Jacques Serguine Okrutna zelandia (Przełożył: Jan Czechowski) Najczęściej spotykana forma szczęścia polega na niedostrzeganiu, że nie jest się szczęśliwym. Frank i ja pobraliśmy się w samym roku Koronacji, w 1837. W ciągu kilku następnych lat gdy mieszkaliśmy w Anglii, częściowo w Londynie, częściowo w Bath, a niekiedy jeszcze w małej szkockiej posiadłości Mc Leodów, rodziców Franka, nie odnosiłam nigdy wrażenia, że jestem bardzo nieszczęśliwa. Ani też bardzo szczęśliwa. Ale człowiek zawsze sądzi, że taki to już los wszystkich ludzi, znajomych, a tym bardziej nieznajomych. Tylko raz Frank sprawił mi dużą przykrość. Mówię, rzecz jasna, o chwili, która ukoronowała dzień naszych zaślubin. Zupełnie przypadkowo byłam świadoma tego, co mężczyźni robią z kobietami. Jeszcze na pensji kilka moich przyjaciółek wspominało o tym mniej lub bardziej oględnie, czasami bez ogródek, a moja własna matka uznała za stosowne poruszyć ten temat na krótko przed ową nieszczęsną nocą, kiedy to znalazłam się sam na sam z Frankiem. Toteż nie byłam bardzo zaskoczona. A jednak, przy całej staranności, z jaką człowiek byłby przygotowany na tę chwilę, nie sposób wyobrazić sobie tych gestów, tych doznań, tych nagłych pomruków mężczyzny. Dotychczas zawsze uważałam Franka za raczej miłego chłopca. Lubiłam jego smukłą sylwetkę, mundury elitarnego pułku kawalerii, bijący od niego zapach juchtowej skóry i cygar. Chętnie wybaczałam mu rozmaite śmiesznostki, ponieważ mnie bawiły. Całował mnie w usta od dnia zaręczyn. I chociaż wprawiało mnie to w dziwne zakłopotanie, trochę tak, jakby mój własny ojciec zobaczył mnie nagle nagą, wolałam już z dwojga złego, żeby dotykał wargami moich warg, bo kiedy całował mnie w policzek albo w wąskie wycięcie sukni u nasady szyi, na co czasami sobie pozwalał, wykorzystywał to, by ocierać się o mnie, a jego wąsy, faworyty i wciąż odrastający zarost na brodzie nie tyle mnie łaskotały, co po prostu kłuły. Skórę mam bardzo gładką i cienką, i stale miałam wrażenie, że za moment zedrze mi naskórek, pozostaną ślady zadrapań i pręgi, więc okropnie się tego bałam. A potem, nagle, nie było już nikogo, kto mógłby mnie nie tyle obronić, co oddzielić od Franka, można by rzec, trzymać go na dystans. Paradoksalne, ale to właśnie jest prawdziwa samotność. Wielka sypialnia we dworze smaganym wiatrami Szkocji. Roześmiani przyjaciele opuścili już dom. Rodzice Franka i moi, jakby to była zwykła zabawa, postanowili spędzić tę noc w drewnianym domku, pawilonie myśliwskim odległym o kilka kilometrów od zamku. Służący spali nie wiadomo gdzie, a mnie nie pozostawiono do pomocy nawet jednej pokojówki. Umyłam się w sąsiednim pomieszczeniu, jak zwykle unikając patrzenia na własne ciało, ponieważ bardzo się wstydziłam. Umyłam się najdokładniej, jak tylko umiałam. Poszłam w tym za radą mojej matki. Muszę przyznać, że nie bardzo to rozumiałam, bo zawsze byłam raczej czysta - to po prostu kwestia dobrego wychowania - niemniej jednak posłuchałam. I oto jestem w łóżku, czekam i wreszcie pojawia się Frank. Czy to naprawdę on? Czy to naprawdę ten dziarski kawalerzysta o prostych, szerokich ramionach, z zawsze starannie zaczesanymi ciemnymi włosami i mocnymi białymi zębami, którym nawet duże ilości cygar nie odebrały połysku? Czy to on jest tą groteskową postacią owiniętą w plączącą się między kolanami nocną koszulę? Czy to Frank? Moje oczy przywykły już do półmroku i dostrzegałam go teraz wyraźnie. Gdzież podziały się jego pięknie wypolerowane buty, ostrogi, szabla? Mój Boże, jakie to przerażające. Gołe łydki i stopy mężczyzny. Cóż stało się z jego młodzieńczym uśmiechem, otwartym, szczerym, a przy tym trochę tajemniczym dla mnie, gdyż Franka wprawiało w rozbawienie co innego niż mnie. Dlaczego teraz szydzi ze mnie? Podchodzi do łóżka, opiera się na kolanie, czeka tak samo jak ja. Nie mogę nawet drgnąć, nie mogę wykrztusić ani słowa. W końcu odchyla róg prześcieradła i pościeli i pakuje się do łóżka, jakby był zupełnie sam. Pod jego ciężarem tworzy się zagłębienie w materacu i zsuwam się ku niemu, jakbym turlała się do wody z wysokiego brzegu strumyka. Sparaliżowana wczepiam się w pościel z całych sił. Gdyby chociaż coś powiedział, ale nie mówi ani słowa. A potem idiotycznie powtarza moje imię: „Stella, Stella, Stella”. Przez głowę przemknęła mi dziwaczna myśl, że on woła o pomoc. Mój Boże, jakże nim pogardzam. Wydaje mi się, że nawet nie dotykając go, czuję przerażające i wstrętne ciepło jego ciała. I wydaje mi się także, że Frank, czy też mężczyzna, którego nazywałam Frankiem, szydzi teraz ze mnie. Wiem, co za chwilę zrobi, a zarazem nie potrafię sobie tego wyobrazić, zupełnie jakbym była całkiem nieświadoma. Tak, to właśnie jest samotność. Mężczyzna, Frank, ciężko sapie. Z obawy i ze wstrętu na myśl, że mogłabym robić tyle hałasu co on, powstrzymuję oddech tak dalece, że zaczynam się dusić, a z braku powietrza i z gorączki zaczyna łomotać mi w uszach i skroniach. A przecież wszystkie moje obawy, wszystkie te skrajne wzruszenia są na dobrą sprawę niepotrzebne, albowiem on, mężczyzna, wie czego chce, wie, dokąd zmierza, i marzy jedynie o swoim małym, zwierzęcym skurczu, toteż nie ma ani dość czasu, ani dość wrażliwości, żeby troszczyć się o roztrzęsioną dziewczynę. „Stella, Stella”. Dlaczego powtarzasz moje imię, ty, który mnie nie znasz i wcale nie chcesz poznać? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć Mary, Brenda, Grace. Dobrze wiem, że nie o to ci chodzi. Wciąż jeszcze mnie woła, a ja nie odpowiadam. Jakże miałabym powierzyć się temu, kto ma mnie w swojej mocy i napawa mnie takim lękiem? W końcu śmiejąc się i szydząc pochyla się nade mną, a jedna z jego dłoni, jak szpony ptaka, zaczyna miętosić moje piersi, wpija się w nie ciężko. Pewnego dnia moja matka, udając roztargnienie, które miało pokryć jej zakłopotanie, zauważyła, że mam bardzo ładne piersi. Czy tylko po to, żeby mogły się nimi nacieszyć te męskie szpony? Drugą ręką Frank zadziera do góry moją długą nocną koszulę. Wolałabym nie być pod spodem naga, ale jestem. Nie sposób chyba było pozostać jeszcze w innych częściach garderoby. Unosi mi teraz koszulę nad kolana, uda i brzuch. Tak bardzo chciałabym nie mieć płci, tego zaskakującego futerka, tych dziwnych warg, tego intymnego otworu, tej szpary. Chciałabym być zamknięta i czysta jak dziecko. Ale już za późno. Czy Frank za chwilę rozbierze mnie, obnaży całkowicie? Nie. Zostawia koszulę podwiniętą wysoko nad brzuchem, bo to nie ja go interesuję i nie moje ciało nawet, moja delikatna, cienka skóra. Zależy mu tylko na tym nieszczęsnym miejscu, gdzie uda łączą się z brzuchem, miejscu, które czyni ze mnie dokładnie to, czym w istocie nie jestem - żeńską istotę, kobietę podobną do wszystkich innych kobiet. Doznaję tyle wstydu i upokorzenia, że zwieram nogi, najciaśniej jak potrafię, żeby się ukryć, żeby zapomnieć. Ale to właśnie tam, nie gdzie indziej, Frank pragnie szperać, wejść, odkryć mnie, upodlić. Mamrocze coś, szarpie się z ręką między moimi udami, aż ulegam. Tam jestem jeszcze bardziej wrażliwa niż na piersiach z ich delikatnymi czubkami, które niekiedy tak dziwnie twardnieją i napinają się, jakby odczuwały głód. Ale ta moja wrażliwość jeszcze bardziej podnieca mężczyznę, którego myślałam, że kocham. W chwili, gdy mimowolnie rozchylam uda, jego palce zakrzywiają się i chwytają mnie za to miejsce, miętoszą mnie tak, jak zgniata się kwiaty. Nagle znalazł punkt, w którym jestem najbardziej bezbronna, najsłabsza, gdzie jestem całkiem otwarta, i rzucił się nań zapamiętale z odrażającym zadowoleniem. Teraz przekonał się, że pod ubraniem, pod cienkim płaszczykiem dziewczęcej i ludzkiej godności, w pewnym miejscu mojego nienagannego ciała jest inne ciało, pofałdowane i tajemniczo otwarte, kruche, a nade wszystko wilgotne. Pośpiesznie zanurza palec prosto w tę nieznośną wilgotność, w szczelinę, zagłębia go we mnie, jakby sondował moją duszę, przenika mnie do cna. Ze wszystkich sił próbuję się zewrzeć, ale moje myśli, moja wola są gdzieś poza mną. Palec mężczyzny napotyka na swej wstydliwej drodze przeszkodę. Nie wiem, jaka to przeszkoda, jaka zapora, ale choć przyprawią mnie to o rozdzierający ból, nie ośmielam się krzyczeć. A mężczyzna, wprost przeciwnie, pomrukuje z zadowolenia i czuję, że nie posiada się z rozkoszy. Mimo woli wyciągam rękę przed siebie, żeby się bronić, zakryć, zasłonić wejście do tej dziurki, do tej otwartej rany. Mężczyzna wyjmuje palec z wnętrza mojego brzucha i chwyta mnie za rękę. Na jego palcu zostało trochę wilgoci z mojego podbrzusza i palę się ze wstydu. A on czego chce? Brutalnie kieruje moją rękę ku sobie, przytyka ją do koszuli, potem do gąszczu twardego zarostu i wreszcie do owego dziwacznego przedłużenia swego ciała, uniesionego i krągłego, rozpalonego, sztywnego i rozedrganego zarazem. Teraz i ja wiem, co on, mężczyzna, ukrywa pod ubraniem, pod uśmiechniętymi pozorami dżentelmena. Robi mi się niedobrze. Zesztywniała z przerażenia wykręcam rękę, żeby się oswobodzić i nie musieć dotykać obrzydliwego męskiego ciała. Jakież to wszystko brzydkie i wulgarne. A on się śmieje, i abym nie mogła ponownie zewrzeć ud, wpycha pomiędzy nie kolano, a zaraz potem z całą siłą długą, ciężką nogę. Prawie cały kładzie się na mnie, próbując jednocześnie utrzymać się na zgiętych przedramionach, i dziwacznie wygina lędźwie, jakby miał zamiar się wycofać. Jego prawa ręka puściła moją pierś, ciężar całego ciała spoczywa teraz na lewym łokciu, a uwolniona ręka zsuwa się w dół niepewnym ruchem. Z gorączkowym, upartym wahaniem powraca znowu na mój brzuch, wślizguje się we mnie, jakby dla sprawdzenia, czy aby nie zdołałam się zamknąć. Wychodzi ze mnie i chwyta podbrzusze mężczyzny, jak mi się wydaje. Nagle zdaję sobie sprawę, że wraz z dłonią mężczyzna wprowadza między moje uda, między wargi mojej kobiecej dziurki, a nawet do jej wnętrza, do mojego brzucha, jakiś inny, zapierający dech w piersiach, bardzo długi, nabrzmiały palec. Nie jestem nieświadoma jego natury. To jest owo szczególne miejsce męskiego ciała - członek. Nigdy nie zdoła wbić go we mnie, nie chcę, ani on, ani ja nie możemy tego zrobić. Usiłuję zakazać mu wstępu, wypchnąć go, tak, wypchnąć, bo już za późno na to, żeby zabraniać mu wstępu. Mężczyzna zdążył już dobrze ulokować we mnie główkę tego palca, tego monstrualnego kija, i rozciąga mnie tak, że za chwilę pęknę. Powstrzymuje go jakaś przeszkoda, ta sama, która przedtem zatrzymała jego rękę. Przez chwilę mam wrażenie, że mężczyzna ustąpi, wyciągnie ze mnie ten obrzydliwy przedmiot, podobnie jak uprzednio wyjął palec. Ale, mój Boże, nic podobnego! Napiera, wciska go we mnie ze wszystkich sił, z całą gwałtownością. Rozerwie mnie, czuję to, jestem pewna. Przygryzam wargi, żeby nie wyć, i nagle rzeczywiście rozrywa mnie jakiś mały wewnętrzny wybuch, głuchy i oślepiający zarazem. Czuję ból, który wprawdzie nie jest nie do zniesienia, ale jest tak niesprawiedliwy, tak niezasłużony, że aż zgrzytam z nienawiści zębami. A on, mężczyzna, ten potwór, jakby nigdy nic, jakby nie wyrządził mi żadnej krzywdy, jakbym wcale nie istniała, nie zaprzestaje przebijać sobie we mnie drogi, w ciele mojego ciała, uparcie, ślepo, aż do wnętrzności. Powinien być całkiem szczęśliwy, bo przecież wygrał, zdołał wetknąć we mnie, w moje ciało, w moje sumienie, cały ten gigantyczny, kretyński przydatek męskiego ciała. Ten dziwny narząd pali mnie i dusi, rozcina. Rozerwał mnie na dwie części, które nigdy już się nie zrosną, a on, mężczyzna, wydaje się oddychać z ulgą i radością, szczęśliwie. Udaje, że wychodzi ze mnie, potem, znów się zanurza, zwleka, podskakuje, jakby chciał nadrobić opóźnienie, znów wychodzi, znowu się zagłębia, i coraz szybciej w ten sposób, aż daje się pochłonąć do granic możliwości, napina się do ostateczności i nagle staje dęba w moim wnętrzu, eksploduje w niewytłumaczalnym szale, i w podskokach, czkawkach, zalewa mnie w środku jakąś krwią, jakimiś łzami. Moją krwią, moimi łzami. Wydaje zwierzęce pomruki. Szczytem absurdu jest to, że można by sądzić, iż to jemu wyrwano duszę, że to on został zraniony i teraz śmieje się i płacze. „Chciałabym, żeby róża - znów na krzewie kwitła - i by krzak róży ścięty - rzucono w odmęty” (piosenka kanadyjska). Jestem tylko strzępkiem ciała, żyjącą i cierpiącą resztką ludzkiej godności przytłoczonej nieznośnym ciężarem odprężonego, wypoczętego ciała mężczyzny. Oddałabym wszystko, co mogłabym kiedykolwiek posiadać, by unieść ten ciężar, pozbyć się go i pobiec się umyć, wyszorować aż po duszę rękawicami z końskiego włosia i drucianą szczotką. Ale nawet tego nie mogę zrobić. Ciężar mężczyzny miażdży mnie. Myślę, że dokonawszy swego wyczynu, pozbywszy się napięcia nękającego jego własne ciało, mężczyzna po prostu zasnął. * * * Nazajutrz Frank znów był ubrany, znowu przypominał cywilizowaną istotę, mężczyznę, jakiego znałam przedtem i którego - jak mi się zdawało - kochałam. Miał dosyć zdrowego rozsądku, by nigdy nie powracać w rozmowie do wydarzeń tamtej nocy. Bez wątpienia wiedział doskonale, że jego postępowanie bardzo zraniło moją dumę i że nigdy mu tego nie zapomnę. Udawał więc, że sam też nic nie pamięta. Przypuszczam, że oboje mogliśmy dalej egzystować tylko pod tym warunkiem. W ciągu kilku następnych lat, jak już wspomniałam, byliśmy szczęśliwi, a w każdym razie nie przyszła mi do głowy myśl, że nie byliśmy. Na szczęście nigdy nie spodziewałam się dziecka Franka. Nie tylko nie sprawiłoby mi to żadnej radości, ale być może nie byłabym nawet w stanie tego znieść. Już dość Franka było we mnie, wystarczał w zupełności ten jego śmieszny instrument. W regularnych odstępach czasu Frank ponawiał próby zbliżenia się do mnie, i kiedy kładłam się spać, wtykał mi go między uda. Nie sprawiało mi to już bólu fizycznego i nie przeszkadzało za bardzo. Wiedziałam poza tym, że większość małżeństw to robi. A zresztą Frank szybko dał sobie z tym spokój. Być może, że jego także nie interesowało to zbytnio, nie zamierzał poświęcać temu zbyt wiele uwagi i hołdował jedynie zwyczajowi. Ilekroć wchodził do mojej sypialni, kładłam się na grzbiecie. Przez rodzaj litości dla Franka posuwałam się nawet do tego, iż podkasywałam wysoko długą nocną koszulę i rozchylałam uda. Zaczynał tradycyjnie, obmacując mnie i miętosząc stale w tych samych miejscach, z prawą ręką na mojej lewej piersi, a lewą między udami. Zgłębiał mnie palcem, też zawsze tym samym, jakby chciał rozpoznać teren, przekonać się w półmroku, że moja kobieca szparka nie zmieniła miejsca i nie przeniosła się na środek pleców albo za ucho. To dotykanie, to systematyczne badanie budziło we mnie zgrozę. Ale tak naprawdę nie trwało ono długo. Sążnisty męski wyrostek, tępy i głupi, zajmował miejsce palca. Pewnej nocy, gdy w sypialni było jaśniej, a Frank jak sprośny ulicznik zbliżał się do mnie spod światła, ujrzałam to narzędzie i wydało mi się ono podobne do indyka nadymającego idiotycznie grzebień i nabiegłe krwią naroślą. Wsadziwszy je we mnie, Frank wytężał się z chaotycznym pośpiechem, dźgał na oślep, miotał się przez parę chwil, potem pojękiwał, chwytała go sakramentalna czkawka i wreszcie wycofywał się wyczerpany. Zanim jeszcze zdążył opuścić sypialnię, a nawet łóżko, pędziłam jak szalona do umywalni, żeby się wyszorować. Marzyłam o świecie, w którym mężczyźni byliby zawsze ubrani po szyję, szarmanccy i dobrze wychowani. Kiedy wracałam do łóżka Frank był już w swojej własnej sypialni. Nazajutrz nie wspominaliśmy o tym ani słowem. Mogliśmy od rana znów zacząć żyć jak normalne ludzkie stworzenia. * * * Nigdy nie dowiedziałam się dokładnie, czemu Frank popadł w niełaskę w swoim pułku, ani też dlaczego znalazł się na wygnaniu na tych zatraconych wyspach. Pił oczywiście, ale wcale nie więcej od innych oficerów. Może chodziło o hazard. Może przegrał za dużo pieniędzy albo wręcz przeciwnie - zbyt wiele wygrał! Nie obchodziło mnie to bardziej niż wszystkie inne jego sprawy, skoro oficjalnie pozostał człowiekiem honoru. Wersja jego przełożonych dotycząca nowego przydziału głosiła, że tubylcy zaczęli wzniecać bunty w Oceanii i że należało raz na zawsze uśmierzyć te niepokoje. Wzmiankowano również, że Francuzi mają chętkę na nowe terytoria i że trzeba położyć na nich rękę jak najszybciej. Część kolonistów zgrupowana w rodzaju ligi nazywanej Towarzystwem Nowozelandzkim wywierała w tym kierunku presję na rząd, a tym samym na armię. Wiadomo, że to kupcy kierują losami świata. Jeśli chodzi o mnie, złe przeczucia miałam od chwili, gdy Frank wspomniał po raz pierwszy w mojej obecności o tych zapadłych zakątkach Imperium, a w szczególności o Australii. Dla mnie była to jedynie ziemia skazańców. Nie można było tam liczyć na jakiekolwiek dobre towarzystwo, bowiem żadna dama ani żaden dobrze wychowany mężczyzna nie potrafiliby tam wyżyć. Frank wyjaśnił mi, że, ściśle biorąc, nie jedziemy do Australii, która zresztą jest kontynentem, a nie wyspą, lecz na tereny jeszcze bardziej oddalone, jeszcze bardziej zagubione - do Nowej Zelandii. A zresztą, czemu nie, skoro w pewien sposób moje życie, nasze życie było stracone? Tam przynajmniej, tak daleko od Londynu, z dala od wszystkiego co ludzkie, będziemy przedmurzem postępu, zamiast być tylko jednym z jego odpadków. Nie ma tam miast, lecz tylko placówki handlowe, zalążki portów, faktorii i obozów wojskowych. U kresu nieskończenie długiej podróży w brudzie dotarliśmy do jednej z miejscowości w Australii. Garstka wegetujących tam białych nazywa ją Sidney. Potem, po drugim rejsie, o wiele krótszym, dopłynęliśmy do Wellington na Nowej Zelandii. Zabawne, że prawdziwy powód przeniesienia Franka stał się znany aż tutaj - bez wątpienia za przyczyną naszych współtowarzyszy podróży - i tych kilku prawdziwych Anglików, którzy osiedli na pustkowiach, ochrzciwszy je nazwami miast, przyjęło nas chłodno. Niemal natychmiast zatem wyruszyliśmy ponownie ku północnej części wyspy w asyście szczupłej eskorty kawalerzystów. Samo Wellington leży na wyspie północnej, lecz my udawaliśmy się jeszcze bardziej na północ, poza Napier, gdzieś między tym, co nazywają Przylądkiem Wschodnim, a placówkami Hamilton i Auckland, w rejon Rotarua. Wiadomo było, że dochodziło tam do poważnych starć pomiędzy kolonistami a tubylcami, jednakże dokładnego celu podróży Franka i kilku żołnierzy, którymi dowodził, nigdy nie udało mi się poznać. Na wzgórzach, w gęstym buszu, który rozciąga się od rzeki Waikato po jezioro Rotorua, spoza drzew lśniących w słońcu od wilgoci wypadła raptem wataha Maorysów i rzuciła się z impetem do ataku na naszą małą grupkę. Nie pamiętam zresztą szczegółów bitwy. Półnadzy, ciemnoskórzy mężczyźni najpierw wznieśli okrzyk wyzwania, czy też wściekłości, a potem w milczeniu, skąpani migoczącym od deszczu słońcem uwijali się, wymachując oszczepami i maczugami. Purpurowa rana rozkwitła na jasnej tunice jednego z żołnierzy. Ujrzałam Franka spadającego z konia. Obcas jednego buta utknął w strzemieniu i wierzchowiec wlókł go w ten sposób kawał drogi. A potem dosięgnął mnie cios nieco poniżej karku i straciłam przytomność. * * * Złocista poświata Oceanii przytłumiona nieustającym deszczem, z zielonkawym odcieniem listowia przenikała poprzez cienkie ścianki szałasu (Whare. Słowo nowozelandzkie) i docierała aż do mnie. Promienie dzieliły wnętrze szałasu na obszary cienia i światłości. Było mi bardzo gorąco, ściekał po mnie pot i miałam wrażenie, że jestem brudna, a z tyłu głowy odczuwałam daleki, głuchy, pulsujący jak dźwięk gongu ból. Sama nie wiedząc dlaczego, nie ośmielałam się poruszyć. Leżałam wyciągnięta na łóżku lub raczej bardzo niskiej pryczy, która - jak wyczułam dotykiem sklecona była z czterech krótkich kołków służących za nogi, ramy z wygładzonych prostych gałęzi lub żerdzi oraz siatki z lian pokrytej materacem z liści. Miałam ochotę krzyczeć, zawołać kogoś, ale powstrzymałam się. Równocześnie przyszło mi do głowy, że Frank i żołnierze musieli się albo znajdować w niewoli jak ja, albo nie żyć. W przeciwnym razie słyszałabym ich głosy, strzały, jakieś zamieszanie. Trochę wstyd było mi przyznać, że odczuwałam silną potrzebę naturalną. Lecz skoro nie odważyłam się nikogo zawołać, tym bardziej nie mogłam się zdobyć na wstanie z łóżka, by ją zaspokoić. Zresztą i tak nie wiedziałabym, dokąd pójść. Z drugiej strony dręczyło mnie pragnienie, a pulsujący ból od uderzenia czy stłuczenia z tyłu głowy coraz bardziej przechodził w palącą gorączkę. Jak zwykle w takim stanie, aż mdliło mnie na myśl, że tracę świadomość upływu czasu. Chwilami całe godziny zdawały się upływać w zawrotnym pędzie w krótkiej chwili przebłysku świadomości lub napięcia uwagi. Kiedy indziej natomiast jedna minuta, a być może sekunda, ciągnęła się w nieskończoność, wykoślawiona, płynna, szklista jak sama istota gorączki lub koszmarnego snu. Mała naturalna potrzeba, jak mawiała moja guwernantka, kiedy byłam dzieckiem, wyrywała mnie z tego otumanienia i raz za razem pozbawiała mnie tchu. Powstrzymywałam się, zapierałam tak rozpaczliwie, iż chwilami doznawałam uczucia palącego bólu w podbrzuszu, tam gdzie Frank wchodził zawsze we mnie palcem. Gdy nie mogłam już wytrzymać i właśnie miałam podjąć jakąś decyzję, odczułam skurcz całego ciała i zapomniałam o mojej palącej potrzebie. Posłyszałam jakiś nowy hałas, paplaninę, kroki. - Frank? - zapytałam. W miejscu, które u nas w Anglii byłoby drzwiami, odsunięto długą zasłonę z liści. Wielki prostokąt światła wdarł się nagle do chaty. W tym świetle gestykulowało kilka postaci kobiecych, sądząc po piersiach. Było ich pięć lub sześć i weszły całą grupką bez najmniejszego wahania ani zażenowania. Światło, które początkowo mnie raziło, teraz wydało mi się nieco łagodniejsze już to dlatego, że moje zmęczone gorączką oczy przywykły niego, już to dlatego, że dzień chylił się ku zmierzchowi. Za plecami kobiet dojrzałam popielatoniebieskie niebo, strzelające w górę zielenią palmy i całą bujną roślinność na wzgórzach. Kobiety podobnie do mężczyzn, którzy nas zaatakowali, były prawie nagie. Króciutka przepaska, a raczej strzęp materiału, przeważnie biały, a u dwóch czy trzech ufarbowany na żywe kolory, ciasno opasywał im biodra. Cała reszta: tors, ramiona, uda i nogi, pozostawała nie zakryta. Miały długie, czarne włosy, najprawdopodobniej naturalne, o pięknym połysku, o ile w ogóle można mówić o pięknie w przypadku dzikusa, oraz skórę i ciało niezwykłej gładkości, którą zawdzięczały bez wątpienia temu, że zwyczajem ich było chodzić nago. Ich nogi natomiast częstokroć były podrapane od kolczastych krzewów aż po górną część ud. Rodzaj obcisłej przepaski zawiązanej mniej więcej w okolicy pępka nie osłaniał bowiem niższych partii ciała. Nie wiem, czy można by nazwać językiem ten jazgot, który dobywał się z ich ust, ale prawdę mówiąc nie był to jazgot nieprzyjemny. Dużo samogłosek i mało spółgłosek, jak gaworzenie niemowlęcia. Kobiety otoczyły mnie wśród pogwarek i paplaniny, a kilka z nich bezceremonialnie usiadło na moim posłaniu, przyglądając mi się i wlepiając we mnie wielkie, błyszczące jak oliwki, czarne oczy. Doskonale wiedziałam, że w takich sytuacjach z zasady nie należy okazywać strachu. Wydawało się, że te dziwne stworzenia zadają mi jakieś pytania w swoim narzeczu. Nie udało mi się ich zrozumieć i nawet nie miałam zamiaru próbować. Zarówno uśmieszki niektórych, jak i surowa, poważna, badawcza mina innych nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia. A raczej podchodziłam do jednych i drugich z jednakowym brakiem zaufania. - Gdzie jest Frank? Gdzie podziewa się kapitan Mc Leod? - powiedziałam. - Poza tym byłabym zobowiązana, gdyby przyniesiono mi coś do picia! Znów zaczęły coś szczebiotać, lecz tym razem nie do mnie, a pomiędzy sobą. I w chwili, gdy już sądziłam, że posłuchają mojej prośby, jedna z nich, siedząca najbliżej, pochwyciła mnie za ramiona, inna, z drugiego końca posłania, ujęła mnie za nogi i odwróciły mnie na brzuch, jak odwraca się naleśniki. Mówiłam sobie, że powinnam się bronić, zbesztać je, może nawet podnieść się z legowiska i rzucić się na nie z pięściami. Ale gorączka odebrała mi siły, a nadto obawiałam się, że w pozycji, w jakiej mnie ułożyły, łatwo było o utratę godności. Zgubiłam mój pilśniowy kapelusz amazonki, a splecione w warkocz włosy musiały się rozsupłać. Ręce, małe małpie łapki, odgarnęły je zdecydowanie, chociaż bez brutalności, podobnie jak przedtem odwróciły mnie na brzuch. Uświadomiłam sobie, że kobiety oglądają moją ranę. Paplały, a łóżko wygięło się, gdy jedna z nich wstawała. Na króciutką chwilę przesłoniła światło, wychodząc z chaty, a potem po raz drugi, gdy wracała. Na kark, w miejscu stłuczenia, przytknięto mi rodzaj tamponu nasączonego płynem, który początkowo sprawił mi piekący ból, niemal jak rozżarzone do czerwoności żelazo, by potem przynieść mi rozkoszne uczucie świeżości. Jedna z kobiet wybuchnęła perlistym śmiechem dziecka lub ptaszka. Czułam się tak odprężona i spokojna, że nie pragnęłam już obrócić się na wznak. Zastanawiałam się nawet, czy nie podziękować dzikuskom. Lecz w tej samej chwili, w której przemknął mi przez głowę ten absurdalny pomysł, jedno ze stworzeń poczęło mi rozpinać na plecach pierwsze guziki mojej sukni do konnej jazdy, obcisłej od szyi po talię, niżej zaś luźniejszej, i kobiety przystąpiły do rozbierania mnie. Tym razem chciałam stawić im czoło, lecz wystarczyło, by położyły kolano, a może pięść albo rękę na moich biodrach, bym nie mogła się nawet poruszyć. Teraz paliła mnie już nie mała rana z tyłu głowy, lecz straszliwy wstyd. Guzik za guzikiem, część ubrania za częścią, i stworzenia te ujrzały mnie nagą, jak mnie Pan Bóg stworzył. Od czasu do czasu przekrzykiwały się w swoim narzeczu. Nie wiedziałam, co je tak zafrapowało, widok mój czy moich ubrań. Z całą pewnością te dzikuski były zwariowane. Jedna z nich uchwyciła w dłonie mój tyłeczek i zanim mogłam zaprotestować w najlepsze rozchyliła pośladki, by przyjrzeć mi się dokładniej. Inna, być może ośmielona tym gestem, siedząc na skraju posłania, rozłożyła mi nogi, a trzecia, o ile nie była to ta sama, która chciała obejrzeć dziurkę w pupce, skorzystała z sytuacji i wsunęła mi rękę między uda. Szarpnęłam się gwałtownie, zsunęłam nogi razem i przytrzymałam ciasno ściśnięte. Lecz te dziwne stworzenia zareagowały jedynie wybuchem śmiechu. Zamiast ponowić próbę lub rozgniewać się albo uderzyć mnie, o czym w duchu marzyłam, bo tak naprawdę nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności, niż rzucić się na nie z pazurami, pochwyciły mnie jedynie za ramiona, stopy i obróciły ponownie jak naleśnik, tym razem na wznak. - Och! - wykrzyknęły, gdy ujrzały mnie tak bardzo wystawioną na widok. Do dwudziestego szóstego roku życia nikt nie widział mnie naprawdę nagiej, przynajmniej od najwcześniejszego dzieciństwa. Wspomniałam już, że unikałam patrzenia na siebie, kiedy się myłam, ubierałam lub rozbierałam. Rozpaczliwie pragnęłam zwinąć się w kłębek, schować przed tymi wszystkimi spojrzeniami lub choćby zasłonić ręką oczy, żeby nie widzieć, jak te stworzenia przyglądają mi się. Lecz one uniemożliwiły mi to, już to trzymając mnie mocno, już to całkiem po prostu siadając na moich członkach. Teraz zaczęły zachowywać się jeszcze bardziej jak nienormalne. Jedna z nich uporczywie unosiła mi powieki, gdy chciałam je zamknąć, a jej czarne źrenice wpatrywały się w moje niebieskie oczy jak w studnię, do której za chwilę miała wpaść. Inna dobrała się do moich piersi i wydawało się, że nigdy nie przestanie ich ważyć w dłoni, ściskać, naciągać palcami. Posunęła się nawet do tego, że chwyciła je jedną po drugiej wargami i ssała ich koniuszki, co natychmiast sprawiło, że moje sutki naprężyły się i stwardniały, a nabrzmiały biust przyśpieszał bicie mojego serca. Jeszcze inna dzikuska, o łagodnym wyglądzie, wsunęła mi palec w załom pępka. Skończyło się to na tym, że wetknęła tam język, nie śpiesząc się z jego cofnięciem, co wywołało u mnie gwałtowny dreszcz. Lecz gdy walczyłam ze sobą, żeby go stłumić, a w każdym razie ukryć, współtowarzyszki tej wariatki, korzystając z mojej nieuwagi, znów rozchyliły mi uda. Jedna z nich uklękła mi między nogami, nie pozwalając ich zewrzeć, i teraz tłumnie pochylały się wśród świergotliwych okrzyków nad moją szparką. Żwawe małe ręce zmierzwiły moje futerko z pewnością przygniecione ubraniem i długą jazdą na koniu. Niech wreszcie pójdą sobie do diabła! - pomyślałam. Czy nigdy nie widziały kobiety i nie wiedzą, jak jesteśmy zbudowane? Czy tutejsze kobiety nie mają przynajmniej ciał - skoro nie całą resztę - podobnych do naszych? Jedna z młodych dziewcząt - a na moje nieszczęście nie wydaje się, by jakikolwiek wiek, w przeciwieństwie do wyglądu, traktowano tam z powagą, że nie wspomnę już o szacunku - wydała nagle głośniejszy okrzyk. Trzymała palec w górze, a jej współtowarzyszki zaśmiewały się, marszcząc niedorzecznie małe noski. Ta, która krzyknęła, wybiegła podrygując w podskokach. Po chwili wróciła, niosąc nieco ostrożniej rodzaj tykwy z czystą wodą i jakieś gąbki. Włosie lub raczej mech, o jakim donoszą z Egiptu niektórzy podróżnicy. Nienawistne stworzenia zabrały się teraz do mycia mnie. I zapewniam, że ja, która tak cenię sobie czystość, nie życzę żadnej kobiecie, by kiedykolwiek była kąpana w ten sposób. Traktowały mnie tak, jak z trudem potraktować by można zwierzę, przedmiot lub nagą statuę, docierając palcami albo karykaturami gąbek do najdrobniejszej fałdki, najmniejszego załomu mojego ciała, do jego najintymniej szych tajemnic, jakby chciały usunąć z niego nie tylko ślady podróży, zmęczenia, gorączki, ale nawet niedostrzegalne pozostałości mojego indywidualnego zapachu, zdrową otoczkę angielskiego ciała, a krócej i prościej, każdej istoty cywilizowanej. I podczas gdy tak usiłowały wyszorować mnie z brudu, który w istocie istniał tylko w ich wyobraźni i w ich wykoślawionych i nie ukształtowanych barbarzyńskich pojęciach, zdarzył mi się straszliwy wypadek. Leżałam na plecach, dziewczęta rozwarły mi szeroko uda i wycierały moją szparkę małymi gąbkami, poruszając nimi pomiędzy wargami, z dołu do góry i z góry na dół, z dużą nawet delikatnością, gdy w tej samej chwili jedna z nich, chcąc uczestniczyć w operacji albo lepiej widzieć, położyła dłoń na moim brzuchu i oparła się na nim całym ciężarem. Jakiż nieznośny wstyd przeżyłam, gdy ten nacisk i nagły ciężar rozbudziły moją potrzebę z taką siłą, że zsiusiałam się mimo woli. Wolałabym umrzeć w owej chwili, lecz nigdy nie umiera się tak z niczego. Gdy kobiety krzyknęły głośniej niż kiedykolwiek i roześmiały się z całego serca, poddałam się i wydawało się, że nigdy nie skończę siusiać. Wyobraziłam sobie, że jestem klaczą na łące, u nas w Anglii. W przeciągu jednej sekundy zrozumiałam, jakie to szczęście być zwierzęciem. Żeby te dziewuchy wreszcie poszły do diabła - pomyślałam, zamykając oczy, by na nie nie patrzeć. One zaś cofnęły się pośpiesznie na łóżku, żebym ich nie spryskała. Gdy mimo wszystko skończyłam, zadałam sobie pytanie, na które nie bardzo pragnęłam odpowiedzi: co teraz zrobią? Prawdę mówiąc czułam się szczęśliwa, będąc zwierzęciem, przedmiotem. Młode stworzenia nie wydawały się w najmniejszym stopniu zbite z tropu. Postępowały ze mną, jak postępuje się z chorymi. Jedna z nich poszła i przyniosła grube naręcze liści. Kiedy wróciła, kilka jej współtowarzyszek uniosło mnie, a jedna zwinęła zmoczone przeze mnie posłanie z liści i poszła je wyrzucić. Na to miejsce rozesłano świeże listowie i ułożono mnie na nim na powrót, po czym młode kobiety, śmiejąc się bez przerwy, gdyż incydent ten bardzo je rozbawił, powróciły do mojej toalety, skupiwszy się w szczególności na podbrzuszu i udach. Gdy już dokładnie mnie umyły, wysuszyły z nie mniejszą skrupulatnością kawałkami lnianej tkaniny. Oczywiście nie był to ten gatunek lnu, który znamy. Tubylcy tkają go własnoręcznie z włókien roślin liliowatych, które uczeni nazywają phormium. Leniwie i biernie pozwalałam im na wszystko. Zajmujcie się moją osobą, pracujcie dla mnie, skoro was to bawi, głupie niewolnice - myślałam w duchu. Całkowicie zapomniałam w owej chwili o Anglii i Franku, o Franku przede wszystkim, troszkę tak, jakby ta sytuacja, te dziwaczne sceny były moją zemstą zarówno na nim, jak i na tych stworzeniach. W chwilę później, gdy właśnie w głębi duszy nazywałam je niewolnicami, najmłodsza - sądząc po spiczastych piersiach mogła mieć najwyżej piętnaście lub szesnaście lat - spytała o coś swoje współtowarzyszki, na co te wyraziły zgodę. Dzikuska jak udało mi się chyba zrozumieć, miała na imię Nawa-Na - usiadła na skraju łóżka i obróciwszy się do mnie wężowym ruchem, klepnęła w siatkę pryczy. Przyglądałam jej się bez poruszenia. Wówczas inne, bez cienia brutalności, ale i bez najmniejszego wahania, pochwyciły mnie za ramiona, uniosły i posadziły koło niej. Śmiech widoczny był w jej podłużnych, brązowych oczach, ale nie na twarzy. Byłam całkowicie naga, ona zaś nosiła klasyczną w tym plemieniu, jak się wydaje, białą przepaskę, co stawiało mnie w upokarzającej sytuacji. W zamian za to dominowałam nad młodym stworzeniem wzrostem, chociaż nie jestem bardzo wysoka jak na kobietę, głową obsypaną grzywą jasnych włosów, ramionami i torsem, dumnie rozkwitniętymi piersiami. Przypomniałam sobie nagle, że Frank nigdy nie kochał ani nie potrafił zrozumieć moich piersi. Młoda dziewczyna, Nawa-Na, ujęła w dłoń jedną z nich i delikatnie kołysała przez chwilę. Lecz także i ją nie to najbardziej interesowało. Nie potrafiłam tego zrozumieć, ale tym, co najbardziej ją intrygowało, było jasne futerko na moim podbrzuszu, chociaż w pozycji siedzącej, w jakiej się znajdowałam, było o wiele mniej widoczne. Nachyliła się, by przyjrzeć mu się z bliska, przez chwilę bawiła się nim, chwytając je palcami. Byłam zdumiona. Potem pozostałe kobiety rzuciły Nawie-Na kilka słów. Wówczas zaprzestała mnie badać, ujęła mnie za ramię i przyciągnęła ku sobie. Nic z tego nie rozumiejąc, stawiałam opór, lecz pozostałe kobiety ruszyły ku mnie z groźnymi minami i musiałam ulec. Nawa-Na chciała ni mniej, ni więcej tylko przełożyć mnie przez kolana. Byłam przerażona tą nową pozycją, tak wystawiona na widok, naga i bez żadnej możliwości kontrolowania czuwających przy mnie kobiet. Lecz co dopełniło miary mego wstydu i wściekłości to fakt, że dziewczyna, ułożywszy mnie podług swego widzimisię na kolanach, z wypiętym tyłkiem dokładnie pomiędzy jej udami, zabrała się w najlepsze do prania mnie po pupie, tak jak u nas karci się dzieciaka, który nieco się zapomniał. Z takiej czy innej przyczyny rodzice nigdy mnie nie bili i w dwudziestym szóstym roku życia po raz pierwszy dostawałam teraz lanie. Cała moja miłość własna gwałtownie zaprotestowała, a szczególnie przed dostawaniem w skórę na oczach tych stworzeń z ręki kogoś, kto w moim mniemaniu był tylko nędznym podlotkiem. Lecz w chwili, gdy tylko spróbowałam odwrócić się i wstać, Nawa-Na drugą ręką przytrzymała mnie między łopatkami i zdałam sobie sprawę, że jeśli będę się upierać, pozostałe kobiety przyjdą jej z pomocą. Musiałam się zatem podporządkować i nadal pozwolić się chłostać. Dzikuska używała sobie co sił. Uczucie bólu było tak piekące, że niekiedy wbrew woli napinałam się, by go uniknąć, lecz kiedy się napinałam, uderzenia, klapsy w naprężone mięśnie sprawiały mi jeszcze dotkliwszy ból, więc czasami przeciwnie, rozluźniałam się, otwierałam, starając się być całkiem uległa i paradoksalnie... niedostępna. Lecz teraz rozzłoszczona mała rączka uderzała mnie dokładnie w dziurkę w pupie i w otwór kobiecej szparki, która zdawała się rozwierać, trawiona dziwnym i dotkliwym głodem wznieconym palącymi klapsami, i nie mogłam już dłużej tego znieść. Tymczasem chłosta przedłużała się, a moja wściekłość, bunt mojej urażonej dumy dochodziły do krytycznego punktu. Powyżej tego punktu, gdy deszcz razów nie ustawał, a nawet padał ze zdwojoną siłą, coś pękło z kolei w mojej dumie, pociekły mi łzy, wybuchnęłam szlochem i szarpnęłam się rozpaczliwie. Kobiety aż krzyknęły z zadowolenia. W momencie gdy próbowałam się wyszarpnąć, prawdę mówiąc bez wielkiej nadziei, że uda mi się wstać i uchronić od dalszej chłosty, znalazłam się przez sekundę z głową zwróconą ku otworowi wejściowemu szałasu i tam, w odległości zaledwie kilku metrów, w popołudniowym świetle ujrzałam przechodzącego tubylca, mężczyznę odzianego tylko w przepaskę biodrową. Zwolnił kroku, być może z powodu hałasu, i obrócił głowę w kierunku chaty. Byłam pewna, że widzi mnie nagą jeszcze bardziej od niego i biorącą lanie jak dziecko, równie dobrze jak ja widzę jego, i pomyślałam, że zbliży się i wejdzie do szałasu. Na tę myśl poczułam w głębi trzewi jakieś rozdarcie i gwałtowny skurcz, które napełniły mnie rozkoszą. Naprawdę za jednym zamachem wszystko w samym środku mojej kobiecej szparki zapłonęło i zwilgotniało. W rzeczywistości ruszył swoją drogą i oddalił się, ale dzikuski jakimś diabelskim instynktem nie omieszkały natychmiast zauważyć mojej niewyobrażalnej reakcji. Znowu radośnie zakrzyknęły, klasnęły w ręce i wszystkie razem ciasno otoczyły mnie i swoją współtowarzyszkę. Nawa-Na chłostała mnie jeszcze przez kilka sekund, ale już z mniejszym zapałem. Można by rzec, że chodziło raczej o uspokojenie mnie, nasycenie w jakiś sposób. Zaprzestała, a ja leżałam rozciągnięta na jej kolanach z szeroko rozwartymi pośladkami, rozpalonymi i czerwonymi bez wątpienia. Korzystając z tej chwili odprężenia, dziewczyna zanurzyła w mojej kobiecej szparce nie tylko palec, ale chyba całą swoją małą rączkę i kilkakrotnie wsuwała ją i wysuwała z cudowną delikatnością. Roześmiała się i pojęłam, że wyjaśnia swoim współtowarzyszkom, że zostałam pokonana i że w porywie rozkoszy zwilgotniałam w środku i wypełniłam się sokiem. Lecz ani jej śmiech, ani moja klęska nie zdołały mnie upokorzyć. Całkiem przeciwnie, moja duma znów była ogromna i szybowała ponad tymi nędznymi stworzeniami jak orzeł. Gdy Nawa-Na zdecydowała w końcu całkiem wyjąć rękę, miałam ochotę chwycić jej dłoń i całować każdy jej palec. * * * Opuszczając szałas, kobiety zabrały ze sobą moje odzienie. Myślałam, że był to sposób, by zatrzymać mnie w uwięzieniu. Lub też po prostu chciały je przymierzyć, poprzebierać się w nie dla zabawy. Być może one także miały mężów, tubylczych Franków o brązowej skórze - co wydało mi się pomysłem niewypowiedzianie komicznym - i pragnęły użyć mojej garderoby, by ich uwodzić! Wciąż leżałam na brzuchu, obojętna na wszystko, czując pod sobą elastyczny materac z liści. Pośladki piekły mnie jeszcze. Już nie cierpiałam i nawet przez chwilę nie pamiętałam o stłuczeniu na karku. Moje trzewia wciąż porażone były głuchym odrętwieniem i ilekroć mimowolnie wracałam myślą do tego tajemniczego płomienia, koniuszki moich piersi twardniały. Leniwie zaciskałam palce na gęstych liściach. Nieco później poczułam głód i pragnienie. Nie chciałam zwracać uwagi na kobiety, lecz odgłosy ich życia dochodziły do mnie. Mężczyźni, dotychczas nieobecni albo niewidoczni, wyjąwszy tego, którego ujrzałam, gdy dawano mi chłostę, pod wieczór powracali chyba do wioski. Kobiety nawoływały się, ucierały jakieś korzonki w moździerzach albo siekały je na drewnianych lub kamiennych tacach. Usłyszałam śmiechy i bieganinę dzieci. Naturalnie tubylcy też mają prawdziwe dzieci. Być może powinnam była zawołać o pomoc lub jeszcze raz spróbować ucieczki, ale prawdę mówiąc, nie byłam jej z kolei pytającego spojrzenia. Znów się zaśmiała, a potem odwiązała i zwinęła jednym ruchem ręki swoją przepaskę i pokazała mi, jak ona sama siusia. W tym celu kobiety tubylców przyjmują prawie pozycję stojącą, uginając jedynie troszkę kolana. Jest to sposób dość nieszczęśliwy, a w szczególności odgłos, jaki przy tym powstaje, jest po prostu nie do zniesienia. Poczułam nagłe gwałtowne pragnienie, żeby zobaczyć jej dziurkę podczas siusiania, ale pech chciał, że nie pozwalał na to brak światła i w ciemności rysowała się jedynie jej twarz, podczas gdy reszta ciała pozostawała w cieniu. Wydawało mi się, że zanim ponownie przewiązała się opaską, wycierała się do sucha pękiem liści. W szałasie kazano mi stanąć z rozchylonymi nogami i umyto mnie jeszcze raz, ale już bardziej powierzchownie - podbrzusze, pomiędzy udami, a także pod pachami - po czym kobiety odziały mnie od stóp do głów z wyjątkiem pończoch, których nie pozwoliły założyć. Wielokrotnie musiałam im zresztą pomagać. Myliły rękawy z innymi rozcięciami ubrania albo dawały się zbić z tropu ilością guzików, wstążek i agrafek. W końcu ubranej pozwolono mi usiąść na łóżku, a inne kobiety przyniosły mi coś do jedzenia i picia. Jedząc tak, a nade wszystko pijąc, zastanawiałam się, czy w przyszłości, dopóki pozostanę w mocy tych dzikusek, w zamian za nie-ingerowanie w życie ich wioski będą mnie żywić, obsługiwać, ubierać i rozbierać w tym samym szałasie, nie pozwalając nigdy z niego wychodzić, nawet dla ukradkowego zaspokojenia potrzeby po zapadnięciu zmierzchu. Nic z tego. Kiedy już się najadłam, na co kobiety czekały bez zniecierpliwienia, dały mi do zrozumienia, że powinnam wstać i podążyć za nimi. Posłuchałam, kryjąc zadowolenie z faktu, że byłam wyższa od którejkolwiek z nich. Jak tylko przekroczyłam próg szałasu, wydało mi się, że cały świat wokół mnie zogromniał. Było tam nocne niebo wysoko nad głową, z gwiazdami odmiennymi od tych, które znamy w Anglii. W dole krąg lub półkole łańcucha górskiego, którego strzeliste, a czasami przeciwnie - popękane i łagodne kontury rysowały się w oddali na tle nieba. Wewnątrz kręgu, miękkie zbocza wzgórz falujących pod ciężarem drzew. Dalej, w samym środku, mniej lub bardziej odsłonięta przestrzeń pośród drzew i krzewów, gdzie tubylcy zgromadzili, a może raczej rozsiali swoje szałasy, swoje chaty. Po maorysku nazywa się to pak. Lecz oczywiście wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. W samym centrum pahu, czy też wioski, jeśli wolicie, dostrzegłam jedynie anonimowy i przemieszany tłum tubylców, leżących na ziemi, podpierających się pod brody, klęczących lub siedzących w kucki wokół ogniska albo w pewnej od niego odległości, i zażywających wieczornego wypoczynku. Tymczasem od strony szałasu, w którym trzymano mnie uwięzioną, nie było nikogo, i właśnie stamtąd kobiety przyprowadziły mnie do pozostałych, po czym same usiadły wśród czeredy. Zostałam całkiem sama, stojąc w bezruchu pomiędzy ogniskiem i spoglądającymi na mnie ludźmi. Jedynie kilkoro dzieci stało jak ja lub biegało w różne strony. By nie utracić godności, udawałam, że nie patrzę i nie widzę nikogo. Uwagi i komentarze wydawały się nader ożywione, lecz nie zauważyłam głośniejszych okrzyków ani śmiechów. Zaczęłam mieć nadzieję, że po zaspokojeniu ciekawości zostanie uszanowany mój status Angielki lub przynajmniej białej i Europejki, być może z uwagi na przyszłą wymianę lub jakieś inne pertraktacje, i że zostanę odprowadzona do chaty. Ale również i z tego nic nie wyszło. Musiano wydać jakiś rozkaz. Kątem oka dostrzegłam mężczyznę, który sądząc po słusznym wzroście, widocznym nawet w pozycji siedzącej, musiał być wodzem. Później dowiedziałam się, że nazywał się Ra-Hau. Lecz tamtej nocy nie wydawało mi się, by sprawował władzę. Mimo to dwie spośród kobiet podniosły się, podeszły i po raz wtóry przystąpiły do rozbierania mnie. Tego tylko brakowało! - pomyślałam. Niewiele było trzeba, a byłabym się roześmiała z wściekłości. Nie zostawiły na mnie skrawka ubrania z wyjątkiem majtek, jednej z tych leciutkich sztuk bielizny produkowanych w Anglii z jedwabi, batystu i koronek, które zakrywały nieprzyzwoite części ciała od talii do podudzia. Wciąż jeszcze uważałam się za szczęśliwą, że udało mi się je nabyć za tak niską cenę. Kobiety kazały mi obrócić się, żeby wszyscy mogli dobrze się przyjrzeć. W ruchu zakołysałam nagimi piersiami, a moje długie blond włosy posypały się na ramiona. Teraz z męskich piersi dobył się głęboki pomruk. Całkiem mały chłopiec - sądzę, że nie mógł mieć więcej niż dziewięć lub dziesięć lat wyskoczywszy z ciżby, podbiegł do mnie, a nawet rzucił się na mnie, objął mnie z całych sił wysoko za pośladki i gdy jego twarz znalazła się dokładnie na wysokości mojego brzucha, pochylił lekko głowę i poprzez bieliznę przycisnął żarliwie wargi do mojej szparki. Materiał był tak cienki, iż poczułam ciepło, a nawet kształt jego ust, tak jak on z pewnością poczuł moją najbardziej intymną część ciała. Byłam tak zaskoczona, że nie zdobyłam się ani na spoliczkowanie go, ani na odepchnięcie. W pewnej chwili ukąsił mnie, pocałunek stał się mocniejszy, jeszcze bardziej natarczywy, a potem chłopiec odszedł. Jego gest nie wywołał żadnej reakcji poza nowym pomrukiem, pozbawionym zresztą cienia dezaprobaty, o ile zdołałam się zorientować. Byłam półżywa ze wstydu, tym bardziej, że chłopak, jak wszystkie inne dzieci, nie mówiąc już o dorosłych, nosił klasyczną przepaskę. Nie wiem dlaczego, ale wolałabym, żeby przynajmniej dzieci były nagie. Myślę, że czułabym się mniej samotna. Ktoś klasnął w ręce. Na ten znak przyniesiono rodzaj kozła, dosyć podobnego do używanych w Anglii do ćwiczeń gimnastycznych, lecz wyścielonego nie skórą, a listowiem, i ustawiono go poprzecznie przed gromadą. Był niższy od konia z łękami i sięgał mi mniej więcej na wysokość brzucha, podobnie jak ów nieprzyzwoity chłopiec. Gdy przyglądałam mu się, bardziej zdziwiona niż przestraszona, bowiem koszmary są jedynie rodzajem sennych marzeń, te same dwie kobiety, które przedtem mnie rozebrały, teraz pochwyciły znienacka, przewiesiły przez dziwny przyrząd i pozostawiły na podobieństwo skrępowanego jeńca przerzuconego przez siodło. Leżałam na brzuchu zgięta wpół, z głową i torsem zwróconym w kierunku ogniska, z nogami zaś, a zwłaszcza tyłkiem, tym wstrętnym kobiecym tyłkiem - ku czeredzie tubylców, którzy z wolna stłoczyli się, tworząc półkole. Nie byłam skrępowana, a jednak nie ośmieliłam się nawet pomyśleć o wykonaniu choćby najmniejszego ruchu, stawieniu najmniejszego oporu, mając zawsze na uwadze, że moi oprawcy mogliby uczynić coś jeszcze gorszego. Już dość nieludzka była sama świadomość, niemal fizyczne odczucie, że wystawiam na wyuzdane spojrzenia dokładny zarys mojego ciała, a przede wszystkim mojego tyłka, wypiętego teraz i otwartego na dodatek z powodu pozycji, w jakiej się znajdowałam. I kiedy robiłam, co mogłam, żeby go zewrzeć, zamknąć go na powrót i uniknąć jak tylko się da żarłocznego ludzkiego wzroku, ktoś po raz drugi klasnął w dłonie. Równie dobrze mogłam oszczędzić sobie wysiłków. Jedna z kobiet, które przewiesiły mnie przez kozioł, a którą rozpoznałam zdoławszy nieco odwrócić głowę, nie ryzykując jednak wstania, znów powróciła, obeszła mnie wokół - intensywnie czułam teraz jej obecność za moimi plecami - i bez uprzedzenia położyła mi ręce na biodrach, po czym ściągnęła mi majtki do kolan. Wszyscy zgromadzeni wydali przytłumiony okrzyk. Ogrom wstydu sprawił, że poczułam, jak czerwienię się nie tylko na policzkach czy na twarzy, ale wprost od czubka głowy po pięty. Było to do tego stopnia nie do zniesienia, że zapragnęłam zamknąć oczy i nigdy więcej ich nie otworzyć, a równocześnie nie stracić z widoku, chociażby przez jedną sekundę, tych, którzy mi się przyglądali. Nie wiem dlaczego, ale w sytuacji najbardziej upokarzającej można zachować trochę dumy dopóty, dopóki znajdzie się czas na przyjrzenie się samej sobie i rzucenie wyzywającego spojrzenia tym, którzy na was patrzą. Na domiar wstydu, wszystko co ciało kobiety ma w sobie najbardziej tajemniczego, najbardziej intymnego, jeśli już nie najcenniejszego, odsłaniałam i rozwierałam przed oczami widzów, mając dość siły jedynie, by odwrócić głowę, przechylić ją nieco na bok i w ten sposób kontrolować sytuację i patrzeć, czy nie nadchodzą. Pewna ich liczba rzeczywiście podniosła się z miejsc, a jeden z mężczyzn ruszył w kierunku kozła. Na nieszczęście przestałam go widzieć w momencie, gdy znalazł się tuż za mną, czyli wówczas gdy najbardziej chciałam móc podpatrywać każdy jego ruch. Lecz mogłam tylko przeczuwać i doznać tego, co uczyni. Zanim zniknął mi z pola widzenia, zdołałam jedynie dostrzec, że nie był to dobrze zbudowany, wysoki tubylec, którego uznawałam za wodza. Tym razem chodziło o osobnika przeciętnego, nie różniącego się niczym od wszystkich pozostałych, i za to jeszcze bardziej go nienawidziłam. Wydawało mi się, że moje upokorzenie nie byłoby tak duże, gdyby chodziło o wodza. Stwierdziwszy, że zdążyłam zewrzeć nogi, by ukryć wstydliwe części, schylił się niewątpliwie i chwytając mnie za kostki u nóg, ponownie rozwarł mi szeroko uda. Cienka listewka w moich spuszczonych do kolan majtkach naprężyła się, ale nie pękła. Potem mężczyzna rozchylił mi również pośladki i zauważyłam, że i inni tubylcy podeszli, żeby popatrzeć. Teraz, gdy jego dłonie rozwierały mi szeroko pośladki, ustawił się tak, by móc równocześnie za pomocą kciuków rozciągnąć moją szparkę. Kobieta wzięta w ten sposób od tyłu, zgięta wpół nie ma żadnej ucieczki, żadnej obrony. Wydawało mi się, że czuję oddech gapiów na tym tak obnażonym wnętrzu mojego ciała, miałam wrażenie, iż słyszę, jak szeptają i dyszą. Człowiek, który mnie odkrywał, otwierał, rzekł coś ze śmiechem i wydało mi się, że inni pozostawili mu - by tak rzec - trochę swobody i cofnęli się odrobinę. Teraz jednym pchnięciem wsadził mi palec w dziurkę. Mogłabym to określić jako brutalne, ponieważ rozkosz doznana przed południem była już tylko odległym wspomnieniem, teraz zaś pod wpływem wstydu, a także wściekłości wywołanej tymi wszystkimi spojrzeniami, czułam się zimna i sucha, tak ściśle zwarta, że mężczyzna musiał w istocie przymusić mnie, w pewien sposób zgwałcić po to, by móc chociażby włożyć we mnie cały palec. Wbijając się we mnie w ten sposób, sprawił mi duży ból i nienawidziłam go za to ze wszystkich sił. Teraz wyciągał powolutku palec, mówiąc coś niezrozumiałego do otaczającej nas ciżby tonem wielce rozczarowanym, i podczas gdy palec jego wychodził ze mnie, poczułam, że ścianki mojej pochwy zaciskają się na nim wbrew mojej woli, zatrzymują go jak w jakiejś śmiesznej parodii pożądania i miłości. Jeden z tubylców jeszcze raz klasnął w dłonie i władczym tonem wymówił jakieś imię albo krótki rozkaz: „Ga-Wau! Ga-Wau!” Zaczęłam trząść się ze strachu, przypuszczając, że zamierzają mnie ukarać, zadać mi jakieś cierpienie, by się zemścić za to, że na pierwsze skinienie nie okazałam się powolna, gorąca i wilgotna jak prawdziwa kobieta, lecz wprost przeciwnie, zupełnie nieczuła, przynajmniej pozornie. Znów usłyszałam jakieś drobne i lekkie kroki zbliżające się do kozła. Lekko skręciwszy szyją, rozpoznałam chłopca, który przytulił się do mnie, kiedy mnie rozbierano. On także zaszedł od tyłu i nagle, jak rozpoznałam jego twarz, tak i odnalazłam ten sam dotyk warg, tym razem w samym otworze mojej szparki, a nawet - można by rzec - w jej wnętrzu. Cały jego ciepły ryjek wtulony był w moje rozwarte uda i pośladki i czułam nawet muśnięcia, łaskotanie jego włosów po obu stronach. Zdałam sobie sprawę, że nie zadowolił się całowaniem wnętrza mojej szczeliny tak mocno i głęboko, jak tylko zdołał, lecz udało mu się wsunąć język w głąb. Jestem pewna, że w żadnym innym momencie nie potrafiłabym powstrzymać się od orgazmu. Oblałabym małą łakomą buzię, gorący, ruchliwy języczek, szorstki, a zarazem delikatny, całym sokiem mojej rozkoszy. Lecz w rzeczywistości byłam na to zbyt spięta, zmrożona mimo palącego wstydu albo właśnie z jego powodu. Mały chłopiec, Ga-Wau, cofnął język i miękki pyszczek jakby z wielkim żalem i wycofał się, znikając w gromadzie. Ten sam władczy głos, może nieco ostrzejszy, przywołał imię, które rozpoznałam: „Nawa-Na!” Poczułam bolesny dreszcz. Znów sprawi mi lanie - pomyślałam. Nie mogłam znieść myśli, że zdarzy się to nie tylko w obecności kilku młodych kobiet, ale również wobec dzieci i mężczyzn, starszych, dziadków, całego plemienia. A zarazem fakt, że znałam już dziewczynę, ona zaś widziała mnie w stanie najdalej posuniętego nieskrępowania, dodawał mi pewności siebie, a nawet wywołał uczucie gorąca w łonie, w sercu. Już raz mnie wychłostała, a słusznie czy nie, wszystko czego już doświadczyliśmy, choćby tylko jeden jedyny raz, napawa nas mniejszym strachem. Zerkając w miarę moich możliwości obok kozła, ujrzałam nadchodzące szczupłe opalone nogi tej, którą w głębi duszy, absurdalnie w rzeczywistości, uważałam za coś w rodzaju przyjaciółki. Mimo to, o ile zdołałam dojrzeć, miała na sobie nie tylko przepaskę, lecz odwinęła jej część i przerzuciła sobie przez ramiona, przewiązując i zakrywając piersi, jakby i ona uznała za swój obowiązek przyczynić się do tego, abym czuła się jeszcze bardziej naga, bardziej wystawiona na widok, jeszcze nędzniejsza. Gdy stanęła za mną, nachyliła się i do końca ściągnęła mi majtki, które do tej pory owinięte były wokół moich kolan jak ostatni, najzupełniej symboliczny mur obronny. Potem chwyciła mnie za ramię i zmusiła, bym wstała. Obracając się ku niej, obracałam się także twarzą do tłumu, i znowu rozległy się okrzyki. Nie musiałam zastanawiać się nad ich przyczyną. Nawa-Na, patrząc na krzyczących, wydawała się odpowiadać im z uśmiechem, a równocześnie uniósłszy brwi, chwytała mnie dłonią co chwilę za widoczną część mojego łona i za jasnowłosy kłębek futerka. Po tym wszystkim znów odwróciła się twarzą do mnie. Gdy stałyśmy tak we dwie, było wyraźnie widać, że Nawa-Na jest nie tylko dużo młodsza ode mnie, ale także dużo mniejsza i drobniejsza. Uśmiechała się bardziej z rozbawieniem i odrobiną roztargnienia niż szyderczo. Ja natomiast, która brzydzę się tubylców jak każda rozsądna osoba, stwierdziłam z zaskoczeniem, że w tej zwariowanej sytuacji zaczynam szczerze podziwiać podłużne czarne oczy dziewczyny, jej gęste i gładkie jak heban włosy, maleńki nosek z ledwie zauważalnym spłaszczeniem, dzięki któremu nozdrza rozwierały się jak kielich kwiatu, niezwykłej białości zęby, piękne pełne usta. Pomiędzy kozłem, który - jak dowiedziałam się później - zazwyczaj służył do suszenia ryb, i chatą, którą przeznaczono dla mnie, teren obficie porośnięty trawą tworzył rodzaj uskoku albo niezbyt głębokiego schodka długości jednego czy dwóch metrów, zwróconego jak na złość w stronę niewielkiej gromady tubylców. Nawa-Na skierowała się do tej naturalnej ławeczki i usiadła twarzą do swoich współplemieńców, zachęcając mnie skinieniem podbródka, ażebym się do niej przyłączyła. Gdy człowiek jest nagi, najchętniej ruszałby się jak najmniej, bowiem najdrobniejsza nawet zmiana pozycji jeszcze bardziej obnaża i odsłania. Ale dobrze wiedziałam, że nie mam wyboru, więc usłuchałam. Nie przed nimi, nie przed tymi wszystkimi ludźmi - pomyślałam jednak z rozpaczą. Tymczasem, jak w jakimś koszmarnym śnie, scena z popołudnia dokładnie się powtarzała. Nawa-Na dała mi do zrozumienia, że powinnam położyć się na brzuchu na jej kolanach, i również w tym musiałam jej posłuchać. Dziewczyna odchyliła się nawet nieznacznie na bok, żeby moje pośladki były doskonale widoczne dla każdego z widzów. „Niechaj mnie bije, jeśli chce, ale nie zdoła mnie złamać ani zmiękczyć, nie uda jej się nic poza wywołaniem u mnie jeszcze większej oziębłości” pomyślałam z tą samą rozpaczliwą wściekłością. Lecz Nawa-Na tym razem nie miała zamiaru mnie chłostać, a przynajmniej nie w ten sposób, co popołudniem. Niewątpliwie wiedziała nie gorzej ode mnie, że będzie to niewystarczające. Dziewucha podnosząc mnie i zdejmując mi majtki, a także potem, kiedy przekładała mnie przez kolano, musiała ukrywać w trawie lub obłudnie za plecami witkę. Teraz tą właśnie cienką i bardzo giętką trzciną zaczęła nagle chłostać mi tyłek, dokładnie w chwili, gdy nastawiałam się na znajomy kontakt z jej ręką. Nie tylko ból, ale i zaskoczenie były tak silne, tak żywe, że nie mogłam zdobyć się na wysiłek woli, na odwagę, jeśli wolicie, i zaczęłam wyć, łkać i wyszarpywać się. Dokładnie tak samo jak po południu Nawa-Na prała mnie co sił, ograniczając się do unikania z maniakalną starannością uderzeń w krzyże i uda, i chłoszcząc wyłącznie tyłek. Ale tym razem miałam wrażenie, że każdy cios mnie kaleczy. Utraciłam cały wstyd, całą dumę i wyłam jak szalona, błagając ją wśród szlochów, by przestała. Gdy tak się miotałam, nogi ześlizgnęły mi się z ławeczki, lecz nie z kolan dziewczyny. Jednak ta z werwą typową dla najwątlejszych nawet na pozór dzikusek, chwyciła mnie pod lewe ramię i ścisnąwszy mocno w talii, batożyła mnie z jeszcze większym zapałem i bardziej boleśnie, chociażby z tego powodu, że w nowej pozycji, z kolanami niemal dotykającymi trawy, wystawiałam tyłek jeszcze wyżej i jeszcze szerzej go rozwierałam. Przysięgam, że kiedy Nawa-Na prała mnie ze zdwojoną siłą, byłam przekonana, iż witka dosłownie rozetnie mi ciało. I to nie tylko zadek, naskórek, ale przyległości, przerażająco delikatne śluzówki wewnątrz tyłka i w szparce. A mimo to, w tej samej chwili, w której doznawałam tej obawy, piekący ból, rozdarcie jakby uciekały w najgłębsze zakątki mojego ciała, wtapiały się we mnie, zrywały nie wiadomo jakie tamy, i w samym sercu palącego bólu odczułam, jak z głębi moich wnętrzności wytryskują soki rozkoszy i rozbryzgują się jak wodospad. Nawa-Na wyczuła to także swoim diabelskim instynktem i natychmiast zaprzestała mnie chłostać. Wstając, podniosła mnie równocześnie bez widocznego wysiłku, jakby pod tą smukłą sylwetką i szczupłością kryły się mięśnie ze stali, a potem pokonaną, szlochającą zaprowadziła mnie do kozła, przez który ponownie mnie przełożono. Do stawiania oporu nie miałam już więcej energii niż worek z brudną bielizną. Wydawało mi się, że musi być widać, jak rozkosz szkli się między moimi udami, a mimo to nie miałam sił, żeby zewrzeć nogi, żeby nie stać tak zgięta wpół z rozwartymi ogromnymi pośladkami i zapraszającą szparką. Zresztą nie pozostawiono mnie samej na długo. Podczas gdy wciąż łkałam z całego serca z policzkiem wtulonym w listowie i przesłoniętym, przede mną samą bardziej niż przed innymi, przez pukle długich włosów i łzy, mężczyzna, bez wątpienia ten sam, który wszedł we mnie palcem, ponownie zbliżył się od tyłu. Zdołałam jedynie dojrzeć muskularne i jak u wielu tubylców, szczególnie mężczyzn, nieco przykrótkie nogi. Zwlekał chwilę, potrzebując czasu na rozsupłanie przepaski, potem naciągnął nieco u dołu dłonią wargi i ścianki mojej szpary, co zresztą nie było konieczne, z pomocą drugiej zaś przyłożył nabrzmiałą żołądź swojego członka do dziurki, podobnie jak robił to Frank, ale bez tego budzącego zgrozę obmacywania, i jednym pchnięciem lędźwi zanurzył go całego we wnętrzu mojej pochwy. Można by powiedzieć, że mężczyźni są zawsze niezadowoleni z tego, co znajdują we wnętrzu ciała kobiety. Zanim mnie wychłostano, wyczułam doskonale, że ten, gdy wchodził we mnie palcem, był rozczarowany, a nawet poirytowany skurczem i suchością mojej dziurki. Teraz odniosłam wrażenie, że był nie mniej zawiedziony jej dostępnością, jej delikatnością spływającą sokami rozkoszy. Wolałby mnie zgwałcić swoim dzirytem, tak jak przedtem zrobił to palcem. Być może mężczyźni szukają zawsze czegoś innego, niż posiadają. Mój napastnik musiał być również niezadowolony z niewielkiej rozkoszy, jaką zdołał mi dać, lecz powinien był zrozumieć, że przyszedł za późno. Wbrew swej woli wzięłam już radość, radość okrutną, lecz wstrząsającą dogłębnie jak kataklizm, wraz z ostatnim klapsem Nawy-Na, i po takim spazmie, po takich potokach kobiecego płynu, nawet najbardziej jurny mężczyzna między moimi udami i w mojej pochwie mógł być jedynie gościem albo przechodniem. Nurzał się, by tak rzec, we mnie, korzystał z moich ciepłych soków, lecz jego własne umiejętności nie były w stanie mnie poruszyć. Zauważyłam jedynie, że jego członek był nieco krótszy, a zarazem jędrniejszy od członka Franka. Lekko rozciągał mi pierwszy pierścień pochwy, kołnierz, jeśli wolicie, w chwili gdy przechodziła przezeń jego żołądź, i było to niemal wszystko, co czułam. Ani moment wejścia jego żerdzi w moje ciało, ani jej kołyszące ruchy o dość szybkim rytmie, ani wreszcie rodzaj absurdalnego parsknięcia we mnie z ozdobnikiem w postaci rzężenia mężczyzny uwolnionego od jarzma, a zarazem rozczarowanego nie wzruszyły mnie szczególnie. Przygotowana byłam na to, że po nim wszyscy pozostali mężczyźni z plemienia przyjdą mnie zgwałcić lub raczej przelecieć, i pogodziłam się z tą myślą. Po tym, co dotychczas przeszłam, reszta stała mi się obojętna. Ale moja obawa nie urzeczywistniła się. Kilka młodych dziewcząt wytarło mnie pośpiesznie między udami pękami trawy, gdy leżałam jeszcze przerzucona wpół przez kozioł, potem te same dziewczyny pomogły mi wstać i w ten sam sposób osuszyły mi podbrzusze i łono, po czym odprowadzono mnie do szałasu, gdzie zostałam sama. Byłam przedmiotem, którego pozbywa się natychmiast po użyciu. Na zewnątrz mężczyźni zaintonowali śpiewy wokół ogniska. Śmiechy i czyste głosy kobiet tworzyły w kontrapunkcie małą, niespójną muzykę. * * * W głębi duszy zaczęłam cierpieć z powodu porzucenia mnie wśród tych barbarzyńców i samotności, zwłaszcza następnego ranka, zaraz po przebudzeniu. Choć powiedzenie tego głośno może się wydać przerażające, to jednak chłoszcząc mnie, bijąc, gwałcąc i biorąc gromadnie, w jakiś sposób uznawali i potwierdzali moje istnienie. Oni i ich tortury w pewnym sensie dostarczały mi drogowskazów, towarzystwa. Przez kilka następnych dni odmówiono mi tego towarzystwa, a tym samym egzystencji. Odniosłam wrażenie, że nie jestem już nawet przedmiotem. Jestem jedynie abstrakcyjnym, sztucznym, całkowicie arbitralnym wspomnieniem jakiegoś wydumanego życia, kiedy indziej, gdzie indziej, w miejscu, które nazywałam Anglią, z ludźmi zwanymi Frank, pułkownik Percy-Smithe, Sir i Lady Mc Leod, i tak dalej. Lecz nie można żyć wspomnieniami. To one żyją nami, i to wszystko. Co pewien czas, który dłużył mi się niepomiernie, kilka kobiet, kilka młodych dziewcząt wchodziło do chaty, myło mnie, kazało mi robić siusiu i resztę, przynosiło mi jedzenie i picie, mniej więcej przestrzegało rytuału ubierania mnie od stóp do głów rankiem i rozbierania wieczorem. Czasem przychodziły nawet pogwarzyć między sobą lub obdarzały mnie bladymi uśmiechami. Na tym się kończyło. Przez wyrafinowane okrucieństwo albo najzwyklejszą obojętność nie dano mi nawet maleńkiej kojącej satysfakcji z ujrzenia choćby jednej twarzy, której potrafiłam nadać imię. Ga-Wau, mały chłopiec o dziwnych roześmianych oczach, atletycznie zbudowany Ra-Hau albo Nawa-Na z ukrytymi rózgami. Czasami zachodził jeden czy drugi spośród anonimowych mężczyzn z plemienia. Rzucał na mnie beznamiętne spojrzenie, zamieniał parę słów z przebywającymi w środku kobietami, potem wychodził, znikał, pozostawiając mnie w nicości, mojej własnej nicości. Pewnego dnia, mając już powyżej uszu tej straszliwej nieprzydatności, postanowiłam z własnej inicjatywy udać się na przechadzkę po wiosce. Był to środek południa i znalazłam się całkiem sama. Upewniłam się, że mój strój: suknia, bielizna, buty, a nawet szal, który służył mi za rodzaj peleryny podczas konnych przejażdżek, był w jak najlepszym porządku i w nienagannym stanie, po czym niewiele myśląc odsunęłam kotarę z liści. Wydostałam się w pełnię słońca popielatego w tym dniu od drobnej mżawki, zanurzyłam się cała w pięknie natury. Poznałam szeroki majdan w centrum wioski, porośnięty dywanem trawy wokół wygasłego ogniska, gdzie mnie wybatożono i wyciupciano. Na skraju tego placu bujna roślinność o głębokiej, lśniącej zieleni, nad którą dominowały gigantyczne drzewa szpilkowe, kauri, a wśród niej rozproszone chaty wspinające się dalej na wzgórza. Za wzniesieniami wreszcie niebieskawa linia gór o czystych, wyrazistych formach podobnych czasami do regularnych stożków i szczytach noszących dumnie spuszczone na oczy czapy śniegu. Ale tutaj, w zagłębieniu terenu, gdzie pobudowano pah, wioskę, temperatura była bardziej dobrotliwa, a klimat miał w sobie ciepłą i wilgotną łagodność. Wydawało mi się, że wyczuwam w tej łagodności tajemny powiew chłodu, który wskazywał na istnienie w pobliżu strumienia albo głębokiego, czystego jeziora. Nikt nie zabraniał mi wyjść ani nie przeszkadzał w mojej przechadzce. Mimo to było to doświadczenie rozdzierające serce. Najbardziej gorzko odczułam fakt, że przez cały czas trwania mojego spaceru życie tubylców, życie pahu toczyło się dalej, lecz toczyło się beze mnie. Dzieci bawiły się. Pierwszy raz widziałam niektóre z nich nago. Ucinały sobie poobiednią drzemkę, leżąc na trawie. Wzruszyło mnie to i przez moment poczułam ściskanie w brzuchu, nie pojmując dlaczego. Może dlatego, że ten jeden raz ja byłam ubrana, a oni nadzy. Lub po prostu dlatego, że ich skóra, ich jasnobrązowe ciała były takie ładne, bez ułomności, bez skazy. Nagle przyszła mi nieodparta niemal chęć, by pieścić te dzieci, dziewczynki i chłopców, by ująć całą dłonią ich urzekające tyłeczki, nasycić wargi, zagłębiając je pomiędzy ich krągłe pośladki, włożyć do ust i ssać jak owoc malutkie i tak zabawnie nabrzmiałe pipki dziewuszek i miniaturowe penisy chłopców. Naturalnie powstrzymałam się mimo wszystko, a one nie zwracały na mnie większej uwagi niż starsi. Same kobiety też leniuchowały równie beztrosko jak ich dzieci albo wyczesywały drewnianymi lub kościanymi zgrzebłami liście phormium, nosiły wodę, chwytały się różnych zajęć przy kuchni albo robiły zapasy żywności. Niektóre dla rozrywki biły się na żarty między sobą. Tego dnia byli też w wiosce mężczyźni. Podobnie jak kobiety gwarzyli ze sobą i bawili się albo strugali groty, zakładali lotki do strzał, naprawiali liściane przepierzenia w którejś z chat, czasami nawet oskubywali ptactwo, które tak licznie występuje w Nowej Zelandii, podczas gdy ssaki są prawie nie znane. Ptaki te je się upieczone nad ogniskiem na cienkim rożnie albo delikatnie ugotowane pod rozżarzonymi kamieniami w skorupce z gliny. Ale kobiety czy mężczyźni, chłopcy czy dziewczęta, nikt się mną naprawdę nie interesował. Podnoszono na mnie oczy, gdy przechodziłam, rzucano mi nawet czasem przelotny uśmiech, niektórzy, przede wszystkim kobiety, krótkim rzutem oka z dołu do góry oglądali mój ubiór, po czym każdy powracał do swoich zajęć. Równie dobrze mogłabym być zwykłą zmianą kolorytu albo oświetlenia. Nie wydawało się również, aby żywiono choćby najmniejsze obawy, że będę próbowała ucieczki, co było może bardziej upokarzające, bardziej rozdzierające i bolesne od całej reszty. Pomaszerowałam aż na kraniec wsi, długą chwilę błąkałam się między monstrualnymi paprociami i drzewami, a nikt mnie nie śledził ani nawet nie wydaje się, by przyszło komukolwiek na myśl to robić. Mało brakowało, a byłabym rzuciła się do stóp pierwszej napotkanej istoty, nieważne mężczyzny czy kobiety, i błagałabym: „-Zbijcie mnie, zgwałćcie, obedrzyjcie mnie ze skóry, ale nie zostawiajcie mnie samej!” Nie spotkałam jednak nikogo takiego, czyj wzrok skrzyżowałby się z moim na wystarczająco długą chwilę, bym mogła wyrazić moja prośbę. Zresztą i tak by mnie nie zrozumiano, gdyż ja nie znałam ani słowa po maorysku, ci barbarzyńcy zaś ani słowa w moim języku. Z nikim zatem nie rozmawiałam, nic nie powiedziałam. Niespodziewanie i wbrew swojej woli wybuchnęłam szlochem i biegiem wróciłam do mego nędznego domu, nie mogąc już dłużej znieść wzruszenia albo braku ciekawości, której wcale nie okazano mi podczas spaceru. Niedługo oszaleję - myślałam czasami. Lecz wciąż, nie wiem dlaczego, człowiek nigdy nie staje się szalonym. Jest nim, tylko o tym nie wie. Pewnego dnia kobiety weszły do mojego szałasu w porze, w której zwykle zostawiano mnie samą. Nudząc się, leżałam całkowicie ubrana na łóżku, w którym z dnia na dzień zmieniano podściółkę z liści, podobnie jak zresztą kąpano mnie całą lub myto częściowo niemal podczas każdej wizyty. Serce zabiło mi mocniej, gdy wśród kobiet i młodych dziewcząt ujrzałam Nawę-Na. Ukryłam to wstydliwie, natomiast ona uśmiechnęła się do mnie ze zwykłą swobodą, jakby chciała mi dać do zrozumienia, że nie żywi wobec mnie żadnej urazy. Pozostałe kobiety pozwoliły jej podejść. Zbliżyła się do mnie, wsunęła mi rękę pod plecy i dała do zrozumienia, że powinnam obrócić się na brzuch. Wszystko to kiedyś już się wydarzyło. Posłuchałam z sercem walącym jak młot z niepokoju i szalonej niecierpliwości. Ale dziewczę nie uderzyło mnie. Uniosło moją długą suknię powyżej bioder, spuściło mi majtki, a potem rozchyliło pośladki i złożyło cudowny pocałunek w samą dziurkę mojej pupki, wybuchając chłodnym, jasnym śmiechem. Drżałam ze strachu i tkliwości. Pozostałe kobiety dopomogły Nawie-Na rozebrać mnie do naga. Niedługo jednak przyszło mi przekonać się, jaka jest przynajmniej jedna z różnic pomiędzy mną a tym wstrętnym małym zwierzątkiem. Kiedy już nie miałam na sobie ani skrawka ubrania, kobiety, ten jeden raz raczywszy bez wątpienia uznać mnie za wystarczająco czystą, wywlokły mnie na zewnątrz szałasu. Kiedy przekraczałyśmy próg, jedna z nich po prostu nacisnęła mi brzuch, unosząc brwi, by się upewnić, czy przypadkowo nie mam ochoty opróżnić pęcherza. Nachalność i groteskowość tych pytań sprawiły, że zaczęłam się rumienić, chociaż sam fakt, że dzikuski prowadziły mnie nagą pomiędzy innych dzikusów mógł teraz jedynie przyprawić mnie o nieznośnie przyśpieszone bicie serca. Na zewnątrz tym razem nie padało. Słońce było czyste i jasnym, ciężkim jak miód smagnięciem uderzyło w moją nagość. Zauważyłam także, że w wiosce było teraz o wiele więcej tubylców niż podczas mojego pierwszego wyjścia i że ich zainteresowanie było rozbudzone. Przyznaję, że przyprawiło mnie to o dreszcz. Przyglądali mi się bezwstydnie i wydawało mi się, że szczególnie skrupulatnie wpatrują się w moją kobiecą szparkę, źle skrywaną futerkiem. Nawa-Na wzięła mnie delikatnie za rękę i puściła się biegiem. Przerażało mnie bieganie nago, jeszcze większe obnażanie się - by tak rzec - w ruchu, kiedy moje rozkwitłe piersi i pośladki podskakiwały jak żywe na oczach wszystkich. Ale z drugiej strony sam bieg, jego pęd, skrywał mnie w jakimś sensie i ratował. Nawa-Na powlokła mnie do nikczemnego kozła, i kiedy zdałam sobie z tego sprawę, nie mogłam powstrzymać się, żeby nie zwolnić i nie zaprzeć się nogami. Lecz ona pociągnęła mnie bardziej zdecydowanie, odwracając głowę i uśmiechając się do mnie przez ramię. Nie! Nie! - mówiłam sobie w duchu. Nieczuła na to nieme błaganie, ułożyła mnie jak poprzednim razem w poprzek kozła, z głową po jednej stronie i nogami po drugiej, z wysoko uniesionym i otwartym tyłkiem. Ale gdy znowu zaczęłam się trząść i usłyszałam, że zbliża się i otacza nas kręgiem spora część plemienia, Nawa-Na podniosła mnie. Dyskutowała teraz z pozostałymi kobietami i niektórymi spośród widzów. Wydawało mi się, że nie chcieli pozostawiać mnie wystawioną na palące słońce, być może dlatego, że mogłoby odmienić jasny kolor mojej skóry, a właśnie owa bladość była tym, co najbardziej bawiło tubylców i podniecało swoją innością. A może po prostu nie odpowiadała im moja pozycja. Zaprowadzono mnie na obrzeża odkrytego terenu, który w pewien sposób służył za miejsce zgromadzeń i główny dziedziniec wioski, i kiedy czekałam tam, stojąc w łagodnym cieniu rzucanym na trawę przez drzewa i gigantyczne paprocie, garstka tubylców w pośpiechu wznosiła drugi przyrząd. Ten ostatni bardziej przypominał łóżko, nieco wyższe u nóg, a co było w nim podobnego do kozła, to dosyć wyraźne wygięcie mniej więcej w środku: jakby łóżko na grzbiecie osła. Nie znałam naturalnie jego dokładnego przeznaczenia, ale nie mogąc wątpić, że miało ono ze mną związek, podjęłam rozpaczliwą decyzję, by nie czekać, aż tym razem również zostanę zawleczona siłą, i gdy tylko tubylcy wyścielili je świeżym listowiem, z własnej inicjatywy położyłam się na brzuchu, z ciałem wygiętym w łuk i tyłkiem sterczącym z racji kształtu legowiska. Przynajmniej – myślałam - w ten sposób zakryte mam piersi i łono. Ale to posunięcie, ta spontaniczna uległość wzbudziły szalony śmiech nie tylko Nawy-Na, ale większości obecnych, a już szczególnie kobiet. Jak na złość właśnie chciały, żebym leżała na plecach i szybko mnie odwróciły. Teraz poczułam się naprawdę niespokojna, gdyż w tej pozycji cały mój brzuch i sama szparka znalazły się wyżej niż głowa, wystawione na spojrzenia wszystkich. Do okropności tej pozycji przyczyniało się jeszcze i to, że mając głowę i stopy niżej niż części wystawione na widok, nie byłam absolutnie w stanie widzieć własnego ciała, a zwłaszcza tej jednej jego części, i chronić go w jakiś sposób, nie tracąc go z oczu. W zamian za to widziałam teraz bardzo dobrze - co było niemożliwe w pozycji na brzuchu i wpółzgięciu na koźle - wszystkich tubylców, którzy mnie otaczali, podchodzili, nachylali się, i nie przestając rozmawiać, szczegółowo przyglądali się rozchylonym wargom, uwidocznionej dziurce - bardziej nagiej od samej nagości - mojej pipki, której sama nie byłam w stanie dostrzec. Widzieć siebie samą gorzej, niż widzą cię inni: myślę, że diabelscy tubylcy są ekspertami w tego typu wyrafinowaniu. Teraz rozłożono mi ramiona i nogi. Pojęłam, że zastanawiają się, czy przywiązać mi je do czterech rogów łoża. Ale Nawa-Na wzruszyła ze śmiechem ramionami. Od dawna już przynajmniej ona nie żywiła najmniejszych obaw co do mojego posłuszeństwa lub - jeśli wolicie - uległości. Poprosiła tych, którzy mnie trzymali, żeby puścili swoją zdobycz, całkiem pewna, że nie zaryzykuję najmniejszego poruszenia, i ograniczyła się jedynie do przywołania kilku współtowarzyszek, każąc im usiąść na brzegach łóżka, najlepiej blisko moich kostek i nadgarstków na wypadek, gdybym mimo wszystko, umyślnie lub nie, spróbowała jakiegoś ruchu. Potem wstała i straciłam ją z oczu w oddali. Powróciła po chwili, niosąc w rękach jakieś nie znane mi małe narzędzia. Teraz wspięła się na łóżko u podnóża, przyklękła i znowu przestałam ją widzieć albo dostrzegałam tylko jej brązową głowę, satynowe ramiona i ładne, długie spiczaste piersi, kiedy lekko się unosiła. Musiała wyciągnąć się na brzuchu dokładnie między moimi udami. Zanim zaczęła, rzuciła najbliżej stojącym mężczyznom jakieś pół nadąsane, pół żartobliwe polecenie, sama wybuchając przy tym śmiechem i potrząsając wdzięcznie ramionami. Cofnęli się, zostawiając jej miejsce, jak zawsze, ilekroć mnie maltretowała. W chwili, gdy patrzyłam, jak odchodzą, Nawa-Na jedną ręką chwyciła w kleszcze moją szparkę, podczas gdy drugą przyciskała dokładnie powyżej, do mojego podbrzusza, mały zimny i twardy przedmiot. Potem dowiedziałam się, że chodziło o skorupkę lub raczej pewien rodzaj muszli. Ale na razie doznałam nagłego bólu, zarazem bardzo żywego i gwałtownego. Mimowolnie podskakiwałam i krzyczałam, pragnąc się skulić, ale natychmiast kobiety przytrzymały mnie za nadgarstki i kostki u nóg, zmuszając mnie w ten sposób do pozostania z rozłożonymi nogami. Nie potrafiłam zrozumieć zamiarów Nawy-Na. Na krótko przedtem, zanim krzyknęłam, wydała urywany perlisty bulgot świadczący o zadowoleniu. Ponownie jej zręczne nerwowe palce uchwyciły w kleszcze moją pipkę i znowu poczułam zimny dotyk muszli, i raz jeszcze przeszył mnie ostry ból. Tym razem zrozumiałam. Jakimś diabolicznym przeczuciem tubylcy pojęli, że zawsze istnieje sposób, ażeby być bardziej nagim, niż się jest. Nawa-Na właśnie depilowała moje łono. Źdźbło po źdźble - by tak rzec - włosek po włosku, wyrywała mi to, co od czasu, kiedy byłam małą dziewczynką, do momentu, kiedy znalazłszy się wśród tych barbarzyńców, zostałam pozbawiona wszelkiego ubioru, całej maski cywilizacji, stanowiło w pewien sposób moje ostatnie przyodzienie. Sama natura mi je dała, a teraz zostało mi ono zabrane przez te dzikie dzieciaki. Ściśle biorąc, czysto fizyczny ból nie miał w sobie nic, co byłoby nie do zniesienia, był raczej drażniący i piekący jak ukradkowe ukłucia szpilką i męczyła głównie jego uporczywa powtarzalność. Może z wyjątkiem momentów, gdy golenie, po którym mój wzgórek łonowy pozostał całkowicie nagi, przeniosło się w zgięcie ud, a później na same wargi szczelinki. I wówczas gdy kobiety zmusiły mnie, abym podciągnęła kolana pod brodę, a Nawa-Na zabrała się do wyrywania najdelikatniejszego nawet meszku, który mógłby pozostać między pośladkami i wokół otworu w pupce. To, czego nie byłam w stanie znieść, to właśnie wrażenia, że jestem rozebrana, okaleczona, że coś bezpowrotnie straciłam. Ta ostatnia strata zraniła mnie o wiele bardziej, niż mogła kiedykolwiek zranić mnie utrata dziewictwa. Dziewictwo jest zaporą przede wszystkim natury moralnej. A teraz po raz pierwszy w życiu byłam naga, i nic już nigdy nie zdoła mnie przyodziać. Byłam naga w oczach innych, lecz bez wątpienia jeszcze bardziej naga we własnych. Toteż podczas całej operacji rozpłakałam się i nie mogłam już przestać płakać do końca, i to w żadnym razie z powodu bólu cielesnego, choć ten był jak wspomniałam - chwilami żywy. Kiedy byłam już nagusieńka, jak mnie Pan Bóg stworzył, Nawa-Na, nie przestawszy się uśmiechać, wyprostowała się i przysiadła na piętach pomiędzy moimi udami, wdzięcznym gestem przecierając czoło grzbietem dłoni, jakby właśnie skończyła ciężką pracę. Płakałam gorzkimi łzami, a ona wyskoczyła z łóżka, pozwoliła mi zewrzeć nogi, a nawet zakryć się dłonią. Miałam ochotę schować się do mysiej dziury. Nie wiem dlaczego, nie wydepilowano mnie również pod pachami, gdzie zresztą kryje się jedynie mikroskopijny pędzelek blond włosków, raczej miły moim zdaniem, a w każdym razie niezbyt widoczny i niebrzydki. A nawet jeśli nie wiedziałam wówczas, to teraz, kiedy lepiej poznałam tubylców, zaczynam podejrzewać. Zachować go nietkniętym tam, znaczyło przez kontrast tym bardziej podkreślić szokującą i wyzywającą nagość mego podbrzusza, samej mojej pipki, będącej teraz prowokacją dla wszystkich razem i każdego z osobna, nie wyłączając mnie samej, jak wspomniałam. Miałam świadomość, że teraz za każdym uczynionym krokiem będę miała odczucie, że dotykam, pieszczę w pewien sposób tę nagość mojej pipki własnymi nagimi udami i że ten dotyk, to odczucie niemal pozbawią mnie sił. Już na samą myśl o tym, w przedsmaku spazmu rozkosznie skurczyła mi się macica i zwilgotniałam w środku. Było jednakże wielce prawdopodobne, że operacja podrażniła w sensie czysto medycznym ciało i śluzówki, coraz delikatniejsze, coraz bardziej wrażliwe w miarę, jak zagłębiamy się coraz dalej w kierunku szparki i pupki, więc współtowarzyszki Nawy-Na odepchnęły moją rękę i namaściły mnie, wymasowały łagodnie jakimś odświeżającym roślinnym balsamem. Miałam dość czasu, aby modlić się, żeby pomyliły z owym likworem zdradliwą wilgoć mojej szparki. Wciąż płakałam ze złamanym sercem. W końcu Nawa-Na pomogła mi wstać, łagodnie ujęła mnie za rękę, znów zbeształa mężczyzn, którzy próbowali podejść bliżej, co po raz wtóry wywołało ich śmiechy, po czym zaprowadziła mnie do szałasu, gdzie pozostałam sama. Ale pospołu z dwiema czy trzema współtowarzyszkami dziewczyna założyła w pobliżu wejścia do szałasu prowizoryczną kwaterę. Wielokrotnie w ciągu tej nocy słyszałam kroki mężczyzn zapuszczających się aż tutaj z niewątpliwym zamiarem dostania się do środka. Mężczyźni przychodzili w pojedynkę lub po dwóch albo trzech. Wysoki, jasny głos Nawy-Na, rozbawiony, lecz zarazem zimny karcił ich, namawiał, żeby wrócili do swoich łóżek. Sama zasnęłam ze zwykłego znużenia, wyczerpana płaczem. * * * Nazajutrz rano nie zobaczyłam Nawy-Na. Pewnikiem i ona musiała z kolei pójść wypocząć w jednym z szałasów. Inne kobiety przyszły jak zwykle mnie napoić, dopilnować, bym zrobiła siusiu, umyć mnie. Troskliwie zbadały miejsca, w których zostałam wydepilowana. Ja zaś, podobnie jak kiedyś w Anglii, broniłam się przed oglądaniem siebie samej. Dostrzegłszy niewątpliwie jakieś ślady podrażnień, podobnie jak poprzedniego dnia namaściły mi i wymasowały z niezwykłą ostrożnością wzgórek, szparkę i wnętrze ud. Pod samym dotykiem ich dłoni czułam, że jestem teraz gładka i delikatna jak niemowlę. Uczucie to budziło mój niesmak nie w sensie fizycznym, lecz raczej jakbym była winna złego uczynku, a zarazem niepokoiło mnie. Potem kobiety zamiast mnie ubrać, zostawiły mnie nagą na łóżku. Mimo wszystko po ich wyjściu nie mogłam się oprzeć, żeby nie przetoczyć się na bok i nie przekręcić głowy, co pozwoliło mi przyjrzeć się sobie. Widok mojego nagiego i wygolonego brzucha, a przede wszystkim mojej szparki, tego obrzmienia, tej wypukłości, tych mięsistych i pofałdowanych warg o kolorze herbacianej róży, zdradliwie rozpłatanych jak owoc, jak ogromna figa pękająca w słońcu od soku i słodyczy dokładnie w środku mojego białego ciała: widok tego nie gojącego się kobiecego stygmatu przywołał ponownie z rozdzierającą ostrością cały mój smutek i uczucie wstydu. Dzikuski, mimo że nie zgodziły się mnie ubrać, przyniosły jednak, jak każdego ranka, świeżo wybielony komplet moich ubrań. Ażeby pokryć mój wstyd, zaryzykowałam nieposłuszeństwo i niewiele bacząc, spróbowawszy zająć uwagę czymś innym, na przykład ułożeniem palm i liści w dachu szałasu, przed powrotem do łóżka pośpiesznie włożyłam czyste majtki. W chwili, kiedy się kładłam, weszła Nawa-Na. Nie trzeba wspominać, że pierwszym szczegółem, który rzucił jej się w oczy, była właśnie włożona przeze mnie część bielizny. Rozśmieszyło ją to. Siadła ukosem na łóżku i nachyliwszy się nagle nade mną, zerwała ze mnie majtki, spuszczając najpierw jedwabny szyfon i koronki do wysokości ud, a potem, ponieważ mimowolnie ścisnęłam nogi, zmarszczyła się i ściągnęła je całkiem. Ona również przyjrzała się z wielką uwagą mojemu wygolonemu podbrzuszu, szparce, potem okolicom analnym, znów podciągając mi kolana pod brodę. Balsam wsiąkł całkowicie w skórę, która nabrała teraz absolutnie czystego wyglądu, i Nawa-Na wydawała się zadowolona. Kiedy jednakże chcąc sprawdzić tę czystość, przyłożyła dłoń do miejsca, które przed chwilą oglądała, do mojej pipki, nie wytrzymałam i znów wybuchnęłam szlochem. Nawa-Na ponownie zmarszczyła brwi, ale bez przygany, raczej jakby sama zadawała sobie pytanie o przyczynę tych wszystkich łez. Powiedziała coś do mnie, ale naturalnie nie zrozumiałam. - Nie dotykaj mnie, nie patrz na mnie, idź sobie, wynoś się, ty mała czarnoskóra dziwko! - wykrzyknęłam. Podobnie jak poprzedniego dnia, usiłowałam zakryć dłonią szparkę. Teraz wydawało się, że młode dziewczę ma przebłysk inteligencji. Roześmiała się wesoło, wstała i wciąż wpatrując się w moje oczy, poczęła rozwiązywać białą tkaninę, służącą jej za przepaskę. Przestałam płakać, a mój oddech stawał się szybszy. W końcu kawałek płótna opadł i mogłam ujrzeć pipkę Nawy-Na. Ku memu nieopisanemu zaskoczeniu była ona równie naga i gładka jak moja. Nawet najmniejszego śladu owłosienia, najdrobniejszego puszku. Przyznaję, że patrzyłam oczarowana. Szparka nieco krótsza od mojej, ale też bardziej nabrzmiała, fałdy subtelnych wewnętrznych warg lepiej skrywane przez duże wargi i połyskujące ciemnobrązowym kolorem, który w zgięciu pachwiny i w zagłębieniu środkowej rozpadliny pipki przechodził w delikatną, niebieskawą czerń. Muszę uczynić jeszcze jedno wyznanie. Chodzi o to, że cała Nawa-Na, a nade wszystko dzikie i okazałe napęcznienie jej szparki, podkreślone jeszcze delikatnością drobnych piersi, wydały mi się w owej chwili niewypowiedzianie piękne. Trwałyśmy tak kilka sekund, zafascynowane, prawdziwie oczarowane, ja nie mogąc oderwać wzroku od szparki Nawy-Na, a ona w stanie dziwnego upojenia patrząc z zagadkowym uśmiechem na ustach, jak się jej przyglądam. Kiedy nie byłam w stanie już dłużej wytrzymać, objęłam dziewczynę ramieniem wysoko za uda, chwyciłam w dłonie jej cudowny tyłeczek, jej pośladki z ciepłego brązowego marmuru, wślizgując się pomiędzy nie palcami, aż poczułam dotykiem otwór w pupce, i przyciągnąwszy ją ku sobie, przylgnęłam gwałtownie ustami do jej szparki, pijana teraz jej elastyczną i mięsistą, a dalej rozpływającą się w ustach jędrnością, jej przejmującą wonią hebanowego drzewa unoszonego przez morskie fale, rozchyliłam wreszcie językiem jej sekretne wargi i z chciwością szukałam maleńkiego guzka, zdolnego stawać dęba jak członek mężczyzny i przyczajonego u samej góry szczeliny, skulonego pod wzgórkiem łonowym jak pod mięciutkim, soczystym kapeluszem. Nawa-Na uśmiechała się, przekrzywiała małą, zgrabną główkę: „No i co, było o co tak strasznie płakać? - zdawała się mówić. Za kogo się uważasz, myślisz, że masz w sobie coś takiego, czego nie miałabym ja, czego nie miałyby wszystkie inne kobiety?” Nie pozwoliła mi naprawdę pieścić swojej łechtaczki. Przeciwnie, ścisnęła uda, kiedy guzełek zaczął okazywać oznaki poruszenia. Nie wpuściła mnie nawet głębiej w siebie, nie pozwoliła lizać samego wejścia do pochwy. Nie oponowała natomiast, kiedy kazałam jej uklęknąć na łóżku, potem wyciągnąć się obok mnie, odwrócić się do mnie przodem. Uśmiechała się nadal, potrząsając z rozbawienia głową. Piekły mnie policzki, serce łomotało mi w piersiach z tej gorączki i sądzę, że na swój sposób byłam szczęśliwa. Rozkołysałam jej śliczne piersi, trącając je wierzchem dłoni, potem całą twarzą. Przygryzałam i ssałam ich delikatne brązowe koniuszki, spiczaste jak nosek gryzonia. I tym razem Nawa-Na cofnęła się i wyrwała z moich ust w chwili, gdy jej piersi napęczniały. Wymyśliła teraz, że będzie naśladować każdy mój ruch. Znów wzięłam w usta jedną z jej piersi i usiłowałam połknąć ją w całości, jak połyka się cytrynę albo jajko. Pozwoliła mi spróbować i było to wspaniałe, jej jędrne ciało wypełniło mi całe usta. Potem znów odsunęła się, nachyliła i wzięła w usta jedną z moich piersi. Miałam wrażenie, że jej koniuszek dotyka ścianki jej gardła. Lecz w chwili, gdy rodził się we mnie głęboki spazm, gdy już miał mną wstrząsnąć, wypędziła - by tak rzec - - moją pierś z ciepłego, wilgotnego schronienia. Pocałowałam ją w usta, a ona śmiejąc się oddała mi pocałunek. Była w tym bardzo niezręczna, bo tubylcy nie znają naszych pocałunków. Schyliłam się, zwinęłam na łóżku i zrobiłam to, przed czym wzbraniała się wcześniej - weszłam głęboko językiem w jej pipkę. Z początku mi na to pozwalała, aż do chwili gdy wyłuskałam cudowny mały guzełek, i wtedy odepchnęła mnie bez brutalności, wygięła się sama z giętkością kota albo liany, pocałowała mój wzgórek, a potem powoli przesuwała język we wnętrzu mojej szparki, z góry na dół i z dołu do góry. Tym razem targnął mną spazm i pierwsze pulsowania rozkoszy zmoczyły mnie we wnętrzu szczelinki. Ale Nawa-Na przerwała, zanim spazm zdążył się powtórzyć. Ponieważ jej twarz znów znalazła się naprzeciw mojej, mogłam wygodnie wsunąć jej dłoń między uda i zanurzyć na całą długość środkowy palec w jej pochwie. Poczułam, że nie była już dziewicą lub może raczej nigdy nią nie była w sensie organicznym, fizycznym, i odniosłam także wrażenie, że jest węższa ode mnie i mniej się moczy w chwili rozkoszy. Nie zmuszając mnie do wyjęcia palca, sama wsunęła rękę pomiędzy moje uda i także weszła we mnie palcem, wywołując następną falę przypływu, następny mały kataklizm, który wielce ją rozbawił. - Moja mała brudna czarna dziwko, paskudna, zepsuta i kochana - powiedziałam do niej. Wyjęłam z niej teraz palec i skorzystałam, że był mimo wszystko zwilgotniały od jej rozkoszy, by wsunąć głębiej rękę i wtargnąć nim za jednym pchnięciem aż po nasadę - by tak rzec - w jej pupkę, której maleńkie oczko zdawało się zamykać, zaciskać wokół niego, na nim, jakby chciało go zatrzymać. Delikatny miąższ tej dziurki i jej siła sprawiły, że roztajałam. Nawa-Na, zatrzymując mnie w sobie, nie omieszkała natychmiast pójść w moje ślady i wsunęła mi palec do pupki tak głęboko, jak tylko potrafiła. W owej chwili spazmy rozorały moje trzewia, zalałam się w środku, zgrzytałam zębami i prawie straciłam przytomność. Kiedy wyrwałam się z tego półotępienia równie rozmarzona jak po długim powolnym kołysaniu się w hamaku na słońcu, na ziemi tuż koło łóżka stały dwie tykwy pełne przezroczystej wody, a Nawa-Na, już na chodzie, obwiązana przepaską, kończyła mnie myć i wycierać mi twarz, ręce, szparkę. Odwróciła mnie na brzuch i umyła również między pośladkami, a kiedy skończyła, dla zabawy wlepiła mi siarczystego klapsa w tyłek. Lecz potem zamiast mnie ubrać, jak robiły to inne kobiety, zostawiła mnie nagą i kiedy sama wstałam, wzięła po prostu za rękę i wyprowadziła z szałasu, a potem powiodła przez pah. Było tam wielu tubylców, tak mężczyzn, jak i kobiet. Jak tylko wyszłam z chaty i znalazłam się wśród nich, ogarnął mnie ponownie z przeraźliwą siłą wstyd z powodu nagości, a zwłaszcza nagości mojej szparki, spuchniętej, prowokującej, wciąż jeszcze ciepłej z rozkoszy i wystawionej na widok, jakbym specjalnie ją pokazywała. Wstyd ściskał mnie za gardło, zamroczył i zamglił wzrok, pulsując w moich skroniach z przytłumioną i szumiącą siłą koszmarnego snu. Zewsząd nadbiegali tubylcy. Kobiety nachylały się, zatrzymując nas nawet i siadając w kucki lub klękając, żeby napaść oczy widokiem najtajniejszych miejsc mojego ciała, tak bardzo teraz odsłoniętych. Mężczyźni, pozostając wciąż w nieco większym oddaleniu, przyglądali mi się z nie mniejszą przez to uwagą i uporczywością. Słońce padało na pah łagodniej niż poprzedniego dnia. Drobny kapuśniaczek momentami rozmazywał promienie słoneczne, ożywiając zarazem liście, i wydało mi się, że prowadzono mnie na skraj centralnej równiny, by osłonić przed tym pyłem wodnym pod gigantycznymi rozgałęzieniami drzew kauri. Na tym samym miejscu, gdzie wczoraj stało niskie, wygięte w kabłąk łóżko, na którym położono mnie przy wygalaniu, ujrzałam teraz inne, płaskie, lecz o wiele wyższe od normalnego, przynajmniej jak na zwyczaje panujące na wyspie. Sięgało mniej więcej po pachwiny dorosłego mężczyzny. Ponadto na jednym z końców łóżka, tam gdzie mogłyby spoczywać nogi śpiącego, zrobiono głębokie wycięcia, tak aby osoba stojąca mogła wejść głęboko w wycięte otwory i w ten sposób ulokowana górować nad leżącym i patrzeć, jak śpi. Nawa-Na poleciła mi wspiąć się na ten dziwny przyrząd. Posłuchałam i wyciągnęłam się na wznak, skręcając lekko biodra i kładąc nogi na jednym boku. Nie chciałam ich ani rozkładać szeroko, co stałoby się, gdybym umieściła je po jednej i drugiej strome wycięcia, ani też pozwolić, by zwisały głupio w otworze w przypadku, gdybym położyła się całkiem prosto, z nogami w przedłużeniu tułowia. Czułam się bardzo nieprzyzwoita i bezbronna, z moją pipką podaną jak na tacy wprost przed oczy tubylców. Tymczasem Nawa-Na akurat miała ochotę troszczyć się o mój wstyd albo niepokoje! Szarpiąc mnie za ramiona i nie pozwalając wstać, dała mi do zrozumienia, że muszę przesunąć się w kierunku podnóża łóżka. Znów musiałam ustąpić. Zadowoliłam się skurczeniem nóg i ułożeniem ich po jednej stronie wycięcia. Ale to także nie wystarczało, nie było tym, co Nawa-Na chciała. Poczęła mnie, leżącą wciąż na wznak, popychać i ciągnąć, aż moje pośladki znalazły się dokładnie na krawędzi wyciętego otworu, a nogi zwisały w próżni, dotykając niemal ziemi. Po czym nachyliła się nade mną i schwyciwszy mnie za stopy, rozsunęła je, podnosząc zarazem w górę, co zmusiło mnie do zgięcia kolan, tym razem w powietrzu, aż umieściła je w najlepsze po jednej i drugiej stronie wycięcia, opierając moje stopy dla równowagi na rogach tego swoistego, wyrżniętego w krawędzi łóżka półkola. Przeszedł mnie przeciągły dreszcz, jakbym umierała z zimna w pełnym słońcu, i odniosłam wrażenie, że cała moja skóra i sekretne zakamarki ciała ścięły się i najeżyły. W tej straszliwej pozycji, z rozwartymi udami i mocno zgiętymi w kolanach nogami, nie tylko wejście do pochwy było otwarte na wszystkie spojrzenia, na dotyk wszystkich rąk, lecz wydawało mi się, że jestem rozwarta aż po wnętrzności. Nie przyszło mi długo czekać. Pierwszy z tubylców, który nawet nie spierał się o ten przywilej z sąsiadami, jakby w istocie nie było o co, obszedł dookoła łóżko rozwiązując przepaskę biodrową. Nagi, z brązowym członkiem wysoko uniesionym już i drżącym, wsunął się w wycięcie łóżka i przez chwilę poczułam, jak twarde kule jego jąder uderzają o wejście do mojej szparki. Ze względu na jakieś skrupuły, a jeszcze prędzej przez wyrafinowanie cofnął się na chwilę, by przylgnąć wargami do tego intymnego zakątka, co zresztą nie dało żadnego rezultatu poza tym, że skurczyłam się w sobie jeszcze bardziej. Musiał nieźle się z tego naśmiewać. Uniósłszy się, ujął dłonią członek i nadział mnie na niego jednym ciosem. Dziryt miał dosyć mocny, ale całkiem przeciętnej długości i grubości, a mimo to mnie zgwałcił, niemal poranił, ponieważ wszystko we mnie protestowało przeciwko temu wtargnięciu. Czy to dlatego, że od dawna nie miał stosunku, czy też dlatego, że widok mojej dziurki i pocałunek, który przed chwilą na niej złożył, bardzo go podnieciły, niemal nie poruszał się we wnętrzu mojego brzucha, a mimo to prawie natychmiast wzdrygnął się i opróżnił swój woreczek. Jeśli liczył na mój orgazm, musiał być nieźle rozczarowany, podobnie jak pierwszy z jego współplemieńców, który mnie dosiadł poprzedniego dnia. Popełniono ten sam błąd, co owego dnia, gdy Nawa-Na oćwiczyła mnie, przełożoną przez kolano. Po tym, jak przeżyłam tak płomienny orgazm, odkrywając i zgłębiając ciało młodej dziewczyny, podczas gdy ona buszowała w moim, mogłam tylko pozostać zimna i nieczuła na wszelkie inne próby zbliżenia. Mężczyźni z plemienia, ale również dzieci i kobiety przyglądali się widowisku. Prawdę powiedziawszy, ani jedni, ani drudzy nie wydawali się bardzo ciekawi dalszego ciągu lub szczególnie poruszeni. Kiedy pierwszy z tubylców wydobył ze mnie rozmiękły teraz i smętny członek, którego wymięta żołądź lśniła pod werniksem rozkoszy, bardziej niż na mnie patrzono na niego, kiedy tak szedł nagi do miski napełnionej wodą i zabierał się za obmywanie. W pozycji, w której nie mogłam absolutnie się zamknąć, ani nawet spróbować się zewrzeć, nasienie mężczyzny wyciekało ze mnie, sączyło mi się między rozchylonymi pośladkami, wstrętnie zalewało mi odbyt, widoczny nie gorzej od otworu pochwowego. Kobiety, którym za nic w świecie nie przyszło do głowy, żeby mnie stamtąd przenieść, jedynie osuszyły mnie małymi gąbkami i pękami traw, a na koniec przyłożyły mi jakiś likwor, prawdopodobnie sok roślinny, całkiem lodowaty. Przypuszczam, że miał właściwości ściągające, i zadawano sobie trud, żeby mnie lepiej lub gorzej ponownie zewrzeć, odtworzyć moje dziewictwo dla przyjemności następnego amatora. Byłam przedmiotem i miałam usługiwać. Plemię, dzięki uśmiechowi wojennej fortuny, odziedziczyło tę maskotkę albo - jeśli wolicie - zwykłe nowe naczynie. Pojono mnie, karmiono, uzdatniano i zmiękczano na wszystkie sposoby, myjąc mnie, tłukąc po tyłku i wygalając. Teraz wypadało mnie użyć. A zresztą, czy w naszym społeczeństwie istoty ludzkie nie używają się nawzajem w ten sam sposób? Dla pahu, dla plemienia, ta nowość była zabawna, odprężająca, lecz nie stanowiła przez to sprawy wagi państwowej. Mieli mnie pod ręką, a ja mogłam poszczycić się kolorem skóry i być może kształtami troszkę odmiennymi, więc wystawiano moją pipkę na widok publiczny i po prostu dosiadano mnie kolejno. Dawało to odpoczynek mężom od żon, jeśli ci barbarzyńcy w ogóle się żenią, a wszystkich, żonatych czy kawalerów, uwalniało od zwykłych zmór. Jestem pewna, że gdybym była mężczyzną, nie potrafiłabym znieść zanurzenia się w szparkę, wsunięcia członka w pochwę rozgrzaną i zmoczoną przez innego. Lecz to zdawało się również nie mieć najmniejszego znaczenia dla tubylców. Przez prawie cały ranek pojawiła się spora kolejka klientów. Ledwie starczało czasu, by mnie obmyć i choćby troszkę zewrzeć na powrót. Czułam się tak ospała, bezwładna i pozbawiona uczuć jak kawałek szyfonu. Kolejny mężczyzna rozwiązywał przepaskę, chwytał z niedorzeczną, pełną rozczulenia, typową dla mężczyzn w takich chwilach dumą swój dziryt, krępy i nabrzmiały lub zwinny i smukły, guzłowaty jak szczep winnej latorośli, lub nerwowy, pomysłowy, ciekawski i niespokojny, a niekiedy jeszcze dziwacznie opasły i gruby, i jednym pchnięciem lędźwi wbijał mi go między uda. Te zaś rozchylały się nieco bardziej, ale moje własne lędźwie, mocno zaparte w listowiu, pozostawały nieruchome, ponieważ nie zadawałam sobie najmniejszego trudu, i prawie nic nie odczuwałam. Niektórzy z mężczyzn, jakby to był dla nich uświęcony obyczajem sposób uprawiania miłości, podnosili mi nogi, zmuszali, bym je wyprostowała, i wciskali je sobie pod pachy, zanim mnie nadziali. Muszę przyznać, że w tej pozycji, zwłaszcza gdy członek był dość długi i krzepki, odczuwałam przynajmniej moment jego wkładania, choć nie sprawiało mi to prawdziwej rozkoszy. Czułam, jak dziryt sięga głęboko we mnie, dotyka chyba dna pochwy: obce ciało obdarzone dziwnym przywilejem zagnieżdżania się w innym ciele. Może na szczęście mężczyzna zawsze odchodził, ustępując miejsca sąsiadowi, zanim zorientował się, że mógł, że był o krok od wstrząśnięcia mną. Pobieżna toaleta, a potem lodowaty kompres wprawiały mnie znów w stan obojętności. Mimo ogromnego cienia rzucanego przez drzewa, cała reszta mojego ciała była rozpalona. Podczas gdy dosiadano mnie kolejno, zdałam sobie sprawę, że cała jestem mokra od gorąca i potu, szczególnie na twarzy, piersiach, w zagłębieniu pępka, a także między łopatkami i lędźwiami wciśniętymi w materac z liści. Z wolna chmary mikroskopijnych muszek lub jakiegoś gatunku ważek zaczęły przyklejać się do zlanego potem ciała. Wówczas Nawa-Na i jedna z jej współtowarzyszek podchodziły co pewien czas, by przetrzeć mi czoło lub nawet tors i brzuch gąbkami nasączonymi źródlaną wodą. Podczas tej czynności Nawa-Na obróciła się plecami do tubylca zajętego rozciąganiem mojej pochwy swoim ogonkiem, i pochylając się nade mną, obdarowała mnie uśmiechem. W pewnym momencie umyślnie pochyliła się dość głęboko, żeby musnąć koniuszkami obnażonych piersi moją sutkę. Lecz ja bałam się straszliwie, żeby nie podnieciło mnie to i nie doprowadziło do orgazmu, więc ostentacyjnie zrobiłam gest, jakbym chciała napluć jej w twarz, a potem zamknęłam oczy i nie otwarłam ich więcej. Jednakże zdążyłam dostrzec, że Nawa-Na gniewnie zmarszczyła brwi. Kiedy już wszyscy mieli dość kochania się ze mną, powrócili do innych zajęć albo rozrywek. Kobiety pomogły mi wstać i odprowadziły do szałasu, idąc wolnym krokiem, ponieważ zdawały sobie sprawę, że chociaż nie chcę tego okazać, całą dolną część ciała mam jak z ołowiu. Było mi niedobrze. Można by rzec, że cały ten lepki płyn rozkoszy wlany we mnie przez mężczyzn chlupotał ciężko w moich wnętrznościach jak fala przypływu. Zanim weszłyśmy do chaty, uwolniłam się z objęć próbujących mnie podtrzymywać kobiet, pobiegłam schować się za pierwsze napotkane drzewo i tam, przykucnięta, na wszystkie sposoby i ze wszystkich sił opróżniałam się z tego paskudztwa, by wydalić nawet wspomnienie o nim. Jedna z kobiet, rzuciwszy na wszelki wypadek okiem, potrząsnęła głową z rodzajem aprobaty, jak mi się zdaje. Potem rzuciła kilka słów do swojej towarzyszki, która natychmiast skręciła, odchodząc chyba do swojego własnego szałasu. W przydzielonej mi chacie natychmiast mnie umyto od stóp do głów ze szczególną starannością. Dano mi pić ile dusza zapragnie, ale prawdę mówiąc, nie udało mi się ugasić pragnienia. Przyniesiono również na prostych tacach z drewna i kory lub w wielkich, wydrążonych muszlach, przeznaczonych na szczególne okazje, śniadanie obfitsze niż w zwykłe dni. Nie byłam bardzo głodna, chciało mi się tylko pić, ale w rezultacie nie pozwolono mi na razie tknąć jedzenia. W rzeczywistości aż do powrotu młodej kobiety, która odłączyła się od grupy, kiedy pozwoliłam sobie ulżyć za drzewem. Przyniosła ona naczynie o dziwnym kształcie, z bardzo wysokimi ściankami, z którego dna wychodził rodzaj długiej rurki lub wydłużonej, elastycznej łodygi, zwężającej się ku końcowi, sporządzonej prawdopodobnie z liany albo tego elastycznego drzewa, które w Anglii nazywają kaliną. W wysokim, wydrążonym brzuścu bulgotał opalizujący, mlecznobiały płyn, podobny do tego, który znajduje się wewnątrz świeżego orzecha kokosowego. Kiedy przyglądałam się mu, odżyło we mnie pragnienie. Lecz nie chodziło o to, bym go wypiła, przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu. Kobiety, które wyjątkowo umyły mnie na stojąco, kazały mi uklęknąć przy łóżku z górną częścią ciała płasko przylegającą do materaca i policzkiem na skrzyżowanych dłoniach, z lekko rozchylonymi kolanami, tak że ponownie znalazłam się z zadkiem szeroko otwartym, sterczącym powyżej reszty ciała. Dziewczyna, która przyniosła miskę świeżej wody, nazywała się Ta-Lila i widywałam ją często w towarzystwie Nawy-Na, jakby były przyjaciółkami. Teraz stała wyprostowana, trzymając naczynie w ramionach. Sądzę, że w pewnej chwili podniosła je jeszcze trochę wyżej, umieszczając na ramieniu albo na głowie, jak to czyni wielu tubylców. Początkowo wydawało mi się, że koniec rurki czy liany był po prostu zastrugany do szpica. W rzeczywistości to, co znajdowało się na końcu, okazało się rodzajem bardzo długiej cewki, wydrążonej, półelastycznej i wygiętej w bardzo szczególny sposób. Gdy właśnie zadawałam sobie pytania odnośnie przeznaczenia tego instrumentu, jedna z kobiet przyklękła koło mnie, rozwarła mi jeszcze bardziej pośladki, uchwyciwszy je w dłonie, i wówczas gdy tak na oścież otwarta miałam wrażenie, że dziurka w mojej pupce rozszerza się samoistnie, inna kobieta wpuściła mi tam koniuszek nieskończenie długiej cewki i zaczęła bardzo powoli ją zagłębiać. Z racji jej wygięcia, które musiało być dopasowane do wewnętrznego rysunku ciała, doskonale czułam, jak wije się we mnie aż po głębię wnętrzności. W owej chwili wciąż jeszcze nie miałam pojęcia, że kobiety chciały mi zrobić lewatywę, więc czując, jak ten zimny i giętki przedmiot o nienaturalnej długości wnika w mój tyłeczek, a potem nieubłaganie wślizguje się we mnie, nie mogłam powstrzymać okrzyku przerażenia. Nawet w Anglii znałam hegary i lewatywy tylko z nazwy i nigdy nie musiałam się poniżyć do ich brania. Ta-Lila roześmiała się wesoło na widok mojego strachu, a jedna z jej współtowarzyszek poklepywała mnie łagodnie w dolne partie pośladków i szparkę. Później jedna z nich wyjęła zatyczkę i odkorkowała dolną część naczynia i płyn, który ze względu na różnicę wysokości znajdował się pod dużym ciśnieniem, wtrysnął we mnie. Kłamałabym twierdząc, że zabieg, gdy tylko ustąpił pierwszy strach, był nieprzyjemny. Czułam teraz, jak wściekły strumień rozlewa się w moich wnętrznościach, w jakiś sposób odbija się od ich ścianek, a mój brzuch staje się coraz cięższy od całego tego chłodnego brzemienia. Od czasu do czasu klęcząca obok mnie kobieta, która rozchyliła mi pośladki, kiedy wsadzano mi cewkę, wsuwała mi dłoń pod brzuch, ażeby sprawdzić jego naprężenie i ciężar. Potem zwracała się do pozostałych, mówiąc im bez wątpienia, że śmiało mogą kontynuować. Ubóstwiałam dotyk jej dłoni, która jakby podtrzymywała mój napęczniały do ogromnych rozmiarów brzuch, i specjalnie opierałam się na niej całym ciężarem, przyciskając ją delikatnie do materaców z liści, żeby dać dziewczynie do zrozumienia, że pragnę, by ją tam pozostawiła. Przystała na to ze śmiechem i znów poklepała mnie ostrożnie w wejście do pochwy, tuż poniżej rurki. Zdawało mi się, że kobiety wstrzykują mi zdumiewające ilości mlecznego roztworu, mój brzuch pęczniał jak balon i wgniatał się całym ciężarem w materac i rękę młodej dzikuski, a jednak byłam niemal rozczarowana, można by rzec, poczułam się czegoś pozbawiona, kiedy postanowiły przestać i ostrożnie wydobyły długą rurkę z moich wnętrzności i z pupki. Miałam ochotę wstać, ale byłam tak rozdęta, że obawiałam się zarazem, iż za pierwszym poruszeniem mogę nie wytrzymać i w jakiś sposób eksplodować. Lecz najbliżej stojąca kobieta położyła mi rękę na ramieniu, lekko naciskając, a potem drugą ręką musnęła otwór mojej pupki. Zrozumiałam, że chce mi powiedzieć, żebym się nie ruszała i wytrzymała jeszcze kilka chwil. W tym czasie Ta-Lila i jej towarzyszka musiały ponownie napełnić naczynie źródlaną wodą albo jakimś wywarem i przymocować na końcu rurki cewkę nieco krótszą, ale znacznie grubszą od poprzedniej. Tę wsunęły mi do pochwy i znów odczułam, jak płyn pod ciśnieniem wlewa się i sączy we mnie. Lecz nie napełnił mnie całkowicie, ja zaś nie miałam już sił, by go we mnie utrzymać. Otwór kobiecej szparki, z wyjątkiem momentów, gdy jakaś całkiem konkretna przyczyna spowoduje jego zaciśnięcie, jest w naturalny sposób szerszy i luźniejszy niż dziurka w pupie, a sama pochwa jest nieuchronnie mniej pojemna i pakowna od wnętrzności, więc większa część płynu tylko ją przemywała, uchodząc swobodnie wokół pękatej cewki. Wreszcie kobiety wyciągnęły także i ją. Z wielką ostrożnością postawiono mnie na nogi i miałam tylko tyle czasu, by słaniając się jak pijana, wydostać się zrobioną chwilę przedtem przez jedną z kobiet dziurą w tylnej ścianie szałasu. Za domem, wśród paproci, przykucnęłam pośpiesznie, z trudem utrzymując równowagę z powodu wyjątkowego ciężaru mego brzucha, i wydalałam z dziką siłą pupką, ale także przez pochwę cały rozdymający mnie płyn. Te szczegóły są z pewnością dosyć wstydliwe, nieprzyzwoite, może nawet brudne. Ale ja miałam wówczas uczucie, że jestem czystsza, bardziej domyta i z każdą chwilą bardziej odprężona. Wypróżniłam się, wyrzuciłam z siebie całą rozkosz, która nie była moją rozkoszą, cały uszczerbek, jakiego doznałam, całe upodlenie. Dołączyłam do kobiet w szałasie. Umyły mnie pobieżnie, a jednak ze zwykłą dokładnością, by zetrzeć ze mnie ostatnie ślady poranka, a potem dały mi czyste majtki. Chciały mi także podać resztę moich ubrań, ale tym razem ja odmówiłam. Było mi dobrze, czułam się młoda i jak nowo narodzona. Podobało mi się to, że moje piersi, które wydawały się tak mało interesować mężczyzn, a które sama uważałam za ładne, mogą igrać w całkowitej swobodzie. Usadowiłam się na łóżku, podłożywszy wygodnie pod plecy rodzaj jaśka z liści, i chciwie rzuciłam się na śniadanie. Kobiety usunęły wszystko, co służyło do irygacji, Ta-Lila i jeszcze jedna wróciły, by dotrzymać mi towarzystwa. Pamiętam, że zadawałam sobie pytanie, jak to się dzieje, że one nigdy nie są zazdrosne. Przecież to, co dostałam od ich mężczyzn, nawet jeśli dane było z pogardą graniczącą z obojętnością, zostało mimo wszystko zabrane im. Potem przestałam zaprzątać sobie głowę tym pytaniem. Ta-Lila cieszyła się, mogąc podsuwać mi kawałki pożywienia albo muszlę, która służyła mi za kubek, i jeden czy dwa razy z przyjemnością odpowiedziałam jej tym samym. Naturalnie była to tylko zabawa. Dla okazania jej łaskawości zechciałam nawet zapytać o maoryskie nazwy rozmaitych przedmiotów. Pokazywałam na któryś z nich, wymieniałam jego nazwę po angielsku, a potem patrząc na Ta-Lilę, unosiłam brwi. Wtedy ona z kolei wymawiała jego nazwę. Na koniec wskazałam na czubek mojej piersi, który tańczył i podskakiwał za każdym moim ruchem. Młodziutka dziewczyna roześmiała się, ujęła go wargami i ssała przez chwilę, a potem dotknęła palcem własnej piersi i powiedziała nazwę. Jej także zapomniałam. Ale podobnie jak Ta-Lila, wzięłam go w usta, ssałam sam koniuszek, jakby to był mikroskopijny smoczek, a kiedy napeczniał delikatnie, zdradliwie, poczułam, że się rumienię. Ta-Lila miała piersi o krągłości i pełni niezwykłej u tak młodej kobiety, z całkiem malutkimi koniuszkami, też krągłymi i o cudownym różowobrązowym odcieniu. Ta-Lila i druga z kobiet zostawiły mnie samą w porze południowej drzemki. W półśnie jawił mi się parów o bardzo subtelnych kształtach i barwach, zieleniejąca roślinność wypieszczona i jakby rozmyta tą delikatnością. A tymczasem z nieba lały się potoki słońca zbyt gorącego, zbyt rzęsistego jak na Anglię, jak na mój kraj. Lecz rozpoznałam ją. Była to wizja odległa, nostalgiczna, czysta, może nieosiągalna, niewypowiedzianie smutna, niewypowiedzianie dotkliwa. Pogrążona w marzeniach jak w łonie matki, wybuchnęłam płaczem. Potem śniłam o koniu. O nieskazitelnie białym ogierze, całkiem wolnym, stojącym wśród traw parowu i wysklepionym na tle nieba. Był on tak piękny, ten mój strojny w pióropusze król światła, w chwale swojej gęstej i jedwabistej grzywy i w szacie swej białej rasy, że aż uśmiechnęłam się. Tak, witaj, nigdy żegnaj, Matko Anglio. Witaj i ty, cześć ci, honor i szacunek po wsze czasy, koniu mojej rozkoszy, chwało mych nagich i wolnych piersi, koniu mojej dumy! Nagle odsunęła się kotara z liści. Potężne złotawe światło przyprószone szaroniebieskimi kroplami deszczu, niosąc ze sobą morskiego koloru odblaski trawy i drzew, wpadło do szałasu. Otwarłam oczy i ujrzałam Nawę-Na. Byłam w duchu wdzięczna losowi, sama nie wiedząc dobrze dlaczego, że nie było jej tutaj, kiedy dawano mi lewatywę. Być może dlatego, że moją niepowstrzymaną potrzebę czułości, potrzebę kochania i bycia kochaną - a ta przecież istnieje w każdej nie zepsutej istocie ludzkiej - skierowałam teraz ku jednej z jej towarzyszek. Instynkt mego ciała, jeśli nie był to instynkt czułości, który naturalnie jest ślepy, podpowiadał mi, przypominał, że Nawa-Na ze swym zimnym i łatwym uśmiechem doprowadziła mnie w rezultacie tylko do upokorzeń i bólu. Pomimo mojego wstrętu, którego jednakże nie ośmieliłam się okazać zbyt otwarcie, dziewczyna natychmiast ściągnęła mi majtki, raz jeszcze przyjrzała się dokładnie mojemu łonu i szparce, wkładając kciuki na całą długość między wargi, by ją rozciągnąć, potem zaś, odwróciwszy mnie na brzuch, zbadała mi pośladki, rozchylając je w ten sam sposób, ażeby oglądnąć pupkę. Najwidoczniej zadowolona, ledwie słyszalnie mlasnęła językiem i naciągnęła mi z powrotem ubranko (The smali cloth. Tradycyjne w tamtej epoce określenie na majtki, chociaż najczęściej oznaczało męskie spodnie, część ubioru, a nie bielizny.) W tym stroju Nawa-Na wyciągnęła mnie z szałasu. Moje piersi kołysały się, poruszały i z pewnym zażenowaniem czułam, że także pośladki swobodnie rozchylają się pod lekkim szyfonem jak kielich kwiatu. Nagle przyszła mi na myśl moja ogolona szparka i poczułam, jak policzki zaczynają mi płonąć. Dziwnym sposobem to, że miałam na sobie majtki, uświadamiało mi tym bardziej wyraziście moją nagość. Zostawiłyśmy za plecami główny plac i góry. Nawa-Na prowadziła mnie w stronę szałasu wzniesionego z całkiem innej strony, nieco w oddali, tam gdzie na ogół drzewa były rzadsze, a krzewy, paprocie i cała roślinność niższa. Wydawało się, że tego dnia było w wiosce mniej mężczyzn. Drobna mżawka, która towarzyszyła memu przebudzeniu, ustała i dzieci oraz kobiety oddawały się zwykłym zajęciom albo zabawom. Wreszcie dotarłyśmy do owego szałasu położonego nieco na uboczu, z dala od innych, lecz mimo to osłoniętego kępą wysokich drzew od zbyt natarczywego deszczu lub słońca. Gęsty trawnik i dywan opadłych liści wokół domu usiane były plamami światła. Gdy rozkoszowałam się dotykiem trawy, ciepłej ziemi pod moimi nagimi stopami, z szałasu wyszedł wielki i potężnie zbudowany tubylec. Rozpoznałam w nim Ra-Haua, mężczyznę, którego zawsze uważałam za wodza lub jednego z wodzów plemienia. W istocie, pomimo gigantycznej postury, pomnikowych muskułów o niezwykle gęstym rysunku, ciało miał harmonijnie zbudowane, dorodne, ramiona wysklepione, pierś jak tarczę z brązu i wąskie biodra podkreślone ciasno owiniętą przepaską, której biel odcinała się od jego brązowej skóry. Piękne zwierzę, pomyślałam, mgliście przypominając sobie ogiera z mojego snu. Ra-Hau nosił długie włosy, które sięgały mu prawie po ramiona, twarz miał zbyt pociągłą, z płaskimi kośćmi policzkowymi, nos nieco przypłaszczony, lecz oczy ładnie wykrojone i duże o intensywnie czarnym kolorze, wargi o nieokiełznanym, wyraźnym zarysie. Koniec końców uśmiechnął się na nasz widok z czymś w rodzaju dobroduszności. Nie zaprzątając sobie głowy zapraszaniem nas do środka i nie odezwawszy się ani słowem do Nawy-Na, zaczął od razu rozwiązywać przepaskę. Kiedy tkanina opadła, jego członek sterczał drżący, zwierzęcy i boski jak jego pan. Zawsze sądziłam, a teraz tym bardziej tak myślę, że to przede wszystkim impotenci i kobiety oziębłe troszczą się o długość i grubość męskiej dzidy. Prawdziwa rozkosz, tak jak i prawdziwe szczęście leżą nade wszystko w sferze uczuć. A jednak nie mogłam nie zauważyć rozbuchanych proporcji i rozbuchanego piękna członka, którym natura obdarzyła Ra-Haua. Sam jak ogier stawał dęba, a gdy dotknąć jego pępka, przechodziły go podskórne dreszcze i zmieniał połysk, jakby obdarzony był własnym życiem, jakby był istotą całkiem niezależną, dumną i samotną, bytem najzupełniej odrębnym. Ra-Hau niedbałym gestem niemal zerwawszy ze mnie majtki, nie zadając sobie trudu, żeby ściągnąć je do reszty, ustawił mnie twarzą do Nawy-Na, nachyloną i z rękami kurczowo wczepionymi w biodra dziewczyny dla zachowania równowagi. Przyznaję, że przypuszczając, że bezzwłocznie wbije we mnie swój straszliwy narząd, nie mogłam powstrzymać drżenia. Lecz głowa jego dzirytu, jak łeb rozwścieczonej kobry, zadowoliła się muśnięciem moich ud u wejścia do pochwy. Ra-Hau cofnął ją natychmiast i powolutku sondował mnie palcem. Czułam doskonale, że cała jestem skurczona. Musiał włożyć trochę wysiłku w przedarcie się, nawet jednym tylko palcem, przez pierwszy pierścień, by móc się zagłębić dalej. Zważywszy wszystko, po lewatywach, które tak doskonale mnie odprężyły i chwilowo zaspokoiły, pozostało teraz w moim brzuchu i podbrzuszu niewyraźne uczucie podrażnienia czy też szczypania. Można by powiedzieć, że po nich i po tym, co przydarzyło się rankiem, zostało mi jedynie to piekące poczucie pustki lub raczej głębokie zniechęcenie, nieczułość, jakby dzień pracy mego ciała już się zakończył lub też - jeśli wolicie - jakby moje serce uznało ten dzień za zakończony. Ra-Hau wyjął palec i podniósł mnie silną ręką. Z miną zarazem zagniewaną i stropioną, ściągnąwszy brwi, obejrzał palec, potem swój członek, który, równie rozczarowany jak Ra-Hau, opuszczał ciężki łebek w ukradkowych podrygach, co wzbudziło nieoczekiwanie wybuch gromkiego śmiechu u atletycznie zbudowanego tubylca. Zdawało się, że zastanawia się nad czymś przez kilka sekund, jeśli ci ludzie w ogóle są zdolni zastanawiać się nad czymś tak jak my, a ja skorzystałam z okazji, żeby cichaczem podciągnąć sobie, jak umiałam, majtki. Potem rozmawiał chwilę z Nawą-Na. Ta zaś klasnęła w dłonie i natychmiast zniknęła w zagajniku. - Och! Nie! - powiedziałam do siebie w nagłym przestrachu. W moment później faktycznie wróciła z jedną ze swoich piekielnych witek, świeżo wyciętych z jakiejś nie znanej mi cienkiej i giętkiej trzciny. Moje pośladki napięły się mimowolnie, tym bardziej, że Nawa-Na rzuciła mi jeden z tych obrzydliwych uśmieszków, mrugając przy tym leniwie wielkimi oliwkowymi oczami z rodzajem zadowolenia lub rozradowania. W porywie rozpaczy zwróciłam się do Ra-Haua z milczącym błaganiem, ale nie wydawał się rozumieć. Wzruszył ramionami i gestem nakazał mi posłuszeństwo wobec Nawy-Na. Dziewczyna, kiedy z najwyższym trudem powstrzymywałam się, żeby nie rzucić się na nią i nie stłuc jej na kwaśne jabłko, wzięła mnie za rękę i siadła kilka metrów od chaty, na porośniętym trawą wzniesieniu, tuż przed linią pierwszych drzew zagajnika. Podobnie jak to znajdujące się na odkrytym terenie w środku wioski, wzniesienie mogło służyć za ławeczkę. Potem przełożyła mnie przez kolana i zachowując rytuał spuściła mi majtki. Ściskając pośladki ze wszystkich sił, czekałam, aż pręt spadnie na mnie, chociaż zdawałam sobie sprawę, że im bardziej się napinam, tym sroższy będzie ból. Mimo wstydu jeszcze raz zwróciłam się do Ra-Haua, by błagać go o łaskę po raz ostatni. Szedł za nami krok w krok i przyglądał się z wyraźnym zachwytem moim nagim pośladkom. W tej samej sekundzie, w której już wiedziałam, już czułam, że spadnie na mnie ramię Nawy-Na, gwałtownym gestem wyciągnął rękę, by powstrzymać dziewczynę. Widziałam, że nad czymś się zastanawia, podczas gdy jego rasowy, muskularny członek unosi się w całej okazałości. Podobnie jak chwilę przedtem, Ra-Hau nachylił się nade mną i podniósł mnie jedną ręką. Owinięta wokół moich ud damska bielizna zdawała się drażnić go, toteż podarł ją i odrzucił daleko. Potem rzekł coś głuchym i niecierpliwym tonem do Nawy-Na. Przysięgłabym, że ta spurpurowiała w widoczny sposób na całym brązowym ciele. Jej ciemne oczy ciskały błyskawice, mięśnie jej dolnej szczęki napięły się widocznie i gwałtownie potrząsnęła głową. Lecz Ra-Hau, wyprostowany na całą wysokość swej gigantycznej talii, z masywnymi ramionami i klatką piersiową jak fronton świątyni, nalegał z nie mniej gwałtowną władczością. Dla mnie uczucie nieodpartego pośpiechu i szalonej niecierpliwości ogromnego tubylca stało się jasne, przede wszystkim kiedy patrzyłam na jego członek, przylegający całkiem pionowo do brzucha i drżący jak napięty powróz na wietrze. Tym razem Nawa-Na musiała ustąpić. Rzuciła mi prawdziwie mordercze spojrzenie, posadziła mnie na tym samym miejscu, na którym sama poprzednio się usadowiła - na trawiastym schodku, i kiedy przyglądałam jej się zaskoczona, położyła się na brzuchu na moich udach i kolanach ze szczęką wciąż zaciśniętą z wściekłości. Myślę, że już wspomniałam, iż tubylcy mają jakiś diaboliczny instynkt, który podpowiada im, co odczuwają inni. Ra-Hau, który chciał, żebym była bardziej powolna, i niewątpliwie, co tu kryć, pragnął mnie zmusić, bym puściła soki w środku, zanim we mnie wejdzie, odgadł, że osiągnie swój cel lepiej, szybciej i pewniej, pozwalając mi ten jeden raz wychłostać i upokorzyć Nawę-Na, niż gdyby ona miała znęcać się nade mną. I jest całkowitą prawdą, że serce natychmiast aż podskoczyło mi z radości, i miałam wrażenie, że pierwszy dreszcz już rozkosznie marszczy tkankę mojej pochwy we wnętrzu brzucha. Miałam trochę trudności ze zdjęciem przepaski biodrowej Nawie-Na, kiedy leżała rozciągnięta na moich kolanach. Lecz poczułam się aż nadto wynagrodzona, kiedy nadeszła moja kolej i odsłoniłam jej małe, ciepłe, nagie i wystawione na widok, szeroko otwarte pośladki, delikatne zmarszczki wokół odbytu, o ładnym złotobrązowym kolorze, niewyraźnie popielatą fałdkę szpary. Nawa-Na, czując się wydana na pastwę, czyniła jak ja niegdyś wysiłki, żeby się zewrzeć, ale wystarczyło, że lekko podniosłam prawe kolano, by ją ponownie otworzyć. Miała rzeczywiście cudowny tyłek, węższy, a zarazem bardziej wypukły, mniej rozkwitły i mniej mięsisty od mojego. Skórę, ciało - jeśli można tak powiedzieć - bardziej jędrne, gładsze, a jednocześnie bardziej aksamitne i delikatniejsze, co budziło niemal moją zazdrość. Ra-Hau wręczył mi cienką różdżkę, która miała służyć za kij do bicia, ale nie chciałam jej używać. Myślę, że nigdy nie byłam okrutna. A nade wszystko to wydało mi się o wiele mniej zmysłowe, niż wlepić po prostu klapsy Nawie-Na, tak jak w Anglii karci się dzieci i tak jak ona sama zbiła mnie pierwszego dnia. Odrzuciłam więc rózgę i pijana ze szczęścia zabrałam się za wlepianie w ten bezczelny zadek najbardziej siarczystego potopu klapsiorów, na jaki starczało mi siły w ręce. Chciałam, żeby Nawa-Na pamiętała to lanie do końca życia. Okładałam ją niezmordowanie, moja dłoń sucho strzelała i odskakiwała, jeśli można tak to określić, od jej wspaniałego tyłka przez nieskończenie długą chwilę, albo taką mi się ona tylko wydawała, będąc w rzeczywistości długą, donośnie brzmiącą sekundą, bowiem, prawdę mówiąc, umierałam z rozkoszy, chłoszcząc dziewczynę. Pod ciosami jej krągłe pośladki czasami się napinały, ściągały jak twarz, a czasami wydawały się ustępować, załamywać, otwarte teraz na oścież, równie miękkie i równie delikatne jak skóra rękawiczki. Ja również korzystałam z tych chwil rozluźnienia, by uderzać całkiem płaską dłonią w mięciutkie błony śluzowe okolic pochwy i odbytu, posuwając się nawet do wygięcia ręki w tył tuż przed ciosem, aby lepiej poczuć ten kwiecisty miąższ. Muszę przyznać, że Nawa-Na stawiała dłuższy, bardziej uporczywy i wściekły opór, niż ja kiedykolwiek umiałam stawić podczas chłosty. Doprawdy przez długą chwilę, kiedy brązowopurpurowa krew napływała jej pod aksamitną, delikatną skórą na tyłku jak wino pod złocistym jedwabiem, dziewczyna milczała, zacisnąwszy zęby z kozim uporem, napinając i rozluźniając jedynie w coraz szybszym rytmie wzruszające półkule pośladków, na przemian napęczniałych, i sterczących lub sflaczałych, w beznadziejnych próbach uniknięcia lub osłabienia uderzeń. Ra-Hau, pochylony nad nami, był teraz tak napięty, że sądziłam, iż jego ogromna żołądź za chwilę wytryśnie. Krzyknął do mnie jakiś rozkaz, szalone zaklęcie, jeśli wolicie, i pomyślałam, że obawia się, by pod wpływem poruszenia spektaklem nie bluzgnąć rozkoszą w powietrze, zanim zdąży wtulić członek w Nawę-Na lub we mnie. Podwoiłam więc siłę ciosów, skoncentrowałam całą radosną energię i wreszcie, z głębokim spazmem wściekłości i rozpaczy dziewczyna wybuchnęła płaczem. Gdy raz zaczęła, nie mogła przestać, a jej łzy przechodziły w krzyki, potem jęki i szlochanie. Lecz sama dostałam od niej kiedyś wystarczające lanie, żeby wiedzieć, że właśnie w tym momencie przeżywa orgazm jak mała suka i moczy się w środku strumieniami. Miałam wielką chętkę przerwać egzekucję i wniknąć całą ręką w jej pochwę, aby poczuć jej orgazm. Chciałabym móc go jej ukraść w jakiś sposób. Ra-Hau nie dał mi na to czasu. Jego pomnikowy tors unosił się w rytmie oddechu jak kowalski miech, a on sam prawie dreptał w miejscu. Podniósł nas obie jednym ruchem. Nawa-Na wciąż drżała i wstrząsały nią spazmy bólu i rozkoszy. Twarz miała ściągniętą i skąpaną we łzach. Ra-Hau nachylił mnie ku niej, zmuszając mnie, bym oparła ręce na biodrach dziewczyny, a twarz przycisnęła do jej nagiej szparki w taki sposób, że z kolei ja stanęłam z rozwartymi pośladkami i wystawioną pipką. I w tej samej chwili, w której poczułam na wargach, jak wytryskują nieposkromione i odurzające soki Nawy-Na, niemal monstrualny członek Ra-Haua zagłębił się między moje pośladki i nadział mi pochwę aż po wnętrzności. Naprawdę miałam wrażenie, że w samej głębi dotyka mojego serca. Ra-Hau, jak prawdziwy ogier, wydał donośny i przejmujący okrzyk, który przypominał rżenie konia, i niemal w tej samej sekundzie, pod wpływem rwącego bólu rozkoszy, który o mało nie wywrócił mi pochwy, mnie samej wydarł się z gardła przeciągły skowyt, i nawet mała pyzata i pochlapana sokiem pipka Nawy-Na, która wypełniała mi usta, nie zdołała go stłumić. W dzikich podrygach moje lędźwie odpowiedziały na ciosy trąby Ra-Haua, aż do ostatecznej sekundy, gdy wszystko we mnie i w nim pękło. Ziemia we wnętrzu mych trzewi zgorzała w słońcu, podczas gdy obdarzony niezwykłą siłą, pulsujący wytrysk nasienia Ra-Haua przeszywał mnie i napełniał po brzegi jego rozkoszą, na której spotkanie wysyłałam w gwałtownych bluzgnięciach soki mej własnej rozkoszy. I tak w trójkę, ja, Ra-Hau i młoda dziewczyna, potoczyliśmy się na ziemię, splątani i poskręcani jak umarli. Padając, Nawa-Na objęła mnie za szyję ramieniem. Mniej pogrążona, nie tak dalece i nie tak głęboko pochłonięta jak ja i Ra-Hau, bowiem szczytowała jeszcze przed nami, ściskała mnie rozpaczliwie, z ustami na moich ustach, a moje jasne włosy splątały się z jej czarną grzywą. * * * Moje życie w wiosce i, jeśli mogę tak to ująć, w ramach życia tubylców zmieniło się wyraźnie, odkąd spuściłam lanie Nawie-Na, a Ra-Hau mnie dosiadł. Kiedy wróciłam z powrotem do domu, na przykład, odmówiłam włożenia innej pary moich angielskich majtek w miejsce podartych przez Ra-Haua. Gdy Nawa-Na uciekła, żeby ukryć swój wstyd w jakiejś części wioski, może w jednej z tych dużych chat, gdzie od czasu do czasu gromadzili się po jednej strome mężczyźni, a po drugiej kobiety, dałam do zrozumienia dzikuskom, które przyszły mnie umyć, że nie pragnę więcej nosić mojej własnej bielizny i że chciałabym mieć przepaskę podobną do tych, które mają one. Na początku śmiały się z tego jak opętane. Pomysł wydał im się najdziwaczniejszym pod słońcem. Potem się obraziły. Wystarczy powiedzieć, że jedna z nich, jakby odgadła, że należy pomścić Nawę-Na, posunęła się do tego, iż przełożyła mnie przez kolano i stłukła mi tyłek jak gdyby nigdy nic, podczas gdy uda i kolana drżały mi jeszcze z rozkoszy zażytej z Ra-Hauem. W tym nieszczęściu winszowałam sobie, że przynajmniej nie było Nawy-Na i nie mogła tym samym być świadkiem tej pocieszającej sceny. Lecz później przyszedł mi do głowy z pewnością o wiele szczęśliwszy pomysł, by powołać się na samego Ra-Haua. Kobiety znów serdecznie się uśmiały, a ta która mnie tłukła, doprowadziła karę do samego końca, i raz jeszcze zostałam ze spostponowanym i piekącym tyłkiem. Mimo wszystko jednak nie omieszkały spełnić mojego życzenia i kiedy już postawiono mnie z powrotem na nogi, wymytą i wypucowaną, owinięto mi starannie wokół bioder sztukę lnu, którą mogłam odtąd zachować tak długo, jak miałam na to ochotę. Ubrana w ten sposób w ciągu następnych dni mogłam przemieszczać się o wiele swobodniej w obrębie wioski i brać nawet udział w jej życiu. O wschodzie słońca i w różnych porach dnia kobiety przychodziły do mojego szałasu, by mnie obudzić, umyć, przynieść coś do jedzenia lub do picia, poprawić mi przepaskę albo zdjąć mi ją do spania. Dość często używały przy tym nadal siły. Uznawały, że trzeba mi lania albo lewatywy i musiałam im ulegać. Ale równie często wystarczało, że odrzucałam ich posługi, by natychmiast się wyniosły. Wszystko wskazywało na to, że od dnia, gdy Nawa-Na znów zaczęła przychodzić do mojego szałasu z towarzyszkami, więcej nie ośmieli się mi przeciwstawić ani nawet uczynić najmniejszego gestu oporu wobec któregoś z mych poleceń. Ja sama chłostałam jej tyłek tak często, jak mi na to przychodziła chętka. Kiedy rozwiązywałam jej przepaskę, cała purpurowiała pod złoto-brązową skórą, rozpaczliwie uciekając spojrzeniem przed wzrokiem innych młodych kobiet, ale już nie walczyła. Układałam ją sobie na kolanach jak najwygodniej i tłukłam jej pośladki, aż wybuchała łkaniem. I często, kiedy ją podnosiłam z kolan, brała moją rękę i całowała ją, a potem tuliła się z całych sił z twarzą ukrytą na moich piersiach. Pewnego razu, po tym jak ułożyłam ją z nosem w materacu i ślicznymi pośladkami sterczącymi w górze, rozkazałam Ta-Liii i jeszcze jednej dziewczynie, żeby zrobiły jej wspaniałą lewatywę. Muszę przyznać, że doznałam dotkliwego upojenia, sama wkładając jej do odbytu i kiszki stolcowej długą rurkę i wciskając ją aż do wnętrzności. Nawa-Na zaczęła panicznie płakać, kiedy jeszcze nie wcisnęłam jej nawet do połowy. Wsadziłam jej ni mniej, ni więcej tylko całą resztę i napełniłyśmy ją do tego stopnia, że jej młodzieńczy brzuch nadął się jak balon. Można by powiedzieć, że była w ostatnich chwilach ciąży. Prawie cały czas płakała. Kiedy wreszcie wyprowadziłyśmy ją na zewnątrz i pozwoliłyśmy jej się wypróżnić, zabawiałam się trzymaniem palca zanurzonego w jej pochwie w czasie, gdy pupką wyrzucała z siebie całą tę mlecznobiałą wodę. Moim zdaniem był to bardzo ładny obrazek. Nawet pochyliłam się nad nią i w tym samym czasie lizałam i ssałam jej cycuszki. Na koniec ukryła jak zawsze twarz na mojej piersi, a jej nerwowo rozedrganymi plecami wstrząsały łkania dużego dziecka. Lecz przede wszystkim podczas spacerów poprzez wioskę najlepiej zdałam sobie sprawę, że moja sytuacja, mój status wobec niej uległ zmianie. By streścić to jednym słowem, można by powiedzieć, że nie byłam już dłużej prawdziwą albo całkowitą cudzoziemką. Nie twierdzę, że kiedy przysiadałam albo raczej przykucałam obok kobiet trących na żarnach zboże, ucierających bulwy lub moczących jakąś włóknistą roślinę, przyjmowały mnie z serdecznym uśmiechem. Ale nawet do siebie bez specjalnego powodu nie uśmiechają się serdecznie. Jednak w najbardziej naturalny w świecie sposób podawały mi żarna, grzebień do czesania lnu, tarkę, i mogłam brać udział w ich zajęciach. Uwielbiałam chodzić z nimi do źródła w skalistym zagłębieniu lub kotlinie, w miniaturowym amfiteatrze u podnóża najbliższych wzgórz. Gęste firany bujnych drzew osłaniały maleńką kaskadę. Podobnie do tubylczych kobiet prędko nabrałam zwyczaju noszenia na czubku głowy dzbanów i naczyń o rozmaitych kształtach, chociaż prawdę mówiąc musiałam zawsze podtrzymywać je z jednej strony dla zachowania równowagi. Byłam rozbawiona i olśniona stwierdzeniem faktu, że to przede wszystkim temu właśnie sposobowi transportu zawdzięczały Maoryski swoje wspaniałe piersi, a także wiele z lekkości i szlachetności ruchu i postawy w ogóle. Z każdym dniem stawałam się mocniejsza, lepiej umięśniona i ściśle biorąc dotyczyło to nie tyle samych moich piersi, co ich wiązadeł między szyją a ramieniem, które w najoczywistszy sposób mają swój udział w ich podtrzymywaniu, nadają im zaczepny, wyniosły wygląd i ruch. Ażeby absolutnie niczego nie ukrywać, mogę dorzucić, że moje pośladki dzięki wycieczkom przez pah, do buszu i na otaczające wzgórza oraz ćwiczeniom, których zażywałam, zrobiły się bardziej harde i jędrne, nie tracąc przy tym nic ze swej kobiecości. Źródło było w pewien szczególny sposób kącikiem kobiet. Tam długie godziny zabawiały się i plotkowały. A gdy rozbierały się zupełnie do naga, jak to czynią kobiety, chcąc czuć się naturalnie i swobodnie, baraszkować w kryształowo czystej wodzie, a także oglądać się nawzajem, porównywać się, mówić o tym, co szczególnie lubią u tego czy tamtego mężczyzny lub co ten czy ów szczególnie sobie w nich ceni, szłam za ich przykładem i rozbierałam się również. Przeglądałam się w wodzie jak w lustrze i czasem stwierdzałam, że jestem ładna. Ilekroć odkrywałam w głębi mego ciała niewyraźne uczucie pustki, rozwarcia, małe podrażnienie, gorączkowe i zimne zarazem, które znamionuje potrzebę zaspokojenia seksualnego, bez żenady kierowałam kroki do szałasu Ra-Haua. Wyjaśniłam już, że znajdował się on nieco w oddali, i miałam wrażenie, że inne kobiety, a także mężczyźni i dzieci unikali pojawiania się w tej okolicy, o ile nie zostały wyraźnie zaproszone, jakby mieszkanie i sam wielki krajowiec byli nie tyle wyklęci, co otoczeni rodzajem tabu. Ja nie musiałam go przestrzegać. W każdym razie nikt nigdy nie dał mi do zrozumienia, że powinnam. Bez względu na to, czy w pobliżu byli inni krajowcy mogący mnie zobaczyć, czy nie, zanim jeszcze dochodziłam do szałasu, zaczynałam ściągać przepaskę i rozbierać się do naga, nie troszcząc się w najmniejszym stopniu, czy mnie przy tym nie widziano i nie starając się ukryć. Sam Ra-Hau rzadko bywał w domu. Jeżeli nie widziałam go od razu, wyłaniał się po krótkiej chwili spośród drzew. Rozpoznawszy mnie, rozbierał się również. Jego pośpiech sprawiał mi mały zawód, bo z wielką przyjemnością rozebrałabym go własnymi rękami. Lecz być może ten gest, taki uczynek był również tabu. W zamian za to Ra-Hau nie obruszał się ani nie wydawał w najmniejszym stopniu zdziwiony, gdy natychmiast zamykałam w dłoniach, z chciwością, z żarliwością jego królewski członek albo ciężkie nabrzmiałe jądra. Jak większość krajowców ciało miał niezbyt owłosione i wydawało mi się, że uwięziłam między palcami żywy heban albo krzepkie i jędrne ciało konia. Pewnego dnia, gdy Ra-Hau wydał mi się mniej gotów do rozkoszy, a jego członek bardziej leniwy, przyszła mi do głowy dziwaczna myśl, by go włożyć sobie do ust i ssać, aż podniecę wielkiego Maorysa. Wiedziałam, że ja w każdym razie, ssąc go w ten sposób, roztopię się w środku. Ale Ra-Hau był o wiele za wielki. Nie znaczy to, że zbyt tłusty. Chcę powiedzieć jasno, że jego członek był zbyt ogromnych rozmiarów. Już sama żołądź rozciągała mi wargi i ledwie mieściła się między językiem a podniebieniem, wobec czego niemal nie sposób było jej possać, nie dławiąc się przy tym. Musiałam wyjąć ją z ust, co uczyniłam z wielkim żalem, ponieważ przekonałam się, że całkiem przyjemnie smakuje, a poza tym to szalone i nieme napięcie bestii gotowej do skoku poruszało moje serce. Zadowoliłam się więc tylko całowaniem z żarliwą łapczywością, skrycie wciągając przy tym powietrze co sił w płucach, samej maleńkiej szpareczki, która przecina wypukłość żołądzi i przez którą naturalnie wytryska męski likwor. Osiągnęłam rezultat o wiele szybciej, niż się spodziewałam. Zaledwie w kilka sekund od chwili, kiedy zaczęłam, Ra-Hau wydał pomruk dzikiego zwierza, poczułam w dłoni miotanie się jego długiej dzidy i pulsowanie lędźwi, i niemal w tym samym momencie wzdrygnął się, ryknął i armata z brązu zalała mi twarz, a potem, gdy instynktownie się odsunęłam, szyję i piersi. Ra-Hau wybuchnął tym swoim śmiechem olbrzyma, dziwnie drżącym i zachrypniętym przez chwilę. Ja zaś, chociaż te ciepłe, gwałtowne bryzgi odstręczały mnie w pewien sposób, doznałam uczucia graniczącego z dumą. Również w pewien sposób Ra-Hau należał do mnie bardziej, był mi bliższy tak właśnie przeżywając orgazm, niż wówczas gdy pozbywał się nasienia we wnętrzu mojego ciała. Zazwyczaj jednak byłam zbyt niecierpliwa, by oddawać się tym drobnym zabawom lub jakiemukolwiek wyrafinowaniu. Teraz już szukałam olbrzyma, ponieważ odczuwałam potrzebę, by ktoś mnie nasycił, zalał po brzegi. By pobudzić tę potrzebę i zawczasu wymościć we mnie wilgocią miejsce, gdzie będzie zaspokojona, wystarczało zobaczyć go nago i równocześnie pomyśleć, że oto ja, poddana brytyjska, córka, jak wszystkie inne, naszej Królowej, właśnie patrzę i przyglądam się chciwie tej ogromnej, czarnej nagości. Wtenczas nie traciłam czasu. Upewniałam się tylko, że godny podziwu kutas Ra-Haua miewał się dobrze i znajdował się - że ośmielę się tak wyrazić - w stanie gotowości, potem obracałam się plecami, schylałam się, rozwierałam pośladki, chwytając się czegokolwiek, co było pod ręką, drzewa, ściany szałasu, pnia ściętego na wysokości brzucha. I w tej samej chwili przychodziło niezapomniane odczucie, zawsze dobrze znane i zawsze nowe. Żołądź, która przemocą rozciąga delikatne ścianki pochwy, przenika ją od krańca po kraniec, wciąż przedziera się, ale z cudowną miękkością, cudowną słodyczą, a potem cała krągłość, cała długość członka, który może zakorkować dokładnie cały kanał, całą wolną przestrzeń, gość niewypowiedzianie oczekiwany, niewypowiedzianie upragniony, który zamyka za sobą drzwi domu zbudowanego specjalnie na jego przyjście, bowiem tylko on potrafi zamieszkać w nim aż po brzegi. Za każdym razem wściekłe rycie podkopu, dzikie baraszkowanie Ra-Haua w moim ciele unosiło mi lędźwie, nim docierało do serca. Odpowiadałam ciosem na cios. Potem, jak fale odrzucane dziobem okrętu, całe moje ciało, cała moja dusza, rozdzierane były na dwoje członkiem mojego kochanka. Rozpinałam się jak żagiel po obu jego stronach, aż wreszcie, jak tylekroć przedtem, dziób dosięgał słońca, a ja szaleńczo tryskałam sokiem rozkoszy na spotkanie Ra-Haua w momencie, gdy on bluzgał swoim we mnie. Jednakże zrobiłam to o jeden raz za dużo. Pewnego dnia zamiast nachylić się tylko, pozostając zresztą w pozycji stojącej, jak to miałam dotychczas w zwyczaju, przemknęła mi przez głowę myśl, żeby się całkiem złożyć wpół. Sądziłam, że długi członek Ra-Haua wejdzie jeszcze głębiej, jeszcze bardziej w moje ciało, ja zaś lepiej ścisnę go pochwą, można by rzec - - mocniej chwycę go za gardło, żeby wypluł z siebie swój cudowny sok. Solidnie podnieciwszy Ra-Haua, gdy jego żołądź zrobiła się podobna do kapelusza ogromnego brązowo-różowego grzyba, podeszłam do porośniętej trawą ławeczki, na której chłostałam Nawę-Na. Wspięłam się na nią i przyklękłam, wciąż zwrócona plecami do Ra-Haua. Potem, już na klęczkach, przysiadłszy zarazem na piętach, zrobiłam głęboki skłon, tak że twarz i ramiona dotknęły trawy na ławeczce. W tej pozycji, prawie takiej jak wówczas, gdy kobiety robiły mi lewatywę, lecz z krzyżem jeszcze bardziej wygiętym w łuk, co zresztą nie ma w sobie nic nieprzyjemnego, o ile ciało ma się z natury gibkie, miałam głowę o wiele niżej niż zadek, ten zaś spoczywał sobie na piętach rozwarty na oścież i cały gotów na przyjęcie dzirytu stojącego za mną Ra-Haua. Wypięta i naprężona do tego stopnia, wiedziałam doskonale, że będzie musiał mnie zgwałcić, by przetrzeć sobie drogę w moim ciele, toteż z najwyższym niepokojem, ale i z największą niecierpliwością oczekiwałam na przyjęcie tego pierwszego uczucia. Lecz Maorys przygotowywał mi srogą niespodziankę. Na początek zamiast nadziać mnie nie zwlekając, długi czas pieścił mi otwór pochwy końcem swojego członka, z góry na dół i z dołu ku górze, podniecając mnie do tego stopnia, że prawie oszalałam. - Czemu zwlekasz, ty wielki czarny łajdaku? - mówiłam do niego po angielsku, błagając, dysząc i cieknąc wszystkimi gruczołami. - Nie baw się, dziki kutasie! Pośpiesz się i wejdź mi w cipkę! Chodź natychmiast, między pośladki, zanurz się, nadziej mnie, wypchaj mnie aż po gardło, aż sam się wyrzygasz, szybciej, zlej się i spraw, żebym ja się zlała, ty ogromna maszyno do jebania, nie jesteś tu po to, żeby się bawić! A ten barbarzyńca, w momencie kiedy prawie osiągałam orgazm z szaleństwa, że nie dochodzę do orgazmu, postanowił mnie sodomizować. Jego monstrualna żołądź rozciągnęła mi odbyt ze straszną siłą, napięła go wokół siebie do tego stopnia, iż zdawało się, że trzaśnie, pchała, wdzierała się jeszcze mocniej, gdy tymczasem ja nie mogłam powstrzymać rozdzierającego krzyku i posiusiałam się z bólu. Bez litości kontynuował swoje wysiłki aż do chwili, gdy obrzeżek olbrzymiego mięsistego kaptura przedarł się przez mizerną obręcz pupki, tak bezlitośnie rozciągniętą. I nagle, na podobieństwo korka, który strzela z butelki musującego wina, ta masywna żołądź wstrzeliła się w moje wnętrzności i zdawała się zagłębiać w nie bez końca, popychana całą długością i całym budzącym zgrozę ciężarem członka. Lewatywa, cieniutka i wydłużona rurka, która tak mnie zdumiała, gdy Nawa-Na wpuszczała ją w moje ciało, a samą dziewczynę doprowadziła do takiego płaczu, gdy zabawiałam się, odpłacając jej pięknym za nadobne, była w porównaniu z tym gwałtem zaledwie niewinną igraszką. Uświadomiłam sobie, że nawet samym słowem „gwałt” posługiwałam się dotychczas, nie wiedząc, co ono oznacza. Nikt nie wie, co to znaczy być zgwałconą, przedziurawioną, rozoraną aż do głębi trzewi, dopóki jakaś męska laga, zwłaszcza jeśli rozmiarami przypomina dziryt Ra-Haua, nie otworzy mu na siłę dziurki w pupie, nie zanurkuje w jego ciele monstrualnym skokiem, nie usadowi się całkowicie w tym, co nasze ciało ma najwęższego, najbardziej sekretnego, najbardziej intymnego. By nie pozostawiać niedopowiedzeń, doznania są o tyle bardziej przeraźliwe, że członek nie wypełnia wnętrzności tak, jak może wypełnić pochwę. Po pierwszym rozdarciu związanym z przebijaniem się w głąb można by sądzić, że działa swobodnie, porusza się i zabawia w rodzaju próżni, podczas gdy z tyłu odbyt pozostaje rozwarty do granic wytrzymałości, mimowolnie ciasno opinając nasadę członka, jakby chciał go pochwycić, przeszkodzić mu w odejściu, choć jest to dlań torturą i rozpaczliwie chciałby wyrzucić go z siebie, wypędzić. Dotkliwie doznając w głębi ciała, w najdalszych zakątkach trzewi tego wrażenia próżni, oszałamiającego braku kontaktu śluzówek ze śluzówkami, ciała z ciałem, mimo że się go ma, mimo nieznośnego cierpienia lub może właśnie dzięki temu cierpieniu, powraca się w świadomości i w żądzy wściekle owym doznaniem rozpalonej do tego okrutnego rozciągnięcia pupki. Chciałoby się nawet za cenę życia wyrwać z siebie to monstrualne obce ciało, a równocześnie czyni się samemu wszelkie wysiłki cielesne, by je zatrzymać, by odczuć je w pełni, ponieważ tylko to, nic innego, udaje się odczuwać w pełni, nawet jeśli w rozdarciu, nawet jeśli w bólu. Toteż zamiast po prostu zostać tak, nadziana, i próbować w miarę możliwości zmniejszyć ból, nie poruszając się i przypasowując się jak najlepiej do ogromnego członka Ra-Haua, a także nie pozwalając mu poruszać się we mnie, nie zdołałam się powstrzymać od kołysania w przód i w tył całym ciałem, a tym samym i pupką naciągniętą wokół jego lagi, rzeczywiście jakby pierścionek zsuwał się po gigantycznym palu, i owa chwila, w której doświadczałam najdotkliwszego cierpienia, zbiegała się z momentem, w którym osiągałam, odnajdywałam i - by tak rzec - rozpoznawałam najbardziej wstrząsającą rozkosz. Była to chwila, kiedy podawszy ciało do przodu najdalej jak tylko się dało, zmuszałam tym samym mego kochanka, by cofnął tkwiącą we mnie żołądź swego członka do samego końca, aż do ostatniego mięśnia pupki, którą potrząsał teraz i w którą kołatał od środka, rozciągając ją jeszcze bardziej, gotów do opuszczenia jej ostatnim szarpnięciem. Dokładnie w tej sekundzie, w której najszersza i najgrubsza część żołędzi Ra-Haua, cofając się, dochodziła do najciaśniejszego zwężenia mojego odbytu i za chwilę miała mnie odetkać, wyskoczyć na zewnątrz, poza mnie, poza moje ciało i moją duszę, na powietrze, cierpienie stawało się nie do zniesienia i wydawałam z siebie straszliwy krzyk. Lecz samo to uderzenie o wewnętrzne skrzydła bram zamykających moje ciało wstrząsało mną od stóp do głów i wracałam do zmysłów w jednym szalonym skurczu rozkoszy, i wśród tego cierpienia i tej rozkoszy odnajdywałam i poznawałam siłę, by unieść się gwałtownie, rzucić się w kierunku Ra-Haua, nadziana na jego członek, który był jego ciałem i duszą, żeby się go uchwycić, i znów czuć, jak wsuwa się długo, powoli w moje wnętrzności, aż do głębi. Ra-Hau nie zadowalał się już pomrukami szczęścia pomieszanego z bólem, które przypominały rżenie wierzchowca. O wiele lepiej niż mięśniami pochwy udawało mi się teraz piłować mu żołądź, w miarę jak posuwając się od środka na zewnątrz dochodziła do mojego odbytu, i chwilami musiał mieć wrażenie, iż skończy się to na tym, że wyrwę mu z brzucha cały członek, połknę go, by zatrzymać go w sobie nieodwracalnie. Kiedy zamiast członka wydarłam mu, z samego dna, cały eliksir rozkoszy, podobny do soku owocu miażdżonego palcami, z jego piersi dobyło się istne wycie, a ja również krzyczałam i poczułam z oślepiającą wyrazistością palący strumień, który wytryskiwał falami, sącząc się świetlistą strugą w mroczne jaskinie mego ciała. Podobnie jak za pierwszym razem, kiedy mnie dosiadł, przewróciłam się na trawę natychmiast po tym, jak jego członek, na podobieństwo naciągniętej do granic wytrzymałości gumy, która nagle puszcza, wyskoczył z mojej pupki i ze mnie. Ra-Hau natomiast opadł bezsilnie jak uderzony pałką. Ten potwór tak mnie urządził, że kobiety musiały przez wiele dni pielęgnować mnie, przykładając maści z ziół ściągających i zabliźniających rany. Samo chodzenie już było dla mnie nad wyraz dolegliwe, a myśl o ponownym stosunku przez tyłeczek wzbudzała we mnie dreszcz. Nie tylko nie było mowy o tym, by przez tych parę dni można mnie było chłostać albo pozwolić jakiemuś mężczyźnie na zbliżenie, ale nawet nie pozwalano mi, w obawie, bym nie rozdarła sobie wnętrzności, na załatwianie pewnych naturalnych potrzeb. Kobiety przynosiły mi w nich ulgę za pomocą lewatywy z domieszką soków roślinnych i oliwy. Później, gdy błony śluzowe odzyskały już swoją spoistość, masowano mnie wielokrotnie w ciągu dnia. Prawdę mówiąc, uwielbiałam to. Irygacje wypróżniały mnie i oczyszczały całe wnętrze ciała. I kiedy byłam już całkiem czysta, wynoszono mnie z szałasu na słońce, układano płasko na brzuchu na jednym z tak lubianych przez tubylców dużych, niskich łóżek, dobrze wymoszczonych listowiem i wonnymi ziołami. Jedna z młodych kobiet wprawnymi ruchami palców i dłoni rozluźniała mi barki i ramiona. Inna, siedząc ukosem na krawędzi łóżka, robiła to samo z plecami i krzyżem. Trzecia masowała łydki i podeszwy stóp, co było źródłem szczególnie miłych doznań. Najbardziej doświadczona z kobiet zajmowała się częściami poranionymi przez Ra-Haua, zbliżając się powolnymi, okrężnymi ruchami samych tylko kciuków do okolic odbytu i pochwy. Przyznaję, że wielokrotnie zdarzyło mi się szczytować, gdy magiczne palce wystarczająco długo uciskały wokół tych wrażliwych punktów, a później wprost na nie. Dzikuski wznosiły okrzyki radości, sądząc z pewnością, że to leczenie sprawia cuda! Klepano mnie po pośladkach, by mi pogratulować, a niekiedy jeszcze najmłodsza, czuła i chętna do zabawy, wciskała mi swój wdzięczny pyszczek między uda i zlizywała jak kot, krótkimi mlaśnięciami języka, moją szklącą się rozkosz. Później, po całkowitym wyzdrowieniu, ponownie stałam się luksusową zabawką do użytku krajowców, i spostrzegłam, że sama z siebie wilgotnieję wewnątrz pupki równie mocno i równie dobrze jak w pochwie, o ile tylko jestem wystarczająco przygotowana i podniecona. Olbrzymi Ra-Hau, kiedy brał mnie ponownie, nigdy nie musiał posługiwać się masłem kokosowym ani podobnymi substancjami, by złagodzić i zmiękczyć mi pupkę. Kiedy tylko przypadkiem zdarzało się, że byłam zbyt spięta i zbyt sucha, i mógł mnie zranić albo po prostu nie było mu wygodnie, wystarczało zwykle wychłostanie tyłka. Kazał to robić pierwszej lepszej napotkanej kobiecie, albo na odmianę ja sama rozbierałam do naga i chłostałam tę czy inną. Z jednej strony nie ma na świecie nic ładniejszego niż ładny kobiecy tyłeczek, z drugiej strony jest niezaprzeczalnym faktem, że gwałtowne emocje, a nawet doznania, natychmiast usposabiają do miłości. Spostrzegłam także, że Nawa-Na i niektóre zamężne kobiety dzieliły ze mną tę dziwną zdolność przeżywania orgazmu w dostrzegalny sposób i ofiarowywania łatwego dostępu przez pupkę, chociaż było to rzadkie u bardzo młodych dziewcząt. Pozostałe, nie tylko te najmłodsze, trzeba było za każdym razem przymuszać, mozolnie, okrutnie. Teraz już całkowicie uznano, że należę do pahu, do wioski, i równie dobrze mogłam cieszyć się z myśli, że wioska należy do mnie. Odziana jedynie w przepaskę lub niekiedy dla zabawy przebrana od stóp do głów wedle angielskiej mody wałęsałam się samopas, włączając się do zajęć, rozrywek, śpiewów - tak zaskakująco innych wśród mężczyzn, a innych wśród kobiet - towarzyszących często pracom, zwłaszcza najcięższym, bowiem jak to chyba najlepiej zawsze rozumieli Afrykanie, rytm czyni mozół lżejszym. My Anglicy i w ogóle cywilizowani biali sądzimy, że to marzenia pozwalają zapomnieć o pracy, a zarazem skłaniają do jej unikania. Jedyną rzeczą, której nie miałam prawa odtrącić w ramach tego systemu, lub lepiej - układu wzajemnej przynależności między wioską a mną, była żądza mężczyzny. Przyjmując mnie do swego grona, pah uzyskał w pewien sposób kobietę zastępczą. Pah karmił mnie, dawał mi dach nad głową, mył mnie, gwarantował przeżycie. Tym samym byłam w rezultacie własnością, luksusem - jeżeli wolicie - wszystkich członków pahu. Byłam niepodzielna i wspólna. Niezależnie od miejsca, w którym się przechadzałam, stroju, jaki nosiłam, czynności, którą się właśnie zajmowałam, pierwszy lepszy tubylec był w pełni uprawniony do przedłożenia swojej prośby, i było nie mniej oczywiste, że bardzo niewiele jest rozsądnych motywów, dla których wolno by mi było odrzucić ją lub uchylić się od jej spełnienia. Maorys, któremu przyszła chętka na przeżycie głębokich doznań, wlókł mnie do szałasu, przewracał na siennik, zrywał ze mnie przepaskę albo podkasywał halki i spódnice i ściągał majtki, gdy byłam w stroju europejskiej damy, po czym rżnął mnie do upadłego. W praktyce wszystko mu było wolno. Wpychał mi członek do buzi albo do pupki, a czasami nawet między piersi, każąc mi ścisnąć je z obu stron w dłoniach, by w ten sposób go mocno ująć i po kilku ruchach w przód i w tył, doprowadzić do wytrysku. Albo całkiem po prostu kładł się na mnie lub wsadzał sobie moje uda pod pachy, grzebał mi w pipce, a potem przelatywał mnie wielokrotnie na zajączka albo jak to mówią w pozycji misjonarskiej. Ale przypuszczam, że chodzi raczej o misjonarzy papistowskich. Nasi przeważnie są albo przyzwoici, albo całkiem chwaccy. Kiedy krajowiec był bardzo rozemocjonowany albo bardzo niecierpliwy lub też żądza jego osłabła i potrzebował małej podniety, by wyrwać się z ospałości, nie szliśmy do szałasu. Bez względu na to ilu było widzów, w jakim byli wieku i jakiej rangi, ściągano mi majtki na miejscu i używano sobie na mnie bezwstydnie. Gdy rozebrano mnie do ostatniej nitki, opierano mnie o drzewo w ulubionej pozycji Ra-Haua albo rzucano na kolana, na czworaki, albo z plecami na ławeczce, a nogami w górze, rozłożonymi w nożyce. Wkładano mi go między uda albo między pośladki w tych wszystkich pozycjach. Gdy zdarzało się, że jeden z Maorysów był w nastroju do zabawy lub - jeśli wolicie - robił się hojny, ściągał odwody, i wszyscy ci radośnie świntuszący panowie zwalali się gromadą. Udało im się odkryć, chyba z niewielkim trudem, wspaniałą grę zespołową, która pozwalała im dobrać się do mnie we trzech. Cała czwórka, oni i ja, nadzy jak w dniu narodzin, używaliśmy na ogół do tego celu ławeczki, na której Nawa-Na wybatożyła mnie na krótko po moim przybyciu do wioski. Krajowiec najszczodrzej obdarowany przez naturę siadał na ławeczce, mnie zaś sadzał sobie okrakiem na udach, twarzą do siebie. Nie trzeba dodawać, że korzystając z tej bliskości, nadziewał na członek moją pipkę. Tymczasem ja, z tułowiem przyciśniętym do jego torsu, składałam mu głowę na ramieniu, przylgnąwszy policzkiem do policzka, a drugi z tubylców, klęcząc z tyłu, korzystał z okazji, by wsunąć mi między wargi swojego wielkiego brązowego kutasa. Zaczynałam zadawać sobie pytanie, jak w tych warunkach zdołam oddychać, a niepokój mój był tym większy, że moje piersi miażdżone były ciężkim torsem mężczyzny, który siedział i na którym ja sama siedziałam, czy też raczej na którego byłam nadziana. Lecz dokładnie w tym właśnie momencie trzeci z koncelebrantów, który do tej pory czekał stojąc za moimi plecami z nogami zapartymi w trawie poniżej ławeczki, wykładał mi się na plecy całym ciałem i sam z kolei korzystał z niebywałego, acz nieuchronnego w tej sytuacji rozwarcia moich pośladków, by zatopić własną lagę w mojej pupce aż po rękojeść. Przyznaję, że to ostatnie wtargnięcie było nad wyraz bolesne z tej ewidentnej przyczyny, że mężczyzna, który znajduje się w pochwie, atakując frontalnie, przyciąga ją w pewien sposób ku sobie, spycha ją i rozciąga do przodu, tym samym przyciągając i napinając odbyt. Ten zaś, który ze swej strony próbuje przedrzeć się i zagłębić w pupkę, także musi w jakiś sposób przygarnąć ją ku sobie, naciągając dokładnie w odwrotnym kierunku. Wrażenie jest zatem takie, jakby nie tylko sama dziurka, ale całe tak bardzo wrażliwe, tak kruche okolice krocza miały pęknąć za chwilę pod tym naporem. A jednak, jeśli wszyscy trzej mężczyźni sprzęgnęli i zgrali swoje wysiłki oraz narastanie rozkoszy w taki sposób, by osiągnąć szczyt mniej więcej równocześnie by jeden wstrząsany spazmem w moich ustach zalewał je potężnymi strumieniami wytrysku, ten zaś, na którym siedzę okrakiem, spuszczał się w moją szparkę, podczas gdy trzeci, przyklejony do mnie całym ciałem, wlewał mi potoki własnego soku między pośladki, aż po czeluście moich wnętrzności, szczytowałam wtenczas z taką mocą, z tak wściekłym spazmem i z tak obfitym deszczem mego własnego soku, że przez długie godziny leżałam potem wyczerpana. Pewność, że należy się do wszystkich, niesie w istocie wielki spokój. To nie tylko pewność, że tak samo jest na odwrót - wszyscy należą do mnie. Chodzi o to, że to podwójne, a w istocie jedno i to samo zabezpieczenie, ciepłe jak członek jest ciepły dla pochwy, uwalnia od wszelkich egoistycznych myśli. Sądzę też, że to właśnie egoizm myśli jest najstraszliwszym i najbardziej nieuchronnym źródłem znużenia. Innymi słowy oznacza samotność. Pah ubierał mnie jak pochwa ubiera członek, a ciepła mufka dłonie w środku zimy. * * * Od czasu moich pierwszych wypraw po wiosce nade wszystko obawiałam się spotkań z dziećmi i długo nie mogłam się do nich przyzwyczaić. Nie wiem, czy tak samo jest u wszystkich plemion i narodów prymitywnych, ale tutaj, w Oceanii, tubylcy mają zwyczaj dzielenia się na okres codziennej aktywności wewnątrz jednego plemienia na coś w rodzaju mniejszych plemion czy też klanów, z których każdy stara się stworzyć zwartą wspólnotę niezależnie od innych. Wydaje się, że przede wszystkim wiek, nie zaś płeć, przynajmniej do czasu pełnoletności, decyduje o tych podziałach i ugrupowaniach. Jest na przykład banda, nierozłączna przez calutki dzień i we wszystkich działaniach, które dzień ów wypełniają, złożona z wszystkich dzieci, dziewczynek i chłopców, w wieku od czterech do sześciu lat. Druga grupuje tych, którzy mają mniej więcej od siedmiu do dwunastu lat. Trzecia obejmuje resztę, aż po próg wieku dojrzałego, i tak dalej. Młodzi ludzie po inicjacji zaczynają się dzielić zgodnie z płcią, lecz podziały wiekowe nie tracą przez to na znaczeniu. Każda banda, każda grupa, usiłuje oczywiście - świadomie lub nie i w pełni zachowując właściwe swemu wiekowi gry i zajęcia - naśladować należących do kasty wiekowej stojącej bezpośrednio wyżej, przy czym dorośli, przez wszystkich prawie zwani ojcem i matką albo wujkiem i ciotką, pełnią funkcję, tak jak być powinno, wspólnego i ostatecznego wzorca. Natomiast zawsze uderzała mnie nie tylko czułość czy życzliwość, ale także rodzaj szacunku, który sami dorośli okazują swemu brunatnemu i gwarnemu potomstwu. Tam, na zagubionych na Oceanie wyspach, u barbarzyńskich ludów, dzieci mają wśród dorosłych niewielu wrogów, wyjąwszy może jakieś stare zrzędy, i to niezmiernie rzadko. Dzieci nigdy nie są przyrównywane, jak to często się zdarza u nas w Anglii, do dziwnego gatunku zwierząt, całkowicie cudacznego i niezrozumiałego. Tak jak ja należałam do pahu, do wioski, a ona do mnie, tak dzieci należą do wszystkich, a wszyscy należą do nich. Jednakże ja nie jestem Maoryską, jestem Angielką, i unikałam ich jak zarazy. A w szczególności dość licznej i niebezpiecznie żywotnej grupki, do której wybitnych przywódców zaliczał się mój przyjaciel Ga-Wau. Mówię przyjaciel, ponieważ go nienawidziłam. Ga-Wau był tym samym wstrętnym człowieczkiem, który w dniu mego pojmania lub nazajutrz po nim ośmielił się przywrzeć wargami do mojej szparki, w chwili gdy byłam niemal naga. Wydawało się, że dowcipniś nigdy tego nie zapomniał. Ja zresztą też nie! Ga-Wau nie dowodził swoimi ruchliwymi koleżkami w dosłownym sensie. Wydaje się zresztą, że tubylcy nie rozkazują sobie nawzajem. Tak jak powiedziałam, każda grupa wiekowa lub grupa o podobnych zainteresowaniach, jeśli wolicie, pilnuje własnych spraw, a zarazem wszyscy raczej dobrze się rozumieją, niosąc sobie pomoc albo idąc na ratunek, i są milcząco zgodni w swej gotowości do opiekowania się sobą nawzajem, miast sobie rozkazywać, co tłumaczy się brakiem wśród nich wrogości lub choćby prawdziwej rywalizacji. Ra-Hau, ogier, stanowił po prostu wyjątek, być może dzięki samemu wzrostowi. Przecież niezależnie od wszystkiego w czasie bitwy z innym plemieniem to właśnie najszersze i najpotężniejsze ramiona ściągają na siebie najwięcej ciosów. W życiu codziennym nie widziałam, by kolos używał siły do jakichkolwiek innych celów poza dosiadaniem mnie i jeszcze paru innych kobiet. Oczywiście widziałam doskonale, jak dawał rozkazy Nawie-Na, jak nakazywał jej, aby pozwoliła mi się wychłostać. Ale widziałam również inne kobiety, jak przychodziły w dowolnym momencie i wyciągały go z szałasu jak ślimaka ze skorupki, żądając, by je bezzwłocznie przeleciał. I w takich wypadkach okazywał się wielkim, posłusznym głupolem. Woźnica albo gajowy w Anglii powiedzieliby, że Ra-Hau ma wielką gębę, niczego sobie lagę i nic poza tym. Ga-Wau, mój młody przyjaciel, nie był zatem w żadnym razie wodzem tej dzieciarni u progu dojrzałości, której wiek, jeśli można to ocenić u tych barbarzyńców, wahał się od siedmiu czy ośmiu do dwunastu lat. Był jedynie jej członkiem bardziej rzucającym się w oczy, bardziej hałaśliwym i bardziej aktywnym. Banda, do której należał, liczyła wyraźnie mniej chłopców niż dziewcząt, co zresztą wydaje się powszechne we wszystkich grupach z wyjątkiem starców. Kiedy zdarzało mi się nieszczęście, że błąkając się po wiosce, a zwłaszcza po jej obrzeżach, wśród gęstej roślinności, gdzie ci nicponie zabawiali się z całkowitą swobodą, drogi nasze skrzyżowały się, dla nich było to święto. To było małe, śmieszne plemię o długich czarnych włosach, przepastnych, lekko skośnych oczach -nie dlatego żeby były skośne z natury, ale z powodu wydatnych i szerokich kości policzkowych - zmrużonych z ciekawości albo śmiechu, z małymi białymi przepaskami biodrowymi upapranymi ziemią i trawą. Z początku sądziłam, że chcą mnie wciągnąć do swoich zabaw. Byłam przecież z ich punktu widzenia zabawką wyjątkowego wzrostu, przyniesioną przez jakiegoś maoryskiego Świętego Mikołaja. Nigdy przedtem, nawet u nas w Anglii, nie przepadając zbytnio za dziećmi czyniłam teraz różne wysiłki, żeby wydobyć z dna mojej pamięci wszystko, co mogłoby być dla nich atrakcyjne z repertuaru tańców, bajek, piosenek i innych zabaw zbiorowych przeznaczonych dla małych kretynów, choćby tylko po to, żeby się od nich uwolnić, wykupując się w jakiś sposób. W tamtym okresie chodziłam jeszcze ubrana od stóp do głów, z angielska, i mówiłam sobie, że będę w stanie im wszystkim narzucić pewne minimum wychowania. Lecz, jak pisał nasz Goldsmith (Oliver Goldsmith 1728-1774), to pies właśnie umarł: jeden jedyny raz zamierzał ugryźć, a krew jego właścicieli była zatruta! Jeszcze widzę siebie w tym dniu. Z całą pewnością już ściągnięto mi majtki i wychłostano tyłek, a nawet przerżnięto mnie z zadkiem na widoku, na głównym placu wioski. Lecz sądziłam, że te małe potwory po prostu nie zrozumiały, o co chodzi, podobnie jak dobrze urodzone angielskie dziecko w żadnym razie nie ośmieliłoby się pamiętać, że weszło w nieodpowiednim momencie do matczynego buduaru, i domniemywać, że coś tam widziało. Wygolono mi publicznie podbrzusze, ale wygalanie się tam jest w modzie u tubylczych kobiet, więc dzieci mogły doskonale wziąć to za rodzaj seansu u fryzjera. Zasiadłam więc spokojnie pośrodku, w pełnym stroju, upewniwszy się, na ile to było możliwe, że się nie pobrudzę. Próbowałam, obawiam się, że w sposób nieco chaotyczny, przypomnieć sobie obojętnie jaką historyjkę, którą mogłabym opowiedzieć przy pomocy dużej ilości grymasów i gestów, gdyż zupełnie niepodobna było, by któreś z tych dzikich małych stworzeń zrozumiało choćby najprostsze słowo w przyzwoitej angielszczyźnie. Myślę, że nie powinnam była nigdy powiedzieć więcej niż trzy, cztery pierwsze zdania tej przeklętej historii. Dzikusy skupiły się wokół mnie, siedząc, leżąc albo nurzając się w zwykłym dla siebie lenistwie w bezkształtnych hamakach z lian. Chciałam opisać cudowną, jasnowłosą księżniczkę, zamierzając resztę wymyślić w trakcie opowiadania. Byłam właśnie przy opisie długich blond włosów i niebieskich oczu księżniczki, gdy wszędobylski Ga-Wau zerwał się ze swojego hamaka, przyklęknął koło mnie i zaczął rozpinać mi górę sukni. Suknia miała zapięcie pośrodku, na piersiach, od szyi do talii. Ten smarkacz jest nienormalny - rzekłam do siebie, nie nazbyt zdziwiona. Odpędzałam go, jak odpędza się muchę, i zapinałam z powrotem guziki z udaną obojętnością, cały czas usiłując wrócić do opowiadania. Mały potwór przez chwilę zatrzymał się potulnie, z buzią rozdziawioną z zaskoczenia. Potem zaatakował ponowię guziki, których zdołał odpiąć z pół tuzina więcej niż za pierwszym razem, odsłaniając już bieliznę. Rumieniec wystąpił mi na czoło. Nauczona już trochę doświadczeniem, może nawet nie trochę, skoro w poprzednich dniach skatowano mnie już na rozmaite sposoby, ze wszystkich sił powstrzymałam chęć spoliczkowania chamskiego nowicjusza, nie przestając zresztą twardo go odpychać. Oburzony, wydał z siebie jakąś karykaturę pomruku czy wycia, jakby uważał się za Ra-Haua we własnej osobie. Lecz przede wszystkim było to wezwanie pod adresem współplemieńców. Kiedy po raz nie wiem który próbowałam podjąć wątek mojej historyjki, cała rozwrzeszczana dzieciarnia rzuciła się na mnie i obsiadła mnie. Ledwie zdążyłam powiedzieć: „Niech Bóg ma mnie w swojej opiece!”, a już niezliczone ilości małpich łap powyrywały mi guziki z dziurek aż do ostatniego, potem obróciły mnie jak naleśnik na brzuch i zaczęły obdzierać z sukni. Ogarnięta strachem, ale szalejąc przy tym z wściekłości i upokorzenia, usiłowałam tym razem histerycznie stawić opór. Ale tamtejsze dzieci są naprawdę silne jak małe małpy. Zaledwie w kilka sekund zdarły ze mnie suknię, buciki, pończochy, potem halki i koszulę, a na końcu majtki, nie zaprzestając, aż zostałam naga, jak mnie Pan Bóg stworzył. Dosłownie płakałam z wściekłości. Teraz zaczęło się to, co w swojej naiwności nazwałam zabawami tych małych zboczeńców. Zresztą niedaleko pada jabłko od jabłoni. Rozebrawszy mnie w ten sposób do naga, puścili moje ramiona i nogi, na których usiedli albo uwiesili się jak winogrona, kiedy ściągali ze mnie ubranie. W przypływie gniewu zerwałam się z ziemi jednym susem. Zobaczą sobie mój biust i szparkę, ale w mgnieniu oka odbiorę im ubrania i włożę je z powrotem, wbrew temu całemu przeklętemu rodzajowi! Jak mogłam i powinnam była przewidzieć, moje ubrania zniknęły, te małe potwory pośpiesznie je gdzieś ukryły. W rezultacie stałam teraz w całej okazałości, naga, usiłując w całkowitym zagubieniu zakryć dłońmi to piersi, to szparkę, to znów okropną bruzdę, okropną szczelinę między moimi kobiecymi pośladkami. Dzieci śmiały się z tego do rozpuku. Marzyłam o tym, żeby puścić się biegiem i umknąć w ten sposób. Ale nie wiedziałam, czy w Nowej Zelandii nie ma jadowitych węży, a bałam się ich straszliwie, nie mówiąc już o innych zwierzętach, trzęsawiskach, obszarach lawy wulkanicznej, ciernistych krzewach i wszystkich pułapkach natury równie okrutnej jak te szkaradne dzieci. Kiedy tak się wahałam, jeden z chłopców musiał przykucnąć z tyłu za mną, u moich kostek u nóg i łydek, inni natarli od przodu, a ja straciłam równowagę i przewróciłam się na plecy, zgniatając przy tej okazji na placek tego dzieciaka, który usadowił się za mną, a teraz znalazł się pod spodem, na wysokości moich lędźwi, jaks żywa poduszka. Myślałam, że się od tego udusi, ale zaczął się śmiać na całe gardło, i wydaje mi się, że powiedział do innych, żeby go tam zostawili. Leżąc tak jak leżał, unosił mój brzuch i szparkę lekko w górę. Te demony nie omieszkały z tego skorzystać. Rozłożyły mi nogi i kilku z nich przysiadło na każdej, żeby mnie unieruchomić. Piekielny Ga-Wau, nie tracąc ani chwili, sam wyciągnął się na brzuchu pomiędzy moimi udami, z twarzą dokładnie na wysokości mojej szpary, i przyglądał jej się z wielką ciekawością. Tak, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Cały czas się przypatrując, zdawał sprawę ze swoich odkryć koleżkom. Wsunął mi swoje małe ręce pod pośladki, żeby jeszcze bardziej przybliżyć do siebie szparkę i rozchylić ją, i nagle pochylił głowę i zaczął mnie lizać. Zewnętrznie, jeśli wolno mi tak się wyrazić, nie mogłam niczego przedsięwziąć, dzieci trzymały mnie zbyt mocno. Zatem ściągnęłam się jak tylko możliwe w środku. Zapewne wyda się to niewiarygodne, przynajmniej tym, którzy nie znają tych barbarzyńców, ale język małego potworka zdołał już za pierwszym muśnięciem wyłuskać mi łechtaczkę. Osądzając, że nie była ona dostatecznie widoczna, wyjął ręce spod moich pośladków, z zimną krwią wysupłał ją za pomocą kciuków i zabrał się w najlepsze do jej masturbowania, liżąc ją naokoło i owijając wokół niej swój ruchliwy języczek. Oburzająca łechtaczka natychmiast się naprężyła. Ściągałam się w sobie zbyt energicznie, bym była zdolna do orgazmu, ale każde muśnięcie języka u zbiegu moich nóg powoli zaczynało odbijać się długim, suchym dreszczem. Prawdę rzekłszy, dzieciak tarmosił maleńki i kruchy organ zbyt nachalnie i z nadmiernie brutalną nieporadnością, by dało mi to rozkosz. Jego kolega leżący pode mną w poprzek moich lędźwi musiał się nudzić albo zazdrościć tak pięknego wyczynu lub też dzięki pozycji, w jakiej się znajdował, odczuwał każdy z moich dreszczy. By nie pozostać w tyle, wślizgnął się zwróconą do góry dłonią pomiędzy nasze dwa ciała i nagle wetknął mi jeden ze swoich ruchliwych palców do dziurki w pupie, co wstrząsnęło mną mimo woli. Dziewczynki, uważając z kolei, że się je zaniedbuje, włączyły się do gry. I to jakiej! Dwie z nich ssały mi łapczywie koniuszki piersi, które, jak łatwo się domyślić, bezzwłocznie się naprężyły. Pozostałe dzieci zabawiały się, drapiąc mnie delikatnie kolczastymi gałązkami. Nie wiem dlaczego, ale w końcu właśnie to ostatnie doznanie najbardziej było zbliżone do rozkoszy. Wywoływało u mnie głuche katusze i rozbudzało moją szparkę. Dzieciarnia, nie przestając mnie dręczyć, paplała wesolutko. Dwunastoletnia, z całą pewnością jeszcze niedojrzała dziewczynka, obdarzona jednak biustem, jakiego u nas nie powstydziłaby się całkiem dorosła panna, przegnała Ga-Waua spomiędzy moich nóg, robiąc mu wymówki. Sądziłam, że będę mogła odetchnąć. Ale ona chciała jedynie zająć miejsce swojego towarzysza zabaw. Wygodnie oparła się łokciem na moim prawym udzie i zamiast mnie lizać jak Ga-Wau, zaczęła w najlepsze brandzlować mnie palcem, wchodząc coraz głębiej, aż w końcu wsadziła mi go do pochwy. Przypuszczam, że sprawiło jej to przyjemność, bo szybciutko dołożyła drugi palec, a wreszcie całą małą rączkę, którą udało jej się wetknąć prawie po nadgarstek. To dzikie wtargnięcie w moje ciało sprawiło, że zaczęłam się trochę moczyć w środku, nie mogąc jednakże szczytować czysto fizycznie. Ale Ga-Wau, który w ten sposób poszedł w odstawkę, wraz z którymś ze swych kolegów albo nawet z kilkoma - zaczynałam już tracić głowę i rachubę - postanowił rozebrać dziewczynkę. Pozostawiwszy ją leżącą na brzuchu pomiędzy moimi nogami, pośpiesznie rozwiązali jej i ściągnęli przepaskę biodrową, w rezultacie czego ukazał się w całej okazałości jej wdzięczny, okrąglutki złocisty tyłeczek, uwydatniony jeszcze - by tak rzec - przez zagłębienie lędźwi. Dziewczynka jedynie roześmiała się z tego roznegliżowania. Wyciągnęła teraz rękę z mojej szparki i lekko przygryzała jej brzegi. Na to wszystko dwaj chłopcy rozłożyli jej nogi i poczęli wsuwać między pośladki jeden z rosnących tam owoców, odmianę różowobrązowego banana, nieco dłuższego, cieńszego i wyraźnie mniej zakrzywionego od tych, które spotykamy w Anglii. W momencie, kiedy koniuszek owocu wnikał w jej pupkę, dziewuszka próbowała się jeszcze śmiać, jednakże bezwiednie zacisnęła zęby na mojej szparce w okrutnym ukąszeniu. Wypięła nawet prowokujący mały tyłeczek, rzucając wyzwanie napastnikom. Ale zaraz po tym, czując, jak dziwacznie długi owoc, pokryty aksamitnym meszkiem, ale bardzo sztywny, powoli przeciera sobie drogę do jej wnętrzności, wykrzywiła dziecinną jeszcze buzię w grymasie przerażenia i wybuchnęła szlochem. Inne dziewczęta naturalnie głośno zaprotestowały. Tym razem miałam szczerą nadzieję, że wreszcie uda mi się uratować. Byłabym zachwycona, gdyby te małe potwory rozerwały się na strzępy dziobami i pazurami. Lecz ci, którzy siedzieli na mnie, nie mieli najmniejszego zamiaru wstawać. Chłopak, którego przygniotłam całym ciężarem ciała, sondował nawet palcem moją odbytnicę z jeszcze większym niż dotąd uporem, jakby chciał przypomnieć mi, że jestem od nich uzależniona. Tymczasem wyjęto spomiędzy pośladków dziewczyny nikczemnego roślinnego penisa, który je rozciągał, i parę jej przyjaciółek, by ją pomścić, wzięło się za obu winowajców i zdarło z nich przepaski biodrowe. Co dziwne, chociaż obaj poczciwcy oblali się ciemną purpurą pod naturalną ogorzelizną, a oczy zaiskrzyły im gniewnie, nie wydawało się, by nosili się z zamiarem użycia siły w swojej obronie, mimo że z pewnością mieli przewagę nad dziewczętami. Pozwolili się obnażyć, ukazując spokojnie zwisające urocze małe penisy, po czym dwie dziewczynki usadowiły się na zwalonych przez piorun pniach, każda ułożyła sobie po jednym z chłopców na kolanach, z tyłkiem na wierzchu, i niezwłocznie zaaplikowały im siarczyste lanie. Przyznaję, że to widowisko bardzo mi się spodobało, było rodzajem zemsty za mnie. Ale ku mojemu najwyższemu zdziwieniu, dziewczynki szybko uznały karę za wystarczającą, a ich ofiary zerwały się na nogi. Obaj smarkacze z policzkami pociemniałymi z upokorzenia i piekącymi zadkami mieli erekcję zupełnie jak dorośli. Widząc to, dziewczęta roześmiały się bez złośliwości, a nawet chwyciły ich za członki i udały, że poruszają nimi tam i z powrotem. Muszę powiedzieć, że nigdy nie widziałam czegoś podobnego. W wieku jedenastu, najwyżej dwunastu lat te indywidua miały członki całkowicie rozwinięte, drobniejsze niż dorośli, ale w porównaniu z długością ciała nawet większe, z wystającą żołędzia, być może obrzezaną, która wyraźnie odcinała się od dużego różanego pąka napletka oraz twardych i zwartych jak małe śliwki jąder. Zapominając albo udając, że zapomnieli o przed chwilą otrzymanej chłoście, obaj nieustraszeni smarkacze ponownie pochylili się nade mną. Z pomocą kilku kolegów zgięli mi kolana pod brodą i przytrzymali w tej pozycji, ze szparką wystawioną na widok i prawie całkiem otwartą. Nagle, bez uprzedzenia i bez żadnych wstępów, przyjaciel Ga-Waua przylgnął brzuchem do moich pośladków i wsunął we mnie swój długi małpi członek aż po nasadę. Żołądź, tworząc, jak wspomniałam, nienormalną wypukłość na końcu członka, była zupełnie rozkoszna, a zresztą wchodziła i wychodziła ze mnie z oszałamiającą prędkością, zupełnie jakbym była dosiadana przez psa albo małpę. Nie zdołałam powstrzymać pierwszego orgazmu, który wydarł z kolei z chłopca szaleńczy mały wytrysk soku rozkoszy. Dziewuchy nagrodziły to brawami. Pochylone nacie mną, ugniatały mi piersi małymi łapkami, żeby zobaczyć, czy robią się miększe. Jeśli zaś chodzi o Ga-Waua, który wciąż miał niewiarygodnie trwałą i sztywną erekcję, bezceremonialnie odsunął on swego kompana, zajął jego miejsce i natychmiast zagłębił mi członek w pupkę. On również wślizgiwał się we mnie i wibrował, to w przód, to w tył, jakby masturbował się między moimi pośladkami w zawrotnym rytmie, i znów niemal natychmiast zaczęłam przeżywać szczytowanie, piekielnie dotkliwie i zraszając się szalenie obficie kobiecym sokiem, i to nie tylko tam, gdzie znajdował się członek, ale również w pochwie, w brzuchu, w całym jestestwie. Odnosiłam wrażenie, że wetknięto mi między uda i między pośladki żywego węgorza elektrycznego, a on rzucał się gorączkowo i każda z jego konwulsji zmuszała mnie do moczenia się z rozkoszy. Wielki Ra-Hau wypełniał mi wnętrzności, nadymał mnie i wypychał w środku, ale zarazem rozciągał mnie: było to cierpienie srogie i wspaniałe zarazem. Chłopięcy członek wetknięty w mój odbyt w całości był tylko wspaniały. W pewien szczególny sposób przeczyszczał mi duszę. Jego mała, ale już sękata żołądź była we mnie gniazdem czystej rozkoszy i czystego orgazmu. Kiedy chłopiec przeżył swoją rozkosz, wyciągnął swoją cudowną bagietkę, swój mały zaczarowany flet (Kleine Zauberflote. Te dwa słowa są w tekście po niemiecku), i miałam wrażenie, że czyni mnie pustą, że wyrywa coś najistotniejszego, czego nie umiem nazwać, z najgłębszych, najwrażliwszych i najbardziej wygłodniałych czeluści mojego ciała. Błagałam go, żeby mu znów stanął, żeby znów wszedł w moją pupkę tą swoją cudowną, małą żerdką, tą swoją magiczną laseczką, jak w kurczę nadziewane na rożen przez kuper. Tak naprawdę, wszystko inne było mi obojętne. Dzieciak mógł mnie potem zbić, jeśliby mu przyszła na to ochota. Lecz on nie zrozumiał albo jego młodzieńcze lędźwia były już wyczerpane. Śmiał się tylko, dysząc ciężko, podczas gdy ja płakałam z wdzięczności i żalu. Wspomniałam już, że unikałam spotkań z dziećmi. To dlatego, że dzieci nigdy nie troszczą się o zaspokojenie dorosłych. Wiem doskonale zresztą, że wielu dorosłych nie różni się w tym zbytnio od dzieci. Być może dziećmi rządzi jedynie egoizm, a pozbawione są dobrych manier. Owego dnia upokorzyły mnie tak bardzo, jak z pewnością nie była nigdy upokorzona żadna Angielka. Chłopcy i dziewczęta, te smarkacze, które powinnam pousadzać za pomocą rózgi w szkolnych ławkach albo w pokoju dziecinnym, posunęły swoją perwersję do tego stopnia, że nie tylko rozebrały mnie, ściągnęły mi majtki i nie zostawiły ani skrawka ubrania, ale na dodatek obmacywały mnie we wszystkich najskrytszych miejscach istoty ludzkiej, dorosłej oczywiście, ssały mnie, lizały, masturbowały na siłę. Wydaje mi się, że to był już szczyt wszystkiego. Na koniec posunęły się do tego, że weszły ze wszystkich stron w moje ciało swoimi diabolicznymi członkami. A teraz, gdy wbrew mej woli ich sztuczki zaczęły doprowadzać mnie do rozkoszy, wysysać nawet sok z moich wnętrzności, teraz kiedy błagałam je na kolanach, żeby pozwoliły mi się nasycić, by doprowadziły mnie do błogiego odrętwienia, one miały w pogardzie potrzebę rozbudzoną, stworzoną dzięki ich perfidii, i opuszczały mnie. Och! Jakże ja ich nienawidziłam, jakże nienawidzę dzieci! O wiele za łatwo jest rozważać, kiedy już jest po wszystkim, to co myślało się w samej chwili najwyższej rozkoszy, bowiem w takim momencie nie jest się panem samego siebie. Nie, brzydziłam się nimi, nienawidziłam ich! A kiedy mówię, że mnie opuściły, mam na myśli jedynie rozkosz, moją rozkosz. Nadal pozostawałam ich więźniem i niewolnicą. Nawet nie przyszło im do głowy, by zastąpić Ga-Waua albo poprosić kogoś z jego kolegów będących w lepszym stanie, żeby zajął jego miejsce, a przecież byłoby to dla nich takie proste. Następca podjąłby dzieło, które Ga-Wau porzucił nie dokończone i to wszystko. Ale nie. Nie chcieli nawet zwrócić mi wolności, nie mogli ścierpieć, że mogłabym, zostawszy w końcu sama, lepiej lub gorzej zamknąć się w zawiedzionym pożądaniu, w nie zaspokojonym głodzie, w wyszydzonej godności. Nadal naśladując starszych, oczywiście w tym co najgorsze, niepotrzebne, a zarazem głupie, kazały mi wstać, uśmiechały się do mnie, jakby uważały, że powinnam być nieprzytomna ze szczęścia po tym, jak mnie tak świetnie przeleciały przez tyłek i tak świetnie zerżnęły! Małe dziewczynki umyły mnie, przyniósłszy wody w zwiniętych liściach, które błyszczały jak polakierowane. Kiedy już uznały, że jestem czysta, zawlokły mnie, nie zwracając mi zresztą odzienia, w gęstwinę gigantycznych paproci i drzew, w samo serce bujnej przyrody. Przerażało mnie to, że muszę iść nago otoczona dziećmi. Tym bardziej, że o ile niektóre grzecznie trzymały mnie za rękę albo szły z boku jak mali dorośli, o tyle inne, wśród pogwarek i chichotów, wkładały mi znienacka palec do odbytnicy i upierały się, żeby iść w ten sposób, co rodziło we mnie nieznośne poczucie śmieszności. Dotarliśmy do źródełka w skale, u której podnóża rozciągała się śliczna sadzawka z krystaliczną wodą. Przez chwilę odżyła we mnie nadzieja, bowiem było tam dwoje dorosłych, którzy przyszli zaczerpnąć wody albo - co bardziej prawdopodobne - nacieszyć się sobą, popieścić się trochę i przypieczętować swoje zaręczyny. Na ich widok ogarnęło mnie ponownie oburzenie z domieszką nadziei. Jednym gwałtownym szarpnięciem pozbyłam się palca dziewczynki, która trzymała mi go idiotycznie między pośladkami od dobrej minuty, ułamałam gałąź paproci i zasłoniwszy nią w miarę możliwości pipkę, podbiegłam do dwojga młodych ludzi, błagając ich po angielsku urywanym głosem o pomoc. Dzieciarnia puściła się za mną pędem, wydając gniewne wrzaski. Młoda dziewczyna, obskoczona z dwóch stron, aż otwarła usta, podczas gdy jej ukochany zmarszczył brwi. Wymienili z dziećmi kilka krótkich pytań i wartkich odpowiedzi. No i miałam tę swoją upragnioną pomoc, a niech to! A zresztą, dlaczego miałabym być tak okrutna, żeby próbować odebrać tym uroczym dzieciaczkom ich ulubioną maskotkę! Za całą pomoc, nakazał jednej z dziewcząt, wyjątkowo zresztą wdzięcznej, rozkwitłej i rosłej jak źrebię, usadowić się na jednym z tych przeklętych zwalonych pniaków, mnie zaś polecił ułożyć się w poprzek jej kolan, i kolejny raz, jak mogłam była sama przypuścić, okazało się, że zasłużyłam na lanie! Kolejny raz okazało się też, że ta mała kreatura ma, podobnie jak jej współplemieńcy, łapy jak sprężyny! Stłukła mnie tak, że nawet Nawa-Na mogłaby jej pozazdrościć. Od każdego jej ciosu pękał mi tyłek, a wygłodniały już odbyt jeszcze bardziej stawał w ogniu. Kretyński młodzian, całkiem zadowolony, przypatrywał się widowisku. Dostrzegłam, że ma potężną erekcję. Jego ukochana również to spostrzegła i natychmiast rozpięła mu przepaskę, po czym nie przejmując się zupełnie obecnością dzieci, zapomniawszy nawet przyklęknąć, pochyliła się zwinnym ruchem i zaczęła ssać mu żołądź, aż radośnie spuścił się, mamrocząc i tocząc ślinę. Ona zaś przełknęła soki rozkoszy mężczyzny, odchylając szyję uszczęśliwionym gestem jak puszący się gołąb. Dziewczynka nie przestawała mnie chłostać. Nie płakałam z tego powodu, ale też pewne jest, że piekący ból każdego klapsa zamiast mnie nasycić, podrażniał do granic wytrzymałości rozpaloną żądzę, nienasycenie, rodzaj próżni i wewnętrznego niepokoju, który od dawna mnie trawił. Sądzę, że w tym momencie zniosłabym nawet, gdyby ktoś mnie zerżnął za pomocą dyszla od wozu. Dziewczynka na szczęście zmęczyła się praniem mnie po tyłku i wpadła na genialny pomysł, żeby masturbować mnie na tyle długo i zręcznie w szparce pipki i we wrażliwych okolicach pochwy, że mogłam przynajmniej jeszcze raz się zmoczyć. Czułam się teraz bardzo znużona, a każde włókno moich mięśni i mojej duszy było rozprężone i skonane. Człowiek, choćby najbardziej pogodzony z przeznaczeniem skazującym go na bycie przedmiotem, źle znosi, jeśli doprowadzany jest do ostateczności, brany, porzucany, znów przygarniany, gdy przeżywa, w nieskończoność zawód i spełnienie, dostając na uspokojenie tylko lanie w tyłek. Dwoje młodych ludzi odeszło. Jeśli chodzi o dzieci, wydały mi się bardziej ożywione niż kiedykolwiek, co zresztą jest częścią wysoce denerwujących przywilejów dziecięcego wieku. Można chyba zrozumieć, do jakiego stopnia ich nienawidziłam! Po moim nazbyt krótkotrwałym orgazmie raczyły wyrazić zgodę, bym zanurzyła się w krystalicznej i bardzo chłodnej wodzie sadzawki. Stężałam nieco z zimna. Potem przecięliśmy strumyk, który wpada do sadzawki, przeszliśmy koło źródła i idąc wśród drzew kauri i mniej strzelistej roślinności dotarliśmy do dosyć rozległej polanki, na której trawa i mech gorące były od słońca. Natychmiast osunęłam się na ziemię i ułożyłam leniwie na tym ciepłym filcu, opierając jedynie głowę na zgiętym ramieniu. Oddałabym majątek, żeby móc zamknąć oczy na kilka godzin, kilka chwil. Dzieci, które radośnie paplały między sobą, nie zwracając już uwagi na moją osobę, nagle postanowiły same rozebrać się do naga. Po tych wszystkich skargach, którym dałam przed chwilą upust - a przypuszczam, że żadna rozsądna istota nie uzna ich za nieuzasadnione - jestem skłonna również sądzić, że uwierzycie mi, jeśli powiem, że nigdy w całym moim życiu nie zdarzyło mi się ujrzeć na własne oczy równie porywającego widoku. Jestem gotowa powtórzyć, chociaż ciężko mi przychodzi to przyznać, że tubylcy w znakomitej większości są piękni. Dorośli mężczyźni, jak to już zauważyłam, są nieco zbyt krępi i przyciężcy w biodrach, uda zaś i nogi mają nadmiernie umięśnione. Młodzi natomiast, chłopcy i dziewczęta, mają jakiś nieopisany wdzięk, smukłe i płynne kształty, czystą w rysunku muskulaturę, ciało o gładkim połysku i zwierzęcą elegancję w każdym ruchu. I chociaż sama pozostałam bardzo jasna, unikając zawsze chodzenia nago podczas największej spiekoty, muszę przyznać, że po pewnym czasie nie budziła już mojej odrazy zadziwiająca gama brązu, od pastelowo-złotego po najciemniejszy karmel, tak typowa dla ciał tych dzikusów. Wreszcie spotyka się, tak wśród mężczyzn jak i wśród kobiet, długie, wprost błyszczące zdrowiem włosy, oczy pięknie wykrojone i dumne, i wyśmienite zęby, które bez wątpienia zawdzięczają rybom stanowiącym ważny składnik ich pożywienia. Chłopcy, ukazując w uśmiechu piękne białe zęby, pomagali dziewczynkom ściągnąć, a potem poskładać z zabawną starannością biodrowe przepaski. Sami woleli nie korzystać z pomocy dziewcząt i robili to między sobą. Jeszcze zabawniejsze wydało mi się to, że przyglądali się sobie nawzajem z ogromną ciekawością, jakby rzeczywiście przepaska biodrowa pełniła tę samą rolę, co ubranie u istot cywilizowanych. Potem z piersi jakiejś dziewuszki wydobył się cichy okrzyk zaskoczenia i zachwytu, gdy ujrzała mniej lub bardziej podniecone urocze członki tych spośród kolegów, którzy stali już nadzy. Ci zaś, mimo że mogli zarówno przedtem jak i teraz pobierać na mojej osobie wszelkie lekcje fizjologii i anatomii porównawczej, o jakich dorastający młodzian mógłby tylko zamarzyć, nie ukrywali niecierpliwości i uradowania w chwili, gdy przepaska dziewczynki, którą rozbierali, opadała w końcu na ziemię, ukazując wyzywający mały tyłeczek i delikatną, lekko wydatną, ciasno zamkniętą pipkę. Bardzo dziwne było to, że odkrycie tych lepiej skrywanych i bardziej sekretnych skarbów budziło u chłopców coraz żywsze i bardziej pożądliwe zainteresowanie drobnymi, lecz - jak powiedziałam - doskonale już wykształconymi piersiami swoich młodych towarzyszek: a przecież mieli je przed oczyma przez cały boży dzień, jak rok długi, i pozornie nie przywiązywali do nich jakiegoś szczególnego znaczenia. I nie jeden chłopiec, ale wszyscy, którzy tam byli, albo prawie wszyscy naraz zbiegali się do obnażonej nagle dziewczynki i dokładnie oglądali najpierw jej szparkę, jej niewielki złotawy zadek, a wszystko to z zębami zaciśniętymi z głębokiego poruszenia albo nieopisanego zadowolenia; niemal natychmiast potem podnosili wzrok i uśmiechając się prawie ekstatycznie brali w ostrożnie wygięte dłonie zgrabne piersi, nabrzmiałe już mlecznobiałą, mieniącą się i promieniującą kobiecością. Leżałam wyciągnięta w trawie, wyobrażając sobie mgliście i leniwie, że jestem czymś w rodzaju królowe pszczół, pełnej znużenia i sytej od słońca. Ptaki rozsypywały w powietrzu miękkie tryle, a woda podzwaniała przejrzyście i świeżo pod ścianami listowia. Dzieci ułożyły się z wolna w mniejszej lub większej odległości ode mnie. Niewątpliwie nawet dzikus może marzyć. Pogrążone, jak ja, w promiennych marzeniach swych ciał, niezauważalnie zniżały stopniowo głos. Nagie jak w czasach prawdziwego dzieciństwa świata, okresu, którego tak naprawdę nie wyrzekły się nigdy ani one, ani ich rodzice, odkrywały dalej swoje ciała. Dziewczynki, małe kobietki, jak zwykle były najbardziej pomysłowe. Nie krępowało ich wcale, kiedy łączyły się po dwie lub trzy, by zająć się jednym ze swych małych męskich współtowarzyszy. Naturalnie dziewczynek było więcej. Ze swej strony miałam wrażenie, że jestem w podeszłym wieku i całkowicie nieprzydatna, podobnie jak w czasach, kiedy przybyłam do wioski. Dla dziewczynek natomiast wszystko było dozwolone i możliwe, gdyż jeszcze nic prawie nie wiedziały o świecie. W najoczywistszy sposób to właśnie wiedza zaślepia, oto sens, jaki niesie obraz zakazanego owocu. Trzeba nam było i wciąż nam trzeba, jak sądzę, odkryć wiedzę łatwiejszą do ogarnięcia, a taką jest w pewnej mierze właśnie wiedza dzieci. Jedna z dziewczynek na przykład, wraz z przyjaciółkami, dotykiem ucząc się ciała jednego z chłopców, doprowadziła go w końcu do nader widocznego stanu podniecenia. Roześmiała się głośno, zmrużyła pieszczotliwie oczy, po czym nie mniej spontanicznie wynalazła sposób spożytkowania tego stanu. Z wdziękiem wzięła do ręki biały członek chłopca, podziwiała przez chwilę kontrast między tą białością a różowomięsistą żołędzia, i nagle wsunęła go sobie do ust, zupełnie jak angielskie dziecko ssące łakocie. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu widząc, z jaką niestrudzoną żarłocznością zasysa, przeżuwa i przygryza zgrabny ogonek małego dzikusa. Jedna z jej koleżanek, zobaczywszy ją tak uszczęśliwioną, bezceremonialnie odebrała jej zdobycz. Wyjęła z buzi współtowarzyszki ten zakazany, a przecież dostępny śliczny owoc, stracony i odzyskany, i pochyliła się jak miedzianobrązowa cienka liana, by chwycić go własnymi wargami. Chłopiec zaczął mrugać powiekami przesłaniającymi rozszerzone źrenice i ciężko dyszeć. Lecz jego uroczy kat wyjątkowo nie okazał się zbytnim egoistą, i może nawet szkoda. Kat, dziewczynka, zanim pozwoliła ofierze spuścić się do buzi, wyrzekła się tego, co zdobyła, i całkiem dobrowolnie, z czystej szczodrości, ofiarowała to innemu małemu chłopcu. Wspomniałam już, że z takiej czy innej przyczyny tubylcy, kiedy są razem, nie okazują się zbyt wielkimi zuchami. Być może tylko dlatego, że kobiet jest więcej. Tak więc chłopiec wzbraniał się ze śmiechem przed przyjęciem podarunku, który chciano mu ofiarować. A dziewczynki bardzo na to nastawały, szczebiocąc. „Ale dlaczego? Zobaczysz, jakie to dobre” - mówiły mu na pewno. „Rzeczywiście, dlaczego by nie?” - musiał pomyśleć. Przyjął więc kutaska kolegi, musnął go brzegiem warg, jak próbuje się zbyt gorące danie, possał go z początku lękliwie, potem przymknął oczy, stawał się coraz powolniejszy w ruchach i coraz żarłoczniejszy. Roześmiane dziewczynki wymyśliły teraz inne zabawy, wyłoniły chłopców i porozdzielały ich pomiędzy siebie. „My też jesteśmy bardzo dobre” mówiły im z pewnością. I odkrywając krok za krokiem własne kształty, rysunek własnych ciał - by tak rzec - przyuczały młodych i pełnych wdzięku kochanków, przytulały ciemne głowy do siebie, do swych piersi i szparek, przewracały się na brzuchy w ciepłej trawie i oddawały, by je pieszczono, by spijano rozkosz ze szczelin ich małych prowokujących tyłeczków, małych elastycznych pipek. Tyle że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć takich miniaturowych kochanków całujących się w całym tego słowa znaczeniu w usta. Czasami leżą objęci w trawie, jedno obok drugiego, i wówczas wargi chłopca dotykają warg dziewczynki. Ale nigdy nie posuwają się dalej, jakby sam pocałunek był im całkowicie nie znany, obcy. Zamiast wymieniać pocałunki, wydaje się, że wolą razem oddychać, obwąchiwać się, wdychać swoją woń z wielką czułością. U nas w Anglii często widywałam, jak w ten właśnie sposób kochają się konie. I w porównaniu z tym nasz pocałunek wydaje się, nie wiem dlaczego, nabierać prostackiego i pośpiesznego charakteru, staje się niestosowny, głupio żarłoczny i plugawy. Nie zdarzyło mi się tam również widzieć, aby któraś z dziewczynek, kiedy byliśmy na leśnej polance, odważyła się włożyć sobie między delikatne i krągłe uda naprężony członek swego towarzysza. Mimo to muszę przyznać, że pragnęłam z całego serca, ażeby jedna lub druga poważyła się na to. Można bowiem cierpieć za pośrednictwem innej osoby z powodu niespełnienia - doświadczyłam tam tego na sobie. Lecz sądzę, że wszystkie te dzieci były dziewicze i że wiedziały, że takie są tym lepiej, iż plemię przywiązuje do tego szczególną wagę w trakcie rozmaitych rytuałów, na przykład w chwili osiągnięcia dojrzałości. Co do stosunku analnego, wydaje mi się wielce prawdopodobne, że rzęsiste łzy przelewane przez tę spośród nich, którą Ga-Wau i jego nicpoń koleżka sodomizowali owocem, a także to, co praktykowano na mnie, sprawiało, iż takie doświadczenie musiało nie wydawać im się nazbyt pociągające. Zresztą podzielam w tym względzie ich odczucia. Bowiem pomysłowość kobiety nigdy nie miała równego sobie rywala ani innego hamulca oprócz przezorności. A jednak jedna z najładniejszych dziewcząt, pragnąc wbrew naturze osiągnąć zaspokojenie przynajmniej swojej ciekawości i zyskać całkowitą pewność - paradoksalnie wydało mi się, że był w tym szczyt kobiecości - nie spoczęła, aż udało jej się ułożyć w trawie obok siebie, a właściwie jednego za drugim, dwóch uroczych brązowoskórych chłopców. Leżeli na boku w ten sposób, że pierś jednego przylegała do pleców drugiego. Wówczas mała awanturnica poprosiła tego ostatniego, by podciągnął kolana i tym sposobem odsłonił i rozwarł swoje idealnie kształtne młodzieńcze pośladki. Chwyciła z całkowitą prostotą członek drugiego z chłopców, pieściła go tylko tak długo, aż upewniła się co do jego gotowości, po czym nakierowała go prościutko w odbyt pierwszego chłopca, każąc równocześnie mimowolnemu napastnikowi włożyć trochę własnego wysiłku, we właściwym miejscu i właściwym czasie. Mały barbarzyńca, śmiejąc się od ucha do ucha, w istocie natarł jednym pchnięciem, jednym pociągnięciem spustu, jak skaczący królik. Jego współtowarzysz, przeniknięty w ten sposób w głąb jednym ciosem, skrzywił się dość konwulsyjnie w chwili, kiedy żołądź rozciągnęła i pokonała odbytnicę. Lecz gdy jego przyjaciel był już na dobre w nim, nie poruszał się więcej i twarz mu się rozpogodziła. Drugi nawet nie myślał chyba o tym, żeby go wykorzystać, po prostu był sobie w jego wnętrzu. Zauważyłam także, że dzieci tubylców zachowują swoje budzące dreszcz erekcje, bez najmniejszych oznak znużenia, niewiarygodnie długo. Chłopiec z bajkowym wdziękiem ograniczył się do objęcia przyjaciela wpół ramionami, wtulił się policzkiem w jego kark i w tej pozycji zasnął, z członkiem w ciele drugiego. Dziewczynki, nieco poruszone, patrzyły na nich, rozmawiając między sobą półgłosem. Instynktownie pragnęły także kogoś objąć ramieniem, pocałować, przytulić. Czyjaś mała dłoń gładziła z zapamiętaniem i czułością jakąś pierś, jakiś członek, jakąś szparkę, czyjś wrzecionowaty palec wślizgiwał się w jakąś pochwę albo pupkę i tam zostawał. Niektóre dziewczynki układały się w trawie, przygarniając do siebie młodych kochanków, i długo pieściły żołędzia ich członków wejście do szparki. Najśmielsze ujmowały i ściskały między udami, nie wprowadzając do pochwy, sam członek, po czym wykonywały kilka krótkich ruchów w przód i w tył przez wypięcie i cofnięcie lędźwi, i w ten sposób doprowadzały ich do orgazmu, który moczył ich złociste ciała młodzieńczym nasieniem. Drobne szczęki zaciskały się kurczowo, gdy dziewczyny czuły, jak narasta w nich, a tej samej chwili także w ich młodziutkim kochanku uwięzionym między krągłymi udami, fala przypływu rozkoszy. Mimo to przyszło mi do głowy, że kiedy tak patrzą z rozczulającym wzruszeniem, jak ciało jednego z chłopców zagłębia się w ciało drugiego albo jak palec zanurza, się w pochwę, członek napina się i mozolnie usiłuje przetrzeć sobie drogę i zaspokoić się między ich własnymi udami, nie tyle chodzi o zmysłowość, co o odkrywanie nowego świata, bliskiego i olśniewającego, o porozumienie między istotami ludzkimi: jak dwie z nich, lub więcej, mogą stać się jedną. Dobrze wiedziały, że to, co robiło dwóch chłopców, jeszcze lepiej może robić mężczyzna z kobietą. Ale teraz nie było już mężczyzn i kobiet. Ja jestem innym, który jest mną, jesteśmy jedną żyjącą substancją, jednym słowem, jedną wzajemną wymianą. Światło gorących promieni słońca, przesłonięte niekiedy woalem drobnej ulewy, ochłodziło się teraz podobnie jak trawa. Nigdy już nie miałam odkryć miłości, bowiem została mi ona już ukazana i ofiarowana, a ja umiałam lub mogłam użyć jej jedynie po to, by pogrążyć się w jeszcze większej samotności. Stało się tak również za sprawą zmysłów, które trzymały mnie w napięciu, a teraz, wraz ze schyłkiem dnia, przywracały mnie do rzeczywistości. Byłam wzburzona, może nieco w inny sposób, ale równie głęboko i równie gwałtownie jak dziewczęta, kiedy członek ładnego ciemnowłosego chłopca wszedł w odbyt jego przyjaciela. To wzburzenie zżerało mnie skrycie i w końcu nie mogłam już dłużej wytrzymać. Dlaczegóż to ja sama miałabym być jedyną samotną osobą? Czyż nie należałam także, czy nie zostałam przyswojona, jak jedno ciało przyswaja drugie, przez te dzieci, które w zabawach uczą się kochać? Czy wraz z niewinnością musimy tracić na zawsze wszelką miłość, każdą zabawę? A może raczej przeciwnie, miłość i ta zabawa nie są niczym innym jak niewinnością? Kochaj mnie i pozwól się kochać, bawmy się razem ty i ja, a nigdy nie będę niepotrzebna, nigdy się nie zestarzeję. Kilku chłopców, nie chcąc spłoszyć świeżego snu, chciałoby się powiedzieć - rodzaju ostatecznego spełnienia, swoich dwóch wciąż ciasno objętych kolegów, przyszło położyć się wokół mnie, tuż obok. Z tą samą nabożną i radosną ciekawością muskali moje piersi albo wzgórek mojego łona, dotykali go przez chwilę wargami, pocierali ukradkowo językiem słodkie pofałdowanie ciała między wargami mojej szparki. Gdy pod wpływem tych nieśmiałych pieszczot i na widok innych tulących się do siebie i całujących dzieci mój głód stał się zbyt dotkliwy, przewróciłam się na bok i przytuliłam jednego z chłopców do moich pleców. Spostrzegłam, że rozpromienił się ze szczęścia, ponieważ wybrałam właśnie jego. Później już go nie widziałam. Wyciągnęłam rękę za siebie, poszukałam go, z czystej przyjemności masowałam go między udami, a kiedy jego młodzieńczy członek przybrał bardziej niż kiedykolwiek giętką i surową twardość drzewca łuku, wygięłam lędźwie, żeby mocno rozchylić pośladki, przyłożyłam żołądź do samego środka mojej pupki i z delikatną stanowczością pociągnęłam za członek, żeby chłopiec zrozumiał. W istocie nie kazał na siebie długo czekać. Odchylił w tył jędrne ciało i tym samym ruchem wyrzucił w przód, by tak rzec, całe podbrzusze, pchnął członkiem i wszedł we mnie. Poczułam, że twarz kurczy mi się przelotnie z bólu, gdy żołądź rozwierała mi odbyt. Lecz dokładnie tak samo jak ten spośród młodziutkich kochanków, który przyjął w siebie współtowarzysza, gdy tylko członek był już we mnie, poczułam się cudownie. Byłam już całkiem wilgotna i gotowa w środku w momencie, gdy mój młody kochanek mnie przebił, a poza tym, w porównaniu z Ra-Hauem, on także był lekki i miękki jak kwiat. Rozpoczął pierwsze wahadłowe ruchy, pierwsze podrygi należące do roli mężczyzny, ale powstrzymałam go, zwierając najciaśniej jak potrafiłam pupkę wokół jego członka, dusząc go, topiąc, by tak rzec, między pośladkami i w głębi brzucha. Prawdę mówiąc, ściskanie go w ten sposób, unieruchomienie i przytrzymanie w samym środku moich wnętrzności, podczas gdy wciąż stał na baczność jak mały żołnierz, było do głębi rozkoszne. Gdy leżałam tak na jednym boku, podczas gdy przyzwyczajona byłam schylać się wpół lub klęczeć, gdy brano mnie przez pupkę, odniosłam wrażenie, że mogę odczuć w ciepłym, intymnym wnętrzu mego brzucha, przez całą długość, dotyk cudownej, małej, sztywnej lancy, jej hardą i elastyczną smukłość. Zaczęłam szczytować bardzo delikatnie, sennym, rozmarzonym pulsowaniem, zamiast uczucia rozdarcia lub szamotania. Puls rozkoszy, który tętnił w najgłębszych zakamarkach mojego ciała, wokół dziecięcego członka. Nawet ból, który nie wygasł w rozciągniętym na siłę odbycie, stawał się czymś bliskim i słodkim. Chłopiec nie gniewał się, że powstrzymałam jego orgazm. Nie oddając mojej zdobyczy, ani całkowitego panowania nad nią, niezauważalnie oderwałam bok od ziemi, a mój młodzieńczy kochanek z własnego odruchu wślizgnął się pode mnie dłonią, potem ramieniem, i objął mnie wpół pewnym i pełnym ciepła chwytem prawdziwego małego mężczyzny, a w końcu zamknął władczo dłoń na mojej szparce. Lecz udawałam, że i tego mu zabraniam. Nakryłam jego dłoń swoją, rozwarłam i rozprostowałam mu palce, aż pojął, że powinien zostawić je całkiem luźno i miękko, a wówczas posłużyłam się nimi jak małym żywym grzebieniem, by pieścić sobie łechtaczkę, wargi sromowe, wzgórek i sam przedsionek pochwy. Chłopiec śmiał się przez zęby z tego pomysłu. Ja zaś wkrótce zaczęłam pojękiwać cichutko i rzęzić z rozkoszy, gdy szczytowe podniecenie wywołane szczoteczką z ludzkiej ręki scalało się w jedno z tym, które na nowo rodziło się, jak rodzą się fale, by się toczyć i rozpryskać pomiędzy pośladkami i w głębi moich trzewi. Dziewczynka, która dała mi lanie, przyszła położyć się koło nas, tuż przede mną, w towarzystwie przyjaciółki. Próbowały nas naśladować środkami, które posiadały. Każda wsunęła palec w pupkę drugiej, a wolną ręką rozwierała jej i pieściła - z początku z pewną ostrożnością, potem coraz bardziej namiętnie - narządy płciowe w taki sposób, że nie trzeba było dużo czasu, by obie zaczęły jęczeć. Ten widok, ich cienkie, wzburzone głosy, a także nie mniej żywe i nie mniej cielesne wspomnienie chłosty, którą otrzymałam od takich właśnie dzieci, wszystko to razem sprawiło, że pękły we mnie ostatnie tamy podniecenia. Mój zdradziecki mały kochanek skorzystał zresztą z tego, że miałam podzieloną uwagę, odkąd bawiłam się jego ręką, i znów zaczai poruszać się między moimi pośladkami. Wchodził i wycofywał się bardzo zręcznie, niezbyt gorączkowo, rozciągając mnie w środku tyle, ile trzeba, budząc we mnie tyle lęku, ile trzeba w sekundzie, w której już wydawało się, że wyślizgnie się ze mnie, a wtedy zmieniał kierunek swojego ruchu, tego wyciągania ciała ciałem, i ponownie zanurzał się w najbardziej wilgotnej i rozedrganej części mojego brzucha. - Poczekaj na mnie! Poczekaj na mnie! - błagałam. I rzeczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że mnie zrozumiał. Powstrzymał się aż do chwili, gdy otępiała, rzucona w otchłań, konwulsyjnie strzyknęłam wewnątrz pochwy i pomiędzy jego palcami całym strumieniem rozkoszy, podczas gdy dokładnie w tym samym momencie on wbijał się we mnie po raz ostatni z potężnym, rozdzierającym i rozdartym spazmem, i spuszczał się młodzieńczym, gorącym nasieniem, co sprawiło, że krzyk wydarł się nam obojgu. Czułam się potem taka szczęśliwa. Spałam trochę w ciepłym zapadającym zmierzchu, podczas gdy dzieci, niestrudzone jak to dzieci, kontynuowały zabawy, śpiewy, tańce. Tego wieczoru dobrowolnie świadczyłam im wszelkie usługi, jakich tylko mogły zapragnąć. Wiedziałam, że na początku i mnie usłużono dobrze. Ssałam małe pipki, świeże jeszcze dzieciństwem, jak prawdziwe łakocie, aż topniały w ustach. Uczyć, podarować coś tym, które pokazywały mi i ofiarowywały swoje cudowne szparki, pierwsze kobiece wzruszenia -to także czyniło mnie szczęśliwą. Wargami zebrałam z koniuszków małych członków, jakby zdziwionych własną twardością, jasny obłok rozkoszy, niezrównany smak mokrego kasztana. Chętnie nawet wstałam, żeby Ga-Wau i inne dzikusy mogły kochać się ze mną twarzą w twarz, starannie i z powagą, usiłując utrzymać się na uginających kolanach. Byli naprawdę bardzo śmieszni, bardzo czarujący z tymi swoimi małymi buziami sięgającymi mi zaledwie do podbródka, z tymi cienkimi, a pomimo to nieproporcjonalnie dużymi członkami, z twardymi jądrami, a także przez sposób uginania kolan, marszczenia brwi w obawie, że nie trafią tam gdzie trzeba, prostowania się jednym krótkim ruchem, z ulgą, gdy już zyskali pewność, że dobrze umieścili się we mnie, że ich członki dobrze wybrały sobie miejsce w naturalnym schronieniu, jakie dawała moja pochwa. Ale mimo wszystko, nie szydziłam z nich. To przecież dusza, a nie ciało, jak zwykło się sądzić, ma swój wiek, swój starczy uwiąd, swoje dzieciństwo. Od czasu do czasu, kiedy moi mali kochankowie z powagą zbryzgali mi kleistą cieczą nasadę ud, dawałam nurka do sadzawki z innymi chłopcami i dziewczętami. Śmialiśmy się, chlapaliśmy się wodą. Zadawałam sobie pytanie, co to znaczy być dorosłą. Używać życia i korzystać z małych przyjemności, wiedząc, że nimi są, a nie wiedząc, że innych nie ma? Ale jeszcze raz pytam, czy to nie jest właśnie to, co robią dzieci? Wieczór i noc w pahu były o wiele mniej przyjemne. Świętowano, być może, dla uczczenia zmiany pory roku albo dla podkreślenia znaczenia początku lub końca jakichś plemiennych zajęć, połowu, polowania, uprawy ziemi, budowy chaty albo diabli wiedzą czego jeszcze, i spora liczba mężczyzn starała się rozporządzać moją osobą, jak przedtem rozporządzały nią dzieci. Lecz właśnie za przyczyną tych ostatnich dzień wydał mi się zbyt długi. Albo zbyt krótki, jeśli wolicie: w głębi duszy uznałam, że dla mnie jest już następny dzień. Chciałam jedynie spać, zestarzeć się trochę, żeby wypełnić czymś tę lukę w upływie czasu i dogonić własne życie. Nie muszę mówić, że mimo to uległam pierwszym krajowcom, którzy przyszli wyciągnąć mnie z szałasu albo wręcz kochać się ze mną na miejscu, nie zmuszając mnie, żebym wstawała. Jednakże, jak już wspomniałam, niewielu kocha się w ten sposób. W każdym razie przykucają z nogami kobiety pod pachami, aby mężczyźnie łatwiej było wedrzeć się w nią na całą długość. Tak czy inaczej pierwsi chętni odeszli rozczarowani. Mogłam być już tylko naczyniem na męskie nasienie, odczłowieczonym i biernym. Również nie muszę chyba wspominać, że próbowano wszystkich niedorzecznych sposobów, które zazwyczaj stosują, ażeby wyrwać mnie z tej obojętności. Ubrano mnie dla samej przyjemności ponownego ściągnięcia mi publicznie majtek, po uprzednim przełożeniu mnie wpół przez kozioł na środku wioski. Spuszczono mi jedno dodatkowe lanie. Wyszłam z tego z powierzchownie spuchniętym tyłkiem, ale nie mniej obojętna. Posunięto się nawet do takiego okrucieństwa, że kazano mnie wychłostać Nawie-Na, i wtedy wyłam z bólu. Lecz jeśli nawet zdołało to zaspokoić wymagania jednego czy dwóch mężczyzn, dla których byłam bardziej gibka i gorętsza, a moja pochwa w chwilę potem bardziej rozgorączkowana, to przecież nie mniej prędko ponownie pogrążałam się w nieomal nieprzezwyciężonej apatii. Wówczas zawołali Ra-Haua, poradzili się starych kobiet. Jedna z tych czarownic, po rozlicznych naradach, podreptała do swojej chaty i przyniosła w złączonych dłoniach, jak szczególnie cenny skarb, dwie kule koloru białego wosku, które kształtem i wielkością przypominały duże jajka. Pogrążona w niemocy, uśmiechałam się na myśl o głupocie tubylców. Teraz z pewnością chcą mi wszczepić jądra - mówiłam sobie, z trudem powstrzymując nerwowy śmiech. Wkrótce już nie było mi do śmiechu. Potworna starucha, powierzywszy swój skarb jednej z kobiet, szepcąc coś w mroku rozświetlanym tylko przez ogniska, rozebrała mnie znów do naga, po czym usiadła na jednej z naturalnych ławeczek i przełożyła mnie przez kolano. Na szczęście staruchy w tym kraju noszą stroje dłuższe i szczelniej zakrywające ciało niż młode kobiety. Ostatnią rzeczą w świecie, której bym sobie życzyła, było dotknięcie skórą jej pomiętej skóry. Kiedy tak leżałam, starucha pogłaskała mnie z dość dużą wprawą, muskając dłonią i końcami palców półkule moich pośladków, potem fałdę pomiędzy nimi, właściwie okolice odbytu, a wreszcie fałdkę pochwy między udami, a wszystko to tak leciutko, tak ukradkowo, w niezauważalny sposób zwiększając coraz bardziej nacisk ręki, że mimowolnie rozluźniłam się i otwarłam. Wówczas, zgodnie z ulubioną taktyką dzikich, dokładnie w chwili gdy ze zmęczenia, przez zapomnienie lub chwilowe rozprężenie ciała pozwoliłam mojej pupce rozewrzeć się na oścież, przeklęta starucha szybkim ruchem wzięła z rąk sąsiadki jedno z owych jajek o konsystencji twardego masła i siłą wcisnęła mi je w kiszkę stolcową. Przyznaję, że zaskomlałam ze strachu, zaskoczenia i bólu. Na samym początku jajko rozciągnęło mi przeraźliwie odbyt, później, kiedy weszło już we mnie, jego owalny kształt oraz skurcz zwieracza sprawiły, że wydawało się wnikać w wąski kanał jelita z oszałamiającą prędkością. Poczułam, że za chwilę utkwi jak pocisk w najgłębszym miejscu mojego brzucha. Ponieważ ból złagodniał w tym momencie, znów nie zdając sobie z tego sprawy rozluźniłam mięśnie. Starucha natychmiast to wykorzystała, by wcisnąć mi między uda drugie jajko. Podobnie jak pierwsze powędrowało w moim ciele i miałam wrażenie, że zagnieździ się tym razem w samej macicy. Nie zostawiając mi czasu na krzyki, starucha jednym szarpnięciem postawiła mnie na nogi. Straciwszy zupełnie głowę, cały czas świadoma tego, że do moich wnętrzności przylgnęły jakieś dwa paskudztwa, pozbyłam się wszelkiego wstydu i czyniłam gwałtowne wysiłki, żeby je wydalić, przykucając i prąc, aż zaczęły drżeć mi uda, a skręt kiszek zdawał się nieunikniony. Oba jajka były jak przyklejone we wnętrzu mojego ciała, jedno do ścianek jelit, drugie do macicy. Skowyczałam ze strachu, a kobiety klaskały w ręce, podczas gdy oczy mężczyzn jarzyły się z podniecenia. Ponieważ tak zapamiętale usiłowałam przeć i napinać się ze wszystkich sił, odniosłam wrażenie, że owalne przedmioty we mnie straciły nieco na twardości, na spoistości, a nawet zmieniły kształt, można by rzec, że stopniały, przenikając i nasączając stopniowo wnętrze najintymniejszych części mojego ciała. A w miarę jak topniały, w miarę jak wbrew woli je wchłaniałam wszystkimi porami błon śluzowych, jeśli można tak to określić, jakiś mroczny płynny ogień zaczął mnie całą przenikać, rozchodzić się cichcem żyłami po całym ciele wraz z krwią. Moje wysiłki, żeby wydalić, wyrzucić z siebie ohydne przedmioty wydawały się przyśpieszać tylko to ich rozprzestrzenianie się, tę inwazję. Teraz już wyłam bez ustanku, a klaskanie w dłonie przerodziło się w gromką burzę. Płynny ogień, który jak cięcie biczem obiegł cały przybytek mojego ciała, na powrót umiejscowił się i zagnieździł z uporczywą, doprowadzającą do rozpaczy siłą w mojej pochwie i jelicie. Przypomniało mi to, jak w dzieciństwie śmiałam się, wykrzywiając buzię z zażenowaniem i wstrętem, kiedy zdarzyło mi się po raz pierwszy usłyszeć, jak jeden ze służących użył powiedzonka: mieć ogień w tyłku. Teraz miałam go w swoim. Przysięgłabym, że wszystkie moje najskrytsze części ciała były szkarłatne od tego oparzenia. Tymczasem ból nie był już tak nieznośny, ale można by powiedzieć, że przygaszony żar buzował we mnie. Zgrzytałam zębami i chciałam pobiec szukać wody, trawy, powietrza, nocy, sama nie wiem czego, co złagodziłoby choćby odrobinę to potworne palenie. Kobiety, śmiejąc się, uwiesiły się u moich ramion, żeby mnie powstrzymać. Czułam, że dostaję szału. A jednak stara czarownica nie działała w sposób nie przemyślany. Kiedy wyraźnie zobaczyłam, że nie mogę uciec, moje ciało samo zrozumiało, w czym znajdzie ulgę. Wyrwawszy się siłą z rąk uwieszonych u moich ramion kobiet, przylgnęłam całą sobą do pierwszego krajowca, który stał u drzwi mojej chaty. Na szczęście był nagi i już sam dotyk nagiego mężczyzny przyniósł mi przelotne uspokojenie, obietnicę uspokojenia. Ale ten nędzny kretyn pod wpływem szoku, a także dlatego że mój obłęd i moja wściekła szarża wzbudziły w nim szalony, nieopanowany śmiech, oklapnął jak tylko go dotknęłam. Na to wszystko z wściekłością uwolniłam się ostatecznie od kobiet, które jeszcze mnie trzymały, i masturbowałam go zapamiętale, a kiedy znowu był w stanie gotowości, jednym pchnięciem wsadziłam sobie jego członek. Sądzę, iż musiał myśleć, że został zaatakowany i zgwałcony przez płonący krzak, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Dosłownie tańczyłam na jego członku, nie troszcząc się zupełnie o to, czy on sam będzie coś ze mną robił, czy nie. Równocześnie szczerzyłam zęby do Ra-Haua zupełnie jak hiena, zbyt zaaferowana i nieprzytomna, żeby wymówić jego imię. On jednak zrozumiał, podszedł do mnie i przytulił się do moich pleców, po czym rozchyliwszy mi wściekle pośladki, jednym płynnym ruchem wdarł mi się do pupki. Wydawało mi się, że mój odbyt eksploduje, a mimo to nigdy nie byłam tak bardzo zadowolona i tak bardzo zaspokojona jak wówczas, gdyż jego olbrzymi narząd rozpychał mi trzewia. Naprawdę było to jak woda dla spragnionego. Bardzo prędko, zbyt prędko, podrygując na dwóch kutasach, wydusiłam z nich podwójny potok spermy i opróżniłam jądra do czysta, jak opróżnia się wywrócone na lewą stronę kieszenie. Szczęki opadły obu pyszałkom, a oczy zrobiły im się całkiem okrągłe. Ogień wciąż mnie palił, odradzał się samoistnie pod wpływem krótkiego zetknięcia ze spermą. Toteż bezceremonialnie wyrzuciłam z siebie obydwie bezużyteczne już pały i ponownie rzuciłam się na pierwszego dostrzeżonego krajowca. Tym razem nie pozwolono mi go zgwałcić. Pochwycono mnie i rzucono plecami na rodzaj ławeczki, po czym podciągnięto mi nogi pod brodę. Cały czas dyszałam i rzęziłam, nie tyle z rozkoszy, co z powodu piekielnie palącego żaru. Mężczyźni zaczęli brać mnie niemal jeden po drugim. Nie było tej nocy nawet mowy o tym, żeby mnie umyć. Zadaję sobie nawet pytanie, czy wszyscy moi usłużni klienci mieli czas, żeby osiągnąć orgazm. Jeden wpychał mi kutasa do dziurki najlepiej jak umiał, a ja, pomimo ułożenia ciała, trzęsłam jego lędźwiami tak gwałtownie, że o mało mu ich nie połamałam. Wciąż zgrzytałam zębami, niemal toczyłam pianę z ust poza chwilami krótkotrwałego uspokojenia, kiedy całkiem nowy członek, którego ciepło wydawało mi się nawet orzeźwiające, przecierał sobie drogę do samego środka moich rozognionych błon śluzowych. Potem, z niecierpliwości, z obłędu, gdy tylko ta odrobina chłodu zaczynała przemijać, spazmatycznym skurczem wejścia do pochwy jak nożycami chwytałam członek mężczyzny, żeby wycisnąć z niego calutki sok, a potem go odrzucić. Inny natychmiast zajmował zwolnione miejsce, a niekiedy już był między moimi pośladkami, napychając mi kiszkę stolcową. Z pomocą wściekłego rozkołysania bioder oraz nagłego i równie wściekłego skurczu pupki udawało mi się wyżąć go równie szybko jak jego kompana. Kobiety musiały nawet usiąść mi na ramionach i dłoniach, żebym nie mogła potrząsać jądrami tych nędznych debili jak dzwonkiem w momencie, kiedy mnie rżnęli. Za moim całkowitym przyzwoleniem, jeśli mogę tak to określić, owej nocy udało mi się, jak sądzę, unicestwić ponad połowę wszystkich będących do dyspozycji mężczyzn plemienia. „Całe wonności Arabii nie zdołałyby oczyścić tej małej rączki”, cytował czasami mój ojciec. (,,All the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand." Makbet, V, l, 42-3 ). Rzekoma dziarskość jakiegokolwiek stada mężczyzn nie zdołałaby znużyć maleńkiej kobiecej szparki. A jednak byłam wykończona. Czułam się jakby mnie łamano kołem z żelaznymi prętami. W tej chwili mogli mnie rozerwać na strzępy albo zmusić prawdziwego konia, żeby mnie pokrył, a i tak nie zdołałabym kiwnąć palcem w swojej obronie. Gwiazdy ponad moją głową, na niebie, były fałszywymi monetami z paciorków, jakby z potłuczonego szkła, a nawet wielki, opiekuńczy cień gór w oddali, poza linią drzew i wzgórz, stawał się czysto konwencjonalnym złudzeniem przestrzennym teatralnej dekoracji. Nie płakałam, oczy miałam równie suche jak duszę. Jedyną rzeczą we mnie, która pozostała wciąż wilgotna, cielesna, żywa, było męskie nasienie pomiędzy moimi udami. Wreszcie kobiety zgodziły się mnie umyć, a kiedy już się za to zabrały, nie szczędziły ani wody, ani roślinnego mydła, ani ziół o rozmaitych zapachach. Kiedy byłam już czysta, jedna ze staruch - ta sama czy też inna, cóż to może mieć za znaczenie? rozwarła mi po raz ostatni pośladki i wargi szparki, żeby przyjrzeć się błonom śluzowym. Badając mnie, burczała pod nosem, musiało zostać jeszcze trochę śladów stanu zapalnego. Zresztą cały czas miałam tego świadomość, bowiem choć uśmierzony, nie wygasł całkiem i krążył w gęstwie moich żył jak dalekie żywe srebro. Tyle przedtem wycierpiałam, byłam tak bezsilna, że nie rozpaczałam już z tego powodu. Było to jedynie małe szczypanie, głuche drapanie, nie umiejscowione już w pochwie i jelicie, ale rozsiane po całym ciele. Jednakże starucha wydawała się niezadowolona albo niespokojna. Warknęła jakiś rozkaz, zwracając się do Ra-Haua. Cały czas leżałam na wznak. Ra-Hau podszedł natychmiast, odwrócił mnie na brzuch, rozchylił mi pośladki i wszedł całym ciałem we mnie. W ponownym przypływie lęku i rozpaczy pragnęłam, by nie dziurawił mnie raz jeszcze, doskonale pojmując, że teraz nie zdołałby już przynieść mi ulgi. Lecz moje pragnienia nie odpowiadały jego własnym ani też poleceniom staruchy. Ra-Hau, z siłą kolosa, uniósł mi nogi i ułożył je sobie na szyi, otoczył mnie ramieniem w pasie i wstał, niosąc mnie w ten sposób, z piersiami przyciśniętymi do jego brzucha, a głową zwisającą w dół. Policzek mój spoczywał na ogromnej poduszce z jego penisa i jąder, aczkolwiek nie zamierzałam się tym przejmować ani martwić w najmniejszym stopniu, a przynajmniej nie w tej chwili. Ale Ra-Hau, trzymając twarz przyciśniętą do moich rozłożonych ud, a pipkę mając w zasięgu warg, zaczai nagle mnie lizać, szperać we mnie powolnymi, długimi, głębokimi posunięciami języka. Odniosłam wrażenie, że nic nigdy i nigdzie nie sprawiło mi równej przyjemności. Niekiedy posuwał się do tego, że jego język myszkował także po delikatnym rozpalonym kraterze mojej pupki. Jednakże niezrównana pozostała ta oszałamiająco słodka chwila, kiedy zajął się moją szparką, pocierał ją, zanurzał się krok za krokiem w pochwę, zgłębiał ją z tą nieubłaganą, a zarazem przepyszną natarczywością. Ra-Hau wysysał ze mnie gorączkę jak papistowscy księża wypędzają demona. I pomyślałam także o jednej z tych monumentalnych, sympatycznych i cierpliwych krów u nas w Anglii, kiedy obmywa świeżo narodzone cielę albo liże z niepohamowaną i mądrą chciwością bryłki soli. Ra-Hau tak samo przetrząsał swoim wielkim językiem moje ciało i nie wyciągał go ani nie postawił mnie na nogi dopóty, dopóki nie oczyścił mnie z wszystkiego tego, co je rozpaliło i co spopieliło moją duszę. Rozpłakałam się. Jacyś mężczyźni, jakieś kobiety, nawet dzieci tańczyły wokół ognisk. Dwie albo trzy młode dziewczęta wzięły mnie za ręce i odprowadziły do szałasu. Moje łzy zmieniły się w niepowstrzymany szloch, gdy tylko przekroczyłam próg, a dziewczęta chciały zostawić mnie samą. Najbliżej mnie stała Ta-Lila. Jej oczy, nie wiem dlaczego, także zaszły mgłą. Zarzuciłam jej ramiona na szyję i przytuliłam się. - Nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj mnie - prosiłam ją, łkając. Jakimś cudem, jak mi się wówczas wydawało, oddała mi uścisk. Jej współtowarzyszki wyszły. Ta-Lila zaczęła rozsupływać lnianą tkaninę, którą była opasana, i kiedy była już tak samo naga jak ja, wyciągnęłyśmy się na łóżku. Zanim zasnęłam, dość długą chwilę płakałam w jej ramionach, z twarzą ukrytą na jej piersiach. * * * Zaraz po przybyciu do pahu zadawałam sobie częstokroć pytanie, jak to się dzieje, że kobiety nie są zazdrosne. Bez względu na to, jaki jest stopień ich zezwierzęcenia, mówiłam sobie, muszą doskonale widzieć, że tego, co biorę od ich mężczyzn, lub tego, co oni mi dają, rozkoszy, czasu, spermy, wzruszeń - jeśli wolicie - musi braknąć dla nich. Czyżby zatem lanie, które ta czy inna czasami mi sprawiała, dawana mi na siłę lewatywa, a ogólnie biorąc nędzne widowisko, jakie uczyniono z mego upodlenia były dla nich wystarczającą rekompensatą? Inaczej mówiąc, czy wystarczało im, że uważały mnie za rodzaj prostytutki, aby nie boleć nad swoim odsunięciem? Czy upokorzenie dzielone z innymi, ogarniające wszystkich i dla wszystkich jednakowe pozwala istocie upokorzonej odzyskać pogodę ducha i szacunek dla samego siebie? Najwidoczniej nie znałam tubylców, przede wszystkim kobiet, bo mężczyźni przynajmniej kontaktowali się ze mną inaczej niż za pomocą rurki od lewatywy. Nie wiedziałam nic o ich pojęciu czasu, przyjemności czy wreszcie o ich poczuciu godności. Sposób jednak, w jaki zachowują się wobec swoich towarzyszy życia, w jaki ich traktują, prawdę mówiąc, mógł naprowadzić mnie na właściwy trop. Opowiadałam już, że i publicznie, i prywatnie obchodziły się ze mną tak, jak w Anglii nie ośmielono by się odnosić do dziecka, a nawet chyba do zwierzęcia. Upokorzenie sięgało głębiej i nie dotyczyło jedynie urazów naskórka czy pogwałconej intymności. Lecz z czasem musiałam przyznać, że nie tylko wobec mnie krajowcy, a szczególnie już kobiety pozwalały sobie na podobne szaleństwa. Widziałam na przykład bardzo młodą kobietę, której mąż albo kochanek - o ile mogłam to ocenić na pierwszy rzut oka - odmówił usług czy też kazał się prosić ze zbytnią arogancją, na co ta prędziutko ściągnęła uparciuchowi przepaskę, przełożyła go przez kolano i wlepiła mu grzmiące lanie, jakie kiedyś sprawiono i mnie. Mężczyzna, wspomniany mąż czy kochanek, był od niej sześć lub siedem lat starszy i trudno byłoby go nazwać wątłym. Miał te same pysznie barczyste plecy, tę samą potężnie wysklepioną klatkę piersiową wyrobioną od strzelania z łuku i rzucania oszczepem, co większość pozostałych dzikich. A jednak, podobnie jak mały Ga-Wau karcony przez koleżanki, nie podjął najmniejszej próby obrony albo protestu, jakkolwiek rzucał wokół przez otwór wejściowy szałasu mocno zakłopotane spojrzenia przez cały czas, kiedy rozwścieczona młoda kobieta rozbierała go do naga, a potem tłukła. W istocie bardzo szybko się pogodzili. Kiedy pozwoliła mu wstać, jego członek, dokładnie tak samo jak u małego Ga-Waua, był równie twardy jak drewniana pałka, i zdążyłam jeszcze zobaczyć, że młoda kobieta pośpiesznie zdejmowała własną przepaskę, żeby jak najlepiej skorzystać z tej dyspozycji leniwego współmałżonka. Być może zresztą jednym z motywów albo nawet głównym celem lania było właśnie osiągnięcie tej dyspozycji. Niemniej pozostaje faktem, iż młoda małżonka albo młoda kochanka wpadła w gniew i rozdrażniona postanowiła go na miejscu wyładować kosztem tyłka swojego pana i władcy - ten podwójny tytuł przysługiwałby mu przynajmniej zgodnie z naszymi angielskimi, cywilizowanymi pojęciami - i że wreszcie rzeczony pan i władca poddał się jak gdyby nigdy nic upokarzającej i dotkliwej karze. Jestem całkiem pewna, że dzięki temu tylko lepiej dogodził swojej małej żonce. A także jestem całkiem pewna, że ta mała przystawka do głównego dania nie pozwoliła mu na idiotyczne chełpienie się swoim wyczynem, czego zaraz potem nie omieszkałby robić przeciętny angielski mąż lub kochanek. Wreszcie, by zakończyć temat, było równie możliwe, że w stosownym przypadku atletyczny krajowiec sam stłukłby tyłek żoneczce. Lecz wówczas nie czułaby się bardziej upokorzona z tego powodu niż on, a w każdym razie nie miałaby ku temu więcej powodów niż on, by chlubić się hojnością natury, która wyposażyła go tak obficie w bicepsy albo w przydatek w postaci członka! Wydaje mi się teraz oczywiste, że ta mała scenka podpatrzona w trakcie przechadzek po pahu powinna wystarczyć za wyjaśnienie. Lecz wówczas byłam jeszcze zbyt przesiąknięta naszymi pojęciami, a nade wszystko naszą hierarchią wartości. A to one w pierwszym rzędzie składają się na całość naszych emocji i uczuć. Dopiero w parę dni później, to znaczy po tym, jak ujrzałam małą dzikuskę tak ślicznie chłoszczącą męża, odkryłam chatę kobiet. Była dokładnym odpowiednikiem innej wielkiej chaty, gdzie przebywali mężczyźni, gdy chcieli pozostać we własnym gronie. Odniosłam wrażenie, że tylko różnica polegała na tym, iż wśród mężczyzn jedynie nieżonaci korzystali z tego wspólnego szałasu, podczas gdy do kobiecego domu przychodziły zarówno mężatki lub kobiety mające kochanka, jak i wdowy - te w wieku odpowiednim do ponownego zamążpójścia, i te starsze - panny i dziewice. Nie wiem, czy dużo rozmawiano o kobietach w domu mężczyzn. Bez wątpienia tak. Przecież nie można przez cały czas mówić o połowach i polowaniu. Natomiast w szałasie kobiet niemal nigdy nie padało nic na temat panów. Wydawało się nawet, że przychodziły tam, że tak powiem, specjalnie po to, żeby o nich nie rozmawiać. Tak jakby świat kobiet mieścił w sobie i dzięki sobie, dzięki samemu swojemu istnieniu, cały świat mężczyzn, podczas gdy świat mężczyzn nękany był nieustanną koniecznością wykazywania i usprawiedliwiania połowami i polowaniem, wojną i seksem swego cząstkowego istnienia, w oczach świata całkowitego, ostatecznego, absolutnego, którego realność pozornie potwierdzał. Toteż mężczyźni toczą wojny, łowią ryby, polują, podejmują wysiłki, by zdobyć albo zniszczyć miłość, podczas gdy kobiety żyją i korzystają ze świata. Jeśli ta czy inna w wielkim domu kobiet poczuła się nagle znużona nadmiarem kobiecości, uważała za zbędne o tym mówić i po prostu wychodziła i znajdowała sobie męża, kochanka albo pierwszego napotkanego mężczyznę, choćby nawet był on mężem lub kochankiem innej, o ile mogłam zauważyć. Wolno jej było położyć się obok swojego wybranego w jednym z pomniejszych szałasów, rozgrzać się przy nim albo jego rozgrzać, co w sumie wychodzi na jedno, a także, jak już mówiłam, podniecić go bezceremonialnie, jeśli przypadkiem dawał się prosić. Kobiety między sobą nieomal nigdy nie spierały się o mężczyznę, chociaż było ich więcej, a może właśnie dlatego. On kochał się z tobą wczoraj, ja dzisiaj spiorę mu tyłek, a jutro będzie się kochał ze mną, a ponadto zazdrość odczuwa jedynie ten, kto czuje się niedowartościowany. Później, kiedy chcąc nie chcąc nauczyłam się kilku słów w języku Maorysów, usiłowałam wytłumaczyć jednej z dzikusek, czym są, przynajmniej dla nas, takie uczucia jak rywalizacja, zazdrość, konkurencja. A ona tylko wzruszyła nagimi ramionami i powiedziała: - Ale dlaczego? Mężczyźni są naszymi braćmi. - A czy wy jesteście ich siostrami? - spytałam, rozdrażniona odpowiedzią. To przypuszczenie rozśmieszyło ją, wyraz jej oczu miał w sobie coś z rozbawionej wyższości: - Oczywiście, że nie, siostrami jesteśmy tylko dla siebie! Teraz i ja się roześmiałam. Dla istoty cywilizowanej zawsze jest coś niezrozumiałego w jasnych słowach barbarzyńców. A jednak obecnie wydaje mi się, że widzę jasno, co chciała wyrazić młoda kobieta. I ona, i ja, pomimo wszelkich różnic, byłyśmy z tej samej krwi, z tej samej gliny. Mężczyźni są jedynie jakąś odmienną ludzką rasą. Po owej nocy zatem, kiedy błagałam Ta-Lilę, żeby nie zostawiała mnie samej, i kiedy zasnęłam w jej ramionach, ja również coraz częściej udawałam się do domu kobiet. Nawet w ciągu dnia rzadko kiedy bywał całkiem pusty. Zaraz po przekroczeniu progu rozbierałam się do naga. Inne kobiety były tak samo nagie jak ja. Żyłyśmy razem, spałyśmy, bawiłyśmy się i kochały w cudowny sposób. I ta miłość również nie starała się rywalizować, konkurować z miłością, którą uprawiałyśmy z mężczyznami albo odczuwały do nich. Nawet nie przyszło nam to do głowy. To była inna miłość. Lub jeśli ktoś woli, inny jej sposób, inne jej zastosowanie, inna realizacja, bowiem miłość jest tylko jedna. Zresztą wszystkie ciała są pokrewne, są ciałami braci i sióstr. Nawa-Na, co do której nigdy dobrze nie wiedziałam, czy to zaślepienie lub rozwiązłe nawyki niepostrzeżenie uczyniły ją okrutną, czy też wrodzona skłonność do pewnego okrucieństwa kazała jej od niepamiętnych czasów oddawać się ochoczo wszelkim rozwiązłym praktykom, przebywała niemal zawsze w domu kobiet, ilekroć tam wchodziłam. Jej jasny uśmiech, nieco zimny i zagadkowy, jej czarne błyszczące oczy fascynowały mnie i przyciągały jak magnes. Dosyć często, jeszcze zanim przyszłam, zdążyła już rozzłościć inne młode kobiety albo dokuczyć im, i postanawiano, raczej gwoli rozrywki, wymierzyć jej karę. Coś w rodzaju wielkiego, niskiego łoża albo gigantycznego tapczanu zajmowało cały kąt szałasu, od jednej ściany do drugiej. To był nasz teren gry, poobiedniej drzemki, pieszczot, leniuchowania. W jednym rogu tego łoża rozpostarto Nawę-Na i przywiązano za przeguby i kostki u nóg do krawędzi, żeby nie mogła zewrzeć ud, i wciśnięto jej do pochwy ogromnego banana. Zbyt długi, żeby wejść w całości, owoc sterczał jej dziwacznie między nogami na dobrą jedną trzecią długości, unosząc ku górze fałdy szparki. Nawa-Na nawet nie próbowała wyrzucić z siebie tej karykatury członka, zachowywała się teraz całkiem grzecznie, a w każdym razie leżała nieruchomo. Chwilami jej macica drgała i falowała pod zwartą, atłasową skórą na brzuchu, a jej oczy rzucały nagłe połyski jak karbunkuły. Nie znikał z jej twarzy jednak uśmiech małej barbarzyńskiej dziewicy, pogardliwy, a zarazem ciepły. Nienawidziłam jej, a równocześnie była mi droga, a może pożądałam jej i jej urzekającego brzucha, rozpartego jak mały złocisty bębenek okropnym owocem. Rozwiązywałam jej pęta. Nawa-Na nie cieszyła się z tego ani nie okazywała mi oznak wdzięczności. Jak tylko czuła, że jest wolna, odwracała mnie samą na brzuch, siadała okrakiem na moich udach i bez chwili wahania drapała mnie albo szczypała, biła po tyłku albo wpychała do pupki jakiegoś idiotycznego banana. A czasami, jeśli akurat taki pomysł przyszedł jej do głowy, kładła się za mną, każąc mi wciąż leżeć w jej zdaje się ulubionej pozycji na brzuchu, wtulała twarz pomiędzy moje uda i ssała mi szczelinę szparki i pochwy tak długo, aż traciłam prawie przytomność. Dosłownie pożerała soki mojej rozkoszy. Na szczęście inne młode kobiety, w pełni szanując wolność Nawy-Na, bowiem tubylcy - jak już mówiłam nie mają zwyczaju wywierać na nikim presji, chyba, że byłoby to w zabawie, pośpiesznie uwalniały mnie od niej dokładnie w ten sam sposób, w jaki ja uprzednio uwalniałam ją samą z ich komicznie mściwych rąk. Atmosfera domu była przede wszystkim pełna zaufania, ciepła i gorących uczuć zarazem, czyli dokładnie taka, jaka powinna panować wśród ludzi, którzy nie uciskają się wzajemnie i których świat, czy też społeczeństwo, system zewnętrzny również nie tłamsi. Można by jeszcze dodać, że wewnątrz domu młode kobiety były samowystarczające i cieszyły się tą samowystarczalnością niezależnie od tego wszystkiego, czego pożądałyby i szukały na zewnątrz. Byłyśmy nawzajem dla siebie kochankami, każda z nas dla każdej i, jeśli mogę tak się wyrazić, wszystkie razem. To właśnie ta wspólnota dawała każdej z nas niezależność, niepowtarzalność. Kochanek nie jest tylko tą osobą, która rozwiera nam uda, jest kimś, kto wypełnia dla nas lukę w świecie. Na świat zaś patrzyłyśmy z wnętrza domu z wielką czułością, bez najmniejszego śladu obawy czy goryczy. Kobiety są w rzeczywistości czułe dla kobiet dopóty, dopóki nie pojawi się mężczyzna ze swoimi niepokojami i obsesyjną myślą zażądania, dla siebie lwiej części, jakby obawiał się, że inaczej będzie tylko jagnięciem. Kochałyśmy się bez pośpiechu, gdyż prawdą jest, że miłość rozsadza czas, a w każdym razie nasze ludzkie wyobrażenie o czasie. Splecione ciała, serce przy sercu, wzruszone, że biją tym samym rytmem. Bez pośpiechu i trosk obejmowałyśmy się po kilka naraz, a czas był jedynie ciepłym, powolnym biciem naszych serc. Odkryłam wówczas delikatną i cudowną rozkosz, jaką daje nagość kobiety przytulona do mojej własnej nagości. Tubylcy, to również już mówiłam, nie wymieniają pocałunków w dosłownym sensie. Lecz całe ciało bierze się i daje, pieści i jest pieszczone przez całe ciało. Aż nadto oczywiste staje się, że ciało ma jakąś duszę. Pod warunkiem, że ma się trochę cierpliwości - czego nigdy nie nauczyła się i nie zrozumiała Nawa-Na, choć często jej to zarzucano - można zacząć odczuwać w tych uściskach oddech trzymanej w ramionach przyjaciółki, rysunek i kształt jej warg, ich smak. Nigdy oddech, choćby najczystszy, nie przypomina innego oddechu. Dostrzegałam miękkość lub jędrność piersi przytulonych do moich piersi, ich krągłość lub szpiczastość, ich koniuszki, moje, jej, które troszeczkę się spłaszczają, jakby pragnęły, by w nie wniknąć, troszeczkę się podnoszą, sztywnieją, jak mikroskopijne gryzonie, które spotkawszy się naprzeciw, pocierają się nawzajem pyszczkami. Dostrzegałam pyszny ciężar, lekką wklęsłość albo delikatne nabrzmienie kobiecego brzucha opartego o mój brzuch. Naprawdę rozkosznie ciążyły na sobie. Bez żadnego pośpiechu podawałam do przodu biodra, wyginałam lędźwie, aby nasze szparki mogły się zetknąć. Jasną rzeczą jest, że teraz już nie nienawidzę miłości mężczyzn. Ale twierdzę, że prawdziwie ludzie kochają się ze sobą tam, kiedy niewyobrażalnie wrażliwa szparka kobiety dotyka szparki innej kobiety, gdy kielichy warg otwierają się, napierają na siebie, rozchylają się, szukają w swoich wnętrzach płatków, pręcika, owocni. Tak, trzeba po prostu być cierpliwą. Nagie łona pocierają się pieszczotliwie jak policzek o policzek i w tym pocałunku kobiecych szparek jest jakieś niewidoczne wnikanie, zdecydowane i bardzo głębokie, bez rozczarowań ni okrucieństwa, które przeciąga się aż po duszę. Nauczyłam się rozpoznawać krągłość pośladków, które są najbardziej mięsistym i najczystszym ciałem na świecie, twarde, połyskliwe migdały kolan - pestki tego miąższu, subtelność kostek u nóg, dziwny, siostrzany dotyk stóp, które są jak niewidome ręce. I kiedy tak ściskałam mą przyjaciółkę w ramionach, a ona mnie obejmowała, inna kobieta, której byłam przyjaciółką, przytulona całym ciałem do moich pleców, brała mnie w ramiona. Jej całe ciało także czułam, lecz pojmowałam je inaczej. Ciepły oddech na moim karku i za uchem, które przygryzała czasami lub po prostu trzymała długą chwilę wargami. Piersi bez słowa skargi zgniecione na moich łopatkach, tam gdzie mężczyźnie nigdy nie przyszłoby do głowy pieścić kobietę, jakby nie było tam nic interesującego dla niego. Naprawdę przepyszna nabrzmiałość brzucha muskająca i wypełniająca zagłębienie moich lędźwi. Wzgórek łona i szparka, które trącały mój tyłeczek, pragnąc jak trykające koźlątko rozbić go, by się weń zanurzyć. Była taka gra, którą uwielbiałam. Odprężałam się, rozluźniałam do granic możliwości w taki sposób, żeby mój zad stracił elastyczną krągłość i otwarł się. W ten sposób szparka przytulonej do moich pleców przyjaciółki pieściła mi dokładnie sam otwór pupki. Samo jądro nagości przy samym jądrze nagości. Przeszywał mnie dreszcz rozkoszy. Potem, kiedy uznawałam, że dosyć pieszczot było mi danych, nieustępliwie zamykałam delikatne pośladki na wargach sromowych mojej przyjaciółki, na jej szparce, przyszczypując je nader delikatnie i biorąc w niewolę. Ale ona nie próbowała ucieczki, przeciwnie, przyciskała jeszcze bardziej swoją pipkę do mnie, we mnie. Na przemian rozwierałam i zaciskałam na niej pośladki. A wtedy jej oddech stawał się coraz szybszy, gorączkowy. Ja także przyszczypywałam pełne wargi jej szparki coraz szybciej, z rosnącą natarczywością. Moja przyjaciółka dyszała, wydarłam z niej cichy okrzyk, małą melodyjną skargę, a potem sprężystą konwulsję w chwili, kiedy osiągała świt rozkoszy, kiedy szczytowała głęboko schowana w ciepłej ciasnocie między moimi pośladkami, a ja czułam albo zdawało mi się, że czułam poprzez leciutko podrażnione błony śluzowe w pupce ukradkowe zwilgotnienie, łagodne i wonne soki jej najskrytszego miejsca na ciele. Ponadto jej orgazm doprowadzał i mnie do orgazmu, jęczałam, i teraz moja przyjaciółka szukała na mojej szparce swoją szparką tej samej rozkoszy, którą teraz już mogłam jej dać, bo właśnie przed chwilą zrodziła się we mnie w zamian za tę, którą otrzymałam. Zdarzało się, że szczytowałyśmy bardziej brutalnie. Zużyłyśmy pierwsze pokłady czułości w chwilach, które nam się nadarzały, które do nas należały, i szukałyśmy innych. Tak już jest, że pragnie się zawsze iść naprzód, dalej, w istotę, którą się kocha, i to nieustanne przekraczanie, zawsze wychodzące poza samego siebie, właśnie stanowi miłość. Kładłyśmy się na sobie odwrotnie zwrócone. Wtedy, niby mleko zapomnienia, ssałam długo i chciwie, ile tylko mogłam zamarzyć, szparkę mojej przyjaciółki pomiędzy jej rozchylonymi udami, a ona równocześnie ssała moją. Drążyłam i penetrowałam językiem jej pochwę, a ona zgłębiała moją. Spijałam jej ciało, jej likwor, jej kobiecą rozkosz, a ona piła moją. Nasze smaki, nasze gusty, nasze wonie odurzały nas i upijały. Sądzę, że kobieta jest samym źródłem świata. Z niej wytryska życie i sen, wszelka pamięć i wszelkie zapomnienie. Kiedy chwilowo wyczerpałyśmy to źródło, biłyśmy się. Trzeba, żeby kobiety także wojowały, podobnie jak uprawiają miłość, by mężczyznom, tak bardzo zazdrosnym i dumnym z tego, że zachowują przywilej kierowania się złą wolą, przynieść trochę pokoju. Znęcałyśmy się nad sobą, zaśmiewając się jak dzieci, jakbyśmy odprawiały egzorcyzmy. Rzucałyśmy się gromadnie na jedną i nieomal zadławiałyśmy naszą ofiarę, faszerując ją między udami i pośladkami długim złotoróżowym bananem albo innym owocem, rodzajem ostro zakrzywionego strąka o skórzastej, czarnej powierzchni, podobnego do znanych w Europie chlebków świętojańskich. Nawa-Na, dla przekory, z wyzwaniem w oczach odmawiała udziału w walkach. Umyślnie wybierała najogromniejszy strąk, i rozchyliwszy sobie szeroko pośladki i pipkę, z prowokującym uśmiechem wkładała go w siebie, masturbowała się nim z namaszczeniem, uprawiała miłość - jeżeli można tak to określić - sama ze sobą przy pomocy owocu, oczy stawały jej w słup, wykrzywiała i przygryzała wargi w udawanym orgazmie. Prędzej czy później któraś z kobiet dopadała jej i spuszczała lanie. Wtedy przez kilka sekund płakała, a potem ze szkarłatnymi od klapsów pośladkami szczytowała nieco delikatniej, jej wszystkie mięśnie wiotczały i miękły, a ona, okazując nieśmiałość równie fałszywą jak jej napady gniewu, żebrała o prawo possania piersi lub szparki którejś z nas. Zawsze pragnęłam, żeby to mnie wybrała. Uwielbiałam to zresztą. Niekiedy sama wybierałam ją siłą, z czego śmiała się z całego serca. Niekiedy także cała chmara kobiet toczyła prawdziwą wojnę, wojnę wewnętrzną raczej niż domową, bo w bardzo mało domowej atmosferze, w której każda z nas szczypała, gryzła, drapała pazurami gdzie popadło, nie zapominając przy tym pieścić i całować wszystkiego, co się nadarzyło. Zaśmiewałyśmy się z naszych zmierzwionych i najeżonych włosów, z zadyszki, ze śladów zadrapań na złotym aksamicie tyłeczka albo na delikatnym jak u grzybka, intymnym i wilgotnym miąższu łona lub szparki. Dla mnie najpowabniejszy widok stanowiły dwie przyjaciółki, które niezwykle pieczołowicie i ostrożnie przylgnęły do siebie, z uśmiechem płynącym z głębi duszy w oczach, wsuwając sobie równocześnie ten sam owoc. Można by o nich powiedzieć, że rzeczywiście uprawiały miłość. Jedna z kochanek, leżąc na boku, brała nieskończenie długi, zakrzywiony owoc i wciskała sobie go niemal do połowy długości między uda, do pochwy. Często uśmiech znikał na chwilę z jej twarzy, a krople potu perliły jej się na wargach i skroniach. Ale wkrótce przychodziła rekompensata. Druga z kochanek, także ułożona na boku, twarzą do przyjaciółki, wślizgiwała do swojej pochwy pozostałą połowę owocu, nie wyciągając tej, która tkwiła w ciele pierwszej. W ten sposób obie przyjaciółki zespalały się ze sobą. Tak połączone, były ze sobą szczęśliwe przez długie minuty pozbawione brzemienia, imienia i kresu. Każde poruszenie, choćby niedostrzegalne jednej z kobiet, było natychmiast odczuwane przez drugą, w brzuchu, a nawet w łonie. Zabawiały się tak nieznużenie, by rozkoszować się bez znużenia tymi ruchami w najintymniejszych niuansach, przysuwając się ledwie odrobinę lub tyleż cofając, kołysząc powściągliwie biodrami, udając, że chcą wypchnąć z siebie łączący je owoc albo przeciwnie, wchłonąć go w siebie cały. Kiedy indziej znowu bawiły się odwrócone plecami do siebie. Jedna wpychała sobie połówkę owocu między pośladki, do pupki, a jej przyjaciółce, po kilku próbach, udawało się wcisnąć sobie po omacku drugą połowę do swojej. Kiedy zwracały się ku sobie twarzami, zdarzało im się płakać ze wzruszenia, z oszołomienia, ze zbyt intensywnej rozkoszy. Kiedy były odwrócone do siebie plecami, nie płakały, być może dlatego, że ich oczy nie spotykały się, a słodycz serca i duszy zawarta jest w spojrzeniu. Lecz w takich chwilach orgazm, ukradkowo pomieszany z bólem, niekiedy przeradzał się w krzyk. A my, pozostałe kobiety, które słuchałyśmy ich, przyglądałyśmy się im, odczuwałyśmy czasami zazdrość. Słońce wyblakło przesłonięte niebieskawą szaro popielatą mżawką, tak charakterystyczną dla tych wysp. Wieczór był tuż za progiem. Na zewnątrz zapachy, kolory, wszystko wokół szałasu wyostrzało się po raz ostatni, zanim wstąpiło w noc poprzedzane ociężałym korowodem roślinności, karawaną wzgórz. We wnętrzu domu również panowała dzika woń kobiety. Naszej rozkoszy, naszego ciepła, naszego szczęścia. Coraz rzadziej miałam ochotę wracać sama do mojego szałasu. Pozostawałam w wielkim domu z tymi spośród młodych kobiet, które tego wieczoru nie troszczyły się o żadnego mężczyznę. Obejmowałyśmy się, by w ten sposób spędzić noc. Nietoperze przelatywały tam i z powrotem przed wejściem do chaty jak welurowa kotara poruszona wiatrem. Busz oddychał z ogromną, pełną spokoju potęgą, jakiś ptak ćwierkał, zanim schował głowę pod skrzydło. Materac z listowia po zapadnięciu zmroku wydzielał mocniejszą woń, jakby był żywą istotą. Było nam dobrze. Wielkie nocne listowie przynosiło błogość. * * * Ponowne pojawienie się Franka spadło, w każdym razie na mnie, jak grom z jasnego nieba. Przypominam sobie, że tamtego dnia byłam niedysponowana. Dlaczego o tym nie wspomnieć, skoro umieściłam w tym pamiętniku pełno szczegółów nie nadających się do wyznania? Czułam, że mam trochę gorączki, głowa mi ciążyła, huczało mi w skroniach, ciało miałam jak nie swoje, a świat jawił mi się w czarnych barwach, jako coś wysoce nieprzyjemnego, i nastrój miałam skłonny do okrucieństwa, podczas gdy w każdym innym momencie, jak już chyba zauważyłam, nienawidzę sprawiać cierpień jeszcze bardziej, niż samej cierpieć. W nocy, z powodu mojego idiotycznego stanu, spałam w szałasie sama. Sama również umyłam się, dziękując za pomoc kobiet, oraz ubrałam z angielska z wyrafinowaną starannością, nie zapominając nawet o pończochach i bucikach, mimo że moje stopy niepostrzeżenie zaczęły odwykać od obuwia. Słońce płonęło oślepiająco, co wzmogło mój zły nastrój. Kiedy postanowiłam wyjść, natychmiast zobaczyłam, że większość mężczyzn opuściła wioskę. - Bardzo dobrze! O wiele lepiej! - rzekłam do siebie ponurym i skwaszonym tonem. Kobiece towarzystwo pociągało mnie nie bardziej niż męskie, a wciąż na nowo okazywane zdumienie dzieci na widok mojej toalety nie wywołało na mojej twarzy uśmiechu. Spacerowałam trochę, odczuwając jedynie wzgardę na widok wszystkich zabaw i rozlicznych zajęć. Zresztą niewiele się bawiono. Wydawało mi się, że czuję, że przeczuwam jakieś wyczekiwanie i zdenerwowanie albo rodzaj lęku, już nie tylko we mnie, ale wokół mnie, rozsianego po całej wiosce. Gardziłam nim jak całą resztą. Nie podziękowałam kobietom, które w chwilę później przyniosły mi coś do jedzenia, a zresztą jedynie skubnęłam z tego czy innego dania. Przede wszystkim piłam sporo świeżej wody, co pozwalało mi złościć się na siebie jak nigdy, kiedy nadmiar płynu zmuszał mnie do wyjścia z domu. A przecież cierpiałam jeszcze z powodu innej małej dolegliwości, nie mniej idiotycznej, a przy tym - jak się wydaje - bardzo kobiecej, i przez chwilę marzyłam, żeby poprosić Ta-Lilę albo Nawę-Na o zrobienie mi płukanki, która pozwoliłaby mi się od niej uwolnić. Ale zdecydowanie odstręczała mnie myśl o tym, że będą mnie dotykać, czy choćby oglądać w stanie i usposobieniu, w jakich się znajdowałam. Podczas poobiedniej drzemki pogrążyłam się w jakimś otępieniu, w jakimś sennym ogłupieniu. Wyrwały mnie z niego dalekie, ale wyraźne i głośne strzały. Usłyszałam też, że dzieci i kobiety krzyczą, nawołują się, dopytują o coś. Słońce, które przesiewało się przez listowie, wydawało mi się okrutnie oślepiające i nie mogłam znieść myśli o ponownym opuszczeniu, choćby tylko na parę sekund, bezpiecznego schronienia w moim szałasie. Znów zasnęłam albo przynajmniej starałam się zasnąć. A jednak strzały powinny mnie zaniepokoić. W owych czasach tubylcy nie posiadali jeszcze ani strzelb, ani karabinów. Upłynęła może godzina i hałasy powróciły, doszedł do mnie ogromny zgiełk, wycia, tupot nóg, śpiewy, nawoływania, śmiechy. Mężczyźni wracali do pahu. Wstałam tym razem i ruszyłam, żeby sprawdzić, co takiego spowodowało ten cały tumult na progu mojej chaty. Wtedy ujrzałam Franka. Zdumiało mnie niesłychanie to, że w gorączce rozpoznałam go natychmiast. Niesiono go tak, jak widziałam, kartkując książkę z obrazkami, że Murzyni noszą upolowaną zdobycz, a czasami jeńców. Nogi i ręce przywiązane miał do długiej żerdzi, którą Ra-Hau i jeszcze jeden krajowiec, sześć czy siedem stóp za nim, nieśli na ramionach. Frank zachował biały kubrak kawalerzysty, ale stracił swój kask i buty, a cały przód munduru upstrzony miał czerwonymi plamami krwi i osmalony na czarno od prochu. - Nie żyje - powiedziałam sobie natychmiast. Nie doświadczałam przy tym jakichś szczególnych wzruszeń. Ten martwy żołnierz przybywał z krain zbyt odległych albo to ja wracałam ze zbyt daleka. Kiedy dwa marzenia spotykają się niespodzianie i zderzają, rozpryskują się o siebie. Zaraz potem uświadomiłam sobie, że gdyby Frank nie żył, nie zadawano by sobie tyle trudu z jego wiązaniem i noszeniem. Maorysi, którzy nie bardzo lubią pracować, jeszcze mniej lubią nie tyle śmierć, bo ta jest jedynie pewnym przypadkiem albo odmianą życia, ile samych zmarłych. Zwłoki znikają nagle, połknięte przez ciemności wokół pahu. Przypuszczam, że zajmują się tym stare kobiety i jacyś trudni do ustalenia grabarze. Owego dnia zauważyłam, że podczas gdy dzieci skaczą, śmieją się i klaszczą w dłonie, zasypując biednego Franka niezliczonymi pytaniami, dorośli, a nade wszystko mężczyźni, zerkają w moją stronę z nie skrywaną ciekawością. Być może rozpoznali w swoim jeńcu mojego męża, ale raczej nie sądzę. Dla nich, podobnie jak dla nas Murzyni, wszyscy biali są do siebie trochę podobni. Jest bardziej prawdopodobne, że widzieli w nim po prostu Europejczyka i nic więcej, lecz to samo w sobie wystarczało, żeby pobudzić ich ciekawość, ponieważ ja także byłam dla nich przede wszystkim Europejką, białą, i ten zbieg okoliczności jawił im się jako coś nowego i dziwnego. Musieli wielce łakomie oczekiwać na moją reakcję, toteż nie omieszkałam okazać całkowitej obojętności i wycofałam się do szałasu, jakbym miała zamiar powrócić do popołudniowej drzemki. Pod wieczór jednak postanowiłam, że muszę koniecznie wyjść. Nie mogłam nie być obecna, gdyby na przykład przyszło im do głowy upiec Franka na wolnym ogniu. Ogarnął mnie pusty śmiech, mimo że nie widziałam w tym żadnego powodu do uciechy. Winę za to mogę z pewnością zrzucić na gorączkę i stan otępienia, w jakim się znajdowałam. Dołożyłam jeszcze większych, jeszcze bardziej obsesyjnych niż rano starań podczas toalety, długo czesząc włosy za pomocą prymitywnych miejscowych narzędzi i poprawiając twarz przed tykwą z wodą, która służyła mi za lustro. Tak, to ja, to ja we własnej osobie - mówiłam do siebie, nie mogąc jakoś w to uwierzyć. Kiedy szłam przez pah, słońce chyliło się już za wysokimi, błękitnymi górami ku zachodowi, wyjaskrawiając przez chwilę, zanim całkiem zapadło w noc, wzgórza chylące się pod ciężarem drzew. Drobne, codzienne sprawy, zwykłe życie, bardzo ruchliwe, a zarazem leniwe, wydawało się powracać do normalnego rytmu. Mogłam co najwyżej posłyszeć, a może bardziej odgadnąć, że świętowano powrót wojowników, że kobiety cieszyły się ich odzyskaniem, a oni cieszyli się odzyskaniem kobiet. Rozpalono ogniska. Tylko biegające w kółko i wrzeszczące dzieci dawały wyraz napięciu, które wciąż nie opadło, panującej w wiosce nie zaspokojonej niecierpliwości i rozgorączkowaniu. Tymczasem dzieci i dorośli plątali mi się pod nogami, rzucali mi zdawkowy uśmiech, pozdrawiali przelotnie gestem, nie zawsze zrozumiałym, ale życzliwym, jak każdego innego dnia. Wystarczyło mi pobiec w ślad za dziećmi, żeby odszukać Franka. Uwolniono go od długiej tyki i przywiązano, tym razem na stojąco, plecami do pnia młodego drzewa w pobliżu szałasu, który zawsze, jak pamiętam, stał nie zamieszkany. Gdy ja udałam się w ślad za dziećmi, pewna liczba kobiet i mężczyzn poszła oczywiście za mną, żeby asystować przy spotkaniu. Frank wybałuszył oczy. Jego ciemne włosy, gęste i jedwabiste, z których tak był dumny, były całkowicie rozczochrane, co mnie zdenerwowało. - Możesz się teraz przekonać, że nie jestem zjawą - powiedziałam. Było jeszcze na tyle jasno, że mogłam dojrzeć, jak pobladły mu usta: - Stella! Myślałem, że nie żyjesz! - A ja myślałam to samo o tobie. Człowiek zawsze sądzi, że to inni umierają - odrzekłam. Długą chwilę patrzył na mnie, jakbym zwariowała. Potem potoczył wzrokiem, moim zdaniem całkiem nieprzytomnym, ale zarazem chytrym, po tubylcach, którzy rozmyślnie szwendali się i przystawali koło nas w pewnej odległości. Zniżył głos jak dziecko kryjące się przed nauczycielem: - Stella, czy... czy traktują cię z szacunkiem? - O tak, i to bardzo - powiedziałam. Poczułam w tym momencie, że za chwilę znów ogarnie mnie szalony pusty śmiech, i gwałtownie przygryzłam od wewnątrz policzki. - Jesteś ranny, Frank? - zapytałam. Uniósł głowę. Jego włosy w nieładzie przypominały bocianie gniazdo: - Skądże, to tylko zadraśnięcie - zapewnił. Udawałam także zakłopotanie obecnością krajowców, rozglądałam się kilkakrotnie przez ramię, aż Frank wyszeptał w wielkim pośpiechu, jakby nadal bawił się w konspiratora: - Stella! Dzisiejszej nocy! Nie wiem dlaczego, ale w chwili kiedy to powiedział, przemknęła mi przez głowę myśl, że to właśnie on, Frank, wtargnie dzisiejszej nocy do mojego szałasu, żeby kochać się ze mną niezdarnie i w pośpiechu, jak w Anglii. Przez sekundę cała zesztywniałam i poczułam lodowaty chłód. Potem przypomniałam sobie wszystko, co wydarzyło się od tamtych czasów, ponownie poczułam, że jestem całkiem naga pod ubraniem i żeby nie pozostawiać Franka w całkowitym osamotnieniu, odpowiedziałam tym samym tonem: - Tak, dzisiejszej nocy! I odwróciłam się plecami. Kiedy byłam pewna, że nie może zobaczyć mojej twarzy, wpiłam wzrok w obnażone piersi jednej z młodych kobiet, uśmiechając się do niej i szczerząc zęby, jakbym ją chciała ugryźć. Zrozumiała, odpowiedziała mi uśmiechem i odwróciwszy się także od Franka, dotrzymała mi towarzystwa aż do centrum pahu. Ona, ja i jeszcze z pół tuzina innych spędziłyśmy parę chwil w wielkim domu kobiet. Prawdę mówiąc nie tyle potrzebowałam towarzystwa, co pragnęłam zobaczyć, czy kobiety nie zmieniły swojego stosunku do mnie. Nic takiego nie zauważyłam. Ten jeden jedyny raz pozostawiły mnie w ubraniu, ale jedyną tego przyczyną było to, że zdawały sobie naturalnie sprawę z mojej niedyspozycji. Zjadłyśmy razem obiad, a one, jak zwykle, wolały raczej usługiwać mnie, niż pozwolić, bym im pomagała albo usługiwała. Przyprowadziłam do swojego szałasu tę, do której uśmiechnęłam się, kiedy stałyśmy obok Franka. Rozebrała się do naga, ja zaś pozostawiłam na sobie trochę bielizny i krótką halkę. Część nocy przespałam z twarzą ukrytą między jej piersiami. Obudziło mnie coś w rodzaju wyrzutu sumienia. Wstałam, ubrałam się, nie budząc mojej towarzyszki, i przeszłam przez pah, żeby zobaczyć, co stało się z Frankiem. Odwiązano go od drzewa i wiedziałam, że jest teraz w chacie, która do tej pory była nie zamieszkana. Wielu krajowców, mężczyzn, patrolowało wioskę albo siedziało w pobliżu, rozmawiając ze sobą półgłosem. Odniosłam wrażenie, że kilku dalszych było w chacie, żeby pilnować czy nadzorować Franka. Wróciłam zatem do siebie i położyłam się przy dziewczynie, która cały ten czas spała. Jej zatopione we śnie ciało było ciepłe i słodkie. Nazajutrz obudziłam się z czystszym ciałem i jaśniejszym umysłem. Jednakże poczucie nierzeczywistości, szczególnie mocne we mnie w chwilach kobiecej niedyspozycji, nasiliło się jeszcze. Nagłe ponowne pojawienie się Franka, mogłabym rzec - zmartwychwstanie, tych kilka słów, jakie zamieniliśmy, a także jego sytuacja jeńca w rękach Maorysów, których branką ja sama nie czułam się już od bardzo dawna, wszystko to nadawało mojemu poczuciu dziwnej ostrości i intensywności. Mimowolnie przychylałam się do myśli, że wszystko, co się dzieje, jest tylko rodzajem widowiska zorganizowanego w tym tylko celu, żeby mnie rozerwać, zabawić albo równie dobrze zasmucić. Dręczona takimi rozterkami, umyłam się i ubrałam jak na festyn. Podczas tego święta miałam do odegrania jakąś rolę, rolę mnie samej - jak mi się zdawało - chociażby to była tylko rola widza. Zresztą duża część życia upływa w ten sposób. Zmusiłam się, żeby zjeść śniadanie, jakby czekała mnie ciężka próba. Od czasu przybycia do wioski nigdy nie byłam tak dobrze uzbrojona, wmawiałam sobie. Myślałam o Franku, chociaż zaprzątanie sobie nim umysłu męczyło mnie. Później znów przeszłam przez pan. Franka na nowo przywiązano plecami do drzewa. W ciągu nocy puściła mu się broda, co rozdrażniło mnie niemal tak samo jak widok szczeciniastych włosów. Słońce już przygrzewało, niebo było bezchmurne i czyste jak moje ciało. Ujrzałam jedynie kilku tubylców wokół chaty i drzewa, ziewali i przeciągali się jak zwierzęta albo klepali się po łopatkach. - Jak się masz? (How do you do?) -- spytał Frank. - Jak się masz? - odpowiedziałam jak echo. Wściekle nałamałam sobie głowę, zanim udało mi się wymyślić jakieś inne pytanie: - Jadłeś śniadanie? - rzuciłam. Jego piękna, szlachetna twarz, posiniaczona i zbrukana zarazem, niebieskawa od zarostu, wykrzywiła się w gorzkim grymasie: Tak, dali mi jeść. Dali mi pić. Wyprowadzili mnie na spacer, w krzaki, jak psa. Umyli mnie! Miał obnażony tors i z własnego doświadczenia wiedziałam, że wypucowali go do połysku. Natomiast założono mu kawaleryjskie spodnie, a nawet buty, które ktoś odnalazł nie wiadomo gdzie. Czasami trudno nadążyć za rozumowaniem tubylców. Kiedy tak wpatrywałam się w tors i twarz Franka, nieświadomie usiłując przyzwyczaić na nowo moje zmysły, moją wrażliwość, do widoku tego bladego ciała, znów wykrzywił usta w całkiem godnym pożałowania grymasie, podczas gdy w jego oczach wyczytać można było rodzaj błagania, bezładne przerażenie: - Stella, co oni ze mną zrobią? Spurpurowiał gwałtownie i odwrócił wzrok. - Sama zadaję sobie to pytanie - powiedziałam mu. Jego powiększone przestrachem oczy odszukały mnie i podobnie jak poprzedniego dnia spojrzał na mnie jak na wariatkę. Poczułam się zakłopotana. Z tubylcami niemal nigdy nie miałam okazji rozmawiać. Frank oczywiście posługiwał się językiem angielskim, moim językiem, tym, którego nauczyłam się w dzieciństwie, i oczekiwał, co nie mniej oczywiste, że ja również będę go używała. W końcu z tej kłopotliwej sytuacji wyciągnął mnie ten wielki głupek Ra-Hau, który jednak dolał jeszcze oliwy do ognia. Pokrzepiony, jak się wydaje, śniadaniem, roztrącił potężnym ciałem i barczystymi plecami garstkę krajowców, którzy zaczynali się gromadzić w bezpiecznej jednak odległości wokół Franka i mnie, tego ostatniego zaszczycił jedynie jednym, wielce obojętnym rzutem oka, podszedł do mnie, pokazał w uśmiechu błyszczące zęby, a na koniec ze zwykłą dezynwolturą chwycił mnie za ramię i nachylił twarzą do drzewa stojącego tuż obok tego, do którego przywiązano Franka. Serce podskoczyło mi w piersi jak szalone. Tylko nie to, idioto! powiedziałam do Ra-Haua. A może tylko tak pomyślałam? Uniosłam się na chwilę i zwróciłam ku niemu. Od młodych kobiet nauczyłam się słowa objętego niewielkim tabu, które wypowiada się przede wszystkim wobec mężczyzny, a które oznacza kobiecą niedyspozycję. Jednakże w panice, wypadło mi ono z głowy w tej samej sekundzie, w której chciałam zaryzykować jego wymówienie. Stałam z otwartymi ustami, a krew uderzyła mi do twarzy. Kątem oka widziałam, jak Frank szarpie się w pętach. Jeśli zaś chodzi o Ra-Haua, to jedynie wybuchnął tym swoim kretyńskim śmiechem. Jedną ręką rozsupływał już przepaskę biodrową, obracając mnie twarzą do drzewa i zginając wpół ciężkim jak ołów ramieniem. Nie pozostawało mi nic innego, jak wpić się palcami w drzewo, jeśli nie chciałam runąć na twarz i pobrudzić sobie sukni ziemią i liśćmi. Na to wszystko Ra-Hau, dłużej nie zwlekając, zadarł mi wspomnianą suknię powyżej talii, zerwał mi majtki i podczas gdy płakałam bardziej z bezsilności albo jeśli wolicie - ze wstydu niż ze złości czy smutku, on ujął mnie za biodra i jednym pchnięciem wetknął mi swój ogromny członek między pośladki, prosto w pupkę. Ktoś krzyknął, albo ja, albo Frank. Obawa zrodzona jego obecnością, jego bliskością, nie wspominając już o lekkim niesmaku, jaki pozostawiła moja niedyspozycja, sprawiły, że byłam, by tak rzec, zamknięta, przez co Ra-Hau sprawił mi potworny ból. Mimo to, gdy jego wielka tuleja znalazła się we mnie, zapomniałam o bólu i zdołałam nawet odnaleźć w tym pewną słodycz, jakieś ciepło i to upajające poczucie pełni, które pozwoliło mi się rozluźnić, umożliwić mu poruszanie się tam i z powrotem, wypełnienie mnie obłym ciałem i nasieniem. Nie szczytowałam w dosłownym znaczeniu. Lecz podobnie jak w innych tego typu przypadkach odniosłam wrażenie, że zostałam czegoś pozbawiona, że mnie okaleczono i opuszczono, kiedy jego męska siła nagle osłabła w moich wnętrznościach, a jego członek zmiękł i obumarł, a potem, ruchem równie nieubłaganym jak w chwili wtargnięcia, cofnął się i wyszedł ze mnie ostatecznie. Chwilowo nie mogąc się wyprostować, czekałam kurczowo uczepiona drzewa, aż kobiety umyją mnie i wysuszą, aż wytrą Ra-Haua. Kolana drżały pode mną. Kobiety musiały doprowadzić mnie do ładu, w czasie kiedy wielki Ra-Hau, całkiem wyczerpany, owijał się przepaską. Wtedy odżyłam, rozpoznałam konwulsyjnie ściągniętą twarz Franka i jego płonące oczy. Zafascynowana zrobiłam dwa czy trzy kroki w jego stronę. Więzy wpiły się mu w nadgarstki. Kilkakrotnie próbował coś wykrztusić, a może plunąć mi w twarz. W kącikach ust miał coś w rodzaju białej, suchej piany. - Dziwka! Brudna dziwka! - wycharczał w końcu. Jego wściekłość w pewien sposób nawet mnie zafascynowała. Lecz odkąd to powiedział, wszystko stało się łatwiejsze. Bardzo odważny, bo przyglądał mi się z daleka, z zewnątrz, potępiał mnie surowo w mojej roli biernego widza. Być może zresztą dla samego Franka pewne sprawy również stały się łatwiejsze. Nienawiść, podobnie jak miłość, uwalnia od wydawania sądów. Naprawdę nie do zniesienia jest tylko uczucie, stosunek nie do końca jasny między dwojgiem ludzi. Bo to oznacza, że żadne z nich nie zdołało wyrobić sobie jasnego poglądu na partnera. Frank sądził teraz, że już wie, czego się trzymać. Ja również wiedziałam to natychmiast dzięki całkiem ludzkiemu i zwyczajnemu odwzorowaniu jego własnej oceny. Osąd bliźniego jest sądem nad nim dokonanym w tym samym momencie, w tym samym posunięciu, w którym osądza mnie. Odwiązano Franka i nauczono go na obrazkach, na żywych obrazach - a on sam figurował na nich na pierwszym planie - wszystkiego, co stanowiło część mojej egzystencji, a o czym do tej pory nie wiedział. Tego dnia ograniczono się do przełożenia go przez kozioł, podwyższony na jego cześć i wyłożony świeżymi liśćmi, po czym ściągnięto mu kalesony i kilku chłopców w wieku Ga-Waua, ale nie on sam, zabawili się, biorąc go przez tyłek, dzięki czemu zostali wygwizdani przez kobiety. Nieco później, nie podnosząc go nawet z kozła, wychłostano dość energicznie wierzbowymi witkami bez wątpienia po to, żeby rozruszać go trochę, a może trochę za karę, że okazywał zbyt ostentacyjnie swoje niezadowolenie. Muszę przyznać, że w tym momencie uciekłam. Nigdy nie lubiłam być batożona, lecz - jak chyba już wspominałam - przynajmniej tak samo, jeśli nie więcej, nienawidziłam widoku biczowania innych. I to pomimo że męskie pośladki, które są brzydkie, przynajmniej u Europejczyków, jak podpowiada mi moje skromne doświadczenie, wydają się o wiele lepiej nadawać do popieszczenia za pomocą paru solidnych smagnięć rózgą niż ciepły i uroczy tyłeczek kobiety. W każdym razie scena ta wzbudziła we mnie niesmak i schroniłam się do szałasu. Obiecywałam sobie wrócić tej nocy i spróbować pomówić z Frankiem, ale zasnęłam ciężkim snem i obudziłam się dopiero w pełni dnia i upału. Pomimo gorąca i duchoty padało cały ranek. Wzgórza obarczone zielenią i wyniosły, błękitny grzbiet górski ciążyły mi na sercu, jakbym już nigdy nie miała ich ujrzeć. Frank nadal uwięziony był w swojej chacie, być może zniewolony nade wszystko przez własne otumanienie, podobnie jak to było ze mną w pierwszych dniach. Wszystko powtarzało się raz jeszcze, z tą różnicą, że teraz ja czułam się już całkowicie wolna. Było mi, jak już mówiłam, ciężko na sercu, ciężej niż w jakichkolwiek snach, lecz mimo to wzlatywała, wyrywała się ze mnie radość lekka jak ptak. Mżawka ustała, busz żarzył się bezgłośnym skwarem, a wzgórza lśniły. Wyprowadzono teraz Franka z chaty. Zaciągnięto go na skraj wykarczowanej polany, pod listowie, do przekonstruowanego podobnie jak kozioł łoża w kształcie grzbietu osła. Kobiety ze swej strony, a niezależnie od nich Ra-Hau rozkazali dzieciom trzymać się z dala tego dnia. Ponieważ nie istniało żadne rzeczywiste tabu, rozkaz ten przestrzegany był nader opieszale i małe bandy ciekawskich nieustannie przeciskały się bliżej, żeby nasycić oczy widowiskiem. Rozebrano Franka do naga i rozciągnięto na łożu, z początku na brzuchu. Mniej ufając w jego rozsądek niż w mój, przywiązano mu nadgarstki i kostki szeroko rozłożonych nóg do czterech rogów stelaża. Stałam w pobliżu, nie podchodząc i nie siadając na brzegu łoża wraz z innymi kobietami, ale również nie unikając przedstawienia. Wciąż ubrana byłam z angielska, co spotykało się, sama nie wiem dlaczego, z pełnymi aprobaty uśmiechami tubylców. Ponieważ Frank bluzgnął wściekłymi złorzeczeniami, kiedy kobiety zaczęły wygalać go wokół odbytu, wsadzono mu w zęby w charakterze knebla odmianę mango z wielką twardą pestką. W jakąś godzinę później nie tylko fałdy między pośladkami, ale i same pośladki miał równie golutkie i gładkie jak policzek niemowlęcia. Szczególnie uderzał kontrast z czarnym zarostem na tylnych powierzchniach ud, które oszczędzono, i pasmem czarnego włosia między lędźwiami, wzdłuż kręgosłupa, które wyraźnie urywało się na wysokości pierwszego kręgu. Zupełnie nie wiem, dlaczego ten kontrast wydał mi się dosyć podniecający. Potem młode kobiety, podobnie jak to miało miejsce ze mną, zabrały się za masowanie mu pośladków różnymi olejkami służącymi do zapobiegania albo uśmierzania podrażnień, zanurzając coraz głębiej palce aż po odbyt. Odeszłam teraz pobawić się z Ta-Lilą, Nawą-Na i innymi w wielkim szałasie. Najwidoczniej Nawa-Na nie brała udziału tam, gdzie chodziło o mężczyznę. Jednakże to również nie było sprawą jakiegoś tabu, ponieważ te, które depilowały i masowały Franka, niekoniecznie wszystkie były starsze od niej czy też zamężne. Kiedy wróciłam zobaczyć, co się z nim dzieje, leżał na plecach, wciąż mocno przywiązany i wygięty w łuk dzięki krzywiźnie łoża. Na jego podbrzuszu wykonano tę samą artystyczną pracę, że tak powiem, co na jego pośladkach, a niegdyś na moim łonie i szparce. Od pępka aż po nasadę ud kobiety nie pozostawiły na nim jednego włoska. Same jądra zostały wydepilowane nader starannie. Podobne były teraz do małych, brązowawych i lekko pomarszczonych jajek. W owej chwili pomyślałam, że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć czegoś równie komicznego jak ten obwisły i nieszczęśliwy penis i te nieszczęsne nagie jajka. Zupełnie jakby zaledwie przed momentem przeszczepiono je, dolepiono do ciała Franka jak dziwaczny barokowy ornament. Dzikuski po namaszczeniu oliwą i wymasowaniu brzucha i członka były zajęte właśnie jądrami. Depilacja najwidoczniej bardzo roznamiętniła kobiety i teraz obkładały je różnorakimi liśćmi, mchem i ziołami nasączonymi rozmaitym likworem. Gdy odsłoniły je ponownie, uznałam, że straciły trochę z zauważalnej opuchlizny i nieco fioletowawej czerwieni, która wskazywała na przekrwienie. Zauważyłam również, że wyjęto Frankowi z ust owoc, którym był zakneblowany. Mięśnie żuchwy miał tak napięte, że najwidoczniej same wystarczały za knebel. Komizm, a nawet - szczerze mówiąc - śmieszność tego nieszczęsnego, obnażonego i wygolonego narządu rzucała się w oczy z taką siłą, że nie można było pozostać obojętną, a w tym ostatnim odczuciu zawierała się, przynajmniej dla mnie, nie mniej silnie podniecająca obietnica. Mimowolnie zbliżyłam się do łoża. Kobiety uniosły głowy i uśmiechnęły się do mnie z dumą, równie zadowolone ze swojego dokonania, jak wówczas gdy chodziło o mnie. Frank natomiast, gdy napotkałam jego wzrok, przeszył mnie spojrzeniem zionącym ślepą i tępą nienawiścią. Lecz to nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia, wzrok mój wciąż przyciągał jego członek, jego groteskowe i urocze małe jaja. Kobiety ustąpiły mi miejsca na łożu, abym mogła usiąść między nimi. Krępowała mnie cieniutka warstewka oliwy, która wciąż połyskiwała na podbrzuszu, członku i jądrach Franka. Wystarczyło wyciągnąć rękę, i jedna z kobiet podała mi strzęp bardzo suchej tkaniny, miększej i delikatniejszej od lnu. Poświęciłam wiele uwagi, by zniknął nawet ostatni ślad tego oleistego ekstraktu. Prawdę mówiąc było to bardzo przyjemne, gdy ubrana od stóp do głów, jakby to bywało w Anglii w porze herbatki (Tea time) zajmowałam się w ten sposób mężczyzną, który nie tylko był nagi, ale na dodatek pozbawiony wątłych i wstydliwych zasłonek danych mu przez naturę. Pod wpływem tego wrażenia zaczęło mi się wydawać, że moja własna szparka drży i pulsuje delikatnie, lubieżnie pod ubraniem. Wytarłam w tym momencie penisa Frankowi, pilnie bacząc, żeby podrażnić go na nowo, i kiedy tak ściskałam go ostrożnie w dłoni, poczułam, że zaczyna się poruszać, robi się cięższy, a potem powoli podnosi się. Frank, mimo wysiłków, nie zdołał się powstrzymać i wybuchnął: - Na miłość boską, nie rób tego! - wysyczał. - Ależ dlaczego? - odrzekłam. Odłożyłam ściereczkę. Członek ukazał się w całej swojej nagości, w całej okazałości, wyprężony jak dzida. Frank spurpurowiał nagle, a potem pobladł z gniewu i nienawiści. Tak jak ja niegdyś, tak i on zacisnął powieki, żeby poprzez negację świata odseparować się od niego. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że jego odczucia w owym momencie cokolwiek mnie obchodziły. Młode kobiety roześmiały się, niektóre zaczęły klaskać w dłonie i paplać coś między sobą, podczas gdy mężczyźni, podszedłszy bliżej, pomrukiwali z wyraźnym zadowoleniem. Sądzę, że tubylcy lubią, kiedy natura podąża swoim zwykłym biegiem. - Odwal się, spływaj stąd, szmato, brudna zwyrodniała dziwko! - wycharczał Frank przez zęby. Chwyciłam wcale nie brutalnie, ale jednak twardo jego członek i masturbowałam Franka jak nikogo dotąd, nawet Ra-Haua, czy jednego z chłopców, gdy oczekiwałam od nich usługi, a oni wzdragali się przed jej wyświadczeniem. Niestety wystarczyło zaledwie kilka sekund, w moim odczuciu o wiele za krótkich, zbyt nieuchwytnych, jeśli nie wręcz niepostrzegalnych, by członek wierzgnął w mojej ręce, a nabrzmiała żołądź o pięknym jak wnętrze kwiatu różowopurpurowym kolorze trysnęła w gwałtownych podrygach nasieniem, wystrzeliwując je Frankowi aż na podbródek i zlewając wgłębienie obojczyka. Młode kobiety, oczarowane, krzyknęły głośno i nagrodziły go brawami. Umyto Franka, wysuszono go. Kiedy tylko był wytarty do sucha, znów zaczęłam go masturbować. Teraz zajęło to trochę więcej czasu, i choć skurcze były gwałtowniejsze, wytrysk stracił nieco na sile, objętości, a nade wszystko ilości. - Dziwka! Dziwka! - powtórzył Frank. Lecz tym razem był to niemal jęk. Dlaczego nie, pomyślałam. Bardziej niż kiedykolwiek zafascynowana byłam grą jąder, które już to kuliły się twardo pod członkiem, jakby miały służyć mu za podpory, już to rozluźniały się, ześlizgiwały, zsuwały powoli po sobie jak dobrze natłuszczone kule bilardowe w woreczku z cienkiej skóry. Nie uchybiając prawdzie, mogę powiedzieć, że nigdy dotąd nie widziałam Franka całkowicie nagiego. Przez cały czas pozwalałam kobietom wycierać go, myć i znów osuszać. Jeden z mężczyzn dał mu się napić świeżej wody z muszli. Frank wypił z odwróconą na bok głową, nie patrząc na mnie. Kilka chwil upłynęło spokojnie w chłodnym cieniu listowia i znów wzięłam do ręki jego członek i zaczęłam go jeszcze raz masturbować. Przez sekundę całe jego ciało wygięło się w łuk, stężało, jakby chciało równocześnie uniknąć moich palców i dotyku liścianego materaca, a Frank wydał głuchą skargę. Odniosłam wrażenie, że pod wściekle zaciśniętymi powiekami dostrzegam mgiełkę, jakąś wilgotność, którą może były łzy albo po prostu pot. Nie przestałam jednak z tego powodu trzepać go ze zdwojoną energią. Także i mężczyzna powinien dać się wywrócić cały na lewą stronę jak skórka z królika albo rękawiczka. A jeśli nie potrafi, to cóż może wiedzieć o rozkoszy? Musiałam męczyć ten członek niewiarygodnie długo, zanim poczułam, jak przetaczają się przezeń fale orgazmu, od nasady po żołądź. Lecz pomimo że podrygiwał jak wściekły, w końcu wystrzyknął tylko minimalną ilość płynu, dziwacznie zabarwionego krwią. A przecież ten ubogi wytrysk wydarł Frankowi z piersi, a można by nawet rzec - z brzucha, taki przyduszony ryk, taki wrzask konającego drwala, że gotowa byłam pomyśleć, iż rodził właśnie górę lub przynajmniej ją zapładniał. Nie pozostawało mi nic innego, jak pogodzić się z myślą, że nie wyciągnę z niego nic więcej. Ciało Franka odprężyło się całkowicie, a przypuszczam, że z duszą działo się podobnie. Nadal trzymałam w zagłębieniu dłoni to, co było jeszcze niedawno członkiem, dopóki na powrót nie stało się żałosnym, ale uroczym, małym penisem. Nawet cieknąca z niego nieobficie lepka piana przestała mnie brzydzić. Kiedy kobiety go umyły i wysuszyły, pochyliłam się i wsunęłam go sobie tylko na sekundę do buzi, tyle by poczuć jego delikatną ciepłotę i ciężar. Potem wstałam i oddaliłam się z Ra-Hauem i Ta-Lilą. Jak ja niegdyś, tak teraz Frank bawił przez kilka dni licznych krajowców, a przede wszystkim kobiety. Publicznie albo w złotawym, bardziej intymnym zaciszu chat gwałciły go na wyścigi; dokładnie, do ostatnich granic jego możliwości. Jeśli wykazywał złą wolę, świetnie umiały całą gromadą zmusić go do erekcji, aż zgrzytał zębami, a później siadały na nim okrakiem w taki czy inny sposób i nadziewały się na jego członek pośladkami albo pochwą. Podlotki uwielbiały go. Ssały mu i trzepały, dopóki mu nie obwisł, a wzrok nie zmętniał. Nigdy się w to nie mieszałam, uważając, że byłoby absurdalne pozbawiać ich tych przyjemności. Zresztą moje życie toczyło się dalej. Sądzę, że młode kobiety i podlotki wielokrotnie chłostały Frankowi tyłek, a także sodomizowały go dla odmiany od czasu do czasu, gdy w pobliżu nie było żadnego mężczyzny. Wbijały mu do odbytnicy te same owoce co zwykle. A zresztą, czemu nie. Zapomniawszy dawno o mojej niedyspozycji, znowu chodziłam ubrana jedynie w przepaskę, a dość często nawet całkiem nago. Pamiętam, że Frank cały zmienił się na twarzy, kiedy po raz pierwszy ujrzał w ten sposób moją pipkę, nagusieńką i gładką jak jego własny kutasik. A jednak czas się wyraźnie rozdzielił. Był w nim jakiś rozdział, jakiś przełom, a jego upływ w moich żyłach napotykał przeszkody. Krótko, bardzo krótko w istocie po ponownym pojawieniu się Franka pojęłam, zrozumiałam z całą oczywistością, że on, Frank, przenigdy nie odważy się błąkać nago po wiosce jak ja, wtopiony w jej życie, w jej własny czas, w jej historię lub może w jej brak historii. To budziło moją litość. Poszłam nocą odnaleźć go w chacie, którą milcząco uznano za jego własną. Obok niego spała jedna z moich przyjaciółek, rozebrana do naga i szczęśliwa, z policzkiem wtulonym w jego zgięte ramię i z rozchylonymi pośladkami. Poświata nieba rzucała delikatne, matowe refleksy na jej smagłe ciało. Frank nie spał, poznałam to po błysku w oczach. W chwili kiedy przysiadłam na materacu z liści, uniósł się nerwowo na łokciu, nie troszcząc się zupełnie o to, czy nie obudzi małej dzikuski. Pieściłam ją nawet delikatnie, szczęśliwa, że czuję niewyrażalne ciepło jej pupki i szparki. Spała zapamiętale jak zwierzątko. Miałam na sobie bieliznę i w mroku zauważyłam mimowolny ruch Franka próbującego zakryć własną nagość. – Stella? - odezwał się w końcu. - Tak. - Pomóż mi, ja też ci pomogę. Musimy spróbować ucieczki. Wydało mi się, że w mojej duszy rozległ się przeciągły, bezgłośny jęk. - Doskonale, Frank - powiedziałam. - Myślisz, że mamy jakąś szansę? Ależ tak, zawsze jest jakaś szansa. Uda nam się z pewnością wykiwać tych łajdaków! Wiesz, gdzie ukrywają ubrania, które mi ukradli? - Znajdę je - powiedziałam słabym głosem. Frank rzucał niespokojne spojrzenia na otwór drzwiowy i na śpiącą dzikuskę, którą pieściłam. - Fitz-Simmons, nowy major, założył tymczasowy obóz dokładnie na drugim brzegu Waikato. Niemożliwe, żeby tym szakalom udało się go ruszyć, dotrzemy tam na piechotę w ciągu jednej nocy. Moglibyśmy nawet natknąć się na konie, dwóch lub trzech z mojego plutonu wymknęło się, kiedy tamci zdradziecko nas zaatakowali. - Oczywiście, Frank. - A teraz jazda, ubierz się. I to przyzwoicie! I przynieś mi tu moje ubrania. Nie zapomnij o butach, uważaj tylko na ostrogi, żeby nie zabrzęczały. Uda nam się, zobaczysz. Twarz wykrzywił mu sardoniczny grymas: - A jednak cóż to za swołocz! Nie wpadli nawet na to, żeby wystawić wartę. - Tak, Frank - odrzekłam. * * * Kończę kreślić te słowa w Szkocji, w tym samym niewielkim dworze smaganym wiatrami. Od ilu wieków tak stoi w bezruchu? Ile jeszcze wieków przetrwa niezmiennie, nieczule? Trzeba się sporo zestarzeć, żeby nie tyle nauczyć się, co zrozumieć siłę przyzwyczajenia. Frank, mój małżonek, rozkoszuje się w towarzystwie kolegów francuskim winem nie opodal mnie, obwarowany za solidnymi murami pawilonu myśliwskiego. Podmuchy wiatru i ulewy przynoszą szeroki oddech morza. Jestem szczęśliwa, ponieważ wszyscy są szczęśliwi. Bywają od czasu do czasu noce, kiedy Frank i ja kochamy się ze sobą. Przede wszystkim wtedy, kiedy jemu przyjdzie na to chętka. Zdarza nam się nawet ściągnąć długie nocne koszule. Wszystkie te stronice zapisałam w ukryciu. Teraz posłyszałam hałas, skrzypnięcie otwieranych drzwi, muszę być ostrożna, ukrywam się. Przed kim? Nie wiem. Przed wszystkimi. Może przed sobą? Tam nie ukrywałam się nigdy. Okrutna, tak... okrutna Zelandia!