F 6 IIIp/P Eleanor H. Porter POLLYANNA przełożył Paweł Łopatka 16. CZE. 2004 1. W. Projekt okładki: Paweł Kołodziejski Opracowanie graficzne: Jolanta Szczurek Redakcja: Edyta Wygonik MIEJSKA BIBLIOTEKA l>iima w Zabrzu ///p 0(||66|D Text © Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków ISBN 83-7220-210-9 Wydawnictwo Zielona Sowa 30-415 Kraków, ul. Wadowicka 8 a tel./fax (012) 266-62-94, tel. (012) 266-62-92, (012) 266-67-56, (012) 266-67-98 www.zielona-sowa.com.pl wydawnictwo@zielona-sowa.com.pl ROZDZIAŁ I Panna Polly Tego czerwcowego ranka panna Polly Harrington weszła do kuchni trochę szybciej niż zwykle. Jej ruchy nigdy nie były pospieszne i nawet szczyciła się swym opanowaniem. Dzisiaj jedtfak się spieszyła — naprawdę się spieszyła. Nancy, zmywając naczynia w zlewie, zdumiona podniosła wzrok. Pracowała u panny Polly dopiero dwa miesiące, ale już wiedziała, że jej pani zwykle się nie spieszy. — Nancy! — Tak, proszę pani — wesoło odparła Nancy, nie przerywając wycierania dzbanka. —Nancy—głos panny Polly był teraz bardzo surowy—kiedy do ciebie mówię, powinnaś przerwać pracę i uważnie słuchać. Speszona Nancy mocno się zarumieniła. Natychmiast odłożyła dzbanek i ścierkę, tak jakoś niezręcznie, że niewiele brakowało, a naczynie wylądowałoby na podłodze. Jeszcze bardziej spotęgowało to jej zmieszanie. — Tak proszę pani, oczywiście — wyjąkała, stawiając dzbanek jak należy i odwracając się z pośpiechem. — Nie przerywałam roboty, bo rano kazała mi pani skończyć zmywanie najszybciej, jak się tylko da. Panna Polly spojrzała na nią z dezaprobatą. — Dosyć, Nancy. Nie prosiłam o usprawiedliwienie. Prosiłam o uwagę. — Tak, proszę pani. Nancy stłumiła westchnienie. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła czymś zadowolić tę kobietę. Nigdy przedtem nie pracowała „u kogoś", teraz jednak była zmuszona pomóc rodzinie: chora matka nagle owdowiała i miała jeszcze na utrzymaniu trójkę młodszych dzieci. Dziewczyna szczerze ucieszyła się, znalazłszy sobie pracę w kuchni dużego domu na wzgórzu. Mieszkała na farmie Zakątek, oddalonej od niego aż o sześć mil, i znała pannę Polly tylko jako właścicielkę starego dworu Harrington i jednąz najzamoż-niejszych mieszkanek miasta. Tak było przed dwoma miesiącami. Teraz poznała jąjako surową kobietę o groźnym obliczu, która marszczyła brwi na brzęk upadającego noża albo na trzaśniecie drzwiami i nigdy do głowy jej nie przyszło, żeby się uśmiechnąć — nawet gdy noże i drzwi nie robiły hałasu. — Kiedy skończysz swą ranną pracę, Nancy — mówiła panna Polly — zechciej posprzątać pokoik na poddaszu i posłać dziecinne łóżko. Pozamiataj pokój i umyj podłogę. Naturalnie najpierw wynieś stamtąd kufry i pudła. — Tak, proszę pani. A dokąd mam to wszystko wynieść? — Na poddasze od frontu domu. — Panna Polly zawahała się przez moment i mówiła dalej: — Myślę, że mogę ci to powiedzieć już teraz, Nancy. Moja siostrzenica, panna Pollyanna Whittier, przyjeżdża, by u mnie zamieszkać. Ma jedenaście lat i będzie spała w tym pokoju. — Dziewczynka... przyjedzie, panno Harrington? Ach, jak miło! — zawołała Nancy, myśląc o promyku słońca, jaki jej własne, małe siostry wnosiły do domu w Zakątku. — Miło? Cóż, ja bym tego tak nie określiła — rzekła panna Polly surowo. — Choć z pewnością zrobię, co w mojej mocy. Myślę, że mam dobre serce i znam swoje obowiązki. Nancy znów się zaczerwieniła. — Oczywiście, proszę pani, miałam na myśli to tylko, że mała dziewczynka może tu... może umilić... pani życie —jąkała. — Dziękuję—odparła dama sucho. — Nie wydaje mi się jednak, by to było absolutnie konieczne. — Ale, pani... oczywiście chciałaby mieć siostrzenicę pod swoim dachem — odważyła się Nancy, czując niejasno, że musi jakoś postarać się, by tę samotną i obcą dziewczynkę przyjęto tu miło. Panna Polly dumnie uniosła głowę. — Powiem ci coś, Nancy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałabym chcieć zajmować się dziećmi mojej siostry tylko dlatego, że była tak głupia, by wyjść za mąż i je urodzić — nikomu niepotrzebne na świecie, który i tak jest przeludniony. Jak jednak powiedziałam, chyba znam swoje obowiązki. Nie zapomnij powymiatać kurz z kątów — zakończyła surowym tonem, wychodząc z kuchni. — Tak, proszę pani — z westchnieniem powiedziała Nancy, biorąc dzbanek, żeby na wszelki wypadek opłukać go jeszcze raz. W swoim pokoju panna Polly znów wyjęła list, który nadszedł przed dwoma dniami z odległego miasta na zachodzie i który okazał się tak nie- miłą niespodzianką. Był zaadresowany: „Panna Polly Harrington, Beldings-ville, stan Vermont" i zawierał następującą treść: Szanowna Pani — Z żalem zawiadamiam Panią, że dwa tygodnie temu zmarł wielebny pastor John Whittier, osierocając jedenastoletnią dziewczynką. Nie zostawił po sobie właściwie niczego poza kilkoma książkami, bo —jak Pani zapewne wiadomo — byl pastorem małego misyjnego kościółka i pensją miał bardzo skromną. Wiem, że był on mążem nieżyjącej już siostry Pani, ale dał mi do zrozumienia, że stosunki między Paniami nie układały się najlepiej. Myślał jednak, że przez pamięć dla siostry zechce Pani przyjąć sierotą i wychować ją w jej rodzinie na wschodzie. Dlatego też piszę do Pani. Dziewczynka będzie gotowa do drogi w chwili, kiedy ten list dotrze do Pani. I jeśli Pani zgodzi sieją wziąć, bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby zechciała Pani nas o tym zawiadomić, ponieważ pewne małżeństwo wkrótce wybiera się stąd na wschód — mogłoby więc zabrać dziewczynkę do Bostonu, a tam wsadzić do pociągu do Beldingsville. Naturalnie dalibyśmy znać, którego dnia i jakim pociągiem Pollyanna przyjedzie. W nadziei na przychylną Pani odpowiedź z poważaniem Jeremiah O. White Panna Polly z nachmurzoną miną złożyła list i wsunęła go do koperty. Już wczoraj odpisała, że oczywiście weźmie dziecko. Spodziewa się, że dostatecznie zna swoje obowiązki jeśli o to chodzi! Choć zapewne nie będą one przyjemne. Teraz siedziała z listem w ręku i wspominała swoją siostrę Jennie, która była ulubienicą matki, i czasy, kiedy ta dwudziestoletnia dziewczyna, wbrew protestom rodziny, uparła się, żeby poślubić młodego pastora. O jej rękę starał się pewien bogaty dżentelmen i rodzina wolała go od pastora — ale Jennie nie. Ten bogaty pretendent był o wiele starszy od tamtego, miał też więcej pieniędzy i to za nim przemawiało. Pastor miał tylko młodzieńcze ideały, zapał do życia i kochające serce. Jennie wolała to — chyba nic w tym dziwnego — wyszła więc za pastora i wyjechała wraz z nim na południe jako żona krajowego misjonarza. Wtedy doszło do zerwania. Panna Polly dobrze to pamiętała, choć wówczas ona, najmłodsze dziecko, dopiero skończyła piętnaście lat. Ro- dzinyjuż prawie nic nie łączyło z żoną pastora, choć trzeba powiedzieć, że Jennie przez jakiś czas pisywała do domu, a swojemu ostatniemu dziecku (inne umarły) dała na imię Pollyanna od imion swoich dwóch sióstr, Polly i Anny. To była ostatnia wiadomość od niej i dopiero w kilka lat potem nadszedł od pastora krótki i bardzo smutny list ojej śmierci, nadany w małym miasteczku na zachodzie. Czas jednak nie zatrzymał się dla mieszkańców wielkiego domu na wzgórzu. Panna Polly, patrząc z góry na rozległą dolinę, myślała o tym, jak bardzo w ciągu tego ćwierćwiecza zmieniło się jej życie. Miała teraz czterdzieści lat i była zupełnie sama na świecie. Ojciec, matka, siostry pomarli. Od lat była jedyną panią tego domu i fortuny pozostawionej przez ojca. Niektórzy ludzie otwarcie użalali się nad jej samotnością i namawiali, by wzięła sobie kogoś do towarzystwa, ale ona nie przyjmowała ani współczucia, ani żadnych rad. Mówiła, że nie czuje się samotna, lubi być sama i woli mieć spokój. A tymczasem... Wstała nachmurzona, z mocno zaciśniętymi ustami. Była zadowolona, że jest dobra i nie tylko zna swoje obowiązki, ale też ma na tyle silny charakter, by je spełnić. Ale: Pollyanna! — Cóż za śmieszne imię! ROZDZIAŁ II Stary Tom i Nancy W pokoiku na poddaszu Nancy z zapałem zamiatała i szorowała, przede wszystkim zwracając uwagę na kąty. Zdarzały się dni, kiedy niezwykła energia do pracy wynikała u niej nie z gorliwości, a raczej z tego, że dawała upust jej emocjom, bo Nancy — choć lękliwie uległa wobec swojej pani — na pewno nie była święta. — Tak... tak bym... chciała... móc... wysprzątać... kąty...jej... duszy! — mruczała poirytowana, i jakby dla podkreślenia tych słów co chwila groźnie wymachiwała kijem od szczotki. — Zresztą niejednemu z nich przydałoby się porządne wypucowanie! Cóż to za pomysł wsadzić tego aniołka tu, do tej dusznej klitki, a w zimie nie ogrzewanej, kiedy w domu tyle pokoi, że tylko wybierać! Niepotrzebne dziecko, też coś! Hm, hm — fuczała wyżymając ścierkę tak mocno, że aż jąpalce zabolały. — Zdaje mi się, że to nie dzieci są najbardziej niepotrzebne! Nie dzieci! Jakiś czas pracowała w milczeniu, a kiedy wreszcie skończyła, z niesmakiem rozejrzała się po pustym pokoiku. — No, gotowe... w każdym razie, gdy o mnie chodzi — westchnęła. — Nie zostało ani trochę brudu, a nawet jeśli, to niewiele. Biedna mała! Ładne mi miejsce dla stęsknionej za domem, samotnej dziewczynki! — zakończyła i wyszła trzasnąwszy drzwiami. — Och! — wykrzyknęła i zagryzła wargi, a potem dodała czupurnie: — Mam to w nosie! Mam nadzieję, że słyszała, jak trzasnęłam! I dobrze — niech słyszy! Po południu znalazła wolną chwilę, żeby pomówić ze Starym Tomem, który od niepamiętnych lat zajmował się pieleniem chwastów i grabieniem alejek w ogrodzie panny Polly. — Słyszałeś — zaczęła, szybko rzuciwszy okiem za siebie, żeby sprawdzić, czy nikt jej nie obserwuje — że przyjeżdża tu mała dziewczynka i będzie mieszkać z naszą panią? — Że niby co? — zapytał staruszek, z trudem wyprostowując plecy. — Mała dziewczynka... będzie tu mieszkać. — Akurat! Myślisz pewnie, że to bardzo śmieszne — Tom zawsze był nieufny. — A za chwilę powiesz, że jutro słońce zajdzie na wschodzie, co? — Ale to prawda. Panna Polly sama mi to powiedziała — upierała się Nancy. — To jej siostrzenica. Ma jedenaście lat. Tom otworzył usta ze zdumienia. — Pewnie... Tak się zastanawiam—mruczał i nagle w jego wyblakłych oczach pojawił się błysk czułości. — To nie... ależ to musi być... córcia panny Jennie! Bo przecież tamte wyszły za mąż. Tak, Nancy, to na pewno córeczka panny Jennie. Dzięki ci, Panie! I pomyśleć, że moje stare oczy to zobaczą! — Kto to była panna Jennie? —Anioł, co zstąpił prosto z niebios—z żarem w głosie wyszeptał Tom— ale dla mojego pana i pani była ich najstarszą córką. Miała dwadzieścia lat, kiedy wyszła za mąż i wyjechała stąd wiele lat temu. Słyszałem, że pomarły jej wszystkie dzieci, prócz najmłodszego; i to pewnie ono tu przyjeżdża. — Ma jedenaście lat. — Tak, pewnie tak — przytaknął Tom. — I będzie sypiała na poddaszu... Żeby jeszcze bardziej się wstydzić! — gderała Nancy, jeszcze raz sprawdziwszy, czy z domu nikt nie patrzy. Tom zmarszczył się. Dziwny uśmiech wykrzywił jego usta. — Ciekaw jestem, co panna Polly zrobi z dzieckiem — powiedział. — Hm! A ja bym chciała wiedzieć, co dziecko zrobi z panną Polly — warknęła Nancy. Tom roześmiał się. — Zdaje się, że nie przepadasz za panną Polly. — Bo też czy ktoś mógłby ją lubić?! — mruknęła Nancy. Tom uśmiechnął się jakoś dziwnie i wrócił do przerwanej pracy. — To pewnie nie wiesz o romansie panny Polly... — rzekł wolno. — Romansie... jej romansie? Nie! I chyba nikt o tym nie wie. — Ależ, wiedzą, wiedzą. — Staruszek pokiwał głową. — A ten gość żyje do dziś... Tutaj... w tym miasteczku. — Kto to taki? — Nie powiem. To nie wypada. Tom wyprostował się i popatrzył na dom. Jego zamglone, niebieskie oczy wyrażały dumę i lojalność wobec rodziny, której służył—i którą kochał— przez tyle lat. — Ale to chyba niemożliwe... Ona i ukochany — Nancy nadal mu nie wierzyła. Stary Tom pokiwał głową. — Nie znasz panny Polly tak, jak ja ją znam — tłumaczył. — Kiedyś była naprawdę ładna... 1 teraz też byłaby, gdyby chciała. — Ładna! Panna Polly! — Tak. Gdyby tylko rozpuściła te swoje ulizane włosy... trochę niedbale, jak dawniej... Gdyby znów zaczęła nosić kapelusze z kwiatami i suknie z koronki, i w ogóle ubierać się na biało — zaraz zobaczyłabyś, jaka ładna z niej pani. Ona jeszcze nie jest stara. — Tak mówisz? Więc jeśli nie jest stara, to ją całkiem dobrze udaje, tak, tak — pogardliwie prychnęła Nancy. — Cóż, chyba się nie mylisz. To się wtedy zaczęło... od kłopotów z tym ukochanym — Tom skinieniem głowy przyznał jej rację. — Od tamtej pory jakby się żywiła tylko piołunem i octem. Jest taka gorzka i kwaśna, że trudno z nią wytrzymać. — Otóż to! — stwierdziła Nancy, oburzona. — Człowiek nigdy nie wie, jakjązadowolić, choćby się starał i starał! Nigdy bym tu nie została, gdyby nie ta pensja i — ma się rozumieć — rodzina. Ale kiedyś... Kiedyś wszystko jej wygarnę! Wyrzuci mnie?! A pewnie! I bardzo dobrze! Tom pokiwał głową. — Wiem, wiem. Czasem też to czuję. To naturalne... Ale niedobre, moje dziecko... niedobre. Wierz mi, niedobre — odrzekł i znów pochylił się nad pracą. - Nancy! — rozległ się ostry głos. - Tt... tak, proszę pani — wyjąkała Nancy i pobiegła ku domowi. ROZDZIAŁ III Przyjazd Poll/annj Telegram z wiadomością o tym, że Pollyanna przyjedzie do Beldings-ville nazajutrz, 25 czerwca, o godzinie czwartej po południu, nadszedł na czas. Panna Polly przeczytała go, zrobiła niezadowoloną minę i poszła do pokoju na poddaszu. Tam — wciąż z kwaśną miną—rozejrzała się wkoło. W pokoiku stało porządnie zasłane małe łóżko, dwa krzesła z prostymi oparciami, umywalka, toaletka bez lustra i mały stolik. W mansardowych oknach nie było żadnych zasłon, na ścianach ani jednego obrazka. Przez cały dzień lał się z nieba żar, więc w małym pokoiku było gorąco jak w piecu; okien nie otwierano, bo nie miały siatek. Wielka mucha, próbując wydostać się na zewnątrz, z wściekłym bzyczeniem tłukła się o szybę jednego z nich — w górę i w dół, w górę i w dół. Panna Polly zabiła muchę i — unosząc skrzydło okna o cal* — wyrzuciła ją, po czym przesunęła jedno z krzeseł, znów zrobiła kwaśną minę i wyszła. — Nancy — mówiła w kilka minut później, stojąc na progu kuchni — znalazłam muchę na górze w pokoju panienki Pollyanny. Pewnie okno było otwarte. Zamówiłam siatki, ale zanim je przyślą, masz pilnować, by okna były zamknięte. Moja siostrzenica przyjeżdża jutro o czwartej. Pojedziesz po nią na stację. Timothy zawiezie cię bryczką. W telegramie napisali tak: , jasne włosy, bawełniana sukienka w czerwoną kratę i słomkowy kapelusz". To wszystko, co wiem, ale myślę, że wystarczy, byś ją poznała. — Tak, proszę pani, ale... pani... Panna Polly najwidoczniej dobrze odczytała znaczenie tej pauzy, bo skrzywiła się i rzekła szorstko: — Nie, nie pojadę. Nie wydaje mi się, by to było konieczne. To już wszystko. — Odwróciła się i odeszła—jej przygotowania związane z miłym powitaniem siostrzenicy zostały zakończone. W kuchni Nancy wściekle prasowała ściereczkę zamaszystymi ruchami. *Na poddaszu były okna ze skrzydłami przesuwanymi pionowo (przyp. tłum.). 10 — Jasne włosy, bawełniana sukienka w czerwoną kratę i słomkowy kapelusz... to wszystko, co wie! Coś takiego! Wstydziłabym się do tego przyznać... Po prostu bym się wstydziła... I to o jedynej siostrzenicy, która jedzie tu przez cały kontynent! Następnego dnia, punktualnie na dwadzieścia minut przed czwartą, Timothy i Nancy wyjechali bryczką, by powitać oczekiwanego gościa. Timothy był synem Starego Toma. Ludzie w miasteczku mawiali, że jeśli Tom był prawą ręką panny Polly, to jej lewą ręką był Timothy. Timothy był miłym i przystojnym młodzieńcem. Choć Nancy pracowała u panny Polly od niedawna, zdążyła się już z nim zaprzyjaźnić. Dzisiaj jednak była tak zaprzątnięta swoją „misją", że zapomniała o swojej zwykłej gadatliwości i niemal w całkowitym milczeniu dojechała do stacji, wysiadła z bryczki i czekała na pociąg. Bez przerwy powtarzała sobie w myśli: „Jasne włosy, bawełniana sukienka w czerwoną kratę i słomkowy kapelusz". I cały czas zastanawiała się, jaka też jest ta Pollyanna. — Dla jej dobra mam nadzieję, że jest spokojna i rozsądna, i nie upuszcza noży ani nie trzaska drzwiami — szepnęła Timothy'emu, który niespiesznie podążał za nią. — W przeciwnym razie nie będziemy mieć łatwego życia — uśmiechnął się Timothy. — Spróbuj tylko wyobrazić sobie pannę Polly i hałaśliwe dziecko! O Boże! Już słychać gwizdek! — Ach, wiesz... Myślę... myślę, że to było podłe wysłać po nią mnie — paplała zdenerwowana Nancy, odwracając się i biegnąc do miejsca, skąd najlepiej było widać pasażerów wysiadających na tej małej stacji. Po chwili zobaczyła ją... szczupłą dziewczynkę w bawełnianej sukience w czerwoną kratę i z dwoma grubymi, jasnymi jak len warkoczami zwisającymi na plecach. Spod słomkowego kapelusza wyglądała zaciekawiona, piegowata buzia obracająca się na lewo i na prawo, widocznie kogoś wypatrując. Nancy od razu poznała Pollyannę, ale przez jakiś czas nie mogła opanować drżenia kolan, na tyle, by do niej podejść. Kiedy w końcu podeszła, dziewczynka stała już całkiem sama. — Czy to panienka... Pollyanna? — spytała drżącym głosem Nancy. W następnej chwili poczuła na szyi niemal duszący ją uścisk ramionek w bawełnianych rękawiczkach. — Och, tak się cieszę, cieszę, cieszę, że cię widzę — wołała jej do ucha przejęta dziewczynka. — Oczywiście, jestem Pollyanna i tak się cieszę, że po mnie przyjechałaś! Czułam, że przyjedziesz. 11 — Na... naprawdę? — wyjąkała Nancy zastanawiając się, skąd Pollyanna może ją znać i... tak się cieszyć ze spotkania. — Na... prawdę? — powtórzyła, próbując poprawić kapelusz, który się jej przekrzywił. — O, tak! I przez całą drogę rozmyślałam, jak wyglądasz! — wołała Pollyanna, podskakując na palcach i oglądając speszoną Nancy od stóp do głów. — A teraz, kiedy już wiem, cieszę się, że wyglądasz właśnie tak. Nancy uspokoiła się trochę, bo w tym momencie nadszedł Timothy. Słowa Pollyanny wprawiły ją wielkie zakłopotanie. — To Timothy. Masz może jakiś kuferek? — wybąkała. — Tak, mam — Pollyanna z powagą skinęła głową. — Całkiem nowy. Kupiły mi go panie z Koła Opieki*... i czy to nie ładnie z ich strony, bo przecież tak bardzo potrzebny był dywan? Oczywiście nie wiem, jakiej wielkości czerwony dywan można by kupić za cenę kuferka, ale te pieniądze chyba by wystarczyły na całkiem duży... taki na pół kościelnej nawy, jak myślisz? Mam tu w torebce karteczkę; pan Gray powiedział, że to kwit i że mam ci go oddać, żebyś mogła odebrać walizkę. Pan Gray to mąż pani Gray. Są krewnymi żony pastora Carra. Przyjechałam tu z nimi, bo też jechali na wschód i są cudowni! Proszę, tu jest ta kartka — zakończyła, wyjmując po długich poszukiwaniach kwit z torebki. Nancy wzięła głęboki oddech. Instynktownie czuła, że ktoś musi to zrobić... po tej przemowie. Potem spojrzała ukradkiem na Timothy'ego; starał się nie patrzeć w jej stronę. W końcu wyruszyli — z kuferkiem Pollyanny przytroczonym do tyłu i z nią samą wygodnie usadowioną między nimi. Podczas przygotowań do odjazdu Pollyanna bez przerwy coś komentowała albo zadawała pytania. Miała tyle do powiedzenia, że Nancy bardzo się zmęczyła, próbując za nią nadążać. — Czyż nie jest cudownie? A czy to daleko? Mam nadzieję, że tak. Lubię jeździć — westchnęła Pollyanna, kiedy bryczka się potoczyła. — Naturalnie, gdyby nie było daleko, też nie miałabym nic przeciwko temu, bo wtedy, wiesz, szybciej znalazłabym się na miejscu. Jaka ładna ulica! Wiedziałam, że będzie ładna, tatuś mi mówił... Umilkła, jakby tłumiąc płacz. Nancy, przyglądająca się jej uważnie, zobaczyła, że Polłyannie trzęsie się podbródek, a oczy zachodzą łzami. Po chwili jednak dzielnie uniósłszy głowę szybko mówiła dalej: — Tatuś mi o niej opowiadał. Wszystko pamiętał. Ale... ale powinnam była to wcześniej wyjaśnić. Pani Gray powiedziała mi wszystko od razu... * Koło Opieki (ang. Ladies Aid) - organizacja kobiet, zajmująca się zbiórkami pieniędzy i darów dla miejscowej parafii (przyp. tłum.). 12 o tej czerwonej sukience, wiesz? I dlaczego nie jestem ubrana na czarno. Mówiła, że uznasz to za dziwactwo. Ale w ostatniej zbiórce kościelnej nie było żadnych czarnych rzeczy oprócz aksamitnej sukni z baskinką, która, zdaniem żony pastora Carra, zupełnie się dla mnie nie nadawała. A poza tym miała przetarcia — wiesz, od częstego noszenia — na łokciach i w innych miejscach. Niektóre panie z Opieki chciały mi kupić czarną sukienkę i czarny kapelusz, ale inne uznały, że pieniądze trzeba wydać na czerwony dywan, który miały kupić do kościoła. Pani White powiedziała, że tak też może być, bo nie lubi dzieci w czarnym... to znaczy, chodzi mi o to, że oczywiście lubi dzieci, ale nie w czerni. Pollyanna umilkła, żeby nabrać tchu, i Nancy zdołała wybąkać: — Cóż, na pewno... na pewno tak będzie dobrze. — Cieszę się, że tak myślisz. Ja też tak myślę — kiwnęła głową Pollyanna, znów tłumiąc łkanie. — Oczywiście o wiele trudniej byłoby się cieszyć w czarnej sukience... — Cieszyć! — przerwała jej zdumiona Nancy. — Tak... Z tego, że tatuś poszedł do nieba, do mamy i do rodzeństwa, wiesz? Powiedział, że muszę się cieszyć. Ale to naprawdę trudno... trudno, nawet w czerwonej sukience, bo... bo tak bardzo chciałam mieć go przy sobie i ciągle czuję, że powinnam go mieć, zwłaszcza kiedy mama i rodzeństwo mająBoga i wszystkich aniołów, a ja nie miałam nikogo, tylko panie z Koła Opieki. Ale teraz z pewnością będzie mi łatwiej, bo mam ciebie, ciociu Polly. Tak się cieszę, że mam ciebie! Bolesne współczucie Nancy dla tej biednej, opuszczonej istotki zmieniło się nagle w przerażenie. — Ależ... kochanie... bardzo się mylisz — rzekła drżącym głosem. — Ja jestem tylko Nancy. Wcale nie jestem twoją ciotką! — Nie... nie jesteś moją ciotką? — wyjąkała mocno skonsternowana Pollyanna. —Nie. Jestem tylko Nancy. Przez myśl by mi nie przeszło, że weźmiesz mnie za swoją ciotkę. My... My wcale... wcale nie jesteśmy do siebie podobne! Ani trochę! Timothy zaśmiał się pod nosem. Nancy była jednak zbyt poruszona, by odpowiedzieć na wesoły błysk w jego oczach. — Ale kim ty jesteś? — zapytała Pollyanna. — Wcale nie wyglądasz na panią z Opieki. Tym razem Timothy roześmiał się na głos. — Jestem Nancy, służąca. Robię w domu wszystko prócz prania i prasowania większych rzeczy. Tym zajmuje się pani Durgin. 13 — Ale ciocia Polly istnieje? — chciała wiedzieć zaniepokojona Polly-anna. — To pewne jak dwa razy dwa cztery — wtrącił się Timothy. Słysząc to, Pollyanna uspokoiła się. — Och, to dobrze. — Przez moment milczała, a potem znów zaczęła mówić z ożywieniem: — I, wiesz, właściwie to jestem zadowolona, że po mnie nie przyjechała, bo teraz nadal mam przed sobą spotkanie z nią, a poza tym poznałam ciebie. Nancy zarumieniła się. Timothy odwrócił się ku niej z figlarnym uśmiechem. — To ci dopiero gładki komplement — rzekł. — Dlaczego nie podziękujesz młodej damie? — Ja... ja myślałam o... pannie Polly — wybąkała Nancy. Pollyanna westchnęła z zadowoleniem. — Ja także. Tak bardzo jestem jej ciekawa. Wiesz, ona jest mojąjedyną ciotką i bardzo długo o niej nie wiedziałam. Tatuś mi powiedział. Powiedział też, że mieszka daleko, w ślicznym dużym domu na wzgórzu. — Tak jest. Już go stąd widać — odparła Nancy. — To ten biały, z zielonymi okiennicami, o tam, spójrz! — Och, jaki piękny! I ile drzew i trawy wokół niego! Chyba jeszcze nigdy nie widziałam aż tyle trawy naraz! Nancy, czy ciocia Polly jest bogata? — Tak, panienko. — Tak się cieszę! To musi być po prostu cudowne mieć dużo pieniędzy. Nie znałam nikogo, kto by je miał, prócz państwa White. Oni są bardzo bogaci. Mają dywany w każdym pokoju i w niedzielę jedzą lody. Czy u cioci Polly też je się lody w niedzielę? Nancy przecząco potrząsnęła głową, wykrzywiając usta. Z rozbawieniem spojrzała na Timothy'ego. —Nie, panienko. Ciotka panienki chyba nie lubi lodów. W każdym razie nigdy nie widziałam ich na jej stole. Buzia Pollyanny wydłużyła się. — Och, naprawdę? To szkoda! Nie rozumiem, jak może nie lubić lodów. Ale... właściwie to nawet dobrze, bo jak ktoś nie je lodów, nie rozboli go żołądek, tak jak rozbolał panią White... to znaczy, że ja zjadłam jej porcję, dużo, dużo. Ale ciocia Polly ma dywany?... — Tak, ma. — We wszystkich pokojach? — Prawie we wszystkich — odpowiedziała Nancy, zmarszczywszy się nagle na myśl o tym pustym pokoiku na poddaszu. — Och, tak się cieszę! — Pollyanna nie posiadała się z radości. — Uwielbiam dywany. My nie mieliśmy ani jednego, tylko dwa małe dywaniki ze zbiórki kościelnej, a jeden z nich był poplamiony atramentem. Pani White miała też obrazy, wprost przecudne: róże i klęczące dziewczynki, i kotek, i baranki, i lew. Oczywiście baranki i lew nie razem. Oczywiście, Biblia mówi, że kiedyś będą się pasły razem, ale jeszcze nie teraz... to znaczy, że te pani White się nie pasą. Lubisz obrazy? — Ja... ja nie wiem — zduszonym głosem odpowiedziała Nancy. — Ja lubię. My nie mieliśmy obrazów. Wiesz... w zbiórkach kościelnych raczej się nie trafiają. Ale raz trafiły się aż dwa. Jeden był taki dobry, że tatuś go sprzedał, żeby mi kupić buty, a drugi był bardzo zniszczony i rozleciał się, zaraz jak go powiesiliśmy. Szkło pękło, wiesz? I płakałam. Ale teraz się cieszę, że nie mieliśmy tych miłych rzeczy: nie jestem do nich przyzwyczajona, więc te cioci Polly będą mi się podobać nawet bardziej. To dokładnie tak, jak w darach, kiedy po wielu starych, spłowiałych wstążkach do włosów nagle znajdujesz takie naprawdę ładne. Ojej! Czyż to nie cudny dom! — urwała nagle w zachwycie, gdy bryczka skręciła na szeroki podjazd. Kiedy Timothy zdejmował kuferek, Nancy znalazła okazję, by mu szepnąć do ucha: — Nawet mi się nie waż wspominać o odejściu, Timothy Durgin. Ja nie pójdę stąd za żadne pieniądze! — O odejściu? Pewnie, że nie wspomnę — uśmiechnął się chłopak. — Siłą byś mnie stąd nie wywlekła. Teraz z tą małą dopiero tu będzie zabawa! Lepiej jak w kinie! Zobaczysz. — Zabawa, zabawa... — powtórzyła Nancy z oburzeniem. — Zdaje mi się, że dla tego dzieciątka będzie coś więcej niż zabawa, kiedy zacznąmiesz-kać pod jednym dachem, i czuję, że potrzebna jej będzie jakaś podpora, schronienie... I ja będę tą podporą, Timothyja nią będę! — oświadczyła, odwracając się i prowadząc Pollyannę szerokimi schodami. 14 15 ROZDZIAŁ IV Pokoik na poddaszu Panna Polly Harrington nie wstała, żeby powitać siostrzenicę. Oderwała co prawda wzrok od książki, kiedy Nancy z Polłyanną stanęły w drzwiach salonu, i wyciągnęła do niej rękę jakby z wypisanym dużymi literami słowem „obowiązek" na każdym z chłodnych palców. — Jak się masz, Pollyanno? Ja... — nie zdążyła powiedzieć więcej. Polly-anna niemal przefrunęła przez pokój i przypadła do łona ciotki, zbulwersowanej tym entuzjazmem. — Och, ciociu Polly, ciociu Polly, nie wiem, jak ci dziękować, że mnie do siebie przyjęłaś — łkała. — Nawet nie wiesz, jak to cudownie mieć ciebie i Nancy, i to wszystko, kiedy się miało tylko panie z Koła Opieki! — Możliwe, choć nie miałam przyjemności poznać tych pań — sucho odparła panna Polly, próbując uwolnić się z uścisku małych, zaciśniętych paluszków i krzywo spoglądając na Nancy stojącą w drzwiach. — Nancy, tobie na razie dziękuję. Pollyanno, proszę, bądź tak dobra i stań prosto, jak należy. Nawet nie wiem jeszcze, jak wyglądasz. Pollyanna, śmiejąc się trochę nerwowo, natychmiast się cofnęła. — Tak, oczywiście. Ale wiesz, ciociu, nie jestem specjalnie ładna, a wszystko z powodu tych piegów. Aha, muszę ci jeszcze powiedzieć o tej czerwonej sukience i czarnej aksamitnej z baskinką, przetartej na łokciach. Mówiłam Nancy, jak to tatuś powiedział... — Nie interesuje mnie, co powiedział twój ojciec — szorstko przerwała jej panna Polly. — Masz chyba jakiś bagaż? — O tak, tak, ciociu Polly. Mam piękny kuferek, który dostałam od pań z Opieki. Niewiele w nim rzeczy... to znaczy moich własnych. Ostatnio w zbiórkach kościelnych rzadko bywają ubrania dla małych dziewczynek, ale za to mam wszystkie książki tatusia, a pani White powiedziała, że powinnam je zabrać. Wiesz, ciociu, tatuś... 16 — Pollyanno — znów ostro przerwała jej ciotka —jest coś, z czego powinnaś zdać sobie sprawę już na początku. Otóż nie życzę sobie, żebyś mi opowiadała o swoim ojcu. Pollyanna wciągnęła oddech. — Czy chcesz powiedzieć, ciociu, że... — zaczęła z drżeniem w głosie i zawahała się, a panna Polly skorzystała z tej pauzy. — Pójdziemy teraz na górę do twojego pokoju. Twój kuferek pewnie już tam jest. Mówiłam Timothy'emu, żeby go zaniósł... jeśli go będziesz miała. Chodź za mną, Pollyanno. Pollyanna bez słowa odwróciła się i wyszła za ciotką z pokoju. Jej oczy napełniły się łzami, ale głowę trzymała dzielnie uniesioną. „Ostatecznie... może to i dobrze, że nie chce, bym mówiła o tatusiu — myślała. — Może będzie mi lżej, jeśli nie będę o nim mówiła. Pewnie właśnie dlatego tak powiedziała". Przekonana o dobroci ciotki, zapomniała o łzach i z ciekawością rozejrzała się wkoło. Była teraz na schodach. Przed nią wytwornie szeleściła czarna jedwabna spódnica ciotki. Za nią, przez otwarte drzwi, można było dojrzeć dywany o stonowanych barwach i obite atłasem fotele. Wspaniały dywan pod jej stopami sprawiał wrażenie zielonego, miękkiego mchu. Na prawo i lewo złocone ramy obrazów i promienie słońca wpadające do wnętrza przez ażur koronkowych firanek olśniewały jej wzrok. — Och, ciociu Polly, ciociu Polly — wyszeptała w zachwycie —jakiż to piękny, cudowny dom! Na pewno bardzo ci przyjemnie, że jesteś taka bogata! — Pollyanno! — wykrzyknęła ciotka, odwracając się gwałtownie już na szczycie schodów. — Zdumiewa mnie, że mówisz do mnie w ten sposób! — Jak to, ciociu, nie jest ci przyjemnie? — zapytała Pollyanna szczerze zaskoczona. — Oczywiście, że nie, Pollyanno. Mam nadzieję, że nigdy nie zapomnę się do tego stopnia, by być grzesznie dumną z jakiegoś daru, który Bóg łaskawie mi ześle — oświadczyła — a już na pewno nie z bogactwa! Odwróciła się i poszła przez hali ku drzwiom na strych. Była zadowolona, że umieściła Pollyannę na poddaszu. Od początku zamierzała ulokować ją jak najdalej od siebie, a jednocześnie tam, gdzie jej dziecięca nieostrożność nie szkodziłaby cennym meblom. Teraz jednak — kiedy okazało się, że mała nosi jakiś rys próżności — panna Polly poczuła, iż urządzenie pokoju skromnie i rozsądnie było wyjątkowo słusznym pomysłem. Pollyanna raźno podążała za ciotką, tupiąc małymi stopkami. Jeszcze raźniej próbowała ogarnąć swymi wielkimi, niebieskimi oczami wszystko 17 wkoło, tak by żadna z tych pięknych i ciekawych rzeczy w tym wspaniałym domu jej nie umknęła. Najbardziej jednak była teraz pochłonięta niezwykle ekscytującą zagadką, która wkrótce miała zostać rozwiązana: za którymi z tych intrygujących drzwi czeka na nią j ej pokój... kochany, piękny pokój, pełen kotar, dywanów i obrazów... odtąd jej własny? W tym momencie ciotka nagle otworzyła drzwi i zaczęła wchodzić po innych schodach. Niewiele było tu do oglądania. Po bokach wznosiły się gołe ściany. Na szczycie schodów rozciągała się mroczna przestrzeń sięgająca do odległych kątów, gdzie dach prawie schodził się z podłogą i gdzie leżały wielkie stosy kufrów i skrzyń. Było tu też gorąco i duszno. Pollyanna nieświadomie uniosła głowę wyżej... wydawało się, że trudno tu oddychać. Potem zobaczyła, że ciotka otworzyła drzwi po prawej stronie. — No, Pollyanno, oto twój pokój. Jak widzę, jest tu już twój kuferek. Masz kluczyk od niego? Pollyanna oniemiała skinęła głową. W jej oczach malowało się zaskoczenie i przestrach. Panna Polly zmarszczyła brwi. — Kiedy cię o coś pytam, Pollyanno, życzę sobie, żebyś mi odpowiadała, a nie kiwała głową. — Tak, ciociu. — Dziękuję ci, to już lepiej. Sądzę, że masz tu wszystko, co potrzeba — dodała panna Polly, rzucając spojrzenie na wieszak z wieloma ręcznikami i dzbanek z wodą. — Przyślę Nancy, żeby pomogła ci się rozpakować. Kolacja jest o szóstej — dodała na koniec, po czym wyszła i zaczęła schodzić po schodach. Po jej wyjściu Pollyanna przez chwilę stała nieruchomo, patrząc za nią. Później zdumionym wzrokiem obwiodła puste ściany, nagą podłogę i okna bez firanek. Wreszcie spojrzała na mały kuferek, który jeszcze nie tak dawno stał w jej własnym pokoiku, w odległym domu na wschodzie. I natychmiast —jakby bezświadomie—przypadła do niego, uklękła i ukryła twarz w dłoniach. Tak zastała ją Nancy, która nadeszła w chwilę potem. —No już, już... moja maleńka—powiedziała z czułością, klękając przy Pollyannie i tuląc ją w ramionach. — Bałam się, że tak właśnie będzie, tak, tak... Pollyanna potrząsnęła głową. — Ale... ja jestem zła i niegodziwa, Nancy... strasznie zła — mówiła przez łzy. — Nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego tatuś był bardziej niż mnie potrzebny Bogu i aniołom. 18 — Ależ, nie był im bardziej potrzebny — zdecydowanie oświadczyła Nancy. — Och, Nancy! — Pollyanna tak się tym przeraziła, że przestała płakać. Nancy uśmiechnęła się wstydliwie i szybko otarła łzy. — No, no, moje dziecko, wcale tak nie myślałam! — wykrzyknęła. — Daj mi klucz, otworzymy kuferek i prędziutko, prędziutko wypakujemy twoje sukienki! Pollyanna, jeszcze trochę rozżalona, podała jej kluczyk. — Nie mam ich wiele — powiedziała drżącym głosem. —Tym lepiej: prędzej skończymy j e wypakowywać — oznajmiła Nancy. Pollyanna nagle uśmiechnęła się promiennie. — Właśnie! To jest chyba powód do radości, prawda? — zawołała. Nancy wytrzeszczyła oczy. — No... ma się rozumieć, że tak — odpowiedziała trochę niepewnie. Jej zręczne ręce szybko uporały się z wypakowywaniem książek, pocerowanej bielizny i paru żałośnie nieładnych sukienek. Pollyanna, teraz dzielnie uśmiechnięta, biegała po pokoju, wieszając sukienki w szafie, ustawiając książki na stole i układając bieliznę w szufladach komódki. — Jestem pewna, że... że to będzie bardzo miły pokój. Jak myślisz? — spytała po chwili niepewnie. Odpowiedzi nie było. Nancy wsadziła głowę w kuferek, bardzo pochłonięta swym zajęciem. Pollyanna, stojąc przed komódką, w zadumie patrzyła na pustą ścianę. — Cieszę się też, że nie ma tu lustra: dzięki temu nie widzę swoich piegów. Nancy wydała dziwny dźwięk... lecz gdy Pollyanna się odwróciła — znów wsadziła głowę do kuferka. W parę minut później Pollyanna, stanąwszy przy jednym z okien, krzyknęła radośnie i klasnęła w dłonie: — Och, Nancy, nie zauważyłam tego przedtem—westchnęła. — Spój rz tylko na te drzewa i domy, o tam, i na tę śliczną iglicę kościoła i rzekę błyszczącą jak srebro. Mając taki widok nie potrzebuję żadnych obrazów. Och, jak się cieszę, że ciocia dała mi ten pokój! Ku wielkiemu zdumieniu Pollyanny, Nancy wybuchnęła płaczem. Szybko podbiegła do niej. — Nancy, Nancy, co się stało? — zawołała i zaraz dodała z lękiem: — Czyżby to był twój pokój? — Mój pokój! — ze złością wykrzyknęła Nancy dławiąc łzy. — Jeśli nie jesteś aniołkiem, który zstąpił prosto z nieba, i jeśli ktoś inny nie opa- 19 00 8 Z g-s- Slfl 5 er 3 3- fSfi 3 v: o. 3g" a _ 3^g:.^ « tf»' Co 3 ?5' (—I. |.| 3 •" O 3 N 5" e."S a Y^3 3 15 5 a *< 3^^ co 9-iprco<_. "-n-„ >-a <-. co 4 SffS. Ł "F- g ° ' 3 o fl o ST 3 s-.a P :=;• ^ '-t o O 1 8 N L SJ Cl _ — L 5 p OiS" _ 3 p ?! CO 8 N CD -¦i 3 -"O 3- ^ f -S flfili 3 3^3 2.8 ar S<§-^ 3 Erg o o o Co N O i S-sg-g. 3 2 o N n 3H ĆT o rt' co Co "O P I 2. n 8-1 *< o o o Cl O o » ET 3. N- O" - N X" ™ « 3 ST S1 a- n ~ s- g. « < N 2 « ET c? oq p » 3 O 'i — ¦ o p I _.iff S> P ,L. P C ""g-i-r Co :§. Q ^ p ^ ^ l:MQ co j— a 3 *< N a> N- X: P co p 8 *2 2 S' ff M N- P» O J" w S. S» g X3 O ¦sl-S-filsT Ifjfi 3 rO* N 1 3 N S» w g 0 3- S O N 2' Cl O, 3 3"S^< ET Vi S. o O 3 s.| o 3 Co O w. N cr .3" > a ftgB1* a CO ¦-^ jaj c w N- P o * n> °> T N fT 3 5* O O* W & - ci Z g a ,0' 3 o-5 I L co 9 O NI O O" O N N x X 5 L 3*8 1h g.-g s,».^ą s-3 c n & o" 3 S J g i o N3 L.3 OS1 s-S -al-S s.-3;v C • t J rn . »—> *** , o w 3 S--a o h-i 53 M ź N Z co 3" •p | 3 3 o o S.' ff 2 oq p w 3 ° 3 -«' N r^ 3 N W 2 g PJ O w O N o" 3 — O o < » O o >-* _ er o 2 P " = 3 rL ^•§ 3. o o N « S" 3"S 3 i: t ? I i o O 3 a a 3 i er n 2. a f & 3 3 S-F ^ o § ?¦ to 0Q O O O Cu O O O O S. w =f-o o < >a : S. i B. * N- O o Z. n> *-< pT O co M cr O co wj O 3 3 jb g ^5- 3 S'<2- f O 2 M ^ rfB' 3 III N W (/> •a OJ CD o? O o N O N X X o Pollyanna wcale nie wyglądała na przekonaną. — Ale, ciociu, gdybyś kochała doktora Chiltona... — Co, Pollyanno? — głos panny Polly był teraz bardzo ostry; zaczerwieniła się jak burak. — Chciałam powiedzieć, że gdybyś kochała doktora Chiltona jak ja — westchnęła Pollyanna — to chyba nie miałabyś tak wysokiego mniemania o wiedzy tego pana... W tym momencie do pokoju weszła pielęgniarka i panna Polly gwałtownie wstała z miejsca — z wyrazem ulgi na twarzy. — Bardzo mi przykro, Pollyanno — powiedziała nieco oschle — obawiam się jednak, że sama będę musiała rozstrzygnąć tę kwestię. Poza t; wszystko jest już załatwione. Doktor z Nowego Jorku przyjeżdża jutro. Ale dziwnym trafem nazajutrz doktor nie przyjechał. W ostatniej chwi li nadesłał telegram z zawiadomieniem, że jest zmuszony odłożyć wizytę, bo zachorował. Skutkiem tego Pollyanna mogła ponowić prośbę o wezwanie doktora Chiltona, „co teraz nie stanowiło problemu". Ale panna Polly, jak poprzednio, pokiwała głową przecząco i powiedziała: „nie, kochanie" bardzo stanowczo, jednak z gorliwym zapewnieniem, że poza tym zrobi wszystko, by jej kochana Pollyanna była zadowolona. W miarę jak upływały dni czekania, rzeczywiście robiła wszystko (poza „tym"), by dogodzić swojej siostrzenicy. — W życiu bym nie uwierzyła! W życiu! — mówiła pewnego ranka Nancy do Starego Toma. — Nie ma chwili, żeby panna Polly nie skakała koło naszej kruszynki, choćby po to, by wpuścić kota... ona, która jeszcze tydzień temu za nic na świecie nie wpuściłaby Puszka czy Łatki na górę. A teraz, proszę: pozwala im tarzać się po łóżku, żeby tylko Pollyanna się cieszyła! A jak już nic innego nie może zrobić, porusza te szkiełka, co dyndają w oknach, żeby „tęcze tańczyły", jak mówi nasze słoneczko. Już trzy razy posyłała Timothy'ego do cieplarni Cobba po świeże kwiaty, choć ciągle przynoszą małej bukiety. A któregoś dnia wchodzę i widzę, że siedzi na łóżku, pielęgniarka robi jej coś z włosami, a Pollyanna udziela wskazówek, cała szczęśliwa. I, słowo daję, teraz panna Polly codziennie tak się czesze... żeby tylko uszczęśliwić to dziecko! Stary Tom zachichotał. — Mnie też uderzyło, że nie najgorzej wygląda z tymi lokami nad czołem — zauważył sucho. — No pewnie — odparła Nancy z oburzeniem. — Wreszcie wygląda jak człowiek. I zachowuje się też prawie jak... — Uważaj, Nancy! — przerwał jej Tom z lekkim uśmieszkiem.—Przypomnij sobie, co powiedziałaś, kiedy ci mówiłem, że ona kiedyś była ładna. Nancy wzruszyła ramionami. — No, ładna to ona nie jest, ale zgadzam się, że dużo lepiej wygląda z tymi wstążkami i ozdóbkami, które Pollyanna każe jej nosić na szyi. — A mówiłem ci — skinął głową Tom — mówiłem ci, że nie jest stara. Nancy roześmiała się. — Zgoda: nie wygląda już tak staro, jak wyglądała przed przyjazdem Pollyanny. Powiedz, Tom, kto się w niej kochał? Wciąż tego nie wiem! —Naprawdę?—zapytał Tom z dziwnym wyrazem twarzy. — Ode mnie też się nie dowiesz. — Och, Tom, proszę — przymilała się Nancy. — Wiesz, że mało jest ludzi, których mogę o to spytać. — Pewnie tak. Jest jeden, tylko że ci nie odpowie — uśmiechnął się Tom. Potem nagle posmutniał. — Jąknie dziś czuje nasza dziewuszka? — zapytał. Nancy potrząsnęła głową; jej także nie było do śmiechu. — Bez zmian. Na moje oko — a chyba się nie mylę — nie ma żadnej różnicy. Leży, śpi, czasem trochę porozmawia... próbuje się uśmiechnąć i „cieszyć", bo słońce zachodzi albo księżyc wschodzi, czy też z czegoś innego, a człowiekowi z bólu mało serce nie pęknie. — Wiem, to ta gra... Aniołek! — Tom pokiwał głową mrużąc oczy. — Więc mówiła ci o... no... o grze? — Tak, i to dawno — Tom zawahał się, a potem ciągnął dalej z drżeniem w głosie: — Narzekałem kiedyś, bo tak mnie zgięło wpół, i zgadnij, co mi powiedziała? — Nie zgadnę. W życiu nie uwierzę, żeby ci wymyśliła powód do radości! — A jednak wymyśliła. Powiedziała, że mogę się cieszyć, bo przez to nie muszę się już schylać przy plewieniu. Nancy roześmiała się. — Wiesz, właściwie wcale mnie to nie dziwi — powiedziała. — Można się było spodziewać, że coś znajdzie. Bawiłyśmy się w tę... grę... prawie od początku, bo nie było nikogo, z kim mogłaby grać... choć wspomniała o... swojej ciotce. — Pannie Polly?! Nancy zachichotała. — Zdaje się, że twoje zdanie o naszej pani niewiele się różni od mojego — rzekła już poważniejszym tonem. Stary Tom się nastroszył. — Chciałem przez to powiedzieć, że to by była... jakaś niespodzianka... dla niej — wyjaśnił z godnością. 128 129 — Rzeczywiście, byłaby nią wtedy — odrzekła Nancy. — Nie mówię, czym byłaby teraz. Bo teraz to po naszej pani można się spodziewać wszystkiego... Nawet tego, że mogłaby grać w tę grę! — Ale czy to możliwe, że nasze słonko nie wspominało jej o tym... Wcale? Przecież wszystkim mówiła. Teraz, po wypadku wszyscy mówią o grze... — powiedział Tom. — Wszystkim, ale nie pannie Polly — wyjaśniła Nancy. — Już dawno zwierzyła mi się, że ciotce nie może powiedzieć, bo ona nie życzy sobie słuchać o ojcu, a to on właśnie to wymyślił, gdyby więc chciała nauczyć ciotkę gry, musiałaby wspomnieć o ojcu. Dlatego milczała. — No, tak. Rozumiem — Tom wolno pokiwał głową. — Oni nie mogli ścierpieć pastora... Wszyscy bez wyjątku, bo im odebrał pannę Jennie. A panna Polly, wtedy jeszcze bardzo młoda, nigdy mu tego nie wybaczyła. Całym sercem kochała pannę Jennie. Pamiętam, pamiętam. Nie było to najprzyjemniejsze... - westchnął i odwrócił się. — Tak czasem bywa, tak bywa — westchnęła z kolei Nancy i poszła do kuchni. Te dni oczekiwania były dla wszystkich bardzo trudne. Pielęgniarka robiła, co mogła, by sprawiać wrażenie wesołej, ale jej spojrzenie zdradzało niepokój. Doktor nie krył zdenerwowania i zniecierpliwienia. Panna Polly niemal przez cały czas milczała; ale nawet łagodzące jej wyraz twarzy fale włosów i koronki przy szyi nie mogły ukryć tego, że mizerniała i chudła z dnia na dzień. Jeśli zaś chodzi o Pollyannę... Pollyanna pieściła psa, głaskała kota po smukłej główce, podziwiała kwiaty, jadła owoce i galaretki, które jej przysyłano, i udzielała niezliczonych pogodnych odpowiedzi, na wiele przyjaznych zapytań i pozdrowień. Ale ona także bladła i chudła; nerwowe ruchy jej drobnych rąk i ramion tylko podkreślały bezwład małych nóżek, kiedyś tak ruchliwych, a teraz żałośnie bezczynnych pod przykrywającą je kołdrą. A jeśli idzie o grę... Pollyanna powiedziała Nancy, jak bardzo będzie się cieszyć, kiedy znowu pójdzie do szkoły, zobaczy się z panią Snów, wpadnie do pana Pendletona i pojedzie na przejażdżkę z doktorem Chilto-nem... Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy, że cała jej radość należy do przeszłości — nie do teraźniejszości. Nancy jednak miała tego świadomość i... często płakała w samotności. 130 ROZDZIAŁ XXVI Uchylone drzwi Doktor Mead, specjalista z Nowego Jorku, przyjechał dokładnie w tydzień po dniu, kiedy go po raz pierwSzy oczekiwano. Był wysoki, barczysty, miał szare oczy i pogodny uśmiech. Pollyanna od razu go polubiła — i od razu mu o tym powiedziała. — Jest pan też bardzo podobny do mojego doktora — dodała z uśmiechem. — Twojego doktora? — doktor Mead ze zdumieniem spojrzał na doktora Warrena, który rozmawiał z pielęgniarką. Doktor Warren był niski, miał piwne oczy i brązową, spiczastą brodę. — Och, to nie on — uśmiechnęła się Pollyanna. — Doktor Warren jest lekarzem cioci Polly. Moim jest doktor Chilton. — Ach, tak — rzekł doktor Mead nieco dziwnym tonem, spoglądając na pannę Polly, która, cała czerwona, odwróciła się szybko. — Mhm... — Pollyanna zawahała się, ale po chwili ciągnęła dalej ze zwykłą jej szczerością: — Boja przez cały czas chciałam, żeby doktor się mną zajmował, ale ciocia Polly wolała pana. Mówi, że pan lepiej się zna na... na takich złamaniach. A jeśli tak jest, to mogę się cieszyć, że pan będzie mnie leczył. Czy to prawda? Przez twarz lekarza przebiegł jakiś skurcz, którego znaczenia Pollyanna nie zrozumiała. — Tylko czas może nam na to odpowiedzieć, moja miła — powiedział uprzejmie i z poważną miną odwrócił się do doktora Warrena, który podszedł do łóżka. Wszyscy mówili potem, że to była wina kota. Rzeczywiście, gdyby Puszek nie wsadził natrętnej łapki i nosa w nie domknięte drzwi, nie obróciłyby się one bezgłośnie na zawiasach i nie otwarły szerzej; a gdyby się nie otwarły, Pollyanna nie usłyszałaby słów ciotki Polly. 131 W hallu obaj lekarze, pielęgniarka i panna Polly stali rozmawiając. W pokoju Pollyanny Puszek wskoczył na łóżko z radosnym miauknięciem dokładnie w momencie, gdy przez otwarte drzwi dobiegł ostry okrzyk przerażenia panny Polly. — Nie, doktorze, tylko nie to! Nie chce pan chyba powiedzieć, że to dziecko... już nigdy nie będzie chodzić?! Potem zrobiło się wielkie zamieszanie. Najpierw z pokoju Pollyanny doleciał krzyk przerażenia: „ciociu Polly... ciociu Polly!", potem panna Polly, widząc otwarte drzwi i uświadomiwszy sobie, że Pollyanna usłyszała jej słowa, jęknęła cicho i — po raz pierwszy w życiu — zemdlała. Pielęgniarka ze zduszonym okrzykiem: „Słyszała!", potykając się, ruszyła ku drzwiom. Obaj lekarze zostali przy pannie Polly. Doktor Mead musiał zostać, bo podtrzymywał zemdloną pannę Polly. Doktor Warren stał obok, bezradny. Dopiero kiedy Pollyanna znowu krzyknęła, a pielęgniarka zamknęła drzwi, obaj, z desperacją spojrzawszy na siebie, przystąpili dc cucenia panny Polly. W pokoju Pollyanny pielęgniarka zobaczyła, jak szary, mruczący kot na próżno starał się przyciągnąć uwagę śmiertelnie bladej dziewczynki z oszalałym spojrzeniem. — Siostro Hunt, muszę się widzieć z ciocią! Proszę ją zawołać, szybko, szybko! Pielęgniarka prędko zamknęła drzwi i podbiegła do łóżka. Była trupioblada. — Ona... ona nie może teraz przyjść, kochanie. Przyjdzie... troszkępóź-niej. Co się stało? Może ja... temu zaradzę? Pollyanna pokręciła głową. — Chcę wiedzieć, co powiedziała... przed chwilą. Czy siostra słyszała? Chcę, żeby ciocia tu przyszła... coś mówiła. Chcę, żeby mi powiedziała, że to nieprawda... nieprawda! Pielęgniarka próbowała coś rzec, ale słowa uwięzły jej w gardle. Jej wyraz twarzy jeszcze bardziej przeraził Pollyannę. — Siostro Hunt, przecież siostra słyszała! Więc to prawda?! Och nie, nieprawda! Czy siostra myśli, że... już nigdy nie będę mogła chodzić? —No, już, już, uspokój się kochanie—wyjąkała pielęgniarka.—Może on się myli. Wiesz, tyle rzeczy może się wydarzyć... — Ale ciocia Polly mówiła, że on się zna! Mówiła, że lepiej niż ktokolwiek zna się na... na takich złamaniach nóg! — Tak, tak, wiem, kochanie; ale doktorzy często się mylą. Nie myśl już o tym, proszę. 132 Pollyanna wyciągnęła ręce w jakimś szaleńczym geście. —Aleja nie mogę o tym nie myśleć! — zaszlochała. — Nie mogłabym myśleć o czymś innym! Siostro, jak ja teraz pójdę do szkoły, do pana Pen-dletona, do pani Snów czy do kogokolwiek? — z trudem łapała oddech i gorzko płakała. Nagle opanowała się i z nowym przerażeniem w oczach spojrzała na pielęgniarkę. — Siostro Hunt, jeżeli nie będę mogła chodzić, to jak będę mogła się ze wszystkiego cieszyć? Pielęgniarka nie wiedziała o grze, ale wiedziała, że powinna natychmiast uspokoić swoją podopieczną. Mimo że sama była wzburzona i strapiona, nie opuściła rąk; stała teraz przy łóżku z proszkiem uspokajającym. — Dobrze, już dobrze, kochanie, weź to — mówiła łagodnie. — To cię uspokoi, a wtedy zobaczymy, co się da zrobić. Często diabeł nie jest taki straszny, jak go malują, wiesz? Pollyanna posłusznie zażyła lekarstwo i popiła wodą ze szklanki. — Wiem, coś takiego często powtarzał mi tatuś — wyjąkała mrużąc oczy. — Mówił, że nigdy nie jest aż tak źle, żeby nie mogło być gorzej, ale chyba nigdy nie usłyszał od nikogo, że nie będzie mógł chodzić. Nie myślę, żeby mogło być coś gorszego, a siostra? Pielęgniarka nie odpowiedziała. Nie była w stanie... 133 ROZDZIAŁ XXVII Dwie wizyty Z wiadomością o orzeczeniu doktora Meada została wysłana do pana Pendletona Nancy. Panna Polly pamiętała o swojej obietnicy, czuła jednak, że nie potrafi ani pójść sama, ani napisać listu. Dlatego właśnie pomyślała, że wyśle Nancy. Jeszcze niedawno Nancy bardzo by się cieszyła z takiej okazji zobaczenia „Tajemniczego domu" i jego właściciela. Ale teraz zbyt ciężko jej było na sercu, by mogła się cieszyć z czegokolwiek. Prawie wcale nie rozglądała się wokół w czasie tych kilku minut, kiedy czekała na pana Pendletona. — Jestem Nancy, proszę pana — rzekła z szacunkiem w odpowiedzi na wyraz zdziwienia w jego oczach, kiedy wszedł do pokoju. — Panna Har-rington przysłała mnie z wiadomością... o panience Pollyannie. — No więc? Mimo szorstkiego, suchego tonu pana Pendletona Nancy wyczuła czający się pod tymi słowami niepokój. — Niedobrze, proszę pana — powiedziała zdławionym głosem. — Chyba nie chcesz powiedzieć... — pan Pendleton urwał, a Nancy smutno kiwnęła głową. — Tak, proszę pana. Mówi, że... że ona nie będzie mogła chodzić... nigdy. Przez chwilę w pokoju panowała zupełna cisza, a potem pan Pendleton rzekł łamiącym się głosem: — Biedna mała! Biedna mała! Nancy spojrzała na niego, ale natychmiast spuściła wzrok. Nie przypuszczała, że zgorzkniały, wiecznie niezadowolony i surowy John Pendleton może tak wyglądać. Po chwili pan Pendleton rzekł, wciąż cichym i drżącym głosem: — To jakieś okrutne... nigdy nie móc zatańczyć w słońcu! Moja kochana tęczowa dziewczynka! Znowu przez chwilę panowała cisza i nagle pan Pendleton zapytał: — Ona oczywiście jeszcze nic nie wie... prawda? — Wie, proszę pana — szlochała Nancy — i przez to jest jeszcze gorzej. Dowiedziała się przez... Cholerny kocur! Och, niech mi pan wybaczy —przeprosiła zaraz. — Chodzi o to, że kot otworzył drzwi i panienka usłyszała rozmowę. Stąd się dowiedziała. — Moja biedna mała! — znów westchnął pan Pendleton. — Tak, proszę pana. Jak by ją pan teraz zobaczył, powiedziałby pan to samo — mówiła Nancy przez łzy. — Widziałam ją tylko dwa razy od czasu, kiedy się o tym dowiedziała, i naprawdę ledwiem to zniosła. Wie pan, wszystko to jest dla niej takie nieznane i przez cały czas myśli tylko o tym, czego nie będzie mogła już robić. Martwi się też, bo nie widzi powodów do radości... ale może pan nie wie o tej grze — przerwała przepraszająco. — Gra w radość? — spytał pan Pendleton. — O, tak, powiedziała mi 0 niej. — Powiedziała! Prawie wszystkim powiedziała. Ale, widzi pan, teraz... ona sama nie może w nią grać i to ją martwi. Mówi, że nie jest w stanie niczego wymyślić... czegoś, czym mogłaby się cieszyć... bez chodzenia. — A cóż jej to pomoże? — odparował pan Pendleton niemal gniewnie. Nancy niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. — Tak też sobie pomyślałam, ale potem przyszło mi do głowy, że... byłoby jej lżej, gdyby mogła coś wynaleźć. Próbowałam więc... jej przypomnieć. — Przypomnieć! O czym? — głos pana Pendletona wciąż był gniewny, zniecierpliwiony. — No... o tym, jak namawiała innych, żeby w to grali... panią Snów 1 pozostałych... i co im radziła. Ale biedna kruszynka tylko płacze i powtarza, że to nie to samo... Mówi, że łatwo nieuleczalnemu inwalidzie radzić, z czego ma się cieszyć, ale kiedy człowiek sam jest takim inwalidą, i chce z tej rady skorzystać, to jednak nie to samo... Powiada, że wiele razy wmawiała sobie, jak bardzo się cieszy, że innym ludziom nie stało się to co jej, ale za każdym razem, kiedy to sobie mówiła, nie myślała o niczym innym, tylko o tym, że już nigdy nie będzie mogła chodzić... Nancy umilkła, ale pan Pendleton się nie odezwał. Siedział zakrywszy oczy ręką. — Potem próbowałam jej przypomnieć, jak to mawiała, że im komuś jest ciężej, tym gra jest przyjemniejsza — podjęła Nancy głuchym głosem. — Ale mi odpowiedziała, że to też co innego... kiedy komuś jest napraw-d ę ciężko. Muszę już iść, proszę pana — urwała raptownie. W drzwiach zawahała się, odwróciła i spytała nieśmiało: — A mogłabym powiedzieć panience, że... że pan znów widział Jim-my'ego Beana? Chyba mogę, prawda? 134 135 ROZDZIAŁ XXVII Dwie wizyty Z wiadomością o orzeczeniu doktora Meada została wysłana do pana Pendletona Nancy. Panna Polly pamiętała o swojej obietnicy, czuła jednak, że nie potrafi ani pójść sama, ani napisać listu. Dlatego właśnie pomyślała, że wyśle Nancy. Jeszcze niedawno Nancy bardzo by się cieszyła z takiej okazji zobaczenia „Tajemniczego domu" i jego właściciela. Ale teraz zbyt ciężko jej było na sercu, by mogła się cieszyć z czegokolwiek. Prawie wcale nie rozglądała się wokół w czasie tych kilku minut, kiedy czekała na pana Pendletona. — Jestem Nancy, proszę pana — rzekła z szacunkiem w odpowiedzi na wyraz zdziwienia w jego oczach, kiedy wszedł do pokoju. — Panna Har-rington przysłała mnie z wiadomością... o panience Pollyannie. — No więc? Mimo szorstkiego, suchego tonu pana Pendletona Nancy wyczuła czający się pod tymi słowami niepokój. — Niedobrze, proszę pana — powiedziała zdławionym głosem. — Chyba nie chcesz powiedzieć... — pan Pendleton urwał, a Nancy smutno kiwnęła głową. — Tak, proszę pana. Mówi, że... że ona nie będzie mogła chodzić... nigdy. Przez chwilę w pokoju panowała zupełna cisza, a potem pan Pendleton rzekł łamiącym się głosem: — Biedna mała! Biedna mała! Nancy spojrzała na niego, ale natychmiast spuściła wzrok. Nie przypuszczała, że zgorzkniały, wiecznie niezadowolony i surowy John Pendleton może tak wyglądać. Po chwili pan Pendleton rzekł, wciąż cichym i drżącym głosem: — To jakieś okrutne... nigdy nie móc zatańczyć w słońcu! Moja kochana tęczowa dziewczynka! Znowu przez chwilę panowała cisza i nagle pan Pendleton zapytał: — Ona oczywiście jeszcze nic nie wie... prawda? 134 — Wie, proszę pana — szlochała Nancy — i przez to jest jeszcze gorzej. Dowiedziała się przez... Cholerny kocur! Och, niech mi pan wybaczy — przeprosiła zaraz. — Chodzi o to, że kot otworzył drzwi i panienka usłyszała rozmowę. Stąd się dowiedziała. — Moja biedna mała! — znów westchnął pan Pendleton. — Tak, proszę pana. Jak by ją pan teraz zobaczył, powiedziałby pan to samo — mówiła Nancy przez łzy. — Widziałam ją tylko dwa razy od czasu, kiedy się o tym dowiedziała, i naprawdę ledwiem to zniosła. Wie pan, wszystko to jest dla niej takie nieznane i przez cały czas myśli tylko o tym, czego nie będzie mogła już robić. Martwi się też, bo nie widzi powodów do radości... ale może pan nie wie o tej grze — przerwała przepraszająco. — Gra w radość? — spytał pan Pendleton. — O, tak, powiedziała mi 0 niej. — Powiedziała! Prawie wszystkim powiedziała. Ale, widzi pan, teraz... ona sama nie może w nią grać i to ją martwi. Mówi, że nie jest w stanie niczego wymyślić... czegoś, czym mogłaby się cieszyć... bez chodzenia. — A cóż jej to pomoże? — odparował pan Pendleton niemal gniewnie. Nancy niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. — Tak też sobie pomyślałam, ale potem przyszło mi do głowy, że... byłoby jej lżej, gdyby mogła coś wynaleźć. Próbowałam więc... jej przypomnieć. — Przypomnieć! O czym? — głos pana Pendletona wciąż był gniewny, zniecierpliwiony. — No... o tym, jak namawiała innych, żeby w to grali... panią Snów 1 pozostałych... i co im radziła. Ale biedna kruszynka tylko płacze i powtarza, że to nie to samo... Mówi, że łatwo nieuleczalnemu inwalidzie radzić, z czego ma się cieszyć, ale kiedy człowiek sam jest takim inwalidą, i chce z tej rady skorzystać, to jednak nie to samo... Powiada, że wiele razy wmawiała sobie, jak bardzo się cieszy, że innym ludziom nie stało się to co jej, ale za każdym razem, kiedy to sobie mówiła, nie myślała o niczym innym, tylko o tym, że już nigdy nie będzie mogła chodzić... Nancy umilkła, ale pan Pendleton się nie odezwał. Siedział zakrywszy oczy ręką. — Potem próbowałam jej przypomnieć, jak to mawiała, że im komuś jest ciężej, tym gra jest przyjemniejsza — podjęła Nancy głuchym głosem. — Ale mi odpowiedziała, że to też co innego... kiedy komuś jest napraw-d ę ciężko. Muszę już iść, proszę pana — urwała raptownie. W drzwiach zawahała się, odwróciła i spytała nieśmiało: — A mogłabym powiedzieć panience, że... że pan znów widział Jim-my'ego Beana? Chyba mogę, prawda? 135 — Chyba jednak nie możesz, bo go nie widziałem — odrzekł pan Pen-dleton nieco szorstko. — I po co właściwie? — To nic takiego, tylko... Widzi pan, jedną z rzeczy, którymi się zamartwia, jest to, że nie będzie mogła przyprowadzić do pana Jimmy'ego. Mówi, że już raz go tu zabrała, ale myśli, że nie zrobił na panu wtedy dobrego wrażenia, i boi się, że on według pana nie jest zbyt miłą... obecnością dziecka. Może pan wie, o co jej chodzi, boja nie wiem. — Tak, wiem... o co jej chodzi. — To dobrze, proszę pana. Więc ona chciała go tu znów przyprowadzić, żeby się pan przekonał, że on jest naprawdę miłą obecnością dziecka. A teraz nie może... Niech licho ten samochód! Proszę wybaczyć. Do widzenia! Z tymi słowami Nancy wybiegła. Wkrótce całe miasteczko Beldingsville wiedziało, że znakomity lekarz z Nowego Jorku orzekł, iż Pollyanna Whittier nigdy już nie będzie mogła chodzić — i z pewnością nigdy nie było tak poruszone. Wszyscy znali z widzenia małą, intrygującą piegowatą buzię, uśmiechającą się do każdego; prawie wszyscy wiedzieli też o grze, w którą Pollyanna grała. I pomyśleć tylko, że ta uśmiechnięta buzia już nigdy nie pokaże się na ulicach... że nigdy już wesoły głosik nie będzie opowiadać o radościach codzienności! Wydawało się to niewiarygodne, niemożliwe, okrutne. W kuchniach, salonach, przy każdym płocie kuchennych podwórek opowiadały sobie o tym kobiety, nie kryjąc łez. Na rogach ulic, w sklepach mówili o tym mężczyźni — i też płakali (starając się, by nikt tego nie zauważył). A te rozmowy i płacz trwały dalej, kiedy — natychmiast po wiadomości — nadeszła smutna opowieść Nancy. Pollyanna, w obliczu tego, co ją dotknęło, najbardziej żałowała, że nie może grać w swoją grę—że nie może teraz cieszyć się z każdej rzeczy. Prawdopodobnie wtedy właśnie jej przyjaciele wpadli na jedną i tę samą myśl. W każdym razie, prawie zaraz, panna Polly ku swemu wielkiemu zdumieniu zaczęła odbierać wizyty; wizyty znajomych i nieznajomych; mężczyzn, kobiet, dzieci, których większości, jak sądziła, Pollyanna w ogóle nie znała. Jedni przychodzili i siedzieli sztywni przez pięć, dziesięć minut. Inni stawali u stóp schodów, z zakłopotaniem miętosząc w dłoniach kapelusz lub torebkę — zależnie od płci. Jeszcze inni przynosili książkę, bukiet kwiatów czy jakiś smakołyk. Jedni płakali otwarcie, drudzy odwracali się i hałaśliwie siąkali nos, ale wszyscy z wielkim niepokojem wypytywali o zdrowie dziewczynki i wszyscy też prosili, żeby jej coś powtórzyć. I właśnie te prośby, po jakimś czasie, pobudziły pannę Polly do działania. Pierwszy przybył pan Pendleton. Tym razem już nie o kulach. 136 — Nie muszę chyba pani mówić, jak bardzo jestem wstrząśnięty — zaczął prawie szorstko. — Ale czy... czy nic nie da się zrobić? Panna Polly uczyniła gest rozpaczy. — Och, naturalnie robimy coś przez cały czas. Doktor Mead zapisał leczenie i medykamenty, które mogą pomóc, a doktor Warren ściśle stosuje się do jego wskazań. Ale... doktor Mead nie miał dużej nadziei. Pan Pendleton wstał gwałtownie—choć dopiero co przyjechał. Był blady, usta miał zaciśnięte. Patrząc na niego, panna Polly czuła, dlaczego nie może dłużej z nią rozmawiać. W drzwiach odwrócił się jeszcze. — Mam wiadomość dla Pollyanny — powiedział. — Proszę jej przekazać, że widziałem Jimmy'ego Beana i... odtąd będzie u mnie mieszkał. Może... ucieszy ją, że go zaadoptuję. Mam taki zamiar... Panna Polly na moment zapomniała o właściwym jej opanowaniu i dobrych manierach. — Zaadoptuje pan Jimmy'ego Beana! — wysapała. Pan Pendleton lekko uniósł głowę. — Tak. Myślę, że Pollyanna zrozumie. Zechce pani powtórzyć jej, że myślałem, iż to ją... ucieszy? — Nn... no tak, oczywiście — wyjąkała panna Polly. — Dziękuję — ukłonił się i wyszedł. Panna Polly, milcząca i zdumiona, stała na środku pokoju patrząc za odchodzącym. Wciąż nie mogła uwierzyć własnym uszom. John Pendleton adoptuje Jimmy'ego Beana! John Pendleton — bogaty, niezależny, ponury, znany ze skąpstwa i wyjątkowego egoizmu — adoptuje małego chłopca, i to takiego chłopca? Z lekko oszołomioną miną weszła na górę do pokoju Pollyanny. — Mam dla ciebie wiadomość od pana Johna Pendletona. Dopiero co był tutaj. Prosił, żebym ci powiedziała, że zamieszka u niego Jimmy Bean. Sądzi, że może cię to ucieszy. Smutna buzia Pollyanny rozjaśniła się z radości. —Ucieszy? No pewnie, że ucieszy! Och, ciociu Polly, tak strasznie chciałam znaleźć dla Jimmy'ego jakiś dom... A to taki śliczny dom! Poza tym cieszę się z powodu pana Pendletona. Bo, widzisz, teraz będzie miał tę obecność dziecka. — C.co? Pollyanna zaczerwieniła się. Zapomniała, że nie mówiła ciotce, iż pan Pendleton chciał ją adoptować, i wcale nie chciała przyznać się teraz, że przez chwilę myślała o opuszczeniu... kochanej cioci Polly! — Obecność dziecka... — wyjąkała z pośpiechem. — Wiesz, pan Pendleton powiedział mi kiedyś, że tylko ręka i serce kobiety lub obecność dziecka mogą stworzyć dom. No i teraz już ma tę obecność dziecka. 137 — Ach, rozumiem — rzekła cicho panna Polly, która zrozumiała znacznie więcej, niż Pollyanna mogła przypuszczać. Otóż zrozumiała, przed jak trudną decyzją stanęła Pollyanna, kiedy pan Pendleton prosił, by to ona zapewniła mu ową „obecność dziecka" i pomogła zamienić tę górę szarych kamieni w prawdziwy dom. — Rozumiem—zakończyła ze łzami w oczach. Pollyanna w obawie, że ciotka zada jej więcej równie kłopotliwych pytań, postanowiła co prędzej odwrócić jej uwagę od pana Pendletona i jego domu. — Doktor Chilton też tak mówi... że, aby był dom, potrzeba kobiecej ręki i serca albo obecności dziecka — zauważyła. Panna Polly odwróciła się raptownie. — Doktor Chilton? A skąd o tym wiesz? — Powiedział mi. Wtedy kiedy mówił, że mieszka tylko w pokojach... a to nie dom. Panna Polly nie odpowiedziała. Wpatrywała się w coś za oknem... —Zapytałam go więc, dlaczego sobie nie znajdzie... kobiecej ręki i serca, żeby mieć dom. — Pollyanno! — panna Polly odwróciła się gwałtownie. Policzki miała purpurowe. — Tak, zapytałam. Wyglądał tak... tak żałośnie. — I co ci odpowiedział? — spytała panna Polly, jakby wbrew jakiejś wewnętrznej sile, która powstrzymywała przed zadaniem tego pytania. — Milczał chwilę, a potem odparł bardzo cicho, że nie zawsze ma się coś tylko dlatego, że się tego pragnie. Zapadła krótka cisza. Panna Polly znów patrzyła w okno. Policzki wciąż miała nienaturalnie czerwone. Pollyanna westchnęła. — Wiem, że on tego pragnie, i chciałabym, by to pragnienie się spełniło. — Jak to... Skąd wiesz? — Bo później, kiedy indziej, powiedział coś jeszcze. Szeptem, ale usłyszałam. Rzekł, że cały świat oddałby za kobiecą rękę i serce. — Panna Polly nagle wstała i podeszła do okna. — Co ci się stało, ciociu? — Nic, kochanie. Chciałam tylko przesunąć ten wisiorek — odrzekła. Jej twarz płonęła rumieńcem. 138 ROZDZIAŁ XXVIII Gra i jej uczestnicy Wkrótce po drugiej wizycie pana Pendletona, któregoś popołudnia przyszła Milly Snów. Nigdy przedtem nie była u panny Harrington. Zaczerwieniła się i sprawiała wrażenie bardzo zakłopotanej, kiedy panna Polly weszła do pokoju. — Przyszłam... przyszłam, żeby spytać o zdrowie małej — wyjąkała. — To bardzo miło z pani strony. Nie ma żadnej zmiany. Jak czuje się mama? — odparła panna Polly znużonym tonem. — Właśnie z tym do pani przyszłam... to znaczy chciałam prosić, żeby pani powiedziała Pollyannie —jednym tchem, chaotycznie mówiła Milly. — Dla nas to takie... okropne... no, po prostu okropne, że ta mała istotka nie będzie mogła chodzić; i po tym, co zrobiła też i dla nas... wie pani, dla mamy... nauczyła ją tej gry, i w ogóle. A kiedy dowiedziałyśmy się, że ona sama nie może grać... biedna drobinka! Choć, z drugiej strony, nie wyobrażam sobie, jak byłoby to możliwe w jej stanie! Ale kiedyśmy sobie przypomniały to wszystko, co nam mówiła, pomyślałyśmy, że gdyby wiedziała, ile dla nas zrobiła, to może by to pomogło, wie pani, w jej własnym przypadku, w grze. Mogłaby się cieszyć... to znaczy choć trochę... — umilkła bezradnie i zdawała się czekać na odpowiedź. Panna Polly siedziała słuchając uprzejmie, ale z wyrazem zdumienia na twarzy. Zrozumiała ledwie połowę z tego, co usłyszała. Myślała teraz, że Milly zawsze uważano za trochę dziwną, ale nie przypuszczała, że jest ona po prostu szalona. Inaczej bowiem nie mogła sobie tłumaczyć tego chaotycznego, pozbawionego logiki słowotoku. Korzystając z pauzy rzekła spokojnie: — Chyba nie do końca zrozumiałam. Co takiego mam powiedzieć siostrzenicy? — Tak, już, już; chciałabym, żeby jej pani powiedziała — gorączkowo podjęła Milly — niech jej pani spróbuje uświadomić, co dla nas zrobiła. Na 139 pewno trochę już wie, bo przecież była u nas i wie, że mama się zmieniła; ale chcę, żeby wiedziała, jak bardzo się zmieniła... i ja też. Bo jestem teraz inna. Trochę próbuję... grać w tę grę. Panna Polly nachmurzyła się. Chciała zapytać, co to za gra, ale nie zdążyła. Milly znów zaczęła mówić — z tą samą, nerwową swadą. — Wie pani, przedtem to mama tylko narzekała. Na wszystko. Zawsze miało być odwrotnie, niż było. I prawdę mówiąc, chyba nie można mieć jej tego za złe... biorąc pod uwagę jej stan. A teraz pozwala odsłaniać okna i zaczyna się interesować różnymi rzeczami... tym jak wygląda, nocną koszulą i w ogóle. Zaczęła też nawet robić na drutach... szeleczki i dziecinne kołderki na sprzedaż i do szpitali. I jest tym tak pochłonięta, tak się tym cieszy!... A to wszystko zasługa Pollyanny, bo to ona powiedziała mamie, że trzeba się cieszyć ze zdrowych rąk. No i mama stwierdziła, że skoro tak, to może zacząć coś robić. I zaczęła — robić na drutach. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak inaczej wygląda teraz jej pokój z tymi czerwonymi, niebieskimi i żółtymi motkami wełny i wisiorkami w oknach, które dostała od Pollyanny... Człowiekowi to aż się lepiej robi na duszy, kiedy tam wejdzie; przedtem bałam się tam wchodzić; tak tam było ciemno i ponuro, i mama była smutna. Dlatego więc chcemy prosić, żeby pani powiedziała Polly-annie, że to wszystko dzięki niej. Proszę też powiedzieć, jak bardzo się cieszymy z poznania jej. Bo może... też się trochę ucieszy, że poznała nas. I... i to tyle — westchnęła Milly wstając szybko z miejsca. — Powie jej pani? — Ależ, naturalnie — wymamrotała panna Polly zastanawiając się, ile zdoła zapamiętać z tej niezwykłej przemowy. Wizyty Johna Pendletona i Milly Snów były tylko pierwszymi z wielu; każdy chciał też przekazać Pollyannie jakąś wiadomość—wiadomości były tak zdumiewające, że panna Polly dziwiła się nimi coraz bardziej i bardziej. Któregoś dnia przyszła pani Benton, wdowa. Panna Polly dobrze ją znała, choć nigdy się nie odwiedzały. Z opowiadań wiedziała, że jest to najsmut-niej wyglądająca kobieta w całym mieście — zawsze ubrana na czarno. Dzisiaj jednak pani Benton miała pod szyją bladoniebieską kokardę, choć jej oczy były pełne łez. Mówiła o tym, jak przeraził ją i zasmucił wypadek Pollyanny, a potem spytała nieśmiało, czy mogłaby się z nią zobaczyć. Panna Polly przecząco pokręciła głową. — Przykro mi, ale ona z nikim się jeszcze nie widuje. Trochę później... może. Pani Benton otarła oczy, wstała i skierowała się ku drzwiom. Ale już na progu zawróciła gwałtownie. — Panno Harrington, a czy mogłabym coś jej przekazać? — spytała niepewnie. — Naturalnie, bardzo proszę. Pani Benton zawahała się, a potem powiedziała: — Proszę, niech pani łaskawie powtórzy jej, że włożyłam to — dotknęła niebieskiej kokardy. Potem, widząc źle ukryte zdziwienie w oczach panny Polly, dodała: — Mała już od dawna zachęcała mnie do włożenia... czegoś kolorowego, może więc ucieszy się, gdy się dowie, że właśnie zaczęłam nosić... Mówiła, że bardzo podobałoby się to Freddy'emu. Wie pani, ja nie mam już nic prócz Freddy'ego. Inni mają wszystko... — pani Benton pokręciła głową i odwróciła się. — Jeśli powie to pani Pollyannie, to ona na pewno zrozumie — dodała i drzwi zamknęły się za nią. Trochę później, tego samego dnia,¦zjawiła się inna wdowa, a w każdym razie osoba w żałobie. Panna Polly wcale jej nie znała; zastanawiała się, skąd też może ją znać Pollyanna. Przybyła przedstawiła się jako pani Tarbell. — Wprawdzie my się nie znamy — zaczęła z miejsca — ale zna mnie pani siostrzeniczka, Pollyanna. Całe lato mieszkałam tu w hotelu i codziennie chodziłam na długie spacery dla zdrowia. W czasie jednego z nich spotkałam pani siostrzenicę... Cóż to za urocza dziewczynka! Nie wiem, czy umiałabym pani wytłumaczyć, czym stała się dla mnie. Kiedy tu przyjechałam, byłam bardzo przygnębiona; jej wesoła buzia i pogodne usposobienie przypominały mi... moją córeczkę, którą straciłam parę lat temu. Byłam wstrząśnięta wiadomością o tym wypadku, a potem, kiedy się dowiedziałam, że ta biedna dziecina już nigdy nie będzie mogła chodzić i jest taka nieszczęśliwa; już nie umie się cieszyć — po prostu musiałam tu przyjść. — To bardzo uprzejmie z pani strony — mruknęła panna Polly. — Ale... to ja chciałam panią prosić o uprzejmość — zaprotestowała pani Tarbell. — Boja... ja chciałabym za pani pośrednictwem przekazać wiadomość. Czy mogę? — Naturalnie. —Proszę jej tylko powiedzieć, że pani Tarbell już się cieszy... Tak, wiem, że to brzmi osobliwie i być może niezrozumiale. Jeśli jednak nie będzie pani miała nic przeciwko temu, wolałabym tego nie wyjaśniać. — Kąciki ust pani Tarbell opuściły się, a uśmiech znikł z jej oczu. — Pani siostrzenica zrozumie, o co mi chodzi, a ja poczułam, że muszę jej to powiedzieć. Dziękuję pani i proszę mi wybaczyć, jeśli zachowałam się nieodpowiednio — przepraszała kierując się ku drzwiom. Zaintrygowana panna Polly pobiegła na górę do pokoju Pollyanny. — Czy znasz panią Tarbell? — spytała. 140 141 pewno trochę już wie, bo przecież była u nas i wie, że mama się zmieniła; ale chcę, żeby wiedziała, jak bardzo się zmieniła... i ja też. Bo jestem teraz inna. Trochę próbuję... grać w tę grę. Panna Polly nachmurzyła się. Chciała zapytać, co to za gra, ale nie zdążyła. Milly znów zaczęła mówić — z tą samą, nerwową swadą. — Wie pani, przedtem to mama tylko narzekała. Na wszystko. Zawsze miało być odwrotnie, niż było. I prawdę mówiąc, chyba nie można mieć jej tego za złe... biorąc pod uwagę jej stan. A teraz pozwala odsłaniać okna i zaczyna się interesować różnymi rzeczami... tym jak wygląda, nocną koszulą i w ogóle. Zaczęła też nawet robić na drutach... szeleczki i dziecinne kołderki na sprzedaż i do szpitali. I jest tym tak pochłonięta, tak się tym cieszy!... A to wszystko zasługa Pollyanny, bo to ona powiedziała mamie, że trzeba się cieszyć ze zdrowych rąk. No i mama stwierdziła, że skoro tak, to może zacząć coś robić. I zaczęła — robić na drutach. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak inaczej wygląda teraz jej pokój z tymi czerwonymi, niebieskimi i żółtymi motkami wełny i wisiorkami w oknach, które dostała od Pollyanny... Człowiekowi to aż się lepiej robi na duszy, kiedy tam wejdzie; przedtem bałam się tam wchodzić; tak tam było ciemno i ponuro, i mama była smutna. Dlatego więc chcemy prosić, żeby pani powiedziała Polly-annie, że to wszystko dzięki niej. Proszę też powiedzieć, jak bardzo się cieszymy z poznania jej. Bo może... też się trochę ucieszy, że poznała nas. I... i to tyle — westchnęła Milly wstając szybko z miejsca. — Powie jej pani? — Ależ, naturalnie — wymamrotała panna Polly zastanawiając się, ile zdoła zapamiętać z tej niezwykłej przemowy. Wizyty Johna Pendletona i Milly Snów były tylko pierwszymi z wielu; każdy chciał też przekazać Pollyannie jakąś wiadomość—wiadomości były tak zdumiewające, że panna Polly dziwiła się nimi coraz bardziej i bardziej. Któregoś dnia przyszła pani Benton, wdowa. Panna Polly dobrzeją znała, choć nigdy się nie odwiedzały. Z opowiadań wiedziała, że jest to najsmut-niej wyglądająca kobieta w całym mieście — zawsze ubrana na czarno. Dzisiaj jednak pani Benton miała pod szyją bladoniebieską kokardę, choć jej oczy były pełne łez. Mówiła o tym, jak przeraził ją i zasmucił wypadek Pollyanny, a potem spytała nieśmiało, czy mogłaby się z nią zobaczyć. Panna Polly przecząco pokręciła głową. — Przykro mi, ale ona z nikim się jeszcze nie widuje. Trochę później... może. Pani Benton otarła oczy, wstała i skierowała się ku drzwiom. Ale już na progu zawróciła gwałtownie. — Panno Harrington, a czy mogłabym coś jej przekazać?—spytała niepewnie. — Naturalnie, bardzo proszę. Pani Benton zawahała się, a potem powiedziała: — Proszę, niech pani łaskawie powtórzy jej, że włożyłam to — dotknęła niebieskiej kokardy. Potem, widząc źle ukryte zdziwienie w oczach panny Polly, dodała: — Mała już od dawna zachęcała mnie do włożenia... czegoś kolorowego, może więc ucieszy się, gdy się dowie, że właśnie zaczęłam nosić... Mówiła, że bardzo podobałoby się to Freddy'emu. Wie pani, ja nie mam już nic prócz Freddy'ego. Inni mają wszystko... — pani Benton pokręciła głową i odwróciła się. — Jeśli powie to pani Pollyannie, to ona na pewno zrozumie — dodała i drzwi zamknęły się za nią. Trochę później, tego samego dnia,-zjawiła się inna wdowa, a w każdym razie osoba w żałobie. Panna Polly wcale jej nie znała; zastanawiała się, skąd też może ją znać Pollyanna. Przybyła przedstawiła się jako pani Tarbell. — Wprawdzie my się nie znamy — zaczęła z miejsca — ale zna mnie pani siostrzeniczka, Pollyanna. Całe lato mieszkałam tu w hotelu i codziennie chodziłam na długie spacery dla zdrowia. W czasie jednego z nich spotkałam pani siostrzenicę... Cóż to za urocza dziewczynka! Nie wiem, czy umiałabym pani wytłumaczyć, czym stała się dla mnie. Kiedy tu przyjechałam, byłam bardzo przygnębiona; jej wesoła buzia i pogodne usposobienie przypominały mi... moją córeczkę, którą straciłam parę lat temu. Byłam wstrząśnięta wiadomością o tym wypadku, a potem, kiedy się dowiedziałam, że ta biedna dziecina już nigdy nie będzie mogła chodzić i jest taka nieszczęśliwa; już nie umie się cieszyć — po prostu musiałam tu przyjść. — To bardzo uprzejmie z pani strony — mruknęła panna Polly. — Ale... to ja chciałam panią prosić o uprzejmość — zaprotestowała pani Tarbell. — Boja... ja chciałabym za pani pośrednictwem przekazać wiadomość. Czy mogę? — Naturalnie. — Proszęjej tylko powiedzieć, że pani Tarbell już się cieszy... Tak, wiem, że to brzmi osobliwie i być może niezrozumiale. Jeśli jednak nie będzie pani miała nic przeciwko temu, wolałabym tego nie wyjaśniać. — Kąciki ust pani Tarbell opuściły się, a uśmiech znikł z jej oczu. — Pani siostrzenica zrozumie, o co mi chodzi, a ja poczułam, że muszę jej to powiedzieć. Dziękuję pani i proszę mi wybaczyć, jeśli zachowałam się nieodpowiednio — przepraszała kierując się ku drzwiom. Zaintrygowana panna Polly pobiegła na górę do pokoju Pollyanny. — Czy znasz panią Tarbell? — spytała. 140 141 «' o. i h- era. S *»¦ 2 I gon N P' ^ : - w .-, B 2. a n 84- 3- ? L ^' S F ESC ^ ^ S S-^< S^fi&CnSgg g. mimi "S* jr" f I g ^ 3 — O, tak. Bardzo ją lubię. Jest chora i strasznie smutna; mieszka w hotelu i chodzi na długie spacery. Chadzamy razem, to znaczy... chadzałyśmy — głos Pollyanny załamał się i dwie wielkie łzy spłynęły po jej policzkach. Panna Polly odchrząknęła gwałtownie. — No więc, kochanie, ona tu była przed chwilą. Zostawiła dla ciebie wiadomość... ale nie wyjaśniła mi, co ona znaczy. Kazała ci powiedzieć, że już się cieszy. Pollyanna lekko klasnęła w dłonie. — Tak powiedziała... naprawdę?! Och, tak się cieszę! — Ale co to właściwie znaczy? — No, to taka gra i... — Pollyanna urwała gwałtownie i przyłożyła palec do ust. — Jaka gra? — T... to nic takiego, ciociu... to znaczy... nie mogę ci wytłumaczyć, bo musiałabym też mówić o innych rzeczach, o których mówić mi nie wolno. Panna Polly już chciała zadać kolejne pytanie, ale widząc, jak bardzo Pollyanna jest zmieszana — nie powiedziała nic więcej. Wkrótce po wizycie pani Tarbell doszło do wydarzenia kulminacyjnego. Przyjęło ono postać wizyty pewnej młodej kobiety o nienaturalnie uróżowa-nych policzkach i równie nienaturalnie rozjaśnionych włosach; w butach na wysokich obcasach i noszącej tandetną biżuterię. Panna Polly dobrze wiedziała, że nie cieszy się ona najlepszą reputacją— i to, że ujrzała jąpod swoim dachem, przyjęła z wielkim zdumieniem. Nie tylko nie podała jej ręki, ale nawet cofnęła się o krok zaraz po wejściu do pokoju. Kobieta wstała natychmiast. Miała bardzo zaczerwienione oczy, jakby od płaczu. Trochę wyzywającym tonem spytała, czy może na chwilę zobaczyć się z Pollyanna. Panna Polly odmówiła. Zaczęła bardzo kategorycznie, jednak coś w błagalnym spojrzeniu kobiety skłoniło ją do dodania, już grzeczniej, że nikt nie może widzieć się z Pollyanna. Kobieta zawahała się, a potem zaczęła mówić nieco szorstko. Głowę ciągle trzymała wyzywająco uniesioną. — Nazywam się Payson, jestem żoną Toma Paysona. Zapewne słyszała pani o mnie... jak większość ludzi w tym mieście... i być może nie wszystko, co pani słyszała, jest prawdą. Ale mniejsza o to. Przyszłam z powodu tej małej dziewczynki. Dowiedziałam się o wypadku i... załamało mnie to. W zeszłym tygodniu usłyszałam, że ona nie będzie mogła chodzić... i żałuję, że nie mogę jej oddać moich własnych, bezużytecznych nóg. Mogłaby zdziałać więcej dobrego drepcząc na nich przez godzinę, niż ja w sto lat. Ale mniejsza o to. Zdaje się, że nogi nie zawsze są dane temu, kto umie z nich zrobić najlepszy użytek. Umilkła i odchrząknęła, ale kiedy znów zaczęła mówić, głos nadal miała ochrypły. —Pani może nie wie, aleja nieraz spotykałam pani siostrzenicę. Mieszkamy przy Pendleton Hill Road, a ona często tamtędy przechodziła... To znaczy nie tylko przechodziła. Wstępowała, bawiła się z dziećmi, rozmawiała ze mną... i z moim mężem, kiedy był w domu. Chyba nas polubiła. Nie wiedziała, podejrzewam, że ludzie z jej sfery raczej nie zadają się z ludźmi z naszej sfery.... Może gdyby się zadawali, to nie byłoby tylu takich jak my — dodała z goryczą i na chwilę umilkła. — Tak czy owak — ciągnęła dalej — wstępowała; jej to nie zaszkodziło, a nam zrobiła tyle dobrego... Nawet nie wie, ile dobrego, i... mam nadzieję, wiedzieć nie może, bo inaczej dowiedziałaby się też o innych rzeczach... o których nie chcę, żeby wiedziała. Ale tak właśnie jest. Z różnych powodów był to dla nas bardzo ciężki rok. Mąż i ja byliśmy zniechęceni, miewaliśmy najczarniejsze myśli... Rozważaliśmy nawet rozwód i pozostawienie dzieci... no więc, nie wiedzieliśmy, co zrobić z dziećmi. A potem zdarzył się ten wypadek i dowiedzieliśmy się, że ta dziewczynka nie będzie już mogła chodzić. I zaczęliśmy sobie wtedy przypominać, jak przychodziła do nas, siadała na schodach, odrabiała lekcje z dziećmi, śmiała się... i po prostu się cieszyła. Zawsze się z czegoś cieszyła; potem, któregoś dnia, powiedziała nam, dlaczego się cieszy, no wie pani, o tej grze, i starała się zachęcić nas, żebyśmy też w nią grali. A teraz nagle słyszymy, że zamartwia się na śmierć, bo nie może grać... nie ma powodów do radości. Dlatego właśnie tu przyszłam... powiedzieć jej, że może choć trochę ucieszy się z naszego powodu, bo postanowiliśmy zostać razem i grać w tę grę. Powie jej to pani? — Tak, powiem — odrzekła panna Polly dziwnie słabym głosem. Potem, pod wpływem nagłego impulsu zrobiła krok do przodu, wyciągnęła rękę do pani Payson i powiedziała: — I dziękuję, że pani przyszła. Pani Payson opuściła głowę. Nie była w stanie opanować drżenia warg. Mamrocząc coś bez związku, szybko uścisnęła podaną sobie dłoń, odwróciła się i wybiegła. Ledwie zdążyła zamknąć drzwi, a już panna Polly przepytywała w kuchni Nancy. Seria tych zaskakujących wizyt, które osiągnęły kulminację w tej dzisiejszej, najbardziej niezwykłej, napięła jej nerwy do najwyższych granic. Nigdy, aż do wypadku Pollyanny, Nancy nie słyszała swej pani mówiącej tak surowym tonem. 142 143 — Nancy, masz mi natychmiast powiedzieć, co to za absurdalna „gra", 0 której paple całe miasto! I co ma z nią wspólnego moja siostrzenica? Dlaczego każdy, od Milly Snów do pani Payson, przesyła jej wiadomość, że grają w tę grę? Mam dziwne wrażenie, że połowa miasta nosi teraz niebieskie kokardy, przestała się kłócić albo nauczyła się lubić to, czego nie lubiła przedtem, i to wszystko za sprawąPollyanny. Próbowałam samająo to pytać, ale niewiele się dowiedziałam, a nie chcęjej teraz denerwować... Ale z tego, co usłyszałam z waszej rozmowy wczoraj wieczór, domyślam się, że ty też w to grasz. Natychmiast mów, co to wszystko znaczy? Nancy, ku zdumieniu i przerażeniu panny Polly, wybuchnęła płaczem. — To znaczy, że od ubiegłego czerwca to kochane dziecko sprawiło, że całe miasto się cieszy, i teraz oni chcieliby sprawić, żeby ona się cieszyła... choć trochę. — Z czego? — Tak po prostu! To jest ta gra. Panna Polly tupnęła nogą. — Mówisz jak oni. Jaka gra? Nancy uniosła głowę. Spojrzała prosto w oczy swej pani. — Powiem pani. Tej gry nauczył panienkę Pollyannę jej ojciec. Dostała kiedyś parę drewnianych kul ze zbiórki kościelnej, kiedy strasznie chciała dostać lalkę. I oczywiście płakała, jak to dziecko. Wtedy ojciec powiedział jej, że w każdej rzeczy można znaleźć coś, z czego można się cieszyć, 1 żeby się ucieszyła z tych kul. —Z kul!!! — panna Polly musiała powstrzymać łzy na myśl o tych małych, bezwładnych nóżkach, tam w łóżku na górze. — Tak, proszę pani, ja też tak mówiłam, a panienka rzekła, że ona powiedziała to samo. I wtedy jej ojciec odparł, że może się cieszyć, bo... ona ich nie potrzebuje. — Oooch! — wykrzyknęła panna Polly. — Mówiła, że potem to już stale grali w... znajdywanie w każdej rzeczy czegoś, z czego można się cieszyć. Mówiła też, że każdy może w to grać... że skoro ktoś nie może mieć lalki, to powinien się cieszyć, że dostał kule, których przecież nie potrzebuje. Nazwała to grą w to, żeby się po prostu cieszyć. Gra w nią od tamtej pory. — Ale jak... jak... — panna Polly umilkła bezradnie. — Ach, nie uwierzyłaby pani, jak cudnie to działa — ciągnęła Nancy z zapałem, niemal równym zapałowi Pollyanny. — Nawet nie wiem, jak pani powiedzieć, ile dobrego zrobiła dla mojej mamy i rodziny. Była u nas dwa razy, wraz ze mną. Dzięki niej o wiele łatwiej było mi znieść różne małe 144 i wielkie przykrości. Na przykład moje imię już tak bardzo mnie nie drażni, odkąd mi powiedziała, że mogę się cieszyć, bo mi nie dali na imię: Heph-zibah. Nie cierpiałam też poniedziałkowego ranka, a teraz lubię. — Lubisz... poniedziałkowy ranek? Nancy roześmiała się. — Wiem, że pani myśli, że mi odbiło. Ale zaraz pani to wyjaśnię. Ta kruszynka zauważyła, że nie znoszę poniedziałkowego ranka, i co zrobiła któregoś dnia? Mówi tak: „Wiesz, Nancy, myślę, że w poniedziałek możesz się cieszyć bardziej niż każdego innego dnia, bo masz przed sobą aż tydzień do następnego poniedziałku"! I żebym tak nie dożyła jutra, jeżeli sobie tego nie powtarzam w poniedziałkowe ranki i to pomaga. Naprawdę, proszę pani. Za każdym razem, jak sobie o tym pomyślę, to się śmieję, a śmiech pomaga, och, jak bardzo pomaga! — Ale dlaczego... mnie nie powiedziała o tej... grze? — wyjąkała panna Polly. — Czemu robiła z tego taką tajemnicę, kiedy ją pytałam? Nancy zawahała się. — Proszę nie mieć mi za złe, ale... zakazała jej pani mówić... o ojcu, więc nie była w stanie nic powiedzieć. To on wymyślił tę grę. Panna Polly zagryzła wargi. — Od samego początku chciała pani o tym opowiedzieć — trochę niepewnie ciągnęła Nancy. — Chciała mieć kogoś, z kim mogłaby w to grać, wie pani? I dlatego ja zaczęłam... żeby kogoś miała. — A... a ci... inni? — spytała panna Polly drżącym głosem. — Och, teraz to już prawie wszyscy grają. Tak w każdym razie mi się zdaje z tego, co słyszę, gdzie tylko pójdę. Oczywiście było tak, że ona wszystko zaczynała, a oni sobie dopowiadali resztę. Potem to już szło. Zawsze się uśmiechała i była miła dla każdego... ludzie musieli to odczuć. Więc teraz, po tym wypadku, wszystkim jest ciężko na duszy... zwłaszcza kiedy słyszą, jak jej źle, bo nie potrafi znaleźć sobie powodu do radości. No, i przychodzą codziennie, żeby jej powiedzieć, ile im dała szczęścia, bo wierzą, że jej to pomoże. Wie pani, ona marzyła, żeby wszyscy z nią grali. — Ja... chyba znam kogoś, kto teraz będzie z nią grał — głosem zdławionym łkaniem powiedziała panna Polly, odwracając się i wychodząc z kuchni. Nancy osłupiała z wrażenia. — No, teraz to już we wszystko uwierzę... we wszystko — mamrotała do siebie. — Nic mnie już nie zdziwi, nic, nic... och, panno Polly! Nieco później, kiedy pielęgniarka wyszła z pokoju, Pollyanna została sam na sam z ciotką. 145 —Nancy, masz mi natychmiast powiedzieć, co to za absurdalna „gra", o której paple całe miasto! I co ma z nią wspólnego moja siostrzenica? Dlaczego każdy, od Milly Snów do pani Payson, przesyła jej wiadomość, że grają w tę grę? Mam dziwne wrażenie, że połowa miasta nosi teraz niebieskie kokardy, przestała się kłócić albo nauczyła się lubić to, czego nie lubiła przedtem, i to wszystko za sprawą Pollyanny. Próbowałam sama ją o to pytać, ale niewiele się dowiedziałam, a nie chcęjej teraz denerwować... Ale z tego, co usłyszałam z waszej rozmowy wczoraj wieczór, domyślam się, że ty też w to grasz. Natychmiast mów, co to wszystko znaczy? Nancy, ku zdumieniu i przerażeniu panny Polly, wybuchnęła płaczem. — To znaczy, że od ubiegłego czerwca to kochane dziecko sprawiło, że całe miasto się cieszy, i teraz oni chcieliby sprawić, żeby ona się cieszyła... choć trochę. — Z czego? — Tak po prostu! To jest ta gra. Panna Polly tupnęła nogą. — Mówisz jak oni. Jaka gra? Nancy uniosła głowę. Spojrzała prosto w oczy swej pani. — Powiem pani. Tej gry nauczył panienkę Pollyannę jej ojciec. Dostała kiedyś parę drewnianych kul ze zbiórki kościelnej, kiedy strasznie chciała dostać lalkę. I oczywiście płakała, jak to dziecko. Wtedy ojciec powiedział jej, że w każdej rzeczy można znaleźć coś, z czego można się cieszyć, i żeby się ucieszyła z tych kul. — Z kul!!! — panna Polly musiała powstrzymać łzy na myśl o tych małych, bezwładnych nóżkach, tam w łóżku na górze. — Tak, proszę pani, ja też tak mówiłam, a panienka rzekła, że ona powiedziała to samo. I wtedy jej ojciec odparł, że może się cieszyć, bo... ona ich nie potrzebuje. — Oooch! — wykrzyknęła panna Polly. — Mówiła, że potem to już stale grali w... znajdywanie w każdej rzeczy czegoś, z czego można się cieszyć. Mówiła też, że każdy może w to grać... że skoro ktoś nie może mieć lalki, to powinien się cieszyć, że dostał kule, których przecież nie potrzebuje. Nazwała to grą w to, żeby się po prostu cieszyć. Gra w nią od tamtej pory. — Ale jak... jak... — panna Polly umilkła bezradnie. — Ach, nie uwierzyłaby pani, jak cudnie to działa — ciągnęła Nancy z zapałem, niemal równym zapałowi Pollyanny. — Nawet nie wiem, jak pani powiedzieć, ile dobrego zrobiła dla mojej mamy i rodziny. Była u nas dwa razy, wraz ze mną. Dzięki niej o wiele łatwiej było mi znieść różne małe i wielkie przykrości. Na przykład moje imię już tak bardzo mnie nie drażni, odkąd mi powiedziała, że mogę się cieszyć, bo mi nie dali na imię: Heph-zibah. Nie cierpiałam też poniedziałkowego ranka, a teraz lubię. — Lubisz... poniedziałkowy ranek? Nancy roześmiała się. — Wiem, że pani myśli, że mi odbiło. Ale zaraz pani to wyjaśnię. Ta kruszynka zauważyła, że nie znoszę poniedziałkowego ranka, i co zrobiła któregoś dnia? Mówi tak: „Wiesz, Nancy, myślę, że w poniedziałek możesz się cieszyć bardziej niż każdego innego dnia, bo masz przed sobą aż tydzień do następnego poniedziałku"! I żebym tak nie dożyła jutra, jeżeli sobie tego nie powtarzam w poniedziałkowe ranki i to pomaga. Naprawdę, proszę pani. Za każdym razem, jak sobie o tym pomyślę, to się śmieję, a śmiech pomaga, och, jak bardzo pomaga! — Ale dlaczego... mnie nie powiedziała o tej... grze? — wyjąkała panna Polly. — Czemu robiła z tego taką tajemnicę, kiedy ją pytałam? Nancy zawahała się. — Proszę nie mieć mi za złe, ale... zakazała jej pani mówić... o ojcu, więc nie była w stanie nic powiedzieć. To on wymyślił tę grę. Panna Polly zagryzła wargi. — Od samego początku chciała pani o tym opowiedzieć — trochę niepewnie ciągnęła Nancy. — Chciała mieć kogoś, z kim mogłaby w to grać, wie pani? I dlatego ja zaczęłam... żeby kogoś miała. — A... a ci... inni? — spytała panna Polly drżącym głosem. — Och, teraz to już prawie wszyscy grają. Tak w każdym razie mi się zdaje z tego, co słyszę, gdzie tylko pójdę. Oczywiście było tak, że ona wszystko zaczynała, a oni sobie dopowiadali resztę. Potem to już szło. Zawsze się uśmiechała i była miła dla każdego... ludzie musieli to odczuć. Więc teraz, po tym wypadku, wszystkim jest ciężko na duszy... zwłaszcza kiedy słyszą, jak jej źle, bo nie potrafi znaleźć sobie powodu do radości. No, i przychodzą codziennie, żeby jej powiedzieć, ile im dała szczęścia, bo wierzą, że jej to pomoże. Wie pani, ona marzyła, żeby wszyscy z nią grali. — Ja... chyba znam kogoś, kto teraz będzie z nią grał — głosem zdławionym łkaniem powiedziała panna Polly, odwracając się i wychodząc z kuchni. Nancy osłupiała z wrażenia. — No, teraz to już we wszystko uwierzę... we wszystko — mamrotała do siebie. — Nic mnie już nie zdziwi, nic, nic... och, panno Polly! Nieco później, kiedy pielęgniarka wyszła z pokoju, Pollyanna została sam na sam z ciotką. 144 145 — Wiesz, kochanie, dzisiaj odwiedził cię ktoś jeszcze — oznajmiła panna Polly tonem, który miał zabrzmieć spokojnie, ale nie zabrzmiał. — Pamiętasz panią Payson? — Panią Payson? No pewnie! Mieszka po drodze do pana Pendletona i ma prześliczną trzyletnią córeczkę i jeszcze synka najwyżej pięcioletniego. Jest strasznie miła, jej mąż także... Tylko że chyba oni sami o tym nie wiedzą. Czasem się okropnie kłócą... to znaczy nie całkiem się zgadzają. Mówią też, że są biedni i oczywiście nigdy nic nie dostają ze zbiórek, bo pan Payson nie jest pastorem tak jak... No, po prostu nie jest pastorem. Pollyanna zarumieniła się lekko i w tej samej chwili zaróżowiły się policzki panny Polly. — Ale ona czasem nosi bardzo ładne sukienki, choć są tacy biedni — podjęła Pollyanna z pośpiechem. — Ma też przepiękne pierścionki z brylantami, rubinami i szmaragdami, ale ciągle mówi, że o jeden za dużo, więc go wyrzuci i weźmie rozwód. Co to jest rozwód, ciociu? Boję się, że to nic przyjemnego, bo kiedy o tym mówi, jest jakaś smutna. Powiedziała, że kiedy go dostanie, to nie będąjuż tu mieszkali; że pan Payson wyjedzie, a dzieci pewnie też. Aleja myślę, że powinni zatrzymać ten pierścionek, choć mają ich tak dużo. Jak sądzisz, ciociu? I co to jest rozwód? — Oni nie wyjadą — powiedziała szybko panna Polly, żeby uniknąć odpowiedzi. — Zostaną tu razem. — Och, tak się cieszę! Więc będą tu, kiedy wstanę, by ich zobaczyć... O Boże! — urwała z rozpaczą. — Ciociu Polly, dlaczego ciągle zapominam, że już nie będę chodzić i że już nigdy, nigdy nie będę mogła pójść do pana Pendletona? — Cicho, cicho, kochanie — zdławionym głosem powiedziała panna Polly. — Myślę, że będziesz mogła pojechać. Ale posłuchaj: nie skończyłam ci jeszcze opowiadać o pani Payson. Kazała ci powiedzieć, że postanowili zostać razem i grać w tę grę, tak jak chciałaś. Pollyanna uśmiechnęła się przez łzy. — Naprawdę? Naprawdę będą razem? Och, jak się cieszę! — Chciała cię ucieszyć i dlatego właśnie prosiła ci to przekazać. Pollyanna z niepokojem spojrzała na ciotkę. — Jak to, ciociu? Mówisz tak, jakbyś... wiedziała. Czy ty wiesz o grze, ciociu? — Tak, kochanie — panna Polly starała się mówić rzeczowym tonem, ale jej głos zabrzmiał prawie wesoło. — Nancy mi powiedziała. Myślę, że to piękna gra. Będę w nią grała... z tobą. — Och, ciociu Polly... ty? Jak się cieszę! Wiesz, przez cały czas najbardziej chciałam grać właśnie z tobą! Panna Polly głośno wciągnęła oddech. Tym razem jeszcze trudniej było jej odpowiedzieć pewnym głosem. — Tak, kochanie, i są też ci wszyscy inni. Jak to, Pollyanno, przecież całe miasto gra teraz z tobą w tę grę... nawet pastor. Nie zdążyłam ci j eszcze powiedzieć, ale dzisiaj rano, kiedy byłam w mieście, spotkałam pastora Forda. Prosił, żebym ci powtórzyła, że jak tylko będziesz mogła go zobaczyć, przyjdzie, aby ci powiedzieć, że stale się cieszy z tych ośmiuset „radujących tekstów", o których mu mówiłaś. Widzisz, kochanie, to twoja zasługa — całe miasto gra w tę grę i całe miasto jest o wiele, wiele szczęśliwsze... to wszystko za sprawą pewnej dziewczynki, która nauczyła ludzi nowej gry i tego, jak w nią grać. Pollyanna klasnęła w dłonie. — Och, jak się strasznie cieszę! — zawołała i nagle jej buzia rozpromieniła się. — Ciociu Polly, więc jednak jest coś, z czego mogę się cieszyć. Mogę się cieszyć, że miałam nogi, bo bez nich nigdy by mi się to nie udało! 146 147 ROZDZIAŁ XXIX Przez otwarte okno Jeden po drugim mijały krótkie, zimowe dni, ale dla Pollyanny nie były one krótkie, lecz długie i nieraz wypełnione bólem. Mimo to spoglądała w przyszłość rezolutnie i z pogodą. Czy nie musiała trzymać się reguł swojej gry zwłaszcza teraz, kiedy zaczęła też w nią grać ciotka Polly? A ciocia Polly wynajdywała tyle rzeczy, z których można było się cieszyć! To ona odkryła któregoś dnia historię o dwojgu opuszczonych dzieciach, które w czasie śnieżycy znalazły drzwi porwane przez wiatr, schowały się pod nimi i rozmyślały, co robią biedni ludzie, którzy wcale nie mają drzwi! To ona także przyniosła kiedyś opowieść o biednej staruszce, która miała tylko dwa zęby i była szczęśliwa, że Jeszcze służą!". Pollyanna teraz, tak jak pani Snów, robiła na drutach wspaniałe rzeczy z włóczki, która na białej kołdrze wyglądała jak wesołe, wielobarwne strumyczki, i — znów tak jak pani Snów — cieszyła się, że przecież ma sprawne ręce i palce. Przyjmowała też czasem wizyty, a ci wszyscy, z którymi nie mogła się widzieć, przesyłali jej dowody sympatii. Nieustannie dawały jej one nowy temat do rozmyślań — a takich nowych tematów bardzo potrzebowała. Raz widziała się z panem Pendletonem i dwa razy z Jimmym Beanem. John Pendleton powiedział jej, jak wspaniały chłopiec będzie z Jimmy'ego i jak świetnie się sprawuje. Jimmy mówił, że ma „pierwszorzędny" dom i że pan Pendleton to „łebski gość". Obaj zaś stwierdzili, że to wszystko dzięki niej. — Co cieszy mnie jeszcze bardziej, niż to, że m i a ł a m sprawne nogi — zwierzyła się potem Pollyanna ciotce. Minęła zima i przyszła wiosna. Ci, którzy z niepokojem obserwowali Pollyannę, musieli zauważyć, że zapisane jej leczenie nie przynosi poprawy, i obawiali się, że sprawdzą się najgorsze przewidywania doktora Meada: Pollyanna już nigdy nie będzie mogła chodzić. Mieszkańcy Beldingsville byli rzecz jasna świetnie poinformowani 0 stanie zdrowia Pollyanny. Zwłaszcza jeden człowiek szalał z niepokoju przy każdym komunikacie o przebiegu jej choroby, które to komunikaty jakimś tajemniczym sposobem zdobywał codziennie — wprost z jej pokoju. Kiedy mijały dni, a wiadomości wcale nie były lepsze, ale nawet gorsze, coś innego prócz niepokoju zaczęło malować się na twarzy tego człowieka: rozpacz i zawzięta determinacja, a każde z tych uczuć walczyło o lepsze. W końcu determinacja zwyciężyła i wtedy właśnie, któregoś niedzielnego ranka, John Pendleton — ku swemu zdumieniu — przyjął wizytę... doktora Chiltona. — Słuchaj — zaczął doktor z miejsca — przyjechałem do ciebie, bo wiesz o stosunkach między mną i panną Harrington więcej niż kto inny w tym mieście. John Pendleton uświadomił sobie, że drgnął i to w sposób widoczny. Rzeczywiście wiedział co nieco na temat romansu panny Polly i doktora Thomasa Chiltona, ale nie poruszali tej sprawy między sobą od co najmniej piętnastu lat. — Tak — powiedział starając się nie przesadzić ani z tonem współczucia, ani zainteresowania. Po chwili jednak spostrzegł, że nie musi się o to martwić; doktor był zbyt zajęty sprawą, z którą tu przyszedł, by zwrócić uwagę na ton odpowiedzi. — Chcę zobaczyć i zbadać to dziecko! Muszę! — No i...? — No i... no i... Dobrze wiesz, że nie byłem w tym domu od co najmniej piętnastu lat! I... nie wiesz, ale zaraz ci powiem... Otóż jego pani oświadczyła mi, że kiedy następnym razem poprosi mnie, abym tam wszedł, będę mógł uznać to za przeproszenie i znowu wszystko będzie jak dawniej... to znaczy, że mnie poślubi. I co? Jakoś mnie nie wzywa!... — A nie mógłbyś iść do niej... bez wezwania? Doktor nachmurzył się. — Chyba nie. Mam swoją dumę. — Ale skoro tak cię to niepokoi, to... nie mógłbyś przełknąć tej dumy 1 zapomnieć o kłótni... — Zapomnieć o kłótni! — przerwał mu doktor z furią. — Nie taką dumę miałem na myśli. Poszedłbym tam na kolanach, a nawet na rękach, gdyby to mogło między nami coś zmienić. Mówiłem o dumie zawodowej. Chodzi o chorobę, a ja jestem lekarzem. Nie mogę się nagle wtrącić i powiedzieć: „Proszę bardzo, weźcie mnie!" No, czy mogę? — O co pokłóciliście się? — zapytał pan Pendleton. 148 149 Doktor niecierpliwie machnął ręką i wstał z miejsca. — O co? A o cóż kłócą się zakochani? — warknął przemierzając pokój gniewnym krokiem.—Może to być jakaś głupia sprzeczka o głębokość rzeki czy... szerokość pokoju... równie dobrze tylko o coś takiego... jeżeli okazuje się to potem tak istotnie, że prowadzi do piętnastu lat udręki! Jeśli o mnie chodzi, jestem gotów powiedzieć, że tej sprzeczki nigdy nie było. Muszę zobaczyć to dziecko. Dla niej to może oznaczać śmierć albo życie. Może oznaczać — a mocno w to wierzę — że ma dziewięć szans na dziesięć, że znowu będzie mogła chodzić! Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane z wielkim przekonaniem; a padło w chwili, kiedy doktor zbliżył się do otwartego okna tuż koło fotela, na którym siedział pan Pendleton. Tak się dziwnie złożyło, że wyraźnie usłyszał je Jimmy Bean, który właśnie klęczał pod oknem. Jimmy, zajęty tego sobotniego ranka pieleniem pierwszych chwastów na kwiatowej rabatce, siadł, szeroko otworzył oczy i nadstawił uszu. — Pollyanna będzie chodzić! — wrzasnął John Pendleton. — Co ty mówisz?! — Mówię, że z tego, co do mnie dotarło i co zrozumiałem będąc o milę od łóżka chorej... jej przypadekjest bardzo podobny do tego, jaki wyleczył pewien mój przyjaciel ze studiów. Od lat specjalizuje się on w leczeniu tego rodzaju kalectw. Utrzymuję z nim kontakt i też studiuję takie przypadki. A z tego, co słyszę... chcę zobaczyć tę małą! Pan Pendleton wyprostował się w fotelu. — Ty m u s i s z ją zobaczyć! Czy nie można by tego załatwić przez... doktora Warrena? Doktor Chilton przecząco pokręcił głową. — Chyba nic z tego. Choć zachował się bardzo przyzwoicie, wiesz? Mówił mi, że od razu zaproponował, żeby mnie wezwano na konsultację, ale panna Harrington tak stanowczo powiedziała „nie", więc potem już nie miał śmiałości ponowić tej propozycji — mimo że wie, iż chciałbym zbadać małą. W ostatnich dniach kilku jego najlepszych pacjentów przeszło do mnie, co rzecz jasna jeszcze bardziej wiąże mi ręce. Tak czy owak muszę zobaczyć to dziecko! Pomyśl tylko, co to może dla niej oznaczać... gdyby mi się udało! — Tak, a ty pomyśl tylko, co może oznaczać... gdyby się nie udało! — odparł pan Pendleton. —Ale jak miałbym... bez wezwaniajej ciotki, którego nigdy sienie doczekam? — Trzeba ją jakoś do tego nakłonić! — Ale jak? — Nie wiem. — Tak, pewnie, że nie wiesz... Ani ty, ani nikt tego nie wie. Jest zbyt dumna i zagniewana, by się do mnie zwrócić... po tym, co powiedziała przed laty... że znaczyłoby to, iż... Ale kiedy pomyślę o tej małej, do końca życia skazanej na cierpienie, i o tym, że jej los być może leży w moich rękach, a tymczasem przez ten przeklęty nonsens, który nazywamy dumą i zawodową etyką... — nie dokończył zdania, wbił ręce głęboko w kieszenie, odwrócił się i znów zaczął nerwowo chodzić po pokoju. — Ale... może jednak jakoś dałoby sieją... do tego skłonić — nalegał pan Pendleton. — No, tak, ciekawe tylko kto miałby spróbować? — zapytał doktor odwracając się gniewnie. — Nie wiem, nie wiem — żałośnie jąknął pan Pendleton. Jimmy Bean poruszył się nagle za oknem. Aż do tej chwili słuchał każdego słowa z taką uwagą, że niemal przestał oddychać. — Tam do licha! Ale ja wiem! — wyszeptał uniesiony radością. — J a to zrobię! Bez chwili namysłu wstał, ukradkiem poczołgał się za róg domu i co sił pognał w dół Pendleton Hill. 150 151 ROZDZIAŁ XXX Jimmy ujmuje ster — To Jimmy Bean. Mówi, że chciałby się z panią widzieć — zaanonsowała Nancy stając w progu. —Ze mną? — zapytała panna Polly wyraźnie zdumiona. — Jesteś pewna, że nie chodzi mu o panienkę? Jeżeli chce, może z nią chwilę porozmawiać. — Tak, proszę pani. Powiedziałam mu, ale on na to, że chce się widzieć z panią. — Dobrze więc. Zaraz zejdę — i panna Polly ze znużeniem podniosła się z fotela. W salonie zastała czekającego na nią chłopca — mocno zarumienionego, z szeroko otwartymi oczami, który zaczął z miejsca: — Proszę pani, myślę, że to, co robię i co mówię, jest okropne, ale nie mogę inaczej. To dla dobra Pollyanny, a dla niej gotów jestem chodzić po rozżarzonych węglach czy stanąć przed panią... czy coś w tym stylu... w każdej chwili. I na pewno pani też by to zrobiła, gdyby pani myślała, że ona ma jakąś szansę, żeby znowu chodzić. Dlatego przyleciałem, aby pani powiedzieć, że jeśli to coś, co nie pozwala Pollyannie chodzić, polega tylko na dumie i... i czymś tam jeszcze, to ja wiem, że pani wezwie doktora Chil-tona, bo pani zrozumie... — Cooo? — przerwała panna Polly, a wyraz osłupienia na jej twarzy zamienił się w oburzenie. Jimmy westchnął z rozpaczą. — Ojej... Nie chciałem pani rozgniewać. Dlatego zacząłem od tego, że mogłaby znowu chodzić. Myślałem, że pani tego wysłucha. — Jimmy, o czym ty mówisz? Jimmy znów westchnął. — Właśnie próbuję pani powiedzieć. — No to mów. Ale zacznij od początku i staraj się mówić jasno. Nie zaczynaj od środka i nie plącz wszystkiego, tak jak do tej pory. Jimmy z determinacją zwilżył wargi językiem. — No więc, najpierw doktor Chilton odwiedził pana Pendletona i rozmawiali w bibliotece. To pani rozumie? — Tak, Jimmy — głos panny Polly zabrzmiał jakoś słabo. — Okno było otwarte, a ja pieliłem rabatę pod nim i słyszałem, co mówią. — Och, podsłuchiwałeś?! — Nie mówili o mnie i to nie było żadne podsłuchiwanie — żachnął się Jimmy. — I cieszę się, że słyszałem. Pani też się ucieszy, kiedy pani opowiem. Bo... dzięki temu Pollyanna może będzie mogła chodzić. — Co ty mówisz, Jimmy? — panna Polly z ożywieniem pochyliła się w przód. — No, i sama pani widzi — Jimmy z zadowoleniem kiwnął głową. — Więc doktor Chilton zna gdzieś jakiegoś innego doktora, który może mógłby wyleczyć Pollyannę... no, wie pani, zrobić tak, żeby znowu chodziła. Ale na pewno doktor Chilton może powiedzieć to dopiero, kiedy ją zobaczy. I strasznie chce jązobaczyć, ale powiedział panu Pendletonowi, że pani mu nie pozwoli. Panna Polly spłonęła rumieńcem. — Ale, Jimmy, ja... ja nie mogę... nie mogłam! To znaczy, nie wiedziałam! — bezradnie wyłamywała sobie palce. — Tak, no i właśnie po to przyszedłem... żeby pani to powiedzieć... żeby już pani wiedziała — z zapałem zapewniał Jimmy. — Mówili, że z jakiegoś powodu—nie złapałem do końca, z jakiego—pani nie zgadza się wezwać doktora Chiltona i tak też powiedziała pani doktorowi Warrenowi. A doktor Chilton nie może przyjść bez wezwania z powodu dumy i zawodowej ety... ety... no, czegoś takiego. Chcą, żeby panią ktoś nakłonił, ale nie wiedzą, kto. Akurat byłem pod oknem i tak sobie od razu powiedziałem: „Tam do licha! Ja to zrobię!" No i przyleciałem tu i... Wszystko pani zrozumiała? — Tak, Jimmy, ale ten doktor... jak on się nazywa? — gorączkowo wypytywała panna Polly. — W czym on się specjalizuje? I czy są pewni, że przywróci Pollyannie władzę w nogach? — Nie wiem, kto to jest. Tego nie mówili. Doktor Chilton go zna i wie, że on już wyleczył kogoś, kto miał taką chorobę jak Pollyanna. Tak czy siak, o niego się nie martwili. Martwili się o panią, bo pani może się nie zgodzić, żeby doktor zobaczył Pollyannę. Ale pani się zgodzi, prawda? Teraz, kiedy już pani wszystko zrozumiała... 152 153 Panna Polly niespokojnie kręciła głową. Jej oddech był nierówny, urywany. Jimmy, przyglądając się jej z niepokojem, pomyślał, że gotowa się rozpłakać. Ale nie rozpłakała się. Po chwili rzekła łamiącym się głosem: — Tak... Pozwolę... doktorowi Chiltonowi... zobaczyć Pollyannę. Biegnij szybko do domu, Jimmy! Muszę porozmawiać z doktorem Warrenem. Jest na górze. Widziałam, że właśnie przyjechał. Nieco później doktor Warren zdziwił się, ujrzawszy w hallu pannę Polly bardzo poruszoną i z pałającymi policzkami. Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy powiedziała mu, z trudem chwytając oddech: — Panie doktorze, prosił mnie pan kiedyś, bym się zgodziła poprosić o konsultację doktora Chiltona, a ja... odmówiłam. Przemyślałam to sobie jednak. Bardzo, bardzo bym chciała, aby wezwał pan doktora Chiltona. Jeśli to możliwe, jak najszybciej, dobrze? Dziękuję... ROZDZIAŁ XXXI Nowy wujek Kiedy następnym razem doktor Warren wszedł do pokoju, gdzie leżała Pollyanna przypatrując się kolorowym blaskom tańczącym na suficie, podążał za nim wysoki, barczysty mężczyzna. — Doktor Chilton!... Och, doktorze, jak strasznie się cieszę, że pana widzę! — zawołała Pollyanna. Radość i zachwyt w jej głosie były tak wzruszające, że kilka obecnych w pokoju osób nie było w stanie pohamować łez. — Choć, oczywiście, jeżeli ciocia Polly nie chce... — Wszystko w porządku, moje kochanie, nie martw się... —uspokajała ją panna Polly, podbiegając do łóżka. — Powiedziałam doktorowi Chiltonowi, że... chcę, by cię zbadał... dziś rano razem z doktorem Warrenem. — Ach, więc go poprosiłaś, żeby przyszedł — wyszeptała uradowana Pollyanna. — Tak, kochanie, poprosiłam. To znaczy... Ale było już za późno. Oczy doktora Chiltona wyrażały tak bezgraniczne uwielbienie i szczęście, że nie można tego było nie dostrzec — i panna Polly od razu to zauważyła. Zarumieniona po uszy odwróciła się i pospiesznie wyszła z pokoju. Pielęgniarka i doktor Warren z przejęciem rozmawiali, stojąc przy oknie. Doktor Chilton wyciągnął obie ręce do Pollyanny. — Moja najmilsza dziewczyneczko, myślę, że dokonałaś dzisiaj najcudowniejszego czynu, jaki można sobie wyobrazić — powiedział głosem drżącym ze wzruszenia. Pod wieczór panna Polly, cała drżąca i cudownie odmieniona, przyszła do pokoju Pollyanny. Pielęgniarka jadła kolację, mogły więc spokojnie rozmawiać. 154 155 — Pollyanno, kochanie, chcę ci o czymś powiedzieć... Dowiesz się pierwsza. Któregoś dnia doktor Chilton zostanie... twoim wujkiem. I to wszystko tobie zawdzięczam. Och, Pollyanno, jestem taka... szczęśliwa! I... tak się cieszę! Och, gdybyś wiedziała! Pollyanna już uniosła dłonie, żeby zaklaskać z radości, ale zatrzymała się nagle. — Ciociu Polly, ciociu Polly, czy to ty byłaś... jesteś... tą kobiecą ręką i sercem, do których tęsknił doktor Chilton od dawna? Tak! Wiem, że tak! I właśnie dlatego powiedział, że dokonałam dzisiaj najcudowniejszego czynu, jaki można sobie wyobrazić! Tak strasznie się cieszę! Wiesz, cieszę się tak bardzo, że zapomniałam... nawet o moich nogach! Panna Polly dławiła łzy. — Może jeszcze kiedyś, kochanie... — zaczęła, ale nie dokończyła. Nie miała odwagi przyznać się do tej wielkiej nadziei, którą wlał w jej serce doktor Chilton. Ale powiedziała coś, co z pewnością już samo przez się było dosyć cudowne dla Pollyanny. — Kochanie, w przyszłym tygodniu udasz się w podróż. W wygodnym łóżeczku przewieziemy cię powozem i pociągiem do świetnego lekarza, który ma wielki dom daleko, daleko stąd. Przyjmuje w nim takich, jak ty, chorych. To serdeczny przyjaciel doktora Chiltona. Zobaczymy, czy mógłby coś zrobić dla ciebie! ROZDZIAŁ XXXII A właściwie list od Pollyanny Kochana ciociu Polly i wujku Tomie! Mogę chodzić, mogę chodzić!!1. Dzisiaj przeszłam całą drogę od łóżka do okna! Sześć kroków. Gdybyście tylko wiedzieli, jak to dobrze jest znowu być na nogach! Wszyscy doktorzy stali wokoło i uśmiechali się, a przy nich stały wszystkie pielęgniarki i płakały. Jedna pani z oddziału obok, która w zeszłym tygodniu zaczęła chodzić po raz pierwszy, zaglądała przez drzwi, a jeszcze inna, taka, która ma nadzieję, że zacznie chodzić w przyszłym miesiącu, też została zaproszona na świętowanie; leżała na łóżku mojej pielęgniarki i klaskała w dłonie. Nawet Czarny Tilly, który tu myje podłogi, zajrzał przez okno werandy i zawołał do mnie: „słodka dziewuszka ", i tak płakał, że nic innego nie mógł powiedzieć. Nie rozumiem, dlaczego oni płakali. Boja chciałam śpiewać i krzyczeć z radości! Jejku, jejku! Pomyślcie tylko, mogę chodzić, chodzić, chodzić! Teraz już mi nie przeszkadza, że jestem tu odprawie dziesięciu miesięcy, bo wcale mnie przez to nie ominął Wasz ślub. Jakie to było do Ciebie podobne, ciociu! Przyjechać tutaj i wziąć ślub przy moim łóżku, żebym to widziała! Ty to zawsze wiesz, jak sprawić radość! Mówią, że niedługo pojadę do domu. Chciałabym całą drogę przejść pieszo. Naprawdę. Pewnie już nigdy nie będę chciała jeździć. Tak dobrze będzie po prostu chodzić. Och, jak ja się cieszę! Cieszę się ze wszystkiego. Cieszę się nawet z tego, że przez jakiś czas nie mogłam chodzić, bo nawet nie możecie sobie wyobrazić, jak cudowną rzeczą są nogi — zdrowe nogi, oczywiście. Jutro mam zamiar przejść osiem kroków. Przesyłam wszystkim gorące uściski, Pollyanna 156 157 i