Harry Harrison According to His Abilities ZROBIŁ, CO MÓGŁ — Popatrz na tę lufę, palec można w nią włożyć — ocenił radośnie Aram Briggs. Jak powiedział, tak zrobił: wetknął środkowy paluch w wylot lufy pistoletu, którym od dłuższej chwili się bawił. — Jak z tego strzelić pociskiem o twardym rdzeniu, zatrzyma każde bydlę, jakie znam. Nawet gdy nie trafisz dokładnie, szok hydrostatyczny załatwi resztę. Kiedy strzelisz kulą eksplodującą, to wywali w ścianie dziurę, przez którą da się przejść. — Tylko że odrzut złamie ci nadgarstek — skrzywił się doktor DeWitt, przyglądając się z niesmakiem broni. — Gdzieś ty się chował? — zdumiał się Briggs. — Odrzut przy kalibrze dwadzieścia pięć milimetrów urwałby ci rękę, gdyby nie został wytłumiony. To pistolet bezodrzutowy: energia, zamiast iść w tył, zostaje rozproszona przez otwory… — Daruj sobie dane techniczne broni bezodrzutowej. Wiem, jak działa, a reszta mnie nie obchodzi. I bądź uprzejmy przypiąć się do fotela, bo za chwilę zaczniemy hamowanie. — Coś ty taki nerwowy, doktorku? — Briggs uśmiechnął się złośliwie. — Zwykle jesteś bardziej uprzejmy. — Pewnie mnie nerwy zawodzą, ale takie zadania nie są dla mnie codziennością. Nie ukrywam też, że lądowanie na planecie pełnej nieprzyjaznych tubylców nie jest szczytem moich marzeń! — Dlatego ja tu jestem! I prawdę mówiąc, powinieneś się z tego cholernie cieszyć. Wy, naukowcy, macie głupi zwyczaj radosnego pakowania się w kłopoty, a potem wrzeszczenia wniebogłosy o ratunek. I zawsze zjawia się jakiś typek obdarzany dotąd pogardą, bo nie bojący się broni. Taki jak ja. — Na tablicy kontrolnej zapaliła się czerwona lampka, której towarzyszył sygnał alarmowy. — Ten cały Zarewski niby taki mądry, a popatrz, zrobił dokładnie taką samą głupotę jak wszyscy… — Za sześćdziesiąt sekund zaczniemy hamować, więc lepiej się zamknij i przypnij! — warknął DeWitt. Ładownik był niewielki, a ponieważ żaden z nich nie znał się na pilotażu, kurs wraz z manewrami został zaprogramowany przez załogę w pokładowym komputerze pozostającego na orbicie statku, którym tu przylecieli. DeWitt został poinformowany, czego może się spodziewać, a ponieważ życie traktował poważnie, niepokoiła go beztroska, z jaką Briggs podchodził do lądowania. Ten zaś wolno wsunął broń do kabury i siadł w sąsiednim fotelu. Dopinał pasy, gdy silniki hamujące odpaliły i przeciążenie wcisnęło obu w fotele. — Gdzie właściwie mamy lądować? — zainteresował się Briggs, gdy ciążenie wróciło do normy. — W pobliżu wioski, w której trzymają Zarewskiego, na plaży. Kurs został zaprogramowany, ale lądować musimy ręcznie. — Kto to wymyślił?! Lądować należy w środku wiochy, na tym placu czy boisku! — Nie można! — DeWitt sapnął, gdy chwilowa zmiana kursu wbiła go w fotel. — Pozabijalibyśmy tubylców! — Wątpię, jeśli mają choćby resztki instynktu samozachowawczego! Uciekną na nasz widok bez dwóch zdań. A jak który będzie na tyle głupi, żeby tego nie zrobić, to mała strata, jeżeli się przy okazji usmaży. Gwarantuję ci, że w promieniu paruset metrów żadnego nie będzie. — To zbyt niebezpieczne! — Lądowanie na plaży też! — zdenerwował się Briggs. — Chcesz, żeby nabrali przekonania, że się ich boimy? Wyląduj tak daleko, a zobaczysz, co jest niebezpieczne. Żaden z nas nie dojdzie żywy do tej wioski. Lądujemy na placu! — Briggs, gdy już wylądujemy, to ty dowodzisz, ale na pokładzie ja! — przypomniał mu DeWitt. — Choć nie przeczę, że możesz mieć trochę racji… — Dobrze wiesz, że nie tylko trochę! — W wiosce nie możemy lądować. — DeWitt zignorował uwagę. — Na plaży jest za daleko… Popatrz na mapę. W kwadracie L–17 jest całkiem niezłe miejsce. Przy granicy zabudowań spore pole. Na żadnym ze zdjęć nie widać, żeby kręcili się po nim tubylcy, a jest blisko naszego celu. — Okay, jak nie chcesz upiec tubylców, to spalimy im zboże — parsknął Briggs. — W obu wypadkach damy im jasno do zrozumienia, że mamy ich gdzieś i że nie pozwolimy grać ze sobą w kulki. A o to właśnie chodzi. — Chyba masz rację — zgodził się niechętnie DeWitt. — W końcu jesteś tu dlatego, że się znasz na takich sprawach… Ale pamiętaj: musimy zrobić, co tylko można, by uratować Zarewskiego! Doktor Price DeWitt zdecydowanie lepiej czuł się w laboratorium niż w polu. Krótkowzroczność, lekko zgarbione plecy i brak kondycji fizycznej jedynie to podkreślały. Niełatwo przychodziło podporządkować się rozkazom kogoś takiego jak Briggs, niemniej jednak taka była decyzja Rady i musiał ją zaakceptować. Akcja ratunkowa mogła mieć bowiem dwie postacie: albo stosunkowo niewielka inwazja, albo dwuosobowa ekipa. Inwazja nie gwarantowała odbicia żywego Zarewskiego, nie wspominając o rzezi, jaką by spowodowała wśród tubylców. Na rzezi zaś nikomu nie zależało, wręcz przeciwnie. Pozostawała więc jedynie dwuosobowa wyprawa. Obaj byli uzbrojeni i oczywiste było, że użyją broni, ale istniały małe szansę, by dwa pistolety bezodrzutowe zdziesiątkowały tubylców. Z założenia było to zajęcie dla Patrolu, ponieważ jednak w okolicy od dawna panował spokój, zawodowcy przebywali w mniej pokojowo nastawionych sektorach i nim najbliższy statek Patrolu by tutaj dotarł, minęłyby ze dwa miesiące lokalnego czasu. Pozostało więc skorzystanie z pomocy ludzi mogących wykonać zadanie szybko i wybór padł na nich — na Arama Briggsa i Price’a DeWitta. Pierwszy przy pomocy drugiego miał zrobić, co się da, by uratować chlubę nauki. — Tam, na dole, jaka jest pogoda? — spytał niespodziewanie bez złośliwości czy wrogości Briggs. — Chłodno. Coś jak wyjątkowo mokra i obrzydliwa jesień. Tam jest taka pogoda przez cały czas, toteż tubylcy przeważnie zasiedlają tereny w pobliżu równika. Dla nich to pewnie normalne warunki, ale nam w czasie pierwszej ekspedycji badawczej stale było zimno. — Mówisz ich językiem? — Przecież głównie z tego powodu tu siedzę! Nie mówili ci na odprawie? Nie jest specjalnie trudny, ale wymaga trochę czasu, by nie tylko rozumieć, ale i mówić. Musieliśmy się go nauczyć, bo tubylcy kategorycznie odmówili posługiwania się choćby pojedynczymi naszymi słowami. — Dlaczego ciągle nazywasz ich tubylcami? — Briggs uśmiechnął się ironicznie, wracając do zwyczajowej złośliwości. — Nie nazwaliście ich jakoś? Ani tej planety? — Planeta ma jedynie numer identyfikacyjny: DZ–593–4. Znasz politykę władz w nadawaniu nazw; jeszcze nie zdążyli tego zrobić. — Ale sami musieliście ich jakoś nazwać — nie ustawał Briggs. — Między sobą, i to przez rok, nie nazywaliście ich chyba tubylcami, to nienormalne. — Nie wydurniaj się! Doskonale wiesz, że nazywa się ich „dydki” i że nie używam tego określenia. — Doskonale. Obiecuję nie używać przy tobie określenia „dydki”, nawet jeśli okażą się dydkowaci! — roześmiał się Briggs. DeWitt nie odpowiedział, zastanawiając się po raz tysięczny, czy ten wariacki plan faktycznie się powiedzie. Zarewski nie otrzymał zgody na odwiedziny, a mimo to zdołał dostać się na planetę, po czym musiał zrobić coś, co rozzłościło tubylców, którzy wzięli go do niewoli. Od pięciu dni, odkąd wysłał ostatnią wiadomość przez radio, mógł już być martwy, a przecież zdecydowano się na ratunek. DeWitt nie ukrywał zazdrości — dla niego z pewnością by nie ryzykowano, ale cóż: dla sławy, jaką był Zarewski, widać opłacało się łamać przepisy. Prawdą jest, że facet oscylował w bezpośrednim pobliżu geniuszu, co większości nigdy nie groziło. DeWitt zdawał też sobie sprawę, że najprawdopodobniej największym jego osiągnięciem będzie właśnie uratowanie Zarewskiego. O ile, naturalnie, będzie to możliwe… Dźwięk alarmu przerwał mu rozmyślania. — Jesteśmy nad celem, przejmuję stery! — poinformował Briggsa. — Kiedy tylko wylądujemy, ja przejmuję dowodzenie! — Przejmujesz — westchnął DeWitt, koncentrując się na procedurze, cały czas zresztą nadzorowanej przez komputer. Gdyby nie komputer, wylądowałaby kupa złomu i dwa trupy, gdyż DeWitt próbował najpierw wylądować bez wysunięcia amortyzatorów, a potem dał zbyt silny ciąg silników hamujących, ale dzięki odpornemu na głupotę użytkownika urządzeniu wszystko się dobrze skończyło. Ledwie pojazd znieruchomiał, a silniki ucichły, Briggs zerwał się na równe nogi. — Ruszamy! Łap tę skrzynkę, a pokażę ci, jak się uwalnia ludzi, obojętne, czy od dydków, czy od tubylców! DeWitt z kamienną twarzą wziął zaopatrzony w pas i uchwyty prostopadłościenny pojemnik z towarami przeznaczonymi na wykup, zarzucił go na ramię i skierował się ku śluzie. Podczas oczekiwania na otwarcie zewnętrznych drzwi zapiął szczelnie kombinezon i włączył ogrzewanie. Była to uzasadniona przezorność, gdyż przez otwarte wejście natychmiast wpadł przenikliwy wiatr wraz z garścią brązowych liści dziwnego kształtu i osobliwym, nieco zgniłym aromatem, typowym dla tutejszego powietrza. Briggs zeskoczył na ziemię, ledwie otwór wejściowy był wystarczający, by się przezeń przecisnąć, i stojąc z bronią gotową do strzału, rozejrzał się uważnie wokół, po czym chrząknął zadowolony, schował pistolet do kabury i oznajmił: — Możesz zejść, żadnego nie ma w pobliżu! Mimo to nawet palcem nie ruszył, by pomóc doktorowi. Dopiero, gdy ciężki pojemnik, a za nim DeWitt znaleźli się na ziemi, stwierdził: — No, to idziemy ratować Zarewskiego! Wioskę widać było wyraźnie. Briggs z pistoletem w dłoni prowadził, rozglądając się cały czas, a objuczony ładunkiem DeWitt maszerował za nim, patrząc prosto przed siebie. Ponieważ gapił się w jedną stronę pierwszy zauważył trzech tubylców, którzy nagle się pojawili przy kępie żółtych zarośli. Briggs dostrzegł ich sekundę później, padł i nacisnął spust. Nic się nie wydarzyło. Po chwili tubylcy również padli w trawę. DeWitt stał prosto, naciskając kciukiem guzik na niewielkim, zawieszonym na pasie pudełku. Wytłumaczono mu przed startem, że ponieważ Briggs ma zwyczaj najpierw strzelać, potem pytać, jego broń zaopatrzono w elektroniczną blokadę, z której istnienia nie zdawał sobie sprawy; na wypadek, gdyby kolejność, którą preferował, nie okazała się najwłaściwsza. DeWitt puścił przycisk, a Briggs podejrzliwie oglądał broń. — Co mu się stało? — wymamrotał spłoszony. — Pewnie nagła zmiana temperatury i wilgoć. — DeWitt miał nadzieję, że dobrze mu wyszło udawanie beztroski. — Następnym razem powinien działać normalnie. Zresztą dobrze, że nie strzeliłeś: oni nie atakowali ani się nie zbliżali. Po prostu stali i patrzyli. — Lepiej, żeby im tak zostało — warknął Briggs. Wstał i schował broń. — No, ładni to oni nie są! Trójka tubylców tymczasem powróciła do pozycji pionowej. DeWitt w duchu przyznawał mu rację: według ludzkich standardów, nawet przy dużej dozie dobrej woli, tubylców nie można było uznać za atrakcyjnych. Humanoidalni, lecz jedynie w ogólnych zarysach, o skórze pokrytej łuskami i sierścią. Każda z brązowych łusek wielkości ludzkiej dłoni kończyła się warstwą drobnych włosków przypominających futro. Bądź to na skutek obrażeń, bądź normalną koleją rzeczy w różnych miejscach brakowało jednej lub wielu łusek, przez co widoczna stawała się lśniąca, pomarańczowa skóra, dziwnie przypominająca surowe mięso. Wątłych korpusów nie osłaniały żadne ubrania i bez trudu można było dostrzec, że łuski pokrywają całe ciało, choć są zróżnicowanej wielkości. Broń i pojemniki, w których przechowywali niezbędne utensylia, podtrzymywały rzemienne pasy i paski. Największe zainteresowanie (i odrazę jednocześnie) wzbudzały głowy. Pozbawione łusek, pokryte były skórą pociętą szramami i zmarszczkami — przynajmniej tak to wyglądało z ludzkiego punktu widzenia. Szramy osłaniały organy węchu i mowy. Całości dopełniały niewielkie i złośliwe oczka, umieszczone w poziomym zgrupowaniu zmarszczek prawie na szczycie czaszki. DeWitt spędził na tej planecie odpowiednik ziemskiego roku, a mimo to ich widok ani na trochę nie stał się przez to przyjemniejszy. — Powiedz im, żeby nie podchodzili bliżej! — stwierdził Briggs, na którym widok przeciwników wywarł niewielkie wrażenie. — Zostańcie tam, gdzie stoicie — polecił DeWitt w lokalnym języku. Posłuchali, a najbardziej obwieszony bronią syknął: — Mówisz naszym językiem. Ponieważ było to stwierdzenie, nie pytanie, DeWitt milczał. Przed lotem uzgodnili, że ma słuchać poleceń Briggsa i nic nie robić ani nie mówić na własną rękę. Nim zdążył przetłumaczyć, tamten dodał: — Skąd znasz nasz język? Ten drugi też zna? — Co on pieprzy? — wtrącił się Briggs. Wysłuchał przekładu i parsknął: — Powiedz mu, że twoim zadaniem jest tłumaczenie, a ja nie mam czasu na bzdury. Chcę Zarewskiego, a nie pogawędki! DeWitt przełknął ślinę — zaczęło się testowanie w praktyce teorii, dzięki której obaj się tu znaleźli. Przetłumaczył wypowiedź maksymalnie wiernie i z zaskoczeniem stwierdził, że tamci zamiast się zdenerwować obcesowością sformułowań, pokiwali na boki głowami, co było tutejszą oznaką zgody. I zrozumienia. — Gdzie nauczyłeś się naszego języka? — powtórzył przedstawiciel tubylców. DeWitt posłusznie przetłumaczył, po czym odpowiedział: — Tutaj, podczas pierwszej ekspedycji. — Założę się, że cię nie poznali — Briggs się roześmiał. — Dla nich pewnie wszyscy wyglądamy tak samo. I pewnie jesteśmy obrzydliwi jak cholera. Dobra, przestań z nimi ględzić. Przybyliśmy po Zarewskiego i tylko to nas interesuje. Powtórz im to dokładnie. — Chodźcie — oświadczył lider tubylców, gdy DeWitt powtórzył. Po czym odwrócił się i pomaszerował w stronę wioski. Pozostali poszli w jego ślady. DeWitt także, ale po dwóch krokach stanął, czując na ramieniu dłoń Briggsa. — Niech idą przodem. Wolę mieć ich na oku jakby co. A tak nie będzie myślał, że wykonaliśmy jego polecenie, i nie będzie próbował nami rządzić. Możemy się ruszyć… Do wioski dotarli w dwóch grupach, jakby jedynie przypadkiem zmierzali w tę samą stronę. Żadnego z mieszkańców nie było widać, choć z otworów w dachach większości stożkowatych chat unosił się dym. Nie zmieniało to w niczym faktu, że obaj dosłownie czuli na sobie podejrzliwe spojrzenie niewidocznych w głębi domostw par oczu. — Tu! — Ich przewodnik wskazał dłonią budowlę nie wyróżniającą się od innych. — Wejdźcie. Po czym razem z pozostałymi poszedł dalej, nie oglądając się. Briggs natychmiast się zatrzymał, obserwując ich z namysłem. Dopiero gdy skręcili za inną chatę, odwrócił wzrok i przyjrzał się badawczo wskazanej budowli. Miała z pięć metrów wysokości w najwyższym miejscu, to jest przy głównym słupie, i kształt ostrosłupa. Wąskie okienka bardziej przypominały strzelnice niż źródła światła, a jedynym poza nimi otworem były drzwi o kształcie i rozmiarach trumny. DeWitt musiał mieć podobne skojarzenia, gdyż z mieszaniną lęku i niesmaku przyglądał się ciemnemu wejściu. — Innej drogi nie mamy — ocenił Briggs. — Idź przodem, ja będę miał oko na wszystko. DeWitt zdusił wątpliwości i mrucząc różne formy powitania, pchnął drewniane drzwi. Zdążył wsunąć przez nie głowę, gdy Briggs złapał go za ramię i błyskawicznym szarpnięciem posłał w tył, na ziemię. Lądowanie utrudnił pojemnik, toteż DeWitt zaklął, aż ziemia jęknęła, uniósł wzrok i zamilkł — w miejscu, w którym przed sekundą stał, w ziemi wibrowała głęboko wbita gruba włócznia. — Najlepszy dowód, że to właściwe miejsce — ucieszył się Briggs, stawiając go na nogi. — Ta robota będzie krótsza i prostsza, niż się spodziewałem. Po czym kopem wysadził drzwi z zawiasów i wszedł z dłonią na rękojeści broni. DeWitt na niezbyt pewnych nogach poszedł za nim. Wnętrze pogrążone było w półmroku i dymie, który częściowo wydobywał się przez otwór w dachu, częściowo zalegał przy ziemi. Pod przeciwległą ścianą widać było grupę tubylców, ku którym skierował się Briggs. DeWitt zaś zatrzymał się na moment, by obejrzeć mechanizm umieszczony nad drzwiami. Była to masywna, drewniana rama, do której przymocowano dwumetrowy łuk. Lina prowadząca do wbitego w drzwi kołka kończyła się prostym mechanizmem spustowym: gdy ktoś otwierał drzwi, zwalniał go i w ten sposób stawał się celem włóczni. Z zewnątrz nie było widać niczego, a mimo to Briggs jakoś wyczuł pułapkę. — DeWitt, chodź tu, bo się z nimi nie mogę dogadać! — rozkazujący ton Briggsa wyrwał go z rozmyślań, toteż pospieszył doń i z ulgą postawił ciężki pojemnik przed pięcioma tubylcami. Czterech stało nieco z tyłu, trzymając broń i przyglądając im się nieprzyjaźnie, piąty siedział przed nimi na skrzyni czy też podwyższeniu zbitym z masywnych dech. Obwieszony był imponującą kolekcją woreczków, pudełek i pochew z rozmaitą bronią, a w obu dłoniach trzymał coś w rodzaju krótkiego miecza o cienkim ostrzu. — Kim jesteście? — spytał i DeWitt wziął się do roboty. — Powiedz mu, żeby się najpierw przedstawił! — warknął Briggs, odchrząkując i spluwając na ubite klepisko. Po chwili milczenia, w której obaj — siedzący i Briggs — nie spuszczali z siebie wzroku, tubylec odparł: — Bdeska. — Ja nazywam się Briggs i przybyłem tu po człowieka podobnego do mnie, zwanego Zarewski. I nie próbuj podobnych sztuczek jak ta z drzwiami, bo skończyłem robić za tarczę. Następnym razem zacznę zabijać. — Zjesz z nami. — Co on, do cholery, kombinuje, DeWitt? Nie możemy jeść lokalnego gówna, nie? — Możemy, jeśli ktoś się naprawdę uprze. Kilku ksenologów próbowało i nie było żadnych skutków ubocznych. Przyswoić się nie da, ale trujące nie jest. Najgorszą dolegliwością była zgaga u wyjątkowego fanatyka kuchni. Gorzej, że zgodnie z tutejszym zwyczajem bez posiłku nie ma rozmowy o interesach. Na szczęście wystarczy tylko spróbować, nie trzeba zjeść wszystkiego. — Niech dają to żarcie — w głosie Briggsa słychać było zrezygnowanie. — Mam nadzieję, że Zarewski jest tego wart… Na wysyczaną komendę jeden ze stojących odłożył broń i z mrocznego kąta przyniósł dzban zatkany drewnianym korkiem oraz dwa oślinione kubki. Dzban i jeden z kubków postawił przed siedzącym, drugi kubek przed Briggsem. Ten przykucnął i obejrzał naczynie pod światło. — Doskonała robota — ocenił — powiedz mu to. Powiedz mu, że te gliniane gówna są dziełami sztuki i że podziwiam jego gust! Gdy DeWitt tłumaczył, Briggs odstawił kubki, nawet nie próbując ukryć, że zamienia je miejscami. Bdeska nie odezwał się słowem, odkorkował dzban i nalał do obu ciemnego płynu. — O rany! — wzruszył się Briggs po małym łyku. — Żarcie nie może być gorsze… — Może. — DeWitt pozbawił go złudzeń. Ten sam tubylec przyniósł miskę wypełnioną czymś, co wyglądało jak świeżo ugniecione gówno, a śmierdziało jeszcze gorzej. Bdeska sięgnął do michy, wziął solidną garść i wpakował ją sobie do odsłoniętego nagle otworu gębowego. Briggs nabrał symboliczną porcję, ale i tak widać było, że się otrząsał, gdy przełykał. O drugiej próbie nie było nawet mowy. Bdeska gestem kazał odnieść miskę. W jej miejsce przyniesiono dwie mniejsze. Briggs przyjrzał się im z kamienną twarzą i wstał. — Ostrzegałem cię, Bdeska! Zanim DeWitt skończył tłumaczyć, Briggs rozbił kopniakiem bliższą i rozdeptał zawartość. Nim skończył robić to z drugą, do tubylca, który je przyniósł, dotarło, że nie żartuje. DeWitt nie był na tyle bystry — tubylec rzucił się ku wyjściu, a Briggs dobył broni, strzelił i schował ją; wszystko jednym, płynnym ruchem, nim DeWitt zdążył dotknąć guzika. Gdy rozwiał się dym, widać było leżące o dwa kroki od wejścia ciało, w którym zamiast pleców była postrzępiona dziura. Briggs tymczasem odwrócił się ku Bdesce, którego jedyną reakcją było oparcie ostrza miecza o skrzynię, na której siedział. — Powiedz mu, że skoro skończyliśmy udowadniać sobie, że nie żartujemy, to czas najwyższy przejść do interesów. Powiedz mu, że chcę Zarewskiego — polecił spokojnie Briggs. — Dlaczego chcesz Zarewskiego? — spytał równie spokojnie Bdeska. — Bo to mój niewolnik. Zapłaciłem za niego dużo, a on uciekł. Chcę go z powrotem przede wszystkim po to, by go stłuc. — Nie mogę tego przetłumaczyć! — zaprotestował DeWitt. — Jeśli będą uważali, że Zarewski jest niewolnikiem, to go zabiją! Nie mogę… Briggs przerwał ten słowotok, waląc go otwartą dłonią w policzek. Poprawił z drugiej strony. — Tłumacz, co mówię, idioto — warknął. — Sam mi powiedziałeś, że oni mają niewolników. Jak długo myślą, że Zarewski jest moim niewolnikiem, sądzą, że uzyskają dobrą cenę za żywego. Nie dotarło do ciebie, że ciebie też uważają za niewolnika, sieroto?! Do tej pory DeWittowi to właśnie do głowy nie przyszło. Dokładnie przetłumaczył wyjaśnienia Briggsa. Bdeska wyglądał na głęboko zamyślonego, na co wskazywało tępe wpatrywanie się w pojemnik z towarami. — Ile za niego zapłacisz? — spytał w końcu. — Popełnił tu przestępstwo, więc cena będzie wysoka. — Zapłacę rozsądną cenę. A potem zabiorę go do domu i stłukę na kwaśne jabłko, i każę mu obserwować, jak zabijam jego syna. Albo lepiej: każę mu go zabić. Bdeska pokiwał ze zrozumieniem głową. Pozostała już tylko kwestia targów. Po uzgodnieniu liczby miedzianych prętów i kamieni na wymianę, wyjęto je z pojemnika. Bdeska bez słowa wstał i wyszedł. Pozostali trzej zrobili to samo, zabierając ze sobą okup. — Ale… gdzie jest Zarewski? — wykrztusił zaskoczony DeWitt. — W skrzyni, a gdzie ma być? — zdziwił się szczerze Briggs. — Skoro dla nas jest tak cenny, że przylecieliśmy po niego, Bdeska ani na moment nie miał zamiaru spuścić go z oczu. Inaczej ktoś inny mógłby się z nami dogadać: ten, kto pilnowałby Zarewskiego. Nie zauważyłeś otworu w wieku? Cały czas mógł tam wsadzić żelazo, które trzymał w ręku i byłoby po Zarewskim. Wystarczyłby jeden fałszywy ruch z naszej strony. A raczej z mojej strony… — A zabicie tego tam nie było fałszywym ruchem? — A wsadził ostrze w wieko? Pewnie, że nie było: jedzenie w tych miskach było zatrute, a ja mu obiecałem, że jak czegoś takiego spróbuje, zacznę zabijać. No, to niewolnik musiał zginąć… Wieko nie stawiało długo oporu. Wewnątrz leżał zakneblowany i zasznurowany jak świąteczna szynka Zarewski. Po rozcięciu więzów okazało się, że kończyny mu zdrętwiały od zbyt długiego skrępowania i musieli mu je rozmasować, by mógł się utrzymać na nogach. DeWitt na wszelki wypadek go podtrzymywał, ale podejrzane byłoby, gdyby musiał to także robić Briggs: tak nie postępuje się z niewolnikami. Poza tym na wypadek zasadzki Briggs musiał mieć wolne pole ostrzału. — Idziecie przodem — polecił, gdy Zarewski jako tako wrócił do siebie. — Pojemnik ja wezmę. Jakby co albo musicie wiać do statku, albo robić, co każę. Resztą sam się zajmę… niewolnicy! Parsknął śmiechem, widząc, jak ostrożnie DeWitt wychodzi na zewnątrz. Zarewski uśmiechnął się do Briggsa i poszedł w jego ślady. Biorąc pod uwagę, że wybito mu większość przednich zębów, wyglądało to nieco upiornie. — Dzięki, Briggs — powiedział, ledwie znaleźli się przed chatą. — Wszystko słyszałem i nie mogłem się słowem odezwać. Doskonale to załatwiłeś! Popełniłem błąd, próbując się zaprzyjaźnić z tą bandą żmij, i widziałeś, jak skończyłem? Ktoś, z kim gadałem wieczorem, w nocy zmarł, a oni oskarżyli mnie, że zabiłem go, rzucając urok, i złapali mnie; ledwie zdążyłem nadać wezwanie o pomoc. Szkoda, że cię wtedy ze mną nie było… — Nie łam się, Zarewski, ludzie uczą się na błędach, najczęściej własnych. — Ton Briggsa niedwuznacznie wskazywał, że sam należy do wyjątków od tej reguły. — Szkoda tylko, że nie powiedziałeś tego, gdy jeszcze byliśmy w chacie. Odezwałeś się nie pytany, a oni to widzieli. Wiesz, co muszę zrobić. — Fakt. Wiem. — Zarewski odwrócił się. Briggs kopnął go w tyłek bez złości, ale wystarczająco silnie, by rozciągnąć go na ziemi. DeWitt pomógł mu się pozbierać i w ustalonym szyku ruszyli w stronę pola, na którym stał ładownik. Gdy było już widać statek, Briggs zbliżył się do DeWitta i Zarewskiego. — Jeszcze kawałek i będzie po strachu — oznajmił raźnie. — Jesteś z Patrolu? — spytał Zarewski. — Przyznam się, że nie zapamiętałem twego nazwiska. — Nie. To czasowe zajęcie. — Powinieneś zmienić je na stałą profesję. Przydają się tacy jak ty: tych tam załatwiłeś pięknie. Nie chciałbyś robić takich rzeczy stale? — To niezły pomysł… — powiedział wolno Briggs, nagle spocony mimo chłodu. — Mógłbym wam pomóc… — Też tak myślę. A okazji by ci nie zabrakło! — Zamknij się, Zarewski! — warknął rozzłoszczony nagle DeWitt. Zarewski zignorował go, skupiając uwagę na zacierającym dłonie Briggsie. — Przydałby mi się taki asystent! Uniknąłbym kłopotów podczas ekspedycji. Mam mnóstwo pomocników od papierkowej roboty, ale nikogo z doświadczeniem polowym… — Zarewski, zamknij gębę! — …nie mówiąc już o twoim doświadczeniu! — Tak! — Briggs niespodziewanie odrzucił głowę i zaczął się drapać po twarzy, zostawiając krwawe ślady na policzkach. — A ja to mogę robić lepiej niż ktokolwiek! Wszyscy są przeciwko mnie, ale ja mogę to zrobić… — Briggs! — ryknął DeWitt, podbiegając do niego. — Posłuchaj, Briggs: Słońce zachodzi! Słyszysz?… SŁOŃCE ZACHODZI! Z głębokim westchnieniem Briggs zamknął oczy i osunął się na ziemię. DeWitt próbował go podtrzymać, ale tamten był zbyt masywny. Zarewski zaś przyglądał się wszystkiemu w niemym osłupieniu. — Przestań się gapić i pomóż mi donieść go na pokład, zanim Bdeska i reszta zbiorą się na odwagę! — wkurzył się DeWitt. — Nie rozumiem… — wykrztusił Zarewski, posłusznie biorąc się do roboty. — Co mu się stało? — Nic. Zanim wyruszyliśmy, poddałem go kuracji hipnotycznej i na wszelki wypadek umieściłem hasło powodujące utratę świadomości. Teraz po prostu śpi i bez następnego hasła nie ma prawa się obudzić. Jak wróci do szpitala, postaramy się go jakoś poskładać. Muszę przyznać, że nieźle sobie radził mimo wszystko i bez problemów dotarłby na pokład, gdybyś nie zaczął strzępić gęby. Znalazł się werbownik do Patrolu, cholera by cię. — O czym ty bredzisz? Tymczasem dotargali bezwładne ciało do śluzy i DeWitt zamknął zewnętrzne drzwi. Nie musiał się już hamować i dzielić uwagi pomiędzy Zarewskiego i zagrożenie zewnętrzne. — A kim, do cholery, on jest według ciebie?! Jak ci powiedział, że nie jest z Patrolu, to powinieneś się domyślić, podobno jesteś inteligentny! Uważasz, że skąd go wytrzasnęliśmy? Z filmu historycznego czy z innej wojny? Zanim Patrol by tu dotarł, po tobie zostałoby jedynie niemiłe wspomnienie, więc musieliśmy sobie jakoś radzić. To chory wyciągnięty ze szpitala, a ja jestem jego lekarzem. Ktoś z medyków musiał mu towarzyszyć, a ja jestem najmłodszy, no to zgłosiłem się na ochotnika. — Z jakiego szpitala? O czym ty gadasz, człowieku? — Ze szpitala dla psychicznie chorych, ćwierćinteligencie! Prawie się go udało wyleczyć, zanim narozrabiałeś… Co, dalej nie rozumiesz?… Cierpi na manię prześladowczą. Klasyczny przypadek paranoia simpłex, i tylko dlatego mogliśmy go wykorzystać. W jego wypadku wymyślone zagrożenia doskonale pasowały do otaczającej rzeczywistości, a tę planetę zamieszkują wyłącznie patologicznie podejrzliwe czubki. Uważają, że wszyscy czyhają tu na wszystkich, i mają naturalnie rację. Briggs czuł się tu jak w domu. Gdybyś był uprzejmy przeczytać raporty, zamiast się tu ładować, też byś o tym wiedział. Odmówiono ci zgody na pobyt tu z jednego podstawowego powodu: nikt zdrowy na umyśle nie jest w stanie zachowywać się właściwie z punktu widzenia tubylców, więc nie może być bezpieczny. Tylko czubek może się tak zachować w środowisku wariatów chorych na to samo. Dlatego zdecydowano wysłać Briggsa. Cieszę się, że to nie ja musiałem ją podjąć. Odwaliłem tylko brudną robotę… Ja i Briggs. — Przepraszam… nie wiedziałem… — wykrztusił Zarewski, spoglądając na ciężko oddychającego, nieruchomego Briggsa. — A powinieneś! — DeWitt jeszcze nie skończył. — Przede wszystkim zaś nie powinieneś lądować na tej planecie, bo ci tego wyraźnie zakazano! — A to już nie twój interes! — obruszył się Zarewski. — Jeszcze mój, bo mam obowiązek dostarczyć cię żywego na pokład statku kosmicznego. Tego się podjąłem i zamierzam dotrzymać słowa, a przez twoje fanaberie musiałem narażać własną dupę i zdrowie pacjenta. Ponieważ uratowałem cię, to zanim wrócę do szpitala i wszyscy o mnie zapomną, mam prawo ci powiedzieć, co myślę. A myślę coś, czego ci pewnie dotąd nikt nie powiedział. Jesteś wielki, genialny Zarewski, a dla mnie jesteś egoistyczny gówniarz zachowujący się w sposób godny pogardy! Zresztą… po co ja się wysilam… Odwrócił się i uruchomił procedurę startową. Zarewski chciał coś powiedzieć, ale po krótkim namyśle zrezygnował. Lot do czekającego na orbicie statku nie trwał długo, ale upłynął w milczeniu. Na dobrą sprawę nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przełożył Jarosław Kotarski