Józef Ignacy Kraszewski WIECZÓR W CZARNYM LESIE Było to w maju, w najpiękniejszą porę roku; — słońce już się zniżało powolnie na zachód, słowiki śpiewać zaczynały, kwitnące czeremchy woń rozsyłały dokoła; lubo i wesoło było w Czarnym Lesie1. Któż z nas nie wie, że w tej wieczornej godzinie, świat „może jest jeszcze piękniejszy niż w mglistym poranku? To światło złote, padające tu i ówdzie, za którym ciągną się od przedmiotów cienie malownicze, to niebo różnobarwne, rumieniące się, wyzłacane, co chwila zmieniające się, ileż to wdzięku dodaje widokom! Kochanowski, jak każdy poeta, kochając przyrodzenie, właśnie w tej chwili wyszedł był na próg domu, aby się nacieszyć pięknym wieczorem wiosennym. Zamknął za sobą drzwi izby i dzieciom, które za nim biegały, kazał pozostać; sam ruszył z ganku ku starej lipie, stojącej w pośrodku dziedzińca. Pod nią widać było prostą ławkę i stół dębowy — zwykle tam siadywał poeta, gdy myśli swoje zebrać chciał swobodnie i oddać karcie papieru, która je nieść miała przyszłości. I teraz szedł w tym celu zamyślony, ale oglądał się na dom nałogowo, niespokojnie i mówił do siebie: — Dzięki Bogu! Wolny jestem od natrętów i popracuję chwilę spokojnie; właśnie pora po temu, miły wieczór! Lecz przed ludźmi ani pracować, ani myśleć, ani się nawet pięknym Bożym światem nacieszyć nie można. Ledwieś siadł, ledwieś wziął pióro, już ci skrzypią wrota, otwierają się, już ci kołata gość do izby. Idź k’niemu w imię staropolskiej gościnności, sadź go do kufla, i pij z nim i trwoń drogie godziny życia. Przyjedzie wartogłów jaki, zaszumi, zakręci się, jak owa kukła w jasełkach, weźmie ci w kaletę kilka twoich godzin i poleciał dalej. Żebyż to ich przyjmować tylko kosztem piwnicy i spiżarni, marna by to była strata; ale kosztem czasu! Kosztem czasu! Kosztem życia! Tak mówiąc, doszedł poeta pod lipę, usiadł pod nią, położył księgę, papier i pióra przed sobą na stole i obejrzał się. Właśnie pod cień lipy wkradał się złoty promień zachodzącego słońca; jakby odchodząc żegnał poetę; chłodny wietrzyk poruszał z lekka gałęzie, w których świerczały drobne ptaszęta. Na dziedzińcu obwiedzionym parkanem, widać było ruch gospodarski. Tam wracało z pola bydło, tu owce ze spuszczonymi głowy, becząc, szły do zagrody, skakały młode źrebce przed stajnią. Szli parobcy i czeladź za różną robotą, dziewki do dojenia krów, wyśpiewując wesołą piosnkę gminną, która się rozchodziła w powietrzu, milej dźwięcząc nad uczoną muzykę w pałacach. Wszystko zdawało się wesołe, ożywione, szczęśliwe. Wybiegły i dziatki na ganek się bawić, a ich wrzawa wkrótce oczy ojcowskie zwróciła, które na wesołej gromadce długo spoczęły. — Mój Boże — rzekł sobie poeta — rozkoszne to życie, prawda, swoboda wiejska miła, w domu dzięki Bogu szlachecki dostatek, ale gdzież tu pracować! Serce się rozrywa na tyle części, głowa na tyle myśli, jak tu znaleźć chwilę swobodną do pisania! Miał ci może słuszność Padniewski2 i Maciejowski3, gdy mi stan duchowny stręczyli. Nauki i muzy wymagają zupełnego im oddania się, trudno się między nie a świat podzielić, zawsze serce i myśli z jednej tylko strony zostaną. O! zaprawdę trudno! To mówiąc poeta rozłożył księgę, oparł się i dumał; przerwał dumanie głos dziecięcia, odwrócił głową, spojrzał znowu. — Ani sposobu zebrać myśli! — mówił w sobie. — Tu to, tam owo odrywa. Samotne życie, cisza tylko mogą rodzić doskonałe, natchnione twory, dusza wówczas mniej zużyta, mniej z sił wycieńczona. Serce pała do wszystkiego, bo niczego nie skosztowało, samo ciało z nienasyconymi a pragnącymi namiętnościami, wśród krzyków boleści, podsyca zapał poety. — Krzyk boleści, może być najpiękniejszym śpiewem. Ale życie jednostajne, swobodne, spokojne, regularne, przerywane tylko nudnymi powszednich ludzi odwiedzinami, niszczy powoli, wycieńcza i do wszystkiego niezdatnym czyni. Czemu Dawid tak cudownie śpiewał? — bo był nieszczęśliwy! Najpiękniejsze twory rodzą się w boleściach — słabe dzieci nic nie kosztują rodziców, ale też niewiele warte — piszmy! — I westchnął. Zaledwie wziął pióro do ręki, usłyszał głos włódarza, który czeladź za jakieś przewinienie naganiał. To znowu myśli mu rozbiło, mimowolnie słuchał oddalonego gwaru, który go zajmował, rzucił pióro i wzruszył ramionami. — Niepodobna! Niepodobna! Potem usiadł na ławie, założył ręce i dumał, spoglądając na zachodzące słońce, świecące zza drzew. — Ha! Dobra i ta chwila swobodnego dumania, jeżeli nic nie zostawię na papierze, to przynajmniej pomyślę nad przyszłą pracą; spocznę po gwarze. Ledwie się drzwi zamknęły za łaskawymi gościami, jestem znużony, jakbym wracał z pola od pługa. Słońce zachodziło, dzieci szczebiotały na ganku i swawoliły, ptaszki świergotały na gałęziach lipy, powietrze kołysało się wonne i czyste — Kochanowski przez chwilę nasycał się obrazem pięknego wieczora. I znowu schwycił pióro, usiadł i pisał; napisał dwa wiersze, ale usłyszawszy skrzypienie wrót podwórza, rzucił pióro, pochylił się i spojrzał w głąb. — Czy znowu gość? — rzekł zniecierpliwiony. — Czy znowu kto wlecze kota ciągnąć4 do Czarnego Lasu, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze może po pijatyce u sąsiada? We wrotach spostrzegł jeźdźca na wielkim rumaku. — Któż to? A! Petryłło! Zaprawdę, mógł sobie był obrać inną chwilę do odwiedzin. — I zwinął papier, zamknął księgę, westchnął, gotując się naprzeciw gościa, który wjeżdżał, spytawszy się u wrót włodarza: — Czy pan doma? — Doma — odpowiedział z ukłonem włódarz, kazawszy wrota otworzyć. Wyszedł też smutny poeta spod lipy przeciw niemu. Przybywający był to człowiek dobrze już podżyły, niegdyś wojak, pamiętający dobrze Zygmunta Starego wyprawy, zwał się Petryłło. Ubrany był, choć to niby po podróżnemu, ale dosyć wykwintnie i starannie: na koniu rząd złocony, dywdyk5 świecący, trzęsideł u łba końskiego co niemiara. Strój jeźdźca był mieszaniną wszystkich naówczas używanych w Polsce, było tam po trosze i z węgierska, i z hiszpańska, i z włoska, i z tatarska, i po polsku; cacek i świecideł więcej niż na męża poważnego i wojaka przystało. — Ostrogi u butów wyzłacane, u czapki czaple pióro z kosztowną zaponą, na szyi spinka świecąca, rękojeść szabli suto sadzona, choć fałszywym kamieniem, na palcach pierścienie, pasek wąski, ale błyszczący nabijaniem różnym, spinał suknię dość długą, której poły spływały ku ziemi; pod nią była krótsza, obcisła, z materii litej. W takim stroju, jak w pokrowcu świetnym, wyglądała szczególnie koścista persona pana Petryłły. A naprzód głowa wzniesiona na wyschłej żółtej szyi, której włos byłby dawno siwy, gdyby go krakowscy aptekarze nie ufarbowali maściami; twarz chuda, kości na niej znaczne, jak na zmęczonej szkapie, policzki wpadłe, żółte, oczy głęboko w głowie, ale świecące, brew nad nimi malowana, wąs pod nosem wielki czerniony, bródka podobnież. Mimo powierzchowności, która lata wydawała ukryte, Petryłło pełen był życia; błyszczały mu oczy, usta się śmiały, trzęsła się skóra na jagodach, a suchy, czasem świszczący, czasem kaszlem przerywany głosek nie próżnował nigdy. Skoro ujrzał poetę, zsiadł z konia, którego oddał słudze, i pośpieszył, odkrywszy głowę. — Służby moje powolne — rzekł. — Witajcie — odpowiedział Jan zimno. — Jakże zdrowie waszmości? — Zawsze dobrze — rzekł Petryłło, śmiejąc się i zacierając ręce. — Chorobę, kiedy przyjdzie, szablą odpędzam, nie dam się już pewnie śmierci w łóżku, kiedym się jej nie dał na wojence. — Ej, wie ona, gdzie was bezbronnego przydybie! — rzekł Kochanowski, uśmiechając się. — O! A gdzież to? — Przy kolankach jakiejś gładkiej miłośnicy, gdy o wszystkim zapomnicie; pewnie was tam najdzie, jeżeli się nie ustatkujecie! Szli tak, gwarząc, ku domowi. — Zawszeć to — rzekł Kochanowski — tak zapalczywy gaszek, mimo wieku. — Co tam o wieku prawicie! — syknął Petryłło opryskliwie. — Bierz licho księdza, co mi lata zapisał, kiedym zdrów jak ryba, a drugiego młokosa przeskoczę. — Tego się prędko pozbędę — rzekł w duchu poeta — pojedzie on dalej, bo nie ma u mnie do kogo koperczaków stroić; — żona nie młoda, a dzieci nadto młode jeszcze. Ledwie weszli na próg domu, skrzypią znowu wrota dziedzińca; odwrócił się smutno gospodarz, spojrzy — drugi towarzysz przybywa, już wjeżdża i toczy koniem w podwórcu. Ten drugi był to mężczyzna młody, smukły, chudy, opalony, ubrany niepocześnie, na koniu prosto osiodłanym, w opończy ciemnej, z nahajką w ręku — pędził czwałem do ganku. — Hola, ho! Stójcie! — rzekł. — Poczekajcie! I ja przybywam! — Widzę to — pomyślał w duchu poeta — ale Bóg widzi, że mnie to wiele nie raduje. — Odwrócił się jednak cierpliwy uprzejmie i powitał przybywającego Wojtka, znanego naokół gadułę. — Teraz to już niechybnie przepadł mój wieczór — rzekł do siebie z rezygnacją poeta. — Wojtek do jutra będzie gadał, kiedy raz język rozpuści. Dobrze mówił pan Padniewski, nie ma, jak cisza klasztoru; nie ma, jak odosobnienie. — Co mam wam powiedzieć! Co mam, wam powiedzieć! — przerwał Wojtek zaraz zsiadając. — Ciekawości! mirabilia! stupenda!6 — Chodźmyż słuchać, proszę do domu! Stali w progu. — Ej, po co nam do domu, taki piękny wieczór! Ot, lepiej pójdziemy pod lipę waszmościną, tam więcej powietrza i gwarzy się swobodnie na dworze, a może i kto jeszcze nadejdzie! — Alboż co! — podchwycił Kochanowski z przestrachem. — Spotkałem tu niedaleko Bartosza. — Bartosza? — Tak! Tego to dobrego kompana, co z domu do domu cały rok pielgrzymuje, a do swojego inaczej nie zajrzy, aż na ostatku, gościem tylko będąc u żony. — Pewnie i on tu nadejdzie, a ponoż to nie kto inny? — A on ci to! — rzekł muskając wąsa pan Petryłło. I ukazał się Bartosz. — Był to mężczyzna, lat około czterdziestu, rumiany, wesołej twarzy, dobrze podhodowanego opaciego żołądka. Suknie na nim wygodne, ale nie nowe i nie strojne; koń jego chudy, jak zwykle na cudzym obroku. Głowę miał okrytą białą czapeczką, spod której jednak nie wymykały się włosy, bo ich nic na łbie nie było. Poszły one wszystkie z dymem winnym; natomiast miał czarną i gęstą hiszpańską bródkę, która jakby wynagradzając za łysą głowę, rosła bujno, by zboże w Ukrainie, aż miło było patrzeć. — Ha! Witajcież, witajcież, panie wojski — rzekł z daleka Bartosz — kopa lat, kopa lat, jakem w waszym domu nie był. — Wdzięczen za łaskę, że o mnie nie zapominacie — odpowiedział gospodarz, a w duchu pomyślał: — Coraz mi więcej przybywa, przepadł wieczór i praca, trzeba być gościnnym! Było ci zostać księdzem, jak radził Padniewski! Było ci się zmniszyć! Chciałeś onej swobody wiejskiej zakosztować, masz ją nieboże, aż ci gardłem lezie! Ledwie Bartosz sapnąwszy i obejrzawszy się, czy nie . ujrzy dzbana, siadł na ławie i westchnął; ledwie Petryłło poprawił okurzonego stroju; ledwie Wojtek opowiadanie jakieś ab ovo7 rozpoczął — skrzypnęły wrota znowu. — Czy nasłanie, czy czary? — pomyślał poeta. — Któż nam przybywa? — rzekł Petryłło. Spojrzą, jedzie ktoś konno jeszcze; — nowy gość. W śmiech wszyscy, skoro go ujrzeli, bo i było się z czego śmiać. Na wielkiej marsze8 bułanej, której rząd był czarny, jechało coś tak małego, żebyś to wziął z daleka za dobry tłumok podróżny. Był to sławny junak pan Mateusz, znany z małej postaci, a wielkiej odwagi. Jechał on w jasnoseledynowym kontuszu, w żółtych butach, w kołpaku bardzo wysokim. Oczy i włosy miał kruczej czarności, twarz rumianą, ożywioną, usta świeże jak jagody, trzymał się prosto jak kij, a nieustannie naokół zerkał oczyma, jakby czego szukał; w istocie, żeby dojrzeć, czy kto nie szydzi z jego postawy. Oprócz kołpaka, który zapewne miał miny i urody dodawać panu Mateuszowi, miał on wąsy, ale takie, których by mu był najogromniejszy drab pozazdrościł. Czarne były, lśniące, a tak długie, że z jednej i drugiej strony twarzy wystawały mu po ćwierć łokcia. Żartownisie mówili, że z nimi wyglądał, jakby trzymał kij w zębach, ale mówili to po cichu, bo Mateusz jak osa do oczu skakał, byle mu kto czym jego nieszykowną postawę przypomniał. Ujrzawszy siedzących pod lipą, poskoczył przybyły ku nim i powitał poetę ściśnieniem ręki, potem towarzyszy w kolej; ci go uroczyście powitali, prostując się jak najmocniej i starając się, żeby ich twarzy nie dostał, co nie było trudnym. Omal tam zaraz z tego nie przyszło do zwady, gdyby Wojtek, któremu szło o to, żeby go słuchano, nie rozbroił w początku zwaśnionych, żartując z stron obu. Posłano po dzbany, bo wtenczas inaczej nie lża było9 gości przyjmować, tylko pełnymi. Tymczasem toczyła się rozmowa o nowinach z królewskiego dworu, od Turek, o wieściach, jak miały się odbyć sejmiki, o przyszłych urodzajach i cenach; nikt z poetą nie mówił o tym, co go zająć mogło, co go się tykało, każdy plótł swoje, dla siebie. Petryłło opowiadał, jako się miał do pewnej gładkiej pani, która go srodze zwiodła, że kijmi od męża po grzbiecie dostał, z czego się prawie cieszył, że go jeszcze równo z gachami niebezpiecznymi uważając, karano; Wojtek paplał, co mu ślina do gęby niosła; Bartosz pozbierane w podróży plotki, jedne po drugich jak z woru wytrząsał; Mateusz założywszy znowu kołpak na głowę, aby wzrostu sobie przyczynić, chodził, świszcząc, pod lipą. Wstał Kochanowski i poszedł do domu. Na progu spotkała go żona nieboga, i wskazując na konie, które słudzy wodzili po podwórzu, spyta: — Tatarzy to, czy co? — Gości Bóg dał, moja miła Hanno — rzekł Jan — trzeba ich przyjąć, . każcie tam uwarzyć wieczerzę, a dobądźcie miodu z piwnicy i jaki dzbanek wina. — Wieluż ich tam Bóg dał? — spytała. — Jest ich dotąd czterech — rzekł Jan — ale kiedy już poszło na to, to się pewnie i więcej przysunie. — Że też to nigdy nie ma pokoju — odpowiedziała wzdychając kobieta. — A cóż by to było, moja miła Hanno — rzekł Jan — gdybym był ową przyjął kasztelanię, jakeście mi bardzo wówczas życzyli! Teraz jam sobie szlachcic prosty, a niech no by się tu krzesło senatorskie wtoczyło, jęliby się sypać panowie senatorzy, byłoć by to dopiero słuchać! Byłby zasię pan kasztelan zjadł pana Wojskiego w pół roku. Ale dajmy pokój — dobrze jest, jako Bóg dał, starzy nasi mówili, gość od Boga. — Dawno to chyba, mój panie — rzekła pani Janowa — kiedy ich Bóg rzadziej przysyłał. Potem zawołała na dziewki, a Jan, westchnąwszy, poszedł znowu ku lipie. Ale tu już miasto czterech, sześciu zastał gości; przyszło ich dwu razem, gdy stał w sieni z żoną. Muzyk sławny na lutni Bekwark, przyjaciel poety, a kunstmistrz swego czasu nieporównany, który wszędzie był miłym gościem, ba i w królewskim dworze. Drugi pan Mikosza, sławny też, ale tylko pijak. Ten ostatni wyglądał, jak przystało na tego, który od rana do nocy z kuflami tylko i dzbanami ma do czynienia. Suknia na nim splamiona szara, kontusina wytarty, buty obłocone, szabelka pogięta i pokrzywiona, pas w strzępkach, czapka kilka razy zszyta i w pierze ubrana. Na twarzy połyskującej czerwonej, bielały tu i ówdzie szramy i szwy, między którymi rozeznać można było i ostre cięcia szabli, i tępe uderzenia o ręby ław i stołów po pijanemu. Tymi hieroglifami pisała się historia życia na czole pana Mikoszy. Wokoło oczu sine pręgi, usta sine także, nos i jagody w czerwonych brodawkach. Taki to był gość nowy, który już pod ławę znienacka zaglądał, zerkał pod stół, czy gdzie dzbana nie zobaczy. Ledwo nowo przybyłych gospodarz powitał, aż ci znowu wrota skrzypią (lepiej ich było nie zamykać) i głos słychać u bramy: — Pan wasz doma? — Doma. Z gośćmi się pod lipą zabawia. — To Jost, Jost! — zawołali wszyscy, wyglądając spod gałęzi. — Osobliwszy dzień — rzekł w sobie poeta — kiedy i ten się też odważył przyjechać, choć pewnie pieniędzy moich z sobą nie wiezie. Tylko, co to w duchu rzekł, wpadł Jost, witając, ściskając, całując, sypiąc oświadczeniami przyjaźni. Był to średniego wieku mężczyzna, ożywionej twarzy, niepokaźnego stroju; a bardzo czuły w oświadczeniach i nie dziw, każdemu coś był winien, więc się wypłacał serdecznością za pieniądze. — Dawno już was nie widziałem — rzekł trochę uszczypliwie poeta — dobre to przysłowie: — Chceszli stracić przyjaciela, daj mu pieniędzy. Jost się trochę zapłonił, ale przytomności nie stracił, skoczył znowu gospodarza ściskać i całować. — Nie byłem doma — rzekł — najprawdziwsza prawda. — Jako żywo, był ci! — przerwał Wojtek. — Jak mi możesz kłamstwo w żywe oczy zadawać? — obruszył się Jost (bo nie był nic winien Wojtkowi). — Alboż ci mówiłem, że kłamiesz? — Oba macie słuszność — przerwał Bartosz z uśmiechem — Jost był i nie był doma; wiem o tym, bom dwa razy do niego zajeżdżał, a obam go nie zastał; zawsze, jakby mu sroczka o gościu powiedziała czy kotek, co się mył w kominie — wczoraj wyjechał, a jutro powracał, dość że nigdy go dziś nie było. Wszyscy się śmiać do rozpuku zaczęli i tak początek zwady utonął w wesołym żarcie. Ale, gdy się to dzieje, skrzypi wóz we wrotach, słychać głos woźnicy. — Hejta! Hej! Wszyscy skoczyli — któż to jedzie? — Pan Slasa z żoną i córką! A to zmowa, czy co? — rzekł Wojtek. — I oni w gościnę do pana Wojskiego! Poznałem Slasę po nosie, bo mu sterczy spod czapki jak bocianowi, nie przymierzając. Pan Petryłło sobie poglądał na przybywających. — Dobra nasza — rzekł — jest już z kim i poszablankować10. Córka pana Slasy, Kachna, urodziwa dziewka, statecznych już lat, żeby jeszcze takich ze dwie, puścilibyśmy się w tany, posławszy za muzyką. — Ale, bo i druga kolasa — dodał Wojtek. — Gdzie? Druga? — spytał Kochanowski i w duchu myślał: — I spiżarni nie starczy, i domu. — Druga kolasa pełna samych kobiet, panie Petryłło — dodał Wojtek. — Wszystko to familia panów Slasów i liczna ich parantela — rzekł Bartosz — znam ich wszystkich, byłem u nich niedawno, przejeżdżając. Już kobiety weszły do domu, a pan Slasa z owym nosem bocianim szedł ku lipie i witali wszystkich, głośno się śmiejąc; gotów był z siebie nawet, nie pytał czego, dlaczego, byleby sobie dogodził. On tak potrzebował do życia śmiechu, jak drugi strawy; co kto powiedział, co kto zrobił, on się do rozpuku ze wszystkiego śmiał. Twarz jego malowała charakter osobliwszy; zmarszczki, które na niej lata wydeptały, wszystkie miały jakieś pokrewieństwo, łączność, zależność od tych, które powstają z uśmiechu, najwięcej ich krzyżowało się koło ust i skupiło przy oczach. W pośrodku tylko nos ów olbrzymi, nieporuszony, milczący, stoiczny, nie miał żadnego udziału w nieustannej wesołości; a gdy usta ku uszom się rozchodziły, gdy oczy chowały się głęboko ze śmiechu, nos jakby nie wiedział o niczym, pozostawał poważny, nie zmieniając swojego charakteru i wyrazu. Śmiejąc się, zaraz witał pan Slasa: — Cha! cha! cha! Witajcie! Śmiejąc się, powstali wszyscy go ściskać. Ale już pod lipą i miejsca dla gości brakło, gospodarz prosił do domu; popierał wniosek pan Petryłło, który poczuwszy podwikę11, zerkał ku domowi raz wraz; był za tym i pan Mikosza, bo próżno wyglądając, czy nie niosą dzbana, przewidywał, że pan wojski nie na suchą zabawę do domu zaprasza; — większość jednak obstawała, aby zostać pod lipą, gdzie swobodniej cugle było, można puścić rozmowie, bo jej nie hamowała przytomność kobiet. Wszczęła się tedy rozmowa płocha, wesoła, swobodna, urywana, żywa, której najmniej słuchał i najmniej pomagał gospodarz. Jego najazd niespodziany w chwili, gdy najmocniej spokojności pragnął, pomieszał; zwolna dopiero oswoiwszy się z położeniem, przychodzić zaczął do swego humoru i wesołości, gdy goście ze sobą gwarzyli. Prawda to, że nigdy jedna bieda nie przychodzi sama, zawsze wiedzie z sobą orszak towarzyszek jak wielka jaka pani. Nim się słońce za drzewa ukryło, przybyli jeszcze goście do Czarnego Lasu. Pan Chmura, pokorny szlachcic, który z siebie wszystkim drwić dawał, byleby się najadł i napił, bo doma było czasem i chleba skąpo, i żonę miał złą, czarownicę. Znać było z postawy człowieka. Szara na nim opończa, przy której lepiej się ubiory wytworne wydawały, milcząca, pokorna, czarny but na nodze, szabelka gdzieś w fałdach ukryta, ledwie jej koniec wystawał; plecy od ukłonów zgięte, zgarbione, głowa łysa, oczy brwiami i powiekami zakryte, usta zaciśnięte, milczące. Taki był pan Chmura, z którego niekiedy nawet słudzy żarty stroić dozwalali sobie, a on się już ostrzelany nie obruszał, powiadając, że słowa nie kąsają ani biją. Przybył także pan Konrad, niejaki pielgrzym, podobny pierwszemu, od misy do misy, milczący, na oko zadumany, lecz w istocie niczym nie zajęty, tylko naładowaniem brzucha, który był częścią najwydatniejszą jego całości. Po przywitaniu, zwykle słowa od niego nikt nie usłyszał — siadał i czekał, żeby jeść dali; zjadłszy, trawił; strawiwszy, jadł znowu. Przybył jeszcze i przyjaciel pana Wojskiego, doktor Montanus, krotochwilny, lecz uczony człowiek; trzeźwy, wstrzemięźliwy, małomówny, a wiele myślący. Gdy gwar go objął, gdy rozmowa w serce uderzyła, zastukała do duszy, zaczepiła miłość własną, rozśmieszyła, rozruszała, poeta rozjaśnił czoło, rozweselił się, uśmiechać się począł gadkom, zapraszać do dzbana — pogodził się z przeznaczeniem. Możnaż było inaczej? Żona jego smutniejsze zachowywała oblicze, ona wiedziała, na czym się kończą biesiady i jak się płaci drogo chwilę takiego odurzenia, po której długo w domu ślady zostają. Zastawiono wkrótce wieczerzę. Nie było tam wytworu, nie było mis złocistych, roztruchanów ciężkich, tuwalni12 szytych perłami, obrusów bogatych — po prostu wszystko po szlachecku. W jednej misie polewanej kurzyła się kasza ze słoniną, w drugiej kluski z serem; była pieczeń jedna i druga, a do niej ogórki kwaszone. Stały dzbany z piwem i miodem, flasze z winem. Jęli sobie zaraz podochacać goście, przepijając jeden do drugiego pełnymi. Jeden tylko doktor Montanus uciekł zaraz, gdy pierwszego kufla dotknięto; wyprosiwszy sobie łóżko w kąciku komory, spać się położył. Nasi tymczasem pili żwawo, gdyż Bartosz —i Mikosza zachęcali wszelkimi sposoby, wnosząc różne przezdrowie13. Pan wojski też, jak na gospodarza przystało, ujrzawszy ochotę gości, zachęcał, aby pili. Gdy już tuman otoczył biesiadników, gdy w głowach ich zaszmerało, zakurzyło się z czupryny, zaczęło palić w piersiach i bić myślami do góry, trzeba było widzieć wówczas ich wszystkich i słyszeć rozmowę. — Hej, panowie bracia! — krzyknął Wojtek. — Poszły panie od stołu, zaśpiewajcie pieśń jaką waszą, panie gospodarzu nasz miły, o dzbanie, powitamy go i podziękujem, że nas rozweselił. Dzbanie mój pisany… — Dajcie pokój pieśni, bo wam w gardle chrypie, jak wóz nie nasmarowany — odpowiedział pan wojski — powiedzcie lepiej co wesołego, bo nie każdy rad pieśni słucha; a i kobiety nasze śpią blisko, nie przystało je pieśnią budzić. — O, wiem ci ja, wiem ciekawości — rzekł Wojtaszek, nie dając się prosić do powtarzania gadek, co je lubił sam bardzo. — Gadajcież, gadajcie — przerwał Mikosza — rad słucham, kiedy piję, byleby mi samemu odpowiadać nie trzeba było, bo w gębie zasycha prędko. — Znacie braci Winiarskich w Podgórzu? — Ja ich znam, bom tam gościł niemało — rzekł Bratosz — lat temu kilka. Dobry człowiek młodszy, zwą go Aniołem. — A przecz go tak zwą? — spytał z cicha Mikosza susząc kufel. — Pani matka to pono tak go w dzieciństwie nazwała, aż mu się to, co nierzadko, i na późniejsze lata zostało. Był bowiem piękny jak owi aniołowie malowani. Nie wiecie jeszcze, jak się zwie brat starszy — rzekł Wojtek — a to wam powiem. Odumarli ich rodzice, zostawując im wieś Gorzejowo; owóż bracia poczęli pozywać się o nią, bo był starszy służył wojskowo i po cudzych dworach, Anioł wioskę posiadł i dzierżał, i puszczać go do niej nie chciał. Nadjechał starszy i do prawa z nim o wieś poszedł, rzekłszy: „Poczekaj, panie Aniele, ujrzysz, że cię diabeł z Gorzejowa wyżenie”, i jak rzekł, tak uczynił, bo na nim prawo przewiódł, a odtąd go wszyscy diabłem zwą, i kto wie, czy to nie zejdzie na potomki. Rozśmieli się tam i sam biesiadnicy, a jeden przerwał: — Nic to zwać się Diabłem, wołałbym zasie niż Kiszką. — Wiecież, skąd to poszło? — rzekł Wojtek, podchwytując. — Dawne to dzieje, ba i nie tak, bo sto lat temu nie ma. Był niejaki Zgierski na dworze hetmana litewskiego, Jana Białego. Ten zasię hetman lubił bardzo litewską potrawę kiszki, a nie zwał jej inaczej, jeno kuropatwy. — Toż czemu? — zapytał pan Petryłło. — Taką miał fantazję! — odpowiedział Wojtek. — Toż i domownicy nie inaczej potrawę pańską nazywali, jeno tak. Trafiło się, że on Zgierski, zapytany od pana, co na stół podano, odpowiedział nieopatrznie, zwąc rzecz po imieniu. W śmiech z niego dworzanie i jęli go stąd nazywać Kiszką. Bolało go to, chociaż się im zaraz jako mógł odcinał, a mianowicie, że był umysłu hardego i wysoko patrzał, bo córkę jedynaczkę, a dziedziczkę bardzo bogatą tego hetmana był kochał i w sekrecie się oboje w sobie miłowali. Na dobre mu jednak wyszło to przezwisko, bo hetman nagradzając żart, który był sam pierwszy z niego uczynił, zowiąc go Kiszką, córkę mu dał po wojnie, w której się on Zgierski niemało wsławił. A tak, odtąd po Litwie Kiszkowie sławni i wielkie imiona mają. — Ba, i przedtem, co waszmość mówisz — rzekł Kochanowski — bywali już Kiszkowie, boć to czysta bajeczka, a familia Kiszków dobrze od Białego starsza, jak w kronikach baczyć. — Gdzie wszakże i ta bajeczka się najdzie — odrzekł Wojtek. — Nie przeczę! — odpowiedział gospodarz i umilkł. I pili znowu, gwarząc; pan Petryłło tylko smutnie im placu dotrzymywał; korciło go i swędziło pójść do kobiet cholewki smalić, ale go jak na złość utrzymano, aż się one w komnatę do spoczynku zabrały. Tymczasem dzbany za dzbanami goniły, z piwnicy na stół, u stołu do gardła biesiadników, przeciągała się ochota, chociaż i misy dawno ze stołu zebrano, i obrusy zdjęto. Siedzieli jedni na ławach, drudzy na ziemi, ci stali, owi chodzili, a wszystko wkoło dzbanów, z których rozpocząwszy, nie ustawali suszyć do dna. Wesoła pogadanka, coraz butniejsza a śmielsza w miarę kuflów wypitych, rosła i szumiała głośno. — Przezdrowie pana Wojskiego, ochotnego gospodarza — wniósł Bartosz, naradziwszy się z Mikoszą — w ręce pana Slasy! Slasa powstał z ławy, potrząsł nosem, pełną przepitą przyjął, a zaśmiał się przed i po kuflu; poszła kolej dalej, nikt jej nie opuścił. — Nie ma tylko Chmury i nie pił naszego zdrowia — rzekł Wojtek. — Gdzie Chmura? — spytał gospodarz czeladzi. Nikt o nim nie wiedział. — Zwyczajnie Chmura — rzekł jeden podpity — powędrował dalej z deszczem. Wtem drzwi skrzypnęły, ktoś wchodził, był to właśnie pan Chmura, ale w dziwnym stroju, bo cały obłocony, mokry, kapiący. — Cóż to waszeci? — spytał gospodarz. — Czyś doprawdy chmurą został, że taki jesteś mokry? — Wielmożni panowie a bracia — odpowiedział szlachcic — okropny wypadek! — Co? jak? Mów! —— zawołali wszyscy. — Wyszedłem się orzeźwić świeżym powietrzem, przechadzałem się po podwórku tam i sam, zaszedłem jakoś mimo kuchni. — Zaleciał cię może zapach pieczeni? — Nie! nie! Nic mnie nie zaleciało, ale ja zaleciałem. — Dokąd? — W jakąś przeklętą dziurę, jamę i przepaść, pełną wody, i oto, co się ze mną zrobiło. Moja ostatnia opończa na nic. To mówiąc, ocierał się biedny i kiwał głową. — Włóżże to do fraszek, panie wojski — rzekł Bartosz. — Niechybnie — odpowiedział Kochanowski uśmiechając się. — A kiedy mnie, to i panów wszystkich — przerwał Chmura, spluwając — choć nie wszyscy cale mokrzy jak ja, ale każdy ma swoją mokrą stronę. Śmiech powszechny dał się słyszeć, wrzawa powstała. — Bardzo dobrze, wybornie — wołał Jost — wszyscy do fraszek, bez wyjątku! — A waszmość pierwszy — rzekł Jan. …miejże się do taszki14, bo i ciebie, mój Joście, włożę między fraszki. Oklaskami pokryto żarcik poety, a Jost się zaczerwienił i sam poklepywał, a ściskał pana Wojskiego serdecznie. — Będzie to tak wszystkim nam — rzekł cicho pan Mateusz (ów co to go na koniu ledwo było widać, tylko się kołpak migał i wąsy) do pana Slasy — moim wąsom, a waszecinemu nosowi pewnie się dostanie. — I mojej łysinie nie minie —— rzekł Bartosz. — Ho! ho! Toć, to i pan Bartosz wiersze składa — podchwycił Wojtek. — Vivat, poeta nowy! Fraszka stary Rej i młodszy pan wojski. — Mógłbym ja wiele fraszek napisać — odparł Bartosz — bom do nich, jeżdżąc, wiele wzorków nazbierał, ale się nie mieszam w nie swoje. Dobrze, że się podpisać umiem manu propria15, będzie na szlachcica dosyć. — Przezdrowie gospodarskie! — krzyknął po wtóre Mikosza pijany, powstając, a ledwie się mogąc utrzymać na nieposłusznych nogach. — Dajcież mi pokój! — rzekł gospodarz — bo dla mojego zdrowia, wy swoje potracicie; piliście już moje. — Nie wszyscy! nie wszyscy! — zawołał Mikosza, sepleniąc. — Wszyscy piliśmy; któż nie pił? — ozwały się głosy. — A — a doktor Montanus?16 — Gdzież on jest? — Dawno spać poszedł, żeby się nie upić — ostrożny. — To się nie godzi — rzekł Bartosz — pogardza nami czy co? Ucieka od nas, he? albo to krzywda kufel z nami wychylić, czy to już śmierć na dnie siedzi? Dumny pan położył się spać, bo mu szlachta śmierdzi, rad by zawsze tylko macać jaśnie oświeconych i przewielebnych. — Wypłazować go! — krzyknął pan Mateusz. — Dać mu naukę! Sprawić mu łaźnię! — zawołali inni. — Co to? dlaczego się będzie od nas usuwał? Co lepszego ten Niemiec! — Ten Hiszpan! — Ten Włoch! — Ten heretyk jeden! — Ten bajbardzo17. Chodźmy do niego! — Gdzie on? Gdzie? — Dajcież mu waszmościowie pokój! — rzekł Jan. — Śpi dawno! Jutro sprawę wytoczym. — Jak śmie spać? — zawołał pan Slasa, śmiejąc się sam pierwszy z tego, co miał powiedzieć. — Jak śmie spać, kiedy my pijemy? A toć chan tatarski dopiero po swoim obiedzie pozwala królom i mocarzom jeść, to i my tyle marny prawa jak on, nie dozwolić spać, aż się sarni wprzódy prześpim? Gdzie ten kusy Niemiec? — Poszukajmy go po kątach! Za nim! Za nim! puścić psy, niech go tropią, łacno im będzie, bo śmierdzi lekarstwem jak kozioł. Powstali wszyscy, runęły ławy, stołki, stół jęczał; dzbany zabrzękły. — Hej, hej! Za nim! Gdzie się schował? Będzie polowanie! — Tu, tu! — krzyknął Wojtek — prowadząc. — Stój wasze — zatrzymał go gospodarz — tu kobiety śpią. Pan Petryłło wstrzymał go także. — Tu się hurmem nie idzie — rzekł z uśmiechem — po jednemu szczęśliwemu, juvante Amore18. — Patrzcie go no, z Amorem! tego starego… Jakom żyw, jeszcze mu podwika pachnie, choć już zęby w gębie tańcują i połowa ich wyskakała precz. — Co? Co? Jak ty mię nazywasz?! Co ty mi zębami przymawiasz, młokosie, gołowąsie?! — I porwali się oba za szable. Zapomniano na chwilę o doktorze, zwada się wszczęła u proga komnaty. — Co ty mi przycinasz zębami? — Czego ode mnie chcesz, stary grzybie zakochany? — A nu, spróbuj się ze mną! — Tylko nie po pijanemu — rzekł, hamując ich gospodarz — a nie w moim domu. Dom to Musis19 poświęcony, szanujcie go proszę, a rozejmcie się, nie chcę rano wzywać cyrulika z Załatwy, aby ugodę czynił po biesiadzie; ani księdza, który by jak Jędrzejowi Żelisławskiemu śpiewał — wieczny odpoczynek, po wesołym przezdrowie. Kiedy chcecie zabawy, pójdźmy spoić Montana, co się położył trzeźwy, niech wstanie pijany. — Do doktora, do doktora chodźmy! Idźmy! Gdzie on? — Wszyscy się potoczyli, śmiejąc, dźwigając dzbany, przychylając, swarząc. Wywiódł ich gospodarz do małego alkierza, gdzie spokojny Montanus zasypiał, otuliwszy się w kącie. Zbudził się, posłyszawszy wrzaski doktor i usiadł na łóżku. — Cóż to? — rzekł po łacinie. — Czy który z was kona, że mnie budzicie? Potrzebny już wam jestem? He! — Nie — rzekł Bartosz, występując naprzód — inny interes do waszeci. Godzi się to gardzić nami, jak ostatnimi ciury i pójść spać, legnąć sobie, gdy my ochotę mamy? Alboć to nie zniewaga? hę? Słuchaj, ty heretyku, albo się bij ze mną, albo pij przezdrowie pana Wojskiego! — A juściż wolę wino niż guza — rzekł Montanus wesoło, widząc, że się pijanym nie wykręci. — Podajcie mi czaszę. Tu dopiero zaczęła się pijatyka na nowo, która trwała do dnia białego u łóżka doktora w małym alkierzy — ku, szaleńsza jeszcze, głośniejsza, weselsza niż wprzódy, dopóki goście po jednemu nie popadali, jak potrute muchy. Słudzy ich i czeladź doma nadeszła wówczas; pobrano ich po jednemu i wyniesiono ich do wielkiej izby, gdzie siana nasłano i pokotem ich na nim pokładziono na wojłokach i kilimkach. Nazajutrz trwały jeszcze ostatnie biesiady, gospodarz myślał, że się skończą do wieczora, ale przeszła pijatyka na dzień trzeci, goście się tylko zmieniali, przybyli nowi, wrócili pierwsi i znowu tak dni kilka uszło. Często Kochanowski powtarzał sobie: Było mi słuchać księdza Padniewskiego! — Ale już było po czasie. W tydzień potem dopiero siedząc sam jeden pod lipą, poeta wszystkich swoich biesiadników włożył do fraszek: — pana Slasę, Chmurę, Mikoszę, Bartosza, Wojtka, Petryłłę, Josta itd. Na końcu dodał: Jeden pan wielmożny niedawno powiedział: W Polsce szlachcic, jakby też na karczmie siedział; Bo kto jeno przyjedzie, to z każdym pić musi, A żona pościel zwłócząc nieboga się krztusi. Gródek, 20 lipca 1840 r. 1 Czarny Las, Czarnolas — wieś w pow. zwoleńskim, woj kieleckim, gdzie mieszkał i tworzył swoje dzieła największy poeta polskiego Odrodzenia, Jan Kochanowski (1530–1584). 2 Filip Padniewski (zm. 1572) — podkanclerzy koronny, biskup krakowski, opiekun uczonych i artystów. 3 Samuel Maciejowski (1498–1550) — biskup krakowski, mąż stanu, opiekun kultury i nauki. 4 Ciągnąć kota (st. pol.) — popijać; tu: ucztować, korzystać z gościny. 5 Dywdyk, tyftyk (z tur.) — gatunek tkaniny jedwabnej lub wełnianej; tu: długie i bogate przykrycie na konia. 6 Mirabilia, stupenda (łac.) — dziwne, zdumiewające. 7 Ab ovo (łac.) — dosłownie: od jajka; tu w przenośni: od początku wydarzenia. 8 Marcha (z niem.) — stary koń, szkapa. 9 Nie lża było (st. pol.) — nie wolno było, nie wypadało. 10 Poszlabankować (st. pol.) — tu: potańczyć. 11 Podwika (st. pol.) — nakrycie głowy kobiecej; tu: kobieta. 12 Tuwalnia (st. pol.) — ręcznik. 13 Przezdrowie (st. pol.) — toast. 14 Taszka (z niem.) — kieszeń. 15 Manu propria (łac.) — własnoręcznie. 16 Montanus, Montan — doktor Hiszpan, uwieczniony we fraszkach Kochanowskiego. 17 Bajbardzo (st.pol.) — byle co, lada co, hetka pętelka. 18 Juvante Amore (łac.) — z pomocą Amora, bożka miłości. 19 Musis (łac.) — muzom, czyli opiekunom sztuki i nauki.