prawdziwa przyjaźń - pisze Lain - polega na tym, żeby pozwolić przyjacielowi być tym, kim jest i kim chce być, pomagając mu z całą delikatnością być tym, kim być powinien". Jak trudno wytyczyć granicę pomiędzy szacunkiem na jednym krańcu, a stymulacją na drugim! Jak łatwo popaść w ten rodzaj duchowego wampiryzmu, w którym jeden przyjaciel pożera drugiego lub sam pożerany jest przez wolę silniejszego! Jakże natomiast wzbogacająca jest przyjaźń, która dojrzewa z biegiem lat i w której czujemy się wolni i wspierani, akceptowani takimi, jakimi jesteśmy i delikatnie popychani ku temu, czym powinniśmy być. Skarby takie jak ten zasługują, by wszystko sprzedać, aby tylko móc posiąść je na własność. Kiedy Ortega napisał, że "delikatnie cyzelowana, troskliwie - tak jak dzieło sztuki - pielęgnowana przyjaźń, to szczyt wszechświata", dobrze wiedział, co mówi. Ale nie wszyscy o tym pamiętają i myślą, że przyjaźń rośnie, gdy tylko ją zasiać, bez żadnego wysiłku. Ale to niewiele więcej niż koleżeństwo. Prawdziwa przyjaźń albo rodzi się co dzień albo więdnie; albo jest pielęgnowana jak żywa roślina albo sprowadza się do doraźnego antidotum na samotność. Pielęgnować przyjaźń wcale nie jest łatwo. Wymieniłbym przynajmniej sześć filarów, na jakich przyjaźń się opiera, jeżeli jest autentyczna. Po pierwsze jest to szacunek dla przyjaciela, takiego jaki jest i kim jest. Para ludzi, w której jeden nie szanuje wolności drugiego, w której jeden czyni się panem woli drugiego, to nie żadna przyjaźń, ale wprawki z wampiryzmu. Po drugie szczerość, która jest w pół drogi pomiędzy zwyczajnym zaufaniem, a absurdalnym ekshibicjonizmem. Jezus mówił do swoich uczniów, że są Jego przyjaciółmi, ponieważ powiedział im wszystko, co wiedział od swojego Ojca. Bo przyjaźń to nie tylko zwykła szczerość, ale zwierzenie, zawierzenie i wspólne przeżycie swojej prywatności. Przyjaźń to także hojność, która nie ma nic wspólnego z "kupowaniem" sobie przyjaciela podarunkami, ale oznacza dar z samego siebie, dzielenie się w naturalny sposób tym, czym się jest i tym, co się posiada. W sztucznym podarunku jest zawsze coś z hipokryzji, transakcji kupna-sprzedaży względów. Inaczej dzieje się w przypadku spontanicznego daru, który ofiarowuje się nie mogąc się przed tym powstrzymać. Podarunek od prawdziwego przyjaciela to taki podarunek, który nie rzuca się w oczy i który nie zobowiązuje do odpłacenia się kolejnym prezentem. W przyjaźni bardziej niż gdziekolwiek indziej lewa ręka nie powinna wiedzieć, co czyni prawa. Przyjaźń to także akceptacja porażek. Przyjaciele typu "pies i kot", którzy spędzają życie kłócąc się o wszystko i o każdej porze, są być może dobrymi kumplami, ale z trudem będą prawdziwymi przyjaciółmi. A już najgorszy jest przyjaciel "mentor", który co rusz strofuje drugiego albo nieustannie stawia się za wzór do naśladowania. Wszystko to są patologiczne formy prawdziwej przyjaźni. Piąty filar przyjaźni to wyobraźnia chroniąca przed jednym z największych niebezpieczeństw - przed nudą. Każda prawdziwa przyjaźń pełna jest pomysłów, umiejętności wychodzenia naprzeciw upodobaniom przyjaciela, umiejętności zrównoważenia milczenia rozmową, rozpoznawania, kiedy można pocieszyć słowem, a kiedy samym towarzystwem. Szóstym filarem może być otwartość, bo przyjaźń nie jest jakąś zamkniętą pomiędzy dwiema osobami przestrzenią, lecz rzeczywistością otwartą na towarzystwo, na grupę. Przyjaźń nie udaje przecież "narzeczeństwa". Na koniec zaś tych sześć filarów sprowadza się do jednego: przyjaźń to przeciwieństwo egoizmu. Nie dzieje się dlatego, że "mnie" wzbogaca, ale dlatego, że dwie osoby pragną wzajemnie się ubogacać w takim stopniu, w jakim każdy stara się ubogacić drugiego. Jest to, jak już mówiłem, jedna z form miłości. Jedna z najwyższych form miłości. Być może najpiękniejszą kartą, jaką kiedykolwiek przeczytałem, jest ta strona Wyznań świętego Augustyna, na której autor opowiada o śmierci pewnego młodego przyjaciela, ze łzami i rozpaczą, które dziś - gdy obowiązuje lodowata oziębłość - wydają nam się niemal melodramatyczne, ale są bardzo prawdziwe: "Jęczałem, płakałem, miotałem się w udręce. Dusza moja, rozdarta i skrwawiona, była dla mnie brzemieniem. Znużyła się człowiekiem, który ją dźwigał. A nie znajdowałem miejsca, gdzie mógłbym ją złożyć i ukoić. Nie było dla niej ukojenia ani w pięknych gajach, ani wśród zabaw i śpiewu, ani w wonnych ogrodach, ani na ucztach, ani w rozkoszy łoża, ani w książkach i wierszach. Wszystko mnie odpychało, nawet samo światło dzienne. Wszystko, co nie było tym, czym on był niegdyś, podłe było dla mnie i nienawistne - wszystko oprócz łez i jęku. Tylko w nich znajdowałem nieco pociechy". Myślę, że nigdy nie wypowiedziano lepiej, czym jest przyjaźń i co oznacza jej utrata. Być może ci, którzy w młodości przeżyli śmierć prawdziwego przyjaciela, będą w stanie to zrozumieć. Tę absolutną pustkę, to poczucie, że wszystko, co nas otacza jest mdłe i nijakie, tę pewność, że nikt i nic tej pustki nie wypełni. To, że nawet światło sprawia ból. Ten wstyd, że pozostaje się wśród żywych, gdy tymczasem przyjaciel stygnie pod ziemią. Każda śmierć jest straszna, wiem. Dostaję czasem listy od chłopców i dziewcząt, którzy przeżyli ten wstrząs, i zawsze z drżeniem siadam do maszyny do pisania, gdy nadchodzi pora, by na listy te odpisać. Co mam im powiedzieć? Jak wytłumaczyć, że umiera ciało, ale nie umiera to, co spowodowało, że kochaliśmy tę osobę? Wczoraj minęło dwadzieścia lat od śmierci mojej matki. Pamiętam, że w kazaniu na jej pogrzebie wypowiedziałem to samo zdanie, które właśnie teraz napisałem: "Wiem, że to, dlaczego ją kochałem, nigdy nie umrze". I dziś, dwadzieścia lat później, wiem, że nie skłamałem. Wiem, że śmierć niczego nie niszczy. Przerwała, owszem, nić, która oboje nas łączyła. Ale nie zniszczyła jej. Nie żyje we mnie mniej niż żyła za życia. Przypominam sobie teraz pytanie, naiwne i głębokie zarazem, które stawia sobie święty Tomasz w swojej Sumie teologicznej: czy do wiecznej szczęśliwości potrzebne jest towarzystwo przyjaciół? To znaczy, czy bez nich byłoby niebo? Odpowiedź świętego z Akwinu jest jeszcze bardziej wzruszająca: "Do doskonałego szczęścia w niebie towarzystwo przyjaciół nie jest koniecznie potrzebne, zważywszy, że człowiek znajduje w Bogu pełnię doskonałości; ale towarzystwo to ma znaczenie, aby to szczęście dobrze się miało". Tłumacząc to na nasz dzisiejszy język moglibyśmy powiedzieć, że przyjaciele - nawet w przyszłym życiu - będą potrzebni dla "właściwego ukształtowania" nieba, ich towarzystwo będzie jak "niezbędna ozdoba chwały". Tej chwały, którą Fray Luis de Granada odczytywał jako radosne i niekończące się spotkanie z Bogiem i zgromadzonymi wokół Niego przyjaciółmi. Przyjaźń - jak widzicie - zajmuje wysokie miejsce nawet w najwyższych lotów teologii. Szczęśliwi, którzy potrafią przeżywać ją i pielęgnować. 17. Zapiski na temat wolności Dlaczego tyle się dziś mówi o wolności? Czyżbyśmy mieli jej mniej niż kiedykolwiek indziej? To słowo nie schodzi nam z ust: pojawia się na transparentach na każdej manifestacji, stanowi tło powodów, dla których podejmuje się walkę, nawet jeśli dwie strony kłócą się między sobą, to obydwie wymachują tym samym sztandarem. Czyżby dlatego, że człowiek zawsze mówi i domaga się tego, czego się nie ma? Kiedy czytam wielkich klasyków, to widzę, że niewiele mówili o wolności. Ale oddychają nią. Z tego, co napisali, wyłania się obraz ludzi, którzy dobrze czują się na tym świecie, przeżywają swoją ludzką przygodę w sposób naturalny, z czymś w rodzaju niewymuszonej pewności siebie, tej, której całkowicie brak ludziom i pisarzom dzisiaj. Teraz bowiem wszyscy chcą się "wyzwolić". Kobiety mówią o swoim wyzwoleniu, młodzi żądają niezależności względem swoich rodziców, domagamy się wolności politycznej, wolności informacji, swobodnego wyboru pracy. I zdaje się, że nikt tak naprawdę nie jest wolny. Jeśli chodzi o politykę, to wiemy już, że demokracja jest sztuką wybierania sobie co cztery lata jakiegoś dyktatora. Że wolność telewizji polegać będzie na tym, że będziemy mogli wybierać pomiędzy pięcioma kanałami ze świadomością, że wszystkie są jednakowo głupie i że w końcu będziemy wolni we wszystkim z wyjątkiem tego, żeby przestać włączać to pudło, bo stało się już narkotykiem, bez którego nie możemy się obyć. Niedawno wprowadzono w telewizji nowy program poranny. Czy jesteśmy dzięki temu bardziej wolni? Gospodynie domowe robią po prostu zakupy o innej porze i zdaje się, że w przychodniach bywa mniej pacjentów. Za jaką cenę? Nowego łańcucha, który przykuwa kobiety do kolejnych odcinków Dynastii. A samochód, czy dał nam wolność? Możemy teraz swobodniej się przemieszczać, ale czasem, jeśli musimy pokonać korki, droga trwa dwa razy dłużej, a do tego utraciliśmy wolność oddychania czystym powietrzem. Można by rzec, że każda nowa wolność przynosi ze sobą jakiś nowy łańcuch. A czy można powiedzieć, że nie są niewolnikami członkowie cywilizacji, w której dziewięćdziesiąt pięć procent z nich zmuszone jest do wykonywania pracy, której nawet nie lubi? "Dla klas niższych - mówił Sam Johnson - wolność oznacza niewiele więcej niż możliwość wyboru pomiędzy pracą a śmiercią głodową". A czy przypadkiem wolni są bogaci, przykuci do swoich pieniędzy i konwenansów swojej klasy? Należałoby jednak wyraźnie powiedzieć, że to wolność czyni nas ludźmi. "Wolność, przyjacielu Sancho - mówił Don Kichote - to jeden z pierwszych darów, jakie niebiosa zesłały ludziom: nie mogą równać się z nią żadne skarby ziemi ani morza. Dla wolności, podobnie jak dla honoru, można i należy narażać życie, natomiast niewola jest największym złem, jakie może się ludziom przydarzyć". Ale czym tak naprawdę jest wolność? W tym miejscu trzeba natychmiast zabiec drogę największemu i najbardziej powszechnemu nieporozumieniu: wolność nie może być kaprysem, "sobiepańską zachcianką", prawem do marnowania własnej duszy. Wolność musi być czymś pozytywnym. Kur na dachu nie jest wolny z tego tylko względu, że może się obracać, kiedy w rzeczywistości jest niewolnikiem każdego podmuchu wiatru. "Wolność - mówił Platon - polega na umiejętności panowania nad własnym życiem". Wolność musi oznaczać możliwość realizacji naszego projektu życiowego tak, aby nikt z zewnątrz nie mógł w tym przeszkodzić, ani też nic od wewnątrz nie mogło go zdewaluować. Kto nie ma jasno nakreślonego projektu życiowego, kto nie wie, kim jest i kim chciałby być, nigdy nie będzie wolny. Być może nie będzie się czuł skrępowany, ale będzie przykuty do swojej własnej pustki. Wolność to coś, co ma służyć naszej samorealizacji. Aby z niej korzystać, trzeba po pierwsze mieć własny projekt na życie. "Jedyna wolność zasługująca na to miano - mówił Stuart Mili - to wolność szukania swojego dobra własną drogą". Dlatego każda wolność zaczyna się od poddania się pewnemu prawu: prawu podążania drogą, którą dobrowolnie sobie wybraliśmy. Zejście z tej drogi lub nie posiadanie takowej - mając za wymówkę to, że idąc na przełaj jesteśmy bardziej wolni - oznacza brak jakiejkolwiek prawdziwej wolności. Nie ma wolności bez udziału wolnej woli. Nie ma wolności bez udziału rozumu, bez poddania się regułom narzuconym przez umysł. "Kto w imię wolności - jak mówił Ortega y Gasset - odmawia bycia tym, kim być powinien, już za życia śmierć sobie zadał: to istny samobójca. Jego życie sprowadzać się będzie do nieustannej ucieczki od jedynej rzeczywistości, jaka w jego przypadku miała rację bytu". Co to jest projekt życiowy? To suma czterech czynników: rzeczywistości naszej natury + osobistych i społecznych okoliczności, w jakich żyjemy + światła idealnej mety, jaką sobie postawiliśmy + stałego wysiłku, aby to osiągnąć. Gdyby zabrakło któregokolwiek z tych czynników, nasze życie byłoby niewolnicze i niepełne. Dlatego wolność jest po pierwsze czymś, co realizujemy będąc tymi, kim jesteśmy i takimi, jakimi jesteśmy. Nikt nie jest wolny w cudzej skórze. Jesteśmy wolni tylko "wychodząc od" nas samych, przyjmując całym sercem to, jacy jesteśmy, mądrzy czy głupi, grubi czy chudzi, dzielni czy tchórzliwi. To jest ten kawałek ziemi, na którym trzeba zacząć coś budować. Nie żadne miraże. Wolność wydumana to właśnie to - senne marzenie. Drugi czynnik to nasze okoliczności i uwarunkowania: musimy być wolni w ramach cywilizacji, w której faktycznie żyjemy, wolni począwszy od edukacji jaką otrzymaliśmy i możemy otrzymać, względnie wolni od sytuacji ekonomicznej i społecznej .Dla mnie szczytem wolności nie będzie to, czy będę królem czy żebrakiem. Muszę wypełnić aż po sam brzeg "mój" przydział wolności, a nie ten, który wyobrażam sobie, że mógłbym mieć. Następnie - sprawa najbardziej podstawowa - ideał, na który dobrowolnie stawiamy. Będziemy wolni "służąc" temu ideałowi, który czasem będzie się zdawał nas pętać, ale który będzie nas pomnażał. Wolnym jest się tylko wówczas, gdy dąży się do czegoś z całych sił. Potem jest codzienny wysiłek, ponieważ wolności ani się nie znajduje ani się nie otrzymuje. Wolność trzeba budować. Nie przestaje śmieszyć mnie to, jak przed wyborami taka czy inna partia - albo nawet sama kościelna hierarchia - mówi, że "daje nam wolność wyboru". Nikt nie "daje" wolności. Wolność nie pochodzi z zewnątrz. Partie czy instytucje mogą co najwyżej nie ograniczać naszej wolności. Ale wolność należy do nas. Buduje się ją... powoli. "Z wolnością jest tak, jak z życiem - mówił Goethe - zasługuje na nią tylko ten, kto potrafi zdobywać ją każdego dnia". Bowiem nigdy nie jest się wolnym raz na zawsze. Po każdej zmianie politycznej krzyczymy: "Teraz jesteśmy wolni". Ale to nieprawda. Być może zdjęliśmy jakąś pokrywkę albo zerwaliśmy jakiś łańcuch, ale wolność trzeba zdobywać sobie codziennie. I nie ma większego niebezpieczeństwa niż sądzić, że "już" jest się wolnym. "W walce o wolność - mówił Ibsen - stwierdzenie, że się ją posiadło oznacza przyznanie się do tego, że się ją straciło. Walka o wolność stanowi istotę wolności". Wolność jest owocem, który się kupuje i zdobywa na raty. Bo zawsze jest względna. Zdobywa się "cząstki" wolności, nigdy całą. Do tego ma ona straszną łatwość znikania. Łańcuchy zniewolenia pojawiają się jak chwasty w polu. Rosną i pienią się, gdy tylko spuści się je z oczu. Co stanowi zagrożenie dla wolności? Są wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni. Zewnętrznych jest mnóstwo, a obecnie - to poważna sprawa - wciąż ich jeszcze przybywa. To moda, zwyczaje, nawyki, "przecież wszyscy tak robią", niezliczone formy nacisków społecznych. Czy jest wolny ktoś, kto ubiera się tak, jak każdy się ubiera i dlatego, że wszyscy się tak ubierają? Czy są wolne nowe mody, które tak bardzo chcą wyrazić bunt przeciwko starym formom, że w końcu z tego buntu powstaje nowa moda? Czy jest wolny ten, kto myśli tak jak wszyscy, bo byłby dziwakiem gdyby odważył się myśleć inaczej? Ale powtarzam, być może człowiek nigdy nie znajdował się pod taką presją jak dziś: ma kupować to, co podsuwają mu pod oczy reklamy, ma iść tam, dokąd wszyscy idą, ma robić to czy tamto, bo tak właśnie się robi. Być może największym wrogiem wolności jest polityka, nawet taka, która twierdzi, że jest drogą do wolności. Rację ma Rosales, gdy pisze, że "obecne upolitycznienie życia doprowadziło nas do swego rodzaju wywłaszczenia z wolności". I to nie tylko dlatego, że ta grupka, którą sami - mówi się, że dobrowolnie - wybraliśmy, zawsze w końcu przywłaszcza sobie decyzje, które ostatecznie powinny być naszymi decyzjami, ale przede wszystkim dlatego, że w końcu "inwazja polityki" oddziaływuje na te nieliczne decyzje, które uważamy jeszcze za własne i niezależne. Dziś należy myśleć blokami: jeśli na przykład jesteś socjalistą albo postępowcem, musisz koniecznie wybrać wszystko to, co moda albo jakaś grupa ludzi uznała za reprezentatywne dla linii postępu. "Musisz" być zwolennikiem aborcji lub rozwodów, inaczej przylepią ci etykietkę konserwatysty lub wstecznika. "Musisz" nawet podporządkowywać się zmianom poglądów twoich szefów: masz być, na przykład, zwolennikiem paktu atlantyckiego albo antynatowcem, w zależności od tego, jaki wiatr dmuchnie w chorągiewkę twoich liderów. W końcu wolność sprowadza się do potrzeby chwili. Ta bolączka nie jest nowa. Już dwadzieścia wieków temu Tacyt pisał, że "do rzadkości należą czasy, w których można myśleć, co się chce, i mówić to, co się myśli". Ale teraz należy dodać, że prawdziwe i najpoważniejsze zagrożenia czyhają na wolność nie z zewnątrz, ale od wewnątrz. "Nie ma na świecie władzy nad wolność serca" - mówił Gracian. A któż jest wolny w swoim sercu? Kto może zagwarantować, że jego rozum jest silniejszy niż jego namiętności? "Widzę dobro i wybieram zło" - zwierzał się święty Paweł. My, którzy nie jesteśmy święci, stwierdzamy codziennie, jak wolność zastępujemy kaprysem, przesądami, naszą największą tanizną. Czy jestem wolny, kiedy "dobrowolnie" robię z siebie głupca? Jak często wolność oznacza w praktyce jedynie samodzielny wybór własnego poddaństwa? Tak, trzeba to powiedzieć: wolność jest kosztowna i bolesna. Być wolnym to być wolnym odpowiedzialnie. Dlatego tak często wybieramy wygodną niewolę zamiast kosztownej wolności. W Braciach Karamazow, w rozdziale o Wielkim Inkwizytorze Dostojewski wyjaśnia fiasko Chrystusa i Jego śmierć właśnie tym, że dał ludziom wolność, podczas gdy ludzie przedkładają chleb w niewoli nad straszliwy wysiłek bycia wolnymi. "Daj wolność słabemu człowiekowi - mówi - a on sam zwiąże się i ci ją odda. Dla słabego serca wolność nie ma sensu". To coś, czego doświadczamy na co dzień: ludzie zawsze będą woleli, żeby nimi dyrygować, niż żeby konfrontować ich z ich własną odpowiedzialnością; wolą by im mówiono, co "mają" zrobić, niż stawać oko w oko z wolnym sumieniem. Mówił też o tym Machiavelli: "Równie trudno i niebezpiecznie jest chcieć obdarować wolnością lud, który pragnie żyć w niewoli, co zniewolić tego, kto chce być wolny". Ale niewielu jest takich, którzy "znoszą" wolność, i ryzyko, jakie się z nią wiąże. "Wolność - mówił Rousseau - jest kąskiem bardzo smacznym, ale ciężkostrawnym". To szlachetne wino łatwo uderzające do głowy. Tylko ten, kto do tego przywykł, może kosztować wolności w dużych dawkach bez zawrotów głowy. Ceną wolności jest nie tylko odpowiedzialność, ale także niezrozumienie, a zatem samotność. Świat niczego nie darzy większą nienawiścią niż człowieka niezależnego. Samo jego istnienie jest oskarżeniem dla zbiorowych zachowań stadnych. Więc jeśli nie zgodzisz się wpasować w którąś z klatek, jakie świat ci oferuje, albo nie będziesz chciał nosić którejś z aktualnie obowiązujących etykietek, zaraz ochrzczą cię mianem "dziwaka". Smutno i pięknie zarazem mówił o tym Erazm: "Umrę wolny, gdyż żyłem samotnie. Umrę samotnie, gdyż żyłem wolny". Ale ta samotność, którą się akceptuje jako nieodzowną cenę za bycie tym, kim się jest, staje się najwyższą nagrodą. Jak mówił Lord Byron: "Choć jestem sam, nie zamieniłbym swego wolnomyślicielstwa na żaden tron". Czyż więc wolność jest ponurym darem, który w końcu zbiega się z moim własnym egoizmem? W tym miejscu musimy się zatrzymać, bo byłoby to największe zafałszowanie wolności. Nie jestem wolny "po to", żeby odizolować się czy wyróżnić od innych. Moja wolność to "mój sposób" życia z innymi, to sposób, w jaki wzbogacam świat pozostając wiernym sobie, a tym samym stając się lepszym, żeby służyć innym. A to w pierwszym rzędzie dlatego, że wiem, iż moja wolność ograniczona jest wolnością tych, którzy są wokół mnie. Wcześniej cytowałem Stuarta Milla. Teraz uzupełnię ten cytat: "Jedyna wolność zasługująca na to miano, to wolność szukania własnej drogi, o ile nie pozbawiamy tej drogi innych". Moja wolność istnieje tylko wówczas, gdy szanuję godność i wolność innych ludzi. Inaczej nie jestem człowiekiem wolnym, lecz agresorem, dyktatorem wolności. Moja wolność w istocie wzbogaca mnie "dla" innych. Umiłowanie wolności to umiłowanie innych ludzi. Umiłowanie władzy to umiłowanie samego siebie. Niech Bóg nas strzeże przed tymi, którzy "narzucają swoją wolność", bo taka wolność w końcu zawsze okazuje się tylko ich kaprysem. Wciąż mi się zdaje, że nie powiedziałem jeszcze tego, co najważniejsze: wolność to kawałek ziemi, działka, na której trzeba coś wybudować. Stare pytanie: "Wolność, ale po co?", nabiera z tej perspektywy bardzo radykalnego znaczenia. Nie jest się wolnym po to, aby być wolnym, ale po to, żeby coś zrobić. Wolność nie jest celem, lecz środkiem. A środki nie rozwiązują problemów. Przygotowują drogę do ich rozwiązania, ale ich nie rozwiązują. Na działce wolności trzeba coś zbudować. I być może to jest najpowszechniejszy błąd: wielu walczy o wolność, a kiedy sądzą, że ją już zdobyli, myślą, że ich walka straciła sens. I okazuje się, że wolność była tylko trampoliną do czegoś innego: do szczęścia, braterstwa, miłości. Być wolnym dla samego bycia wolnym może być powodem do dumy, ale niczemu nie służy. Człowiek staje się wolny, aby jego oswobodzone od więzów ręce mogły zbudować coś lepszego: własne życie, życie innych ludzi. "Wolność - mówił Kant - to zdolność, która powiększa zakres używania innych zdolności". Ale teraz trzeba używać wolnego rozumu, aby na świecie rosła prawda, wolnego serca, aby było więcej miłości, wolnej wiary, aby częściej i lepiej spotykać się z Bogiem. Jak podsumować te zapiski nie wspominając o najbardziej wolnym człowieku, jaki żył na naszej planecie? Jezus był wolny w sposób radykalny, ponieważ dobrowolnie zaangażował się w realizację dzieła swego Ojca; był wolny, ponieważ dobrowolnie przyjął śmierć za innych ludzi; ponieważ opowiedział się po stronie prawdy wiedząc, że przywiedzie Go to do śmierci; uszanował wolność Judasza, chociaż wiedział, że ten Go zdradzi; był wolny, bo nie podlegał ani namiętnościom ani grzechowi; był wolny, ponieważ całkowicie się zrealizował nigdy nie myśląc o samym sobie; był wolny, ponieważ był wyzwolicielem, a był wyzwolicielem, ponieważ wcześniej był prawdziwie wolny. 18. Okowy strachu Jedną z wielkich bolączek naszego pokolenia jest strach. I jedną z najbardziej rozpowszechnionych. Przynajmniej ja coraz częściej spotykam ludzi żyjących nieśmiało, w defensywie, zastraszonych, w obawie nie przed tym, co się dzieje, ale przed tym, co mogłoby się stać. Najgorsze zaś w strachu jest to, że jest on reakcją spontaniczną i - jeśli człowiek nie będzie się miał na baczności - niemal nieuniknioną. Przede wszystkim w okresach wielkich przemian, jak ten, w którym żyjemy. Być może najbardziej charakterystyczny dla naszej cywilizacji jest diabelski rytm, w jakim wszystko się dzieje. To, co jeszcze wczoraj było normalne, dziś wyszło już z użycia. Idee, w jakich utwierdzaliśmy się, dziś podważane są ze wszystkich stron. Niepewność stała się życiową regułą. Ludzie rozglądają się niespokojnie na prawo i lewo i pytają: co się dzieje? Nie zdają sobie sprawy, że dzieje się właśnie to, że nie wiemy, co się dzieje. I wtedy pojawia się strach. Człowiek - czy tego chcemy, czy nie - jest zwierzęciem reagującym nawykowo. O ile niepokoje młodości mijają, o tyle wszyscy mamy skłonność do osiadania na stałe w naszych poglądach, sposobach bycia i życia. Kiedy ktoś je nam zmienia, czujemy się tak, jakby ziemia usuwała się nam spod nóg. A ponieważ czujemy się niepewnie, pojawia się strach. Ten strach zauważalny jest we wszystkich dziedzinach: wierzący boją się, że ktoś "zmieni" im wiarę. Rodzice drżą na samą myśl o przyszłości swoich dzieci. Na niwie polityki wielu zamieniło już złudzenia lat siedemdziesiątych na lęki lat osiemdziesiątych. A trzeba wyraźnie powiedzieć, że żadna droga nie prowadzi do błędu tak nieuchronnie jak ta, na której sądzi się i buduje na podstawie strachu. Bo panika nie tylko paraliżuje ciało tego, kto padł jej ofiarą, ale także paraliżuje i pęta jego rozum. Człowiek zalękniony staje się daltonistą: widzi już tylko same zagrożenia. A żyjąc w defensywie nie może niczego zbudować. Człowiek zalękniony to ktoś, kto w przypadku wątpliwości zawsze stawia na "nie". Obwarowuje się zakazami i murami. A w końcu prowokuje skutki przeciwne do zamierzonych. Ojciec przerażony przyszłością swoich dzieci ani się nie obejrzy, gdy zrobi z nich buntowników. Biskup lub ksiądz lękający się o przyszłość wiary, wychowa niewierzących lub rozżalonych. Starzec lękający się śmierci, zapomni o tym, że żyje. Młodzieniec opanowany strachem zestarzeje się przed czasem. Nie oznacza to oczywiście błogosławieństwa dla wszelkich zmian. Są takie zmiany, które pozwalają światu iść naprzód (i te musimy wszyscy wspierać), oraz takie, które prowadzą nas wstecz. I tym trzeba się będzie przeciwstawić. Ale przeciwstawić się będąc pewnymi tego, w co wierzymy, a nie w popłochu przed tym, czego się obawiamy. Człowiek zalękniony nie ma odwagi się do tego przyznać, boi się, bo w rzeczywistości nie jest pewien ani tego, w co wierzy, ani samego siebie. Wtedy broni się rozpaczliwie rękami i nogami. Wtedy jednak nie broni już swojej prawdy, tylko swojego poczucia bezpieczeństwa. Nie można się bać. Nigdy. Niczego. Z wyjątkiem własnego strachu. 19. Cień Bucefała Przypuszczam, że wszyscy Państwo znacie historię Bucefała, słynnego konia, którego mógł dosiadać wyłącznie Aleksander Wielki. Legendy podają, że żaden masztalerz nie potrafił utrzymać się na jego grzbiecie dłużej niż przez kilka sekund. Zwierzę robiło wolty, stawało dęba, każdego jeźdźca zrzucało na ziemię. Tylko Aleksander umiał bacznie je zaobserwować i odkryć jego sekret: dosiadł wierzchowca frontem do słońca i zdecydowanie spiął ostrogami. Następnie śledził jego podrygi, tak by koń ani odrobinę nie zboczył z drogi wiodącej wprost pod słońce, aż w końcu zmęczone zwierzę pozwoliło całkowicie nad sobą zapanować. Jaką to tajemnicę odkrył Aleksander? Otóż tę, że koń bał się własnego cienia. Wystarczyło uniemożliwić mu oglądanie go, skierować jego nieruchomo osadzone oczy ku słońcu, żeby zapomniał o swoim strachu. Wydaje mi się, że świat pełen jest ludzi podobnych do Bucefała: uwiązanych do strachu przed własną przeszłością, niezdolnych dążyć ku przyszłości, bo przerażają ich wspomnienia, które nie pozwalają im być tymi, którymi są. Jestem zaskoczony, że spotykam tak wielu chrześcijan mylących skruchę z chorobliwym poczuciem winy, którzy żyją grzebiąc wciąż patyczkiem pamięci w ekskrementach swojej duszy i sądzą, że w ten sposób oddają chwałę Bogu. Skrucha w Ewangelii to coś nieskończenie prostszego: wystarczy odwrócić kartę i zacząć nową drogę, a nie spędzać życie zanosząc przed Bogiem jęki i błagania o litość z powodu czegoś, o czym Bóg zapomina w tej samej chwili, gdy człowiek mówi Mu: przepraszam. W życiu dzieje się tak samo. Są ludzie, którzy - ponieważ pewnego dnia zepsuł im się samochód życia - resztę tego życia spędzają sprawdzając silnik, ale nigdy już nie podejmują dalszej drogi. I samochód oczywiście wciąż stoi w miejscu. Ponieważ któregoś dnia popełnili błąd, zdają się poczuwać do obowiązku powtarzania tego błędu "per saecula saeculorum". Mylą skruchę z obsesyjnym "mea culpa", jak gdyby tym większe wybaczenie mieli otrzymać, im więcej razy o nie poproszą. Nie można żyć przyglądając się cieniom, a tym bardziej w bojaźni przed nimi. Istotne jest to, żeby spojrzeć prosto w słońce, stawić czoła naszej powinności, temu, co czeka nas jutro. I nie odwracać wzroku ani o milimetr. Ale są skąpcy, którzy chciwie przeliczają swoje złe uczynki jak lichwiarze złoto. 20. Trzech kamieniarzy Podróżny podszedł do grupy trzech kamieniarzy i zapytał pierwszego z nich: "Co robisz?" "Sam widzisz - usłyszał - pocę się niemiłosiernie jak kto głupi i czekam, żeby już była ósma, żeby móc pójść do domu". "A co ty robisz?" - zapytał drugiego. "Zarabiam na chleb dla siebie i dla swoich dzieci" - odpowiedział. "A ty - zapytał trzeciego - co robisz?" "Buduję katedrę" - odpowiedział trzeci kamieniarz. Wiele razy rozmyślałem nad tą starą historią, bo rzeczywiście ludzie nie robią tego, czego fizycznie dokonują ich ręce, ale to, do czego dąży ich serce. Tak oto właśnie trzech kamieniarzy może ociosywać te same kamienie i dla jednego oznaczać one będą pot, dla drugiego chleb, a dla trzeciego wieczność. Dlatego sądzę, że należałoby bardziej poszukiwać "sensu" rzeczy niż rzeczy samych w sobie, więcej uwagi poświęcać godności pracownika niż materialnej wartości pracy. Obawiam się, że ta godność płynąca z dobrze wykonanej - ponieważ wykonanej z miłością - pracy, to wartość, która w naszych czasach zanika. Życie zostało tak podporządkowane ekonomii, że w końcu liczy się tylko jego wydajność, a nie doskonałość i pełnia. Jedni bardziej, drudzy mniej, ale wszyscy pracujemy, bo taki mamy zawód, bo z tego żyjemy, lub dlatego, że być może nie mamy nic innego, z czego moglibyśmy żyć. Ale gdzie się podziewa miłość do samej pracy, wysiłek, by swój zawód wykonywać dobrze, chociaż potem nikt tego nie docenia? Opanował nas demon pośpiechu. Partactwo stało się ideałem komfortowej pracy. Mówisz do młodego człowieka: "Wykorzystaj wakacje, żeby trochę poczytać". A ten odpowiada: "A po co?" Potem dodaje: "Życie jest krótkie i trzeba je wykorzystać, żeby się zabawić". W ten sposób oczywiście nie przedłuża go, ale zyskuje tyle, że oprócz tego, że jest ono krótkie, to jeszcze robi się ciasne. W naszej cywilizacji wszystko zachęca do łatwizny, do mierności. Przypominam sobie, jak przed laty nie wiem jakiemu to geniuszowi reklamowemu przyszło do głowy promować czytelnictwo groteskowym sloganem: "Książka pozwala odnieść sukces". Odnieść sukces? Mnie Lope de Vega nigdy nie pomógł odnieść sukcesu. Pomógł mi być szczęśliwym, zrozumieć świat i życie, zanurzyć się w radości głębszego życia. Ale odnieść sukces? W tym pomagają - podobno - luksusowe samochody, oszałamiające swym zapachem perfumy i kto wie ile jeszcze głupstw. Ja wolę sukcesy wewnętrzne, wolę codziennie uczyć się lepiej poznawać samego siebie, poszerzać horyzonty duszy, umieć odkrywać nowe kontynenty w ludzkich sercach, podejmować codzienny wysiłek, aby bardziej "być". Czasami, wiem o tym, ten zapał do wznoszenia się prowadzi do pewnej samotności. Jest taka opowieść o ptaku, który niósł w dziobie kawałek mięsa, a za nim, na wyprzódki, leciało stado kruków. Kiedy podczas ucieczki, przy jednej z wolt, mięso upadło na ziemię, ptak został sam, bo kruki, które za nim leciały, nie leciały ze względu na niego, ale ze względu na mięso, które trzymał w dziobie. I w końcu mógł latać swobodnie. I sam. Szczęśliwy. Tak oto za każdym razem przekonuję się coraz bardziej, że istnieje tylko jedna forma geniuszu: skoncentrowanie duszy na jednym tylko przedsięwzięciu, poszukiwanie całym sercem tego, co się kocha, nie zwracając uwagi na te wszystkie pokusy, jakie atakują nas z lewa i z prawa. Gdyby wszyscy ludzie poważnie kochali swoją pracę - niezależnie od tego jak bardzo byłaby niepozorna - świat by się zmienił. Gdyby szewc dobrze robił buty dla samej przyjemności robienia dobrych butów; gdyby pisarz walczył o to, aby dać pełny wyraz temu, co ma do powiedzenia, nie troszcząc się o sukces i poklask; gdyby młodzi doskonalili swoje serca nie pozwalając sobie ani na odrobinę wytchnienia niezależnie od wątpliwości, czy zdołają wykorzystać ich potencjał; gdyby ludzie kochali się nie zastanawiając się, czy ich miłość spotka się z wdzięcznością; gdyby ludzie pogłębiali swoje poglądy i bronili ich szlachetnie nie pytając, ilu je podziela; gdyby politycy dobrze pełnili swoją służebną misję nie troszcząc się o przyszłe wybory; gdyby wierzący byli konsekwentni w swojej wierze i nie bali się zmieniających się mód; gdyby mężczyźni i kobiety troszczyli się o swoje dusze choćby dziesięć razy mniej niż troszczą się o swoje ubrania i wygląd; gdyby kamieniarze myśleli bardziej o katedrze, którą budują, niż o pocie, który w tym celu muszą z siebie wycisnąć...; gdyby tak było, nie mielibyśmy więcej powodu uskarżać się na to, że świat toczy się w złym kierunku, bo trzy miliardy ludzi dumnych z tego, co robią, uczyniłoby ten świat możliwym do zamieszkania. I wszyscy byliby szczęśliwsi. Bo zdaje się, że nie powiedziałem jeszcze, że w tej historii, od której zacząłem artykuł, podróżny odkrył, że jedyny kamieniarz, który się uśmiecha, to ten, który budował katedrę nie zwracając uwagi na pot i zapominając o chlebie. 21. Bomba w kolebce pokoju Najbardziej boli nas to, czego nie rozumiemy. Jeśli zrozumiemy przyczynę bólu, to stanie się on o połowę mniej dotkliwy. Problematyczne pozostaje więc to, co się w głowie nie mieści, bo absurd - jak wbita drzazga - nie daje nam spokoju. Absurdalna jest wiadomość, z którą od tygodnia się borykam, a która w prasie nie doczekała się żadnego szczególnego oddźwięku, być może dlatego, że przywykliśmy już do absurdów. Mam na myśli podłożoną przez terrorystów bombę, która w połowie grudnia wybuchła w Porcjunkuli w Asyżu. I tę, którą w porę udało się znaleźć w grobie świętego Franciszka w tym samym mieście. Komu mógł przyjść do głowy tak szalony pomysł, by zniszczyć to gniazdo łagodności, jakim jest ta maleńka pustelnia, w której zmarł święty orędownik pokoju? Jakiej idei miał bronić ten wybuch? W kogo godziło to przesłanie pokoju głoszone na przestrzeni wieków przez najmniejszego i najłagodniejszego Franciszka z Asyżu? Wiem, że nie należy doszukiwać się sensu w szaleństwie. Gdyby terroryzm nie był nonsensowny i absurdalny, nie byłby terroryzmem. Ale nawet w ramach szaleństwa terroru są uczynki w szczególny sposób nonsensowne. Co może skłaniać człowieka do zniszczenia przy pomocy młotka Pięty Michała Anioła? Jakie to przedziwne myślowe wertepy prowadzą istotę ludzką do podłożenia bomby w tej cudownej oazie pokoju jaką jest miasto Asyż? Dlaczego ktoś podkłada bombę w restauracji, gdzie dwieście nieznajomych osób spokojnie spożywa obiad? Czytelnicy wiedzą, że jestem uparty jeśli chodzi o wiarę w ludzką dobroć. Niestrudzenie chcę patrzyć na świat z optymizmem. Ale jak tu sprawić, by czasami ta wiara w ludzkość się nie zachwiała? Chciałbym przeniknąć - choćby na krótką chwilę - absurdalne myśli tych terrorystów. Dowiedzieć się, jakie to zawiłe meandry doprowadziły ich do obłędu niepotrzebnej i dzikiej przemocy. Dowiedzieć się, jak wyglądało ich życie. Usłyszeć, kto okaleczył ich dusze, zanim sami porwali się do okaleczania posągu albo niszczenia pamiątki po cudownym człowieku, który żył przed wiekami. Chciałbym ich wysłuchać, nie skazywać. Zadać sobie pytanie, czy gdybym ja żył w podobnych okolicznościach, nie popadłbym w taki sam obłęd jak oni. Zastanawiam się, czy ta czarna studnia, w jakiej żyją, została zbudowana przez nich czy powstała dlatego, że wokół nich zabrakło miłości? Czy nikt ich nie kochał, czy też oni egoistycznie wzgardzili tymi, którzy ich kochali? Nic z tego nie rozumiem. Wiem, że nie mogę sądzić, bo któż zna wszystkie decydujące przyczyny takich a nie innych wydarzeń? Współczuję sędziom. Wiem, że - jak mówił Graham Greene - "gdybyśmy znali prawdziwe tło wszystkiego, współczulibyśmy nawet gwiazdom". I w końcu pojmuję, że Bóg musi być nieskończonym miłosierdziem, ponieważ rozumie to, czego my nigdy nie zrozumiemy. Ale nadal zastanawiam się, czy w świecie, w którym wszyscy byśmy się kochali, przyszedłby komuś do głowy ten szalony pomysł, żeby podkładać bombę w kolebce pokoju. 22. Jak świeżo poślubiona panna młoda 'trzymałem z Japonii list od nieznajomej zakonnicy, która pisze do mnie, że - nie wiem w jaki sposób - ale dowiedziała się o moich szwankujących nerkach i pomyślała, że byłaby bardzo szczęśliwa mogąc mi ofiarować jedną ze swoich, bo chociaż sama liczy już sobie siedemdziesiąt jeden lat, to jej nerki są w fantastycznym stanie, jak u dwudziestopięciolatki. Pisze, że "nie zna się na chorobach ani na przeszczepach, ale owszem, wie co nieco o miłości" i wie, że to co ofiarowujemy "mnoży się po tysiąckroć". Tak więc "niech ksiądz po prostu zapyta lekarza, a jeśli ten się zgodzi, od razu da mi znać, żebym sobie zorganizowała podróż i natychmiast przyjeżdżam". Muszę odpisać tej zakonnicy, że w swoim liście ofiarowała mi już swoje serce, które, z tego co widzę, jest jeszcze młodsze niż jej nerki. Z jej listu płynie przecież tyle młodzieńczej radości! W swoich artykułach pisałem nie raz, że na tym świecie jedno tylko jest piękniejsze od buzi dziecka: uśmiechnięta twarz staruszka albo staruszki. Bo starzec, który zachował radość, jest jak dziecko po wielokroć i nie ma nic równie wspaniałego jak siedemdziesięcioletnia miłość. Miłość tej zakonnicy, która do mnie pisze, jest zadziwiająca. "Przez pięćdziesiąt dwa lata życia zakonnego - mówi - Pan Jezus nigdy mnie nie zawiódł" i dlatego budzi się "co dzień rano znów młoda, znów pełna entuzjazmu, aby dla Niego pracować, kochać Go i sprawiać, by inni mogli poznać Go i pokochać; z nową radością i nadzieją, jak świeżo poślubiona panna młoda". Ale czy można dobić siedemdziesięciu lat "jak panna młoda"? Tak, jeśli odkryje się, tak jak odkryła ta zakonnica, że "prawdziwe szczęście polega na dawaniu szczęścia innym. To jest prawdziwa radość nad radościami!". Radość, która często wiedzie pod górkę. Bo ta zakonnica, która wyjechała do Japonii trzydzieści lat temu, wciąż ze wzruszającą tęsknotą myśli o Hiszpanii i o swoich bliskich. Przyjechała na misję pełna gorliwości i namacalnie przekonała się, że "w kontakcie z rzeczywistością ręce i duch opadają, gdy odkrywa się, że świata ciemności w ogóle nie obchodzi jasność", gdy doświadcza się "samotności i pustki i wszystkich tych drobnych umartwień, o których wie tylko Pan Jezus i dusza, której są udziałem". Ale radość można właśnie znaleźć w innych ludziach. Nieść pomoc - jeszcze teraz, na emeryturze - "w rozmaitych społecznych niedostatkach: samotnym starym pannom, o które nikt się nie troszczy, staruszkom leżącym w szpitalach w opłakanym stanie i najbiedniejszym z biednych - więźniom". I kochać ich, wiedząc, że "skoro Pan Jezus jest moim życiem, to bliźni musi być moim życiem, i że jeśli Pan Jezus jest ważniejszy ode mnie, to i bliźni musi być ważniejszy ode mnie. I mówić Bogu: 'Kocham Cię do szaleństwa i tylko poprzez moich bliźnich mogę uczynić Cię szczęśliwym'". Owa zakonnica nawet się tego nie domyśla, ale jej list dokonał prawdziwego przeszczepu serca swoją radością, światłem bijącym z jego słów. Och, gdybyśmy tak wszyscy potrafili żyć jak świeżo poślubione panny młode! 23. Kolor komeżki Historycy opowiadają, że w październiku 1917 roku przez rosyjską Cerkiew przetoczyła się straszliwa dyskusja na temat koloru, jakiego powinny być komże noszone podczas uroczystości liturgicznych. Jedna grupa, używając silnych argumentów, obstawała przy tym, że powinny być białe. Ale inni uważali, i ich racje były nie mniej poważne, że właściwym kolorem jest fiolet. I żadna ze stron nie zorientowała się, że w tym samym czasie szykowała się i wybuchła rosyjska rewolucja, która miała zmienić historię całego XX wieku. Nie jest to oczywiście jedyny przypadek ludzkiej ślepoty. Papież Leon X bawił na corridach w Rzymie, gdy tymczasem Luter zaczynał swoją Reformację. W Hiszpanii monarchowie organizowali polowania, podczas gdy upadało amerykańskie imperium. Tysiące wierzących obsesyjnie roztrząsa dziś dylemat, czy komunię należy przyjmować do ust czy do rąk, gdy tymczasem wokół nich szerzy się brak wiary. Bo jakoś tak dziwnie już jest, że ludzie są przeraźliwie krótkowzroczni, świat może palić się nam pod nosem, a my nawet się nie spostrzeżemy. Dziwnym trafem naszym najmniej rozwiniętym zmysłem jest wyczulenie na historyczny czas, w którym żyjemy. Niestety, drobne wydarzenia, które nas, ludzi, osobiście dotykają, przesłaniają nam całą resztę. Historycy opowiadają, że wielki Juliusz Cezar bardziej się przejmował swoją łysiną niż losami Imperium, i że Pompejusz przegrał wojnę z Cezarem, bo w dniu, kiedy ten przekraczał Rubikon, miał biegunkę. Każdy wie, że kiedy boli nas ząb, wydaje nam się, jakby to był koniec świata. Wiele razy zastanawiałem się nad króciutkim fragmentem Ewangelii, który zawsze wprawia mnie w zdumienie: nad tym, który opowiada, jak po śmierci Chrystusa żołnierze, którzy Go ukrzyżowali, losowali między sobą jego tunikę. Losowali? Jak? Prawdopodobnie rzucali o nią kości, które były wówczas popularną grą. Ale skąd pod krzyżem kości? To proste: żołnierze wiedzieli, że skazańcy umierają długo. Tak więc byli odpowiednio wyekwipowani: mieli przy sobie gry, żeby się rozerwać podczas służby i agonii skazanych. To znaczy, że w godzinie śmierci Chrystusa, w tym samym momencie, gdy odwracała się najbardziej decydująca karta historii, u stóp tego strasznego wydarzenia jacyś ludzie grali w kości. I ostatnim obrazem, jaki Chrystus zobaczył przed śmiercią, był widok ludzkiej głupoty: grupa tych, którzy właśnie byli odkupiani jego krwią, nudziła się tam, w odległości nie większej niż pół metra. Ze wszystkiego, co ewangeliści opowiadają o tej godzinie, ten właśnie szczegół wydaje mi się najbardziej dramatycznym, a także - niestety - najbardziej ludzkim aspektem tego, co się wydarzyło. My, ludzie, jesteśmy ślepi. Zaślepieni kapryśnym egoizmem. I można tylko ze smutkiem pomyśleć o dniu sądu, kiedy zapytają tych żołnierzy, co robili w ów straszny piątek, a oni będą musieli wyznać, że o niczym nie wiedzą... bo grali w kości. Ale ci żołnierze nie byli bardziej przeciętni od nas: wszyscy żyjemy i gramy w kręgle, skupieni na samych sobie, wierząc, że na świecie nie ma innych problemów niż ten straszny ból naszego małego paluszka. Głód w Etiopii? To bardzo daleko! Wzrost bezrobocia? Dobrze, że nas nie dotyczy! Porzuceni staruszkowie? Niech się nimi zajmą ich dzieci! Kryzys wiary? Niech się o to martwią księża i biskupi! Pokój na świecie? Niech go szukają Reagan i Gorbaczow! Uwielbiamy wymigiwać się od odpowiedzialności. Co gorsze nie widzimy, kiedy i gdzie powinniśmy ją podjąć, nie chcemy jej dostrzegać. Chronimy się w pobożnych lub maleńkich, zbędnych gestach. Jasne, łatwiej jest dyskutować o kolorze komeżki niż walczyć o powstrzymanie lub wyjaśnienie idei rewolucji. Prościej jest odmówić parę zdrowasiek niż codziennie podejmować walkę z niesprawiedliwością, ponosząc przy tym wszystkie i złożone konsekwencje. Łatwiej jest ubolewać nad losami świata niż go budować. Bo żeby budować, trzeba zacząć od tego, że się ma oczy szeroko otwarte. Znać świat. Starać się go zrozumieć. Przeczuwać jego przyszłość. Badać, jacy to ludzie wokół nas walczą przy pomocy czegoś więcej niż sympatycznie brzmiące teorie. Dbać przynajmniej o tę małą działkę, która rozpościera się przed naszą duszą. Wszystko, byle w dniu naszego sądu nie stanąć z buzią otwartą ze zdziwienia, kiedy odkryjemy, że żyjemy na krawędzi wulkanu... i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. 24. Zmienianie świata Pewnego dnia do miasta przybył prorok i zaczął na rynku wołać, że koniecznie trzeba zmienić kierunek, w jakim zmierza kraj. Prorok nawoływał i nawoływał. Spory tłum zebrał się, żeby go posłuchać, chociaż wiedziony raczej ciekawością niż zainteresowaniem. Z biegiem czasu jednak coraz mniej ciekawskich zbierało się wokół proroka i ani jeden nie wydawał się być gotów do zmiany swojego życia. Ale prorok nie tracił zapału i dalej wołał. Aż w końcu któregoś dnia nikt się nie zatrzymał, żeby go posłuchać. Prorok wciąż nawoływał, stojąc samotnie na placu. Mijały dni. Prorok nadal wołał. Nikt go nie słuchał. W końcu ktoś podszedł do niego i zapytał: "Dlaczego wciąż nawołujesz? Czy nie widzisz, że nikt nie ma zamiaru się zmieniać?" "Nawołuję - powiedział prorok - bo gdybym umilkł, oznaczałoby to, że im udało się mnie zmienić". Morał tej opowiastki wydaje mi się dość prosty i niebagatelny: nie należy pracować dlatego, że mamy nadzieję uzyskać jakiś owoc, lecz przede wszystkim dlatego, że jest to nasza powinność, ponieważ wierzymy w to, co mówimy. Jak można wnosić, każdy, kto głosi jakąś ideę, robi to po to, aby idea ta trafiła do słuchaczy, lecz jeśli ktoś traci ducha, bo jego myśli nikt nie słucha ani nikt za nimi nie podąża, to dlatego, że niedostatecznie wierzy w to, co myśli i w to, co robi. Użyteczność, czysty zysk nie może być jedynym miernikiem naszych działań. Jeśli na dodatek oczekujemy owoców natychmiast, to sami szykujemy sobie powód do łatwej rezygnacji. Zwłaszcza zmienianie świata jest rzeczą trudną, niemal niemożliwą, a w każdym razie siewca zazwyczaj nie ogląda owocu swego siewu, bo w świecie szybko zmieniają się mody, jak wszystko, co przypadkowe, natomiast serca zmieniają się bardzo powoli, często robią krok w przód, krok w tył, tak że pod tym względem wciąż stoimy w miejscu. To potrafi zrozumieć każdy, kto uważnie przyjrzy się, jak wolno przemienia się jego serce, ile każdego z nas kosztuje ewolucja, jak powoli osiągamy dojrzałość i spokój duszy. Lecz to nie stanowi przeszkody ani dla autentycznego proroka, ani dla człowieka prawdziwie oddanego swojej pracy. Ponieważ nie można być autentycznym ani prawdziwym nie będąc cierpliwym i upartym. Być może to, co chcę powiedzieć, stanie się jaśniejsze jeśli dodam inną opowieść zaczerpniętą ze zbioru starych bajek arabskich. Opowiadają, że stary sufi Bajacid tak mówił do swoich uczniów: "Kiedy byłem młody, byłem buntownikiem i moja modlitwa polegała na tym, że mówiłem Bogu: 'Daj mi siłę, abym mógł zmienić świat'. Ale potem, w miarę jak dorastałem, zdałem sobie sprawę, że nie udało mi się przemienić ani jednego serca. Wtedy zacząłem się modlić: 'Panie, daj mi łaskę przeobrażania tych, którzy są blisko mnie, choćby tylko mojej rodziny'. A teraz, kiedy jestem stary, zaczynam rozumieć jak byłem głupi. I modlę się tylko: 'Panie, daj mi łaskę, bym mógł zmienić samego siebie'. I myślę, że gdybym modlił się w ten sposób od samego początku, nie zmarnowałbym życia". Ta druga opowieść nie wymaga, jak sądzę, komentarza. Może tylko potwierdzenia. Bo na tym świecie pełno jest reformatorów, którzy nawet nie zaczęli zmieniać samych siebie. Jak można być pacyfistą, jeśli nie oddycha się pokojem? Jak można mówić o wolności, jeśli się nie jest duchowo wolnym? Jak można głosić miłość, samemu nie kochając? Jaki sens ma domaganie się sprawiedliwości słowami pełnymi agresji i niesprawiedliwości? Jak można spodziewać się szacunku ze strony swoich dzieci, jeśli się ich nie szanuje? Jak można być wymagającym wobec rodziców, jeśli nie jest się wymagającym w stosunku do samego siebie? Obawiam się, że wiele naszych postulatów zmiany świata to jedynie alibi mające zatuszować nasze fiasko w momencie zmieniania samych siebie, i że znaczny procent oskarżeń o nieuczciwość kierowanych pod adresem innych, to tylko samooszukiwanie się, po to, aby nie przeglądać się w lustrze własnej nieuczciwości. Jedyny sposób, aby zmienić tych, którzy są wokół nas, to sprawić, by nasza osobista przemiana promieniowała dookoła. Człowiek pozostający w zgodzie z samym sobą nie musi mówić o radości, bo będzie ona przebijać z każdego jego słowa. Człowiek prawdziwie wierzący w swoje idee będzie je głosił nie musząc nawet otwierać ust, tylko po prostu żyjąc. To oczywiście dobra rzecz przejmować się losem świata. Zawsze - o ile nie będzie to wymówka mająca zwolnić nas od uprawiania własnego ogródka. Bo w dniu, w którym nasz ogródek będzie miał się lepiej, od razu lepiej zacznie się czuć cały świat. 25. Bagażowy Któregoś dnia przyszli do mnie studenci dziennikarstwa, żeby zrobić ze mną wywiad do jakiejś młodzieżowej gazety i zapytali mnie: "Czy księdza nie męczy ciągłe dodawanie otuchy innym?" Powiedziałem, że owszem, tak, męczy mnie to przynajmniej trzy razy dziennie. Ale też przynajmniej pięć razy dziennie czuję, że nie mogę pozwolić, by moje życie było jałowe, a nie znalazłem jeszcze lepszego zajęcia niż obecne. Kiedy chłopcy sobie poszli, pomyślałem - sam nie wiem czemu - o starym przyjacielu, który był bagażowym w Valladolid. Musiał mieć mniej więcej tyle lat, co ja teraz, ale wtedy wydawał mi się bardzo stary. Ale najbardziej zdumiewająca była jego nieustanna radość. Nie potrafił pracować nie rzucając jakiegoś dowcipu, a kiedy oddawał ci jakąś przysługę, to miałeś wrażenie, jakbyś to ty jemu zrobił grzeczność. Któregoś dnia zapytałem go: "A ty kiedy wyjedziesz na wakacje?" Roześmiał się i powiedział: "Wyjeżdżam po trosze w każdej walizce, którą pomagam nieść tym, którzy wybierają się nad morze". On się uśmiechał, za to ja odszedłem skonsternowany. Nigdy nie myślałem, jak dramatyczne jest powołanie kogoś, kto spędza życie pomagając innym w ich podróży, sam jednak zawsze zostaje na peronie, patrząc jak pociągi odjeżdżają tam, dokąd inni jadą szczęśliwi, podczas gdy on musi się obejść smakiem potu, który wypocił pomagając im w tym szczęściu. Czy zostaje tylko pot? O to nie zapytałem mojego przyjaciela tragarza, bo by się ze mnie śmiał i wytłumaczyłby mi, że pot zostaje na zewnątrz, podczas gdy wewnątrz rośnie absurdalne może, ale równocześnie cudowne poczucie satysfakcji. Od tej pory myślę, że wszyscy, którzy czują powołanie, by pomagać innym - niezależnie od zawodu - są trochę jak bagażowi. I że wszyscy odczuwają to dziwne uczucie zmęczenia pomieszanego z radością. Wydaje mi się w końcu, że w życiu jest tylko jeden problem: czy żyjesz dla samego siebie czy też żyjesz po to, żeby być pomocnym. Życie, aby być pomocnym, jest kosztowne, piękne i owocne. Kosztowne - to oczywiste. Wszyscy jesteśmy egoistami. Ostatecznie wszyscy chcemy tylko być kochani. Choćbyśmy nie wiem jakie pozory przybierali, nasze serca jedynie żebrzą o miłość. Bez niej żylibyśmy jak odarci ze skóry. A bez skóry żyje się bardzo niewygodnie. Dlatego też świat nie dzieli się na egoistów i altruistów, ale na egoistów, którzy tkwią mocno w swoim egoizmie, i na egoistów walczących mężnie, by wyjść poza samych siebie, chociaż wiedzą, że drogo zapłacą za to, że wolą kochać niż tylko być kochanymi. Pamiętam, że przed laty napisałem dziwny wiersz, w którym wyobrażałem sobie, że Chrystus przez jeden dzień robił cuda, na które sam miał ochotę, a nie te czysto praktyczne, o które Go proszą ludzie. I że na jednej z dróg do Palestyny spotyka przepiękną dziewczynę, która prosi Go o najboleśniejszą z kuracji: jest tak piękna, że wszyscy ją kochają, lecz ona nie kocha nikogo. Pożądana przez wszystkich znosi jarzmo bezużytecznej i bezowocnej urody. I prosi Chrystusa o największy z cudów: żeby dał jej dar kochania. Wtedy Chrystus spogląda na nią ze współczuciem i pyta wzruszony: "Czy wiesz, że jeśli będziesz kochać, twoje życie nie będzie łatwe?" Dziewczyna odpowiada Mu: "Wiem, Panie, ale wolę to niż tę martwą radość, niż to bezużyteczne szczęście". Wtedy Chrystus uśmiecha się do niej i mówi: "Wstań dziewczyno i kochaj. Idź w ten straszny świat ludzi, którzy wolą kochać niż być kochani". I dziewczyna odchodzi z pomnożonym miłością sercem, gotowa płynąć pod prąd życia. Fabuła z pewnością jest zmyślona, ale nadzwyczaj prawdziwa. Ponieważ - wiedzą to świeżo zakochani - kochać na krótką metę jest bardzo przyjemnie, kochać na dłuższą metę - męczące, na jeszcze dłuższą - cudownie. Dlaczego męczące? Ano dlatego, że zawsze wychodzi z nas stary egoista i trzy razy dziennie wykrzykuje, że nikt nie okaże nam wdzięczności za naszą miłość. To nieprawda, ale stary egoista tak właśnie mówi, na dodatek wywleka jeszcze wyświechtany argument: a ciebie kto pociesza? Źle postawiony problem: nie chodzi bowiem o to, żeby nasza miłość przyniosła nam pociechę, tylko o to, by świat dzięki naszej miłości stał się trochę lepszy. Trudno oczywiście pogodzić się z tym, że nasze wakacje znajdują się w tych walizkach nadziei, które wnieśliśmy do cudzego pociągu. Trzeba by naprawdę wierzyć w innych, a to na co dzień robią tylko święci. Dlatego, gdybym był papieżem, kanonizowałbym natychmiast mojego przyjaciela bagażowego z Yalladolid. 26. Dziecko, którym byliśmy "INo proszę, masz już prawie czterdzieści dwa lata... Co pomyślałby o tobie, gdyby mógł cię oceniać, ten szesnastoletni chłopak, jakim byłeś? Co by powiedział na to, kim teraz jesteś? Czy chciałby żyć, żeby ujrzeć się w takim wcieleniu? Czy byłoby warto? Jakich to skrytych nadziei, o których nawet nie pamiętasz, nie zawiodłeś? Byłoby niezwykle ciekawie, chociaż smutno, móc skonfrontować te dwie istoty, z których jedna tak wiele sobie obiecywała, a druga tak niewiele tych obietnic spełniła. Wyobrażam sobie, jak młody bezlitośnie strofuje starszego: 'Oszukałeś mnie, okradłeś. Gdzie się podziały wszystkie marzenia, które ci zawierzyłem? Co zrobiłeś z całym tym bogactwem, które tak pochopnie oddałem w twoje ręce? Odpowiadałem za ciebie, obiecałem w twoim imieniu. A ty dopuściłeś do bankructwa. Lepiej bym zrobił, gdybym odszedł i zabrał ze sobą to wszystko, co jeszcze miałem, a co ty roztrwoniłeś. Wcale cię nie podziwiam, wręcz przeciwnie'. I co miałby do powiedzenia na swoją obronę starszy? Powiedziałby coś o nabytym doświadczeniu, o bezużytecznych ideach wyrzuconych za burtę, pokazałby kilka książek, powiedziałby coś o swojej reputacji, przetrząsnąłby gorączkowo kieszenie, szuflady biurka, żeby znaleźć coś na swoje usprawiedliwienie. Ale broniłby się kiepsko i sądzę, że byłoby mu wstyd". Ten akapit - przepisany z dziennika Juliena Greena - był przez wiele lat jak ostroga dla mojego serca. Do dziś, kiedy go czytam, wciąż jeszcze mnie kłuje. Ponieważ to jest moja historia i obawiam się, że także milionów ludzi. Czymże jest nasze życie jeśli nie ubożeniem? Czym jeśli nie defraudacją młodzieńczych nadziei i marzeń? Kto będzie mógł się szczycić już nawet nie tym, że z biegiem lat wzrastał, ale po prostu tym, że zachował swoją młodość w nienaruszonym stanie? Życie powinno być przecież żniwem wielkiego siewu lat młodzieńczych. Żyć to wydawać owoce, a nie po prostu niszczeć i starzeć się. Spełnione życie zawsze jest wynikiem dwóch czynników: dokonania odważnego wyboru w młodości i wytrwania w tym wyborze, kiedy się dorasta. Ale jakiemu procentowi ludzi udaje się jedno i drugie? Dlatego tak mnie przeraża, gdy spotykam zgorzkniałych młodych ludzi nie posiadających ideałów. Jeśli bowiem tak trudno wytrwać w ważnyni wyborze, kiedy miało się mnóstwo planów i marzeń, to co będą zbierać ci, którzy zasiali tylko rozczarowanie albo lekkomyślność? Claudel miał rację mówiąc, że "młodość nie jest czasem przyjemności, lecz heroizmu". Ale najbardziej podstępne na świecie są te działania i ukryte siły, które popychają młodych ludzi ku trywialności i rozpaczy. Nie wystarczy oczywiście wiele marzyć mając szesnaście lat. Potrzeba ogromnego hartu ducha, aby tych marzeń nie sprzeniewierzyć. I tu muszę powiedzieć bez ogródek, że największy nieprzyjaciel nie znajduje się na zewnątrz, lecz tkwi wewnątrz człowieka, i nie są to niepowodzenia, lecz pospolitość. Kiedy jako dorośli zrzucamy winę na przeciwności losu, żeby usprawiedliwić pustkę w bagażu naszego życia, sami się oszukujemy. Bo tak naprawdę cały świat sprzymierzony przeciwko nam nigdy nie zdoła uczynić nam nawet ćwierci tej krzywdy, jaką sami możemy sobie wyrządzić. "Człowiekowi - mówił von Kleist - wystarczą jego własne nogi, żeby upaść, bo każdy nosi w sobie ten kamień, o który się potyka". Ten "kamień" to niemal zawsze pospolitość. Człowiek rzadko grzeszy z nadmiaru zalet. Grzeszy raczej z lenistwa, zaniechania, rezygnując po trochu ze swej duszy. A pospolitość przekłuwa nasze życie jak balon, i to tak, że czasem nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Któregoś dnia spoglądamy w lustro naszych wspomnień, a w lustrze odbija się twarz dziecka, którym byliśmy. Czy to ono będzie nas sądzić w dniu ostatecznym? Czy Bóg nie powierzy naszej oceny temu, kim byliśmy? Wolałbym, żeby to jednak Bóg mnie sądził. Zawsze będzie mi bardziej życzliwy. Bo wiem, że chłopak, którym byłem, nigdy nie wybaczyłby temu człowiekowi-który-sprzeniewierzył-jego-marzenia, czyli mnie. 27. Płynąć pod prąd "W każdej epoce człowieka ratuje garstka ludzi sprzeciwiających się jego upodobaniom". To zdanie Chestertona stanowi prawo historyczne, które dziś ma głębsze niż kiedykolwiek znaczenie. I jest trudniejsze, bo nigdy nie był tak silny prąd popychający nas, abyśmy byli tacy, jak inni. Tak łatwo, tak prosto i przyjemnie poddać się konformizmowi! Tak ciężko natomiast zdobyć się na to, aby być tym, kim się jest i wierzyć w to, w co się wierzy, nie z głupiej chęci "bycia innym", ale ze względu na wierność własnemu sercu! To straszne, jeśli pomyśleć, że Bóg "produkuje" dusze jedną po drugiej, dając każdej jej własną i wyłączną osobowość, i że po kilku latach światu udaje się zuniformizować większość z nich w taki sposób, że bardziej podobni jesteśmy do stada baranów niż do wspólnoty istot, które łączy braterstwo, chociaż są różne. To nie tylko to, że wszyscy wstajemy o tej samej porze, pracujemy w jednakowych godzinach, mamy takie same rozrywki, tak samo się ubieramy, ale ponadto identycznie myślimy i czujemy, jakbyśmy wszyscy wyszli z tej samej foremki. Wydaje nam się, że jesteśmy wolni, ale w rzeczywistości co wieczór o tej samej porze wszyscy oglądamy w telewizji ten sam film, płaczemy i śmiejemy się w tym samym momencie, nie lubimy tej samej postaci albo doznajemy tego samego wzruszenia przy tej samej scenie co nasi sąsiedzi, którzy oglądają ten sam program. "Jeśli wejdziesz między wrony musisz krakać jak i one" - mówi popularne porzekadło. I tak oto wszyscy grzecznie skrzeczymy na jedną ideologiczną nutę. "Oddajcie hołd modzie albo pożegnajcie się z tym światem" - to jedno z praw naszego wieku, w którym dokonało się już w stopniu doskonałym to, co przewidywał rzymski klasyk: "Opinia jest niestety silniejsza od prawdy". Istotnie, opinia publiczna jest przemożną boginią naszego stulecia, chociaż wiadomo, że opinia rządzi światem w taki sam sposób jak ślepy prowadzi kulawego. A najgorszym problemem jest to, że ryzyko, które groziło wszystkim epokom, dziś jest poważniejsze niż dotychczas. Przeczytajcie uważnie te słowa von Balthasara: "W miarę jak postępuje organizacja techniczna współczesnego świata, prawda coraz bardziej nieuchronnie podupada właśnie na polu tejże organizacji, jej metod i środków, a tym samym konformizm staje się uniwersalną regułą zarówno dla chrześcijan, jak i dla innych ludzi. Tak więc widzimy, jak w przyspieszonym tempie zanika rasa wolnych istot, które dwa wieki temu stanowiły normalne zjawisko chrześcijańskiej osobowości". Diagnoza jest poważna, ale słuszna. Współczesny człowiek zdaje się być skłonny wymieniać "wielkie wolności" na "mniejsze wolności". Rezygnuje na przykład z wolnego czasu na czytanie albo rozmyślanie, po to, żeby zarobić trochę więcej pieniędzy i sprawić sobie za nie samochód. Przyzwyczaja się mówić to, co wszyscy mówią, bo obawia się, że gdyby mówił to, co ma na sercu, ludzie szybko uznaliby go za dziwaka. I tak oto przystosowanie stało się podstawowym prawem umożliwiającym egzystencję w tym wieku. Nawet chrześcijanie stosują to prawo wobec swojej wiary. I oczywiście nie będę się sprzeciwiał takiemu przystosowaniu form wyrazu czy sposobów życia, które jest nieuchronne, aby w naszym stuleciu żyć wśród innych ludzi i przekazywać przesłanie wiary. Niedobrze jest natomiast jeśli "dostosowuje" się duszę, przeobrażając ją. Można rezygnować z niektórych "mniejszych wolności" aby uratować większe, ale nie na odwrót. Człowiek może "dostosowywać" stroje czy słownictwo, ale nie serce i nie przekonania. Oczywiście, za wierność samemu sobie zawsze drogo się płaci. Napoleon mówił, że "niepodległość jest skalistą wyspą bez żadnej plaży". Nie jest łatwo wylądować w niezależnej duszy. Nasza osobowość jest zawsze szorstka i trochę samotna. Ale człowiek powinien odważyć się być inny jeśli to konieczne, aby dochować wierności swojej duszy. Również dlatego, że na dłuższą metę zwycięstwo odnoszą prorocy. Sól nadaje smak potrawom. A do czego nadaje się sól, która straciła swój smak, sól, która się "dostosowała" i smakuje już tak samo jak inne potrawy? 28. Przeciwko rezygnacji Tak naprawdę nigdy nie mogłem zrozumieć, jak rezygnacja może być cnotą chrześcijańską, przynajmniej w takiej formie, w jakiej podaje sieją z co poniektórych ambon, jako bierną i łzawą akceptację otaczającego nas zła. Nie znalazłem też żadnej strony w Ewangelii, która zachęcałaby nas do tego, by siąść i użalać się nad przeciwnościami losu. Znajduję raczej co innego, mianowicie to, że Jezus przychodzi do uśpionego, pełnego rezygnacji świata i zachęca nas, abyśmy zbuntowali się przeciwko złu i zwyciężyli je. Rezygnacja była cnotą właściwą pogaństwu i niektórym religiom wschodnim. Cała kultura rzymska na przykład jest przesiąknięta konformizmem wobec zła. "Takim świat zastajemy i takim go pozostawmy" - brzmiała jedna z obiegowych sentencji. A Horacy radził swoim czytelnikom: "Zachowaj to miejsce, jakie dał ci los". Ewangelia natomiast uważa, że zło można zwyciężyć dobrem i podnosi sztandar nadziei. Chociaż wielu było kaznodziei, którzy sprowadzali nadzieję do poziomu rezygnacji i dawali do zrozumienia, że na ziemi przystoi rezygnacja, a nadzieję można sobie zostawić na później, na to, co nas spotka w niebie. Jestem szczerze przekonany, że niewiele rzeczy wyrządziło taką szkodę Kościołowi, jak to zafałszowanie nadziei. Przeciwko niemu - częściowo nie bez racji - powstało wielu nieprzyjaciół Kościoła. Kazandzakis, streszczając dzieło Nietzschego, tak atakuje wierzących: "Ach, przewrotna religia, która lokuje nagrodę i karę w przyszłym życiu, na pocieszenie dla niewolników, tchórzy, uciemiężonych, aby mogli znieść bez jęku to doczesne życie i cierpliwie giąć kark przed swoimi panami! Niezły Święty Stół Gry stanowi ta religia, gdzie człowiekowi dają jedną monetę w życiu doczesnym, aby zyskać wieczne miliony w przyszłym! Jakie to sprytne, jakie przebiegłe, cóż to za lichwiarstwo! Nie może być wolnym człowiek, który oczekuje Raju lub boi się Piekła! Potem wstyd byłoby upijać się w tawernach nadziei". Parę stron później podkreśla: "Nagle oto Kościół Chrystusowy, a przynajmniej to, co z niego uczynili ci, co noszą sutanny, wydał mi się jak owczarnia, w której dzień i noc beczą tysiące stłoczonych baranów ogarniętych panicznym strachem, które wyciągają szyje i liżą rękę i nóż, który poderżnie im gardła. Jedne boją się, bo nie chcą trafić na rożen w ogniu piekielnym, a inne spieszą pod nóż, aby na wieki wieków paść się na wiecznie zielonej wiosennej trawie". Czy trzeba mówić, że ta karykatura nie ma nic wspólnego z Ewangelią, chociaż w prześmiewczy sposób przypomina to, co mówią niektórzy kaznodzieje? A więc dobrze, powiedzmy to wyraźnie: nie, chrześcijańska nadzieja nie ma nic wspólnego z tym cierpliwym beczeniem tchórzliwych owieczek. Prawdziwa nadzieja to nadzieja tego, kto codziennie przykłada swoją dłoń do pługa, wiedząc - owszem - że inna Ręka podtrzymuje nasze ręce i doprowadzi nas tam, dokąd my byśmy nie doszli. Nadzieja to nie jest zwyczajne oczekiwanie, żeby ktoś przyszedł i rozwiązał problemy, jakie my musimy rozwiązać, ani też nie jest znużonym przyzwoleniem na niesprawiedliwości, jakim moglibyśmy zapobiec. Nie wydaje mi się też do przyjęcia stara formuła, że "trzeba się poddać woli Bożej". "Czyżby - zastanawia się Bernanos rozsierdzony tym pomysłem - człowiek poddawał się byciu kochanym?" Wola Boża nie jest dla wierzącego czymś, co ten ma znosić, ale czymś, co przyjmuje się z radością, chociaż czasem może ona być dotkliwa. Nie należy bowiem mylić pełnego rezygnacji poddania się z pogodną akceptacją rzeczywistości, o ile oczywiście nie będziemy traktować tej rzeczywistości jak kamienia, na którym można tylko siąść i płakać, lecz jak trampolinę, na której trzeba mocno oprzeć stopy, aby zawsze wskakiwać do lepszej rzeczywistości. Bierna rezygnacja to codzienne samobójstwo. Chrześcijańska akceptacja to codzienny wysiłek, by potknąwszy się wstać. Niebo nadejdzie. Ale nigdy nie zobaczymy jego owocu, jeśli teraz pozwolimy, żeby zgniły korzenie wielkiego drzewa Łaski. Korzenie, które tkwią w ziemi. 29. Złowieszczy prorocy Pewna starsza pani opowiadała mi - z tą świętą naiwnością charakterystyczną wyłącznie dla dzieci i osób w podeszłym wieku - iż któregoś dnia wysłuchała kazania, w którym ksiądz w tak strasznych słowach mówił o zbliżającym się końcu świata, słońcu, które zgaśnie i gwiazdach, które pospadają z nieba, że - powiada - "wszystko to było tak smutne, że jak wyszłam z kościoła, to poszłam do cukierni i kupiłam sobie ciastko". Też bym tak zrobił. Obawiam się bowiem, że gdybym był przekonany, że świat skończy się w przeciągu najbliższych dwóch miesięcy, to zamiast go naprawiać najpewniej zająłbym się swoją osobą, wszystko inne puszczając w niepamięć. Dzięki czemu - tego jestem pewien - doprowadziłbym do demoralizacji i siebie, i świata. I w ten sposób przyspieszyłbym godzinę jego upadku. A mówiąc trochę bardziej poważnie, w tym katastrofizmie, który tak bardzo jest teraz w modzie niepokoi mnie to właśnie, że zachęca on bardziej do egoizmu niż do walki, że sprowadza ideę nawrócenia do przygotowania się do śmierci. A to są dwie zupełnie różne rzeczy. Ale spróbujcie powstrzymać tych, którzy kochają bajki! Nie na wiele się zdało napiętnowanie przez Jana XXIII złowieszczych proroków. Od tamtej pory jeszcze ich przybyło. Lecz słowa papieża Roncallego nadal są niezwykle klarowne: "Od czasu do czasu, w ramach codziennego pełnienia naszego urzędu, docierają do nas głosy uwłaczające naszym uszom, kiedy to niektóre osoby, powodowane z pewnością religijnym zapałem, przejawiają brak właściwego osądu i sposobu postrzegania spraw. W obecnej sytuacji społecznej dostrzegają jedynie ruinę i nieszczęścia. Zwykły mawiać, że nasza epoka mocno podupadła w stosunku do poprzednich wieków i zachowują się tak, jakby historia, która jest nauczycielką życia, niczego ich nie nauczyła... Uznajemy za konieczne wyrazić nasz całkowity sprzeciw wobec takich złowieszczych proroków zwiastujących nieustannie katastrofy, jak gdyby koniec świata czaił się już za rogiem". Nie trzeba być prorokiem, żeby wiedzieć, że na świecie dzieje się wiele złego, wystarczy mieć oczy. A żeby pogodzić się z tym, iż pewnego dnia nastąpi koniec tego świata i że powróci Pan, nie trzeba być wizjonerem, a wystarczy wierzyć. Trzeba natomiast bardzo zafałszować Ewangelię, żeby kojarzyć nadejście Pana z grozą i przerażeniem. Jezus nie powiedział bowiem: "drzyjcie, bo oto nadchodzę", lecz "pracujcie, kiedy przyjdę z powrotem". Dlatego w ogóle nie jestem ciekaw, kiedy nastąpi koniec świata. Na razie wiem, że dzisiejszy dzień dobiegnie końca za kilka godzin, że ten rok zakończy się 31 grudnia i że mam obowiązek tych kilka godzin i tych niewiele dni wypełnić miłością. Jutro zajmę się wypełnianiem miłością jutrzejszych godzin, a w 1987 roku - jeśli taki rok nadejdzie, a ja będę wówczas wśród żywych - będę się starał nadal czynić go lepszym. I jest mi obojętne, że ma być jeszcze tylko dwóch papieży, jak według Fontbruner'a twierdzi rzekomy święty Malachiasz. Na razie kocham tego, który jest i jestem pewien, że jeśli tylko dożyję, będę kochał jego następców. I nie przejmuję się prorokami zapowiadającymi kosmiczną katastrofę. Teraz wystarczy mi, że mogę dziękować Bogu za słońce, które tak pięknie świeci dziś na niebie. 30. Kamień filozoficzny Xazandzakis, zapytany, dlaczego tak bardzo lubi świętego Franciszka, odpowiedział: "Kocham go, bo mocą miłości jego dusza przezwyciężyła rzeczywistość - to, co ludzie pozbawieni skrzydeł nazywają 'rzeczywistością': głód, chłód, chorobę, pogardę, niesprawiedliwość, brzydotę - i udało mu się przeobrazić ją w radosny, namacalny sen, prawdziwszy od samej prawdy. Święty Franciszek odkrył sekret, którego na próżno poszukiwali średniowieczni alchemicy: sekret przemieniania ordynarnego metalu w czyste złoto. Dla świętego Franciszka 'kamień filozoficzny' nie był czymś niedosiężnym, niedostępnym dla ludzi; żeby go znaleźć nie trzeba było łamać praw natury: kamieniem filozoficznym było jego własne serce. W ten sposób, poprzez cud mistycznej alchemii podporządkował sobie rzeczywistość, wyzwolił człowieka spod fatalizmu i całe jego ciało przeobraził w ducha. Święty Franciszek jest w moich oczach wielkim generałem prowadzącym zastępy ludzkie do absolutnego zwycięstwa". Istotnie, mamy do czynienia z dwiema rzeczywistościami, które nakładają się, leżą tuż obok siebie: jedną ulotną i drugą wiekuistą. A większość ludzi dostrzega tylko tę najbardziej powierzchowną. Wejdźcie na chwilę do szpitala. Na sali, gdzie leży pięciu pacjentów cierpiących na tę samą chorobę, z pewnością zobaczycie trzech powalonych cierpieniem, jednego pogodzonego z nim i jednego być może pogodnego, a nawet uśmiechniętego. Jakim cudem? Mocą duszy. Albo zastanówcie się, dlaczego jeden z dwóch zarabiających tyle samo urzędników będzie żył spokojnie i szczęśliwie, a drugi będzie się dusił? To dlatego, że kamień filozoficzny rzeczywiście istnieje. To nie żadna romantyczna mrzonka. I sporządza się go domowym sposobem. Jak? Tu już każdy musi znaleźć swój własny przepis. Ale być może przydadzą się w tym celu takie oto rady: - Pierwsze i najważniejsze to mieć jakiś wielki ideał, w dążeniu do którego nie będą się zbytnio liczyć porażki i trudności. - Trzeba wierzyć w przyszłość i mieć zaufanie do życia. Codziennie rozprawiać się z bieżącymi problemami, a nie cierpieć z wyprzedzeniem z powodu tych, które mogą ewentualnie pojawić się jutro. - Postanowić i dotrzymać postanowienia, żeby dużo więcej myśleć o tym, co pozytywne i dobre, niż o ciemnych obszarach, przez jakie musimy przejść. Mówić o tym, co dobre, nie rozdrapywać ran porażek. - Bezwstydnie ufać bliźniemu, lepiej bowiem, żeby i tym razem nas oszukał niż żebyśmy zmarnowali całe życie na podejrzliwym traktowaniu wszystkiego i wszystkich (dzięki czemu stale będziemy oszukiwani). - Więcej czasu i uwagi poświęcać problemom bliźnich niż własnym. W ten sposób jedne i drugie zostaną rozwiązane, a przynajmniej złagodzone. - Kochać nie pytając o wdzięczność. Mieć pewność, że na dłuższą metę nawet na tym świecie miłość w końcu zaczyna działać i my też będziemy kochani bardziej niż na to zasługujemy. - Budzić się co rano jak nowo narodzeni. Co wieczór wieszać na kołku problemy minionego dnia i zasypiać zapominając o nich. - Uśmiechać się, nawet nie mając na to ochoty. Uśmiechać się zwłaszcza wtedy, gdy trzeba powiedzieć coś niemiłego. - Uczyć się od dzieci, brać przykład od świętych. - Dać czas czasowi, pamiętając, że owoce dojrzewają powoli. - Nie być zanadto ambitnym. Chcieć niewiele, ale za to z całych sił. - Co najmniej cztery albo pięć razy dziennie przypominać sobie, że mamy duszę i dawać jej pożywienie, co najmniej tak samo jak ciału. - Jeśli to możliwe wykonywać pracę, którą się lubi. A jeśli nie, to przynajmniej lubić to, co musimy zrobić. - Zdawać sobie sprawę, że przykrość, jakiej doznajemy, jest zawsze większa niż jej przyczyna. - Bardzo mocno w coś wierzyć. Walczyć o to. Walczyć wytrwale, kiedy będziemy już zmęczeni. Walczyć dalej, kiedy będziemy już zmęczeni wytrwałością. - Pamiętać, że koniec końców wszystkie sposoby są tylko sposobami i służą jedynie po to, by odkrywać, że szczęście może nam dać tylko łaska Boża, bo kamieniem filozoficznym jest właśnie ona i tylko ona. 31. Skarpetki W doskonałej książce Czas Boży Rosario Bofill opowiada o doświadczeniu, które niejedna matka na pewno doskonale zrozumie, sama bowiem ma podobne. Pewnego dnia, kiedy jej córki były już duże, chciała dowiedzieć się, co pozostało im w głowach z nauk wpajanych w dzieciństwie, kiedy to starała się przekazać im pewne fundamentalne treści. Takie słowa jak "dziękuję" czy "przepraszam" powtarzała im Rosario uparcie całymi latami, ufając, że wyryte w miękkim wosku dziecięcych serduszek przetrwają na zawsze. Ale kiedy chciała sprawdzić, co pozostało z tych wszystkich dobrych rad, stwierdziła, że jej córeczki nie pamiętają ani jednego ze zdań, które miały być tak dla nich ważne. W końcu jedna z dziewczynek powiedziała niespodziewanie: "Ale pamiętam o skarpetkach". Teraz matka była zaskoczona. "Co to za historia ze skarpetkami?" Dziewczynka odpowiedziała: "Rano przychodziłaś nas budzić. My byłyśmy jeszcze zaspane i nie chciało nam się wstawać, więc tylko wysuwałyśmy jedną nóżkę spod kołdry. Wtedy ty wkładałaś nam po jednej skarpetce. Potem wystawiałyśmy drugą nóżkę i wkładałaś nam drugą skarpetkę, a my tymczasem budziłyśmy się i powoli dochodziłyśmy do siebie. Tak, to pamiętam doskonale". Matka pomyślała, że słowa są tylko słowami i że przemijają z wiatrem. Natomiast gest miłości pozostawia na zawsze niezatarty ślad. W tym tkwi klucz do wszelkiej edukacji. Wszelkiego wpływu na ludzi. Dzieci, które są o wiele mądrzejsze niż nam się wydaje, dobrze o tym wiedzą i doskonale potrafią odróżnić piękne słowa od ludzi, którzy naprawdę je kochają. A my, dorośli, jakbyśmy nie chcieli tego wiedzieć. I pewnego dnia jesteśmy zaskoczeni i dziwimy się, że dzieci zapamiętały to, czego najmniej się spodziewaliśmy. Pamiętam, że gdy byłem nauczycielem literatury, moi uczniowie zawsze tak kombinowali, żeby na początku wyciągnąć mnie na rozmowy na najrozmaitsze tematy, byle skrócić czas lekcji, a przede wszystkim opóźnić moment odpytywania. Byłem w pełni świadom ich intencji, ale nie przejmowałem się tym, że "tracę" dziesięć minut wykładu na to, żeby porozmawiać z nimi o bieżących wydarzeniach. Rozmawialiśmy o życiu, o świecie, a ja przecież zawsze uważałem, że nauczanie literatury nie polega wyłącznie na wyjaśnianiu form ekspresji, ale pomaganiu w zrozumieniu tego, co nas otacza. I wiele lat później, rozmawiając z moimi byłymi uczniami stwierdziłem, że im wszystkim bardziej się przydały te "stracone" minuty niż wszystkie moje późniejsze wykłady, choćby tylko dlatego, że w tych króciutkich wstępach do lekcji udawało mi się być nie tylko ich nauczycielem, ale i przyjacielem. Za bardzo, jak mi się zdaje, uwierzyliśmy w idee i za mało w przeżycia, zapominając, że człowiek nie składa się z samej tylko głowy. I nie chcieliśmy zrozumieć - być może dlatego, że słowa są wygodniejsze niż czyny - że co jednym uchem wchodzi, to drugim wychodzi, natomiast to, co poprzez oczy trafia do naszego serca, pozostaje. Być może dlatego większość zmian i rewolucji poniosła klęskę albo nie została w pełni zrealizowana, że reformatorzy czuli się zazwyczaj w pełni usatysfakcjonowani, gdy tylko ich myśli zostały przelane na papier, potem więc nie uważali za konieczne dokonać gruntownej reformy ludzi. Tak właśnie było z Soborem: napisane zostały świetne teksty i konstytucje doktrynalne, ale chrześcijanie wcale się nie zmienili. Dlatego niemal wszystkie ustroje polityczne poniosły połowiczną klęskę, najpierw bowiem bardzo ładnie formułowano wszystkie prawa, ale potem obywatele byli takimi samymi egoistami, ambicjonerami, gwałtownikami albo tyranami jak przedtem. Dlatego wielu rodziców zachodzi w głowę, gdzie też to ich dzieci nauczyły się tego wszystkiego, czego oni ich nie uczyli. Natomiast ci, którzy wypełniali dzieciństwo swoich dzieci gestami miłości wiedzą, że prędzej czy później, kiedy minie czas słów, kiedy wiatr pozrywa ideologiczne etykietki, pozostanie im wspomnienie tych gestów, miłości z jaką ktoś wkładał im skarpetki, troskliwości, jaką ktoś otoczył ich w chorobie, milczącej, pełnej miłości obecności w czarnej godzinie. Zamykam teraz oczy i cóż pozostaje z mojego dzieciństwa? Nie pamiętam odmiany czasowników nieregularnych, z pewnością nie potrafię rozwiązać matematycznych łamigłówek, ugrzązłbym starając się wymienić wszystkie rzeki w Europie. Ale nie zapomniałem żadnej z twarzy tych, którzy mnie kochali i nauczyli być szczęśliwym. 32. Inne loterie My Hiszpanie - jak powszechnie wiadomo - namiętnie kochamy wszelkie gry: bingo, lotto, automaty; nowoczesne albo prymitywne loterie pochłaniają sporą część hiszpańskich marzeń i pieniędzy. Kiedy kiepsko nam się wiedzie, wszyscy natychmiast biegniemy do kolektury spodziewając się, że "wielka wygrana" w magiczny sposób wybawi nas z opałów. Loteria może być czymś wspaniałym, jeśli jest rozumiana jako zabawa. Któż w drugiej połowie grudnia nie snuł marzeń o tym, co zrobi z wygraną, która - o czym wiemy aż za dobrze - nie nam przypadnie? Niepokoi mnie natomiast, gdy marzenie staje się chorobliwym przymusem, a wiara w szczęśliwy traf zastępuje nadzieję. Albo, co gorsze, gra o pieniądze przesłania pamięć o tych wszystkich loteriach, w których stawki są o wiele bardziej godne pożądania i pewniejsza wygrana. Na przykład loteria życia. W tej bierzemy udział wszyscy od dnia, w którym trafia w nas piłeczka egzystencji. Wspaniale jest żyć dobrze, ale wydaje mi się, że jeszcze cudowniej jest po prostu żyć. W dniu naszych urodzin trafiła nam się "wielka wygrana", wyszliśmy z absolutnego ubóstwa nicości i wkroczyliśmy w cudowny wymiar czasu i krwi. Absurdalne jest to, że są ludzie, którzy krążą po świecie nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby sprawdzić, czy na liście tej loterii życia znajduje się ich imię i nazwisko. Loteria miłości jest jeszcze bardziej owocna i przynosi podwójną nagrodę: możliwość kochania i bycia kochanym. Kto potrafi powiedzieć, która z tych nagród jest większa? Żeby wziąć udział w tej loterii nie trzeba nawet kupować losu: wystarczy mieć serce i wystarczy, by to serce nie było zanadto skute lodem egoizmu. To jest loteria, której towarzyszy radość wielu małych premii, te zaś na dodatek przypadają w każdej dziesiątce. Loteria nadziei jest nieco trudniejsza. Żeby w nią grać trzeba mieć jasny wzrok i sporo odwagi wobec przeciwności losu. Ale też jest dostępna dla wszystkich. Na ogół w loterii tej nie padają wielkie wygrane, trzeba wygrywać ją codziennie, małymi rzutami, które pozwalają wykupywać nadzieje na następny dzień. A potem jest loteria wiary. Wiary, jeśli to możliwe, w Kogoś. A przynajmniej w coś, co - jeśli jest czyste - w końcu także prowadzi do wiary w tego Kogoś pisanego z dużej litery. Losu na tę loterię nie można kupić - jest darem. Ale jest darem ofiarowywanym każdemu, kto go szuka w dobrej wierze. I to, owszem, jest "wielka wygrana". Nie "rozwiązuje" problemów. Ale daje siłę do ich rozwiązywania. Losy na wszystkie te loterie są tu, w zasięgu ręki. I przypadają wszystkim graczom. Rozdawane są bogatym i biednym, częściej biednym niż tym, którzy pławią się w swoim bogactwie. Najdziwniejsze jest to, że w ogóle nie ma kolejek do kolektur. 33. Teoria dzwoneczka Dobra metafora jest jak błyskawica rozświetlająca mrok. Tak właśnie olśnił mnie - tyle lat temu, że z trudem przypominam sobie, kiedy to było - stary tekst Ortegi y Gasseta, którym dziś chciałbym się podzielić z moimi młodymi przyjaciółmi. "Wszyscy - mówił Ortega y Gasset - jesteśmy (czy raczej powinniśmy być, bo niektórzy starają się nie być) jak okrągły dzwoneczek, podwójnie skonstruowanymi istotami, posiadającymi zewnętrzny klosz skrywający zawsze żywe i niespokojne wnętrze. I jak w przypadku dzwoneczka, najlepsze, co mamy, to dźwięk jaki wydaje to wnętrze gdy podskakuje, aby się uwolnić i uderza o nieugięte ściany swojego więzienia". Któż z żyjących nie doświadczył choć raz tego rozdzierającego rozdwojenia w swoim życiu? Kto nie poznał tego czegoś, co chce w nim wzlecieć i nie odczuł łańcucha, na jakim jesteśmy uwiązani? Słowa nas pętają, czas nas wiąże, człowiekowi wydaje się, że jest wolny, lecz jego własny los go ogranicza. Nigdy nie przejmowałem się zbytnio zewnętrznymi uwarunkowaniami. Nikt z zewnątrz nie może zabrać nam wolności. Pozbawiają nas jej zwykłe realia istnienia, ta zewnętrzna skorupa, która jakby otaczała nasze marzenia i dążenia. Czy nie czuliście tysiące razy, że wszystko pozostaje ograniczone, że kiedy kochamy, piszemy, budujemy, to miłość, książki i cokolwiek robimy jest tylko bladym cieniem naszych marzeń i planów? Być człowiekiem to wiedzieć, że nigdy nie uda się nam być nim do końca, przyznać, że dokądkolwiek byśmy nie szli i tak dojdziemy tylko w pół drogi. Dzwoneczek naszych nadziei zawsze i stale jest uwięziony w gorsecie rzeczywistości. Cóż więc począć? Zmieszczanieć? Zgorzknieć? Drobno-mieszczanin i człowiek przepełniony urazą to ludzie, których dzwoneczek cały zastygł w skorupę. Skamieniało w nich to, co mieli z dziecka, z iluzji; wszystko się spetryfikowało, nawet to, co miało być wiecznie żywym i niespokojnym intymnym wnętrzem. Są tacy, którzy zamieniają to wnętrze na ambicje, pieniądze albo władzę. Nigdy już nie wydadzą żadnego dźwięku, stali się bowiem materią stałą i jałową. Ci, którzy nadal "dźwięczą" (żyją, tworzą) to ci, którzy nie chcą być martwi i których dziecięca dusza uparcie obija się o rzeczywistość, napotykając co rusz na bezlitosne ściany czasu, naszego więzienia. To jest nasza prawdziwa muzyka, świadome życie. Prawdziwy twórca (autor jakiegoś dzieła albo własnego życia) to ktoś wiecznie nieusatysfakcjonowany, ktoś, kto codziennie rzuca swoją duszę w wir przygody, kto nie boi się ciosów, kto uparcie i nieprzekupnie zachowuje młodzieńczość, kto nigdy nie uważa się za dojrzałego i ostatecznie ukształtowanego, kto żyje odkrywając nieustannie swoją własną duszę. Cynicy, obojętni, zgorzkniali, umierają zanim jeszcze osiągną pełnię dojrzałości. Dobrze sytuowani, ci, którzy tylko produkują pieniądze, ci, którzy marzą tylko o tym, żeby posiadać (cokolwiek by to miało być), są jałowi. Ich dzwon nie dzwięczy. Już nie są dzwoneczkami. Co najwyżej głuchymi brzękadłami. 34. Sen Bartha Barth, być może najtęższy umysł teologiczny jaki wydał ten wiek, codziennie rano, zanim jeszcze zabrał się do pisania kolejnych stron swojej Dogmatyki, miał zwyczaj zasiadać do pianina i odgrywać którąś z sonat Mozarta, jak gdyby spodziewał się, że muzyka salzburczyka odkryje przed nim ową "mądrość główną", którą Barth uważał za wyższą od wszelkiej teologii i która kazała mu sądzić, że ostatecznie będzie zawdzięczał zbawienie raczej temu, co zachowa w sercu z dziecka-Mozarta, jakim wszyscy jesteśmy, niż wiedzy, jaką zdoła w życiu posiąść. I pewnego razu Barthowi przyśnił się sen: w tym śnie miał przeegzaminować Mozarta z teologii, a ponieważ głęboko go podziwiał, to aby egzamin dobrze wypadł, zapytał go o teologię zawartą w jego mszach. Ale egzaminowany Mozart milczał jak zaklęty, wiedział bowiem, że tego, co chciał wyrazić w swoich mszach, nie można streścić słowami. Potem nucił albo grał "Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata", jak gdyby chciał powiedzieć, że w tym się streszcza cała jego teologia. W dniach Bożego Narodzenia często myślę o tym śnie Bartha odkrywając, iż istotnie, ostatecznym kluczem do wszelkich teologii jest - jak mówi Merton - to, że "Chrystus pozostaje dzieckiem w każdym z nas". Książki, nauka, poglądy, wszystko zostaje gdzieś daleko. Ostateczna prawda stoi na progu naszego dzieciństwa. Być może dlatego tak mnie martwi, gdy ludzie mylą dzieciństwo z infantylnością, a Boże Narodzenie ze słodyczami pod choinką. Dla wielu święta Bożego Narodzenia zdają się być synonimem bajkowości, czasem powierzchownym, dniami kolorowych bombek i cukierków. Dla mnie natomiast Boże Narodzenie to przepaść, czas nagiej prawdy, godzina, w której schodzimy w głąb samych siebie, aby spotkać tam siebie takich, jakimi byliśmy, prawdziwych i małych, wolnych od rutyny, od układów, jakie narzuciło nam życie. Boże Narodzenie nie jest dla mnie wrzawą, lecz ciszą. Nie jest czasem maskarady, ale czasem zdejmowania wszelkich masek, jakie życie nałożyło nam na twarz. Godziną powrotu do najlepszych uczuć, do bycia bardziej dziećmi, zapomnienia o walce, o podstępach, o sztuce rozpychania się w życiu łokciami, o fałszywych uśmiechach. Boże Narodzenie powinno być czasem amnestii dla wszelkich kłamstw, zabliźniania się ran, nowego siewu starych nadziei. To czas, w którym wszyscy powinniśmy odmłodnieć, szerzej się uśmiechać, wypogodzić serce. Czas, w którym powinniśmy odkryć, jak bardzo jesteśmy kochani, choć nawet o tym nie wiemy, kochani przez Boga i przez tylu znanych i nieznanych przyjaciół. 35. Piosenka miłosna dla Canela Na cmentarzu San Javier w Murcii można spotkać psa, który od dziesięciu lat śpi i mieszka na grobie swojego pana. Zwierzę, jeśli tak można o nim mówić, parę dni po śmierci swojego właściciela, stęsknione, samo poszło na cmentarz, znalazło - któż je prowadził? - jego grób i usiadło przy nim, żeby czekać na własną śmierć. Przez kilka dni pies nie ruszył się z nagrobnej płyty, nie odchodził nawet, żeby poszukać czegoś do zjedzenia. Dopiero później zlitował się nad nim stary grabarz i zajął się nim, zastępując do pewnego stopnia zmarłego. Ale Canelo nigdy nie przestał być wierny. I nadal tam jest, pamiętając o zmarłym, o którym rodzina zdążyła już zapomnieć. Psia miłość to jedyny kwiatek, jaki przyozdabia ten grób. Nawet imię zmarłego zniknęło już pod mchem. W pamięci Canela nic się nie zatarło. Ta historia - prawdziwa, bynajmniej nie zmyślona - robi wrażenie w świecie, w którym wierność jest już niemodna. Teraz, jak się mówi, nie ma już trwałej miłości. Ludzie obawiają się podejmowania ostatecznych zobowiązań. Niektórzy, a może wielu, tego nie wiem, z tych, którzy się żenią i wychodzą za mąż, robią to pod warunkiem: "Jeśli wszystko dobrze się ułoży..." To, że człowiek się zmienia, poczytywane jest wręcz za powód do dumy. Niedawno słuchałem audycji radiowej, w której pewien bardzo poważny socjolog kategorycznie stwierdzał, że "jeśli ktoś w wieku pięćdziesięciu lat nie zmienił całkowicie swoich poglądów, to znaczy, że jest idiotą". I ludzie tacy jak ja, którzy zmieniliśmy tylko "kształt" albo "punkt ciężkości" naszych poglądów, ale nadal jesteśmy gotowi oddać krew za ideały przyświecające naszej młodości, nie wiemy, czy mamy płakać nad sobą, czy nad nieborakiem-socjologiem. Życie ludzkie jest trudne, wiem. Wielu ludzi ponosi klęskę na swoich ścieżkach, w swoich miłościach, w swoich nadziejach. Wtedy zdarza się, że trzeba znaleźć inną drogę. Gorzej, kiedy zaczyna się iść wątpiąc w słuszność obranego szlaku, kiedy zaczyna się iść zachowując dla siebie pewne obszary serca "na wszelki wypadek", kiedy już nie wierzy się nawet w to, w co się wierzy. Człowiek, który doświadcza niepowodzenia, jest tylko człowiekiem, któremu się coś nie udało. Ten, kto zaczyna swoje życie od uczynienia niewierności obowiązującą zasadą, nigdy nie ponosi klęski, bo nie ma duszy, która by tę klęskę poniosła. Ci, którzy kochają z zastrzeżeniem "zobaczymy", umrą nie dowiedziawszy się, czym jest miłość. Bo miłość może być słaba, albo tchórzliwa, albo przeciętna, ale nie może być prowizoryczna. "Prowizoryczna miłość" to pojęcie tak sprzeczne samo w sobie jak "kółko graniaste". Bo jeśli to miłość, to nie może być prowizoryczna, a jeśli prowizoryczna, to nie miłość. Dlatego tak mnie wzrusza ta miłość Canela, prawdziwa miłość, mocniejsza od śmierci. W gazetach napisano, że jest to "pies nierasowy". A ja myślę, że jest bardziej rasowy i ma większą klasę niż większość ludzi, jakich poznałem. Przypominam sobie teraz, że kiedy Rilke odwiedził Hiszpanię, to pisał zdumiony, że jest to jedyny kraj, w którym widział psy w kościele. I tak to skomentował: "Gdyby ludzie kochali Boga tak jak psy kochają ludzi, to Bóg nie miałby powodu do narzekania". 36. Choroba ojca W życiu każdego z nas nadchodzi taki moment, kiedy odwracamy lornetkę, i to, co przez szkło powiększające wydawało się nam ogromne, niesłychanie bliskie i groźne, nagle, po odwróceniu szkieł, oddala się, staje się malutkie i odległe, niegroźne i niemal nieobecne. Takie odwrócenie lornetki ma miejsce wówczas, gdy spotyka nas wielki ból lub gdy odkrywamy wielką miłość. Wówczas wszystko zmienia swoje położenie. Wartości przewartościowują się. Rzeczywistość nadal jest ta sama, ale mierzy się ją odwrotnie niż dotychczas. Jedna z moich znajomych przeżywa w tych dniach takie odwrócenie karty: jej ojciec jest poważnie chory, a miłość i ból jednocześnie sprawiają, że świat zmienia barwy, "Ileż to spraw - mówi moja znajoma - o które wcześniej zabiegałam i które mnie przerażały, stało się nieważnych, niepotrzebnych, nieistotnych! Jakże głupie wydają mi się niektóre złudzenia, bez których zdawało mi się nie mogłabym żyć! Jakie wszystko nagle staje się drugorzędne, kiedy liczy się już tylko walka o życie i szczęście tych, których kochasz!" Niewątpliwie wielką chorobą ludzkości jest ta codzienna krótkowzroczność, która powoduje przekłamanie wartości, która z igły robi widły, a z drobiazgów tragedie. Wiele razy zastanawiałem się, o co prosiłbym Boga, gdyby chciał dla mnie spełnić jakiś cud. I sądzę, że poprosiłbym o dar widzenia rzeczy takimi, jakimi On je widzi, z dystansu Tego, kto wszystko rozumie, kto zna przyszłość i prawdziwy wymiar każdej rzeczy. Gdybym taki dar otrzymał, jakże inne byłoby moje życie! Ileż bardziej bym kochał, a ileż mniej przywiązywałbym wagi do pozorów! Jakże mało ważne dla mnie byłyby sukcesy, a jak ważne przyjaźnie! Moja znajoma mówi: "Teraz 'zyskuję' wieczory rozwiązując z ojcem krzyżówki. Jestem szczęśliwa, gdy widzę, jak się uśmiecha. Kiedy jestem przy nim, nigdzie mi się nie spieszy. Każda minuta spędzona w jego towarzystwie jest czasem świętym. A kiedy nocą wracam do domu 'nic nie zrobiwszy' (nie zrobiwszy nic poza okazaniem miłości), czuję się spełniona i szczęśliwa o wiele bardziej, niż gdybym wygrała jakiś proces, zbudowała dom czy zebrała furę pieniędzy. Rozmawiam z nim. Rozmawiamy o niczym. Żyjemy. Jesteśmy razem. Kocham go. Widzę, że jest szczęśliwy, kiedy ma mnie obok siebie. Nie ma większej nagrody na tym świecie. Wiem, że pewnego dnia będę żałowała tysięcy rzeczy w swoim życiu. Ale nigdy nie będę żałować tych godzin 'straconych na wspólnym rozwiązywaniu krzyżówek'". Moja znajoma ma rację. Odwróciła swoją lornetkę i nagle szkło powiększające jej serca sprawiło, że odkryła to, czego istnienia większość ludzi nawet nie podejrzewa. I wszystko inne stało się małe i odległe, bardzo, bardzo drugorzędne. Jestem jej wdzięczny za tę lekcję. I obiecuję sobie, że w nadchodzącym roku i ja obrócę swoją lornetkę. 37. Widzieć głębiej Pół roku temu pewien mój przyjaciel przechodził poważną chorobę oczu, która groziła całkowitą utratą wzroku. I opowiadał mi, jak w przeddzień operacji jego matka modliła się i modliła. "Nie wiem, po co się tak modlisz - powiedział jej mój przyjaciel. - Wiesz przecież, że prawdopodobieństwo, że odzyskam wzrok, jest minimalne". I usłyszał wzruszony głos matki: "Dziecko, nie modlę się tylko o to, żebyś widział lepiej, ale przede wszystkim żebyś widział głębiej". Sześć miesięcy później, po udanej operacji ("kiedy po zdjęciu bandaży mogłem zobaczyć kontur mojej ręki - opowiada - przeszył mnie taki prąd, że do dziś nie wiem, jak to się stało, że się pode mną łóżko nie roztopiło") mój przyjaciel mówi, że odzyskał znacznie więcej niż tylko wzrok, że jego choroba pomogła mu lepiej zrozumieć świat, lepiej urządzić swoje życie, zrewidować skalę swoich wartości, postawić na pierwszym miejscu rzeczy dawno już zapomniane i sprowadzić do właściwego poziomu drobiazgów wiele z tych spraw, o które obsesyjnie walczył z przekonaniem, że mają fundamentalne znaczenie. Okropne jest to, że w życiu muszą nastąpić wielkie ciosy, abyśmy zaczęli "widzieć" sprawy elementarne, że jesteśmy wszyscy "widzącymi ślepcami" albo ślepcami, którym wydaje się, że widzą, gdy tymczasem być może przecieka im przez palce sama esencja życia. Istotnie, o wiele ważniejsze jest dobrze widzieć niż tylko widzieć, a największe zaślepienie polega często na tym, że dusza jest uśpiona. I w ten sposób na świecie żyją miliony ludzi, którym się wydaje, że widzą otaczający ich świat, podczas gdy w rzeczywistości widzą tylko samych siebie, a co najwyżej spoglądają na wszystko przez wąską szczelinę swojego egoizmu. Któregoś dnia, kiedy oglądałem w telewizji dość kiepski skąd inąd film o życiu Paganiniego, moją uwagę przykuły słowa, które w pewnym momencie wypowiada do skrzypka jego najlepszy przyjaciel: "W całym twoim życiu - mówi - nie było ani jednego uczynku, który by płynął z miłości. Nigdy nie zrobiłeś nic, co nie służyłoby twojemu wyimaginowanemu i samolubnemu 'ja'. Jesteś skazany na samotność". Diagnoza jest straszna, ale prawdziwa: kto przez całe życie nie robi nic innego, tylko podziwia i wielbi samego siebie, ten skończy we własnym towarzystwie, podczas gdy wokół niego będą ludzie, którzy mogliby go kochać. Z każdych stu samotności parę jest owocem niesprawiedliwości, ale w dziewięćdziesięciu pięciu przypadkach na sto ludzie zawdzięczają samotność samym sobie. Dlatego najważniejsze to "widzieć lepiej", żyć z otwartym sercem i oczami, wiedząc, że nasze problemy są tylko jedną czteromiliardową częścią problemów tego świata. Nie uważać się za panów wszechświata, którym wszyscy mają usługiwać, mieć pewność, że kiedy my widzimy, to i nas zobaczą, a kiedy kochamy, to i nas będą kochać. Ten natomiast, kto żyje z założonymi na stałe nausznikami własnej pychy, z trudem dokona w życiu czegoś innego niż kręcenie korbką własnego kołowrotu. I oby udało mu się w ten sposób zaczerpnąć choćby trochę wody. 38. "Zabiję się albo pójdę do klasztoru" W ostatnim czasie, przypuszczam, że dlatego, iż napisałem dwa czy trzy artykuły poświęcone młodzieży, na moje biurko trafiły tuziny listów od dziewcząt i chłopców, w tym wiele pisanych przez osoby sprawiające wrażenie, jakby szukały deski ratunku. Są to bardzo dobrze napisane listy, świadczące o tym, że ich autorzy są pełni życia, chociaż bardzo zagubieni i zdezorientowani, i tak radykalnie podchodzą do swoich problemów, jak chyba tylko można mając osiemnaście, dziewiętnaście lat. Jeden z listów zaczyna się na przykład tak: "Mam dziewiętnaście lat i, krótko mówiąc, mam wszystkiego dość. W takich momentach popełniłabym samobójstwo, ale nie robię tego, ponieważ mam kochających rodziców, dla których byłby to zbyt ciężki i niezasłużony cios, bo są i byli fantastycznymi rodzicami. Ale nie chcę żyć, a przynajmniej nie tak, jak do tej pory. Jeśli o mnie chodzi, podcięłabym sobie żyły i powiedziała: "Na-reszcie skończyło się moje cierpienie". Ale wydaje mi się, że to głupio tak stracić życie. Prędzej zostałabym zakonnicą i straciła życie robiąc coś pożytecznego". Na zakończenie autorka pisze: "Nie wiem, co robić: zabić się, iść do klasztoru czy żyć dalej tak jak żyję. Nieźle! Pomyśli ksiądz, że mam sieczkę w głowie albo że zwariowałam". Co do "sieczki", kochana, to owszem, troszeczkę. Ale nie sądzę, żebyś zwariowała. Wolę myśleć, że masz po prostu dziewiętnaście lat i że jesteś dość wygodnicka, bo, jak się zdaje, nie przychodzi ci do głowy, że oprócz tych "heroicznych" i "egzaltowanych" rozwiązań może istnieć wiele innych, banalnych ale skutecznych. Pod tym względem wielu piszących jest do siebie podobnych: jedna z dziewcząt prosi mnie o "moralne rusztowanie", które wyniosłoby ją ku ideałom; innej wydaje się, że wszystkie problemy byłyby rozwiązane, gdyby odeszła z domu albo zamieszkała w innym mieście; pewien chłopak pisze, że stracił wiarę, bo rozczarował go jakiś ksiądz; inna jeszcze dziewczyna czuje się jak w sidłach ze swoim kompleksem nieśmiałości, który nie pozwala jej znaleźć przyjaciół. Chciałbym im wszystkim powiedzieć o kilku dość prostych sprawach: po pierwsze, żeby przestali wierzyć w te radykalne rozwiązania, które są najlepszym środkiem, żeby się samooszukiwać i niczego nie zbudować. Że na świecie nie ma gotowych moralnych rusztowań, które by nas wynosiły w mig ku ideałom, dlatego, że są deski, po to, żeby każdy mógł zbudować sobie swoje własne rusztowanie. Że nie ma magicznych środków do zwalczania trudności, bo na Ziemi są dostępne materiały, z których można zbudować powoli, cegła po cegle, tak jak buduje się dom, duszę i serce. Że żadnego problemu nie rozwiązuje ucieczka, ponieważ kiedy człowiek przeprowadza się do innego domu czy miasta, zazwyczaj znów pojawiają się tam te same problemy, gdyż te naprawdę istotne tkwią w nas i nosimy je ze sobą wszędzie dokąd pójdziemy. Ale - pyta jedna z dziewcząt - "czy rzeczywiście można stać się lepszym, zmienić się"? Odpowiadam wprost: Czy można stać się lepszym? Niewątpliwie. Czy można się zmienić? Częściowo. W zasadzie człowiek niemal zawsze jest ciągle tym, kim jest, ale może być tym kim jest o wiele lepiej. Jak to się robi? Inna dziewczyna pisze, że wciąż powtarzam, że trzeba być lepszym, ale nie mówię, jak to zrobić. Prawda jest taka, że w tych artykułach mogę co najwyżej wskazać jakieś ścieżki, jakiś kierunek. Doskonałej recepty, jednej dla wszystkich, nie ma, bo każda dusza jest inna. Ale jest parę ważnych lekcji. Wydaje mi się, że podstawowe znaczenie mają te: Pierwsza lekcja - zacząć. Druga - kontynuować. Trzecia - tak trzymać. Czwarta - tak trzymać, pomimo porażek. Piąta - nie ustawać, chociaż w krótkiej perspektywie nie widać owoców naszych starań. To znaczy, że jedynym sposobem, aby się zmienić, jest połączenie odwagi i wytrwałości. W jaki sposób zacząć? Na przykład usiąść przy stole, wziąć kartkę papieru, podzielić ją kreską na pół z góry na dół i z lewej strony wpisać nagłówek: "Pozytywne energie duszy, które mam rozwijać i pomnażać", a z prawej strony: "Słabe obszary życia, które muszę wzmocnić". A kiedy już lista będzie gotowa, wybrać obszar, któremu w tym tygodniu poświęcisz całą uwagę. Tylko jeden. Nie zakładając zbyt dalekosiężnych celów. Nie marząc o rozpaczliwych rozwiązaniach. I robić tak przez tydzień, co tydzień, przez pięć tygodni, pięćdziesiąt tygodni, pięćset pięćdziesiąt tygodni. 39. Nienawiść do samego siebie Coraz bardziej przeraża mnie, ilu młodych ludzi, których spotykam w swoim życiu, nienawidzi samych siebie. Nie mówię, że "nie są z siebie zadowoleni" (co wydaje mi się rzeczą naturalną i wspaniałą), ale mówię o młodych, którzy nie tolerują siebie takimi jakimi są, nie akceptują siebie, a co gorsze nienawidzą siebie i w okrutny sposób sobą pogardzają. Wiem, że wszyscy młodzi są - my też tacy byliśmy - nieco melodramatyczni, a kiedy sami o sobie mówią "śmieć", "zasrany idiota", albo zapewniają, że "brzydzą się sobą", trzeba zawsze brać małą poprawkę w dół. Ale trzeba też uznać, że ich cierpienie jest prawdziwe. I że niewiele cierpień jest tak poważnych, jak cierpienie tych, którzy nie akceptują samych siebie. Skąd bierze się ta pogarda wobec samego siebie? Czasami bierze się z przyczyn obiektywnych, poważnych, chociaż możliwych do przezwyciężenia, jak na przykład narkomania albo odkrycie u siebie innych skłonności seksualnych niż przewiduje norma. Czasami pogarda wynika z wydarzeń przejściowych, ale dla nich mających przeogromne znaczenie, takich jak zawód miłosny albo trudności ze znalezieniem pracy. Ale często też bierze się z wyimaginowanych bolączek: ludzie nie akceptują siebie, bo są grubi, albo dlatego, że są brzydcy, albo chcieliby mieć pięć centymetrów wzrostu więcej, albo dlatego, że czują się nie dość odważni czy zdolni. Wiem, oczywiście, że każdy przypadek to osobna historia i że nonsensem byłoby uogólnianie, ale gdyby się to komuś miało do czegoś przydać, chciałbym o czymś powiedzieć. Po pierwsze o tym, że nikt nie jest żadnym wybrykiem natury, chociaż "wszyscy" w latach dorastania za taki się uważaliśmy. Kiedy mamy siedemnaście-dwadzieścia lat kształtuje się nasza osobowość i kiełkują w nas dwa wzajemnie sprzeczne dążenia: jedno, które sprawia, że chcemy być tacy jak inni, i drugie skłaniające nas do realizacji naszej indywidualności. Tylko upływający czas ukazuje nam, że trzeba wybierać to, co najbardziej istotne z tego drugiego i to, co przypadkowe z pierwszego, tak abyśmy byli tymi, którymi jesteśmy, nie stając się przez to wybrykami natury. Ale niech przy tym będzie jasne, że najważniejsza jest wierność samemu sobie. A kiedy "ten człowiek", którym jesteśmy, wydaje nam się nienawistny? Pamiętam, że miałem jakieś osiemnaście lat, kiedy przeczytałem zdanie, które w okresie dorastania stało się dla mnie niezwykle ważne. Było to zdanie wyczytane u Bernanosa, który powiada: "Trzeba kochać siebie samego tak samo jak każdy inny członek mistycznego Ciała Chrystusa". Czyli, ujmując to mniej teologicznie, trzeba nauczyć się patrzeć na samego siebie z taką samą czułością, z jaką patrzylibyśmy, gdybyśmy byli swoimi ojcami. Wówczas odkrylibyśmy, że nikt nie zasługuje na nienawiść, że z każdej sytuacji, w każdych okolicznościach można wybić się do szczęścia, znajdując oparcie w samym sobie. Tak, każdy człowiek musi uczynić dwa kroki: po pierwsze zaakceptować siebie, po drugie być wobec siebie wymagającym. Bez tego pierwszego zmierzalibyśmy ku zgorzknieniu. Bez drugiego - ku pospolitej przeciętności. Wszyscy możemy być szczęśliwi i lepsi, ale "w oparciu" o to, czym jesteśmy, eliminując to, co zbyteczne z punktu widzenia wierności naszemu wewnętrznemu ja, na podobieństwo rzeźbiarza, który usuwa zbędne fragmenty bryły, aby zrobić z niej posąg, ale też nie starając się dolepiać sobie podkradzionych tu i tam łatek. Przyjmować to, co pochodzi z zewnątrz, ale dopiero po przetworzeniu - tak jak przetwarza się pokarm - w naszą własną substancję. Chciałbym teraz wyjaśnić, że kiedy mówię o "byciu wiernym samemu sobie", to nie rozumiem przez to bynajmniej "zamykania się w sobie". Spędzanie życia przed własnym odbiciem zawsze kończy się tym, że do serca przenika gangrena nienawiści, bo tam, gdzie nie ma dostępu świeżego powietrza, następuje proces gnilny. Zwłaszcza w wieku dojrzewania koniecznie trzeba mieć kogoś, komu można zaufać. Nie można być młodym nie doświadczając przyjaźni. Kiedy zawierzamy innym, niewątpliwie odsłaniamy wiele swoich czułych miejsc. Ale też odkrywamy, że świat jest o wiele bardziej wyrozumiały i pełen miłości niż nam się wydaje. Znaleźć tę miłość czasem graniczy z cudem, ale na szczęście cuda się zdarzają. Muszę jeszcze dorzucić jedno wyjaśnienie, mianowicie iż kiedy mówię o "byciu tym, kim się jest", nie zapominam, że jestem "dla innych" albo "po coś". Być po to, aby być szczęśliwym, to naprawdę niewiele. Być po to, aby być pożytecznym, to o wiele poważniejsza sprawa, przy czym odnosimy tę nadzwyczajną korzyść, że kiedy będziemy pożyteczni, dodatkowo będziemy też szczęśliwi. Dlatego na ogół najlepszym sposobem, by nauczyć się kochać samego siebie, może być poświęcenie się miłości bliźniego. Dlatego mówiłem już kiedyś w tych "zapiskach" o pojmowaniu życia jako swego rodzaju trampoliny: trzeba dobrze się oprzeć na tym, czym jesteśmy, aby lepiej i dalej skoczyć ku temu, czym chcemy być i ku otaczającej nas rzeczywistości. Wszystko, byleby nie zaszywać się w mateczniku własnej duszy. Wszystko, byleby nie kisnąć we własnym sosie. Wszystko, byleby nie spędzać życia na lizaniu ran. A wszystko to pamiętając, że przykazanie, które mówi "miłuj bliźniego swego jak siebie samego" nakazuje, by zacząć od miłowania samego siebie, po to, by potem mieć więcej miłości, którą można obdarować innych. 40. Zamknięte drzwi Kiedy wydaje się, że wszystkie furtki życia zamykają się z trzaskiem? I kiedy życie staje się nieznośne nie dlatego, że brakuje złudzeń czy odwagi, tylko ponieważ okoliczności sprzysięgają się, aby cię złamać? Otrzymałem niedawno list - jeden spośród wielu, na które chciałbym odpisać, ale nie mogę - od dwudziestoletniego chłopaka, który opowiada mi swoją historię, dla niego dramatyczną. Kiedy miał osiem lat "zakochał się" w sporcie, który odtąd miał wypełnić mu życie. Zaczął go uprawiać mając dwanaście lat. Miał talent. Widział się już na olimpiadzie. Nie brakowało mu cierpliwości ani wytrwałości, koniecznych przy takiego typu przedsięwzięciu. Jeden był tylko szkopuł: mieszkał w miasteczku, w którym nie było odpowiedniej bazy szkoleniowej ani trenerów. W wieku czternastu lat zaczął walczyć w reprezentacji klubu. Uzyskał niewielkie wsparcie. Zbyt małe. Nadal walczył, trenując samodzielnie, nie zapominając jednak, że czas jest bezlitosny. I oto kiedy ma dwadzieścia lat staje wobec faktu, że jest już "za stary", aby móc spełnić swoje marzenia. Nagle zdaje sobie sprawę, że nie może dalej się oszukiwać, że uganiając się za mrzonką stracił wspaniały etap swojego życia. Wszystko, czego się nauczył, może się przydać co najwyżej do zadania szpanu przed kolegami albo do znęcania się nad samym sobą. "Depresja jak się patrzy - mówi - i to z gwarancją, że prędko nie minie". Nie opowiadałbym o tym przypadku, gdyby nie był symboliczny i podobny do wielu innych. Miliony ludzi urodziło się z jakimś talentem, a życie popycha ich ku czemuś zupełnie innemu. Miliony widziały, jak im się przed nosem zamykają drzwi do ich marzeń. Marzyli, że będą lekarzami, a teraz są urzędnikami w biurze. Myśleli, że zostaną malarzami, a pracują w banku. Dążyli do chwały, a w końcu są szczęśliwi z każdej pracy, dzięki której mogą zarobić na chleb. Co wówczas robić? Walić głową w te drzwi, które się przed nami zamknęły? Pogodzić się z depresją - masochizmem najwyższego stopnia? Spędzić życie opłakując utracone złudzenia? Pamiętam, że wiele lat temu usłyszałem zdanie Jana XXIII, które głęboko mnie poruszyło: "Najlepsi słudzy Boży charakteryzują się tym, że robią co innego niż to, do czego czuli się powołani". A to, co papież mówił w odniesieniu do świata duchowego, można też powiedzieć o bardzo wielu wybitnych geniuszach, jakich wydała ludzkość. To prawda, że napotykanie na zamknięte drzwi do tego, co najbardziej ukochaliśmy, jest niemal nieuniknionym prawem ludzkości. Niewielu ma to niezrównane szczęście oddawania się bezpośrednio temu, o czym marzyli. Większość ludzi porusza się krętymi ścieżkami, po wertepach, dwa kroki w przód, jeden w tył. Wszyscy - także i ja - moglibyśmy opowiedzieć mnóstwo historii porażek, trudności albo niezrozumienia. Każdemu z nas trafił się taki poranek lub wieczór, gdy całe życie wydawało się przegrane. I można by nawet stwierdzić, że im kto w życiu więcej się nachodził, tym więcej napotkał zamkniętych drzwi. Problem nie tkwi więc w tym, czy życie jest łatwe czy trudne, ale w tym, jak reagujemy wobec przeciwności. Gdyby komuś miało się to do czegoś przydać, przytoczę tu radę, jaką ktoś dał mi, kiedy byłem chłopcem, i która dość dobrze służyła mi przez całe życie: "Jeśli któregoś dnia okaże się, że jakieś drzwi zostały przed tobą zamknięte, nie rozbijaj sobie o nie głowy, tylko zastanów się, czy obok nie ma innych drzwi prowadzących w tę samą stronę i przez które można by przejść. W życiu trzeba czasem korzystać z wyjść awaryjnych, chociaż musimy wtedy nadłożyć nieco drogi. Staraj się też zawsze mieć ze trzy, cztery marzenia, bo gdy jedno z nich przepadnie, będziesz miał jeszcze inne, które pozwolą ci żyć. Rozróżniaj zawsze swoje ideały od sposobów ich urzeczywistniania. Ideały są nietykalne, sposoby zawsze można zmienić. Jeśli ktoś utrudnia ci osiągnięcie twojego ideału, zastanów się, czy rzeczywiście nastaje na twój ideał, czy też jedynie na sposób, w jaki chcesz go osiągnąć. A jeśli tylko cały czas dążysz do tego samego ideału, nie rób problemu ze zmiany sposobu dążenia do niego. Naucz się być w życiu upartym i wytrwałym, ale nie myl wytrwałości z tępym uporem. Nie odstępuj ani od swoich ideałów, ani od swoich przekonań, ale nie zapominaj, że jedną prawdę można wypowiedzieć na tysiąc sposobów i że nie zawsze warto cierpieć za pewne formy wyrazu. A kiedy nadejdzie fala mocniejsza od ciebie, przycupnij, pozwól, niech się przetoczy, poczekaj. A potem płyń dalej". Kiedy usłyszałem to po raz pierwszy, pomyślałem: łatwiej powiedzieć niż zrobić. Ale z biegiem czasu odkrywałem, że życie jest o wiele bardziej przestronne niż nam się wydaje. I że zamykanie drzwi przed kimś, kto postanowił dotrzeć do celu, jest równie nieskuteczne, co stawianie bram w otwartym polu. 41. Po egzaminach W tych dniach dostaję od dziewcząt i chłopców wiele listów, a wszystkie podobne jeden do drugiego, bo wszystkie opowiadają o tym samym poczuciu pustki: po egzaminach młodzi ludzie czują się jakby ktoś wypuścił z nich powietrze. Przez cały rok pracowali, zdali egzaminy końcowe, ich rodzice są zadowoleni, bo przecież chcą przede wszystkim tego, „żeby ich dzieci się uczyły"; ale one, właśnie teraz, gdy opadło napięcie sesji egzaminacyjnej, zastanawiają się, czy było warto, czy przez całą tę naukę czegoś w życiu nie tracą. "W tej chwili - pisze jedna studentka - mam poczucie, że zostałam bez niczego, jestem jak przekłuty balon, a tymczasem w domu wszyscy są tacy zadowoleni z moich dobrych ocen, jakby to było nie wiem co..." Myślę, że wszyscy doświadczyliśmy takiego poczucia pustki i rozczarowania po okresach wielkiego wysiłku: po egzaminach, po walce o powodzenie jakiegoś ważnego dla nas przedsięwzięcia, po napisaniu książki. Zdaje się, że jest to bardzo ludzkie, że nie ogarnia nas w tym momencie duma z powodu tego, czegośmy dokonali, lecz pojawia się owa pustka, która, gdy tylko się z nią uporamy, popycha nas do nowego przedsięwzięcia. Ale sądzę też, że u młodych to poczucie "wypompowania" dowodzi czegoś więcej. Gdy to, co napinało im nerwy, już się skończyło, pojawia się jeszcze boleśniejsza wewnętrzna pustka: młodzi pragną "więcej życia w życiu" i uświadamiają sobie, że nauka jest środkiem, a nie celem. W wielu listach pojawia się wielki cień samotności: "Ja też potrzebuję kogoś, kto by mnie kochał i kogo ja bym kochała - pisze jedna z dziewcząt - bo chociaż wiem, że moi rodzice mnie kochają, to są dużo starsi ode mnie i w domu często nie mogę się podzielić moimi problemami". Tu leży pies pogrzebany: potrzebujemy przyjaźni i miłości. "Gdzie są chłopcy warci zachodu?" - pytają dziewczyny. "Gdzie można znaleźć taką dziewczynę, przy której poczułbym się spełnionym człowiekiem?" - pytają chłopcy. Wszyscy czują się zdolni wypełnić życie drugiej osoby. Wszyscy wątpią, by ktoś mógł wypełnić ich życie. Gdzie kogoś takiego szukać? Na uczelni, w atmosferze nauki? "Nie wiem, co się dzieje - pisze jedna z dziewcząt - ale ludzie chodzą na studia jakby robili łaskę, nikt się z nikim bliżej nie przyjaźni, niektórzy mają już swoje towarzystwo odkąd skończyli piętnaście lat, a ja, mając lat dwadzieścia zastanawiam się, czy nie jest już dla mnie za późno". Na dyskotekach? "Dyskoteki - mówi mi inna - są odzwierciedleniem ogromnego problemu braku porozumienia, z jakim wszyscy się borykamy. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, żeby nie słuchać tych, którzy są obok nas, że wolimy od razu znaleźć się w miejscu, gdzie jest to fizycznie niemożliwe". Jak łatwo się domyśleć, nie podzielam tak pesymistycznej diagnozy moich korespondentów. Wydaje mi się, że świadczy ona jedynie o tym, że nie spotkali oni jeszcze tej przyjaźni, której im potrzeba i zaczynają myśleć, że jest to rzecz niemożliwa. Należałoby zacząć od wyjaśnienia tym młodym, że przyjaźń i miłość to dwa klejnoty, zbyt piękne, aby można je było znaleźć na ulicy. Wszystko, co wielkie, jest kosztowne. Znaleźć "tego" mężczyznę czy "tę" kobietę, których każdy potrzebuje, nie jest aż tak trudno jak trafić szóstkę w totka, ale też nie jest tak prosto, jak poprosić w kiosku o gazetę. Faktem jest natomiast, że obsesyjne i nerwowe poszukiwanie ich to najlepszy sposób, żeby ich nie spotkać, albo spotkać nie tych, co trzeba. Jedynym logicznym sposobem wydaje mi się pozwolić decydować życiu. I mieć pewność, że kiedy ktoś ma wiele do zaoferowania, zawsze spotka ludzi gotowych, by to przyjąć. Oczywiście zawsze wtedy, gdy się żyje z szeroko otwartymi oczami. Mówię to dlatego, że w życiu można spotkać "specjalistów od pogardy", ten typ ludzi, którzy spędzają życie na wynajdywaniu niedostatków u innych: ten jest powierzchowny, ten nie potrafi rozmawiać, tamten nie jest tak wykształcony jak ja, inny w ogóle się nie kwalifikuje. Ci "pogardliwcy" skazani są na samotność: chociaż ich samych szybko męczy praca nad doskonaleniem własnej duszy, zawsze uważają, że inni "nie są jej dość godni". A ja, muszę przyznać, spotykam interesujących ludzi na pęczki, znam setki fantastycznych chłopców i dziewcząt i - rzecz jasna - nie otworzę biura matrymonialnego, gdyż sądzę, że miłości każdy musi szukać własnym sercem. Dlatego tym przyjaciołom, którzy napisali do mnie w tym tygodniu, powiem tak: pozwólcie, żeby minęły te pierwsze dni, w których poczucie pustki po zakończeniu roku szkolnego jest nieuniknione. A potem poświęćcie to lato, aby żyć, korzystajcie z wolnego czasu, napawajcie się lekturą, muzyką, spotykajcie się z rówieśnikami nie nastawionymi na pospieszne łowy, pozwólcie, by wzrastało wasze serce. Już ono będzie wiedziało, gdzie spocząć. Jeśli jest w was miłość, nie zginie. Nie kwitną jedynie te drzewa, które już uschły. 42. Nie wierzcie dorosłym! Przeżyłem w tym tygodniu niezwykłe, a jednocześnie przerażające doświadczenie. Podobnie jak w ubiegłych latach byłem jurorem w konkursie na wypracowanie, w którym biorą udział dziesiątki tysięcy trzynaste- i czternastolatków. Tegoroczny temat brzmiał: Młodzież dzisiaj. I pomyślałem sobie, że będzie bardzo ciekawe dowiedzieć się, co też myślą o młodości ci, którzy właśnie stoją u jej progu. Wynik, mówiąc szczerze, był rozpaczliwy. W największym skrócie powiem tylko, że dziewięcioro z każdych dziesięciorga uczestników to straszni pesymiści. Rzadko kiedy można znaleźć wśród nich kogoś, kto miałby jakąś nadzieję. Siedmioro z dziesięciorga mówi o narkotykach. W pięciu przypadkach na dziesięć pojawia się kwestia przemocy, opowieści o napadach i bójkach z użyciem noża. Praktycznie nikt nie mówi o miłości. Nawet dziewczynki nie piszą nic o chłopcach, ani chłopcy o swoich kolegach. Żadne nie napomyka o jakimkolwiek ideale. Spójrzcie na przykład na panoramę młodości, jaką odmalowuje jedna z dziewczynek: "W tłumie idzie niepewnie młody człowiek, boi się przyszłości. Jego kroki są chwiejne, spojrzenie niespokojne. Zdaje się, że wszedł w życie z nadzieją, ale teraz ogarnia go rozczarowanie, życie coraz bardziej go zawodzi. Jego cel to znalezienie swojego miejsca w społeczeństwie, ale czasami wydaje mu się ono bardzo odległe, i tak maleńkie, że prawie niewidoczne. Patrzy jak świat się spala, a wraz z nim jego przeznaczenie. Być może gdy dotrze do celu, będzie zbyt stary, żeby to swoje miejsce zająć, zostanie odprawiony na emeryturę i będzie musiał zaprzestać poszukiwań i spocząć. Często zastanawia się, co w ogóle młodość robi w tym szalonym świecie, w tym świecie, który jest jak mecz piłki nożnej: tylko nieliczni, ci najsilniejsi, są przy piłce, reszta tymczasem pozostaje na marginesie, na ławce, czekając, aż ktoś zostanie kontuzjowany, żeby móc wejść do gry. Być może taką właśnie rolę odgrywa dziś młodość, jej miejsce jest na ławce rezerwowych". Proszę, byście uważnie przeczytali ten fragment tekstu, niewątpliwie świetnie napisanego, i zobaczyli, w jaki sposób streszczają się w nim wszystkie zawody, wszystkie rozczarowania. Choć może wydawać się to kłamstwem, taki jest ogólny wydźwięk prac, które przeczytałem. Jeśli ktoś im mówi, że młodość jest ważna, zyskuje epitet "hipokryty". Jeśli opowiadają o kimś, kto dąży do czegoś innego, nazywają go "nudziarzem". Łatwo więc zrozumieć, że ktoś kończy swoją rozprawkę zawołaniem: "Niech ktoś zatrzyma czas, ja wysiadam". Ta jednomyślność w odmalowywaniu młodości w czarnych barwach była tak uderzająca, że my, jurorzy, długo nad nią dyskutowaliśmy. I dwoje członków jury zwróciło uwagę na dwa bardzo znaczące fakty. Jedna nauczycielka wyjaśniła, że zanim oceniła prace, przeczytała je swoim uczennicom i że wszystkie były zgodne co do dwóch rzeczy: wszystkie uważały, że młodość jest właśnie taka, a jednocześnie wszystkie zapewniały, że one same, jako poszczególne osoby, wcale takie nie są. Inny juror podkreślił inny fakt: ani jedna dziewczyna czy chłopak nie pisali "od wewnątrz", od siebie. Wszyscy opowiadali o rzeczach im obcych, tak jakby opowiadali jakiś film, jak gdyby mówili o tym, co przydarza się innym, ale nigdy nie przydarzyło się naprawdę im samym. Bardzo charakterystyczne było to, że trzynastoletnie dzieci z maleńkich miejscowości, które z całą pewnością nigdy nie widziały strzykawki z heroiną, szczegółowo opowiadały o narkotycznych "odlotach" bohaterów swoich opowiadań. Co to wszystko znaczy? To, że ci młodzi ludzie powtarzają na temat młodości to, co powiedziano im o niej w telewizji albo w gazetach. Myślą o młodości to, co my, dorośli, chcemy, żeby myśleli. To, co wtłoczyliśmy im do głowy. Boją się, zanim jeszcze pojawi się przed nimi jakiś problem. Wychodzą młodości na spotkanie skuleni i zalęknieni. W zapale chronienia ich przed niebezpieczeństwami odebraliśmy im nadzieje. Tyle im naopowiadaliśmy, że ich rodzice są niewyrozumiali, że już z góry czują się niezrozumiani. Tak zapewnialiśmy ich, że nie znajdą pracy, że pozbawiliśmy ich energii, dzięki której jutro mieli zdobyć posadę. Czy nikt nie mówi im o miłości i o nadziejach, jakie czekają na każdego, kto umie o nie walczyć? Obawiam się, dzieci, że was oszukujemy. Że mówimy wam połowę albo ćwierć prawdy. Młodość jest trudna, bo życie jest trudne. Bezrobocie jest waszym wielkim znakiem zapytania, ale jest nim także dla wielu dorosłych. To tylko część rzeczywistości. Także i szczęście czeka tu na tych, którzy potrafią je budować. Każdy człowiek musi udźwignąć swoją porcję samotności, ale też pewne jest, że miłość czeka na każdego, kto ma wielkie serce. I pewne jest, że istnieją setki powodów, dla których warto trudzić się i żyć. Dlatego, dzieci, wybaczcie nam, dorosłym, jeśli zarażamy was naszym rozczarowaniem. I proszę, nie wierzcie nam. 43. Święty Nierozważny Gilbert Cesbron w jednej ze swych książek zastanawia się, czy rozwaga jest "jeszcze" cnotą. A o wiele bardziej radykalny Bernanos stwierdza stanowczo i wprost, że "rozwaga to alibi tchórzów". Coś podobnego zdaje się myślą wszyscy ci młodzi, którzy mówią, że mają dość tłumienia w nich ognia poprzez nawoływanie do rozsądku. Wypada przynajmniej przyznać, że słowo "rozwaga" ma dwa bardzo różne znaczenia, w zależności od tego, czy wypowiada je święty czy pospolity człowiek. Dla tego ostatniego wszyscy święci byli oczywiście w najwyższym stopniu nierozważni. Bardzo byłem poruszony, gdy pewnego dnia przeczytałem ponownie raporty, jakie "rozważni" przełożeni wydawali trzy wieki temu o świętym Piotrze Claverze. Oto one: - Raport z 1616 roku. Pomyślunek: poniżej średniej. Rozwaga: znikoma. Postępy w nauce: znikome. Charakter: choleryk. -Raport z 1642 roku. Pomyślunek: przeciętny. Rozum: przeciętny. Rozwaga: znikoma. Postępy w nauce: dobre. Charakter: bardzo melancholijny. - Raport z 1649 roku. Pomyślunek: dobry. Rozum: przeciętny. Rozwaga: znikoma. Znajomość życia i rzeczy: przeciętna. Jak widać, beznadziejny przypadek. Świętego Piotra Clavera z pewnością nigdy by nie kanonizował żaden z jego trzech zwierzchników. Ale zdaje się, że Duch Święty myślał inaczej. I dziś znamy tych zwierzchników tylko dlatego, że podpisali się pod tymi naiwnymi raportami. A świętego Piotra Clavera czcimy na ołtarzach, może właśnie po to, żeby był patronem tych śmiałków, którzy zostali uznani za nierozważnych przez tchórzliwych zwierzchników. Czy należy się więc pożegnać z rozwagą jako cnotą? Na pewno nie, ale trzeba by zrewidować to pojęcie rozwagi, jakie jest w obiegu na tym świecie, chociażby ze względu na fakt, że wszyscy święci uznawani byli za zbyt nierozważnych, szalenie nieostrożnych. Być może lepiej się zrozumiemy, gdy przypomnimy sobie dwie wspaniałe definicje tej cnoty, jakie nam podali święty Augustyn i święty Tomasz. Definicja sformułowana przez świętego Augustyna była bardziej subtelna i błyskotliwa: "Rozwaga to miłość dokonująca roztropnego wyboru". Definicja świętego Tomasza jest bardziej konkretna i jakby więcej wyjaśnia: "Rozwaga to cnota odnosząca się do środków, która mówi nam, w jaki sposób mamy zrobić to, co zrobić zamierzamy". To już coś innego. Rozwaga nie będzie w takim razie tą dziwną formą wygodnictwa, która skłania nas do zaniechania tego, co powinniśmy zrobić, gdy tylko pociąga to za sobą jakieś problemy albo komuś się nie podoba. Nie jest więc - jak zazwyczaj rozumiana jest rozwaga w naszym świecie - krępującą "cnotą", zachęcającą zawsze do tego, by w przypadku wątpliwości albo ryzyka postawić na "nie". Rozważny byłby więc wówczas ten, kto nigdy nie podejmuje ryzyka, egoista, który woli nie mieć problemu niż spełnić swoją powinność. Dla świętego Tomasza to, co jest do zrobienia, trzeba zrobić. Rozwaga to tylko pełen miłości namysł nad znalezieniem najlepszego sposobu, żeby to zrobić. To nie cnota mówiąca: "Nie jedz tego owocu", lecz cnota, która mówi: "Zanim go zjesz, zastanów się, czy jest już dojrzały, bo jeśli zjesz go za wcześnie, będzie kwaśny, a jeśli wiedziony wahaniem czy strachem każesz mu zbyt długo czekać, zgnije". To nie cnota, która mówi: "Cicho bądź, nie mów prawdy", lecz cnota, która skłania nas do mówienia prawdy w taki sposób, żeby nie wyrządzić krzywdy ani prawdzie, ani tym, którzy jej słuchają. Mówi się, że są prawdy, których nie należy głośno wypowiadać. Osobiście uważam, że każdą prawdę można i należy powiedzieć. Pod warunkiem, że z miłości do samej prawdy wypowie się ją w należytym miejscu, w należytym czasie i w należyty sposób. Nie ten jest rozważny, kto prawdę przemilcza. Rozważny jest ten, kto poważnie zastanawia się nad sposobem i okazją, by tę prawdę wypowiedzieć. Napisano, że herezja to prawda, która oszalała, prawda wypowiedziana przed czasem albo w sposób niepełny i niesprawiedliwy. Niewątpliwie wszyscy heretycy mieli swoją część racji, ale dodali do niej taką dawkę własnego niezrównoważenia, że ich prawdy przerodziły się w fałsz. Być może przez swój pośpiech lub brak umiaru nie pozwolili tym prawdom dostatecznie w sobie dojrzeć i być może o wiek spóźnili się w dojrzewaniu dla innych. Rozwaga nie jest więc defensywną formą egoizmu, oszczędzającą mi problemów i niezrozumienia. Rozwaga to miłość dokonująca wyboru, miłość do samej prawdy lub do podejmowanego przez nas działania. A to, co się kocha, otacza się troską. A kiedy rozwaga dokona już wyboru sposobu realizacji tego, co zamierzamy zrobić, usuwa się w cień robiąc miejsce odwadze. Bo kiedy cnota rozwagi nie otwiera drzwi cnocie odwagi... obydwie jełczeją. 44. Młode listki Pisze do mnie pewna znajoma i pyta, jak się miewa moja juka. I dodaje: "Na moim biurku też stoi kwiatek i wypuszcza drobniutkie listeczki, jak znak nadziei. Są świeże, nowiusieńkie, bez żadnych plam ani śladów zniszczenia, jakie czas zostawia na tych, które już dojrzały... Są tak śliczne jak nowonarodzone dziecko, jak nadzieja zmartwychwstania". Słowa znajomej wzruszają mnie, bo na początku swojego listu opowiedziała mi drugą stronę swojej prawdy: "Zaczynam uczyć się tego mojego nowego życia, do którego wciąż jeszcze nie mogę się przyzwyczaić: z łóżka przesiąść się na wózek...; nawet w najbardziej intymnych sprawach (wciąż jeszcze nie panuję nad zwieraczami) być zależną od innych; żyć z ciałem, które nieustannie stawia opór i nie mogąc w pełni się z nim utożsamić; czuć, że mam głowę poprzez ból i zawroty tej głowy, które uniemożliwiają mi wykonywanie jakichkolwiek prac ręcznych, a czasem nawet pisanie w miarę spójny sposób. Często pytam Boga: Dlaczego? Jak Hiob. Kiedy indziej czytam psalm 51.1 mijają dni tej tajemnicy, jaką Bóg chciał mnie obdarzyć, dni kiedy czasem płaczę, czasem udaję, a kiedy indziej lepiej to wszystko znoszę, i wtedy właśnie korzystam z okazji, żeby pisać". Wzruszają mnie te trzy słowa, które moja znajoma napisała dużymi literami - tajemnica, nadzieja, zmartwychwstanie - bo wydaje mi się, że są prawdziwym streszczeniem jej duszy. Wobec tajemnicy bólu pochylam głowę i milczę. Dałbym wszystko, żeby móc wyjawić choremu powód, dla którego dzieje się tak, jak się dzieje. Zamieniłbym wszystko, co wiem, na to, żeby móc na chwilę uchylić zasłony tych wszystkich "dlaczego?", które dręczą moich braci. Ale przyznam, że jeszcze bardziej mnie zdumiewa - i zachwyca - tajemnica ludzkiej nadziei: co sprawia, że pomimo wszystko, pomimo bólu, przemocy, nędzy tego świata, w którym żyjemy, nikt nigdy nie zdołał zniszczyć tej roślinki, która wciąż wypuszcza nowe listki, która wyrasta pod działaniem jednego promyka słońca, która rozjaśnia nasze życie kilkoma zaledwie pączkami, jakie wyrosły z doniczki, która stoi na naszym biurku? Wiem, że w przypadku mojej znajomej ta nadzieja wyrasta z wiary w Kogoś, kto zmartwychwstał przed nami. Ale wiem też, że każda nadzieja jest święta, że każdy, komu w jakimś zakątku świata udaje się zapanować nad własnym bólem, jest dowodem na "jakość" człowieka, istnienie tego żywego płomienia, który w nas się tli. Dlatego - zauważycie to w moich artykułach - nie przeraża mnie ani ból ani śmierć, nie lękam się trudności ani porażek. Przeraża mnie jedynie przeciętność, głupota, tchórzostwo tych, którzy zaszywają się w kącie własnego serca, żebrząc o litość u innych, podczas gdy dzięki własnej odwadze mogliby otrzymać tę jedyną jałmużnę, która naprawdę leczy. Nadzieja jest tu. Otacza nas. Rośnie na naszym biurku, rozpala się nowymi listkami każdej wiosny, każdej jesieni, każdej zimy. Być może wystarczy nie rozbijać sobie głowy o tę tajemnicę, patrzeć w dal i dostrzec to zmartwychwstanie, które zawsze jest możliwe. 45. Rozdawanie radości Przypuszczam, że czytelnicy tych zapisków wiedzą, jaką miłością darzę świętego Franciszka z Asyżu. Miłością pomieszaną z podziwem, a także odrobiną wstydu, że wszystkim nam tak ogromnie do niego daleko. Podziwiać każe mi go przede wszystkim fakt zawierzenia Bogu i utożsamienie się z Chrystusem, ale chyba nie mówiłem, że mnie osobiście szczególnie porusza to, z jaką radością potrafił przeżywać ubóstwo i jak ogromne pokłady wyobraźni poruszył, by do samej głębi przeżyć swoje człowieczeństwo. Przeglądając w tym tygodniu przetłumaczoną właśnie na hiszpański biografię tego świętego autorstwa Juliena Greena, zatrzymałem się na jednej ze stron, która wywarła na mnie szczególne wrażenie. Była to mianowicie ta, gdzie mowa o tym, jak pewnej nocy Franciszek, po niezwykle surowych postach, jakie on i jego bracia praktykowali w Rivo Torto, przez sen usłyszał jęki skargi jednego z braci. Wstał. "Co ci się dzieje, bracie?" "Płaczę - odpowiedział tamten - bo umieram z głodu". Wtedy to właśnie Franciszek ukazuje się nam od swojej najlepszej strony: budzi pozostałych braci i tłumaczy, że post jest rzeczą dobrą, ale nie mogą przecież dopuścić, by jeden z ich braci umarł z głodu. A ponieważ nie mogą też pozwolić, by wstydził się jedząc sam, wszyscy bracia muszą koniecznie wstać i jeść wraz z nim. I tak oto głód jednego z braci przerodził się w radosne święto, chociaż posiłek składał się z samego tylko chleba i paru rzodkwi, ale za to był dobrze doprawiony wspólną radością. Zachwyca mnie ta chrześcijańska postawa. Post jest rzeczą dobrą. Dobrze jest nakarmić głodnego. A jeszcze lepiej jest, gdy wszyscy razem biorą udział w tej skromnej radości, jaka może być naszym udziałem. Odnoszę wrażenie, że zinstrumentalizowaliśmy nawet sprawiedliwość społeczną. Ci, którzy o niej mówią - i to dobrze, że mówią - zapominają zazwyczaj, że rozdawać chleb z radością to drugi zasadniczy aspekt sprawiedliwości. Bo jeśli konieczność dzielenia się dobrami głoszą z goryczą, to znaczy, że zapomnieli o najważniejszym, co jest do rozdania: o radości płynącej z wzajemnej miłości. Wiele razy myślałem o tej pierwszej Joannie d'Arc, której wizerunek nakreślił Peguy, a odmalował ją smutną i rozgoryczoną, bo udzieliwszy pomocy ubogim myślała: "Ja tu pomagam jednemu, a są jeszcze miliony, którym nikt nie pomaga. A poza tym, temu pomagam dzisiaj ja, a kto pomoże mu jutro?" Rozumując w taki sposób Joanna pogrążała się w pesymizmie. To oczywiste, że nikt nigdy nie będzie w stanie wyleczyć całego zła na tym świecie. Ale oczywiste jest także to, że miłość posuwa się naprzód powoli, lecz nieuchronnie. Najpilniejszą potrzebą jest dziś rozdawanie chleba i to, by towarzyszyło mu rozdawanie radości. Kto ma chleb, niech się nim dzieli. Kto ma chleb i uśmiech, niech rozdaje i jedno, i drugie. Kto ma tylko uśmiech, niech nie czuje się ubogi ani bezsilny: niech rozdaje uśmiech i miłość. Bo głód jutro powróci, ale pamięć o tym, że ktoś nas kochał, stale będzie żywa w naszym sercu. Brata, który umierał z głodu w czasach Franciszka, z pewnością bardziej niż chleb i rzepa pokrzepiła miłość współbraci, to że przerwali sen tylko po to, by ów zgłodniały poczuł się uczestnikiem wspólnej uczty. 46. Przeznaczenie i odwaga Ci, którzy śledzili kolejne strony tych zapisków wiedzą już, że nie darzę szczególną sympatią pojęcia przeznaczenia, tego swoistego gorsetu, jaki zdaniem niektórych zakłada się nam w chwili narodzin, w związku z czym człowiek musi z konieczności być tym i robić to, co gwiazdy, środowisko lub okoliczności dla niego przewidziały. Jeszcze mniej wierzę w fatalizm greckich klasyków, zdaniem których ludzie mieliby przychodzić na świat predestynowani do szczęścia lub nieszczęścia. Oczywiście nie jestem tak ślepy, by nie dostrzegać, że w każdym życiu istnieją "uwarunkowania". Wykształcenie, środowisko, poziom kulturalny czy ekonomiczny dla jednych są balastem, dla innych trampoliną. Jeszcze wyraźniej dostrzegam, jak bardzo na ludzkie sukcesy wpływa dobre lub złe zdrowie, mocna albo słaba psychika. Ale sądzę też, iż pomimo wszystko, podstawowym składnikiem każdego życia jest wolność i że z wyjątkiem szczególnych przypadków suma zależy przede wszystkim od woli i odwagi, jakie się w to życie wkłada. Przychodzi mi tu na myśl historia monety Nobunagi. Japoński generał Nobunaga podczas minionej wojny stał naprzeciw armii o wiele liczniejszej od swojej. Ani on, ani jego żołnierze nie wierzyli w zwycięstwo. Wojsko, złożone z ludzi pochodzących z japońskiej wsi, bardzo przesądnych i zabobonnych, było przekonane, że zostanie fizycznie zrównane z ziemią. Nobunaga, zanim przystąpił do bitwy, skierował swe kroki do shintoistycznej świątyni i tam rzekł do żołnierzy: "Teraz pomódlmy się do naszych bogów, a potem rzucimy monetę, aby powiedzieli nam, czy zwyciężymy, czy zostaniemy pokonani. Jeśli wypadnie orzeł, zwycięstwo jest nasze, jeśli reszka - wycofamy się. W ten sposób poznamy nasze przeznaczenie". Rzucił monetę i wypadł orzeł. Żołnierzy ogarnął taki zapał do walki, że chociaż byli mniej liczni, odnieśli spektakularne zwycięstwo. Następnego ranka jeden z adiutantów powiedział do Nobunagi: "Losu nie da się odwrócić". "Istotnie" - odrzekł generał pokazując adiutantowi fałszywą monetę, która miała orła po obydwu stronach. Taka wizja przeznaczenia bardzo mi się podoba. Przeznaczenie to moneta, która dla odważnych ma orła z obydwu stron, a dla tchórzy z obydwu stron reszkę. Bo ten, kto idzie w bój czy w życie pewien, że przegra, z pewnością poniesie klęskę. A ten, kto postanowił budować swoje życie, wcześniej czy później je zbuduje. Chciałbym powtórzyć to setki razy młodym, oni bowiem są prawdziwymi panami swojego życia i nikt inny. Istnieją, owszem, przeszkody. Rzeczywiście, są ludzie, którym z trudem przychodzi to, co innym przychodzi łatwo. Ale ostatecznie liczy się pasja życia, mocne postanowienie, że osiągnie się to, co się kocha. Szczerze mówiąc nigdy nie wierzyłem w przegranych geniuszy. Może są takie przypadki, ale ja zawsze widziałem, że odważni i stanowczy w końcu wygrywają. Oczywiście pod warunkiem, że sukcesu nie będziemy mylić z luksusem i zbytkiem. Przyjaciele, młodzi, rzućcie swoje życie jak monetę. Jeśli to, co rzucacie, to suma odwagi i nadziei, wypadnie wam - wcześniej czy później - orzeł i zwyciężycie. Jeśli rzucacie gorycz Już zostaliście pokonani. W takim przypadku nie bądźcie przynajmniej tak głupi, żeby obwiniać świat albo los. Lepiej żebyście byli szczerzy i zrzucili winę na fałszywą monetę, jaką uczyniliście wasze życie. 47. Niewidzialni Zastanawia mnie i zdumiewa, jak to się dzieje, że my, ludzie, umieramy nie poznawszy tych dziesiątek i setek osób, które w naszym życiu miały niebagatelne znaczenie, choć się tego nawet nie domyślamy. Piszę to, ponieważ wczoraj spotkałem zakonnicę, która pozdrowiła mnie mówiąc: "Ksiądz mnie nie zna, ale ja księdza znam doskonale: jestem jedną z sióstr józefitek od Świętej Trójcy, które prowadziły kuchnię w seminarium w Astordze, kiedy ksiądz był jeszcze młodym chłopcem". Na te słowa napłynęły wspomnienia. Tak, czasami, w głębi refektarza, widywaliśmy zakonnice przechodzące z dymiącymi rondlami, jakby na wpół ukradkiem, gdyż w owych czasach sam widok kobiety był dla seminarzysty nieomal grzechem. I w jednej chwili zrozumiałem jak trudna i jak piękna była ich praca. To były tak zwane "głodowe lata", tuż po wojnie, kiedy codzienne zdobywanie pożywienia dla czterystu seminarzystów, bo tylu nas było, graniczyło z cudem. I przypuszczam, że siostry musiały niekiedy miewać wątpliwości co do swego powołania, skoro wyglądało na to, że zostały zakonnicami, żeby obierać ziemniaki i gotować groch. A jednak to dzięki nim właśnie seminarium mogło funkcjonować. Nauczyciele wykładali. My, młodzi, studiowaliśmy. I nikt nie zdawał sobie sprawy, że nasze spokojne szczęście w dużej mierze zawdzięczamy im - "niewidzialnym", lecz w najwyższym stopniu pożytecznym. Dziś zastanawiam się, jaką część mojego kapłaństwa zawdzięczam tym właśnie nieznanym zakonnicom. Prawda jest taka, że świat pełen jest niewidzialnych istot, bez których nie moglibyśmy żyć. Nie wiemy, kto piecze chleb, który jemy, kto troszczy się o ogrzewanie, które chroni nas przed zimnem, jakiego zachodu wymaga ryba, która trafia na nasz stół, kto wymyślił język, którym się posługujemy, który ksiądz nas ochrzcił, który nauczyciel nauczył nas pisać, którzy to nie podpisujący się dziennikarze redagują znakomitą część gazet, które czytamy, przez czyje ręce musiała przejść ta strona, pod którą ja się podpisuję, ale którą one powieliły w swoim warsztacie. To właśnie ci "niewidzialni". I niezbędni. Bez nich świat nie mógłby istnieć. Każdy z nas sądzi, że sam jest budowniczym swojego życia. Ale większość tego, czym jesteśmy, stało się możliwe dzięki pomocy innych osób, w większości nam nieznanych. Jedna z postaci u Pirandella zwracała się ze sceny do publiczności z pytaniem: "Wydaje wam się, że żyjecie? Niekoniecznie: przeżuwacie życie tych, co pomarli". To prawda: człowiek jest przede wszystkim spadkobiercą. Ja zawdzięczam ogromny procent mojej wrażliwości pisarzom, muzykom, poetom, którzy ją ukształtowali swoimi dziełami. Ulice, po których chodzę, zostały wytyczone przez ludzi, których nie znam. Myśli, które wypowiadam, są tylko odzwierciedleniem treści myśli autorów, których czytałem i zgłębiałem. Całe zastępy ludzi - ważnych i mniej ważnych, sławnych i mniej sławnych - podtrzymują rusztowanie naszej egzystencji. Większości z nich nigdy nie spotkamy albo będą cieniem w tle naszych godzin, tak jak owe zakonnice, których obecność, w głębi refektarza w moich latach studenckich, ledwie dostrzegłem. 48. Kocham cię takim, jakim jesteś Anthony de Mello opowiada historię, którą chciałbym tu skomentować. Mówi on tak: "Przez lata byłem znerwicowanym, zakompleksionym egoistą. Wszyscy starali się mnie przekonać, że powinienem się zmienić. I wciąż przypominali mi, jaki jestem znerwicowany. A ja się obrażałem, chociaż zgadzałem się z nimi i chciałem się zmienić, ale choćbym nie wiem jak się starał, nie byłem przekonany co do konieczności takiego kroku. Co gorsze mój najlepszy przyjaciel też mi wciąż powtarzał, że jestem znerwicowany. I też mi mówił, że koniecznie powinienem się zmienić. Z nim także się zgadzałem, chociaż nie mogłem się na niego obrazić. Czułem się bezsilny, jak w potrzasku. Lecz któregoś dnia powiedział mi: "Nie zmieniaj się. Bądź taki, jaki jesteś. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy zmienisz się, czy nie. Ja i tak kocham cię takiego, jakim jesteś i nie mogę przestać cię kochać". Te słowa zabrzmiały w moich uszach jak muzyka: "Nie zmieniaj się, nie zmieniaj, bo cię kocham". Wtedy się uspokoiłem. Poczułem, że naprawdę żyję. I - o cudzie! - zmieniłem się". Przypuszczam, że niektórzy czytelnicy nie do końca zgodzą się z tą historią i że woleliby, żeby rada mojego przyjaciela brzmiała nieco inaczej: "Dobrze zrobisz starając się zmienić dla swojego własnego dobra, ale najważniejsze, żebyś wiedział, że ja cię kocham, takim jaki jesteś albo jakim mógłbyś się stać". Ale wydaje mi się jasne, że tak czy inaczej zgadzamy się co do jej sedna: nikt nie może się zmienić jeśli nie czuje się kochany, jeśli nie doświadcza "pozytywnego" bodźca do zmiany, jeśli nie ma dość wewnętrznej siły, by wznieść się ponad swoje niepowodzenia. Obawiam się, że wiele osób nie zna tej elementarnej pedagogicznej i ludzkiej reguły. Może dlatego pierwsza rada, jaką daję rodzicom, którzy opowiadają mi o problemach swojego dziecka, zawsze jest następująca: Na razie kochaj je, kochaj je bardziej niż kiedykolwiek. Nie wypominaj mu jego wad, które ono zna aż za dobrze. Kochaj je. Ufaj mu. Niech wie, że je kochasz i będziesz kochać zawsze, z wadami czy bez. Musi mieć pewność, że cokolwiek zrobi, nie utraci twojej miłości. To nie tylko nie popchnie go ku złemu, ale da mu siłę, żeby poczuć się człowiekiem. Nieustanne wymówki najprawdopodobniej przyczynią się jeszcze do jego rozgoryczenia i sprawią, że zamknie się wraz ze swoimi wadami, choćby tylko ze względu na miłość własną. Twoje dziecko musi wiedzieć, że jego niepowodzenia sprawiają ci ból. Ale musi też wiedzieć, że kochasz je wystarczająco, żeby znieść każde cierpienie, jakie będzie trzeba. I nigdy nie wystawiaj mu rachunku za tę miłość. Ty kochasz je, bo to twój obowiązek, bo jesteś ojcem lub matką, a nie w geście wielkoduszności. A kiedy się zmęczysz - bo też się zmęczysz wybaczaniem, choćbyś nie wiadomo jak kochał - przypomnij sobie czasem, że Bóg też nas kocha takimi, jakimi jesteśmy, i ma do nas o wiele większą cierpliwość niż my do naszych bliskich. A co jeśli metoda miłości w końcu zawodzi, bo przecież także niewdzięczność jest częścią ludzkiej doli? Spełnimy przynajmniej naszą powinność i damy z siebie to, co najlepsze. W każdym razie, trochę więcej miłości z pewnością jest o wiele więcej warte niż tysiąc wymówek. 49. S.O.S. - chaos? Otrzymałem kwestionariusz ankiety, w której pytają mnie, czy nie uważam "że nadeszła ostateczna pora, aby nadać sygnał S.O.S. ostrzegający Ludzkość przed grożącą jej zagładą". Obawiam się jednak, że moja odpowiedź nie będzie odpowiedzią konwencjonalną. Obecnie szalenie modne są zapowiedzi katastrof wojennych, przewidywanie owego dnia D, w którymś jakiś szalony żołnierz naciśnie guzik i cały świat wyleci w powietrze i rozpadnie się w drobny mak. Mam wrażenie, że istotnie trzeba by czterech bilionów szaleńców, żeby nacisnąć ten guzik. I lękam się przede wszystkim, że podczas gdy obawiamy się katastrofy nuklearnej, naszej uwadze umyka coś o wiele bardziej poważnego i elementarnego: to mianowicie, że bomba atomowa nie jest przyczyną, lecz jedynie symptomem o wiele głębszej choroby, jaka dzisiaj toczy duszę człowieka. Wydaje mi się, że współczesna cywilizacja nie zniszczy człowieka "gromadnie", poprzez gigantyczną zewnętrzną eksplozję, lecz zniszczy go - jak powiedziałby Bernanos - wysysając zeń szpik, jak monstrualny wampir, który dawno już dopadł naszą duszę. Znajdujemy się już w tak zaawansowanym stadium "awitaminozy", tyle utraciliśmy energii, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z naszej choroby. Do tego stopnia, iż sądzę, że największym zagrożeniem nie jest nadejście jakiejś atomowej pożogi, która miałaby nas zniszczyć, lecz to, że gdyby któregoś dnia spadła bomba, wewnątrz i tak bylibyśmy już martwi, więc zdołałaby ona jedynie dosięgnąć naszej skóry i kości, pozoru naszej egzystencji. To "spustoszenie" zaczęło się od gigantycznej utraty wolności. W czasie, gdy wszyscy mówią o wolności, niewątpliwie tej wolności mamy coraz mniej i nawet sobie nie uświadamiamy, że jest nam z tą utraconą wolnością dobrze i ledwo jesteśmy w stanie jej pragnąć. Łańcuchy stały się dla nas niewidzialne i wręcz miłe. Doszło do tego, że wydaje nam się normalne, że jesteśmy przywiązani do maszyny, do rytmu produkcyjnego, w którym człowiek jest niemal pozbawiony możliwości podejmowania swobodnych decyzji. Żyjemy mało i tak szybko, że gdybyśmy w jakiejś chwili nie musieli robić czegoś, co narzucają nam z zewnątrz, poszukalibyśmy jakiegoś nowego zajęcia, które uwolniłoby nas od niebezpieczeństwa nudy, gdyż wolność podejmowania decyzji jest dla nas synonimem nudy. Drugi wielki łańcuch nałożyła nam cywilizacja, w której to, co zbiorowe, góruje zawsze nad tym, co indywidualne. Organizacja społeczeństwa to kolejna machina, jaka nas wciągnęła w swoje tryby. Musimy razem żyć, razem myśleć, razem podróżować, razem się bawić. Przerost polityki, przerost państwa to dwa objawy tej inwazji. Wszystko już jest polityką. Decyzje partyjne wkraczają w nasze życie kulturalne, zawodowe, religijne. Czasem nazywamy to demokracją, ale w rzeczywistości są to rozmaite warianty totalitaryzmu. Trzeci wielki łańcuch - albo trzecia odmiana tego samego łańcucha - to zastąpienie prawdy propagandą. W świecie, który wierzy, iż walczy z dogmatami, zaszczepiły się nowe dogmaty: że prawdziwi mężczyźni piją koniak, że samochód to symbol człowieka sukcesu i że uroda zależy od tego, jakiego mydła używamy do kąpieli. Czy tego chcemy, czy nie, wybór nawet najmniejszego drobiazgu wymuszany jest na nas przez osaczający nas zewsząd łomot. Po cóż myśleć w świecie, który zna każdą odpowiedź? Kto ośmieli się spierać z dyktaturą mody? Jak nie poddać się narzuconym zwyczajom, które mówią nam nawet jacy mamy być, jeśli chcemy się zbuntować? W przedziwny sposób te same przyjemności dotyczą wszystkich i podyktowane są z góry. Czyż nie jest tak, że najbardziej lubimy te widowiska, które najmniej dają nam do myślenia? Czy w filmach szukamy doznania takiej estetycznej przyjemności, która poruszy naszą duszę, czy też tylko możliwości "przeczekania" dwóch godzin? Telewizor to nasz sposób na "zabicie" czasu i wolimy te programy, które możemy oglądać odłożywszy uprzednio na stoliku obok głowę i serce. Kolejnym zdumiewającym zaskoczeniem jest to, że kulturę wypiera stopniowo tak zwana "kultura popularna". Wiadomo, że każda prawdziwa kultura wynika z wysiłku, jaki wkłada się w napięcie strun duszy i dlatego nie jest ona arystokratyczna, lecz trudna i kosztowna. W związku z czym zaczęliśmy produkować "tanią kulturę", mającą więcej wspólnego z karnawałem lub pseudofolklorem niż z wysiłkiem stawiania duszy na baczność. Uważa się, że w ten sposób służy się "ludowi", ale robi się to z zamiarem "równania w dół", oferując bezmyślną, powierzchowną kulturę, która wyjaławia i nie pogłębia. Ostatnia konsekwencja to obojętność wobec wszystkiego, co problematyczne: wiemy, jaki głód panuje na świecie, ale nie zastanawiamy się nad tym; wiemy, że istnieje bezrobocie, ale "tak to już jest"; albo redukowanie wszystkiego, co stwarza problem, do rozmaitych ruchów politycznych. Wynik całego szeregu tych zjawisk jest bardzo prosty: większość ludzi przez bardzo długie okresy swojego życia nie doznaje najmniejszego drgnienia ducha. Nie mówię tylko o duchu jako wartości religijnej czy transcendentnej. Mówię także o braku prawdziwego samodzielnego myślenia, autentycznego estetycznego czy ludzkiego wzruszenia. Większość ludzi przeżywa cztery piąte swojego życia wegetując albo wykonując automatyczne gesty: wstają, idą do pracy, której nie lubią i w którą się nie angażują, gadają, ale o niczym naprawdę nie rozmawiają - to samo mogłaby zrobić jakakolwiek maszyna. Bernanos twierdził nawet, że dopóki spodziewamy się antychrysta jako czegoś hałaśliwego, nie zdajemy sobie sprawy, że on już w nas jest, jak coś w rodzaju odwrotności Wcielenia, bo tak jak poprzez Wcielenie Bóg stał się człowiekiem, tak we współczesnej cywilizacji człowiek stał się maszyną. Czyżby więc nadeszła już godzina zero albo dwudziesta piąta? Czyżby już było za późno na to, aby zbudować człowieka? W tym miejscu chciałbym jasno przedstawić drugą część mojej diagnozy. Sądzę bowiem, że wszystko, co powiedziałem, to prawda, z wyjątkiem tego, że człowiek miałby być całkowicie i nieodwracalnie zepsuty. Po tym czarnym morzu naszej cywilizacji pływają cali ludzie, fragmenty ludzi, a godności człowieka przeżywającego swoją wolność jest tyle, że wystarcza, aby spoglądać na świat jeśli nie z naiwnym optymizmem - jak ci, co wierzą jeszcze w cud postępu - to przynajmniej z nadzieją tych, którzy są pewni, że człowiek może się uratować (cały lub w jakiejś części), ponieważ żaden proces nie jest nieodwracalny, a tym bardziej nie jest z góry przesądzony. Cóż więc robić? "Nadać sygnał S.O.S. ostrzegający Ludzkość"? Zorganizować gigantyczną krucjatę, która przywróci człowiekowi jego wnętrze? W tym miejscu muszę przyznać, że nie wierzę w krucjaty. Nawet krucjaty w zbożnym celu. Nie wierzę w uderzanie w wielki dzwon, w żadne S.O.S. Nie spodziewam się, że świat się zmieni, nawet jeśli wielu proroków zjednoczy się, by razem wołać wielkim głosem. Wierzę natomiast w mrówczą pracę skromnych ludzi. Wierzę w powolny trud, pomalutku zasiewający maleńkie nadzieje. Wierzę, że zbawienie świata zaczyna się od własnego serca, a jeśli to możliwe jeszcze od dwóch czy trzech najbliższych serc. Być człowiekiem oznacza niezmierną cierpliwość, ulepszanie świata - wytrwałość, a nadzieja to nie sztandar wciągany na maszt, ale roślina, którą należy pielęgnować. Jeśli dziś uda mi się być wolnym o godzinę dłużej, to świat już posunie się naprzód. Jeśli pomagam myśleć trzem czy czterem osobom, to życie wewnętrzne wszystkich wzrośnie, jak w naczyniach połączonych. Jeśli w czterech czy pięciu wspólnie odkryjemy, że mamy duszę i że jest ona ważniejsza od zarabianych przez nas pieniędzy, dusza świata stanie się większa. Każda inna "wielka" krucjata przeobrazi się w politykę albo stanie się kolejną mrzonką, dzięki której będzie nam się wydawało, że żyjemy, ale z której nic nie będzie wynikać. Prawdziwe odkupienie rodzi się skromnie, tak jak to było w Betlejem. 50. Wielka cisza Parę tygodni temu, wraz z grupą kolegów księży, miałem szczęście uczestniczyć w koncelebrze w niewielkiej kaplicy, gdzie codziennie, punktualnie o siódmej rano, odprawia swoją mszę Jan Paweł II. Wychodząc z kaplicy jeden z kolegów, bardzo poruszony, powiedział do mnie: "Jaką ogromną wiarę ma ten papież! Można by ją nożem kroić!" To, co takie wrażenie wywarło na moim koledze - bo przecież wiary nie widać gołym okiem - to była gęsta cisza otaczająca modlitwę papieża, którego głupie karykatury przedstawiają jako miłośnika widowisk. Tu, w swojej prywatności, ukazywał się taki, jaki jest naprawdę: wpółprzymknięte podczas modlitwy oczy, skupiona twarz, poczucie, że ten ktoś zstępuje w najgłębszą głębię swojej duszy. Tak, tę ciszę gestów, tę samą ciszę wokół jego słów można było ciąć nożem. Zwłaszcza gdy po odczytaniu Ewangelii, obdarował nas nieskończenie długą i krótką zarazem pięciominutową "homilią" absolutnego milczenia, jak milczenie tego, kto stara się, by przeczytane słowa zapadły głęboko w duszę, w czymś w rodzaju świętej samotności, jak samotność ziemi, na którą spadł deszcz albo śnieg. Podczas owych trwających w nieskończoność minut zapytałem sam siebie, dlaczego sprawy Boże zawsze tak mocno związane są z ciszą. I wtedy napłynęło wspomnienie owych lat w seminarium, kiedy w dniu Bożego Narodzenia stare martyrologium wyjaśniało nam, że Słowo wcieliło się "dum magnum silentium tenerent omnia". Wówczas wyobrażałem sobie, że dokładnie w tym momencie, w którym narodził się Chrystus, cały świat wstrzymał oddech i wszędzie zapanowała ta "wielka cisza", która już nigdy więcej się nie powtórzyła. I nie potrafię potraktować historii betlejemskiego żłóbka jak kolejnej z wielu zapisanych stron, jak jakiegoś tam wydarzenia, które miało miejsce w jakimś zakamarku czasów. Było, musiało być kosmicznym przełomem, czymś na kształt drugiego stworzenia świata, godziną, w którą poczuła się zaangażowana cała natura. Bo czyż Bóg mógł stać się człowiekiem, a gwiazdy nie zatrzymały się ze zdumienia, zwierzęta nie umilkły ze zdziwienia, a kwiaty i wszystko inne nie poczuły tajemniczego drżenia? W betlejemski żłóbek wierzy się albo nie wierzy. Ale jakże wierzyć i nie drżeć? Jak nie poczuć, że dusza mięknie, że wszystko wiruje, jeśli to prawda? Czy można powiedzieć "Bóg stał się człowiekiem, przybrał ludzkie ciało, takie samo jak nasze", a potem zapalić papierosa i żyć nadal tak, jakby nic się nie wydarzyło? Stała się wielka cisza, dramatyczna, gęsta i cudowna cisza, po której ludzki los przestał być taki, jaki był, a nawet samo pojęcie, jakie człowiek mógł mieć o Bogu, stało się inne. Gdybyśmy w to naprawdę wierzyli, serce by w nas stopniało. Być może dlatego - żeby nie musieć brać swojego życia "zbyt serio" - współczesny człowiek wypełnił je szumem. Sądzę, że nie znamy ukrytego sensu, jaki tkwi w tym zapale współczesnego człowieka do zagłuszania samego siebie. Ktoś mówił o demonicznym charakterze hałasu w naszym społeczeństwie: hałasują autobusy na ulicach, ludzie porozumiewają się krzykiem, wyją telewizory, radia pełne są wrzawy, niczego się nie boimy tak, jak cichej samotności. A tylko w niej rodzi się Bóg i tylko w niej można Go spotkać. Wszystko, co naprawdę ważne, dokonuje się w ciszy: rośniemy w ciszy, marzymy w ciszy, kochamy w ciszy, myślimy w ciszy, żyjemy w ciszy, nawet śmierć podchodzi do ludzi w pluszowych pantofelkach. Ale spróbujcie wytłumaczyć młodym, że w ciszy znajduje się prawda! Szybko wybiorą raczej dyskotekę, gdzie nigdy nie będą mogli wsłuchać się we własną duszę, albo dziki grzbiet motocykla, który przeszywa pustkę nocy jak bluźnierstwo. Potem oczywiście wiele się mówi o "milczeniu Boga", które ma być jakoby znakiem naszej zlaicyzowanej cywilizacji: Bóg - powiadają - nie mówi, zamilkł, zostawił nas samych na tej planecie i ogłuchł na nasze błagania. I nikt nie dostrzega, że Bóg jest w ciszy, Bóg, który dwa tysiące lat temu stał się naszym milczącym Słowem. Stąpał po tej ziemi bezszelestnie, nie wkroczył do świata ludzi poprzedzony orszakiem heroldów grzmiących w trąby, lecz zjawił się po cichu, w stajence w jakiejś zapadłej mieścinie, pomiędzy dwoma niemymi bydlątkami i rodzicami, którzy zdumieni patrzyli na Niego w milczeniu. Tak, to straszne, "Bóg przyszedł na świat, a nawet dziennikarze tego nie zauważyli". Dobra Nowina składała się z ciszy. Jedynym jej świadectwem był płacz niemowlęcia. Jak mógł to zauważyć świat przyzwyczajony do mocnych i pikantnych smaków, do nowin ogłaszanych biciem w bęben? Niedobrze się dzieje, że nie umiemy "wsłuchać" się w tę ciszę, bo w ten sposób tracimy wiele cudów, jakie ze sobą niesie. "Drzewo ciszy - mówi arabskie przysłowie - rodzi owoce pokoju". A Szekspir dodałby, że "cisza jest najwspanialszym zwiastunem radości". Kogóż więc może dziwić, że człowiek żyje obecnie w stanie wojny z samym sobą i że rozbił swój namiot w krainie smutku? Najbardziej dramatyczne we współczesnym świecie nie jest to, że zabraknie w nim najlepszych darów, jakie otrzymała ludzkość, lecz to, że człowiek stoi u progu tych darów, których nigdy nie dostąpi, jeżeli nie przetrze i nie otworzy oczu i uszu. Ci, którzy byli w Betlejem, wiedzą, że jedyne wejście do Bazyliki Narodzenia Pańskiego prowadzi przez maleńkie drzwi mające niewiele ponad półtora metra wysokości, przez które może przejść wyłącznie dziecko, a dorosły musi się pochylić. A człowiek dotąd jeszcze nie nauczył się rosnąć pochylając się. Nie wie, że do Boga dochodzi się wyłącznie przez bramę zdumienia. Nie zdumienia wielkością, ale zdumienia małością. Nie wielkimi i uczonymi teoriami, ale ciszą. W Betlejem - mówi święty Paweł - "objawiła się łaskawość naszego Boga i Jego miłość do człowieka". A jak już powiedziałem, łaskawość i miłość to rzeczywistości dokonujące się w ciszy. Zastanawiam się, ilu ateistów odrzuciłoby dziś Boga, ponieważ uważa, że jest On bardziej hałaśliwy i straszny niż w rzeczywistości. Wymyślili sobie przeogromnego bożka, który teraz napawa ich przerażeniem. Nie chcą go czcić, nie wiedzieliby, jak go kochać. Bo kochać można tylko to, co można wziąć w ramiona. I zapominają, że On uczynił się dzieckiem właśnie po to, żeby być "strawnym", żeby być bliżej człowieka. Nie odkryli jeszcze tego, co tak dobrze pojął prorok Eliasz i o czym opowiada Pierwsza Księga Królewska. Pewnego razu prorok usłyszał głos, który zapowiedział: "Jahwe będzie przechodził". I prorok wyszedł z groty, aby na Niego czekać. "Gwałtowna wichura rozwalająca góry i druzgocąca skały szła przed Jahwe. Ale Jahwe nie był w wichurze. A po wichurze - trzęsienie ziemi: Jahwe nie był w trzęsieniu ziemi. Po trzęsieniu ziemi powstał ogień: Jahwe nie był w ogniu. A po tym ogniu - szmer łagodnego powiewu. Kiedy tylko Eliasz go usłyszał, zasłoniwszy twarz płaszczem, wyszedł i stanął przy wejściu do groty". Zrozumiał bowiem, że w tym szmerze łagodnego powiewu jest Bóg. Betlejem to był szmer łagodnego powiewu Boga, który przyszedł na ziemię na paluszkach, jakby prosząc o wybaczenie, że nas odwiedza, usiadł przy nas, powiedział parę niehałaśliwych słów prawdy, umarł i wstąpił w tę wielką ciszę, która trwa od dwudziestu stuleci. A ta cisza była miłością. Była to ta cisza, która idzie w ślad za miłością, aby uczynić ją bardziej prawdziwą, kiedy już ani pocałunki ani słowa nie są potrzebne. Miłością tych, którzy już nawet nie muszą sobie mówić, że się kochają. Takie będzie, jak sądzę, wielkie powitanie, kiedy się z Nim znów spotkamy. Stanie się - jak w Betlejem - "wielka cisza" i cały świat zamieni w końcu hałas na zdumienie i radość. 51. Ocalić ogień Pewien dziennikarz zadał kiedyś Jeanowi Cocteau typowe pytanie, pojawiające się we wszystkich ankietach: co ocaliłby z muzeum w Luwrze, gdyby wybuchł pożar, a on mógł wynieść tylko jedną rzecz. Cocteau odpowiedział: "ogień". Słusznie. Ogień jest o wiele piękniejszy niż Nike z Samotraki, piękniejszy niż Mona Lisa, o wiele żywszy od Tycjana czy Velazqueza. Wszystkie obrazy, wszystkie rzeźby to zamrożona sztuka. Ogień jutro nadal będzie płonął i palił, jego płomienie dalej będą tańczyć, będzie żył. Z tego samego powodu, gdyby ktoś mnie zapytał, którą z napisanych przez siebie stron bym ratował, odpowiedziałbym bez wahania, że ratowałbym zapał, z jakim mam nadzieję pisać jutrzejszą stronę; nic bowiem, co uczyniliśmy, nie jest warte tysięcznej części tej pasji, jaką wkładamy w to, aby czegoś dokonać, tej pasji, która zawsze będzie nas popychać do życia. Mój najlepszy dzień będzie jutro. A jutro odkryję, że następny może być jeszcze lepszy. Dlatego też nigdy nie zrozumiem takich, którzy są zadowoleni z siebie, takich, co spędzają czas przeglądając się w lusterku swojej przeszłości, a z jeszcze większym trudem tych, którzy teraźniejszość - "swoją" teraźniejszość - skazują na banicję w imię jakichś tęsknot za przeszłością. W życiu najlepsze jest to, że żyjemy. Ale, mój Boże, jak pełno na świecie emerytów! Jak wielu wciąż znajduje sobie pożywienie w mdłym smaku wczorajszego dnia! Iluż przekonuje samych siebie, że "już osiągnęli swój cel"! Osiągnęli cel? Jaki? Samouwielbienia? Dajcie mi człowieka pełnego nadziei, a zawsze będę go wolał od takiego, co spoczął na laurach. Dajcie mi człowieka z pasją i ogniem, ale nie dawajcie mi takiego, który ma spiżarnię pełną zakonserwowanych cnót. Znam wspólnoty zakonne podobne do przepastnej szafy, w której zgromadzone zostały tysiące umartwień, paczki aktów cnoty, baryłki zasług, ale gdzie chyba już nie ma żadnej miłości. Żyją resztkami swojej miłości; na ich różanych krzewach nie kwitną kwiaty, przechowują za to całe mnóstwo buteleczek z zamkniętym zapachem róż. Znam ludzi, których dusze są jak muzeum, na ścianach wiszą tabliczki z tytułami, na postumentach, jak piękne posągi stoją stare wspomnienia i zapraszają nas do przechadzania się w ich przeszłości, niby po zimnych i zakurzonych muzealnych salach. Lecz po ich ogrodach i ulicach nie biegają dzieci, nie ma fontann, a tym bardziej ognia. Ich mądrość - ospała - jest jak pęknięty dzwon. Ich dobroć jest jak drogocenne elżbietańskie krzesło, na którym, choćby było najpiękniejsze, nie sposób usiąść, bo ma zniszczone sprężyny i podarte obicie. Lubię ludzi podobnych do ognia, którego płomienie tańczą do samego końca, który codziennie daje nam chleb wypieczony poprzedniego wieczoru, a nie do tego historycznego bezlitosnego ogniska, które przed laty zorganizowano dla jednego z cesarzy. 52. Uśmiech zza muru Paul Follerau opowiadał często wzruszającą historię: podczas odwiedzin w pewnym leprozorium na jednej z wysp Pacyfiku, wśród tak wielu martwych i zgaszonych twarzy zaskoczyła go obecność człowieka, który zachował jasne i błyszczące oczy, które jeszcze potrafiły się śmiać i rozjaśniały się w podzięce za wszystko, co mu ofiarowywano. Wśród tylu chodzących "trupów" tylko ten jeden człowiek zachował swoje człowieczeństwo. Kiedy Follerau zapytał, co tego nieszczęsnego trędowatego tak trzyma przy życiu, ktoś poradził mu, żeby zaobserwował, co robi każdego ranka. I okazało się, że tuż po wschodzie słońca człowiek ten wychodził na dziedziniec otaczający leprozorium, zasiadał naprzeciwko wysokiego cementowego muru otaczającego dziedziniec i tam czekał. Czekał, dopóki późnym rankiem za murem nie pojawi się na kilka sekund inna twarz, stara i pomarszczona, uśmiechnięta twarz kobiety. Wówczas mężczyzna odpowiadał uśmiechem na uśmiech. Potem twarz kobiety znikała, a mężczyzna dzięki tej iluminacji miał nowy zapas sił, by znieść kolejny dzień z nadzieją, że nazajutrz uśmiechnięta twarz powróci. Była to - jak wyjaśnił mu później trędowaty - jego żona. Kiedy zabrali go z jego wsi i przenieśli do leprozorium, żona poszła za nim aż do najbliższej wioski. I codziennie rano przychodziła, żeby nadal okazywać mu swoją miłość. "Widując ją codziennie - tłumaczył trędowaty - wiem, że wciąż jeszcze żyję". Nie przesadzał: żyć to wiedzieć, że ktoś nas kocha, czuć, że ktoś nas kocha. Dlatego mają rację psychologowie, kiedy mówią, że samobójcy targają się na swoje życie, kiedy są całkowicie przekonani, że już nikt nigdy nie będzie ich kochał. Dopóki bowiem mamy kogoś u swojego boku, żaden problem nie jest problemem prawdziwym i naprawdę poważnym. Dlatego nigdy nie znuży mnie powtarzanie, że samotność jest największym z nieszczęść, i że to, czego inni naprawdę od nas potrzebują, to nie jest nawet nasza pomoc, lecz nasza miłość. Dla chorego najlepszym lekarstwem jest miłe towarzystwo i uśmiech. Dla osób starszych nic nie jest taką pomocą jak chwila niespiesznej rozmowy i nieco wyrozumiałości dla ich dziwactw. Ubogi bardziej potrzebuje naszej miłości niż jałmużny. Dla bezrobotnego równie ważne jak wynagrodzenie, jakie otrzyma za swoją pracę, jest poczucie że jest osobą pracującą. I, o dziwo, uśmiech - który jest najtańszą formą pomocy - to rzecz, jakiej najbardziej skąpimy. Dużo łatwiej jest dać biednemu dwa złote, niż dać mu je z miłością. Prościej jest też kupić dziadkowi prezent, niż ofiarować mu pół godziny przyjacielskiej pogawędki. Dawanie bez miłości jest obraźliwe. Mówił o tym w strasznych, ale jakże prawdziwych słowach święty Wincenty a Paulo: "Pamiętaj, że będziesz potrzebował wiele miłości, aby ubodzy wybaczyli ci chleb, który im przynosisz". Lubimy mówić: "Jacyż oni niewdzięczni!" I nie zdajemy sobie sprawy, że oni znakomicie dostrzegają, kiedy dajemy bez miłości, aby mieć ich z głowy i uspokoić swoje sumienie. Dlatego postępują logicznie nienawidząc naszej jałmużny, nienawidząc nas. Pomagając im, czynimy ich jeszcze uboższymi, bo dajemy im odczuć, do jakiego stopnia dla nas nie istnieją. Wszystko wyglądałoby natomiast zupełnie inaczej, gdybyśmy zza parkanu naszego życia, codziennie słali im uśmiech miłości! 53. Pani Bovary (albo "kiedy marzenia zastępują rzeczywistość") Najgroźniejszą ze wszystkich chorób miłości jest bovaryzm. Jednocześnie jest też jedną z najbardziej rozpowszechnionych. Z niej bierze się wysoki odsetek małżeńskich niepowodzeń. Historia, którą opowiada Flaubert - a jakże cudownie ją opowiada! - jest czymś znacznie więcej niż tylko historią cudzołóstwa. To analiza duszy, która tak była zamknięta w swoich marzeniach, że nie chciała żyć, i z każdym marzeniem coraz to była bliżej nieszczęścia i samobójstwa. Emma Bovary była dziewczyną szlachetną, lecz bojaźliwą, ambitną, ale słabą i niestałą. Kluczem do jej życia jest ucieczka w marzenia, wówczas gdy rzeczywistość jej się nie podoba. Aż do dnia, kiedy wszystkie marzenia dowiodły, że pod ich maską kryje się tylko pustka, i kiedy najczarniejsza rzeczywistość złapała bohaterkę w swoje sidła. Już jako dziecko uwielbiała złudzenia i stała się niewolnicą własnych kłamstw. Ponieważ otaczający ją świat jest brzydki, nabiera zwyczaju konstruowania w swojej główce cudownego świata, i bardziej niż na ziemi żyje w świecie swoich bajek, na stronach romantycznych powieści, którymi się karmi. Także w szkole nie jest tą, którą jest. Woli snuć fantazje, jak wyglądałoby jej życie, gdyby była jedną ze swoich bogatych koleżanek z miasta, albo marzy o mistycznym życiu prowadzących szkołę zakonnic, albo rekonstruuje w myślach swoje życie w przebraniu jednej z literackich bohaterek. Jej dusza pełna jest mglistych pragnień, wytworów rozpalonej wyobraźni. Trawi ją pragnienie silnych wrażeń, przygód, które pozwoliłyby jej uciec od nudnej codzienności. Powoli jej marzenia zaczynają się koncentrować wokół słowa "miłość". Miłość, która nie będzie oddaniem się drugiej osobie, lecz czymś w rodzaju egzaltacji jej samej, kluczem otwierającym jej drzwi do całego tego baśniowego świata rozkoszy, marzeń, przygód, tajemnicy, w którym już dawno zakochała się jej dusza. Gromadzi okruchy wszystkich miłosnych historii jakie znajduje w literaturze i z nich wszystkich lepi bajkę, której będzie bohaterką. Może dlatego, że nikt nie pomaga jej odkryć prawdziwej rzeczywistości, może dlatego, że to nagromadzenie marzeń nie pozwala jej tej rzeczywistości dostrzec, Emma czuje się nieobecna po zewnętrznej stronie życia. Nie podoba jej się rodzinny dom. Nudzi ją wszystko, co ją otacza. Szuka ucieczki w muzyce, rysunku, ale gdy tylko gubi swój uszyty z marzeń płaszczyk, nawet to ją nuży. Dlatego kiedy Karol Bovary prosi ją o rękę, Emma natychmiast się godzi. Nie dlatego, że go kocha - Emma kocha tylko samą siebie - lecz dlatego, że małżeństwo wydaje się jej doświadczeniem, którego warto spróbować. Może to będzie przygoda, która wyrwie ją z przeciętności, z nudy gospodarstwa, w którym żyje. Kimże jest dla niej Karol? W rzeczywistości nikim. Emma nie dostrzega go, gdyż jej oczy przesłaniają z góry powzięte wyobrażenia o małżeństwie. Ubogi wiejski lekarz jest dla niej osiągalnym księciem z bajki, zwykłym pretekstem pobudzającym do życia jej marzenia. Raz zaręczona powraca do swoich fantasmagorii: chciałaby wziąć ślub o północy, w świetle pochodni. Znów dekoracja bierze górę nad rzeczywistością. Zdaje się, że Emma nic nie odkrywa z ludzkiego zaangażowania, jakie niesie ze sobą małżeństwo. Pozostaje na poziomie przygody. Okres narzeczeństwa wykorzystuje na rozmyślania o sukni ślubnej, o weselnym przyjęciu. Karol? Wciąż dla niej nie istnieje. Nie kocha go. Kocha wytwór własnej wyobraźni. Prędko przychodzi rozczarowanie, bo wszystkie złudzenia w końcu pryskają. "Jak to? Czyżby to było tylko tyle?" Emma powtarza to okropne zdanie w pierwszych miesiącach małżeństwa i zdanie to wystawia o niej przerażające świadectwo. Emmie marzyła się trwająca wiecznie podróż poślubna, niekończąca się idylla w krainie baśni. Ale wymarzone baśniowe krajobrazy prędko zastąpiła codzienna rzeczywistość małej wioski. "Tylko tyle?" - sama sobie zadaje to pytanie, podczas gdy pośród jej marzeń, dzień po dniu, zaczyna torować sobie drogę szorstka rzeczywistość, trudy życia, pospolitość godzin, które płyną dużo wolniej niż w bajkach. A nasza marzycielka, która nie umiała widzieć swojego męża takim, jaki jest naprawdę, teraz pogrąża się w o wiele bardziej okrutnych marzeniach: takich, które powiększają czarne sfery rzeczywistości. O ile wcześniej Karol jako człowiek dla niej nie istniał, teraz dostrzega wyłącznie jego wady. Bada je, analizuje, czuje, że uwierają ją jak drzazgi. Zajmuje się śledzeniem tików Karola, jego najdrobniejszych gestów. I zaczyna go nienawidzieć za wszystkie te drobiazgi. Wszystko staje się nieznośne: "Przy deserze kruszył korki od pustych butelek; po jedzeniu przesuwał językiem po zębach; kiedy jadł zupę, każdej łyżce towarzyszyło głośne siorbnięcie". Siłą wyobraźni wyolbrzymia do niebotycznych rozmiarów te drobne nawyki, które, w ten sposób przez nią pomnożone, rodzą odrazę. "Moja fantazja - mówi - każe mi nienawidzić tych, co sapią przy jedzeniu". Gdyby Emma rzeczywiście kochała Karola, jej uczucie kazałoby przymknąć oczy na te drobne wady. Być może pomogłoby je skorygować; być może nawet dokonałoby tego cudu, który sprawia, że wady i drobiazgi jeszcze bardziej jednoczą tych, którzy się kochają. Ale Emma nie kocha. I zaciekle stara się widzieć te wady. Niemal cieszy się, gdy może stwierdzić ich obecność, bo w ten sposób może usprawiedliwić swój zawód i ogarniające ją poczucie rozgoryczenia. Przez chwilę wydaje się, że jej mąż, dzięki operacji chirurgicznej, jaką podejmuje się przeprowadzić, stanie się ważną postacią. I Emma znów marzy, wyobrażając sobie, że jest żoną sławnego człowieka. Lecz porażka męża tylko jeszcze bardziej ją od niego odpycha. Do tego dochodzi porażka w sferze seksualnej. Emma wyobrażała sobie akt miłości małżeńskiej jako coś poetyckiego, wzniosłego, jako czystą ekstazę. Rzeczywistość razi ją, czuje się oszukana. Tym bardziej, że jej mąż zdaje się zadowalać tym ulotnym szczęściem. I Emma zaczyna nienawidzić samą myśl, że może mu się podobać, nienawidzi siebie za to, że go zadowala. W ten sposób to, co miało ich łączyć, pogłębia jeszcze dzielącą ich przepaść. Może macierzyństwo zmieni postać rzeczy? Emma nie może już przestać być taką, jaka jest, więc i przyjście na świat córki sprowadza się do malowniczego obrazka: odtąd już ma lalkę, którą może się bawić, ubierać, pieścić. I tak, podczas gdy Karol nad kołyską córki staje się bardziej ludzki, Emma pozostaje zamknięta w swoich marzeniach. Jej oddalenie od męża staje się jeszcze bardziej widoczne. Kiedy on idzie spać, "Emma udawała śpiącą, i podczas gdy on układał się obok niej do snu, ona budziła się do innego świata, świata marzeń". Marzeń, które już były grzeszne: we wszystkich Emma wyobrażała sobie swoją ucieczkę z innym mężczyzną w szaloną przygodę. Lecz ta, która przegrała miłość małżeńską, przegra też w miłości cudzołożnej. Bo ani Leon, ani potem Rudolf nie będą potrafili dać jej tego, czego nie dał jej Karol. W istocie istnienie każdego z nich jest wyłącznie okazją do tego, by Emma mogła nadal śnić. Są zwykłym pretekstem, by nadal wymyślała samą siebie. Obydwaj mają w sobie coś z bohaterów powieści, ale obydwaj prędko ukazują banalne oblicze pospolitych don-żuanów. I po farsie przeżytej z nimi przygody, kiedy pierzchną emocje związane z zakosztowaniem zakazanego owocu, pojawia się pustka, plugawość tej fałszywej miłości. I Emmie nie pozostaje już nic innego jak tylko dobrnąć do smutnego zakończenia życia. Rzeczywistość, wcześniej czy później, wystawia rachunek, i kto nie potrafił przeżywać jej na co dzień, teraz staje twarzą w twarz z rzeczywistością swojej klęski. Potrzebna jest tylko trucizna i straszna śmierć kogoś, kto, po tym jak żył goniąc za fałszywym obrazem swych marzeń, kończy nie poznawszy prawdziwej miłości. Zależało mi na szczegółowym odtworzeniu tej historii, którą opowiada Flaubert, gdyż świat jest pełen Emm Bovary. W tej chwili w każdym mieście, na całym świecie, są setki ludzi, kobiet i mężczyzn, pogrążających się w goryczy, bo zabrakło im odwagi, by co dzień stawiać czoła rzeczywistości i woleli - zamykając się w kłamstwie - schronić się w swoich marzeniach. Może są to też dusze, które mogły być wielkie: pełne były nadziei i oczekiwań, ale nie chciały się pogodzić z tym, że nadzieję buduje się codzienną pracą, małymi wysiłkami każdej godziny, i stopniowo zmieniały nadzieję w iluzje, iluzje w złudzenia, złudzenia w mentalne łazęgostwo, które pozwalało im żyć jak w filmie, który nie był ich życiem. Zamiast spełniać swoje powinności usiłowali pływać w łódce wyobraźni po morzu swoich fanaberii. A życie najpierw napełniało ich tęsknotami, potem pustką, następnie niechęcią do wszystkiego, co ich otacza, a w końcu odrazą do samych siebie i do życia "które nie dawało im tych marzeń, na które zdawali się zasługiwać". Oszukiwali samych siebie. Nie mogli jednak okpić rzeczywistości, która czekała na nich na zewnątrz, na obrzeżach ich marzeń. Zrzucali winę za swoje niepowodzenia na miejsce, w którym mieszkali, na "pecha" przy wyborze męża, na okoliczności, które "nie pozwalają im się zrealizować". Nie mają odwagi przyznać, że sami ponoszą prawdziwą winę, gdyż zapomnieli, że każdy sam musi sobie budować szczęście, poddając się miłości; miłości, która jest szczodra, cierpliwa, szanuje innych i zapomina o samej sobie. Woleli samouwielbienie. Zapomnieli, że złudzenie nigdy nie trwa długo. I oto okazało się, że oddają cześć pustej figurze. 54. Sonata Kreutzerowska (albo kiedy ciało jest wrogiem miłości) Skoro marzenia potrafią być wielkimi nieprzyjaciółmi miłości, to czy nieprzyjacielem może być także ciało? Lew Tołstoj bez wahania odpowiedziałby, że tak. Aby tego dowieść napisał Sonatę Kreutzerowską. Przypuszczam, że ta niedługa lecz przerażająca powieść zaskoczy wielu współczesnych czytelników, gdyż odkąd została napisana, wiele zdążyło się zmienić. Obawiam się jednak, że niemało wciąż jeszcze nie straciło na aktualności. Tołstoj usiłuje dowieść, że miłość, prawdziwa miłość, w większości przypadków (czy we wszystkich?) skażona jest przez cielesne pożądanie. Na pozór jest to prosta historia o zazdrosnym mężu, który pewnego dnia zabija swoją żonę. Ale kluczem tej historii jest owa zgnilizna miłości. Rosyjski powieściopisarz, który pisał tę historię w ostatnich latach swojego życia, przeżywając mistyczno-purytański kryzys religijny - oskarża ludzkość o to, że wyniosła na piedestał ciało i "miłością" nazywa to, co jest czystym pociągiem seksualnym. Dlatego dwoje ludzi, którzy wybrali się nawzajem, aby darzyć się miłością, nienawidzi się. Dlaczego? Jaka trucizna zatruła ich miłość? Świat, który nauczył ich, że pożądanie jest wszystkim, że wszystko musi mu się podporządkować, że rozwiązłość jest u ludzi czymś normalnym. Zabójca Pozdniszew, będąc już starym człowiekiem, opowie historię, która przywiodła go do rozlewu krwi. Został wychowany tak, aby "żyć jak rozpustnik, czyli tak jak wszyscy". Oddał się rozpuście "umiarkowanie, rozsądnie". Utrzymywanie z kobietą kontaktów fizycznych bez kontaktu duchowego, bez prawdziwej miłości, było czymś, co w oczach jego kolegów uchodziło za "zasługę", "męstwo". Dla społeczeństwa takie upadki były "jak najbardziej usprawiedliwionymi i najzdrowszymi, najbardziej naturalnymi i wręcz najbardziej niewinnymi spośród młodzieńczych rozrywek". Dlatego oddał się "temu nałogowi tak samo jak zaczął pić albo palić". Nie zdawał sobie sprawy, że "być libertynem oznacza pewien stan fizyczny podobny do stanu morfinisty albo pijaka", ponieważ mężczyzna, "który poznał wiele kobiet dla swojej wyłącznej przyjemności, nie jest już normalnym człowiekiem, lecz libertynem, kimś, dla kogo kobieta zawsze będzie przedmiotem". Dla Tołstoja wszystko na świecie sprzysięga się, aby sprowadzić miłość do poziomu seksualności: zbyt obfite posiłki, próżniactwo młodzieży, kobiece stroje, obsesja rodziców, by wydać córki za mąż. Wszystko to składa się na nieczystą maskę "miłości". Dlatego bohater tej historii, w dniu, w którym żeni się z dziewczyną - która w powieści nie istnieje jako osoba, lecz wyłącznie jako czysty przedmiot pożądania, do tego stopnia, że nie ma nawet imienia - chociaż sądzi, iż żeni się z nią dlatego właśnie, że jest czysta i niewinna, w istocie nie szuka w niej niczego innego, jak tylko jej ciała, a między nimi nie istnieje żadna więź duchowa. "Miłość - powie wiele lat później - uważa się za coś duchowego, a nie zmysłowego. A skoro miłość jest duchowa i jej kontakty są duchowe, to kontakty te powinny przekładać się na słowa, rozmowy. Nic takiego nie miało miejsca. Kiedy zostawaliśmy sami, trudno było nam znaleźć temat do rozmowy". Tak więc wypełnili swoje narzeczeństwo sprawami materialnymi: przygotowaniem domu, łóżka, ubrań, bielizny, wszystkiego, co ostatecznie miało ich przywieść do ogromnego rozczarowania. W powieści Tołstoja rozczarowanie przychodzi niezwłocznie podczas "sławetnego miodowego miesiąca", gdyż już pierwszej nocy jedyne, czego doświadczają, to "męczarnia, wstyd, odraza, litość i przede wszystkim nuda, śmiertelna nuda". I natychmiast zaczną się nieporozumienia. "Nazywam to nieporozumieniem, chociaż nieporozumieniem nie było, objawiła się bowiem jedynie przepaść, jaka była między nami. Miłość zgasła, gdy tylko zmysły zostały zaspokojone, i stanęliśmy naprzeciw siebie z naszymi prawdziwymi uczuciami, to znaczy dwoje egoistów, dwoje obcych, pragnących otrzymać od drugiego możliwie jak najwięcej przyjemności". Później nadejdzie długie i powolne narastanie wzajemnej nienawiści. I już tylko potrzebna będzie iskra zazdrości, aby doprowadzić do wybuchu i do śmierci. Dopiero po dokonaniu zbrodni bohater powie: "Potem przyglądałem się jej pobitej i posiniaczonej twarzy i po raz pierwszy, zapominając o sobie, o swoich prawach, dumie, dostrzegłem w niej ludzką istotę". Oto klucz do całej historii. Pozdniszew i jego żona przeżyli razem parę lat, ale "nie widzieli się", nie zobaczyli się nawzajem jako ludzie. Zasłonili się przed sobą swoimi ciałami, swoją dumą, swoimi rzekomymi osobistymi "prawami". Powieść Tołstoja to, rzecz jasna, karykatura miłości. Ale niestety, pomyłki jak ta, zdarzają się aż nazbyt często. I zdaje się, że mają tendencję wzrostową w naszym świecie, który nawet nazywa "kochaniem się" zwykły akt fizyczny, dokonywany bez żadnej miłości, nawet przez nieznajomych. Problem w tym, że tego zepsucia nie można wytknąć palcem nie ryzykując, że ktoś cię oskarży o "fałszywe moralizatorstwo", o brak wyrozumiałości. "Kupczenia" ciałem nigdy nie uważano za normalne w takim stopniu jak dzisiaj. Zachęca się młodych, by tego doświadczyli, jakby to miała być gwarancja, że potem ich miłość będzie prawdziwa. Spróbowanie czym jest "miłość" - mówi się - to jak zjedzenie lodów, coś, co nie zostawia żadnego śladu. Nie mówi się natomiast, że miłość jest czymś zbyt ważnym, żeby niewłaściwie postawić w niej pierwsze kroki. Trzeba jednak od razu powiedzieć, że o ile analiza Tołstoja owszem, jest słuszna, to stawiana przez niego diagnoza już nie całkiem. Tołstoj jedyny ratunek dla miłości widzi w uwolnieniu jej od ciała, w zachowaniu całkowitej abstynencji. A podaje to i przyprawia źle zrozumianymi zdaniami wyjętymi z Ewangelii. Lecz dla chrześcijanina zło tkwi nie w ciele, lecz w ciele bez miłości. Dla chrześcijanina seks nie jest "zwierzęcą, brudną i obrzydliwą pańszczyzną", lecz jedną z dróg prowadzących do całkowitego spotkania dwóch osób, duszą i ciałem. W spotkaniu dwóch osób może być nieskończone piękno i czystość, jeśli spotykają się w pełni dusza i ciało, jako wzajemny dar we wzajemnym poszanowaniu, przy wzajemnym uznaniu się za osoby ludzkie. Niebezpieczeństwa nie stanowi ciało, stworzone przez Boga tak samo jak dusza; niebezpieczeństwo czyha w nieuporządkowanej rzeczywistości, w ciele, które przesłania i zabija duszę; ryzyko tkwi w namiętności, która opanowuje rozum i wolę, i w końcu sprawia, że prawdziwe staje się stwierdzenie Saint-Exupery'ego: "Namiętność zbliża ciała i oddala dusze". Rozwiązaniem nie jest purytańska nienawiść do ciała, ale wzajemne postrzeganie się jako osób, poszukiwanie w ukochanej osobie nie własnej przyjemności, lecz doskonałości i prawdy dla obojga. Owocem takiej miłości jest prawdziwa obecność. Zwykła rozkosz zawsze rodzi samotność. A czasem wręcz nienawiść i śmierć. , 55. Życiodajne dusze Ovego czasu opat klasztoru cysterskiego przyjął u siebie z wizytą dziwnego gościa, który przyszedł do niego z problemem, jaki zakonnikowi nigdy nie przyszedłby do głowy. Był to szacowny Chińczyk, pan Wang, który najbardziej powściągliwym tonem powiedział: "Jestem pełen uznania dla chrześcijaństwa i ani moja żona, ani ja nie mieliśmy nic przeciwko temu, aby nasz syn został członkiem Kościoła i postępował zgodnie z przykazaniem miłości Jezusa Chrystusa, podobnie jak i my robimy, co w naszej mocy, aby żyć zgodnie z zasadami, jakie przekazał nam Konfucjusz. Ale kiedy nasz syn wstąpił do zakonu, sprawił nam tym wielki ból. Ojciec wie, że dla nas trwałość i ciągłość rodziny jest bezwzględnym prawem gwarantującym przetrwanie. Kiedy moja żona zrozumiała, że jej jedyny syn rezygnuje z małżeństwa, a co za tym idzie nie przedłuży rodu, zaczęła z udręki serca podupadać na zdrowiu. A najgorsze jest to, że jej dusza nie zazna spokoju dopóki nie doczeka się wnuka". Pan Wang mówił to wszystko bardzo zwyczajnym tonem, dzięki czemu jego słowa robiły tym większe wrażenie. Następnie równie naturalnie mówił dalej: "Jest tylko jeden sposób, żeby przywrócić spokój duszy mojej żony, a mianowicie pozwolić naszemu synowi opuścić klasztor na jakiś czas, żeby się ożenił, spłodził ze swoją żoną syna, tak aby dusza jego matki zaznała ukojenia i spokoju. Potem może wrócić do klasztoru. To musi być możliwe." Opat cystersów opowiadał później, jak zaniemówił z wrażenia, bo rozumiał powagę i szczerość tej ludzkiej boleści, rozumiał jak trudno - wręcz niemożliwe - będzie wytłumaczyć temu mężczyźnie lub jego żonie, niepojętą dla niechrześcijan wartość dobrowolnie wybranego przez ich syna dziewictwa. Pamiętam jeszcze, jakie wrażenie zrobiła na mnie historia, którą opowiada Van der Meer w jednej ze swoich książek, którą przeczytałem będąc jeszcze seminarzystą. Zbliżałem się wówczas do święceń kapłańskich i zaczynała nad nami wszystkimi ciążyć kwestia celibatu, który - trzeba to wyraźnie powiedzieć - w moich czasach przyjmowaliśmy całkiem naturalnie i bez takiego dramatyzowania, jak to się dziś niekiedy zdarza. Był to jednak temat poważny i należało wobec niego zająć zdecydowane stanowisko. Nam, ludziom Zachodu, brak potomstwa nie kojarzył się z przetrwaniem, tak jak to mogło mieć miejsce w przypadku ludzi należących do kultury wschodniej. Nasze wiekuiste szczęście nie zależało, rzecz jasna, od naszego drzewa genealogicznego. Ale, oczywiście, rezygnując z posiadania dzieci pozbawialiśmy się czegoś bardzo ważnego. My, młodzi - tacy jak ja byłem wówczas - nie doświadczaliśmy nazbyt mocno w owym czasie tej potrzeby fizycznej płodności. Natomiast jeden z kolegów, który później odkrył powołanie i przystępował do święceń mając więcej lat od nas, dzielił się czasem z nami swoim zmartwieniem i w przeddzień święceń subdiakonalnych przeczytał nam na przykład budzący grozę wiersz, w którym opowiadał, jak nocą śni mu się, albo czuje, jak jego ewentualnie mające się narodzić w przyszłości dzieci skrobią do drzwi jego duszy wołając: "Tatusiu, nie porzucaj nas!" Ten właśnie wiersz sprawił, że po raz pierwszy pomyślałem o dzieciach, których nigdy nie będę miał. Powiada się, że aby się spełnić, mężczyzna musi posadzić drzewo, napisać książkę i spłodzić syna. Czyżbym więc miał być wiecznym kaleką? Czy kiedy umrę, umrę całkowicie i nie pozostanie na ziemi ślad mojej krwi? W owym czasie, przyznaję, zdarzało się, że gdy spotykałem na ulicy grupkę dzieci, szedłem potem jak otumaniony z wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni. Tak, w przyszłości wszyscy będą do mnie mówić "ojcze", lecz ja nim nie będę. Moje dziecko nigdy nie przybiegnie rano do mojego łóżka i nie przyniesie ciepłych pantofli. Takie myśli niejeden raz napawały mnie melancholią. W tamtych dniach - Bóg łaskaw - Komedia Francuska wystawiła dla Piusa XII Zwiastowanie Paula Claudela i właśnie ze sceny przyszła do mnie odpowiedź. Nie znacie tej cudownej sztuki? Króciutko wam ją opowiem. Jest to historia Violetty, szczęśliwej dziewczyny o niebieskich oczach, jasnych włosach, cudownie czystym głosie, która ze swoim narzeczonym, Jakubem, śni na jawie sen o miłości. W historii Violetty jest tylko jedno gorzkie wspomnienie: Piotra de Craon, budowniczego katedr - rzecz się dzieje w Średniowieczu - który, gdy była dzieckiem, usiłował dopuścić się na niej gwałtu, i chociaż się mu oparła, ból pozostał. I kiedy już o nim zapomina i już ma wyjść za Jakuba, jak zbieg powraca Piotr, który zaraził się trądem i wszyscy go unikają. A Violetta wiedziona odruchem miłosierdzia wita go pocałunkiem w czoło, na znak przebaczenia. Mara, jej zazdrosna siostra, również zakochana w Jakubie, biegnie rozpowiedzieć, że widziała jak Violetta "całuje się" z Piotrem. I chociaż nawet Jakub nie chce w to wierzyć, jest dowód: Violetta także zaraziła się trądem. Będzie musiała porzucić swego ukochanego i zaszyć się w grocie w górach, tak jak w owym czasie czynili trędowaci. Minęły lata. Violetta jest już żywym trupem. Trąd pozbawił ją nawet jej pięknych niebieskich oczu. Jest ślepa. Tymczasem Mara wyszła za mąż za Jakuba i mają córeczkę, śliczną dziewuszkę o czarnych oczach, którą nazwali Albana. I pewnego dnia, pod nieobecność Jakuba, Mara znajduje swoją córkę martwą. Jest Boże Narodzenie. Biegnie więc w góry prosić, żądać, by jej siostra wskrzesiła jej córkę: na cóż cała ta jej świętość, skoro nie może sprawić cudu? Violetta, przymuszona, bierze ciało dziewczynki w ramiona, okrywa je swoim podartym płaszczem. Dzwonią bożonarodzeniowe dzwony. Z niedalekiego klasztoru dobiega śpiew mniszek: "Puer natus est nobis" - Dzieciątko się nam narodziło. Wszystko wokół pachnie żłóbkiem i Bożym Narodzeniem. A w ramionach Violetty, pod jej płaszczem, coś się porusza. Kiedy Mara odbiera ciało swojej córki, już żywej, dostrzega, że cuda były dwa: jej córeczka, zmartwychwstała, ale z niebieskimi oczami. Ponieważ teraz prawdziwą matką jej duszy nie jest ona, lecz Violetta, która w ten sposób dowiodła płodności swojego serca. Pamiętam, jak po obejrzeniu tej sztuki wyszedłem na ulice Rzymu jakbym był pijany. Było to tak, jakby właśnie na scenie opowiedziano mi moje życie. Życie setek i tysięcy księży i zakonnic, ludzi, którzy dobrowolnie godzą się na jakiś "trąd" i w związku z tym wybierają pewnego rodzaju samotność. Bóg jest zaraźliwy. Na szczęście. Istnieją też takie sposoby wybierania Go, które pociągają za sobą jakieś rezygnacje. Na przykład rezygnację z fizycznego ojcostwa. Ale nie z płodności. Tamtej nocy przysiągłem sobie, że za nic na świecie nie przystanę na bezpłodność. Że muszę koniecznie zostawić po sobie jakiś ślad. Że nieposiadanie dzieci z mojego ciała będę musiał zrekompensować staraniem, by zrodzić dzieci z mojej duszy. Że mogę pozostać bezżenny, ale nie jałowy, bezpotomny, ale nie bezpłodny. Podstawowym prawem ludzkiego istnienia wydaje mi się to, że nasze życie musi czemuś, a jeszcze lepiej komuś służyć. Pomagać komuś, dodawać komuś otuchy, kochać kogoś, kogoś oświecać, kogoś zrodzić. Nie tylko samego siebie. Nie może być tak, jakbym przyszedł na świat tylko po to, żeby troszczyć się o swoją śliczną główkę. I już wiem, że rodzić dusze jest o wiele trudniej niż wydawać na świat ciało. Wiem, że w istocie udaje się zrodzić tylko "kawałeczki" dusz, bo koniec końców każdy jest panem swojej własnej. Ale jak to dobrze dać trochę światła, parę kropli radości, muśnięcie nadziei, łyk wiary. Boże święty, jakby to było cudownie, gdybym po drugiej stronie, kiedy już zmartwychwstaniemy, spotkał kogoś, kto by miał duszę tego samego koloru co moja! 56. "Wstyd" bycia chrześcijaninem Kolega pracujący w telewizji opowiadał mi, że kiedy w ubiegłym miesiącu wraz ze swoją ekipą zwiedzał Egipt, aby zrobić tam rozmaite zdjęcia, został przyjęty w Kairze przez dyrektora generalnego Telewizji Egipskiej. A ów dyrektor, kiedy już zrobił wszystko, co mógł, aby ich praca przebiegała sprawnie, na pożegnanie ofiarował im egzemplarz Koranu, ucałowawszy najpierw z szacunkiem jego okładkę. "Niech Allah czuwa nad wami i nad waszą pracą"- powiedział. Zrobił to - opowiada mi kolega- z takim szacunkiem, tak naturalnie, że grupa Hiszpanów, w większości niewierzących, poczuła się szczerze wzruszona. A teraz powiedzcie mi, proszę, czy wyobrażacie sobie taki gest ze strony któregokolwiek z szefów naszej telewizji. Albo czy to do pomyślenia, żeby dyrektor jakiejkolwiek dużej firmy mógł zrobić coś podobnego i podarował Biblię zagranicznym gościom. Co więcej: czy zrobiłby to spontanicznie i szczerze wobec grupy nieznajomych jakiś arcybiskup. Obawiam się, że każdy z nich znalazłby pięć tysięcy powodów ("Co sobie pomyślą?", "Nie wiadomo, czy są wierzący!", "Jeszcze wyśmieją taki prezent..."), żeby tego nie zrobić albo żeby na samą myśl zaczerwienić się po same uszy. Kiedy podróżuje się po krajach Wschodu najbardziej zaskakująca jest absolutna naturalność, z jaką religia wplata się w życie wierzących. Moje pierwsze wspomnienie z krajów arabskich to widok muzułmanina klęczącego na lotnisku w Kairze i odprawiającego swoje modły na betonie pasa startowego, obojętnego na ryk silników samolotów. Widziałem przyjaciół Żydów, głęboko wierzących, którzy także całkowicie naturalnie i bez skrupułów wypełniali publicznie niektóre nakazy swojej religii, które dla nie-Żyda muszą wydawać się śmieszne, ale dokonywane z ową powagą stawały się wzruszające. A na ulicach Indii można spotkać dziesiątki guru i mnichów, obnoszących swoją nagość lub pogrążonych w kontemplacji w taki sposób, że ciekawość turystów czy fotografów nie budzi ich najmniejszego zażenowania. Ale jest coś jeszcze: oscylujemy tu pomiędzy noszącą znamiona agresywności dumą z tego, że jesteśmy katolikami, a wstydem okazywania tego publicznie. Nie tak dawno jeden z przyjaciół opowiadał mi, że podczas któregoś z długich oczekiwań na lotnisku postanowił zmówić różaniec, na co jego żona zareagowała: "Możesz przecież odmawiać różaniec trzymając go w kieszeni. Będą się z nas śmiać". Mój przyjaciel odpowiedział: "Jeśli tamtym dwojgu w fotelu naprzeciwko nie wstyd publicznie się całować, to dlaczego ja miałbym się wstydzić, że się modlę?" Tak, swego czasu w Hiszpanii bardziej jakby liczył się religijny ekshibicjonizm niż sama wiara. Nie brakowało takich, którzy swoją wiarę zmieniali w swoistą agresję i częstowali nią wszystkich, którzy jej nie mieli. I trzeba przyznać, że część dzisiejszych niedostatków wiary może wynikać z niegdysiejszych problemów. Ludzie, którzy byli zmuszani do codziennego chodzenia na mszę w szkole albo do odmawiania różańca "na siłę" w niektórych domach, mówią dziś, że w latach młodości "wyrobili normę" pobożności na całe życie. Lecz dziś przeszliśmy na półkulę "wstydu". Niektóre gazety nie uwzględniają informacji religijnych albo podają je wówczas, gdy są wyjątkowo dziwaczne, gdyż uważają, że są to wyłącznie sprawy dotyczące księży. Są właściciele kin, których przeraża myśl, że mogliby wyświetlić film religijny - który zresztą praktycznie można znaleźć już wyłącznie w filmotekach -z obawy, że przylgnie do nich opinia świętoszków. Są profesorowie, którzy spłoniliby się ze wstydu, gdyby mieli przyznać, że w niedzielę chodzą na mszę. Są nawet księża, którzy starają się mówić o tym, "o czym mówią ludzie", bo rozmawianie w kawiarni na tematy religijne "nie jest w modzie". Przypuszczam, że jest to po części stara zasada wahadła, i że ta "moda na wstyd" przejdzie nam, kiedy zdamy sobie sprawę, jak jest śmieszna. Ale tak czy inaczej jest to dość smutny znak naszego zbiorowego tchórzostwa. Proszę jednak zauważyć, że nie chcę, żebyśmy powrócili do "okazywania na zewnątrz" dumy z tego, że jesteśmy katolikami, ale żebyśmy po prostu byli z tego dumni i spontanicznie, w naturalny sposób to wyrażali. Nie chodzi o to, żeby zrobić z chrześcijan kibiców piłki nożnej, którzy nie potrafią mówić o niczym innym tylko o swojej drużynie, lecz żeby uczynić z nich ludzi, których wiara obecna jest w tym, co robią, tak jak w żyłach krąży krew, którą tłoczy serce. Oczywiście, żeby dobrze mówić o Bogu, trzeba najpierw mieć Go w sercu. Chrześcijanin jest apostołem, nie jarmarcznym kuglarzem. I musi najpierw pójść w ślad za radą, jakiej udziela Von Hiigel: "Kiedy świat żywi do chrześcijaństwa nienawiść, chrześcijaninowi nie przystoi dowodzić krasomówstwa, lecz wielkości duszy. Dlatego nie mów zbyt wiele o sprawach wielkich: pozwól, by w tobie wzrastały". Kiedy już dostatecznie wzrosną, wiara pojawi się w twoich słowach tak, jak na różanym krzewie rozwijają się pąki róż. 57. Krzyk Wielu chrześcijan na przestrzeni wieków intrygował i przerażał krzyk, jaki Jezus wydał na chwilę przed śmiercią. Krzyk, który musiał być poruszający do głębi, gdyż pamięta o nim i podkreśla go trzech z czterech ewangelistów, a nawet święty Paweł mówi o nim w jednym ze swoich listów. Marek mówi, że "Jezus zawołał donośnym głosem i oddał ducha" (15, 37). Mateusz powiada, że "Jezus raz jeszcze zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha" (27, 50). Dla Łukasza "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego" (23,46), to ostatnie wołanie Chrystusa w agonii. Paweł traktuje tę chwilę jako jedną z osi życia Chrystusa: "Z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci..." (Hbr 5, 7). Skąd ten krzyk, kiedy nadeszła już ostatnia godzina, kiedy już nie pozostało Mu nic innego jak tylko dopełnić formalności śmierci, kiedy już wracał, wypełniwszy zadanie, z pełnymi rękami, do domu Ojca? To rzeczywiście zastanawiające. Jezus nie krzyczał podczas biczowania ani przy koronowaniu koroną cierniową. Nie wiemy, czy krzyczał, gdy przybijano Go do krzyża. Dlaczego krzyczy teraz, gdy wystarczy, żeby spuścił głowę i umarł? Po drugiej stronie - przypomina Peguy - czeka na Niego Ojciec, żeby Go w końcu uściskać; czekają na Niego aniołowie, żeby obmyć Jego żywe rany, królestwo niebieskie szykuje się, żeby wyśpiewać Mu wieczną chwałę. A On krzyczy? Właśnie teraz? Przez wieki całe pokolenia będą Mu wyrzucać ten krzyk. W hitlerowskich "katechizmach" tłumaczono dzieciom, jak "haniebna" była śmierć przerażonego Chrystusa w porównaniu ze śmiercią młodych nazistów, umierających za ojczyznę z bohaterskim uśmiechem. I nigdy nie zabrakło takiego, kto przypominał, że geniusze lub męczennicy umierali "lepiej". Sokrates1 z większym spokojem wypił swoją cykutę. Święty Polikarp z uśmiechem witał żołnierzy, którzy przyszli go pojmać. Święty Ignacy Antiocheński obawiał się tylko jednego: żeby jego życzliwym przyjaciołom nie udało się uchronić go od śmierci. Święty Tomasz Morus żartował na miejscu stracenia, prosząc swojego kata, aby ten pomógł mu wejść na szafot, "bo żeby zejść, jakoś sam sobie poradzi" i tłumaczył żołnierzowi, żeby nie uderzał toporem, dopóki nie ułoży sobie brody, gdyż "ona nie obraziła Jego Królewskiej Mości i nie zasłużyła na ścięcie". Czyżby Chrystus był mniej opanowany niż Jego następcy? Jedna z zakonnic w Dialogach karmelitanek Bernanosa tłumaczy, że "męczenników podtrzymywał Chrystus, ale Jemu nie miał kto pomóc, gdyż wszelka pomoc i miłosierdzie od Niego pochodzą. Żadna żywa istota nie przekraczała progu śmierci tak samotna i bezbronna". To piękna i głęboka odpowiedź, ale obawiam się, że nie będzie wystarczająca. Lepiej więc będzie złapać ten krzyk za poły i zastanowić się, skąd się wziął. Na pewno nie z rozpaczy. Cóż by to była za rozpacz, skoro ktoś jednocześnie krzyczy i powierza z ufnością swego ducha i swoją głowę w ręce Ojca? A więc z powodu fizycznego bólu? To też mało prawdopodobne. Podczas męki Chrystusa było conajmniej dziesięć innych okazji, gdy ból był dotkliwszy niż w tej ostatniej chwili, gdy Ukrzyżowany nie miał już nawet siły cierpieć. Może ze względu na niepewność co do tego, co może się znajdować - albo nie znajdować - po drugiej stronie? Nikt nigdy nie wiedział tak dobrze jak On, co jest po drugiej stronie, bo nikt tam "wcześniej" nie był. A więc z lęku przed śmiercią? Jakże naiwni i mało ludzcy są ci, co sądzą, że wiara jak morfina uśmierza lęk przed śmiercią. Kto, choćby nie wiadomo ile wiedział o innym, lepszym życiu, nie zadrży, gdy dusza oddziela się od kochanego ciała? Być człowiekiem, to znaczy godzić się na ryzyko nieśmiertelności, a punktem krytycznym tego ryzyka jest śmierć. Jak się z nią zmierzyć? Jak to zrobić, by w środku nic nie poderwało się i nie powstało wobec wielkiego wyzwania? Czy sportowiec pobijając rekord nie drży i nie cieszy się jednocześnie? Choćby nie wiadomo jak piękne były niebiańskie krajobrazy, jakże nie poczuć, że coś się w nas łamie, gdy tracimy ukochane słońce, chmury i góry, gdzie nasza dusza uwiła sobie gniazdo? Jezus był w pełni człowiekiem. Podobało mu się być człowiekiem. Lubił nim być. Ten strach, o którym mówimy, jest tego dowodem. Nie był nieczułym tytanem. Wieczność nie przeszkadzała Mu kochać tego krótkiego, urokliwego czasu. Przez trzydzieści trzy lata swojej boskości żył ze świadomością ulotności tymczasowości. I przeżył je dobrze. Teraz czuł - tak jak pisał w Żywym płomieniu miłości święty Jan od Krzyża - że "zrywa się zasłona słodkiego spotkania". Wracając po trzech dniach odnajdzie ukochane ciało-towarzysza, lecz dusza i ciało będą już wówczas wyniesione na zawsze na piedestał zmartwychwstania. Tak, wiedział o tym doskonale: umierał z własnej woli, lecz nie z własnego upodobania. Ponadto Jego śmierć była czymś więcej niż tylko śmiercią. Było ich wiele naraz. Kto musi umrzeć za wszystkich, umiera "bardziej" niż ten, kto umiera tylko za siebie. Własna śmierć Jezusa jest głębsza od naszych. Dlatego, że - to zdanie pochodzi od Guardiniego - "unicestwienie jest tym większe im więcej unicestwia. Nikt nie umarł tak jak Pan Jezus, gdyż On był samym życiem. Nikt nie odpokutował za grzech tak jak On, bowiem On był samą czystością. Nikt nie upadł tak głęboko w nicość, bowiem On był Synem Bożym". My zaledwie umieramy: przechodzimy ze snu do śmierci, z na wpół umarłych stajemy się nieżywi. Życie zabierało nam duszę po kawałku. Kiedy śmierć nadchodzi, ledwo co dla niej zostało. Ale On był cały. Cóż to za katastrofa! Jak tu nie krzyczeć? Nas zło hartuje, pokrywa kolejnymi strupami jak pancerzem. Ale Jego serce bezbronne własną czystością? Ale jeszcze nie powiedzieliśmy najważniejszego: nie straszne jest umrzeć, lecz straszne jest umrzeć nadaremnie. Czy On widział z krzyża owoce swojej męki? Czy Szatan rozpostarł Mu przed oczami, jak wielką mapę, obraz rzeczywistości świata takiego, jaki będzie po odkupieniu? Ewangelia Łukasza po opisie kuszenia na pustyni dodaje złowrogo: "diabeł (...) odstąpił od Niego aż do czasu" (4,13). Czyżby właśnie teraz miał powrócić "książę tego świata"? Czy przybył w tym samym czasie co śmierć, żeby Mu pokazać, dla jak wielu umrze nadaremnie, On, który marzył o tym, by być odkupicielem wszystkich? Czy zobaczył z wysokości krzyża niedoskonałość swoich wybranych, przekłamania Jego Ewangelii, mistyfikacje i ciemne interesy ludzi Kościoła, przemoc porywczych, imperium kłamstwa, podziały między chrześcijanami, śmiech spryciarzy tego świata, ciało sprzedawane na rynkach nocy, płacz niewinnych uciśnionych, fałszywe słowa "zbawców ludu"? Czy ujrzał nienawiść gnieżdżącą się w sercach jak czarna ropucha i głód pieniądza wypływający spod progu wszystkich dusz? Czyżby zobaczył piekło tych, którzy zamykają na cztery spusty swoje życie nie chcąc słuchać głosu Jego miłości? Czy zrozumiał, że umierając nada sens ludzkiemu bólowi, ale nie zdoła zapobiec, by ludzie cierpieli? Czy ogłuszył go płacz dobiegający ze szpitali? Czy poczuł, jak Jego dusza zastyga na mrozie obojętności? Jakże miał nie krzyczeć! Krzyczał, krzyczał. I jego krzyk rozbrzmiewa tu nadal, świdrując ściany wieczności. A ludzie wymyślają masę hałasów, żeby nie słyszeć Jego krzyku. Nikt go nie słucha, bo przytłumiają go telewizory, gaszą elektryczne gitary, unieszkodliwia go śmiech świata, który nie chce słuchać płaczu ludzi, a tym bardziej płaczu Boga. Trzeba być cicho, żeby usłyszeć ten krzyk. Trzeba kochać, aby go usłyszeć. Jak matka, która w tym właśnie momencie pochyla się nad szpitalnym łóżkiem, gdzie przed chwilą przestało bić serce jej dziecka, i sama jeszcze przerażona muśnięciem czarnego skrzydła śmierci, ofiarowuje Bogu jedyne, co jej pozostaje: swój płacz. Słyszy wówczas donośny głos, który stworzył niebo i ziemię, głos, który z krzyża rozdarł zasłonę w świątyni i sprawił, że świat zadrżał w posadach, głos, który jej teraz powtarza: "Przebacz mi, przebacz, być może za mało umarłem. Ale pewnego dnia także i ty zrozumiesz, że chociaż nie mogłem uwolnić was od śmierci, zrobiłem, co mogłem: podzieliłem ją z wami, jak chleb. Pewnego dnia to zrozumiesz. Teraz proszę cię tylko o wybaczenie. Przebacz mi". 58. Matka Kościół Chyba nie mogę pisać w tej książce o tym, co kocham, nie wspominając o Kościele, o moim ukochanym Kościele. Rozumiem, że czyniąc to, nie idę z duchem mody, bo to, co ma dziś wzięcie, to traktowanie go przynajmniej z obojętnością (a jakże często z okrucieństwem!), nawet pomiędzy wierzącymi. Mówi się, że znakiem naszych czasów jest zawołanie: "Chrystus - tak, Kościół - nie", ale wydaje mi się to tak nieprawdopodobne, jak powiedzieć "kocham duszę mojej matki, ale mojej matki nie kocham". I żałuję, że nie rozumiem tych, którzy znieważają go lub lekceważą "w imię Ewangelii", ani tych, którzy zdają się wstydzić jego historii i sądzą, że tylko teraz lub w przyszłości zbudujemy "prawdziwy i wierny Kościół". Nie wiem, może jak już będę w niebie, znajdę współczucie dla tego, w co wespół zamienialiśmy Kościół tu na ziemi, lecz dopóki tu jestem, mam dość zajęcia przy tym, by go kochać, żeby jeszcze dostrzegać jego wady. Postaram się wyjaśnić powody, dla których go kocham. Żeby je usystematyzować, sprowadzę je do pięciu podstawowych. Pierwszy to ten, że Kościół zrodził się z boku Chrystusa. Jak miałbym nie kochać tego, za co umarł Jezus? Jak mógłbym kochać Chrystusa nie kochając jednocześnie tego, za co oddał życie? Kościół - dobry, zły, niedoskonały, święty czy grzeszny, albo wszystko naraz - był i wciąż jest oblubienicą Chrystusa. Czy mogę kochać Oblubieńca, a oblubienicą pogardzać? Ale - ktoś mi powie - jak możesz kochać kogoś, kto tyle razy zdradził Ewangelię, kogoś, kto tak niewiele ma wspólnego z tym, co Chrystus sobie wymarzył? Czyżbyś nie odczuwał przynajmniej "tęsknoty" za pierwotnym Kościołem? Tak, oczywiście, tęsknię do owych czasów, w których - jak mówił święty Ireneusz - "krew Chrystusa jeszcze była ciepła" i kiedy wiara płonęła w duszach wierzących żywym ogniem. Lecz czy tęsknota za moją matką z lat jej młodości, byłaby usprawiedliwieniem mniejszej miłości wówczas, gdy moja matka będzie już stara? Czy mógłbym mniej cenić jej obolałe stopy i zmęczone serce? Słyszę czasem z niektórych ambon lub dziennikarskich trybun demagogiczne twierdzenia pozbawione nawet tej zalety, że są nowe. Takie na przykład, które mówią, że Kościół jest teraz sprzedajną oblubienicą. Przypominam sobie ów niedorzeczny tekst, jaki Saint-Cyran napisał do świętego Wincentego a Paulo i który - podobnie jak niektóre dzisiejsze krytyki - stanowi pomnik wystawiony pysze: "Tak, przyznaję, Bóg dał mi wiele światła. Pozwolił mi zrozumieć, że dziś nie ma już Kościoła. Bóg pozwolił mi zrozumieć, że już od pięciu czy sześciu wieków Kościół nie istnieje. Przedtem Kościół był wielką rzeką toczącą jasne wody, lecz obecnie to, co wydaje nam się być Kościołem, to jedynie błoto. Kościół był Jego oblubienicą, teraz jest cudzołożnicą i ladacznicą. Dlatego On go odtrącił i chce, by zastąpił go inny, który Mu wiary dochowa". Zostaję oczywiście po stronie świętego Wincentego a Paulo, który zamiast śnić o minionych czy przyszłych utopiach zajął się budowaniem swojej świętości, a wraz z nią świętości Kościoła. Rzekę błota trzeba oczyścić, a nie poprzestać na jej potępieniu. Zwłaszcza gdy nikt nie może okazać tego rzekomego listu rozwodowego, jaki Chrystus miał dać swojej oblubienicy. Drugi powód, dla którego kocham Kościół, to ten, że on i tylko on dał mi Chrystusa i wszystko, co o Nim wiem. Dzięki temu długiemu łańcuchowi niedoskonałych wierzących dotarła do mnie pamięć o Jezusie i Jego Ewangelii. Tak, oczywiście, czasami przy jej przekazywaniu Kościół trochę tę pamięć przybrudził, lecz wszystko, co wiemy o Chrystusie, dotarło do nas za jego pośrednictwem. Kościół nie jest Chrystusem, wiem. Chrystus jest absolutem, ostatecznym celem; Kościół jest tylko środkiem. Oczywiście nawet kiedy mówię "wierzę w Kościół", to mówię, że wierzę w Chrystusa, który jest w nim wciąż obecny, podobnie jak wówczas, gdy stwierdzam, że piję kieliszek wina, to w istocie piję wino, a nie kieliszek. Jakżebym jednak miał wypić wino, gdybym nie miał kieliszka? Kanał nie jest wodą, która w nim płynie, ale jakże ważny jest ten kanał, który mi ją dostarcza! Ostatecznym ośrodkiem mojej miłości jest Chrystus, natomiast "Kościół jest skarbcem, w którym apostołowie zdeponowali prawdę, jaką jest Chrystus", jak mówił święty Ireneusz. Kościół jest "komnatą, w której Ojciec rodziny świętuje zrękowiny swego Syna",jak pisał święty Cyprian. Kościół - pisze z kolei święty Augustyn - jest prawdziwym "domem modlitwy ozdobionym widzialnymi budynkami, świątynią, w której mieszka Twoja chwała, niewzruszoną siedzibą prawdy, sanktuarium odwiecznej miłości, arką, która ratuje nas przed potopem i wiedzie do portu zbawienia, umiłowaną i jedyną oblubienicą, którą Chrystus zdobył własną krwią i w której łonie rodzimy się ku Twej chwale, której mleko ssiemy, której chleb życia dodaje nam sił, źródłem miłosierdzia, którym się pożywiamy". Jak miałbym nie kochać tego, kto przekazuje mi całą spuściznę Chrystusa: eucharystię, Jego słowo, jedność z braćmi, światło nadziei? Lecz jego historia jest smutna, pełna rozlanej krwi, narzuconej nietolerancji, małodusznego pojmowania prawa, mezaliansów z potęgami tego świata, hierarchów pospolitych i sprzedajnych... Tak, tak, niewątpliwie. Ale też pełna jest świętych. I to jest trzeci powód, dla którego go kocham. Ilekroć wsiadam do pociągu, wiem, że w historii kolei żelaznej było mnóstwo wypadków. Ale przecież z tego powodu nie przestanę jej używać do przemieszczania się. "Kościół - mówi Bernanos - jest jak firma transportowa, która od dwóch tysięcy lat przeprawia ludzi z ziemi do nieba. W ciągu dwóch tysięcy lat musiało być wiele wykolejeń i nieskończona ilość godzin opóźnień. Trzeba jednak powiedzieć, że dzięki swoim świętym, firma nie splajtowała". Niewątpliwie, święci stanowią Kościół, są usprawiedliwieniem jego istnienia, są tym, co sprawia, że nie tracimy do niego zaufania. Wiem, że historia Kościoła nie była sielanką. Ale koniec końców, jeśli postawimy Kościół na szali, to dla mnie więcej zaważą sakramenty niż krucjaty, święci niż Państwa Kościelne, łaska niż prawo kanoniczne. Czyżbym chciał przez to powiedzieć, że kocham Kościół niewidzialny, a widzialnego nie kocham? Nie, oczywiście nie. Sądzę, że miał rację Bernanos pisząc, że "Kościół widzialny jest tym, co możemy dojrzeć z niewidzialnego", a ponieważ nasze oczy są chore, widzimy tylko chore obszary Kościoła. Tak jest nam wygodniej. Gdybyśmy widzieli świętych, musielibyśmy być tacy jak oni. Bardziej nam się opłaca "uspokoić się", oglądając wyłącznie jego ciemne strony, dzięki czemu odczuwamy jednocześnie przyjemność krytykowania ich i spokój płynący ze świadomości, że wszyscy są, równie jak my, niedoskonali. Gdybyśmy nie byli tak ludzcy, dojrzelibyśmy więcej Bożych elementów Kościoła, których nie widzimy, gdyż nie jesteśmy godni, by je ujrzeć. Powiem więcej: najbardziej kocham Kościół właśnie "dlatego", że jest niedoskonały. Nie chodzi o to, że gustuję w niedoskonałościach, lecz sądzę, że gdyby ich nie było, już dawno musieliby mnie z niego wyrzucić. Ostatecznie Kościół jest niedoskonały, ponieważ składa się z ludzi takich jak my, jak ty i ja. I to właśnie pozwala nam w nim wciąż trwać. Bernanos z celną ironią mówił: "Och, gdybyż świat był najdoskonalszym dziełem architekta prześladowanego manią symetrii albo profesora logiki, lub Boga deisty, świętość byłaby pierwszym z przywilejów rządzących; każdy stopień w hierarchii odpowiadałby wyższemu stopniowi świętości, aż do najświętszego ze wszystkich, Ojca Świętego, rzecz jasna. Ejże, podobałby się wam taki Kościół? Dobrze byście się w nim czuli? Wybaczcie, ale to śmiechu warte. Nie tylko nie czulibyście się w nim dobrze, ale stanęlibyście w tym zgromadzeniu nadludzi miętosząc w rękach beret, jak żebrak pod hotelem Ritza. Na szczęście Kościół jest domem rodzinnym, gdzie istnieje bałagan, taki sam jak we wszystkich domach, gdzie zawsze są jakieś krzesła bez nogi, poplamione atramentem stoły, słoiki z których jakimś cudem znikają konfitury. Wszyscy znamy to dobrze z własnego doświadczenia". Tak, na szczęście w Kościele panują ekstrawagancje Bożego Ducha, który tchnie kędy chce. I dzięki temu możemy Bogu co wieczór dziękować, że nas jeszcze nie wyrzucono z tego domu, którego nikt z nas nie jest godzien. Będziemy musieli oczywiście starać się go ulepszyć, pamiętając jednak, że zawsze był niedoskonały, że zawsze będzie niedoskonały, tak jak w domu zawsze znajdzie się kurz, choćby nie wiem jak staranna była gospodyni. Nie wiadomo jak, ale kurz zawsze się którędyś wciśnie. I człowiek ściera ten kurz i nie obraża się na niego na całe życie. W istocie wszystkie te krytyki kierowane przeciwko Kościołowi powinniśmy wszyscy kierować do siebie. Powiem to po łacinie słowami świętego Ambrożego: "Non in se, sed in nobis vulneratur Ecclesia. Caveamos igitur, ne lapsus noster vulnus Ecclesiae fiat". (Nie w sobie samym lecz w nas jest raniony Kościół. Baczmy więc, by nasze błędy nie stały się ranami Kościoła). Piąty i najbardziej czuły powód to ten, że Kościół jest - dosłownie - moją matką. On mnie zrodził, on mnie karmi. Chciałbym być jak święty Atanazy, który "chwytał się Kościoła tak, jak drzewo czepia się korzeniami ziemi". I móc powiedzieć, jak Orygenes, że "Kościół skradł mi serce: jest moją duchową ojczyzną, moją matką i moimi braćmi". Jakże miałbym się wstydzić jego zmarszczek, skoro wiem, że powstawały przy wydawaniu nas tak wielu na świat? Dlatego mam nadzieję przebywać w nim zawsze, jak w ciepłym domu. I pragnę - z Bożą łaską - umrzeć w nim, tak jak marzyła święta Teresa, której się to udało. I to będzie moją największą chlubą w ostatniej godzinie. W owym dniu chciałbym powtórzyć wiersz, który napisałem wiele lat temu, jeszcze w seminarium. Bardzo kiepski wiersz, ale zachowuję go w oryginalnej wersji, gdyż sądzę, że wyrażał i wyraża to, co tkwi w moim sercu: Kocham Kościół, jestem z jego potknięciami, z jego uroczymi kolekcjami niemądrych, z jego suknią pełną grzechów i plam. Kocham jego świętych, a także jego głupców, Kocham Kościół, chcę być z nim. O, matko o brudnych rękach i znoszonych ubraniach, zmęczona ciągłym karmieniem, trochę pomarszczona od nieustannego rodzenia. Nie obawiaj się nigdy, że twoje stare oczy zaprowadzą nas do innych portów. Wiemy doskonale, że to nie dzięki twej urodzie zostaliśmy twoimi dziećmi, ale dzięki krwi przelanej przy wydawaniu nas na świat. Dlatego kochamy każdą zmarszczkę na twoim czole, a zmęczony blask twoich oczu każe nam lgnąć do twego serca. I dziś, kiedy przychodzimy zmęczeni, brudni i zgłodniali, nie spodziewamy się pałaców ani bankietów, tylko tego domu, tej matki, tego kamienia, na którym można spocząć. 59. Święte klasy średnie Joseph Malegue - wielki chrześcijański powieściopisarz, który w Hiszpanii nie został nawet przetłumaczony - pozostawił niedokończoną powieść pod takim samym tytułem jaki nosi ten artykuł. A w niej, sądząc na podstawie niewielu znanych fragmentów, rozwijał myśl, która wielokrotnie już przewijała się w jego wcześniejszych utworach, iż po to, aby zgłębić zjawiska religijne, nie należy badać wyłącznie dusz wielkich świętych, świętych pierwszoplanowych, arystokratów świętości, lecz pamiętać, że "skromne dusze też się liczą, liczą się klasy średnie świętości". Nic równie prawdziwego. Być może zanadto jesteśmy przyzwyczajeni do kreślenia nazbyt wyraźnego podziału między świętością a niedoskonałością. W związku z tym po jednej stronie znalazłoby się dziesięć tuzinów tych tytanów ducha, którzy szczególnie uwrażliwieni na prawdę Ewangelii przeżyli życie pełne żaru. Po drugiej stronie znaleźlibyśmy się zaś my, którzy w chrześcijaństwie wegetujemy. Taki podział jest nie tylko fałszywy, ale ogromnie zniechęcający. Myślimy sobie: skoro nigdy nie będę miał tyle odwagi, żeby być świętym Franciszkiem z Asyżu, to ograniczę się do wypełniania swoich obowiązków i poczekam, aż Bóg wprowadzi mnie w końcu do nieba kuchennymi drzwiami. Świętość jawi się nam jak ogniotrwały krzew, niedosiężny nie tylko dla nas, lecz dla każdego, kto żyje w takich okolicznościach jak my. Ponadto, myślimy pogarszając jeszcze sprawę, święci czynią cuda, a nam już wystarczy, jeśli nie popełniamy grzechów. Rozwiązaniem jest pogrążenie się w letargu. Aczkolwiek, jeśli otworzymy uważniej oczy, ujrzymy, że oprócz świętych pierwszoplanowych, są na świecie święci drugo - i trzecioplanowi. Są to dobrzy ludzie miłujący Boga, ludzie, w których towarzystwie czujemy niemal fizyczną obecność Boga żywego; proste, lecz oddane dusze; normalne, ale nieskończenie wierne. Prawdziwe klasy średnie świętości. Jedni więcej, drudzy mniej, ale wszyscy spotkaliśmy na świecie ze dwa lub trzy tuziny takich dusz. Byliśmy szczęśliwi, że możemy być przy nich. Pomyśleliśmy, że przy odrobinie wysiłku nawet my moglibyśmy być do nich troszeczkę podobni. Poczuliśmy, że tego typu osoby podtrzymują naszą wiarę i że tak naprawdę, w swojej prostocie, są jednym z wielkich znaków obecności Boga w Kościele. Osobiście poznałem wielu takich świętych z trzeciej czy drugiej linii, których bym nie kanonizował, od moich rodziców począwszy. Nawet by mnie śmieszyło, gdybym miał sobie ich wyobrazić z kółeczkiem nad głową, a oni zawstydziliby się mocno, gdyby im je ktoś założył. Niemniej wydaje mi się, że byli duszami tak prawdziwymi, że zawsze widziałem w nich odbicie tego, co najbardziej podoba mi się w Bogu - odbicie Jego skromności. Wydaje mi się, że niewiele się o tym mówi. Sądzę jednak, że ma rację Moeller, kiedy pisze, że "centrum chrześcijaństwa stanowi tajemnica tej Bożej pokory". Istotnie, w katechizmie wiele nam mówiono o Bogu wszechmogącym i czasami wyobrażaliśmy Go sobie wyniosłego, kapiącego od kosztowności, działającego zawsze poprzez cuda i przemawiającego grzmiącym głosem. W rzeczywistości natomiast, kiedy Bóg się nam ukazał, wszystko odbyło się cicho i skromnie. Po prostu stał się człowiekiem, którego nieprzyjaciele mogli policzkować, a On nie ściągnął z niebios straszliwych piorunów. Bóg jest skromny w swoim objawieniu, dokonanym za pośrednictwem równie skromnych tekstów, trudnych do interpretacji, narażonych na wypaczenie, o wiele mniej przejrzystych niż gdyby je napisał matematyk perfekcjonista. Bóg jest skromny w swoim Kościele, którego nie stworzył jako elity samych doskonałości, lecz jako bezbronną oblubienicę po tysiąckroć zbłąkaną, potykającą się i uzbrojoną w zwykłą procę i garść kamyków przeciwko Goliatowi tego świata. Jest skromny także na ziemi, na której zechciał się narodzić, w tej Palestynie, która ani nie jest cudem urody, ani rajem porządku, nie jest czymś w rodzaju Szwajcarii ducha. "Pan chwały - pisze jeszcze Moeller - nie chciał ani władzy, ani nicości, ani grzmotu, ani ciszy otchłani, gdyż tyrania czy mroczna nicość są przeciwieństwem miłości. Miłość pragnie pokornej i bezinteresownej słodyczy, nie broni się, z wyprzedzeniem nadstawia głowę swoim katom, a jednak jest silniejsza od śmierci i woda tysiąca strumieni nie zdoła ugasić jej ognia. Miłość kocha także życie, słodkie życie; miłość daje życie, a nie nicość". Dlatego temu skromnemu Bogu odpowiadają skromni i malutcy święci, święci na ocenę dostateczną. Na szczęście nie pozwala tracić ducha tym, których miłość jest jak wątły ogieniek (albo zapałka!) i nigdy nie dorówna Jego miłości, która jest jak płomień wulkanu. Nawet droga do Boga jest dobrze pomyślana. Jest jak góra, na którą trzeba się wspiąć. Prowadzą na nią dwie drogi: jedna to kozia ścieżka, która pnie się prosto od podnóża do szczytu, urwista, trudna, stroma; druga to szosa, która też prowadzi w górę, lecz zygzakiem, wijąc się serpentyną aż do samego szczytu. Święci, prawdziwi święci, wchodzą kozią ścieżką, ocierając sobie skórę na skalnych zakrętach. Dają z siebie wszystko raz a dobrze, żyją godzina po godzinie w napięciu miłości doskonałej. Ale my, pozostali, drżymy na myśl o tej drodze. Nie dlatego, żeby nam miało zabraknąć tchu - święci nie są ulepieni z lepszej gliny niż my - ale dlatego, że jesteśmy tchórzami i dajemy Bogu okruszyny miłości, zachowując sobie w chlebaku solidne pajdy miłości własnej. Oczywiście jeśli Bóg daje komuś odwagę wspinania się ścieżką dla kóz, niech mu święty Piotr błogosławi i darzy. Ale ostatecznie ważne jest to, żeby się wspinać, konieczne jest to, żeby kochać, choćby to miała być miłość potykająca się. A wtedy niech błogosławiona będzie szosa. Przy czym tak się szczęśliwie składa, że przy każdym zakręcie szosa przez chwilę krzyżuje się z kozią ścieżką: to są owe chwile prawdziwej świętości, których wszyscy, na szczęście, doznajemy. Zdarza się nawet, zwłaszcza w młodości, że starcza nam odwagi, by przejść jakiś odcinek kozim szlakiem, chociaż potem powraca słabość i wracamy na serpentynę. No i dobrze, ważne, żeby dalej iść w górę, dalej kochać, nawet jeśli nie robi się tego najlepiej. Nie należy natomiast zapominać, że na końcu wspinaczki, kiedy jest się już blisko szczytu, obydwie drogi, ta szeroka i ta wąska, znikają, i wówczas pozostaje już tylko żywa skała. Na którą można wejść tylko z przewodnikiem. Albo zostać wniesionym na rękach. Tak jak Bóg wniesie nas wszystkich przy ostatnim podejściu, które prowadzi w ramiona śmierci. 60. Cud pustych rąk Kiedy byłem w seminarium, wiele razy tłumaczono mi, że w świecie duchowym także rządzi stara zasada, że "nikt nie może dać tego, czego sam nie posiada". Teraz jednak, trzydzieści lat później, wcale nie jestem tego taki pewien. I sądzę, że bardziej trafne jest stwierdzenie Ursa von Balthasara, który pisze, że "przywilejem chrześcijanina jest to, że może dawać więcej, nieskończenie więcej niż posiada". Spróbuję to wyjaśnić. Do dziś pamiętam, jak bardzo mnie oburzył, w latach gdy byłem studentem teologii, wykład pewnego księdza - znakomitego apostoła, bardzo wówczas znanego w Hiszpanii - który mówił nam, że nie trzeba być świętym, żeby być skutecznym w pracy apostolskiej. Myśl ta wydała mi się wówczas niedorzeczna i nadal taka mi się wydaje w tym duchu, w jakim została wypowiedziana przez owego kaznodzieję, to znaczy jak gdyby inteligencja, technika modlitwy, spryt, mogły zastąpić świętość i miłość. Nigdy nie wierzyłem w inteligencję ani w technikę w odniesieniu do świata łaski. Wydaje mi się, że są one jak forma do ciasta: jeśli do ciasta wrzucimy zepsute jajko, nie będzie się nadawało do jedzenia, choćby forma była jak najlepsza. Zawsze bardziej mnie będzie interesować istota tego, co się mówi, niż przymiotniki, jakimi sieją przyozdabia. Chociaż myślę też, że niektóre poważne treści wymagają od mówcy czy apostoła, poważnego potraktowania metod przekazu. Pamiętać jednak należy, że są tylko tym właśnie - zwykłymi metodami. Niemniej myśl ta zawiera nieco prawdy, a w sformułowaniu von Balthasara nawet bardzo wiele. Trzydzieści lat kapłaństwa nauczyło mnie, że człowiek może dać dużo więcej niż sam posiada, z prostego powodu - w świecie łaski rzeczywiście żaden człowiek nic nie daje. Bóg jest jedynym, który może dać, On jeden. A doświadczenie każdego kapłana i każdego chrześcijanina mówi, że jeśli nie stawiamy zbyt wielu przeszkód, Bóg daje poprzez nas takie dary, jakich istnienia nawet nie podejrzewalibyśmy. To jest to, co Bernanos nazywał "cudem pustych rąk", przez które może przepływać Boży strumień. Widać to wyraźnie na polu sakramentów: czymże są moje ręce, aby udzielać rozgrzeszenia, czymże jest moje słowo, aby dokonywać konsekracji? Ktoś "działa" we mnie, aby to ze mnie "wychodziło", podobnie jak wino wylewa się z butelki, chociaż nie ona je wyprodukowała. Ale dzieje się tak również w innych, bardziej tajemniczych dziedzinach: który chrześcijanin nie zasiał nadziei właśnie wówczas, gdy sądził, iż ją stracił? Ileż to razy daliśmy komuś radość, a byliśmy przekonani, że to nam bardziej jej było trzeba? Czasem dzieją się rzeczy dziwne. Podchodzi do ciebie człowiek i mówi, że od dwudziestu lat jest ci wdzięczny za to, co kiedyś mu powiedziałeś. Pytasz, co to było, a kiedy usłyszysz, przysiągłbyś, że taka myśl nigdy nie przyszłaby ci do głowy, że powiedziałeś to przez przypadek. Strzała poleciała jednak prosto do celu, który na nią czekał. Każdy ksiądz wie, że czasem bardzo starannie przygotowuje jakiś wykład czy kazanie, a tu nagle, kiedy już mówi, cisną mu się na usta słowa, które wcześniej nie przemknęły mu przez myśl. A potem okazuje się, że to właśnie one były potrzebne któremuś ze słuchających. Mnie zdarzyło się, że przychodzi nieznajomy, żeby podziękować za artykuł, który pomógł mu zażegnać jakiś poważny rodzinny kryzys. A ja nie pamiętam nawet, żebym pisał artykuł na ten temat. Czyżbym miał anioła stróża piszącego i podpisującego moim nazwiskiem artykuły, których nie znam? A może ja pisałem o czymś innym, a ta rodzina, której potrzebna była odpowiedź, znalazła ją tam, gdzie autor nawet nie przypuszcza? Bóg raczy wiedzieć! Nie wiem, czy to wszystko, co tu opowiadam nie będzie herezją, ale mnie przynajmniej pomaga. Bo jeśli miałbym czekać, aż będę święty, żeby zacząć ludziom opowiadać o Bogu, to wciąż jeszcze bym milczał. A gdybym chciał pisać o radości tylko wówczas, gdy wszystko mi się pomyślnie układa, przez pół życia nie tknąłbym długopisu. Rozumiem, że moim obowiązkiem jest mieć pełne ręce, ponieważ Bóg na to zasługuje, ale nie tracę ducha, gdy widzę, że są puste. Cieszy mnie myśl, że jestem jak kawałek trzciny, w którą Ktoś, ważniejszy niż my wszyscy razem wzięci, dmucha. I myślę sobie, że jeśli przez moje ręce przechodzi tyle łask, to jest szansa, że może któraś się do nich przyklei. Tak więc nasz problem, to być dobrymi przekaźnikami, przezroczystymi, tak aby poprzez nas można było dostrzec ukrytego Boga, który w nas jest. A potem rozdać, nie skąpiąc, to niewiele, co mamy - tę odrobinę wiary, ten ułamek nadziei, tych parę gramów radości - wierząc, że niezawodnie przyjdzie Ktoś, kto pomnoży je, tak jak cudownie rozmnożył chleb. Mały płomyk zapałki może przecież rozniecić wielkie ognisko. Nie dlatego, że zapałka jest ważna, lecz dlatego, że płomień jest nieskończony. 61. Kącik w niebie Pisze do mnie pewna znajoma z Andaluzji, żeby podzielić się problemem, który wzbudza w niej zgrozę, a który mnie - chociaż w mniejszym stopniu - porusza i smuci. Chodzi mianowicie o barbarzyński sposób, w jaki my, Hiszpanie, traktujemy zwierzęta, o te brutalne zabawy organizowane w różnych miejscowościach, podczas których młodzi mężczyźni wydają się tym lepiej bawić, im większy ból zadają biednemu byczkowi lub osłu albo kiedy kijami czy nożami zabijają koguta, że o naszej "narodowej zabawie" nie wspomnę. Natomiast to, co szczególnie moją znajomą niepokoi, to "obojętna, a czasem nawet identyfikowana z tym okrucieństwem postawa Kościoła katolickiego i wielu jego przedstawicieli". "Dlaczego - pyta - ilekroć porusza się ten temat w związku z Kościołem katolickim, trzeba się uciekać do przykładu dobrego świętego Marcina de Porres albo Biedaczyny z Asyżu? Czyżby w tak niezwykle bogatym kalendarzu liturgicznym naprawdę nie było innych świętych kochających zwierzęta? Sprawa wydaje mi się tym bardziej niepokojąca odkąd sprawdziłam, że inne religie, takie jak buddyzm, niezwykle surowo przestrzegają, by zasada miłości i poszanowania życia rozciągała się na wszystkie żywe istoty. Czyż nie byłoby zatem logiczne, abyśmy my, chrześcijanie, stawiając zawsze na pierwszym miejscu ludzkie zbawienie i przeznaczenie, nieco więcej uwagi przykładali jednak do tego, by oszczędzić cierpienia tylu niewinnym istotom, których największym nieszczęściem jest to, że człowiek ma nad nimi władzę? Niestety, nie przypominam sobie, żebym praktykując moją wiarę kiedykolwiek usłyszała jakiekolwiek kazanie wzywające nas do większego szacunku i miłości dla zwierząt. Przeciwnie, dość często widywałam księży i zakonnice, którzy wydawali się zgadzać na tego typu okrucieństwa. Dlaczego to ludzie innych religii - tacy jak Gandhi albo doktor Schweitzer - dają nam świetlany i wspaniały przykład miłości i braterstwa wszystkich istot stworzonych przez Boga?" To, o czym mówi moja znajoma, niewątpliwie nie może pretendować do rangi kluczowego problemu okrucieństwa tego świata, w którym - podczas gdy pisałem poprzedni akapit - zdążyło umrzeć z głodu parę tysięcy ludzi. Mnie oczywiście zawsze większy ból będą sprawiać głodne dzieci w Etiopii, niż jakaś zarżnięta kura w San Julian de Abajo. Ale zastanawiam się też, dlaczego należy sobie przeciwstawiać te dwie miłości i czy nie warto by mieć serca i oczu, by cierpieć z powodu obydwu tych okrucieństw jednocześnie. Zastanawiam się też, czy obydwa nie mają przypadkiem ze sobą jakiegoś związku i czy w świecie, w którym ludzie kochaliby się nawzajem, nie byłoby większego poszanowania dla życia zwierząt. I odwrotnie. Nie mówię tu oczywiście o nerwicowej czułostkowości, o jakiej czasem donoszą media, jak na przykład o pani, która ustanawia papugę jedynym spadkobiercą swoich milionów, ani o wariactwie niektórych Amerykanek, dla których piesek staje się jedyną miłością życia i kieszeni. Wiem, że są ludzie, którzy kochają zwierzęta, ponieważ kochając ludzi doznali bolesnego zawodu, więc jest im wygodniej lokować swoje uczucia w tych, którzy przynajmniej wydają się mniej niewdzięczni niż ludzie. Nie mówię więc o tych uczuciowych skrzywieniach. Ale zastanawiam się, czy w sercu człowieka nie mogłoby się znaleźć dość miejsca dla każdej żywej istoty, dla wszelkich, mniej lub bardziej doskonałych form Bożego podobieństwa, jakie On zostawił na ziemi. Zastanawiam się, czy nie miał racji Gautier, mówiąc, że "jednym z powodów do chluby naszej cywilizacji byłoby polepszenie losu zwierząt". Istotnie, chrześcijaństwo i teologia wiele mogłyby zdziałać w tym zakresie. Mnie także wstyd przyznać, że w krajach Wschodu odkryłem o wiele większą miłość do każdego żywego stworzenia niż ta, na którą nas, chrześcijan, stać. To dziwne, bo zarówno Biblia jak i tradycja chrześcijańska dostarczyłyby dla tej powszechnej miłości niezłej pożywki. Wzrusza mnie miłość do świata zwierzęcego, jaka przebija w tylu fragmentach w Biblii, począwszy od szalenie ważnego miejsca, jakie się mu przyznaje w opisach stworzenia, gdzie przedstawiany jest nie jako owoc zwykłych ewolucji genetycznych, lecz jako coś, co wywodzi się wprost z kochających i stwórczych rąk Bożych oraz gdy jego los przedstawiany jest w ścisłym związku z losem człowieka. A ile jeszcze innych miejsc w Biblii szerzej opisuje nam tę miłość. Prawo mojżeszowe chroni zwierzęta ze wzruszającą dbałością o szczegóły: przypomina, że i one mają prawo do odpoczynku w szabat (Pwt 5,14); tłumaczy, że należy przyjść z pomocą osłu, który niesie zbyt duży ciężar (Wj 23,5); zwraca uwagę na szczególną troskę, na jaką zasługują ptaki wijące gniazda lub wysiadujące jajka (Pwt 22,6); zakazuje zawiązywania pyska wołowi młócącemu zboże, tak aby pracując mógł się pożywić (Pwt 25,4); podkreśla się fakt, że Opatrzność Boża dosięga również zwierząt (Jon 4,11), a roli, jaką zwierzęta odgrywają w dziele Bożym, dedykowany jest nawet przepiękny psalm 104. Wszystko to stanowi przygrywkę do roli, jaką zwierzęta odegrają w Nowym Testamencie i w całej chrześcijańskiej symbolice: wystarczy przypomnieć osła i wołu, które towarzyszą Chrystusowi przychodzącemu na świat ("Chrystus - powie Dostojewski - zanim wszedł między ludzi, przebywał ze zwierzętami"), zagubioną owcę, gołębicę Ducha świętego, koguta piejącego świętemu Piotrowi, osiołka z Niedzieli Palmowej, te beztroskie ptaki, które dla Jezusa są widzialnym znakiem miłości Boga do Jego stworzenia (Mt 6,26; 18,12). A przy tym wszystkim nie można zapominać, że wielkim symbolem mesjańskiego pokoju jest w Biblii porozumienie człowieka ze zwierzętami (Iz 11,6-9). Miłość świętych do zwierząt nie ogranicza się oczywiście do dwóch koronnych przykładów Marcina de Porres i Franciszka z Asyżu. Mój przyjaciel ojciec Peńalosa napisał cudną książkę Święci w zoo, w której opowiada historię świnki świętego Antoniego Opata, hieny świętego Makarego, prosiaka świętego Błażeja, saren świętego Goara, kruka świętego Benedykta, krowy świętego Medarda, koguta i kury świętego Dominika, ryb świętego Antoniego Padewskiego, owiec świętego Ramona Nonata, charta świętej Małgorzaty, psa świętego Rocha, pszczół świętej Rity z Cascii, kota świętego Filipa Neri, który nawet został oskarżony przez Inkwizycję, bo zabierał kota ze sobą na procesje, motyla świętej Róży z Limy, muła świętego Józefa de Coubertin albo owczarka świętego Jana Bosco. Cały zwierzyniec miłości i świętości! Moglibyśmy też wspomnieć o wielu zwierzakach, których żywot upłynął w papieskich apartamentach w Castel Gandolfo. Wszyscy słyszeli o kanarkach, które fruwały sobie w mieszkaniu Piusa XII. Ale nie wszyscy wiedzą, że u Pawła VI przez jakiś czas zamieszkiwała czarna kotka, która wskakiwała na biurko jego świątobliwości i obwąchiwała najważniejsze papieskie dokumenty. Albo że Leon XIII uwielbiał ptaki, że Pius XI darzył wielkim uczuciem węgierskiego konia i psa gończego o imieniu Birck i że podczas swoich letnich spacerów zawsze odwiedzał gazelę, która pasła się swobodnie w jednym z zakątków Castel Gandolfo. Nie wszyscy też wiedzą, że podczas wakacji Paweł VI osobiście zanosił jedzenie złotym rybkom w jednej z sadzawek w Castel Gandolfo i uwielbiał bawić się z pieskiem o imieniu Diana. O tym wszystkim się nie mówi, być może w przekonaniu, że są to "mało dostojne" szczegóły, które mogłyby "splamić" wielkość papieży. Ale od kiedy to takie małe miłości cokolwiek plamią? Wypadałoby odnaleźć na nowo w Ewangelii tę jedność człowieka z przyrodą, jaką odkrył święty Franciszek. Czytam ponownie jego starą biografię autorstwa Celana i znajduję w niej wspaniałe fragmenty: "Któż zdołałby opisać jaką rozkosz znajdował kontemplując w stworzeniu mądrość Stwórcy, Jego moc i dobroć? Zaiste, stwierdzenie to po wielokroć napełniało go wspaniałą i niewysłowioną radością, kiedy patrzył na słońce, spoglądał na księżyc i obserwował gwiazdy na firmamencie... A cóż powiedzieć o pomniejszych stworzeniach, skoro kazał pszczołom podawać w zimie miód lub najlepsze wino, aby nie zginęły na mrozie?" "Wszystkie stworzenia nazywał braćmi i siostrami" i "nie mógł słuchać złego słowa przeciwko nim". Kochał "nierozumne i nieme zwierzęta" i "z całym zapałem wzywał ptaki, wszystkie zwierzęta i wszystkie gady, a nawet wszystkie pozbawione czucia stworzenia, by chwaliły i miłowały Stwórcę, gdyż na co dzień stwierdzał, jak są posłuszne na wezwanie imienia Zbawiciela". "Braciom, którzy dostarczali drwa na opał zabraniał całkowicie ścinać drzew, tak by miały szansę wypuścić nowe pędy. Ogrodnikowi każe zostawić na obrzeżach warzywnika nieuprawiane pasy ziemi, aby w swoim czasie zieleń traw i uroda kwiatów mogły głosić piękno Ojca wszystkich rzeczy". "Zbiera z drogi robaczki, żeby nikt ich nie podeptał" i prowadzi nieustanny miłosny dialog z całą przyrodą. Czy to wszystko z powodu zwykłego sentymentalizmu? Nie. Dlatego, że - jak pisze Jose Antonio Merino - "tak głęboko przeżywał życie jako dar Boży, że nie wahał się dzielić swoją wdzięcznością ze wszystkimi istotami, które wyszły spod ręki tego samego Ojca i z którymi wiązały go nierozerwalne więzy braterstwa". No właśnie, my, chrześcijanie nie przeżywamy powierzchownie ekologii wielbiącej przyrodę po pogańsku, ze względu na nią samą. Wierzymy, że cały świat żyje, i że bije w nim jedno serce, które wszystko stworzyło: ludzi, zwierzęta, rośliny, przedmioty. Wszystko zatem zasługuje na szacunek i miłość. Dlatego też ja, kiedy się pomodlę i obdarzę swoją miłością ludzi, nie wstydzę się dodać do mojej modlitwy fragmentu wiersza francuskiego poety Francisa Jammesa: "Panie, czy kiedy umrę, znajdzie się u Ciebie w niebie kącik dla mojego kota?" 62. Kochany aparat Od paru tygodni mam nowego anioła stróża. Nazywa się Nunchi. Wielki jak lodówka, z mnóstwem guzików, woltomierzy i rurek jak kabina pilotów w samolocie, różni się znacznie od zwykłych aniołów. Jest beżowo-brązowy, zbudowany z metalu i plastiku, a dzięki zielonym i czerwonym lampkom, które zapalają się i migoczą, ma w sobie coś z Bożego Narodzenia. Na wpół robot, na wpół niebiański przyjaciel. Odwiedza mnie trzy razy w tygodniu, a dokładniej we wtorki, czwartki i soboty. To bardzo ważny dla mnie anioł: czuwa nad moim życiem, troszczy się o serce, płucze krew, waży nadzieje i marzenia. Pełni w moim życiu rolę jeśli nie matki, to co najmniej mamki. Jestem do niego przywiązany dwiema plastikowymi rurkami, poprzez które moja i jego krew mieszają się w jedną. Przez rurkę z czerwonymi końcówkami moja krew wychodzi sobie na spacerek. Co dwadzieścia minut moje krwinki idą w tango. Ale niedaleko. Po kilku minutach wracają przez rurkę z niebieskimi końcówkami, czyściutkie, odświeżone w aparacie dializującym. Podczas każdej sesji urządzają sobie taki spacerek dwanaście razy. Jeszcze mi nie opowiedziały, co widziały na świecie, ani kogo spotkały, kiedy wyszły z domu. Ale wydaje mi się, że wracają szczęśliwsze, jak dzieci, które pierwszy raz wyjeżdżają za granicę. Nazwałem tę machinę Nunchi, ponieważ pierwszy raz ukazała się moim oczom w dniu Zwiastowania, które w tym roku, żeby było jeszcze bardziej symbolicznie, wypadło w Wielki Wtorek. Zapowiedziano mi jej przyjście już ponad dwa lata temu, lecz potwierdzenie nadeszło, jakby specjalnie dobierano symbole, w dniu moich imienin - czyżby prezent? - i w rocznicę święceń. Być może z tych wszystkich powodów trochę bardziej ją lubię. Powiedziałem, że ją lubię, a nie że jest miła czy sympatyczna. Oczywiście nie jest to żaden wyrób cukierniczy. Ale też nie jest tak okropna jak mi ją opisywano, zwłaszcza kiedy pomyślę, że dzięki niej żyję. Tak naprawdę nienawidziłem jej tylko przez jedną noc, tę po pierwszej sesji, bo dałem się ponieść czarnym myślom. Wyobraziłem sobie, że na jej metalowej obudowie umieszczono werset z Dantego: "Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją". Być przez całe życie niewolnikiem jej tłoków? Czyżbym miał zostawić w jej rękach jedną czwartą tego, co mi z życia pozostało? Ból nie stanowił problemu. W rzeczywistości wcale nie jest taki wielki. Ale niewolnictwo owszem, to, że mam zostawiać w jej przewodach kawałki wolności, podróży, planów... Ponadto, mówiłem sobie, nie będziesz mógł nawet pozwolić sobie na luksus bycia smutnym, ty, który całe życie mówisz o radości. Skąd teraz weźmiesz uśmiech? Na szczęście trwało to tylko jedną noc. Potem zacząłem myśleć trzeźwo, powrócił spokój i pewna - inna - forma radości. Teraz była to radość z posiadania przyjaciół. Przecież chyba pół Hiszpanii modli się za moje dwie nerki! To zbytek, kiedy tylu ludzi cierpi bardziej niż ja! Do tej pory już jedenaście osób zaoferowało mi swoje nerki do przeszczepu. Co ja zrobię z jedenastoma nerkami? Musiałbym być jarmarcznym wybrykiem natury. Ale jak to dobrze czuć się tak kochanym! Teraz już wiem: najlepszą rzeczą w moim życiu są przyjaciele. I bracia, którzy w przyjaźni dzierżą palmę pierwszeństwa. I trzy pielęgniarki - Concha, Sabina i Marian, które są teraz moimi tymczasowymi archaniołami. Co więcej, uczę się od tej maszyny wielu rzeczy. Podczas czterech godzin każdej sesji człowiek ma czas, żeby dużo myśleć. I czasem mówię do siebie: widzisz? Tak wygląda Ciało mistyczne. Człowiek ma zatrutą krew i przychodzi inny i daje mu swoją, czystą. W końcu nadchodzi taki moment, że już nie wiesz, która krew jest twoja, a którą masz od sąsiada. Tak właśnie musi wyglądać obcowanie świętych. Kiedy indziej lepiej rozumiem sakramenty. Podczas chrztu zostałem "podłączony" do Chrystusa, a podczas spowiedzi moja dusza jest czyszczona tak, jak podczas dializy czyszczona jest moja krew. Jeśli się odłączę, to żegnaj Jose Luisie, twoja dusza jest martwa, a ciało zatrute. Jakże tu nie kochać takich sprzyjających aniołów? . Ma rację ksiądz, który pisze z Astorgi, żeby mi powiedzieć, że i on jest towarzyszem maszyny, że i on "do przesytu zakosztował bólu stopniowej utraty strzępków wolności", lecz "kiedy spędzał długie godziny podpięty do rurek nauczył się, że maszyna może utrzymać przy życiu, lecz tylko Boża miłość pozwala je przeżyć w pełni". To prawda. Wszystko jest łaską. 63. Męka współczesnego człowieka W życiu każdego człowieka są takie daty, które należałoby zapisywać kredą w kominie, dni, kiedy szerokie obszary naszej egzystencji zostają nagle rozświetlone jak od błyskawicy. Jednym z takich kamieni milowych w moim życiu było pewne letnie popołudnie 1953 roku, kiedy - jeszcze jako młody chłopak - znalazłem się w Mediolanie. Stolica Lombardii to jedno z tych miast, które zwiedza się w parę godzin. Po katedrze, Galerii i La Scali niewiele rzeczy może turystę zainteresować. Pamiętam, że chcąc wypełnić czas sięgnąłem po gazetę, żeby znaleźć coś godnego uwagi. I znalazłem informację o wystawie Georges'a Rouaulta, wielkiego francuskiego malarza, którego uważałem za jednego z moich ojców duchowych, a którego dotychczas znałem wyłącznie z reprodukcji. To było jak siarczysty policzek. Przede wszystkim sala, w której wystawiano słynne Miserere, kolekcję plansz przedstawiających ludzki ból pod rozmaitymi postaciami. Opuszczeni starzy ludzie, skazani na śmierć, samotnie konający, kobiety lekkich obyczajów w mrocznych zaułkach, nieżywe niemowlęta, smutne pajace, obrazy zniszczonych miast, następowały po sobie jak w korytarzu strachu. Były czymś w rodzaju drogi krzyżowej dzisiejszego człowieka, gdzie na ostatniej stacji znajdował się dramatyczny Chrystus na krzyżu, u którego stóp widniało nagryzmolone stare zdanie Pascala: "Chrystus jest ukrzyżowany aż do końca czasów". Tamtej nocy z trudem mogłem zasnąć. Mówiono mi wiele razy, że nasze cierpienia są częścią cierpień Chrystusa, ale to była teoria. Nikt natomiast nigdy nie ukazał mi tego w sposób tak bezwstydnie dobitny. I sądzę, że po raz pierwszy zrozumiałem, że to naprawdę na krzyżu Bóg i człowiek byli najbliżej siebie, że o ile krzyż nie powstrzymał ludzkich cierpień, to na zawsze wyjaśnił ich sens. Wielokrotnie już o tym mówiłem, że nie jest najgorsze cierpieć, lecz nie wiedzieć dlaczego się cierpi i po co. I tylko w kontekście Kalwarii można zacząć sobie poważnie odpowiadać na te dwa pytania. W tych dniach przeżyłem ponownie tamte chwile w Mediolanie. W ramach nagrywania programu dla telewizji odwiedziłem ośrodek dla ciężko upośledzonych umysłowo i tam, na widok owych manekinów o bezbronnych ciałach, ich martwych uśmiechów i mechanicznych gestów, znów poczułem coś w rodzaju dzikiego wewnętrznego buntu, jak gdyby Bóg pomylił się stwarzając nas takimi, jakimi stworzył. Tamtej nocy napisałem poniższe słowa. Człowiek Co roku przychodzę do twych stóp w tych godzinach ciszy i żałoby i pytam Cią, Chryste, o Twoją krew i o moją ludzką przelaną krew. To już dwa tysiące lat odkąd odszedłeś a my wciąż jesteśmy sami. Wciąż tkwimy pomiędzy szorstkimi prętami milczenia nie pojmując, nie rozumiejąc tej krwi. Żyjemy jak rzeki, które płyną bez zastanowienia, prześlizgując się jak godziny po skórze świata. Śpiewamy i śmiejemy się. Udaje nam się zapomnieć o grozie istnienia i w końcu świat zdaje nam się szczęśliwą bajką. Aż któregoś dnia przychodzi uparty ból wraz ze wszystkimi obnażonymi pytaniami i łapie nas za poły, i dręczy, i każe odpowiadać, i krzyczy, że to wszystko musi mieć jakiś powód, że to niemożliwe, żeby ludzki ból był jak zwiędły kwiat. Byłem dziś w domu łagodnej niewinności, niezdarnych manekinów o niedokończonych ciałach, dusz, które zatrzymały się w pół drogi, istot, które ochrzciliśmy mianem "niepełnosprawnych", żeby się zanadto nie przestraszyć. I dziś widziałem ich oczy świdrujące świat bezmyślnymi i strasznymi spojrzeniami, jak potworne oskarżenie rzucone w czyjąś stronę. Ich niewinne, nieporadne dłonie, ich dotknięte atrofią ciała, ich banalne uśmiechy, ich biedne osierocone usta. Dlaczego? krzyczą ich oczy. Dlaczego? wołają ich dłonie. Dlaczego? wyją ich ciała. Dlaczego? jęczą wszystkie zakamarki ich świętej egzystencji. Lecz jeszcze bardziej gorzkie jest drugie pytanie: Po co to wszystko? Czy ten ból do czegoś służy, czy jest tylko bezowocną jałowością? Czy ludzkim płaczem podlewasz jakiś niebiański ogród? Czy grządkom dostojnych lilii potrzebny jest nawóz rozkładającego się człowieka? Odpowiedz, Boże, teraz, gdy moja dusza pogrążona jest w mroku, a moja wiara się chwieje, teraz, gdy trudno mi być człowiekiem i jak biedny żebrak przychodzę do Twych stóp uginając się pod ciężarem pytań. Głos Boga Mam tylko te odpowiedzi, które dałem wam w Moim Synu. Przyjrzyjcie się Jego ciału. Poznajcie je. Może tam znajdziecie odpowiedź na pytanie o powód wszystkich rzeczy. Człowiek Odpowiedz więc, Chryste. Ty, który jesteś bliżej człowieka, Ty, który możesz przemawiać naszym językiem. Powiedz nam, jaki jest powód i cel naszych łez. .Chrystus Nie mam innych słów niż moje życie, ani innej odpowiedzi niż moja krew. Ja też żyłem z mnóstwem pytań i zamiast zasypać was wyjaśnieniami wolałem pogrzebać się w waszym płaczu, być jednym z was, płonąć w jałowej postaci, upaść jak nawóz w bruzdy tego świata i umrzeć nie zobaczywszy owocu. Jeśli więc ktoś nie zrozumie swego bólu, będzie mógł przynajmniej powiedzieć, że nie przeżył go sam... tak jak przeżyłem go Ja! Człowiek Sam, Panie? Przecież żyłeś popychany, szturchany, wleczony, szarpany przez tłum! Przecież w twoich najintymniejszych godzinach otaczało Cię 247 Dwunastu! Przecież nawet na krzyżu dali Ci łotrów do towarzystwa! Chrystus Nikt nigdy nie żył na tym świecie tak samotnie jak Ja. Ludzie szli u mojego boku, lecz Mnie nie rozumieli. Dwunastu kochało Mnie, ale nigdy nie dowiedzieli się, kogo kochają. Nawet składali głowę na Moim łonie, lecz słyszeli tylko bicie Mojego serca. Pamiętam ową noc, ów straszny czwartek, kiedy chciałem dać im Moje ciało na żer, a oni spojrzeli na Mnie w trwodze i osłupieniu, tak jak patrzy się z plaży na łódź pogrążającą się w morskich odmętach. Nie o to chodzi, że Mnie nie rozumieli. Przerażała ich myśl, że mogą zrozumieć i woleli zostać na swojej spokojnej plaży zamiast pogrążać się w Moim szaleństwie. To było... straszne, wiesz? Wiesz, że urodziłeś się, żeby zbawić człowieka i widzisz, że ten opuszcza Cię właśnie dlatego, że chcesz go zbawić, wtedy, kiedy masz go zbawić. Patrzyli na Mnie, patrzyli, bali się zrozumieć. I tylko Judasz odważył się naprawdę uwierzyć w Moją śmierć... żeby Mnie ku niej popchnąć. Ten, owszem, towarzyszył mi... jak zdrajca! Powiedz, czy to znaczy być człowiekiem? Człowiek Ale... może znaczyłeś dla nich Panie zbyt wiele, tak jak teraz dla mnie zbyt wiele znaczysz. Byłeś... zanadto Bogiem, a nie człowiekiem jak oni. Czasem zastanawiam się, czy naprawdę byłeś człowiekiem, czy cała Twoja historia nie była tylko odrobiną morfiny dla ukojenia moich łez. Powiedz mi to teraz, zanim śmierć przybije do Twojego brzegu i zamknie Ci usta na zawsze. Byłeś człowiekiem czy tylko wielkim marzeniem przebranym za ludzką istotę? Chrystus Ja nie "byłem" człowiekiem. "Jestem" człowiekiem. To co innego. Miałem i mam ciało takie jak ty. Nie przebierałem się za człowieka, żeby przebywać z wami, tak jak na parę godzin przebierają się za górników biskupi i ministrowie, którzy potem wracają do swoich pałaców i gabinetów. Podjąłem ludzki los w pełni, tak samo jak ty, tak samo prawdziwie. Byłem głodny tak jak ty, spragniony jak ty, zmęczony; zaznałem samotności i strachu, poznałem, co znaczy walczyć za tych, których kochasz, chociaż oni cię nie rozumieją, poznałem piękno bycia żywym, cud słońca, fenomen wody. Nie chciałem umierać, bo dobrze mi było z wami. Przełknąłem śmierć tak jak się przełyka olej rycynowy, tylko dlatego, że wam potrzebne było życie. Maryja Ja to wiem doskonale. Jestem najlepszym świadkiem, bo nosiłam Go w sobie, czułam, jak rośnie w moim łonie i zrodził się z mojego ciała i krwi. Owego dnia gdy przemówił anioł myślałam, że będzie inaczej, że Bóg wcieli się tak jak rodzi się góra, bo czyż Bóg może się we mnie pomieścić? Bałam się! Rozerwie mnie! Wyobrażałam sobie, że rośnie we mnie jak olbrzym, który mnie przerośnie! Ale... był taki sam jak wszystkie dzieci, delikatny i malutki, drobny i wiotki, płakał i był głodny. Wiedziałam, że to słodkie "stworzenie" w moich ramionach jest zbawicielem świata, lecz wiedziałam też, że umrze, jeśli nie przysunę jego usteczek do piersi. Dziś... widzę jak idzie drogą na górę Kalwarię i znów zastanawiam się, czy to wszystko nie sen. Lecz wiem, że jego przebite ciało jest tym samym ciałem, które ja wydałam na świat i które On rozda pomiędzy ludzi. Człowiek To jeszcze mniej rozumiem: jak to możliwe, że Twoje ciało umiera, a dwadzieścia wieków później ktoś nam mówi, że możemy Cię spożywać? Chrystus Ja tego też nie rozumiem. Ja to "wiem". Kiedy przebywałem na ziemi wiele razy pytałem sam siebie czy Mi wolno wrócić do Mojego nieba opuszczając moich braci w potrzebie. Jakżeż zostawić ich samych i umrzeć? Jakżeż zmartwychwstać i porzucić ich? Pewnego dnia wziąłem chleb, i nagle pomyślałem, że chleb ma więcej szczęścia ode mnie: chleb zawsze będzie na waszych stołach, na ten chleb będziecie pracować, będzie w was, w waszych rękach, ustach, ciele. Pozazdrościłem mu! Pomyślałem, że mógłbym pozostać wśród was, przez niego, z nimi i w nim, za pośrednictwem jego miąższu i skórki. Człowiek Jak więc mogliby zrozumieć to ludzie? Chrystus Oni nie zrozumieli. Pamiętam, że w ów czwartek, kiedy pierwszy raz zapowiedziałem to Dwunastu, ci byli oszołomieni, drżący, przestraszeni. Czyżby oszalał? mówili do siebie. Tych Dwunastu żyło już w strachu, w Moich oczach widzieli już śmierć i myśleli, że kiedy umrę, runą kolumny wszechświata. Tych Dwunastu kochało Mnie, lecz nigdy Mnie nie pojęli. Jakże miałbym się pomieścić im w głowach? Wziąłem chleb i powiedziałem: "To jest ciało Moje" i wyciągnęli drżące ręce, dotykali tego chleba, przyglądali mu się, podnosili do ust wciąż z drżeniem, przeżuwali go starannie, chcąc doszukać się w nim smaku tajemnicy. A potem Mi mówili, że smakował jak krew! To byłem Ja. To Ja codziennie ofiarowuję Siebie na ołtarzach. Maryja Och, gdyby człowiek wiedział, że może Go mieć w swojej duszy tak jak ja miałam Go w swoim łonie! Ale trzeba tyle miłości, aby to zrozumieć, że nawet ja tego do końca nie pojęłam. Chrystus Nie trzeba rozumieć. Nigdy się nie rozumie. Wystarczy tylko kochać. Serce - jak wiecie - zna takie powody, których nigdy nie wyjaśnią żadne sylogizmy. Sądzicie może, że umarłbym owego piątku gdybym używał wyłącznie rozumu? Człowiek Więc ta śmierć była nagrodą za miłość? Chrystus Ludzie zawsze tak odpłacają tym, którzy kochają. I zazwyczaj dorzucają jeszcze smutną premię zdrady. Człowiek Panie, Ty stworzyłeś człowieka. Ty uczyniłeś tę glinę, z której powstaliśmy. Dlaczego więc dziwisz się teraz, że nasza glina zostawia brudne ślady? Chrystus Ponieważ spodziewałem się niezrozumienia, ale nie zdrad, a jeśli już zdrad, to przynajmniej nie tak prostackich, nie tak ordynarnych. Znów widzę nieczyste usta tego, który nazywa Mnie przyjacielem, żeby lepiej Mnie sprzedać. Słyszę smutny brzęk monet, widzę ten wzrok szpicla, kiedy zbliża się, by Mnie ucałować i zastanawiam się wciąż, skąd się w nim wzięło tyle obłudy. Człowiek Wiedziałeś przecież, że ta godzina nadejdzie. Ty go nazwałeś "synem zatracenia". Chrystus Sądzisz może, że on był inny? Sądzisz, że ty byś nie zdradził? Jeszcze czuję na moim policzku ślad tego pocałunku: pocałunku człowieka, "wszystkich" Moich braci. W nim wszyscy ucałowaliście Mnie, skłamaliście, zdradziliście, wszyscy wciąż całujecie Mnie i sprzedajecie. Na waszych rękach pozostają odciski trzydziestu monet i jeszcze widać ten gest zdrajcy, ilekroć trzymacie w rękach pieniądze. Dotykacie ich tak, jakbyście je całowali, czcili, jakby były jedynym Bogiem w jakiego naprawdę wierzycie. Człowiek To nieprawda. Są tacy, którzy próbują Cię bronić! Chrystus Tak, mieczem, gorszym jeszcze od pieniędzy. Nie potrafiliście Mnie kochać, nie potrafiliście nawet przez chwilę ze Mną czuwać, pomóc Mi modlić się przez parę minut. Umieliście tylko rzucać się na siebie nawzajem, złożyć mi groteskową daninę obciętego ucha. Miesiącami tłumaczyłem wam błogosławieństwo miłujących pokój, nie wojnę; zachęcałem was, byście się kochali, a nie zabijali; mówiłem o krzyżu, nie o nożu; a teraz nosicie krzyż na piersiach jak wdzięczną ozdobę, jak smutny amulet, albo umieszczacie ją - bohaterowie! - na rękojeściach mieczy. Tam gdzie Ja dałem miłość, wy dajecie pieniądze, zdradę i przemoc, człowieczą trójcę, odwrotność Boga, potrójne oblicze szatana: pieniądze, zdradę i przemoc. Czy zrozumiecie teraz dlaczego musiał zstąpić anioł? Zanim jeszcze nadszedł czas korony cierniowej, młotka i gwoździ, zanim nadszedł czas krzyża i włóczni, zanim nadszedł czas Piłata i Heroda, zanim nadszedł czas zimnej nienawiści obojętnych Rzymian, moja dusza była już umęczona i zabita zdradzieckimi rękami moich dwunastu zdrajców. Zawsze tak było: prawdziwy ból przychodzi od wewnątrz, najcięższe zdrady szykują twoi bliscy. Człowiek Jakże mogłeś to znieść? Chrystus Nie myśl, że to było łatwe. W Ogrójcu bałem się tak, jak się boją wszyscy ludzie w godzinie śmierci. Drżałem. Krwawiłem. Żebrałem u Mego Ojca, żeby odroczył tę śmierć. Lubiłem życie. Już ci to mówiłem. Człowiek Cieszę się, że to mówisz. To dla mnie pociecha wiedzieć, że i Ty bałeś się i że tak jak ja byłeś zadowolony z tego, że żyjesz. Tutaj - wiesz? - jesteśmy przywiązani do śmierci, uderza w nas poprzez każdą kochaną istotę, która od nas odchodzi, i każdego dnia czujemy, że nasze godziny ulatują jak opadające z drzewa liście. Chrystus Ja także to czułem. Owej nocy kiedy uczyniłem pierwszy krok ku śmierci pomyślałem, że będzie dla was pociechą świadomość, że Bóg też musiał tego doświadczyć. I świadomość, że potem nadejdzie niedziela. Człowiek Ale po co ten ból? Widzę Twoje ubiczowane ciało, Twoją spływającą krew, Twoje rozorane plecy, Twoje łagodne oczy przerażonego baranka, biedne związane dłonie, i zastanawiam się, czy to wszystko nie mogło być łatwiejsze i prostsze. Chrystus To było niezbędne, rozumiesz? Wiedziałem przecież, że potem tylu ludzi będzie cierpiało w najrozmaitszy sposób: ukąszenia raka, przerażenie palonego ciała, nieskończona nuda uwięzionych w gipsie, nagła i gwałtowna śmierć, niedorozwinięte dziecko i ślepota, głód, ciemnota, nędza, brak miłości i bezrobocie, samotność nigdy nie kochanych, śmierć dzieci w łonie matki, zdrada ze strony najdroższych. Czyż mogłem uczynić mniej? Maryja Ja też cierpiałam, chociaż z daleka, bo anioł, który pojawił się pierwszego dnia, zniknął na zawsze i zostałam sama ze swoją wiarą, lecz w ciemności i pośród mieczy. Cierpiałam samotność nie rozumiejąc nigdy tego wszystkiego, mając Syna, który zawsze mnie przerasta, wiedząc, że w godzinie miłości zabraknie mi słów. Widziałam jak rosną wokół Twego dzieła wilki, niezrozumienie, nienawiść, zazdrość, hipokryzja rzekomo pobożnych. Kiedy nadszedł piątek, już się go spodziewałam. Widziałam Cię wstępującego na Kalwarię i zrozumiałam, że jest to ta sama droga, którą i ja szłam przez te wszystkie lata. Człowiek Nigdy nią nie szedłem. Lecz dziś chciałbym Ci towarzyszyć, iść u Twego boku w bólu, powiedzieć Ci, że skoro nie umiałem Cię kochać, to chociaż jak Weronika chcę otrzeć twoją krew, iść po Twoich śladach z moimi troskami. Teraz bowiem pojmuję, że może nasz płacz nie jest daremny, że może podtrzymuje świat stając się odkupieniem w Twoich dłoniach. Chrystus Tak, synu. Zaczynasz rozumieć. Żaden ból nie jest daremny. Wasz i Mój płacz , "nasz" płacz jest solą, która chroni świat. Wiesz, na świecie jest tyle ziarna zepsucia że dla przeciwwagi potrzeba nieco bólu, trochę odkupienia, które przywróci równowagę. Ból nie jest złudzeniem ani wymysłem sadysty. Nie byłoby go, gdyby nie było grzechu. Z powodu nienawiści i zazdrości zniosłem biczowanie, z powodu okrutnych wojen moje ciało zostało rozszarpane, obojętność i brudne pieniądze rozorały moje plecy. Kaci nie byli potworami z piekła rodem, to byłeś ty, to "jesteś" ty, to twoje ręce dziś Mnie wciąż biczują. I pytasz skąd ten ból i na co twój płacz? Pytasz o to i codziennie siejesz przeklęty owoc nienawiści, która, o czym wiesz, zrodzi śmierć? Ejże, synu, przestań zadawać pytania, a weź ze Mną twój krzyż i razem zbudujmy odkupienie, jak pełen szczęścia wielki dom dla wszystkich. Człowiek Tak, wezmę na barki swój ból i będę szedł przy Tobie przez życie dzieląc swój krzyż z moimi braćmi, dzieląc ich krzyż z moim. Przywiąż mnie, gdyby to było konieczne. Przywiąż mnie do siebie nierozerwalnymi więzami, przywiąż mnie mocno i zmuś, bym był Twoim Cyrenejczykiem. Chrystus Moim Cyrenejczykiem? Raczej Cyrenejczykiem twych braci. To oni cię potrzebują, to oni, ci z prawa i z lewa, którzy nie mogą już udźwignąć swoich krzyży i szukają kogoś, kto by im pomógł. Ja mam jeszcze dość sił, by dźwigać cały wszechświat. A Moja miłość jest większa od waszych nienawiści. I Moja nadzieja jest większa niż Moja śmierć. Ejże, ruszajmy: tłum na Kalwarii czeka. Człowiek Panie, wstyd mnie ogarnia gdy widzę tę ludzkość, która w tej chwili Cię otacza. Czy my, ludzie, tacy właśnie jesteśmy? Dziś znów widzę ich twarze: Judasza, pożółkłą z zazdrości i chciwości, okrutnych i ordynarnych oprawców, niewierzących i obojętnych żołnierzy, kapłanów-hipokrytów, płaczących nadaremnie kobiet, ciekawskiego i nieczułego tłumu, tchórzliwych apostołów, nawet Cyrenejczyka, który pomaga, bo musi. Cóż za przeogromna góra nikczemności! Jak mogłeś, Chryste, ich znosić, nas znosić! Chrystus Tam ich nie było. Byłem sam. Sam wstąpiłem na krzyż. Sam przekroczyłem próg śmierci. Ci, którzy Mnie skazywali, nie wiedzieli, kogo skazują. Ci, którzy ze Mnie szydzili, pluli w próżnię. Ci, którzy Mnie bili, uderzali w powietrze. Nikt nie wiedział, nikt nie podejrzewał, co się w tym momencie dzieje. Umierał Bóg, obracała się karta świata a ci, którzy to przeżywali obierali opcję za lub przeciw jak mrówki maszerujące ze źdźbłem. I ani zabójcy nie wiedzieli, kogo zabijają, ani kaci nie pojmowali, czyją rękę przebijają. Skłoniłem głowę, przestąpiłem próg śmierci. Może po drugiej stronie znajdę prawdziwą ludzkość. Człowiek Przecież to Ty, Panie, byłeś prawdziwą ludzkością; Ty, jedyny pełny człowiek. Maryja To prawda. Mówią o mnie Niepokalana, lecz jestem tylko Jego odbiciem. Mówią, że w moim łonie bije źródło miłości, ale ono jest święte tylko dlatego, że On w nim przebywał. Mówią, że jestem matką wszystkich boleści, lecz to On ich po kolei doświadczył. Człowiek Nie mam nic, co mógłbym Ci ofiarować, Chryste. Pozwól mi jednak, bym postawił także mój krzyż obok Twojego. Pozwól, bym został dziś trzecim łotrem, pozwól, by moja krew zmieszała się z Twoją. Nie pozwól, bym kiedykolwiek z wysokości mojego krzyża bluźnił lub uznał za niepotrzebny ten czas, w którym żyję. Pozwól, bym nie roztrwonił mojego bólu ani godzin, pozwól mi odkryć, że Twoja śmierć to moje życie. Maryja A mnie daj swoje ciało, zanim ostygnie. Nie mogę drugi raz ukryć go w moim łonie, ani ukołysać jak dziecko, którym byłeś. Chociaż umarłeś, chcę trzymać Cię w ramionach, żebyś się nie czuł tak samotny i bezbronny. Gdybym mogła dać Ci przynajmniej swoją czystość, abyś zobaczył, jak potrzebna była Twoja śmierć! Abyś nigdy nie myślał, że Twoje życie było jałowe, abyś przynajmniej zachował o człowieku dobre wspomnienie! Człowiek Pozwól, niech pocałunkami opatrzę Twoje rany, niech namaszczę ciało naszym lichym olejem, niech zdejmę ostrożnie koronę cierniową, niech potrafię kochać Cię martwego, skoro nie potrafiłem kochać Cię żywego. Śpij teraz i odpoczywaj, Panie. Śpij z ufnością, że świat będzie lepszy, kiedy powrócisz. Wiem, że wrócisz, że nie możesz całkiem umrzeć. Głos Jezusa Masz rację. Czekajcie na Mnie. To tylko trzy dni. Mówiłem wam już, że nie lubiłem śmierci. Wrócę do życia, ponieważ jestem nieśmiertelny i was uczynię nieśmiertelnymi. Nie płaczcie nad Moim umarłym ciałem. Nadzieja, jaką przygotowałem na niedzielę jest większa i przerasta nawet największą śmierć. A wy, którzy teraz na świecie wspinacie się na Kalwarię waszego życia, pamiętajcie, że Ja zwyciężyłem śmierć. I że wracam. Wracam. Przybywam. I mam tyle zmartwychwstania, że starczy go dla was wszystkich. 64. Historia najgłębszej miłości Gdyby zapytać hiszpańskich wiernych o najpiękniejszą historię czystości i dziewictwa na naszej planecie, to jestem pewien, że większość odpowiedziałaby bez wahania, że to historia Maryi. A gdybyśmy zapytali o historię kobiety, która najdzielniej zniosła ból, natychmiast przyszłaby im na myśl Matka Boska Bolesna. Lecz gdyby zapytać o to, kto z ludzi najgłębiej przeżył swoją wiarę, już niewielu pamiętałoby o wierze Maryi. A już całkiem niewielu lub może zgoła nikt nie przedstawiłby historii Maryi jako historii najgłębszej miłości. Wiele się mówi o cnotach Maryi, lecz niewiele o miłosnych korzeniach każdej z nich. Uważa się nawet, że miłość Maryi była wręcz "dziwaczna", gdyż jakoś tak już jest, że my, ludzie, ideę miłości - kiedy nie łączymy jej z ideą ciała - kojarzymy z ideą romantycznego zapału, i w końcu nazywamy miłością "platoniczną" wszystko, co nie znajduje cielesnego wyrazu. Nadajemy też epitetowi "platoniczną" pogardliwy wydźwięk, jak gdyby chodziło o miłość w przenośni, coś w rodzaju substytutu miłości prawdziwej. Są tacy księża, którzy wstydzą się mówić w swoich kazaniach o miłości Maryi i Józefa, jak gdyby mogło być w niej coś mętnego. Wielu woli nawet mówić o "caritas" - "miłości braterskiej" Maryi, jak gdyby cała jej miłość do Boga znajdowała ujście w czymś w rodzaju mistycznego transu, a nie dokonywała się w całym jej kobiecym sercu. A jednak nie znamy innej historii, która mogłaby się równać z historią Maryi. Gdybym miał napisać jakąś "historię o miłości", wydaje mi się, że opowiedziałbym po prostu jej historię. Sądzę, że całe jej życie można by z powodzeniem opowiedzieć z jednej tylko perspektywy - z perspektywy miłości. Wielkiej miłości, która, o dziwo, nabiera pełnego wyrazu w wielkiej pustce. W przestrzeni opróżnionej z egoizmu. Większość ludzi właśnie dlatego nie potrafi napełnić się miłością, ponieważ są już pełni samych siebie. Podobnie jak w ziemi, z której roślina naszej pychy wyciągnęła wszystkie soki, tak w naszych duszach nie można zasiać żadnego innego drzewa. Żyjemy tak przejęci własnymi sprawami, że nawet nie dostrzegamy, że są jeszcze inni ludzie, których można kochać. W tym samouwielbieniu stajemy się nieurodzajni. Egoizm to coś w rodzaju nieustającej masturbacji duszy. Jak mógłby kochać ktoś, kto wciąż tylko powtarzają, i ja, i ja? Maryja mogła wiele kochać i wiele przyjąć, ponieważ całe jej dzieciństwo i wiek dorastania polegały na ciągłym wyzbywaniu się samej siebie. Żyła w oczekiwaniu czegoś większego od niej. Punkt ciężkości jej duszy znajdował się poza nią, ponad jej własną osobą. Nie wiedziała dokładnie, co ją czeka, lecz była samym oczekiwaniem. Nie tylko była dziewicą, ale pełna była dziewictwa, całkowitego otwarcia duszy i ciała. Ktoś miał ją napełnić. Ona musiała tylko pilnować, by drzwi stale były otwarte. Mogła swobodnie kochać, bo była niewolnicą. Mogła być królową, ponieważ była sługą. Mogła być pełna łaski, ponieważ nie było w niej kaprysów, złudnych marzeń, interesowności, ludzkich nadziei. Mogła przyjąć Miłość, ponieważ nie napełniła się miłostkami. Jej miłość do Józefa była częścią tej wielkiej miłości, była tajemniczą drogą. Jeszcze nie wiedziała, jak się zrealizuje to jej narzeczeństwo, lecz przeczuwała, że tak czy inaczej będzie stanowiło część planu szerszego niż jej dziewczęce wyobrażenia. Dzięki niemu, za jego pośrednictwem, a być może tylko w jego cieniu nadejdzie wielka płodność, płodność większa od nich obojga. W każdym zakochaniu - to wiedziała - jest coś tajemniczego, i jest tego tym więcej, im więcej jest miłości. Jej uczucie było tajemnicą, która nie tyle ich przerastała, co raczej powiększała, pomnażała ich dusze. Wielkie powołanie nigdy nie zaniża ani nie ogranicza: poszerza, rozciąga, powiększa. W ten sposób wstąpili oni w swój związek małżeński, jak w ziemię oczekującą na ziarno, chociaż nie mogli się jeszcze domyślać jak głęboki i wielki będzie ten ich siew. W ten oto sposób dotarła do jej duszy i łona Miłość, o wiele większa niż ta, którą mogłaby, o własnych, kobiecych siłach, stworzyć czy nawet wyśnić. Teraz zdała sobie sprawę, że jej dziewczęca miłość była zaledwie zapowiedzią, dalekim przeczuciem tej, która miała ją ogarnąć. O ile bowiem jest pewne, że została wybrana dlatego, że kochała, to równie niewątpliwie teraz kochała po wielokroć, ponieważ została wybrana. Jak mogła pomieścić tyle Miłości? Tego nigdy nie zrozumie, jedynie dzięki wierze dostrzegała jak ogromna stała się jej dusza. Nigdy żadne ludzkie ciało nie pomieściło tyle Miłości. Nikt nigdy nie śnił, by zrodzić taką Miłość. A jednak w niej się "pomieściła", ponieważ ogromna Miłość stała się maleńka, stała się dzieciątkiem. Bóg-dziecię, coś podobnego! I ona była matką w najbardziej dosłownym znaczeniu. Ale "tak bardzo" matką, że wydawało się to wręcz niemożliwe. Miała niebo w sercu i w łonie. Tylko Bóg mógł dokonać w praktyce tego paradoksu umniejszenia nieskończoności, jaka w niej zamieszkała. Od tej pory jej dusza była już pełna nie tylko miłości lecz także niepokojącego pałania. Każde powołanie nas przerasta, każe nam wyjść poza siebie, ciągnie duszę ku górze, pcha ku ryzyku. Jak to się stało, że jej powołanie, tak przeogromne, nie rozerwało jej duszy? Jakże mogła znieść tę siłę rozpędzonych w jej wnętrzu wszystkich Bożych rumaków? Nie obyło się, rzecz jasna, bez rozdarcia. Bo wcześniej czy później każda miłość okazuje się próbą i rozterką - nie ma miłości bez Drogi Krzyżowej. I Maryja przeszła wszystkie jej stacje. Najpierw weszła po omacku w mrok wiary. Potem musiała przejść przez tunele zwątpienia. Naraziła się na utratę miłości Józefa, aby chronić inną wielką Miłość. Poznała smak szyderstwa, obmowy i podejrzeń. I milczała. Milczenie jest najtrudniejszym przedmiotem, jaki musi zaliczyć każda miłość. Zapomnieć o sobie i nie stawiając oporu odkryć wielkie oblicze miłości: to, które każe nam ogłosić się całemu światu. Wiedziona tą miłością biegnie do Elżbiety. Ktoś jej potrzebuje. Jakże mogłaby zostać w wygodnym domu, czekając na rozwój wydarzeń, kiedy ktoś doświadcza podobnej próby co ona, choć nieskończenie mniejszej? Tam też podąża miłość dziewczyny: biegnie na przełaj przez pola, nie zwracając uwagi na wewnętrzne wzburzenie i daje upust radości, wyśpiewując hymn na cześć miłosierdzia, jakie Bóg okazał jej samej i jej ludowi. Miłość jest poetą - z wewnętrznego ognia cudownym płomieniem wybucha Magnificat: Bóg jest wielki, chociaż czasem doprowadza nas swoimi pomysłami do szaleństwa. Potem Betlejem - ojczyzna miłości. Mówi się, że nie można kochać czegoś, czego nie można objąć ramionami. I oto teraz bezkresna miłość stała się dostępna, możliwa do ogarnięcia, do objęcia. Można nazywać ją Synem. Teraz na pewno ograniczona ludzka miłość Maryi przyjmuje granice nieskończoności. Po raz pierwszy i jedyny w historii "Miłość jest miłowana", nawet jeśli nie tak, jak na to zasługuje, to przynajmniej tym razem nie w przenośni, lecz "całym sercem, całą duszą, ze wszystkich sił". I nie ma takiej cząstki Maryi, która by nie kochała. Po chwili radości miłość znów podąża swoją Drogą Krzyżową. Symeon tłumaczy, że miłość to nie cukiernia, że na horyzoncie zawsze jest jakiś miecz, że ból jest probierzem miłości. I trzeba zacząć kochać w ten absurdalny sposób, uciekając nocą, ponieważ ten świat zaczyna już źle znosić dopiero co narodzoną miłość. Kochać - teraz Maryja doskonale to rozumie - to nie pocałunki i pieszczoty, to nie pociechy duchowe, to nie płomień entuzjazmu pierwszego zauroczenia; to walka o to, co się kocha i pozostawianie strzępów duszy na ostrych krawędziach rzeczywistości. Wszystko zaś po to, aby później zrobić miejsce dla najlepszej z miłości: szarej, powszedniej i nudnej miłości trzydziestu lat bez płomienia, z ciepłym żarem codziennego miłowania. Czy można naprawdę nazwać miłością uczucie, które nie przeszło przez pustynię trzydziestu lat milczenia? Mijające dni i miesiące pozbawiają miłość blasku, lecz za to nadają jej głęboki i prawdziwy wymiar. Miłości teatralne trwają parę godzin lub co najwyżej tygodni. Na miłości prawdziwe składają się niezliczone dni cichego przyrządzania posiłków, przynoszenia wody i drewna na opał, bycia razem, kiedy nie ma się sobie już nic nowego do powiedzenia. W Nazarecie nie przeżywa się "miłosnego szaleństwa"; przeżywa się głęboką, milczącą, powolną, codzienną, ciemną i jasną, ogromną miłość złożoną z nieskończonego mnóstwa maleńkich minut. Tam kocha się Boga, który nie rozpieszcza, Boga, który zdaje się zapomniał o nas, kocha się miłością, która wydawać się może jednostronna. Miłość bez aniołów pocieszycieli. Niewolnica odkrywa, że tamto nie były czcze słowa, że naprawdę traktują ją jak niewolnicę, a jedyne jej królestwo to strudzone ręce. A potem samotność. Nie istnieje prawdziwa miłość bez godzin samotności i opuszczenia. Ponieważ Syn-Miłość odszedł daleko, nieroztropnie, i matka musi przeżywać miłość porzuconej. Porzuconej? Nie w sercu, lecz w domu, w którym zostało puste łóżko dziecka i drzwi, których progu nikt nie przestępuje. Potem miłość obraca się w tragedię. Czy ktoś, kto nigdy z powodu swej miłości nie cierpiał może powiedzieć, że kochał? Matka Boża od pięknej miłości jest bliźniaczą siostrą Matki Bożej od największego bólu. Krzyże mają dziwną tendencję, by wyrastać w sercach. Z tą jedyną różnicą, że w kochających sercach ten krzyż nie jest pusty. Ale wszystkie krzyże krwawią. I każda miłość przeżywana jest w opozycji do śmierci. Na szczęście żaden ból nie jest w stanie zdusić prawdziwej nadziei. I w każdy sobotni wieczór do pustki samotności dołącza jasne światło nadziei. Zwykła miłość jest mocniejsza od śmierci, a co dopiero Miłość niezwykła. Miłość Maryi także jest nieśmiertelna. Miłość ta zmartwychwstanie w niedzielę w pełnej jedności - niczym nie zaćmiona miłość paschalnego poranka, ponieważ jedynie po śmierci miłość jest bezpieczna, ostatecznie niepokonana, jest samą jasnością. Teraz już bez obaw, bez ryzyka, Maryja może powiedzieć: "moim jedynym zajęciem jest miłość", może znów dawać życie, tym razem jako matka duchowa. Radość, której nie może przyćmić tęsknota za Nieobecnym, przez te lata, kiedy można by powiedzieć, że są dwa nieba: jedno w górze i drugie, pożyczone, w miłującej duszy Maryi. Czyż niebo nie jest tam, gdzie jest Bóg? A w końcu śmierć z miłości. "Nie tylko umarła w miłości i przez miłość, lecz także z miłości - napisze Terrien. - Z miłości umiera się wtedy, gdy bezpośrednim powodem śmierci jest sama miłość". A potem wciąż miłość: zostać na całą wieczność matką ludzi. Maryja nie odeszła na emeryturę w swoim macierzyństwie. Nadal rodzi, daje nam życie. Jest matką, może dlatego, że tylko - tylko! - to potrafi. A jakże doskonale to robi! Dlaczego więc prosimy, by zwróciła na nas swoje miłosierne oczy, skoro wiemy, że ma je tylko dla nas, jako matka, nasza matka? 65. List do Pana Boga Dziękuję. Tym słowem mógłbym zakończyć ten list, mój umiłowany Boże, ponieważ to wszystko, co chcę Ci powiedzieć: dziękuję, dziękuję. Z perspektywy moich pięćdziesięciu pięciu lat spoglądam wstecz i cóż widzę, jeśli nie jedno niekończące się pasmo Twojej miłości? Nie ma takiego zakamarka w historii mojego życia, w którym nie jaśniałoby nade mną Twoje miłosierdzie. Nie było takiej godziny, w której bym nie doświadczył Twej kochającej i ojcowskiej obecności czule traktującej mą duszę. Właśnie wczoraj otrzymałem list od pewnej znajomej, która dowiedziała się o moich kłopotach zdrowotnych i pisze do mnie ze złością: "Straszna złość mnie ogarnia i buntuję się przeciwko temu Bogu, który pozwala, by cierpiały takie osoby jak ty". Biedactwo! Serdeczne uczucie nie pozwala jej dostrzec prawdy. Ponieważ - poza tym, że nie jestem od nikogo ważniejszy - całe moje życie świadczy o dwóch rzeczach: przez pięćdziesiąt lat niejeden raz cierpiałem przez ludzi. To od nich doznałem draśnięć i niewdzięczności, samotności i niezrozumienia. Ale od Ciebie otrzymałem wyłącznie jeden nieskończony ciąg gestów miłości. Moja ostatnia choroba jest jednym z nich. Najpierw dałeś mi istnienie. Cud bycia człowiekiem. Radość obcowania z urodą świata. Przyjemność płynącą z przynależności do ludzkiej rodziny. Pewność, że koniec końców, jeśli położę na szali wszystkie te doznane rany i zastawione pułapki, to będą one zawsze nieporównywalnie mniejsze niż wielka miłość, jaką ci sami ludzie położyli na drugiej szali wagi mojego życia. Czyżbym był wyjątkowym szczęściarzem? Możliwe. Ale w imię czego miałbym teraz udawać męczennika ludzkiego losu, skoro wiem, że w ostatecznym rozrachunku okazano mi więcej pomocy i zrozumienia niż czyniono trudności? Ponadto do daru istnienia dodałeś dar wiary. W dzieciństwie doświadczałem namacalnie Twojej obecności w każdym momencie. Dla mnie Twój obraz był zwyczajnym wizerunkiem Boga. Nigdy mnie nie straszono Twoim imieniem. I zasiano w mojej duszy tę cudowną świadomość bycia kochanym, umiejętność czucia się kochanym, doświadczania Twojej obecności na co dzień w każdej upływającej godzinie. Są tacy ludzie - wiem - którzy przeklinają dzień, w którym przyszli na świat, którzy wykrzykują pod Twoim adresem, że się na ten świat nie prosili. Ja też się nie prosiłem, bo wcześniej nie istniałem. Lecz gdybym wiedział, jakie będzie moje życie, błagałbym Cię o nie wniebogłosy, i to właśnie o to samo, które mi dałeś. Przypuszczam, że absolutnie decydujące znaczenie miał fakt, że urodziłem się w tej rodzinie, którą Ty mi wybrałeś. Dziś oddałbym wszystko, co tylko potem zdobyłem, byle tylko mieć tych rodziców i rodzeństwo, które miałem. Wszyscy byli żywymi świadkami obecności Twej miłości. Od nich nauczyłem się - jakże łatwo! - kim jesteś i jaki jesteś. Od tej pory kochać Cię, a w związku z tym kochać wszystkich i wszystko, było proste. Absurdem byłoby Cię nie kochać. Trudno byłoby żyć w zgorzknieniu. Szczęście, wiara, ufność wobec życia, były dla mnie jak ciasto, które mama niezawodnie poda do obiadu. A jeśliby go nie podała, to po prostu dlatego, że tego dnia jajka były droższe, a nie dlatego, że zabrakło miłości. Wówczas nauczyłem się także, że ból również stanowi element gry. Nie przekleństwo, lecz coś, co mieści się w puli życia, coś, co w każdym razie nigdy nie wystarczy, by pozbawić nas radości. Dzięki temu wszystkiemu teraz - trochę wstyd mi to mówić - ani ból mi nie doskwiera, ani gorycz mi nie zatruwa życia. Nie dlatego, żebym był takim bohaterem, lecz po prostu dlatego, że już w dzieciństwie nauczyłem się brać życie od dobrej strony, a złe przyjmować jako coś naturalnego. Kiedy więc złe chwile przychodzą, okazuje się, że czarna godzina jest tylko trochę szara. Pewien znajomy napisał do mnie ostatnio, że będę mógł znieść dializę "skrywając się w Bogu". Wydaje mi się to trochę przesadne i egzaltowane. Bo albo to nie jest nic takiego nadzwyczajnego albo wtedy, gdy byłem mały, "ukryto" mnie tak skutecznie w "zwyczajnej" obecności Boga, że czuję się w Tobie zawsze tak, jakbym był zabezpieczony przed bólem. Chyba że prawdziwy ból jeszcze mnie nie dosięgnął. Czasem wydaje mi się, że miałem "zbyt wiele szczęścia". Święci ofiarowywali Ci wielkie rzeczy. Ja nie mogłem nigdy ofiarować Ci nic poważnego. Obawiam się, że w godzinie śmierci będę miał to samo wrażenie, jakie wówczas miała moja matka: że umieram z pustymi rękami, ponieważ nigdy nie zesłałeś mi nic tak naprawdę trudnego, żebym mógł Ci to dać. Nawet samotności. Nawet tego doświadczenia spadania w otchłań nicości, jakim czasem obdarowujesz tych, którzy naprawdę do Ciebie należą. Żałuję. Lecz cóż mam począć, skoro nigdy mnie nie opuściłeś? Czasami jest mi wstyd, kiedy pomyślę, że umrę nigdy nie towarzysząc Ci w Ogrodzie Oliwnym, nie przeżywszy swojej agonii w Getsemani. Ale to dlatego, że Ty - nie wiem dlaczego - nigdy nie wyprowadziłeś mnie z Niedzieli Palmowej. Czasem nawet w moich heroicznych marzeniach myślałem, że chciałbym i ja doświadczyć jakiegoś poważnego kryzysu wiary, żeby dowieść Tobie i sobie, że ją posiadam. Powiadają, że prawdziwość wiary sprawdza się wystawiając ją na próbę. A ja nie doświadczyłem innej próby, jak tylko próby Twoich zawsze delikatnych dłoni. To nie dlatego, rzecz jasna, że byłem lepszy od innych. Grzech znalazł sobie we mnie kryjówkę, i Ty i ja dobrze wiemy, jak bardzo głęboko. Ale prawda jest taka, że nawet w trudnych godzinach nie doświadczyłem w pełni czarnego płomienia zła, bo tyle było wokół mnie Twojego światła. Nawet w biedzie zawsze należałem do Ciebie. I zdaje mi się nawet, że Twoja miłość była tym czulsza, im więcej robiłem głupstw. Chciałbym też pochwalić się przed Tobą prześladowaniami i trudnościami. Lecz wiesz, że nawet w wymiarze ludzkim zawsze otaczali mnie raczej wspaniali ludzie niż zdrajcy, i że każde niezrozumienie zrekompensowało dziesięć uśmiechów. Miałem to szczęście, że zło nigdy nie wyrządziło mi żadnej krzywdy, a przede wszystkim nie zostawiło we mnie goryczy. Co więcej, czerpałem stąd chęć bycia lepszym i tam wzięły swój początek tajemnicze przyjaźnie. Potem obdarowałeś mnie zdumieniem mojego powołania. Być księdzem, to niemożliwe, przecież wiesz. Ale też cudowne - ja to wiem. Dziś niewątpliwie nie mam tego samego entuzjazmu, co w pierwszych dniach. Ale na szczęście nie przywykłem do odprawiania mszy i wciąż jeszcze ogarnia mnie drżenie ilekroć mam spowiadać. Znam ogromną radość pomagania ludziom bardziej, niż sam byłbym w stanie im pomóc. Wiem też, co znaczy możliwość głoszenia im Twojego imienia. Wciąż jeszcze płaczę, kiedy czytam przypowieść o synu marnotrawnym. Wciąż jeszcze, dzięki Tobie, kiedy odmawiam Credo, wzruszam się, gdy mowa o Twojej męce i śmierci. Największym bowiem Twoim darem był oczywiście Twój Syn, Jezus. Gdybym był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdyby nieszczęścia prześladowały mnie na każdym kroku, wiem, że wystarczyłoby, żebym wspomniał na Jezusa, żeby je przezwyciężyć. To, że byłeś jednym z nas, pozwala mi pogodzić się ze wszystkimi naszymi porażkami i pustką. Jak można być smutnym wiedząc, że Twoje stopy stąpały po tej planecie? Po cóż mi inne czułości, niż myśl o obliczu Maryi? Byłem szczęśliwy, rzecz jasna. Jakże miałbym nie być? I byłem szczęśliwy już tutaj, nie czekając na niebieską chwałę. Wiesz, że nie boję się śmierci, ale też, że wcale mi do niej nie pilno. Czy będę mógł być bliżej Ciebie niż teraz? To właśnie jest zdumiewające, że niebo mamy od tej chwili, kiedy możemy Cię kochać. Ma rację mój przyjaciel Cabodevilla: umrzemy nie wiedząc, co było Twoim największym darem, czy to, że nas kochasz, czy to, że pozwalasz nam, byśmy Ciebie kochali. Dlatego tak bardzo żal mi ludzi, którzy nie cenią swojego życia. A przecież dokonujemy czegoś, co nieskończenie przerasta naszą naturę: kochamy Cię, współpracujemy z Tobą przy budowie wielkiego gmachu miłości! Z trudem przychodzi mi powiedzieć, że oddajemy Ci tu chwałę. To byłaby przesada! Wystarczy mi wierzyć, że kiedy moja głowa spoczywa w Twoich dłoniach, to jest to dla Ciebie okazja, by mnie kochać. I trochę mnie śmieszy to, że masz nam dać niebo w nagrodę. Nagrodę za co? Mamisz nas: nie dość, że dajesz nam niebo w prezencie, to jeszcze mamy mieć wrażenie jakbyśmy na nie zasłużyli. Miłość, o czym dobrze wiesz, sama w sobie jest nagrodą. I szczęście nie jest konsekwencją ani owocem miłości. Miłość już sama w sobie jest szczęściem. Wiedząc, że jesteś Ojcem, doświadczamy nieba. Oczywiście nie musisz mi go dawać dlatego, że Cię kocham. Kochać Cię to już jest dar. Nie możesz dać mi więcej. Z tych wszystkich powodów, Boże mój, chciałem mówić o Tobie i rozmawiać z Tobą na tej ostatniej stronie moich zapisków Dlaczego warto kochać. Ty jesteś ostatecznym i jedynym powodem mojej miłości. Innych nie posiadam. Skąd miałbym mieć jakąkolwiek nadzieję bez Ciebie? Na czym zasadzałaby się moja radość, gdyby nam Ciebie zabrakło? Jakim kwaśnym winem stałyby się wszystkie moje miłości, gdyby nie były odbiciem Twojej miłości? Ty dajesz siłę i moc wszystkiemu. Wiem doskonale, że całe moje ludzkie zadanie to powtarzanie w nieskończoność Twojego imienia. I usunięcie się w cień.