Andre Norton Zerowy kamień (The Zero Stone) Tłumaczyła Marta Starczewska Rozdział pierwszy Ciemność w cuchnącej uliczce była tak nieprzenikniona, że można by wyciągnąć rękę, łapać cienie i ciągać je tam i z powrotem, jakby były z sukna. Nie byłem jednak w stanie nic poradzić na to, że ta planeta nie miała swojego księżyca i jedynie gwiazdy rozświetlały nocne niebo; nie mogłem też zmienić faktu, że ludzie z miasta Koonga nie umieszczali pochodni nigdzie poza głównymi ulicami tej zapadłej dziury. Gryzące zapachy stawały się prawie tak samo nieprzeniknione jak mrok, a lepka breja pokrywająca nierówny bruk pod moimi butami stwarzała dodatkowe ryzyko. Podczas gdy strach przynaglał mnie do biegu, przezorność nakazywała ostrożne stawianie kroków i macanie drogi przed sobą. Jedynym moim przewodnikiem była pobieżna znajomość miasta, w którym przebywałem dopiero od dziesięciu dni, a tych nie poświęciłem bynajmniej na poznawanie układu ulic. Jeśli będę miał szczęście, bardzo dużo szczęścia, gdzieś przede mną pojawią się drzwi... Na tych drzwiach osadzona będzie głowa bożka czczonego na tej planecie. W nocy oczy bożka rozświetlały mrok przyjaznym światłem, gdyż za drzwiami znajdowały się pochodnie, które codziennie pieczołowicie zapalano, by płonęły przez całą noc. Jeżeli ktokolwiek w mieście ścigany z jakiegokolwiek powodu – nawet rozlawszy krew w obecności połowy mieszkańców Koongi – położył dłoń na klamce pod płonącymi oczami bożka i poruszył klamką, by wejść do komnaty za magicznymi drzwiami, był bezpieczny przed ścigającymi. Wyciągnąłem dłoń w lewo i dotknąłem ohydnie oślizgłego kamienia, na palcach zostało uczucie lepkości. W prawej ręce miałem laser. Broń mogła pomóc mi uzyskać kilka chwil, gdyby mnie tutaj przydybali, ale z pewnością nie byłby to dłuższy czas. Stanąłem dysząc z wysiłku, który przyprowadził mnie aż tak daleko, nadal śmiertelnie zdumiony początkiem koszmaru, nie spowodowanego na pewno ani przeze mnie, ani przez Vondara. Vondar... zdecydowanie wypchnąłem go ze swych myśli. Nie miał żadnych szans od chwili, gdy cztery Zielone Opończe weszły do piwiarni, ustawiły swój kołowrotek (wszyscy tubylcy zbledli lub poszarzeli patrząc na ich ciche, pewne, spokojne ruchy) i wprawiły go w ruch. Śmiercionośna strzała na kole kołowrotka obracała się złowieszczo, by zatrzymać się i wskazać tego, kto będzie najwłaściwszą ofiarą dla demona, którego próbowali sobie w ten sposób zjednać. Siedzieliśmy jak sparaliżowani – zgodnie z obyczajami tego przeklętego świata nie mieliśmy innego wyjścia. Każdego, kto spróbowałby wyjść, gdy strzała rozpoczęła już swój złowieszczy taniec, spotkałaby szybka śmierć z ręki najbliższego sąsiada. Od tej loterii nie było ucieczki. Siedzieliśmy tam więc, ale nie czuliśmy strachu, bo nie było w zwyczaju, by bóstwo Zielonych Opończy upatrzyło sobie na ofiarę kogoś z innej planety. Zielone Opończe nie chciały mieć nieprzyjemności ze strony Patrolu czy innych władz spoza ich świata; kapłani byli dostatecznie sprytni, by uświadamiać sobie, że pomimo wielkiej władzy na swej własnej planecie nie są żadną przeszkodą dla pięści niedowiarka, o ile cios tej pięści spadnie z gwiazd nad nimi. Vondar pochylił się nawet nieco do przodu, by przyjrzeć się twarzom wokół nas ze swą zwykłą ciekawością. Zrobił tego dnia dobry interes, zjadł najlepszą kolację, jaką ci barbarzyńcy potrafili przyrządzić, i uzyskał dostęp do nowego źródła kryształów laloru – miał więc wiele powodów do zadowolenia. Poza tym czyż nie odkrył sztuczek Hamzara, który próbował wcisnąć nam sześciokaratowy lalor z ukrytą skazą? Vondar zmierzył klejnot dokładnie i stwierdził, że takiego uszkodzenia nie można wygładzić i że kryształ, który przyniósłby Hamzarowi fortunę, gdyby sprzedał go mniej doświadczonemu kupcowi, był w rzeczywistości marnym kamykiem, wartym najwyżej jeden ładunek lasera. Jeden ładunek lasera... Zacisnąłem mocniej palce na broni. W tej chwili chętnie wymieniłbym cały wór lalorów na jeden ładunek lasera u mego pasa. Życie człowieka zawsze jest warte więcej – przynajmniej dla niego – niż wszystkie baśniowe Skarby SEZAMU. Tak więc Vondar przyglądał się krajowcom w piwiarni, a oni wpatrywali się w wirującą strzałę śmierci. Potem strzała zwolniła i zatrzymała się – nie wskazała nikogo dokładnie, mierzyła w wąską przestrzeń pomiędzy ramieniem Vondara i moim, gdyż siedzieliśmy obok siebie. Wtedy właśnie Vondar uśmiechnął się i powiedział: – Wydaje się, Murdoc, że ich demon jest cokolwiek niezdecydowany dzisiejszego wieczora – mówił w Prostym Języku, ale prawdopodobnie niektórzy z obecnych zrozumieli jego słowa. Nawet wtedy Vondar nie czuł strachu ani nie sięgnął po broń – choć nigdy nie widziałem, by nie był przynajmniej czujny. Nikt nie mógłby wieść życia kupca klejnotów ani przenosić się z planety na planetę, gdyby nie miał oczu dookoła głowy, gotowego do strzału lasera pod ręką i nosa, który węszyłby wszędzie niebezpieczeństwo. Jeśli nawet demon był niezdecydowany, nie miało to nic wspólnego z zachowaniem jego wyznawców. Chcieli nas dostać. W jednej chwili dobyli z rękawów mocne powrozy, którymi zawsze krępowali swe ofiary, by powlec je do siedziby demona. Wziąłem na siebie pierwszego ze zgrai Zielonych Opończy i strzeliłem w poprzek stołu, aż blat przypalił się od smugi lasera. Vondar rzucił się do przodu, ale o ułamek sekundy za późno. Jak mówią Wolni Handlarze, jego szczęście odleciało; facet na lewo od Vondara skoczył na niego i rozpłaszczył go na ścianie, przygwoździwszy mu rękę tak, by nie mógł sięgnąć po broń. Teraz wszyscy goście piwiarni rzucili się na nas, a Zielone Opończe stały sobie tylko pod ścianą – wiedzieli, że reszta tubylców wykona za nich brudną robotę. Strzeliłem do drugiego faceta zamierzającego się na Vondara. Nie odważyłem się jednak celować do tego, który już z nim walczył, żeby przypadkiem nie trafić również mojego mistrza. Potem usłyszałem krzyk Vondara, który w następnej chwili ucichł, stłumiony potokiem krwi z jego ust. Zostaliśmy rozdzieleni w trakcie walki; posuwałem się wzdłuż ściany próbując wycelować w Zielone Opończe, gdy nagle natknąłem się na otwarte boczne drzwi. Zatoczyłem się do tyłu i wypadłem na ulicę. Od razu zacząłem biec, najpierw bezmyślnie, byle do przodu, potem schowałem się na chwilę w jakiejś ciemnej bramie. Słyszałem nadciągającą pogoń. Ciężko było uciec od tej rozwścieczonej zgrai, bo odcięli mnie właśnie od kosmodromu. Przez dłuższą chwilę kuliłem się w bramie, nie widząc innego wyjścia niż beznadziejna walka do końca. Nie wiem, jak odszukałem w umyśle strzępek wspomnienia. Pomyślałem jednak wtedy o sanktuarium, które Hamzar pokazywał nam trzy czy cztery dni wcześniej. Przeniknęło mi przez myśl jego opowiadanie, choć w tej chwili nie byłem pewien, w którą stronę powinienem zmierzać, by dotrzeć do miejsca, które niosło ze sobą nikłą szansę na bezpieczeństwo. Spróbowałem wypchnąć panikę z moich myśli i przywołać z pamięci obraz ulicy, na której się znajdowałem. Zastanowiłem się, w której części miasta byłem i dokąd prowadził ten ciemny zaułek. Szkolenie często ratowało ludzi w takich opresjach; także i teraz właśnie przyszło mi ono z pomocą. Pamięć do szczegółów została mi zaszczepiona właśnie przez surowy, forsowny trening. Nie darmo byłem synem i uczniem Hywela Jerna. Stopniowo przypominałem sobie bieg ulic i doszedłem do wniosku, że mam pewną nikłą szansę, by dotrzeć do zamierzonego celu. Przede wszystkim ci, którzy mnie ścigali, uważali, że wszystkie atuty są po ich stronie i muszą tylko cały czas znajdować się pomiędzy mną a kosmodromem, bym stał się łatwym łupem – zagubiony w labiryncie obcego miasta. Wysunąłem się z cienia bramy i zacząłem kluczyć w kierunku odwrotnym do tego, którego mogliby spodziewać się moi prześladowcy, nastawieni na pogoń za zdesperowanym i przerażonym nowicjuszem: oddalałem się na północny zachód od drogi wiodącej w stronę kosmodromu. W ten sposób dotarłem do tej alejki, ślizgając się i przedzierając przez ohydne błoto. Miałem tylko dwa punkty orientacyjne, by widzieć jeden z nich, musiałem oglądać się za siebie w stronę wieży kosmodromu. Światła wieży kontrolnej były jasne i wyraźnie odcinały się od ciemnogranatowego nieba nad tą pechową planetą. Trzymając się cały czas na prawo od wieży traktowałem ją jako znak nawigacyjny. Była wyraźnie widoczna na tle ciemnego nieba. Drugim drogowskazem, który mogłem dojrzeć jedynie od czasu do czasu, gdy przemykałem się z jednego ocienionego miejsca do drugiego, była wieża strażnicza Koongi – strzelista, sięgająca chmur, służąca systemowi wczesnego ostrzegania o barbarzyńskich morskich opryszkach, którzy atakowali z północy w chudych latach Wielkiego Chłodu. Uliczka kończyła się murem. Podskoczyłem, by uchwycić się krawędzi – laser trzymałem w zębach. Przycupnąłem na chwilę na górze, rozejrzałem się i zadecydowałem, że wierzchołek muru stanie się teraz moją ścieżką. Mur biegł wzdłuż budynków – nie oferował co prawda zbyt bezpiecznego oparcia dla stóp, pozwalał jednak na utrzymanie się dość wysoko nad ziemią. W oknach na wyższych piętrach paliły się nikłe światełka i teraz zaczęły mi służyć za drogowskazy. Gdy zatrzymywałem się od czasu do czasu i nastawiałem uszu, słyszałem szepty polujących na mnie myśliwych. Rozbiegli się z głównej alei w mniejsze uliczki – czynili to jednak ostrożnie; przypuszczałem, że nie pragnęli spotkać się znienacka w ciemności ze zwierzyną, która mogła skierować w nich promienie lasera. Czas pracował na ich korzyść, bo gdybym nie dotarł do sanktuarium przed nastaniem brzasku, łatwo byłoby mnie odróżnić od tubylców chociażby z powodu odmiennego stroju. Miałem na sobie nieco uproszczoną wersję ubioru załoganta statku kosmicznego, odpowiednią dla kogoś, kto często przebywał w kosmosie i zaprojektowaną tak, by zapewniała wygodę na każdej planecie. Na pierwszy rzut oka od prawdziwego munduru mój strój różnił się tylko kolorem. Vondar zadecydował, że nasze tuniki będą oliwkowozielone, bez połysku, przy kołnierzu jego stroju widniała oznaka mistrza gemologa. Na mojej była podobna, ale nosiłem dwie belki, oznaczające czeladnika. Nasze buty miały magnetyczne podeszwy dla wygody na statku. Pod tunikami mieliśmy jednoczęściowe kombinezony, takie same jak te, które nosili załoganci. Na planecie zdominowanej przez długie opończe z frędzlami i kolorowe nakrycia głowy o fantastycznych kształtach natychmiast rzucałbym się w oczy. Mogłem wprowadzić tylko jedną małą zmianę do swego ubioru, i tak też uczyniłem: balansując niepewnie na grzędzie muru, ponownie trzymając laser w zębach, rozpiąłem sprzączkę i ściągnąłem z siebie wierzchnią tunikę, która od razu zdradziłaby mnie widocznymi z daleka dystynkcjami. Zwinąłem swoje okrycie w możliwie najmniejszą kulkę i chwiejąc się niebezpiecznie umieściłem zawiniątko w rozgałęzieniu ciernistego krzaka. Potem poczołgałem się po murze wzdłuż czterech domów, aż mur urwał się przy następnym budynku. Teraz miałem do wyboru skoki w dwóch różnych kierunkach: do ogrodu pode mną lub w otchłań kolejnego zaułku. Wybrałbym uliczkę, gdyby nie to, że zamarłem przyklejony do ściany budynku, usłyszałem bowiem dźwięk dobiegający z jego wnętrza. Coś się tam poruszało, ale z pewnością nie byli to ludzie. Usłyszałem mlaskające odgłosy kroków, stóp unoszonych z lepkiego błocka, przez jedną okropną chwilę wydawało mi się nawet, że dochodzi mnie syczący oddech. Cokolwiek się tam przemieszczało, nie robiło tego tak otwarcie jak moi prześladowcy. Rękoma przywarłem do ścian budynku i wcisnąłem palce we wszystkie możliwe otwory w murze. Zbadałem ścianę dotykiem i przekonałem się, że natrafiłem na jeden z geometrycznych wzorów zdobiących ściany ważniejszych budynków – niektóre motywy wzorów były wklęsłe, inne wypukłe. Gdy macałem ścianę coraz wyżej nad sobą, stwierdziłem, że prawdopodobnie ornament ciągnie się aż pod sam dach i tym samym oferuje mi trzecią drogę ucieczki. Ponownie kucnąłem i tym razem odpiąłem ciężkie buty, potem przyczepiłem je z tyłu do paska. Zamarłem w bezruchu nasłuchując przez moment, chwilę później zacząłem wspinaczkę. Dziwne mlaszczące dźwięki oddaliły się w stronę wylotu uliczki. Szkolenie, jakie otrzymałem w dzieciństwie, ponownie przyszło mi z pomocą, gdy wspinałem się po ostrych krawędziach prymitywnego ornamentu, wykorzystując czubki palców u rąk i nóg. Dotarłem wreszcie nad grubo ciosane wyobrażenia twarzy demonów umieszczane na domach, by odstraszyć wrogie siły, i przerzuciłem ciało przez ozdobny gzyms. Dach, na którym wylądowałem, opadał ku wewnętrznemu dziedzińcowi; dzieliły mnie od niego jeszcze trzy piętra. Na środku placu znajdowała się sadzawka zbierająca wodę w czasie wiosennych burz. Dlatego właśnie dach został wygładzony, by jego śliskość pomagała deszczowi spływać w dół do zbiornika. To udogodnienie było mi wysoce nie na rękę: musiałem czołgać się wzdłuż gzymsu, przekładając ręce z jednego ozdobnego kolca w ścianie na drugi. Robiłem to jednak dość szybko, gdyż pomimo ciemności widziałem, że jestem już niedaleko celu. Z tej wysokości widać było również kosmodrom. Stały tam dwa statki – jeden z nich to był ten towarowo-pasażerski, na którym jeszcze dzisiejszego ranka Vondar zamówił dla nas miejsca. Była to dla mnie chwila tak odległa, jakby pomiędzy nią a obecnym momentem mieściła się połowa Czarnego Smoka. Zielone Opończe na pewno wiedziały, że wykupiliśmy przejazd i z pewnością otoczyły statek, którym mieliśmy odlecieć. Drugi statek stojący w kosmodromie należał do Wolnych Handlarzy. Ponieważ jednak na ogół ani oni nie zadawali się z nikim, ani nikt nie zawracał im głowy, nie miałem żadnych podstaw, by zwrócić się do nich po pomoc. Nawet jeśli dotrę do sanktuarium, o którym mówił Hamzar, jaką będę miał nadzieję na przyszłość? Odepchnąłem od siebie strach i zacząłem badać swe szanse na przedostanie się do drzwi. Teraz będę musiał zejść z frontonu budynku na oświetloną ulicę. Na froncie budynku było znacznie więcej dekoracji i nie wątpiłem, że posłużą mi za całkiem wygodną drabinę, jeśli tylko zejdę nie zauważony. Jednakże wszystkie osadzone na ścianie budowli pochodnie płonęły, a było ich dużo. W porównaniu z ciemnymi zaułkami, którymi przemykałem się dotychczas, ta ulica, była oświetlona jak hala kosmodromu na bardziej cywilizowanych planetach układu wewnętrznego. Niewiele przyzwoitych osób miało dostateczne i zgodne z prawem powody, by być o tej porze na ulicach miasta. Nie słyszałem też nic, co świadczyłoby, że pościg za mną dotarł tak daleko. Prawdopodobnie patrolowali okolicę bliżej placu. Dotarłem tak daleko – teraz nie miałem już drogi odwrotu. Jeszcze raz rzuciłem badawcze spojrzenie w dół i ześlizgnąłem się pomiędzy dwa ciągi ozdób: rozpocząłem schodzenie. Z jednego stopnia na drugi... i wymacać w ciemności następny... Musiałem zaufać sile swych palców i nadgarstków, kiedy mozolnie schodziłem w dół. Minąłem właśnie górne piętro, gdy natrafiłem na okno i moje stopy ciężko opadły na jego wystający parapet. Starałem się utrzymać równowagę: ręce po obu stronach szyby i twarz przyklejona do niej, wpatrzona w ciemne wnętrze. Nagle przeszywający krzyk ze środka budynku zaskoczył mnie do tego stopnia, że rozluźniłem chwyt. Nie byłem świadom pierwszych chwil swego lotu w dół. Moment później usłyszałem drugi i trzeci krzyk. Ile mam jeszcze czasu, zanim domownicy czy też przechodnie odkryją moją obecność? Puściłem ostatni wystający kamień, który przyhamował nieco mój pęd w dół i spadłem zwinięty w kłębek. Nie zatrzymałem się nawet, by włożyć buty, lecz pobiegłem tak jak jeszcze nigdy w życiu, nie odwracając się, by sprawdzić, jaką wściekłą furię obudziłem. Gnałem wzdłuż ścian od jednego ciemnego zakamarka do drugiego. Za plecami słyszałem odgłosy pościgu. Ten przeraźliwy alarm obudził z pewnością przynajmniej mieszkańców domu, po którym zszedłem na ziemię. Dobiegłem do rogu i... pamięć mnie nie zawiodła! Na drzwiach ujrzałem płonące oczy bóstwa. Biegłem z otwartymi ustami, łapczywie wciągając powietrze, buty dalej obijały mi się o biodra, laser trzymałem w dłoni gotowy do strzału. Dalej i dalej – cały czas obawiałem się, że ktoś stanie pomiędzy mną a twarzą bożka. Nikt mnie jednak nie zatrzymał i ostatnim wysiłkiem rzuciłem się na zbawcze drzwi, po omacku szukając pod głową metalowego kółka służącego za klamkę. Szarpnąłem z całej siły. Przez dwie straszne sekundy drzwi – mimo obietnicy zawartej w słowach Hamzara – zdawały się nie ustępować ani o milimetr. Potem otwarły się i zatoczyłem się w stronę wnętrza, gdzie stały pochodnie rozświetlające twarz bóstwa w ciemności. Chwiejnie zrobiłem jeszcze kilka kroków, by wejść do środka – nie pamiętałem jednak, by zamknąć drzwi. Chciałem tylko uciec od rosnącego na zewnątrz złowrogiego gwaru. Potknąłem się i upadłem na kolana. Czołgałem się dalej, trzymając laser w pogotowiu. Drzwi zaczęły zamykać się same, oddzielając mnie od przerażającego widoku rozwścieczonych mężczyzn biegnących z pobłyskującymi groźnie obnażonymi mieczami w dłoniach. Ciężko dysząc patrzyłem, jak drzwi się zamykają; potem przez chwilę po prostu siedziałem w bezruchu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, w jakim napięciu nerwów toczyła się cała moja ucieczka – dopiero gdy znalazłem się w tej oazie spokoju, dotarło to do mnie. Jak wspaniale było siedzieć na podłodze i wiedzieć, że nie muszę już nigdzie biec. W końcu oprzytomniałem na tyle, by włożyć buty. Opowieść Hamzara o sanktuarium nie wykraczała poza kilka podstawowych faktów: mówił tylko o twarzy na drzwiach i o tym, że nigdy nie wyciągnięto stamtąd żadnego złoczyńcy, niezależnie od kalibru jego przestępstwa. Po takim opowiadaniu oczekiwałem, że trafię do jakiejś świątyni, nie znajdowałem się jednak w gmachu żadnego kościoła, lecz po prostu w wąskim korytarzu bez drzwi. Koło mnie stał kamienny stolik z dwiema nasączonymi olejem pochodniami płonącymi równym ogniem – to one zapewniały światło w oczach bóstwa. Podniosłem się i przeszedłem za barierę utworzoną przez ten prosty mebel; czekałem na jakąś reakcję kogoś, kto zapalał pochodnie. Stojąc plecami do drzwi widziałem jedynie dalszy ciąg korytarza, który ciągnął się nieprzerwanie aż do miejsca, gdzie ginął w mroku. Ciemność mogła skrywać wszystko. Poszedłem dalej z pewną dozą ostrożności. Wnętrze nie było podobne do innych świątyń w Koondze – podczas mego krótkiego pobytu zdążyłem zajrzeć do kilku – ściany nie były pomalowane, widać było, że zbudowano jeż żółtego kamienia wydobywanego na tej planecie, z takiego samego jak ten, którym wybrukowane były szersze ulice w mieście. Wielkie płyty tworzące podłogę wykonane były z tego samego surowca i – o ile dobrze widziałem – sufit także. Podłoga nosiła ślady upływu czasu: istniała już co najmniej kilka stuleci, widać było, że deptały po niej tysiące stóp. Gdzieniegdzie widać było ciemne, nieregularne plamy. Przywodziły one na myśl fakt, iż niektórzy z szukających tu schronienia osobników odnieśli zapewne w trakcie swej ucieczki poważne rany, jak również to, że nikt nie zadał sobie trudu, by ślady te usunąć. Doszedłem do końca korytarza i odkryłem, że gwałtownie skręcał w prawo – nie sposób było tego zauważyć, dopóki się tam nie doszło. Po lewej była tylko ściana. To, co znajdowało się za zakrętem, nie było już oświetlane pochodniami – było tam prawie tak ciemno jak w zaułkach miasta. Próbowałem przebić wzrokiem te egipskie ciemności i żałowałem, że nie mam latarki. W końcu nastawiłem laser na najniższą możliwą porcję energii i wysłałem oślepiająco biały snop światła, który co prawda zostawił ślady na i tak poplamionej podłodze, ale przynajmniej coś zobaczyłem. Nowo odkryty korytarz miał jedynie ze cztery kroki długości. Potem znalazłem się w kwadratowym pomieszczeniu i wiązka energii z lasera dotknęła nie zapalonej pochodni osadzonej w uchwycie na ścianie. Pochodnia zapłonęła, wyłączyłem więc laser. Pomieszczenie przypominało pokój gościnny w którejś z tańszych gospód. Pod najodleglejszą ścianą stał kamienny zbiornik na wodę, do którego kapał bez przerwy cieniutki strumyczek. Nadmiar wody spływał z powrotem do wyżłobionego kanału. Stało tam łóżko: metalowa rama, sznurowa siatka i mata z wysuszonych liści o delikatnym zapachu. Posłanie nie było zbyt wygodne, lecz wystarczało, by kości zanadto nie bolały. Oprócz tego były tam dwa kamienne stołki po obu stronach małego stolika. Meble nie miały na sobie żadnych – tak powszechnych w Koondze – ornamentów, były proste w formie, choć wygładzone od długiego używania. W ścianie naprzeciw łóżka widniała nisza: a w niej dzban z matowego metalu, niewielki koszyk i dzwonek. Nie było tam jednak żadnych drzwi do innego pomieszczenia. Nie było w ogóle żadnej innej drogi wyjścia oprócz korytarza, którym tu doszedłem. Powoli zaczynałem nabierać przekonania, że sanktuarium, którego istnieniem Hamzar tak się chełpił, bardzo przypominało pułapkę, o ile ścigany nie miał odwagi jawnie go opuścić. Wyjąłem pochodnię z uchwytu na ścianie i przy jej świetle uważnie zbadałem ściany, sufit i podłogę, nie znalazłem jednak nic, co sugerowałoby możliwość opuszczenia tego pomieszczenia inną drogą. W końcu osadziłem pochodnię z powrotem. Uwagę moją przykuł teraz dzwonek stojący koło dzbana. Podniosłem go. Być może dałoby się nim kogoś przywołać. Być może dźwięk dzwonka przywiedzie kogoś, kto będzie w stanie objaśnić mi dokładniej moje położenie, a może sprawi, że otrzymam inny rodzaj wyjaśnienia. Zadzwoniłem z całej siły, jaką można włożyć w poruszenie nadgarstka. Usłyszałem bardzo słabiutki dźwięk jak na taki duży dzwon, choć próbowałem kilka razy, czekając na jakąś odpowiedź, która jednak nie nadchodziła. W końcu cisnąłem dzwonek z powrotem do wnęki i usiadłem na łóżku. Odpowiedź na moje wezwania nadeszła z dużym opóźnieniem. Zaskoczyła mnie do tego stopnia, że zerwałem się na równe nogi, trzymając w dłoniach laser gotowy do strzału. Przemówił do mnie jakiś głos; wydawać by się mogło, że ten, kto się odezwał, stał zaledwie kilka kroków ode mnie. – Przyszedłeś do Noskalda i w Jego Cieniu będziesz spoczywać, póki nie wypalą się cztery pochodnie. Minęło kilka sekund, zanim zorientowałem się, że głos nie użył sepleniącej mowy mieszkańców Koongi, lecz Prostego Języka. Musieli wiedzieć, że nie pochodziłem z ich planety! – Kim jesteś? – moje słowa poniosły się echem po kamiennym wnętrzu; tamten głos tak nie rezonował. – Ukaż mi się! Odpowiedzią była cisza. Przemówiłem znowu, najpierw obiecując nagrodę, jeśli ktoś opowie o mej sytuacji w kosmodromie albo pomoże mi się tam dostać. Potem zacząłem grozić, malowałem obraz nieszczęść, jakie spadały na planetę, jeśli skrzywdzono na niej kogoś obcego – domyślałem się jednak, iż byli na tyle inteligentni, że wiedzieli, jak bezpodstawne są te groźby. Nie otrzymałem odpowiedzi, nawet znaku, że zostałem wysłuchany. Być może iż to, co usłyszałem, było tylko nagraniem. Nie wiedziałem też, kim mogli być strażnicy tego sanktuarium... może jacyś kapłani? W takim wypadku mogli być w jakiś sposób związani z Zielonymi Opończami i nie mieć zamiaru czynić mi żadnych przysług oprócz tych, których wymagał od nich starodawny zwyczaj. W końcu skuliłem się na łóżku i zasnąłem. Śniły mi się bardzo żywe, kolorowe sny, nie będące wytworem fantazji, lecz odbiciem wspomnień z przeszłości. Mówią, że człowiek, który umiera, czasem widzi sceny ze swego życia – ja także ujrzałem niektóre z nich, choć nie przeżyłem jeszcze zbyt wielu lat. Na moim dzieciństwie cieniem kładła się obecność jednej osoby – Hywela Jerna – który w czasach swej młodości był kimś, z kim liczono się na niejednej planecie i kto miał autorytet w miejscach, gdzie nawet Gwiezdny Patrol kroczył cicho, by nie rozpocząć czegoś, co mogło zaowocować krwawymi starciami i śmiercią. Przeszłość mojego ojca była tak mroczna jak płytkie zatoczki na Hawaki po jesiennych sztormach. Nie sądzę, by ktoś poza nim samym znał całe jego życie. Jeszcze przez wiele lat po jego śmierci ciągle natrafiałem na aluzje, sugestie i strzępki informacji, które w końcu otwierały kolejne drzwi, odsłaniały przede mną Hywela Jerna innego niż ten, którego znałem. Nawet w dzieciństwie, gdy jakiś mój sprytniejszy postępek dostatecznie rozczulił jego serce, rozsiadał się wygodnie i opowiadał mi historie, które prawdopodobnie oparte były jedynie na jego własnych przygodach, choć zawsze bohaterem opowieści była jakaś inna osoba. Każde takie opowiadanie miało czegoś nauczyć – przeważnie jakiegoś sposobu zawierania transakcji lub postępowania w kryzysowej sytuacji. Zawsze więcej mówił o rzeczach niż o ludziach, którzy pojawiali się tam tylko przypadkowo – jako właściciele lub zdobywcy przedmiotów pięknych lub rzadkich. Mój ojciec był pierwszym doradcą Veepa Estamphy, szefa cechu w Gildii Złodziei, dopóki nie skończył pięćdziesięciu lat planetarnych. Nigdy nie próbował ukryć tego faktu; tak naprawdę był to dla niego powód do dumy. Ponieważ miał wrodzony talent do oceniania niezwykłych łupów, talent, który pielęgnował w sobie przez ciągłą naukę, był bardzo cennym doradcą nie tylko dla przewodniczących tego nielegalnego sprzysiężenia. Zdaje się jednak, że nie miał żadnych ambicji pięcia się w górę albo miał po prostu chęć pozostać przy życiu i nie stać się celem chorych ambicji innych. Pewnego razu Estampha natknął się przypadkiem na bezkorzenną roślinę borer, którą ktoś, kto miał ambicję, ukrył w swojej prywatnej kolekcji egzotycznych kwiatów – ta kradzież przesądziła o jego gwałtownej śmierci. Mój ojciec natychmiast przezornie wycofał się z walki o władzę w cechu, jaka się potem rozpętała. Wykupił się z Gildii i emigrował na Angkor. Przez jakiś czas, jak sądzę, mieszkał tam sobie spokojnie. Już wtedy zaczął obserwować planetę i szukać pola dla lukratywnych interesów. Planeta nie była gęsto zaludniona, był to jej okres pionierski, nie było zbyt wielkich szans na przyciągnięcie bogaczy ani członków Gildii. Być może jednak ojciec słyszał jakieś pogłoski o tym, co miało nastąpić. Wkrótce po osiedleniu się na planecie ojciec oświadczył się pewnej kobiecie, która mieszkała tam od urodzenia. Jej ojciec miał mały kantorek, który służył jako lombard, oraz placówkę handlową w pobliżu jedynego na planecie kosmodromu. Jakiś czas po ślubie teść ojca umarł na przywleczoną z innej planety gorączkę. Stało się to wtedy, gdy zarażony statek rozbił się na Angkor, nie zdążywszy przedtem nikogo ostrzec. Gorączka zdziesiątkowała także władze kosmodromu. Jednakże Hywel Jern i jego żona okazali się odporni na zarazę i w tym czasie wykonywali część obowiązków urzędowych, co dało im duże korzyści. Na planecie wszystko powoli wracało do normy i ustanowiono nowego gubernatora. Jakieś pięć lat później Kartel Fortuna wciągnął do międzygwiezdnego handlu grupę planet gwiazdy Vultor i Angkor stał się nagle bardzo ważnym punktem międzylądowania. Przedsięwzięcie mojego ojca kwitło, chociaż nie miał zamiaru powiększać kantorka. Dzięki kontaktom ojca z mieszkańcami innych planet (zarówno legalnym jak i nielegalnym) powodziło mu się dobrze, choć na zewnątrz wyglądało to na bardzo skromny interes. Wszystkim podróżującym w kosmosie prędzej czy później wpadają w ręce jakieś kosztowności czy ciekawostki. Gdy zna się kupca, który nie zadaje niepotrzebnych pytań i płaci od razu, to jest właśnie to, czego każdy zmęczony kosmosem podróżnik oczekuje na planecie, na której wylądował, gdzie stoły gry i inne rozrywki dostatecznie szybko pozbawią go pieniędzy otrzymanych za lot. To ciche powodzenie w interesach trwało latami i wydawało się dokładnie tym, czego ojciec pragnął. Rozdział drugi Nawet jeśli Hywel Jern zawarł małżeństwo z wyrachowania, był to związek stabilny. Doczekali się potomstwa: ja, Faskel i Darina. Ojciec nie interesował się zanadto swoją córką, ale już dość wcześnie zajął się wychowywaniem i kształceniem Faskela i mnie, mimo że mój brat nie okazywał zbyt wielkich postępów w dziedzinach, które ojciec uważał za najważniejsze. Mieliśmy w zwyczaju zbierać się w wewnętrznym pokoju na wieczorny posiłek (mieszkaliśmy nad i za sklepem). Gdy wszyscy już zasiedli do stołu, ojciec wyjmował ze swych przepastnych kieszeni jakiś przedmiot, który przyniósł ze swego magazynu, kazał przekazywać go wokół stołu i każdy z nas musiał go opisać: podać jego wartość, pochodzenie, wiek i wygląd. Klejnoty były pasją ojca i musieliśmy się ich uczyć tak, jak inne dzieci być może musiały cały czas oglądać taśmy z książkami, by zdobyć wiedzę ogólną. Ku zadowoleniu ojca okazałem się zdolnym uczniem. Z czasem zaczął skupiać całą swą działalność edukacyjną na mnie, gdyż Faskel – przez głupotę czy upór – prawie za każdym razem robił jakiś błąd, co wywoływało długą chwilę zimnego milczenia ze strony ojca. Nigdy nie widziałem, by Hywela Jerna poniosła wściekłość, ale jego lodowate niezadowolenie nie było reakcją, jaką chciałbym wywołać. Moja pilność nie wynikała jednak z faktu, iż obawiałem się gniewu ojca, lecz raczej z tego, że naprawdę fascynowało mnie to, czego nas uczył. Jeszcze gdy byłem dzieckiem, pozwolono mi oceniać towary w sklepie. Zawsze gdy odwiedzał nas jakiś kupiec klejnotów, a pojawiali się oni dość często, ojciec chwalił się mną jako swoim najlepszym uczniem. Z upływem lat nasz dom podzielił się na dwa obozy: po jednej stronie stała matka, Darina i Faskel, a po drugiej ojciec i ja. Nasze – czy też moje – kontakty z innymi dziećmi z okolic kosmodromu były ograniczone, gdyż ojciec kazał mi spędzać coraz więcej czasu w sklepie, bym dobrze opanował odwieczną i trudną sztukę oceniania towarów. W tym czasie przez nasze ręce przeszło wiele przedziwnych, pięknych przedmiotów. Niektóre z nich sprzedawano jawnie i leżały na wystawie w sklepie, inne pozostawały zamknięte na klucz w specjalnych mocnych skrzynkach i oferowane były jedynie w prywatnych, sekretnych transakcjach – nie wszystkie z nich widziałem. Przez nasz sklep przewijały się znaleziska ze starych ruin i nagrobków, powstałych zanim jeszcze nasz gatunek wyruszył w kosmos; widzieliśmy łupy zdobyte na imperiach, które zniknęły pod kołami rydwanu czasu tak dawno, że nawet planety, na których się rozpościerały, zostały już pogrzebane w gwiezdnym pyle. Widzieliśmy też przedmioty pochodzące z warsztatów na wewnętrznych planetach układu, gdzie cała sztuka jubilerska koncentruje się na przyciąganiu wzroku ważniaków z wypchanymi sakiewkami. Mój ojciec najbardziej lubił wszelkie starocie. Czasami brał do ręki naszyjnik czy bransoletkę (zdarzało się, że wygląd takiej ozdoby wyraźnie wskazywał na to, że nie wykonano jej z myślą o ludzkiej postaci) i zaczynał głośno zastanawiać się nad tym, kto przedtem nosił taką biżuterię i z jakiej pochodziły cywilizacji. Od tych, którzy dostarczali mu rozmaite błyskotki, żądał jak najdokładniejszej historii ich odnalezienia – wszystkie opowieści nagrywał na taśmach, a potem dodawał do nich wszystko, czego dowiedział się sam. Myślę, że same tylko te taśmy mogłyby się okazać prawdziwym skarbcem dla poszukiwaczy wiedzy o rzeczach dawnych i dziwnych; zastanawiałem się często, czy Faskel odkrył wartość taśm ojca i czy je wykorzystał do wzbogacenia się. Prawdopodobnie tak, bo w niektórych rzeczach okazywał się bardziej przebiegły niż Hywel Jern. Pewnego razu po kolacji ojciec pokazał nam właśnie jedną z takich ciekawostek. Nie puścił jej wokół naszego okrągłego stołu, jak było to w jego zwyczaju, lecz położył na kruczoczarnym, dobrze wypolerowanym blacie stołu w jadalni i siedział, wpatrując się w ten przedmiot, jakby był jednym z fakirów z pustyni, którzy próbują przepowiedzieć przyszłość jakiejś łatwowiernej kobiecie wpatrując się w błyszczący strąk odpowiedniej rośliny. Był to pierścień – przynajmniej wyglądem przypominał pierścień. Musiał jednak być wykonany dla palca o grubości dwóch palców ludzkich. Metal był matowy, miał malutkie dziurki, które wyglądały tak, jakby powstały z upływem czasu. Osadzony w pierścieniu kamień był nieco większy niż paznokieć mojego kciuka – miał właściwe proporcje wobec obrączki. Kamień był tak samo matowy i nieciekawy jak metal: bezbarwny, nie dawał żadnego odblasku ani innego znaku życia. Im dłużej się w niego wpatrywałem, tym mocniejszego nabierałem przekonania, że był to przedmiot, który kiedyś mógł mieć w sobie piękno i życie, lecz od dawna był już martwy. Od pierwszego spojrzenia odczułem wyraźną niechęć, wręcz odrazę do dotykania go, choć zawsze chętnie oglądałem wszystkie rzeczy, które ojciec przynosił, by nam pokazać. – Znowu coś z grobowca? Życzyłabym sobie, żebyś nie przynosił tu tych trupich ozdób i nie układał ich na stole! – ton głosu mojej matki był ostrzejszy niż zazwyczaj. Natychmiast zwróciłem uwagę na to, iż nawet ona, osoba, którą uważałem zawsze za odporną na wszelkie igraszki wyobraźni, tak szybko skojarzyła pierścień ze śmiercią. Ojciec nie odrywał oczu od pierścienia. Odezwał się do Faskela tonem domagającym się natychmiastowej odpowiedzi: – Co o tym sądzisz? Faskel wyciągnął rękę, chcąc chyba dotknąć metalu, lecz zaraz cofnął ją gwałtownie. – Pierścień... zbyt duży, by go nosić. Może wotum dla jakiejś świątyni. Ojciec nie skomentował jego wypowiedzi. Zamiast tego zwrócił się do Dariny: – A co ty myślisz? – Jest zimny... taki zimny... – cienki głosik mojej siostry zamarł nagle i odepchnęła gwałtownie swe krzesło od stołu. – Nie podoba mi się. – A ty? – ojciec zapytał w końcu o moje zdanie. Mogło to rzeczywiście być wotum, być może był taki duży, bo robiono go z myślą o jakimś bogu czy też bogini. Widziałem już wcześniej, jak takie rzeczy przechodziły przez ręce mego ojca. Niektóre z nich miały wokół siebie taką aurę, że ciarki przechodziły człowiekowi po plecach, gdy chciał je dotknąć. Ale jeśli jakiś bóg nosił ten pierścień... Nie, nie sądzę, żeby wykonano go w tym celu. Darina miała rację! Wywoływał uczucie zimna i powiewu śmierci. Jednakże im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej mnie fascynował. Chciałem go dotknąć, ale bałem się tego. Wydawało mi się, że moje wrażenia świadczą o tym, iż jest to coś więcej niż zwyczajny pierścień, których przecież widziałem w życiu już setki, choć wyglądał jak stary kawałek metalu z bezbarwnym, martwym kamieniem i z nalotem nagromadzonym przez lata. – Nie wiem nic ponad to, że to jest albo był przedmiot o dużej mocy! – byłem przekonany, że mam rację, i dałem temu wyraz podnosząc głos bardziej niż chciałem, tak, że moje ostatnie słowa poniosły się echem po całym pokoju. – Skąd on pochodzi? – zapytał Faskel prędko, pochylając się do przodu i wyciągając rękę, jakby jednak chciał dotknąć kamienia i sięgnąć po pierścień, choć jego palce tylko zakołysały się nad nim. W tej chwili przyszło mi na myśl, że ten, kto weźmie pierścień do ręki, postąpi zgodnie ze starym zwyczajem handlarzy klejnotami: zaciśnięcie szlachetnego kamienia w ręce oznaczało zaakceptowanie proponowanej transakcji. Nawet jeśli tak było, Faskel nie odważył się podjąć stojącego przed nim wyzwania i drugi raz cofnął dłoń. – Z kosmosu – odpowiedział ojciec. Rzeczywiście, w kosmosie czasem znajduje się klejnoty – prymitywne ludy płacą za nie astronomiczne sumy. Do dzisiaj naukowcy nie zdołali ustalić, skąd się tam biorą. Powszechnie przyjęta teoria głosi, że tworzą się, gdy części meteoru o właściwym składzie przelatują przez atmosferę planety. W swoim czasie modne było wśród kapitanów statków kosmicznych noszenie pierścieni zrobionych z takich tektytów. Widziałem już kilka takich starych jak świat pierścieni, z pewnością nosili je pierwsi podróżnicy w kosmosie. Jednak ten klejnot, jeśli to rzeczywiście był klejnot, w niczym nie przypominał tamtych, nie był ani ciemnozielony, ani czarny, ani brązowy: był to po prostu bezbarwny kryształ, matowy, jakby ostry piach bardzo porysował jego powierzchnię. – To nie wygląda jak tektyt – zaryzykowałem. Ojciec potrząsnął głową. – On nie powstał w przestrzeni kosmicznej, przynajmniej tak sądzę, został tylko tam znaleziony. – Oparł się wygodnie i podniósł filiżankę z herbatą folgarową do ust. Pił w milczeniu, nieobecny myślami, i wpatrywał się w pierścień. – Ciekawa historia... – Spodziewamy się radcy Sandsa z małżonką – przerwała gwałtownie matka, jakby znała tę opowieść i nie chciała wysłuchiwać jej po raz drugi. – Robi się późno. – Zebrała filiżanki, potem uniosła ręce, by zaklaskać na Stafflę, naszą służącą. – Ciekawa historia – powtórzył ojciec, jakby w ogóle jej nie usłyszał. Jego władza nad domostwem była tak wielka, że matka nie zawołała Staffli, lecz usiadła, wiercąc się niespokojnie, najwyraźniej nieszczęśliwa. – Na pewno jest to historia prawdziwa – ciągnął ojciec – tego jestem pewien. Ten pierścień przyniósł mi dzisiaj pierwszy oficer z Astry. Mieli awarię zasilania w środku lotu, musieli więc wyjść z hiperprzestrzeni, żeby ją usunąć. Pech ciągnął się widać za nimi, gdyż odłamek meteoru wybił im dziurę w obudowie – ojciec opowiadał kiepsko i bez polotu, nie tak jak zawsze, gdy snuł swoje historie, bardziej jak ktoś, kto chce się ściśle trzymać faktów, a fakty są skąpe. – Kjor właśnie łatał kadłub, gdy ujrzał coś – pływaka – unoszącego się w przestrzeni. Oddalił się od statku na całą długość liny zabezpieczającej i przyciągnął to coś do siebie – ciało w skafandrze kosmicznym. To nie był – ojciec zawahał się – przedstawiciel żadnego znanego Kjorowi gatunku. Z pewnością też unosił się w przestworzach przez dłuższy czas. Miał to – ojciec wskazał na pierścień – na ręce, włożone na rękawicę skafandra. Na rękawicę skafandra... to rzeczywiście mogło zastanawiać. Rękawice są dość giętkie, zresztą muszą takie być, jeśli mają służyć ludziom podczas napraw statków w przestrzeni kosmicznej lub w trakcie badania planet, które mogły okazać się groźne dla życia ludzkiego. Dlaczego jednak ktoś chciałby nosić jakąś ozdobę na takiej rękawicy? Widocznie zadałem to pytanie na głos, bo ojciec odpowiedział: – Rzeczywiście, dlaczego? Z pewnością nie po to, żeby się pochwalić. Zatem: pierścień był ważny, był bardzo ważny dla tego, kto go nosił. Chociażby z tego względu chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. – Można przeprowadzić badania – zauważył Faskel. – Jest to klejnot nieznany mi, o twardości równej dwanaście w skali Mohsa... – Diament ma dziesięć... – A jawsyt jedenaście – odparł ojciec. – Dotychczas skala sięgała tylko do jawsytu. Ten kamień wykracza poza zakres naszej obecnej wiedzy. – Instytut... – zaczęła moja matka, ale ojciec wyciągnął rękę i przykrył nią pierścień chowając go przed naszym wzrokiem. Włożył swój skarb do małego woreczka i wetknął go do kieszeni spodniej tuniki. – Trzymać język za zębami! – rozkazał ostro. Wiedział dobrze, że od tej chwili żadne z nas nie powie słowa na ten temat. Dobrze nas wyszkolił. Nie posłał kamienia do Instytutu ani też – byłem tego pewny – nie starał się w żaden oficjalny sposób zdobyć wiadomości na jego temat. Jednak badał i analizował klejnot wszystkimi znanymi sobie metodami, a tych było wiele, jak już zdążyłem się przekonać. Przyzwyczaiłem się do widoku ojca w małym laboratorium, pochylonego nad biurkiem; pierścień leżał wtedy na prostokątnym kawałku czarnego materiału, a ojciec patrzył na niego uporczywie, jakby siłą woli chciał mu wydrzeć sekret. Nawet jeśli klejnot w pierścieniu był kiedyś piękny, to czas i podróż w przestrzeni kosmicznej całkiem go tego piękna pozbawiły – została tylko zagadka, ale nie był to już błyszczący skarb. Tajemnica klejnotu nękała również i mnie, dlatego od czasu do czasu ojciec opowiadał mi o różnych teoriach, jakie sobie wyrobił na ten temat. Był całkowicie przekonany, że pierścień nie był używany jako ozdoba, lecz służył właścicielowi do innych celów. I utrzymywał w sekrecie fakt posiadania tak niezwykłego przedmiotu. Od chwili, kiedy ojciec przejął sklep na własność, zaczął montować w jego ścianach przeróżne skrytki. Później, gdy powiększał pokoje, umieścił w nich więcej schowków. Większość z nich znana była całej rodzinie i otworzyłyby się pod naciskiem dłoni każdego z nas. Jednak niektóre schowki ojciec pokazał tylko mnie. Jeden z nich, w laboratorium, skrywał pierścień. Ojciec zmienił zamek i teraz skrytka otwierała się tylko wtedy, gdy on lub ja nacisnęliśmy na jej pokrywę kciukiem; kazał mi zamykać i otwierać schowek kilka razy, zanim był zadowolony. Potem skinieniem ręki polecił mi usiąść naprzeciwko siebie. – Jutro przyjeżdża Vondar Ustle – rozpoczął nagle. – Przywiezie ze sobą dokumenty czeladnicze. Gdy będzie odjeżdżał, pojedziesz z nim... Nie wierzyłem własnym uszom. Jako najstarszy syn powinienem być czeladnikiem jedynie u własnego ojca i u nikogo innego. Jeśli któryś z nas miałby służyć innemu mistrzowi, powinien to być Faskel. Jednak zanim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytanie, ojciec wypowiedział jedyne słowa wyjaśnienia, jakie kiedykolwiek udało mi się od niego usłyszeć. – Vondar jest mistrzem gemologiem, chociaż woli podróżować niż osiedlić się na jakiejś planecie i tam prowadzić interesy. Nie znajdziesz lepszego nauczyciela w całej galaktyce, jestem tego pewien. Posłuchaj mnie, Murdoc, ten sklep nie jest dla ciebie. Masz duży talent, a kto nie pracuje nad swoim talentem, jest jak człowiek, który żywi się marnym sucharkiem, gdy przed nim stoi soczysty indyk, jak człowiek, który wybiera cyrkon, gdy o wyciągnięcie ręki leży diament. Zostaw sklep Faskelowi... – Ale on... Ojciec uśmiechnął się lekko. – Tak, zgadza się, on nie ma dobrego oka co do wartości rzeczy i ludzi, nie widzi nic poza grubymi portfelami i cenami wypisanymi na etykietkach. Jednak sklepikarz to jest sklepikarz, a ty nie zostałeś do tego stworzony. Długo czekałem na takiego człowieka jak Ustle, na kogoś, na kim mogę polegać, że będzie nauczycielem, jakiego powinieneś mieć. W swoim czasie też byłem mistrzem w ocenianiu różnych rzeczy, ale wykorzystywałem swoje umiejętności do ciemnych interesów, a ty musisz być wolny od takich spraw. Taką swobodę zyskasz tylko wtedy, gdy odetniesz się od tego wszystkiego, co mamy tu na Angkor. Poza tym... jeśli masz stać się tym, kim powinieneś, musisz poznać więcej niż jeden świat, obejrzeć inne planety. Naukowo udowodniono, że pole magnetyczne danej planety może wpływać na zachowanie się człowieka, jakieś wyże i niże potrafią spowodować nieodwracalne zmiany w mózgu. Ostrożność i rozwaga podlegają właśnie takim wpływom; dzięki zmianie planety polepsza się pamięć, nabywa się nowych sposobów myślenia. Chcę, byś się nauczył od Ustle’a wszystkiego, czego tylko zdołasz, w ciągu najbliższych pięciu lat planetarnych. – Dasz mi jakieś polecenia co do kamienia z kosmosu? Skinął głową. – Ja sam nie mogę już wyruszyć w poszukiwaniu wiedzy, ale ty, który znasz moją pasję, nie zapuściłeś jeszcze korzeni. Zanim umrę, chcę wiedzieć, z czego składa się ten kamień i do czego służył lub do czego może służyć temu, kto go nosi! Ponownie wstał z fotela, przyniósł woreczek z pierścieniem, wyjął go z ukrycia i zaczął obracać w palcach. – Wśród naszej rasy panował kiedyś taki przesąd – mówił powoli – że zostawiamy swoje ślady na posiadanych przedmiotach, o ile te przedmioty były ściśle związane z naszym przeznaczeniem. Łap! – Znienacka cisnął pierścień w moją stronę. Nie byłem na to przygotowany, lecz złapałem go, prawie odruchowo, jeszcze w powietrzu. Przez cały czas gdy pierścień znajdował się pod naszym dachem, nigdy przedtem nie trzymałem go w ręce. Metal był chłodny, a jego powierzchnia chropowata. Gdy trzymałem go w dłoni, zdawało mi się, że stawał się coraz zimniejszy, aż skóra zaczęła mi cierpnąć. Podniosłem jednak rękę na wysokość oczu i zacząłem przyglądać się kamieniowi. Jego matowa powierzchnia była tak samo chropowata jak metal. Jeśli kiedykolwiek kamień ten miał w sercu ogień, musiał on już dawno wygasnąć. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, czy nie można by było wyjąć go z oprawy i ponownie oszlifować, by odzyskał blask, który z pewnością kiedyś w nim płonął. Wiedziałem jednak, że mój ojciec nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Postanowiłem, że ja także nie będę tego próbować. Tajemnica dotyczyła pierścienia jako całości. Ważna była nie sama ozdoba, lecz to, co kryło się za nią. Teraz nabierały sensu także plany ojca co do mojej przyszłości: miałem zająć się poszukiwaniem wyjaśnienia naszej tajemnicy. Tak to stałem się czeladnikiem i uczniem Ustle’a. Okazało się, że ojciec miał rację: takiego nauczyciela trudno znaleźć ze świecą. Mój mistrz mógłby zbić już kilka fortun, gdyby zdecydował osiedlić się na jednej z luksusowych planet i zostać projektantem czy kupcem. Jednak dla Vondara poszukiwanie doskonałych kamieni było o wiele ważniejsze niż ich sprzedaż. Robił wiele projektów – na ogół w czasie naszych podróży zajmował swój umysł i palce tworząc wzory, które inni, mniej utalentowani ludzie skwapliwie kupowali, gdy tylko zechciał im to zaproponować. Jednak jego pasją było badanie tajemnic nowo odkrytych światów, targowanie się z tubylcami o nieoszlifowane kamienie niedaleko miejsca, gdzie wydobywano z ziemi przedmioty transakcji. Śmiał się z oszustw, jakie udawało mu się odkryć: gorsze kamienie moczono w ziołach lub chemikaliach, by wyglądały jak klejnoty, inne ogrzewano, by zmieniły kolor. Nauczył mnie przeróżnych sposobów wywierania wrażenia na krajowcach, tak by poważali mądrość kupca i przynosili lepsze towary chętniej niż gorsze. Dowiedziałem się od niego na przykład, że ludzki włos położony na prawdziwym jadeicie nie zapali się, nawet jeśli przytkniesz do niego zapałkę. Czas życia na planecie liczy się w latach, jednak chwile przebyte w kosmosie rachuje się trudniej. Ktoś, kto często podróżuje w przestrzeni kosmicznej, nie starzeje się tak szybko jak ten, kto jest przywiązany do ziemi. Nie wiem, ile lat miał Vondar, ale jeśli miałbym liczyć według wiedzy, jaką zgromadził, z pewnością był starszy od mego ojca. Podróżowaliśmy daleko od Angkor, lecz wróciliśmy w umówionym czasie. Martwiło mnie jedynie, że nie przywiozłem ojcu ani cienia wiadomości o tajemniczym kamieniu z kosmosu lub jego historii. Już po niecałym dniu spędzonym pod dachem domu rodzinnego zorientowałem się, że nie wszystko toczy się tam tak, jak powinno. Faskel bardzo się zestarzał. Gdy spojrzałem na niego, a potem na swoją twarz w doskonale wypolerowanym lustrze mojej matki, stwierdziłem, że wyglądam jak młodszy brat mego młodszego brata. Faskel stał się też o wiele pewniejszy siebie, przejął rolę doradcy mego ojca i często podejmował decyzje nawet w jego obecności. A Hywel Jern nawet nie unosił brwi, by zareagować na taką bezczelność. Moja siostra wyszła za mąż. Ku wielkiemu zadowoleniu matki jej posag wystarczył na zwabienie syna radcy. Chociaż Darina zniknęła z domu, jakby nigdy w nim nie mieszkała, to „moja córka, małżonka syna radcy” była na ustach matki tak często, że stała się nawiedzającym dom duchem. Nie byłem już częścią tego domostwa. Choć Faskel na ogół ukrywał swoje niezadowolenie z mego powrotu, to jednak stawał się coraz bardziej oficjalny w stosunku do swych interesantów w mojej obecności – mimo że nigdy nie dałem mu podstaw do potwierdzenia jego podejrzeń, iż wróciłem, by zająć jego miejsce. Niegdyś uważałem ten sklep za najważniejszy zakątek wszechświata, teraz jednak otwarło się przede mną tyle różnych drzwi na tylu planetach, że praca w sklepie wydawała mi się bardzo nudnym sposobem spędzania życia i dziwiło mnie to, że ojciec mógł się na nią zdecydować. Ojciec zadawał mi dużo pytań o moje podróże, zatem większość czasu spędziłem w jego gabinecie opowiadając nie bez satysfakcji o wszystkim, czego się nauczyłem. Od czasu do czasu jego trzeźwy komentarz zmniejszał moje zadowolenie z siebie i wywoływał zmieszanie – ojciec dawał jasno do zrozumienia, że większość z tego, co mówię, on wie już od dawna. Jednak po pierwszych wybuchach entuzjazmu coraz wyraźniej widziałem, że ojciec nasłuchiwał czegoś więcej niż potoku moich słów. Mimo jego zainteresowania mymi losami (a zainteresowanie to z pewnością było szczere, tu nie udałoby mu się mnie zwieść) zorientowałem się, że był zajęty czymś jeszcze, oczekiwał czegoś, co nie miało związku ze mną ani z moimi odkryciami. Nie wymienił ani razu w rozmowie pierścienia z kosmosu, a ja także odczuwałem dziwną niechęć do poruszania tego tematu. Ani razu nie wyciągnął też pierścienia, by wpatrywać się w niego, jak to robił w przeszłości. Czwartego dnia mego pobytu w domu cień, który wyczuwałem nad naszym domostwem, zbliżył się. Tak jak wszystkie sklepy, zamierzaliśmy zamknąć nasze podwoje na okres święta. Było przyjęte, że każda rodzina zapraszała wtedy krewnych i znajomych oraz organizowała przyjęcia, które potem przenosiły się z domu do domu. Tego wieczora matka mówiła z dumą o zaproszeniu do Dariny i o tym, że mamy popłynąć w rejs po rzece razem z najbliższymi znajomymi radcy jego własną barką. Lecz kiedy skończyła rozpływać się w zachwycie, ojciec potrząsnął przecząco głową. Oznajmił, że zamierza zostać w domu. Nigdy nie widziałem, by moja matka sprzeciwiła się postanowieniu ojca, choć być może przez te lata stała się bardziej pewna siebie. Jednak tym razem wybuchnęła gniewem i powiedziała, że on może sobie zostać, cała reszta rodziny powinna jednak iść. Ojciec milcząco przystał na te słowa i zorientowałem się, że będę zmuszony do wzięcia udziału w czymś, co wyglądało na bardzo nudne przyjęcie. Matka wpadła na pomysł kolejnego planu matrymonialnego i nosiła się z nim jak z najukochańszym dzieckiem: Faskela widywano ostatnio stale u boku siostrzenicy radcy. Ja miałem jednak wrażenie, że ta młoda dama wymieniała uśmiechy z całkiem sporą grupą młodych mężczyzn, a porcja spojrzeń, jakie przypadały w udziale Faskelowi, wcale nie była tak wielka. Co do mnie, cóż, w trakcie zabawy bawiłem matkę i prawdopodobnie sprawiłem jej nawet trochę przyjemności, gdy radca przywołał mnie do siebie, by spytać o jakieś sprawy związane z innymi planetami, gdyż zapamiętał, że dużo podróżowałem. Gdy barka powoli sunęła rzeką, rosła we mnie niecierpliwość; cały czas myślałem o ojcu i o tej osobie, z którą spotka się w zamkniętym sklepie. Takie myśli przychodziły mi do głowy, ponieważ ojciec napomknął mi, że zostaje w domu nie tylko dlatego, że spodziewa się nudy na przyjęciu, lecz że miał swoje powody, by życzyć sobie pustego domu tego dnia – nie powiedział tego jasno, ale nietrudno było się domyślić, że chce się z kimś spotkać. Zawsze odwiedzali nas ludzie, których ojciec nie przedstawiał rodzinie; niektórzy z nich przybywali pod osłoną ciemności: wchodzili i wychodzili tak, by nikt nie ujrzał ich twarzy. Władze z pewnością wiedziały, że ojciec przemycał towary niepewnego pochodzenia i o nieznanych losach. Nikt jednak nigdy nie przemówił słowa przeciwko niemu, jako że Gildia Złodziei ma długie ręce i używa ich, by chronić tych, którzy jej służą. Ojciec mógł sobie formalnie zrezygnować z uczestnictwa w radzie Gildii, ale czyż ktokolwiek kiedykolwiek naprawdę występuje z Gildii? Plotka głosi, że nie. Jednak w zachowaniu mego ojca było tym razem coś, co nie dawało mi spokoju, miałem wrażenie, jakby i oczekiwał, i obawiał się tego spotkania, które miał odbyć. Im dłużej myślałem o jego dziwnym zachowaniu, tym bardziej byłem przekonany, że strach – o ile można to było nazwać strachem – przeważał. Być może – tak jak to sugerował – podróże wyostrzyły we mnie pewien rodzaj wrażliwości, której reszta rodziny nie posiadała. W każdym razie wymówiłem się od dalszego udziału w przyjęciu jeszcze przed zachodem słońca, wyjaśniwszy mętnie, że muszę zobaczyć się z Vondarem, choć matka wcale mi nie uwierzyła. Skinąłem na jedną z małych łódek do wynajęcia i nakazałem wioślarzom zawieźć mnie jak najszybciej do portu. Jednak rzeka była tak zatłoczona, że nie poruszaliśmy się szybciej niż lichy pływak: zdałem sobie sprawę, że siedzę jak na szpilkach, zaciskam dłonie z całej siły i chcę jak najszybciej dotrzeć do brzegu. Gdy przybiliśmy do brzegu znalazłem się znowu na niesamowicie zatłoczonych ulicach, musiałem się niecierpliwie przepychać, przez co zyskałem sobie wiele ostrych słów, spadło też na mnie wiele kropel perfumowanej wody. Frontowe drzwi do sklepu były zamknięte, tak jak je zostawiliśmy, wszedłem zatem przez wąską furtkę z tyłu ogródka. Gdy położyłem dłoń na czujniku, który otwiera drzwi po zidentyfikowaniu kciuka, poczułem uderzenie silnej fali niepokoju, który mnie dotychczas nękał. W pokojach rodziny było cicho i ciemno. Stanąłem za drzwiami prowadzącymi do sklepu i zacząłem nasłuchiwać, pomyślawszy, że jeśli ojciec nadal jeszcze podejmuje swego tajemniczego gościa, to nie podziękuje mi, jeśli je nagle otworzę. Ale nie usłyszałem żadnego dźwięku, a gdy zapukałem do biura, dźwięk poniósł się głucho. Gdy pchnąłem, drzwi ustąpiły, ale tylko trochę i musiałem pchnąć mocniej ramieniem, by dostać się do środka. Wtedy usłyszałem zgrzyt kamienia o drewno i ujrzałem, że wejście blokuje przewrócone biurko ojca. Rzuciłem się desperacko na drzwi i nagle znalazłem się w pokoju, który ktoś przewrócił do góry nogami. Ojciec siedział na krześle, a w pozycji pionowej utrzymywały go sznury, unurzane we krwi. Jego oczy wpatrywały się we mnie dziko, jakby nie dając przyzwolenia na to, co się z nim stało. Jednak ten protest był spojrzeniem martwego człowieka. Wszystko w pokoju było powywracane, niektóre pudła i pudełka rozbito w kawałki, jakby szukający, nie znalazłszy tego, czego szukał, w napadzie szału mścił się także na przedmiotach martwych. Na wielu planetach istnieją różne wierzenia dotyczące końca życia i tego, co następuje po nim. Jak można zaprzeczyć słuszności któregokolwiek z nich? Nie mamy żadnego dowodu na to, że któreś jest prawdziwe lub fałszywe. Ojciec już nie żył, gdy przyszedłem i z pewnością umarł gwałtowną śmiercią. Być może jednak to, co zawisło w pokoju, to była jego wola, jego żądza zemsty lub przekazania mi czegoś. Wydało mi się tak, gdyż od razu wiedziałem, dlaczego umarł, byłem tego tak pewien, jakby mi to powiedział. Ominąłem go i odnalazłem nie nasuwającą żadnych podejrzeń małą rzeźbę na ścianie. Położyłem na niej kciuk tak, jak ojciec mnie tego nauczył. Skrytka otworzyła się, ale z trudnością, najwidoczniej minął już jakiś czas od chwili, gdy otwierano ją po raz ostatni. Wyjąłem woreczek i wymacałem w środku pierścień. Wyciągnąłem go i pokazałem ojcu, jakby ciągle jeszcze mógł go zobaczyć i przekonać się, że nadal jest w moim posiadaniu. Obiecałem mu, że będę szukać tego, czego on szukał, i że być może w ten sposób również odnajdę tego, kto go zabił. Jednego byłem pewien: pierścień był kluczem do tajemnicy jego śmierci. Jednak śmierć ojca nie była ostatnim szokiem i ostatnią stratą, jakie miały mnie spotkać na Angkor. Gdy nadeszli przedstawiciele władzy, a cała rodzina zgromadziła się i została przesłuchana, kobieta, którą zawsze nazywałem matką, zwróciła się do mnie i powiedziała wysokim głosem, szybko, jakby obawiała się, że ktoś jej przerwie: – Faskel jest tu panem. Bo on jest krwią z mojej krwi i kością z mojej kości, dziedzicem mego ojca, który był tu panem, zanim nadszedł Hywel Jern. Tak będę świadczyć przed Radą. To, że bardziej lubiła Faskela, wiedziałem zawsze, ale teraz usłyszałem w jej głosie chłód, którego nie zrozumiałem. Ciągnęła dalej, wyjaśniając powód swej gwałtownej wypowiedzi: – Ty jesteś tylko dzieckiem z obowiązku, Murdoc. Musisz mi jednak przyznać, że nigdy nie traktowałam cię gorzej z tego powodu. Nikt nie mógłby mi tego zarzucić! Dziecko z obowiązku – jeden z zarodków, które wysyłano z przeludnionych planet na planety graniczne, aby odświeżyć pulę genów populacji. Zarodek taki prawnie przyznawano jakiejś rodzinie, która miała za zadanie uczynić go swym dzieckiem i chować jak własne. Zdarzało się to na każdej planecie w fazie wczesnego osadnictwa. Nigdy jednak nie myślałem wiele o takich przypadkach. Nie było to dla mnie zbyt ważne, że nie byłem jednej krwi z moją matką. Ale że nie byłem synem Hywela Jerna... tego nie mogłem znieść! Zdaje się, że wyczytała to w moich oczach, gdyż zadrżała i odsunęła się ode mnie. Nie musiała się jednak obawiać żadnych kłopotów, bo odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z tego pokoju, z tego domu, a potem opuściłem Angkor. Zabrałem ze sobą jako całe swoje dziedzictwo, jedynie pierścień z kosmosu. Rozdział trzeci Pochodnia, którą zapaliłem po wejściu do komnatki, skwierczała dogasając, gdy się obudziłem. Co powiedział głos? Póki nie wypalą się cztery pochodnie, mogłem się tu ukrywać. Spojrzałem na podłogę. Trzy kolejne pochodnie leżały przygotowane. Podniosłem się i wyjąłem skwierczące drewno z uchwytu, by zapalić nową. Ale co stanie się po czterech pochodniach? Czy zostanę z powrotem wyrzucony na ulice Koongi? Od czasu do czasu usiłowałem zwrócić się z takim pytaniem do ścian mojej komnatki, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Dwukrotnie jeszcze zbadałem ściany, sufit i podłogę w poszukiwaniu jakiegoś chytrze ukrytego wyjścia. Narastały we mnie strach i zniechęcenie. Zgodnie z moim czasomierzem spędziłem tu część nocy i kawałek następnego dnia. Obliczyłem w przybliżeniu, że cztery pochodnie wystarczą mi na około trzech dni. Jednak na długo przed tym terminem statek, na który wykupiliśmy z Vondarem bilety, odleci, a jego kapitan nie będzie się ani trochę przejmował, jeśli się nie zgłosimy. Gdy pasażerowie raz zejdą na ląd, kapitan nie ponosi już za nich żadnej odpowiedzialności. Co innego, gdyby chodziło o członka załogi – wtedy kapitan wykorzystałby wszystkie możliwe sposoby, by go ratować, bo załogi na statkach kosmicznych są ze sobą mocniej związane niż niejedna rodzina czy klan. Nie będą się jednak kłopotać, by pomóc obcemu. Co mi jeszcze pozostało? Czy byłem obserwowany? Jak gospodarze tego miejsca zorientują się, że pochodnie już się wypaliły? Może w ciągu lat nabrali już wprawy i potrafią to w przybliżeniu ocenić? W jakim celu utrzymywali to sanktuarium? Co z tego mieli? Świątynia nie wzdragałaby się przed przyjęciem podarunku dla boga. W moim przekonaniu fakt istnienia tego sanktuarium miał jakieś korzenie w religii. Położyłem się znowu na pryczy i zwinąłem się tak, że leżałem twarzą do ściany, by ewentualni strażnicy nie widzieli tego, co będę miał przed sobą. Moje ręce poruszały się ukradkiem, gdyż musiałem założyć, że gdzieś tam jest ktoś, kto mnie obserwuje. Jeśli moje przypuszczenie było błędne, nie pozostawała mi już żadna szansa. Dwie ukryte w pasie kieszenie. Poczułem pod palcami gładkość klejnotów, które miałem przy sobie. Przykryłem kamienie dłonią i leżałem nieruchomo, by moi strażnicy myśleli, że usnąłem. Vondar zamknął już nasze najlepsze nabytki w sejfie na statku. W końcu mają trafić do składu pewnego jubilera – będą tam czekać na tego, który już nigdy się po nie nie zgłosi. Ze sobą miałem tylko drobniejsze kamienie, przynajmniej tak zostałyby ocenione na bardziej cywilizowanych wewnętrznych planetach układu. Jedynie dwa z nich mogłyby stanowić pokusę dla znawcy. Oba były owocami moich własnych transakcji: pierwszy był to rzeźbiony kryształ w kształcie diabelskiej główki, z rubinami zamiast oczu i kłami z żółtych szafirów – dziwna, mała osobliwość. Na tej planecie o jego wartości stanowić mogła nawet sama precyzja wykonania ozdoby. Drugim kamieniem był klejnot uspokajający z czerwonego jadeitu – takie kamienie kupcy z planety Gambool obracają w palcach, gdy rozmawiają o interesach. Gdy dotyka się takiego kamienia, ma się dziwne wrażenie, może jednak coś jest w wyborze go na uśmierzacza napięcia. Ile warte jest życie? Mógłbym opróżnić kieszenie swego pasa, ale wiedziałem, że muszę mieć coś jeszcze na drugie wynagrodzenie, jeśli mój plan miał się powieść. Wybrałem najlepiej, jak tylko potrafiłem. Odwróciłem się teraz i usiadłem na łóżku. Światło nowej pochodni było jaśniejsze niż starej. Stół... popatrzyłem na niego. Potem przeszedłem przez komnatkę, by usiąść na stołku, który stał obok stołu, i położyłem kamienie na blacie. Nie próbowałem podnosić głosu ani niczego żądać; starałem się utrzymać ton głosu kupca zawierającego transakcję na rynku. – Mówi się, że każda rzecz ma swoją cenę – zacząłem, jakbym mówił do kogoś, kto siedział na stołku po mojej prawej. – Są na świecie ci, którzy sprzedają, i ci, którzy chcą kupić. Jestem obcy na waszej ziemi, na planecie Tanth. Bez żadnej winy z mojej strony zostałem wyjętym spod prawa ściganym zwierzęciem. Mój przyjaciel i mistrz został zabity, również niewinnie, bo przecież nigdy przedtem Zielone Opończe nie wybrały nikogo, kto nie jest ich wiary, by zaspokoił ich pana. Czyż nie mówi się, iż niechętna ofiara jest mniejszą ofiarą i nie zadowala tej potęgi, której została złożona? – Prawdą jest – ciągnąłem – że zabijałem, lecz tylko po to, by się bronić. Jestem gotów zapłacić cenę krwi, jeśli się tego ode mnie zażąda. Pamiętajcie jednak, że jestem tu obcy, a zatem nie związany prawem tej planety, dopóki świadomie, z własnej woli i z premedytacją go nie złamię – za wszystko inne odpowiadam tylko przed władzami własnej planety. Czy ktokolwiek mnie usłyszał? Czy planeta Tanth była tak odległa od cywilizowanych światów, że władze Konfederacji były tutaj lekceważone? Czy kapłani lokalnego bożka będą dbali o prawa ustanowione wiele lat świetlnych stąd? Nie mogłem też pochlebiać sobie twierdząc, że śmierć Vondara ściągnie na Tanth jakąś flotę, by pociągnęła do odpowiedzialności mieszkańców planety. Podobnie jak Wolni Handlarze, dobrowolnie podejmowaliśmy ryzyko, podróżując na odległe rubieże Konfederacji. – Zapłacę cenę krwi – powtórzyłem, walcząc z narastającym we mnie napięciem, utrzymując głos w niskiej tonacji i nie pozwalając, by się załamywał. Otworzyłem dłoń i odkryłem klejnot uspokajający. – To kamień dużej wartości. Ten, kto go trzyma w dłoni myśląc o sprawach ważnych, utrzyma na wodzy swój temperament, a myśli jego pozostaną jasne – skręcałem sobie język w pustych, formalnych frazesach miejscowego języka, używając słownictwa stosowanego przez ludzi interesu. Takie drobnostki często mogą wywierać duży wpływ na partnera w negocjacjach. – Do tego potężnego klejnotu – teraz na światło dzienne wyciągnąłem kryształ, kładąc go tak, by widać było wykrzywioną grymasem twarz – dodam jeszcze i ten talizman. Jak widać, jest to rzeźbiona podobizna Umphala. Nie była to prawda: klejnot pochodził z planety, na której nikt nie słyszał o tym demonie z nocnych koszmarów; rzeźba przypominała jednak wystarczająco podobizny Umphala, które widziałem w mieście, by mogła się nadać do tej mistyfikacji. – Gdy umieści się taki klejnot na okalającej czoło przepasce, nie trzeba już bać się purpurowookiej mocy. Czyż nie jest tak, że widząc własną twarz Umphal ucieknie? W ten oto sposób podwójnie zapłacę cenę krwi: kamieniem, który daje mężom mądrość, i drugim kamieniem, który niesie ochronę przed mocą, co ujeżdża wieczorne wiatry z północy. Próbując wypędzić z myśli podejrzenie, że przemawiam tylko do głuchych i ślepych ścian, podjąłem swą przemowę: – W waszym kosmodromie jest statek Wolnych Handlarzy:, W zamian za moją zapłatę ceny krwi proszę tylko o możność zamienienia kilku słów z jego kapitanem. Potem usiadłem w milczeniu, obserwując oba klejnoty na stole, wysilając uszy, by usłyszeć najlżejszy dźwięk, który mógłby zdradzić, że miałem jakiegoś słuchacza. Nie mogłem uwierzyć, że gdy wypalą się cztery pochodnie, czas ochrony ściganego dobiegnie końca i zdesperowany nie ma już żadnego obrońcy. Nie byłem pewny... stuknięcie... czyżbym coś usłyszał? Czy miałem odwagę uwierzyć, że dobiegł mnie jakiś dźwięk? Doszedł zza moich pleców. Odczekałem dłuższą chwilę, wstałem i podszedłem do wnęki, jakbym chciał napić się z dzbana. W koszyku obok leżało coś, czego przedtem tam nie było – płaski kawałek ciasta. Ponownie podniosłem kuszący dzwonek i już miałem nim zadzwonić, gdy koszyk przykuł moją uwagę. Został popchnięty do przodu, zostawił ślady w kurzu. Przyjrzałem się im bliżej i stwierdziłem, że kamień za koszykiem lekko się wysunął. Z pewnością nie pomyliłem się: usłyszałem stuknięcie. W ścianie rzeczywiście był otwór i byłem przezeń obserwowany. Dostarczyli mi jedzenie. Ciasto kruszyło się i pachniało niedojrzałym serem, jakby zostało przekrojone na pół i nim posmarowane. Komuś nie z tej planety wydawałoby się z pewnością niesmaczne, ale je zjadłem. Głód jest najlepszym kucharzem. Czekanie jest najgorszą próbą, na jaką można zostać wystawionym, a teraz musiałem właśnie czekać. Pochodnia się wypaliła i już miałem osadzić następną, gdy nagle, bez ostrzeżenia, w korytarzu, którym dotarłem do tej komnatki, pojawił się jakiś mężczyzna. Choć sięgnąłem po laser, mierzył już we mnie, zanim jeszcze dotknąłem kolby swej broni. – Spokojnie! – powiedział w Prostym Języku i postąpił dwa kroki do środka. Ujrzałem tunikę z insygniami pierwszego oficera na kołnierzu. – Trzymaj łapy na widoku. Na pewno nie był z tej planety, a jego mundur wskazywał, iż przynależał do Wolnych Handlarzy. Wciągnąłem głęboko powietrze. Jak dotąd moja prośba została wysłuchana. – Masz jakąś propozycję – przyjrzał mi się z ukosa, bez zbędnej serdeczności. – Mów, co masz do powiedzenia – w jego głosie brzmiało przynaglenie, jakby był tu przeciw swej woli i w tym miejscu czyhało na niego niebezpieczeństwo. – Chcę odlecieć z wami z tej planety – ograniczyłem swą odpowiedź do tego jednego zdania. Cofnął się aż pod ścianę i spojrzał na mnie chytrze. Pierwszy oficer u Wolnych Handlarzy musi być kimś więcej niż tylko kupcem. Nie tyje ani nie mięknie z wiekiem, nie traci refleksu – nic nie szkodzi, że (przynajmniej oficjalnie) nie jest żołnierzem, lecz handlarzem. – Tylko że pół miasta rozszarpie cię natychmiast, gdy tylko wyjdziesz na ulicę – odparował. Jego laser nadal był wymierzony prosto we mnie. Z jego twarzy nie mogłem wyczytać żadnej nadziei na złagodzenie mego położenia. Wolni Handlarze należeli do jednego klanu, statek był ich domem. A ja nie miałem z nimi nic wspólnego. – Powiedz, pierwszy oficerze – nie podszedłem do niego, myślałem o tym, że teraz rzeczywiście muszę okazać się mistrzem negocjacji, jeśli chcę wytargować sobie życie – co o mnie słyszałeś? – Znieważyłeś jednego kapłana i zabiłeś drugiego... – Jestem handlarzem klejnotów, ostatnio czeladnikiem u Vondara Ustle, słyszałeś kiedyś o nim? – Słyszałem. On podróżuje w odległe miejsca. I co z tego? Czy to pomniejsza twoje zbrodnie na ulicach Koongi? – Nie było żadnych zbrodni. – Jak mogę wyrazić prawdę tak, by stała się oczywista, byś mi uwierzył? – Myślisz, że człowiek o zdrowych zmysłach pcha kij w gniazdo os i wielokrotnie nim obraca? Byliśmy w tawernie Pod Nakrapianym Krukiem. Zakończyliśmy już wszystkie interesy w Koondze i mieliśmy bilety na „Voyringera”. Nagle przyszły Zielone Opończe i rozstawiły swój piekielny kołowrotek ze strzałą. Myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, bo przecież nie jesteśmy z tej planety. Gdy strzała się zatrzymała, przysięgam, że pokazywała gdzieś między nami dwoma. Wtedy Opończe rzuciły się, by nas pojmać... – Dlaczego? – w jego oczach ujrzałem niedowierzanie. – Nie bawią się w takie niebezpieczne gierki z obcymi. – Myśleliśmy tak samo, pierwszy oficerze. A jednak tak właśnie zrobili. Gdy Vondar próbował się bronić, zakłuli go nożem. Zabiłem kapłana laserem i byłem dostatecznie blisko drzwi, by wyrwać się na ulicę. Słyszałem kiedyś o tym sanktuarium, więc... – Powiedz mi, jakie było godło Vondara Ustle? Ostrzegam cię, że już je widziałem! – Ostatnie zdanie wystrzeliło spomiędzy jego warg tak, jakby był to promień lasera. – Półksiężyc rzeźbiony w opalu oprawionym w pierścień między rogami gryfa, a wokół głowy gryfa krzemienie – odpowiedziałem natychmiast, choć zastanowiło mnie, skąd ten Wolny Handlarz mógłby znać godło mistrza gemologa, godło, które pokazuje się tylko po to, by przedstawić się komuś równemu rangą. Skinął głową i wsunął laser do kabury. – Jakich wrogów narobił tu sobie Ustle? Ta myśl nurtowała również i mnie, bo jedynie, czego mi nie brakowało w komnatce sanktuarium, to czasu do namysłu. Całkiem prawdopodobne było, że ktoś odczuwał na tyle silną chęć zemsty, by wystawić mego mistrza jako łatwą ofiarę Zielonym Opończom. Co prawda ich demon miał wybierać swe ofiary losowo, bez żadnej pomocy ze strony służących mu kapłanów, lecz chodziły słuchy, że czasem śmiertelni nieco mu w tym pomagali, a odpowiednio wysoki datek dla świątyni mógł zaowocować wyborem ofiary, która zadowoli nie tylko Zielone Opończe i ich bóstwo. Nie popadliśmy jednak w konflikt z żadną miejscową potęgą. Odwiedziliśmy Hamzara, obejrzeliśmy jego towar i nabyliśmy to, co Vondar uznał za dobre. Potem jeszcze z nim poplotkowaliśmy. Raz wybraliśmy się na targ, gdzie przychodzili na ogół nomadzi z równin i potargowaliśmy się trochę o surowe kryształy z solnych pustyni, ale zawsze obie strony były zadowolone z interesu. Nie widziałem żadnego miejscowego źródła kłopotów. Mimo że dałbym dużo, by móc znaleźć jakieś jasne i zadowalające rozwiązanie, musiałem powiedzieć, że nie mam pojęcia. – To wcale nie musiał być ktoś z Tanth – odparł pierwszy oficer. Obserwował mnie, jakby ta uwaga ułatwiła mi podanie osoby i powodu, dla którego Vondar zginął. Po chwili mówił dalej: – Niektóre ciosy wymierzane są z daleka. Jednak jeśli chcesz później pomścić swego mistrza, to twoja sprawa. Zawsze powinieneś zakładać, że wyjdziesz żywy z każdej opresji. Przejdźmy jednak do rzeczy. Czego chcesz od nas? Mówisz, że przejazdu na inną planetę – jak? – A jak ty byś to zrobił? – odparowałem. – Zapłacę dobrze, by móc odlecieć na twoim statku na najbliższą planetę z jakimś drugorzędnym kosmodromem. I nie opowiadaj mi – teraz odważyłem się trochę nacisnąć, niczego nie mogłem w ten sposób stracić, bo powodzenie mego planu i tak wisiało na najcieńszym włosku – że nie mógłbyś mnie stąd wydostać i przemycić na statek, gdybyś chciał. Spryt i chytrość Wolnych Handlarzy są zbyt dobrze znane. – Dbamy o swoich. Ty nie jesteś jednym z nas. – Dbacie także o ładunek. Przyjmijcie mnie zatem jako ładunek, zyskowny ładunek. Nagle uśmiechnął się. – Ładunek, co? Potem jego uśmiech zniknął, a oczy zwęziły się, gdy na mnie spojrzał, jakby tym spojrzeniem mógł zamienić mnie w skrzynię lub belę materiału, która miała być zabrana przez jego statek. – Mówisz o zysku? – zaczął ożywiwszy się znowu. – Jakiego rodzaju to zysk i jak wysoki? Odwróciłem się i sięgnąłem po mój pas. Potem pokazałem mu to, co wyciągnąłem z kieszeni pasa przytrzymując dłoń w świetle pochodni. Był to owoc moich półrocznych poszukiwań: dwa klejnoty podobne do siebie tak bardzo, jak tylko to możliwe – Oczy Kelem. Były złotoszkarłatne, z ciemnozielonymi plamkami. Gdy się na nie długo patrzyło, kolory się poruszały. Nie był to majątek, o nie. Jednak gdyby sprzedać je na właściwym rynku, były równowartością jednego rejsu dla Handlarza, który na ogół miał jedynie przeciętne szczęście. Były to moje najlepsze klejnoty i wiedziałem, że pierwszy oficer odgadł to bez trudu. Nie próbował się targować ani pomniejszać mojej oferty. Nie wiem, czy rzeczywiście czuł coś na kształt współczucia dla mojego położenia, w każdym razie spojrzał na kamienie, a potem na mnie, wyciągnął rękę i zamknął dłoń na klejnotach w sposób pokazujący jednoznacznie, że on także znał się na naszych zasadach handlu. Wolni Handlarze gotowi są przyjąć każdy ładunek i handlują wieloma rzeczami. – Chodź! Wyszedłem za nim z pokoju, zostawiając moje wotum dla sanktuarium na kamiennym stole. Byłem zadowolony ze sposobu, w jaki tajemniczy strażnicy wypełnili swoją część umowy. Znaleźliśmy się w korytarzu, w którym przedtem płonęły pochodnie, teraz jednak były zgaszone, a przez oczodoły bożka ujrzałem promienie światła dziennego. Pierwszy oficer pochylił się i podniósł leżące w korytarzu zawiniątko. Rozwinął je i pokazał mi mundurową tunikę i czapkę załoganta. – Włóż to. Roześmiałem się z uczuciem ulgi. – Zdaje się, że przychodzisz przygotowany – rzekłem wciągając tunikę przez głowę i zapinając kołnierz i pas. Była trochę za ciasna dla mnie, ale niedużo. – Zgadza się – zawahał się. – Wieść szybko się rozniosła. Nasz kapitan znał Ustle’a. Gdy się dowiedział, że on nie żyje, był na tyle zainteresowany, by mnie tu przysłać. Zdecydowany ruch szczęki zdradził mi, że więcej się od niego nie dowiem na ten temat. Jednak bardzo pocieszyła mnie myśl, że oto właśnie otrzymałem dowód, iż przyszedł przygotowany na wyciągnięcie mnie stąd, chociaż mimo wszystko wolałbym wychodzić z sanktuarium mając broń w ręce. Nie wyszliśmy jednak wcale drzwiami z głową bożka: Handlarz podszedł żwawo do ściany po naszej lewej i oparł o nią dłoń. Choć taki gest nie mógł poruszyć ciężkiego kamienia, jednak ściana drgnęła i przesunęła się, odsłaniając kolejny wąski korytarz, na który mój przewodnik wkroczył bez wahania, nie pozostało mi więc zatem nic innego niż podążyć za nim. Gdy kamień za nami wrócił na swoje miejsce, znaleźliśmy się w nieprzeniknionej ciemności, niemiło przypominającej mi uliczki, którymi przedtem uciekałem. Korytarz był bardzo wąski; ocieraliśmy się ramionami o ściany po obu stronach. Mój przewodnik zatrzymał się gwałtownie i wpadłem na niego z całym impetem. Usłyszałem stuknięcie, a potem ujrzałem snop jasnego światła. – Chodź! Wyciągnął rękę i pociągnął mnie za sobą. Zamrugałem nieprzytomnie i przygotowałem oczy na atak promieni słonecznych. Znajdowaliśmy się w jakimś zaułku, po obu jego stronach stały skrzynie z odpadkami. Coś roiło się pod naszymi nogami i Handlarz zaklął szpetnie, kopnąwszy jakieś stworzenie, które na niego zasyczało. Sześć kroków, najdłuższych, jakie zdołaliśmy zrobić, zaprowadziło nas w inną, o wiele czyściejszą uliczkę. Musiałem zwalczyć swe pragnienie biegu lub rozglądania się za napastnikami. Musiałem przybrać obojętna pozę i dostosować swe tempo do kroków pierwszego oficera. Przeszliśmy przez bramę kosmodromu. Tak jak przypuszczałem, „Voyringer” odleciał i został tylko statek Handlarzy z opuszczonymi statecznikami, na popalonej przez ogień silników ziemi. Pierwszy oficer złapał mnie za rękaw. – Mogą być kłopoty... Ja także już dostrzegłem błysk jasnych opończy wokół statku. Czekał na nas komitet powitalny. Prawdopodobnie opierali się po prostu na podejrzeniach, iż ścigany z obcej planety będzie chciał odlecieć na jedynym statku, jaki mu jeszcze pozostał. – Pijak... jesteś okrętowym pijakiem – pierwszy oficer syknął do mnie głosem podobnym do tego, jaki wydawały ohydne stworzenia w śmierdzącej uliczce. – To powinno wystarczyć! – widziałem, jak wymierzał we mnie cios, na który byłem całkowicie nieprzygotowany. Fala bólu rozlała się po mojej szczęce... prawdopodobnie upadłem i zemdlałem w tej samej chwili, bo moje wspomnienia z Tanth właśnie tu się urywają. Poczułem stukot jubilerskich młotków w czaszce, prawie widziałem ciasną mosiężną obręcz zaciskającą się na moim mózgu. Nie mogłem nawet unieść ręki, by przerwać tę męczarnię. Wtedy właśnie jakaś ciecz chlapnęła mi na twarz i wciągnąłem duszący haust powietrza, który na chwilę stłumił najmocniejszy stukot młotków. Otworzyłem oczy. Ujrzałem nad sobą twarz, dwie twarze, jedną bardzo blisko, drugą zamazaną i trochę bardziej oddaloną. Bliższa była owłosiona, miała szpiczaste, zakończone pędzelkami uszy i złotozielone oczy. Ujrzałem jak otwiera pyszczek o czarnych wargach: zobaczyłem trójkątny wysadzany kłami otwór i różowy, zwinięty, szorstki język. To była mała, sympatyczna mordka... Teraz zbliżyło się do mnie większe oblicze; próbowałem skupić na nim wzrok. Opalenizna człowieka przebywającego często w kosmosie, krótko ostrzyżone włosy, poza tym twarz jakiegoś załoganta – nie pozwalająca na określenie wieku ani nie zdradzająca emocji. Usłyszałem: – Cóż, wreszcie do nas wróciłeś... Wróciłem? Wróciłem dokąd? Przyszły mi z pomocą jakieś niepewne wspomnienia. Wróciłem do komnatki w sanktuarium? Nie! Spróbowałem usiąść i zakręciło mi się w głowie, poczułem mdłości. Jakaś brutalna dłoń cisnęła mnie z powrotem na posłanie i poczułem coś jeszcze, co z pewnością nie mogłoby dotrzeć do mnie poprzez ściany żadnego budynku w mieście Koonga: znajdowałem się na pokładzie jakiegoś statku kosmicznego i statek ten z pewnością leciał już od dłuższego czasu. Ogromna fala ulgi, jaka spłynęła na mnie po tym odkryciu, wprawiła mnie w stan odrętwienia, który był na pół snem, a na pół omdleniem. W ten oto sposób znalazłem się na „Vestris”, chociaż pierwsze dni, jakie tu spędziłem, nie były typowymi dniami pasażera statku kosmicznego. Pierwszy oficer po prostu znokautował mnie, by móc potem bezpiecznie zanieść na statek jako swojego pijanego pomocnika. Zdaje się jednak, że byłem nieco delikatniejszej budowy niż ci, których przedtem częstował swymi ciosami, i dlatego właśnie byłem nieprzytomny dłużej, niż podobałoby się to statkowemu konowałowi. Gdy już całkiem odzyskałem przytomność i mogłem się rozejrzeć po swym najbliższym otoczeniu, spostrzegłem, że leżę w ciasnej klitce koło kabiny lekarza, w której umieszczano zwykle poważnie chorych. Jakiś czas potem odwiedził mnie kapitan Isuran. Tak jak wszyscy Wolni Handlarze, był urodzonym i wychowanym na statku człowiekiem, typem, który staje się z wiekiem coraz bardziej odległy od ludzi osiadłych na jakiejś planecie. Wszyscy Wolni Handlarze, jakich poznałem, byli jedynie przygodnymi znajomymi i czułem się dziwnie dobrze w ich towarzystwie. Opowiedziałem mu swoją historię, a on słuchał uważnie. Gdy skończyłem, zapytał, kto mógł chcieć śmierci Vondara Ustle, tego jednak nie byłem mu w stanie powiedzieć. Byłem pewien, że w przeszłości istniała jakaś więź pomiędzy moim mistrzem a kapitanem. Jednak Isuran nie zamierzał mi niczego tłumaczyć, a ja nie śmiałem zadawać pytań. Wystarczyło mi, że zabierze mnie na inną planetę, skąd mogłem skontaktować się z kimś, kto znał mnie jako asystenta Vondara. Miałem dużo czasu na rozmyślania o przyszłości, bo podróż kosmiczna jest bardzo monotonna, gdy już wyjdzie się poza atmosferę planety. Załoga znajduje sobie zawsze jakieś hobby dla zajęcia umysłów i rąk. Ja nie miałem niczego prócz swoich myśli. A myśli te nie były na tyle przyjemne, bym chciał się nimi zajmować zbyt długo. Ustle miał znajomych na wielu planetach, spodziewałem się więc, że któryś z nich może wyrazić chęć zatrudnienia mnie w jakiejś pracy na planecie. Jednakże, choć znałem się na klejnotach jako kupiec, nie miałem smykałki do projektowania ozdób, a poza tym nie chciałem osiąść nigdzie na stałe. Zanadto rozsmakowałem się w życiu, jakie prowadził Vondar. Kieszenie mego pasa były teraz prawie całkiem puste. Musiałbym dotrzeć przynajmniej do drugorzędnego kosmodromu, by móc sięgnąć do zebranych przez nas zasobów i podjąć pieniądze. Poza tym moje oszczędności były ograniczone. Nie mógłbym żyć sam tak, jak żyliśmy dotychczas. Nie mogłem też liczyć na to, bym spotkał następnego Vondara Ustle poszukującego czeladnika. Wątpiłem nawet, czy ktoś jeszcze potrzebuje takiego czeladnika jak ja. Poza tym zastanawiało mnie jedno: co kryło się za śmiercią Vondara? Musiałem zgodzić się z oczywistym faktem, że została zaplanowana, i to nie tylko przez Zielone Opończe, ale także przez kogoś jeszcze. Jednakże, mimo iż przebiegałem pamięcią wszystkie swoje wspomnienia związane z Vondarem, nie mogłem natrafić na żaden ślad wydarzenia, które mogłoby pchnąć kogoś do zaplanowania morderstwa. Prawdopodobnie chodziło tu nie tylko o Vondara, Zielone Opończe chciały dostać nas obu. To już drugi raz śmierć podeszła tak blisko mnie. Pomyślałem znów o moim ojcu, czy też o tym, którego zawsze będę uważał za ojca, gdyż zawsze traktował mnie jak własnego syna i zapewnił mi przyszłość (wiedząc, jak potoczą się sprawy po jego śmierci), jaką uważał za najlepszą. Kim był tajemniczy gość, który odwiedził go w dniu jego śmierci? A pierścień z kosmosu?... Moja ręka wślizgnęła się do najgłębszej kieszeni pasa. Nie odpiąłem jej, lecz tylko wymacałem przez materiał kształt obrączki z matowym kamieniem. Czy miałem rację, przypuszczając, że to tego właśnie szukał zabójca mego ojca? Jeśli tak – czy mógł to też być powód...? Nie wiedziałem, jakim cudem sprawa pierścienia mogłaby pociągnąć się za nami aż na Tanth. Wszystkie przedmioty znalezione przy ciałach ofiar należały do Zielonych Opończy i składano je w darze ich martwemu demonowi. Nikt spoza ich zakonu nie dostałby pierścienia, gdybym padł ofiarą ich bóstwa. Miałem do dyspozycji jedynie garstkę faktów i mogłem budować na nich nie kończące się przypuszczenia, bez najmniejszej gwarancji, że mają coś wspólnego z prawdą. W przerwach między bezproduktywnymi dywagacjami zastanawiałem się nad bardziej prozaicznym problemem: jak teraz będę zarabiać na życie; obiecałem sobie jednak, że z czasem dowiem się, co kryje się za śmiercią Vondara. Byłem z nim związany tak silnie, że od Zielonych Opończy odbiorę to, co u Wolnych Handlarzy nazywa się zemstą noża. Nadal byłem jeszcze daleki od rozwiązania obu moich problemów, gdy „Vestris” zaczęła przygotowywać się do lądowania – nie była to planeta, do której zmierzałem, był to świat o niskim stopniu cywilizacji. Pierwszy oficer Ostrend zaznajomił mnie z powodami, dla których lądowaliśmy. Była to ziemia obdarzona bujną roślinnością, na nasz gust zbyt ciepła, zaludniona przez rasę wywodzącą się od płazów, w niczym nie podobnych do ludzi. Oferowali oni na zasadzie handlu wymiennego pewną substancję ekstrahowaną ze specjalnego gatunku roślin, a potem fermentowaną. Substancja ta znajdowała zastosowanie w medycynie. „Vestris” dawała im w zamian rzadkie skorupiaki, które uważano tu za wielki przysmak. – Może cię to zainteresuje – Ostrend wyjął ze schowka trzy przedmioty i położył je na blacie biurka zawieszonego w kabinie na czas lotu. Były to malutkie figurki, purpurowe z różowawym połyskiem. Sięgnąłem po swoją jubilerską lupę, by się im bliżej przyjrzeć. Postacie były tak groteskowe, jakby powstały w wyobraźni najbardziej szalonego artysty z Tanth. Wydawało mi się, że zrobiono je z masy perłowej, lecz widać było, że ich ani nie wyrzeźbiono, ani nie tknięto żadnym ostrym narzędziem. Nie widziałem przedtem nic podobnego. Były to osobliwości, które mogły się spodobać jakiemuś zbieraczowi ciekawostek. – Jest taki hodowca skorupiaków, Salmscar. Od dłuższego czasu eksperymentuje ze zmutowanymi perłoródkami. To właśnie podtrzymuje tutaj nasz handel; te stworzonka podlegają mutacjom tak szybko, że nie można przewidzieć, co stanie się z ich potomstwem za dwa lata. Salmscar umieszcza w mutantach malutkie metalowe „perełki” i otrzymuje coś takiego w ciągu trzech czy czterech lat. Możesz tu sobie zahandlować, jeśli chcesz. Salmscar traktuje wytwarzanie tych figurek jako hobby. Znałem już dość dobrze Wolnych Handlarzy i ich pilnie strzeżone źródła przeróżnych towarów. Gdyby zmutowane perły miały jakąkolwiek wartość, Ostrend na pewno nie przedstawiłby mi takiej propozycji. O ile, oczywiście, nie poddawał mnie jakiejś próbie czy nie zastawiał na mnie pułapki – teraz dopatrywałem się wszędzie czyhających na mnie niebezpieczeństw. Taka propozycja była nieomal namawianiem mnie do pogwałcenia panujących na statku praw. Jednak nie powiedziałem mu tego. Jeszcze jedna, malutka trzecia zagadka, którą musiałem dołączyć do tamtych dwu większych. Wyraziłem zainteresowanie, którego nie musiałem udawać i głośno zastanowiłem się, co mógłbym zaproponować w zamian za takie figurki, potem dodałem, że ani nie chciałbym ryzykować tymi drobiazgami, które jeszcze zostały w moim posiadaniu, ani nie zamierzam prowadzić tu żadnych interesów bez pełnej zgody załogi statku. Rozdział czwarty Jako że zżyta społeczność Wolnych Handlarzy sprawiała wrażenie zamkniętego klanu i ktoś z zewnątrz zawsze pozostawał kimś z zewnątrz, na ogół nie narzekałem na nadmierną popularność. Ktoś jednak dotrzymywał mi towarzystwa. Futrzana mordka, która zawisła nade mną po pierwszym przebudzeniu na statku, była tą, którą widywałem później bardzo często. Najwidoczniej Walkiria, statkowa kotka, zdecydowała, że z braku lepszych obiektów może skoncentrować swoje zainteresowanie na mnie i spędzała w moim towarzystwie dużo czasu: leżała zwinąwszy się w kłębek na mojej koi albo na podłodze kabiny, jakby to miejsce prawnie jej się należało, po prostu się we mnie wpatrując. Nie przywykłem do towarzystwa zwierząt i na początku jej obecność irytowała mnie niepomiernie; nie mogłem się oprzeć absurdalnemu odczuciu, że za okrągłymi, rzadko mrużącymi się oczyma czai się umysł analizujący i oceniający każdy mój ruch. Jednak z czasem nauczyłem się ją tolerować, a nawet cenić sobie jej towarzystwo i zwracać się do niej, gdy chciałem z kimś porozmawiać: okazało się bowiem, iż załoga nie miała ochoty na bliższe kontakty i poza chłodną, obojętną grzecznością nie okazywano mi żadnych innych uczuć. Między sobą Handlarze rozmawiali swym własnym, całkiem dla mnie niezrozumiałym, językiem, tak więc jakakolwiek próba przysłuchiwania się ich rozmowom była bezowocna. Po rozmowie z Ostrendem wróciłem do swej klitki i ujrzałem Walkirię wyciągniętą na koi i odpoczywającą w najlepsze. Kocica była gibkim, pięknym stworzonkiem, miała krótkie, gęste futerko o srebrzystoszarym kolorze – oprócz ogona, na którym widniały ciemniejsze pręgi. Od czasu do czasu okazywała mi swoją sympatię, teraz właśnie uniosła głowę, by otrzeć się o moją dłoń, a z jej gardła dobył się głęboki, gardłowy pomruk. Jako że takie oznaki czułości były u niej dość rzadkie, poczułem się na tyle pochlebiony, iż głaskałem ją, rozważając równocześnie propozycję pierwszego oficera. Na planecie, do której się zbliżaliśmy, mieliśmy zabawić dość krótko, planowaliśmy ładowanie koło miejsca, w którym Handlarze z „Vestris” wcześniej już zawierali transakcje. Nie było tam żadnych miast, gdyż tubylcy byli nomadami, wędrującymi w rodzinnych klanach wzdłuż rzek z jednego bagnistego miejsca w drugie. Kilka bardziej cywilizowanych i przedsiębiorczych klanów ogrodziło sobie miejsca, w których można było hodować perłoródki. Nie zbudowali tam jednak nic oprócz niezgrabnych chat z trzcin i błota. Cały majątek, jaki zabrałem na „Vestris”, mieścił się bez trudu w moich kieszeniach. Przejrzałem teraz swoje nieliczne ruchomości, by sprawdzić, czy znajdę w ogóle coś, co może posłużyć jako przedmiot wymiany. Nie mogłem sobie pozwolić na naruszenie skromnego zapasu kamieni, jakie mi jeszcze zostały. Poza tym zainteresowanie Salmscara tymi kamieniami wydawało mi się mało prawdopodobne. Żałowałem pakunków, zostawionych w tawernie na Tanth, i ładunku, który odleciał frachtowcem. Jednak skoro żałowałem tej odrobiny, mogłem równie dobrze wspomnieć całą resztę – wszystko, co straciłem na Tanth. Nie miałem nic, co mógłbym zaoferować w tym handlu. Powiedziałem to Walkirii, która ziewnęła szeroko i delikatnie drapnęła mnie zębami w dłoń, by dać mi do zrozumienia, że nie była już zainteresowana dalszymi pieszczotami. Jednak kiedy wylądowaliśmy” miałem wielką ochotę przespacerować się po nieznanej planecie. Szansa poczucia prawdziwej ziemi pod stopami zawsze jest nieodpartym wyzwaniem dla podróżnika, o ile oczywiście nie jest on tak związany z kosmosem jak załoga statku. Jednak nawet załogi muszą czasem lądować. Gdy tylko stanęliśmy na prowadzącym na ziemię trapie, nozdrza nasze uderzył zapach, który przebił się nawet przez swąd ziemi spalonej przez nasze silniki – był to zapach jakichś wyziewów, na tyle silny, że wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Ostrend powiedział, że krajowcy lubili te obszary z powodu aktywności wulkanicznej i gorących źródeł. Ujrzeliśmy teraz skały ukształtowane przez wodę i parę w fantastyczne kształty. Od czasu do czasu trujące wyziewy wydobywały się z otworów w ziemi. W dali za tą ponurą krainą ciągnęły się niebieskawe połacie bagien, a to, co dobywało się z wnętrza ziemi, spływało do brudnożółtej rzeki. Para wodna zatykała płuca, a wszechobecny gryzący odór nie ułatwiał oddychania. Idąc do osady, której szukaliśmy, pluliśmy i zanosiliśmy się kaszlem. Ostrend zatrzymał się i rozejrzał wokół z ogromnym zdumieniem. Pamiętając jego wcześniejsze opowiadania, nie spodziewałem się zbyt okazałych budynków. Jednak na pewno to, na co patrzyliśmy w tej chwili, nie było nawet najbardziej prymitywną kryjówką, lecz obrazem nędzy, rozpaczy i ostatnią ruiną. Zwały stęchłych trzcin i opadające płatami wyschłe błoto zalegały tu i ówdzie w ogromnych stosach. Wśród tych śmieci panował całkowity bezruch, aż nagle coś, bardziej jaszczurka o skopanych skrzydłach niż ptak, poruszyło się z piskiem i przefrunęło ociężale nad rzeką. Wszystkie głowy obróciły się z lewa na prawo i z powrotem, jakby nagle Handlarze zdali sobie sprawę z możliwości wpadnięcia w pułapkę. Pierwszy oficer wyjął ze swego pasa niewielki metalowy pręt. Rozłożył go w dłoniach i po chwili pręt był dwa razy wyższy od przeciętnego człowieka. Do jednego końca przytwierdził mały żółty proporzec i zatknął pręt w miękkim błocie na brzegu rzeki. Z posłyszanych komentarzy zrozumiałem, że wioska wyglądała na opuszczoną od jakiegoś czasu, nie mogliśmy więc zrobić nic innego, niż czekać na powrót krajowców, zakładając oczywiście, że będą mogli wrócić. Jako że wizyty „Vestris” były dość regularne, można było przypuszczać, iż krajowcy wrócą, o ile jakaś katastrofa nie spowodowała konieczności porzucenia ustalonego zwyczaju. Kapitan Isuran, jak typowy Wolny Handlarz nastawiony do wszystkiego filozoficznie, nie był zbyt szczęśliwy. Chociaż jego statek nie kursował według ścisłego rozkładu, każde lądowanie nakładało ograniczenia czasowe. Nie mogliśmy zbyt długo zwlekać z odlotem. Jednakże porażka w interesach na tej planecie mogła pokrzyżować wiele planów i spowodować konieczność zmiany trasy, by pokryć straty wywołane takim bezowocnym przestojem. W ciągu następnych kilku godzin Ostrend konferował z kapitanem, podczas gdy reszta załogi zastanawiała się, co się mogło stać, i zmieniała się na posterunku przy proporcu. Mnie wyłączono z tego obowiązku, popuściłem więc wodze mej ciekawości i zacząłem swą wyprawę badawczą, choć ograniczyłem się do miejsc, skąd widać było wycelowany w niebo kontur statku. Poza gorącymi źródłami, które szybko mi się znudziły z powodu wysokiej temperatury i zapachu, jakiego nie dawało się znieść przez dłuższy czas, mało znalazłem widoków do oglądania. Latające stworzenie, które uciekło, gdy wkroczyliśmy do opuszczonej osady, było jedyną żywą istotą, jaką ujrzałem. Nawet owadów było na tej planecie dziwnie mało albo może z jakichś powodów unikały sąsiedztwa statku. W końcu kucnąłem przy strumyczku wypływającym z jednego z gorących źródeł i przerzucałem leżący na brzegu żwir. Profesja kupca klejnotów nawet tutaj mogła dostarczyć mi zajęcia. Jednak nie znalazłem nic obiecującego w garstce, którą wygrzebałem i przemyłem wodą ze strumienia. Znalazłem w końcu jakieś grudki o ciekawym odcieniu czerni. Nie wyglądały jak jakiś minerał czy coś podobnego, lecz przypominały puszystą żywicę. Jednak gdy oddzieliłem je patykiem od piachu i kamieni, wydały się bardzo twarde. Nawet uderzanie w nie innym kamieniem nie skruszyło ich ani nawet nie zadrasnęło powierzchni, która wydawała się tak puszysta. Nie sądziłem, żeby to były nasiona lub fragmenty roślin i moje zainteresowanie rosło: w końcu zgromadziłem ich około tuzina i ułożyłem je rzędem na słońcu, uważałem jednak, by nie dotykać ich palcami. Natura zastawia nieprzyjemne pułapki na różnych planetach. Dziwne grudki nie były piękne i nie sądziłem, by miały jakąś wartość. Jednak kontrast między miękkością, jaką sugerowały na oko, a ich rzeczywistą twardością był bardzo dziwny i skłonił mnie, by zebrać kilka do dalszych badań. Są klejnoty, które trzeba „obrać”, zdjąć z nich nieefektowną warstwę wierzchnią. Coś o małej wartości można w ten sposób zamienić w cenny klejnot. Miałem jakiś mglisty pomysł, że być może grudki te również mogą kryć pod puszystą powierzchnią jakąś niespodziankę, choć nie miałem ani narzędzi, ani koniecznych umiejętności, by sprostać temu zadaniu. Właśnie zapakowałem wybrane kawałki i pieczętowałem je specjalną pianką, gdy brzegiem strumienia nadeszła Walkiria, tym swoim szczególnie pewnym, gibkim krokiem, tak charakterystycznym dla jej rasy. Zbliżała, się z nosem przy ziemi, prawie jak gończy pies na ciepłym tropie, i najwidoczniej węszyła za czymś, co przykuwało jej uwagę. Podeszła do grudek, które odrzuciłem i zaczęła je szturchać nosem. Dla mego ograniczonego ludzkiego węchu nie miały one żadnego zapachu, ale kotka z pewnością coś poczuła. Przysiadła i zaczęła lizać największą, obwąchawszy wszystkie dokładnie. Obawiając się o nią, starałem się wypchnąć dziwny przedmiot poza zasięg jej języka, lecz błyskawiczny atak łapy z odsłoniętymi pazurami i grymas mordki ostrzegły mnie, bym tego nie robił. Wycofałem się, ssąc krwawiące palce. Było oczywiste, że Walkiria zamierzała strzec tego, co uważała za cenne skarby i nie miała zamiaru pozwolić sobie przeszkadzać. Kiedy dałem jej spokój, znowu zaczęła lizać. Od czasu do czasu brała swe znalezisko w zęby i odchodziła kawałek dalej, by powrócić do przerwanej czynności. – Znalazłeś coś? – postać młodego asystenta Ostrenda rzucała długi cień obok mnie. – Co to jest? Widziałeś je już przedtem? – pokazałem puszyste kamienie leżące koło Walkirii, która już dokonała wyboru jednego z nich. Chiswit przysiadł na piętach, aby obejrzeć tajemnicze grudki. – Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. Szczerze mówiąc – podniósł głowę i rozejrzał się – cały ten strumień jest tu nowy. Może wybuchł jeden z błotnych wulkanów i to są właśnie efekty. Czekaj! Sądzisz, że rzeczywiście mogło tak być? Jak myślisz, czy było przy tym dużo gazu? To mogło wypędzić stąd Ropuchy. Lubią smród i gorąco, ale mogły nie znieść gazu. – Być może. Nie chodziło mi jednak o domysły co do powodu zniknięcia krajowców, choć z pewnością mogło to być interesujące. Chciałem dowiedzieć się czegoś o dziwnych kamieniach. Nawet jeśli nie były to kamienie, nie potrafiłem znaleźć innej nazwy. – Mówisz więc, że nigdy nie widziałeś takich kamieni. Czy Walkiria była z wami, gdy lądowaliście tu ostatnio? – Tak. Jest statkowym kotem już od dość dawna. – I nigdy przedtem nie widziałeś, by robiła coś podobnego? – wskazałem na miejsce, gdzie teraz leżała, kamień spoczywał między jej wyciągniętymi przednimi łapami, obracała go językiem na wszystkie strony w przedziwnym skupieniu. Chiswit zagapił się na nią. – Nie. Co ona robi? O rany, liże jeden z tych kamieni. Dlaczego jej pozwoliłeś? – Zerwał się na nogi i zrobił dwa kroki w stronę kotki. Walkiria mogła nie widzieć, jak nadchodził, lecz wyczuła zagrożenie dla swojej zdobyczy. Wzięła kamień w zęby i w mgnieniu oka zaczęła oddalać się od statku, przemykając zręcznie między skałami. Pobiegliśmy za nią, lecz nie miało to sensu; zniknęła – bez wątpienia ukryta w jakimś załomie skalnym, gdzie mogła cieszyć się swoją zdobyczą bez przeszkód. Chiswit zaczął się teraz złościć na mnie i wyrzucać mi, że nie zabrałem jej wcześniej tego kamienia. Pokazałem mu moją krwawiącą dłoń i opowiedziałem o swym niepowodzeniu. Był jednak zdenerwowany i pobiegł przez skały, wołając i wabiąc kotkę. Nie sądziłem, by Walkiria pojawiła się, zanim skończy to, co zaczęła – niezależność kotów należała do ich charakterystycznych cech. Poszedłem jednak za Chiswitem, zaglądającym do każdego zagłębienia, obchodzącym w poszukiwaniu zwierzęcia każdą skałę. W końcu znaleźliśmy ją, leżała na wąskiej półce pod skalnym nawisem. Gdyby nie poruszyła głową, przesuwając językiem kamień na prawo i lewo, moglibyśmy jej wcale nie zauważyć, jej sierść tak bardzo zlewała się kolorem z otoczeniem. Gdy Chiswit zbliżył się do niej, wyciągnął rękę, ukląkł i przemówił łagodnie wabiącym głosem, kotka położyła uszy gładko po sobie, zasyczała i kłapnęła zębami – kamień zniknął! Nie mogła go połknąć! Kamień, który wzięła, był największy z wyłowionych przeze mnie ze strumienia i z pewnością był zbyt duży, by przejść przez jej przełyk. Jednak faktem było, iż obaj widzieliśmy, co kotka zrobiła. Wypełzła ze swojego zagłębienia i oblizała wargi, jak kot, który zjadł właśnie smaczny posiłek. Gdy Chiswit sięgnął po nią, ścierpiała to, że ją podniósł, oparła łapy na jego ramieniu i mruczała głośno z przymkniętymi oczyma, nie okazując żadnych oznak świadczących o tym, że połknięty kamień blokował jej przełyk czy też zaszkodził w jakiś inny sposób. Chiswit zaczął biec w stronę statku, a ja ukląkłem, by obejrzeć półkę, na której leżała kotka, mając jeszcze nadzieję, że kamień gdzieś się tam stoczył. Nie mogłem uwierzyć, że znajdował się we wnętrznościach Walkirii. Na szarej skale, z której zbudowana była półka, nie znalazłem nic. Gdyby kamień się stamtąd stoczył, leżałby teraz dokładnie pode mną. Tak jednak nie było. Przesypałem nawet żwirowaty piasek przez palce, ale nic nie znalazłem. Potem przeciągnąłem palcem po krawędzi półki. Poczułem nieco wilgoci, prawdopodobnie ślinę Walkirii. W pewnej chwili poczułem coś jeszcze, jakieś mrowienie, prawie wstrząs, gdy dotknąłem pewnego punktu. Gdy położyłem koniuszek palca po raz drugi w tym miejscu, nie było tam już nic poza szybko schnącą wilgocią. – Widzieliśmy ją, mówię ci! Połknęła kamień, dziwaczny czarny kamień! – głos Chiswita dobiegał mnie przez korytarz, gdy zbliżałem się do kwatery pokładowego lekarza. – Przecież pokazałem ci rentgen – nie ma nic w przełyku. Nie mogła tego połknąć, człowieku. Prawdopodobnie kamień gdzieś się potoczył i... – Nie potoczył się, szukałem go – powiedziałem spokojnie, stanąwszy w drzwiach. Walkiria w ramionach lekarza mruczała w ekstazie, wysuwała i chowała pazury. Wyglądała jak kot, który jest bardzo zadowolony z siebie i ze świata. – Więc to nie był kamień, tylko coś, co może się rozpuścić – odparł pewnym głosem lekarz. Wyjąłem zaimprowizowaną paczkę z próbkami. – A jak to nazwiesz? Połknęła właśnie jeden z tych przedmiotów. Znalazłem je w korycie strumienia. Położył Walkirię delikatnie na koi i skinął mi, bym położył paczkę na jego małym stole laboratoryjnym. W świetle statku puszystość kamieni była jeszcze bardziej widoczna. Podniósł mały przyrząd i dotknął największego z nich, potem spróbował zdrapać kawałek powierzchni. Jednakże czubek noża ześlizgnął się z kamienia. – Chciałbym się im przyjrzeć – patrzył na nie tak intensywnie, jak przedtem robiła to Walkiria. – Dlaczego nie? – Prawdopodobnie nie miał narzędzi gemologa, ale przynajmniej mógł mi pomóc ustalić ich skład. Zainteresowały go i pomyślałem sobie, że z pewnością będzie pracował, by dotrzeć do sedna tej tajemnicy. Potem spojrzałem na Walkirię. Stół, na którym leżały kamienie, był bardzo blisko niej. Czy inne kamienie przyciągną ją tak samo jak tamten pierwszy? Zamiast zainteresować się tym, co leżało na blacie, kotka wyciągnęła się ociężale na całą swą długość, jej pomruk powoli zamierał, jakby już prawie spała. Jako że rozmiary kabiny lekarza nie zapewniały widzom komfortu, Chiswit i ja wyszliśmy, by umożliwić lekarzowi wykonanie testów. W korytarzu asystent pierwszego oficera zapytał: – Jak duża była ta rzecz, gdy ona pierwszy raz wzięła ją w zęby? Pokazałem rozmiar dwoma palcami. – Wszystkie są owalne. Ona wzięła największy. – Ależ ona nie mogła go połknąć, jeśli był tej wielkości! – To co się z nim stało? – zapytałem, próbując przypomnieć sobie ostatnie chwile, gdy widziałem kamień. Czy rzeczywiście był tak duży, jak sądziłem? Może ona tylko szturchnęła nosem ten, o którym myślałem, że go wzięła, a potem zabrała inny. Jednak nie mogłem uwierzyć, by wzrok zawiódł mnie aż do tego stopnia. Czeladnik takiego mistrza jak Vondar potrafił ocenić rozmiar kamienia nie biorąc go w ogóle do ręki. Zgadza się, te kamienie były czymś odmiennym. Próbowałem jeden z nich zgnieść między dwoma odłamkami skalnymi, niestety, bezskutecznie. – Może gdy go lizała, stał się mniejszy – ciągnął Chiswit. – To są jakieś nasiona albo stwardniała żywica, ona lizała to nieustannie, więc w końcu się rozpuściło. To brzmiało rozsądnie, ale moje własne badania i doświadczenie nie pozwoliły mi na przyjęcie tego wyjaśnienia. Zatem, paradoksalnie, Walkiria połknęła coś, co wydawało mi się twarde jak diament i do tego jeszcze zbyt duże, by przejść przez jej przełyk. Być może lekarz znajdzie jakieś rozwiązanie. Musiałem poczekać na wynik jego testów. Następnego dnia kapitan wysłał pierwszego oficera na mały jednoosobowy zwiad, by zbadać okolicę. Nie miał zamiaru czekać tu bezowocnie miesiącami i marnować cennego czasu. Ostrenda nie było przez dwa dni. Wrócił z przygnębiającymi wieściami, iż nie tylko nie odnalazł tubylców z wioski, lecz także nie spotkał nikogo innego. Poza tym bardzo rzadko napotkał jakieś zwierzęta i inne okazy fauny nawet wzdłuż rzeki i jej dopływów. Wszystko, co zobaczył, to było kilka latających stworzeń, takich, jakie widzieliśmy pierwszego dnia – byli to padlinożercy. Poza tym planeta, przynajmniej w obrębie jego zwiadu, była tak pusta, jakby nigdy nie istniały na niej żadne rozwinięte formy życia. Gdy pierwszy oficer zakończył swoje sprawozdanie, Wolni Handlarze zwołali szybką naradę, w której mój głos oczywiście się nie liczył, i zadecydowali, że pozostawią nieużyteczny już ładunek skorupiaków w zwykłym miejscu nad rzeką, jako znak dobrej woli na wypadek powrotu krajowców. Zostawią też swój żółty proporzec jako symbol swojej wizyty. Będą jednak musieli zmienić trasę, by nadrobić straty, poniesione na tej planecie. Jak szorstko powiadomił mnie Ostrend, oznaczało to, że spędzę na „Vestris” więcej czasu, niż pierwotnie zamierzałem. Pierwszym możliwym miejscem, w jakim mógłbym wysiąść, była planeta, na której Handlarze mieli zostawić swój ładunek pozyskany tutaj, zatem w obecnej sytuacji nie mają tam po co lądować. Zgodnie z prawem o przewozach w kosmosie, nie mogli zostawić mnie na dowolnej planecie, skoro już zapłaciłem za przejazd, musieli zawieźć mnie gdzieś, gdzie był co najmniej drugorzędny kosmodrom z regularną linią przewozową. Znaczyło to więc, że będę musiał spędzić nie wiadomo ile czasu miotany pomiędzy nudą a niepokojem, zanim dotrzemy na taką planetę. Jak długo to będzie trwało, Ostrend nie wiedział, zależało to od tego, czy poszczęści im się w szukaniu następnego ładunku. To właśnie on jako pierwszy oficer ciągle naradzał się z kapitanem nad raportami o warunkach handlowych próbując znaleźć sposób na zrekompensowanie sobie niepowodzenia. O ile dało się zauważyć, Walkiria po swoim niecodziennym posiłku czuła się całkiem dobrze – przynajmniej na razie. Lekarz nadal biedził się nad rozwiązaniem tajemnicy kamieni, a kiedy w końcu przyszedł do mesy: na jego twarzy malowało się zdumienie, cała postać zdradzała krańcowe wyczerpanie. Nalał sobie pół filiżanki wrzątku, wrzucił kofeinową tabletkę i patrzył nieobecnym wzrokiem, jak się rozpuszczała, wydawało się, że widzi coś całkiem innego niż zwykły statkowy napój. – Czy są jakieś postępy, doktorze? – zapytałem. Przyjrzał mi się, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. – Nie wiem. Ale... ta rzecz żyje! – Przecież... Skinął głową. – Właśnie: przecież. Odczyt jest bardzo słaby, przypomina odczyty hibernacyjne. Żaden z przyrządów, którymi dysponuję, nie jest w stanie otworzyć tej skorupy czy czegokolwiek, co trzyma w środku to stworzenie. Powiem ci coś jeszcze... – urwał i jednym haustem wypił całą zawartość filiżanki. – Walkiria będzie miała kocięta... albo coś innego... – Kamień? Ale jak?... Wzruszył ramionami. – Nie pytaj mnie. Wiem, że to przeczy całej mojej wiedzy o przyrodzie. Zjadła tę rzecz, obaj tak twierdzicie. A teraz będzie miała kociaka albo coś podobnego... Powiem ci jeszcze coś – dodał, wlewając do filiżanki kolejną porcję wrzątku – spaliłem te kamienie laserem na proch. Być może powinienem zrobić to samo z kotem. – Dlaczego? Tym razem wrzucił do parującej wody dwie tabletki. – Dlatego, że – jeśli mam rację – to, co urodzi, nie będzie kociakiem. W rzeczywistości najprawdopodobniej będzie to stworzenie, którego wcale nie chcielibyśmy mieć na pokładzie. Od tej chwili będę miał na nią oko. A kiedy nadejdzie jej czas... no cóż, zrobię to, co będzie najlepsze. – Wychylił zawartość drugiej filiżanki kilkoma łykami. Zauważyłem, że wychodząc z mesy skręcił, by wejść na górę do kabiny kapitana. Jednym z największych zagrożeń dla statku podróżującego w kosmosie jest obca forma życia na pokładzie. Istnieje mnóstwo przerażających opowieści o statkach, które miały pecha zabrać jakichś pasażerów na gapę, w końcu zmieniali oni statki w dryfujące we wszechświecie kostnice. To właśnie było przyczyną uprzywilejowanej pozycji Walkirii na pokładzie statku. Oczywiście stosowano i inne zabezpieczenia: naświetlano podejrzane ładunki dezynfekującymi promieniami i tym podobne. Jednak mimo wszystkich środków ostrożności czasami udawało się obcym wślizgnąć na statek. Jeśli obcy był nieszkodliwy, stanowił jedynie drobne utrapienie, a czasem nawet nową, sympatyczną maskotkę. Jednak istniało duże prawdopodobieństwo, że taki nieproszony gość może okazać się wrogiem lub nosicielem zarazy, a jego obecność może być zabójcza dla załogi. Handlarze na ogół są uodpornieni na choroby z innych planet. Tę ważną cechę zapewnił im fakt, że przechodzili równoległe, choć nie takie same, drogi ewolucji gatunków. Nie są jednak uodpornieni na wszelkie użądlenia, ukąszenia i inne ataki żywych stworzeń. Zdawało się więc, że Walkiria, która miała być strażnikiem pilnującym, by na pokładzie nie pojawiły się jakieś obce formy życia, niechcący zdradziła naszą fortecę. Trzymano ją teraz w zbudowanej naprędce klatce w izolatce dla chorych. Lekarz mówił, że nie protestowała przeciw temu więzieniu, co uczyniłaby natychmiast w normalnych warunkach. Zamiast tego większość czasu spała, budząc się tylko, by się najeść lub napić. Nie przeszkadzał jej sposób, w jaki ją traktowaliśmy, przeciwnie, wyglądała na zadowoloną, a nawet szczęśliwą. Wszyscy ją odwiedzali i coraz więcej krążyło domysłów na temat tego, co też może wzrastać w jej wnętrzu. Czas na statku kosmicznym płynie inaczej niż na ziemi; podział na noce i dnie jest sztuczny, stosujemy go tylko dlatego, że nasz gatunek przez tak wiele wieków żył według wschodów i zachodów słońca, podążał za naturalnym upływem dni. Minęły może ze cztery tygodnie takiego sztucznie odmierzanego czasu od startu z bagnistej planety, gdy lekarz pokładowy wpadł do kabiny rekreacyjnej z wiadomością, że Walkiria zniknęła. Pomimo początkowego niepokoju była tak ociężała, gdy już w końcu wystartowaliśmy, że wydawało nam się, iż nie będzie sprzeciwiała się ograniczeniu swobody. Rzeczywiście, nie miała nic przeciwko temu. Jednak fakt pozostał faktem: gdy lekarz przyniósł jej wodę i jedzenie, zastał otwarte drzwi i pustą klatkę. Wnętrze statku jest ograniczone i można by pomyśleć, że mało jest miejsc, w których kot, nawet mały kot, mógłby się schować. Gdy jednak rozpoczęliśmy poszukiwania od kabiny pilotów w dół, aż po zapieczętowane ładownie, a potem – w skrytości ducha oskarżając się nawzajem o niedbałość – przeczesaliśmy raz jeszcze wszystkie pomieszczenia parami, a nawet trójkami, nie znaleźliśmy ani śladu naszej zguby. Staliśmy w korytarzu koło mesy, gdy Chiswit i Staffin, młodszy mechanik, naskoczyli na lekarza i oskarżyli go o zabicie Walkirii. Zagrały temperamenty i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak wiele ta kotka znaczyła dla kosmicznych podróżników: usłyszałem narastającą wściekłość w ich głosach. Lekarz zaprzeczył ich oskarżeniom równie gwałtownie twierdząc, że był dobrze przygotowany, by odpowiednio zająć się tym, co kotka może urodzić, ale Walkiria powinna być bezpieczna. To właśnie on naskoczył na mnie, warknął, że najpierw pozwoliłem jej zjeść ten kamień, a nawet przyniosłem ich więcej na pokład. Nie wiedziałem, co jeszcze mogło się wydarzyć. Na razie jednak ważne było to, że kapitan zszedł z drabinki i krótko wydał rozkazy. Zostałem odesłany do kabiny, jak sądzę po to, by usunąć pokusę linczu na mojej osobie. W tej chwili rzeczywiście chciałem odejść. Wszedłszy do kabiny zamknąłem za sobą drzwi na zamek. W ciągu ostatnich kilku minut przekonałem się, że ta dzika noc, podczas której uciekałem przez ulice Koongi, zostawiła ślady w mojej psychice – gdy usłyszałem nutę gniewu w głosach załogi, instynktownie sięgnąłem po broń, której nie miałem przy sobie. Odwróciłem się w stronę koi i zamarłem. Lekarz oceniał, że Walkiria miała jeszcze trochę czasu do chwili, gdy rozwiąże zagadkę, nad którą zastanawiał się cały statek. A teraz oto leżała na mojej koi. Gdzie się podziewała w czasie poszukiwań? Zaglądałem do swojej kabiny dwa razy, pozostali też co najmniej raz, tymczasem kotka wyglądała tak, jakby spędziła tu już kilka godzin. Znowu coś lizała – teraz jakieś stworzenie, które spoczywało bezwładnie u jej boku. Mimo że nie widziałem w życiu zbyt wielu kociąt, byłem pewien, że to, czym zajmowała się Walkiria, nie było potomstwem, jakie na ogół wydawały na świat kotki. Leżało wyciągnięte na całą długość, ogon i głowa dość daleko od siebie. Widziałem, jak porusza bokami oddychając szybko, zachłystując się powietrzem – zatem żyło. Jednak wszystko poza oddechem wskazywało na to, że nie było to żywe stworzenie. Ciało jego pokryte było jakby czarnym puchem, podobnym do powierzchni znalezionych przeze mnie kamieni, futerko było poskręcane i nie poddawało się zbytnio pieszczotliwemu językowi kotki. Miało długą szyję, nieproporcjonalną do reszty ciała, mordka była krótsza, niż wydawałoby się to naturalne, a uszy zaznaczone były jedynie drobnymi, sterczącymi kępkami włosów. Łapy miało krótkie, ale ogon znów dość długi, podbrzusze i koniec ogona pozbawione były futra i pokryte ciemną, twardą skórą. Podwinięte pod brzuchem kończyny również nie miały futra, przednie bardziej przypominały ręce niż kocie łapy. Nie, to nie był kociak. Stworzenie wyglądało jednak bardzo bezradnie, gdy tak leżało, dysząc ciężko. A duma i troska Walkirii o jej dziwnego potomka były widoczne na pierwszy rzut oka. Powinienem był wyjść i zawołać lekarza. Zamiast tego jednak usiadłem na brzeżku koi zostawiając Walkirii dużo miejsca i przyglądałem się, jak energicznie myje swojego odmieńca. Nie miałem pojęcia, jakiemuż to stworzeniu dała życie, lecz w jakiś przedziwny sposób byłem przekonany, że jest to życie, które warto uratować. Tak właśnie wyglądało moje pierwsze spotkanie z Eetem. Rozdział piąty Myśl o tym, by zdradzić załodze miejsce pobytu Walkirii i jej potomka, stała się dla mnie nie do zniesienia. W końcu zidentyfikowałem uczucie, które mnie nękało – wrażenie, że gdy powiem załodze, gdzie ukrywa się Walkiria, popełnię zdradę. Ja, który nigdy nie żywiłem silniejszych uczuć w stosunku do żadnego zwierzęcia, poznałem takie właśnie uczucie. Zapytywałem sam siebie, co się ze mną dzieje, lecz nie znalazłem żadnej odpowiedzi. Fakt jednak pozostawał faktem: nie byłem w stanie nikogo zawołać, nie byłem do tego bardziej zdolny niż gdyby ktoś przykuł mnie do koi i zakneblował. W końcu małe stworzonko poruszyło się podnosząc wąską głowę. Pokręciło nią w przód i w tył, jakby czegoś szukając. Zrobiło to jednak na oślep, bo oczy miało jeszcze zamknięte. Walkiria mrucząc wyciągnęła przednią łapę i dumnie przyciągnęła stworzonko do siebie. Jednak ono odwróciło głowę, by spojrzeć mi w twarz, a ja pomyślałem sobie, że pomimo iż było takie młode, ślepe i bezradne, w jakiś sposób zdawało sobie sprawę z mojej obecności – nie dlatego, że się mnie obawiało, lecz dlatego, że byłem mu do czegoś potrzebny. Próbowałem wyśmiać ten pomysł. Podniosłem się zakłopotany z koi i usiadłem na siedzeniu przy ścianie, obracając się do zwierząt plecami. Chciałem skupić się na swoich własnych problemach. Nie mogłem liczyć na to, że wkrótce opuszczę „Vestris”, nie mogłem nawet być pewny, na jakiej planecie w końcu wyląduję, musiałem więc przygotować się na niepewną w przyszłość. Znowu sięgnąłem do pasa z kieszeniami i przeciągnąłem dłonią po jego wszystkich, jakże nielicznych, wypukłościach. Ostatnia z nich: pierścień z kosmosu... Hywel Jern został zamordowany dla tego pierścienia – byłem tego tak pewien, jakbym przy tym był. Jednak... czy nieszczęście, które przytrafiło się nam na Tanth także było związane z posiadaniem pierścienia? Jeśli tak, to dlaczego zabito Vondara, a nie mnie? A może konieczne było usunięcie nas obu, żeby nikt potem nie zadawał niewygodnych pytań? Dlaczego?... Kto?... Mój ojciec miał bliskie powiązania z Gildią Złodziei, mimo że formalnie wystąpił z ich kręgów. Człowiek z jego pozycją mógł narobić sobie wielu potężnych wrogów i podejrzewam, że tak się też stało. Miałem też pewne przesłanki, by sądzić, iż nadal świadczył Gildii usługi po osiedleniu się na Angkor. Trzymałem pierścień przez materiał kieszeni pasa, moje myśli krążyły wokół niewielu znanych mi faktów i nie mogłem znaleźć żadnej odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Nie wiem, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że w kabinie panowała niezwykle wysoka temperatura. Rozpiąłem suwak mego kombinezonu i poczułem strumyczek potu spływający po policzkach i brodzie. Podniosłem dłoń, by zetrzeć pot z twarzy, i spojrzałem na skórę na wierzchu dłoni i między palcami. Na gładkim do niedawna ciele w szybkim tempie powstawały purpurowe krosty, puchnące jak wypełnione wodą pęcherze. Spróbowałem się podnieść, lecz spostrzegłem, że nie jestem w stanie kontrolować swego ciała. Przechodziły mnie dreszcze. Gorąco, które czułem przed chwilą, zmieniło się teraz w przeszywający ziąb. Czułem rozdzierające mdłości, lecz nie mogłem zwymiotować. Rozpiąłem ubranie i ujrzałem, że wielkie pęcherze wyskoczyły także na klatce piersiowej i na ramionach. – Pomocy... – Czyżby udało mi się to wycharczeć, czy tylko pomyślałem to słowo? Jakoś się podźwignąłem i oparłem o ścianę kabiny. Cały czas korzystając z oparcia zbawczej ściany dotarłem do małego komunikatora na ścianie. Zachwiałem się, próbując nacisnąć alarmowy przycisk. Zacząłem mieć trudności z widzeniem – owionęła mnie gęsta mgła, jakbym powrócił właśnie na planetę pary i gejzerów. Czy udało mi się wcisnąć przycisk? Oparłem czoło o ścianę tak, by wargi nie znajdowały się zbyt daleko od mikrofonu i wycharczałem: – Pomocy... chory... Nie mogłem dłużej utrzymać się na nogach. Kierując się na koję zatoczyłem się do przodu, całkiem zapominając o Walkirii. Jednak kiedy zawaliłem się na koję, nie było tam żadnego futerkowego stworzenia. Łóżko było puste, a ja leżałem na nim wstrząsany dreszczami. Znów śniłem o opuszczonej planecie i o otaczających mnie obłokach wrzącej pary, krzyczałem głośno w udręce. Biegłem przez cuchnące bagno, nie widziałem swych prześladowców, lecz wiedziałem, że jestem ścigany. Kiedy mgły opadły, przez chwilę ich widziałem. Nadchodzili z laserami w dłoniach i wszyscy mieli twarze Velosa, lekarza pokładowego. Nadal trzymałem się na niepewnych nogach i uciekałem. – Oni zabiją... zabiją... zabiją... – nad tym wrogim światem słowa znikąd rozbrzmiewały potężnym grzmotem. – Zabiją ciebie... ciebie... ciebie... Znowu leżałem na koi wstrząsany drgawkami. Jednak mgły opadły i widziałem już wszystko wyraźnie. Nie tylko wyostrzył mi się wzrok, lecz także powróciła zdolność jasnego myślenia. Słyszałem jakiś świszczący szept, dobiegał zza ściany... wydobywał się ze ściany. Już kiedyś wcześniej słyszałem głos ze ściany czy z powietrza, ale to było w sanktuarium na Tanth. Teraz byłem gdzie indziej: w kabinie na statku Wolnych Handlarzy. Odczułem jakiś przymus, musiałem usłyszeć coś więcej z tego szeptu. Kiedy uniosłem się na koi, zsunęło się ze mnie okrycie. Byłem nie ubrany, a moje ciało pokryte było purpurowymi krostami, które przysychały, tworząc strupy. Koszmar! Przy każdym poruszeniu kręciło mi się w głowie, lecz jakoś udało mi się dotrzeć do ściany i do komunikatora na niej. Kontrolka komunikatora świeciła się, głośnik był włączony, a ludzie gdzieś na statku rozmawiali ze sobą na tyle blisko mikrofonu, że część ich rozmowy była przekazywana, choć niewyraźnie. Próbowałem się wsłuchać... – ...niebezpieczeństwo... zaplombować... nie możemy go... w kosmos... zaplombować drzwi... zostawić go na księżycu... spalić kabinę... – ...dostarczyć go do... – Nie ma szansy – pierwszy rozmówca najwidoczniej przysunął się bliżej, bo słyszałem go wyraźniej. – Już nie żyje albo jest prawie martwy, nieważne. Na razie mamy szczęście i nie możemy ryzykować, że infekcja się rozprzestrzeni. Musimy pozbyć się wszelkich śladów epidemii, zanim wylądujemy w jakimś kosmodromie. Chcesz, żeby nas obwołano zarażonym statkiem? – ...uczynili odpowiedzialnymi... – Zwróć im ich zapłatę. Pokaż im film z wnętrza kabiny, jedno spojrzenie wystarczy, by się przekonali, że nie przydałby im się na wiele. Co do obszukania go... rzeczywiście chcesz rozprzestrzenić zarazę? – ...ludzie niełatwi do zadowolenia... – Pokaż im filmy! – to powiedział lekarz, byłem tego pewien. – Nawet nie otwieraj kabiny, dopóki nie wypalimy jej wnętrza, a gdy już to zrobimy, wejdziemy z zabezpieczeniem. Zrobimy to na wymarłym księżycu, gdzie zaraza nie będzie mogła się rozprzestrzenić. Potem będziemy siedzieć cicho. Nikt oprócz nich nie będzie o niego pytał. Gdyby ktoś jeszcze się nim interesował, to nadal siedzi na Tanth albo leży tam martwy. W każdym razie przez jakiś czas nikt nie będzie zadawał żadnych pytań, o ile w ogóle kiedyś ktoś się o niego upomni. Tamci będą wiedzieli, że ślad po nim został zatarty. Nie możemy go im dostarczyć – mamy ciało i zapieczętowaną kabinę... zaraza... Nie miałem wątpliwości, że rozmawiają o mnie. Teraz, gdy stałem na własnych nogach, zawroty głowy minęły i byłem w stanie myśleć. Velos spisał mnie już na straty i stwierdził, że niedużo brakuje mi do śmierci, ale ja w obecnej chwili czułem, że jeszcze dużo życia we mnie pozostało. Nie miałem też zamiaru stać się ofiarą tego, co przeznaczyły mi głosy z głośnika. Jeśli postąpią tak, jak tego chciał Velos, drzwi do mojej kabiny zostaną zaspawane od zewnątrz i nikt nie będzie próbował ich otwierać ze strachu przed zarazą. Odetną wentylację i zamkną wszystkie możliwe otwory, by ograniczyć zarazę do jednej kabiny, będę więc miał długą i ciężką śmierć. Z drugiej strony, z tego, co mówili, wynikało, że moja ucieczka z Tanth nie była wyłącznie moją zasługą. Dlaczego wcześniej nie nabrałem podejrzeń, dlaczego nie wydało mi się dziwne, że wszystko poszło tak gładko? Handlarze mieli mnie zabrać z Tanth, by dostarczyć gdzie indziej. Nie miałem żadnych wątpliwości co do zamiarów tych, którym miałem zostać przywieziony jak jakiś podrzędny ładunek. Jaka droga ucieczki mi pozostawała? – Na zewnątrz... Odwróciłem głowę zbyt szybko i musiałem chwycić się ramy koi, bo natychmiast powróciły zawroty. Ujrzałem niewyraźny czarny kształt, który się poruszał. Gapiłem się na niego głupio przez chwilę, zanim zdołałem skupić na nim wzrok. Stworzonko, które ostatnio widziałem koło Walkirii, przycupnęło koło mojej poduszki. Teraz wydawało mi się dwa razy większe niż po urodzeniu. Oczy miało już całkiem otwarte i wpatrywało się we mnie uporczywie. Gdy zobaczyło, że gapię się na nie bezmyślnie, cofnęło głowę, jego szyja poruszyła się przy tym z wężową płynnością ruchu. – Na zewnątrz – te słowa znowu uformowały się w moich myślach i mogłem jedynie przypisać je zwierzątku na poduszce. W moim kiepskim stanie zdrowia ten rodzaj komunikacji jakoś nie zdołał mnie zadziwić. – Na zewnątrz, gdzie? – zapytałem szeptem i zaraz postarałem się wyłączyć komunikator. Nie chciałem, by jakiś przypadkowy słuchacz dowiedział się o moim częściowym ozdrowieniu. – Dobrze... zrobiłeś. Na... zewnątrz... statku... – odparło stworzenie oparte o moją zbitą poduszkę. – Tam jest pusta przestrzeń kosmiczna – ciągnąłem rozmowę, przekonany, że jest to dalsza część gorączkowych majaków. Być może słowa, które usłyszałem przez głośnik, także były rojeniami w gorączce... – Nieprawda. Słyszałeś... oni... cię... zabiją. Czuję ich strach... to zły zapach... na całym statku... – wąska głowa unosiła się coraz wyżej i wyżej, widziałem, jak drgają nozdrza, jakby stworzenie rzeczywiście wywęszyło jakieś obce zapachy w powietrzu. – Wyjdź... na zewnątrz... prędko... zanim oni zamkną... drzwi. Weź skafander... Włożyć kombinezon kosmonauty i przejść przez śluzę? Przeżyję tam tak długo, na jak długo wystarczy mi powietrza w kombinezonie. To jednak przedłuży mi życie najwyżej o kilka godzin. – Oni będą szukali... nie znajdą... wtedy wrócisz... schowasz się... – nalegał mój dziwny współlokator. Szalony plan, który nie miał praktycznie żadnych szans na powodzenie. Jednak ludzka wola utrzymania się przy życiu jest tak ogromna, że już zacząłem rozważać, jak zrealizować ten pomysł. Moja kabina nie była zbyt daleko od śluzy i od pomieszczenia, w którym przechowywano skafandry kosmiczne. Z drugiej strony otwarcie wejścia do tych rejonów zostanie natychmiast zasygnalizowane w kabinie pilotów... a co będzie, jeśli jesteśmy w hiperprzestrzeni? – Nie jesteśmy... – wtrącił się mój towarzysz. – Czuję to... Stworzenie miało rację. Nie było słychać mruczenia maszyny, jakie zawsze dawało się słyszeć w hiperprzestrzeni. Czułem zamiast tego wibracje statku lecącego z normalną prędkością. – Szukają... księżyca wymarłego świata... żeby ukryć zarazę... i może spotkać tamtych. Otworzyłem wnękę z ubraniami. Wisiał tam kombinezon, wyszarpnąłem go i włożyłem na siebie. Tam, gdzie tkanina dotykała niszczących się krost, swędziało, ale była to tylko drobna niewygoda; miałem teraz o wiele poważniejsze zmartwienia. Otworzyłem główne drzwi i wtedy stworzonko na koi skuliło się, zatrzęsło, skoczyło – wylądowało na małej półce na wysokości mego ramienia. Wzdrygnąłem się i zamrugałem. Teraz, gdy miałem je bliżej, mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Rzeczywiście był to przedziwny mieszaniec. Futerko jego nadal było czarne i poskręcane. Łapy miał nagie, bez sierści; były szare, a na poduszkach białe, przy czym przednie przypominały drobne rączki. Głowa była podobna do kociego łba, również reszta ciała przypominała w ogólnych zarysach kota. Znad górnej wargi sterczały sztywne wąsiki, ale uszy były o wiele mniejsze niż u prawdziwego kota. Oczy także były nieproporcjonalne, wielkie i bez źrenic – ciemne, lekko wypukłe kule. Ogon przypominał pejcz, sierść rosła jedynie na wierzchu, sam czubek i spód były nagie. Choć stworzonko wyglądało dziwnie, nie było odpychające, jedynie odmienne. Zeszło z półki na moje ramię, owinęło się delikatnie wokół mojej szyi, jego łapodłonie zacisnęły się na moim prawym ramieniu tak, że głowa spoczywała niezbyt daleko mego ucha. Pazury tylnych łap wpiło w płótno kombinezonu. – Idź. Oni nadchodzą. To było jak rozkaz i spostrzegłem, że już go posłuchałem. Zanim jednak opuściłem kabinę, wypełniłem jeszcze jedną instrukcję. – Przewód wentylacyjny. Otwórz go... pomacaj w środku. Siatka odgradzająca przewód ustąpiła już po pierwszym pchnięciu. Byłem tak zdziwiony, że robiłem to, co mi kazał, bez żadnych pytań. W środku znalazłem swój pas, który leżał tam ukryty tak, by nie było widać go z zewnątrz. Odruchowo go przeszukałem. Cały mój majątek należał jeszcze do mnie. – Szybko! – rozkaz został wzmocniony ostrym szturchnięciem tylnych pazurów. Ostrożnie otworzyłem drzwi na korytarz. W przyćmionym świetle ujrzałem, że jest tam pusto. Słyszałem jednak brzęk podkutych butów na drabince nie opodal. Zapiąłem kombinezon. Nagle zrozumiałem, że nikłe szanse są lepsze niż żadne! Cały czas wydawało mi się, że poruszam się we śnie. Żadną częścią umysłu nie kwestionowałem już potrzeby ucieczki ze statku, nie zastanawiałem się też, czy nasz plan był wykonalny. Odzyskałem już nieco sił i im dłużej byłem na nogach, tym czułem się silniejszy. Odczułem przelotną satysfakcję na myśl, że rozczaruję Velosa, który stwierdził, że jestem już martwy albo bliski śmierci. Klamka u drzwi ustąpiła pod naciskiem mojej dłoni i wślizgnąłem się do środka, zamykając drzwi za sobą. Jak zauważyłem w mrocznym pomieszczeniu, jeden fakt działał na moją korzyść: „Vestris” zbudowana była według ogólnego wzoru statku badawczego – było to oczywiście uzasadnione, jako że Wolni Handlarze często badali nowe światy. Na końcu pomieszczenia znajdowały się kolejne drzwi, prowadzące bezpośrednio do śluzy – pozwalało to na zaoszczędzenie czasu, gdy trzeba było zdjąć bądź włożyć kombinezon, wybierając się w kosmos. Przesunąłem ręką wiszące na wieszakach skafandry próbując znaleźć taki, który nada się do użytku albo może nawet będzie wygodny. Wolni Handlarze wykształcili już ogólny typ budowy, drobni i ruchliwi. Gdybym ja sam nie był chudy i niższy niż inni przedstawiciele mojej rasy, nie udałoby mi się wcisnąć w ten ochronny ubiór. Z moją figurą i tak spodziewałem się, że kombinezon będzie bardzo dopasowany – tak bardzo, że nie mogłem zapiąć na sobie pasa z kieszeniami, bo nie zdołałbym zapiąć kombinezonu. Cóż, włożę go na wierzch, jeśli nie zmieści się pod spód. Gdy weszliśmy do śluzy, mój maleńki towarzysz ześlizgnął się ze swej grzędy na mych ramionach i zdawał się nieomal płynąć nad podłogą. Zatrzymał się przed pudłem o przezroczystych ścianach, usiadł i przeciągnął swymi łapodłońmi wzdłuż jednej z krawędzi pudełka w sposób, który przeczył jakiemukolwiek inteligentnemu celowi. Ku memu zdziwieniu przednia ściana pudełka otwarła się gwałtownie i stworzonko zwinęło się w środku. Przyglądałem mu się urzeczony. – Zamknij to! – władcze słowa rozbrzmiewające w mej głowie ściągnęły mnie natychmiast z zadumy na ziemię. Spostrzegłem, że kombinezon uczynił moje ruchy bardzo niezgrabnymi. Nie byłem pewien, co to było za pudełko. Miało przezroczysty przód, metalowe ścianki boczne i tył, z pewnością zostało tak zaprojektowane, by umożliwić przyjrzenie się jego zawartości. Z tyłu były dwa haki, jakby miało skądś zwisać. Domyśliłem się, że służyło do transportowania okazów z nowo odkrytych światów. – Zamknij to! Pośpiesz się! Oni nadchodzą! Weźmiesz mnie w ten sposób! Jasne oczy spojrzały na mnie nagląco. Tak, odczułem siłę tej woli. Znów posłuchałem rozkazu dziwnego stworzenia. Nie zdołałem zapiąć pasa na kombinezonie. W pośpiechu otworzyłem jego kieszenie i wytrząsnąłem całą ich zawartość do kieszeni kombinezonu – wszystko poza pierścieniem z kosmosu. Ta szeroka metalowa obrączka kiedyś spoczywała na rękawicy kosmicznego skafandra, być może i mnie się uda włożyć ją w ten sposób. Pasowała jak ulał. Włożyłem na siebie resztę ekwipunku i dopiąłem kombinezon. Gdzieś w zakątkach świadomości odczuwałem całą samobójczą głupotę mego planu. Fakt jednak pozostawał faktem: gdybym pojawił się teraz w jakimkolwiek miejscu na statku, prawdopodobnie zostałbym bezlitośnie spalony płomieniem lasera. Nic nie jest silniejsze od strachu przed zarazą. Niosąc w jednej ręce pudełko z moim samozwańczym towarzyszem, otworzyłem drzwi do śluzy. Moje wyjście na zewnątrz uruchomi alarmy. Czy jednak załoga natychmiast pomyśli, że to ich zguba w ten sposób ucieka przed nimi? Velos twierdził, że jestem nieprzytomny. Miałem nadzieję, że reszta mu uwierzyła. Drzwi powróciły na swoje miejsce i zamknąłem je porządnie. Dlaczego nie miałbym po prostu zostać tu, gdzie byłem? Otóż właśnie dlatego, że było tu mnóstwo wewnętrznych czujników, a te drzwi zawsze można było otworzyć z korytarza, od wewnątrz. Wystarczyło, że otworzą drzwi i zrobią dziurę w moim kombinezonie ochronnym, a potem wyrzucą mnie w kosmos. Czysta sprawa w ich przekonaniu, małe też byłyby szansę, bym zaraził swoich zabójców. Gdy tak sobie rozmyślałem, ręce moje zajęte były otwieraniem klapy na zewnątrz. Miałem wrażenie, jakby pracowały niezależnie ode mnie. Nagle zapłonęło ostrzegawcze światełko i wtargnął do statku strumień powietrza Przecisnąłem się przez klapę i wyszedłem na zewnątrz przywierając magnetycznymi podeszwami swych butów do zewnętrznej powierzchni statku. Od lat podróżowałem w kosmosie, lecz moja znajomość ze wszechświatem ograniczała się do doświadczeń pasażera statku kosmicznego. Teraz jednak miałem dosyć rozsądku, by patrzeć tylko na statek pod moimi stopami i ani razu nie rzucić okiem na rozciągającą się wokół mnie pustkę. Przypiąłem pudełko linką bezpieczeństwa do swojej uprzęży i teraz kołysało się za moimi plecami, ciągnąc mnie, ale nie na tyle mocno, by oderwać magnetyczne podeszwy moich butów od statku. Szurając nogami, by nie ryzykować niepotrzebnej utraty kontaktu z powierzchnią, oddalałem się powoli od klapy, przez którą wyszedłem. Pomyślałem sobie, że wkrótce zaczną mnie ścigać, i głupota tego, co właśnie uczyniłem, dotarła do mnie w jednej chwili, wyrywając z półsennego otępienia, w które popadłem, gdy stworzonko po raz pierwszy zwróciło się do mego podatnego umysłu. Jeśli to wszystko rzeczywiście było prawdą, a nie majaczeniem w gorączce, to odbierałem telepatycznie wszystkie te sugestie i rozkazy. Nikt nie powinien się śmiać słysząc o postrzeganiu pozazmysłowym, jak czynili to kiedyś tak zwani uczeni. Ustalono już, że takie zjawiska istniały, choć były dość rzadkie i przypadkowe. Jakkolwiek ja sam, nigdy nie miałem sposobności osobiście przekonać się o istnieniu takich zjawisk i z pewnością nie byłem w tej dziedzinie żadnym talentem. – Ruszaj się! – Ten rozkaz rozbrzmiał w mojej głowie tak wyraźnie jak pierwsze zdania, które odebrałem w ten sposób. – Posuwaj się w stronę dziobu... Po raz pierwszy nie usłuchałem jego rozkazu. Po prostu w tej chwili nie zdołałbym poruszyć się w żadnym kierunku. Zamarłem w tak dzikim przerażeniu, że jeszcze przed chwilą nie uwierzyłbym, że można przeżyć coś takiego i nie zwariować. Zapomniałem bowiem o całej swej przezorności i odwróciwszy wzrok od statku, rozejrzałem się wokół siebie. Słowa tłukły mi się w głowie, lecz ich nie rozumiałem. Nic nie rozumiałem, nie widziałem nic poza pustką. Coś potrząsało mną i szarpało za uprząż. Stworzonko rzucało się w swoim pudełku. Widziałem, jak jego pyszczek otwiera się i zamyka, jak oczy nie są już świecącymi paciorkami, lecz błyszczą jasno i gorączkowo. Patrzyłem na to i nic nie rozumiałem, przerażenie kosmosem trzymało mnie mocno w swoich szponach. Gdy przyglądałem się szamoczącemu stworzonku w pudle, zauważyłem, że klapa, którą zostawiłem przymkniętą, całkiem się zamknęła. Chyba krzyknąłem pod hełmem i ten przeszywający krzyk prawie mnie ogłuszył. Zostałem teraz zamknięty na zewnątrz, sam na sam z nicością. Czyżbym oszalał? Teraz jestem pewien, że tak. Musiałem dostać się do wejścia, musiałem, musiałem... nie przypominam sobie tej chwili zbyt wyraźnie – czyżbym przerażony rzucił się w pustą przestrzeń? Co wydarzyło się w ciągu tych kilku szarpiących umysł chwil wszechogarniającej paniki? Nigdy się tego nie dowiedziałem. W każdym razie spostrzegłem, że nie miałem już twardego gruntu pod nogami. Statek był kawałek dalej, a ja byłem tu, kręciłem się na wszystkie strony, z daleka od statku, szybując bez jakiejkolwiek nadziei na pomoc, w wiecznych ciemnościach. Myślę, że wtedy właśnie zemdlałem, bo w moich wspomnieniach pojawia się tu luka. Przytomność odzyskałem, gdy poczułem, że coś mnie ciągnie za sobą. Przez chwilę lub dwie odczuwałem wielką ulgę. Zarzucili na mnie linę, wracałem na „Vestris”. Nie obchodziło mnie, czy nie znaczy to przypadkiem, że ciągną mnie na rzeź. Szybka śmierć była nawet pożądana jako alternatywa dla wiecznego tułania się w pustce kosmosu. Moja ręka, moje ramię... ból – ból, bo mnie ciągnięto... ból, który narastał. Prawe ramię sterczało przede mną, jakby wymierzone w jakiś niewidzialny cel. Na rękawicy płonęło światło, pulsujący blask, jakby zasilany równomiernymi porcjami energii co jakiś czas. Podążałem za swym wyciągniętym ramieniem, tak jak ciało nurka podąża za jego rozgarniającymi wodę rękoma, czułem też, jak coś mnie wlecze, dręcząc wszystkie mięśnie, jakby moje ramię stało się cumą, za którą ciągnięto mnie na kotwicowisko. Nie mogłem poruszyć ani ręką, ani nawet nogą. Zastygłem w tej pozycji – ludzka strzała wymierzona w cel, którego nawet nie siliłem się odgadnąć. Nie wątpiłem jedynie w to, że dokądś zmierzałem. Nie zarzucono na mnie żadnej liny – nie, sunąłem przez pustkę podążając za światłem na rękawicy. Na rękawicy? Nie! Światło pochodziło od pierścienia z kosmosu na moim palcu! Ten jeszcze niedawno matowy kamień stał się teraz źródłem oślepiającego światła, które dokądś mnie ciągnęło. Udało mi się nieco odwrócić głowę i sprawdzić, że nadal holuję za sobą pudełko wraz z jego futerkowym lokatorem. Zobaczyłem, że stworzonko było zwinięte w ciasny kłębek, który miotał się bezradnie po całym pudle, stwierdziłem więc, że mój tajemniczy towarzysz podróży prawdopodobnie już nie żyje. Nie miałem pojęcia, gdzie mogła znajdować się „Vestris”. Wydawało mi się, że posuwam się obecnie dość szybko. Nie byłem w stanie odwrócić głowy, by spojrzeć, co znajduje się za mną, nade mną czy pode mną. Czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Chwilami zapadałem w czarną otchłań braku świadomości, czasem odzyskiwałem przytomność. Dopiero stopniowo dotarło do mnie, że zbliżałem się do czegoś. Wreszcie udało mi się stwierdzić, że najprawdopodobniej były to szczątki statku. Wokół samego statku, jak małe satelity wokół planety, krążyły odłamki i oderwane kawałki, uderzając w pokrywę wraku, oddalając się od niego i znów wpadając w ten młyn, który nie mógł zmielić ich doszczętnie. A pierścień ciągnął mnie w sam środek tego pobojowiska! Jeśli zahaczę choćby o najmniejszy fragment, będę martwy, jakby ktoś skosił mnie wiązką lasera. Mimo że próbowałem opierać się ciągnącej mnie sile, nie miałem żadnych szans w tych zmaganiach. Ramiona mi zdrętwiały, stawy zdawały się zastygać w tej pozycji. Przestałem być człowiekiem: byłem tylko środkiem, który miał pomóc pierścieniowi dotrzeć do celu. Moje bezradne ciało wewnątrz kombinezonu – ta część mnie, która czuła i myślała – kuliło się, i jęczało ze strachu. Zamknąłem oczy, nie byłem w stanie patrzeć na to, co mnie czekało, a potem byłem zmuszony otworzyć je znowu, ponieważ nadzieja odmawiała mi prawa do śmierci. Byliśmy bardzo blisko zewnętrznego kręgu złomowiska i wydawało mi się, że widzę otwór w burcie statku – otwartą klapę lub może jakąś wyrwę. O ile mogłem się rozejrzeć, wrak był większy od „Vestris”, bardziej zbliżony rozmiarami do pasażerskiego liniowca. A kształtem nie przypominał żadnego statku, jaki znałem. Nagle... weszliśmy w pierwszą warstwę gruzu... Czekałem, kiedy nadzieję się na jakiś kawałek pogruchotanego metalu, dopóki nie ujrzałem, że unoszące się w przestrzeni odłamki rozstępowały się przed wiązką światła, którą emitował pierścień, jakby miał on moc wycinania przejścia pomiędzy tymi szczątkami. Nie dowierzając, że rzeczywiście tak jest, przypatrywałem się temu, co się działo. A jednak to była prawda, wielki kawał wraku zatrząsł się i zakołysał, a potem niechętnie ustąpił mi z drogi. W ten sposób dotarliśmy do ciemnego otworu. Byłem pewien, że była to klapa włazu, choć nie wyglądała na jakieś drzwi. Jednak otwór był zbyt regularny, by miała to być wyrwa przypadkowa. Pierścień wciągnął mnie w czarną dziurę i rozświetlił ciemne ściany. I wtedy dłoń z pierścieniem uderzyła boleśnie w jakąś twardą powierzchnię, potem ponowiła uderzenie i jeszcze raz... mimo że wcale nie chciałem tego robić – po co miałbym tłuc w ścianę wymarłego statku, jakby żądając, by wpuszczono mnie do środka. W końcu moja dłoń w rękawicy spoczęła na ścianie i pozostała tam, jakby była przyspawana, a ja miotałem się, dopóki magnetyczne podeszwy moich butów nie dotknęły czegoś w rodzaju podłogi; mogłem wreszcie stanąć na czymś solidnym: ręka była przyczepiona drzwi, a nogi znowu znalazły oparcie. Rozdział szósty Niewymowna ulga, jaką poczułem uświadomiwszy sobie, że znowu przebywam w zamkniętym pomieszczeniu, że nie błąkam się już w kosmicznej pustce, była tak wielka, że przez moment była to moja jedyna myśl – dopóki nie zdałem sobie sprawy, że teraz znalazłem się w innej pułapce. Myśl ta rozwiała złudzenie bezpieczeństwa. Moja ręka nadal tkwiła przy zamkniętych drzwiach i nie mogłem jej uwolnić. To właśnie ona ciągnęła mnie do przodu, aż całe moje ciało rozpłaszczyło się na powierzchni drzwi, jakbym rzeczywiście mógł przeniknąć przez zniszczony czasem metal, jeśli tylko będę pchał się dostatecznie mocno. Ogarnęła mnie druga fala strachu, gdy pomyślałem, że być może pozostanę tu uwięziony na zawsze, złapany w pułapkę. Blask bijący od kamienia nie był już taki silny. W tym małym pomieszczeniu mógłby mnie oślepić, gdyby świecił tak jak przedtem w otwartej przestrzeni. Nadal jednak błyszczał i migotał. Szamotałem się dziko, by wyzwolić się spod władzy siły, która przyciągała mnie do zamkniętych drzwi. W końcu, byłem tak wyczerpany, że tylko wyprostowana ręka utrzymywała mnie pionowo przy drzwiach. Gdy tak zwisałem, gapiąc się bezmyślnie na światło, na swą rękę i na drzwi, jeden fakt przebił się przez moje otępienie. Migotanie kamienia stało się jakby bardziej rozważne. Jakby podążało za jakimś ustalonym wzorcem – zapalić, zgasić, zapalić, zgasić w różnych odstępach czasu. Ujrzałem, że tam, gdzie moja rękawica dotykała drzwi, zaczynała rozprzestrzeniać się czerwonawa plama. Oczywiście kombinezon stanowił solidną warstwę izolacyjną, lecz nawet przez jego materiał wyczuwałem impulsy skoncentrowanej energii. Znowu poczułem, że byłem tylko przedmiotem używanym przez pierścień; to ja byłem jego narzędziem, a nie on moim. Lekkie mrowienie, jakie odczuwałem w dłoni, przeszło w ból, a potem w śmiertelną męczarnię, której w żaden sposób nie potrafiłem złagodzić. Czerwona plama rozjaśniła się i ujrzałem czarne linie pęknięć. Kiedy moja udręka rosła, drzwi zaczęły ustępować. Nagle, połamane, wypadły ze swej framugi, a ja zostałem wciągnięty do środka. Udało mi się tylko rzucić okiem na przeróżne korytarze, bo pierścień właśnie przyspieszył, jakby chcąc nadrobić czas stracony na pokonywanie przeszkody w postaci drzwi. Dwa razy zostałem przeciągnięty przez wyłomy w pokrywie statku. Moja podróż skończyła się w pomieszczeniu, w którym znajdowały się silniki i inne maszyny przeróżnych kształtów. Ta część statku wydawała się nietknięta, nie uszkodzona przez coś, co zakończyło jego istnienie jako całości. Kamień ciągnął mnie przez labirynt prętów, cylindrów, krat i rur, aż w końcu dotarłem do kabiny, z której widać było jakąś platformę: Na platformie ustawione były czarne nieforemne kształty. Ostatnim szarpnięciem pierścień przykleił moją dłoń do ekranu w kabinie. Ekran buchnął oślepiającym światłem. Zauważyłem, że jeden z czarnych kształtów pobłyskuje słabo w odpowiedzi. Było jednak tylko kilka błysków i od razu zniknęły. Potem zniknął także blask pochodzący od kamienia i moja ręka ciężko i bezwładnie opadła do boku. Zostałem sam jeden w ciemnych wnętrznościach dawno wymarłego statku. Zasłabłem i upadłem, a wtedy poczułem mocne uderzenie – było to pudełko, w którym podróżował mój towarzysz. Nie wiedziałem, ile jeszcze powietrza zostało w moim zbiorniku, ale powątpiewałem, czy utrzyma mnie ono jeszcze długo przy życiu. Kamień po prostu doprowadził mnie na spotkanie ze śmiercią, nie w pustce, w której szybowałbym bez końca, lecz w tym grobowcu z pogruchotanego metalu. Wśród przedstawicieli mojego gatunku od wieków panuje lęk przed ciemnością i tym, co może się w niej czaić. Uniosłem lewą rękę i poszukałem po omacku przycisku z przodu mej uprzęży, aż w końcu zapłonęło ostre światło latarki, ukazując czarne kształty, które kiedyś mogły być kamieniami podobnymi do tego w pierścieniu. Oczywiście nie mogłem żywić nadziei, że znajdę jakieś pomieszczenie, w którym pozostało choć trochę powietrza, czy też jakąkolwiek możliwość ucieczki. Nie miałem jednak zamiaru pozostać bezczynnie tam, gdzie byłem i tylko czekać, aż się uduszę z braku powietrza. Nadal nie miałem pożytku ze swego prawego ramienia. Uniosłem je lewą dłonią i zaklinowałem w uprzęży tak, by spoczywało na mojej piersi. Już miałem wyrzucić pudełko z martwym stworzonkiem, jednak gdy spojrzałem na ciasno zwinięte ciałko, ku swemu ogromnemu zdumieniu ujrzałem najpierw błysk oczu, a potem ruch głowy. Zatem ono także przeżyło naszą wariacką podróż do tego wraku! Magnetyczne podeszwy moich butów pozwoliły mi chodzić po podłodze, chociaż powolne ruchy kadłuba uczyniły z niej ścianę czy nawet sufit. W końcu odpiąłem magnetyczne sztabki i posuwałem się posługując się uchwytami. Wszystkie statki kosmiczne w moich czasach wyposażone były w łodzie ratunkowe, zaprogramowane na lot do najbliższej planety: były tam czujniki, które ją lokalizowały, i następnie kierowały w tamtym kierunku łódź. Oczywiście zawsze była możliwość, że rozbitkowie trafią do świata, który nie jest przyjazny ludziom. Może ten statek również miał podobne urządzenia dla bezpieczeństwa pasażerów i załogi. Jeśli tak było i jeśli uda mi się odnaleźć taką łódź – chociaż być może wykorzystano wszystkie przy opuszczaniu statku – mógłbym jeszcze mieć jakąś nikłą szansę na przeżycie. W naturze mego gatunku leży to, iż uważamy za konieczną walkę o życie dotąd, dopóki ostatni cios go nie przerwie. To właśnie ten wrodzony instynkt teraz mną powodował. Domyśliłem się, że kamień przywiódł mnie do maszynowni statku. To, co zasilało mój kamień w kosmosie, a także stanowiło urządzenie naprowadzające, spowodowało, że znalazłem się koło tych wypalonych czarnych kształtów w wielkim pudle, które kiedyś zapewne stanowiły główne paliwo dla statku. Przecisnąłem się przez ruiny maszynowni. Pomyślałem, że w łodziach ratunkowych mogą być inne źródła energii. Łodzie powinny znajdować się kilka pokładów wyżej, niedaleko siedzib załogi i pasażerów – jeśli założymy, że statek zbudowany został według ogólnego wzoru, który już dość dobrze znałem. Nie znalazłem żadnych drabinek, tylko pionowe korytarze prowadzące z poziomu na poziom. Raz po raz znajdowałem dowody na to, że na tym statku nigdy nie gościli przedstawiciele mojego gatunku. Zawahałem się u stóp drugiego szybu. Statek kręcił się leniwie; jeśli przejdę przez ten szyb (a latarka nie odsłoniła żadnych uchwytów, za pomocą których mógłbym się przeciągnąć), mogę zostać wyssany przez próżnię na zewnątrz i potem szybować bezradnie w kosmosie... W końcu posłużyłem się magnetycznymi sztabkami u podeszew i zszedłem po ścianie, która złośliwie kołysała się tak, że powróciły moje zawroty głowy, które pojawiały się już przedtem. Na następnym poziomie znajdowały się kabiny, większość z nich była otwarta. Zajrzałem do jednej czy dwóch. Były tam półki – czy może koje – bardzo wąskie i krótkie. Kabiny były tak jednolite, że z pewnością były to kwatery załogi. Ponownie wszedłem na moich magnetycznych podeszwach na następny poziom. Tu kabiny były większe, a na podłodze leżał dywan. Latarka odkryła jakieś kolory na ścianie, potem odsłoniła obrazek czy też malowidło naścienne: dziwne, rozczłonkowane postacie, kolory, które raniły. Terytorium pasażerów. Teraz – gdzieś tutaj powinienem znaleźć luki z ŁR [ŁR – łodzie ratunkowe (ang. LB od „lifeboats”)]. Ujrzałem coś, co unosiło się naprzeciwko ściany w korytarzu. Wydawało mi się, że to pochyla się w moją stronę, więc odepchnąłem to z niesmakiem, nie chcąc się temu przyglądać. Pasażer lub członek załogi, ktoś, kto nie dotarł do żadnej ŁR. Moje pchnięcie odesłało go z powrotem. Już zaczynałem przypuszczać, że nadzieje mnie zawiodły, gdy w końcu dotarłem na pierwsze stanowisko i zajrzawszy przez drzwi zobaczyłem puste miejsce po łodzi. Ta ŁR odleciała, co oznaczało, że dotarły do niej żywe istoty. Ktoś jednak uciekł z tego wraku. Mimo że stanowisko było puste, podtrzymało moją słabnącą nadzieję. Wskaźnik na mojej butli tlenowej niebezpiecznie zbliżył się do czerwonej kreski. Spojrzałem nań raz i szybko odwróciłem wzrok. Lepiej nie wiedzieć, jak daleko jeszcze do końca. Nawet jeśli odnajdę jakąś sprawną ŁR i wystartuję w niej, jak długo potrwa, zanim dotrę do jakiejś planety? Jeśli, jeśli, znowu jeśli... Nagle omdlałe ramię spoczywające na mej piersi poruszyło się i pociągnęło za przytrzymujący je pasek. Spojrzałem w dół. Kamień znowu świecił. Czyżby ponownie odpowiadał na wezwanie podobne do tego, które napotkałem w maszynowni? Chociaż nieznana siła ciągnęła za moje zabezpieczone ramię, nie wystarczała jednak, by uwolnić je od pasów uprzęży. Był to jednak przewodnik prowadzący mnie korytarzem. Minąłem jeszcze dwa puste stanowiska. Potem coś mocno potrząsnęło moim ramieniem wyszarpując je z uprzęży i pociągnęło je tak, by wskazywało na powierzchnię prawie bezpośrednio pode mną. Kolejny luk z ŁR, ale zamknięty. Prawdopodobnie nikt do niego nie doszedł. Znowu moja rękawica przywarła do klapy luku, zakotwiczyła mnie tam i światło kamienia zabłysło intensywniej. Tym razem jednak wejście nie zostało przepalone. Pokrywa luku zwinęła się na bok i ujrzałem obły kształt ŁR. Moje ramię ponownie opadło, lecz zdołałem przeciągnąć się lewą ręką i złapać za klapę włazu do łodzi. Klapa ustąpiła i spadłem do wnętrza ŁR, zabierając ze sobą pudełko ze stworzonkiem. Migocące światło pochodziło nie tylko z kamienia, lecz również z tablicy kontrolnej na dziobie łodzi. Ujrzałem podobne do hamaków siedzenia dla pasażerów, jedno z nich było na tyle blisko, że mogłem po nie sięgnąć. Poczułem wibracje przechodzące przez kabinkę. Cokolwiek zasilało tę ŁR, jeszcze się nie wyczerpało – uda się przynajmniej wystartować tym maleństwem z macierzystego statku. Wystrzeliliśmy z miejsca z taką siłą, że wgniotło mnie w fotel i straciłem przytomność. – Powietrze... Rozejrzałem się tępo dookoła. Latarka ciągle świeciła, teraz wymierzona w zaokrągloną ścianę, która odbijała światło tak, że oślepiająco świeciło mi prosto w oczy. Nagle zdałem sobie sprawę, że oddychałem płytkimi haustami, nieco się krztusząc. Powietrze, które wciągałem w płuca, miało dziwny zapach, drażniący moje drogi oddechowe. Na ramieniu siedział mój futerkowy bagaż, mordka z wąsikami była blisko mojej twarzy, czarne paciorki oczu patrzyły na mnie uporczywie. – Rzeczywiście, powietrze... – odparłem sennie. Wszystko to coraz bardziej przypominało jakiś przedziwny nocny koszmar. Co prawda był to koszmar może logiczny, na sposób, który rzadko przydarza się w snach, ale z pewnością niewiarygodny. Na razie jednak byłem zadowolony z tego, że przynajmniej leżę w hamaku i szybko wdycham to ohydne powietrze. Gdy nieco obróciłem głowę, ujrzałem tablicę kontrolną. Liczne światełka, które tak ładnie zapłonęły na moje powitanie, teraz wygasły – paliły się tylko trzy: jedno biało-żółte w środku i nieco wyżej dwa pozostałe: białe i jasnoniebieskie. Spojrzałem na swoją rękę. Kamień nadal słabo świecił pod matową powierzchnią i czułem lekkie mrowienie w dłoni. W każdym razie nadal żyłem. Za pomocą ŁR uwolniłem się od wraku tamtego statku i miałem powietrze, którym mogłem oddychać, nawet jeśli nie było to powietrze, za jakim tęskniłyby moje płuca. Zapewne moje wejście do ŁR uruchomiło dawno zaprogramowane procedury. Jeśli lecieliśmy do najbliższej planety, jak długa podróż nas oczekiwała? Jaki rodzaj lądowania będziemy musieli znieść? Mogłem oddychać, będę jednak potrzebował wody i jedzenia. Być może znajdę jakieś zapasy – żelazne porcje – na pokładzie. Czy jednak będą jeszcze nadawały się do użytku po tylu latach?... i czy w ogóle ludzki organizm będzie mógł się nimi odżywiać? Zębami odpiąłem klamerkę, która przytrzymywała moją lewą rękawicę, zdjąłem rękawicę i uwolniłem rękę. Potem przeciągnąłem dłonią po swojej uprzęży. Te kombinezony zostały tak zaprojektowane, by można je było nosić na obcych planetach, jak również podczas napraw statku; musiały być wyposażone w jakieś żelazne porcje. Moje palce natrafiły na jakieś pętelki z narzędziami, aż w końcu odnalazły zamkniętą próżniowo paczuszkę. Otworzenie jej zajęło mi kilka chwil. Dotychczas nie czułem głodu, teraz stał się on jednak wszechogarniającym, pożerającym me wnętrzności bólem. Podniosłem znalezioną tubkę na wysokość oczu. Nie byłem w stanie usiąść prosto ani nawet unieść głowy. Znajome napisy na tubce dodały mi otuchy. Dziełem chwili stało się wsadzenie końca tuby między zęby, przegryzienie go i... półpłynna zawartość wypełniła mi usta. Przełykałem chciwie. Już miałem wyssać tubkę do reszty, gdy coś poruszyło się na mojej odsłoniętej szyi i przypomniałem sobie, że nie jestem sam. Wymagało to ode mnie dużo siły woli, by oderwać tubkę od ust, ścisnąć ją i przytrzymać przy mordce futrzaka. Jego ostre ząbki chwyciły wylot tubki równie gorączkowo, jak moje kilka chwil wcześniej. Wyciskałem tubkę powoli, a on ssał z zapałem, który dawał się wyczuć w ruchach jego małego ciała. W pakunku były jeszcze trzy tubki. Wiedziałem, że każda wystarczała jako dzienna racja żywnościowa, może dwie, jeśli kogoś przycisnęło. Cztery dni... może uda nam się rozciągnąć je do ośmiu. Było to ryzyko, jakiego dobrowolnie nie podjąłby się żaden człowiek o zdrowych zmysłach. Leżałem spokojnie, dopóki siły nie zaczęły mi wracać. Moje ciężkie jak ołów prawe ramię nieco mrowiło, nie z powodu działania kamienia, lecz chyba dlatego, że wracało w nim krążenie. Odczułem też bolesne skurcze. Zmuszałem się do naprężania mięśni palców w rękawicy, do podnoszenia i opuszczania ramienia – musiałem mocno zaciskać zęby, bo ćwiczenia te sprawiały mi niewymowny ból. W końcu ramię zaczęło słuchać mnie tak jak przedtem, zanim kamień objął nad nim kontrolę. Podciągnąłem się do pozycji siedzącej i rozejrzałem się po ŁR. Było tu sześć hamaków, po trzy na każdej ścianie, a ja leżałem w ostatnim na prawo. Żaden z nich nie został umieszczony na tyle blisko, by jego lokator zdołał sięgnąć do tablicy rozdzielczej. Tak samo brzmiały te normy na ŁR, które obowiązywały przy budowie statków kosmicznych w naszych czasach. Ich kursy były już ustalone, tak więc jeśli ciężko ranny człowiek dotarł do łodzi, mogła mu ona służyć jako środek ratunku bez żadnych dodatkowych działań z jego strony. Hamaki, podobnie jak koje, które widziałem na statku, nie były rozmiarami przystosowane do ludzkiego ciała. Z pewnością także drażniące moje nozdrza powietrze nie było normalne. Zastanowiłem się przełomie, czy nie zawiera ono jakichś toksycznych związków, które z upływem czasu mnie wykończą. Jednak jeśli nawet tak było, nie mogłem nic na to poradzić. Nadal znajdowałem się w półśnie. Moje ciało już powróciło do sił, wydawało mi się jednak, że przyglądam się wszystkiemu z dużej odległości i nic się tak naprawdę nie liczy. Uniosłem dłoń i spojrzałem na nią. Ciemne plamy, purpurowe, puchnące pęcherze i łuszczące się strupy starły się we wnętrzu rękawicy. Skóra na dłoni była świeża i różowa. Futrzak znów się poruszył i poczułem, jak jego sierść trze o moją szyję. Potem mój towarzysz opuścił swoje stanowisko, ześlizgnął się z mojego ramienia i wyciągnął łapodłoń w stronę drugiego hamaka. W końcu zahaczył pazurami tylnych łap o płótno mego kombinezonu, wychylił się mocno do przodu i już zdołał pochwycić sieć hamaka. Z kocią zręcznością złapał ją mocno i podciągnął całe ciało na nowe miejsce. Hamak posłużył mu jako drabina i wdrapał się po nim zręcznie, aż dosięgnął jednego z widniejących nad nim schowków. Trzymając się lewą przednią i oboma tylnymi łapami rozbujanego fotela, przesunął drobnymi szarymi paluszkami po powierzchni schowka. Nie zauważyłem, czy coś nacisnął, czy przesunął, w każdym razie schowek otworzył się tak gwałtownie, że stworzonko musiało się szybko uchylić. Za drzwiczkami znajdowały się dwie rurki osadzone w stelażu. Każda z nich miała coś, co trochę przypominało uchwyt lasera, i pomyślałem sobie, że może to być broń bądź narzędzia potrzebne do przetrwania. Stworzonko zostawiło drzwiczki schowka uchylone i metodycznie przesunęło się w stronę następnego. Czułem się nieco zakłopotany, gdy obserwowałem jego poczynania. Nawet po tym, jak się porozumieliśmy telepatycznie, cały czas uważałem swego towarzysza za zwierzę. Był przecież potomkiem Walkirii, mimo że jego poczęcie było dość dziwne. Słyszałem już o zmutowanych zwierzętach, zdolnych do porozumiewania się z ludźmi. Teraz jednak dotarło do mnie, że czymkolwiek było to stworzenie, okazywało inteligencję o wiele wyższą od tej, którą mu wcześniej przypisałem. Zapytałem więc, a mój głos zabrzmiał zbyt głośno w małej kabinie: – Kim jesteś? Może lepiej byłoby zapytać: „Czym jesteś?” Stworzonko zatrzymało się z wyciągniętą przednią łapą, poruszyło swą długą szyją, by móc spojrzeć prosto na mnie. Po raz pierwszy stwierdziłem, że ocknąłem się bez hełmu, mogłem oddychać. Na pewno nie zdjąłem go będąc nieprzytomnym, więc... – Eet. Pojedyncze słowo o jakimś dziwnym brzmieniu, o ile słowo usłyszane w myślach może w ogóle mieć jakieś brzmienie. – Eet – powtórzyłem na głos. – Czy masz na myśli, że jesteś Eet tak, jak ja jestem Murdoc Jern, czy tak jak jestem człowiekiem? – Jestem Eet, to ja, we własnej osobie – nawet jeśli zrozumiał moje subtelne rozróżnienie, nie był nim zainteresowany. – Jestem Eet, przywrócony... – Przywrócony... jak? Skąd? Usadowił się z powrotem w hamaku, który zakołysał się pod jego ciężarem, choć przecież był lekki. Musiał chwycić się sieci, by powrócić do właściwej pozycji. – Przywrócony do ciała – wyjaśnił, jakby to było oczywiste. – Zwierzę dało mi ciało, co prawda dziwne, ale nadające się do użytku. Być może będzie wymagało kilku zmian. Na to jednak przyjdzie pora, gdy będzie dość środków odżywczych i czasu. – Czy to znaczy, że jesteś krajowcem, jednym z tych, których nie mogliśmy znaleźć? To dlatego, że Walkiria zjadła tamto nasionko, ty... – moje myśli skakały od jednego dzikiego wyjaśnienia do drugiego. – Nie jestem krajowcem z tamtej planety! – zaprzeczył Eet szybko, jakby gniewało go takie przypuszczenie. – Oni nie mieli w sobie czegoś takiego, co mogłoby dać Eetowi ciało. Musiałem poczekać, aż otworzą się właściwe drzwi i znajdzie się właściwe ciało. Zwierzę ze statku miało to, czego potrzebowałem, dlatego zostało przywabione do nasionka i wchłonęło je w siebie tak, by Eet mógł zostać odrodzony. – Odrodzony?... Skąd? – Z okresu hibernacji – w jego wypowiedzi czaiło się zniecierpliwienie. – Ale to jest przeszłość, nie trzeba jej teraz roztrząsać. To, co teraz jest ważne, to przetrwanie... moje... twoje... – Więc jestem dla ciebie ważny? – Dlatego ponaglałeś mnie, bym uciekł z „Vestris”? Dlatego teraz mnie uratowałeś, zdejmując mi z głowy hełm? Czyżbyś potrzebował mnie w jakiś sposób? – To prawda, potrzebujemy siebie nawzajem – stwierdził Eet. – Otrzymałem ciało, które ma wiele zalet, ale pozbawione jest masy i siły, którą zapewnić możesz ty. Z drugiej strony ja również posiadam umiejętności, którymi mogę ci służyć w walce o twoje przetrwanie. – Czy ta współpraca... ma jakiś dalekosiężny cel? – To się okaże później. Teraz pomyślmy, jak utrzymać się przy życiu, to w tej chwili najważniejsze. – Zgadzam się z tym. Czego tu szukasz? – Tego, co jak się domyśliłeś, może się tu znajdować. Jedzenia i picia, które pomogą nam przetrwać ucieczkę tym małym stateczkiem. – Jeśli nadal tu są i nie wyschły na proch i o ile nie podziałają na nas jak trucizna. – Mimo swoich zastrzeżeń ułożyłem się wygodniej w hamaku i przyglądałem się, jak pazury Eeta otwierają następny schowek. Tym razem Eet odkrył dwa pojemniki zwisające w łagodzących wstrząs obręczach. Mimo że zmagał się z nimi, nie mógł ich zdjąć. Wreszcie ja przeniosłem swoje osłabione ciało z jednego hamaka na drugi i udało mi się uwolnić jeden z pojemników. Był on zaopatrzony w zachęcający dzióbek. Umieściłem go między kolanami i posłużywszy się jednym z drobnych narzędzi wiszących u mego paska, otworzyłem. Potem delikatnie nim potrząsnąłem. Usłyszałem plusk jakiejś cieczy w środku. Powąchałem i poczułem, że usta znów mi wyschły, gdy tylko pomyślałem o cudownej możliwości, że pojemnik może zawierać wodę. Półpłynna racja żelazna zawierała wilgoć, ale nie było jej dostatecznie dużo, by złagodzić pragnienie. Pachniała cierpko, lecz nie nieprzyjemnie. To, co trzymałem, mogło okazać się napojem bądź paliwem albo czymkolwiek innym. Jeszcze jedno ryzyko, które musiałem – musieliśmy – podjąć od chwili, gdy opuściliśmy „Vestris”. – Napój czy paliwo, jak myślisz? – zapytałem Eeta i przechyliłem pojemnik tak, by mógł (mogła? mogło?) go także powąchać. – Napój! – odparł stanowczo. – Skąd taka pewność? – Myślisz, że mówię tak, bo chciałbym, żeby tak było? Nie. Tę zdolność posiada moje ciało: wiem, co jest dla niego szkodliwe. Wypij i przekonaj się. Jego polecenie zabrzmiało tak autorytatywnie, że zapomniałem, iż pochodzi od małego futerkowego stworzonka nie znanego mi gatunku. Przytknąłem dzióbek pojemnika do ust i possałem jego zawartość. Potem prawie rozlałem zawartość pojemnika, bo chociaż to, co wypełniało mi usta, było płynem, to było bardzo kwaśne. Nie był to smak wina, który znałem, ale nie była to też woda. Jednak gdy mimowolnie przełknąłem, schłodziło mi przełyk, a w ustach poczułem taką świeżość, jakbym napił się do syta z jakiegoś zimnego strumienia. Pozwoliłem sobie na jeszcze jeden łyk i podałem pojemnik Eetowi. Przytrzymałem, a on się napił. W ten sposób uzupełniliśmy nasze zasoby wilgoci. Jednak z jedzeniem nie mieliśmy tyle szczęścia. W następnym schowku znaleźliśmy kostki jakiejś różowawej substancji, suchej i twardej. Eet oznajmił, że są niebezpieczne, zatem nawet jeśli były to żelazne porcje dla pasażerów tej ŁR, nie były one z pewnością przydatne dla nas. Eet znalazł też różne narzędzia o dziwnych kształtach i jeszcze jeden zestaw broni, ale to było już wszystko – chociaż nie, znalazł jeszcze pudełko z różnymi przyciskami i dwoma prętami wysuwanymi z tyłu pudełka. Pomiędzy prętami znajdowała się cienka materia, która rozciągnięta tworzyła membranę. Sądziłem, że jest to urządzenie komunikacyjne, które z pewnością miało wysyłać sygnał przywoławczy, gdy tylko pasażerowie ŁR wylądują na jakiejś planecie. Lecz ci, których ten sygnał mógłby przywołać, już dawno zniknęli z tej części galaktyki. Gdy mój gatunek wyruszył w kosmos, od razu zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy tu pierwsi. Były już inne rasy, które podróżowały po kosmicznych drogach, tworzyły imperia i konfederacje światów, rozkwitały i upadały – wszystko to działo się zanim my odkryliśmy koło i ogień czy sięgnęliśmy po metal, by wykuć z niego miecze i lemiesze. Od czasu do czasu odkrywamy ślady tamtych cywilizacji; na takie antyki jest wielki popyt na naszym rynku. Zdaje mi się, że to Zatakiańczycy mają archeologiczne znaleziska świadczące o istnieniu co najmniej trzech różnych kultur przed ich wyruszeniem w kosmos, a Zatakiańczycy są najstarszym ludem, o jakim mamy wiadomości z pierwszej ręki; ich pisana historia obejmuje dwa miliony planetarnych lat! Jest to rasa, która żyła najdłużej i cieszy się największą dostępną wiedzą. Nawet sprzedaż tej ŁR, o ile jakimś szczęśliwym zrządzeniem losu wylądujemy na zamieszkanej planecie, przyniosłaby mi tyle, że mógłbym spokojnie urządzić się jako kupiec klejnotów. Jednak szansa na wylądowanie na takiej planecie była nieskończenie mała. Dużo bym dał za lądowanie na planecie, na której będzie nadające się do oddychania powietrze i dostatecznie dużo jedzenia i wody, by utrzymać się przy życiu. W ŁR nie było żadnego urządzenia do odmierzania czasu. Spałem, a Eet robił to samo. Jedliśmy bardzo oszczędnie, tylko wtedy, gdy nie mogliśmy już znieść głodu, piliśmy też napój podróżników z dawnych czasów. Próbowałem wyciągnąć z Eeta więcej informacji, lecz on uparcie zwijał się w kłębek i nie chciał odpowiadać. Mówię „on”, bo choć nigdy nie powiedział, jakiej jest płci – o ile w ogóle jego gatunek odróżniał takie pojęcie w stosunku do siebie – zawsze myślałem o nim jako o istocie rodzaju męskiego, a skoro on nie korygował tego przypuszczenia, nadal w nim trwałem. Zostało nam już tylko pół tubki żelaznej racji, gdy białe światełko na tablicy kontrolnej – które zawsze świeciło tak samo, toteż przestaliśmy się nim interesować – zamrugało na żółto i w tej chwili usłyszeliśmy ostrzegawcze bzyczenie. Miałem nadzieję (a może obawiałem się?), że to oznaczało lądowanie. Skuliłem się w hamaku, Eet rozciągnął się płasko koło mnie; zastanawiałem się, czy uda nam się lądowanie w statku, pochodzącym z dawnych czasów, a zasilanym ze źródła, które było już bliskie wyczerpania. Rozdział siódmy Zapewne straciliśmy przytomność z powodu szoku, wywołanego wejściem w atmosferę, bo gdy ponownie uświadomiłem sobie, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, leżałem w hamaku na statku, którym już nie wstrząsały wibracje lotu – choć kołysał się pod wpływem moich nieskoordynowanych ruchów, jakbyśmy zostali złapani w olbrzymią sieć i nie było pod nami pewnego gruntu. Umocowałem hełm kombinezonu ochronnego na swoim miejscu, to jest na mojej głowie, i zauważyłem, że Eet był na tyle przezorny, by powrócić do swego pudełka. Cal po calu przeczołgałem się do klapy włazu, w tym czasie ŁR kołysała się pode mną w bardzo niepokojący sposób. Wewnętrzne zabezpieczenia klapy były dość proste, pomyślano tu o pasażerach, którzy mogliby przeżyć, lecz ciężkie obrażenia, pozwoliłyby im użyć jednej tylko ręki. Gdy jednak spróbowałem otworzyć klapę wypychając ją na zewnątrz, poczułem opór, a do środka wsączyły się strużki siwego dymu. Musiałem zmagać się z opornym metalem, w końcu udało mi się otworzyć właz na tyle, że mogłem wyjrzeć na zewnątrz, nie rozdzierając przy tym mego cennego kombinezonu. Na zewnątrz przywitało mnie więcej obłoków gęstego dymu. Rozejrzałem się dokoła, by znaleźć stabilne oparcie dla stóp. ŁR zsuwała się na bok i miałem niewiele czasu do namysłu. Gdy łódź zakołysała się konwulsyjnie, skoczyłem w dym i przebiwszy się przez zasłonę oparów wpadłem w masę listowia, z którego część płonęła. Gałąź tak gruba jak moje ramię, złamana na jednym końcu, prawie mnie przebiła. Chwyciłem ją obiema rękami i zawisłem na chwilę, dziko młócąc nogami, by znaleźć jakieś oparcie. Złamała się jednak pod moim ciężarem i zacząłem ześlizgiwać się w dół w zawrotnym tempie mimo moich wysiłków. Połamałem kilka innych gałęzi, aż w końcu natrafiłem na jakąś grubszą, o którą zahaczyła moja uprząż, i w ten sposób wykonałem ryzykowne lądowanie. Usłyszałem jakiś silny trzask kawałek dalej. Pomyślałem, że prawdopodobnie to ŁR zsunęła się w dół. Przylgnąłem do pnia, który mnie zatrzymał, i wciągnąłem głęboko powietrze, rozglądając się dookoła. Masy liści, które odgradzały mnie od świata, miały chorowitą, żółtozieloną barwę, gdzieniegdzie przechodzącą w jaśniejszy żółty kolor lub przybrudzoną ciemną czerwień. Gałąź pode mną miała szorstką korę i była na tyle szeroka, by dwóch mężczyzn mogło się na niej minąć. Nakrapiana była purpurowym mchem, w którym rosły kępki fiołków o kwiatach (może to nie były wcale kwiaty?), które zamykały się i otwierały, gdy na nie patrzyłem, przypominając rytm oddechu lub bijącego serca. Nade mną widniała poszarpana wyrwa w zieloności. Z pewnością nie był to tylko ślad mojego spadania; prawdopodobnie początkowo tu wpadła ŁR. Gdzie indziej zielony baldachim był bogaty, gęsty i nie naruszony. Przyciągnąłem do siebie pudło, w którym siedział Eet. Ujrzałem, że przysiadł na tylnych łapach i rozgląda się wokół poruszając przy tym szyją tak, że była podobna do dziwnego, futerkowego węża – czasami zdawało mi się, że zrobił pełny obrót głową. Nagle... jakiś huk – tak naprawdę to nawet go nie usłyszałem, po prostu wyczułem wibracje chwiejącego się drzewa, potem głuchy odgłos uderzenia, które zatrzęsło gałęzią pode mną. Sądziłem, że to ŁR w końcu dotknęła ziemi. Fakt, że dość ciężki przecież statek spadał tak długo, świadczył o dwóch rzeczach: że sieć roślinności rozciągała się wysoko nad ziemią, i że sieć ta była na tyle mocna, by złapać lądującą łódź i przytrzymać przez jakiś czas, opóźniając ostateczne lądowanie. Dym gęstniał, docierając z góry. Jeśli tam gdzieś płonął ogień, celowe było wycofanie się stąd. Ściganie się z pożarem lasu w moim nieporęcznym kombinezonie było prawie niemożliwe. Wstałem i podążyłem wzdłuż gałęzi – miałem nadzieję, że zmierzam w stronę macierzystego pnia. W każdym razie gałąź przede mną stawała się grubsza i szersza niż za mną. Wyrastały z niej długie anteny bocznych gałązek pośród kęp mchu i oddychających fiołków. Liście były żółte, szerokie i mięsiste, wygięte tak, że środek ich tworzył kielich, w którym zbierała się woda albo jakiś inny bezbarwny płyn. Nad tą zamkniętą w liściu sadzaweczką ujrzałem pierwsze okazy fauny planety. Coś latającego, wielkości mniej więcej mojej dłoni rozwinęło skrzydła, by odlecieć z trzepotem. Kolorem tak bardzo przypominało liście, że nie dostrzegłem go, dopóki się nie poruszyło. Inne stworzonko podniosło ociekający pysk i odsłoniło zęby – siedziało po drugiej stronie liścia. Tak samo jak fruwadło było zamaskowane – jego chropawa, pokryta naroślami skóra fakturą i kolorem łudząco przypominała korę drzewa. Jednak zęby, które na mnie wyszczerzył, sugerowały, że jest mięsożerny, był mniej więcej rozmiarów Walkirii, miał długie łapy zaopatrzone w dość duże pazury, które zapewne miały za zadanie nie tylko trzymać się gałęzi, ale także łapać żywą zdobycz. Drapieżnik nie obawiał się mnie wcale, stał spokojnie z obnażonymi zębami, opuszczonym łbem i naprężonymi łapami, jakby zaraz miał skoczyć. By przesunąć się dalej w przód, musiałem obejść roślinę z sadzawkowatymi liśćmi. A choć mój przeciwnik był mały, jednak nie lekceważyłem go z tego powodu. Przy kombinezonie nie znalazłem lasera; zgodnie ze statkowym zwyczajem w czasie lotu cała broń była zamknięta w sejfie. Poza tym większość Wolnych Handlarzy i tak nosiła tylko ogłuszacze, które nie były w stanie nikogo pozbawić życia. Lecz ja nie miałem nawet tego. – Zostaw go – rozbrzmiało polecenie Eeta w mojej głowie. – Pójdzie sobie... Rzeczywiście poszedł sobie i to tak szybko, jakby był tylko złudzeniem wywołanym przez pustynnego czarodzieja z Hymandii. Kora za osobliwą rośliną błysnęła i tylko to zaznaczyło odejście zwierzęcia. Ostrożnie stąpałem po szerokich liściach. Pękały pod moimi stopami, a żółta ciecz wypływała spod podeszew mych butów, liście ciemniały i więdły w oka mgnieniu opadając chmarami. Większość siedzących na roślinie drobnych istotek wzbiła się w powietrze, by uchronić się od zagłady, jaką niosło moje nadejście. Ślizgałem się i szurałem nogami, uważając na każdy krok, jaki stawiałem na oślizgłej gałęzi, aż w końcu dotarłem do końca rośliny. Twarz moja pod hełmem była mokra od potu, oddychałem powoli i z wysiłkiem. Doszedłem już do końca zapasów powietrza i niezależnie od tego, czy powietrze na zewnątrz było szkodliwe, czy nie, musiałem otworzyć swój hełm. Ukucnąłem na gałęzi i rozpiąłem klamry. Zaczerpnąłem głęboki haust powietrza i nieomal oczekiwałem, że ten eksperyment rozedrze moje płuca. Mimo iż powietrze pełne było obcych mi zapachów – niektóre z nich były dla mnie bardzo nieprzyjemne – jednak wydało mi się ono lepsze niż we wnętrzu ŁR. Po zdjęciu hełmu powrócił mi słuch. Okolica pełna była dźwięków. Brzęczenie owadów, wysokie nawoływania i od czasu do czasu jakiś daleki głuchy odgłos, jakby ktoś uderzał w wielki bęben i nasłuchiwał, jak roznosi się dźwięk. Słyszałem też trzaski i świsty. Czułem jakiś swąd, z pewnością pochodzący od czegoś, co się paliło, nie widziałem jednak żadnego poruszenia wśród mieszkańców drzew, co świadczyłoby, że uciekają przed ogniem. Sadzawkowata roślina za mną nadal się poruszała, jej podeptane liście opadały masami. Zewnętrzne płatki czy też liście otwierały się i wypływająca z nich woda, spadała kaskadą z wielkiej gałęzi porywając ze sobą wijące się i szamoczące stworzenia, które w niej mieszkały. Roślina nadal więdła i obumierała, aż w końcu pozostał z niej tylko czarny kikut na gałęzi; wydobywał się z niego mdlący zapach, który przynaglił mnie, by iść dalej. Gałąź stawała się coraz grubsza i szersza. Teraz pojawiły się na niej liany, które ją oplatały i zwieszały się z niej pętlami, szykując pułapki na tych, którzy się nie wystrzegali. Nadal pociłem się obficie, cały czas było tak samo gorąco. Ochronny kombinezon ciążył mi coraz bardziej. Poza tym byłem głodny – przypomniałem sobie zwierzę, które napotkałem przy sadzawkowatej roślinie, i zastanowiłem się, czy mógłbym zostać myśliwym. – Wyjść! – Eet był oszczędny w słowach, ale wiedziałem, o co mu chodzi. Postawiłem jego podróżne pudełko na gałęzi i otworzyłem je. Wyskoczył ze swego więzienia i stanął lekko na gałęzi, kołysząc głową na wszystkie strony. – Musimy zdobyć jedzenie... – Przypomniałem sobie, że twierdził, iż może odróżnić rzeczy jadalne od trujących. Trapiło mnie, że na obcej planecie każdy rodzaj pożywienia dla przybysza z zewnątrz może oznaczać śmierć. Co prawda wylądowaliśmy bezpiecznie, ale możemy umrzeć z głodu w samym środku najżyźniejszej planety. – Tutaj. – skinął nosem i wyciągnął szyję, by podkreślić wagę swych słów. Wybrał łodygę, z której zwieszały się wąskie, prawie płaskie strączki. Trzęsły się i drżały, jakby były żywymi stworzeniami. Nie rozumiałem, dlaczego Eet uważał je za jadalne. Wydawały mi się mniej odpowiednie niż kiść owalnych jagód, pękających od soczystego miąższu, które zwisały z drugiej łodygi nie opodal. Przyglądałem się, jak mój towarzysz zabiera się swymi zwinnymi przednimi łapami do zbioru strąków. Obrał je z wierzchniej skórki odsłaniając kilka zdecydowanie zbyt małych i drobnych purpurowych nasion, które zjadł, nie okazując, by rozkoszował się tą potrawą, przypominał raczej kogoś, kto spełnia swój obowiązek. Nie zwinął się w konwulsjach ani nie popadł w śmiertelne odrętwienie, lecz zjadł wszystkie nasiona, które zdołał wydłubać ze strąków. Potem odwrócił się w moją stronę. – To można jeść bez obawy; bez jedzenia daleko nie pociągniesz. Nadal miałem wątpliwości. To, co było dobre dla mego towarzysza, który co najmniej w połowie był wytworem obcej planety, mogło mnie wcale nie służyć. Ale była to jedyna szansa, jaką miałem. Niedaleko mej ręki zwisała następna kiść drżących strączków. Powoli zdjąłem z rękawicy pierścień z kosmosu i schowałem go do kieszeni w uprzęży. Potem rozpiąłem rękawice i pozwoliłem, by zwisały z rękawów kombinezonu, gdy sięgałem po swoje żniwo. Znów ujrzałem gojące się blizny po pęcherzach. Skóra na dłoniach była różowa i całkiem świeża; jej łaty odcinały się wyraźnie od zwykłego brązu mej skóry. Co prawda nie byłem tak opalony od przebywania w przestrzeni kosmicznej jak załoganci statków kosmicznych, ale moje życie wędrowca uczyniło mą skórę ciemniejszą niż jest to normalne u zwykłego mieszkańca planety. Teraz jednak zostałem oszpecająco nakropiony – co prawda nie widziałem jeszcze swojej twarzy, ale tak przypuszczałem. Dopóki plamy nie zejdą, o ile kiedykolwiek zejdą, dla wszystkich ludzi będzie jasne, że nie powinni się ze mną stykać. To chyba dobrze, że nie wylądowaliśmy w żadnym cywilizowanym miejscu – jedno spojrzenie wystarczyłoby, bym został odesłany w celu odbycia nie kończącej się kwarantanny. Ostrożnie wyłuskałem nasiona. Były większe niż ziarna pszenicy, w dotyku twarde i gładkie. Uniosłem je do nosa, ale nawet jeśli czymś pachniały, to zapach ten został stłumiony przez mnóstwo innych, które nas otaczały. Ostrożnie włożyłem kilka ziarenek do ust i zacząłem je żuć. Nie miały żadnego wyraźnego smaku, utworzyły w ustach jedynie suchą papkę. Były trudne do połknięcia, jednak udało mi się je przełknąć. Ponieważ postawiłem już pierwszy krok, mogłem równie dobrze ryzykować dalej. Zgarnąłem wszystkie strąki w zasięgu ręki i podałem Eetowi dwie inne kiście, które określił jako jadalne. Napiliśmy się nieco z pojemnika, zabranego ze statku, który już zawczasu przypiąłem do swej uprzęży. Napój spłukał uczucie suchości z ust. Gdy jadłem, Eet biegał niecierpliwie tam i z powrotem po gałęzi, skakał, potem zatrzymywał się na chwilę, nasłuchiwał, i znowu wracał. Choć od jego urodzenia minęło niedużo czasu, poruszał się z pewnością siebie dorosłego osobnika, być może, osiągnął już dorosłość. – Jesteśmy wysoko nad ziemią – wrócił i przycupnął koło mnie. – Byłoby lepiej, gdybyśmy zeszli niżej. Skoro zaufałem mu w wyszukiwaniu jedzenia, być może także i teraz powinienem zdać się na jego osąd. Jednak kombinezon nie był przystosowany do wspinaczki, a w tym gąszczu splątanych lian trzeba było być pewnym swoich kroków. Czołgałem się na rękach i kolanach, badając przestrzeń przed sobą. W ten sposób dotarłem do miejsca, z którego wyrastały liany, do ogromnego pnia drzewa. Było rzeczywiście olbrzymie. Sądzę, że gdyby było puste w środku, zapewniłoby mieszkanie przeciętnej rodzinie z Angkor. Wysokością przekraczało wszelkie znane mi obiekty. Zastanowiłem się, jak daleko było do powierzchni tego uginającego się pod roślinnością świata – jeżeli cała planeta pokryta była takimi drzewami. Gdyby nie liany, musiałbym pozostać na gałęzi do końca życia, ale choć były poskręcane, śliskie i na pierwszy rzut oka nie obiecywały zbyt wiele, udało mi się stworzyć z nich coś w rodzaju linowej drabinki. Miałem w wyposażeniu swojej uprzęży dwie zwinięte liny, które w założeniu miały służyć w czasie napraw w przestrzeni kosmicznej – nie odkryłem ich na czas, by przytrzymały mnie w pobliżu „Vestris”. W każdym razie użyłem ich teraz, by przypiąć się do lian na gałęzi, potem opuścić się na całą długość liny, przypiąć się niżej i zwolnić klamrę. Był to męczący sposób schodzenia i czułem, jak opuszczają mnie siły. Duszące, gorące powietrze tylko pogarszało moje samopoczucie. W końcu dotarłem do kolejnej szerokiej gałęzi, jeszcze większej niż ta, z której zszedłem. Wciągnąłem się na nią, zadowolony, że osiągnąłem jakieś bezpieczne oparcie. Gęste listowie sprawiło, że na gałęzi było ciemno i ponuro, jakbym znalazł się w jaskini. Pomyślałem sobie, że gdy wreszcie dotrę na ziemię, może się okazać, iż nawet dzień był tam nocą pod kryjącą niebo pokrywą. Być może tylko dzięki wyrwie w roślinnej zasłonie, którą uczyniła nasza ŁR, udało mi się w ogóle cokolwiek zobaczyć. Na tej gałęzi nie było mchu ani roślin z oddychającymi kwiatami. Zamiast tego z kory wyrastały kolczaste wypustki, z których zwieszały się cieniutkie łodygi czy też macki, wydzielające sok lub podobną substancję. Kropelki te lekko błyszczały. Przypuszczałem, że była to przynęta, która miała wabić albo blaskiem, albo zapachem. Widziałem owady, które czasem tak silnie przyklejały się do soku, że nie mogły się oderwać, a wtedy łodygi chłostały je jak baty. Eet trzymał się koło mnie, ale wyczuwałem jego niecierpliwość z powodu wolnego tempa mojego schodzenia. Nie obciążony kombinezonem, dawno już mógł zejść na ziemię. Cały czas przynaglał mnie, bym schodził dalej. Jeśli jednak kierowała nim jakaś obawa przed tym nadrzewnym światem, to ja przeciwnie – czułem się tu prawie bezpiecznie. Stosunek Eeta do mnie coraz bardziej przypominał postawę dorosłego wobec dziecka, o które trzeba dbać i którego obecność przeszkadza w wykonaniu jakiegoś bardzo trudnego i ważnego zadania. Jęcząc, zacząłem znów schodzić. Eet przemknął obok mnie i zniknął z taką łatwością, że zazdrościłem mu tego gorzko, gdy rozpocząłem swoje czołganie się: zaczepić hak, przytrzymać, zwolnić, zaczepić, przytrzymać, zwolnić... Gdy stawało się jeszcze ciemniej, zacząłem się martwić, czy będę jeszcze w stanie zobaczyć odpowiednie miejsca do zaczepienia swych haków. Wydawało mi się, że zacząłem schodzenie około południa, a teraz zbliżał się wieczór. Przynajmniej jeden fakt działał na moją korzyść: im bliżej ziemi, tym więcej roślin pojawiało się pomiędzy gałęziami, niektóre z nich błyszczały tak jak krople przynęty z rośliny z biczami. Dawały jednak bardzo mało światła, choć świeciły jaśniej wraz ze zbliżaniem się ciemności. Być może zmierzch rzeczywiście związany był z upływem czasu i zbliżała się noc. Ta myśl popchnęła mnie ku większym wysiłkom. Nie chciałem, by zmrok zaskoczył mnie jeszcze na drzewie, schodzącego z tych nie kończących się schodów. Dlatego minąłem bez zatrzymywania się dwie następne gałęzie, mimo że oferowały kuszące miejsce do wypoczynku, i uparcie schodziłem w dół. Od chwili, gdy stworzenie pijące z sadzawkowatej rośliny zniknęło, nie widziałem żadnych okazów fauny oprócz owadów. Tych jednak była obfitość i to bardzo różnych: od paskudztw pełzających po lianach i korze do mnóstwa fruwających insektów. Niektóre z większych okazów miały na sobie świecące kawałki pancerza, nieco rozświetlające ciemność przed nimi. Ich czułki, skrzydła i inne części ciała błyszczały przeróżnymi kolorami, odróżniającymi je od ponurych, szarych fragmentów drzew. Widziałem iskierki czerwieni, błękitu i jasnej, żywej zieleni – wyglądało to nieomal tak, jakby jakieś klejnociki rozpostarły swe skrzydła i wirowały wokół mnie. Byłem pewien, że już zapadła noc, gdy ześlizgnąłem się z ostatniej dużej pętli, która zaniosła mnie na podłoże lasu. Wylądowałem na miękkiej, gnijącej, gąbkowatej powierzchni, w którą zapadłem się prawie po kolana. Było ciemno jak w czasie bezgwiezdnej, bezksiężycowej nocy. – Tutaj – zawołał Eet. Zatoczyłem się, próbując znaleźć lepsze oparcie w błocie. Teraz przynajmniej byłem skierowany twarzą w stronę, z której dobiegło wołanie. Liany czy też korzenie zwisały wokół ogromnego pnia drzewa; pomiędzy nimi a pniem było tak ciemno, że nie rosły tam żadne potrzebujące światła rośliny. Mój towarzysz tam właśnie się chyba schronił. Z trudem podciągnąłem się na lianie, by oswobodzić nogi z bagna i wszedłem do jego kryjówki. Poza tym, że nie mieliśmy światła ani broni, było nam właściwie całkiem dobrze – znaleźliśmy sobie prawie bezpieczną kryjówkę. Nie miałem pojęcia, jakie stworzenia mogą zamieszkiwać to piętro lasu. Lepiej jest jednak zawsze spodziewać się najgorszego, niż założyć sobie, że jest się bezpiecznym, a na większości planet mniejsze formy życia zamieszkują drzewa, natomiast większe istoty żyją na ziemi. Na pół usiadłem, na pół upadłem w to zagłębienie i oparłem się plecami o wystający korzeń drzewa. Byłem zwrócony twarzą na zewnątrz, spostrzegłbym więc, gdyby coś poruszyło się za zasłoną z lian. Im dłużej siedziałem w naszej kryjówce, tym więcej byłem w stanie dostrzec, nawet w gęstniejących ciemnościach. W swojej uprzęży miałem latarkę, ale nie chciałem jej zapalać, dopóki nie było to naprawdę konieczne. Takie światło bowiem mogło przyciągać wszystkie te istoty, które najmniej chcielibyśmy spotkać. Dostrzegałem liczne iskierki, zdradzające obecność jakichś latających nad nami stworzeń. Poza szybującymi w powietrzu musieliśmy się także wystrzegać wszystkiego, co żyło na ziemi. Słyszeliśmy mnóstwo przeróżnych dźwięków. Tępe popiskiwanie zaczęło się odzywać, gdy tylko się usadowiłem. Potem zbliżyło się do nas jakieś sapanie, które za chwilę ucichło. Bardzo potrzebowałem snu, ale walczyłem z nim, gdyż moja wyobraźnia tylko czekała, by odmalować mi to, co może się zdarzyć, jeśli zamknę oczy i nie dojrzę niebezpieczeństwa czającego się w pobliżu naszej lichej kryjówki. W ręce miałem latarkę, palec w pogotowiu na jej włączniku. Być może nagły błysk światła zdezorientowałaby zbyt śmiałego myśliwego i dał nam szansę ucieczki, gdybyśmy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Eet wspiął się na swoje ulubione miejsce – na moje ramiona. Był cięższy niż pamiętałem; musiał rosnąć szybciej niż kociak czy szczenię jakiegokolwiek znanego mi gatunku. Poczułem jego szorstką, poskręcaną sierść na swej skórze. Cóż, Eet z pewnością nie był maskotką do głaskania. – Dokąd teraz pójdziemy? – zapytałem, nie dlatego, bym spodziewał się jakiejś sensownej odpowiedzi, lecz po prostu po to, by móc poczuć chwilową choć pociechę wynikającą z faktu rozmowy z kimś, kto nie był mi tak obcy, jak miejsce, w którym się schroniłem. – Dopóki jest ciemno, nigdzie się stąd nie ruszymy. To jest tak samo dobra kryjówka jak każda inna. – Znów wyczułem niecierpliwość w jego odpowiedzi. – A gdy nadejdzie ranek? – Dokądkolwiek. Każdy kierunek jest równie dobry. To chyba całkiem duży las. – ŁR rozbiła się nie tak daleko stąd. Może jakieś narzędzia... broń... jeśli nadal działa... – Godne podziwu. Znów zaczynasz myśleć. Tak, na początek możemy się wybrać z powrotem na statek. Nie będzie to jednak nasz ostateczny cel. Nie sądzę, by ktokolwiek przyszedł nam z pomocą w tej głuszy. Coraz ciężej było mi walczyć ze snem, czułem, jak futro Eeta łaskocze mnie, gdy tamten wierci się, by ułożyć się wygodniej na mych ramionach i klatce piersiowej. – Zaśnij, jeśli chcesz – znowu czytał w moich myślach. – Jeśli będziesz źle traktował swoje ciało, to odmówi ci posłuszeństwa. By stawić czoła temu, co może nas spotkać jutro, będziemy potrzebowali posłusznych ciał... – A jeśli jakiś nocny drapieżnik będzie chciał wydłubać nas z tej jamy? Nie sądzę, żeby było tu bezpieczniej niż w skorupie żółwia. – Tym będziemy się martwić dopiero wtedy, gdy się to rzeczywiście wydarzy. Myślę, że moje zmysły są czulsze niż twoje. Jak ci już mówiłem, ciało, którego obecnie używam ma swoje zalety. – Ciało, którego obecnie używasz?... Eet, powiedz mi, jaki rodzaj ciała jest dla ciebie najwłaściwszy? Nie otrzymałem odpowiedzi, chyba że nieprzenikniona zasłona czy też ściana, jaka stanęła nagle pomiędzy naszymi umysłami, może być uważana za odpowiedź. Poczułem się jak ktoś, kto nieumyślnie obraził przyjaciela. Najwidoczniej ostatnią rzeczą, jaką Eet chciałby mi wyjawić, było to, jak żył przedtem, zanim Walkiria połknęła kamień na bagnistej planecie. Jednak jego argumenty sprawiały wrażenie sensownych: nie mogłem nie spać w nieskończoność. A jeśli on miał tak wyczulone zmysły jak inne zwierzęta, zmysły czulsze niż te, którymi posługuje się mój gatunek, zostanie zaalarmowany na długo przedtem, zanim ja cokolwiek usłyszę, zobaczę czy wyczuję. Przestałem więc walczyć ze snem i oparłem się o korzeń drzewa, otoczony ciemną i ciężką nocą na obcej planecie. Jeśli coś śniłem, to nie pamiętam. Z drzemki wyrwał mnie Eet. – ...po prawej – jakaś myśl, ostra jak czubek włóczni, wbiła się w mój mózg, obudziła mnie. Zamrugałem gwałtownie próbując całkiem oprzytomnieć. Potem ujrzałem jakieś migotanie. Pomyślałem, że zmrok, który nas spowijał, nie był już tak gęsty jak wtedy, gdy zasypiałem. To, co ujrzałem, stało nie na czterech, lecz jak człowiek na dwóch nogach, choć pochylało się do przodu, jakby ta pozycja nie była całkiem naturalna albo jakby nasłuchiwał czy też wypatrywał czegoś przed sobą. Prawdopodobnie wyczuwał nasz obcy zapach. Jednak jego głowa nie była zwrócona w naszą stronę. Podobnie jak kolorowe owady i rośliny, błyszczał własnym światłem. Efekt był zdumiewający, bo szarawe łaty światła nie okrywały go w całości, lecz tworzyły jakiś fantastyczny wzór na jego ciele. Na szczycie łba miał jedną wielką łatę światła, poniżej, tam, gdzie człowiek miałby brwi, znajdowały się dwie mniejsze owalne plamy. Reszta twarzy (mordy?) była ciemna, ale smugi światła biegły wzdłuż przednich i tylnych kończyn, potem trzy większe łaty, równe wielkością tej na łbie, leżały wzdłuż ciała. Poza tym widziałem, że wszystkie cztery kończyny były o wiele grubsze niż smugi światła, a jego ciało było dość obłe, przy czym szersze w ramionach. Odsunął się od liany, przy której stał; teraz ujrzałem, że miał przy sobie krótką pałkę. Uniósł ją właśnie i opuścił szybkim ruchem, usłyszałem głuchy dźwięk, który oznaczał, że cios sięgnął ofiary. Napastnik wyciągnął długie ramię przed siebie i uniósł bezwładne ciało. Ze swą zdobyczą w jednej ręce i pałką w drugiej odwrócił się i odszedł, przedzierając się przez chaszcze z szybkością równą nieomal zręczności tego zwierzęcia, które piło z sadzawkowatych liści rośliny na drzewie. Przekonałem się więc, że z pewnością była to wyższa forma życia niż zwykłe zwierzę. Nie byłem jednak w stanie stwierdzić, jak wysoko to stworzenie stało na drabinie ewolucji. Było wysokie jak potężny człowiek, a może nawet wyższe. – Mamy towarzystwo – zauważyłem i poczułem, że Eet rusza się niespokojnie. – Najlepiej będzie, jeśli poszukamy ŁR – odparł. Na kolanach wyczołgałem się z naszej nocnej kryjówki i zacząłem zastanawiać się, w którym kierunku powinniśmy się udać. Jeśli Eet tak samo nie miał o tym pojęcia, mogliśmy przechodzić niedaleko od rozbitego statku i nigdy go nie zobaczyć. Słyszałem już o ludziach, którzy wędrowali w kółko po nieznanych terenach, nie mając żadnych przewodników ani kompasów. Rozdział ósmy – Czy masz jakieś sugestie co do tego, jak odnaleźć nasz statek? – zapytałem Eeta. Eet wspiął się na moje ramiona, nie zapytawszy nawet, czy nie mam nic przeciw temu, by służyć mu za środek transportu. W tym dusznym i gorącym powietrzu i przy ciężarze skafandra kosmicznego, dodatkowy bagaż w postaci mego towarzysza dobijał mnie. Głowa Eeta chwiała się w tył i w przód, prawie tak, jakby chciał wywęszyć naszą drogę. Z góry słychać było ciągłe kapanie. W tym lesie mogło padać wiecznie, albo po prostu mógł to być efekt kondensacji wilgotnego powietrza na górze. Nie było tu żadnych zarośli ani innego podszycia poza pasożytniczymi roślinami, które najwidoczniej nie potrzebowały światła słonecznego i były zakorzenione na drzewach lub trzymały się lian. Większość pasożytów błyszczała tajemniczo. Nie mieliśmy otwartego widoku w żadnym kierunku. Pnie drzew były oddalone od siebie z powodu swych ogromnych rozmiarów, większe i silniejsze przepychały się ku słońcu, słabsze obumierały. Na każdym jednak pniu znajdowała się koronka lian, które przeplatały się pomiędzy pniami, tworząc niesamowity labirynt. Pod drzewem, pod którym osobnik z pałką dopadł swej ofiary, znaleźliśmy coś w rodzaju ścieżki, może ślad zwierzyny. Kusiło mnie, by wybrać łatwiejszą drogę – łatwiejszą, lecz niebezpieczną. – W prawo! – głowa Eeta zakołysała się w tamtym kierunku. – Skąd...? – Wywęszyłem! – wyrzucił z siebie. – Coś się pali, gorący metal... To moje ciało ma przynajmniej jakieś zalety. Spróbuj iść w prawo i rób to po cichu. – Postaram się – odburknąłem w odpowiedzi. Przedzieranie się przez miękkie bagno utworzone przez dawno obumarłą i zgniłą florę nie było łatwe. Podkute buty, które miałem na nogach, zatapiały się przy każdym kroku i musiałem w męczący sposób panować nad każdym krokiem wyrywając się ruchomym piaskom bądź lepkiemu błotu. Nie zrezygnowałem jednak z kombinezonu, bo choć nie był stosowny do takiej podróży, dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Jak zwykle, Eet miał rację. Przed nami światło przedarło się przez roślinną pokrywę, ujrzeliśmy jaśniejsze miejsce, gdy już obeszliśmy dwa ogromne pnie i zwieszające się z nich gąszcze lian. W półmroku panującym w lesie smugi światła słonecznego zatrzymały mnie; mrugałem, a po policzkach ciekły mi łzy. Była tam masa połamanych gałęzi i zerwanych lian. Dym nadal unosił się leniwą strugą, a duszący zapach palącej się roślinności spowijał nas gęstym obłokiem. Jednak rosnące tu rośliny były tak pełne życiodajnych soków i wszelkiego innego rodzaju wilgoci, że pożar, który wybuchł, gdy rozbiła się ŁR, nie rozprzestrzenił się, lecz został prędko stłumiony. Statek spadł dziobem w dół, potem przechylił się na bok – był już głęboko zaryty w bagno, jego metalowe poszycie w wielu miejscach było pogięte i rozerwane. Upadek łodzi spowodował otwór w listnej pokrywie lasu, widzieliśmy jak niesamowicie kolorowe owady krążyły teraz wokół niej, mozolnie przedzierając się przez jeszcze wyciekający z uszkodzonych gałęzi sok. Jakieś czworonożne stworzenie w pośpiechu przemknęło nad otworem. Gdy przyglądałem się teraz wrakowi, bliskość katastrofy, która mogła się nam przydarzyć, wstrząsnęła mną. Co by było z nami, gdybym nie zdołał się wygramolić, zanim ŁR spadła ze swego pierwszego lądowiska na wierzchołkach drzew? Przedzieranie się przez masę połupanych, splątanych i na pół spalonych gałęzi, lian i innych śmieci było zadaniem bardzo powolnym i trudnym. Eet zeskoczył z mego ramienia i dotarł do ŁR w kilku skokach, a potem zszedł wzdłuż nachylonej burty. – Klapa włazu już się pogrążyła w błocie – oznajmił. – Ale tu jest wyrwa... dla ciebie za mała... – Ale dla ciebie wystarczy. – Wdepnąłem w nieprzyjemną pułapkę z kłujących, połamanych gałązek, ściągnąłem ją z nogi i tym razem stąpnąłem na spalone poszycie, co przyniosło kolejną smugę dymu i dość ohydny zapach. Gdy w końcu dotarłem do łodzi, ujrzałem, jak Eet nurkuje do dziury. Z miejsca, gdzie stałem, wrak wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem i pomyślałem sobie, że wnętrze kabiny z pewnością jest pogięte i sprasowane, tak że nie ma tam miejsca dla nikogo większego niż towarzyszący mi mutant. – Lina – dotarło do mnie przekazane myślą polecenie. – Rzuć mi linę. Przedarłem się przez tlące się szczątki i zbliżyłem nie bez trudu do otworu, w który spuściłem jeden koniec liny z hakiem – tej samej, której używałem przy schodzeniu z drzewa. Poczułem ciężar na jej końcu i zacząłem powoli ciągnąć, czując szarpnięcia od czasu do czasu, gdy Eet zapobiegał kołysaniu się ładunku. Pierwszą rzeczą, jaka pojawiła się na końcu liny, była jakaś broń wynurzająca się kolbą do przodu. Chwyciłem ją skwapliwie. Możliwość posiadania broni wzmocniła moje poczucie bezpieczeństwa. Kolba nie pasowała do mojej dłoni i domyśliłem się, że na pewno nie została wykonana dla człowieka. Nie miała żadnego przycisku strzelniczego, w jaki zazwyczaj wyposażony jest laser czy ogłuszacz – tylko małą, trudną do poruszenia palcem dźwigienkę. Wycelowałem w poszarpany pień niezbyt daleko i odwiodłem dźwigienkę. Ujrzałem słaby błysk, ledwo jakieś nasilenie światła, lecz nic więcej. Czymkolwiek broń ta była ładowana w przeszłości, nabój się wyczerpał. Nie była dla nas bardziej użyteczna niż niezdarnie ociosana pałka. Poinformowałem o tym Eeta. Nie wyraził swego rozczarowania, lecz zanurkował ponownie do wraku, a ja opuściłem linę. W końcu udało nam się zebrać pstrokatą kolekcję różnych fragmentów wyposażenia statku, która miała nam posłużyć do dalszego utrzymania się przy życiu. Był wśród nich kolejny pojemnik pitnego płynu, jakieś ostre, dwunastocalowe narzędzie, które, jak się przekonałem, nadal było tak ostre jak dawniej i przecinało ze świstem kolczaste krzaki. Oprócz tego była jeszcze rolka tkaniny, którą można było złożyć w małą kostkę lub też rozciągnąć w dużą płachtę; tkanina wydawała się nieprzemakalna. Wśród połamanych gałęzi znalazłem więcej strączków, których zawartością pożywiliśmy się wcześniej, obrałem je więc i wrzuciłem ziarna do pojemnika, który już opróżniliśmy z jego płynnej zawartości. Zjedliśmy coś i zaspokoiliśmy pragnienie, zanim zaczęliśmy się zastanawiać, w jakim kierunku iść. Wałęsanie się wokół wraku nie miało sensu. Gdyby była to ŁR mojej rasy, moglibyśmy nadać sygnał przywoławczy i z nadzieją oczekiwać w pobliżu na ratunek. Oczywiście i wtedy zależałoby to od tylu przypadkowych czynników, że mogłoby się zdarzyć i tak, iż nikt nigdy by nas nie odnalazł. Na razie jednak nie byliśmy w stanie przewidzieć swych kłopotów w najmniejszym stopniu. – Dokąd? – zapytałem zwijając płótno w zawiniątko, które mógłbym przytroczyć do uprzęży swego kombinezonu. – Dokąd?... – a potem dodałem sam do siebie: – Dlaczego? Eet ponownie wdrapał się na wzniesioną burtę wraku. Obracał powoli głową, a jego nozdrza rozszerzyły się, jakby szukał jakiegoś zapachu, który go poprowadzi. Ja jednak nie byłem w stanie znaleźć żadnego celu w tej dziczy. Moglibyśmy chodzić tak w mroku pod drzewami aż do śmierci i nie znaleźć żadnej drogi wyjścia. – Woda... – dosięgły mnie jego myśli. – Rzeka... jezioro... jeśli uda nam się coś takiego znaleźć... Rzeka oznaczałaby otwartą drogę dokądś... ale dokąd? A poza tym jak znajdziemy rzekę? Nagle mnie oświeciło. – Ślad zwierzyny! Z pewnością każde zwierzę, wystarczająco duże, by odcisnąć ślad w błocie, potrzebowało wody. A do tej wody będzie prowadził dobrze widoczny ślad. Eet przebiegł po pokiereszowanej burcie statku. – Sprytny pomysł. – Zeskoczył z wraku i wylądował ciężko na moich ramionach. – W lewo... nie, bardziej w tamtą stronę... – wskazywał mi kierunek przednią łapą. Ścieżka, którą wskazywał, nie została wydeptana mymi stopami, skręcała w lewo pod ostrzejszym kątem. Gdy oddaliliśmy się od wydartego przez ŁR prześwitu pomiędzy gałęziami, obejrzałem się za siebie. Co prawda Eet nieco zasłaniał mi widok za mymi plecami, lecz ujrzałem, że moje niezdarne kroki zostawiały bardzo wyraźne ślady. Każde obdarzone oczyma stworzenie zdoła nas wyśledzić. A co z tym myśliwym polującym z pałką? Jeśli jego własna ciekawość przyciągnie go do otworu w liściastym sklepieniu, krajowiec może spokojnie sobie na nas zapolować. – Jest to ewentualność, której nie możemy zapobiec. Możemy jedynie starać się zachować ostrożność – odparł Eet. Z pewnością był ostrożny, choć ku memu niezadowoleniu ciągle wiercił się na mych ramionach. Bałem się, że będę się zataczał, bo jego masa nie była zbyt mała. Długi nóż zabrany z ŁR pozwolił mi utorować sobie ścieżkę przez obrzeża połamanych gałęzi wokół wypalonej ziemi. Powróciliśmy do mrocznego lasu. Gdy opuściliśmy przestrzeń rozjaśnianą światłem z dziury wyrwanej w listowiu przez ŁR, będąc sam zgubiłbym się natychmiast, musieliśmy bowiem kluczyć tam i z powrotem, by ominąć plątaninę lian. Eet jednak zdawał się wiedzieć, dokąd idziemy, bo co jakiś czas rozglądał się wokół i węszył, a potem mówił, dokąd mam iść, jakby widział przed sobą wytyczoną ścieżkę. W końcu prawie upadłem w płytki rów, który znaczył szlak zwierzyny. Był tak często używany, że wiodące do niego ślady były głębokie na szerokość dłoni. Widać było znaki kopyt i łap; także jakieś inne ślady nałożone jedne na drugie. Doszliśmy do następnej przesieki, gdzie jedno z ogromnych drzew zwaliło się martwe, prawdopodobnie wiele lat temu; porwało ze sobą mniejsze rośliny, zapewniając przestrzeń życiową krzewom i innemu drobiazgowi. Wszystko to rosło tak gwałtownie i żywiołowo, że utworzyło gęstą matę wypełniającą przesiekę. Były tam przedziwne kwiaty z szerokimi płatkami i głębokimi kielichami. Zobaczyłem, jak z jednego z kielichów wynurzała się zielona, podobna do bata macka, owinęła się wokół skrzydlatego stworzonka, które przysiadło na płatku. Mimo oporu stworzonko zostało porwane do wnętrza kwiatu. Płatki były jaskrawo żółte, nakrapiane na zielono, a cała roślina wydzielała z siebie mdlący zapach, który zmusił mnie, bym odwrócił głowę. Ścieżka zwierzyny prowadziła nie przez przesiekę, lecz po jej obrzeżach, ścinała ją w jednym miejscu i obiegała prawie trzy czwarte jej obwodu, zatem weszliśmy z powrotem do lasu niezbyt daleko od miejsca, gdzie z niego wyszliśmy. Chwilę przed naszym powrotem w ciemności lasu zatrzymałem się, obcinając zwisającą przede mną lianę, i ujrzałem coś, co przekonało mnie, że nie jesteśmy sami na tym szlaku. Pojawiła się przed nami kępa długich, bezlistnych łodyg. Na końcu każdej widniały czerwone postrzępione pióra. Dwie z łodyg zostały okaleczone tak niedawno, że wodnista substancja nadal wyciekała z nacięć na ich powierzchni. Pochyliłem się, by przyjrzeć im się bliżej. Nie miałem żadnych wątpliwości: nie zostały nadłamane, były to nacięcia. Ściąłem następną łodygę, żeby się upewnić. Poczułem, że łodyga jest gładka i delikatna, a z tej jej części, która pozostała w ziemi, wyciekał płyn. – Ryby... – Co?... – nie dokończyłem swego pytania. – Cicho! – Eet był czasem strasznie bezczelny. – Tak. Ryby. Teraz uważaj. Nie potrafię zbyt jasno odczytać myśli tego stworzenia. To pasmo o bardzo niskiej częstotliwości, bo ono jest za mało inteligentne. Myśli głównie o jedzeniu, a jego procesy myślowe są bardzo powolne i prymitywne. Ale idzie w kierunku jakiejś wody, gdzie ma nadzieję złapać rybę. – To ten z pałką? – O ile na tej planecie nie ma przypadkiem dwóch gatunków osobników o podobnie niskim stopniu rozwoju – zgodził się ze mną Eet – to ten przynajmniej jest bardzo podobny do tamtego. A czy to ten sam, kto to może wiedzieć? Myślę, że jego lud często chodzi tą trasą. Ten idzie tędy nie rozglądając się dokoła, sprawia wrażenie, że zna tę drogę i niczego się nie obawia. Nie podzielałem pewności siebie krajowca. Usłyszeliśmy gdzieś niedaleko podobny do grzmotu odgłos. Rzuciłem się (z Eetem na ramionach) w stronę najbliższego drzewa, oparłem się o nie plecami i stanąłem pod nim z nożem mokrym jeszcze od soku tajemniczej łodygi. Miałem ograniczoną widoczność. Nie widziałem nic poza zasłoną z lian i innych zwisających pnączy. Próbowałem jednak nasłuchiwać. Nic się nie poruszyło. Brzmiało to tak, jakby jedno z ogromnych drzew, które z pewnością sięgały korzeniami do wnętrza ziemi, runęło. Runęło...? Cóż, w końcu nawet takie drzewa muszą kiedyś umrzeć. A gdy umrą i zaczną gnić, czyż pasożyty i liany nie powalą go na ziemię? Tak jak stało się z tym, które utworzyło drugą przesiekę? Ale co będzie, jeśli następnym drzewem, które się zawali, będzie drzewo, o które się właśnie opieram? Oddaliłem się od niego prawie tak szybko, jak tu podszedłem. Nie wiem, jak myślą można przekazać śmiech, ale właśnie odebrałem coś takiego od Eeta. Szybko staje się coraz gorszym kompanem w wędrówce pomyślałem. Jakby za karę za tę myśl od razu zaplątałem się w pętlę z liany i upadłem niemal tak bezradnie jak martwe drzewo. Uderzył mnie atak irytacji prawie tak silny i dotkliwy jak fizyczny cios. Eet zeskoczył błyskawicznie z mych ramion i siedział teraz kawałek dalej, obnażywszy zęby; cała jego postawa wyrażała niechęć. – Jeśli musisz się tak zataczać – plunął w moją stronę – to chociaż podnoś nogi, gdy chcesz się przemieścić. Poza tym dlaczego ciągniesz ze sobą niepotrzebny bagaż swej wierzchniej skóry? Rzeczywiście, dlaczego? Z wysiłkiem usiadłem. Wewnątrz kombinezonu ubranie przykleiło się do mnie i byłem oblany potem. Całe ciało swędziło mnie nieludzko i nie mogłem się podrapać. Miałem wrażenie, że nawet kilkudniowa kąpiel nie wystarczy by uwolnić mnie od mego okropnego zapachu. Jednak nie chciałem porzucać kombinezonu – podobnie jak jakieś zwierzę, które jest przywiązane do swojej skorupy jako do ochrony przed nieznanym. Na pewno nie mógłbym nosić go znowu w kosmosie. Obejrzałem go dokładnie i zauważyłem mnóstwo dziur, które z pewnością powstały podczas mego schodzenia z drzewa. Buty nadawały stopom olbrzymi ciężar, co mogło okazać się niebezpieczne we wszechobecnym błocie. Uprząż, która pomagała w transporcie naszych nielicznych zapasów, mogła się jeszcze przydać, ale sam kombinezon... Eet miał rację. Nie miał już żadnego zastosowania. Jednak gdy moje palce sięgnęły do przeróżnych zamków, sprzączek i guzików, poruszały się niechętnie i musiałem walczyć z nieodpartą chęcią pozostania w swej skorupie. Kiedy zrzuciłem z siebie swój bagaż i poczułem chłodne powietrze wokół mokrego od potu ciała, poczułem ulgę. Poszliśmy dalej: niosłem mały pakunek na plecach, ręce miałem wolne, by móc posłużyć się nożem. Nie ślizgałem się już ani nie potykałem. Teraz tęskniłem tylko za sadzawką bądź strumykiem, w którym mógłbym zanurzyć swe parujące ciało i umyć się – chociaż taka akcja na całkiem obcej planecie byłaby ostatnią głupotą, dopóki nie upewniłbym się, że woda, w której mam się zamiar kąpać, jest wolna od wszelkich istot, którym mogłoby nie spodobać się takie wtargnięcie. – Woda – oznajmił Eet. Pokręcił głową z prawa na lewo. – Woda, dużo wody... i jakieś obce formy życia... Nieznane zapachy wypełniły moje nozdrza. Nie rozpoznałem żadnego z nich. Uwierzyłem jednak w informację Eeta. Zwolniłem kroku. Grunt pod nogami nie był już taki twardy, a tropy zwierzyny stały się głębsze i wyraźniejsze. Ujrzałem ślady, które nakładały się na inne, nieco większe od śladów mych własnych stóp. Miały kształt klina i kluczyły w różnych kierunkach odbiegając od właściwej ścieżki. Nie jestem dobrym tropicielem, nigdy też nie polowałem w taki sposób. Co prawda odwiedzałem prymitywne cywilizacje, bywałem na całkiem dzikich planetach, ale przebywałem wtedy w wioskach albo w handlowych faktoriach kosmodromów. Moja znajomość z dziką przyrodą była nieomal równa zeru. Stwierdziłem jednak, że stworzenie, które przeszło tędy przed nami, musiało być duże i ciężkie, bo zostawiało głębokie ślady. Prawdopodobnie szło też dość powoli. – Woda – powtórzył Eet. Nie musiał powtarzać tego ostrzeżenia. Ścieżka była teraz jednym grząskim bagnem i nie nosiła żadnych rozpoznawalnych śladów. Gdzieniegdzie były grudy twardszej ziemi i jeśli tylko mogłem, skakałem z jednej na drugą. Całe to błoto pode mną pokryte było też sokami rosnących tam drzew i innych roślin. Wyglądało to jak obszar nawiedzony powodzią niezbyt dawno temu i teraz właśnie powoli wysychający. Pomiędzy drzewami w zagłębieniach w ziemi ukazały się kałuże cuchnące rozkładem i obrzeżone łatami żółtego śluzu. Czuliśmy tam też wiele przeróżnych, nie najprzyjemniejszych zapachów. Minęliśmy kupkę kości złapaną w plątaninę lian, wąska czaszka szczerzyła na nas zęby. Kałuże stawały się sadzawkami, a sadzawki łączyły się w większe obszary stojącej wody. Drzewa nie miały tu twardego podłoża i pochylały się, grożąc zawaleniem. Mniejsze drzewa, które już się przewróciły, ukazywały masę splątanych korzeni. – Uwaga! Tym razem ostrzeżenie to nie było potrzebne. Być może jego węch był tak atakowany z różnych stron przez obce zapachy, że nie wywęszył istoty przed nami szybciej, niż ja ją zobaczyłem. Na drzewie, które nie leżało jeszcze poziomo, lecz pochylało się nad wodą, coś się czaiło. W tym świetle łatwo to było dostrzec. Miało ludzkie kształty, choć dość dziwnie wyglądały włosy, które sterczały w dwóch pasach na głowie i schodziły po zewnętrznych stronach ramion i nóg aż do nadgarstków i kostek. Włosy okrągłymi łatami zarastały także klatkę piersiową. Wokół lędźwi miało postrzępioną spódniczkę, a szyję otaczał rzemień, na który nanizane były na przemian czerwone i zielone wałeczki. Pałka z ciężkim końcem spoczywała zabezpieczona przed upadkiem na gałęzi obok, a jej właściciel zajęty był czymś, co całkowicie pochłaniało jego uwagę. Jakaś witka – jak rozpoznałem, taka sama jak łodygi, które minęliśmy po drodze – została zwinięta w pętlę, a drugi jej koniec tworzył wygodny uchwyt. Stworzenie trzymało to przy pomocy stóp, posługując się swymi solidnymi szponami. W rękach miało rozdwojony patyk, na który nadziane było zwijające się rozpaczliwie stworzonko walczące o swą wolność i poruszające się tak szybko, że nie mogłem mu się bliżej przyjrzeć. Jednak ofierze nie udało się uwolnić z rozwidlonego patyka, bo myśliwy oplatał go swoją pętlą mimo jego rozpaczliwych zmagań. Gdy ofiara już nie mogła się w żaden sposób poruszyć, właściciel zdradliwej pętli rzucił rozwidlony patyk i swą zdobycz do sadzawki, nad którą rosło drzewo. Gdy tylko patyk dotknął powierzchni wody, ta zabulgotała, a ofiara zniknęła, by się więcej nie pojawić. Myśliwy wstał, trzymając pętlę w jednej ręce. Był wyższy ode mnie o głowę. Jego ręce i nogi były bardzo chude, ale baryłkowate ciało sugerowało ukrytą w nim siłę. Jego twarz w niczym nie przypominała człowieka, raczej przywodziła na myśl maski przedstawiające demony z Tanth. Oczy miał tak głęboko osadzone pod przedziwnie krzaczastymi brwiami – albo tym, co u ludzi nazywa się brwiami – że można się było tylko domyślać ich obecności, ale właściwie nie było ich tam widać. Nos był cienką rurką, przyczepioną jednym końcem do twarzy, poruszał się we wszystkie strony, jakby węszył nieustannie w poszukiwaniu zdobyczy. Pod nosem znajdowały się usta, ukazujące dwa wystające kły. Brody nie miał prawie wcale, skóra zwisała luźno z dolnej wargi aż na szyję. Każdy, kto podróżuje w kosmosie, uodparnia się na widoki przeróżnych dziwnych istot. Są podobni do jaszczurów Zatakianie, Trystianie, którzy mieli ptasich przodków, a także inni: pochodzący od żab, psów i innych gatunków. Jednak ta twarz była odpychająca, przynajmniej dla mnie, poczułem do niego natychmiast niechęć. Gdy dotarł do końca gałęzi, która kołysała się pod jego ciężarem, poruszał się z uwagą sprawdzając każdy krok przed sobą, zanim przeniósł nań całą swą masę. Potem zatrzymał się, położył się na całą długość i wpatrywał się intensywnie w skłębioną wodę, a pętla i sieć spoczywały w jego dłoni. Nie śmiałem się poruszyć. Prześlizgnięcie się skrajem jeziora wymagało pojawienia się w zasięgu wzroku rybaka, a tego się obawiałem. Gdy się tak zastanawiałem, Eet nic nie mówiąc, przypatrywał się polującemu. Rybak wyciągnął ramię, włożył pętlę do wody i wyciągnął jakieś okryte haską stworzenie długości mojego przedramienia. Oswobodził je z pętli, trzasnął nim o pień drzewa, a potem bezwładne przywiązał do paska swej spódniczki. – Idź w prawo – dotarła do mnie myśl Eeta. Rybak był leworęczny i koncentrował swą uwagę po lewej stronie, zatem wybór prawej był słuszny. Poruszałem się powoli, próbując się kryć za krzakami. Jednak nawet gdy mi się to udawało, nie czułem się ani trochę bezpieczniejszy. Mogłem łatwo wpaść w jakieś bardziej wciągające bagno i stać się bezbronną ofiarą pierwszej uderzającej we mnie pałki. Mój nóż był ostry, ale pałka krajowca była dłuższa, przy tym znał on te bagna. Zapuszczanie się w te bagniste okolice oznaczało nadto możliwość zgubienia jakiejkolwiek drogi, co było raczej głupim posunięciem. Powiedziałem to wszystko Eetowi. – Nie sądzę, żeby to było prawdziwe bagno – zauważył. – Jest tu wiele oznak niedawnej powodzi. A powódź może pochodzić z rzeki... – Jaką korzyść przyniesie nam rzeka, tutaj? – Wzdłuż rzeki idzie się łatwiej niż ścieżką zwierzyny. A poza tym... nad rzekami zbudowano cywilizacje. Czyżbyś nazywał siebie kupcem i nie wiedział tego? Jeśli ta planeta może się poszczycić jakąkolwiek cywilizacją albo jeśli odwiedzają ją kupcy z innych planet, to wszystko to odnajdziesz wzdłuż większych rzek planety. Szczególnie tam, gdzie wpadają do morza. – Twoja wiedza jest godna pozazdroszczenia – zauważyłem. – Na pewno nie dowiedziałeś się tego od Walkirii... Znowu poczułem jego poirytowanie. – Gdy trzeba się czegoś dowiedzieć, to wtedy się dowiaduję. Wiedza to nigdy nie opróżniający się magazyn. A gdzie można więcej nauczyć się o handlu i handlarzach, jeśli nie na statku handlarzy, takim jak „Vestris”? Jej załoga od urodzenia zajmowała się handlem i miała na ten temat ogromną wiedzę... – Z pewnością poświęciłeś mnóstwo czasu na czytanie w ich myślach – przerwałem. – A tak przy okazji, skoro wiesz aż tyle, to może orientujesz się też, dlaczego zabrali mnie z Tanth? – Tak naprawdę nie oczekiwałem, by znał odpowiedź na moje pytanie, ale on odparł szybko: – Zapłacono im za to. Był jakiś plan... nie znam szczegółów... oni też nie znali. Ale plan nie wypalił i wtedy ktoś się do nich zwrócił i zapłacił im dobrze, by zabrali cię z planety i dostarczyli na Waystar... – Waystar! Ale to przecież tylko legenda! Gdyby Eet potrafił parsknąć pogardliwie, prawdopodobnie w tej chwili byłby to uczynił. – Widocznie ta legenda ma jakieś oparcie w rzeczywistości. Mieli cię tam zabrać. Tyle tylko, że nalegali na to, by wypełnić najpierw swój regularny plan podróży. A gdy dostałeś gorączki, zadecydowali, że ich bezpieczeństwo jest ważniejsze od zawartego kontraktu. Chcieli się ciebie pozbyć, zanim zarazisz resztę. Nie tylko mieli zostawić cię na Waystar, ale też nadać wiadomość do tych, którzy dali im to zlecenie. – Eet, jesteś kopalnią informacji. A co się za tym kryło... Kto tak bardzo chciał mnie dorwać? – Oni znali tylko pośrednika. Nazywał się Urdik i nie pochodził z Tanth. Żaden z nich nie wiedział, po co ktoś miałby cię potrzebować. – Zastanawiam się, dlaczego... – Kamień w pierścieniu... – Ach, tak! – moja dłoń wślizgnęła się do kieszeni uprzęży i dotknęła woreczka, w którym go obecnie niosłem. – Wiedzieli o pierścieniu? – Nie sądzę. Chcieli coś, co miałeś ze sobą ty lub Vondar Ustle. Było to bardzo ważne i szukali tego przez dłuższy czas. Czy jednak nie przyznasz mi teraz, że pierścień jest najważniejszym przedmiotem, jaki posiadasz? Ścisnąłem mocniej woreczek. – Masz rację! Potem, zdumiony spojrzałem na woreczek. Poruszał się w mojej dłoni i był gorący. Wyszliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie otaczało nas światło słoneczne, ale zdawało mi się, że widzę, jak pierścień słabo świeci. – Znowu ożył! – Idź tam, dokąd cię poprowadzi! – nakazał Eet. Niezdarnie wygrzebałem pierścień z woreczka i włożyłem go na palec. Jednak obrączka była tak szeroka, że pierścień spadłby gdybym nie zacisnął pieści. I wtedy, bez udziału mojej woli ręka wyciągnęła się do przodu i skierowała w prawo. Wydawało mi się, że pierścień znowu chciał użyć mego ramienia jako drogowskazu dla reszty ciała. A ja podążyłem za jego wskazówkami. Rozdział dziewiąty – Ktoś nas śledzi – powiedział Eet. – Rybak? – Albo ktoś inny z jego szczepu – mój towarzysz chyba nie zamierzał uspokoić mnie tą informacją. – Ale jest ostrożny, boi się... – Czego się boi? – zapytałem gorzko. – Ten nóż nie jest żadną bronią, chyba że na małą odległość. Nie mam ochoty się z nim zmagać jak jakiś korkozański gladiator. Nie jestem wojownikiem, mam spokojną duszę kupca klejnotów. Eet zlekceważył moje cierpkie protesty. – Boi się Śmierci-Co-Nadchodzi-Z-Daleka. Był świadkiem czegoś takiego... albo o tym słyszał. Śmierć-Co-Nadchodzi-Z-Daleka? To mogło być cokolwiek: celnie rzucona włócznia albo wystrzelony z procy kamień, albo strzał z lasera, albo każdy inny rodzaj broni odpowiadający kolejnym stadiom „cywilizacji”. – Masz rację – Eet podchwycił moje myśli. – Ale... – wyczułem, że jest zdezorientowany. – Nie dociera do mnie nic ponad to, że boi się i węszy bardzo ostrożnie. Zaszyliśmy się w przyniesione powodzią gałęzie, które jakby w tym celu pokrywały przestrzeń pomiędzy dwoma drzewami. Pożywiliśmy się nasionami zebranymi ze strączków i napiliśmy się ze statkowego pojemnika. Być może nasiona były odżywcze, ale nie zaspokoiły mojej potrzeby bardziej urozmaiconego posiłku. Rozdzieliłem je jednak bardzo starannie pomiędzy nas obu, gdyż nie widziałem, by gdzieś w okolicy rosło ich więcej. Gdy przeżuwałem swój posiłek, rozglądałem się wokoło, by spostrzec, czy ktoś nas śledzi. W końcu go dostrzegłem. Ukląkł na jedno kolano, jego głowa nieomal dotykała ziemi, a rurkowaty nos wąchał ślady moich stóp. Jeśli nie był to nasz rybak, był do niego tak podobny, że mógłby być jego bratem bliźniakiem. Powęszywszy dłuższą chwilę ukucnął, uniósł głowę – nos sterczał mu prostopadle do twarzy – i odwrócił się powoli. Byłem przygotowany, że spojrzy prosto na nas, więc desperacko przygotowałem nóż. Jednak nie zatrzymał na nas spojrzenia. Jeśli nawet wiedział, gdzie jesteśmy, był na tyle przebiegły, by domyślić się, że możemy się go wystrzegać, nie chciał więc zdradzać, że wie, gdzie nas szukać. Czekałem w napięciu, by wstał i zaatakował albo może zniknął w krzakach chcąc nas okrążyć i zaatakować znienacka z drugiej strony. – Jeszcze nie wie... szuka... – powiedział Eet. – Ale jeśli wywęszył nasze ślady, jak mógłby nie wiedzieć, gdzie jesteśmy? – Nie wiem. Wiem tylko, że dalej szuka. Poza tym boi się. Nie podoba mu się... – Co mu się nie podoba? – zapytałem niecierpliwie, gdy Eet zamilkł. – To za trudne, nie mogę złapać jego myśli. On bardziej czuje, niż myśli. Czasami udaje mi się czytać nie tylko myśli, ale również niektóre uczucia. Tylko że ta rasa jest mi absolutnie nieznana, łapię tylko powierzchowne wrażenia. W każdym razie tropiciel nie zrobił ani kroku w naszą stronę, choć mój ślad prowadził dokładnie od tego miejsca, gdzie stał, do naszej kryjówki. Nie miałem pojęcia, czy moglibyśmy ją opuścić i uciec bez zwrócenia na siebie uwagi krajowca. Dwa drzewa – nie tak olbrzymie jak te w lesie, ale również o dość dużym obwodzie – leżały na ziemi pod kątem prostym względem siebie, a ich korony stykały się. Znajdowaliśmy się w osłoniętym gałęziami rogu, który odgradzał nas niezbyt grubą zasłoną od krajowca. Zobaczyłem, że gałęzie nie miały liści i były w jakiś sposób splecione razem. Skuliłem się i zacząłem nożem piłować przeszkody. Eet pomagał mi swymi łapodłońmi odciągając mniejsze kawałki, a ja podkopywałem czubkiem noża cięższe gałęzie. Poruszaliśmy się bardzo wolno zatrzymując się wiele razy, by zbadać otwartą przestrzeń pomiędzy nami i tropicielem. Chociaż mimo największych starań dalecy byliśmy od bezszelestności, to, ku memu zdziwieniu, tropiciel nie pojawił się w moim polu widzenia, a Eet nie ostrzegł mnie ani razu, że tamten się poruszył. Nagle zmroziło mnie przypuszczenie, że mógł mieć powód takiego zachowania: być może nie był sam, a gdy nadejdą posiłki, to wtedy nas zaatakują. – Masz rację – Eet nie był dobrym pocieszycielem. – Nadchodzi jeszcze jeden albo dwóch... – Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Gdyby to było potrzebne, zrobiłbym to. Po co jednak denerwować się, gdy potrzebny jest jasny umysł? Tamci są jeszcze dość daleko. Szkoda, że dzień się już kończy. Jak sądzę, dla nich noc nie stanowi żadnego problemu. Nie powiedziałem głośno tego, co myślałem – Eet i tak wiedział, co sądzę na ten temat. – Czy są także przed nami? – zapytałem i powściągnąłem swój gniew. – Nie w zasięgu moich zmysłów. Nie lubią tego kierunku. Ten czeka na innych nie dlatego, że boi się nas, lecz obawia się tego, co przed nami. Jego strach rośnie w miarę czekania. – Więc... idźmy dalej naprzód... – nie starałem się dłużej zachowywać ostrożności, lecz ciąłem gałęzie gwałtownie, wyrąbując szybkimi ciosami naszą drogę ucieczki. – Dobrze powiedziane – zgodził się Eet. – Oczywiście zakładając, że uciekając przed jednym niebezpieczeństwem nie wpadniemy w drugie, jeszcze gorsze. Nie odpowiedziałem, ale miałem nadzieję, że docierają do niego moje uczucia i że ich siła go przynajmniej dotknie. Kiedy już przedarliśmy się za drzewa, ujrzeliśmy kolejne obrzeżone szlamem sadzawki i inne przewrócone pnie. Rybak nie miał żadnej broni prócz włóczni, której nie potrafił użyć na odległość. Wiedział, że uciekliśmy – miałem wrażenie, że prędkość naszej ucieczki teraz była najważniejsza. Z Eetem na plecach, wczepionym w zawiniątko, które niosłem, biegłem jak najszybciej skacząc od drzewa do drzewa – nie w linii prostej, ale zawsze zmierzając tam, dokąd prowadził mnie kamień. Nie mogłem się oprzeć nadziei, że wskaże mi drogę do jakiegoś wytworu cywilizacji, statku albo może nawet osady tych, których własnością był pierścień – tak jak to uczynił w kosmosie, doprowadzając mnie do wraku. Co prawda wiek tamtego opuszczonego statku wskazywał, że nie znalazłbym nikogo z żywych w tej hipotetycznej osadzie. Tu nie było już tak ponuro. Powódź nie tylko zrobiła nam drogę wśród drzew, lecz także wykorzeniła większość podszycia i nawet drobne rośliny były nieliczne. Widzieliśmy wreszcie niebo nad naszymi głowami. To niebo było jednak pełne chmur i chociaż było dostatecznie gorąco, bym dyszał przy każdym większym wysiłku, to nie było widać słońca. Wszędzie roiło się od owadów, od czasu do czasu musiałem więc machać ręką przed twarzą, żeby w ogóle coś widzieć. Jednak nic mnie nie gryzło. Może byłem tak różny od ich zwykłych źródeł pożywienia, że nie były w stanie mi nic zrobić. Nie było widać, żeby ktokolwiek nas ścigał, a sądziłem, że Eet, który przestał komunikować się ze mną gdy rozpoczęliśmy nasz bieg, poinformowałby mnie o pościgu, gdyby zaszła taka potrzeba. Najwyraźniej byłem dla niego w jakiś sposób ważny, chociaż niepokoiło mnie, że zawsze, gdy dochodziliśmy w rozmowie do tego tematu, jego odpowiedzi natychmiast stawały się wymijające. Sadzawki znów zaczęły łączyć się w większe bajorka, musiałem więc coraz bardziej zbaczać z drogi wskazywanej mi przez kamień w pierścieniu. Nie miałem ochoty na pluskanie się w mętnych wodach, nawet jeśli wyglądały na płytkie. Kto wie, co mogło kryć się zdradliwie w głębi? Latającym owadom nie smakowałem, ale nie oznaczało to, że reszta mieszkańców planety będzie równie wybredna. Nie miałem pojęcia, jak długo trwa dzień na tej planecie, ale wydawało mi się, że zalegające niebo chmury nie mogły ponosić całej odpowiedzialności za to, że robiło się coraz ciemniej i doszedłem do wniosku, że jest już późne popołudnie. Musieliśmy znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, w którym moglibyśmy się zaszyć, zanim nadejdzie noc. Jeśli krajowcy rzeczywiście prowadzili nocny tryb życia, mieliby przewagę w każdym spotkaniu. Rozprzestrzeniające się sadzawki spychały mnie coraz bardziej na prawo, podczas gdy kamień ciągnął w lewo, prosto na głęboką wodę. Jego zew stał się tak silny, że musiałem zdjąć go z ręki i włożyć z powrotem do woreczka, w przeciwnym bowiem razie wepchnąłby mnie do jednej z kałuż, które tak bardzo starałem się omijać. Wszędzie widać było oznaki, że to jezioro było o wiele większe w niedalekiej przeszłości. Teraz coraz bardziej wysychało, ale jeszcze dużo z niego zostało, szczególnie z tamtej strony, którą pokazywał pierścień. Szło mi się bardzo ciężko i co jakiś czas żądałem od Eeta zapewnienia, że nikt nas nie śledzi. Za każdym razem meldował, że wszystko w porządku. Było już dość ciemno, a ja nadal nie znalazłem żadnego miejsca na nocleg. Jak na mój gust było tu za dużo śladów, które sugerowały, że jakieś duże stworzenia pełzały od sadzawek w stronę jeziora i z powrotem. A rozmiary tych tropów zmusiłyby każdego, żeby się zastanowił dwa, trzy czy nawet dziesięć razy, zanim zdecydowałby się udać na spoczynek w pobliżu ich trasy. Minąłem pierwsze wzniesienie nie zauważywszy go nawet, bo było – tak jak pozostałe – pokryte wyschniętym błotem, stanowiącym świetne podłoże dla wszelkich możliwych roślin. Dopiero gdy wdrapałem się na jeden taki wzgórek, by spróbować zobaczyć, co dzieje się przed nami, zaświtała mi myśl, że pagórki te nie były rozrzucone przypadkowo, lecz układały się w linię prostą, co nie mogło być dziełem natury. W pewnym momencie poślizgnąłem się i poleciałem do przodu; próbowałem zatrzymać się wbijając nóż głęboko w ziemię. Kamień jednak oparł się mojemu ostrzu, które odskoczyło z nieomal metalicznym dźwiękiem, zdrapując pokaźną łatę błota. To, co udało mi się odsłonić, nie było szorstkim kamieniem, lecz gładką powierzchnią, która została sztucznie obrobiona. Gdy jej dotknąłem, nie byłem pewien, czy w ogóle był to kamień. Było to tak gładkie, jakby skała została stopiona w szklistą powłokę, choć gdzieniegdzie widać było szorstkie, odłupane fragmenty. Tajemnicze wzniesienie było matowozielone, nakrapiane innymi kolorami. Nie była to jednak ściana, bo kamienie się nie stykały, lecz były oddalone o kilka kroków. Być może kiedyś było pomiędzy nimi jakieś połączenie z innego materiału, lecz z biegiem czasu znikło. Wszystkie poukładane były w stronę, w którą ciągnął mnie kamień, schodziły do jeziora, nieco obniżały się koło jego brzegu, gdzie obmywała je woda, dalej leżały całkowicie pod powierzchnią rozlewiska. Idąc wzdłuż jeziora zwracałem teraz baczniejszą uwagę na różne formy terenu i wkrótce ujrzałem drugą linię bloków, biegnącą równolegle do tej zanurzonej w wodzie. Przyjąłem je za drogowskaz. Z pewnością były to resztki jakiejś większej budowli, jakkolwiek byłyby stare. W każdym razie prawdopodobne było, że zaprowadzą nas do jakiegoś budynku lub chociaż ruin, które dadzą nam schronienie. – Masz rację – zgodził się ze mną Eet. – Dobrze by jednak było, byś się pośpieszył. Niebawem nadejdzie noc i myślę, że będzie burza. Jeśli to jezioro zostanie zasilone przez deszcz... Nie musiał kończyć swej myśli. Skakałem z jednego na wpół zanurzonego w błocie bloku na następny, nasłuchując ostrzegawczego grzmotu (jeśli burzom na tej planecie towarzyszyły grzmoty), i obawiałem się poczucia pierwszych kropli deszczu. Wiatr wiał coraz silniej i niósł ze sobą jakieś wycie, które zatrzymało mnie na chwilę, Eet jednak rozwiał moje obawy: – To nie jest głos żadnego żywego stworzenia... to tylko wiatr... – węszył tak starannie jakby był tropicielem z rurkowatym nosem. Bloki po raz pierwszy były teraz połączone z sobą, potem podniosły się w jakąś ścianę, zszedłem więc, by iść obok niej. Była coraz wyższa, aż w końcu przesłoniła mi widok. Nie chciałem iść w jej cieniu, więc oddaliłem się nieco. Wspiąłbym się z powrotem po chwili, by mieć lepszy widok na to, co działo się przede mną, ale ściany bloków zbyt się do tego nie nadawały. Sterczały z nich jakieś ustępy, których pierwotnego kształtu nie mogłem odgadnąć, gdyż czas nie obszedł się z nimi zbyt łagodnie. Po tej stronie ściany nie było oznak powodzi, jedynie w kilku miejscach, gdzie najwyraźniej wody przelały się górą, widać było ślady tego, że kamienne bloki chłostane były falą. Nie było tu drzew. Poruszaliśmy się po otwartej przestrzeni, na której rosły jedynie karłowate krzaki. Tam, gdzie jedna z fal przelała się przez ścianę, zauważyłem, że idę po warstwie gleby, która pokrywa posadzkę zrobioną z tego samego rodzaju powlekanych kamieni co powierzchnia ściany. Szedłem chyba po jakiejś drodze lub podwórzu, bo nie było tu żadnych innych ścian. Chmury były już bardzo ciemne i ciężkie, spadły pierwsze krople deszczu. Ściana nie dawała żadnego schronienia, nie było też żadnej innej kryjówki wśród rzadko rosnącej roślinności. Biegłem dalej, zmuszając swoje zmęczone ciało do wysiłku, a ciężar Eeta i pakunku, który niosłem na plecach, przyginały mnie do ziemi. Nagle ściana, wzdłuż której biegłem, ostro skręciła w lewo i zakończyła się obramowanym z trzech stron dziedzińcem. Nie było tam dachu, ale te trzy ściany były najlepszym schronieniem, jakie dotychczas widziałem. Poza tym nie miałem zamiaru błąkać się w ciemności. Podbiegłem zatem do tego kąta, który wydawał mi się najlepszy do obrony. Skuliliśmy się tam i rozpostarłem nad nami nieprzemakalną płachtę zabraną z wraku, by chroniła nas przed deszczem. Eet siedział na moich kolanach i słuchaliśmy, jak nadchodzi noc, a wraz z nią burza. Nie byliśmy jednak całkowicie pogrążeni w ciemności. Gdy zmieniałem pozycję, ujrzałem słabiutki błysk z woreczka, w którym znajdował się kamień, a gdy go nieco otworzyłem, wytrysnął z niego cieniutki promień światła. Pierścień okazywał swoją energię tak samo jak pierwszy raz, gdy ożył. Czy chciał dotrzeć do tych ruin? Jeśli tak, czy oznaczałoby to, że ŁR zaprowadziła nas prosto na rodzinną planetę pierścienia, że stąd właśnie odleciał statek, który teraz błąka się po kosmosie jako wrak? Nie można było wykluczyć takiego przypuszczenia. ŁR mogła być zaprogramowana na powrót do domu, a dryfujący statek mógł ulec katastrofie niedługo po starcie. Mogliśmy nieświadomie zrobić pełne koło i zabrać pierścień z powrotem na planetę, na której go wykonano. Jednak wiek kamieni, o które się opierałem, świadczył, że mieszkańcy tych budowli żyli tu bardzo dawno temu. Wiedziałem, że odkryłem ślady rasy Zwiastunów, o których wiemy bardzo mało; nawet tak prastara rasa jak Zatakianie może tylko spekulować na ich temat. Spędzenie burzliwej nocy w nieznanych ruinach o niewiadomym wieku nie należało do moich ulubionych rozrywek. W poszukiwaniu klejnotów zapuszczałem się już w różne miejsca, ale wtedy zawsze słuchałem poleceń Vondara, polegałem na jego wiedzy i doświadczeniu. Przedtem miałem ojca, który dawał mi nie tylko utrzymanie i dom, lecz także naukę i trening, pozwalające mi przetrwać. Gdy tak sobie siedziałem przykucnięty pod płachtą, o którą bębniły krople deszczu, byłem jedynie częściowo świadomy tego, że wokół mnie jest noc, że otaczają mnie obce mi ściany, że muszę być ostrożny. Część mego umysłu przemykała się przez lata, wspominając, jak ojciec po raz pierwszy pokazał nam pierścień z zerowym kamieniem – tak właśnie kiedyś go nazwał, bo było to wyzwanie rzucone jego wiedzy i ciekawości. Znaleziono go na ciele trupa unoszącego się w kosmosie. Czy był to załogant wraku? A mój ojciec zginął z ręki kogoś, kto potem przetrząsał jego gabinet w poszukiwaniu zerowego kamienia. Potem Vondar Ustle i ja zostaliśmy złapani w pułapkę w tawernie na Tanth. Mogłem się domyślić, że to, co się wówczas stało nie było czystym przypadkiem. Nasza śmierć została zaplanowana. Być może tamci wiedzieli, że nie podlegając zwyczajom tej planety, będziemy się bronić przeciwko Zielonym Opończom, i przypuszczali, że obaj zostaniemy zabici, tak jak stało się to z Vondarem. Nie mogli przewidzieć, że uda mi się uciec i schronić w świątyni. Po raz pierwszy pożałowałem interesu z Ostrendem. A kupiec, który siedział we mnie, skąpił klejnotów na opłacenie czegoś, co już raz zostało uzgodnione przez kogoś innego. Zatem... miałem zostać dowieziony na Waystar i przekazany tym, którzy zapłacili za moją ucieczkę. Dlaczego? Czy dlatego, że byłem synem swojego ojca, czy też jego przybranym synem, i dlatego mogłem coś wiedzieć albo nawet mieć to coś, co słabo pobłyskiwało w woreczku na mojej piersi? Znów uciekłem przez przypadek... gorączka... czy zaraziłem się czymś na Tanth?... A może złapałem coś na bezimiennej planecie, z której tak tajemniczo zniknęli mieszkańcy? Ta choroba, która w taki przedziwny sposób dopadła mnie właśnie wtedy, gdy była potrzebna... W przedziwny sposób? – Właśnie tak – Eet przyświadczył moim przypuszczeniom. – Właśnie tak. Tylko ty jeden z całej załogi tak się rozchorowałeś... dlaczego tak długo w ogóle cię to nie dziwiło? – Ale dlaczego? Wiem, że Walkiria wybrała sobie moją kabinę na izbę porodową... ale to musiał być przypadek. – Jesteś pewien? – Ale ty przecież nie mogłeś... – A jeśli mógł? Co prawda ciało Eeta zaraz po narodzeniu wyglądało na absolutnie bezradne, ale jego umysł?... Niekoniecznie musiał być równie bezradny... – Zaczynasz myśleć – powiedział Eet z aprobatą. – Istniała pomiędzy nami naturalna wspólnota interesów, nawet wtedy. Załoga statku tworzyła zamkniętą klikę. Musiałem znaleźć kogoś spoza ich klanu, kogoś, kto mógł mi dostarczyć tego, co w tej chwili było mi najbardziej potrzebne – ochrony i oddalenia od niebezpieczeństwa, gdy byłem słaby. Gdybym zetknął się z nimi później, nie byłoby to takie niebezpieczne. Ale potrzebowałem wspólnika... – Więc uczyniłeś mnie chorym! – Drobna modyfikacja pewnych substancji w twoim ciele. Nic niebezpiecznego, choć mogłoby się tak wydawać – w odpowiedzi tej pobrzmiewała taka zarozumiałość, że przez moment miałem ochotę wyrzucić Eeta w ciemność, niezależnie od niebezpieczeństw, jakie mogły się tam czaić. – Ale tego nie zrobisz – Eet odpowiedział na moją nie dokończoną myśl. – To nie tylko konieczność sprawiła, że ujawniłem się właśnie tobie. Mówiłem o naturalnej wspólnocie interesów. Jest pomiędzy nami więź oparta na czymś więcej niż jedynie tymczasowe potrzeby. Jak ci już mówiłem, ciało, które mam obecnie, nie jest tym, które wybrałbym najchętniej w tej szczególnej fazie mego istnienia. Zmieniłem je, ile tylko mogłem. Być może uda mi się poczynić pewne ulepszenia w przyszłości, o ile będę miał na to czas i środki. Mam jednak pewne zmysły, które ci pomagają. A twoja wielkość i siła pomagają mnie. Myślę, że zdążyłeś już poznać pewne zalety takiej współpracy. Nadal jesteśmy daleko od sytuacji, którą mógłbyś nazwać bezpieczną. A nasze przymierze jest potrzebne nam obu. Potem będziemy decydować, czy je przedłużymy. To brzmiało rozsądnie, choć nie podobało mi się, że musiałem przyznać sam przed sobą, iż to maleńkie futerkowe ciałko, które mogłem zgnieść w dłoniach, mieściło w sobie osobowość na tyle silną, by łatwo osiągnąć w pertraktacjach ze mną zamierzony cel. Miałem bardzo mało bliskich kontaktów z kimkolwiek w przeszłości. Moje stosunki z Hywelem Jernem układały się jak stosunki ucznia i nauczyciela, młodszego oficera i dowódcy. I choć Vondar Ustle miał łatwiejszy charakter niż mój ojciec i był o wiele bardziej otwarty, jednak nasze stosunki były podobne, gdy zostałem jego czeladnikiem. Poza nimi dwoma nie doświadczyłem nigdy żadnych więzów uczuciowych z żadnym człowiekiem ani zwierzęciem. Teraz jednak zostałem zaadoptowany przez Eeta i zdawało się, że moja wola nie grała większej roli w tym porozumieniu, nie bardziej, niż miało to miejsce w przypadku mego związku z Hywelem czy Vondarem... bo to zawsze oni decydowali o tym, że będę do nich przynależał. Jednak... mój gniew narastał... nie życzyłem sobie stosunków z Eetem na tej samej płaszczyźnie! – Nadchodzą! – ostrzeżenie Eeta wyrwało mnie z tych myśli. Tak długo nie mieliśmy żadnego kontaktu z krajowcami, że uwierzyłem, iż dali sobie spokój. Jeśli teraz nas zaatakują, nasze schronienie może okazać się pułapką. – Ilu ich jest i gdzie? – Eet miał rację, teraz musiałem polegać na jego zmysłach. – Trzech... – Eet nie śpieszył się z odpowiedzią. – Bardzo się wahają. Myślę, że to miejsce jest dla nich w jakiś sposób niebezpieczne. Z drugiej jednak strony... są głodni... Przez chwilę znaczenie jego słów nie docierało do mnie. Potem krew zastygła mi w żyłach. – Chcesz powiedzieć, że... – Oznaczamy dla nich mięso... właściwie to ty jesteś mięsem. Trudno jest nawiązać kontakt z tak prymitywnymi umysłami. Odbieram jednak głód, który jest trzymany w szachu głównie przez strach. Pamiętają, że tu natknęli się na niebezpieczeństwo. – Ale ze śladów, które tu widzieliśmy, wynika, że mają mnóstwo zwierzyny – przypomniałem sobie świeże ślady, świadectwo obfitego życia zwierzęcego i to, jak łatwo przyszło rybakowi wyciągnięcie zdobyczy. – Dokładnie tak. Ciekawe, dlaczego nasze ślady przyciągnęły ich tutaj, dlaczego nie zajęli się łatwiejszym łupem – Eet zdawał się zdziwiony. – Nie wiem, dlaczego. Ich umysły są dla mnie zbyt obce i zbyt prymitywne, by czytać w nich jasno. W każdym razie są poruszeni tak, że podejmą prawie każde, nawet nieopatrzne, działanie. A najniebezpieczniejsi są w ciemności. Znalazłem latarkę w uprzęży swego kombinezonu. Jeśli te stworzenia polowały głównie w nocy, błysk światła prosto w oczy zdezorientuje je przez chwilę. Jednak decydującym czynnikiem mogła się okazać moja własna głupota, która kazała mi wybrać tę ślepą uliczkę z wysokimi ścianami z trzech stron. Niewątpliwie była to okoliczność wymierzona przeciwko nam. – Nie jest tak źle – Eet wtrącił się w moje myśli. – Każdy mur ma wierzchołek... – Ja do niego nie sięgnę, ale jeśli tobie uda się tam wspiąć, zrób to – powiedziałem. Poczułem mocne pociągnięcie za koniec nieprzemakalnej płachty, która okrywała nas obu. – Puść to – nakazał Eet. – Potrafię się tam wspiąć, być może nawet obaj będziemy bezpieczni dlatego, że moje pazury się na coś przydadzą – zszedł z moich kolan i pociągnął za sobą nasze okrycie, mimo że był to ciężar, który przechylał jego głowę na jedną stronę. – Podsadź mnie – zakomenderował – tak wysoko, jak tylko możesz, i podnieś trochę tę szmatę! Posłuchałem go, bo nie miałem żadnego innego planu, a w ciągu naszej znajomości nauczyłem się już ufać Eetowi. Uniosłem go wysoko nad swoją głową i poczułem, jak łapie się ściany i podciąga się. Potem podałem mu płachtę i podtrzymywałem ją, by nie ściągnęła go z powrotem na dół. Nagle zatrzymał się i nie czułem już, że ciągnie materiał. – Przywiąż tu nóż i puść – powiedział Eet. Wypuścić z ręki moją jedyną broń? To szaleństwo! Choć jednak moja świadomość protestowała przeciw takiemu pomysłowi, jakaś inna część mej osoby już dostarczyła zajęcia rękom, by przywiązały broń do krańca zwisającej płachty. Słyszałem nawet przez hałasy burzy, jak nóż obija się o ścianę, gdy Eet wciągał go z mozołem. Odwróciłem się twarzą do otwartego wejścia naszego schronienia. Co prawda nie miałem zmysłu ostrzegawczego Eeta, ale byłem pewien, że krajowcy nie wahali się już i ruszyli w naszą stronę przez ciemność. Przycisnąłem guzik latarki i spojrzałem tam, gdzie padł promień światła. Rzeczywiście zebrali się niedaleko przykucnięci, pałki mieli przygotowane do ataku. Gdy jednak dosięgło ich światło, zamrugali oślepieni, a ich małe usta otwarły się w piskliwych krzykach. Ten ze środka upadł na kolana i uniósł ręce, by osłonić swą ohydną twarz przed światłem. – Za tobą, uwaga! – krzyk Eeta, który zabrzmiał w moim umyśle, był tak samo głośny jak każdy krzyk, który dotarłby do moich uszu. Poczułem, że coś ociera się o moje ramię, wyciągnąłem rękę, by to odepchnąć i dotknąłem nieprzemakalnego materiału. Zacisnąłem na nim palce i pociągnąłem. Nie spadł jednak, był zakotwiczony gdzieś wysoko i stanowił drabinę umożliwiającą mi ucieczkę w bezpieczne miejsce. Czy mogłem się odważyć odwrócić plecami do napastników, których trzymało w miejscu światło mojej latarki? Jakże jednak długo uda mi się tak ich utrzymać? Musiałem ryzykować... Żeby tylko ta zaimprowizowana drabina wytrzymała mój ciężar! Było to jednak kolejne ryzyko, które musiałem podjąć. Skoczyłem w górę i złapałem zwisający materiał obiema rękami, podskoczyłem i zarzuciłem nogi wysoko na kamienny mur. Zacząłem się wspinać na górę, przytrzymując się płachty. Rozdział dziesiąty Nie była mi dana łatwa ucieczka. Usłyszałem nagle przeszywający skowyt, który przedzierał się nawet przez ryk wichury. Coś uderzyło głucho o ścianę niedaleko mnie i spadło na ziemię. Latarka była nadal zapalona i światło kołysało się tam i z powrotem, gdy wspinałem się mozolnie na kamienny mur. Być może to poruszające się światło zdezorientowało ich nieco albo może gorzej władali ciężkimi pałkami, niż nam się na początku wydawało. Jednak jedna z nich ciśnięta w moją stronę otarła mi się o nogę i omal nie oderwała mnie od płachty. Strach dodawał mi sił w mojej wspinaczce po szorstkiej ścianie. Noga mi zdrętwiała i bałem się przenosić na nią ciężar ciała, poruszałem się więc jak kulawe zwierzę. Ciągle myślałem o szponach, w jakie wyposażone są łapy krajowców. Z pewnością pomogą im dostać się na szczyt muru. Tu wyżej wiatr z deszczem nieomal spychały nas na dół. Nie zdawałem sobie sprawy, że ściany tak bardzo osłaniały nas, gdy byliśmy jeszcze na ziemi. Przywarłem do występów na ścianie i podciągałem się dalej, poświęciłem jednak chwilę bezcennego czasu na zgaszenie latarki, by nie chwalić się tak otwarcie tym, że udaje mi się posuwać w górę. – Wyżej, w prawo i prosto – zakomenderował Eet. Doszedłem do końca płachty, znalazłem nóż wciśnięty mocno w zagłębienie w ścianie, zatrzymałem się, by go stamtąd wyciągnąć i przypiąłem broń do swojej uprzęży. W prawo i prosto? Burza rozszalała się tak bardzo, że przez długą chwilę nie wiedziałem, gdzie jest prawo, a gdzie lewo, musiałem pomyśleć o swoich rękach, by odróżnić obie strony. Wskazówki Eeta wydostały mnie na górę. Byłem jednak pewny, że Eet nie chce, byśmy zeszli z powrotem na dół. Gdy tak się czołgałem, ciągnąc za sobą bolącą nogę, zauważyłem, że z tą ścianą, na którą się wspięliśmy pod kątem prostym łączy się następna. Prowadziła ona w kierunku wskazanym przez Eeta. Posuwałem się powoli i z trudem, wierzchołek tej ściany bowiem był tak samo nierówny jak poprzedniej. Nierówności te jednak dostarczały przynajmniej osłony przed wiatrem i deszczem. Widoczność była równa zeru. Musiałem polegać na swoim dotyku i wskazówkach Eeta. Obawiałem się, że w każdej chwili mogę usłyszeć przeszywający krzyk, który powiadomi nas, że właściciele włóczni zaczynają następować nam na pięty. Odrętwienie w nodze ustępowało, zostawiając za sobą ból, który sprawił, że zawyłem, gdy zawadziłem nią o jedną z nierówności po drodze. Nie próbowałem jednak wstać. Czołganie wydawało mi się najlepszym sposobem przemieszczania się. Oddalaliśmy się z miejsca, gdzie schowaliśmy się przed burzą, szliśmy w ciemnościach w nieznane. Usłyszeliśmy, jak przez burzę przebija się jakiś ryk. Z pewnością nie był to okrzyk ścigających nas krajowców. Zmierzaliśmy właśnie w stronę, z której dochodził. W końcu stałem się tak niespokojny, że korzystając z osłony jakiegoś większego garbu po drodze wyciągnąłem latarkę, by oświetlać sobie drogę przed sobą. Przez moment latarka ukazywała ścianę, a potem... nic! Poświeciłem latarką w dół, po prawej stronie ściany. Woda... rozszalała woda przedzierająca się wśród skał. Gdy skierowałem światło latarki w lewo, ujrzałem krawędź czegoś jeszcze i szybko to oświetliłem. Jakaś okrągła wysepka? Nie, ale rosły tam jakieś rośliny i mech, który świecił się jeszcze długo po tym, gdy zdjąłem z niego promień mojej latarki. Coś okrągłego, wyższego niż mur, po którym szedłem ciągnęło się w ciemność, tam, gdzie światło latarki już nie sięgało. Woda, która uderzała w ścianę, podmyła ją nieco, ale najwyraźniej ściana była solidnie podmurowana i nawet rozszalała woda nie była w stanie jej zaszkodzić. Trzymałem promień latarki jak najbliżej ściany, próbując zadecydować, czy uda mi się dotrzeć do tamtej budowli. Jednak widać było, że jej powierzchnia jest zbyt gładka na lądowanie i wspinaczkę, tym bardziej że miałabym bardzo mało miejsca, by się rozpędzić. – No i co! – parsknąłem z irytacją w stronę Eeta. – Dokąd idziemy? Dalej, do wody? A może urosną nam skrzydła i polecimy w górę? Gdy nie usłyszałem odpowiedzi, ogarnął mnie nagły lęk, że zostałem sam. Być może Eet, świadom swej pełnej sprawności i tego, że ja stałem się jeszcze bardziej niezdarny, opuścił mnie i zajął się swym własnym losem. Potem dostałem odpowiedź, choć nie mogłem stwierdzić, skąd nadeszła. – Na dół, na lewo. Woda tu nie dochodzi. A statek da nam schronienie... – Statek? – znów poruszyłem latarką i przyjrzałem się wysepce. Mógł to być statek, ale nie miał odpowiedniego kształtu... – Czy myślisz, że jest tylko jeden wzór statku? Nawet wśród twego władnego ludu jest kilka różnych typów. Oczywiście znów miał rację. Mało jest podobieństw pomiędzy smukłym statkiem Wolnych Handlarzy, który przechodzi przez atmosfery różnych planet, a statkiem kolonizacyjnym, który jest tak wielki, że nie wchodzi w atmosferę, lecz pomiędzy nim a planetą kursują statki wożące pasażerów i ładunki. Poświeciłem na lewo. Dziób ogromnego statku spoczywał nie opodal. Tam właśnie stał Eet, jego sztywne futerko nie było zupełnie sklejone przez deszcz, a oczy rozbłysły, gdy poświeciłem w nie latarką. Dotarłem do krawędzi ściany, zwisłem z niej na rękach i rozluźniłem swój chwyt mając nadzieję, że znajdę tam poniżej twardy grunt. Gdybym miał na nogach buty z magnetycznymi podeszwami, mógłbym się w jakiś sposób przyczepić. Niestety bez nich spełniły się moje obawy. Wylądowałem dość pewnie, lecz ześlizgnąłem się, nie mogąc rękoma ani nogami przytrzymać się delikatnych roślin, wyrywając je z korzeniami, upadłem na ziemię z taką siłą, że na moment straciłem oddech. Z mojej posiniaczonej nogi rozlał się na całe ciało potworny ból; na moment straciłem przytomność. Jednak strumień wody, który wylał się na mnie i ściekł po twarzy, natychmiast mnie otrzeźwił. Dolną połową ciała leżałem pod burtą statku, o ile oczywiście był to statek. Jednak reszta mnie nadal była wystawiona na działanie burzy. Pogmerałem w grząskim błocie i jakoś wciągnąłem się pod osłonę statku. Skuliłem się, mniej więcej w trzech czwartych przytomny, nie mając energii ani ochoty, by się jeszcze gdziekolwiek ruszyć. Latarka zgasła i ogarnęła mnie tak kompletna ciemność, jakby otoczyły mnie ściany, po których przed chwilą się wspiąłem. – Tu jest otwór... – słowa Eeta tylko mnie drażniły. Przycisnąłem dłonie do oczu i potrząsnąłem głową powoli, jakbym tym wysiłkiem mógł uniknąć komunikacji z Eetem. Było to wezwanie do działania, którego nie miałem ochoty usłuchać. – Dookoła... tu jest otwór! – Eet nie dał się tak łatwo zbyć. Uparcie rozejrzałem się wokół siebie. Noga bolała mnie nie do zniesienia i wszystkie wysiłki, które podejmowałem od chwili lądowania na tej nieprzyjaznej planecie teraz się na mnie zemściły. Właściwie byłem zadowolony ze swej niezdolności do ruchu. Pomyślałem tępo, że poza długim okresem nudy na „Vestris” nie miałem ani chwili odpoczynku. Poza wszystkimi dolegliwościami kąsał mnie jeszcze dokuczliwy głód. Być może w pojemniku znalazłbym jeszcze jakieś jadalne nasiona, ale nie miałem najmniejszej ochoty ich szukać. To nie było żadne jedzenie. Jedzenie to był gorący stek z vorsta, góra dobrze ugotowanych latresów, polanych olejem otanowym i doprawionych ziołami, ewentualnie truraksowy omlet posłodzony nieco syropem z kiełków bargu, mógłby to też być... – Pusty brzuch, który niebawem wpadnie w łapy tropicieli! – parsknął Eet. – Już nie węszą wzdłuż ściany, już znaleźli drogę wokół niej! Chwilę wcześniej nie byłem w stanie się poruszyć, ale słowa Eeta wywołały, być może zgodnie z jego intencją, obraz w moim umyśle, który podziałał na mnie jak bat na nieposłusznego osła. Posuwałem się do przodu, nadal na rękach i kolanach, ale z całą szybkością, jaką udało mi się z siebie wykrzesać zmierzając tam, gdzie czekał na mnie Eet. Gdy spróbowałem użyć latarki, nie mogłem jej włączyć. Przypuszczałem, że zniszczył ją mój upadek. Jednak gdzieś na górze czekał Eet, który kierował mymi krokami. Nie znalazł klapy włazu, ale udało mu się odkryć wyrwę w burcie statku i wspiąłem się do środka, przytrzymawszy się krawędzi. W końcu ległem na pochylonej powierzchni statku w mdłym świetle. Słabiutki blask pochodził od nagromadzonych roślin, które po raz pierwszy widziałem w lesie. Stop, z którego wykonano statek, oparł się niszczącemu działaniu czasu. Musiały jednak powstać jakieś otwory, które pozwoliły pasożytom zakorzenić się tutaj. Rośliny rosły tu sobie spokojnie, najpierw na nie najlepszym podłożu, lecz potem zaczęły rozwijać się lepiej na glebie powstałej z ich własnych przodków. W końcu produkty odwiecznego cyklu życia i śmierci wypełniły całą kabinę. Rośliny odłamywały się i opadały w dużych, brzydko pachnących grudach, gdy przechodziłem niezdarnie koło nich. Powierzchnia, po której przesuwałem się półleżąc, mogła być albo podłogą albo ścianą korytarza. Na początku rosło tam mnóstwo roślin, ale dalej życie roślinne się przerzedzało. Oparłem się o ścianę i spojrzałem za siebie. Z pewnością nie byłem tak wielki jak tropiciele, a i tak musiałem mocno się przeciskać, by tu dotrzeć. Otwór nie pozwalał, by dostało się ich tu więcej niż jeden na raz, a i ten z pewnością będzie miał trudności. Mając nóż, mogłem bronić swego nowego schronienia. Uciekliśmy burzy, a odgłosy wiatru słychać było tylko jak stłumione westchnienia. Nagle przyszło mi do głowy, czy przypadkiem nie był to ten cel, do którego prowadził nas kamień? Czy gdybym zagłębił się w ten rozpadający się wrak, natknąłbym się na kolejne pomieszczenie z martwymi kamieniami? Spojrzałem na woreczek, który mieścił mego osobliwego przewodnika. Ale ten słabiutki blask, który widziałem w bagnistym lesie, zniknął. Gdy otworzyłem woreczek i wyjąłem pierścień, kamień był tak samo bez życia jak wtedy, gdy dopiero miałem zostać czeladnikiem kupca klejnotów. – Węszą tu wokół... Jedna ze świecących roślin rosnących koło wyrwy, przez którą weszliśmy, zatrzęsła się i ujrzałem cień Eeta, który przysiadł nie opodal, wyciągając szyję pod kątem, który mnie wydawał się niemożliwy, i węszył w ciemności. – Węszą, ale się boją. To miejsce jest dla nich pełne strachów. – Może więc sobie pójdą – odparłem. Znużenie, które odczułem chwilę przedtem, powróciło. Nie byłem pewny, czy nawet jeśli któryś z krajowców próbowałby się tu dostać, byłbym w stanie unieść nóż w swojej obronie. – Dwóch odchodzi – odpowiedział Eet. – Jeden zostaje. Czeka na dole, ale może stamtąd widzieć wejście. Myślę, że przygotowuje się do oblężenia. – Niech się przygotowuje... – nie mogłem już przeszkodzić moim oczom w zamykaniu się. Uczucie tak wielkiego zmęczenia było mi przedtem całkiem nieznane. Czułem się prawie tak, jakby naszpikowano mnie jakimiś lekarstwami. Nawet gdyby ktoś właśnie zamierzał się na mnie morderczą włócznią, nie byłbym w stanie nic na to poradzić. Byłem załatwiony. Jeśli nawet Eet próbował mnie obudzić, było to daremne. Być może pyłki roślin i zapach ich połamanych liści złożyły się na narkotyk, który mnie odurzył. Gdy się w końcu obudziłem, jakieś światło świeciło mi w oczy, zamrugałem oszołomiony. Przynajmniej, pomyślałem odrętwiały – „nie zabili mnie w czasie snu”. Rośliny, które zniszczyłem wchodząc, leżały wokół mnie. Wyrwane z korzeniami, zaczynały już gnić, wydając silny zapach. Blask nie pochodził od nich, lecz był światłem dziennym. Zacząłem czołgać się w stronę światła, by uwolnić się od tego okropnego zapachu. Ale przy otworze coś się poruszyło i zobaczyłem, jak Eet wstaje jednym skokiem, jakby, mimo swych niewielkich rozmiarów, chciał stanąć między mną a jakimś niebezpieczeństwem. – Jest ich tam wielu i czekają... – ostrzegł mnie. – Tropiciele? – Właśnie. Wielu... i są bardzo czujni. Cofnąłem się do wnętrza statku. Rośliny się przerzedziły i w końcu dotarłem do miejsca, gdzie nie były już tak bujne. Jest jakieś inne wyjście... dziura? – Są jeszcze dwie – odparł Eet szybko. – Jedna jest na spodzie, za mała dla ciebie. Nie można kopać, by ją powiększyć, bo jest przyciśnięta do kamieni. Myślę, że kiedyś była to klapa wyjściowa. Druga jest po drugiej stronie statku i tamci jej pilnują. Okazują więcej inteligencji, niż ich o to podejrzewałem. – Nigdy nie lekceważ swego przeciwnika – nie były to moje słowa; słyszałem je często od Hywela Jerna dawnymi czasy. Teraz jednak nie było po mnie widać, że miałem tak dobrego nauczyciela. – Nie rozumiem, co nimi powoduje – mówił Eet zaniepokojony, brakowało mu tej pewności siebie, która mnie tak irytowała. – Boją się tego miejsca. To uczucie jest w nich bardzo silne. Jednak czekają tu z wielką cierpliwością... czekają, aż wyjdziemy. – Być może już raz to zrobili... to znaczy zagnali zdobycz w ślepy zaułek i czekali, aż wyjdzie. Mówisz, że uważają mnie za górę miecha. Jednak te ziemie obfitują też w inną zwierzynę... – Niektóre prymitywne szczepy hołdują przesądowi – Eet powrócił do swej roli instruktora – iż gdy zje się ciało stworzenia, które podziwiają, wszystkie niezwykłe cechy tego stworzenia przejdą na jedzącego. Być może, o to im chodzi. – Co może oznaczać, że widzieli już ludzi albo humanoidów – chwyciłem się tego jak jakiejś drobnej nadziei w oceanie beznadziejności. – Ale z pewnością nie przechowują wspomnień o ludzie, który wzniósł te ściany, ani o tych, którzy latali tym statkiem – to wszystko jest zbyt stare. A oni są prymitywni, takie rasy na ogół nie pamiętają żadnych wydarzeń, najwyżej w postaci mglistych legend. Zapominają z roku na rok. – Mów sobie, co chcesz – odparł Eet. – Nie można sądzić, że wszystkie prymitywne rasy zachowują się tak samo. Mogą pamiętać więcej niż wszystkie inne ludy, z którymi się wcześniej zetknąłeś. Wiedza o przeszłych wydarzeniach może być przekazywana przez specjalnie wyszkolonych „zapamiętywaczy”. Niestety, mógł mieć rację. Czyżby ci tropiciele ze swymi prymitywnymi pałkami i podobnym do zwierząt wyglądem rzeczywiście przechowywali jakąś szczepową legendę o rasie, która kiedyś wznosiła tu swoje budowle, być może uczyniła niewolników z ich dawnych przodków, o rasie która w jakiś sposób wyginęła (prawdopodobnie właśnie z rąk przodków obecnych tropicieli)? A jeśli stwierdzili, że właśnie przydybali jedną z tych potężnych istot i chcą ją teraz złapać, by odświeżyć jakieś wewnętrzne siły? – Cóż, z drugiej strony – ciągnął Eet – być może odbyły się tu też lądowania innych statków i może masz rację, że podobni do ciebie ludzie byli tu łapani i zjadani, by tropiciele mogli przejąć ich „dusze”. – Wszystko to jest bardzo interesujące, ale nie zdoła nas stąd wydostać. Nie dostarczy nam też jedzenia ani wody, które mogłyby pomóc nam utrzymać się przy życiu w czasie tego ich oblężenia. – Mówiąc to, wyjąłem oba pojemniki. Ten z nasionami zagrzechotał tylko pusto. Ale ku memu zdziwieniu drugi pojemnik zabulgotał obiecująco. Eet wyglądał na rozbawionego. – Deszcz składa się z wody – zauważył. – Zeszłej nocy mieliśmy dosyć deszczu, by napełnić pojemnik umieszczony we właściwym miejscu. Znów mnie zawstydził. Sprawdziłem smak wody deszczowej w pojemniku. Ostry smak napoju ze statku nadal był obecny, ale bardzo rozcieńczony. Napiłem się trochę, choć miałem ochotę na kilka solidnych łyków. Potem podsunąłem pojemnik Eetowi, ale odmówił. – Ostatniej nocy było dosyć picia. A to ciało nie potrzebuje dużo wilgoci. Kolejna zaleta bycia niewielkim. Ale z jedzeniem nie udało nam się tak dobrze, chyba że... – wyciągnął szyję na całą długość. W napięciu przyglądał się czemuś, co poruszyło się przy wejściu. Nie udało mi się zobaczyć tego, co usiłowało się tu dostać, nie zdążyłem, zanim Eet skoczył. Jego kocie dziedzictwo ujawniło się w tym ataku. Pochylił głowę i odsłonił zęby, potem podszedł do mnie ciągnąc jakieś stworzenie, które zwisało z jego mordki nieżywe. Było długie i chude, po każdej stronie miało trzy nogi. Ciało miało pokryte rogatymi łuskami, głowa wyposażona była w cztery pierzaste czułki. Eet przewrócił stworzenie na plecy, by odsłonić jaśniejszy brzuch. – Mięso – stwierdził, Wszystko w żołądku mi się przewróciło. Nie mogłem podzielać jego gustów i potrząsnąłem głową. – Mięso to mięso – Eet zganił moją wybredność. – To roślinożerca. Być może nie jest podobne do żadnego znanego ci stworzenia, ale jest to mięso, które nasze organizmy potrafią strawić i którym potrafią się żywić. – Więc się nim pożyw – powiedziałem szybko. Im dłużej przypatrywałem się podobnemu do owada stworzeniu, tym mniej chciałem nad tym dyskutować. – Ja zostanę przy nasionach. – Których jest mało – stwierdził Eet z nieubłaganą logiką. – Których może sobie być mało, ale dopóki jeszcze są, będę je jadł. Odwróciłem wzrok i odczołgałem się kawałek dalej. Eet zabierał się do jedzenia jak wytrawny smakosz. Także to odziedziczył po swojej matce. Nawet jeśli był tak wybredny jak Walkiria, nie miałem najmniejszej ochoty mu się przyglądać. Doczołgałem się do takiej części korytarza, w której znalazłem nierówności w podłodze. Przesunąłem dłonią po ich powierzchni i stwierdziłem, że odnalazłem drzwi, domyśliłem się też, że statek jednak leżał na boku. Próbowałem je otworzyć. Zawsze była jakaś szansa, że takie malutkie odkrycie doprowadzi do większego, a z kolei to większe wskaże nam drogę ucieczki. W końcu poczułem, że drzwi nieco ustąpiły... potem nagle – (prawie poleciałem za nimi) – otwarły się na oścież i opadły, a ja pozostałem, opierając się rękoma o krawędzie kwadratowego otworu. Pomacałem je ostrożnie. Musiały to być drzwi. Nie mogłem jednak zapuszczać się na dół bez światła. Jeszcze raz spróbowałem włączyć latarkę, ale było to bezcelowe. Spojrzałem w stronę światła padającego przez otwór, którym weszliśmy do wraku. Nie było żadnego sposobu, by skierować je aż tutaj. Zwróciłem jednak uwagę na rośliny rosnące sobie spokojnie w tych miejscach, z których nie wyrwałem ich poprzedniej nocy. Były to bardzo nędzne latarki, ale były lepsze niż całkowita ciemność. Przeczołgałem się koło zajętego Eeta. Korytarz był tu tak pełen przeróżnych śmieci, że i tak nie mógłbym stanąć pionowo. Przeszkadzała mi też w tym moja potłuczona noga. Udało mi się jednak wyrwać dwie rośliny przyzwoitej wielkości. Trzymając po jednej w każdej ręce, wróciłem do otwartych drzwi. Fosforescencja rzeczywiście była jedynie nieznaczna, ale im dłużej siedziałem tam plecami do światła i trzymałem rośliny nad czarnym otworem, tym bardziej moje oczy przyzwyczajały się do ciemności. Widziałem już parę szczegółów. W końcu splotłem korzenie obu roślin razem i używając ich jako liny, opuściłem świecące łodygi w ciemność. To, co zobaczyłem, najbardziej przypominało kabinę. Gdy przyjrzałem się jej bliżej, ujrzałem, że – pomijając większe zniszczenie – przypomina ona kabiny w poprzednim wraku. Nie znalazłem nic, co mogłoby nam pomóc: żadnego narzędzia ani broni. Gdy jednak przyciągnąłem do siebie na powrót świecący kłębek roślin, stwierdziłem, że z taką lampą odważę się iść zwiedzić statek. Zauważyłem bowiem, że w im czarniejszej ciemności znajdowały się rośliny, tym ich światło wydawało się jaśniejsze, prawdopodobnie przez kontrast. Znowu wróciłem na korytarz, by mu się raz jeszcze przyjrzeć. Eet powiedział, że znalazł tylko dwa wyjścia. Czy jednak dokładnie obejrzał statek? A jeśli znajdę jeszcze jedną klapę wyjściową, która nie jest blokowana przez kamienie, i będziemy mogli nią uciec? Zostawiłem swoją prowizoryczną latarkę koło otwartych drzwi kabiny i podczołgałem się z powrotem do wyrwy w burcie, by przyjrzeć się reszcie roślin. Wybrałem te, które świeciły najjaśniej. Wyrwałem cztery. Były kruche i łatwo się łamały. Związałem je razem i wziąłem do ręki tak ostrożnie, jak ktoś inny mógłby nieść bukiet bardziej pachnących i delikatnych roślin. Eet skończył swój posiłek i zobaczyłem, że siedzi koło mej pierwszej latarki czyszcząc sobie mordkę i bokobrody. Lizał swoje futerko całkowicie kocim gestem. – Dalej korytarz się rozdziela. W którą stronę pójdziemy? – zapytał, najwidoczniej mając ochotę wziąć udział w wyprawie. – Może być jeszcze jeden właz... – Każdy statek ma więcej niż jeden właz – odparł chcąc mnie chyba zawstydzić. – W prawo czy prosto? – Prosto – odparłem, decydując się w jednej chwili. Nie miałem pojęcia, na ile wystarczy mi latarka, i nie miałem ochoty zostać nagle w ciemności jakiegoś wewnętrznego labiryntu. Gdy jednak dotarliśmy do skrzyżowania, o którym wspomniał Eet, mój towarzysz zasyczał i splunął, jego biczowały ogon zaczął nagle uderzać w różne strony, wygiął grzbiet i stał się nagle karykaturą kota. To, co ujrzał, było błyszczącym śladem wzdłuż ściany. Na początku widniał on na wysokości mojej kostki, potem jednak się wznosił, aż w końcu osiągnął wysokość ramienia. Wyglądało to dość obrzydliwie i nie chciałem tego dotykać: wydawało się, że był to ten sam śluz, który obrzeżał kałuże i sadzawki w lesie. – Co to jest? – zacząłem już tak bardzo polegać na Eecie, że zapytałem go prawie automatycznie. – Nie wiem, ale jest to coś, z czym nie należy się zadawać. To stworzenie z wyboru przebywa w ciemności. – Wydało mi się, że Eet był bardziej wstrząśnięty niż kiedykolwiek przedtem. – Chyba byłeś tu już przedtem, bo wiesz o tym rozgałęzieniu. Czy to już tu wtedy było? – Nie! – jego odpowiedź zabrzmiała bardzo ostro. – I nie podoba mi się to. Mnie też się nie podobało. Im bardziej przyglądałem się temu świecącemu śladowi, tym bardziej byłem przekonany o złych intencjach tego, co kryje się w ciemnościach, czai się... czyha... Moja wyobraźnia zaczęła pracować. W tej chwili wiedziałem, że tylko desperacja większa niż wszystko, co kiedykolwiek czułem w życiu, może zaprowadzić mnie głębiej w ciemność, w której mogą czaić się takie potwory. Odwróciłem się plecami do tego korytarza. Nie obchodziło mnie, czy Eet akurat czyta w moich myślach i czy wie o moim przerażeniu. Zastanawiałem się, czy jego to obchodzi, bo cofał się w korytarzu, jakby jakieś strachy nawiedziły również jego. Rozdział jedenasty Nasze gwałtowne wycofanie się było na tyle nienaturalne, bym zaczął się nad nim zastanawiać, gdy tylko wróciliśmy do otworu w burcie statku. Stanąłem i zacząłem myśleć. Nie podobało mi się, że zdenerwował nas byle ślad. Eet odebrał widocznie moją myśl, bo powiedział: – Być może ten, kto zostawił te ślady używa strachu jako swojej broni. Może też jest dla nas czymś tak obcym, że nas odpycha. Na wielu światach pojawiają się gatunki, z którymi nie można nawiązać żadnego kontaktu, niezależnie od tego, jak bardzo by się starać. W każdym razie nie chciałbym chodzić na spacer tam, gdzie to stworzenie żeruje. Przesuwałem się naprzód na brzuchu, przeciskając się przez rozsypany wszędzie gruz, chociaż wzdrygałem się od odrażającego zapachu. Powietrze na zewnątrz było jasne od światła słonecznego. Spojrzałem tęsknie w tamtą stronę. Mój gatunek został stworzony, by działać w jasności promieni słonecznych, a nie by ryć i węszyć gdzieś w ciemnościach. Rzuciłem krótkie spojrzenie na zewnątrz i stwierdziłem, że mieliśmy niedaleko do ziemi, która pokryta była kępkami żółtawej, przywiędłej trawy. Pomiędzy nimi widniały przebłyski szklistej powierzchni, wskazującej na to, że kiedyś mogło to być miejsce lądowań. Przez kilka chwil wydawało mi się, że jesteśmy wolni, że w okolicy nie rozstawiono żadnych straży. A potem usłyszałem przeszywający krzyk, taki sam jak poprzedniej nocy. Ten jednak wydawał się nieskończenie głośniejszy, bo nie zagłuszała go burza. Krzyk nadszedł nieomal spode mnie, odskoczyłem więc od otworu w burcie. Dotarł do mnie raport Eeta: – Są pod nami, wzdłuż burt statku. Czekają, aż wypędzi nas stąd głód i może również to, co czai się w głębi wraku. – Może stracą cierpliwość. – Moje nadzieje były złudne, choć wiedziałem, że zdolności koncentracji różnią się znacznie pomiędzy gatunkami; często zależało to też od inteligencji. Jeśli rozumiano cel, do którego się dążyło, mogło to pomóc w byciu cierpliwym do tego stopnia, do którego nigdy nie doszedłby gatunek obdarzony mniejszą inteligencją. – Myślę, że oni bawili się już w tę grę albo o niej słyszeli. W każdym razie wiedzą, że zakończyła się ich sukcesem – Eet nie miał chyba ochoty dodawać mi otuchy. – Jest zbyt wiele czynników, których nawet nie jesteśmy świadomi. Na przykład... – Na przykład co? – zapytałem, gdy się zastanawiał. – To kamień cię tutaj sprowadził, zgadza się? Czy jednak teraz przejawia jakieś oznaki życia? Wyjąłem zerowy kamień z kieszeni i przyjrzałem mu się w świetle. Klejnot był martwy i ponury. Kierowałem go w różne strony, mając nadzieję, że w końcu odpowie. Na pewno nie wzywał nas w głąb wraku. Gdy jednak wysunąłem go na zewnątrz, w stronę płynącej wzdłuż drugiej burty statku wody, wygląd jego nagle się zmienił. Nie był to płonący błysk ani nawet świecenie na tyle mocne, by przyćmić rośliny w korytarzu, widać było jednak malutkie iskierki. W tej chwili pierścień wskazywał kierunek gdzieś w poprzek statku. – Możemy zrobić tak – Eet położył łapodłonie na moim kolanie i stał dotykając nosem pierścienia, jakby wydzielał on z siebie jakiś wyczuwalny dla niego zapach. – Mogę wyjść przez najmniejszą dziurę i przejść z tym górą po statku. Być może uda mi się znaleźć miejsce, które go tak ciągnie. Wydawało mi się, że miał rację. Jest nieduży i jeśli jeszcze będzie do tego ostrożny, będzie chował się przed wzrokiem krajowców może mu się to udać. Tylko co nam przyjdzie ze zdobycia takiej wiedzy... – Każda wiedza jest już korzyścią samą w sobie – odparł mój towarzysz. Zaśmiałem się niewesoło. – Siedzę tu sobie i czekam, aż mnie stąd zabiorą i włożą do jakiegoś tubylczego garnka, a ty mówisz mi o zdobywaniu wiedzy! Jaki pożytek będzie miał nieboszczyk z całej swojej wiedzy? Prawdopodobnie moje myśli nie przynosiły mi zaszczytu. Wiedziałem, że to, co dla mnie było śmiertelną pułapką, nie stanowiło problemu dla Eeta. Mógł stąd pójść w każdej chwili i miał duże szansę na pozostanie na wolności. Zastanawiałem się właśnie, dlaczego tak długo z tym zwlekał. Jednak zerowy kamień... coś we mnie nie mogło pogodzić się z myślą oddania go choćby na moment. Nie pożądałem go tak, jak gemolog zawsze pożąda klejnotu wielkiej piękności. Raczej byłem do niego w jakiś sposób przywiązany, i to już od chwili, w której ojciec po raz pierwszy pokazał nam go przy stole. Nie mogłem się pogodzić z zerwaniem tych więzów i przekazaniem pierścienia Eetowi. Obracałem go w palcach, wkładając i zdejmując zbyt dużą obrączkę; moje myśli były bardzo chaotyczne, głównie jednak myślałem o tym, że nie mam najmniejszej ochoty zostać tu sam. Eet nie powiedział nic więcej. Nie czułem nawet tego delikatnego kontaktu myślowego, który utrzymywał ze mną przez większość czasu. Wyglądało to tak, jakby świadomie się wycofał, bym mógł podjąć swoją własną decyzję, która była wielkiej wagi. – Jest jeszcze kwestia jedzenia – Eet w końcu przerwał całkowite milczenie. Nadal obracałem pierścień w palcach i wpatrywałem się w niego niewidzącym wzrokiem. – Uważasz, że pierścień rozwiąże tę kwestię? – parsknąłem ironicznie. – Nie jestem o tym bardziej przekonany niż ty – odparł. – Nie proponuję jednak również, byśmy tu siedzieli i głodowali. Pomyślałem sobie, że ma rację, tym bardziej że wydawało się, iż nie będzie miał problemów z zatroszczeniem się o siebie. Coś w tej myśli miało dla mnie gorzki posmak. – Weź go! – z masy roślin wyciągnąłem długą lianę, zrobiłem z niej naszyjnik, na którym zawiesiłem pierścień, i nałożyłem go Eetowi na szyję. Przysiadł na tylnych łapach, gdy mu go nakładałem, przytrzymał go przez chwilę swymi łapodłońmi, zamykając oczy. Miałem wrażenie, że szuka czegoś... nie wiedziałem jednak jak, gdzie i czego szuka. – Podjąłeś dobrą decyzję – opadł na cztery łapy i prześlizgnął się w korytarzu. – Lepszą, niż może ci się w tej chwili wydawać... Nie powiedział nic więcej, zamiast tego zaczął wspinać się ku górze dużego otworu w burcie, gdzie rośliny nadal stanowiły poszarpaną zasłonę. – Nadal tu są – powiedział. – Nie tylko pod statkiem, ale także wzdłuż burt. Myślę, że nie lubią słońca, trzymają się cały czas w cieniu. O! po tamtej stronie... tam jest rzeka! I... jeszcze jedna ściana... kiedyś stanowiła tamę. Teraz jest w dwóch częściach. To, czego szuka pierścień, leży za rzeką! Udało mu się przejść po statku. Czy ja też zdołałbym zrobić coś takiego? Dotknąłem swej posiniaczonej nogi i skrzywiłem się z bólu. Próbowałem naprężyć mięśnie, ale kończyna całkiem zesztywniała. Eet mógł sobie spokojnie biegać tą drogą, ja jednak musiałbym posuwać się bardzo wolno. Nie mógłbym się spodziewać, że ucieknę pilnującym nas krajowcom ani nawet tego, że bezpiecznie przejdę po tej śliskiej powierzchni. – Co jest po drugiej stronie rzeki? – Wzgórza z otworami w zboczach i jeszcze kilka zburzonych ścian – odparł Eet, – Teraz... Przestał się ze mną porozumiewać. Zamiast tego poczułem przesłaną przez jeden umysł do drugiego nagłą falę gwałtownych, wrogich emocji. – Eet! – próbowałem wstać, lecz jedyne, co udało mi się zrobić, to zrzucić sobie na głowę nieco okolicznej flory. Zacząłem dusić się i kaszleć, młóciłem rękoma powietrze, by zgarnąć z siebie te obrzydlistwa i odzyskać oddech. – Eet! – znowu wysłałem w myślach alarmujący sygnał. Nie otrzymałem odpowiedzi. Pośpieszyłem w stronę otworu. Czyżby dosięgła go jakaś włócznia? – Eet! – cisza stała się czymś więcej niż tylko brakiem dźwięków. Całkiem nieźle słyszałem wiatr, wodę i inne odgłosy. I... coś jeszcze! Nikt, kto choć raz usłyszał dźwięk statku wchodzącego w atmosferę planety, nigdy nie pomyli go z niczym innym. Grzmot – i ryk. Wrak zadrżał i zatrząsł się w odpowiedzi. Całkiem niedaleko nas miał lądować jakiś statek kosmiczny! Cofnąłem się w głąb. Ryk statku był zbyt głośny – bałem się, że wrak dostanie się w zasięg ognia silników. Korytarz, w którym się znajdowałem, trząsł się bardzo i zacząłem ześlizgiwać się w dół, próbując zatrzymać się za pomocą rąk. Wokół mnie przewalała się masa roślin, która mnie dusiła. Statek musiał już wylądować, bo nawet przez ścianę poczułem falę ciepła. Cokolwiek stało na drodze ognia silników z pewnością zostało spalone na popiół. Zastanowiłem się, co stało się z tropicielami. Teraz miałbym szansę ucieczki. Lecz – kto to wylądował? Pierwszy Zwiadowca, mający dokonać wstępnego sprawdzenia niedawno odkrytego świata? A może z jakichś tajemniczych powodów lądowano tu już wcześniej? W każdym razie zjawił się tu jakiś statek i, sądząc po dźwięku, nie był on zbyt duży, nie większy niż standardowy statek Wolnych Handlarzy. Zgarnąłem z siebie wszystko, co na mnie spadło i z powrotem doczołgałem się do wyrwy w burcie. Nadal czuć było duszący zapach spalenizny. Eet... czy tam, na zewnątrz kadłuba żył jeszcze, gdy ten statek... – Eet! – tym razem moje wezwanie w myślach musiało mieć co najmniej siłę krzyku. Nie było odpowiedzi. Na zewnątrz unosiła się gęsta para spowijająca większą część krajobrazu. Znowu gorąco zmusiło mnie, bym cofnął się w głąb wraku. Nikomu nie udałoby się wyjść, dopóki otoczenie się nieco nie ochłodziło. Być może część ognia silników sięgnęła ku rzece i sprawiła, że woda się tam zagotowała. Poruszyłem się niecierpliwie, pragnąłem wyjść i zobaczyć statek. Pojawiła się pewna drobna szansa, o której nawet nie śmiałem marzyć. Nie będziemy tu uwięzieni na całe życie... Nie będziemy? Chyba zostałem już sam. Jeśli Eeta nie zabili krajowcy, to z pewnością zginął w płomieniach silników lądującego statku. Czas, który upłynął, zanim ziemia ochłodziła się nieco i mgła opadła, wydał mi się tak długi, jak te ciągnące się godziny, gdy byłem dobrowolnym więźniem w sanktuarium na Tanth. Każde uderzenie serca było ponagleniem, bym wyszedł i poprosił o pomoc swoją rasę. Zgodnie z jednym z najstarszych praw ery podróży międzygwiezdnych, każdy podróżnik, który utkwi na jakiejś planecie (tak jak ja), ma prawo zażądać przejazdu na pierwszym statku, jaki go znajdzie, i statek ten ma obowiązek zabrać go bez problemu. W końcu, choć na zewnątrz panowała jeszcze temperatura taka jak w pustynnych okolicach Arsoru w lecie, wyszedłem z wraku i stanąłem na popalonej ziemi. Głośność dźwięku i panujące wszędzie gorąco zwiodły mnie; byłem przekonany, że lądowanie odbyło się gdzieś w pobliżu. Tak jednak nie było. Lądowanie statku sprzątnęło za to z wraku całą roślinność. Ujrzałem teraz starożytną rakietę w całej jej krasie. Nie była tak wielka jak ta, którą spotkaliśmy w kosmosie, wielkością przypominała standardowy statek Wolnych Handlarzy. Prawdopodobnie na początku stał po prostu pionowo na swoich statecznikach, potem dopiero przewrócił się pod wpływem czasu. Podszedłem bliżej, by przyjrzeć się nowemu statkowi. Miał mniej więcej rozmiary „Vestris”. Nie miał jednak insygniów Wolnych Handlarzy na burtach. Nie widać też było znaku Patrolu ani Badaczy. Dlaczego jednak jakiś prywatny statek miałby lądować na planecie takiej jak ta? Zawsze, co prawda, znajdą się bogaci Ważniacy, którzy na ogół lubią polowanie i łamią prawa znajdując nie opisane jeszcze na mapach planety, gdzie zaspokajają swoje krwiożercze instynkty bez obawy pościgu Patrolu. Jeśli już kiedyś taki myśliwy wylądował tutaj, mogłoby to wytłumaczyć wrogość krajowców. Oznaczałoby to jednak również kłopoty dla mnie. Świadkowie rzeczy nielegalnych łatwo padają ofiarami wypadków, a w całym wszechświecie nie byłoby nikogo, kto by się chciał o mnie dopytywać. Tylko że... kosmiczny statek jachtowy Ważniaków miałby swój numer kodowy na burcie. Był tylko jeden typ statków, których właściciele z premedytacją nie oznaczali... Nigdy przedtem nie widziałem takiego statku, ale w każdym kosmodromie opowiadano o nich przeróżne historie. Znajomi Vondara mieli swoje powody, by plotkować o takich sprawach. Statki te były własnością Gildii Złodziei. Niektóre pod przykrywką fałszywych dokumentów robiły normalne kursy przewozowe, od czasu do czasu tylko przekraczając granice prawa. Przypuszczałem, że „Vestris” mogła być takim statkiem. Istniało też jednak wiele bardzo szybkich jednostek, często wyposażonych w sprzęt będący przedmiotem eksperymentów, po prostu ukradziony albo zakupiony, zanim ktoś dowiedział się o wynikach badań. To byli najeźdźcy. Nie byli piratami, nie łupili statków w podróży, bo było to zbyt ryzykowne i opłacało się jedynie, gdy statek wiózł bardzo cenny ładunek. Zamiast tego łupili planety. Ich legendarna kryjówka nazywała się Waystar, był to satelita lub może mała planeta odpowiednio ufortyfikowana i schowana przed wszystkimi prócz tych, którzy udowodnili jej władcom, że nie mają żadnych powiązań z Patrolem ani z innymi przedstawicielami prawa. Opowiadano tyle historii o Waystar i pirackiej flocie, która działała w kosmosie, że na ogół nie wierzyło się w nie zanadto. Jednak Eet twierdził, że miałem zostać dostarczony na Waystar i że tak by się stało, gdyby nie wyciągnął mnie z „Vestris”. Statek najeźdźców z pewnością nie miałby żadnego oznakowania, chyba że takie, które można było zmieniać w dowolnej chwili. Ale najeźdźcy z Gildii tutaj? Na pewno nie uwierzyłbym, gdyby ktoś stwierdził, że to mnie tu szukali. Mój ślad był tak zagmatwany, że z pewnością nie sądzili nawet, bym jeszcze żył, a już na pewno nie mogli przypuszczać, że znajdą mnie akurat tutaj. Tak więc musieli tu mieć jakąś inną misję. Ostatnią rzeczą, jaką chciałbym w tej chwili zrobić – zanim zdobędę pewność, co to za statek – było kontaktowanie się z załogą czy pasażerami statku. Co prawda nikt jeszcze nie wyszedł ze środka, ale nie mogłem być pewien, że nie zobaczyli mnie na którymś ze swoich ekranów. Zacząłem się wycofywać, trzymając się pod osłoną wraku, cofałem się równie gorliwie, jak wcześniej szedłem w stronę statku. Usłyszałem ostre brzęknięcie i klapa włazu otworzyła się, wyjściowe schodki wysunęły się jak ogromny jęzor, przesunęły nad spaloną ziemią, szukając gdzieś pewnego gruntu. W końcu stanęły nieco pod kątem do wyjścia ze statku, mogłem więc mieć nadzieję, że przybysze nie widzieli mnie. Wycofałem się jeszcze dalej. Bardzo chciałem odbiec jak najdalej od statku, ale to mogło jedynie przyciągnąć wzrok ciekawskich. Co prawda niedaleko rosły gęste krzaki, nie mogłem jednak być pewien, czy nie czają się tam jeszcze jacyś tropiciele. Ludzie, którzy stanęli na schodkach, nie mieli ubiorów ochronnych, co oznaczało, że znali już naturę tej planety i przyjechali tu w określonym celu. Mieli ze sobą ręczną broń, nawet z tej odległości widziałem krótkie lufy laserów – z pewnością nie były to lufy bardziej popularnych ogłuszaczy. Byli więc przygotowani do zabijania. Chociaż nosili ubrania, jakie zazwyczaj wkładali wszyscy załoganci, gdy wychodzili na ląd, nie mieli żadnych dystynkcji na piersiach ani na kołnierzach. Ich ubiory nie miały też jednolitego koloru, by nic nie sugerowało, że są to mundury. Pierwsi dwaj wychodzący byli ludźmi – albo przynajmniej ich przypominali – ale za nimi wyszedł osobnik z czterema górnymi kończynami zwisającymi po bokach w sposób, który sugerował ich dużą elastyczność. Jego okrągła głowa nie miała włosów i spoczywała bezpośrednio na ramionach, nie wspierała się na szyi. Tam, gdzie człowiek miałby uszy, on miał pierzaste wypustki, które poruszały się w przód i w tył, jak głowa Eeta kiedy szukał czegoś wokół siebie. Z trójki, którą widziałem, najbardziej obawiałem się właśnie tego. Jak to kiedyś powiedział Eet, kto wie, jakie umiejętności może posiadać osobnik niepodobny w niczym do tych, których znamy. Każdy kosmita przyjmowany był do ludzkiej załogi dopiero wtedy, gdy udowodnił im, że ma zdolności, które mogłyby im się przydać. Gdybym wszedł z powrotem do wraku, sam złapałbym się w pułapkę. Musiałem podjąć trudną decyzję i opuścić wątpliwą kryjówkę pod statkiem. Chciałem spróbować dojść do krzaków albo do rzeki. Wydawało mi się, że rzeka jest bezpieczniejsza, a w każdym razie mniej groźna. Przeglądałem się trójce ze statku tak długo, jak tylko mogłem. Doszli do końca schodków. Ludzie stanęli po obu stronach kosmity. Jego pierzaste wyrostki już nie kierowały się we wszystkie możliwe kierunki, lecz wskazywały wyraźnie w jedno miejsce w krzakach. Przyjrzałem mu się uważniej i zobaczyłem, że był o wiele bardziej podobny do ludzi niż tropiciele. Nagle zatrzymał się gwałtownie i błyskawicznie wyciągnął oba lasery, w które był uzbrojony. Oba strzały sięgnęły pobliskich krzaków. Po tym ataku nastąpił rozdzierający krzyk, a potem chrzęst, który sugerował, że upadł tam tropiciel albo stworzenie podobnych rozmiarów. Obaj ludzie ukucnęli, przygotowując broń do strzału. Nie strzelali jednak, zdawało się, że komendę w tej bitwie powierzyli swojemu towarzyszowi. Odczołgałem się stamtąd. Teraz od zabójców oddzielał mnie ich statek. Gdy doszedłem do rzeki, ujrzałem kamienne bloki wyrwane przez rzekę ze ściany i poniewierane przez wodę. Widać było, że kiedyś jedna ze ścian utworzyła tu tamę, co mogło spowodować powódź. Dotarłem do miejsca, gdzie w wodzie bezładnie leżały kamienie tworząc coś w rodzaju mostu przez rzekę. Po drugiej stronie widać było wzgórza: jak już wiedziałem od Eeta, ich zbocza podziurawione były czarnymi otworami. Pomiędzy wodą i wzgórzami leżały ruiny budynków. – Eet? – spróbowałem go przywołać, jakby odzyskawszy nadzieję, że może udało mu się przeżyć. Czy jednak nie zabili go krajowcy? Spojrzałem na skały, prawie spodziewając się, że zobaczę jego maleńkie ciałko, całe poskręcane i bez życia. – Eet...? Odpowiedź, którą tak chciałbym usłyszeć, nie nadeszła. Odczułem jednak, że ktoś odebrał moje wołanie. Nie był to dotyk umysłu, jakiego doświadczałem w kontaktach z Eetem, ale po prostu czyjaś obecność. Nie sądzę, by ten ktoś był w stanie stwierdzić, skąd nadeszło moje wołanie. Po prostu został zaalarmowany. Kosmita z załogi... czy on mógł usłyszeć moje wołanie? Uświadomiłem sobie swoją głupotę, gdy tak stałem na kamieniu, usiłując przedostać się na drugą stronę rzeki. Nie mógłbym jednak tamtędy przejść z moją prawie bezwładną nogą. Mógłbym tam zostać zaskoczony, bezradny, narażony na promień lasera. W każdym razie próba odnalezienia Eeta zdradziła mnie. Gdy tak stałem i zastanawiałem się, jak przejść na drugi brzeg, usłyszałem: – Stój! Stój, ty tam! Był to Prosty Język, słowa wypowiedziane były z ludzkim akcentem. Odwróciłem się powoli, trzymając się kamienia, by się nie przewrócić. Stanąłem twarzą w twarz z jednym z ludzi z załogi statku. Wyglądał jak każdy przeciętny załogant, tyle tylko że w rękach miał laser wycelowany dokładanie we mnie. Wiedziałem, że właśnie przepadła moja jedna malutka przewaga. Gdybym wybiegł na powitanie ludzi ze statku z dziką radością, czyli tak, jak spodziewaliby się tego od kogoś, kto utknął na obcej planecie, gdybym opowiedział im jakąś odpowiednią bajeczkę, nie byliby zbyt podejrzliwi w stosunku do mnie. Oczywiście mogłoby to się okazać niebezpieczne dla mnie, gdyby chcieli utrzymać w tajemnicy swój pobyt tutaj. Zyskałbym jednak na czasie. Tymczasem teraz moje własne działanie od razu uczyniło mnie podejrzanym dla nich. Ciągle jeszcze mogłem coś wygrać: mogłem podkreślać swoje niedołęstwo, kuleć przesadnie, by sądzili, że jestem większym kaleką, niż byłem naprawdę. Poczekałem wiec, aż do mnie podejdą, trzymając się kamienia tak, by sprawiać wrażenie, że jeśli tylko go puszczę, natychmiast upadnę. Miałem nadzieję, że mój opłakany wygląd uprawdopodobni moje nieszczęsne położenie. Może nawet mogę posłużyć się świeżymi łatami skóry na ciele i opowiedzieć im, jak to wysłano mnie w dryfującej ŁR w kosmos z obawy przed zarazą. Nie byłby to pierwszy raz, gdy zdarzyło się coś takiego. Człowiek z laserem nie podchodził zbyt blisko, choć widział obie moje ręce i z pewnością spostrzegł, że nie mam broni. Nie przestał też mierzyć do mnie z lasera. – Kim jesteś? – zapytał w Prostym Języku. W tej chwili zdecydowałem się na rolę, która mogła ocalić mi życie. Odsunąłem się nieco od niego i wyskrzeczałem najdzikszym, najbardziej szalonym głosem, jaki udało mi się z siebie wydobyć: – Nie!... Nie!... Nie zabijaj mnie!... Już jestem zdrów!... Zdrów, mówię ci!... Gorączka minęła!... Jestem zdrów! Zatrzymał się i wydało mi się, że oczy mu się zwęziły, gdy przyglądał mi się uważnie. Miałem nadzieję, że różowe łaty na mojej skórze były dostatecznie widoczne. – Skąd się tu wziąłeś? – Czy mi się tylko zdawało, czy jakaś inna nuta zabrzmiała w jego głosie? Czy uda mi się sprawić, by uwierzył, że zostałem wyrzucony z dotkniętego zarazą statku i że spodziewam się, iż każdy, kto mnie tylko zobaczy, natychmiast spali mnie na popiół z tego samego powodu, dla którego zostałem ze statku wyrzucony? – Statek... Nie zabijaj mnie! Mówię ci, że jestem już czysty! Nie zabijaj mnie!... Gorączka minęła! Zostaw mnie!... Nie będę do ciebie podchodził... Nie zabijaj mnie! Nie zbliżę się do waszego statku! Daj mi odejść! – Zostań tam, gdzie jesteś! – padł ostry rozkaz. Zbliżył wolną rękę do ust i powiedział coś do komunikatora. Słowa, które wypowiedział, z pewnością nie należały do Prostego Języka i nie rozumiałem nic, ale domyśliłem się, że składa raport swemu przełożonemu. Grałem w niebezpieczną grę... najdrobniejsza rzecz może być kwestią życia lub śmierci. – Ty... – skinął laserem – idź do przodu... – Nie... Daj mi odejść... Nie zarażę... – Idź! – strzelił do kamienia niedaleko mej lewej ręki. Dotarło do mnie nieznośne gorąco. Krzyknąłem tak, jak się tego spodziewał. Zobaczyłem, jak się uśmiechnął. – Zabolało? Chcesz jeszcze? Tym razem bliżej? Powiedziałem: idź! Kapitan chciałby cię obejrzeć. I poszedłem, ciągnąc za sobą nogę, jakby ważyła tonę. – Co jest? – zapytał, przyglądając mi się niecierpliwie. – Tu są tubylcy... z pałkami... polowali na mnie... – wymamrotałem. – Tak? Oni lubią mięcho, a ty byłbyś dla nich właśnie żarciem. Niedobrze jest spotkać się z nimi... – Wydało mi się, że przypomniał sobie jakieś swoje wcześniejsze doświadczenie. Wlokłem się jak najwolniej, podkreślając swoje kalectwo. Okrążyliśmy wrak i teraz podeszli do nas pozostali dwaj zwiadowcy. Kosmita schował swoje lasery do kabur, ale oba pierzaste czułki pochylały się w moim kierunku. Nie wiem, czy moje kontakty z Eetem wyostrzyły jakieś zdolności postrzegania pozazmysłowego, do których przedtem nie miałem żadnego talentu. W każdym razie świadom byłem ingerencji ze strony kosmity... mentalnej, nie fizycznej. Jeśli jednak próbował przebić się do moich myśli, to mu się nie udało. Nie odczułem żadnego spotkania umysłów, jak to się działo w kontaktach z Eetem. Miałem nadzieję, że udało mi się odeprzeć sondowanie. Musiałem pozostać tym, kim wydałem im się od początku... – Tak więc złapałeś ptaszka – zauważył drugi człowiek. – Chciał uciekać? – Nie z taką nogą. Coś jeszcze może być nie w porządku z nim... przyjrzyj się dobrze jego twarzy. Tamten przyjrzał mi się badawczo. Jego mina świadczyła, że nie podobało mu się to, co zobaczył. Zastanowiłem się, na ile źle wyglądała moja łuszcząca się skóra i świecące, różowe łaty. Na dłoniach nie były już tak widoczne – przynajmniej tak mi się wydawało. W każdym razie ja się już do nich przyzwyczaiłem i dla mnie była to poprawa po tamtych purpurowych pęcherzach, które pojawiły się na początku. – Lepiej trzymajmy go z daleka od siebie – powiedział, przyjrzawszy mi się dokładnie. – Powiedz kapitanowi o nim. – Kapitan już czeka. Ty tam... idź! Ktoś stał na schodkach do statku. Ponaglili mnie skinieniem lasera. Pokuśtykałem w tamtym kierunku, mając nadzieję, że przedstawiam odpowiednio żałosny widok. Rozdział dwunasty Dotarliśmy do podnóża wzniesienia i tam kazali mi się zatrzymać, okrążywszy mnie z bronią przygotowaną do strzału. Człowiek, który nas oczekiwał, postąpił kilka kroków bliżej, by przyjrzeć mi się i powoli otaksować mą wartość. Musiał pochodzić z którejś ze starych planet, tych skolonizowanych w pierwszej kolejności. Pokolenia żyjące tam w niesprzyjających warunkach wykształciły sobie odmienne cechy fizyczne, które widać było już na pierwszy rzut oka. Jego ciało pod mundurem z kapitańską gwiazdą na stojącym kołnierzu było smukłe i wyprostowane, skóra ciemna nawet bez opalenizny z kosmosu; lecz oczy i włosy były jeszcze wyraźniejszym świadectwem mutacji, jakie jego rasa przeszła w swych dziejach. Włosy – z konieczności bardzo krótkie, by nie przeszkadzały pod hełmem – były bardziej niebieskie niż szare, grube, rosły w prostych, krótkich kępkach. Jego oczy błyszczały jak niebieskozielone klejnoty, większe niż oczy innych ludzi, miały podwójne powieki: jedną nieomal przezroczystą na tle gałki ocznej i drugą, cięższą i grubszą, dopasowaną do niej. Zauważyłem, że podniósł obie powieki w każdym oku, by mi się przyjrzeć, ale myślę, że przeszkadzało mu światło słoneczne, bo zaraz opuścił wewnętrzne błony. Ależ... ja go znałem! Nie wiedziałem, jak się nazywa, ale znałem jego twarz z przeszłości. Nie wiedziałem, czy on także mnie rozpoznał. Miałem nadzieję, że nie. Ten człowiek odwiedzał sklep mojego ojca, był jednym z tych, których prowadzono do wewnętrznego pokoju przez prywatne drzwi. Nie nosił wtedy tuniki kapitana, nic innego nie sugerowało też, że jest oficerem na jakimkolwiek statku. Wtedy jeszcze jego włosy były na tyle długie, by opadać na strojną tunikę z wywatowanymi ramionami – obowiązkowy strój lalusia z wewnętrznej planety. Nie miałem wątpliwości, że należał do Gildii. Czy jednak rozpozna, że jestem synem Jerna? A jeśli mnie rozpozna, to czy mogę to w jakiś sposób wykorzystać? Niedługo miałem pozostawać w niepewności. Podszedł jeszcze bliżej, potem roześmiał się, uniósł rękę do ust i wykonał palcami gest zwycięstwa. Splunął ostrożnie na prawo i lewo. – Na wargi i ręce bogini Sorelle! Od dzisiaj będę palił dla niej kadzidło w każdej świątyni, jaką ujrzę! To, co zostało zgubione, jest odnalezione. I uważajcie, chłopcy, żeby znowu nie zginęło. Murdoc Jern... skąd się tu wziąłeś? Uwierzę we wszystko, co mi opowiesz po takim spotkaniu. Pilnująca mnie trójka poruszyła się i przyjęła pozycje wokół mnie nie tylko upewniając się, że nie zniknę, ale nawet nie dając mi szansy na próbę ucieczki. Pozostawała mi tylko rola ofiary zarazy. Poza tym spróbuję powiedzieć tyle prawdy, ile tylko zdołam, może się to przydać, jeśli będą potem chcieli zastosować wykrywacz kłamstw. Pozwoliłem, by moje usta były otwarte przez jakiś czas, potem zachwiałem się, jakbym się trzymał na nogach tylko dzięki nadludzkiemu wysiłkowi. – Nie... nie zabijajcie mnie! Gorączka... już minęła... już jestem zdrowy... – Gorączka? – Proszę na niego popatrzeć, kapitanie – odezwał się ten, który mnie pojmał. – Jest cały w bliznach. Lepiej się zatroszczyć, żeby nas nie zaraził... – Ty, tam, Jern! Podnieś głowę. Przyjrzyjmy się... Zachwiałem się w przód i w tył. Nadal bali się podejść zbyt blisko. Strach przed zarazą zniechęcał nawet najtwardszych kosmonautów. – Jestem... jestem... czysty – powtórzyłem. – Wysłali mnie w kosmos w ŁR, ale już... już jestem zdrowy... Przysięgam. Kapitan ujął w dłoń swój komunikator i powiedział coś do niego. Brzmiało to dziwnie i ani trochę nie przypominało Prostego Języka. Czekaliśmy w milczeniu, aż jakiś człowiek podbiegł do nas pośpiesznie. Miał ze sobą pudełko z okrągłym zakończeniem. Domyśliłem się, że to podręczny przyrząd do stawiania diagnozy. Statek był najwidoczniej dobrze wyposażony. Lekarz podszedł do mnie na wyciągnięcie ręki i przesunął pudełkiem w powietrzu przede mną, utkwiwszy oczy we wskazaniach mierników. – I co? – Widać było, że kapitan nie lubi czekać. – O ile można to ocenić w ten sposób, jest czysty. Zawsze jednak istnieje możliwość... – Jakie prawdopodobieństwo? – nalegał kapitan. – Prawdopodobnie jak jeden do stu. Kto może być pewien? – Lekarz wyrażał się z ostrożnością charakterystyczną dla swojego zawodu. – Zajmiemy się tym później – kapitan ręką nakazał lekarzowi odejść. – Zatem – zwrócił się do mnie – wydaje się, że masz rację. Twoja gorączka czy co to tam było, minęła i nie jesteś już niebezpieczny. Znajdowałeś się na jakimś statku, gdy miałeś atak choroby? – Na statku Wolnych Handlarzy. Odlecieliśmy z Tanth – uniosłem ręce do głowy, potarłem czoło, jakby oszołomiony czy w geście bólu. – Ja... trudno to sobie przypomnieć. Byłem na Tanth... musiałem uciekać. Były kłopoty. Zapłaciłem klejnotem i Ostrend pozwolił mi lecieć. Jakiaś inna planeta... wszyscy krajowcy zniknęli. Potem zachorowałem. Powiedzieli, że to zaraza... wysłali w kosmos w ŁR. Wylądowałem tutaj, ale krajowcy... polowali na mnie... – Zagonili cię aż w to miejsce? – kapitan uśmiechnął się. – Jakże szczęśliwie dla ciebie. Polowanie zakończyło się w jedynym miejscu, gdzie mógłbyś spotkać statek kosmiczny. – Była jakaś ściana... szedłem wzdłuż niej... ludzie z lasu... bali się chyba. Wszedłem do rozbitego statku, nie poszli za mną... – Jakież szczęście ci sprzyjało, Jern, i nam także! Być może spotkalibyśmy cię gdzie indziej, ale oszczędzamy czasu, natykając się na ciebie tutaj. Widzisz, interesowaliśmy się tobą. Długo czekaliśmy na to spotkanie. – Ja... ja nie rozumiem... – Co z nim jest? – Kapitan naskoczył na lekarza. – W naszych raportach nie oceniano go jako półgłówka. Lekarz wzruszył ramionami. – Kto wie, co może się zdarzyć komuś, kogo dopadnie zaraza? O ile wiem, przeszła mu już infekcja, nie mogę jednak ręczyć za żadne zmiany, które jakiś obcy wirus może wywołać w ciele lub umyśle. – Przekażemy ci go. – Uśmiech zniknął z twarzy kapitana. – Powiedzmy, że wykonasz wszystkie potrzebne testy i powiesz nam, czy mamy do czynienia z kretynem, czy z godnym zaufania źródłem informacji. – Wziąć go na pokład? – zawahał się lekarz. – A czemu nie? Wydawało mi się, że twierdziłeś, iż jest czysty... – Zawsze może wyleźć coś nowego. Raczej wyczułem, niż zobaczyłem niezdecydowanie kapitana. Nie trwało jednak długo. – Czego będziesz potrzebował? Czy można to wynieść ze statku? – zapytał. – Większość – tak. Gdzie chcesz go umieścić? – W kopalni, a gdzieżby indziej? Segal, Omund, przynieście doktorowi wszystko, co będzie mu potrzebne. A ty Tusratti, zaprowadź go do zachodniego tunelu. Wydawało mi się, że przestałem istnieć jako człowiek, stałem się rzeczą, którą trzeba przesunąć z miejsca na miejsce, zgodnie z wolą właścicieli. W roli zdezorientowanego niedobitka, który uniknął zarazy, powinienem być wdzięczny, że działo się to w ten sposób. Jeden z załogi – przedstawiciel niezbyt podobnej do ludzi rasy – zaprowadził mnie na brzeg rzeki; poruszałem się wolno kulejąc na tyle mocno, by nie wydało się to przesadzone. Inni już pracowali nad rzeką. Nad spienioną wodą i skałami rozciągnięto most. Sprawiali wrażenie, że znali to miejsce doskonale i byli tu już przedtem. Teraz przygotowywali się do rozbicia obozu i założenia choćby tymczasowej bazy. Ponaglany przez strażnika pokuśtykałem za nim przez most i ruiny. Podążaliśmy do jednego z otworów w zboczu wzgórza. Nie szliśmy jednak tam, dokąd zmierzali inni załoganci. Nieśli oni ze sobą narzędzia górnicze, których używano na ogół do wykopywania bogactw z martwych księżyców i asteroidów. – Do środka – zakomenderował mój strażnik. Otwór, który wskazał, był najdalej wysunięty na lewo. Za nim rozciągało się rumowisko tego, co ostatnio wykopali. Czegokolwiek jednak szukali, nie znaleźli tego tutaj. Zapewne rozprawiali się z każdym otworem po kolei i teraz pracowali nad trzecim po tym, do którego mnie właśnie wprowadzono. – Jestem... jestem głodny... – zatrzymałem się jakby dla zaczerpnięcia oddechu, ostrożnie oparłszy się o skałę. – Jestem głodny... potrzebuję jedzenia. Na twarzy mego strażnika nie pojawiła się żadna reakcja na moje słowa. Dłonie górnej pary jego rąk nadal spoczywały na laserze. Gapił się na mnie przez długą chwilę, a potem odwrócił się i krzyknął coś do ludzi podążających do drugiego tunelu. Jeden z nich w odpowiedzi odczepił od paska jakiś pakunek i rzucił go w naszym kierunku. Zaufał niezwykłym talentom mojego strażnika i nie pomylił się. Jedna z górnych kończyn dziwoląga wystrzeliła w górę i sięgnęła na podwójną odległość ramienia, złapała lecący pakunek i mnie go wręczyła. Moja dłoń zacisnęła się na tubce żelaznej racji; nie musiałem udawać żarliwości, z jaką przyssałem się do jej wylotu po gorączkowym odgryzieniu i wypluciu kapsla. Żadna wyobrażona sobie przeze mnie w najśmielszych marzeniach potrawa nie przewyższyłaby smakiem tego, co właśnie wypełniło moje usta. Odczułem sytość i zadowolenie, jakich nie doświadczałem już od dawna, gdy zawartość tubki spłynęła wielkimi haustami do mego żołądka. Mikstura miała zaspokajać dzienne zapotrzebowanie człowieka pracującego fizycznie, odnowi z pewnością moje siły lepiej niż zwykłe pożywienie. – Dalej! – mój strażnik świsnął witką, którą przy pomocy jednej ze swych ruchliwych kończyn podniósł z ziemi, i uderzył mnie nią w ramię. Zauważyłem, że był ostrożny, by mnie nie dotknąć. Widocznie także rasy nieantropoidalne podzielały lęk przed zarazą. Ruszyłem dalej, ssąc tubkę. Wydawało mi się, że odżywcze pożywienie już zaczęło działać. W tunelu panowała ciemność, która natychmiast nas otoczyła. Mój strażnik wyciągnął latarkę. Widać było, że korytarz został wykonany sztucznie. Ujrzałem błysk kryształów, które tkwiły w ścianach tunelu albo też leżały w połupanych bryłkach. Moje zainteresowanie nieomal mnie zdradziło. Przypomniałem sobie jednak na czas, że miałem przecież grać głupiego. Najwidoczniej to nie było to, czego szukali członkowie załogi. Choć ściany odbijały światło latarki, jakby znajdowało się w nich całe mnóstwo klejnotów, jednak zlekceważono ich bogactwo. Wydało mi się to dziwne, bo żaden członek Gildii nie zlekceważyłby niczego choćby odlegle sugerującego jakiś zysk. Dotarliśmy do wykopanej rękoma inteligentnych stworzeń sali, w której kończył się tunel. Tu ściany zostały wyżłobione w szorstkie łuki i nisze, jakby ci, którzy tu pracowali, byli tak pewni, że znajdą to, czego szukają, iż pracowali chaotycznie i nierówno jak w gorączce. Mój strażnik skinął w stronę stosu kamieni. – Siadaj! Pochyliłem się sztywno, by posłuchać jego rozkazu, nadal wysysając resztki z tubki żelaznej porcji. Strażnik zamocował latarkę na innym kopczyku kamieni na środku komnaty i nastawił ją na maksymalne rozpraszanie tak, by oświetlała wszystko poza najgłębszymi otworami w ścianach. Potem usiadł pomiędzy mną a wyjściem z sali do tunelu. W ciszy, która zapadła, słyszałem odległe kapanie wody, choć w korytarzu nie widzieliśmy śladów wilgoci. Chwilę potem usłyszałem i poczułem przez skałę pracę tamtych, którzy posuwali się dalej w głąb wzgórza. Czy to do tego miejsca ciągnął nas zerowy kamień? Zlekceważone kryształy w niczym nie przypominały ciemnego kamienia. Ale pierścień został wystawiony na długotrwałe działanie przestrzeni kosmicznej i był często używany jako źródło energii, gdy tylko potrzebowali tego ci, którzy go odnaleźli. Pochyliłem się, by unieść jeden z odłupanych kawałków kamienia. Strażnik przygotował laser do strzału, ale nie zrobił nic, by mnie powstrzymać. Pomyślałem sobie, że był to po prostu kawałek kwarcu, ale nie mogłem być tego zbyt pewien. Nie należy zbyt szybko oceniać znalezisk na nieznanych planetach. Vondar poddałby taki materiał gruntownym badaniom, zanim ośmieliłby się wydać o nim jakąś opinię, i nawet wtedy, jak go znałem, wstrzymałby się od ostatecznej klasyfikacji. Nosił ze sobą znaleziska, co do których nie miał pewności nawet po latach badań, ponieważ miały pewne właściwości opierające się wszelkim klasyfikacjom. Każdy kupiec klejnotów zgromadził w swoim życiu co najmniej kilka takich kamieni, a gdy spotkał innego gemologa, jednym z ich głównych zajęć było oglądanie i porównywanie tych tajemniczych okazów. Tak więc to, co miałem w ręku, mogło być całkiem bezwartościowym kwarcem albo czymś całkiem innym. Z tunelu dobiegł jakiś dźwięk i pojawił się lekarz pchający przed sobą pudło na kółkach. Za nim nadeszło dwóch załogantów z resztą wyposażenia. Miałem stać się obiektem testów. Myślę, że najpierw próbowali odnaleźć we mnie jakieś zalążki zarazy, która pozostawiła tak przedziwne ślady na moim ciele. Potem lekarz naświetlił mą posiniaczoną nogę leczniczymi promieniami, nie mogłem więc dalej wykręcać się tym, że kuleję. Nie mogłem jednak, nawet nie śmiałem, opierać się, gdy nałożyli mi na głowę hełm wykrywacza kłamstw. Sam fakt, że mieli go ze sobą i zapewne używali, był już wykroczeniem przeciwko prawu. Do czoła i karku przyczepiono mi elektrody – mogłem dawać jedynie odpowiedzi prawdziwe albo mówić to, co uważałem za prawdę. Gdy już zostałem przygotowany, wezwali kapitana, który miał mi zadawać pytania. – Jesteś Murdoc Jern, syn Hywela Jerna... – Nie. Zaskoczyło go to i spojrzał na lekarza, który odczytał wskazania mierników i skinął głową w stronę dowódcy. – Nie jesteś Murdoc Jern? – kapitan zaczął od nowa. – Jestem. – Więc twoim ojcem był Hywel Jern... – Nie. Kapitan jeszcze raz spojrzał na lekarza i ponownie otrzymał uspokajające spojrzenie, które oznaczało, że urządzenie funkcjonuje właściwie. – Kto więc był twoim ojcem? – Nie wiem. – Czy należałeś do rodziny Hywela Jerna? – Tak. – Czy uważałeś się za jego syna? – Tak. – Co wiesz o swoich prawdziwych rodzicach? – Nic. Powiedziano mi, że jestem dzieckiem z obowiązku. Przez twarz kapitana przemknął wyraz ulgi. – Jern ci ufał? – Uczył mnie. – O klejnotach? – Tak. – To on kazał ci zostać czeladnikiem Ustle’a? – Tak. – Dlaczego? – Chyba dlatego, że chciał mi zabezpieczyć przyszłość. Po jego śmierci sklep miał odziedziczyć jego prawdziwy syn. Nie mogłem zatrzymać potoku słów. Było to tak, jakbym stał gdzieś z boku i słuchał tego, co właśnie mówiłem. Wyczułem, że odpowiedź, jakiej udzieliłem, znów była cokolwiek myląca. – Czy kiedykolwiek pokazał ci pewien pierścień, taki, który pasował na rękawicę skafandra kosmicznego? – Tak. – Czy powiedział ci, skąd go miał? – Przyniesiono mu go, by zastawić w lombardzie. Ktoś go znalazł w kosmosie, jakiś kosmita miał go na dłoni, a jego ciało unosiło się w kosmosie. – Co jeszcze ci powiedział? – Nic poza tym, że uważa, iż kryje się za tym jakaś tajemnica. – Czy chciał, byś w trakcie podróży z Ustle’em dowiedział się, czego tylko możesz o tym pierścieniu? – Tak. – Czego się dowiedziałeś? – Niczego. Kapitan usiadł na składanym krzesełku, które przyniósł jeden z jego ludzi. Wyjął z kieszeni swej tuniki bladozielony patyczek, włożył go między zęby i żuł w zamyśleniu, jakby obmyślając jakieś nowe, ważne pytanie. W końcu odezwał się: – Czy kiedykolwiek później widziałeś ten pierścień? – Tak. – Kiedy i gdzie? – Na Angkor po śmierci ojca. – Co z nim zrobiłeś? – Zabrałem ze sobą. – Masz go przy sobie? – pochylił się do przodu, szeroko rozwarł oczy podnosząc obie pary powiek. – Nie. – Gdzie jest? – Nie wiem. Znów się zdenerwował, tym razem aż tak bardzo, że zaczął krzyczeć. – Mów, kiedy ostami raz go widziałeś i w jakich okolicznościach! – Dałem go Eetowi. Zabrał go. – Eetowi! A kto to jest Eet? – Mutant, którego urodziła kotka na „Vestris”. Myślę, że gdyby nie był stuprocentowo pewny niezawodności wykrywacza kłamstw, nie uwierzyłby w to, co powiedziałem. Była to ostatnia możliwość, jakiej mógłby się spodziewać. – Czy to było – mówił teraz powoli. – tu, na tej planecie, czy na „Vestris”? – Tu. – Kiedy? – Tuż przed lądowaniem waszego statku. – Gdzie jest teraz Eet? – znów gorączkowo pochylił się do przodu. – Nie żyje, jak sądzę. Szedł po wraku, gdy wasze hamujące silniki rozpoczęły wyrzucać z siebie płomienie. Z pewnością go spaliły. – Hej, ty tam – kapitan odwrócił głowę – Thangsfeld, zabieraj się do tego! Przeszukać każdy cal powierzchni tamtego wraku i ziemię dookoła! Ale już! Jeden z załogantów wybiegł z komnatki. Kapitan ponownie odwrócił się w moją stronę. – Dlaczego dałeś pierścień Eetowi? – Pierścień ciągnął nas bardziej w to miejsce niż do statku. Eet chciał wiedzieć, dlaczego. – Eet chciał wiedzieć – powtórzył. – O co ci chodzi? Mówiłeś, że to jest mutant urodzony przez okrętową kotkę, nie inteligentna istota – jeszcze raz popatrzył na lekarza, jakby powątpiewając w moją prawdomówność. – Nie wiem, czym jest Eet – odparłem – ale na pewno nie jest zwierzęciem, choć zewnętrznie tak wygląda. – Dlaczego nie zabrałeś pierścienia do miejsca, do którego ciągnął? – Zostaliśmy oblężeni przez krajowców. Eet miał szansę uciec, ja nie. – Dlaczego jednak było to takie ważne, żeby wyrwać pierścień z oblężenia, dlaczego zrobił to Eet? – Nie wiem. Eet chciał go zabrać. – Dokąd? – Dalej... za rzekę. – Aha! – poderwał się na nogi jednym zwinnym ruchem. – W końcu jesteśmy na właściwym tropie. – Znów spojrzał na mnie. – Czy wiesz, czym jest kamień z pierścienia? – Źródłem energii, jak sądzę. – Dobra odpowiedź – nadal patrzył na mnie, przymknąwszy wewnętrzne powieki, co nadawało jego oczom niepokojącą matowość. – Co z nim zrobimy, kapitanie? – zapytał jeden z załogantów. – Na razie nic. Trzymajcie go tutaj. Potem jednak, nawet jeśli ucieknie, nie sądzę, by nam gdzieś zginął. – Roześmiał się. – W końcu jesteśmy mu winni małe podziękowanie. Będziemy mu jeszcze bardziej wdzięczni, jeśli znajdziemy pierścień we wraku. Rozpięli mnie i rozmontowali urządzenie. Byłem bardzo zmęczony i chciałem poddać się temu uczuciu. Przypomniałem sobie jednak, że nie pytali mnie, dlaczego i jak opuściłem „Vestris”. Czyżby łyknęli moją bajeczkę o zarazie i nie chcieli pytać o nic więcej? Wszystko wskazywałoby na to, że nie mieli kontaktu ze statkiem Wolnych Handlarzy, przynajmniej od chwili mojej ucieczki. Jeśli to byli ci, którzy wykupili mnie z Tanth dla swoich własnych celów, to raczej nie porozumiewali się ostatnio z resztą swojej drużyny. Tym razem jednak nie miałem Eeta, na którym mógłbym się oprzeć. Myśl o Eecie zabolała mnie bardziej, niż spodziewałbym się tego wcześniej. Miałem nadzieję, że nie cierpiał długo, że miał szybką śmierć. Czy odnajdą jego ciało z pierścieniem na szyi? Do czego był im potrzebny pierścień? By poprowadzić ich do reszty kamieni, tak jak mnie ciągnął przez kosmos do martwych klejnotów we wraku? Łatwo było się domyślić, że te kamienie stanowią rewolucyjne źródło energii. Coś takiego w rękach Gildii byłoby dla nich warte więcej niż okup za cały system słoneczny. Lekarz i pozostali ludzie zebrali swój sprzęt i wyszli. Jednak mój strażnik pozostał siedząc przy wyjściu z tunelu na stołeczku zostawionym przez kapitana. On również wyciągnął skądś zielony patyk i zaczął go żuć, jednak choć przymknął oczy rozkoszując się smakiem patyka, jego czułki nadal były skierowane w moją stronę. Zasnąłem, a obudziło mnie trzęsienie się skał wokół i ryk w uszach. Nadlatywał następny statek. Być może „Vestris”. Jeśli tak, kapitan może wrócić z następnymi pytaniami. Leżałem nasłuchując i przyglądając się swemu strażnikowi. Stał, patrząc w głąb tunelu. Czułki miał jednak nadal skierowane w moją stronę, a jego górne kończyny spoczywały na kolbach laserów. Z jego czujnej postawy jasno wynikało, że nie spodziewano się drugiego statku. Więc... kto to był? Gwiezdny Patrol? Albo jacyś niewinni handlarze przybywający po prostu w złym momencie? W każdym razie załoga nowo przybyłego statku sama pcha się w pułapkę, co do tego nie miałem wątpliwości. Grzmot wywołany lądowaniem ucichł. Teraz nie czułem już ani nie słyszałem wibracji powodowanych przez drążenie kolejnych tuneli. – Co się dzieje? – odważyłem się zapytać swego strażnika. Jego czułki poruszyły się, ale nie odwrócił głowy. Poruszył tylko laserami, jakby przygotowując się do odparcia inwazji. Czekaliśmy dalej. Próbowałem zadawać inne pytania, aż w końcu gest bronią w moim kierunku uciszył mnie. Potem usłyszeliśmy kroki w tunelu i jakiś głos rozbrzmiał w powitaniu. Mój strażnik włożył jeden laser do kabury, drugi nadal trzymał gotowy do strzału. Weszło trzech ludzi z załogi. Nieśli szamoczący się tłumok, który bezceremonialnie rzucili na ziemię traktując go bardzo szorstko. Kiedyś w kosmodromie widziałem jakiegoś załoganta, który był kompletnie pijany i wpadł w szał – spętano go za pomocą policyjnych gumowych więzów. Teraz spoglądałem na jeńca zaplątanego w ten sam sposób. Pod zwojami klejącej się liny ujrzałem czarną tunikę, mundur znany w całym kosmosie. Złapali Patrolującego i związali go bardzo skutecznie. Rozdział trzynasty Miał dosyć zdrowego rozsądku, by przestać się szamotać, gdy go puścili – dzięki temu jego więzy nie zacisnęły się jeszcze mocniej. Na szczęście żadna lina nie wrzynała mu się w twarz ani w gardło. W każdym razie ci, którzy go pojmali, tak byli pewni jego więzów, że odeszli, zostawiając nas obu razem z naszym strażnikiem. Kosmita przyjrzał się Patrolującemu, nie okazując żadnych emocji. Potem wrócił na swój stołeczek. Patrolujący miał otwarte oczy i domyśliłem się, że przygląda się swojemu więzieniu i jego lokatorom. Dość długo spoglądał na mnie. Ciężka przeprawa, jaką przeszedłem w trakcie przesłuchania, mimo że spałem już po niej, pozostawiła mnie słabym. Nie tylko słabym, lecz także w szczególnej formie letargu, niechętnego wszelkiemu działaniu. Mogłem przewidywać, że w każdej chwili nasz strażnik może wycelować we mnie laser. Ale już się tego nie bałem. Po chwili wszedł jakiś człowiek z załogi i rzucił drugą tubkę z pożywieniem mniej więcej w moim kierunku. Choć czułem, jak burczy mi w brzuchu na sam widok jedzenia, wyciągnięcie ręki i ruch ciała w kierunku tubki wymagały wielkiego wysiłku woli. Trzymałem ją w drżących palcach przez jakiś czas, zanim zdołałem zebrać siły, by wessać się w jej zawartość. Gdy poczułem napływ pożywienia w ustach, moja senność minęła, oprzytomniałem na tyle, by uświadomić sobie, że nie był to koszmarny sen, lecz ponura i groźna rzeczywistość. Związany Patrolujący leżał tam, gdzie go rzucili, obserwując mnie. Wyssałem już mniej więcej połowę tubki, gdy zorientowałem się, że nie zostawili nic dla niego. Poza tym sam nie mógłby się posilić. Zacząłem czołgać się w jego stronę. – Niee! – to nie był dobry Prosty Język, raczej jakieś gardłowe szczeknięcie. W ręce strażnika pojawił się laser, widać było, że nie zawaha się go użyć. Zatrzymałem się. Gestem odesłał mnie na miejsce. – Tamm... zossstać... Zostałem. Ale nie dokończyłem zawartości tuby. Nasz strażnik chciał nas chyba trzymać na bezpieczną odległość. Odwzajemniłem spojrzenie Patrolującego. Absolutnie nie był w stanie się poruszyć w swej gumowej sieci. Czy wylądował tutaj jako zwiadowca? Sam? A może jacyś jego towarzysze przyjdą go tu szukać? Dużo dałbym w tej chwili, by móc się z nim porozumieć w ten sam sposób, co z Eetem. Mogłoby się nagle okazać, że miałem jakieś utajone zdolności postrzegania pozazmysłowego i mój talent został rozbudzony poprzez porozumiewanie się z Eetem. Może byłbym choć w stanie przekazać drugiemu więźniowi, że próbuję się z nim porozumieć. Włożyłem więc całą swą energię w telepatyczne przywoływanie Patrolującego. To, co nastąpiło potem, zdumiało mnie tak bardzo, że zdradziłam swe zdumienie i musiałem je szybko zatuszować unosząc gwałtownie ręce do głowy, jakby w nagłym ataku bólu – nie wiedziałem, czy zdołałem kogoś przekonać w ten sposób. Strażnik porwał się na nogi, jego czułki poruszały się prędko w przód i w tył. Odpowiedziano mi. To nie był człowiek, który leżał obok mnie w jaskini – to był Eet! To wrażenie zniknęło tak nagle, jak się pojawiło – przebłysk światła w bezksiężycowej nocy. Strażnik stanął na środku jaskini, czułki chwiały się, jakby podsłuchując nasze porozumiewanie się. Patrolujący spoglądał to na jednego, to na drugiego z nas, cała jego twarz stała się jednym wielkim znakiem zapytania. Nie dotarło do mnie nic więcej – Eet miał ważne powody, by być ostrożnym. Jeśli nasz nieantropoidalny strażnik był w stanie wyczuć ten krótki impuls, musieliśmy unikać telepatii. Ale sam fakt, że Eet żył, dodał mi prawie tyle samo otuchy, jakby ktoś wcisnął mi laser w ręce. Dalej odgrywałem rolę porażonego nagłym bólem fajtłapy: skuliwszy się, trzymałem ręce przy głowie. Strażnik zatrzymał się koło mnie i machnął nogą w moją stronę, wzmocniony metalem czubek jego buta wylądował boleśnie na mojej goleni. – Coo... rhobić...? – jego gardłowa wymowa nie ułatwiała mi zrozumienia, choć posługiwał się Prostym Językiem. – Ból... moja głowa... boli... – Ty... mówić... myślami... – To nie było pytanie. Poczułem jakiś nikły kontakt myślowy, ale był to tylko cień jakiegoś wrażenia, nieporównywalny do moich rozmów z Eetem. Łatwo było oprzeć się takim badaniom. Nasz strażnik z pewnością miał jakieś uzdolnienia w kierunku kontaktu pozazmysłowego, ale być może lepiej działały one wśród przedstawicieli jego własnego gatunku. W każdym razie nie udało mu się nawiązać porozumienia ze mną. Teraz zaczął krążyć po jaskini, przeszukując ją i ruszając nerwowo czułkami. Nie miałem wątpliwości, że są to bardzo precyzyjne narządy zmysłu. Nie wiedziałem jednak, czy uda mu się wywęszyć Eeta. Moja pewność siebie wzrosła, gdy zauważyłem, że niepokój strażnika nie rozwiał się, lecz jeszcze się zwiększył. Gdyby odkrył jakoś obecność Eeta, nie błąkałby się po jaskini, lecz podjął stosowną akcję. Gdzie w końcu był Eet? Nie miałem pojęcia, skąd pochodził ten impuls myślowy, który mnie dosięgnął. Ale jak to dobrze, że on żyje! Miałem szaleńczą nadzieję, że nie będą mnie znowu przesłuchiwali. Jednak jeśli strażnik nadal będzie się niepokoić, z pewnością nie omieszkają tego uczynić. Kosmita stał teraz obok Patrolującego, jego czułki poruszały się dość szybko. Powoli obrócił się i spojrzał gdzieś w górę. Czyżby Eet... czyżby Eet był właśnie tam? Uwaga strażnika została w jakiś sposób skupiona tam w górze – zorientowałem się, że odbiera jakieś pozazmysłowe bodźce. Chyba... W każdym razie Eet siedział cicho. Przed oczyma mignęła mi lufa lasera celującego dokładnie nad głowę strażnika. Było tam wiele otworów i mogło się w nich ukrywać całe mnóstwo stworzeń. Widać było kulę kryształów większą niż moja głowa. Wystrzelił... Oślepiła mnie błyskawica światła. Teraz miałem powód, by krzyknąć i przykryć oczy. Usłyszałem jakieś westchnienie, które równie dobrze mogło pochodzić od Patrolującego, co od strażnika. Coś głucho uderzyło o ziemię... potem jakiś grzechot... Ślepota w takiej chwili była koszmarem. Bałem się poruszyć, pewien, że promień lasera zwalił nam na głowę skały, które pogrzebią nas żywcem. Gdy to jednak nie nastąpiło, na próżno usiłowałem coś dojrzeć przez krwawoczerwoną mgłę. – Żyjesz? – To pytanie nie pochodziło z pewnością od Eeta, nie było to też chrapliwe rzężenie kosmity. Głos człowieka mówiącego w Prostym Języku – mógł pochodzić tylko od Patrolującego. – Gdzie jesteś? – zapytałem macając przed sobą jedną ręką na oślep. – Z przodu, po twojej prawej! – odparł szybko. – Chyba patrzyłeś do góry, gdy wystrzelił... – Co się stało? – Nie próbowałem, wstać, czołgałem się na czworakach, od czasu do czasu zamiatając ręką grunt przed sobą. – Strzelił prosto w górę i ściągnął sobie kulę kryształów na głowę. Uważaj, jest właśnie przed tobą... Moje dłonie natrafiły właśnie na jego ciało. Zmusiłem się do tego, by je obmacać rękoma, znalazłem jeden z jego laserów. Cały czas bałem się, że oślepłem. Okrążyłem ciało strażnika i w końcu dotknąłem Patrolującego dłonią. Przepalenie jego więzów wymagało dobrego wzroku, nie mógłbym zrobić tego na ślepo. – Poczekaj! Przysiadłem na piętach, poczułem ogromną ulgę. – Eet! Jeśli o mnie chodzi, to wydało mi się, że pojawił się znikąd. Poczułem dotyk jego łapodłoni na swoich rękach i oddałem mu laser. Chyba Eet dość szybko i dobrze poradził sobie z rozcięciem więzów, bo w chwilę później poczułem ludzką dłoń na swoim ramieniu. Patrolujący postawił mnie na nogi. Zachwiałem się prawie tak jak wtedy, gdy grałem rolę ofiary zarazy. Eet wspiął się na mnie jakbym był drzewem i jego ciało znowu otoczyło moje ramiona. Poczułem, jak jego wąsy łaskoczą mnie w policzki. – Stój spokojnie! Chcę zobaczyć twoje oczy... – odezwał się Patrolujący. Skuliłem się odruchowo, gdy mnie dotknął, potem go posłuchałem. Poczułem, jak na siłę otwiera moje powieki, potem wlewa mi do oczu jakieś piekące krople. – Zamknij i przytrzymaj! – nakazał. – To z mojej apteczki. Powinno pomóc. – Z pewnością usłyszeli... – dotknąłem dłonią szorstkiego futerka Eeta. – Zaraz przyjdą... – Na razie nie – odparł szybko Eet. Jest już noc i wystawili straże na zewnątrz, ale w tunelach nikogo nie ma. Mamy duże szansę na uwolnienie się. Ten kosmita był jedynym, który był wrażliwy na przekazywanie myśli. Patrolujący chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Eet kierował mymi krokami. Domyśliłem się, że weszliśmy z powrotem do tunelu i zmierzaliśmy na zewnątrz. – Kim jesteś? – zapytał Patrolujący. – Zakładnikiem? Podałem mu tę samą wersję wydarzeń, co ludziom z Gildii: – Złapałem jakąś nieznaną chorobę i wystrzelili mnie ze statku w ŁR. Urządzenia pokładowe spowodowały lądowanie tutaj, potem polowali na mnie krajowcy. Uciekłem do wraku statku kosmicznego. Potem oni wylądowali. Uwięzili mnie, gdy tylko lekarz stwierdził, że jestem już zdrowy. – Miałeś szczęście, że cię nie spalili od razu – odparł Patrolujący. – Ciekawe dlaczego. Musiałem udzielić mu zadowalającej odpowiedzi. – Myśleli, że wiem coś o tym, czego tu szukają. Jestem czeladnikiem gemologa. – Gemolog! – zastanowił się chwilę i dodał: – Faktycznie, prowadzą tu jakieś prace odkrywkowe. – Śledziliście ich? Gdzie jest twój statek? – Tym razem to ja zadałem pytanie. – Jestem zwiadowcą – to była najgorsza odpowiedź dla kogoś, kto, tak jak ja, spodziewał się szybkiego wybrnięcia z kłopotów. – Złapali mnie, gdy wyszedłem ze statku po wylądowaniu. Ale statek jest zabezpieczony. Nie zdołają go zabrać. Jeśli tylko uda nam się do niego dostać... Ale kim... czym jest twój przyjaciel? – Jestem Eet – Eet odpowiedział sam. – Ten oto człowiek i ja zawarliśmy sojusz obronny co i tobie, Patrolujący, wyszło na dobre. Musiałem rozciągnąć swą pomoc również na ciebie, żeby móc uwolnić jego. – To ty wywołałeś ten grad skał – zauważyłem. Eet poprawił mnie: – Nie. Ten stwór sam ściągnął je na siebie. Ja tylko sterowałem jego myślami, zdezorientowałem go, zmusiłem, by myślał, że coś w górze mu zagraża. Potrafił nawiązać kontakt telepatyczny, ale tylko w pewnym stopniu i raczej z przedstawicielami swego własnego gatunku. Stracił głowę i strzelił do cienia, ściągając sobie kamienie na łeb. Przeciągnąłem ręką po ciele Eeta, a on ścierpiał to badanie dotykiem. Nie poczułem metalu wokół jego długiej szyi, ani żadnej wskazówki co do tego, że jeszcze ma ze sobą pierścień. Nie chciałem też zadawać pytań w tym towarzystwie. Im mniej wiedział Patrolujący, tym lepiej dla nas. Gwiezdny Patrol zawsze stoi na stanowisku, że dobro ogółu jest ważniejsze niż dobro jednostki. Wyczułem, że Eet całkowicie się ze mną zgadza w tej kwestii, wiedziałem też, że pierścień znajduje się w bezpiecznym miejscu. Jednak mimo wszystko nieco się obawiałem: żadne miejsce poza moją własną kieszenią nie wydawało mi się dostatecznie bezpieczne. – Spróbuj otworzyć oczy – powiedział Patrolujący. Uczucie zamknięcia już ustąpiło, owiał nas wiatr wypełniony zapachami przyrody. Uniosłem powieki i zamrugałem szybko. Zniknęła ostra czerwień i choć gdzieniegdzie pojawiły się jeszcze plamy cienia, w ogólnych zarysach widziałem wszystko. Niedaleko od nas wzniesiono prymitywną wartownię z gruzów wykopanych w tunelu i fragmentów ruin. Na jej nierównej ścianie zamontowano reflektor, który co jakiś czas omiatał przestrzeń przed sobą – nie kierował się jednak w stronę wylotów tuneli, lecz oświetlał ruiny, sięgając zniszczonych ścian, które niegdyś stanowiły tamę na rzece. – Obawiają się ataku krajowców – wyjaśnił Eet. – Pałki przeciwko laserom? – zakpiłem. – Pałki w nocy, gdy za dobrze nie widać, wcale nie są tak złą bronią, jak mogłoby się wydawać. – Dlaczego po prostu nie zamkną się na noc w statku? – zadałem drugie pytanie. – Mają sprzęt w tunelach. Kiedyś próbowali wycofać się do statku na noc. Krajowcy porozbijali i zniszczyli wszystko tak, że nie można było tego naprawić. Musieli polecieć na inną planetę, by sprowadzić nowe narzędzia. – Wiesz o nich dość dużo – zauważył podejrzliwie Patrolujący. – Ty – odparł Eet swoim najbardziej nieznośnym głosem – jesteś niejaki Celph Hory, dziesięć lat w Patrolu. Pochodzisz z Loki, jesteś jednym z czterech synów, dwóch z nich już nie żyje. Zostałeś tu przysłany nie w ramach rutynowego zwiadu, lecz po tym, jak doszły was nieźle udokumentowane pogłoski, że Gildia dokonała odkrycia, które może dać im panowanie w kosmosie. Dostałeś rozkazy, by się ukrywać (czego nie zrobiłeś zbyt dobrze, głównie dlatego, że na twoim statku ktoś dokonał sabotażu, a ty tego nie odkryłeś aż do chwili, gdy znalazłeś się na orbicie tej planety), a potem złożyć raport, nie zdradziwszy Gildii swej obecności. Zgadza się? Usłyszałem głośne świśnięcie. – Czytasz w myślach – słowa Hory’ego zabrzmiały prawie jak oskarżenie. – Po prostu działam zgodnie z nakazami mego instynktu, tak samo jak ty, Hory. Ciesz się, że posiadam taką właśnie umiejętność, bo gdyby nie to, byłbyś więźniem aż do chwili, gdy kapitan Nactil wydałby rozkaz by cię spalić. Rozpatrywał właśnie głupotę trzymania cię tutaj dłużej niż godzinę. Proponowałbym szybkie wycofanie się. Ci górnicy nie odnaleźli jeszcze tego, czego szukają, ale są już blisko... – Znalazłeś to! – wtrąciłem. Docierały do mnie już nie tylko słowa, które Eet wypowiadał w myślach, ale także niektóre jego uczucia. Był teraz w najbardziej zarozumiałym nastroju, w jakim go kiedykolwiek widziałem, cieszył się, że znów przewyższył sprytem większych i silniejszych fizycznie. – Jak na razie szukają w złym miejscu. Jednak prędzej czy później to odkryją. Nactil wcale nie jest głupi i nie należy go lekceważyć. Nie udało mu się dotąd, bo nie miał właściwego przewodnika. Właściwego przewodnika! Pierścień, Eet wziął pierścień! Przecież on mógł go zaprowadzić do złoża kamieni. Tak bardzo chciałem zadać mu kilka pytań, że aż mnie zatykało. Jednak jeśli Eet by na nie odpowiedział, również Hory otrzymałby informację. – Cóż oni chcą tu znaleźć? – wtrącił się Patrolujący i wiedziałem, że będzie drążył, aż pozna odpowiedź. Wszystko zależało od tego, jak dobrze zna się na kamieniach. Jeśli moje domysły nie zgadzały się z prawdą i otrzymał jakieś wykształcenie w tym kierunku, mój sekret byłby zagrożony. Jednak Eet znowu przejął pałeczkę, zaznajamiając mnie jednocześnie z sytuacją. – Jest to źródło dochodu, które niesie ze sobą również władzę – w takich chwilach łatwo było zapomnieć, że był jedynie małym futerkowym stworzonkiem. Nie zwracał się do nas jak równy do równych, traktował nas z ojcowską wyższością, zagłębiał się w pobłażliwie brzmiące wyjaśnienia. – Znajdowała się tu kopalnia, nie wiadomo, jak dawno temu. Przypuszczam jednak, że była to jedna z cywilizacji przed erą Zwiastunów. Jednak na nieszczęście dla poszukiwaczy obecnej ery, kopalnie zostały wyeksploatowane do końca. – Mówiłeś przecież, że Nactil po prostu nie szuka we właściwym miejscu... – Przeszukuje stare kopalnie. Gdyby poszukał w ruinach, może odnalazłby jakieś wskazówki. Niestety nie możemy się tu zatrzymać, by poszperać na własną rękę. Sugerowałbym, abyśmy odnaleźli twój statek – Eet zwrócił się do Hory’ego – i odlecieli tak szybko, jak tylko się da. Niemądrze byłoby kryć się tutaj. Tropiciele są na świeżym tropie... – Tropiciele? – Krajowcy. Polują kierując się głównie węchem. W każdym razie działalność Gildii ściąga tu coraz więcej krajowców, którzy otoczyli kołem lądowisko. Na razie nie są jeszcze gotowi do ataku, ale bardzo skutecznie ograniczają działalność kogokolwiek spoza tej planety do bliskiego sąsiedztwa lądowiska. Nawet dotarcie do twego statku będzie stanowiło pewien problem, coraz trudniejszy z upływem czasu. Ale nikt nie jest w stanie zmienić decyzji kapitana Nactila i... Poczułem, jak Eet sztywnieje i wysuwa głowę naprzód. – Co się stało? – Mamy mniej czasu niż myślałem! – przekazał nam błyskawiczną wiadomość. – Próbowali porozumieć się, z waszym zmarłym strażnikiem za pomocą podręcznego komunikatora. Gdy nie odpowiedział, ogłosili powszechny alarm. Wystarczyło nam to ostrzeżenie. Reflektor w wartowni przyspieszył swe obroty, omiatał teraz większą powierzchnię. Jednak jego światło, tak jasne w otwartej przestrzeni, nie sięgało w płytkie oazy cienia, które można było znaleźć w ruinach. Szczęśliwie przypadliśmy w jednej z nich. – Na prawo – Eet przejął prowadzenie. – Wychodzimy, jak się odwróci. – Na lewo – zdecydowanie przeciwstawił się Hory. – Mój statek... – To nie będzie takie łatwe – odpowiedział Eet. – Musimy najpierw pójść w prawo, żeby w końcu dotrzeć na lewo. Będziemy musieli zagłębić się w ruiny, może nawet wyjść na otwartą przestrzeń... – Czy będziemy przechodzić przez rzekę? – Moim zdaniem był to punkt, w którym narazilibyśmy się na największe ryzyko. Nie wiedziałem, jak zdołamy przedrzeć się przez rzekę pod ostrzałem zaalarmowanego obozu. – Nie. Na razie możemy dziękować wszystkim bóstwom i mocom, jakie tylko czci wasz gatunek – odparł Eet. – Szczęśliwie ten przedstawiciel waszego prawa zdecydował się wylądować na tym brzegu. Musimy jednak obejść ich stanowisko i kryć się przed wszystkimi, którzy będą chcieli dotrzeć tu ze statku z posiłkami. Teraz w prawo... Przyglądałem się ruchom reflektora: właśnie oświetlał najdalsze od nas miejsce. Nie potrzebowałem więc zachęty ze strony Eeta, żeby przebiec skulony do następnego zacienionego miejsca, które już zdążyłem sobie upatrzyć. Hory nie pobiegł ze mną, ale mój ruch chyba popchnął go do działania, bo wkrótce po mnie i on dotarł do naszej następnej kryjówki. Niestety ciemność ciągle odciągała nas dalej i dalej od zamierzonego celu. Słyszeliśmy już dźwięki dochodzące zza rzeki, i widzieliśmy światła reflektorów, co oznaczało, że ze statku Gildii wyruszyła ekipa poszukiwawcza. Ustawiono kolejny reflektor, by oświetlał nie tylko most, lecz również wielki kawał ziemi po naszej stronie: łacha światła, której – moim zdaniem – nie mieliśmy szansy ominąć. – Nie nad, ale pod, do następnej kryjówki – tylne łapy Eeta wpiły się konwulsyjnie w moje ciało, gdy podkuliłem nogi gotując się do następnego szaleńczego biegu. Pewnie miał na myśli następną chwilę ciemności, ale co oznaczało nie nad, ale pod, dowiedziałem się dopiero, gdy tam dotarłem albo raczej, gdy mnie to pochłonęło. Nie była to bowiem zwykła kryjówka za stosem kamieni, lecz prawdziwa dziura, w którą wpadłem. Wyrzuciłem ramiona w bok i moje palce otarły się o kamienie z trzech stron. Potem Hory wylądował na mnie, popychając mnie w stronę czwartej ściany naszej kryjówki. Nie uderzyłem w nic, gdy starałem się, zachować równowagę, moje stopy ślizgały się po gładkiej skale. Pomacałem wokół siebie. Z trzech stron ściany były na wyciągnięcie ręki, ale otwierały się przed nami. Słyszałem jak Hory gramoli się za nami. – Naprzód! – ponaglał Eet. – Skąd wiesz? – zapytałem. – Wiem – był pewny siebie. – Naprzód. Pomacałem drogę przed sobą. Byłem w jakimś przejściu. Czy rzeczywiście była to awaryjna droga ucieczki zaplanowana przez budowniczych, nie wiedziałem. Mogła powstać, gdy zawaliły się ściany. Podłoga obniżyła się, a ja wpadłem w kałużę wody. Czuć było mdły zapach, który przybierał na sile, w miarę jak posuwaliśmy się do przodu. – Gdzie idziemy? Pod rzeką? – zapytałem. – Nie. Chociaż to pewnie woda z rzeki tu kapie. Spójrz teraz w prawo. Przed nami jaśniało jakieś światło, które nabierało mocy, gdy się zbliżaliśmy. Przez mój umysł przemykały wspomnienia śluzowatych śladów, które znaleźliśmy we wraku. Czy tu także je odnajdziemy? Przynajmniej mogliśmy się spodziewać, że Eet nas ostrzeże... Doszedłem do miejsca, z którego pochodziło światło. W ścianie po prawej był kwadratowy otwór, który powstał, gdy wyjęto jeden blok skalny lub gdy sam stąd wypadał. Przez utworzone w ten sposób okno spojrzałem w dół na komorę dość sporych rozmiarów. Na środku stał stół z takiego samego kamienia, z jakiego zbudowane były ściany, choć mebel nie był tak zniszczony przez erozję. Na stole stały pudła. Były z metalu: teraz wyglądały jak obraz nędzy i rozpaczy, niektóre już rozpadły się w rdzawy pył, na blacie zostały po nich tylko niewyraźne ślady. Ale jedno z nich, całkiem blisko naszego okna, wydawało się całe, a w nim leżały kamienie, które wykazywały słabe oznaki życia. Błysk, który przyciągnął mą uwagę, nie pochodził jednak od kamieni w pudełku, ale od tego, co leżało obok. Eet ześlizgnął się z mych ramion i zeskoczył przez okno na stół. Pobiegł aż do pierścienia, wyciągnął łapodłoń w jego kierunku, drugą pomógł sobie, by wciągnąć gq daleko, jak jakąś barbarzyńską bransoletę. Skoczył znowu na kamienny parapet okna, a potem wspiął się na moje ramiona. Wepchnął pierścień do kieszeni mojej tuniki, gdzie spoczywał sobie, nieomal zbyt ciepły, by być przyjemny. – Co się dzieje? – ku memu zdziwieniu głos Hory’ego nie doszedł mnie zza moich pleców, lecz skądś dalej z tyłu. – Gdzie jesteście? Po co się zatrzymaliście? – Jest tu jakiś otwór w ścianie – odparł gładko Eet. – Ale na nic się nam nie przyda. Za to droga naprzód jest czysta. Byłem zdezorientowany. Wydawało mi się, że Hory deptał mi po piętach i że musiał zobaczyć to, co leżało w komorze poniżej. Teraz okazało się, że chyba nie. Nie zadawałem jednak Eetowi żadnych pytań. Podłoże, po którym szliśmy, znowu się pochyliło – tym razem w górę. Prowadziło nas w tym kierunku, w którym chcieliśmy podążyć. Posuwaliśmy się ostrożnie krok za krokiem. Nasłuchiwałem uważnie i wiedziałem, że pozostali robią to samo. – Przed nami jest wiele luźnych kamieni – poinformował nas Eet. – Musicie poruszać się jak najostrożniej. Niebawem już dotrzemy na skraj ruin. Tam jednak będziemy musieli wystrzegać się tropicieli. Weszliśmy między zwaliska luźnego gruzu. Mój wzrok wrócił już do normy i widziałem dostatecznie dobrze, by domyślić się, że jest to materiał wyrzucony z kopalni. Wybieraliśmy drogę bardzo uważnie. Na szczęście wyższe hałdy kamieni zasłaniały nas przed światłem reflektora. Działalność załogi statku przeniosła się na brzeg rzeki, w ruinach blisko tuneli reflektory zmieniały noc w dzień. Jednak szczęście nas nie opuszczało, gdy czołgaliśmy się od krawędzi ostatniego stosu gruzu w stronę krzaków. Były gęste i splątane, lecz stanowiły świetną osłonę. – Będą się spodziewać, że zechcemy dotrzeć do statku Patrolującego – przypomniałem Eetowi. – Oczywiście. Będą uważali, że jest to przynęta dla was obu. Prawdopodobnie już się tam udali... – Co! – Hory stanął jak wryty. – Przecież nie mogą przebywać w pobliżu statku. Został zamknięty z zastrzeżeniem dostępu... – Takie drobnostki nie zniechęcą specjalisty z Gildii – odparł, nie bez złośliwości, Eet. – Ale Nactil nie zdołał przewidzieć mojej obecności i jeszcze paru pechowych wydarzeń. Gdy tylko dotrzemy do statku, nie musimy się martwić ucieczką z tej planety. Znając Eeta, ufałem jego pewności siebie. Hory prawdopodobnie nie, ale szedł z nami, jakby nie miał wyboru – i rzeczywiście tak było, o ile nie chciał ukrywać się w nieskończoność w okolicy ani wytoczyć Gildii samobójczej bitwy. Rozdział czternasty – Tropiciele! Ostrzeżenie Eeta zatrzymało mnie. Załoga statku narobiła dosyć hałasu i dostarczała dosyć światła, by poinformować krajowców, że właśnie wyruszyli na polowanie. – Gdzie? – być może przynajmniej teraz Hory zgodzi się polegać na zmysłach Eeta, jeśli nie może przyjąć od niego rady. – Na lewo, na drzewie. To drzewo nie było tak wielkie jak olbrzymy w lesie, ale i tak było dość wysokie. Jego liście tworzyły zasłonę, której w ciemnościach nie można było przebić wzrokiem. – Chce na nas skoczyć, gdy będziemy przechodzić pod nim – poinformował Eet. – Odsuńcie się w miarę daleko: skoczy, ale was nie sięgnie. Tym razem nie byliśmy bezbronni. Hory miał jeden laser kosmity, a ja drugi. Głupotą jednak byłoby strzelanie na oślep, bez określonego celu. Trzymałem broń gotową do strzału i zacząłem okrążać drzewo. To było jak nagły cios w twarz, odezwało się głęboko w głowie, potem skoncentrowało się na uszach. Zatoczyłem się na bok pod wpływem bólu i usłyszałem, jak Hory krzyczy w podobnej udręce. Eet zwinął się na mych ramionach i wbił w nie pazury, by utrzymać się na swoim miejscu. Zapomniałem o zagrożeniu ze strony krajowców, wszystko, czego pragnąłem, to pozbyć się tortury w głowie. – ...ręka... weź Hory’ego za rękę... trzymaj... Telepatyczny głos Eeta został nieomal zduszony przez ból w mojej głowie. Wczepił swoje łapodłonie w moje uszy, czułem, jak jego ciało opiera się o moją głowę, jakby nie dosyć mi było potwornego bólu. – Weź Hory’ego za rękę! – rozkaz został poparty wykręceniem mi uszu. Próbowałem podnieść rękę, by zedrzeć dręczyciela z ramion, ale spostrzegłem, że zamiast usłuchać mnie, me ciało i mięśnie dygotały, a palce zamknęły się na ramieniu Hory’ego, nie mogłem temu zapobiec. Patrolujący, jęcząc, próbował rozluźnić mój, chwyt, ale bez skutku. – Teraz dalej! – Eet znowu wykręcił moje uszy. Zdezorientowany bólem w głowie zatoczyłem się w kierunku, który nakazał Eet i pociągnąłem Hory’ego za sobą. Z drzewa dobiegł nas przeszywający krzyk i spadło stamtąd coś ciemnego – spadło, nie zeskoczyło, teraz leżało na ziemi wijąc się w bólu. Dochodziły też do nas inne dźwięki, szelest poruszających się w krzakach postaci. To, co się tam kryło, szło teraz w stronę brzegu rzeki, mijając nas. Tylko temu, że Eet trzymał mnie mocno i od czasu do czasu szarpał za uszy, zawdzięczałem, że jeszcze szedłem. Poruszając się naprzód cały czas miałem bowiem wrażenie, że brodzę wbrew silnemu prądowi, który chciał mnie zanieść z powrotem w stronę ruin i statku Gildii; musiałem przeciwstawiać się temu prądowi ze wszystkich sił. Było ciemno, ale Eet jechał na mnie jak na jucznym zwierzęciu, sterował mną, prowadził tam i tu. Mogłem jedynie być posłusznym jego szarpnięciom, ciągnąłem Hory’ego nie mogąc zwolnić uchwytu. Ten marsz zygzakami trwał latami – przynajmniej tak mi się wydawało. Potem poczułem zapach zwęglonych roślin i dotarliśmy do miejsca, w którym roślinność spłonęła od ognia rakiety. Przed nami stojąc na swych statecznikach pojawił się statek zwiadowczy Gwiezdnego Patrolu. Widać było jedynie ciemne zarysy, nie widziałem żadnej klapy wejściowej. Przypomniałem sobie, jak Hory mówił o czasowym zabezpieczeniu dostępu. Jeśli nie będzie mógł wystartować, kiedy chce, oznacza to, że dotarliśmy do celu, ale nadal byliśmy dalecy od bezpieczeństwa. Ciągnąca mnie siła i ból w głowie chyba zelżały albo po prostu się do nich przyzwyczaiłem, bo nie była to już dla mnie tak wielka udręka. Eet ciągle jeszcze trzymał mnie za uszy, ale gdy zatrzymałem się przed statkiem, nie ponaglał mnie, bym szedł dalej. Teraz skierował swą uwagę na Hory’ego, choć mój umysł również odebrał jego pytanie czy też rozkaz: – Hory, zabezpieczenie dostępu... czy możesz je znieść? Patrolujący zachwiał się w tył i w przód, ciągnąc mnie za rękę, próbował wrócić w stronę ruin. – Hory! – tym razem wołanie Eeta zabrzmiało ostro, było tak bolesne dla umysłu jak nagłe chlaśnięcie batem. – Cooo... – nie było to słowo, raczej jęk. Wolną ręką Patrolujący złapał się za głowę. Nie miał lasera, musiał go zgubić w czasie ataku. – Zabezpieczenie... dostępu... do... statku... – słowa Eeta były ciężkie, docierały do mózgu tak jak starożytne naboje karabinowe. – Usuń zabezpieczenie... teraz... Hory obrócił głowę. Widziałem tylko zarysy jego postaci. Wolną ręką gmerał z przodu swej tuniki. Jego ruchy wyglądały tak niezdarnie, że nie wierzyłem, iż jest on w stanie doprowadzić jakieś działanie do końca. W końcu wydobył podręczny komunikator. – Kod! – Eet nie dawał mu spokoju. – Jaki... jest... kod? Hory uniósł drżącą rękę do ust, jakby nie wiedział, czy znajdzie je na właściwym miejscu. Zajęczał coś. Nie mogłem zrozumieć ani słowa. Nie miałem pojęcia, czy pomimo zamroczenia umysłu odpowiadał telepatycznie na pytanie Eeta. Jego ręka opadła ciężko i zwisła u boku. Wydawało się, że zaraz zemdleje. Od strony statku dobiegł nas hałas. Klapa otwarła się i wysunął się z niej podest, który dotknął gruntu kilka kroków od nas. – Do środka! – rozkaz Eeta zabrzmiał prawie tak przenikliwie jak krzyki krajowców. Pociągnąłem Hory’ego za sobą. Podest był bardzo wąski i stromy, musiałem więc stanąć bokiem, by wciągnąć go do statku. W końcu krok po kroku wspięliśmy się aż do klapy. Przypominało to wejście do dźwiękoszczelnej komory i zamknięcie za sobą drzwi. Natychmiast urwał się zgiełk w mojej głowie. Oparłem się o ścianę zaraz za klapą i czułem, jak pot spływa mi po brodzie. Owładnęła mną taka ulga, że aż osłabłem i cały się trząsłem. W świetle, które zapłonęło, gdy zamknęła się klapa, widziałem, że Hory był w nie lepszym stanie. Jego twarz była bladozielona pod opalenizną i mokra od potu. Przegryzł sobie wargę i ciągle jeszcze gromadziły się tam kropelki krwi, tworzyły bąbelki i pękały spływając cienkim strumyczkiem. – Odpalili... telepatyczny zmuszacz... – Każde słowo, które z siebie wydobył, brzmiało tak, jakby jego wargi nadal nie chciały go słuchać. – Oni... Eet puścił moje uszy i ześlizgnął się z powrotem na swe stare miejsce na mych ramionach. – Lepiej już odlatujmy... – Nawet jeśli zmuszacz oddziałał jakoś na mego przyjaciela mutanta, ten nie pokazał tego po sobie. A teraz o wiele łatwiej było mi słuchać jego wskazówek niż podejmować własne akcje. Myślę, że Hory był w podobnym stanie. Oderwał się od ściany i przecisnął przez wewnętrzną klapę. Poszliśmy za nim – usłyszeliśmy szczęk wciągającego się automatycznie podestu i zamknięcie się klapy za nami. Zalała mnie kolejna fala ulgi. Teraz żeby nas dorwać, musieliby użyć superniszczyciela. Nawet statek Gildii, nieważne jak dobrze wyposażony, nie mógłby mieć na pokładzie nic takiego – był na to zbyt mały. Hory poszedł przodem, ściągnął na dół główną drabinkę i wspiął się na jej pierwsze szczeble. Eet był już na górze, wyprzedziwszy nas obu. Przeszliśmy dwa poziomy i dotarliśmy do kabiny nawigacyjnej. Patrolujący opadł na wiszący fotel pilota i zaczął zapinać pasy. Poruszał się jak ktoś w głębokim śnie. Nie sądzę, by był świadom mojej obecności, choć z pewnością wiedział o obecności Eeta. Statki zwiadowcze Patrolu nie są przeznaczone do przewożenia więcej niż jednego człowieka. Jednak w razie konieczności można odstąpić od tej zasady i w tym celu przewidziano jeszcze jeden fotel, w którym można było się zapiąć w czasie startu. Znajdował się on w tylnej kabinie. Usadowiłem się tam i właśnie zapinałem pasy, gdy Hory pochylił się do przodu, by nacisnąć przycisk inicjujący drogę powrotną. Eet wyskoczył skądś i wyciągnął się na całą swoją długość tuż obok mnie na fotelu. Światła na tablicy kontrolnej zapaliły się nagle, jakby budząc się ze snu. Cały statek przebiegło drżenie, które przeszło łagodnie w miarowe wibracje. Potem nadeszło przeciążenie związane ze startem. Podróżowałem już na statkach Wolnych Handlarzy i na małych statkach towarowych, które były znacznie gorsze niż pasażerskie. Tym razem jednak czułem się, jakby gigantyczna dłoń wciskała mnie w nieprzeniknioną ciemność. Gdy odzyskałem zamglony wzrok, światła na tablicy kontrolnej już nie migotały pulsująco, lecz płonęły miarowym blaskiem. Hory leżał w swoim fotelu oparłszy głowę na piersi. Eet poruszył się u mego boku. Uniósł powoli głowę i swymi oczami jak paciorki spojrzał na mnie. – Wyszliśmy już poza atmosferę... – Nastawił taśmę z kursem – powiedziałem. – Pewnie lecimy do najbliższego lotniskowca Patrolu albo do bazy, tak sądzę. – O ile mu się uda – zauważył Eet. – Być może kupiliśmy sobie tylko trochę czasu. – O co ci chodzi? – Tylko o to, że Nactil nie może sobie pozwolić na utratę nas. Gildia gra o największą stawkę, jaką udało im się kiedykolwiek postawić... od wielu waszych ludzkich wieków. Nie pozwolą, by troska o losy jednego zwiadowcy Patrolu zniweczyła ich plany. – Nie mogą nas zaatakować ani zniszczyć... nie za pomocą swego statku. – Może jednak mają inne, bardziej użyteczne przyrządy. Poza tym czy ty rzeczywiście chciałbyś zostać dostarczony do bazy Patrolu? – Co masz na myśli? – rzuciłem okiem na Hory’ego. Jeśli był przytomny, z pewnością słyszał to, co Eet powiedział. – On nadal śpi jak dziecko – zapewnił mnie mutant. – Możemy jednak nie mieć za dużo czasu, a ja nie wiem, ile uśpiony mózg jest w stanie przechwycić z naszej rozmowy i zachować na przyszłość. Miałeś rację mówiąc, że Nactil nie znalazł jeszcze tego, czego szukał. Tam, gdzie byliśmy, kamienie są po prostu składowane. Jednak nie wydobywano ich na tej planecie, mimo że Nactil i Patrol jeszcze mogą w to wierzyć. – Skąd wiesz? Skąd w takim razie wzięły się tunele na zboczu? – Wtedy, kiedy powstały, szukano tam czego innego, nie kamieni. Pod ruinami ukrywają się zapasy dawnej cywilizacji w postaci tych właśnie kamieni. Jednak Nactil myśli, że wydobywano je w tamtych kopalniach, reszta uważa tak samo. W każdym razie ten, kto znajdzie w końcu prawdziwe źródło tych kamieni, może stać się kowalem własnego losu, jeśli tylko będzie mądry i dyskretny... Tak przy okazji: te kamienie wyglądały na martwe? – Całkiem martwe. – Kamień w twoim pierścieniu nieco je ożywił. Tak, samo potrafi wzmocnić konwencjonalne paliwo rakietowe waszych okrętów. Masz już punkt przetargowy, musisz tylko odpowiednio użyć. Znajdą się tacy, którzy byliby zdolni cię zabić dla tego pierścienia. Nie tylko Gildii musisz się wystrzegać. Jego głowa zachwiała się, szyja zwinęła wężowym ruchem i spojrzał znacząco na Patrolującego. – Aby oprzeć się Gwiezdnemu Patrolowi, trzeba mieć więcej środków i doświadczenia niż ja. Oni mają przewagę nie tylko w sile i uzbrojeniu. Są poza tym sprytniejsi – odparłem. Kwestie prawne mnie nie martwiły. Pierścień odziedziczyłem po ojcu i fakt, że jakieś stare prawo spisane przez ludzi, których nigdy w życiu nie widziałem ani nie słyszałem o nich, może nakazać mi oddanie pierścienia, wzbudził jedynie mój gniew. Dodałem: – Będę walczyć o to, co mam w tej chwili. – Właśnie o to mi chodziło – w tym przytaknięciu pobrzmiewała nuta zadowolenia. – Im może się wydawać, że ustępujesz, a ty i tak wygrasz. – Co wygram? Bogactwo, dla którego każdy będzie chciał mnie zabić? Nie chcę nic takiego. Być może słowa te wynikły z tego, że mój charakter ukształtował Hywel Jern. Ten sam Hywel Jern, który – mogąc opływać w bogactwa – osiedlił się na prowincjonalnej planecie w poszukiwaniu spokoju. A może po prostu dążenie do bycia wolnym, które pchało Vondara w najodleglejsze zakątki galaktyki, zostało zaszczepione również i mnie. – Możesz kupić sobie wolność – myśli Eeta podążały za moimi. – Z czego będziesz się utrzymywał teraz, gdy Vondar nie żyje? Nie masz nic. Targuj się dobrze, tak jak cię nauczył, gdy nadejdzie właściwa chwila. Będziesz wtedy wiedział, czego najbardziej chcesz. – Będę wiedział, czego ty chcesz – poprawiłem go. Odwrócił głowę, by móc mi się dobrze przyjrzeć. – Właśnie. Będziesz wiedział, czego ja chcę. Lecz nasze drogi biegną razem. Powiedziałem ci to już wcześniej. Osobno jesteśmy słabi, razem dysponujemy siłą, razem możemy osiągnąć wiele, jeśli będziesz miał dostatecznie dużo odwagi... – Eet, czym jesteś? – Żywą istotą, obdarzoną pewnymi zdolnościami, które od czasu do czasu są do twojej dyspozycji – odpowiedział – a z pewnością nie są wykorzystywane na twą niekorzyść. – Znowu chyba czytał w moich myślach, bo dodał: – Oczywiście, wykorzystuję twoje umiejętności, ale ty także wykorzystujesz moje. Już dawno byś nie żył, gdyby tak nie było. A dla twego gatunku śmierć ciała jest końcem wszystkiego, prawda? Wy w to wierzycie? – Nie wszyscy z nas tak uważają. – Może i tak być – odparł tajemniczo. – W każdym razie w tym życiu działamy razem, i jeśli pakt ten będzie trwał nadal, będzie to z korzyścią dla nas obu. Nie mogłem podważyć toku tego wywodu, choć głęboko w mym umyśle pozostało jeszcze podejrzenie, że Eet miał swoje własne plany i w końcu wrobi mnie w uczestnictwo w nich. – On się budzi – Eet spojrzał na Hory’ego. – Powiedz mu, żeby sprawdził szybkość. Nie byłem pilotem. Zauważyłem jednak, że na tablicy zapaliło się czerwone światełko. To z pewnością oznaczało jakieś niebezpieczeństwo. Hory chrapnął i wyciągnął się w swoim wiszącym fotelu, wprawiając go w kołysanie. Przetarł oczy rękoma i pochylił się do przodu, by spojrzeć na panel sterowniczy; całą swoją postawą wyrażał teraz gotowość reakcji na każdy alarm. – Eet mówi, żebyś sprawdził szybkość... – powiedziałem. Wyciągnął rękę i nacisnął czerwony guzik pod niepokojącym światełkiem. Czerwona iskierka zniknęła, zamiast tego lampka zaczęła błyskać na żółto, przez chwilę świeciła jednostajnie, potem znowu błyskała czerwono. Hory znów przycisnął ten sam przycisk. Tym razem jednak światełko nie zgasło. Szybko wciskał inne przyciski, poruszył kilka dźwigni, ale lampka nadal uparcie płonęła na czerwono. – Co się dzieje? – zapytałem. – Wiązka śledząca – Hory wypluł z siebie wyjaśnienie jakby to było przekleństwo. – Wystartowali zaraz za nami i namierzyli nas. Zastanawiam się... jak statek takiej wielkości może być aż tak dobrze wyposażony? – Nie odrywał wzroku od panelu kontrolnego, cały czas poruszał palcami, wciskając różne klawisze. Ostrzegawcze światełko zbladło, lecz tylko na chwilę. – Mogą nas ściągnąć z powrotem? – Próbują. Nie mogą nas na razie zmusić do lądowania... mówię: na razie. Za to mogą nie dopuścić, byśmy weszli w hiperprzestrzeń. Być może sądzą też, że uda im się abordaż... W takim wypadku mogą się zdrowo zdziwić. W każdym razie są w stanie trzymać nas w pobliżu tej przeklętej planety. – Czyżby czekali na posiłki? A czemu ty nie miałbyś zrobić tego samego? To znaczy, nadać wołania o pomoc? – Nałożyli na nas zasłonę pochłaniającą fale o częstotliwościach służących do porozumiewania się. Jeśli oni spodziewają się posiłków, oznacza to, że już wcześniej to sobie ustalili. Słyszałem już o superniszczycielach Gildii, to będzie pewnie jeden z nich. – To co zrobimy? Będziemy potulnie czekać? – Nie, jeśli tylko zostało nam trochę oleju w głowach – wtrącił się Eet. – Oczekują posiłków, a gdy już się wreszcie doczekają, opanują ten statek, wysilając się przy tym mniej więcej tyle samo, co przy piciu folgarowej herbaty. To, w co się wpakowałeś, Hory, to operacja Gildii o takim zasięgu i takim znaczeniu, że nie będą się wzdragali przed użyciem wszystkich możliwych sił, by wyeliminować wszelakie przeszkody... A może przybyłeś tu powziąwszy, uprzednio takie podejrzenia? – Wydawało mi się, że chciałeś coś zaproponować? – zapytał kąśliwie Hory. – Możemy utrzymać naszą osłonę siłową, ale nie wyrwiemy się spod ich przyciągania: gdybyśmy spróbowali, stracimy moc potrzebną od ucieczki. Mogą nas zgarnąć, zanim uda mi się do nich strzelić z odpowiednim skutkiem. Eet rzeczywiście chciał coś zaproponować. – Kamień z pierścienia, Murdoc... – Jak? – Pierścień dał już mi odczuć swą siłę, gdy ciągnął mnie przez bezdroża kosmosu, odczułem ją także na planecie, którą właśnie opuściliśmy. Jak jednak można wykorzystać jego moc do zerwania wiązki śledzącej, zdolnej przytrzymać tak silny statek jak ten, na którym się znaleźliśmy? – Zanieś go na dół, do maszynowni – rozkazał Eet. Z pewnością jego wiedza o właściwościach pierścienia była większa od mojej; nadal nie przestawałem zastanawiać się, gdzie zdołał ją nabyć. Wiedziałem, że z łatwością czyta w myślach, ale skąd znał zastosowanie i sposób użycia tak intrygującego klejnotu – tego nie byłem w stanie się domyślić. Czy wszystkie te wiadomości przynależały do tajemniczej przeszłości Eeta, zanim – jak to ujął – otrzymał ciało, które miało mu służyć? Czy miał... czy mógł on mieć jakieś związki z tymi, którzy przedtem stosowali kamienie dla władzy i energii, jakiej dostarczały? Jak długo Eet egzystował w postaci ziarna czy też kamienia, zanim połknęła go Walkiria? Roztrząsając ten problem, odpinałem jednocześnie pasy, przygotowując się do opuszczenia swego miejsca. Zdążyłem już poznać mojego towarzysza na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli Eet uważa, że jest jakaś szansa na to, by pierścień nas uratował, to warto spróbować ją wykorzystać. – Co chcecie zrobić? – zapytał Hory ostro. Eet odpowiedział: – Spróbować wzmocnić moc maszyny twojego statku. Nie jesteśmy pewni, czy nam się uda, ale chcemy spróbować. Miło było z jego strony, że mówił my, choć ja, jak zwykle, byłem jedynie posłusznym narzędziem w planach, które powstały w jego kociej, wąskiej głowie. Zeszliśmy po drabince na najniższy poziom i dotarliśmy do reaktorów. Eet węszył tak samo, jak wtedy, gdy prowadził nas przez las. W pewnej chwili szybkim wyciągnięciem szyi wskazał nam zapieczętowany pojemnik. – Tutaj, ale musicie zrobić to szybko. Weźcie lampę lutowniczą... Zachowując się jak ktoś, kto spełnia widzimisię szaleńca, Hory otworzył szafkę na narzędzia i podał żądany przedmiot. Wyjąłem powoli pierścień. Choć Eet powiedział wyraźnie, że klejnot może nam pomóc, nadal nie byłem o tym przekonany. Z największą niechęcią myślałem o pokazaniu pierścienia Hory’emu. Nie ufałem nikomu, jeśli chodzi o powierzenie kamienia, który już i tak pozostawił za sobą ślad krwi i spowodował śmierć tych, którzy znaczyli dla mnie więcej niż kilka układów słonecznych. Przez chwilę wydawało mi się, że Eet się pomylił. Kamień nie zdradzał znaku życia: był tak samo martwy jak wtedy, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Kładąc klejnot na pojemniku, jak polecił Eet, czyniłem to wbrew swojej woli. Powoli, jakby pod przymusem, kamień zaczął się budzić. Nie rozbłysł tak, jak wtedy w kosmosie, ani nawet tak, jak pod ziemią, gdy spoczywał wśród sobie podobnych, pobudzając je, by odpowiedziały mu światłem. Tamto światło było białoniebieskie, teraz świecił przyćmionym, żółtym promieniem. Hory gapił się nań, jego zdziwienie było tak wielkie, że nawet nie poruszył się, by zrobić coś z trzymaną w ręce lutownicą. – Przylutuj to, szybko! – krzyknął Eet. Jego ogon chłostał mnie jak bat, jakby chciał biciem zmusić mnie do wykonania tego zadania. Sięgnąłem po lampę lutowniczą, lecz Hory podniósł już narzędzie i połączył pierścień z pojemnikiem. – Uważaj... – Eet nie zdążył skończyć swego ostrzeżenia. Hory zamachnął się w jego stronę płonącą lampą. Dzięki szczęśliwemu zrządzeniu losu, a może z łaski wszystkich możliwych bogów kosmosu, płomień nie sięgnął Eeta. Jednak samo uderzenie lampą zrzuciło go z mego ramienia i cisnęło o podłogę z taką siłą, że leżał tam bezwładnie i nieruchomo. Atak Patrolującego zdumiał mnie do tego stopnia, że zmarnowałem cenną chwilę po prostu na stanie i gapienie się. Gdy ruszyłem w stronę Hory’ego, płomień lampy zagroził moim oczom. Na twarzy Hory’ego widoczna była taka determinacja, że nie miałem wątpliwości, iż użyje lampy, jeśli na niego skoczę. Cofałem się więc, gdy on posuwał się naprzód, nie mogłem sięgnąć po Eeta, bo Hory odpędzał mnie od niego płomieniem lampy. Pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy, było bardzo małe, więc rychło oparłem się plecami o ścianę. – Dlaczego? – zapytałem bezsilnie. Zostałem przyparty do ściany, ręce miałem uniesione na wysokości ramion, dłonie puste; płomień lampy nadal tańczył złowieszczo przed moimi oczyma. Trzymając lampę lutowniczą w jednej ręce, Hory drugą ręką przeszukiwał kieszenie z przodu swej tuniki. W końcu wyjął coś, co wyglądało na bardziej wyrafinowane więzy, nadal jednak podobne do tych, którymi spętali go członkowie Gildii na planecie. Więzy wyprysły z metalowej rurki nie po to by splątać mnie całego w bezradny kokon, lecz jedynie zawisły na moich nadgarstkach i mocno je związały. – Dlaczego? – powtórzył jak echo. – Bo teraz wiem, kim jesteś. Zdradziłeś się, albo może to twoje stworzenie cię zdradziło, gdy pokazaliście mi pierścień. Co się stało tam na planecie? Czyżbyś nie chciał przystać na warunki Gildii? Szukaliśmy cię od miesięcy, Murdocu Jernie... – Dlaczego? Nie należę do Gildii... – Więc działasz jako wolny strzelec, co wystarcza, by nazwać cię głupcem. Chociaż... może cenisz to swoje stworzenie na tyle wysoko, że myślisz, iż będzie cię zawsze wspierać? Bez niego raczej się do niczego nie nadajesz, prawda? – Hory kopnął Eeta, który przetoczył się na plecy. Próbowałem desperacko dotrzeć myślą do mego przyjaciela, lecz nie dostałem żadnego odzewu. Już kiedyś myślałem, że Eet nie żyje – tym razem świadectwo mych własnych oczu przekonało mnie, że się nie mylę. – Oskarżasz mnie o jakieś oszustwo. – Próbowałem opanować wściekłość; złość może doprowadzić człowieka do głupiej pomyłki. Być może nie udało mi się nauczyć panować nad emocjami do tego stopnia, do jakiego mój ojciec uważał, że powinien dojść każdy liczący się człowiek, ale miałem wspaniałego nauczyciela i teraz wystawiłem swe umiejętności na próbę. – O co ci chodzi? – Jesteś Murdoc Jern, twój ojciec był znanym członkiem Gildii. – Hory gestykulował lampą lutowniczą, jakbym ja był dzieckiem, a on nauczycielem pokazującym coś na ekranie czytnika. – Nawet jeśli nie jesteś pełnoprawnym członkiem Gildii, masz dostęp do wszystkich ważniejszych osób. Twój ojciec został zabity dla zdobycia informacji, którą posiadał, prawdopodobnie właśnie – Hory skinął lampą w kierunku pierścienia – o tym. Byłeś na Angkor, gdy się to stało. Potem odjechałeś, poróżniwszy się ze swoją rodziną. Byłeś na Tanth wtedy, gdy zabito twego mistrza, Vondara Ustle i stało się to w sposób wyraźnie wskazujący na to, że była to śmierć zaaranżowana. Kto to zrobił, Jern? Czyżby on odkrył, co miałeś przy sobie, i chciał o tym donieść władzom? Cokolwiek się stało, sprawy potoczyły się inaczej niż przewidywałeś, nieprawdaż? Nie udało ci się zmyć razem z klejnotami twego mistrza. W końcu jednak odleciałeś z Tanth... – Statek, na którym opuściłeś planetę – kontynuował Hory – podejrzewany jest o transportowanie towarów Gildii. Zostawili cię tutaj, na tej planecie, czy może się mylę? A potem pokłóciłeś się ze swoim szefem. Powinieneś był wiedzieć, że nie wolno zadzierać z Gildią. A może wydawało ci się, że z pomocą tego stworzenia jednak ci się uda? Wyciągniemy z ciebie prawdę bez wykrywacza kłamstw... – Dopiero wtedy, gdy uda ci się zabrać mnie do bazy Patrolu! – Och, nie łudź się, że będziesz miał szansę ucieczki. Sam się do tego przyłożyłeś. Nie znasz się na pilotażu, czy coś przeoczyłem? Nie „czujesz” statków. Wyrwaliśmy się wiązce śledzącej i jesteśmy znowu na kursie. Teraz... – nie odrywając wzroku ode mnie i trzymając lampę w pogotowiu, Hory pochylił się i podniósł Eeta za tylne łapy, ciało mego przyjaciela zwisło pionowo jak futrzana lina. – To zabiorę do chłodni. W laboratorium pewnie będą chcieli je zbadać. A ty pójdziesz na przechowanie gdzie indziej i posiedzisz tam, dopóki nie będziesz potrzebny. Za pomocą lampy nakazał mi wyjść z maszynowni i poprowadził do drabinki prowadzącej na wyższe poziomy. Cofałem się powoli, usiłując znaleźć jakąś sposobność, którą mógłbym wykorzystać. Lecz nawet jeśli mógłbym być na tyle szalony, by zaatakować Hory’ego, on potrzebowałby tylko jednego ruchu palcem, by przesunąć płomieniem po mojej twarzy i zapewnić sobie całkowite posłuszeństwo. Żałośnie zwisające ciało Eeta wyślizgnęło się Hory’emu z ręki. Spojrzałem na to ciałko i moja nienawiść nie była już paląca, lecz zimna, czysta i śmiercionośna. Ujrzałem swą jedyną szansę, bo właśnie w tej chwili patrzyłem na Eeta. Eet nagle ożył i zwinął się, by wbić ostre jak igły zęby w dłoń, która trzymała go tak brutalnie. A kiedy Hory krzyknął z bólu i zdziwienia, zaatakowałem. Rozdział piętnasty Choć nie mogłem posłużyć się rękoma (które przydałyby mi się z pewnością, bo ojciec nakazał, by uczono mnie starannie wszelkich sztuk walki bez broni, które mogłyby przydać się podróżnikowi w kosmosie), udało mi się zrobić użytek z ciała i z głowy, której użyłem jako tarami uderzając Hory’ego pod klatkę piersiową, co rzuciło go od razu na ścianę. Wyrzucił z siebie całe powietrze w głośnym westchnieniu. Nie zdołałem jednak dalej wykorzystać tej małej przewagi: mogłem jedynie starać się przygniatać go bez ruchu masą swego ciała. Sytuacja była patowa; nie widziałem żadnej możliwości pomyślnego zakończenia. Eet odegrał istotną rolę w zapoczątkowaniu tej walki, ale nie oczekiwałem od niego nic więcej. Jak się jednak przekonałem, nie należało wykluczać go z gry tak od razu. Jego smukłe ciało przefrunęło w powietrzu i wylądowało na pochylonej głowie Hóry’ego muskając ogonem mój policzek. Wpił pazury w uszy Patrolującego tak, jak złapał mnie, gdy prowadził nas do statku kosmicznego. Hory krzyknął i spróbował unieść ręce ku głowie, a ja właśnie wtedy starałem się do tego nie dopuścić i pozwolić Eetowi na małe zwycięstwo. Potem zyskałem nieco dystansu i cofnąłem się, by zaatakować ponownie, wymierzając całą siłę ramienia w krtań Hory’ego. Gdyby mi się to udało, Patrolujący mógłby już być martwy. Hory wydał z siebie zduszony okrzyk, a kiedy się odsunąłem, usiłował złapać się za szyję. Jednak kolana się pod nim ugięły i pochylił się powoli do przodu. Prawdę mówiąc, ześlizgnąłby się z drabinki i upadł, gdybym nie podtrzymał go związanymi rękoma. Eet rozluźnił swój uchwyt, pozostawiwszy po swych pazurach strumyczki krwi. Zsunął się w dół wzdłuż ciała Patrolującego, rozorał pazurami jego tunikę i wydobył stamtąd metalową rurkę z duszącymi więzami. Użył jej przeciw jej prawowitemu właścicielowi z taką wprawą, jakby robił to już setki razy. W tym momencie Hory był tak samo schludnie zapakowany jak w tunelu wewnątrz wzgórza. Mutant dysząc ciężko przysiadł na tylnych łapach, w łapodłoniach trzymał rurkę z więzami, cała jego uwaga skupiona była na Patrolującym. Hory z trudem łapał oddech, na jego twarzy nadal widniał ciemny ślad. Zastanawiałem się, czy mój cios nie złamał mu jakieś kości i czy nie zrobiłem mu większej krzywdy, niż mi się początkowo wydawało. Mimo smutnego losu, jaki Hory chciał zgotować Eetowi, i jego planów w stosunku do mnie, teraz gdy miałem chwilę czasu na to, by opadł ze mnie oślepiający szał, nie chciałem go już zabijać. Zabijałem już kiedyś, by się bronić, tak jak na Tanth, nigdy jednak nie robiłem tego chętnie – niewielu ludzi zabija z przyjemnością. Poza tym zabić gołymi rękoma to także całkiem inna sprawa. Hory wypełniał rozkazy i, jak sądziłem, stało za nim prawo; czasami jednak racja i prawo to nie to samo. Poważam Gwiezdny Patrol i czuję wobec niego należny respekt. To jednak nie oznacza, że potulnie poddam się rozporządzeniu, które może kolidować ze sprawiedliwością. Na rubieżach prawo z konieczności musi być bardziej elastyczne niż na dawno skolonizowanych planetach. A z tego, co powiedział Hory, wydawało mi się, że już zostałem osądzony i skazany bez żadnej szansy na obronę. – Podaj ręce... – Eet wszedł trochę po drabince i znajdował się teraz na poziomie moich ramion. Wyciągnąłem związane ręce przed siebie, a ostrym zębom Eeta nie zabrało wiele czasu przegryzienie więzów. Gdy już mnie uwolnił, ukląkłem, oparłem Hory’ego o ścianę i zacząłem uciskać jego klatkę piersiową, aż zaczął oddychać nieco bardziej normalnie, a z jego twarzy ustąpił siny kolor. – Nie... możesz... Kurs... jest... stały... – wyszeptał Patrolujący. – Dolecimy... bazy... Łatwo było usłyszeć triumf w jego głosie. Miał zresztą rację. Jeśli taśma z ustalonym kursem została włożona do autopilota, nie byliśmy w stanie zrobić nic, by ten kurs zmienić; nasza wolność potrwa do chwili, gdy dotrzemy do portu przeznaczenia. Zdawało się, że Hory, choć związany i w naszej mocy, nadal jednak miał nad nami przewagę. Uśmiechnął się, domyśliwszy się chyba z mojego wyrazu twarzy, iż uświadomiłem sobie swoją przegraną. W końcu nie byłem pilotem, i nawet jeśli istniała jakaś możliwość zmiany kursu, nie znałem jej. Byłem pewny, że Eet też tego nie jest w stanie zrobić. – Zanieś go... – Eet skinął głową w kierunku drabiny. – Nie mogę wam pomóc – rzekł Hory. – Gdy już raz włoży się taśmę z kursem, to przepadło. – Tak myślisz?... – Eet zakołysał głową i patrzył Hory’emu w oczy, podczas gdy ja stawiałem go powoli na nogi. – Jeszcze zobaczymy. Ta pewność siebie mutanta nie zrobiła wrażenia na Horym. Jednak nie szarpał się ze mną, gdy popychałem go pod górę po drabinie. Mógłby opierać się do tego stopnia, że wejście z nim na górę stałoby się niemożliwe, ale wchodził chętnie, pozwalając, bym go podtrzymywał tam, gdzie nie mógł posłużyć się rękoma. Zmniejszona grawitacja pomagała nam w tej wspinaczce i starałem się to wykorzystać. Myślę, że Hory cieszył się już na nasze przerażenie, gdy odkryjemy, że miał rację, i zrozumiemy, że nie da się zrobić nic, by zatrzymać statek lub zmienić jego kurs. Panel sterowniczy nic mi nie mówił. Eet jednak wskoczył na wiszący fotel Hory’ego, a z niego na krawędź panelu; kręcił głową na prawo i lewo, jakby czegoś szukał. Cokolwiek by to jednak było, nie znalazł tego. Wrócił na fotel i zwinął się na nim chowając głowę, oczy mu błyszczały. Nie mogłem nawiązać z nim kontaktu myślowego, wiedziałem tylko, że usilnie się nad czymś zastanawiał. Hory roześmiał się. – Twoje superzwierzę chyba jest trochę zdezorientowane, Jern. Mówiłem ci, poddaj się i... – I mam zaufać Patrolowi? – zapytałem. Być może zanadto już zacząłem polegać na wszystkich bliskich cudu osiągnięciach, które udawały się Eetowi. Rzeczywiście sprawy wyglądały tak, jakby Hory miał rację i jakbyśmy nadal byli jego więźniami, mimo że sytuacja właściwie się odwróciła. – Pełna współpraca może zmniejszyć twój wyrok – odparł Patrolujący. – Jeszcze nie zostałem osądzony ani skazany – odparłem. – A te oskarżenia, które mi przedstawiłeś, są bardzo słabiutkie i nie mają podstaw. Odziedziczyłem pierścień po moim ojcu. Na Tanth broniłem się przed zgoła nieprzyjemną śmiercią, a za zabranie mnie z tej koszmarnej planety zapłaciłem swymi własnymi klejnotami. Sam powiedziałeś, że tam nie współpracowałem z Gildią. Zatem... na czym właściwie polega moja wina? Wydaje mi się, że tak naprawdę to współpracowałem z Patrolem w twojej osobie, i to całkiem nieźle, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak Eet wyprowadził nas z tamtego tunelu i mój pierścień wygasił wiązkę śledzącą... Hory nadal się uśmiechał, ale w grymasie jego ust nie było nic przyjaznego. – Jern, czy będąc na Tanth słyszałeś ludowe przysłowie, które tam mają? „Kto wyświadcza przysługę demonowi, staje się jego służącym?” O ile prawdą jest to, co głosi plotka, w tym pierścieniu drzemią siły, które nie powinny należeć do jednego człowieka. Mamy rozkazy, by zniszczyć pierścień i jego właściciela... jeśli to okaże się potrzebne. – Zatem wykroczysz poza prawo?... – Są chwile, gdy trzeba złamać prawo, jeśli ma to zapewnić przetrwanie jakiejś rasy czy gatunku... – To właśnie – głos Eeta rozbrzmiał w naszych głowach – jest bardzo niebezpiecznym pomysłem. Prawo albo istnieje, albo go nie ma. Murdoc uważa, że w niektórych sytuacjach prawo może zostać nagięte lub ominięte, by chronić to, co wydaje się słuszne. A ty, Hory, który przysięgałeś bronić samej litery prawa, teraz mówisz, że można złamać prawo w razie konieczności. Wydaje mi się, że wśród waszego gatunku prawo nie jest w wielkim poważaniu. – Co ty... – Hory poczuł nagle do Eeta taką falę nienawiści, że nawet ja to odczułem. Stanąłem prędko pomiędzy nim a futrzanym kształtem zwiniętym teraz na wiszącym fotelu pilota. – Co ja, zwykłe zwierzę, mogę wiedzieć o ludzkich sprawach? – dokończył za niego Eet. – Wiem tylko to, co mówią mi wasze myśli. Nie chcesz uważać mnie za nic wyższego rozwojowo niż „zwierzę”, nieprawdaż Hory? Zastanawiam się, co takiego jest w tobie, że trzymasz się tego punktu widzenia, choć wiesz, że się mylisz. A może to po prostu jakaś część ciebie nie chce przyznać, że możesz się mylić także w innych sprawach? Wydaje mi się, że... – Eet urwał na chwilę, by przyjrzeć się uważnie Patrolującemu – ...że bardzo wysoko oceniasz swoje własne poczynania. Twarz Hory’ego poczerwieniała, zacisnął mocno wargi. Żałowałem w tej chwili, że nie potrafię czytać w myślach tak, jak robił to Eet. Jeśli Eet uważał, że myśli Hory’ego mogą stanowić dla nas zagrożenie, nie powiedział nic na ten temat, zajął się teraz innym problemem. – Jeśli mój gatunek ma przetrwać a ja uważam, że jest to konieczne, trzeba podjąć pewne działania tu i teraz. Prawdopodobnie masz rację, Hory, jeśli twierdzisz, że nie można zmienić obecnego kursu tego statku. Ale czy jesteś równie pewien, że nie można go odwrócić? Na twarzy Hory’ego ujrzałem ogromne zdumienie i zaskoczenie. Eet z pewnością nie miał żadnych kłopotów z czytaniem w jego myślach. – Dziękuję – w odpowiedzi Eeta pobrzmiewała satysfakcja. – Zatem tak to należy zrobić! – Skoczył znów na panel sterowniczy i wyciągnął łapodłoń z takim wyrazem twarzy, jakby szykował się do trudnego i delikatnego zadania, polegającego na złożeniu jakiegoś drobnego fragmentu skomplikowanej układanki. – Nie! – Hory rzucił się w jego stronę, ale zastąpiłem mu drogę i nie udało mu się sięgnąć do panelu kontrolnego. Uderzyłem go tylko raz, kantem dłoni – była to sztuczka, jakiej nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie – i Hory upadł, straciwszy przytomność w chwilę potem, gdy dosięgnął go cios. Zawlokłem go do siedzenia dla pasażera, uniosłem i posadziłem tam, potem zapiąłem mu pas. Następnie odwróciłem się w stronę Eeta, który nadal przyglądał się panelowi, obracając głową w obie strony, nie dotykając jednak żadnego przycisku ani dźwigni. – Ciekawy problem – zauważył. – Rezultat naszej operacji skomplikuje się nieco z powodu zasilającego działania pierścienia. Można odwrócić kurs, zgadza się. Odczytałem to w jego myślach, gdy zaskoczyłem go taką sugestią. Taki wstrząs często odkrywa potrzebne informacje. Jednak przy naszej obecnej prędkości najprawdopodobniej nie wylądujemy tam, skąd wystartowaliśmy. – A co zyskamy wracając? No tak – powiedziałem odpowiadając sobie na swoje pytanie – nie jesteśmy w stanie zmienić kursu, dopóki nie wylądujemy. Ale ja nie jestem pilotem i nie potrafię wystartować, nawet jeśli uda nam się zmienić kurs. – Nad tym będziemy się zastanawiać później, gdy nadejdzie właściwa chwila. Był to jedyny komentarz Eeta. – Czy chciałbyś może kontynuować naszą podróż do miejsca przeznaczenia w obecnych warunkach? – A co ze statkiem Gildii? Mogą nas znów ścigać, jeśli zechcemy wrócić... – Zastanów się, czy oni będą spodziewali się naszego powrotu? Nie sądzę, by ktokolwiek, nawet tak sprytny jak kapitan Nactil, mógł przewidzieć obecną sytuację. A jeśli uda nam się wylądować daleko od obozu Gildii, zyskamy na czasie. Czas jest bronią, jakiej najbardziej potrzebujemy. Eet jak zwykle miał rację; nie chciałbym skończyć naszej podróży tam, gdzie zaprowadziłaby nas taśma Hory’ego. Nawet jeśli nie byłbym jeszcze o nic oskarżony, przejęcie tego statku nie zyskałoby mi ani grama sympatii u Patrolujących, nie miałbym żadnych szans na wyjście bez szwanku z takiej sytuacji. – Tak, tak i tak... – ukończywszy swą obserwację panelu kontrolnego, Eet zaczął przyciskać rozbłyskujące przyciski z prędkością błyskawicy. Nie znałem się na pilotażu dostatecznie, by stwierdzić, czy podjął właściwą decyzję. Patrzyłem, jak światełka ciemnieją, gasną i zapalają się inne, i kurczowo trzymałem się nadziei, że Eet wiedział, co robi. – I co teraz? – zapytałem, gdy zeskoczył z krawędzi panelu kontrolnego z powrotem na fotel pilota. – Jako że nie pozostaje nam nic oprócz czekania, proponowałbym coś do jedzenia... do picia... I znowu miał rację. Teraz, gdy to powiedział, zdałem sobie sprawę z tego, że żelazna porcja, którą zjadłem w tunelu, już dawno została strawiona i zamiast żołądka miałem tylko wygłodniałą, ssącą próżnię. Przyjrzałem się więzom Hory’ego. Nadal nie odzyskał świadomości, lecz oddychał równo. Zszedłem na dół wraz z Eetem; który schodził z drabiny o wiele szybciej niż ja. Znaleźliśmy maleńką kuchnię, a w niej wspaniałe (jak dla mnie) zapasy, i rozpoczęliśmy ucztę. W tej chwili równała się ona uczcie Lukullusowej, a każdy łyk smakował jak niebiańska ambrozja. Eet jadł razem ze mną, choć może nie było to dla niego zbyt smaczne. Gdy już obaj zaspokoiliśmy głód, znów odczułem potrzebę zastanowienia się nad naszą przyszłością. – Nie dam rady wystartować – powiedziałem znowu. – Możemy zostać na planecie, której nie wybrałbym na skolonizowanie, nawet jeśli nie miałbym innego wyboru. Jeśli statek Gildii będzie nas śledził, będą wiedzieli, gdzie wylądowaliśmy i będą nas ścigać. Nie znamy tego statku na tyle, by móc posłużyć się jego uzbrojeniem. Chociaż... przypuszczam, że jeśli Hory zda sobie sprawę, iż chodzi tu także i o jego skórę, możemy zaufać mu w obsłudze każdej broni, jakąkolwiek ten statek dysponuje. – Myślisz też o tym, że ja czytam w jego myślach i będę w stanie zaalarmować cię, gdy będzie chciał użyć tej broni przeciwko nam. – Eet starannie oblizał ciemnoczerwonym językiem każdy palec swych łapodłoni. – Ci z Gildii nie będą się nas spodziewać. Jeśli chodzi o ponowny start, zastanowimy się nad tym, gdy przyjdzie na to czas. Nie doszukuj się cieni w przyszłości, często może się okazać, że słońce jutrzejszego dnia rozproszy je wszystkie. Proponowałbym, żebyśmy się teraz nieco przespali. Przyniesie to odpoczynek naszym ciałom i umysłom, obudzimy się lepiej przygotowani na nieuniknione. Zeskoczył z fotela pilota i potruchtał w stronę drzwi. – Tędy, do koi... – skinął nosem w stronę drzwi po drugiej stronie korytarza. – Nie martw się, alarm ostrzeże nas, gdy ponownie wejdziemy w atmosferę planety. Otworzyłem drzwi. Ujrzałam koję i rzuciłem się na nią nagle tak zmęczony jak poprzednio byłem głodny. Poczułem, jak Eet ułożył się przy moim boku zwinąwszy się smacznie w kłębek. Nie chciał mi nic przekazać myślą, miał też zamknięte oczy. Nie pozostało mi nic innego niż poddać się żądaniom wymęczonego ciała i zdrzemnąć się tak jak mój towarzysz. Z tego błogostanu wyrwał mnie zgrzytliwy dźwięk, który rozbrzmiewał zdecydowanie zbyt blisko mego ucha. Gdy rozejrzałem się błędnie wokół, ujrzałem, jak Eet siada i rozczesuje swe wąsiki łapodłońmi. – Powrót w atmosferę – poinformował mnie. – Jesteś pewien? – Usiadłem na koi i przejechałem dłonią po włosach, ale nie uzyskałem tak schludnego efektu, jak udało się to Eetowi przy jego osobistej toalecie. Dawno już nie zaznałem takiego luksusu jak zmiana ubrania, kąpiel czy inna sposobność, by poczuć się prawdziwie czystym. – Z powrotem tam, skąd odlecieliśmy, tak, jestem pewien – Eet wydawał się zadowolony z siebie, choć ja nie podzielałem tego uczucia, z pewnością nie uwierzę mu, dopóki nie będę mógł wyjrzeć na zewnątrz. – Równie dobrze możemy się tu przypiąć pasami przed lądowaniem – odezwał się ponownie Eet. – Ale statek... – Jest w pełni zautomatyzowany, jeśli chodzi o lądowanie. A nawet jeśli by tak nie było, co mógłbyś na to poradzić? Eet miał rację, ale mniej trzęsłyby mi się ręce, gdyby Hory siedział teraz na fotelu pilota. Zgadza się, że autopiloty były coraz bardziej udoskonalane, aż w końcu stały się prawdopodobnie godniejsze zaufania niż ludzie, zawsze jednak pozostają niezwykłe sytuacje, kiedy decyzja człowieka może uratować to, czego maszynie nie uda się poprawić. A chociaż maszyny statku kosmicznego w praktyce same się sobą opiekują, żaden statek nie startuje bez pilota, mechanika i innych członków załogi, którzy w zamierzchłej przeszłości dniem i nocą sprawowali pieczę nad statkami. – Boisz się tych maszyn, co? – Eet wyciągnął się koło mnie, gdy przypinałem się pasami do koi. Wydawał się szykować do dłuższej rozmowy, choć ja nie miałem nastroju do pogaduszek. – Cóż, przypuszczam, że wiele ludzi się ich boi. Nie jestem technikiem i wszelkie urządzenia mechaniczne są dla mnie wielką zagadką. – Zbyt wielką zagadką. Żałowałem, że nie wiem nic o technice. Jednak moje myśli, a także odpowiedź Eeta, o ile mi jej udzielił, zatarły się wkrótce w udręce nagłego hamowania poprzedzającego lądowanie. Wydawało mi się, że to uczucie dyskomfortu jest dwa razy bardziej nieznośne niż poprzednio. Wzrósł mój szacunek do Hory’ego. Jeśli regularnie przechodził przez coś takiego, to rzeczywiście był twardzielem. Ostatnia fala strachu, jaką odczułem, dotyczyła samego lądowania. Co będzie, jeśli automatyczny pilot nie wybierze właściwego miejsca na lądowanie i utoniemy w jakimś jeziorze albo przewrócimy się podczas lądowania... Nie pozostawało mi jednak nic do zrobienia; jakakolwiek katastrofa mogłaby nastąpić, nie mogłem jej zapobiec. Potem otworzyłem oczy i poczułem koszmarny ból z tyłu głowy, doświadczyłem grawitacji planetarnej i stwierdziłem, że nam się udało. Ponieważ podłoga kabiny nie była ustawiona pochyło, wywnioskowałem, że nie mieliśmy żadnych kłopotów z lądowaniem. Eet wygramolił się spod pasa bezpieczeństwa, który biegł przez moją pierś i jego ciało. Irytowało mnie, że zawsze tak szybko odzyskiwał pełną kontrolę nad sobą po wszystkim, co mu się przytrafiało. Myślałem, że już nie żyje po ataku Hory’ego. Jednak od chwili, w której odwrócił się, by ugryźć Patrolującego w rękę, nie okazywał po sobie żadnych oznak poturbowania, nie miał nawet siniaków. – Chcę zobaczyć, gdzie jesteśmy... – Już wychodził z kabiny. W ciszy, jaka panowała na statku, słyszałem stukot jego pazurów, gdy schodził po drabinie. Poszedłem za nim, o wiele wolniej; zatrzymałem się po drodze, by wziąć z kuchni tubkę z regenerującym posiłkiem. Hory będzie tego potrzebował, a my będziemy potrzebować jego... przynajmniej dopóki się nie dowiemy, gdzie wylądowaliśmy i co jest wokół nas. Patrolujący miał otwarte oczy i wpatrywał się w Eeta wzrokiem wypranym z jakichkolwiek oznak przyjaznych uczuć. A Eet siedział właśnie na miejscu Hory’ego, na fotelu pilota. Po raz pierwszy od czasu gdy go poznałem, mój przyjaciel wydawał się naprawdę bezradny. Panel kontrolny jak zwykle miał opuszczany ekran. Jednak przycisk, który go uruchamiał, znajdował się poza zasięgiem mutanta, miał służyć ludzkiej ręce pilota wyciągniętego w swoim fotelu. Eet wgramolił się tak wysoko, jak tylko zdołał, i wyciągnął szyję na niewiarygodną długość. Jednak nadal nie sięgał nosem do przycisku. Podszedłem więc i wcisnąłem kłopotliwy przycisk. Ekran ukazał nam jakiś obraz. Wylądowaliśmy chyba naprzeciw wzgórza, które znajdowało się zbyt blisko nas, bym mógł ocenić, czy je już kiedyś widziałem. O ile mogłem porównać je z obrazami z pamięci, było tak samo szarożółte jak tamto zryte przez górników z dawnych czasów. To jednak nie miało żadnych dziur na stoku. Pierwszy raz Hory przemówił. – Włącz przemiatanie... ta dźwignia... tutaj. – Związany przeze mnie w baleron musiał pokazywać to, co miał na myśli, skinięciem brody. Posłusznie postąpiłem tak, jak kazał. Zbocze wzgórza zdawało się przesuwać powoli przed naszymi oczyma. Potem ujrzeliśmy to, co musiało znajdować się na lewo od nas: otwarte niebo, na którego tle widać było jedynie zielone wierzchołki drzew. – Opuść – rozkazał Hory nieomal poirytowanym głosem. – Opuść tę dźwignię, żeby zobaczyć poziom gruntu. Poczułem prawie, jakbym opadał, gdy nasze pole widzenia gwałtownie się obniżyło. Zielone wierzchołki stały się teraz koronami ogromnych krzaków. Widać było dymy i wyziewy, jakie zawsze zostawia lądująca rakieta, zryty kawałek ziemi i potarganą ścianę zieleni. Nigdzie nie ujrzałem olbrzymich drzew, które złapały moją ŁR w lesie. Nie było też ruin ani wraku starożytnego statku, ani tego, czego obawiałem się najbardziej, czyli statku Gildii. Gdy ekran pokazywał nam dalsze fragmenty otaczającego nas krajobrazu, odnosiliśmy coraz bardziej nieprzeparte wrażenie, że wylądowaliśmy w dziczy. To, jak daleko byliśmy od obozu górników, pozostawało dla nas zagadką. – Nie za daleko – Eet wspiął się ponownie na panel, by oglądać przemiatanie krajobrazu. – Można zlokalizować statek na różne sposoby, szczególnie na planecie, na której nie istnieje interferencja z falami elektromagnetycznymi używanymi w cywilizowanym świecie. On już o tym pomyślał – mutant skinął głową w stronę Patrolującego. Odwróciłem się do Hory’ego. – I co nam teraz powiesz? Jesteśmy na właściwej planecie, poznaję tę roślinność. Czy mógłbyś namierzyć statek lub obóz Gildii? – A niby dlaczego miałbym to zrobić? – Nie walczył ze swoimi więzami, leżał spokojnie, jakby wyrażając swą obojętność wobec naszych działań. – Dlaczego miałbym dobrowolnie oddać się w ręce twoich przyjaciół? Masz drobny problem, nieprawdaż, Jern? Jeśli wystartujesz zgodnie z kursem zapisanym na taśmie, dolecisz do mojej bazy. Jeśli tu zostaniesz, wcześniej czy później dorwą cię twoi przyjaciele. Lepiej spróbuj dobić z nimi targu. Być może zdołasz użyć mnie jako swojego atutu. – Dałeś mi niewiele powodów, by chcieć postąpić z tobą lepiej niż to przewidujesz – odparłem. – Ale oni nie są moimi przyjaciółmi i nie zamierzam dobijać z nimi żadnych targów. Kusiło mnie, by pozwolić mu myśleć, że jego przypuszczenia były prawdziwe. Dlaczego jednak miałbym rozgrywać jakieś nieczyste gierki, jeśli mogę potrzebować jego współpracy w przyszłości? Statek wystartuje zgodnie ze wskazówkami zawartymi na taśmie, nie będziemy potrzebowali żywego pilota. Musiałem się jednak dowiedzieć, czy na pokładzie znajdowały się inne taśmy, czy uda mi się znaleźć i zamocować którąś z nich, czy mogę być pewny, że wybrana przeze mnie taśma nie zabierze mnie do kolejnej bazy Patrolu... Czas, jaki pozostał mi na uzyskanie tych informacji, może się szybko skończyć... ludzie Gildii już mogą być na naszym tropie. Potrzebowałem... potrzebowaliśmy Hory’ego, ale nie możemy dać mu tego zanadto odczuć, lepiej niech sam do tego dojdzie. Dlatego musiałem dyplomatycznie nakłonić go do współpracy chociaż na okres krótkiego zawieszenia broni. – Czy wiesz, czego oni tu szukają? – spróbowałem z innej beczki. – Łatwo się domyślić. Próbują znaleźć miejsce, w którym wydobywano te kamienie. – A to miejsce – powiedziałem powoli – zostało odnalezione przez Eeta. Oni go jeszcze nie odkryli. Bałem się, że Eet mi przerwie bądź zaprzeczy, ale nawet nie próbował się ze mną porozumieć. Mutant cały czas wpatrywał się w ekran, jakby pojawiające się na nim obrazy były najważniejszą rzeczą w świecie. Wiedziałem, do czego zmierzam, ale podniosło mnie na duchu, że Eet też zgadzał się ze mną, i nie przeczył domniemaniom o swej wiedzy. – Więc gdzie to jest? Hory musiał być pewien, że mu nie odpowiem. Ekran ukazał teraz szerszą przerwę w zieleni. Poza kawałkiem podłoża wypalonym przez silniki naszego statku znajdowało się tam zbudowane z żółtego piachu zbocze o kolorze tak jasnym i ostrym, że nie widziałem na tej mrocznej planecie niczego podobnego. Zbocze stanowiło plażę koło jeziorka. Woda w nim nie była pokryta rzęsą, nie była mętna i nie przywodziła na myśl czających się w odmętach potworów. Była równie jasnozielona jak piasek był jasnożółty. I piasek, i woda miały tak żywe kolory, że sprawiały wrażenie kolorowych klejnotów osadzonych w matowym metalu. – W naturze tych kamieni leży poszukiwanie innych kamieni swego gatunku – zacząłem wykład, wtykając okruchy prawdy w miękki potok słów. – Jeden kamień może faktycznie przyciągnąć cię do następnego. Jeśli poddasz się sile tego kamienia, który masz przy sobie, zaprowadzi cię tam, gdzie spoczywa reszta. Eet wziął ode mnie pierścień, zanim wylądował statek Gildii. Podążaliśmy właśnie za zewem kamienia, potem Eet robił to sam. Znalazł przyciągające nas źródło. Eet nie pokazał po sobie, że słyszał moje słowa. Cały czas obserwował ekran całkowicie pochłonięty tym, co na nim widział. Nagle wydał z siebie jakiś dźwięk, jeden z niewielu, jakie kiedykolwiek od niego usłyszałem, jako że zawsze porozumiewaliśmy się telepatycznie. Odsłonił zęby, okrutnie ostre, i syczał. Zaskoczony spojrzałem na to, co ukazywał ekran. Rozdział szesnasty Na ekranie nadal odbywało się przemiatanie. To, co widzieliśmy, musiało znajdować się po drugiej stronie statku. Przedtem nie zauważyliśmy, by w naszym otoczeniu pojawiły się jakieś ślady inteligentnych istot, ale tym razem było inaczej. Odnoga jeziora tworzyła małą zatoczkę. Na jej środku widniała platforma ze skalnych bloków. Była obrzeżona niższym parapetem, na którym stały filary podobne do głów. Każda głowa różniła się od pozostałych tak bardzo, że jeśli nie przedstawiały bogów, to musiały być portretami całkowicie różnych gatunków. Najdziwniejszą rzeczą jednak był nie ich ogólny wygląd, lecz to, że z głów, które osadzone były na czterech rogach platformy, dobywały się smugi zielonkawego dymu, jakby cień wody jeziora. Działo się to chyba w ten sposób, że głowy były wydrążone w środku i palił się w nich ogień. Poza dymem wydobywającym się z głów na kamiennej powierzchni platformy nie było znaku życia. Widzieliśmy jej większą część i o ile ktoś nie wczołgał się na niższy parapet i nie przyległ tam płasko na brzuchu, miejsce to było opuszczone. Eet syczał nadal, futro mu się zjeżyło od karku aż do końca ogona. Przyjrzałem się głowom próbując odnaleźć w nich jakiekolwiek podobieństwo do czegokolwiek, co widziałem przedtem na planetach, które odwiedziłem. Gdy przyglądałem się głowie czwartej licząc od najbliższej dymiącej wydało mi się, że coś odkryłem. – Deenal! – Musiałem powiedzieć to słowo na głos, gdyż przypomniałem sobie muzeum na Ionie, gdzie Vondar został zaproszony na prywatny pokaz skarbów z odległych planet. Był tam masywny naramiennik, zbyt duży na jakiekolwiek ludzkie ramię, i na nim właśnie widniała taka twarz. Deenal było to prastare imię, używane w prehistorycznej cywilizacji i przekazywane przez zatakiańskie legendy. A o dawnej cywilizacji Zatakian wiedzieliśmy faktycznie bardzo mało. Jednak rozpoznałem tylko jedną głowę na dwanaście, jakich się doliczyłem. Każda z nich bez wątpienia przedstawiała inną rasę. Czy był to pomnik jakiejś dawno upadłej konfederacji lub imperium, które jednoczyło wiele gatunków i ras? Mamy wielu niepodobnych do ludzi („ludzi” w naszym rozumieniu) sprzymierzeńców i partnerów. Są pochodzący od gadów Zatakianie, spokrewnieni z ptakami Trystianie, przedziwni Wyvernowie i jeszcze cała masa innych. Niektóre rasy są wyjątkowo niebezpieczne i niosą śmierć wszystkim obcym, dlatego też ludzie utrzymują z nimi bardzo ostrożne kontakty. Pomiędzy tymi sprzymierzeńcami niektórzy przypominają ludzi, choć prawdopodobnie przeszli jakieś mutacje czy też pochodzili może z innego rozgałęzienia ewolucji i wszyscy bardzo się od siebie różnią. Nawet człowiek, który spędza całe życie wędrując po obcych planetach, nie zdoła obejrzeć wszystkich istniejących ras ani nawet o nich usłyszeć. Jednak reakcja Eeta na widok tego miejsca była tak zdumiewająca (jego wrogie syczenie nie ustawało), że zapytałem: – Co to jest? Ten dym... czy tam ktoś jest? Eet wydał z siebie ostatni syk. Potem potrząsnął głową, jakby wyszedł z głębokiego transu. – Storrff... Nie był to żaden dźwięk ani słowo, które bym rozpoznał. Potem Eet odezwał się pośpiesznie, jakby obawiał się, że w szoku mógł powiedzieć za dużo. – Nieważne. To jest stare wymarłe miejsce, bez żadnego znaczenia... – bardziej chyba starał się zapewnić o tym siebie niż nas. – Dym... – naprowadziłem go z powrotem na istotne kwestie. – To tropiciele... wszystkie przedmioty i obiekty, których pochodzenia ani funkcji nie rozumieją, uważają za obiekty kultu nowego boga – wydawał się pewny tego, co mówi. – Z pewnością uciekli, gdy wylądowaliśmy. – Storrff – Hory wypowiedział słowo, które Eet przekazał nam w myślach. – Kim albo czym jest ten Storrff? Jednak Eet całkowicie się już opanował. – Nie jest to nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie przez kilka tysięcy waszych lat planetarnych. To miejsce jest od dawna naznaczone śmiercią i zapomniane. „Ale ty go nie zapomniałeś”, pomyślałem. Jako że nie odpowiedział na tę niewypowiedzianą insynuację, wiedziałem, że jest to kolejny temat, którego nie chciał poruszać. Eet stał się jeszcze bardziej tajemniczy. Nie miał zamiaru wyjaśniać, czy Storrff była to jedna z głów, czy też może całe to miejsce. Wiedziałem jednak, że je rozpoznał, i nie było to dla niego przyjemne. Ekran ukazywał znowu pierwszy widok skalnej ściany. Eet zlazł z fotela pilota. – Pierścień... – szedł w stronę drabinki. – Dlaczego? To był chyba następny temat, na który Eet nie miał ochoty udzielić mi zbyt wielu informacji. Odwróciłem się w stronę Hory’ego, by podać mu środek wzmacniający. Zdjąłem kapsel i przytrzymałem buteleczkę przy jego ustach, a on ssał chciwie. Czy musimy trzymać go związanego? Prawdopodobnie na razie tak. Gdy wypił zawartość buteleczki, zostawiłem go przywiązanego do fotela i podążyłem za Eetem. Pierścień nie był już przymocowany do pudła. W metalu, na którym przedtem leżał, wyżarta była plama. Eet stał pod ścianą po drugiej stronie kabiny, opierając się przednimi łapami o ścianę i wpatrując się w punkt nad swoją głową, którego nie mógł dosięgnąć. Tam właśnie przywarł pierścień, jakby był przyspawany. Nie dotykał jednak ściany obrączką; to kamień przywierał ciasno do metalu. Gdy próbowałem go stamtąd zdjąć, musiałem użyć całej swojej siły, by go oderwać. Cały czas świecił oślepiająco. – Platforma w zatoce... – wypowiedziałem głośno swoją myśl. – Właśnie tak – Eet wspiął się na moje ramiona. – Sprawdźmy więc, gdzie i dlaczego. Zatrzymałem się na moment przy stojaku na broń, choć pierścień, który miałem w dłoni, wykręcał całe moje ramię boleśnie. Laser w ręce dodał mi jednak pewności siebie. Schodki wyjściowe wysunęły się i wyszliśmy na światło słoneczne, pierścień cały czas ciągnął moje ramię. Zwęglona ziemia pod moimi stopami była gorąca, skakałem więc jak największymi susami. U podnóża wzgórza obróciłem się w stronę zatoczki, nadal pozwalając pierścieniowi, by mnie ciągnął za sobą. – Nie chodzi mu o kopalnię – odezwałem się. – Kamień nie pochodzi z tej planety. – Eet był tego całkiem pewny. – Ale to, co jest tam – pokazał platformę – przyciąga go bardziej niż kamienie w ruinach. Spójrz na pierścień! Blask widoczny był nawet w słońcu. Ciepło, które wydzielał klejnot, parzyło mi dłoń i stawało się coraz bardziej nieznośne, ale nie odważyłem się rozluźnić chwytu, bo obawiałem się, że pierścień wzbije się w powietrze, odleci i nigdy go już nie zobaczymy. Brnąłem przez piach, w którym zapadałem się po kostki. Był sypki i miałki, nie podobało mi się, że byłem wciągany coraz głębiej. W końcu dotarłem do brzegu. Mimo swego jasnego koloru woda nie była przezroczysta, lecz mętna, i nie miałem pojęcia, jak może być głęboka. Pierścień wciągał mnie do wody i musiałem się opierać, by do niej nie wpaść. Nie widziałem żadnego sposobu dotarcia do platformy, ponieważ wystawała bardzo wysoko ponad głowę każdego pływaka, a w jej ścianie nie było widać żadnych wyrw, po których można by się wspiąć. Gdybym nie opierał się pierścieniowi i dał się wciągnąć w wodę, z pewnością wpadłbym w kolejną pułapkę tej nieprzyjaznej planety. Na szczęście pułapka była na tyle niecierpliwa, że mi się pokazała, chcąc mnie dosięgnąć. Szmaragdowa powierzchnia zmarszczyła się, potem opryskała mnie wielka fontanna wody i ujrzałem ogromny łeb, którego trzy czwarte stanowiła paszcza, a w niej widać było przerażający komplet kłów. Bestia ryczała przeraźliwie. Chwyciłem laser i zatoczyłem się do tyłu w grząskim piasku. Strzał trafił prosto w rozwartą paszczę. Bestia odwróciła się i zwinęła z bólu, lecz nie wydała z siebie żadnego innego dźwięku. Okrywały ją grube łuski i, jak sądziłem, jedynie przypadkiem udało mi się trafić ją w najbardziej czuły punkt. Woda wokół zbiła się w zieloną pianę, gdyż zwierzę tak gwałtownie zwijało się z bólu. Potem bestia zaczęła tonąć, choć nadal się jeszcze ruszała. Częściowo jednak pozostała na powierzchni i nieruchome już cielsko zdryfowało ode mnie w kierunku platformy. Chwilę później trup zaczął trząść się na różne strony i ujrzałem jakieś stworzonka, które wdzierały się w drapieżcę pożerając go. Zostałem już dostatecznie ostrzeżony przed próbą przedostania się do platformy, nawet jeśli odległość nie była tak wielka. – Jeśli – przypomniałem sobie to, co mówił Eet – tropiciele używają tego miejsca jako świątyni, to jak tam docierają? – Oczywiście mogło się zdarzyć i tak, że wszystkie te czające się w wodzie niebezpieczeństwa im nie zagrażały, ale jakoś nie byłem w stanie w to uwierzyć. – Nie widzieliśmy jeszcze drugiej strony zatoczki – odparł Eet. – Może dobrze by było tam się wybrać na poszukiwania. Musiałem cały czas walczyć z pierścieniem, gdy szedłem po plaży, najpierw idąc równolegle do platformy, a potem oddalając się od niej. Gdy dotarliśmy do końca zatoczki, okazało się, że Eet znowu – jak tyle razy przedtem – miał rację. Na piachu leżały ścięte drzewka i ociosane gałęzie powiązane i poprzeplatane sznurami uplecionymi z lian. Jeśli umieściłoby się je we właściwy sposób, stanowiłyby rodzaj kładki pomiędzy plażą a platformą, choć byłaby ona bardzo pochyła. Pierścień ciągnął mnie nadal i wydawało mi się, że jego siła jeszcze wzrosła, jakby się niecierpliwił. Spostrzegłem, że biegnę czy też próbuję biec, choć ciężko mi było utrzymać się na nogach, ręka wyciągnięta przez pierścień do przodu ścierpła mi doszczętnie. Moja dłoń uparcie wskazywała platformę. Gdy doszedłem do mostu, zawahałem się. Co miałem zrobić? – schować pierścień czy odłożyć do kabury laser? Obie te możliwości mogły przynieść katastrofę. Nie byłem jednak pewien, czy uda mi się ustawić kładkę, jeśli nie będę mieć do dyspozycji obu rąk i całej swojej siły. Drewno co prawda wydawało się wysuszone i mogło być lżejsze niż na to wyglądało, ale... Ostrożnie, zmagając się z pierścieniem – aż spociłem się tak, jakbym znowu walczył z Horym – schowałem klejnot do kieszeni na piersi i zamknąłem starannie zapięcie. Kieszeń natychmiast się wybrzuszyła, ale materiał był mocny i wytrzymał. Przypiąłem laser do pasa i pośpieszyłem, by uporać się z kładką. Była bardzo nieporęczna, ale spełniły się moje nadzieję i okazała się o wiele lżejsza niż przypuszczałem. Podniosłem ją i zarzuciłem w poprzek wody, tak że jej drugi koniec dotknął platformy. Gdy udało mi się to uczynić, kieszeń mego kombinezonu otworzyła się. Płótno wytrzymało, ale zapięcie ustąpiło przed siłą pierścienia. Nie udało mi się złapać klejnotu. Pierścień rozbłysnął triumfalnie i poleciał w stronę platformy. Nie miałem wyboru, musiałem iść za nim. Odbyłem tę podróż na czworakach, Eet biegł przede mną jak czarna strzała. Czułem się wystawiony na wszelkie możliwe ciosy, gdy tak szedłem. Kładka chwiała się ostrzegawczo pod moim ciężarem i wydawało mi się, że w każdej chwili ześlizgnę się z platformy i spadnę do wody. Poza tym zawsze istniała jeszcze możliwość powrotu tropicieli. A ja nie miałem najmniejszej ochoty na walkę na śmierć i życie na tej tak chwiejnej kładce. W końcu jednak dotarłem do stabilnego i nie chwiejącego się pod mymi nogami kamienia, podciągnąłem się po wątpliwie bezpiecznej ścianie i skoczyłem na platformę. Owionął mnie dym z najbliższej głowy i zacząłem kichać od jego zapachu. Potem przez moment pomyślałem, że chyba na środku platformy paliło się piąte ognisko, chociaż ono nie wydzielało dymu. Eet ostrożnie okrążał ten płomień... to wcale nie był ogień, tylko kamień, uwalniający energię w tak szaleńczym, gorączkowym błysku, jakiego jeszcze nie widziałem. – Nie podchodź! – Ostrzeżenie Eeta zatrzymało mnie w miejscu. – Jest zbyt gorący, by go dotknąć. Próbuje dotrzeć do miejsca, które go tak mocno przyzywa. Albo się teraz sam unicestwi, albo odnajdzie to, czego szuka. W każdym razie wyrwał się spod naszej kontroli. Ukląkłem, by lepiej przyjrzeć się niebu. Wyrwał się spod kontroli? Nigdy nie był pod naszą kontrolą. Co prawda wykorzystaliśmy go do zasilania statku, ale jakże łatwo udało mu się uwolnić. We wszystkich innych przypadkach to my – lub też przynajmniej ja – słuchałem jego, a nie on mnie. Eet miał rację. Ciepło, które przedtem biło od pierścienia, teraz przerodziło się w gorąco pieca hutniczego. Blask ranił oczy, gorąco sprawiało, że coraz bardziej się cofałem, aż w końcu przykucnąłem pod ścianą, obok jednej z dymiących głów. Mutant prawdopodobnie miał rację twierdząc, że ten wybuch energii miał za zadanie zniszczyć kamień, spalić go na popiół. Jednak nawet jeśli kamień szukał swego unicestwienia, odchodził w blasku chwały. Musiałem osłaniać nie tylko oczy, lecz całą twarz przed furią kamienia. Eeta nie było koło mnie. Miałem nadzieję, że jest bezpieczny po drugiej stronie tego piekła. – Właśnie tak – poinformował mnie. – Kamień dalej usiłuje się przebić. Nie próbowałem przypatrywać się walce. Światło, jakie stamtąd biło, oślepiłoby mnie. Mimo że zamknąłem oczy, przycisnąłem ręce do twarzy i odwróciłem się do ściany, czułem efekty tego, co się tam działo. Czy wytrzymam to jeszcze długo? Jeśli gorąco jeszcze się nasili, poparzę się dotkliwie albo będę zmuszony wskoczyć do wody. Nie miałem dużego wyboru. Nagle... chłoszczące fale ciepła przestały mnie dręczyć! Kamień umarł... Zataczając się wstałem. Nie odjąłem dłoni od twarzy i nie otworzyłem oczu, dopóki nie stanąłem prosto. Potem nie chciałem spoglądać w stronę, z której jeszcze niedawno dochodziło rozszalałe ciepło, bojąc się ujrzeć to, czego się spodziewałem. A spodziewałem się zwęglonych i spopielonych szczątków pierścienia. Zamiast tego jednak zobaczyłem doskonale kwadratowy otwór w platformie, jakby wypalone zostały tam drzwi. Światło, które stamtąd dochodziło, nie gasło, lecz pulsowało spokojnie, nie raniąc już oczu tak okrutnie. Eet dotarł już do otworu. Ujrzałem, jak wkłada doń głowę na całą długość swej wężowej szyi. Ja jednak podchodziłem nieco ostrożniej, badając najpierw każdy kamienny blok, na którym zamierzałem stanąć. Otwór sugerował podobieństwo do jakiejś zapadni i nie miałem ochoty zostać złapany w kolejną pułapkę. Powierzchnia platformy wydawała się jednak całkiem bezpieczna i po kilku niepewnych krokach przyłączyłem się do swego towarzysza, by spojrzeć w otwór. Błyszczący kamień leżał na pudle podobnym do jednego z tych, które odnaleźliśmy we wraku. Jednak kamienie w tym pudle żyły, były nawet bardziej ożywione niż te z ruin. A ich światło dało nam wspaniały widok na całe podziemie. Wyglądało to tak, jakby platforma była jedynie zewnętrzną pokrywą jakiegoś pomieszczenia. Prawdopodobnie był to skład podobny do tego, który widzieliśmy w ruinach. Stało tu wiele pudeł poustawianych w staranne stosy, nie tkniętych upływem czasu. Wszystkie szczelnie zamknięte, bez najmniejszych nawet śladów otwierania. Dopiero gdy przyjrzałem im się dokładniej, rozmiar i kształt pudeł zaczął mnie niepokoić. Było tu coś dziwnego... były długie, wąskie, niezbyt głębokie... Co to było...? – Czy jesteś ślepy, że tego nie widzisz? – zapytał Eet. – Ta rasa nie powierzała swoich martwych ciał płomieniom. Chowali je w pudłach, jakby chcieli ochronić je przed ziemią i czasem! – W jego głosie wyczułem zimną pogardę. – Ale te kamienie... jeśli to jest grobowiec, po co zostawili tu kamienie? – Czyż nie dzieje się tak, że wiele ras chowa razem ze swoimi zmarłymi ich majątek, którego tamci nie mogą już ponieść ku Ostatecznej Ciemności? Chowa się szczególnie te przedmioty, które zmarły cenił najbardziej. – Tak robią prymitywne ludy – przyznałem. Ale rasa, która zdołała dojść do lotów w kosmos, chyba by już tak nie robiła. Poza tym zauważyłem coś jeszcze. Podczas gdy niektóre pudła zbytnio przypominały trumny, by uznać wyjaśnienie Eeta za fantazję, inne miały różne wymiary. Eet wyrwał mnie z toku mych myśli. – Rozejrzyj się wokół siebie! – uniósł głowę i wskazał nosem rzędy otaczających nas głów. – Przeróżne gatunki, prawdopodobnie różne kształty ciał. To zbiorowy grobowiec, który miał osłaniać zmarłych więcej niż jednego ludu... – I wszyscy stosowali się do tej samej ceremonii pogrzebowej? – odparowałem. Nawet wśród tego samego gatunku są różne sposoby okazywania szacunku i żegnania swoich zmarłych. A ten grobowiec zawierał tylu zmarłych, najwidoczniej zjednoczonych... – Mogło się tak zdarzyć – odpowiedział Eet. – Przypuśćmy, że na tej planecie utknęła grupa zwiadowców złożona z przeróżnych gatunków, być może była to załoga tylko jednego statku. Nie mieli żadnych szans na powrót do domu. Mimo wszystko żywili jednak nadzieję, że w końcu ktoś tu dotrze i znajdzie miejsce ich ostatniego spoczynku. Spróbowałem to sobie wyobrazić. – A te kamienie zostawiono tu jako zapłatę za powrót ciał na właściwe planety i pogrzebanie ich zgodnie z właściwymi ceremoniami? – Właśnie tak. To miała być opłata za pogrzeb. Jak długo ty czekali? Czy planety, na których się urodzili, jeszcze istnieją? A może są już opustoszałe i schną pod gasnącymi słońcami w jakimś odległym zakątku galaktyki? Dlaczego budowniczowie tego miejsca zdecydowali się tu pozostać? Czy ich imperium rozpadło się w jakiejś nagłej a okrutnej wojnie? Czy statki ratunkowe nigdy nie nadleciały? Czy statek, który widzieliśmy w ruinie, był ich ostatnią nadzieją i został zniszczony w jakiejś katastrofie? A wrak, który napotkaliśmy w kosmosie?... Czy to był statek ratunkowy, którego oczekiwali? A gdy nie nadciągnął, czy stracili już wszelką nadzieję i zbudowali ten grobowiec, by opowiedział przyszłym pokoleniom ich historię? Obejrzałem dokładnie ściany krypty. Nie było na nich widać śladów żadnych liter, żadnej wiadomości dla potomnych. Potem spojrzałem jeszcze raz na głowy na platformie. Były nieco zniszczone przez czas, gdy przyjrzeć się im bliżej, ale nie aż do tego stopnia, co ruiny nie opodal wzgórza. Czy były to portrety tych, którzy tu spoczywali, czy też ogólne szkice reprezentowanych tu ras? Sześć z nich zdecydowanie nie było podobnych do ludzi. W tym jedna, jak przypuszczałem, spokrewniona była z owadami, przynajmniej dwie przypominały gadzie łby, jedna podobna była ogólnie do płazów. Poza tymi sześcioma reszta przypominała ludzkie głowy na tyle, by można uznać je za bliższych lub dalszych krewnych mego gatunku. Dwie głowy były bardzo podobne do obliczy tych, którzy przemierzali kosmos w moich czasach. Wszystkich było dwanaście... co przywiodło tu tak odmienne od siebie rasy? Odwróciłem się do Eeta. – Tu musi być źródło tych kamieni... a oni tu przybyli, by je wykopać. – I zostawili wszystkie pokłady kopalni tak dokładnie wyczyszczone? Pierścień wcale nie chciał nas tam prowadzić. Nie sądzę, żebyś miał rację. Mogła to być stacja przeładunkowa dla tych kamieni. Albo może przybywali tu w celu, którego teraz nie jesteśmy w stanie dociec. W każdym razie jeden fakt jest niezaprzeczalny: mamy tu złoże nadal żywych kamieni. Jak ująłby to nasz Patrolujący, wystarczy ono, by zachwiać gospodarką każdego państwa. Ten, kto przejmie to pudło z kamieniami, będzie mógł rządzić kosmosem... jak długo zdoła zatrzymać kamienie. Podszedłem znowu do otworu w platformie. – Światło... zaczyna przygasać. Być może te kamienie też słabną... – w grobowcu było zdecydowanie ciemniej. Eet dotarł do otworu w kilku skokach i wdrapał się na parapet. Przez chwilę spoglądał w stronę statku, cała jego postawa wskazywała na to, że odbiera coś, czego ja nie widziałem ani nie słyszałem. – Na dół! – skoczył na mnie, na wysokości mego pasa. – Na dół! Zachwiałem się i wpadłem do otworu, lądując boleśnie na podłodze grobowca, otarłszy się o ścianę pudła z kamieniami. Chociaż światło, które się stamtąd wydobywało, nie było jaśniejsze od dogasającego ogniska, wystarczało jednak, bym mógł rozejrzeć się wokół. Spojrzałem w górę akurat na czas, by ujrzeć błysk światła nad otworem, nieco powyżej poziomu platformy. Strzał z lasera... ale nie z broni ręcznej! Był to strzał z działa i z pewnością pochodził z kutra patrolowego! Eet wspiął się na stos pudeł. Przysiadł teraz w bezpiecznej odległości od otworu, ale blisko ściany najbliższej statkowi, który opuściliśmy. Przytknął do niej głowę, jakby mógł coś przez nią usłyszeć. Położyłem dłoń na pierścieniu. Nadal był ciepły, a kamień, jeszcze błyszczał, ale nie wydawało mi się, by mógł czymś zagrozić temu, kto go włoży. Ku memu zdziwieniu, pierścień nie przywarł do pudła, lecz dał się z niego łatwo zdjąć. Dla pewności włożyłem go do innej kieszeni z przodu kombinezonu, upewniając się, że dobrze ją zapiąłem. Znów popatrzyłem na Eeta. Blask kamieni nadal malał, ale widziałem go wystarczająco wyraźnie. – Hory? – zapytałem. – Właśnie. Jak się wydaje, posiada możliwości, o których nie wiedzieliśmy. Udało mu się jakoś uwolnić. Spróbował nas zabić i to mu się nie udało, będzie więc próbował znaleźć jakąś bardziej skuteczną formę ataku. – Odleci i sprowadzi Patrol? – Jeszcze nie. Zraniliśmy srodze jego dumę pokonawszy go w ten sposób. Jak sądzę, jego przybycie tutaj miało ważniejsze cele niż ten, który udało się nam – czy mnie – odczytać za pierwszym razem. Może coś ukrywać za zasłoną w umyśle, zdarzały się już takie przypadki. Poza tym on sądzi, że jeśli zostawi nas tutaj, będziemy zmuszeni połączyć się z Gildią i prawdopodobnie uciekniemy spoza jego zasięgu, zanim zdąży wrócić. Nie, on chce dostać pierścień... i zabić nas... zanim stąd odleci. – Cóż, na razie nie udało mu się nas zabić, ale co z tego? Jak się stąd wydostaniemy? Jeśli wyjdziemy z powrotem na platformę, wystawiamy się Hory’emu na pewny strzał. Musi tylko poczekać. Czas pracuje na jego korzyść. – Nie całkiem – zaoponował Eet. – Jeśli Gildia zostawiła tu ludzi, a z pewnością tak zrobili, to dowiedzieli się o naszym lądowaniu. Na pewno wybiorą się, żeby sprawdzić, kto wylądował. Pamiętaj, że złapali Hory’ego za pierwszym razem. Poszło im to bardzo łatwo, nieomal zbyt łatwo. Zastanawiam się, dlaczego. Zignorowałem dywagacje Eeta dotyczące przeszłości. – Być może jesteśmy o pół kontynentu od ich obozu. – Z pewnością mają jakiś latający środek transportu. Nie daliby rady prowadzić tu poszukiwań, gdyby nie mogli latać nad planetą. Tak, nadejdą z pewnością, a poza tym nie sądzę, że jesteśmy aż tak daleko od ich bazy, jak sugerujesz. Ruiny były kiedyś częścią osady... dość pokaźnej osady. Ten grobowiec z pewnością nie jest od niej zanadto oddalony. – Zakładając, że jest to grobowiec. Mamy więc siedzieć tu i czekać, aż ludzie Gildii nadciągną w pogoni za Horym. Co nam to jednak da? – Na pewno nic, jeśli będziemy tu siedzieć i czekać, jak mówisz – odparł spokojnie Eet. – To jak stąd wyjdziemy? Gadając o tym? – zapytałem. – Jeśli wychylimy się z otworu, na pewno dosięgnie mnie swoim laserem, chociaż tobie może się udać. Eet nadal utrzymywał swój posterunek nasłuchowy przy ścianie. – Właśnie – odezwał się. – Interesujący problem, nieprawdaż? – Interesujący! – Opanowałem zniecierpliwienie. Mogłem znaleźć kilka innych przymiotników opisujących obecną sytuację i każdy z nich był o wiele bardziej wyrazisty niż słowo interesujący. Rozdział siedemnasty Cały czas wracałem dłonią do kieszeni z pierścieniem. Poprowadził on nas w dzikiej gonitwie najprawdopodobniej ku naszej śmierci... będziemy tu przynajmniej mieli towarzystwo. Rozejrzałem się wokół po krypcie. Światło nie było zbyt jasne i ze wszystkich zakątków wynurzały się i podchodziły ku nam złowieszcze cienie trumien. Za trumnami stał solidny mur. Nawet jeśli udałoby się nam go przebić w taki sposób, by Hory nas nie zauważył, nadal nie mamy sposobu na przejście przez wodę. Pierścień... Już raz uratował Eeta i mnie; co prawda mogło to być jedynie przy okazji dążenia klejnotu do zetknięcia się z innymi. Czy udałoby mu się nas stąd wydostać? Hory pragnął go mieć... bardzo go pragnął... – Czy mógłbyś dotrzeć do umysłu Hory’ego z tej odległości? – Gdyby okazało się to potrzebne, to myślę, że tak. Jego myśli, przynajmniej na powierzchni, układają się we względnie prosty wzór... tak jak twoje. – Jak wielki wpływ możesz na niego wywrzeć przez taki kontakt? – Bardzo mały. Do czegoś takiego potrzebna jest współpraca obu stron. Patrolujący mi nie ufa i nie otworzy przede mną swego umysłu. Musiałbym skruszyć jego czynny opór. Nie mogę wziąć go w niewolę. – A czy mógłbyś wziąć mnie w niewolę? – Nie wiedziałem, o co mi właściwie chodzi, zachowywałem się jak ktoś, kto szuka drogi w ciemnościach po omacku. Gdyby udało mi się ją odnaleźć, odnajdę nasze życie, jeśli mi się nie uda... cóż, już chyba nie można być w gorszej sytuacji. – Gdybyś oddał do mej dyspozycji całą swoją wolę. To jednak nie leży w twoim charakterze. We wszystkich przedstawicielach twego gatunku tkwi uparta dusza, która opierałaby się takiemu przejęciu kontroli. Niezależnie od tego, czy chciałbyś współpracować czy nie, miałbym z tobą pełne ręce roboty. – Ale Hory o tym nie wie. Jedyne, co wie, to to, że porozumiewasz się telepatycznie. Wie, choć nie chce tego przyznać, że nie jesteś zwierzęciem. Przypuśćmy, że udałoby się nam przekonać go, iż całkowicie mnie kontrolujesz, że jestem jedynie ciałem, które ci służy. Powiedzmy, że odegrałbym taką właśnie rolę, poszedłbym do Hory’ego i powiedział mu, że nie żyjesz, a ja jestem wolny i nie chcę nic prócz tego, by mnie zabrał ze sobą... i przyniosę mu pierścień? – A jak chcesz go przekonać, że to prawda? – zapytał Eet. Odszedł od ściany, przeskoczył nad pudłami i przysiadł naprzeciw mnie na innym stosie trumien, patrząc mi prosto w oczy. – Jeśli pokażesz się na platformie, natychmiast spopieli cię strzałem z lasera. – Czy mógłbyś jakoś spektakularnie odegrać swoją śmierć tak, żeby on to zobaczył? – zapytałem, chwytając się ostatniej nadziei. Poczułem rozbawienie mego towarzysza, zanim otrzymałem odpowiedź. – Chwytając się za gardło i miotając po scenie? – zapytał po chwili. – Takie zabawy z laserem na ogół się nie udają. Natychmiast by mnie spalił. Ale pomijając kwestie techniczne, gdyby udało nam się przekonać Hory’ego, że odszedłem na zawsze... co wtedy? – Ukazałbym się zdezorientowany, przerażony, gotów do wzięcia w niewolę... – A ja bym potem przyszedł i cię uratował? Nie, nie wydaje mi się, że Hory jest aż tak łatwowierny. Nie możemy go lekceważyć. Może okazać się kimś więcej, niż nam się wydaje... – Co chcesz przez to powiedzieć? – Sądzę, że ma osłonę w umyśle... że udało mi się odczytać jedynie myśli na powierzchni... być może został tak zaprogramowany, by je ujawnić. Czy to nie ty sam mówiłeś, że nigdy nie wolno lekceważyć swoich przeciwników? Jednak twoja sugestia zawiera kilka punktów, które warto rozważyć. A jeśli to ty miałbyś się natknąć na jego laser? – Ale... on ciebie nienawidzi. Czy będzie chciał dojść z tobą do porozumienia? – Właśnie... tu mamy problem. W każdym razie wasza rasa ma jakieś wrodzone mniemanie, że rozmiary i mięśnie bardzo się liczą. Hory mnie nienawidzi, bo w jego mniemaniu jestem dziwadłem, czymś, co zagraża jego poczuciu wyższości. Dlatego właśnie nie będzie chciał potraktować mnie ogniem lasera, lecz raczej stwierdzi, że warto mnie triumfalnie przywieźć przełożonym. Jak na razie jesteśmy lepsi, i to go irytuje. Szkoda, że nie wiemy o nim nic więcej... – Eet zastanowił się. – Hory jest zagadką. A jest na tyle inteligentny, by wiedzieć, że czas działa na jego niekorzyść. Myślisz, że jeszcze nie wpadł na to, że oddziałek ludzi Gildii może już tu nadchodzić? Nie uda im się jednak wykurzyć go ze statku. Chyba że... no, cóż, będzie potrzebował pierścienia, by móc wystartować. Chce dostać pierścień i chce złapać mnie... ty jesteś po prostu drobnym pionkiem... tylko przypadkową przeszkodą. – Dziękuję ci bardzo! – Jednak wiedziałem, że dokonana przez Eeta analiza sytuacji nie miała na celu zirytowania mnie, była po prostu prawdziwa. – Tak więc to ja mam umrzeć... – Tak. I musisz zrobić to tak widowiskowo, jak się tylko da. Ja wtedy postaram się przekonać Hory’ego do współpracy, obiecując mu słońce, księżyc, no i, rzecz jasna, gwiazdy, a wszystko to za sprawą pierścienia. Myślę, że wtedy właśnie weźmie ogłuszacz i użyje go na mnie... – Ale... – Cóż, nie wydaje mi się, że ta broń okaże się tak skuteczna, jak on sądzi. Zostanę przetransportowany na statek, najprawdopodobniej zamknięty w klatce i Hory przygotuje się do startu... – I zostawisz mnie tutaj? A jak... Znowu odczułem rozbawienie Eeta. – Mówiłem ci już, że nie mogę kontrolować Hory’ego bez jego współpracy. Nadejdzie jednak czas, w którym ta współpraca, co prawda nieświadoma, będzie na krótki czas możliwa. Gdy uzna, że jestem całkowicie w jego mocy, prawdopodobnie rozluźni kontrolę nad sobą, taką przynajmniej musimy mieć nadzieję. Nie muszę ci uświadamiać, że to będzie bardzo niedługi czas. Obsada ról będzie wyglądała tak: ja jako ogłuszony i pokorny więzień Hory’ego, ty jako zimny trup... i oto ma już pełną kontrolę nad sytuacją... – A jeśli ogłuszacz naprawdę zadziała i cię ogłuszy? – Jeśli chcesz, możesz tu siedzieć i czekać na śmierć – odparł Eet. – Czy ktokolwiek może twierdzić, że nigdy nie spadną na niego srogie ciosy wymierzone przez okrutne ramię Fortuny? Masz ochotę tu gnić, czekając na Gildię, albo może chcesz, żeby Hory odpalił swoją ciężką artylerię i spalił całą tę skałę na popiół? Masz ochotę posłuchać sobie, jak to jeziorko bulgocze, gotując się pod ogniem jego lasera? Zapewniam cię, że przez upieczone uszy słychać bardzo niewyraźnie. Z tego, czego dowiedziałem się o waszych umysłach, wnioskuję, że mamy pewne szansę powodzenia mego planu. Postrzeganie pozazmysłowe nie jest wśród was zbyt popularne, a do prostych urządzeń, takich jak na przykład klatka, zawsze znajdą się klucze. Być może moja dotychczasowa współpraca z Eetem uczyniła mnie szczególnie podatnym na jego wiarę w siebie lub też może po prostu chciałem wierzyć, że jego plan może się powieść, bo sam nie potrafiłem wymyślić nic innego. W każdym razie przystałem nań milcząco i zapytałem: – A jak mam umrzeć tak spektakularnie, jak mówisz, i nie usmażyć się przy tym? Laser nie jest bronią, której strzał można wyminąć, niewielu przeżyło trafienie takim ogniem. Jestem też pewien, że Hory nie będzie strzelał w powietrze, wymierzy właśnie w to miejsce, które okaże się najlepsze dla niego i najgorsze dla mnie! W krypcie zapadał właśnie zmrok i nie widziałem już Eeta zbyt wyraźnie. Jeśli na takie pytanie potrafił odpowiedzieć, chętnie przyznam mu zwierzchnictwo w naszej współpracy. – Mogę ci dać pięć, może dziesięć uderzeń serca... – odparł powoli. – Po co? Mam w tym czasie udawać, że skaczę do jeziora? I co... – Mogę nieco wpłynąć na Hory’ego, sprawić, że będzie widział coś innego, niż naprawdę widzi. Wymierzy w to, co będzie uważał za swój cel. Ale to nie będziesz ty... – Jesteś pewien? – Ciarki przeszły mi po plecach. Śmierć w płomieniach nie jest tym rodzajem unicestwienia, który jakikolwiek przedstawiciel mojej rasy powitałby z radością. – Jestem pewien. – A co będzie, jeśli przyjdzie oglądać szczątki? – Znów zmylę jego oczy na krótką chwilę... – Po dłuższej przerwie Eet odezwał się ponownie, tym razem żywiej: – Cóż, teraz upewnijmy się, czy mamy jakiś punkt przetargowy na przyszłość... – Punkt przetargowy? – Mój umysł nadal zajęty był wyobrażaniem sobie kilku nieprzyjemnych sytuacji, jakie mogą zaistnieć w przyszłości. – Te kamienie, które tu znaleźliśmy. Nie sądzę, że ktoś je znajdzie, nie mając pierścienia. – Pierścień... – wyjąłem go z kieszeni. – Chcesz wziąć pierścień i zostawić tu kamienie jako przynętę dla Hory’ego? Eet wyglądał tak, jakby się nad tym zastanawiał. – To mogłoby się udać, gdyby on miał więcej czasu. Pomyślmy... Daj mi pierścień. Nie powinien widzieć kamieni, gdy przyjdzie mnie stąd zabrać. To dzięki moim mięśniom pudło zostało zabrane spod wypalonego otworu w platformie i schowane za rzędami trumien. – Teraz kilka kwestii technicznych – Eet usiadł na jednej z trumien. – Hory nie będzie strzelał, dopóki mu się nie pokażesz i nie będziesz próbował dotrzeć do krawędzi platformy. Wiązka lasera może przejść dość blisko ciebie, więc poczujesz jej ciepło. Reszta zależy od ciebie... Mój zdrowy rozsądek sprzeciwiał się temu przedsięwzięciu z całą mocą, ale mimo to już wspinałem się po trumnach ku otworowi. Jeśli... jeśli... i znowu niepewność... jeśli... Eet wyskoczył z kryjówki i ukrył się na niższym parapecie za jedną z głów. Stałem przez chwilę prosto, a potem upadłem, czując rozdzierający ból wzdłuż całego boku... ból tak okropny, że przez chwilę nie byłem świadomy niczego innego, co działo się wokół mnie. Poczułem, jak tli się na mnie ubranie. Za chwilę ujrzałem, że Eet znów stoi przy mnie i ciągnie mnie za kombinezon, jakby nagląc mnie, bym wstał, w rzeczywistości gasząc liżące mnie języki ognia. Nie byłem w stanie odebrać jego myśli, zamknął przede mną swój umysł, wiedziałem jednak, że broni się teraz, czekając na drugi atak naszego wspólnego wroga. Nagle zesztywniał, przewrócił się i leżał nieruchomo, choć oczy miał otwarte i widziałem, jak jego klatka piersiowa porusza się w oddechu. Tak jak przewidział, Hory użył ogłuszacza, jak mocno jednak zadziałał on na organizm mutanta? Nie mogłem zapytać Eeta o to w tej chwili... Pierścień spoczywał na jednej z przednich łap mego towarzysza. Być może przez obserwatora z zewnątrz macanie moich ubrań, by je ugasić, mogło zostać zinterpretowane jako poszukiwanie tego właśnie klejnotu. Teraz leżeliśmy obaj spokojnie, ja twarzą w dół, odwróciwszy ją w stronę Eeta, który leżał płasko ze sztywnymi łapami. Gdzie podziewał się Hory? Zdawało mi się, że leżeliśmy tam kilka godzin. Jako że z pewnością byliśmy obserwowani ze statku, absolutnie nie mogliśmy się poruszać. Upadłem, gdy dotknął mnie cień wiązki lasera, nie był to planowany upadek i podwinąłem prawą nogę pod siebie – teraz zaczynała mi cierpnąć. Z pewnością nie uda mi się podjąć walki z Horym, jeśli stwierdzi on, że jeszcze żyję, i zechce mnie dobić. Szczerze mówiąc okazałby się głupcem, gdyby nie przeciągnął po nas płomieniem lasera, gdy leżeliśmy tak spokojnie. Eet był jednak pewien, że Patrolujący chciał go pojmać żywego. Upadł przy tym tak blisko mnie, że wymierzony ze statku strzał nie mógłby zabić jednego z nas nie robiąc krzywdy drugiemu. Nie mogłem podnieść głowy, by patrzeć na to, co działo się na brzegu czy na kładce, bo widok zasłaniał mi parapet. Jakieś skrzydlate insekty zaczęły się roić wokół nas i pełzać po naszych ciałach. A ja musiałem leżeć nie dając oznak życia, a mimo to skoncentrować się na tym, co działo się wokół. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę z tego, że najcięższe w ludzkim życiu jest czekanie. Nagle usłyszałem chrzęst. Ktoś lub coś zbliżało się po kładce, która trzeszczała pod jego ciężarem. Jakieś stworzenie o wielu odnóżach przeszło mi po twarzy i wzdrygnąłem się pod tym dotykiem, przynajmniej tak mi się wydawało. Moje pole widzenia było tak ograniczone! Nie byłem nawet w stanie spoglądać w stronę, z której miały nadejść stopy w ciężkich butach, gdy staną już na parapecie. Słyszałem jedynie metaliczny stukot podeszew butów skafandra kosmicznego stąpających po kamieniach. Teraz wszystko miało się rozstrzygnąć... Czy Hory dokończy swego dzieła po prostu strzelając do mnie z ręcznego lasera? A może złudzenie, które obiecał mi Eet, wytrzyma na tyle długo, by Hory dał się oszukać? Może jednak Eet rzeczywiście został ogłuszony i nie był w stanie zwieść Patrolującego... Te kilka chwil było najdłuższym fragmentem mego życia. Myślę, że gdybym się przez ten czas postarzał w jakiś widoczny sposób, wcale by mnie to nie zdziwiło. Ciężkie buty wkroczyły w moje pole widzenia. Stworzenie, które pełzało mi po twarzy, zrobiło sobie właśnie przystanek na nosie. Czyjaś ręka wyciągnęła się w naszym kierunku i ujrzałem rękaw munduru. Palce zacisnęły się na ciele Eeta i zabrały go z zasięgu mojego wzroku. Czekałem na śmiertelny strzał z lasera. Tymczasem (choć przez chwilę nie mogłem w to uwierzyć) buty odwróciły się i odmaszerowały. Nie byłem jeszcze bezpieczny, Hory mógł się zatrzymać przed wejściem na kładkę i strzelić do mnie na pożegnanie. Słyszałem, jak jego kroki cichną, oddalając się, i jak skrzypi pod nim kładka. Wystarczyło, że ją zabierze albo spali i pozostanę uwięziony na platformie. Jak długo trwało, zanim odważyłem się poruszyć? Potrzeba wykonania jakiegoś ruchu nabrzmiała we mnie boleśnie. Leżałem i cierpiałem. To, co w końcu usłyszałem, wystarczyło, by wpędzić mnie w rozpacz: był to łoskot zamykanego statku kosmicznego. Hory znalazł się z powrotem w swojej fortecy i zabezpieczył się przed nieproszonymi gośćmi. Czyżby przygotowywał się do odlotu? Nie czekałem już dłużej; walcząc ze swoim zesztywniałym ciałem stoczyłem się w stronę parapetu. Potem podciągnąłem się, by sięgnąć kładki. Nadal była na miejscu, Hory nie zadał sobie trudu, by ją zniszczyć. Być może zamierzał wrócić tu i rozejrzeć się dokładniej, gdy tylko zamknie Eeta i pierścień w bezpiecznym miejscu. Użyłem kładki nieomal jako zjeżdżalni i pozwoliłem, by grawitacja pomogła mi dostać się na brzeg, co stało się z taką prędkością, że w dłoniach zostały mi drzazgi. Gdy dotarłem na plażę, pobiegłem w stronę zarośli, bojąc się, że w każdej chwili może mnie dopaść celny strzał lasera. Niepewność co do następnego ruchu Hory’ego była tak nieznośna jak ból fizyczny. Musiałem całkowicie polegać na Eecie. Nie wiedziałem przy tym, czy nie jest on w tej chwili bezbronnym jeńcem. Byłem przygotowany na najgorsze. Przyszło mi do głowy tylko jedno względnie bezpieczne miejsce, w którym mógłbym się schronić: pod statkiem Horyego, pomiędzy statecznikami... oczywiście zakładając, że Patrolujący nie nabierze nagle ochoty na start i nie spali mnie ogniem swoich silników. Zapomniawszy o wszelkiej ostrożności pobiegłem prosto do statku i jakoś dotarłem do upatrzonej kryjówki. Moje ciało płonęło z bólu. Laser tak naprawdę mnie nie dotknął (niewiele by wtedy ze mnie zostało), lecz wiązka przeszła dostatecznie blisko mnie, by spalić płótno kombinezonu i pozostawić czerwony ślad oparzenia na żebrach. Dotychczas udało mi się utrzymać przy życiu. Ale co dalej? Statek był zamknięty, Eet uwięziony, a Hory stał się panem sytuacji. Czy zdecyduje się teraz na opuszczenie planety? A może jednak jego ciekawość została na tyle rozbudzona, że będzie chciał jeszcze raz obejrzeć platformę z grobowcem? Pierścień! Co będzie, jeśli użyje pierścienia i pójdzie za nim, tak jak my zrobiliśmy to wcześniej? Czy byłby jednak na tyle nieostrożny, żeby... – Murdoc! Wezwanie Eeta było tak ostre jak krzyk zaalarmowanego wartownika. – Jestem tutaj! – On jest teraz pod moją kontrolą, nie wiem, na jak długo... – Nagle kontakt między nami się zerwał. Czekałem w napięciu. Czy mam się odważyć przekazać mu, gdzie jestem i jaki jestem bezradny na zewnątrz zamkniętego statku? Jeśli jednak Patrolujący wymknął mu się spod kontroli, to prawdopodobnie również zdołałby pochwycić tę wiadomość. Wiedziałem zbyt mało o możliwościach Eeta. W tej właśnie chwili ujrzałem, że na statecznikach rakiety są stopnie, najwyraźniej przeznaczone dla ludzkich rąk i nóg. Czy jednak zaprowadzą mnie one do jakiegoś luku wejściowego? Mogły być przeznaczone na przykład dla mechaników naprawiających statki. Istniał jednak cień szansy, że mogą prowadzić do wnętrza statku. Gdy się wspinałem, poparzony bok bolał mnie tak bardzo, że właściwie na stateczniku utrzymywała mnie jedynie siła woli. W końcu doszedłem do szczytu. Na szczęście drabina nie urywała się tutaj, jak się tego wcześniej obawiałem. Stopnie były teraz mniejsze, trudniejsze do utrzymania równowagi, powyżej jednak widziałem już właz. Zaryzykowałem: – Eet! – byłem pewien, że moje wołanie było równie naglące, jak to, które niedawno odebrałem od niego, zdawałem sobie sprawę, że to moja ostatnia szansa. – Właz... niżej... czy możesz go otworzyć? Wiedziałem, że proszę go o coś niemożliwego. Mimo to jednak posuwałem się w tamtym kierunku, przywierając do burty statku. Pot spływał mi po twarzy i ramionach, utrudniał trzymanie się śliskich szczebli. Płyta zaczęła ustępować. Uderzałem w nią jedną ręką z całej siły. Nie wiedziałem, czy ten drobny nacisk przyspieszył otwieranie się czy po prostu zamknięcie nagle ustąpiło, w każdym razie właz został otwarty. Wczołgałem się do znacznie większego pomieszczenia niż tamto, do którego wprowadził nas Hory. Prawie całą jego powierzchnię zajmowała jednoosobowa kabina, jak na statkach zwiadowczych używanych przy badaniu nowych światów. Znalazłem nie tylko drzwi, ale także drogę ewentualnej ucieczki. Zanim przeczołgałem się koło maszyny do wewnętrznych drzwi, wydobyłem torbę z narzędziami z jednej z wbudowanych w ścianę szafek. Wyjąłem z niej pręt służący do badania składu gleby i zamocowałem go tak, by właz wejściowy nie dał się zamknąć. Teraz nawet jeśli Hory spróbuje wystartować, statek się nie podniesie. Właz musiałby zostać zamknięty przed startem i Patrolujący będzie musiał zrobić to ręcznie. Alarmy ochronne już tego dopilnują. Drzwi wewnętrzne nie były zabezpieczone i udało mi się je otworzyć. Znalazłem się w korytarzu. Zabrałem stamtąd laser i apteczkę. Oparłem się o ścianę i otworzyłem apteczkę. Wyjąłem tubę maści leczniczej i szczodrze nałożyłem jej zawartość na swoje żebra. Ta natychmiast twardniejąca skorupa przegnała ból i zaczęła proces gojenia, przywracając mi siłę i żywotność. Poczułem się bardziej przygotowany do borykania się ze wszystkimi możliwymi problemami i wstąpiłem na drabinkę. Gdybym lepiej znał statki kosmiczne, być może znalazłbym jakieś tajemne przejście z jednego poziomu na drugi. Niestety, nie znałem, musiałem więc otwarcie wkroczyć do kabiny kontrolnej, gdzie spodziewałem się zastać Hory’ego i Eeta. Nie próbowałem nawiązać ponownie kontaktu myślowego z Eetem. Jeśli moje ostatnie wołanie zaalarmowało Hory’ego, to na pewno domyśliłby się teraz, że jestem na statku, i zacząłby szykować mi jakieś nieprzyjemne pułapki. Miałem jednak jedną malutką przewagę. Nieomal już zdeptałem materiał, który osłaniał moje nogi w butach, gdyż dawno odpiąłem od nich metalowe podeszwy. Moje stopy osłaniała już tylko bardzo cienka warstwa. Brak butów przydał się teraz, bo mogłem poruszać się bezszelestnie po korytarzach i drabinkach. Mimo to jednak stawiałem ostrożnie krok po kroku, nasłuchując za każdym razem jakiegoś szmeru z kabiny kontrolnej albo może huku silników. Doszedłem już do poziomu, na którym mieściły się zapasy żywności. Jak dotąd nic nie usłyszałem, nie miałem też żadnych wieści od Eeta. Cisza, jaka panowała na statku, nagle wydała mi się złowieszcza. Hory mógł przecież mnie oczekiwać. Ponieważ do kabiny kontrolnej będą musiał wspinać się po drabince, kiedy się wyłonię, Patrolujący będzie mógł wziąć mnie na muszkę. Zostało mi już tylko kilka szczebli. Rozpłaszczyłem się na drabince i starałem się stać jednym wielkim uchem. Nasłuchiwałem i nasłuchiwałem... – Wiem, że jesteś tam na dole... – Był to głos Hory’ego. Brzmiało to jednak bardzo wysoko, słabo, prawie rozpaczliwie, jakby Patrolujący był już na skraju załamania nerwowego. Co mogło go doprowadzić do tego stanu? – Wiem, że tam jesteś! Czekam... „Czekasz, żeby odstrzelić mi głowę”, pomyślałem. Wtedy wtrącił się Eet, ale nie zwracał się do mnie: – To na nic. Nie możesz go zabić. – Ty... ty... – głos Horyego podniósł się do cienkiego pisku. – Zastrzelę ciebie! Usłyszałem trzask odbezpieczanego lasera i przywarłem do drabinki. Nagle spostrzegłem, że idę w górę, nieświadomie, bez udziału swojej woli. Znowu Eet wdarł się w moje myśli: – Twój strach sam cię zwycięża, zresztą już ci to udowodniłem. – Wydawał się bardzo spokojny. – Dlaczego nie chcesz być rozsądny? Czy nie widzisz, że tymczasowe przymierze to jedyne rozwiązanie? Popatrz na ekran... no, popatrz! Usłyszałem nieartykułowany krzyk Hory’ego, a potem Eet zwrócił się do mnie: – Na górę! Szybko przebyłem dwa ostatnie szczeble, skulony, z laserem przygotowanym do strzału. Nie było to jednak potrzebne. Hory stał odwrócony do mnie plecami, co prawda miał w ręce laser, ale ręka ta była opuszczona. Wpatrywał się w ekran; zajrzałem mu przez ramię i zobaczyłem, co tak przykuło jego uwagę. W stronę platformy z grobowcem wynurzał się z krzaków błyszczący kwadrat metalu. Nie wiedziałem, jakie to było urządzenie, pomyślałem jednak, że cokolwiek się za nim ukrywa, jest to coś śmiertelnie niebezpiecznego. Trudno mi było ocenić, jak odporny jest ten statek, są jednak takie rodzaje broni, którym nic się nie oprze. Jedyną naszą nadzieją był szybki start. Jednak... pręt, który zostawiłem w drzwiach włazu... nie wystartujemy... – Eet – nie zwracałem uwagi na Hory’ego. – Muszę zwolnić drzwi włazu... inaczej nie wystartujemy... Prawie rzuciłem się do szybu prowadzącego na dół statku. Ześlizgnąłem się z drabiny upadając ciężko na każdym poziomie, choć od czasu do czasu zwalniałem, chwytając się szczebli. Potem pognałem korytarzem na najniższym poziomie i dobiegłem do włazu. Zbyt dobrze go zabezpieczyłem! Szarpałem za pręt z całej siły, nie mogłem go jednak wyrwać. W końcu wybiłem go stamtąd kolbą lasera. Gdy właz zaczął się zamykać, ciągnąłem pokrywę, bo działo się to zbyt wolno. Gdy już zamknąłem klapę włazu, dysząc ciężko wróciłem na drabinkę. Czy Hory już wydał rozkaz startu? Będę musiał w takim razie dotrzeć do zabezpieczonych na czas lotu pomieszczeń, zanim statek się podniesie. Poza tym... co dzieje się w kabinie kontrolnej? Lecz Hory zajęty był panelem kontrolnym i wcale nie przygotowywał się do startu. Ogień z lasera zionął z naszego statku. Ekran pozwolił nam ujrzeć, jak strzał Hory’ego dosięgnął platformy. Teraz Hory wniósł poprawkę i laser wymierzony był prosto w metalową ścianę wynurzającą się powoli zza krzaków. Trafienie nie wywołało żadnego błysku, który nastąpiłby przy zetknięciu ognia lasera z każdą powierzchnią, jaką kiedykolwiek widziałem. Wyglądało to tak, jakby metal po prostu pochłonął wiązkę wystrzeloną przez Hory’ego. Oderwałem na chwilę wzrok od ekranu, by rzucić okiem na Eeta. Po jednej stronie fotela pasażera leżała masa jakichś splątanych drucików. Jeśli to jednak właśnie one miały więzić mutanta, to chyba nie spełniły swojej roli. Eet przywarł teraz do fotela pilota i huśtał się na nim, wpatrując się w ekran z takim samym napięciem jak Hory. Sekundę czy dwie później statek zakołysał się, jakby uderzyła w niego jakaś wielka ryba. Uderzenie nadeszło nie ze strony zbliżającej się tarczy, lecz z drugiej strony statku. Skupiliśmy się na obserwowaniu jednego wroga i poniechaliśmy wypatrywania następnego. Nie mieliśmy czasu na zastanawianie się nad tym, co jest kolejnym zagrożeniem, poczuliśmy jedynie skutki ataku. Utrzymałem się na nogach, bo chwyciłem się oparcia wiszącego fotela. Hory upadł na tablicę kontrolną, którą się przedtem zajmował, ześlizgnął się na podłogę. Wszystkie światła w kabinie dziko zamigotały. Eet wyskoczył z fotela na krawędź panelu sterowniczego. Statek był nieco pochylony, widać było, że wyrwano go ze zwykłej postawy na trzech statecznikach. Jeszcze jedno podobne uderzenie może nas całkiem przewrócić, co uczyniłoby nas tak bezbronnymi jak bezbronni są rdzenni mieszkańcy morza wyciągnięci na brzeg. – Pasy! – ostrzegawczy impuls od Eeta rozbrzmiał w moich myślach. – Startujemy!... Złapałem Hory’ego i przeciągnąłem go na fotel pilota tak, byśmy obaj mogli leżeć w jego sieci. Statek zaczynał drżeć, jak zwykle przed startem. Zobaczyłem, jak łapodłonie Eeta poruszają się po tablicy kontrolnej! Jego długie ciało wydawało się przyklejone do panelu sterowniczego. A potem rzeczywiście wystartowaliśmy... i w naszych umysłach zapanowała pustka. Rozdział osiemnasty Poczułem smak krwi w ustach i zamęt w myślach... – Murdoc! Spróbowałem unieść głowę. Leżałem na gładkiej powierzchni, której wibracje przeniosły się również na moje ciało i przywołały wszystkie bóle, jakie kiedykolwiek odczuwałem. Odturlałem się pod ścianę, wpiłem się w nią rękoma i w końcu stanąłem na nogi. Walcząc z zawrotami głowy rozejrzałem się powoli. Eet nadal zajmował strategiczną pozycję na panelu sterowniczym. Hory właśnie podnosił się w podobny sposób jak ja. Z rozciętej szczęki kapała mu krew, a jego ruchy były chwiejne i niepewne. Odwróciłem się do Eeta. – Wystartowaliśmy? – Można to tak nazwać – nie był chyba tak zmaltretowany jak my, wydawało się, że gwałtowny start wcale mu nie zaszkodził. – Znowu na ustalonym kursie... – teraz zacząłem sobie przypominać. Hory potrząsnął głową, jakby chciał się uwolnić od jakiejś ogarniającej go mgły. Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. A może jednak mnie dostrzegł, ale ten fakt nie miał dla niego żadnego znaczenia. Wyciągnął rękę, by złapać się siedzenia pilota, ostrożnie podciągnął się w jego stronę i padł wyczerpany na miękkie siedzenie. – Jesteśmy na kursie – głos Hory’ego brzmiał słabo i sucho. – Na tym samym, którym lecieliśmy przedtem. Następne lądowanie będzie w bazie Patrolu... chyba że chcielibyście z powrotem wrzucić wsteczny? Mówiąc to nie odwrócił głowy, by na mnie spojrzeć. Nawet jeśli opuścił go duch walki, w jego nabierającym siły głosie czaiło się zdecydowanie. – Tam rządzi Gildia. – Nie wiedziałem, czego chcę, poza tym, że nie mam ochoty na gwałtowną i bolesną śmierć, na spełnienie się najgorszych oczekiwań, jakie trapiły mnie już przez zbyt długi czas. Być może niektórzy rozkoszują się tak emocjonującym życiem, ja jednak byłem tak zmęczony, że nie pragnąłem niczego oprócz spokoju. Nie chciałem też, by Gildia lub Patrol deptały mi po piętach. Jedyną przeszkodę stanowiło to, że żadna z tych organizacji nie wyrzeka się łatwo tego, czego pragnie. W tej chwili przeklinałem dzień, w którym po raz pierwszy ujrzałem kamień zerowy. Gdy jednak spojrzałem na Eeta i zobaczyłem, że ma pierścień na przedniej łapie, coś w tym widoku przykuło mój wzrok. I nie sądzę, że gdyby pierścień znalazł się w zasięgu mojej dłoni, zdołałbym odrzucić go od siebie. Byłem do niego przywiązany, jakby trzymała mnie najmocniejsza lina asekuracyjna. – To bezcelowe... – to Eet dał znać o sobie. Przez chwilę nie wiedziałem o co mu chodzi, gdyż moje myśli odbiegły aż tak daleko. – Spójrz... Jego łapy poruszyły się i na ekranie pojawił się obraz. – Ten obraz zarejestrował się, gdy wystartowaliśmy – wyjaśnił. – Zachował się. Ujrzałem platformę z głowami zbliżającą się prędko, jakbyśmy nad nią przelatywali. Przypomniałem sobie, że statek był nieco przechylony. – Płomienie z silnika rakiety – Eet użył swego najbardziej mentorskiego tonu – musiały to z pewnością omieść. Nie powiedział nic więcej, ale zrozumiałem. Płomienie... czy mogły z powrotem zamknąć albo może zniszczyć kryptę? Jeśli ją zamknęły, to złoże najlepszych kamieni nadal jest ukryte i niedostępne. A my jesteśmy jedynymi, którzy wiedzą o ich istnieniu! Punkt przetargowy? Kamienie, które widzieliśmy w ruinach, były już osłabione, bliskie całkowitej utraty sił, a te w krypcie były całkiem świeże. Prawdopodobnie były to najlepsze z kamieni posiadanych przez budowniczych grobowca. Jeśli Gildia polegała na tych, które można było znaleźć w ruinach, nadal mogła zostać pokonana przez tych, którzy będą w posiadaniu kamieni z krypty. Wiedziałem, że Eet czyta w moich myślach. Zachował jednak milczenie, żeby Hory nie mógł się domyślić naszej drobnej przewagi. Mutant dalej przyglądał się ekranowi, z którego wkrótce zniknął obraz. – Nie znajdą tego, czego będą szukali – zwrócił się do Hory’ego. Patrolujący leżał w sieci fotela jak ktoś krańcowo wyczerpany. Krew na jego policzku powoli krzepła. Oczy miał półprzymknięte. – Wam także nie udało się wygrać – wymamrotał niewyraźnie. – Nigdy nie chcieliśmy nic wygrać – odparłem – nic poza naszą wolnością. Potem doświadczyłem dziwnego uczucia, wyostrzenia kontaktu... myśli Eeta? NIE! Po raz pierwszy poznałem w ten sposób nie myśli Eeta, lecz innego człowieka. Próbowałem się wyrwać. Na początku ciężko mi było przyjąć spokojnie nawet to, że Eet może wtargnąć w mój umysł, gdy tylko zechce. Jednak jakoś to znosiłem, bo Eet nie był człowiekiem. W tej chwili było to jednak coś całkiem innego. Coś wpychało mnie wbrew mej woli w szalejącą powódź, która porywała ze sobą wszystko. Do dzisiaj nie znajduję odpowiednich słów, by wyrazić to, co się ze mną działo. Poznałem człowieka – Hory’ego – tak, jak nikt nigdy nie powinien znać swego bliźniego. To zbyt ostre, zbyt dosadne, zbyt demaskujące. On z pewnością poznał mnie w ten sam sposób. Teraz już wiedziałem, że chciał dostarczyć mnie do tego swojego wymiaru sprawiedliwości, że pogardzał mną z powodu moich zażyłych stosunków z Eetem. Dowiadywałem się... dowiadywałem... i dowiadywałem... Ta koszmarna wymiana myśli ciągnęła się całe wieki. Widziałem Hory’ego nie tylko takim, jakim był teraz, ale także to, co działo się z nim przez lata... widziałem wszystko, co przyczyniło się do jego rozwoju i uformowało go w takiego człowieka, jakim był obecnie... dokładnie tak samo, jak on widział mnie... Na próżno walczyłem z siłą, która sprawiała, że widziałem w ten sposób; bałem się, że tak zagubię się w nie swoim umyśle, iż Hory stanie się mną, a ja nim. Bałem się, że staniemy się tak złączeni, że nie będzie już Hory’ego i Jerna, lecz jakaś nienaturalna, wirująca masa zwalczająca siebie samą... złapana w pułapkę... Nagle zostałem uwolniony i wyfrunąłem ze strumienia myśli tamtego umysłu, jakby wyrzucił mnie stamtąd jakiś huragan. Leżałem charcząc i krztusząc się na podłodze, ponownie świadom swego ciała, swej własnej osobowości. Słyszałem jakieś hałasy dochodzące z fotela pilota, które sugerowały, że nie byłem odosobniony w swoich mdłościach. Dzieliłem je z Horym tak, jak chwilę przedtem dzieliliśmy inne rzeczy... zbyt wiele innych rzeczy. Jakoś udało mi się stanąć na czworakach i znów poczołgałem się do ściany, jeszcze raz podniosłem się do pionu, korzystając z jej oparcia. Rozejrzałem się powoli, zagapiłem się na Hory’ego, który spojrzał na mnie tępo, jakby ze strachem. Za nim, na podłodze, leżało małe bezwładne ciałko. Eet! Cały czas trzymając się ściany – nie byłem w stanie poruszyć się bez tej podpory – dowlokłem się do Hory’ego, minąłem go i stanąłem nad mutantem. Potem zrezygnowałem z oparcia i raczej upadłem niż ukląkłem, by unieść ciało Eeta i przycisnąć je mocno do piersi. Teraz powróciło to samo uczucie, które mnie ogarnęło, gdy Hory chciał zabić Eeta w maszynowni. Sprawiło, że stałem się silniejszy i wyrwało z oszołomienia. Eet uczynił to, uwolnił nas od naszych wzajemnych uprzedzeń. Zrobił to w określonym celu. Przytuliłem zanadto bezwładne ciało Eeta, wygładziłem jego poskręcane futerko i rozpaczliwie szukałem jakiejś oznaki życia. – Wiesz – zwróciłem się do Hory’ego – dlaczego... – Wiem – między jego słowami następowały długie pauzy. – Czy... on... nie żyje? Głaskałem i wygładzałem sierść Eeta, próbując wyczuć oddech lub bicie serca – na próżno. Mimo to nie pozwalałem sobie na to, by uwierzyć w najgorsze. Nie próbowałem jednak dotrzeć do myśli Eeta. Teraz wzdragałem się boleśnie przed takim kontaktem. Odniosłem rany, które musiały się zagoić, najdziwniejsze rany, jakie kiedykolwiek nosił mój gatunek. – Apteczka... – Hory uniósł trzęsącą się dłoń. Udało mu się pokazać mi szafkę w odległej ścianie. – Środek stymulujący... Może miał rację. Nie wiedziałem jednak, czy lek przeznaczony dla naszych organizmów pomógłby Eetowi. Podniosłem się ponownie trzymając Eeta przy sobie i rozpocząłem długą podróż dookoła kabiny. Miałem tylko jedną rękę wolną, szamotałem się więc nieco przy otwieraniu szafki, w końcu mi się udało. Znalazłem tam pudełko, a w nim kapsułkę. Ślizgała się pomiędzy moimi palcami, musiałem więc uważać, wyjmując ją. Nie mogłem zgnieść jej jedną ręką. Trzymając Eeta jedną ręką, a w drugiej niosąc kapsułkę podpierałem się ramieniem o ścianę. W ten sposób dotarłem z powrotem do Hory’ego. Podałem mu kapsułkę. Wziął ją drżącymi dłońmi, a ja ułożyłem Eeta na podłodze. Hory skruszył kapsułkę przed szpiczastym nosem mutanta i uwolnił lotny gaz. Potem opuścił ręce, jakby nawet tak niewielki wysiłek krańcowo go wyczerpał. Eet kichnął i nabrał powietrza. Otworzył oczy i słabo poruszył głową, by spojrzeć, kto go trzyma. Nie próbował opuścić moich objęć. Jeszcze raz przygarnąłem go do siebie, tak że głowa, którą uniósł nieco, jakby aprobując tak bliski kontakt, opierała się teraz na moim ramieniu. – Żyje – szepnął Hory. – Ale... on... to... zrobił... – Tak. – Bo musimy wiedzieć... a znając... – Patrolujący zawahał się, a ja go przynagliłem: – Znając co? Ty masz swoje zadania. Musisz jednak wiedzieć, że moje zamiary nie były takie, jak przypuszczałeś. – Tak, ale... ja mam swoje obowiązki. Spojrzał na mnie znowu, jednak wyglądało to tak, jakby nie widział mnie takim, jak tam stałem, lecz rozważał moją przyszłość. – Nie zostaliśmy stworzeni do tego, by znać się nawzajem w ten sposób. Nie chcę cię teraz widzieć, mdli mnie od tego... – poruszył ustami, jakby rzeczywiście było mu niedobrze. Mój żołądek poruszył się ze współczuciem. Miał rację. Spojrzeć na niego i przypomnieć sobie... Człowiek... większość ludzi... nie jest z gruntu zły ani niegodziwy, ani potworny. Nie powinien jednak pogwałcić prywatności innego człowieka tak, jak myśmy to uczynili. Gdy Eet był pośrednikiem między naszymi umysłami, to było coś całkiem innego, niż gdy byliśmy połączeni bezpośrednio... Nigdy więcej! – To musiało się tak stać, żebyśmy się zrozumieli. Słowa mogą być parawanami... potrzebowaliśmy wolnych umysłów – powiedziałem. Jeśli on teraz miał zaprzeczyć wszystkiemu, co osiągnęliśmy przez wzajemne porozumienie, jeśli będzie chciał powrócić do poprzedniego stanu naszych stosunków, zniweczy to wszystko, co Eet uczynił, by nas uratować. – Tak. Ty... ty nie jesteś taki, jak myśleliśmy. – Wyglądał, jakby uczynił to wyznanie wbrew swojej woli. – Ale ja... mam swoje rozkazy... – Możemy zawrzeć umowę – powtórzyłem wcześniejszą sugestię Eeta. – Mam coś do zaoferowania: nietknięte złoże kamieni. Czy to także wyczytałeś w moich myślach? – To była moja jedyna obawa. Martwiłem się, że gdy moje myśli zostały przed nim odsłonięte, dowiedział się wszystkiego, co chciałem ukryć ze względu na przyszłość. – Tego nie. – Odwrócił głowę. Patrzenie na mnie sprawiało mu przykrość. – Ale Gildia... – Nic nie wie o tym miejscu. I z pewnością go nie znajdą. – Nie mogłem być tego pewien, mogłem jedynie mieć nadzieję. Miałem jednak prawo próbować go przekonać. – Co chcesz w zamian? Odpowiedziałem mu tak, jak to uczyniłem, bo nie ma żadnego powodu, dla którego nie należało zaczynać od najwyższych żądań – wie o tym każdy handlarz. – Na początek: wolność. Poza tym... cóż, brakuje mi mistrza, bo Vondar Ustle nie żyje... można powiedzieć, że umarł właśnie przez te kamienie. Chcę statku... – Statku? – Hory powtórzył to słowo, jakby go przedtem nie znał. – Ty... statku? – A czemu nie? Bo nie jestem pilotem? – Postanowiłem w ten sposób tłumaczyć sobie jego zdziwienie. – Zgadza się, ale pilota można wynająć. Chcę zapłaty: naszej wolności i pieniędzy na zakup statku. W zamian dostaniecie informację o umiejscowieniu złoża. Wydaje mi się, że cena jest niska... – Nie jestem upoważniony do zawierania takich interesów. – Nie? – a potem powtórzyłem dwa słowa, które dobyłem z tych chwil, w których byliśmy jednym umysłem. Obrócił ostrożnie głowę, by ponownie na mnie spojrzeć, jego twarz zastygła w zimnym zdziwieniu. – Prawda... to także wiesz. Cóż... – nic już nie dodał, zamknął jedynie oczy. Poczułem delikatne dotknięcie na brodzie, gdy Eet poruszył głową, jakby kiwał nią z aprobatą. Bardzo był podejrzliwy w stosunku do Hory’ego. Wcześniej mówił mi o jakiejś zasłonie w umyśle, co mogło się za nią kryć? Wiedział, że Patrolujący był nie tylko zwiadowcą, lecz Komandorem Podwójnej Gwiazdy, wysłanym ze specjalną misją. A może tylko coś podejrzewał, zanim połączył nasze myśli? Komandor Podwójnej Gwiazdy, jeden z tych, których słowo w jakiejkolwiek umowie czy porozumieniu było przyjmowane natychmiast bez dyskusji. Jeśli Hory się teraz zgodzi, będziemy bezpieczni. – Dostaniemy wszystkie kamienie – rzekł. – Razem z pierścieniem. Odszukałem palcami pierścień na łapie Eeta; zacisnąłem dłoń na klejnocie. Tylko nie to! Jednak głowa Eeta znów dotknęła mojej szyi. Nie chciał porozumieć się ze mną myślami, bo mogłoby to dotrzeć do Hory’ego, ale próbował przekazać mi coś w ten sposób. Bez pierścienia... nie mógłbym... Ujrzałem, jak oczy Hory’ego błyszczą triumfalnie i domyśliłem się, że Patrolujący uważa, że odkrył mój słaby punkt i w ten sposób odzyska kontrolę nad sytuacją i nad nami. W tej chwili poczułem siły do naszej ostatniej walki na siłę woli. – Dostaniecie pierścień, gdy nasza umowa zostanie nagrana. Hory podniósł się i sięgnął do panelu kontrolnego. Wyciągnął palec wskazujący i otworzył osobisty schowek. Wydostał stamtąd nagrywacz umów. Nikt nie mógłby się pomylić patrząc na jego biało-złotą oprawę. Sama obecność tego urządzenia wskazywała na wysoką pozycję Hory’ego wśród Patrolujących. Podniósł nagrywacz do ust. Zwilżył wargi językiem i wahał się dość długo, zanim zaczął dyktować: – W imieniu Rady, Czterech Konfederacji, Dwunastu Układów Słonecznych, Planet Wewnętrznych i Zewnętrznych – wyrecytował urzędowym głosem, jak zapewne robił to wiele razy przedtem; przychodziło mu to z łatwością – umowa niniejsza jest ważna zgodnie z prawem gwiezdnym i planetarnym. – Dodał jakieś cyfry, które dla mnie nic nie znaczyły, ale domyśliłem się, że był to jego kod identyfikacyjny. Potem powrócił do zrozumiałego języka: – Murdoc Jern, pozycja: kupiec klejnotów, ostatnio czeladnik zmarłego Vondara Ustle, niniejszym zostaje zwolniony od wszelkich zarzutów, które mu postawiono... – Omyłkowo – wtrąciłem, gdy przerwał, by zaczerpnąć oddechu. – Omyłkowo – zgodził się nie patrząc na mnie, lecz na nagrywacz w swej dłoni. – Poza tym, zwolniony od zarzutów pozostaje niejaki Eet, mutant z kosmosu, obecnie sprzymierzony z Jernem. Zatem oficjalnie uznano, że Eet nie jest zwierzęciem, lecz inteligentną jednostką znajdującą się pod ochroną prawa, które właśnie zostało stworzone dla obrony takich jednostek. – W zamian za to Jern zgadza się przekazać Patrolowi pewne informacje, określane jako – tu znów wyrzucił z siebie szereg nic mi nie mówiących cyfr – które należą do niego. Zaakceptowano, zakodowano, zatwierdzono przez – beznamiętnie podał nazwisko, którego brzmienie nie miało nic wspólnego ze słowem Hory i z pewnością nie znajdowało się na liście zwiadowców Patrolu. – Zapomniałeś – wtrąciłem się ostro. – Umowa ma również stanowić o rekompensacie... Przez chwilę myślałem, że nawet w tej chwili odmówi. Spojrzał mi w oczy i wyczytałem w nich zimną wrogość; wiedziałem, że zawsze natknę się na to uczucie z jego strony. Został poniżony, a uważał, że ja tego nie czułem albo może odczuwał poniżenie, chociaż ja w żaden sposób nie zatriumfowałem nad nim. Nasza sytuacja była symetryczna i jeśli on czuł, że jego prywatność została pogwałcona, czyż ja nie odczułem jego ingerencji? Teraz dodałem: – Czy było to w jakiś sposób gorsze dla ciebie niż dla mnie? – Tak! – zabrzmiało to jak groźba. – Jestem tym, kim jestem. Myślę, że chodziło mu o tę Podwójną Gwiazdę, jego edukację, fakt, że w trakcie swej służby wiązały go pewne reguły, a od innych reguł już się uwolnił. Jednak jeśli dochrapał się tego stanowiska, a Patrol był tak niezepsuty i nieposzlakowany, jak twierdził, że jest, to Hory musiał być człowiekiem o dość szerokich horyzontach. Miałem nadzieję, że okaże się to prawdą. Powiedział tak, ale teraz zmienił się wyraz jego oczu. Nadal widziałem w nich nienawiść do mnie, lecz wyglądał już na człowieka wyższego ponad uczucia, jakie żywił do mnie jeszcze kilka chwil przedtem. – Nie, chyba nie... – był sprawiedliwy. – Umawialiśmy się co do rekompensaty – naciskałem. – W końcu czy chcesz tego, czy nie, staliśmy się twoimi towarzyszami broni... – Żeby się ratować! – jego odpowiedź była błyskawiczna. – Ratowaliśmy tak samo siebie jak ciebie. – W porządku. Ponownie podniósł nagrywacz do ust. – Murdoc Jern winien otrzymać rekompensatę za swoją informację, jej wysokość zostanie ustalona przez sąd gwiezdny. Nie będzie ona niższa niż dziesięć tysięcy kredytów i nie będzie przekraczać piętnastu tysięcy. Dziesięć tysięcy kredytów – to dosyć na mały statek starszego typu. Eet znów poruszył głową. Zaakceptował tę decyzję. – Przyjęte przez Murdoca Jerna – wyciągnął do mnie nagrywacz i pochyliłem głowę, by przemówić do urządzenia. – Ja Murdoc Jern przyjmuję i zgadzam się... – Oraz przez kosmitę Eeta... – był to pierwszy moment w całej tej ceremonii, gdy Hory nie wiedział, co ma zrobić. Jak stworzenie, które nie porozumiewa się głosem, może zaakceptować ustnie jakąś umowę? Eet poruszył się. Zakołysał głową w kierunku nagrywacza i wydał z siebie dość dziwny dźwięk, coś w rodzaju miauknięcia, które brzmiało nieco podobnie do tak w Prostym Języku. – Tak więc niech to będzie nagrane – w tonie Hory’ego kryła się ta sama powaga, z jaką władca jakiejś planetki mógłby zatwierdzać swoje dekrety przed radą. – Teraz – sięgnął po inny nagrywacz – wasza kolej. Przytrzymałem urządzenie na wysokości ust. – Ja, Murdoc Jern, niniejszym oddaję w ręce – równie dobrze mogę najpierw przejść przez najgorsze – zgodnie z regulaminem zarejestrowanego Patrolującego pierścień z nie znanym kamieniem, posiadającym niezwykłe i jeszcze nie zbadane własności. Poza tym oświadczam, że na nie znanej mi z nazwy planecie znajdują się jeszcze dwa złoża takich kamieni. Można je odnaleźć jak następuje... – i tu opisałem złoże w ruinach i drugie pod ziemią. Świadomość, że był tak blisko i nie odkrył kamieni, musiała stanowić dla Hory’ego pigułkę gorzką do przełknięcia. Teraz, gdy poznaliśmy jego prawdziwą tożsamość, stał się całkiem innym człowiekiem – pozbawionym reakcji emocjonalnych właściwych dla Hory’ego zwiadowcy. Gdy opisałem położenie obu złóż jak tylko mogłem najlepiej, oddałem mu nagrywacz. Wziął go ode mnie i wydało mi się, że nie chciał przy tym dotknąć moich palców, jakby były brudne. – Na lewo od kuchni jest kabina pasażerska – powiedział obojętnie, nie każąc mi, bym się tam udał, ale dostatecznie jasno oznajmiając swoje życzenie. Nie miałem ochoty na jego towarzystwo bardziej niż on na moje. Zmęczony, schodziłem po drabince, Eet spoczywał na swoim starym miejscu, na moich ramionach. Zanim jednak odeszliśmy, mój towarzysz strząsnął pierścień z łapy i położył go na skraju panelu kontrolnego. Nie chciałem popatrzeć na niego ostatni raz. Być może Hory zamknie go razem z nagraniami – nie chciałem nic o tym wiedzieć. Kabina pasażerska była mała i pusta. Położyłem się na koi. Choć jednak moje ciało pragnęło odpoczynku, nie mogłem uspokoić umysłu. Zrezygnowałem z pierścienia, przekazałem im wszystko, co wiedziałem o złożach kamieni. W zamian za naszą wolność i pieniądze na zakup statku... Zakup statku? Dlaczego... dlaczego o to poprosiłem? Nie byłem pilotem, nie miałem żadnego powodu, by chcieć statek na własność. A dziesięć tysięcy kredytów można wykorzystać, by... – Kupić statek! – podsunął Eet. – Ale ja nie chcę... nie potrzebuję... nie umiem pilotować statku! – Na wszystko przyjdzie czas. Będziesz i chciał, i potrzebował, i umiał – jego odpowiedź brzmiała niezwykle pewnie. – Czy sądzisz, że igrałbym ze śmiercią, by dostać cokolwiek innego? Będziemy mieli statek... Byłem zbyt zmęczony, żeby się kłócić. – Po co? – O tym będziemy dyskutować we właściwym czasie. – Ale kto go będzie pilotować? – Nie zajmuj się tak bardzo umiejętnościami, których nie posiadasz, pomyśl raczej o tych, którymi dysponujesz. Poza tym... zajrzyj do swej wewnętrznej kieszeni, tam, gdzie trzymasz resztę swych kamieni. Tak dawno już nie myślałem o tym skromnym zapasie, ubożuchnym zabezpieczeniu na przyszłość, że nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Przesunąłem palcami po kieszeni, a kamienie poruszyły się. Wśród nich był... złapałem go pomiędzy kciuk i palec wskazujący i wyciągnąłem kamień zerowy, który nie przejawiał oznak życia. – Ale...! Eet czytał w moich myślach. – Nie złamałeś żadnej przysięgi. Oddałeś im dokładnie to, co obiecałeś: pierścień i położenie tamtych złóż. Jeśli ktoś znalazł dla ciebie korzystniejszy interes, zgódź się na to bez żadnych pytań. Hory... nad nami... czy mógł przechwycić naszą wymianę myśli? Czy dowie się, w posiadaniu czego się znalazłem? Eet najwidoczniej obawiał się tego samego niebezpieczeństwa. – On śpi. Był już u krańca swych sił, chociaż tego nie zdradził. Nie myśl już o tym. Nie myśl, dopóki nie będziemy wolni. Wrzuciłem kamień pomiędzy inne – między wszystkie okruchy zebrane w trakcie wędrówek. Dla niewtajemniczonych nie będzie wart zbyt wiele – prawdopodobnie mniej niż pozostałe kamienie. Inteligencja Eeta nie wymagała komentarza. Ja także zapadłem w sen. Spałem tak przez większą część naszej podróży. Czasem jednak rozmawiałem z Eetem. Nie o kamieniach, raczej o innych planetach. Poza tym odświeżyłem swoje wiadomości o klejnotach. Nie miałem prestiżu Vondara, ale znałem jego metody handlu. Miałem też dostać statek, nie było więc powodu, dla którego nie mógłbym prowadzić dalej własnego handlu. Eet dodawał mi ducha w takich rozważaniach i prowokował do przedstawiania sobie korzyści sytuacji. Byłem zadowolony, że mogę odwrócić myśli od przeszłości, poza tym nieco przyjemności sprawiała mi rola lepiej poinformowanego instruktora. Była to jedyna dziedzina, w której przewyższałem Eeta. Nadszedł jednak czas, gdy moje wywody zostały przerwane przez ostry rozkaz z interkomu. Zbliżaliśmy się do bazy i musieliśmy zapiąć pasy przed lądowaniem. Hory dodał też, że mam traktować kabinę jak tymczasowe więzienie, zanim nie załatwi wszystkich potrzebnych formalności. Chciałem zaprotestować, lecz wężowy ruch głowy Eeta doradził powściągliwość. Mutant zaczął nasłuchiwać zaraz po lądowaniu. Ja usłyszałem tupot podeszew butów na drabince, potem kroki mijające moją kabinę. Gdy ucichły, Eet stał się rozmowny. – Opuścił statek. Wypełni swoją część umowy. Zabiera ze sobą kamień i tak, jak miałem nadzieję, schowa go w sejfie. Teraz pierścień nie zdradzi cię, gdybyś przeszedł koło niego z tym drugim kamieniem. – Dlaczego nie zdradził mnie w kabinie? – Odezwał się, ale obaj byliście zajęci czym innym. Musisz pozbyć się tych Patrolujących, gdy tylko zdołasz. Potem rozpoczniemy własną działalność... – To znaczy? Eet wyglądał na rozbawionego. – Poszukiwanie kamieni – cóż by innego? Mówiłem ci, że tamta planeta nie jest źródłem kamieni. Gildia i Patrol będą tak sądzili przez jakiś czas. Będą szukać, potem kopać. Nie znajdą jednak tego, czego będą szukać. Wywęszyliśmy dopiero pierwsze ślady na długim tropie. Te jednak poprowadzą nas jak dobrzy przewodnicy. – Chcesz dalej szukać... zerowych kamieni? Ale jak? Wszechświat jest bardzo rozległy... jest wiele planet... – Co sprawia, że nasze poszukiwanie warte jest zachodu. Mówię ci, zostaliśmy stworzeni do tego zadania. – Eet... kim jesteś? Czym jesteś? Czy ty... czy należałeś do ludu, który posiadał te kamienie? – Jestem Eet – odparł ze swą dawną arogancją. – To wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie w tym życiu. Jeśli to jednak cię kłopocze, to nie byłem jednym z posiadaczy kamieni. – Ale wiesz o nich dość dużo. Eet mi przerwał: – Patrolujący wraca. Przyprowadził innych. Są wściekli, ale dotrzymają umowy Hory’ego. Bądź jednak ostrożny. Będą szczęśliwi, gdy tylko znajdą najdrobniejszy powód, żeby cię przymknąć. Odwróciłem się w stronę drzwi, które się właśnie otwarły. Stanął w nim Hory, a z nim drugi Patrolujący w mundurze z dystynkcjami zdradzającymi wysoką rangę. Obaj przyglądali mi się zimno, zmęczonymi oczyma; ich wrogość była wyraźna. Eet miał rację, nic nie sprawiłoby im większej przyjemności niż przyłapanie mnie na jakimś pogwałceniu prawa. Musiałem poruszać się jak po grząskim bagnie. – Pójdziesz z nami. Umowa zostanie dotrzymana. – Oficer, który przyszedł z Horym mówił, jakby sprawiało mu to ból. – Jednak dla twego własnego bezpieczeństwa będziesz przebywał w odosobnieniu podczas pobytu tutaj. W oczach Hory’ego zapaliła się jakaś iskierka. – Będziemy cię chronić. Ramiona Gildii są długie i sięgają daleko, ale nie dosięgną cię w bazie Patrolu. Zatem wyjawił swe myśli. Miałem dwóch wrogów. Z jednym mógłbym sobie jeszcze poradzić, nadal jednak pozostawał drugi. Chciałem przykryć ręką kamienie w kieszeni. Czy kamień zerowy będzie wciągał mnie w ciągle nowe niebezpieczeństwa? Wspomniałem ojca i Vondara, a potem legendarną potęgę Gildii. Kto jednak zdoła uchwycić czas i trzymać go przy sobie nie pozwalając mu uciec? Mówiłem już, że nie jestem hazardzistą. Ale Fortuna chyba chciała mnie nim uczynić. Opuściłem kabinę i wkroczyłem w następny rozdział swego życia – Eet ciepły i ciężki spoczywał na moich ramionach, a przede mną rozpościerała się przyszłość mglista i groźna. Być może szedłem lepiej wyposażony i uzbrojony niż przedtem; suma wiedzy człowieka zmienia się z dnia na dzień, a doświadczenie jest zarówno mieczem, jak i tarczą. Dopóki będziemy z Eetem szli tą samą drogą, wolni wśród gwiazd, będziemy mogli rozkoszować się teraźniejszością, a przyszłość będzie mogła się sama martwić o siebie... W końcu, kto może świadomie wpłynąć na bieg przyszłych wydarzeń? Wystarczało mi przeżywanie obecnego dnia, obecnej godziny, tej drobnej chwili, było to moje małe zwycięstwo nad przeciwnościami losu. Może rzeczywiście byłem synem Hywela Jerna, jeśli nie z urodzenia, to z ducha. Poza tym zawsze mogłem zacisnąć dłoń na zerowym kamieniu. Drzwi kabiny były otwarte. Tak samo otwarte były bramy życia i jeszcze nie zauważyłem, by moje perspektywy były w jakikolwiek sposób ograniczone.