dPowieści JOE GORESA w Wydawnictwie Amber Adres nieznany Czas drapieżników Czas wilka Drapieżca Hammett Martwy człowiek Ostatnie ostrzeżenie Rewanż Zatarty ślad 32 cadillaki w przygotowaniu Przyjdź, poranku Przekład GRZEGORZ MOROZ Joe Gores CZAS WILKA Strzelec oparł o policzek kolbę remingtona kaliber 30.06. Zrobił to! Dziesięć minut wcześniej, gdy widział jelenia galopującego w stronę bagna, wydawało mu się, że nie będzie w stanie nacisnąć spustu, kiedy w celowniku pojawi się człowiek. A jednak... W odległości około czterystu jardów leżał nieżywy Fletcher. Gdy morderca odłożył karabin, zebrało mu się na wymioty. Potem garścią śniegu natarł sobie twarz i ponownie spojrzał przez celownik optyczny na swoją ofiarę. Śmiertelny strzał w klatkę piersiową znaczył krwią myśliwską bluzę Fletchera, Zapadał mrok. Bracia będą walczyć i zwyciężać siebie nawzajem. A synowie ich sióstr pokalają swój ród. Ziemia ciężka jest ogromem nierządu. Gdy rozłączą się tarcze, czas topora i miecza nastanie Zanim świat upadnie, czas wiatru i wilka nadejdzie. Człowiek nie oszczędzi człowieka. Edda Poetycka CZĘŚĆ PIERWSZA Myśliwy musi znać zwyczaje, środowisko życia i cechy charakterystyczne zwierząt. Powinien rozpoznawać ich bliskość jeszcze zanim je dostrzeże - ślady, dźwięki, jakie wydają, zapach, sygnały alarmowe wysyłane przez nie w chwili zagrożenia. ROZDZIAŁ 1 Hollis Fletcher od dawna rozmyślał o śmierci, lecz gdy nadeszła, nie był do niej przygotowany. Na dwie minuty przed swą ostatnią chwilą powiedział głośno do siebie: - Spłoszyłem go. - Słowa te utworzyły obłoczki pary w mroźnym powietrzu. Głęboko osadzonymi, brązowymi oczami uważnie oglądał tropy jelenia wirgińskiego. Wskazywały na to, że zwierze., idąc, skubało gałązki, a potem zwietrzyło albo usłyszało go i puściło się kłusem w stronę niedostępnego, położonego na zachód od jego chaty podmokłego terenu porośniętego bujną trawą. Fletcher powoli wyprostował się. Był smukłym pięćdziesięcioletnim mężczyzną o pociągłej śniadej twarzy, którą jego nieżyjąca już żona z lubością nazywała mongolską. Mimo tych rysów, w jego żyłach płynęła krew szkocka, walijska i niemiecka. Atylla Hun nadciągający ze wschodnich stepów. - Już dawno stąd czmychnął - znów powiedział głośno sam do siebie. Nawyk ten jest powszechny wśród samotnych mieszkańców pustkowi. Nie było słońca, ale pocił się w futrzanej myśliwskiej bluzie. Gdy wcześniej usłyszał ostrzegawczy gwizd jelenia, ruszył pośpiesznie, żeby przeciąć mu drogę. Ten ślad wskazywał, że od początku nie miał żadnych szans. Mężczyzna porzucił trop i ruszył przez głęboki śnieg, oddalając się od bez-listnych, żółtych brzóz na skraju trzęsawiska. W powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu, gdy szedł zygzakami dobrze sobie znaną ścieżką wśród malin i kolczastych krzewów. Nagle stanął jak wryty. W tym miejscu jego jeleń wyszedł z bezpiecznego trzęsawiska i wrócił na odsłonięte pogorzelisko. To nie była paniczna ucieczka, bo za każdym razem stawiał tylną nogę prawie dokładnie w miejscu, gdzie zostawiał ślad przedniej, ale poruszał się żwawo. Fletcher popatrzył na zachód, w stronę porośniętych krzakami niskich wzgórz widocznych za zamarzniętym trzęsawiskiem. Czyżby był tam jakiś myśliwy, a ostatni błysk promienia zachodzącego słońca odbił się od zamka strzelby? To wystarczyłoby, żeby spłoszyć jelenia. Ale do zmierzchu pozostało tylko pół godziny, a jaki myśliwy chciałby spędzać w otwartym terenie zimową noc w stanie Minnesota? W każdym razie tego jelenia nie da się już zaskoczyć dziś w nocy. Polujący przy pomocy łuku musi bezszelestnie podejść do swojej ofiary od zawietrznej strony na odległość mniejszą niż dziesięć jardów, żeby mieć pewność uśmiercenia jej. Jeszcze jako mały chłopiec nauczył się nigdy nie zostawiać postrzelonych zwierząt. Jest to zarówno praktyczne jak i przyzwoite, kiedy mięso zdobywa się przy pomocy łuku. Stary Charlie nauczył go robić na strzałach zygzakowate nacięcia. Krew zranionego zwierzęcia spływała przez nie i zostawiała łatwy do tropienia ślad. Tak jak zwykle zatrzymał się o tysiąc stóp od swego domu przy osmalonym przez pożar świerku, żeby zdjąć rękawice i łuk. W ciągu kilku minut, które upłynęły od momentu, gdy przeciął trop jelenia, pogrążona w ciszy puszcza stała się ponura i nieruchoma. Wtem potworne uderzenie trafiło go tuż pod lewym kolanem. Upadł na plecy. Jakiś nie ogarnięty szokiem ośrodek w jego mózgu zarejestrował odgłos wystrzału karabinowego w sekundę po tym, jak został trafiony. Jakiś myśliwy, idiota, tam na szczycie wzgórza, tak bardzo pragnął ustrzelić jelenia, że dostrzegł go we Fletcherze. Strzelił raz, przeładował i najprawdopodobniej znowu mierzył. Ranny zaczął machać w powietrzu rękami. - Hej! - krzyknął - Nie strzelać! Z takiej odległości nie będzie słychać jego głosu, ale te ręce udające semafory będą widoczne w celowniku optycznym jako coś ludzkiego, coś co... Kolejny pocisk odrzucił na bok jego lewą rękę. Desperacko przetoczył się w stronę krzaków. Rozszczepione końce kości wystające przez rozerwaną nogawkę spodni boleśnie tarły o siebie. To strzelanie nie było kwestią przypadku. Ostatni strzał zdruzgotał mu pierś. Czuł, jak pękają kości, a mięśnie rwą się. Usta wypełniła mu krew i żółć. Być może krzyczał. Nie wiedział tego. Strzelec oparł policzek o kolbę remingtona kaliber 30.06. Zrobił to! Dziesięć minut wcześniej, gdy widział jelenia galopującego w stronę bagna, wydawało mu się, że nie będzie w stanie nacisnąć spustu, kiedy w celowniku pojawi się człowiek. A jednak... W odległości około czterystu jardów leżał nieżywy Fletcher. Gdy morderca odłożył karabin, zebrało mu się na wymioty. Potem garścią śniegu natarł sobie twarz i ponownie spojrzał przez celownik optyczny na swą ofiarę. Śmiertelny strzał w klatkę piersiową znaczył krwią myśliwską bluzę Fletchera. Zapadał mrok. Roztrzęsionymi rękami zapalił papierosa. Trzeba się upewnić, tak jak wtedy, kiedy językiem sprawdza się dziurę po wyrwanym przez dentystę zębie. Udał się w stronę osmalonego przez pożar drzewa, którego używał do ustawienia celownika karabinu pewnego pogodnego, jesiennego popołudnia, dwa miesiące wcześniej. - W pieprzonej piechocie, synku, wywalasz cały magazynek i co? Do rowu wali się tłumok w starych łachach. Ale snajper, synku! - W tym momencie znika cała wulgarność. - Snajper widzi swego człowieka. Facet jest dokładnie tam, rozpoznałbyś go w tłumie. Tyle, że nie ma żadnego tłumu. Tylko ta twarz tuż przed tobą. I to przerażenie w oczach, gdy pocisk trafia w klatkę piersiową... Eks-sierżant Jerzy Hrock mówi to, trzymając w swej ogromnej dłoni szklaneczkę do drinków. Przed oczami przesuwają się obrazy. Wspomnienia z Korei, gdzie był snajperem. Potknął się o kępę ziemi i zesztywniałej od mrozu trawy, niemalże upadł, z palców wysunął się papieros. Wygrzebał następnego i ruszył przed siebie, tym razem przez trawę, którą wiatr i śnieg ubiły w coś podobnego do zasieków z drutu kolczastego. Było już prawie ciemno. Pocił się w swojej nowej puchowej kurtce. Sierżant wytężał pamięć, żeby ponownie zobaczyć twarze zastrzelonych. - Trzeba odpowiedniego faceta, synku, żeby wciąż pamiętać te twarze i mimo wszystko robić to dalej. Przedarłszy się przez trawiaste zasieki, morderca ruszył przez pogorzelisko w stronę osmalonego świerku. Wiedział, że nie był odpowiednim facetem. Potrafił to znieść tylko raz. Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Cisza. Nerwy. Ruszył do przodu. Upiornie tu w nocy, zupełnie inaczej niż w słoneczne jesienne popołudnie, kiedy regulował celownik. Nie sądził, że kiedykolwiek to zrobi. Światło latarki zatańczyło w nagłej panice dookoła świerku. Nie ma Fletchera. Ale przecież użył pocisków rozrywających, o których dowiedział się z pijackich bredzeń sierżanta, i... Chrząknął z ulgą na widok leżącego tłumoka. Nie było tak źle, jak sugerowała wyobraźnia, przynajmniej jeśli nie patrzyło się zbyt uważnie na okropną białą kość wystającą spod lewego kolana. Tak jak mówił sierżant Hrock: kupa łachmanów z wielką plamą pod spodem, odrzucona ręka i twarz w śniegu. Odwrócił się. Pomyślał, że tylko nieżywy potrafi leżeć z taką niedbałą swobodą. „Nieżywy" człowiek drgnął. Jakiś zakamarek jego mózgu słyszał odgłos stóp przebijających warstewkę zmarzłego śniegu zmusił organizm do bezruchu. W końcu zarejestrował zanikanie tych dźwięków i dotarły do niego normalne nocne odgłosy. Opryskliwe grzechotanie kolców jeżatki przyłapanej przez niespodziewany wczesny śnieg, nim zdążyła się ułożyć do zimowego snu. Pisk myszy amerykańskiej nad skarbem z wysuszonych jagód. A trochę dalej, być może wśród cedrów obok domu, dumne stąpanie zająca. Głowa leżącego nieznacznie wysunęła się z zagłębienia, jakie jej ciepło wytopiło w śniegu. Oczy otworzyły się na szarość nocy. - Jezu Chryste! -jęknął Fletcher. Poczuł ból, co znaczyło, że przynajmniej niektóre części jego ciała wciąż żyły. Mróz sprawił, że krwawienie ustało. Przypomniał sobie pierwszy strzał, który trafił go w nogę. Oczy powędrowały wzdłuż rękawa do miejsca, w którym kiedyś były palce. Ten strzał też pamiętał. Ale nie trzeci. Gdzie go trafił? Najprawdopodobniej w klatkę piersiową; śnieg pod nim przesiąkł ogromną ilością krwi. Musiał się o tym upewnić. Czytał książki o zasadach pierwszej pomocy w warunkach polowych i jako że mieszkał samotnie w lesie, byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił. Zdrową ręką ostrożnie dotknął żywego mięsa, potem kości. Wzdrygnął się. Szczury paniki wgryzły mu się w mózg. Zmusił swą dłoń, żeby kontynuowała badania. Pocisk ześliznął się co prawda, ale... Wciągnął powietrze bardzo delikatnie. Sondujące palce zsunęły się z żebra wprost do jamy klatki piersiowej, która osłaniała jego płuca. Kaszlnięcie, głęboki wdech, cokolwiek bądź mogło spowodować zapaść płuc wskutek ciśnienia powietrza wciągniętego z zewnątrz przez otwartą ranę. W jaki sposób mógłby uszczelnić klatkę piersiową, nie mając bandaży? Rękawice! Ściągnął je, żeby zdjąć łuk, powinny być więc ciągle w kieszeniach. Jeżeli potrafiłby sięgnąć po jedną z nich, a potem jakoś zdjąć pas, być może mógłby pasem przytwierdzić rękawicę do rany. Wykonał ruch, żeby sięgnąć po rękawicę i znów zemdlał. W Cochrane na Main Street po pierwszej tej zimy zamieci utworzyły się zaspy brunatnego śniegu. W oknach wystawowych domu towarowego „Wilmot" widniały już bożonarodzeniowe wycinanki. Nawiany wiatrem śnieg zasłaniał zadaszone gabloty kina, w których wywieszone były plakaty dawno zapomnianych przebojów minionego lata. Lotnisko znajdowało się dwie mile za miastem, ale morderca, wiedziony nagłym instynktem, skręcił gwałtownie kierownicą w miejscu, gdzie „Dutch's Tavern" złotą poświatą oświetlała brudny śnieg na chodniku. Przed wejściem założył swoje żółte narciarskie okulary. Wzdłuż baru siedziało siedmiu mężczyzn, dwie grube żony farmerów wypełniały drewnianą wnękę z tyłu. Na barze stał szklany słój pełen jaj na twardo z wypisanym odręcznie napisem: „Dwa za pięćdziesiątkę". - Co podać, szefie? Nie dzwonić. Tu będą pamiętać rozmowę telefoniczną, pomyślał, a głośno dodał: - Whisky. Zwaliści, twardzi mężczyźni, którzy siedzieli w barze, byli farmerami. Przyszli tu w brudnych, wytartych na łokciach dżinsowych kurtkach, w spodniach ogrodniczkach i uwalanych błotem i obornikiem butach. Zniszczone ręce trzymały kufle z piwem albo szklaneczki z whisky; w taki sam sposób w niedzielę rano będą trzymać książeczki z psalmami. - Dzięki. - (O Boże, ale mi to było potrzebne) - Jeszcze jedną, proszę. - Dopadł pan swego jelenia? - zapytał barman. Morderca poruszył się niepewnie i w lustrze za barem dostrzegł swoją twarz. Złote okulary, starannie utrzymana kozia bródka i króciutki ciemny wąsik. W odpowiedzi wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. - Tak, spóźniają się w tym roku - zgodził się grubokościsty barman, biorąc wzruszenie ramion za podtrzymanie rozmowy. Odruchowo wytarł owłosione ręce o wilgotny szarawy fartuch. - W tym roku mieliśmy suszę i był kiepski urodzaj, dlatego trzymają się dębów i żrą żołędzie. - Do diabła z suszą! - wtrącił się jeden z farmerów. - Słaby urodzaj był przez te bydlaki -jelenie! Morderca uśmiechnął się idiotycznie, mruknął coś niewyraźnie i ruszył w stronę męskiej toalety i automatu telefonicznego przy tylnym wejściu. Trzeba unikać paniki, unikać rozmów, trzeba pamiętać, że nie mogą dostrzec tego, co dzieje się w moim umyśle. Należy skupić się na najważniejszym. Fletcher nie żyje - analizował w myślach sytuację. Fletcher zakaszlał. Usiłował położyć się na lewym boku i zawył, gdy ostre kostne igły wbiły się w ciało. Ale ból przywrócił mu świadomość. Podręczniki w zwięzły, uporządkowany sposób, językiem właściwym dla sprawozdania geografa z penetrowanego terenu, nakazywały wykonać wymuszony wdech, a potem mocno zacisnąć i unieruchomić bandaż po to, żeby uniemożliwić dostęp powietrza. Fletcher jęczał, pomrukiwał, chwilami przestawał, gdy przed oczami widział ciemność. Ale i tak udało mu się jedną ręką wyciągnąć pas lekkimi szarpnięciami, które przezwyciężały bezwład jego ciała. Teraz rękaw i... Ojciec zdjął rękawice i przyklęknął, by zbadać tropy jelenia, tuż za płotem z drutu kolczastego. Delikatnie zdmuchnął śnieg z zagłębień w kształcie serc. - Był tu dwa dni temu. Nie widział jeszcze świeżych śladów ludzkich. - Czy to niedobrze? zapytał chłopiec. - Dla nas niedobrze. Nie ma wystarczająco wielu myśliwych, którzy napędziliby go do nas. Stań na tym pniaku i nie ruszaj się. Ja pójdę w to miejsce przy polu kukurydzy i wrócę lasem. Fletcher niezręcznymi szarpnięciami podciągał pas coraz wyżej, aż umieścił go na wysokości klatki piersiowej. Potem udało mu się wepchnąć rękawice na ranę. Prawą ręką przeciągnął wolno koniec pasa przez sprzączkę; był gotowy do zaciśnięcia go. Zawahał się; czas zamarł na chwilę. I wtedy rozległy się pierwsze strzały: głuche, wytłumione i dalekie jak uderzenia ogromnego młota. Ojciec, który przechodził właśnie przez płot z drutu kolczastego, zastygł w bezruchu. - Dopadli go na otwartym terenie, z dala od lasu - powiedział. - Dziś w nocy na śniegu będzie krew. Fletcher zrobił wdech i szarpnięciem zacisnął pas. Wypluł krew na śnieg i zemdlał... ROZDZIAŁ 2 Nicole Ross wróciła pod gorący prysznic, żeby zmyć mydło spod lewej pachy. Machinalnie masowała pierś, namydlając drugą pachę. Koleżanka w college^ zauważyła kiedyś z podziwem, że ma duże, miękkie piersi; dopiero później Nicole uświadomiła sobie, że była to ukryta propozycja. Wtedy wydawało się jej, że był to po prostu atak na jej prywatność. Osiem lat, kilka ostrych diet sprawiło, że teraz piersi jej stały się twarde i kształtne, a Nicole była zdecydowana utrzymać je w takim stanie. Skończyła kąpiel i owinęła się wielkim puszystym ręcznikiem. Odbicie jej zmysłowej twarzy w zaparowanym lustrze wydawało się upiorne. W sypialni zadzwonił telefon. Kiedy otworzyła drzwi, z dołu dobiegł ją piskliwy głos pasierbicy. - Nicole, to tato. Mówi, że... - Powiedz mu, że odbiorę tutaj. Podchodząc do nowego dwuliniowego telefonu, stojącego na nocnym stoliku z orzecha włoskiego, zostawiła mokre ślady na dywaniku. W głosie Davida, który używał nowej zastrzeżonej linii, dawało się wyczuć oskarżenie. - Dzwoniłem dwadzieścia minut temu i nikt nie podnosił słuchawki, - Wiesz, że Robbie gra w koszykówkę i że w piątki odbieram Katie z baletu. - Jej wzrok powędrował w stronę zegara przy łóżku. - Nie mów mi tylko, że jeszcze jesteś w biurze. - Jarvis chciał, żebym mu przygotował listę do wysłania pocztą kurierską. Kent Jarvis - obecny doradca gubernatora, a być może wkrótce szef kampanii. Dzisiejsze zebranie zadecyduje zapewne, czy w ogóle będzie kampania, której mógłby szefować. Uświadomiła sobie, że David wciąż jeszcze mówił. - ...nawet nie ma go tutaj, zadzwonił właśnie i powiedział, że chce listę kluczowych postaci spoza stanu, niekoniecznie czynnych politycznie i nawet niekoniecznie demokratów, ale którym gubernator... - David, co ty pleciesz? Za niecałe dwie godziny powinniśmy być w Wayzata, a przy tym śniegu... - Będę w domu tak szybko, jak tylko możliwe. - Dziękuję.., Ale on już odłożył słuchawkę. Do diabła z nim, pomyślała. Przynajmniej teraz to ona miała przewagę. I nie będzie musiała wybierać mu koszuli i zapewniać, że ten krawat jest świetny, w momencie, kiedy sama będzie się ubierała. Dostrzegła swoje odbicie w wielkim lustrze na drzwiach. Zerwała z głowy przezroczysty czepek kąpielowy, potrząsnęła złocistymi, wymodelowanymi niedawno włosami. Miała krótki nos, pełne usta i błękitne oczy; cechy, które nadawały jej twarzy wygląd gwiazdy filmowej. Miała nią kiedyś zostać, zanim błyskotliwy umysł wziął górę nad jej niepewnością i pchnął w świat polityki. Pozwoliła, by ręcznik zsunął się, wciągnęła brzuch i chwyciła piersi w dłonie. Nieźle, jak na dwadzieścia dziewięć lat. W pierwszym roku małżeństwa David co rano całował je, zanim założyła biustonosz. Gary, zbliżający usta do jej piersi, kiedy leżała naga na łóżku w motelu... Gwałtownie opuściła ręce i zaczęła, się pospiesznie ubierać. Zimno sprawiło, że Fletcher zaczął szczękać zębami. Każdy ruch przeszywał jego ciało dotkliwym bólem. Musiał w jakiś sposób przywiązać strzaskaną nogę do zdrowej, żeby móc pełzać. Zdrową ręką dotknął rany na piersi. Zaimprowizowany opatrunek zdawał się dobrze przytwierdzony. Zimno. Tak zimno. Spróbuj pełznąć. Chata... Telefon... Przeżyć... Jak daleko? Trzysta metrów, tysiąc stóp. Policz je. Masz jednak trochę fartu. Wszystkie rany znajdują się z jednej strony ciała, a więc możesz pełzać - ponaglał się w myślach. Zaczął szperać dookoła w poszukiwaniu cięciwy. Czy potrafi odwiązać ją od końców łuku i związać swe nogi tak, by zdrowa usztywniła strzaskaną? Pracowała nad tym jego nie uszkodzona ręka. Oblał się potem. Wyobraził sobie, co by się stało, gdyby jamę opłucnej wypełniła jasna tętnicza krew. Nie chciał nawet o tym myśleć. Pomyśl o wiewiórce przeklinającej chłopca z gałęzi ponad pniakiem, na którym stoi. Jego buty ubiły już i wyślizgały śnieg na wierzchu pieńka. To była szara wiewiórka; każdy pełen oburzenia wrzask podrzucał jej puszysty ogon. - Zamknij się - powiedział chłopiec. Wielki, wilgotny meteor bieli urwał się z gałęzi i grzmotnął w śnieg. Fletcherowi wracała przytomność: sapał i pluł ogarnięty panicznym strachem przed uduszeniem. Leżał na prawym boku; wyciągnął zdrową nogę i pomagając sobie ręką, położył na niej drugą. Owinął niezdarnie cięciwę łuku dookoła obydwu nóg, szlochając ze złości, nim udało mu się to zrobić. Odwagi, chłopie: to nie potrwa długo - próbował przekonać sam siebie. To tylko tysiąc stóp. Wbić zdrowy łokieć w śnieg. Unieść się na zdrowym ramieniu, odepchnąć się zdrową nogą. Ile przebył? Jedną stopę. Tysiąc takich wysiłków. O Boże! Podniósł głowę, żeby spojrzeć na pogrążony w ciemności las na wypadek, gdyby widział go po raz ostatni. O dwa jardy od niego stał wielki, chudy, szary wilk amerykański. Miał lekko opuszczoną głowę i przyglądał mu się złotymi ślepiami. Uszy wysunięte do przodu. Wilk! Wilk! Jego... co? Jego totem? Tak jak niedźwiedź był totemem Starego Charlie'ego? W tej części Minnesoty nie ma wilków. Halucynacje? Czyżby umierał? Potrząsnął głową i popatrzył raz jeszcze. Nie ma żadnego wilka. Jeden... dwa... trzy... Unieść się, odpocząć. Unieść się, odpocząć, unieść się, odpocząć. Skurcz ramienia. Sto dwadzieścia dwa. Brak czucia w łokciu. Brak czucia w stopach. Poruszaj palcami. Postukaj w nie kolbą strzelby, by obudzić krążenie, nakazał sobie. Mroźną ciszę przerwał odległy, pojedynczy strzał, nawoływał jakiś głos, z tej odległości brzmiał niewyraźnie. Zza krzaka wysunął się jeleń, a on złożył się do strzału i odbezpieczył strzelbę. Wymierzył. Trzy szarpnięcia zlały się w jeden ciągły, mimowolny ruch, który wyglądał jakby pochodził ze zwolnionego filmu. -A wy to ruszacie się jak w zwolnionym filmie! - wrzeszczał Hodge. Fletch i Gary mieli kaca i z nienawiścią myśleli o ciężarówce pełnej drewna, którą mieli rozładować. Zwolniony film. Sto dziewięćdziesiąt dziewięć... dwieście... dwieście jeden... Po długim namyśle Nicole wybrała sukienkę z kolekcji Teda Lapidusa, którą kupiła w małym sklepie w Monachium podczas pobytu w Europie zeszłego roku. Sukienka w delikatnym pastelowym kolorze była bardzo kobieca, modna i skromna, i jednocześnie podkreślała jej świetną figurę. Jeżeli gubernator zdecydowałby się kandydować, ona i David wezmą udział w jego kampanii. Od początku do końca. W czasie pierwszej randki poszła z Davidem na całość; był on od niej o sześć lat starszy, a nalegał jak nastolatek. Znowu zadzwonił telefon. Obeszła łóżko i w słuchawce usłyszała głos swego męża. - Katie, powiedz Nicole, że... - Jestem przy aparacie. Usłyszała, jak jej pasierbica odkłada słuchawkę kuchennego telefonu. David powiedział:. - Lepiej będzie, jeśli spotkamy się u Olafa. Zanim dojechałbym do domu, żeby cię zabrać, byłoby... - Czy ty naprawdę niczego nie potrafisz załatwić normalnie? Tym razem ona była szybsza, trzasnęła słuchawką nim on zdążył ją odłożyć. Usiadła na brzegu łóżka i westchnęła ciężko. Poirytowana damula, używająca w rozmowie z mężem tego samego tonu, jakiego czasami używała Katie! Ale Katie miała tylko dziewięć lat. Przez moment ogarnęła ją panika. Czy to na tym koniu zamierzała wjechać do Waszyngtonu? A poza tym nie widziała Gary'ego od czasu, kiedy skończyli ten... Spokojnie. David był świetny jako kierownik działu, a potem dobry w tym, co robił dla gubernatora. To po prostu Jarvis z powodu chorobliwej ambicji zbyt mocno pędził wszystkich do roboty. A Gary poprowadził sprawę bardzo zręcznie. Był wspaniałym gubernatorem; jeżeli będzie kandydował i wygra, będzie też takim prezydentem. Waszyngton! Inny świat. Inna planeta. Poczuła lekki ucisk w krtani. Nim zaczynali się kochać, zapalali małą mosiężną lampkę z dziesięciowa-tową żarówką, która oświetlała ich sypialnię ciepłym, przytłumionym, złotawym blaskiem. Lubili widzieć się nawzajem, patrzeć w swe twarze, gdy zbliżał się ten moment, choć Fletcher i tak dotykiem rozpoznałby ciało Terry spośród tysiąca innych. Długie uda i krągłe biodra, niespodziewana zmysłowość. Czterysta dwadzieścia pięć... czterysta dwadzieścia sześć... czterysta dwadzieścia siedem... To za bardzo boli. Twarz opadła w śnieg. Chciał spać. Może żeby śnić? Płacz. Strata. Terry. Krew... - Chyba... nie trafiłem go. - To myśliwska trema. Przedzierali się przez gąszcz u podnóża wzniesienia. - No tak - glos ojca brzmiał bardzo łagodnie. Boleśnie, żółwim ruchem odwrócił głowę, żeby popatrzeć na przepełzniętą drogę. W świetle księżyca, który pojawił się przed chwilą, widział na śniegu plamy podobne do skrzepów krwi na tropie, który zostawił przed czterdziestu latv wielki bvk. laty wielki byk. -Pierwsza krew - powiedział jego ojciec tym samym łagodnym głosem. Jeleń leżał na końcu długiego śladu, hory zrobił padając. Głowa zatrzymała się na pniu dębu, a oczy zdążyły już się zeszklić. Wystający język był upstrzony krwią. Rogi - lśniące szable wypolerowanej kości, nos - czarny, wilgotny i piękny na tle śniegu. Najpiękniejszy jeleń na świecie. Jego jeleń. W okopach nie ma ateistów, nie ma ich też na krwawych tropach. Więc módl się. O co? Teraz on stał się ofiarą. Ktoś strzelał do niego i uczynił z niego kalekę. Kiedyś szedł śladem jelenia przez dwa i pół dnia, bo Stary Charlie powiedział, że prawdziwi myśliwi nie zostawiają kalek. W końcu jeleń przestał krwawić i przyspieszył, tak że nie mógł go dogonić; być może rogacz znalazł sobie nową, bezpieczną kryjówkę. Zawsze mówił sobie, że tak się stało, bo widocznie zwierzę było w stanie uzupełnić ogromny ubytek energii i dlatego nie zdechło potem z głodu. W końcu pokochał tego jelenia bardziej niż kochał większość ludzi, których poznał w życiu. Pięćset pięćdziesiąt sześć... pięćset pięćdziesiąt siedem... Zrób bilans traconej krwi w stosunku do upływu czasu i ubytku sił, podpowiadał wewnętrzny głos. Tak uczynił jego ukochany jeleń, by go pokonać. Tak uczyni on, żeby pokonać... Kogo? Jakiegoś głupiego myśliwego, który okaleczał swoje ofiary. Dotrzeć do domu. Po co? Nie pamiętał. I wlókł ze sobą łuk bez cięciwy, kiedy... Skobel. Łuk będzie potrzebny do pchnięcia skobla, który zrobił, by powstrzymać jeżatki wchodzące do środka w poszukiwaniu soli, ale równie dobrze skobel mógł być barierą nie do pokonania dla człowieka u kresu sił. Sześćset osiemdziesiąt dziewięć... sześćset dziewięćdziesiąt... sześćset dziewięćdziesiąt j eden... Czy jeżeli uniesie głowę, to zobaczy przed sobą chatę w zimnym świetle księżyca? Podniósł głowę. Na ścieżce o kilka jardów przed nim, zwrócony w jego stronę, z wywieszonym językiem i postawionymi uszami, stał znowu jego wielki szary wilk. Musiał kroczyć za nim, podkradać się, gdy on... Nie, to zwidy. Zamrugał oczami. Chata przed nim? A może zataczał kółka i stale powracał w to samo miejsce jak kret pod kupę liści w lesie? Kiedyś stał wśród drzew i pod stopami zaczęły mu szeleścić liście. Potem zaczęły unosić się i kłębić. Nagle wystrzeliła z nich druga, czarna, kosmata kulka i potoczyła się pod jego nogi. Rozdzieliła się na dwie części, a każda pomknęła w innym kierunku. I wtedy zdał sobie sprawę, że były to dwa krety sczepione w walce. Czy wpadły na siebie na pograniczu swoich terytoriów? A może poszło o samicę? Siedemset dwadzieścia pięć... siedemset dwadzieścia sześć... Jeżeli uda mu się dotrzeć do chaty, to zadzwoni do domu do Victora. Zadzwonić do Victora? Jak... Łuk. Użyje go do zrzucenia telefonu ze stolika. Victor wezwie karetkę, a sam przyjedzie do jego chaty jeszcze przed nią. O ile Fletcher przeżyje do końca tej koszmarnej drogi. Wchodząc do kabiny beechcrafta, morderca usłyszał wyjącą syrenę. Zapiął pas. Siedzący obok szczupły, rudowłosy pilot wcisnął automatyczny rozrusznik. Zaszeleściło śmigło, silnik kaszlnął i zaskoczył. Syrena. Szeryf znalazł ciało, nakryli go. Samolot skoczy do przodu. Morderca zamknął oczy. Kiedy je ponownie otworzył, mógł spojrzeć w dół i dostrzec jadącą w dole karetkę pogotowia. Lecieli wzdłuż drogi, nabierając wysokości. Wracali do Minneapolis. Karetka pogotowia, nie policja. Pilot - mężczyzna o łagodnych oczach - który sądził, że morderca był przedstawicielem firmy handlującej nieruchomościami, wracającym po podpisaniu tajnego kontraktu w sprawie terenów rekreacyjnych w Cochrane, powiedział coś do mikrofonu i poprawił kurs. Karetka pogotowia. Być może jechała po rodzącą kobietę. Ten pomysł przypadł mu do gustu. Życie, które zastąpi to... zakończone przez niego. Odwieczny cykl: narodziny, życie, śmierć. - Czy jest kawa? - W termosie - powiedział pilot. - Proszę sobie nalać. Załóżmy, że znajdą ciało Fletchera po wiosennych roztopach w przyszłym roku; po prostu zasili statystykę sezonu myśliwskiego z zeszłej jesieni. Tyle jeleni, tyle krów farmerów, bo były brązowe tak jak jelenie, tylu myśliwych, bo zapomnieli ubrać się na czerwono. Wszystko jest częścią polowania. ROZDZIAŁ 3 W wieku pięćdziesięciu trzech lat gubernator Westergard był uderzająco przystojny i zdawał sobie z tego sprawę. Nie była to uroda w stylu Kennedy'ego - polityka, która przez długie lata stanowiła punkt odniesienia dla oceny męskich ambicji prezydenckich. Podobnie wyglądają gracze w amerykańskim foot-bolu, kiedy kończą swe kariery i podejmują pracę komentatorów sportowych. W polityce panowała atmosfera odpowiednia dla tego stylu. Społeczeństwo było już znudzone charyzmatycznymi politykami o nieuporządkowanym życiu osobistym; jego własne było obecnie wzorowe. - Panowie - zwrócił się do siedemdziesięciu pięciu wybranych bonzów, ulokowanych pod potężnymi belkami sufitu w pokoju gościnnym w domu Olafa Gavle'a na przedmieściu Minneapolis - wszyscy znacie mnie i moje poglądy. Wyborcy w Minnesocie wiedzą, z kim mają do czynienia, nie mam z tym kłopotów. Ale spośród farmerów niewielu wie, kim jestem. Niestety, poza terenem rolniczym jeszcze mniej ludzi się tym interesuje. Przerwał w oczekiwaniu na śmiech; wyczucie takich momentów wyostrzył sobie przez ćwierć wieku, od czasu zdobycia miejsca w zgromadzeniu stanowym, gdy był jeszcze studentem prawa. Przez ten okres ludzie zgromadzeni w tym położonym nad jeziorem Minnetonka domu, wartym milion dolarów, poznali go albo dowiedzieli się, kim jest. Ale dziś, żeby go posłuchać, każdy z nich zapłacił lub zobligował się zapłacić tysiąc pięćset dolarów. Ich reakcja w ciągu najbliższej godziny mogła go wznieś na szczyt albo zmieść z areny politycznej. - Wszyscy znacie statystykę wyborów sprzed trzech lat, gdy po raz drugi zostałem wybrany gubernatorem. Sześćdziesiąt trzy procent głosów; przewaga nad moim republikańskim przeciwnikiem wynosiła czterysta dwadzieścia tysięcy głosów. Jest to, jak sądzę, dowodem na to, że potrafię poruszyć elektorat. Znów przerwał w oczekiwaniu na starannie wyreżyserowane pytanie Gavle'a. Obydwaj byli napastnikami w hokejowej drużynie uniwersyteckiej w latach 1953 i 1954, a w 1956 grali w drużynie olimpijskiej USA, która w Cortina d'Ampezzo pokonała Rosjan. - Gubernatorze, nie wątpimy w twoją umiejętność zdobywania głosów, ale chcielibyśmy dowiedzieć się, jakiego harmonogramu czasowego kampanii możemy spodziewać się po tobie, jeśli zdecydujesz się kandydować. - Jeżeli mam być poważnym kandydatem, to będę musiał wziąć w lutym udział w wyborach wstępnych w stanie New Hampshire, jak również w kon-wentyklu w Iowa w styczniu. Mamy zatem mniej niż trzy miesiące na przygotowania. - No dobrze, Gary. Czy planowałbyś zwycięstwo w New Hampshire? Jeszcze jedno starannie opracowane spontaniczne pytanie; zadał je LeClerk, stanowy przewodniczący Demokratycznej Partii Farmerów i Robotników Rolnych. Wiele lat temu Fritz Mondale umieścił tę partię na politycznej mapie USA, teraz LeClerk najwyraźniej miał nadzieję, że Westergard powtórzy ten cud w Minnesocie. - Chcę tam osiągnąć dobry wynik, Honore. Iowa to stan rolniczy; możemy się spodziewać, że wypadniemy tam nieźle, ale New Hampshire to przecież teren Jankesów i pierwsze ogólnokrajowe wybory wstępne. Środki masowego przekazu interesują się nimi w sposób nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do liczby mandatów. W tym stanie jest zarejestrowanych dwadzieścia tysięcy demokratów, a my musimy skontaktować się z dziewięćdziesięcioma pięcioma procentami z nich, żeby dobrze wypaść. Gavle rzucił mu ostatnie przygotowane pytanie. - Czy to nie pochłonie ogromnych pieniędzy i nie będzie wiązało się z osobistym zaangażowaniem wielu ludzi? - Olaf, dlatego właśnie jesteśmy tu dzisiaj - powiedział Westergard. -Wyborcy w New Hampshire to konserwatywni robotnicy, a prasa przylepiła mi etykietkę „liberała" z powodu moich postępowych programów realizowanych tutaj, w Minnesocie. Zamierzam więc odwołać się do legendarnej niezależności myślenia Jankesów. Edith i ja chcemy prowadzić intensywną kampanię „na żywo" - w domach towarowych, centralach sklepowych, salonach bingo, salonach piękności, fabrykach obuwniczych. - Nachylił się w ich stronę, nadając swemu głosowi brzmienie głębsze i bardziej szorstkie, jak gdyby czynił podsumowanie przed ławą przysięgłych. W pewnym sensie tak właśnie było. -Mogę was zapewnić o moim zaangażowaniu i wytrzymałości fizycznej, jakiej wymaga długa, roczna kampania. Potrzebuję pieniędzy, wyborczej fundacji telewizyjnej, by uzmysłowić wyborcom w kraju, jakim prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej będzie Gary Westergard... Jedną z pierwszych osób, którą zobaczyła Nicole po przyjeździe na przyjęcie, był Westergard. Wyglądał masywnie i diabelnie powabnie w ciemnogranatowym, trzyczęściowym garniturze, który mu wybrała, gdy robili razem zakupy. Jego żona nic o nich nie wiedziała. Na jego widok, nawet po tylu miesiącach, serce skoczyło jej do gardła. Ale to było już skończone, minione, zamknięte. Odwróciła się prawie wprost w ramiona Edith Westergard, która kojarzyła się jej, tak jak zawsze, z biuściastą sikorą. Jej ojciec powiedział kiedyś, że gdyby każda sikora ważyła pół kilo, to one właśnie rządziłyby światem. Edith we wczesnych latach pięćdziesiątych dyrygowała kibicami Uniwersytetu Minnesoty i z tamtego okresu zachowała szczere spojrzenie i ogromną energię. - Nicole! Zbyt rzadko się widujemy, od kiedy odeszłaś z biura gubernatora. - Objęła i szybko puściła Nicole; głowę zadarła do góry jak ptak. Miała niewielką nadwagę, taką w sam raz, jasne oczy, krótki nos i stanowczy wyraz ust. - Przypuszczam, że David parkuje samochód... - Tak, mamy się spotkać tutaj. Nigdy nie była absolutnie pewna, czy Edith Westergard wiedziała o jej dawnym romansie z Garym. A może tylko podejrzewała. Nicole była też świadoma tego, że pod powierzchowną serdecznością Edith ukryta jest żelazna stanowczość. - Ten cholerny Kent! Bez przerwy tylko ganiałby wszystkich do roboty! Czasem wydaje mi się, że wolałabym, żeby Gary wcale nie kandydował. W żadnym razie, damulu - myślała Nicole, idąc za Edith w stronę kuchni. - Chcesz tego tak mocno jak on. Być może bardziej. Będziesz mocno krwawić, jeżeli on zrezygnuje. - Doktorze, nie wygląda na to, żeby wystąpiło intensywne krwawienie. - Żeby dotrzeć do chaty, musiał przeczołgać się spory kawałek. Sądzę, że tylko przez ranę w nodze stracił prawie litr, na pewno nie mniej niż pół. To musiał być ten wielki, pieprzony Kanadyjczyk, który gra dla Duluth na środku ataku - myślał Fletcher. - Ten cios, który rzucił nim o bandę był wyjątkowo ostry, ale nie było to na tyle poważne, żeby go tu zapakować - miękki dach nad głową był na pewno częścią karetki pogotowia. Co się stało? Fletcher próbował usiąść, żeby o to zapytać, ale nie dał rady. - Doktorze, znów stracił przytomność... Sącząc drugą tequillę z sokiem cytrynowym i gryząc trzecią kanapkę, Nicole doszła do wniosku, że stosy przekąsek przygotowanych dla gości były mniej więcej tak gustowne jak kompozycje kwiatowe na pogrzebie gangstera, i wtedy poczuła dotyk ciężkiej ręki, która objęła jej pupę tak, że palce mogły ze znawstwem zabrać się do poszukiwania rowka między pośladkami ukrytego pod grubym materiałem spódnicy. Odwróciła głowę, tłumiąc w sobie chęć chluśnięcia drinkiem w roześmianą twarz Jarvisa. Był masywny, silny i mocno owłosiony, miał kędzierzawe ciemne włosy i oczy równie błękitne jak jej własne. - Ćwiczysz, Kent? - zapytała oschle. - Marzę o niemożliwym. - Pamiętaj tylko, że tak właśnie jest. Dla niektórych, ale nie dla wszystkich, prawda, koteczku? Uśmiechnął się i raz jeszcze klepnął ją lekko po pupie, a potem wmieszał się w tłum. Miał szerokie bary i grubą szyję człowieka, który sześć godzin w tygodniu spędzał na maszynie do ćwiczeń siłowych. Przyglądała mu się, gdy przekładał do drugiej ręki nierozłączne cygaro, by móc ramieniem objąć pulchną blondynę o jasnej skandynawskiej cerze. Prawdopodobnie będzie miał tę małą idiotkę w łóżku, nim skończy się noc; z Nicole spróbował tego od razu, gdy tylko ją po raz pierwszy zobaczył. Nigdy, w żaden sposób nie odpowiadała na jego zaloty, ale i tak po kilku miesiącach zatrudnił Davida jako głównego autora przemówień dla gubernatora. A może stało się to dzięki Gary'emu, żeby po tym, jak skończył się ich romans, z jej strony nie było żadnych oskarżeń czy wyciągania brudów? W każdym razie udało się im znakomicie. David był doskonały w swojej robocie. Podobnie zresztą jak Jarvis. Ze względu na przyszłość Davida musiała stale pamiętać, że tamten jest wcale nie mniej bystry i ambitny od innych. Z niesionej przez kelnera tacy chwyciła krakersa z jakąś pastą mięsną i spacerowała w tłumie, wyłapując strzępy rozmów. - Rigatoni puttanesca - kurewskie spaghetti. Kiedy dziewczynki były zajęte, przygotowanie go zabierało zaledwie kilka minut. Wiedziała, że to nie jest właściwe tłumaczenie tej nazwy, ale w mieszanym towarzystwie na pewno było lepsze od prawidłowego. Przemknęła przez wybuch śmiechu i wpadła na rozmowę o jakiejś artystce, której praca pojawiła się w galerii w miejscowym centrum. - ...najlepsza awangardowa malarka naszego pokolenia. Jej kolory płoną w oczach, tak jak kiedyś kolory Gauguina... Czy kolory Gauguina już wyblakły? - pomyślała, a potem uświadomiła sobie, że obydwie te rozmowy można by usłyszeć w Nowym Jorku czy Los Angeles w zupełnie nie zmienionych wersjach. Czy to właśnie powodowało ludźmi pokroju Gary'ego, pragnienie, by ująć tę energię w ryzy, by coś zmienić, skierować jąna właściwe tory? A raczej na tory, które oni uważali za właściwe? Zauważyła obok siebie dwóch doradców gubernatora: speca od sondaży -Hastingsa Crandalla i konsultanta od spraw mass mediów - Pete'a Quarlesa, który był pyzatym miłym mężczyzną w wieku dwudziestu pięciu lat. W pewnym sensie zajmował się codzienną współpracą z prasą, ale jego głównym zadaniem w kampanii wyborczej stało się rozdawanie prasie i innym zainteresowanym dużych, zrobionych na dobrym papierze zdjęć gubernatora. - Cześć, Nicole, cieszę się, że znowu cię widzę! - wykrzyknął. Jego spontaniczność świadczyła o tym, że wypił tego wieczoru o kilka drinków za dużo. Marynarkę pochlapał trunkiem, a na krawacie widoczny był rozmazany ślad popiołu. - Wracasz do pracy dla gubernatora? - Za bardzo cenię sobie wolność. - Uśmiechnęła się. - Dlaczego tak nagle odeszłaś? - zapytał Crandall. Był o rok młodszy od Quarlesa, ale o całe lata świetlne starszy inteligencją, motywacją i ambicją. Przystojny brunet, podobny do Montgomery'ego Clifta w młodości, z pozoru zarozumiały, ale Nicole z doświadczenia wiedziała, że głupotą było niedocenianie go z tego powodu. Nosił ciemny, tradycyjny garnitur z firmy Brothers i nawet w tym tłumie jego buty lśniły tak, jakby były gotowe do generalnej inspekcji. Jego wpływ na gubernatora zaczął się, zmniejszać od czasu pojawienia się Jarvisa i to bardzo mu się nie podobało. - Znudziło mnie ciągłe odbieranie telefonów - powiedziała beztrosko. - Przydałabyś się nam do zorganizowania pracy w biurze. Jarvis jest taki chaotyczny... - W oczach zapłonęło mu światełko natchnienia. - Dlaczego nie miałbym powiedzieć o tym gubernatorowi? Na pół etatu... - Jedna osoba z rodziny w biurze zupełnie wystarczy. A propos Davida... - Nie widziałem go - powiedział radośnie Quarles. - Wiem, że jest tu Jarvis, ale... - Tak, wpadłam na starego, poczciwego Kenta - powiedziała Nicole. -Jeżeli zobaczycie Davida, to wyślijcie go w moją stronę, dobrze? Uwolniła się od nich i ruszyła w tłum. To spotkanie i uświadomienie sobie, że zazdrości im, iż tkwią w środku tego wszystkiego, było dla niej pewnym szokiem. Szczególnie teraz, gdy można oczekiwać, że w każdej chwili Gary zgłosi swą kandydaturę na prezydenta. A potem stanęli naprzeciw siebie w tłumie. Chciała uniknąć tego spotkania, chyba że u jej boku stałby David, ale nie miała pojęcia, gdzie on się podziewa. Zresztą często tak było, gdy go potrzebowała. - Nicole! Jakże się cieszę, że cię widzę! Westergard objął ją, pocałował powietrze obok jej policzka i równie szybko ją puścił. Na twarzy miał maskę polityka, za co była mu wdzięczna. - Ja też, Gary - powiedziała poważnym głosem. - I moje gratulacje za dzisiejszy wieczór. Słyszałam. Poszło świetnie. Skinął głową, twarz miał teraz pogodną. Nieznacznie zniżył głos. - To już tak długo, Nicole... - Siedem miesięcy... - Wydaje się jakby cały rok. - ...i dziesięć dni - dokończyła. Jego twarz ponownie przeobraziła się: wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś, czego ona tak naprawdę nie chciała usłyszeć. Ale potem błysk w oczach zgasł i znowu ujrzała twarz polityka. - Wyglądasz cudownie. Widocznie służy ci rola żony i matki, ale brak nam cię, Nicole. - Nachylił się, by miękkim głosem dodać: - Brak mi ciebie, Nikki. - Czy nie sądzisz, że pozbawiłeś się prawa zwracania do mnie tak, kiedy... - Widząc Edith Westergard przedzierającą się przez tłum w ich kierunku, przerwała i powiedziała: - Gdzieś tu zgubił mi się mąż. - I nieznacznie podniesionym głosem zwróciła się do Edith: - Czy widziałaś gdzieś Davida, Edith? - Nie, nie widziałam. - Edith gestem właścicielki zaplotła ręce wokół ramienia swego męża. - Ale w tym tłumie... - Lepiej pójdę i znajdę go, zanim chłopcy znowu zaczną mówić o polityce. Uśmiechnęła się do obydwojga i wmieszała w tłum. Odnosiła wrażenie, że każde wypowiedziane przez nich zdanie było pełne ukrytych niebezpieczeństw, ale wiedziała, że udało jej się przebrnąć przez nie zwycięsko. Uświadomiła sobie, że zaczęła ją boleć głowa. Niedawno rzuciła palenie, a gęsta chmura niebieskawego dymu dostarczała nikotyny w nadmiarze. Do diabła z nim! Najpierw się tak spóźnił, że musiała jeszcze raz wyciągnąć samochód z garażu, a potem nie ma go, kiedy go potrzebowała. Chciała przestać myśleć o spotkaniu z Garym... Jednak David zjawił się i uścisnął jej rękę. - Kochanie, tak bardzo się cieszę, że cię widzę. W głosie męża brzmiała autentyczna radość, więc momentalnie zapomniała, że była na niego zła. - Skończyłeś raport? - Tak, ale Jarvis nawet nie wrócił do biura, żeby go przeczytać. Aż trudno w to uwierzyć. Mówił z pełnymi ustami i wyglądał młodo. Zdała sobie znowu sprawę, że jest bardzo przystojny. Miał zadarty irlandzki nos, wysokie czoło i kręcone włosy. Ciemne oczy niespokojnie lustrowały otoczenie. - Kawał podrywacza z niego, co? Już tu jest? - Tak. I mnie próbował poderwać. Ostatnio widziano go z niezłą cizią tlenioną na blondynkę. David jak zwykle nie słuchał. - Pójdę tam lepiej i rozstrzygnę los tego narodu. Patrzyła, jak przedzierał się przez tłum w stronę panoramicznych okien z widokiem na jezioro, gdzie -jak podejrzewała - Westergard, LeClerk i Gavle dokonywali właśnie improwizowanej analizy politycznej części wieczoru. Widziała Jarvisa dryfującego w tym kierunku; porzucił blondynkę dla ambicji. Również Crandall i Cjuarles skierowali swe kroki w stronę „władzy i decyzji". Ruch bez poruszania się, ludzie bez sensu - pomyślała zdziwiona goryczą swej reakcji. Nagle miała tego dość; wyjdzie po prostu i zostawi Davida, żeby pożegnał się za nich. Przeżyła pierwsze spotkanie z Garym od czasu, gdy skończył się ich romans, to było najważniejsze. Ale kiedy szła w stronę foyer po płaszcz, przed oczami znów pojawił się bardzo wyraźny obraz Gary'ego kochającego się z nią w „ich" pokoju motelowym. Zmusiła swój umysł do myślenia o mężu i tym, jak oni się kochali. Był konwencjonalny i ostry w łóżku, był dobrym kochankiem, tyle tylko, że czasami tak bardzo napinał się, by osiągnąć orgazm. Czuła to w udach i pośladkach jeszcze następnego dnia. Być może, kiedy dziś wrócą do domu... Tak. To przepędzi z jej świadomości wspominanie Gary'ego. ROZDZIAŁ 4 - Doktorze, czy on straci nogę? Straci nogę? Przecież jest tu dopiero od minuty! - pomyślał Fletcher. Próbował unieść się na noszach, żeby powiedzieć im, że wszystko im się pomyliło, ten pieprzony Kanadyjczyk wysoko uniesionym kijem wyrżnął go w głowę, ale potem coś twardego rąbnęło go poniżej kolana, noga ugięła się pod nim, ręce machały w powietrzu, w oddali rozległ się strzał i... Co za potworny ból głowy! Ten pieprzony Kanadyjczyk! W drzwiach pojawiła się Edith w bezkształtnej flanelowej koszuli w malutkie kwiatki i w koronkowym zielonym szlafroku, który widział już lepsze noce. - Gary, już po północy. Westergard szybko przemierzył gabinet i podszedł do niej; poruszał się jak człowiek o dwadzieścia lat młodszy. Ciągle miał na sobie spodnie i kamizelkę od tradycyjnego, trzyczęściowego garnituru, który założył, żeby spotkać się z popierającymi go ludźmi. Ujął jej twarz i pocałował w usta. Uwolniła się z jego objęć. - Czasami zastanawiam się, dlaczego to robisz, kochanie. Zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju. - Może z tego samego powodu, dla którego Hillary wszedł na Everest - bo po prostu jest. - Spojrzał na nią. Miał zawinięte rękawy i rozluźniony krawat. Wyglądał bardzo przystojnie. - Mamy szansę, Edith, prawdziwą szansę. - A potem? - spytała niemalże z obawą w głosie. - Najpierw martwmy się o to, co będzie przedtem. Jeszcze nie było takiej pracy, której bym nie podołał. Wątpię, żeby tym razem było inaczej. Gdy Edith poszła już spać, Westergard nalał sobie trochę koniaku i pogrzebał w ogniu na kominku. Kłody z białego dębu strzelały i trzaskały. Ponownie zaczął przemierzać pokój. A więc dobrze, pomartwmy się o to, co będzie przedtem. W swoim sprawozdaniu napisanym przed rokiem Jarvis przedstawił posunięcia, jakie musiał podjąć Westergard, jeśli chciałby zostać prezydentem i Westergard wykonywał je; próba zaistnienia w świadomości przeciętnego Amerykanina; codzienna lektura New York Timesa i Washington Post; opracowanie kartotek dotyczących całego kraju ze szczególnym uwzględnieniem stanów najważniejszych we wstępnych wyborach; wybranie kogoś, kto opracowałby dokładny budżet kampanii i zatrudnienie Davida Rossa jako głównego autora przemówień gubernatora na tyle wcześnie, by miał czas na przestudiowanie najistotniejszych problemów bieżących. Przypomniał sobie, co wydarzyło się w kwietniu ubiegłego roku. Padał rzęsisty deszcz, ale w jego gabinecie paliły się jeszcze światła. Zawsze marzył o takim pokoju. Westergard siedział rozparty na swym ciężkim, obrotowym, skórzanym fotelu - który zabierze ze sobą do Waszyngtonu, jeżeli osiągnie swój cel. Popijał drinka. Rozkoszował się tym, co wykazały poranne wyniki badań opinii publicznej Harrisa. Wyraźnie najlepszy czarny koń. Zaczynał poprzedni rok od zera, a potem, tego kwietniowego poranka, okazał się najlepszy we wstępnym sondażu przed wyborami prezydenckimi. Pod wpływem niewielkiej dawki alkoholu jego język i umysł rozluźniły się dokładnie na tyle, żeby to powiedzieć:. - Prezydentura, prezydentura Stanów Zjednoczonych. - Swą wielką, prawą rękę zacisnął w pięść. - Tu. A tam facet, który jeśli tylko zechce... -Rozwarł pięść i pozwolił prezydenturze wymknąć się na zawsze spomiędzy palców. - O, tak! Pozwolił również, by wymknęło się mu nazwisko Fletchera, chociaż oczywiście nie wyjawił, dlaczego ten był niebezpieczny - tego nigdy nie dowie się nikt z wyjątkiem jego i Fletcha, przyjaciela, którego nie widział od prawie czterdziestu lat. Od czasu tej pijackiej nocy... Odepchnął tę myśl. Czuł niepokój w związku z tym, że wymienił nazwisko Fletchera. Niepokój ten miał posmak słów pochopnie wypowiedzianych przez Henryka Plantageneta o jego przyjacielu, Tomaszu Beckecie, który stanął na drodze jego ambicji:. „Cóż za bandę tchórzy i głupców utrzymuję w moim domu, żaden z nich nie uwolni mnie od tego kancelisty i parweniusza". Nie znaczy to, że Fletcher wiedział, iż stał na jego drodze, tak jak Becket stał na drodze Henryka, ale paralela była na tyle bliska, że kiedy dziś wieczorem dowiedział się o śmierci Fletchera, przeżył kilka okropnych chwil - przecież nadgorliwi słudzy Henryka nie zrozumieli, że to było tylko głośno wypowiedziane życzenie, a nie rozkaz. Dzięki Bogu był to tylko wypadek na polowaniu, prosty i zwyczajny, ale on okazał się do tego stopnia moralnym tchórzem, by sekretnie odetchnąć z ulgą. Nicole zdążyła już wyjść, zanim mógł złożyć kondolencje. To dziwne - pomyślał o tym teraz - że tak wcześnie wyszła z przyjęcia. Prawie bezpośrednio po ich rozmowie. Ale przecież nie mogła dowiedzie się, na pewno nie, o śmierci swego ojca... Jego umysł przeskoczył z nieprzyjemnych myśli do spotkania z Nicole. W jakiś sposób udało mu się zapanować nad uczuciami, a przynajmniej nad ich ekspresją. Być może stawał się politykiem nie tylko z nazwy, ale i w rzeczywistości. Westergard uważnie nalał sobie jeszcze kieliszek koniaku. Wtedy, w kwietniu, chciał, żeby jej ojciec nie żył, a teraz, w listopadzie, stało się to faktem. Wiedział, że stosunki między nią a Fletcherem oziębiły się po śmierci Terry przed pięciu laty, ale mimo to, po tym obrzydliwym zdarzeniu, wtedy, w kwietniu, nie wrócił już do łóżka Nicole. Być może w jakiś dziwny sposób, stało się to punktem wyjścia do poważnej walki o prezydenturę. Powinien był wstydzić się, że dziś wieczorem, kiedy upewniono go, że był to tylko wypadek, poczuł lekką ulgę, wcale nie zmąconą żalem w związku ze śmiercią Fletchera. Powinien, ale nie wstydził się. Fletcher, który czuł, że jest bardziej martwy niż żywy, nim zaczął działać środek usypiający przeżył na stole operacyjnym moment całkowitej przytomności. Kłopot polegał na tym, że nie mógł mówić, a tylko słuchał. - Pocisk prawdopodobnie skręcił trochę przechodząc przez ubranie, uderzył więc i wyszedł ukośnie. - Głos Victora. Wzdłuż lewego boku poczuł coś lodowatego. - Widzi pan? Zdruzgotał siódme żebro, spowodował uszkodzenie mięśni międzyżebrowych i niewielki krwotok. Myślę, że ze dwieście mililitrów, głównie krwawienie wewnętrzne. - Nie ma penetracji płuca? - Żadnej. Ten opatrunek z rękawicy to było prawdziwe cudo. Po raz pierwszy w ciągu trzydziestu sześciu lat swego życia Kent Jarvis miał problemy z potencją. Cholera, słyszał że przytrafia się to innym; żartuje się z tego w męskich szatniach, ale kiedy to ty siedzisz na brzegu łóżka z obwisłą kluchą... Zwykle wystarczyło jedno spojrzenie rzucone na taką parę mlecznych cycków, które blondyna beztrosko zademonstrowała, by natychmiast go usztywniło na cacy. Dziewczyna obróciła w jego stronę chłodne niebieskie oczy. - Czy w tym momencie powinnam powiedzieć: stary, wszystko w porządku, jesteś zmęczony, masz za dużo na głowie? - Przepraszam, Kristin. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Ja... - próbował tłumaczyć. Zgasiła papierosa, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. Miała krągłe biodra, mocne uda. Zauważył ją na początku tygodnia w pokoju maszynistek urzędu stanowego, a potem na przyjęciu w domu Olafa Gavle'a. - Kent, ty wiesz, jak sprawić przyjemność dziewczynie. - Hej! Nie miałem na myśli... naprawdę przykro mi. Naciągnęła jasnoniebieskie figi. Założyła sukienkę i wygładzając ją na biodrach, popatrzyła na niego. Jej twarz złagodniała. Za parę lat będzie ciężka i masywna, ale w tej chwili była jak krew z mlekiem. - Mnie też jest przykro. Myślałam, że to będzie... - przerwała i wzruszyła ramionami. - Być może po prostu jesteś zmęczony. - Podeszła do krzesła i zabrała płaszcz i torebkę. Jej zimne spojrzenie uświadomiło mu jego impo-tencką nagość, ale nie chciał dać jej satysfakcji, chowając się pod kołdrę. Obróciła się w jego stronę. - Złapię taksówkę. Cześć. Skinął głową, zapalił papierosa i przyglądał się, jak wychodziła. Gdy zamykała za sobą drzwi, do pokoju wdarło się zimne powietrze. Niech to szlag! Musi znaleźć taki sposób wywalenia jej z pracy, żeby nie dowiedziała się, że to przez niego. Nie chciał, aby o dzisiejszej nocy rozmawiała z innymi dziewczynami. Ale po tym, co przeszedł dzisiaj, nie mógł za tę wpadkę winić siebie. Westchnął i poszedł do łazienki, żeby oddać mocz. Przynajmniej do tego się jeszcze nadawał. Nicole pierwsza umyła zęby i leżała w łóżku pod kołdrą, słuchając jak David zawzięcie szoruje swoje. - Do Święta Dziękczynienia zostały tylko trzy dni! - krzyknęła. Pojawił się w drzwiach ze szczoteczką w ręku. Miał na sobie białą piżamę w czerwone serduszka, którą podarowała mu dla kawału i która później stała się sygnałem jego gotowości do kochania się. Gdy byli na dole i pili ostatniego drinka przed pójściem do łóżka, ona starała się, aby ta myśl nie opuszczała go. Miłosne zbliżenie było akurat dla niej najważniejsze w tym momencie. Gary ciągle jeszcze tkwił w jej marzeniach. - Tak? Trzy dni do Święta Dziękczynienia? - Spojrzał na nią. - Zastanawiam się, czy nie powinnam zadzwonić do ojca i zaprosić go na kolację. Przez chwilę stał nieruchomo w drzwiach łazienki, po czym wzruszył ramionami. - Zapraszasz go w każde Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie i Wielkanoc, a on zawsze mówi: nie. - A może jednak zaproponować i zadowolić się podziękowaniami? Potrząsnął głową i wrócił do łazienki. Mimo odczuwanego pożądania, pomyślała ze złością: a figę z makiem, palancie. Ale kiedy wszedł do łóżka, pozwoliła mu przylgnąć do siebie. A on przyciągnął ją brutalnie i wszedł w nią. Czasami to ją podniecało jeszcze bardziej, ale nie dziś. Dziś widziała Gary'ego. Gary, który był czułym, dbałym kochankiem dzielącym z nią przyjemność, aż przyjemność stawała się rozkoszą, przeradzającą się wręcz w ekstazę... I wtedy ulatywała do nieba tak gwałtownie, tak ostro... Gary nagle stał się realny i to on, a nie David, był w niej. Przynajmniej na jakiś czas mąż przestał dla niej istnieć. ROZDZIAŁ 5 Fletcher nie miał pewności, ile stóp kwadratowych glazury pokrywało sufit w sali szpitalnej, nie mówiąc już o tym, ile małych kropeczek było na każdym kafelku. Zdawały się przemieszczać i zmieniać. Jego matka, gdy miała gorączkę, zawsze widziała małe ludziki spacerujące po gzymsie pod sufitem pokoju, w którym leżała. Uważała, że były okropne, choć jej opisy nigdy tego nie potwierdzały. Kiedy miał gorączkę, przychodziły mu do głowy słowa piosenki:. Na oceanie biła północ Tramwaje opuściły uliczkę Wpadłem do sklepu By kupić zapalniczkę. On uważał, że okropne było zmęczenie i pragnienie. Rozejrzał się po nieznanym pokoju, żeby znaleźć coś do picia i uświadomił sobie, że był podłączony do kroplówki. Ponownie ruszył głową, patrząc w prawo i w górę, i zobaczył różne plastikowe torby i butelki zawieszone na metalowej ramie stojącej za łóżkiem. Ich zawartość skapywała do rurki. Miał pięćdziesiąt sześć lat i nigdy wcześniej nie podawano mu kroplówki. W swym dorosłym życiu tylko raz leżał w szpitalu, dwadzieścia pięć lat temu w Kisumu w Kenii. Wyskoczył mu dysk. Tam określano to jako syndrom land - rovera. Gdy uświadomił sobie, że w miejscu, gdzie powinna być jego lewa ręka znajdował się podłużny zwój bandaży i plastra, ogarnęła go fala czegoś, co byłoby mdłościami, gdyby nie był tak zmęczony i spragniony. Śpiewał na głos: A człowiek za kontuarem Okazał się starą kobietą Która kiedyś sprzedawała sznurówki Na drodze do Mandalay. W pewnej odległości za bandażami ostrości nabrała brzydka twarz doktora Victora Kroonąuista, lekarza rejonowego w Cochrane. Fletcher próbował wykonać ręką gest powitania, ale Victor potraktował to jako pytanie. - Bałem się, że spytasz o to - powiedział pogodnym głosem. Opuścił założone ręce i przestał opierać się barkiem o framugę drzwi. -Straciłeś dwa palce, czwarty i piąty, licząc od kciuka. Mróz powstrzymał krwawienie, więc je właściwie tylko zabandażowaliśmy. Kiedy się zagoją, utniemy je równo, zostawiając kawałki skóry, tak że będziesz miał dwa małe ruchome kikutki. W tej chwili nie czujesz bólu, bo w kroplówce, oprócz masy innych dobrych rzeczy, dostajesz morfinę. Na czwartym palcu, licząc od kciuka, Fletcher nosił obrączkę, złotą i bardzo prostą. Trzydzieści jeden lat temu na ten palec nałożyła mu ją Terry i od tego czasu miał ją tam nieustannie - aż do teraz. Omal nie wybuchł histerycznym śmiechem. To nie on zdjął obrączkę, to jemu ucięto palec. Wykonał bardzo powolny, przywołujący ruch bandażami, które podobno były jego ręką. Victor ostrożnie podszedł do łóżka. Nachylił się, żeby usłyszeć pierwsze słowa rannego. - O Boże, aleś ty brzydki - powiedział ochrypłym szeptem Fletcher. Victor wyprostował się. Był wysoki - prawie dwa metry - kościsty i oburzony. - Stan pacjenta pogorszył się - warknął. - Lekarz udusił go poduszką. Odwrócił się i majestatycznie wymaszerował z pokoju. Na korytarzu wybuchnął na moment śmiechem. W nocy pacjent budził się kilkakrotnie spocony i do pewnego stopnia zrozumiał strach swojej matki przed malutkimi, wyimaginowanymi w gorączce ludzikami. Jego halucynacje wywołane morfiną przybierały formę poszarpanych, zniekształconych strzępów snów. Widział kochaną twarz Terry - ale jej nos był złamany i rozpłaszczony; wyglądał jak bulwiasty nos boksera. A potem pojawił się Rusty, ukochany irlandzki spaniel, z którym w młodości polował na kaczki. Pies wyglądał jak przetrącony, jego brzuch był tylko parę cali nad ziemią. W innym śnie widział otwarte strony książki, którą rozpaczliwie usiłował przeczytać, bo była to jego księga życia. Ale kiedy zbliżył się, by przyjrzeć się zapisanej tam historii, litery rozlały się, tworząc znaki zupełnie dla niego nieznane, o których wiedział, że nie są alfabetem żadnego ludzkiego języka. Kiedy jakiś fragment zaczynał układać się w pewną akcję, nagle wszystko rozmywało się, stawało się niejasne, pozbawione sensu. Z rana poprosił, żeby nie dawano mu morfiny. Wolał ból od przesyconego potem koszmaru halucynacji. Fletcher okazał się idealnym rekonwalescentem, pomijając nagłe i niespodziewane zapalenie płuc, które prawie go zabiło. Dwa tygodnie później żył jeszcze i znał dokładnie liczbę kafelków na suficie. Pracował właśnie nad nauczeniem się rozróżniania ich, kiedy otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Nicole, a z nią wielki Kroonąuist. Jego twarz miała życzliwy wyraz, a jednak kryło się w niej coś złego. - Fletch, pomyślałem, że powinna wiedzieć. Nicole usiadła przy łóżku. Światło padające przez okno utworzyło biały nimb wokół jej profilu. Oczami myśliwego oszacował jej urodę, jakże inną od surowej piękności matki. W podobny sposób zanotowałby fantastyczny, bajecznie kolorowy błysk leśnej kaczki w ponurej jesiennej puszczy. Ta myśl zaskoczyła go. Wszystkie nieprzyjemności po śmierci Terry powinny były uniemożliwić mu patrzenie na Nicole w kategoriach poetyckich. - Prawie go straciliśmy - powiedział Victor. - Długo leżał na mrozie i wdało się zapalenie płuc. Przez jakiś czas było tak: albo rybka, albo pipka, jeśli wybaczycie mi to określenie. Ale teraz... - postukał kościstą ręką w opatrunek gipsowy na udzie Fletchera i zachichotał - jest zdrowy jak koń. Skinął głową do Nicole i cicho wyszedł z pokoju jak chudy szary wilk wtapiający się w przyprószony śniegiem zimowy las. Nicole, niczym uczennica, trzymała ręce skromnie na złączonych kolanach. Powinna zirytować go ta poza przejęta przez córkę od matki; córkę, która stanowiła przeciwieństwo wstydliwości i powagi, i która przez pierwsze kilka lat po śmierci Terry była absolutnie nieznośna. Musiał jednak stwierdzić, że wizyta szczerze go poruszyła. Jeszcze bardziej zaskoczył siebie mówiąc: - Nie wiedziałem, że jesteś blondynką. - W tym roku. David to lubi. - Co u Davida? - Dużo pracuje od czasu, kiedy gubernator ogłosił, że chce kandydować. -Jej umysł nie był jednak skoncentrowany na Davidzie. - Dlaczego nie chciałeś, żeby nas powiadomiono? Zrobił gest ręką. - Mam tu świetną opiekę. - A co z opłatą za szpital? Kiedy wyprowadził się do Cochrane, przepisał na Nicole dom w Minne-apolis, więc gdy tylko mogła, suszyła mu głowę sprawami jego finansów. - Do końca życia będę corocznie kłusował jelenia dla Victora, Utrzymuję się z myślistwa, a handel wymienny wciąż odgrywa w Cochrane znaczną rolę. Nicole tarmosiła torebkę. Miała na sobie długi, pikowany puchowy płaszcz, który najprawdopodobniej był ostatnim krzykiem mody. - Tato, co się stało tak naprawdę? - Było późno, ściemniało się. Jakiś łowca jeleni strzelał lepiej niż widział. To tyle. Zmarszczyła twarz. - Czy będą... - przerwała. - Czy ty będziesz... Yictor nie uważał za właściwe powiedzieć mi o tym. - Zanim zdążyła zareagować, dodał: - Jak Katie i Robbie? - Po tym, jak Victor zadzwonił dziś rano, chcieli tu przyjechać. Złość uczyniła jej głos niższym. - Prawie dwa tygodnie po tym, jak to się stało... Podeszła, żeby z powagą pocałować go w czoło, tak jak on to robił, gdy udawała się jako dziecko do łóżka. Ponownie poczuł w stosunku do niej niespodziewany przypływ serdeczności. Zamknął oczy, żeby nie widziała napływających łez. - Tato, jeżeli jest coś... Zaprzeczył ruchem głowy. - Wychodzę w przyszłym tygodniu. - A potem przyjedź do nas na Boże Narodzenie. Zostań przez parę dni. Z torebki wyjęła wizytówkę i napisała coś na jej odwrocie. - To nasz nowy, zastrzeżony numer - dzieciaki ciągle blokują drugą linię, a David chce móc dodzwonić się do mnie z biura, bo teraz, kiedy gubernator zdecydował się... - Nie mogę obiecywać - powiedział wymijająco. Wcisnęła wizytówkę w książkę, którą właśnie czytał. Było to ostatnie wydanie opowiadań Hemingwaya. - Doktor... - Powie to, co ty będziesz chciał, żeby powiedział. - Zadzwonił do ciebie, mimo że nie chciałem tego. Nagle roześmiała się tajemniczo. - „Jestem wszystkimi córkami w domu mojego ojca". Yictor pamiętał o tym, chociaż ty zapomniałeś. Aż do trzeciego roku studiów, kiedy to nagle przerzuciła się na nauki polityczne, chciała zostać aktorką; ciągle jeszcze grywała w teatrzyku amatorskim i miała cytat na każdą okazję. - Wiesz, o co mi chodzi. Przyjazd tu... - Żałuję, że pozwoliłam, żeby David wyperswadował mi telefoniczne zaproszenie cię na Święto Dziękczynienia. Nikt nie podniósłby słuchawki, więc zadzwoniłabym do szpitala i dowiedziałabym się o wszystkim. - Nie stało się nic złego. Po tym, gdy pocałowała go jeszcze raz i wyszła, nie uzyskawszy obietnicy przyjazdu na Boże Narodzenie, do pokoju przydreptał Victor, trochę bokiem, jak ostrożny lis. Podszedł do okna. Światło słonecznego dnia połyskiwało zimno na zawieszonym na jego szyi stetoskopie. - Za dziesięć dni będzie pełnia - powiedział Fletcher. - Pójdziesz ze mną zakłusować na zające, jeżeli będzie śnieg? - Za dziesięć dni będzie Boże Narodzenie i Nicole będzie cię oczekiwała. - Fletcher nie odpowiedział, więc Victor odwrócił się od okna i spojrzał na niego przenikliwie. Przy pomocy ramion i zdrowej nogi Fletcher przyjął pozycję prawie siedzącą. Pielęgniarka codziennie musiała smarować mu plecy olejkiem, żeby zapobiec odleżynom. - Nadszedł ten moment, tak? Victor skinął głową. - Mam dobrą i złą wiadomość, Fletch. Dobrą, bo nie masz uszkodzonej macicy i złą, bo jakiś typ pozbawiony manier strzelał do ciebie trzy razy. O palcach już ci mówiłem. Jako że nie był to kciuk i palec wskazujący, problem jest bardziej kosmetyczny niż medyczny. Oczywiście oznacza to nieznaczną utratę sprawności - a poza tym zagoją się całkowicie dopiero za kilka miesięcy. Fletcher skinął głową. - Co jeszcze? - Stopniowo, wraz z przyrostem tkanek i zmniejszaniem niebezpieczeństwa infekcji, wyjmiemy dren z twojej nogi. To zapalenie płuc cofnęło wszystko o dziesięć dni. Ścięgno musieliśmy umieścić poniżej uszkodzonego pola, bo główka kości została złamana. Po zdjęciu gipsu szybkość rekonwalescencji zależy od tego, jak bardzo będziesz chciał nad nią pracować. Ale... - zawahał się. Fletcher wykonał niecierpliwy gest ręką. - Będziesz musiał nauczyć się z tym żyć. - Dobrze - powiedział Fletcher. - Teraz kolej na szlagier sezonu. - Rana w klatce piersiowej. Zagoiła się ślicznie. Nie ma infekcji. Czy wiesz, z czego może wynikać spłycenie oddechu? - Na przykład z niezdolności do wzięcia głębokiego oddechu ze względu na ból. - Podświadomie zaczerpnął powietrze, a potem wypuścił je. - Nie będziesz już ścigał jeleni. Ani teraz, ani nigdy. Nie odpowiedział od razu; patrzył przed siebie. Victor poruszył się niespokojnie. W końcu Fletcher lekko skręcił głowę i spojrzał na przyjaciela. - Gdyby strzelali do mnie w Minneapolis - powiedział - może tam byłby doktor, który by mnie wykurował. - Ale musisz przyznać, że cena jest bezkonkurencyjna. - Victor uśmiechnął się i znów spoważniał. - Jeszcze jedna rzecz, Fletch. Fletcher czekał. Byli przyjaciółmi prawie od tego dnia, kiedy przybył do Cochrane, kupił ziemię o kilka mil na północ od miasta, położoną tak, że dojechać tam można było tylko leśną drogą, która stawała się zresztą nieprzejezdna po dużych opadach śniegu albo w czasie wiosennych roztopów. Kiedyś przeciął sobie siekierą łydkę, gdy zaczął budowę swej chaty. - Dlaczego nie chciałeś, żebym powiadomił szeryfa o tym incydencie? - Bo to był wypadek na polowaniu. - Trzy strzały. Ten człowiek był bardzo uparty w swym błędzie. Kiedy doktor wyszedł, Fletcher pomyślał: w co innego mam uwierzyć? Że ktoś próbował mnie zabić z premedytacją? To było zupełnie bez sensu. Większą część swego dorosłego życia spędził jako inżynier, budując mosty i drogi na peryferiach świata - obecnie specjaliści od ochrony środowiska uważali je raczej za przekleństwo niż błogosławieństwo, ale przecież nie był to powód do morderstwa. A poza tym od ostatniego inżynierskiego kontraktu upłynęło już ponad pięć lat. Wyjeżdżał na trzy miesiące, pół roku, rok, a pomiędzy kontraktami wracał do domu, do Terry... Od tygodnia leżała w grobie, nim w końcu udało się go powiadomić o jej śmierci. Wrócił do pustego domu i wściekłej córki. Nie odzywała się do niego przez dwa lata, bo obwiniała go za to, że nie był przy śmierci matki. W ciągu tych wszystkich lat nie spędził z Terry zbyt wiele czasu, ale po śmierci żony odkrył, jak głęboko jego stosunek do życia i przyszłości był uzależniony od jej istnienia. Wypadek, który pozbawił ją życia, zakończył też jego własne. Nie miał już żadnego celu, ale nie mógł jakoś zdecydować się na samobójstwo. Niemniej jednak poczucie winy w związku ze śmiercią żony uniemożliwiło mu pozostanie w zawodzie. Nie miał szans, by tak nagle uzyskać emeryturę w wieku pięćdziesięciu kilku lat. Zawsze odnosił się jeśli nie z niechęcią, to na pewno z obojętnością do ludzi. I dlatego wrócił do młodzieńczego powołania: myślistwa i stawiania wnyków, co zapewniało mu mglistą, niepewną egzystencję. Przez pięć lat to wystarczyło. I oznaczało, że miał teraz niewielu przyjaciół i żadnych wrogów. Nie był człowiekiem, który mógłby kogoś rozwścieczyć, wejść komuś w drogę czy zagrozić. Niemożliwe, żeby ktokolwiek chciał go zabić. A może po prostu ktoś chciał postrzelać sobie do kogoś? To nie było pozbawione sensu: tu, w lasach, zabić kogoś dla samej przyjemności zabijania. Później znaleziono by jego ciało - po prostu wypadek na polowaniu. Przeżył, ale nie było sensu powiadamiać szeryfa. Szeryf i tak nigdy nie odkryłby, kto to zrobił. Natężył umysł, by przywołać okoliczności tamtych strzałów. Niestety nie był w stanie. Ale przecież zignorował swój niepokój i ponieważ to zrobił, teraz był kaleką: kulał, miał spłycony oddech. Dlaczego napastnik nie dobił ofiary strzałem w mózg? Bo był wrażliwy na nudności? Bo to jednoznacznie wskazywałoby na umyślne morderstwo? Czy zabijający dla samej frajdy zabijania nie kręciłby się po okolicy udając, że poluje na jelenia, aż natrafiłby na samotnego myśliwego? Oczywiście, że tak. A potem po prostu kropnąłby go i odszedł. Koniec, kropka. Morderca leżał w oddalonej zasadzce, jakby był pewny, że ofiara będzie tamtędy przechodziła. W mózgu Fletchera pojawiło się coś, jak błysk srebra, kiedy wielki szczupak przepływa leniwie pod liściem lilii wodnej w pogoni za spławikiem. Leżał w zasadzce. Skąd to wiedział? Skąd wiedział o czterystu jardach? Bo... Do diabła, nie mógł sobie przypomnieć. Przyjąć to jak aksjomat niezbędny, by próbować znaleźć rozwiązanie. Strzał z czterystu jardów pozostawiał wiele przypadkowi. Strzelający mógł nie trafić, mógł tylko okaleczyć. Ofiara może nawet zdążyć odpowiedzieć ogniem... Chyba że... Chyba że tamten potrafił strzelać z tej odległości, miał podpórkę i otwarte pole oraz pewność, że ofiara w końcu tamtędy przejdzie. Może używał celownika optycznego? To wszystko totalna bzdura. Nieprawdaż? ROZDZIAŁ 6 Jarvis wciąż jeszcze mówił, gdy David Ross ukradkiem spojrzał na zegarek i stłumił w sobie ziewnięcie. Przez trzy godziny wałkowali na okrągło ten sam materiał jak maszyny wyrzucające piłki golfowe. Materiał prawie w całości nieistotny, o ile można wierzyć zgryźliwym uwagom Nicole. Opowiadał jej o tych całotygodniowych strategicznych zebraniach, na których gubernator zdawał się tak bardzo polegać. Telefonowała wcześniej, ale nie zostawiła żadnej wiadomości, a on sam nie mógł się do niej dodzwonić. Spojrzał na Jarvisa. Chciał wiedzieć, co go tak trapiło. Jak amen w pacierzu, będzie to miało wpływ na jego własną przyszłość, chciał tylko wiedzie, jaki. - Do licha, nie mówmy o wizerunku politycznym - wściekał się Jarvis. W czasie godzin pracy zawsze zdejmował marynarkę i rozpinał kamizelkę, w ręku zaś ściskał nieodłączne cygaro. - Mówmy o treści. - Treść sama w sobie nic jeszcze nie znaczy, jeśli nikt o niej nie wie - to była myśl Nicole, jak zresztą wszystkie lepsze uwagi Rossa. - A co to, u licha, znaczy? - Zastanów się, mamy teraz połowę grudnia, publicznie ogłosiliśmy kandydaturę, musimy zgłosić ją do wyborów w New Hampshire jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a w Illinois trzy dni później. A my staramy się narzucić wizerunek polityczny liberalnego równiachy, ale nie robimy tego skutecznie. Westergard po raz kolejny opowiedział się po stronie Jarvisa. - Wydaje mi się, że moje osiągnięcia sarnę mówią za siebie. Zmieniłem przepisy dotyczące prawa własności i podatku dochodowego w tym stanie, tak żeby korzyści odnieśli ludzie gorzej zarabiający i starsi. Przekazałem wpływy podatkowe władzom lokalnym. Budownictwo mieszkaniowe, farmy rodzinne... w wymiarze ogólnokrajowym to wszystko daje w sumie cholernie imponujący bilans, o ile wolno mi się tak chwalić. - New Hampshire to miejsce, w którym potykają się liderzy - powiedział Ross - a „czarne konie" wysuwają się na czoło. Chcemy być tym „czarnym koniem", musimy więc... Af\ - Możemy pokazać, że gubernator zna się na problemach miast, gospodarki, podatków i osób gorzej zarabiających - mówił Jarvis, zachłystując się własną elokwencją. - Że zajął oficjalną i jasną postawę w stosunku do AIDS i konieczności dostarczania prezerwatyw kupowanych za rządowe pieniądze pedałom i czystych igieł narkomanom, by zwolnić tempo rozprzestrzeniania się tej choroby. - Rozłożył szeroko ręce i bez odrobiny ironii powiedział: - Jezu, czego nam jeszcze potrzeba? Prezerwatywy kupowane za rządowe pieniądze - pomyślał Ross. - No tak, to mocny punkt oparcia, kiedy dojdziemy do wyborów konserwatywnych. - Człowiek - oznajmił dość pompatycznie Hastings Crandall - który dziś tchnął nowe życie w rząd stanowy, a który jutro tchnie nowe życie w federalną biurokrację. - Te guziki naciskał już Reagan - odparował Ross - a przed nim Carter. A co się stanie, gdy zadzwoni czerwony telefon? - Gubernator był członkiem prezydium Krajowego Komitetu Demokratów. O sprawach zagranicznych i bezpieczeństwa kraju ma wiedzę z pierwszej ręki. Był w Chinach i w Rosji. W czasie kryzysu w Libanie był tajnym negocjatorem, który... - Ilu ludzi, którzy nie są związani z Krajowym Komitetem Demokratów, wie o tym? - przerwał Ross. - Cholera! - wybuchnął Westergard. - Moje osiągnięcia mówią... - Komu mówią? Cały czas próbuję dowieść, że musimy wydać furę pieniędzy od tej chwili aż do wyborów w New Hampshire, żeby mieć pewność, że wszyscy wiedząc twoich osiągnięciach. A potem, poprzez twoje przemówienia, postaramy się, żeby twe osiągnięcia same mówiły za ciebie. Już od trzech godzin było ciemno, gdy Nicole skręciła w swoją ulicę. O, jak dobrze, że wraca do domu. Czuła się zmęczona. Jak David zareaguje na wiadomość, że tato jest w szpitalu? Obydwaj spotkali się zaledwie kilka razy i nie bardzo mieli o czym ze sobą rozmawiać. Ale kto znalazłby wspólny język z jej ojcem? Przez tę godzinę w szpitalu czuła z nim więź, jakiej nie zaznała od czasu studiów. Ściągając długie buty przy tylnym wejściu, zawołała:. - Hej! Jestem w domu. Czy jest tu jeszcze ktoś? Gdzie podziewał się David? Była prawie siódma. Wtedy przypomniała sobie. Katie została na noc u przyjaciółki, Robbie ciągle jeszcze był na treningu koszykówki. Przechodząc do salonu zapaliła światło, a potem, kiedy nalewała sobie z puszki gotowego drinka z tequilli i soku cytrynowego, po frontonie domu prześliznęły się światła reflektorów. Poszła do kuchni po lód, gdy usłyszała otwieranie drzwi garażu. David zdjął palto i wszedł do salonu. - Też mam ochotę na drinka - powiedział. - Co za dzień! Cmoknęła go leciutko w policzek i otworzyła drugą puszkę. - Dzwoniłam, ale wyszedłeś na lunch. - Nikt nie podnosił słuchawki, kiedy później próbowałem się dodzwonić do ciebie. Zakupy przed świętami? Podała mu szklaneczkę, z głębokim westchnieniem opadła na kanapę i zamknęła oczy. Zaprzeczyła ruchem głowy. - Przejechałam dzisiaj prawie pięćset kilometrów po oblodzonych drogach i jestem skonana. - Prawie pięćset kilometrów? - Do Cochrane. Ręka Rossa podnosząca szklaneczkę z drinkiem zatrzymała się w połowie drogi do ust. - Nie rozumiem. -- Zadzwonił lekarz z Cochrane, który jest przyjacielem taty. Tato leży w szpitalu. - Twój ojciec... - Jest w szpitalu. Podobno jakiś pieprzony idiota postrzelił go, biorąc za jelenia. - Co? Jak? Kto... - bełkotał Ross. Widząc oszołomienie na jego twarzy, wstała, postawiła drinka na pianinie i podeszła do niego poruszona jego reakcją. - Wszystko jest z nim w porządku, naprawdę. Ross skinął głową i usiadł na poręczy kanapy. Zaczął mówić:. - Tak, strzelano do niego! Czy to był wypadek na polowaniu, czy... Niespodziewanie poczuła napływające do oczu łzy na wspomnienie tego, jak blado i słabo wyglądał jej ojciec w szpitalnym łóżku. Prędko wróciła po drinka i nie odpowiadając na pytanie Davida, powiedziała:. - To lekarz zadzwonił, a me on. Prawie umarł na zapalenie płuc - był długo na mrozie. Po tym, jak strzelano do niego, przepełznął do swojej chaty jakiś niewiarygodny kawał drogi. Ross głośno odetchnął, ciągle wyglądał na wstrząśniętego. Nicole mówiła dalej: - Chyba nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo kochał mamę. Dopiero dzisiaj. Gdy zobaczyłam go leżącego w tym łóżku, zrozumiałam, że ukrył się tam, w tych lasach na północy, bo czuł się winny, że był za granicą, kiedy ona umarła. - Westchnęła. - To, że ja zachowywałam się okropnie, też mu wtedy nie pomogło. - Widząc, że David wciąż był wstrząśnięty, zarzuciła mu ręce na szyję. - Choć ze mną do kuchni. Opowiem ci o tym, kiedy będę przygotowywała spaghetti. - Ponownie odstawiła swoją szklaneczkę na pianino i powiedziała do niego: - Będę cię jeszcze dziś potrzebowała. Ruszyła w stronę kuchni i zawołała przez ramię: - Zaprosiłam tatę na Boże Narodzenie! - Im nas będzie więcej, tym weselej. Yictor zatrzymał samochód i wyłączył silnik, pryk, pryk, prrryk. Bez łańcuchów na oponach nie dojechałby tak daleko leśną przecinką. Fletcher sięgnął ręką do klamki. - Musisz poprawić zapłon. - Jakoś jeszcze działa - powiedział Victor. - Moim zdaniem jesteś strasznym idiotą, że tak szybko tu wracasz. - Tu mieszkam i tu zamierzam się przyzwyczaić do życia, jakie mnie czeka. - Czyżbym wyczuwał nutkę litości nad sobą? - Wyczuwaj sobie to, na co masz ochotę. - Fletch, jesteś niemożliwy. Fletcher chrząknął i niezdarnie wygramolił się na zewnątrz. Był zimny słoneczny poranek. Przejście przez ten śnieg z gipsem na nodze będzie nie lada wyczynem, ale nie zamierzał rozmawiać o tym z Victorem. Niezręcznie balansował na zdrowej nodze i lasce, której użycie wymógł na nim Victor. - Nie muszę mówić: dziękuję. Victor zachichotał. - Po prostu zapłać rachunek. - Jeleń sześciolatek co roku na Boże Narodzenie. - To Boże Narodzenie spędzisz w mieście, w domu twojej córki. Mówię zupełnie poważnie, jako twój przyjaciel i jako lekarz. Fletcher jeszcze raz chrząknął i zdecydowanym ruchem zamknął drzwi samochodu. Zaczął znaczyć nierówny ślad w głębokim do kolan śniegu, podświadomie notując tropy, które mówiły mu, kto tamtędy przechodził podczas jego nieobecności. Setki ptaków, dziesiątki zajęcy i wiewiórek, dwa... nie, trzy jelenie, rosomak, no tak, być może niewiele stracił nie zastawiając sideł w tym roku. Rosomaki potrafią ogołacać całe rzędy pułapek i nigdy w nie nie wpadną. Yictor, który otworzył boczne okno, krzyknął:. - Znasz mój numer telefonu? Fletcher pomachał mu nie odwracając się, obszedł chatę i stanął przy uchylonych drzwiach. Zadziwiające było to, jak bardzo chciał być sam w swojej chacie; ułożyć się jak ranne zwierzę, by nabrać sił lub umrzeć. Oparł się o ścianę. Serce waliło mu jak oszalałe, nawet po przebyciu tak niewielkiego odcinka. Dostał kolki. Pod gipsem czuł tępy ból. Kikuty palców swędziały pod bandażami. Ten sukinsyn powinien był go zastrzelić! Dowlókł się do wbudowanej w ścianę skrzyni na drewno, podpierając się brzozową laską mocniej, niż gotów był przyznać. Na szczęście, na niedługo przed tym jak strzelano do niego, napełnił skrzynię. Dębowych polan wystarczy mu aż do czasu, gdy będzie się lepiej poruszał. Zdrową ręką wyjął jedno z nich, zaniósł do kominka, który sam zbudował kamień po kamieniu, i rzucił na palenisko. Kiedyś przeczytał gdzieś o człowieku, który nigdy nie wykurował się do końca po pobiciu przez wynajętych zbirów, bo utracił siłę woli. Czy Fletcher też postradał siłę woli? Coś najważniejszego, co sprawiało, że był sobą? Nie dokonała tego nawet utrata Terry - jej śmierć po prostu ukradła jego radość, jego wiarę, że w konstrukcji wszechświata było coś dobrotliwego i życzliwego. Dokuśtykał do drzwi, otworzył je, wyszedł za próg i stracił równowagę. Przed upadkiem obronił się tylko dzięki temu, że wetknął koniec laski pomiędzy okorowane kłody w ścianie domu. Powietrze, które wydychał, tworzyło białe obłoczki. Bardzo małe białe obłoczki. Spłycony oddech. Sukinsyn! Czy kiedykolwiek będzie jeszcze w stanie przejść obok tego osmalonego przez pożar świerku, nie kurcząc się w sobie? Czyżby nutka litości nad sobą? Wrócił do chaty i zatrzasnął drzwi. Był bardzo zziębnięty. Trzeba przynieść więcej drewna ze skrzyni, polano po polanie, zapalić palnik na piecyku gazowym i nastawić czajnik, żeby zagotować wodę na herbatę. Zwykle o tej porze roku zastawiał wiele pułapek i zaczynał coroczny sezon na zwierzęta futerkowe: lisy, czasami jakąś norkę albo kunę - na tyle nieostrożną, by dać się złapać. Ale nie w tym roku. W tym roku... Czajnik gwizdał. Wstał, zachwiał się i runął na stół, który przechylił się i zrzucił go na ziemię. Leżąc oceniał sytuację: stłukł sobie tylko łokieć. Podniósł się, wykonując serię skomplikowanych manewrów przy użyciu laski, krzesła i stołu, potem pokuśtykał, żeby zdjąć czajnik z palnika i zakręcić gaz. Zalał wrzątkiem torebki herbaty red rosę w kamionkowym imbryku, który ciągle nie przeciekał, mimo ciemnego pęknięcia na spodzie. Kiedyś odłupał trójkątny kawałek z pokrywki, a potem starannie go skleił, bo Terry lubiła ten imbryk. Był jedną z niewielu jej rzeczy, jakie mu zostały. Gdy herbata naciągała, sprawdził spiżarkę. Sklepowy chleb, wciąż świeży - prawdopodobnie było w nim wystarczająco dużo środków konserwujących, by nie zepsuł się do wiosny. Jajka, połeć boczku. W kuchni rozchodził się zapach smażonego boczku. Chłopiec napompował lodowatej wody do szarej emaliowanej miednicy i próbował się namydlić. Popryskał twarz wodą i na oślep sięgnął po ręcznik. - Masz. Jego ojciec, stojąc przy naftowym piecyku z łopatką do jajek w jednym ręku, zarzucił mu ręcznik na ramiona. - Ojej, ale zimny! - wykrzyknął chłopiec. We wczesne poranki, gdy wybierali się polować na kaczki, ojciec przygotowywał jedzenie ubrany jedynie w ciepłą, wełnianą bieliznę. Wbijał jajka do tłuszczu wytopionego z boczku i posypywał je solą. - Nie stój tak, chłopcze. Bierz się za swoje śniadanie. Przy kredensowym blacie pokrytym ocynkowaną blachą jedli boczek i niemal spalone jajka, grzanki, popijając parującą kawę z grubych białych kubków. Ojciec przewracał na patelni sczerniałe grzanki, wyrzucając je wysoko w górę. Nigdy przy tym nie chybiał, nigdy. Nim Fletcher zjadł chleb z zimną fasolką prosto z puszki, niezręcznie ułożone w kominku polana zajęły się ogniem. Przyciągnął wielki fotel, jedyny mebel, jaki zabrał po śmierci Terry, i siedział wpatrzony w płomienie. No tak, wrócił do siebie. Być może jutro zrobi coś naprawdę wielkiego, na przykład przejdzie kawałek w stronę pogorzeliska i z powrotem. ROZDZIAŁ 7 W rzeczywistości okazało się, że Fletcher odbył pierwszy spacer po pogorzelisku dopiero siedemnaście dni później. W tym czasie minęło Boże Narodzenie, które spędził u Nicole. Pojechał tchnięty nagłym impulsem, choć wcześniej powiedział sobie, że zostanie w domu. Co się dawało na prezenty? Kwiaty? Sukienki? Zabawki? Książki? Sweter? Wiatrówkę? Prezenty zawsze kupowała Terry. Zdecydował się na bony towarowe dla wszystkich. Kupił je w świątecznie rozświetlonym domu towarowym na Hennepin Avenue w Wigilię, zaraz gdy wysiadł z autobusu, którym przyjechał do Minneapolis. Chciał zatrzymać się na tę noc w hotelu, ale popełnił błąd i zadzwonił do córki, mówiąc jej, że jednak przyjechał. - Jesteś w mieście - raczej stwierdziła niż spytała - Będę tam za pół godziny. Wszedł do pokoju frontowego ściskany przez piszczącą radośnie Katie Kat. Robbie pomachał mu tylko ręką, zdecydowawszy, że jedenastoletni mężczyzna nie powinien niepotrzebnie okazywać swych emocji. Wisząca nad kominkiem naturalnej wielkości reprodukcja jeźdźca Yermeera sprawiła mu niespodziewany ból; przed trzydziestu jeden laty był to prezent ślubny od brata Terry. - Mamy nadzieję, że Święty Mikołaj przyniesie dziś wieczorem choinkę -powiedziała Nicole, patrząc na niego ostrzegawczo. Katie wciąż uparcie i wbrew wszelkiej logice wierzyła w Świętego Mikołaja. Robbie zaprowadził Fletchera do jego pokoju na górze. W czasach, gdy dom należał do niego, i Terry był to pokój gościnny. Pomyślał, że chyba dziwnie będzie się czuł śpiąc tutaj. W ramach przygotowań do podróży zdjął wczoraj gips, ale pod górę podchodził tylko na prawej nodze i wciąż używał laski. - Myślę, że ona udaje - powiedział Robbie. - Udaje? - Katie. Myślę, że wie, iż Święty Mikołaj nie istnieje, - Mała, piegowata twarz wykrzywiła się ironicznie. - już od dawna wiedziałem, że nie istnieje naprawdę, ale musiałem udawać, żeby nie sprawić przykrości Nicole. Było zbyt późno, żeby się z tego wykręcić. Fletcher dowiedział się, że Nicole „zaprosiła kilka osób". David spóźniał się, więc w rezultacie razem z Nicole przygotowywali w kuchni potrawy, butelki, szklaneczki i lód, podczas gdy dzieciaki oglądały świąteczny program telewizyjny. - Chyba po raz ostatni naprawdę rozmawialiśmy, kiedy byłam na pierwszym roku studiów - przerwała w końcu milczenie Nicole. Potrząsnęła głową i roześmiała się. - Pamiętam, że dostałam wtedy z przedmiotów humanistycznych sześćdziesiąt siedem punktów na sto możliwych i beczałam. - Spojrzała na ojca i mówiła dalej: - Powiedziałeś mi, że stopnie są ważne tylko w danym momencie, ale kiedy nie będę już studentką, przestaną znaczyć cokolwiek. Powiedziałeś też, że powinnam pamiętać o przeszłości i przewidywać przyszłość, ale żyć w teraźniejszości. - Zaczęła otwierać torebki z prażynkami ziemniaczanymi i puszki z solonymi orzechami. - Nigdy tego nie zapomniałam, chociaż w praktyce wciąż zamykam się w teraźniejszości. - Zaskoczyłaś mnie, wychodząc za mężczyznę z dwójką dzieci. - Jestem z nimi naprawdę szczęśliwa. Akceptują mnie. Te opowiastki-horrory, jakie słyszy się o stosunkach z pasierbami... Fletcher, układając na półmisku krakersy, ser i wołowinę, wydał z siebie pomruk, który mógł być chichotem. -Nie przypominam sobie, żeby przez te kilka ostatnich lat stosunki między nami były szczególnie serdeczne. - Obwiniałam cię po śmierć mamy. Nie byłeś ze mną, kiedy to się stało... - Ja sam też się obwiniałem. I ciągle to robię. Wiem, to był pijany kierowca, ale... -I dlatego zakopałeś się w tym lesie. Skinął głową. - Naturalna tendencja do mizantropii, która w końcu wypłynęła na powierzchnię. Nawet w momencie gdy to mówił, wiedział, że to nieprawda. Całe życie ubezpieczał się w ten sposób. Przed czym? A poza tym komu zależało na jego życiu? W ciągu tych kilku tygodni, od czasu, kiedy strzelano do niego, czuł w sobie subtelną przemianę. To nie było spojrzenie w przyszłość, ale uświadomienie sobie faktu, że dla większości ludzi jakaś przyszłość istnieje. - A ty? - zapytał. - Dlaczego tak nagle przestałaś pracować dla Gary'ego? Rezygnacja Nicole zaskoczyła go, bo polityka interesowała ją już w szkole średniej; w wieku siedemnastu lat pracowała ochotniczo w swoim okręgu wyborczym. Dwa lata później, na drugim roku studiów, była przewodniczącą rejonowego komitetu wyborczego Westergarda i od razu po skończeniu college'u podjęła pracę jako jego sekretarka. Po roku została kierowniczką całego sekretariatu. Teraz ponownie zaskoczyła Fletchera. - Nie potrafiłam pogodzić pracy z opieką nad dziećmi - powiedziała krótko. Kłamała, a przynajmniej celowo chciała naprowadzić go na fałszywy trop - samiczka drozda z pisklętami symulująca złamanie skrzydła, żeby odciągnąć napastnika od gniazda. Zadźwięczał dzwonek. Nicole odetchnęła z ulgą. - Nasi goście czekają. Fletcher również ucieszył się z tego dzwonka. Bóg tylko wiedział, że sam miał zbyt wiele obszarów z tablicami „Zakaz wstępu", żeby nie szanować ich u innych. Wbrew wszelkim oczekiwaniom na przyjęciu bawił się świetnie. Opierając się o stojący zegar, który był jeszcze jednym prezentem ślubnym od rodziców Terry, uśmiechał się do Iris, przyjaciółki Nicole, matki chrzestnej obojga dzieci Davida. Była ładną blondynką o dużych, niebieskich oczach i radosnym uśmiechu. - Znałam Davida i jego pierwszą żonę, która, jak pan wie, wyjechała do Anglii, żeby się odnaleźć, a zamiast tego znalazła jakiegoś Anglika. Pomijając wszystko inne była straszną nudziarą i... Na czym to ja skończyłam? - Fletcher, który nie miał najmniejszego pojęcia, został uratowany z opresji, kiedy wykrzyknęła: - A, już wiem. Kiedy David ożenił się z Nicole, powiedziałam Normanowi: dzięki Bogu, to ktoś interesujący. W całym życiu odkrywa się kilku - zaledwie kilku - interesujących ludzi, a Nicole to prawdziwy skarb. Szczególnie w Minneapolis. - Pani nie pochodzi stąd? - zapytał grzecznie Fletcher, choć jej akcent już mu to powiedział. Roześmiała się szeroko. - Wychowałam się na rancho w Teksasie i wchłonęłam swą dawkę wielkich, otwartych przestrzeni. - Poufałym gestem położyła mu rękę na ramieniu. - Potem jedyną otwartą przestrzenią, jaką lubiłam, był parter domu towarowego Neiman- Marcus. Pomiędzy Saks Fifth Avenue a Lord Taylor ludzie urządzają sobie całe wycieczki krajoznawcze. - Zakręciła się w miejscu, podniosła rękę i krzyknęła: - Norman, to jest ojciec Nicole! Fletcher podniósł głowę i zobaczył Normana Bergmana idącego w ich kierunku. Był wątłym, łagodnym człowiekiem, którego ambicją było zarobienie pierwszego miliona przed swymi trzydziestymi urodzinami. Nicole opowiedziała kiedyś Fletcherowi, że zarobił go, gdy miał dwadzieścia dziewięć lat jako hurtownik gazet i książek, a potem wybrał się „na zakupy" po żonę. Znalazł Iris, która w tym czasie była dyrektorką działu reklamy filii Dattona w Minneapolis. Była od niego o pół głowy wyższa, hałaśliwa i niespodziewanie przebiegła. Jej pełna radości spontaniczność otworzyła na oścież drzwi jego ciemnej, cichej dyskrecji. Norman zauważył stary zegar i westchnął jak człowiek wracający do domu po ciężkim dniu pracy. Drobne delikatne ręce, działające jakby niezależnie od niego, otworzyły drzwiczki zegara. Z rozmiłowaniem pokazywał Fletcherowi szczegóły. - To dzieło sztuki. Stojący zegar z wagami do naciągania w sosnowej obudowie; wrzecionowate kółka zębate, ośmiodniowy, drewniany mechanizm ruchowy. - Jego ręce unosiły się nad drewnianymi częściami jak delikatne motyle. - Widzi pan, zrobiony w Ameryce, a nie w Niemczech. Stare zegary amerykańskie były wykonywane z drewna, bo nie mieli żelaza, a mosiądzu jeszcze nie wytwarzano. Ale to cudowne twarde drewno było na miejscu, pochodziło z drzew, które wieki wcześniej zniknęły z europejskich lasów. Mój ojciec nie mógł dostać takiego drewna w Niemczech. - „Cudowny jednokonny powozik" - powiedział Fletcher. - Właśnie! - powiedział zachwycony Norman. Zaczął recytować: -„Najtęższa dębina nie da się rozłupać, zgiąć, ni złamać...". - „Osie miał z jesionu, otoczyny z lipy...". - „Piasty z wiązu!" - Zaczął zamykać drzwiczki chichocząc radośnie z powodu wiersza. - Zegarmistrzowie robili zimą kompletne mechanizmy, a potem latem sprzedawali je stolarzom robiącym obudowy. Każdy zegar jest niepowtarzalny. Jak pan. Jak ja. Jak kobiety, które kochamy. Fletcher był dziwnie poruszony błogosławieństwem lat spędzonych z Terry zawartym w słowach tego małego, śniadego i łagodnego człowieka. Gdy Norman spojrzał na Iris, jego oczy nagle błysnęły. Uścisnął dłoń Fletchera. Żona objęła męża serdecznie i razem odeszli, zabierając ze sobą nastrój życzliwości, który Iris tak naturalnie potrafiła wytworzyć. Nicole stanęła przy boku ojca z tajemniczym uśmiechem na twarzy i szklaneczką ajerkoniaku w ręku. - Gospodarz spóźnił się godzinę, nie wiem, czy potrafisz sobie to wyobrazić. Przyprowadził ze sobą Jarvisa, Crandalla, Quarlesa i Doyle'a, mogę się więc założyć, że ta robota, która zatrzymała go w biurze, to było przyjęcie bożonarodzeniowe. - Pod warunkiem, że spotkanie z gubernatorem i tymi wszystkimi idiotami nazywa się przyjęciem bożonarodzeniowym - żachnął się Jarvis pół godziny później. Pary już wychodziły, życząc gospodarzom wesołych świąt, i znikały w ciemnościach. Quarles i Crandall ulotnili się, a John Doyle, pięćdziesięcioletni mężczyzna z twarzą o grubych rysach, próbował recytować „Noc Jabberwocka", siedząc niedbale na krześle z pustą szklaneczką w ręku. Ubrany był w marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, palił fajkę. Nie recytował zbyt długo, język mu się plątał, pogubił się i zapadł w pijackie milczenie. Nicole szepnęła, że był jednym z najlepszych organizatorów - załatwiał wszystko przed przyjazdem kandydata do danego miasta na spotkania lub wiece wyborcze. Jarvis pił już trzecią szklaneczkę, wydawał się rozluźniony i swobodny. Poznał Fletchera Wielkanocą ubiegłego roku, kiedy przyjechali razem z Davidem po dzieciaki, które spędzały ferie w chacie. - Słyszałem, że postrzelono pana czy coś takiego. - Uwielbiam taktownych mężczyzn... - westchnęła Nicole. Po dwóch drinkach nie starała się ukryć swojej wrogości do niego. - Ktokolwiek to zrobił, oddał świetny strzał - powiedział Fletcher, uśmiechając się swobodnie. - Tyle tylko, że nie do właściwego zwierzęcia. - Zdrowie... - Jarvis uniósł swój kieliszek w geście toastu, potem wypił zawartość do dna. - Zdrowie! - Boże, co za palant! - wybuchnęła Nicole, kiedy Jarvis poszedł po płaszcz. - Inni są dość zabawni: Pete to sympatyczny ważniak, Hastings to cudowna mieszanka formalizmu i nagłej ambicji, a Johny Doyle opowiada najbardziej świńskie dowcipy w mieście. Ale gdyby Kent był z gubernatorem dłuższy czas, kiedy i ja tam pracowałam, to prawdopodobnie odeszłabym stamtąd dużo wcześniej. - Co on robi? - zapytał Fletcher. - Jest, oczywiście, menedżerem całej kampanii. - Potem pokręciła głową i zachichotała. - Zapominam czasami, że nie wszyscy tym żyją. Na imprezie u Olafa Gavle'a w zeszłym miesiącu, która miała pomóc w zgromadzeniu funduszy, Hastings i Pete prawie mnie przekonali, żebym znów się zaangażowała. - Zaangażowała w co? - spytał ostrym tonem Ross, który odprowadził właśnie i hałaśliwie pożegnał ostatnich gości. Tylko Jarvis był jeszcze w łazience. - W kampanię. Emocje... oczekiwanie... - uśmiechnęła się smutno. -Polityka. To coś zupełnie innego niż zajęcia gospodyni domowej. A przy okazji, panowie, przykro mi, że to mówię, ale... musimy ubrać choinkę. - Zrobię trochę rumowego koktajlu, gdy tylko uda mi się wypchnąć Jarvisa. Wypił za dużo, a mocny alkohol źle na niego wpływa. Lepiej będzie, gdy pójdzie do domu. O Jezu Chryste - myślał morderca. - Jak to się stało, że ten człowiek jeszcze żyje? Przecież widział, jak ciało Fletchera waliło się do przodu po tym, kiedy pocisk wszedł w klatkę piersiową. Czy Fletcher miał na tyle zimnej krwi, że potrafił w ciągu ułamku sekundy, gdy kule miażdżyły mu kości i rozrywały ciało, uzmysłowić "sobie, że jego jedyną szansą na przeżycie było udawanie nieżywego? Mimo że i tak mógł otrzymać strzał w tył głowy? Ale przecież Fletcher uciekł w latach pięćdziesiątych w Korei od żółtków podczas burzy śnieżnej, czy coś takiego. Mówił mu o tym gubernator. Morderca był pewny, że już nigdy nie zbierze w sobie tyle odwagi, by próbować jeszcze raz. Ubieranie choinki trwało do drugiej rano. Fletcher zawiesił lampki, Nicole i Robbi - kolorowe ozdoby. Kiedy skończyli, obydwaj mężczyźni wyciągnęli się w salonie na kanapie, popijając ostatnie tego wieczoru drinki, skąpani w ciepłym czerwonym świetle choinki. Ross ziewnął i potrząsnął głową. - Boże, ale jestem zmęczony. Ile to trzeba się narobić... - Dlaczego „trzeba"? - Dlaczego? Bo nie wszyscy możemy wyjechać i zostać pustelnikami w sosnowych lasach... - Zamilkł, jakby przysnął. Nagle przebudził się. -Polityka. Oto jest odpowiedź. Polityka i władza. Nicole stanęła w drzwiach. Miała na sobie jasnofioletowy negliż, który podkreślał błękit jej oczu i przylegał do znakomitych ud. - Za cztery godziny wstaną dzieci i będą chciały otwierać prezenty -powiedziała. - Proponuję więc... - Właśnie mówiłem Fletcherowi o polityce. - Ross podniósł się z trudem, niemalże stracił równowagę i wyzywająco popatrzył na Fletchera. - Osiągnę to. Zostanę autorem przemówień prezydenta, a potem awansuję na jego sekretarza prasowego. - Zachwiał się. - Nie wiesz, o czym do cholery, mówię, prawda? - Oczywiście, że wie - wtrąciła Nicole. Panie sekretarzu, proszę do łóżka. - Życzę wam obojgu wesołych świąt - dodał Fletcher. Siedział jeszcze przez pół godziny, wpatrując się w choinkę i przypominając sobie inne Boże Narodzenie, kiedy żyła Terry. Potem poszedł do łóżka. Nie mógł usnąć, na próżno i podświadomie nasłuchując tramwajów, które grzechotały przy domu każdej nocy w czasie pierwszych lat ich małżeństwa, gdy wracał do Terry z kolejnego zagranicznego kontraktu, mówiąc sobie, że to już ostatni. Oprócz ciepłego ciała przytulonej do niego Terry, ten znajomy grzechot mówił mu bardziej niż cokolwiek innego, że naprawdę wrócił do domu. Teraz był to dom Nicole i Davida. - Sekretarz prasowy prezydenta - powiedział na głos w pokoju ogarniętym półmrokiem. Ross miał rację. Fletcher nie wiedział o czym on, do cholery, mówił. Nicole wyszła za mąż cztery lata temu, a on prawie nie znał tego człowieka; nie wiedział nic o jego nadziejach, marzeniach, ambicjach. Z wyjątkiem tego, że chciał być sekretarzem prasowym prezydenta. A dlaczego nie? ROZDZIAŁ 8 W dniu, w którym Westergard zgłosił swoją kandydaturę do wstępnych wyborów w Illinois, Fletcher odbył pierwszy prawdziwy spacer z chaty na pogorzelisko. Było to trzy dni po Bożym Narodzeniu i miał ogromną ochotę, żeby pójść do lasu. Dopóki miał nogę w gipsie, nie mógł chodzić po głębokim śniegu. Niezdarnie zapiął jedną ręką kapce, założył grubą kurtkę i wyszedł na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Czuł przyspieszony puls, kiedy popatrzył na otwartą przestrzeń pogorzeliska i poczuł na twarzy świeży podmuch wiatru. Szedł po pogorzelisku, rozkoszując się każdym oddechem; nauczył się już, jak unikać bólu w boku. Czuł się jak na pierwszym treningu piłkarskim, kiedy biega się od bramki do bramki z kolką w boku. Jego wzrok przyciągnęły pochylone drzewka grubości palca, obgryzione przez króliki amerykańskie. Zając szarak odgryzłby je za jednym razem i równo, tak że wyglądałyby jak odcięte siekierą. Zatrzymał się, z jego twarzy zniknął uśmiech. Ślady na śniegu wskazywały na to, że królik przerwał nagle swój posiłek i czmychnął, tak jak zrobił to jeleń przed tym, kiedy Fletcher został... Szybko rozejrzał się dookoła, potem prawie ze wstydem wrócił do śladów. Nie miały nawet godziny. Ale to nie jego nadejście wystraszyło królika; gdyby tak było, to po prostu pokicałby do najbliższego iglastego drzewka i aż do czasu, kiedy znów poczułby się bezpiecznie, ukryłby się pod jego najniższymi gałęziami. A ten, ogarnięty paniką, umykał tak desperackim zygzakiem, że na równiutką powierzchnię wyrzucał miniaturowe kulki ze śniegu. Nie było żadnych innych śladów, zupełnie żadnych. Ruszył tropem, trzymając się z boku. Dwadzieścia jardów dalej zatrzymał się i niezdarnie nachylił, opierając się mocniej na lasce. Ślad kończył się wygniecionym śniegiem, kilkoma małymi jasnoczer-wonymi plamkami i jedną większą. Po raz pierwszy pojawiły się inne tropy. O kilka kroków dalej śnieg został ubity serią uderzeń, tak jakby napastnik przy pomocy gigantycznej miotły próbował zamaskować dowody zbrodni. Fletcher wstał mrucząc. Oto i cała historia, od początku do końca. Atak zatem nastąpił z powietrza. Ubity śnieg wyznaczał miejsce, w którym zakrzywione szpony wbiły się głęboko w szyję i ciało królika. Popłynęła krew. Wielkie skrzydła wzbiły całe chmury śnieżnego pyłu, z trudem unosząc obciążonego napastnika nad wierzchołkami najbliższych drzew. Wielki puchacz wirgiński. Jedyny ptak z rzędu sów o tak wielkiej rozpiętości skrzydeł, który atakuje za dnia. Sowy śnieżne z rejonu kręgu polarnego też polują za dnia, ale są znacznie mniejsze i rzadko można je znaleźć tak daleko na południe. Ten dopadł królika na otwartym terenie, z dala od miejsca, gdzie biedak mógłby się schronić, i zaniósł go do gęstego sosnowego lasu, pozostawiając tylko kilka plamek krwi. Fletcher czuł się zmęczony, bezsilny; przeszywał go chłód. Odwrócił się i spojrzał w stronę chaty, która sprawiała wrażenie bardzo odległej. Zdziwił się teraz, w jaki sposób udało mu się wtedy przepełznąć taki kawał. Tydzień później przeszedł ten „kawał" z łatwością; zatrzymał się o dziesięć metrów od świerka osmalonego pożarem na ułamek sekundy przedtem, nim jego oko zarejestrowało jakiś ruch. Czekał. Po kilku minutach z przeciwnej strony wystrzelił wielki czarny ptak i szybko odleciał, skrzecząc gniewnie: cyk-cuk- cyk. Był wielkości kruka, ale miał duży czerwony dziób i białe paski na skrzydłach i na szyi. Fletcher był zadowolony. Dzięcioły drewniaki nie były rzadkością w tej okolicy, ale bardzo trudno było je podejść, a on zbliżył się na dwadzieścia stóp, nim go wystraszył. Być może nie szedł przez las tak hałaśliwie, jak się tego obawiał. Potem zamyślił się. Dlaczego się tu zatrzymał? Skoncentrował się wewnętrznie, tak jak nauczył go wiele lat temu Stary Charlie: spróbuj odczytać znaki pozostawione przez ściganą zwierzynę. Spojrzał. Wiedział teraz, że zatrzymał się tutaj z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że strzelano do niego, a po drugie, strzelano aż trzy razy. Zatrzymał się odruchowo, bo drzewa dawały schronienie przed... potwornym, przyprawiającym o mdłości uderzeniem w nogę, padaniem w dół. I... trrrach! Pamiętał, że odgłos wystrzału usłyszał sekundę po tym, jak upadł. Szok wymazał to z jego umysłu aż do teraz. Prędkość dźwięku to tysiąc stóp na sekundę, a za średnią prędkość pocisku karabinowego można przyjąć dwa tysiące siedemset stóp na sekundę... Czterysta jardów. Trzysta siedemdziesiąt metrów. Wiedział teraz, że trzecim powodem, dla którego się tu zatrzymał, było owe czterysta jardów. Pokuśtykał obok drzewa, a potem wrócił do niego; jego kapce, tak jak tamtej nocy, przebijały zamrożoną warstwę śniegu. Zamarł w bezruchu. Właśnie tu się zatrzymał, żeby zdjąć łuk. Potem przesunął się do przodu. Jeden, dwa, trzy kroki. I bum! Nachylił się i pomacał lewą nogę poniżej kolana, tam gdzie pocisk zmiażdżył główkę kości piszczelowej. Odwrócił się i popatrzył na zachód. Tak, wszystko było tak, jak to zapamiętał. Patrzył wprost na nie zasłonięty szczyt jednego ze wzgórz za bagnem. Czterysta jardów stąd, a jeleń kłusem ruszył z powrotem w kierunku Fletchera. Czterysta jardów, trochę mniej niż ćwierć mili. Ale słaby, trwający ułamek sekundy odblask światła w zamku strzelby wystarczyłby, żeby go zaalarmować. Teraz tam oczywiście nikogo nie było, ale czy strzelec zostawił... ślad? Oczywiście. Skąd ta pewność? Bo kiedy strzelał, był tam nie po raz pierwszy. Fletcher czuł niewytłumaczalny niepokój, gdy przez lornetkę lustrował szczyt wzgórza. Był porośnięty krzakami, las wycięto przed dwudziestu laty. Strzelający potrzebował czegoś, co mogłoby służyć za podpórkę, czegoś, co by dało mu odkryte pole ostrzału. Z tej odległości musiał używać celownika optycznego, który pokazałby mu, że zabija człowieka i myśliwy przerwałby ogień. Chyba że polował na ludzi... Ale nawet myśliwy- morderca zatoczyłby koło i szedł, stąpając po śladach, które zostawił Fletcher. Zamarznięta warstwa śniegu była tu już złamana, mógł zatem nie robić hałasu i nie zostawiać śladów, na wypadek gdyby ktoś przyszedł tu przed następną odwilżą albo przed zatarciem ich przez świeże opady śniegu. A poza tym myśliwy, wiedząc, że ofiara sprawiająca wrażenie nieżywej nawet po zaszkleniu oczu potrafi zerwać się na nogi i umknąć, sprawdziłby ciało, by upewnić się, że ta śmierć była prawdziwa. Morderca dla samej przyjemności zabijania? Nie, taki nigdy nie przyszedłby przedtem w to miejsce, żeby... Przed dniem morderstwa? „Pozwól sprawom toczyć się" - mawiał zawsze Stary Charlie, zwariowany, brudny pustelnik, który mieszkał ze swym psem, Spotem, w jednoizbowej chatce niedaleko bagien West Newton. Ojciec Fletchera co dwa miesiące zostawiał mu worek cukru, pudełko soli i dwa funty kawy. Stary Charlie, najlepszy tropiciel, najlepszy człowiek lasu, jakiego Fletcher spotkał w życiu. A więc dobrze, dlaczego przeżywał to wszystko jeszcze raz? Bo przepełznął zraniony przez śnieg brocząc krwią, żeby się uratować? Nie. Ponieważ gra się zgodnie z regułami. Ofiara musi być przynajmniej tak ważna jak ty, który polujesz. Nie urządzasz rzezi, tylko zabijasz. Jesz to, co upolowałeś albo wykorzystujesz to, czego nie możesz zjeść. Tropisz ranne ofiary, bo nie zostawiasz kalek. Tak jak każde zwierzę, człowiek ma życie, by się radować, a jeśli nie, to po to, by je przeżyć; złamane skrzydło, strzaskana przednia noga, zniszczony pazur, pasożytnicze mrówki dostające się do mózgu przez nos - to już tylko męczarnia. Krótsza noga, uszkodzona klatka piersiowa, ucięte palce. Fletcher powinien był umrzeć. A żył. Okaleczono go i pozostawiono samemu sobie. Zabijać powinno się porządnie. Kto zabijał tak niechlujnie, tak bez uczucia? Nie myśliwy. Nie morderca dla przyjemności zabijania. Nie profesjonalista. Zawodowy morderca dobiłby tak samo jak myśliwy. Amator. Morderca- amator, który wybrał się, by zamordować konkretną osobę, Hollisa Fletchera. Skąd to wiedział? Ponieważ strzelec musiał wszystko zaplanować z wyprzedzeniem, kalkulować na zimno. Musiał zmierzyć odległość od miejsca zasadzki do świerka, a potem wyregulować karabin na tę odległość. Tylko amator po tym wszystkim mógł jedynie okaleczyć, tylko amator nie potrafiłby polować i zabić czysto. Amator zostawiłby ślad, amatorzy zawsze zostawiają ślady. Fletcher nie miał jeszcze tyle siły, żeby wspiąć się na szczyt wzgórza. Ale mógł zrobić coś innego. Pokuśtykał z powrotem do świerka i wyjął z kieszeni lśniący szwajcarski nóż wojskowy, który dostał od Terry (wraz z lśniącą nową monetą jednocentową z 1974 roku, po to, by nóż nigdy nie przeciął ich miłości, co zresztą się nie stało). Za jego pomocą zaczął wydłubywać ze zżartego ogniem drzewa pociski użyte przez człowieka, który usiłował go zabić. ROZDZIAŁ 9 Człowiek, który próbował zabić Fletchera, siedział pijany w barze hotelu „Algonąuin" na Zachodniej Czterdziestej Czwartej ulicy w Nowym Jorku. Rozsiadł się wygodnie na sofie przy jednym z małych, pokrytych politurą stolików ze srebrnym dzwoneczkiem do przywoływania obsługi, gryząc orzeszki i popijając burbona. Dosiadła się do niego dziewczyna z niezłymi nogami, ubrana w krótką spódniczkę, krótszą niż widuje się w Minneapolis. Najwidoczniej kierownictwo hotelu nie dopatrzyło się w niej profesjonalistki; doszli już nawet do ustalenia ceny, gdy stchórzył. Tłumaczył to sobie strachem przed złapaniem syfa albo AIDS, ale wiedział, że jego nerwowość wynikała z tego, że ciągle myślał o Fletcherze. Rozejrzał się po malutkim barze. Barman w czerwonej marynarce dyskutował o drużynie Knicka z kimś siedzącym o dwa stołki dalej. - Poproszę jeszcze raz to samo - przerwał im ożywioną rozmowę. A jeżeli Fletcher obserwował go, gdy się zbliżał? I rozpoznał? Nie, to niemożliwe Było ciemno, widoczny mógł być tylko jako kontur za światłem latarki. Ale Fletcher jest myśliwym. Co będzie, jeżeli rozpocznie polowanie na człowieka, który próbował go zabić? Wlał w siebie burbona i siedział półprzytomny, przez moment zastanawiając się, czy nie zwymiotuje, ale nic się nie stało. Zimny alkohol rozlał w jego wnętrznościach fałszywe ciepło. Czego się, do cholery, bał? Nie zostawił nic konkretnego, zupełnie nic, co mógłby odkryć Fletcher, gdyby próbował go wytropić. Fletcher rzucił trzy zdeformowane kawałki metalu na stół. Cóż więc, tak naprawdę, znalazł? Trzy kawałki ołowiu. Jako że ołów nie rdzewieje, nie można było stwierdzić, jak dawno tam tkwiły. Nigdy sam nie przygotowywał nabojów, nie miał więc czułej wagi, żeby je zważyć. Oczywiście mógłby je zabrać do Lesa Klumba w Cochrane, który miał zaciski, cyrkle pomiarowe, kalibratory i mikrometry niezbędne do ustalenia kalibru - najprawdopodobniej 30.06. Mógłby też zabrać je do laboratorium medycyny sądowej w Minneapolis i najprawdopodobniej dowiedzieć się, że wszystkie pochodziły z tego samego karabinu, o ile nie były zbytnio zniekształcone od uderzenia w drzewo. Jeżeli kiedykolwiek przyniósłby karabin dla dokonania strzałów porównawczych, być może byliby w stanie stwierdzić, czy to ta broń, z której je wystrzelono. I co z tego? Nie dowodziło to niczego. Wiedza bez mądrości. Fletcher wrzucił naboje do kieszeni, wyjął swój stary karabin kalibru 30.30 i garść amunicji. Obiecał Victorowi jelenia na Boże Narodzenie, a był już styczeń. Będzie musiał używać broni palnej do czasu, gdy lepiej się poczuje; nie byłby teraz w stanie iść za ranną zwierzyną. Albo pewny strzał, albo żadnego. A łuk nie dawał mu pewności trafienia. Był szary, wilgotny, zimny dzień, padał drobny śnieg. O dwa kilometry od chaty przeciął trop. Wsunął cztery naboje do magazynka. Potem nachylił się, by uważnie przyjrzeć się śladom. Niewątpliwie czarny niedźwiedź. Samiec, sądząc po wielkości i głębokości odcisków w śniegu. Człapiący jak człowiek o bardzo szerokich stopach obutych w mokasyny. Zapewne oszukała go i wywabiła z kryjówki ciepła pogoda, którą przerwał dzisiejszy mroźny i wilgotny front. Fletcher nie chciał zmierzyć się z niedźwiedziem poirytowanym przebudzeniem, bo w takiej konfrontacji zarówno zwierzę jak i człowiek byli dla siebie jednakowo niebezpieczni. Chłopiec obejrzał się za siebie, odwracając się od wysokich drzew w stronę skąd miał nadejść Stary Charlie, i w odległości zaledwie piętnastu jardów zobaczył wielkiego jelenia wirgińskiego. Jeleń stał w bezruchu i wpatrywał się w niego. Kłopot polegał na tym, że chłopiec był obrócony w złą stronę i wcześniej nie odbezpieczył karabinu. Odwracał się nieskończenie malutkimi ruchami, bardzo powoli unosząc swój stary karabin 30.30 w górę i w bok, w ten sposób, by strzelić, nie zmieniając pozycji. Każdy ruch jego stóp spowodowałby szelest igliwia i jeleń czmychnąłby. Odbezpieczył swój karabin. Nagle jeleń wykonał gigantyczny skok z obrotem w powietrzu, wylądował odwrócony tyłem do chłopca i rzucił się do panicznej ucieczki. Wtedy chłopiec dostrzegł niedźwiedzia, niemal tuż obok siebie, przy sąsiednim drzewie. Niedźwiedź próbował wdrapać się na drzewo i w chwilę później wisiał na wysokości około trzydziestu stóp nad jego głową. Chłopiec tak bardzo się wystraszył, że wypuści karabin z rąk - co jest jednym z głównych grzechów myśliwych - i zsikał się w portki, co jest jeszcze cięższym grzechem dla szesnastolatka. Nim zdążył pomyśleć, chwycił już z powrotem karabin, wprowadził jeszcze jeden nabój do komory, złożył się do strzału i wypalił. I wtedy niedźwiedź zaryczał i runął w dół, jak wiewiórka trafiona śrutem; lądował z takim impetem, że zadrżała ziemia. Z krzaków wypadł Stary Charlie i wrzasnął, gdy zobaczył podnoszącego się niedźwiedzia. Zwierzę było już na nogach i biegło w stronę gęstwiny świerków, jałowca i plątaniny sosen powalonych przed laty przez wrześniowy huragan. Wpadło tam, łamiąc i miażdżąc wszystko. Potem nastała już tylko cisza. Chłopiec odwrócił się do Charliego w oczekiwaniu na pochwały, ale ten był tak wściekły, że jednym ciosem wytrącił mu karabin z rąk. - Dlaczego strzelałeś do tego niedźwiedzia?! - wrzeszczał. - Nie miałeś prawa strzelać do niego! -Aleja... Wybiegł, wskoczył na drzewo i... - Nie polujemy na niedźwiedzie, polujemy na jelenie. - A ja właśnie nie trafiłem do wielkiego samca i... Z chaszczy dobiegł niski jęk, tak bardzo ludzki, że włosy na głowie chłopca stanęły dęba. - Czy to jest... Dlaczego on... - On cierpi - powiedział Stary Charlie. Usiadł i oparł się o pień sosny, na którą przed chwilą wspiął się niedźwiedź; ściśniętymi kolanami przytrzymywał strzelbę z lufą skierowaną ku górze. Patrzył wprost w jesienny las. - Nie miałeś prawa strzelać do niego. Ja należę do Klanu Niedźwiedzia. - Po raz pierwszy otwarcie przyznał się do indiańskiej krwi. - Jestem Charlie Siedem Niedźwiedzi. Chłopiec wiedział, że Charlie nie oczekiwał od niego odpowiedzi, że nie zaakceptowałby żadnej. Usiadł, oparłszy się o to samo drzewo, nieświadomie naśladując jego pozycję. Siedzieli tak przez dłuższy czas i nie odzywali się. Zwierzę ciągle jęczało, w końcu przestało. Chłopiec nigdy w życiu nie słyszał ciszy tak absolutnej. Wydawało się, że nawet ptaki zamilkły. - Myślisz, że on żyje? - spytał w końcu z nadzieją w głosie. Bardziej poczuł niż zobaczył, że Charlie potrząsa głową. - Co zrobimy? - zapytał żałośnie. - Poczekamy, aż zesztywnieje, a potem pójdziemy po niego. W chaszczach było bardzo ciemno, gęsta roślinność prawie uniemożliwiała poruszanie. Gdzieś w środku był rozwścieczony cierpieniem potężny niedźwiedź. - Może, jeśli sobie po prostu pójdziemy... - Pewnie. Nadejdzie inny myśliwy i niedźwiedź ruszy za nim. - Charlie zerwał się nagle na nogi. Popatrzył z góry na chłopca. Miał ptasią, zniszczoną twarz. - Myśliwy nigdy nie zostawia kalek. Nigdy! W godzinę później Charlie poszedł w stronę chaszczy. Chłopiec był zbyt przerażony, żeby wejść tam razem z nim. Tak bardzo się wstydził, że twarz miał czerwonąjak burak, a w oczach łzy. Charlie poruszał się bezszelestnie. Gąszcz był taki, że pełzł na brzuchu, popychając strzelbę przed sobą. Parę gałązek zatrzęsło się lekko' jedwabny kokon larwy ćmy zwisający z gałązki jałowca zadrżał nieznacznie, to wszystko. Minęła cała wieczność. Nagle strzelba Charliego wypaliła, rozległ się ryk i łomot. Kokon larwy ćmy spadł z drgającej gałązki. I cisza, nawet wtedy gdy chłopiec z okrzykiem przerażenia zerwał się na nogi i rzucił w chaszcze. Odrzuciły go do tyłu. Płacząc i nawołując zaczął przepychać się w stronę, w której zniknął stary Indianin. Odnalazł Charliego, gdy ten zdejmował skórę z zabitego niedźwiedzia; podczołgał się tak blisko, że lufa jego strzelby dotykała włochatego brunatnego futra i wtedy dopiero wypalił tuż za przednią łapą, przez klatkę piersiową do serca. Charlie wykonał już pierwsze nacięcie od klatki piersiowej do rogu pyska, postępując tak jak z dużym jeleniem; ale nie pozwolił chłopcu pomóc sobie, gdy przemieszczał ciężki kadłub zwierzęcia przy zdejmowaniu skóry, by dostać się do strzaskanego serca. Wyrzucił na śnieg ciepłe, parujące wnętrzności. Charlie nie odezwał się ani jednym słowem w czasie drogi powrotnej do West Newton i jego chaty. Ale zjadł serce i zatrzymał skórę niedźwiedzia. Była jedyną rzeczą, jaką umierając zostawił po sobie. Oszołomiony wspomnieniami Fletcher powoli podniósł wzrok znad śladów niedźwiedzia i popatrzył na jelenia ośmiolatka znajdującego się w odległości około trzydziestu stóp. Stał bokiem, od zawietrznej. Pochyliwszy nisko łeb, szukał ziół ukrytych pod ochronną warstwą śniegu. Fletcher tkwił w bezruchu głęboko zamyślony, tak że stał się niewidoczny dla jelenia. Miał nabój w komorze i odciągnięty wcześniej bezpiecznik. To będzie najłatwiejszy strzał w jego życiu. Najłatwiejszy spośród tych, które nie były wynikiem celowego podkradania się. Bardzo powoli podniósł karabin i zaczął naciskać spust. Potworne uderzenie trafiło go tuż pod lewym kolanem. Upadł na plecy i zaczął desperacko machać nogami w powietrzu. Jeleń już go zauważył i spłoszony zniknął za drzewami. Fletcher krzyknął i odrzucił karabin. Leżał w zupełnym bezruchu, dyszał gwałtownie i płytko, z radością powitał ostry, równy ból w boku. Kaleka. Okaleczony na umyśle i na ciele. Stał się ofiarą, był jeleniem. Jego własny pocisk rozerwał mu ciało, nim zdążył pociągnąć za spust. Był pokiereszowany na ciele i umyśle; myśliwy, który nie może polować; kaleka. Ten sukinsyn powinien był go zabić. Ostry, drobny śnieg padał teraz gwałtownie, cichutko pykał, odbijając się od niebieskiego materiału jego kurtki myśliwskiej. Strzelano do niego trzy razy z zasadzki, celowo i z premedytacją, dlatego tylko, że był Hollisem Fletcherem. Strzelano i zostawiono jak trupa. Zostawił go ktoś, kto nastawiał celownik swojego karabinu, siedząc na osmalonym przez pożar drzewie, które Fletcher musiał mijać, wracając do domu. Fletcher zaczął kuśtykać z powrotem do chaty, nie podniósłszy nawet karabinu, który odrzucił. Po co? Był teraz dla niego równie bezużyteczny, jak buty do biegania. Aż do tego momentu przed dziesięcioma minutami był najlepszym myśliwym, jakiego kiedykolwiek znał, za wyjątkiem Charliego Siedem Niedźwiedzi. A od czasu, kiedy pijany kierowca jadący z ogromną prędkością potrącił Terry i zostawił samą na drodze, aż wykrwawiła się na śmierć, myślał o sobie tylko w ten sposób: myśliwy. Teraz nie mógł już polować. Stał się ofiarą. Stracił siłę woli. Ktoś próbował go zabić, a on nie wiedział kto i dlaczego. Wrzało w nim coś ciemnego i gorzkiego. Przełykał więc kilkakrotnie ślinę, jakby to było doznanie fizyczne, a nie duchowe. Musiał dowiedzieć się, kto i dlaczego chciał to zrobić. Jak skończy się to polowanie? Tego nie wiedział. Nie musiał wiedzieć. Teraz poszukiwanie sprawcy stało się celem samym w sobie. Uświadomił sobie bez zdziwienia, prawie z uczuciem nieuchronności, że był styczeń. Dla Starego Charliego był to Miesiąc Wilka. Wilka, największego myśliwego, jakiego znano na kontynencie amerykańskim. Myśliwego, którego metody badali obecnie antropolodzy, by dowiedzieć się, w jaki sposób inny myśliwy, człowiek, polował, kiedy polowanie było jego głównym zajęciem. Miesiąc Wilka. Miesiąc myśliwego. A polowanie już trwało. CZĘŚĆ DRUGA Podchodzenie kojarzy się z czołganiem i pełzaniem kotów, ukradkowym i bezszelestnym. Wykorzystanie układu terenu i roślinności, by pozostać niewidocznym, naśladowanie poszczególnych zwierząt, szybkość i sposób poruszania się, wiedza o tym, kiedy rzucić się do ataku -wszystko to są złożone elementy tej sztuki. ROZDZIAŁ 10 Po powrocie do Minneapolis Fletcher dowiedział się, że jego żona jest już w grobie. Jeszcze tej samej nocy wybrał się na Hennepin Avenue. Spędził tam dwie bezowocne godziny, kręcąc się po tym fatalnym skrzyżowaniu - mając nadzieję na znalezienie czegoś, co należałoby do Terry. Nie znalazł nic. Tylko sen, który zaczął się owej nocy, dziś powrócił po raz pierwszy po prawie pięciu latach. Jak zwykle, Terry wyszła ze sklepu na Hennepin Avenue ubrana w miękką, obcisłą niebieską sukienkę, którą tak bardzo lubiła. Była bez płaszcza, pod pachą niosła pudło z sukienką. Gdy na zielonym świetle zaczęła przechodzić ulicę, uderzył w nią mercury cougar, mknący z ogromną prędkością. Była o cztery kroki od krawężnika... Uderzenie wyrzuciło ją w powietrze. Przeleciawszy na ukos przez skrzyżowanie, uderzyła w frontową ścianę biurowca, tuż poniżej okna na drugim piętrze i ześliznęła się bezwładnie na chodnik. Fletcher pędził przez skrzyżowanie tak szybko, jak tylko mógł; piszczały hamulce, trąbiły klaksony, samochodami zarzucało, zatrzymywały się, a on próbował złapać ją, nim uderzy o chodnik. Spóźnił się, upadła, gdy już ją prawie chwytał. Ale potem wstała zupełnie bez wysiłku i odpłynęła w powietrzu, z głową uniesioną wysoko, zupełnie spokojnie; całe ciało miała wyprężone, plecy wyprostowane. Poruszała się bardzo szybko i oddalała się od niego. To wszystko było dziwne, ale przynajmniej znowu żyła i była cała. Biegł za nią, wołając po imieniu. Nie odwracała się ani nie zwalniała. Nagle znaleźli się poza miastem. Gonił ją po asfaltowej drodze biegnącej łagodnie pod górkę. Tutaj odległość między nimi zwiększyła się. Terry skręciła w boczną drogę i zniknęła w bezlistnym lesie. Zatrzymał się, sapał, łzy napłynęły mu do oczu. Dlaczego uciekła? Dlaczego go zignorowała? Fletcher obudził się; zawsze tak było, sen urywał się właśnie w tym miejscu. Ogień wygasał, tak, że żarzyły się tylko czerwone głownie. Było na tyle zimno, że widział białe obłoczki własnego oddechu. Po twarzy spływały mu łzy. - Teny... - szepnął, a potem zamilkł. Uświadomił sobie, że chce rozmawiać z własną pamięcią o żonie. Z imaginacją wytworzoną przez swoją wyobraźnię. Fosforyzujące wskazówki budzika stojącego na nocnym stoliku wskazywały piątą rano. Za godzinę zacznie dnieć. Odrzucił pięknie wyprawioną skórę niedźwiedzia, pod którą sypiał w zimie - jedyny spadek po Starym Charliem -i usiadł na brzegu łóżka. Kilkakrotnie zgiął i wyprostował kontuzjowaną nogę, żeby ją rozruszać, potem podszedł do kominka i dorzucił dwa dębowe polana. Języki niebieskawego ognia od razu zaczęły lizać dobrze wysuszone drewno. Nastawił wodę na herbatę i wrócił do łóżka. Wpatrywał się w belki sufitu widoczne w migotliwym świetle kominka i czekał, aż zagotuje się woda w czajniku. Nie kłopotał się napełnieniem lampy ciśnieniowej. Nie potrzebował światła zewnętrznego, a raczej jakiejś wewnętrznej iluminacji, która rozświetliłaby mroki jego decyzji. Przed pięciu laty śnił to prawie co noc, aż uświadomił sobie, że zaczął już naprawdę planować zastrzelenie tego sukinsyna, który zabił Terry. Ten człowiek zabił kogoś innego rok wcześniej, jadąc tym samym samochodem. Sędzia pozbawił go prawa jazdy i puścił na wolność, by zrobił to po raz drugi. Fletcher uświadomił sobie w końcu, że Terry nie tyle uciekała od niego, co pokazywała mu drogę. Drogę poza miasto, poza zemstę. Kiedy to zrozumiał, oddał dom Nicole, przeniósł się do Cochrane, kupił ziemię, zbudował chatę. Sen prysnął, kiedy ściął pierwsze drzewo, by użyć go do budowy domu. A teraz, gdy zdecydował się odnaleźć człowieka, który uczynił go kaleką, powrócił. - Przepraszam, Terry - wyszeptał. Za to, że pijany kierowca zabrał jej życie; za to, że morderca- amator był zbyt wielkim partaczem, by zabrać mu życie. Za to, że nie potrafił dać jej nawet tego: nie znalazł jej zabójcy; a teraz nie potrafił porzucić myśli, aby zapolować na swego. Nie wiedząc o tym, że polowanie na niego zaczęło się na dobre, morderca wraz z innymi organizatorami niedawno rozpoczętej kampanii Westergarda w Iowa polował na głosy. Był członkiem niewielkiej, przypadkowo zebranej ekipy, która jechała małym niedogrzanym mikrobusem do hotelu w centrum Des Moines. Z tyłu tłoczyło się dwóch ludzi z obstawy i czterech dziennikarzy. Żaden z nich nie pracował dla głównych sieci - po jednym reporterze z „Tribune" w Minneapolis i „Registre" w Des Moines i dwóch dziennikarzy telewizyjnych z KCCI i WHO; trzeci program lokalny nie kłopotał się tym, by wysłać swego przedstawiciela. Wszyscy związani z kampanią wiedzieli, że Fiksdahl i tak wygra prawybory. Westergard siedział z przodu ze swoimi stałymi doradcami: Jarvisem, Rossem, Crandallem i Quarlesem. Johny Doyle, który przygotował wszystko wcześniej, spotkał ich na lotnisku i jechał razem z nimi do miasta. - Ludzie Fiksdahla dostali najlepsze pokoje w najlepszym hotelu, najlepsze biura do prowadzenia kampanii, najładniejsze ochotniczki i tyle gorzały, że wystarczyłoby na zwodowanie lotniskowca - powiedział Doyle. Potem dodał z taką samą powagą w głosie. - Ale Fiksdahl zgubił klucz do pokoju swojej kochanki, więc nie dostanie cipeczki - i wybuchnął tubalnym śmiechem. W momencie, gdy autobus brał zakręt i przez chwilę ślizgał się na oblodzonej autostradzie, Jarvis podniósł głos, żeby mieć pewność, że usłyszą go dziennikarze. - Wiecie, czego jeszcze Fiksdahl nie dostanie? Nie dostanie głosów. I możecie śmiało stawiać swoje pieniądze, że tak właśnie będzie. W rzeczywistości Westergard rozpoczął starania o głosy ze stanu Iowa prawie rok przed zbliżającym się konwentyklem, który miał odbyć się dwudziestego stycznia. Pod koniec lutego ubiegłego roku Westergard i Jarvis przyjechali do Des Moines na przyjęcie do jednego z lepszych hoteli - do tego samego, który stał się teraz główną siedzibą sztabu wyborczego Fiksdahla. Przygotowano jedzenie dla mniej więcej dwustu osób. Poza nimi i dwójką organizatorów na przyjęciu stawiły się tylko trzy osoby. Westergard zrezygnowanym gestem wskazał w stronę przygotowanego jedzenia. - Możecie rozdać to biednym. Ja pójdę pościskać ręce ludziom w siedzibie władz lokalnych i spróbuję coś uratować. Teraz zdeptany dywan przy biurku Rossa zaśmiecały sterty nie rozdanych ulotek wyborczych i znaczków z napisem WESTERGARD. Był to jednak wynik pomyłki w odczytaniu zamówienia przez niedoświadczonego drukarza, a nie błędów w prowadzeniu kampanii. Ross bez większego szczęścia próbował wnieść ostatnie poprawki do telewizyjnego przemówienia gubernatora. „A prawda, panie i panowie, jest taka, że wielu w Waszyngtonie winą za zaniżoną wartość gruntów, niskie ceny produktów rolniczych i wysoką stopę procentową, obarcza nas - amerykańskich farmerów. Wierzycie w coś takiego? Bo ja nie". Ubiegłoroczna mowa Westergarda wygłoszona w Des Moines była fiaskiem, ale wydarzyło się to zanim Ross został zatrudniony jako autor przemówień, zanim Jarvis wałkował ten temat, dodając przy tym jednak, że ta wpadka nie zaszkodziła im, bo nie było żadnych ludzi z mass mediów. Wtedy tylko dwa procent ankietowanych Amerykanów wiedziało, kim był Westergard. Dziennikarze sieci ogólnokrajowej chcieli mięsa i ziemniaków, a nie wykwintnych przekąsek. -i znów to samo - mruknął Jarvis, kiedy zatrzymał się przy biurku Rossa. - Dwadzieścia jeden pieprzonych dni kampanii dla pięćdziesięciu delegatów z Iowa; na spotkaniu w San Francisco będzie trzy tysiące delegatów. Więc o co tu chodzi? - O to, by jak najwięcej ludzi w całym kraju wiedziało, kto to jest Westergard - powiedział uległym głosem Ross. To zdanie stało się jego dyżurną odpowiedzią na retoryczne narzekania Jarvisa. Na drzwiach pokoju wisiała kartka z odręcznym napisem: WYPUSZCZAĆ KOTA. Należało brać to dosłownie, gdyż biurową maskotką był kot Parytet, nazwany tak ze względu na zwiększenie opłacalności produkcji, którego domagali się farmerzy z Iowa. Fakt, że Westergard pochodził ze stanu rolniczego graniczącego od północy z Iowa, czynił go bardziej wiarygodnym spośród kandydatów demokratycznych; to właśnie on w swoich wypowiedziach był najbliższy temu, co chcieli usłyszeć. I Ross wiedział, że to nie jest cynizm: Westergard wierzył w to, w co wierzyli oni. - Kto to słyszał, żeby kota nazywać: Parytet? - ponuro spytał Jarvis. - Pełen parytet - powiedział z uśmiechem Ross, przyglądając się jak wielki, tłusty, bury kocur człapie przez pokój po kolejną porcję jedzenia, którą dostał od jednej z wolontariuszek. - To żaden kit. Osiem miejsc pracy na dziesięć w stanie Iowa jest związanych z rolnictwem. Jarvis wyjął cygaro, przeciągnął je sobie pod nosem, polizał i włożył z powrotem do kieszeni. Westergard był, przynajmniej tymczasowo, swoim własnym doradcą do spraw mass mediów, nie chciał, żeby jego kampanię kojarzono z palaczami cygar. Jarvis kątem oka popatrzył na Rossa. - Słyszałeś, że farmer spod Ames został skazany za znęcanie się nad dziećmi? - Nie, za co go... - Próbował zapisać farmę w testamencie swoim dzieciakom. -I dodał bez pauzy na wybuch śmiechu: - O której mamy samolot? Ross spojrzał na zegarek. - Za trzy godziny. Mieli dziś wieczorem lecieć z Westergardem do Nowego Jorku ponieważ, jak zauważył Jarvis, w Des Moines nagrywano jedynie program Midday nadawany o 12.15 po lokalnych wiadomościach. Wszystkie programy: Today, Good Morning America i należący do sieci CBS This Morning nagrywano w Nowym Jorku. Dlatego Westergard zarezerwował miejsce w samolocie, żeby znaleźć się u źródła informacji. Tam telefonicznie dowiedzą się o rezultatach z Iowa. Ross sądził, ale się z tym nie zdradzał, że Jarvis nalegał na wcześniejszy lot do Nowego Jorku nie ze względu na dostęp do mass mediów, ale dlatego, że chciał pójść na dziwki. Jarvis zawsze narzekał, że w Iowa było zbyt wiele bystrych oczu zainspirowanych przez kościół, żeby członkowie sztabu wyborczego mogli sobie pozwolić na jawną działalność seksualną. Westergard wspomniał nawet, że w Iowa trzeba się z tym bardzo liczyć. Ross wrócił do przemówienia. „Czy amerykański farmer traci pracę dlatego, że nie zna swojego fachu? Czyjego dzieci dlatego nie mogą studiować, że roztrwonił swój kapitał? Nie! Traci pracę, bo jest zbyt dobry w tym, co robi. I pozostawiono go, żeby mógł sobie popatrzeć na ogromne zapasy zboża, masła, mleka i miodu, kiedy w innych częściach świata ludzie cierpią głód" - przeczytał głośno fragment. Potem wykreślił drugie: „traci pracę" i wstawił w to miejsce: „zostaje zlicytowany", a następnie to samo zrobił z „ogromnymi zapasami", podstawiając „ góry nadwyżek". Zastanawiał się przez moment, czy powinien umieścić w przemówieniu kawał Jarvisa o farmerze spod Ames, ale zdecydował się tego nie robić. Najprawdopodobniej znali go już wszyscy w Iowa. Jego myśli pobiegły w stronę Nicole. Czy będzie miał okazję, żeby zadzwonić do niej przed wyjazdem, tak, żeby nikt inny nie słyszał tej rozmowy? Zauważył, że coraz bardziej był od niej uzależniony, gdy chodziło o poprawki w przemówieniach. Dopiero po jej korektach oddawał kolejne wersje gubernatorowi. Bez tych zmian gubernator uważał, że brak przemówieniom zwięzłości, której wymagał. Musiał dodzwonić się do niej. Niepokoiła się o swego ojca, była przekonana, że sprawa postrzelenia kryła w sobie coś więcej niż on sam chciał komukolwiek wyjawić, nawet swemu przyjacielowi lekarzowi. Dobrze by jej zrobiło, gdyby przestała fantazjować i traktować wypadek na polowaniu jako próbę celowego zabójstwa, której ofiarą padł jej ojciec i zajęła się przemówieniami, co przynajmniej przyniosłoby jakiś pożytek. - Do jasnej cholery, ja nie fantazjuję! - powiedziała do siebie Nicole, pędząc swym samochodem kombi na północ drogą Minnesota 169. Dzień był pogodny. Płaski, biały krajobraz przełamywał skupiska wiecznie zielonych drzew i krzewów, które na tle białego śniegu wyglądały prawie jak czarne. Były rzeczy dotyczące postrzelenia, o których ojciec jej nie powiedział. Kiedy był u nich na Boże Narodzenie, za każdym razem, gdy o tym wspomniała, dostrzegała w jego oczach zmieszanie i wewnętrzny opór. Ona sama zareagowała podobnie, kiedy spytał ją, dlaczego sypiała z Garym Westergardem zanim poznała Davida i wyszła za niego za mąż? Czy nie nadszedł czas, żeby zastanowiła się nad odpowiedzią, przynajmniej na swój własny użytek? Zręcznym chwytem psychologicznym mogło być to, że Fletcher nigdy nie był dla niej wielkim autorytetem i że Gary stał się jakby uosobieniem prawdziwego ojca. A może było w tym coś głębszego? Przed prawie czterdziestu laty był przyjacielem Fletchera, a nawet był w niego zapatrzony jak w idola. Sypiając z Garym, rewanżowała się ojcu za to, że gdy dorastała, nigdy nie było go w domu. A może to była miłość, czysta i prosta? Albo obsesja: ani czysta, ani prosta; obsesja na tle systemu działania władzy politycznej i tych, którzy ją posiadali. Jeszcze trudniejsze pytanie: dlaczego, w trzy miesiące po ślubie z Davidem, znowu zaczęła sypiać z Garym? Czy wiązało się to z ludzkimi niedoskonałościami męża zestawionymi z magnetyczną siłą przyciągania Gary'ego? David, ze swym wyjątkowo staromodnym podejściem do małżeństwa - być może będącym dziedzictwem po żonie, która go porzuciła - szybko zaczął ją ograniczać w tym związku. A z drugiej strony był Gary: oszałamiający swym wyglądem, swą obecnością, wiarą w swe siły. Gary przywracał jej poczucie własnej wartości. Kiedy już zastanawiała się nad tym, dlaczego Gary zaczął to wszystko raz jeszcze, nie umiała znaleźć wytłumaczenia. A przecież to on był motorem w odnowionym romansie. Sedno odpowiedzi tkwiło gdzieś pomiędzy możliwością, że była zbyt dobra w łóżku, by z niej zrezygnować, a możliwością, iż zakochał się w niej, albo przynajmniej myślał, że się zakochał. Istniała też paskudna ewentualność, że zraniła jego dumę, gdy przerwała romans, żeby wyjść za Davida. Jego ego domagało się, żeby zdobyć ją ponownie, żeby zmusić do zbrukania ślubów małżeńskich, jak i on postąpił ze swoimi. Tak, żeby po zerwaniu oboje mogli dzielić ciężar zdrady. I zerwał. Co czwartek po zebraniu w biurze spędzali parę godzin w motelowym pokoju przy lotnisku, do czasu, gdy musiała odbierać dzieciaki ze szkoły. Ściany pokoju pokrywała groteskowa różowa tapeta ze sztucznego jedwabiu, a łóżko tłukło i waliło w ścianę, ciesząc się ich namiętnością. Co czwartek, aż do tego dnia prawie dziesięć miesięcy temu, kiedy Gary po prostu nie pojawił się. Zerknęła w prawo na ogromną, białą płaszczyznę jeziora Mille Lacs. Z kominów kilku nieregularnie stojących na palach domków rybackich unosił się dym, tu i tam cierpliwi ludzie wpuszczali żyłkę do wyrąbanych w lodzie przerębli lub kuchennymi sitami zbierali z nich marznącą warstewkę lodu. Gary nie pojawił się i nie wspomnieli o tym w biurze następnego dnia. Zachowywał się oficjalnie i był zbyt zajęty, by rozmawiać o sprawach osobistych. W piątek wyszedł trochę wcześniej z biura, „żeby spędzić trochę więcej czasu z żoną". Przez bezlistne brzozy i osiki dostrzegła lodowisko. Na obydwu krańcach ustawiono bramki, żeby można było rozgrywać po lekcjach spontanicznie organizowane mecze hokejowe. Teraz było puste, jeśli nie liczyć wysokiej zgrabnej dziewczyny w czerwonej czapeczce z włóczki. Dziewczyna wykonywała pętle, arabeski i ósemki, potem zrobiła piruet na jednej łyżwie i kręciła się w coraz wolniejszych obrotach, jak zatrzymujący się dziecinny bąk. Głowę miała odrzuconą w tył, jakby w ekstazie, a ramiona rozpostarła szeroko, by wyrazić to, co niewyrażalne. Nicole pozostawiła swoją rezygnację na biurku tego popołudnia, gdy Gary poszedł do żony. Starczyło jej dumy, by to zrobić. Nie była pewna, czy odłożyłaby słuchawkę, gdyby Gary zadzwonił, ale nie zadzwonił. Jarvis wysłał jej w końcu czek z ostatnimi poborami. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że to, iż Gary wyrzekł się jej, nie było związane z nią, ale z decyzją, żeby kandydować na prezydenta. Samooczyszczenie się. - Szlag by trafił to rycerstwo! - powiedziała do siebie Nicole. Baraszkowanie ze swoją osobistą sekretarką w czasie, kiedy był gubernatorem, nie powinno wyjść na jaw, skoro został kandydatem na prezydenta. Jego grą była władza i w tej grze ona była pionkiem; ale gdyby tak właśnie wytłumaczył swoje postępowanie, zrozumiałaby wszystko. Odepchnęła od siebie wspomnienia i ze złością włączyła radio, szukając muzyki rockowej. Znalazła politykę. „Gubernator Gary Westergard przygotował swoim rywalom szokującą niespodziankę na wczorajszym konwentyklu Demokratów w Iowa, który jest pierwszym testem siły politycznej w rozpoczynającym się dopiero roku wyborczym. Dwadzieścia siedem procent głosów, jakie zdobył Westergard, w porównaniu z trzynastoma, jakie otrzymał jego najgroźniejszy rywal, Fiksdahl z Missisipi, sprawia, że staje na czele stawki...". Na czele stawki! Gary byłby zadowolony nawet z drugiego miejsca. W konwentyklu w Iowa brało udział pięćdziesiąt tysięcy wyborców, tak więc głosowało na niego jakieś czternaście tysięcy ludzi. Nie wystarczyłoby to nawet, żeby zostać wybranym do rady miejskiej w Oyster Bay na Long Island, ale to dosyć, żeby wygrać wstępne wybory prezydenckie w Iowa. Wystarczyło, by zapoczątkować kampanię uświadamiania Amerykanom kim jest, na czym tak bardzo mu zależało. David był z gubernatorem w Nowym Jorku i zapewne pracował nad liberalnymi sloganami reklamowymi, których Westergard będzie uczył się na pamięć, a potem używał w wystąpieniach w radiu, telewizji czy na łamach prasy. Takie wystąpienia zawsze czekają kandydata po zwycięstwie. ROZDZIAŁ 11 Był cudowny zimowy dzień; lekki mróz, bezchmurne błękitne niebo, rześkie powietrze. Pod drzewkami, gdzie nie docierało słońce, głęboki do kolan śnieg był miękki i nie miał zamarzniętej warstewki. Fletcher stał niedaleko szczytu wzgórza, dysząc płytko i szybko. Obrócił się wreszcie na zdrowej nodze, żeby popatrzeć na przebytą drogę. Oddech tworzył chmury pary wokół jego głowy. Parominutowy spacerek stał się teraz całą ekspedycją zaplanowaną w najdrobniejszych szczegółach. Zamarznięty pas bagna nie był jeszcze taki najgorszy, pomimo kęp trawy ukrytych pod śniegiem, ale podejście pod górę dało mu się mocno we znaki. Był dwudziesty pierwszy dzień stycznia - dotychczas nie odszedł jeszcze tak daleko od swojej chaty. Sikora siedząca na drzewku gorzkiej wiśni wydzierała się na niego im-pertynencko. Parka zięb północnoamerykańskich o silnych, małych, żółto połyskujących skrzydełkach odleciała z tego samego drzewka, świergoląc żałośnie. Co wiedział? O czym był przekonany? Co spodziewał się odkryć. Wciąż rozpamiętywał od nowa swoje dotychczasowe wnioski i przypuszczenia. Wiedział, że strzelano do niego z zasadzki. Był pewien, że ktoś chciał go zabić, bo był Hollisem Fletcherem. Był przekonany, że to zrobił amator ukryty na szczycie wzgórza - to miejsce nadawało się do takiego ataku. A to oznaczało, że jakiś czas przed zamachem morderca regulował celownik swojego karabinu, siedząc na osmalonym przez pożar świerku rosnącym na pogorzelisku. Fletcher przechodził tamtędy, gdy wracał do swojej chaty. Spodziewał się, że odkryje ślady, jakie zapewne pozostawił tamten. Być może wskażą mu przynajmniej, czy napastnik pochodził z Cochrane, czy nie. I tu powstawał ciekawy problem: jeżeli był to ktoś obcy, to skąd wiedział, gdzie i o jakiej porze zaczaić się na niego? Było późne popołudnie. Mniej więcej sto jardów od miejsca, w którym się zatrzymał, żeby popatrzeć na świerk, znalazł ścięty krzak. Fletcher pomyślał, że to dzieło zajęcy, lecz chwilę później... Przykucnąwszy niezbyt wygodnie, odgarniał ręką śnieg. Pół tuzina bali, grubych i dość długich ułożono jeden przy drugim, prawie tak, jakby ktoś budował tratwę. Nie zbito ich razem, ale przymocowano cienką żyłką do belki leżącej w poprzek dolnego końca. W ten sposób zbudowano prowizoryczną ławkę - mogła służyć do strzelania w pozycji leżącej. Tyle, że na wprost niej widok zasłaniała bujna roślinność. Ale był przecież ten wycięty krzak, na który Fletcher zwrócił uwagę na początku! Położył się na brzuchu i podniósł głowę, by znad poprzecznej belki spojrzeć w dół. Stwierdził, że przez wycięty krzak rozciągał się widok na pień spalonego świerka. Zatem znalazł miejsce zasadzki! Podniósł się niezgrabnie i strzepnął śnieg z kurtki. W zachodzącym słońcu jego postać rzucała na zbocze długi cień. To musiał być amator. O kilka kroków od miejsca, gdzie teraz stał Fletcher, rósł młody dąb z rozgałęzieniem na wysokości ramion dorosłego człowieka. Wystarczyłoby, żeby morderca oparł o nie karabin, a miałby równie świetną podpórkę, jaką na strzelnicy stanowi worek piachu. Nie musiałby montować całej konstrukcji, nie musiałby wycinać krzaka, gałązka po gałązce, żeby przygotować otwór, przez który mógłby strzelać. Amator, ktoś spoza Cochrane - dowodziła tego ta toporna ławka, podczas gdy w tak niewielkiej odległości znajdowała się idealna podpórka. Nikt w Cochrane nie byłby aż tak głupi. Nawet farmer, który strzelał do jeleni wyłącznie po to, by przegonić je ze swych pól, wybrałby tę podpórkę na młodym dębie, gdyby zdecydował się na zasadzkę w tym miejscu. Zatem morderca nie był tutejszy, uczył się strzelać na strzelnicy, gdzie mógł to robić w pozycji leżącej. W oknie chaty paliło się światło. Zatrzymał się powodowany nagłym strachem. Nierównym krokiem ruszył jednak ponownie przed siebie. Zbój nie zapalałby lampy, która zdradziłaby jego obecność. Prawdopodobnie Victor przyjechał zobaczyć, jak się miewa jego pacjent. Kiedy otworzył drzwi, poczuł zapach gulaszu z dziczyzny. Na moment przywołał obrazy z przeszłości. Nicole, mimo jasnych włosów, wyglądała jak jej matka. Odwrócona plecami do drzwi zdjęła z palnika czajnik, który zaczął właśnie gwizdać, i powiedziała:. - Pomyślałam sobie, że wrócisz mniej więcej o tej porze. Zalewała wrzątkiem torebki herbaty red rosę w imbryku, a on otrzepywał swoje buty, stukając to jedną to drugą nogą o próg, a dla zachowania równowagi trzymając się ręką za skobel u drzwi. Ciepło w chacie sprawiło, że miał ochotę kichnąć. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Wątpliwą przyjemność? - poprawiła. - David jest ze sztabem wyborczym w Nowym Jorku, a ja... - Wydawało mi się, że prawybory miały się odbyć w Iowa. - Nowy Jork to osiem milionów telewidzów, a Des Moines tylko sto dziewięćdziesiąt tysięcy. Gdzie więc jest lepsza sytuacja? - Postawiła imbryk i dwa kubki na stole. - Tak więc jesteś skazany na mnie. Zostawiłam dzieciaki z Iris i dałam sobie całodobową przepustkę od nich i gotowania. - To mi pachnie jak obiad. - Trochę dziczyzny, którą przysłałeś nam, kiedy David odbierał dzieciaki po Wielkanocy w zeszłym roku. Przywiozłam ją zamrożoną. Teraz podgrzewam. - Nie mam zapasowej pościeli. - Niezły strzał, ale przywiozłam ze sobą śpiwór. Pokonany, Fletcher powiesił kurtkę na wieszaku przy drzwiach, podszedł do stołu i usiadł ciężko. Nagle poczuł się zmęczony. Uświadomił sobie, że właśnie chciał, żeby z nim została. - Zmęczony? - spytała. - Ten gulasz pachnie bardzo apetycznie. - Bardzo lubisz bezpośrednie pytania, co? - Trzasnęła o stół cukiernicą i puszką skondensowanego mleka do herbaty. Zasłonił ręką ucho. - Co? - Gdy obydwoje śmiali się, dodał: - Jestem po prostu stary i zmęczony. - Nigdy nie mówiłeś w ten sposób. - Nigdy nie czułem się stary i zmęczony. - Dowiedziałeś się czegoś więcej? - spytała ostro. - W jakiej sprawie? - W sprawie tego łobuza, który strzelał do ciebie. - Myśliwy... - Gówno prawda. - Co powiedziałaby twoja matka, gdyby to usłyszała? Zasłoniła ręką ucho. -Co? Zachichotał. Nalał herbatę do kubków. Nagle ucieszył się z jej obecności. Być może tego wieczoru będzie tak, jakby nigdy nie było tych wszystkich lat nieżyczliwości i napięcia; tak jakby była córką, którą pamiętał sprzed śmierci jej matki. - Teoria, że ktoś na mnie celowo polował, nie jest tak oczywista -powiedział. - Kto, u licha, chciałby to zrobić? - A więc jednak szukałeś? Przez dłuższą chwilę patrzył na nią, a potem włożył rękę do kieszeni na piersi wełnianego swetra w czerwono - czarną kratę. Dramatycznym gestem wyrzucił na stół kilka metalowych przedmiotów, które zadzwoniły, potoczyły się i zalśniły w białym świetle lampy ciśnieniowej. Puste, mosiężne łuski kalibru 30.06. Było ich osiem. - Dlaczego osiem, jeżeli strzelał do ciebie trzy razy? - Pięć z nich zostawił najpewniej za pierwszym razem. Kiedy był tam, żeby ustawić celownik. Jeszcze jesienią, przed pierwszym opadem śniegu, ale po tym, jak opadły liście. Tuż obok była doskonała podpórka na młodym dębie, ale on zrobił ławeczkę strzelniczą z kłód i wyciął krzak, żeby odsłonić sobie pole ostrzału. Był też na tyle niedoświadczony, że ani za jednym, ani za drugim razem nie zbierał swoich łusek. - Ale ty wydłubałeś ze świerka tylko te trzy kule - nalegała. - Jeśli dodać do tego trzy, którymi trafił ciebie... - Prawdopodobnie tymi ostatnimi dwiema w ogóle nie trafił w drzewo. Mówiłem ci, że to był amator. Podszedł do kominka, żeby dołożyć kilka szczap, ona usiadła przy stole i zapaliła papierosa. - Chcę wziąć w tym udział - powiedziała niespodziewanie. - Nie ma tu w czym brać udziału, Nicole. Robię to tylko po to, żeby zająć czymś swój umysł, aż moje kolano i klatka piersiowa... - Mama zawsze mówiła, że jesteś największym kłamcą. Zrobił ostatni ruch pogrzebaczem, poprawiając jedno z polan. W górę, do komina, uleciał rój iskier. Potem wrócił do stołu i usiadł. Nicole przymrużyła oczy z powodu dymu z własnego papierosa. Przyglądając się jej, przypomniał sobie, że Terry na rok przed śmiercią, po zajęciach w grupie „Żyj zdrowo", rzuciła palenie. I do czego przydała się jej ta wewnętrzna dyscyplina? Wzruszył ramionami. - Nicole, nawet jeśli chciałbym go ścigać, muszę zdawać sobie sprawę, że szansa na sukces jest niewielka. Nie ma twarzy, nazwiska, nie znam nawet motywu, jakim się kierował. - Tropiłeś jelenia mając nie więcej śladów. - Trening Starego Charliego nie pomoże mi teraz. Ale nawet w momencie, kiedy to mówił, pamiętał swoje pierwsze spotkanie w cztery oczy z pustelnikiem, z którym zaprzyjaźnił się jego ojciec. Wtedy nie wiedział jeszcze, że Charlie był Indianinem. Szedł wzdłuż urwistego brzegu rzeki niedaleko chatki w West Newton, przyglądając się przemykającej obok niego zimnej, jesiennej Missisipi. Metalowa, pomalowana u góry na czerwono boja wyznaczająca kanał żeglowny na środku rzeki to znikała pod wodą, to pojawiała się na jej powierzchni. Tknięty przeczuciem odwrócił się. O kilka kroków za sobą ujrzał Starego Charliego, który cichutko kroczył po jego śladach. Zatrzymał się i ręką wskazał w kierunku, z którego przyszedł. - Chodź - powiedział. - Pokażę ci. - Co mi pokażesz? - Chłopiec też się zatrzymał. Stary Charlie nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył ścieżką nad brzegiem rzeki. Był to jeden z tych kluczowych momentów, które wydają się ważne dopiero wtedy, gdy patrzy się na nie z perspektywy czasu. Jeszcze przed chwilą chłopiec chciał odwrócić się i uciec. A teraz chciał zobaczyć to, co było do obejrzenia. Ruszył ścieżką za starym Przerwał mu głos Nicole. - Bardzo długo byłeś myślami gdzieś daleko. - Stary Charlie - powiedział, ocknąwszy się z zamyślenia. - pierwszy raz, gdy poszedłem za nim w lesie. - Co ci pokazał? - Lisa. Starego lisa -jednego z tych, które żyją na obszarach wzdłuż rzeki. Rude wolą teren bardziej otwarty. Charlie przyklęknął przy śladach obok skraju wąskiej dróżki wiodącej do chaty. Chłopiec przykucnął przy nim, nie wiedząc, na co patrzy. Sam wcześniej wziął to za ślady pozostawione przez domowego kota z jednej z okolicznych chat. - Lis - powiedział Charlie. W tym czasie miał jeszcze rzadkie, ciemne włosy przetykane siwizną; ptasi nos i wydatne wargi były bardzo indiańskie. Charlie miał oczy ciemnobrązowe, prawie czarne i bystrość spojrzenia kogoś młodszego o pięćdziesiąt lat. - Gruby ogon - widzisz, jak go ciągnął? Szary lis. Mniejsze łapki i większe opuszki niż u rudego. Grubym, tępo zakończonym palcem odwrócił lisi bobek - zwarty mały cylinderek, ostro zakończony z jednej strony - Ciemne gówno. Jadł wysuszone jagody. Szare przepadają za wysuszonymi jagodami. - Wstał. Chłopiec wyglądał na zafascynowanego. Charlie pokazał mu jedną z wykopanych przez lisa kryjówek na mięso, potem jedną z tymczasowych nor w spróchniałym pniu usychającego dębu. Na kawałku wystającej kory u wejścia do dziury wisiał kłak szarego futra o rudawym odcieniu. Palec Charliego wskazał na porozrzucane kawałki kości, skrawki futerka zająca, trzy jasne pióra leśnej kaczki. I w końcu pokazał chłopcu samego lisa. - Jak on to zrobił? - ostrym tonem spytała Nicole. Jej oczy świeciły; ogień nadał skórze i włosom rudawy odcień. Lampa już przygasła, na co oboje przystali bez słów. Fletcher przyłożył usta do wierzchu dłoni i mocno zassał powietrze. Rozległ się cichy pisk. - Tak właśnie piszczy mysz. Lis potrafi usłyszeć ten dźwięk z odległości kilkuset jardów. Zza jednego drzewa na skraju polany wysunął się nagle ostry nos. Chłopiec oglądał swojego pierwszego lisa. Przedtem zwierzę leżało odwrócone pyskiem w stronę własnych śladów, puszystą szarą kitą przykrywszy nos i pazury; teraz nasłuchiwało. Pięć lat później, pod fachową opieką Charliego, chłopiec potrafił podejść od zawietrznej do śpiącej łani i klepnąć ją po zadzie, żeby ogłosić swoją obecność. Czasami wydawało mu się, że stary Indianin żył w jego umyśle, by zaprowadzić go do zwierzyny, do której nie trafiłby w inny sposób. - Mam nadzieję, że Stary Charlie mimo wszystko mi pomoże - powiedział swej córce. - Ja też - odparła Nicole. - Niewielki ze mnie pożytek w lesie, ale jestem świetna w wyciąganiu informacji od biurokratów, firm i korporacji. I - bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie - właśnie w takich chaszczach odbędzie się to polowanie. ROZDZIAł 12 Następnego ranka, przed powrotem do Minneapolis, Nicole wymusiła na ojcu zapewnienie, że będzie ją na bieżąco informował o swoich poczynaniach. Fletcher nie był pewny, czy akceptował tę rekonstrukcję wydarzeń, którą ona stworzyła na poczekaniu. Jak dotychczas, nie znalazł niczego oprócz zdeformowanych kul i pustych łusek. Reszta - to były tylko przypuszczenia. O tak, oczywiście, zgadzał się z tym, że atakujący nie pochodził z Cochrane, ale... coś nie dawało mu spokoju. Kiedy wrócił do domu i zastał ją gotującą gulasz, Nicole powiedziała:. - Przypuszczałam, że wrócisz mniej więcej o tej porze. Znała jego rozkład zajęć. Ten, kto strzelał do niego, również. Znali go miejscowi, ale nie ludzie z zewnątrz. Jednak żaden z mieszkańców nie zastawiłby na niego takiej partackiej zasadzki, a ponadto nikt nie miał jakiegokolwiek powodu, by pragnąć jego śmierci. Bardzo logiczne. Ale tylko tutaj istniała szansa na odkrycie poszlak, które mogłyby mu pomóc gdzie indziej. A więc trzeba szukać w Cochrane. Rozpoczął w swobodnym rytmie prawdziwego polowania. Nie może zaczynać od tego, co się spodziewa znaleźć; trzeba odtworzyć wszystko, co może się przytrafić. Dopiero po tygodniu coraz dłuższych wędrówek po lasach zdecydował się pokuśtykać do miasta z ośmioma łuskami w kieszeni. Jedyną osobą kompetentną w odczytywaniu znaków na nich był Les Klumb, miejscowy fanatyk broni palnej. Klumb spędzał swój wolny czas na ładowaniu pustych mosiężnych łusek kulami i prochem. Robił to dla połowy okolicznych myśliwych. Istniała szansa, że potrafi dostrzec w tych łuskach coś, czego nie widział w nich Fletcher. Dzwoneczek nad drzwiami obwieścił jego wejście do sklepu z artykułami metalowymi Klumba. Jasnowłosa córka Lesa, uczennica szkoły średniej dorabiała klucz jakiemuś farmerowi. - Cindy, czy jest twój tato? - Fletcher starał się przekrzyczeć wycie szlifierki. Dziewczyna spojrzała w jego stronę i uśmiechnęła się. - Jest na zapleczu, panie Fletcher. Ruszył w stronę wąskiego, krętego przejścia zastawionego żeliwnym trójnogiem, pudłami z gwoździami do papy, rurami kanalizacyjnymi i szafką ze znakomitą bronią myśliwską. Kiedy okoliczni mieszkańcy chcieli coś naprawić, nie mieli zwykle ani dość czasu, ani pieniędzy na stumilową jazdę do Grand Rapids. Przeszedł przez magazyn, gdzie stłoczono zwoje drucianej siatki, a w jednym rogu stało zniszczone biurko z żaluzjowym zamknięciem niechlujnie zawalone papierami. Stojące obok stare obrotowe krzesło było puste. Warsztat Klumba mieścił się w ciemnym, wąskim, zaśmieconym pokoju, który pachniał smarem do konserwacji broni i prochem. Żarówka osłonięta staroświeckim, zielonym, metalowym abażurem rzucała światło na masywny stół, na którym Klumb zaciskał w imadle spłonkę typu 577 berdan. Obejrzał się przez ramię, gdy Fletcher wchodził do środka. - Zaraz do ciebie przyjdę, Fletch. Fletcher skinął głową i podszedł do stołu, który był na stałe przykręcony do betonowej podłogi, by zapewnić niezbędną przy ręcznym ładowaniu stabilność. Na stole leżały narzędzia potrzebne do pracy, jaką wykonywał Klumb. Les Klumb był siwym sześćdziesięciolatkiem; miał krzaczaste brwi, jastrzębi nos. W zębach ściskał nie zapalony, pociemniały od śliny ogryzek cygara. Wielkie, zniszczone ręce kilkoma uderzeniami młotka w przecinak zdjęły główkę spłonki. Fletcher wysypał z grzechotem swe haski na stół. Klumb zignorował je. Jego praca wymagała dużej precyzji; nawet naboje ładowane fabrycznie nie zawsze wchodzą do komory strzelby, do której są robione. Ludzie, którzy ładują naboje ręcznie, muszą starać się uzyskać absolutną identyczność pocisków. Skończywszy swą pracę, odezwał się:. - Zdecydowałeś się w końcu na ręczne ładowanie, co? - Niezupełnie. Zastanawiałem się, co możesz mi powiedzieć o tych łuskach. - Powiedzieć ci? - Klumb nachylił się, by im się przyjrzeć. - Kaliber 30.06, to właśnie mogę ci powiedzieć. - Roześmiał się tubalnie. - Słyszałem, że postrzelił cię jakiś żółtodziób, ale nie wiedziałem, że trafił cię w głowę. - Wiem, jaki to kaliber - powiedział cierpliwie Fletcher. - Czy możesz powiedzieć mi o nich coś więcej? - Niewiele, to standardowe, fabryczne łuski. Nigdy nie ładowano ich ręcznie. - Skąd to wiesz? - Co? - Zabrzmiało to tak, jakby zakwestionowano jego fachowość. Chwycił jedną z łusek i wskazał na brzeg jej szyjki. - Popatrz tutaj, nigdy nie wytrymowano z powrotem jej długości. Jeżeli będzie się z niej strzelać i ładować ponownie, to dość szybko mosiądz zacznie się wyciągać. Szyjka może stać się tak długa, że albo wbije się w ołów, albo zawiśnie na gwincie komory. Tak czy siak, nie będzie mogła rozprężyć się, by uwolnić kulę we właściwy sposób w czasie strzału, a więc... - A więc - szybko wtrącił Fletcher - kupiono ją w sklepie. - Tak. Kupiono ją w sklepie, ale nie w Cochrane. - Same tylko oględziny wystarczą ci, żeby to stwierdzić? - Tylko ja sprzedaję broń i amunicję w Cochrane. - Przesunął wymiętoszony kikut cygara z jednego kącika ust do drugiego. - A ja takich nie sprzedaję. Mam tylko remingtony, winchestery i westerny. Od czasu, kiedy ci faceci próbowali wyrolować mnie... - Czy jest jakiś sposób, żeby ustalić, gdzie je sprzedano? - Może producent mógłby w jakiś sposób stwierdzić, dokąd ją wysłał? Ale prawdopodobnie nie powiedziałby ci nic bardziej szczegółowego poza tym, że na przykład zostały wysłane do Minneapolis czy Nowego Jorku. Fletcher skinął głową. Dowiedział się więcej, niż się spodziewał. Miał prawie potwierdzenie, że morderca nie pochodził z Cochrane. Zamachowiec mógł wprawdzie przywieźć ze sobą naboje skądinąd w nadziei, że naprowadzi ewentualne dochodzenie na fałszywy trop. Ale wtedy zszedłby ze wzgórza, żeby sprawdzić, czy Fletcher nie żyje. - Dzięki, Les. Jestem ci bardzo wdzięczny. Klumb skinął głową, potarł fosforową zapałką starego typu o bok spodni i przygarbił się, żeby zapalić cygaro. Warsztat wypełnił się kwaśnym, niebieskim dymem. - Pewnie znalazłeś te łuski gdzieś niedaleko swojej chaty, co? - Tak - krótko odparł Fletcher. - Zastanawiałeś się także, kto był taki głupi, że wziął cię za jelenia i strzelał do ciebie? - Mniej więcej - powiedział Fletcher. W lewym kolanie poczuł ostrzegawcze ukłucie, tak jakby za chwilę miał je zmiażdżyć wirujący kawałek ołowiu. Do diabła; co za polowanie! Nie był już drapieżnikiem, ale ofiarą jakiegoś groteskowego stworzenia, na które urządził zasadzkę we własnym mózgu. Klumb dodał po krótkiej przerwie:. - Strzelał do ciebie trzy razy - tak? A teraz dokąd? Fletcher stał na chodniku przed sklepem Klumba i rozglądał się po pokrytej śniegiem i prawie pustej Main Street. Najwidoczniej bardzo słabo maskował swe poszukiwania; najpierw Nicole, a teraz Less Klumb, który nie był specjalnie spostrzegawczy i domyślny, jeżeli chodzi o motywy ludzkiego postępowania. Obydwoje zrozumieli, że nie było to rutynowe poszukiwanie. W ciągu następnych dwóch dni starannie przeczesał całe miasteczko, zaczynając od starego hotelu z drewnianymi okapami, który stał na końcu głównej ulicy. Potem obszedł pensjonaty i kwatery prywatne, w których zatrzymywali się myśliwi. Zadawał zwyczajne z pozoru pytania, a odpowiedzi nie można było z góry przewidzieć. „Czy pamięta pan kogoś ubranego w strój myśliwski, w listopadzie, tuż przed Świętem Dziękczynienia...?". „Czy przychodził tu ktoś ze sztucerem, żeby wykupić pozwolenie?". Problem polegał na tym, że był to sezon polowań na jelenie. Wielu obcych kręciło się z bronią po mieście. Wszyscy nosili myśliwskie stroje. Wszyscy byli myśliwymi. A szczególnie jeden z nich. Codziennie rano maszerował pięć mil do miasta, każdego wieczoru pięć mil do swojej chaty, wzmacniając jednocześnie i kolano, i determinację. Powoli zaczynał akceptować to, co powiedział mu Victor. „Stan kolana poprawi się do pewnego stopnia. Nigdy nie przestaniesz kuleć, nie wróci też dawna sprawność, bo teraz ścięgna są tu krótsze niż w drugiej nodze. Tego faktu nie zmienią żadne ćwiczenia bez względu na ich intensywność". Lecz to nie powstrzyma go przed poszukiwaniem człowieka, który go tak urządził. Będzie prowadził to swoje prywatne śledztwo. A jeśli go odnajdzie, jeżeli będzie wiedział kto to, wtedy spyta go: dlaczego? Chodził więc po miasteczku i uparcie zadawał pytania. „Cześć, Gene. Wiesz, pomyślałem sobie, że może zauważyłeś kogoś, komu nalewałeś benzynę, kogoś trochę... wystraszonego, czy coś takiego...?". „No wiesz, Sarah, może poprosił cię, żebyś zalała mu wrzątkiem termos z kawą, bo chciał cały dzień spędzić w lesie. A może życzył sobie kanapki, czy coś takiego...?". Gdy tak wędrował po mieście, czuł nie tyle zniecierpliwienie, co swoistą desperację. To po prostu nie było polowanie, jakie znał. Ale trzymał się raz obranej drogi i wszędzie usiłował się czegoś dowiedzieć. W restauracji i dwóch kawiarniach, w domu towarowym Wilmota, w sklepach spożywczych - w tym dużym, starym Yosta na Main Street i w nowym przy autostradzie, pomiędzy dwoma motelami, potem w samych motelach, w końcu w barach. Nikt nic nie pamiętał i wszyscy pamiętali wszystko. Miał zbyt wiele danych. Od nikogo nie usłyszał jednak: ten człowiek, tego a tego dnia, zrobił to i to, co wskazuje na to, że to był ten, którego szukasz. Zebrał wiele faktów i co noc skrupulatnie je spisywał. Bud z „Dutch's Tavern" pamiętał nerwowo zachowującego się myśliwego, który wypił dwa szybkie drinki i odbył dwie krótkie rozmowy z automatu pewnego wieczoru, mniej więcej w okresie, kiedy strzelano do Fletchera. Lars Peterson pracujący u Johna Deere'a wynajął półciężarówkę pewnemu mężczyźnie właśnie w to popołudnie, czyli 24 listopada, a wcześniej dwukrotnie wynajmował ją temu samemu człowiekowi. Żaden z nich nie umiał jednak podać rysopisu. Dopiero dwa tygodnie po wizycie Nicole pomyślał o lotnisku położonym o trzy kilometry za miasteczkiem, po przeciwnej stronie niż jego chata. Było to szesnaście dni później, 25 lutego, w dzień po pierwszych wstępnych wyborach Partii Demokratycznej w New Hampshire. ROZDZIAŁ 13 Gary Westergard był niemalże zadowolony z bolącego kręgosłupa i skurczu mięśni dwugłowych. Ból fizyczny i niezwykle napięty harmonogram zwalniały go z konieczności myślenia o zdarzeniu, o którym opowiedziano mu dwie godziny wcześniej. Stojący w tłumie mężczyzna krzyknął:. - Panie gubernatorze, co się stało z pańskimi butami? Westergard uśmiechnął się. Miał na sobie sztruksową sportową marynarkę, koszulkę polo i nieprzemakalne zimowe buty. Było popołudnie, chodniki w Salem w stanie New Hampshire pokrywała gruba warstwa topniejącego śniegu. Dwadzieścia minut wcześniej wszedł do miejskiego ratusza; jego buty wciąż pokrywały trociny z miejsca ostatniego krótkiego przystanku. - Przyszedłem tu, panie i panowie, wprost z zawodów w piłowaniu drewna i uświadomiłem sobie, że New Hampshire to nie jest stan, w którym można by piłować stare dowcipy, dlatego daruję je sobie. Tłum roześmiał się. Stojący z boku Jarvis mruknął:. - Zaczyna być późno, samochód czeka. Westergard skinął głową, ale wtedy ktoś inny zawołał:. - Do diabła z butami, panie gubernatorze! Jak pan sądzi, co jest ważniejsze, człowiek czy problem? - Problemy nie zależą od osobowości - odpowiedział Westergard. - To, czy osoba jest miła, czy nie, nie ma najmniejszego wpływu na to, co mówi. -Wtedy przypomniał sobie jeden ze starannie wyuczonych liberalnych sloganów Rossa: - Ale wydaje mi się, że stare poglądy, stara polityka i stare podejście do tych zagadnień nie sprawdzają się już. Wybierając senatora Fiksdahla, wybieracie przeszłość - Ponownie błysnął uśmiechem. - Wybierając mnie, wybieracie przyszłość. To było dobre zdanie na odchodne. Nigdy nie należy zapędzać się w kozi róg poprzez udzielanie prostych odpowiedzi na proste pytania; to właśnie one uparcie potem wracają i nie dają spokoju. Od ośmiu godzin był na nogach i odczuwał to boleśnie, gdy schodził po schodach; co gorsza, upłynie kolejne sześć godzin, nim będzie mógł pozwolić im odpocząć. Za szerokimi plecami Jarvisa przedzierał się przez tłum w stronę drzwi, ściskając wszystkie ręce wyciągnięte w jego stronę. Kampania była męcząca, ale wysiłek nie szedł na marne. Większość ze znawców sceny politycznej wciąż określała jego zwycięstwo w Iowa mianem fuksa, ale Westergard zamierzał sprawić im kolejną niespodziankę. Od ponad trzydziestu lat nikomu nie udało się wygrać wyborów prezydenckich bez wcześniejszego zwycięstwa we wstępnych wyborach w New Hampshire. Na Boga, on tu zwycięży! Gdy tylko wyszedł na zewnątrz, owiało go lodowate powietrze. Nad New Hampshire szalała burza śnieżna. Prognoza pogody przewidywała, że zanim za szesnaście godzin zostaną otwarte lokale wyborcze, warstwa śniegu stanie się o wiele grubsza. Będzie musiał zapytać Jarvisa, czy ta zmiana pomoże jemu, czy Fiksdahlowi, który pomimo przegranej w Iowa był wciąż zdecydowanym faworytem w pierwszych liczących się wyborach wstępnych. Jarvis otworzył tylne drzwi limuzyny. W tym momencie Westergard dostrzegł ekipę telewizyjną wsiadającą do swego samochodu kombi; na szczęście, mimo prognoz zapowiadających zwycięstwo Fiksdahla, hordy dziennikarzy nie odstępowały i jego na krok. Potrzebował jak najwięcej reklamy w środkach masowego przekazu. Również tej bezpłatnej, w popołudniowych wiadomościach; czekał na taką okazję. Obszedł limuzynę dookoła i ruszył wąską uliczką. Z tyłu dobiegł go pełen zaskoczenia okrzyk Jarvisa:. - Dokąd on, do cholery, idzie?! Nikt mu nie odpowiedział. Jarvisowi udało się wyjść z samochodu bez upadku i razem z realizatorem dźwięku objuczonym ciężkimi kablami i akumulatorami pognali za kandydatem. Westergard zauważył kobietę z dziecięcym wózkiem; nachylił się nad rumianą twarzyczką opatulonego w futerko malca. Matka promieniała, oczekując, że kandydat pocałuje jej pociechę. On jednak odnalazł i z całą powagą uścisnął rączkę dziecka, parodiując to, co robił przez cały dzień. Wybuch śmiechu tłumu został zarejestrowany przez kamerę i pokazany w popołudniowym dzienniku telewizyjnym. Jarvis pilotował Westergarda w powrotnej drodze do limuzyny. Przechodzący obok kamerzysta powiedział:. - Kent, słyszałem, że w tej kampanii tobie przypadło całowanie niemowlaków, co? Jarvis roześmiał się, ale miał kwaśną minę. Mokra śnieżka trafiła go w głowę. Zatrzasnął drzwiczki, przeklinając chichoczących chłopców, którzy co sił w nogach zmykali przed pościgiem podjętym przez ludzi z ochrony. W momencie gdy limuzyna odjeżdżała, jeden z nich przewrócił się w zaspę. Widok ten sprawił Jarvisowi wielką przyjemność. - Pieprzony gówniarz! - wykrzyknął - Gdybym go dorwał... - Zamknij się, Kent! - Gubernator uśmiechając się wręczył Jarvisowi chusteczkę do nosa. - W ten sposób zdobywa się głosy. - To mnie trafił, a nie ciebie, prawda? - odgryzł się Jarvis. Wytarł twarz. -Jeżeli tak się to robi, równie dobrze moglibyśmy pojechać do domu do Minneapolis i zwyciężyć w tych pieprzonych wyborach na odległość. Westergard powiedział takim samym tonem:. - Kiedy byłem małym chłopcem, czasami wkładaliśmy do środka śnieżek kamienie. Był pewny swego: założenia przedwyborcze zostały zrealizowane, ludzie z jego sztabu skontaktowali się z dziewięćdziesięcioma pięcioma procentami wyborców z Partii Demokratycznej w New Hampshire - telefonicznie lub drogą pocztową; ponadto czuł, że tłumy były po jego stronie. Po dłuższej przerwie Jarvis zachichotał. Złość już mu przeszła. - Czy to znaczy, że ubawiłbyś się, jeśli rozbiliby mi głowę kamieniem? Westergarda dopadła nagle dręcząca myśl, którą wcześniej odpychał i tłumił: Hollis Fletcher żyje. Nie zmartwiło go to specjalnie, ale dlaczego, u licha, wcześniej powiedziano mu zupełnie co innego? Cóż to mogło oznaczać? Popatrzył na nadąsaną twarz Jarvisa. No tak, to nie był najlepszy moment, żeby o tym rozmawiać. Jutro wybory wstępne. - Gubernator stanu Minnesota, Gary Westergard, otrzymał czterdzieści procent głosów i odniósł oszałamiające zwycięstwo nad senatorem Morrisem Fiksdahlem z Missisipi we wstępnych wyborach Partii Demokratycznej w stanie New Hampshire, które odbyły się wczoraj - powiedział spiker. Twarz miał purpurową. - Cholera! - zaklął Cap Bergstrom, próbując wyregulować kolor w telewizorze. Cap latał w Wietnamie na odrzutowcach, nosił staromodny wąsik i bardzo starą, lotniczą skórzaną kurtkę z naszytymi na nią przeróżnymi emblematami. - Być może naprawdę ma twarz w takim kolorze - zasugerował Fletcher. - Tak, na pewno. Jego matka była bakłażanem. Znajdowali się w małym biurze w Cochrane. Olejowy piecyk emitował pomarańczowy blask, nad nim wisiał stary kalendarz z roznegliżowaną panienką, za oknem wirowały płatki śniegu. Fletcher czuł przedostające się do środka zimno. - Fiksdahl, którego uważano za faworyta, otrzymał dwadzieścia dziewięć procent głosów i jak powiedział menedżer kampanii wyborczej Westergarda, Kent Jarvis, został odesłany na ławkę rezerwowych przez wyborców w New Hampshire, którzy tak bardzo cenią sobie typową dla Jankesów niezależność myślenia. - Teraz twarz spikera przybrała złocisty kolor. - Fiksdahl zrep-likował, mówiąc... Bergstrom przycisnął wyłącznik, złota twarz zamieniła się w białą kropkę i zniknęła. - Spieprzaj, ty żółty sukinsynu! - Usiadł za zaimprowizowanym biurkiem, które tworzyły dwie szafki i położone na nich drzwi. Wyszukał w stercie papierów książkę lotów. - Fletch, mówiłeś, że to było w listopadzie, tak? - Tak. Tuż przed Świętem Dziękczynienia. - Nie chciał precyzować dokładnej daty. - Hmm... - Wąsik Capa drgał nad zatłuszczonymi stronicami. - O, tu jest jeden, który może pasować. Fletcher poczuł ucisk w klatce piersiowej - myśliwska trema. Stał kiedyś obok ogarniętego nią człowieka, który wyładował cały magazynek sztucera w ziemię, a potem przysięgał, że wszystkie naboje wystrzelił w kierunku znikającego jelenia. - Jak się nazywa? - zapytał na tyle spokojnie, na ile było go stać. Zaczynał się uczyć sposobów maskowania, ukrywania swych ruchów w tym nowym rodzaju polowania. - Dwudziestego czwartego listopada. - Cap spojrzał znad dziennika i dodał: - Nazwisko? Doug Presnell. Fletcher nie znał nikogo o tym nazwisku. - Doug Presnell... Może wiesz, co on robi? - Jest pilotem, a kim, do cholery, miałby być? - Och, myślałem, że... powiesz mi, kto go wynajął. - Cholera, tego nie wiem. - Cap zamaszystym ruchem odwrócił dziennik lotów tak, by Fletcher mógł dostrzec nabazgrolone ołówkiem dane. - Ja tylko odnotowuję starty i lądowania samolotów. Ale, do licha, przecież znam Douga od lat. Pracuje dla All-Weather Charter Tours, ich bazą jest lotnisko Robbinsdale. - Czy przypominasz sobie człowieka, którego tu przywiózł? - To był ktoś zajmujący się handlem nieruchomościami, tyle pamiętam. Przylecieli po południu, zaraz po lunchu, wracali jakieś dwie godziny po zmroku. - Nie wygląda mi na człowieka, którego szukam, ale może - tak na wszelki wypadek - mógłbyś dać mi adres Presnella? Wszystko zaczynało się układać w jakąś całość. Facet przyleciał samolotem, udając handlarza nieruchomościami, poszedł do wypożyczalni sprzętu rolniczego i samochodów, wynajął półciężarówkę z napędem na cztery koła, pojechał na drugi koniec miasta w pobliże chaty Fletchera, zaparkował w gęstwinie, tak że nie można było dostrzec samochodu z szosy, wszedł na wzgórze, przygotował zasadzkę. A potem? Łatwo przewidzieć. Wrócił do miasteczka podekscytowany i wyczerpany, znalazł bar i wypił kilka szybkich... W środę wieczorem Bud kręcił się za kontuarem „Dutch's Tavern", przygotowując się do niezbyt wielkiego ruchu, jak zwykle w środku tygodnia. Posypywał solą szklanki do piwa, szorował je mokrą ścierką, spryskiwał wodą z płynem do mycia naczyń i ustawiał do góry dnem na gumowej macie, żeby wyschły. Był wielkim mężczyzną, o grubych owłosionych nadgarstkach, jasnoniebieskich oczach i masywnym podbródku; przerzedzone i siwiejące blond włosy rozdzielał przedziałek biegnący prawie przez środek kanciastej głowy. Spod kołnierzyka sportowej koszuli wystawała szczecina torsu. Gdy Fletcher wszedł do środka, Bud podniósł wzrok i odruchowo wytarł ręce o sztywny biały fartuch. - Cześć, Fletch, stajesz się regularnym klientem. Drugi raz w tym miesiącu, no, no! Fletcher usiadł na czerwonym barowym stołku, zwieszając chorą nogę; drugą oparł o podłogę. Bolała go po marszu z lotniska. - Piwo z twojego browaru, Bud, czyli budweiser. Ze słoja wziął jedno z jaj na twardo i popukał nim w kontuar, żeby rozbić skorupkę. Bud napełnił szklankę piwem z beczki, potem drewnianą szpatułką strząsnął trochę piany. - To jest właśnie to - uśmiechnął się. - Older budweiser. Dopełnił szklankę piwem i postawił przed Fletcherem, który wzniósł toast: - Na zdrowie. Ojciec Fletchera, gdy chodził z nim na spacery, zawsze wyjmował z lodówki jajko ugotowane na twardo, brał je ze sobą i rozbijał na zagiętym łokciu. Pewnego razu chłopiec podłożył surowe jajko. Ojciec wysmarował nim cały rękaw swego płaszcza i klął tak zawzięcie, że Fletcher nigdy nie odważył się przyznać do tego żartu. - Ciągle jeszcze pada śnieg? - zapytał Bud, wskazując głową w stronę drzwi wejściowych. - Tak. Ostatnio staram się chodzić do miasta i z powrotem, żeby choć trochę wzmocnić nogę. W tym śniegu robi się z tego niezła zabawa. - Pewnie - zgodził się Bud. Obok serwetki, na którą Fletcher kładł łupiny, postawił pojemniczek z solą i pieprzem. - Do rana będzie śniegu powyżej dupy wysokiego Szweda. - Oparł nogę na agregacie do chłodzenia piwa i nachylił się w stronę Fletchera. - Powiedz, Fletch, tak szczerze, jak sobie radzisz z tą nogą i... z całą resztą. Fletcher ugryzł kawałek jajka i wzruszył ramionami. - W tym roku przez nią nie dałbym sobie jeszcze rady z wnykami, ale być może w przyszłym... - Cholerna gira. - Bud przez dłuższą chwilę nic nie mówił. - Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić, czy jest coś... - Przerwał, by nie wyglądało to na mieszanie się w cudze sprawy. - No wiesz, pytałeś mnie o jakiegoś faceta, który kręcił się tu chyba przed Świętem Dziękczynienia... Fletcher wytarł pianę z górnej wargi. To, co tylko przypuszczał, okazało się prawdziwe: wszyscy w miasteczku wiedzieli o jego poszukiwaniach albo przynajmniej domyślali się i starali się mu w nich pomóc. - Nie odnalazłem go jeszcze. Bud, posłuchaj, powiedziałeś, że zachowywał się nerwowo. Może przypomnisz sobie coś, co mogłoby mi pomóc trafić na jego ślad. Bud zmarszczył twarz, próbując się skoncentrować, a w końcu przecząco pokiwał głową. - Mogę tylko powtórzyć to, co mówiłem ci wcześniej. Miał na nosie takie żółte narciarskie okulary, dlatego w ogóle go pamiętam. Tego dnia nie było zbyt wiele słońca. Pomyślałem sobie, że to jakiś palant. Na przykład ktoś z telewizji, kogo i tak nikt by nie rozpoznał, a jemu się wydaje, że jest niesłychanie popularny. I ta kozia bródka i wąsiki, jakich nikt już nie nosi, W każdym razie nie w tych stronach. Fletcher skinął głową. - Czy on mógł tu być dwudziestego czwartego? - Możliwe, nie przysiągłbym, ale pamiętam, że właśnie wyjąłem wtedy z piwnicy ozdoby choinkowe, a zawsze robię to ze trzy lub cztery dni przed Świętem Dziękczynienia. Fletcher mruknął:. - W Minneapolis robią to zaraz po Czwartym Lipca. Może pamiętasz coś związanego z tymi jego rozmowami telefonicznymi? - Tylko tyle, że dzwonił dwa razy. Wypił dwie whisky, poszedł i zadzwonił do kogoś, wrócił i zamówił jeszcze jedną, jeszcze raz zadzwonił... - Nagle jego twarz pojaśniała. - Aha, był nerwowy, wiesz? Nawet bardzo. Jak ktoś bez nogi na zawodach kopania w dupę. Fletcher wypił jeszcze trochę piwa i skończył jajko. Albo jak ktoś, kto właśnie zastrzelił człowieka, pomyślał. Uświadomił sobie nagle, że te rozmowy telefoniczne prawie na pewno były zamiejscowe i jeżeli udałoby mu się uzyskać numery, pod które dzwonił... - Posłuchaj, Bud. Jeżeli to były rozmowy zamiejscowe, to czy będą one odnotowane na twoim rachunku telefonicznym? Bud zdjął nogę z agregatu i wyprostowując się, zaczął mówić. Na twarzy miał wypisany zawód. - Cholera, Fletch, to jest automat i nie przysyłająmi tu żadnych rachunków za przeprowadzane z niego rozmowy. Nie musiałem nawet płacić za zainstalowanie go. Nie chciałem tego robić, ale w końcu zdecydowałem się, po tym jak chłopcy Gundersona naciągnęli mnie któregoś wieczoru na czterdzieści dol-ców. Dzwonili do jakiejś dziewczyny na Hawajach, którą poznali, kiedy byli w wojsku. - Czy Ax Gunderson ciągle jeszcze każe sobie płacić za oglądanie wilków? - Nie. Wyjechał stąd, przeniósł się w okolice Bemidji. Tu nikt nie widział wilka od stu lat. - Roześmiał się ze swojego dowcipu i dodał: - Jedno na drogę? Tak naprawdę Fletcher nie miał ochoty na kolejne piwo, ale tu było ciepło i przyjemnie; miło pogadać o mało ważnych sprawach, łudzić się przez chwilę tym, że w jego poszukiwaniach pomagali mu okoliczni ludzie. Popchnął pustą szklankę w stronę kraniku z piwem, obok położył banknot pięciodolarowy. -i jedno dla ciebie. Bud uśmiechnął się. - Dziękuję. Kiedy Bud nalewał piwo, Fletcher uświadomił sobie, że trop, tak jak przewidywała Nicole, wyszedł z lasu i zaprowadził go do miasta. Nie wiedział, dokąd poprowadzi go dalej, ale przynajmniej miał skąd zaczynać. ROZDZIAŁ 14 Z północy wiał zimny wiatr, niosąc ze sobą zapach śniegu. Ojciec skierował łódź z brązowego leniwego nurtu Missisipi w jeden z wąskich kanałów prowadzących w stronę bagna Weaver. Chłopiec siedział na dziobowej ławeczce obrócony bokiem. Horyzont na wschodzie był szary, prześwitywał przez koronkowe cienie bezlistnych drzew okalających trzęsawisko. Ostrzegawczy plusk ogona bobra ponad dudnieniem silnika łodzi sprawił, że chłopiec rozejrzał się nerwowo. Przez króciutką chwilę widział duże, pokryte szarobrązowym futrem cielsko wślizgujące się do wody. Odwrócił się i wyciągnął rękę w tamtą stronę. Ojciec skinął głową i wskazał na niebo na północy. Patrzył, jak na horyzoncie pulsowało białe słabe światło, błyszcząc to jaśniej, to ciemniej i znowu jaśniej. Zorza północna. Na myśl o polowaniu chłopca przebiegł dreszcz emocji. Gdy Fletcher podchodził do stojącej na ziemi awionetki marki Beechcraft-Bonanza, zadrżał z emocji, choć przy tym mrozie i lodowatym zimnie powinien był raczej drżeć z zimna. Skierowała go tutaj dziewczyna z biura Ali-Weather Charter Tours w Robbinsdale, dzielnicy położonej o kilka mil od centrum Minneapolis. Tu, czyli na zasypane śniegiem lotnisko, gdzie stały samoloty, a obok znajdowały się magazyny i podwójny rząd małych hangarów z falistej blachy rozstawionych wzdłuż wyślizganej od lodu, ale bardzo nierównej gruntowej drogi prowadzącej od szosy numer 169. Nieco dalej, za ponurymi białymi polami, znajdował się pojedynczy pas startowy. Wiatr utrzymywał rękaw wiatrowy w pozycji poziomej tak sztywno, że wyglądał jakby zamarzł. Stał tu górnopłat citabric z małymi otoczkami przykrywającymi koła, duży dwusilnikowy aztec, kilka awionetek cessna i nawet stary cherokee warrior. Przy krzepkim, dolnopłatowym beechcrafcie pracował szczupły rudzielec. Mężczyzna zanurzał ręce głęboko w komorze silnika umieszczonej za trójłopa- towym śmigłem, jak gdyby szukał serca samolotu. Na głowie miał futrzaną czapkę z opuszczonymi nausznikami i czarną skórzaną kurtkę. Odpowiadał opisowi Douga Presnella, jaki Cap Bergstrom dał Fletcherowi. - Pan Presnell? - zapytał Fletcher. Rudzielec wyjął głowę spod osłony silnika, by rozejrzeć się głęboko osadzonymi bladoniebieskimi oczami, które podobnie jak oczy Fletchera zdawały się przyzwyczajone do otwartych krajobrazów i wyłapywania szczegółów na ogromnych przestrzeniach. Nieznacznie wyciągnął rękę, nie na tyle jednak, by Fletcher mógł ją uścisnąć. Jego rękawice zbrudzone były smarem. - Tak, to ja, Doug Presnell. Chciałby pan wynająć samolot? Niestety, ten nie nadaje się teraz do lotu. Przechodzi właśnie okresowe badania techniczne silnika. Musimy to robić co sto godzin. Punkt dziewięćdziesiąty pierwszy przepisów federalnych. A poza tym jest tak zimno, że nikt normalny nie lata w takich warunkach. - Nie chodzi mi o wynajęcie samolotu. - Fletcher, któremu rudzielec spodobał się od razu, odwzajemnił jego uśmiech. - Próbuję tylko uzyskać trochę informacji w związku z odszkodowaniem, jakie mógłbym otrzymać z powodu jednego z pańskich lotów czarterowych w zeszłym roku, dwudziestego czwartego listopada. O ile wiem... Presnell z namaszczeniem odłożył klucz nasadowy na osłonę silnika i zszedł po drabince na ziemię. - Teraz mam wymówkę, żeby schować się przed wiatrem. Wycie silnika ustąpiło miejsca cichemu buczeniu. Łódź wytracała prędkość; kil tarł o trzciny rosnące na dnie płytkiego trzęsawiska. Mężczyzna skoczył w czarny lepki muł sięgający do kolan, w ręku miał łańcuch cumowniczy. Powoli ruszył przed siebie, przy każdym wyciąganiu nóg z błota rozlegało się przeciągłe chlupanie. W miejscu położonym troszeczkę wyżej znajdowała się przywiązana do młodej wierzby ich płaskodenna łódź, której używali do polowań na kaczki. Przerzucili do niej swój ekwipunek, potem ojciec powiosłował w stronę bagna. Kiedy dno łodzi grzęzło w błocie, chłopiec chwytał wiosło i wbijał jego trójkątny koniec głęboko w muł, potem wyszarpywał je; powtarzał tę czynność tak długo, aż ponownie wypływali na głębszą wodę. Przed nimi widoczne było to najważniejsze miejsce: niewielki podmokły garb porośnięty trawą i otoczony przez trzciny i sitowie splątane z wyciętymi gałęziami wierzbowymi ciśniętymi w błoto. Było to najlepsze stanowisko do polowań na bagnie Weaver, ponieważ znajdowało się na skraju rezerwatu. Nie było tu nikogo. - Jesteśmy lepsi od nich Hal. - Żeby być lepszym od innych w lotach czarterowych na Alasce trzeba wozić klientów wszędzie i w każdych warunkach - powiedział Presnell. - To było już takie wariactwo, że przeniosłem się tutaj, ale tak w ogóle niewiele jest terenów, nad którymi boję się latać. Pili kawę i jedli czerstwe pączki przy ladzie knajpki „Smuggler's Cup", budynku o płaskim dachu i zaparowanych oknach. Obsłużyła ich biodrzasta kelnerka w średnim wieku o włosach w kolorze cynamonu. Fletcher zapytał o lot czarterowy dwudziestego czwartego listopada. Presnell od razu przypomniał sobie pasażera. - Latałem z nim trzy razy. Raz wczesną jesienią. Jakoś tak we wrześniu, liście już wtedy opadły, a potem dwa razy w listopadzie, w tygodniowym odstępie. Fletcher nagle wstrzymał oddech. Lot we wrześniu mógł mieć na celu wyregulowanie karabinu; wtedy mógł strzelać do tego osmalonego świerka. Pierwszy lot w listopadzie mógł być nieudaną próbą, bo na przykład Fletcher nie pokazał się przy tym drzewie. Ale jeśli trzeci miał miejsce po dwudziestym czwartym, to należało wykluczyć tego faceta. - Ostatni lot miał miejsce dwudziestego czwartego? - Tak. Wysłaliśmy już książki lotów z zeszłego roku do archiwum, ale mogę je dla pana stamtąd wygrzebać i przesłać dokładne daty, jeżeli to jest istotne. Kelnerka postawiła przed nimi filiżanki z kawą. - Proszę, chłopcy; gorąca i słodka. - Dokładnie tak jak ty, Emma. Roześmiała się tubalnie i rąbnęła Presnella w plecy tak mocno, że wylał trochę kawy na spodek. Doug podmuchał na parującą kawę, potem ostrożnie upił mały łyk. - Ach, ta Emma, - Gwałtownym ruchem odwrócił głowę w stronę okna. - Ten cholerny wiatr przenika do szpiku kości, ale zawsze sprawdzam silnik, zanim dopuszczę do niego faceta z serwisu fabrycznego. Nie lubię niespodzianek, za które potem muszę słono płacić. - Roześmiał się. - Faktem jest, że wszyscy właściciele samolotów siedzą nieustannie po uszy w długach. Fletcher chrząknął, by wykazać zrozumienie i współczucie. Pił kawę małymi łykami. - Z tego, co mówił Cap Bergstrom, wynika, że człowiek, który latał z panem, załatwiał kupno jakiegoś gruntu. - Tak mi powiedział. Bogate konsorcjum z Minneapolis chce zbudować ośrodek wczasowy nad brzegiem jeziora w Cochrane. Jest tam dużo szczupaków i okoni, a oprócz tego mnóstwo kaczek, bo tamtędy przebiega ich trasa przelotu znad Missisipi... Ze znajdującego się na wprost przed nim lęgowiska kaczek wyfrunęło siedem świstunów. Chłopiec stanął na skrawku suchej ziemi w kryjówce, pod pachą miał wiatrówkę, którą wyjął właśnie z futerału, u stóp położył dwa pudełka nabojów. Opatulił się kurtką i usiadł na pustej drewnianej skrzyni, która stanowiła jedyny mebel w kryjówce i wtedy z drugiej strony, z zachodu, od szosy, dobiegł go plusk wioseł i skrzypienie dulek. Inni myśliwi. No i dobrze, niech sobie przypłyną, on i jego tato byli tu pierwsi. Chłopiec z satysfakcją otworzył metalową puszkę i wyjął z niej jeden z przygotowanych przez mamę pączków. Fletcher zamoczył pączek w kawie. Na lewej ręce miał rękawicę; sam przed sobą tłumaczył się, że kikuty jego palców nie były jeszcze zagojone na tyle, by znieść lodowate powietrze na zewnątrz. - Nie pamięta pan, jak on wyglądał? - Pewnie, że pamiętam - powiedział Presnell. - Miał ciemne włosy, ciemną kozią bródkę i wąsik. Wszystko bardzo starannie wystrzyżone. Oprócz tego nosił przeciwsłoneczne okulary, co w sumie sprawiało, że wyglądał na aktora. - Okulary przeciwsłoneczne? - Hm, to w zasadzie były żółte gogle narciarskie. Miał je na nosie cały czas, nawet kiedy w nocy wracaliśmy do Minneapolis. Fletcher zjadł ostatni kawałek pączka. Od Buda z „Dutch's Tavern" otrzymał taki sam opis: wąsik, kozia bródka i żółte narciarskie okulary. Istotny był tu fakt, że przyciemnione szkła nie tylko zakrywały oczy, ale i ukrywały kształt twarzy. A teraz, jeżeli udałoby mu się wydobyć od Larsa Petersona daty wynajmu półciężarówek i porównać je z datami od Presnella, i gdyby Lars przypomniał sobie, jak wyglądał... - A jak się nazywał? - Howkins, Hopkins, jakoś tak. - Nagle strzelił palcami. - Za lot zapłacono, używając karty kredytowej jakiejś korporacji. Nie powinien mieć pan kłopotów z odszukaniem go, gdy pan do niej dotrze. We mgle chłopiec widział łódki innych myśliwych szybko posuwające się w stronę miejsca, w którym się znajdował. Wstał, żeby widzieli, że kryjówka jest zajęta. - O kurczę, już ktoś tu jest! Dźwięk tych słów sprawił, że poczuł, jak napinają mu się mięśnie brzucha. To był głos Dietera Brauna, gliniarza z Rochester, wielkiego brzuchacza o potężnym głosie, który lubił gnębić dzieciaki, kiedy patrolował teren obok szkoły. - To szczeniak Fletchera - powiedział Braun. A potem, nie zdając sobie sprawy z tego, że woda i mgła świetnie przenoszą głos, krzyknął głośno: -Chłopcze, czy twój stary jest gdzieś w pobliżu? - Jest w drugiej kryjówce. - Miał kłopoty z wydobyciem głosu, czuł ucisk w gardle. - Jesteśmy we czwórkę, zajmiemy to miejsce. Ty możesz polować z ojcem. - Nie ruszę się stąd. Pierwsza łódź dotarła do sitowia; Braun wskoczył do wody i zaczął brodzić w kierunku kryjówki. Ręce chłopca zaczęły się trząść, ale wyjął trzy naboje z kieszeni swojej myśliwskiej kurtki. Braun zatrzymał się w chwili, gdy usłyszał metaliczny odgłos ładowania pierwszego naboju. Przez długi czas stał bez ruchu, przyglądając się chłopcu; wyglądał jak pies myśliwski, który łapie wiatr. W końcu odwrócił się i poczłapał w stronę swojej łódki. Łódka przechyliła się gwałtownie w momencie, gdy do niej wchodził, ekwipunek w środku przesunął się z hałasem. Braun uderzył kolanem o burtę i zaklął. Potem wiosła zaczęły pluskać, a łódka wycofała się na północ, oddalając się od lęgowiska. Teraz było już wystarczająco widno by zacząć polowanie. Chłopiec popatrzył w stronę miejsca numer dwa. Na lodowatej wodzie podskakiwały czarne punkciki wabików. Za nimi, ponad sitowiem, w którym mieściła się kryjówka, dostrzegł brązowy myśliwski kapelusz swego ojca. Właśnie przykucnął, gdy dostrzegł pięć cyraneczek wznoszących się z lęgowiska. Chciały polecieć pod wiatr wzdłuż kanału. Odbezpieczył wiatrówkę. Nad sitowiem pojawiła się kaczka-przewodniczka. Wstał, lufą wiatrówki zatoczył łuk za jej lotem i pociągnął za spust. Spadła w dół ze złożonymi skrzydłami; zupełnie jak kamień. Strzelił ponownie. Druga kaczka przeszła w lot ślizgowy ze zwisającym bezwładnie jednym skrzydłem. Usiłowała jeszcze dolecieć do sitowia i uniknąć lądowania na otwartym kanale... Nie udało jej się to. Gdy uderzyła w wodę, chłopiec uniósł broń mierząc ponad jej głową, i strzelił raz jeszcze. W czasie gdy ojciec łowił kaczki, chłopiec ponownie ładował broń. Ręce znowu zaczęły mu się trząść, bo zdał sobie sprawę, że gdyby Braun się nie zatrzymał, strzeliłby do niego równie łatwo, jak strzelał do kaczek. ROZDZIAŁ 15 Blondynka, która pozostawiła mokre ślady stóp na posadzce przy basenie hotelowym, miała twarz niewinnej czternastolatki, ale poruszała się jak królowa seksu. David Ross pożądliwie przyglądał się jej pośladkom falującym pod cieniutkim mokrym materiałem. Stracił wszelką nadzieję na skupienie się, gdy dziewczyna wróciła. Za nią kroczył Jarvis, który niemalże lizał jej kołyszący się tyłek. Ross zaczynał mieć już dość jego naturalistycznych opisów rozlicznych podbojów seksualnych. Jakby dla potwierdzenia tego, Jarvis podszedł do niego i powiedział:. - Ach, co za rowek kalipigijski! - Co takiego? - zapytał zbolałym głosem Ross. - Rowek kalipigijski to szparka pomiędzy tymi ślicznymi pośladkami; najbardziej seksowna część kobiecej anatomii. - Spoglądając w dół na Rossa opalającego się na leżaku, Jarvis zarechotał. - Nigdy nie słyszałeś o rowku kalipigijskim? Ty, najwybitniejszy pisarz-analityk w okolicy? - Większość analiz przeprowadza Nicole - przyznał Ross i od razu pożałował, że się z tym zdradził. Potem dodał: - A piszę wszystko ja. Bóg jeden wiedział, kiedy ta jego uwaga o analizach Nicole wypłynie na naradach z gubernatorem, ale był pewny, że to się stanie. Jarvis nie bawił się w subtelności; grał ostro. Wyglądał na kogoś, kto mógłby zabić i nie mrugnąć nawet przy tym okiem. - To interesujące. Stara dobra Nicole i gubernator... Zawiesił głos. Poruszony Ross powiedział ostro: - Co ona i gubernator? - Odwalili razem kupę roboty - powiedział Jarvis uśmiechając się. - Hej, chodźmy już, mamy ważną naradę za dwadzieścia pięć minut. Ross wyjął zegarek z buta i zaczął wygrzebywać się z leżaka. - To ja o nią prosiłem, pamiętasz? - spytał oschle. Ale gdy szedł po nagrzanym betonie w stronę wysokiego, smukłego gmachu hotelowego, jego umysł pochłaniał kawałek rowka poniżej pleców blondynki, którego nie przykrywało bikini. Rowek kalipigijski. A niech to! Walczył, żeby naprowadzić myśl z powrotem na właściwe tory, ale osiągnął tylko tyle, że zaczął pożądać Nicole - niewątpliwie wywołała to ta dziewczyna oraz aluzyjna uwaga Jarvisa, że między Nicole i gubernatorem mogło coś być, zanim Ross zaczął ją adorować. Odepchnął od siebie obydwie myśli. Zamiast tego powinien lepiej powtórzyć sobie główne punkty, które Nicole przekazała mu w nocnej rozmowie telefonicznej przed dwoma dniami. Punkty, które miał zamiar przedstawić jako własne na naradzie rozpoczynającej się za dwadzieścia pięć minut. Ale gdy był już w swoim pokoju, wciąż zastanawiał się nad tym, co Nicole w przeszłości mogła robić z Westergardem - i co robi w tym momencie? I z kim? Nicole końcem długopisu stukała leciutko w swój notatnik. Wysłuchiwała relacji Fletchera o wszystkim, co zrobił, o wszystkich, z którymi rozmawiał, i zrobiła notatki. Fletcher siedział przy kuchennym stole naprzeciw niej, na jego twarzy malowało się zmęczenie, dłonie zaplótł wokół kubka kawy z napisem: Najwspanialsza mama na świecie. - Co uważasz za najistotniejsze w tych opisach, które uzyskałeś od Presnella i barmana Buda? - Fakt, że pokrywają się. To chyba jest ten sam człowiek. Nicole potrząsnęła głową Czuła się tak, jak po długim stanie uśpienia. Od czasu gdy przestała pracować jako sekretarka Westergarda, obudziła się po raz pierwszy. - Ważną rzeczą jest to, że obydwa opisy podkreślają sztuczność. Teatralność... tak jakby ktoś, kto jest nieznaną gwiazdą, starał się, żeby go rozpoznano, poprzez udawanie anonimowości. Fletcher cicho chrząknął. - Myślałem, że założył te okulary, żeby zakryć oczy i celowo zamaskować kształt swojej twarzy, ale... - Jeśli dodamy do tego kozią bródkę i wąsik, to trzeba stwierdzić, że zrobił wiele, żeby nie być podobnym do siebie. Nie postępowałby tak tylko po to, żeby uniknąć późniejszych rysopisów. - Miało nie być żadnych późniejszych rysopisów - zaoponował Fletcher. -Miałem nie pojawić się przed wiosenną odwilżą. Zmarszczyła czoło i popukała w notatnik, a potem twarz jej nagle pojaśniała. - Oczywiście! Bał się, żeby nie zostać rozpoznanym, jeśli coś poszłoby nie tak - nawet jeśli jego nazwisko nie jest znane. - Ale w moim życiu nie było nikogo, kto chciałby mnie zamordować, a jeżeli nawet taka osoba istniała, to z chwilą gdy przeniosłem się do Cochrane, moja przeszłość nie przeniosła się razem ze mną. Po prostu nie ma kogoś takiego, Nikki. - Zrobił minę, jakby coś przeskrobał i dodał: - Przepraszam, wymknęło mi się. Nicole uśmiechnęła się i wstała. - Chcesz jeszcze kawy? Skinął głową, a ona zabrała jego kubek i podeszła do kuchenki. Gdy była nastolatką, zwracano się do niej „Nikki" i nauczyła się to znosić w milczeniu, ale w dniu wyjazdu na studia ogłosiła wszem wobec i każdemu z osobna, że od tej chwili dla wszystkich jest „Nicole". I tak już zostało - tylko Gary w czasie ich schadzek w hotelu... - Są jeszcze dwie sprawy - powiedziała w zadumie. - Opłata kartą kredytową dla All-Weather Charter Tours... Fletcher chrząknął przepraszająco. - Dałem Presnellowi twój adres i numer telefonu, bo powiedział, że prześle mi kopie tego, co uda mu się wygrzebać w zeszłorocznych aktach. Chyba nie... - Na litość boską, przestań się tłumaczyć - podniosła trochę głos. - To dla mnie największa frajda od... - sama przyłapała się, nim zdążyła powiedzieć „ślubu" i dokończyła - ...bardzo dawna. Fletcher skinął głową. Teraz, gdy rozmawiał z Nicole częściej, dostrzegał w niej coraz więcej wewnętrznej powściągliwości. Wcześniej, przed okresem ich bardziej zażyłych stosunków rozpoczętym podczas Bożego Narodzenia, zawsze uważał ją wyłącznie za dziecko matki. Cieszył się, że na ziemi pozostała jakaś replika żony. Teraz zaczął dostrzegać, że Nicole istniała sama w sobie. - Mówiłaś coś o dwóch sprawach... - Rozmowy telefoniczne, które ten człowiek przeprowadził z „Dutch's Tavern". - Rozmawiał z automatu, za który Bud nie dostaje rachunku. - Firma telefoniczna powinna gdzieś mieć dane o zamiejscowych numerach, pod które dzwoniono z automatu. - Ale do kogo mógł dzwonić? Nie przychodzi się przecież prosto po zabiciu kogoś, żeby zadzwonić do kumpla i powiedzieć mu... - Fletcher przerwał, czując się trochę jak aktor melodramatu. - Myślisz, że został wynajęty, żeby to zrobić? I dzwonił, żeby powiedzieć: „Zadanie wykonane"? - A cóż to mogło być innego? Zakładamy, że był kiepskim mordercą. Bardzo niewielu ludzi wiedziałoby, jak znaleźć profesjonalistę. Ten człowiek mógł być nim w wielu innych dziedzinach. Być może gdzieś tam wybuchł wielki, skrywany skandal w związku z finansowaniem budowy jakiejś drogi czy mostu gdzieś w Trzecim Świecie i ktoś chce, żebyś mógł świadczyć przeciwko... - Przeciwko komu? - Fletcher roześmiał się. - Takimi sprawami zajmują się ministerstwa spraw wewnętrznych i lokalni politycy. Drogi i mosty, które zbudowałem, są dowodem mojej niewinności. Ale masz rację. Jeżeli jest jakakolwiek szansa, że uda mi się uzyskać numery telefonów, pod które dzwonił, to powinienem ją wykorzystać. Jutro wracam do Cochrane. Mogę... Ale Nicole przypadkiem spojrzała na kuchenny zegar i skoczyła na nogi. - O Boże. Dwadzieścia minut temu miałam odebrać Katie z lekcji baletu! - Zakładając płaszcz, dodała niemal sentencjonalnie: - Możemy sobie być ama- torami, ale kiedy dostaniemy ten numer telefonu, dowiemy się, kto próbował cię zabić i z czyjego rozkazu. A resztę załatwimy szybciutko. - Zanim załatwimy opozycję - powiedział Ross - musimy pojutrze wygrać w Massachusetts. A nie sądzę, żeby się to nam udało. Znajdowali się w prezydenckim apartamencie hotelu o nazwie „Bryza Morska", choć Orlando znajdowało się o jakieś sześćdziesiąt kilometrów od oceanicznych plaż w okolicach Canaveral. Pokój wypełnili ludzie ze sztabu wyborczego, którzy szykowali się właśnie do wzajemnego poklepywania po plecach i opowiadania sobie, jak to wygrają wstępne wybory w trzech stanach w ciągu dwóch tygodni i wszyscy razem swobodnie podążą w stronę nominacji Partii Demokratycznej w czerwcu. Zamiast tego jednak siedzieli teraz z obolałymi minami. David grał wbrew regułom; zahaczył o temat, który cała reszta upychała w zakamarkach swoich mózgów, udając, że nie istnieje. Zagadnienie, o którym mówił Ross, zostało już poruszone przez mass media w Massachusetts. Wspomniał też o nim w swym raporcie nieobecny dziś Johnny Doyle, który wymyślił określenie „problem Massachusetts". Quarles i Crandall żartobliwie używali terminu „ syndrom niezdecydowanego poparcia". Kent Jarvis rozwinął to w sposób dla siebie logiczny i nazwał Massachusetts „stanem kulawych Yanków". Wszystko sprowadzało się w zasadzie do jednej sprawy. Dziennikarze w Massachusetts byli zdania, że popierający Westergarda nie byli przekonani do niego aż tak mocno, by pójść głosować, jeśli na przykład będzie bardzo kiepska pogoda. Oznaczało to, że intensywna kampania w Massachusetts i porażka wyborcza mimo tej kampanii mogła przekreślić wszelkie szansę na ostateczne zwycięstwo. Ross przedstawił ten problem właśnie w taki sposób. Jarvis nie zgodził się z tym. - W ubiegły wtorek w New Hampshire, kiedy zdecydowaliśmy się na taką strategię, nazwaliśmy ją ryzykowną- powiedział Jarvis. I właśnie taką ona jest. Ale w tej kampanii jest to strategia słuszna. Starannie ostrzyżony, ambitny Hastings Crandall. który nigdy nie pozwalał nikomu zapomnieć, że pochodziła ze starej nowojorskiej rodziny o bogatych tradycjach politycznych, wtrącił: - Dokładnie tak. Wygramy gładko w Massachusetts i załatwimy ich, jak to zwięźle ujął pan Ross, tutaj, na Florydzie, w przyszłym tygodniu. A potem aż do nominacji przez aklamację w pierwszej turze w lipcu, w San Francisco, nie napotkamy już większego oporu. - Oczywiście - powiedział sarkastycznie Ross - bez żadnych kłopotów. Westergard odezwał się po raz pierwszy od pięciu minut, co było dla niego rekordem milczenia w czasie narad ścisłego kierownictwa jego biura wyborczego. - Kent i Hastings mają rację, a David jest w błędzie. - Zaczął na palcach wyliczać swoje argumenty: - Ta strategia da nam zwycięstwo w pasie farm jakim jest Iowa; wśród prawdziwych Jankesów w New Hampshire; na uprzemysłowionym Północnym Wschodzie w Massachusetts. I zaskakujące zwycięstwo nad Fiksdahlem tutaj, na Florydzie. Jest to strategia błyskotliwa i odważna, a poza tym zaangażowaliśmy w Massachusetts istotną ilość naszych pieniędzy, szczególnie na telewizję. David, ty powinieneś wiedzieć o tym najlepiej. - Słuchaj się swojej żony - parsknął pogardliwie Jarvis. - Gubernatorze, to ona pisze przemówienia dla ciebie. Choć Ross poczuł w sobie przypływ wściekłości, to jednak zapanował nad swoimi odruchami. Przywykł już do szczucia Jarvisa, nie sądził jednak, że wykorzysta aż tak szybko informację o analizach Nicole. Ależ Jarvis używałby sobie, gdyby wiedział, że pomysły, które Ross przedstawiał na tej naradzie, też pochodziły od Nicole! - Nie wprowadziliśmy jeszcze do gry naszego głównego atutu, gubernatorze - powiedział spokojnie. - Twojej osoby. Od trzech dni nie byłeś nawet w Massachusetts i nie zamierzasz pojechać tam przed wstępnymi wyborami we wtorek. A trzydniowa prognoza pogody przewiduje opady śniegu. Jeśli chłopcy z mass mediów mają rację z tym niezdecydowanym poparciem... - Massachusetts samo będzie się o siebie troszczyć - powiedział Westergard matowym głosem. - Tak mówi Johny Doyle, a on tam jest i trzyma rękę na pulsie. Sądzę, że znacznie istotniejsze jest dla mnie teraz utrzymanie intensywnej kampanii tu, na Florydzie. Musimy pokazać tutejszym wyborcom, że ktoś z rolniczego stanu, z północy, potrafi dać stanom południowym sensowną alternatywę dla Fiksdahla. - Za kilka minut wyjeżdżam do Bostonu - dodał niedbale Jarvis. - Jeżeli wybuchną tam jakieś pożary, to je ugaszę. Nie będziemy się wstydzić w Massachusetts. - Gubernatorze, wiem, że nie chcesz tam przegrać - powiedział Ross -ale... - To prawda, że nie chcę tam przegrać - powiedział oschle Westergard. - Jeżeli pogoda będzie przeciwko nam, nie uda się tego uniknąć. - Głos proroka - zachichotał Crandall. - Wyjący wilk. Crandall wzorował się w swych opiniach na Jarvisie, a Rossowi to się nie podobało. - Twierdzę, że mogłyby nas spotkać gorsze rzeczy niż porażka w Massachusetts. - Nigdy nie ma nic gorszego od porażki - powiedział gubernator jeszcze bardziej matowym głosem niż poprzednio. - Chyba że przegrywając bitwę, wygrywa się wojnę. Zwycięstwo w niewłaściwym momencie może okazać się katastrofalne w skutkach. Jeżeli zbyt szeroko w tej kampanii zdziesiątkujesz opozycję, to kongresmeni, którzy teraz nie zwracają na ciebie uwagi, wpadną w panikę. Liberałowie z Waszyngtonu mogliby wtedy rozwinąć akcję pod hasłem: „Załatwić \Yestergarda"... - Pamiętaj o tym, że to ja jestem uważany za liberalnego kandydata -stwierdził kategorycznie Westergard. - Tylko na Florydzie - powiedział Ross. Był teraz gotowy do ostrej wymiany zdań, przedstawił już swoje poglądy, co Nicole uważała za bardzo dla niego istotne. - Tam, w Massachusetts, inni kandydaci próbują dowieść, że Ajatollach przysyła ci róże. Ta uwaga spowodowała wybuch śmiechu i rozluźniła napiętą atmosferę. Niczego w zasadzie nie ustalono - „ryzykowna strategia" w Massachusetts nie zostanie zmieniona, ale przynajmniej przedstawił swoje poglądy. Wyraził wątpliwości, które zostały odrzucone przez innych jako alarmistyczne. Ale jeśli wydarzenia potoczą się zgodnie z jego scenariuszem, to Westergard będzie pamiętał, kto był na tyle wnikliwy, by przewidzieć klęskę. Jarvis spojrzał na zegarek i założył marynarkę. - Muszę złapać samolot - powiedział, wywołując tym ogólny ruch w stronę drzwi. Narada dobiegła końca. - Wrócę za dwa dni z Massachusetts w kieszeni. Westergard położył rękę na ramieniu mordercy w momencie, gdy ten był w drzwiach. Inni wyszli już z pokoju, więc zostali sami. - Wiem, że się spieszysz, ale powiedz mi jedną rzecz. Na przyjęciu u Olafa Gavle'a w listopadzie zeszłego roku mówiłeś, że Hal Fletcher został zastrzelony i że to był wypadek na polowaniu. A teraz powiedziano mi, że to nie jest prawda. - Źle mnie poinformowano. Jakiś myśliwy strzelał do niego, biorąc go za jelenia, ale wygląda na to, że wyjdzie z tego. - Mam nadzieję, że ty... - Westergard zawiesił głos. Starannie dobierał słowa; był przecież politykiem. - Ciekawi mnie to, jak ktoś mógł dowiedzieć się o wypadku tam, w lasach na północy, godzinę czy dwie po tym, jak się wydarzył. Morderca przez kilka chwil milczał. W końcu leciutko wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że nie ma w tym nic dziwnego. Westergard pokiwał głową, tak jakby rozumiał wszystko do końca. - Oczywiście. Ale mam też nadzieję, że to, co się stało, czy niemalże się stało, nie ma nic wspólnego z tym, co powiedziałem wtedy, prawie rok temu... - I znów na chwilę przerwał, jak zwykle bezbłędnie wybierając właściwy moment. - W każdym razie, chciałbym dostać raport przedstawiający ten szereg wypadków, który doprowadził do tego, o czym mi opowiedziałeś wtedy w nocy u Olafa. - Raport? Na piśmie? - Morderca był zaskoczony. - To tylko tak, dla formalności - powiedział łagodnie Westergard. Morderca zatrzymał się przy windzie i nacisnął guzik ze strzałką w dół; na myśl o tym, że Fletcher skontaktował się z gubernatorem, zrobiło mu się na chwilę słabo. Ale nie. „Powiedziano mi..." Dowiedział się tego skądinąd. Pisemny raport? Zabezpieczał tylko gubernatorskie plecy, na wypadek, gdyby... Drzwi się otworzyły. Wszedł do środka. Wcisnął guzik swojego piętra. Na szczęście w windzie nie było nikogo; w tej chwili nie chciał z nikim rozmawiać. Nagle odczuł jakby wyrzuty sumienia wywołane tym, co powiedział gubernator. Już nie da się tego odkręcić. Nigdy już nie zdobędzie się na to, żeby zrobić to jeszcze raz. Nie spróbuje skończyć zaczętej roboty. Zranił już wystarczająco wielu ludzi. A poza tym, najprawdopodobniej Fletcher nie był wcale na jego tropie. Ale wtedy ponownie wypłynął na powierzchnię jego stary, dobrze wykształcony instynkt samozachowawczy. Nie mógł odwołać tego, co już zrobił, ale nie był też pewny, czy Fletcher zostawi go w spokoju - był myśliwym, teraz stał się okaleczonym myśliwym. Może powinien kupić sobie pistolet? Samoobrona na wypadek, gdyby Fletcher dotarł do niego? Może powinien kupić go tutaj, na Florydzie? Nie, przewożenie broni samolotem w bagażu jest zbyt ryzykowne. Zrobi to, kiedy wrócą do Minneapolis przed wyborami wstępnymi w Illinois; tak, to już niedługo. Teraz jeszcze mieli przed sobą te wybory w Massachusetts. ROZDZIAŁ 16 Kent Jarvis patrzył na wciąż padający śnieg i na ludzi chodzących po Washington Street w Bostonie. Burza śnieżna sprawiła, że ruch kołowy prawie zamarł, choć wielkie leniwe płatki w bladej poświacie ulicznych lamp były teraz złudnie delikatne i złudnie śliczne. Pieprzony śnieg. Szedł przez osławioną dzielnicę występku, uważnie rozglądał się dookoła, odczuwał nieokreśloną złość. Było już po północy, ale mimo tej pogody kręciło się tu sporo ludzi: panienki, które nie znalazły jeszcze klientów; kilku uczniaków w swetrach z różnymi napisami; napaleni faceci z prowincji, którzy byli zdecydowani skosztować grzesznych radości wielkiego miasta, zanim wrócą do siebie. Z powodu burzy śnieżnej zamknięto kina porno. Wyglądające dziwnie staromodne żółte światła paliły się tylko w lokalach „peep-show" i księgarniach porno, zachęcających do schronienia się przed zimnem. Nie wiedział, czego chciał, ale wiedział, że nie chce wracać do pustego pokoju hotelowego. Czarna prostytutka w szpilkach, które sprawiały, że była o dobre dwa cale wyższa od Jarvisa, oderwała się od futryny drzwi i wzięła go pod rękę. Pomimo mroźnej pogody nie nałożyła nic na rozczochraną blond perukę, a na sobie miała tylko letnią sukienkę, która korzystnie eksponowała ściśnięty biustonoszem rowek między piersiami. Trzęsła się z zimna, ale udało jej się uśmiechnąć uwodzicielsko. - Wyglądasz na zagubionego, kotku. - Mam daleko do domu. - Z trudem łapał powietrze. - Kotku, dziś jestem naprawdę przystępna. Nigdy dotychczas nie płacił, ale teraz wiedział już, dlaczego tu przyszedł. Chociaż nie miała jeszcze dwudziestu lat, jej oczy, stare jak kamień, też to widziały. Zachichotała cichutko. - Czego tylko zapragniesz, może chcesz ustami... - Tak, jeżeli ci się tam zmieści. - Och! - udała zdziwienie i znowu zachichotała - Kotku, jak z tobą skończę, będziesz potrzebował tabletki z mikroelementami na odwodnienie organizmu. Godzinę później Jarvis wrócił do hotelu zupełnie nie odwodniony. Mimo jej fachowych zabiegów nie miał nawet pełnego wzwodu. Kłopot polegał na tym, iż wciąż wydawało mu się, że gdzieś w jej głowie czaił się śmiech, nawet wtedy, gdy zawodziła jękliwie i zachwycała się nim. Na prawej piersi miała czarnofioletowy siniak, który zaczynał już żółknąć na brzegach; najwidoczniej przemoc nie była dla niej niczym nowym. Tak więc, sfrustrowany i zawiedziony zacisnął pięść i z całej siły uderzył ją w twarz, łamiąc nos, wybijając jeden ząb i rozbijając w krwawą miazgę usta, do których poczuł nagły przypływ nienawiści. Spanikował i uciekł. Na korytarzu i ośnieżonej ulicy ścigały go jej bełkotliwe wrzaski i przekleństwa. Gdy wchodził do swego pokoju hotelowego, do cna zmęczony i wstrząśnięty samym sobą, usłyszał dzwoniący telefon. Zignorował go i poszedł do łazienki, żeby się umyć. Był zadowolony, że przyłożył tej suce; dobrze mu to zrobiło. Wszystko zaczęło się od tej blond krowy po przyjęciu u Olafa Gavle'a w listopadzie w zeszłym roku; to był pierwszy niefart. To dlatego dziś wieczorem wyruszył na poszukiwanie kurwy; zaczęto już plotkować o jego wpadkach z wolon-tariuszkami z biura wyborczego. Nawet ten pieprzony dziennikarz z New Hampshire słyszał coś na ten temat. Nie wchodziło tu w grę, że stał się impotentem, o nie. To po prostu był stres związany z karierą, który ujawnił się teraz, w gorącym okresie wyborów wstępnych. Przynajmniej dowiedział się czegoś istotnego: nawet te cholerne profesjonalistki nie potrafiły tego zrobić; trzeba więc zadawać im ból, żeby stały się atrakcyjne. Wyszedł z łazienki i skierował się do luksusowego salonu, który wynajął, żeby uczcić ich zwycięstwo w Massachusetts. Zadzwonił telefon. Jak można było przypuszczać, w słuchawce odezwał się Westergard. - Kent, co się tam do cholery, stało? Jarvis powiedział zmęczonym głosem: - To ta pierdolona burza śnieżna. Tylko pięćdziesiąt pięć procent demokratów ruszyło swoje tyłki i poszło głosować. I to nie nasze pięćdziesiąt pięć procent. - Czy jest bardzo kiepsko? - Gdyby to były wyścigi konne, zostałbyś zupełnie bez forsy. Cisza trwała długo. - Chcesz powiedzieć, że zająłem czwarte, ostatnie miejsce? Jarvis nic nie powiedział. Naprawdę nie miał nic do powiedzenia. Westergard zapytał. - Jaki procent głosów dostaliśmy? - Czternaście, w najlepszym wypadku. Jeszcze jedna długa chwila ciszy. Gubernator odezwał się głosem, nad którym w pełni panował: - Złap najbliższy samolot i przyleć tu. Mamy dużo roboty. Jarvis zadzwonił do pokoju Johnny'ego Doyle'a. Irlandczyk podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale, jakby siedział tam, czekając na kolejną katastrofę. - Pakuj się - powiedział Jarvis. - Łapiemy najbliższy samolot lecący na południe. Doyle odparł prawie tak, jakby był zaprogramowany przez komputer. - Konfucjusz mówi: dziewczyna, która lata do góry nogami... - Nie pieprz! - warknął Jarvis. - ... nigdy nie ląduje miękko na podwoziu. - Doyle roześmiał się i odłożył słuchawkę. Gdy Jarvis pakował walizki i dzwonił po boya hotelowego, był zadowolony, że wraca na Florydę, nawet mimo towarzystwa okropnych kawałów Doyle'a. A jeżeli nie będzie od razu żadnych samolotów, to też dobrze. Wolał czekać na lotnisku niż w hotelu. Boston stał się dla niego miejscem przygnębiającym. - Pierwszy raz wynajął samochód dwudziestego trzeciego września. Lars Peterson był nieruchawym, ociężałym mężczyzną, który Fletcherowi przypominał nieżyjącego już aktora filmowego - Leifa Ericksona; miał podobne krzaczaste brwi i twarz o ostrych rysach. Był cichym, spokojnym człowiekiem, chyba, że wychylił trzy czy cztery potrójne wódki. Stawał się wtedy duszą każdego towarzystwa i opowiadał swój jedyny dowcip, najgłupszy szwedzki kawał, który kończył się słowami: „Jezusiku! Tiku! Tiku!". Jego żona wychodziła z pokoju za każdym razem, kiedy to zaczynał. Fletcher powiedział: - Wynajął półciężarówkę, bo chciał pojechać i zobaczyć grunty, które wchodziły w grę przy tej transakcji. Czy tak, Lars? -Tak. - Nie zanotowałeś przebiegu wozu? Lars pokręcił przecząco głową. - No - mruknął niewyraźnie. Fletcher przyjął to jako przeczenie. Byłoby znakomicie, gdyby Lars zanotował przebieg wystarczający dokładnie na przejazd do jego chaty i z powrotem, ale i te trzy daty w zupełności wystarczyły: dwudziesty trzeci września, piętnasty i dwudziesty czwarty listopada. Był pewny, że pokryją się z datami lotów czarterowych Presnella. Nie uzyskał jednak potwierdzenia rysopisu tego człowieka. Lars po prostu nie pamiętał, jak on wyglądał. Nie lepiej poszło z numerami, pod które dzwoniono z automatu Buda wieczorem dwudziestego czwartego listopada. Do Grand Rapids zabrał się z Gusem Gustavssonem, astmatycznym mężczyzną o czerwonej twarzy, który po wielu latach pracy awansował ze zwykłego montera na przedstawiciela firmy telefonicznej. GUS umówił go na rozmowę z Thelmą Edwards, pracowniczką działu reklamacji w centrum telefonicznym w Grand Rapids. Korpulentna, masywnie zbudowana Thelma była już naprawdę w średnim wieku, ale nosiła okulary, które w oczach Fletchera wyglądały na niezwykle wyszukane i modne. Kiedy Fletcher nalegał, że to on zapłaci za lunch, stała się nadzwyczaj życzliwa i skora do pomocy. To była przygoda: randka z mężczyzną, który nie był własnym mężem. Problem polegał na tym, że bardzo niewiele potrafiła mu powiedzieć. - Bud Bauer z „Dutch's Tavern" co miesiąc uiszcza opłatę za ten automat telefoniczny, bo dochód z niego nie jest na tyle duży, żebyśmy sami go utrzymywali. I dlatego nie dostaje rachunku z wyszczególnionymi rozmowami. - Ale wy macie spis rozmów międzymiastowych, prawda? - zapytał Fletcher. - To znaczy firma telefoniczna, dla której pani pracuje. - Tak, jeśli były to „erki" albo zapłacono za nie kartami kredytowymi. Ale... - Ale nie ma sposobu, żebym mógł je zobaczyć? Jej oczy, trochę powiększone przez szkła, sprawiały wrażenie przygnębionych, gdy soliła swą zupę pomidorową i rozpuszczała w niej dwa kawałki masła. - Sąd może nakazać wydanie ich; tak mi się wydaje. O Boże! Nie za bardzo panu pomagam, co? - Zachichotała - Oczywiście, jeżeli uda się panu wymyślić jakiś absolutnie nikczemny sposób, żeby znaleźć dostęp do naszego archiwum... Niestety, Fletcher uświadomił sobie, że ona nie była osobą, która zechciałaby w tej sprawie pomóc. A żaden sąd nie dałby mu zezwolenia na obejrzenie rachunków firmy telefonicznej. Powiedział: - Nikczemne sposoby pozostawiam mojej córce. Rezerwując sobie spory zapas czasu, by wrócić i odebrać Katie ze szkoły, Nicole pojechała na północny zachód do Robbinsdale. Była zaniepokojona tym, z jakim entuzjazmem pomagała w poszukiwaniach prowadzonych przez ojca. Czyżby rola żony i matki znudziła ją tak bardzo, że chwytała się teraz czegokolwiek, co zapewniało iluzję zaangażowania w sprawy świata zewnętrznego? A może było to tylko oburzenie i złość, że ktoś próbował zamordować Fletchera? Nie bardzo wiedziała, co robił teraz ojciec, a Presnell nie przesłał jeszcze niczego, chociaż upłynął już tydzień; pojutrze odbędą się bardzo ważne wybory wstępne na Florydzie. Zatrzymana przez czerwone światło nerwowo bębniła palcami w kierownicę; przed nią stał identyczny samochód kombi, nawet w tym samym kolorze, co jej, a jego bagażnik był jednym wielkim kłębowiskiem czarnych labradorów. Dzięki Bogu, że David posłuchał jej i uprzedził o możliwości porażki w Massachusetts, zanim stała się faktem. Podczas rozmowy telefonicznej wczoraj wieczorem nalegała, żeby przygotował nowe memorandum dla Gary'ego i członków sztabu wyborczego w sprawie treści przyszłych przemówień. Mściwe: „A dobrze ci tak", które wypowiedziała w myśli, zaskoczyło ją, ale szybciutko ustąpiło miejsca fali ciepłych uczuć dla Gary'ego; potrzebowałby jej dziś wieczorem, by złagodziła i ukoiła jego złość i rozczarowanie. Tylko ona potrafiłaby to zrobić, nikt inny. Na pewno nie Edith, ta biuściasta sikora! Odsunęła na bok nierealne marzenia. Jej mężem był Ross i jego kariera była też jej karierą. Nawet jeżeli zdawał się opierać swoje rozumowanie na innych założeniach, by uzyskać inne rezultaty, to i tak memorandum odegra swoją rolę, bez względu na to czy wygrają, czy przegrają na Florydzie. Nie zgodził się na napisanie go, ale wiedziała, że zmieni zdanie. Twórcze, oryginalne myślenie nie było jego mocną stroną. Uświadomiła sobie, że kierowcy w samochodach stojących za nią trąbią wściekle. Światła już dawno zmieniły kolor. O Boże, w jaką kabałę sama się wpakowała! David przyjedzie do domu na dzień lub dwa przed wstępnymi wyborami w Illinois, które odbędą się siedemnastego, a ona bawiła się tu w detektywa. Sama nie wiedziała, czego chciała. Chciała pomóc mu w karierze, ale niechętnie przyjmowała fakt, że on osiągnął już pozycję, o jakiej zawsze marzyła - i na którą, mówiąc szczerze, zasługiwała. David, przyjeżdżaj szybko do domu, pomyślała nagle. Potrzebuję trochę miłości. Chcę przytulić się do ciebie! Potrzebuję cię. Skromne biuro All-Weather Charter Tours mieściło się na antresoli przy Broadway Street, głównej ulicy Robbinsdale. Siedząca za biurkiem brunetka o słodkiej twarzy miała zbyt mocno umalowane oczy, a na sobie lekką nylonową sukienkę, co miało zachęcać do lotów na rozkoszne, kojące Hawaje. Nicole zauważyła ciepłą bieliznę wystającą spod obszytego kwiatami mankietu. Dziewczyna spostrzegła jej spojrzenie i zaczęła chichotać. - Doug mówi, że muszę ubierać się w stroje z dalekich stron, żeby skłonić ludzi do myślenia o podróżach, ale za słabo tu grzeją. - Nie można bardziej odkręcić grzejników? - Tato... hm, Doug - uśmiechnęła się -jest bardzo oszczędny. Nicole skinęła głową i usiadła na wprost dziewczyny na metalowo-plas-tikowym krześle. Miała konkretną sprawę do załatwienia i nadzieję, że ton jej głosu nie pozostawił co do tego żadnych wątpliwości. - Ojciec pani miał mi przesłać pewne materiały związane z jednym z jego klientów, któremu wyczarterował samolot w listopadzie ubiegłego roku. Czy mogłaby mi... - Ojej! - Dziewczyna przeraziła się. - Pani nazywa się Ross, prawda? Och! Bardzo przepraszam, ja... - Zaczęła gwałtownie grzebać w przepełnionym koszyczku z korespondencją do wysłania i z triumfem wyjęła z niego sporej wielkości kremową kopertę, już zaadresowaną i zaklejoną. - Zapomniałam ją wysłać. Kiedy tato dowie się o tym, będzie okropnie marudził... Nicole wzięła z jej rąk kopertę; nie mogła powstrzymać uśmiechu. Taka beztroskość, która nawet niezręczną sytuację obracała w coś radosnego, była zaraźliwa. - Ja nic nie powiem - zapewniła dziewczynę. Wróciła do samochodu i w czasie gdy dmuchawy ciepłego powietrza J odmrażały szyby, rozerwała kopertę i przeglądała jej zawartość. Na samym końcu obejrzała fotokopię rachunku za wynajęcie samolotu we wszystkie trzy dni, który został zapłacony przy użyciu karty kredytowej. Rachunek wystawiono na Gerarda Hopkinsa, pracownika Primary Power, Inc. Wzięła głęboki wdech, ale wciąż miała wrażenie, że cierpi z powodu niedotlenienia. To nie było przedsiębiorstwo komunalne, co mogłaby sugerować nazwa; dobrze znała tę firmę, ponieważ prowadziła z nią rozległą korespondencję, gdy przez rok była sekretarką Gary'ego. To była firma, którą założono w celu gromadzenia funduszy wyborczych kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych - Gary'ego Westergarda. Ktoś z firmy byłego kochanka usiłował zamordować jej ojca! Ktoś, kto nazywał się Gerard Hopkins. W prawdziwość tego nazwiska nie wierzyła nawet przez sekundę. Gerard Manley Hopkins był poetą, z którego twórczością zapoznała Fletchera i która bardzo mu się podobała. Na litość boską, kim naprawdę był ten człowiek, którego szukali? I dlaczego to zrobił? ROZDZIAŁ 17 Westergard już wcześniej zdjął koszulę, a teraz to samo zrobił z butami. Usiadł na łóżku. Wiadomości o jedenastej wieczorem dawały mu rzadką okazję obejrzenia Edith w akcji. Na ekranie telewizyjnym widać było salę gimnastyczną szkoły średniej w Vero Beach na Florydzie udekorowaną czerwono-biało-niebieskimi barwami. Edith miała na sobie biały płócienny komplet, a na głowie czerwono-biały kapelusz z gatunku tych, które zdobywają głosy kobiet w średnim wieku, ponieważ cena jest dla nich przynajmniej tak samo ważna jak moda. - Tak, mój mąż zawsze był uważany za liberała i ja też. Ale to się zmieniło i nie dotyczy naprawdę istotnych kwestii, które wymagają praktycznych, kompleksowych rozwiązań. - Czy pani mąż nie próbuje tu, na Południu, uchodzić za większego konserwatystę od Fiksdahla po to tylko, żeby zdobyć głosy? - zapytał ktoś ostrym piskliwym tonem. Kamera omiotła salę dookoła i odnalazła tę kobietę; była przeraźliwie chuda, miała na sobie sukienkę w wytłoczone wzory i tandetny kapelusz; wyglądała jak postać z Tobacco Road - tyle że miała bardzo drogą torebkę, która ją zdradzała. Tamci nie powinni tego próbować; najsilniejszą stroną Edith była umiejętność odparowywania podchwytliwych pytań, tak, że godziły one w pytającego. Kamera w oczekiwaniu na odpowiedź Edith powróciła do podium. Ross nachylił się w stronę Edith i szeptał jej coś do ucha. Westergard uśmiechnął się: już wcześniej opowiedziano mu o tej wymianie zdań. - Czy to nie panią widziałam wczoraj w porcie jachtowym, jak ścierała pani z rozgorączkowanego czoła Fiksdahla pot polityki? - Tłum wybuchnął śmiechem. Edith mówiła dalej: - Ale fakt, że jest pani zatrudniona przez przeciwnika mego męża sprawia, że mam ogromną ochotę udzielić pani odpowiedzi na to pytanie. Rodzina Westergardów to farmerzy z dziada pradziada, a oni z natury swojej są konserwatywni. Tak, mąż przestał być farmerem, ale dwaj jego bracia wciąż orzą i sieją. - Zrobiła krótką przerwę. - Tu, na Południu, Gary nie jest faworytem, ale daję wam słowo... - Edith zawiesiła głos - ...że nie jest odmieńcem i niczym nie odróżnia się od was wszystkich. Żona Gary'ego wyszła z łazienki owiana zapachem szamponu, pary i posypanego talkiem kosmetycznym ciała. Miała na sobie puszysty płaszcz kąpielowy, a głowę okręciła ręcznikiem. Wcisnęła wyłącznik i odbiornik zamilkł. Westergard wstał z łóżka. Był wyższy od Edith prawie o głowę. Przez krótką chwilę gwałtownie zapragnął, żeby zamiast niej stała tu Nicole i owładnęło nim pożądanie zmieszane z poczuciem winy. Od dnia ślubu Nikki była jego jedyną kochanką. Włożył ręce pod szlafrok i objął nimi wilgotne pulchne ciało swojej żony, ale ona śmiejąc się odepchnęła go i równocześnie zapłonęła rumieńcem. - Panie kandydacie, czy zapomniał pan o tych związkowcach z UAW na Florydzie, którzy powiedzieli, że wpadną na minutkę? - A niech to! Nie na długo oderwał się od kampanii. Zamierzał spróbować nakłonić ich, żeby nie stosowali się do zaleceń Rady Krajowej Związku i nie popierali Fiksdahla, ale nie był pewny, co będzie musiał obiecać im w zamian. Tu, na Florydzie, nie liczyli się aż tak bardzo - ale pracownicy fabryki samochodów byli cholernie istotni w Illinois. Uzyskanie poparcia związkowców z Florydy mogło dać mu szansę na zmniejszenie przewagi Fiksdahla wśród związkowców w Illinois. Zaczął zakładać koszulę, a jego zniecierpliwienie przeradzało się w rozdrażnienie. I przez moment znowu pragnął, żeby Edith przeistoczyła się w Nikki. Nikki dawała mu coś więcej niż seks; dawała mu politycznie bystry umysł, zdolny do wnikliwej analizy różnych problemów. - Ta cholerna porażka w Massachusetts! Wszystko miałem zaplanowane. Chciałem jeździć i pokazywać się kolejno od Iowa i New Hampshire po Florydę. Ale potem pozwoliłem, żeby ten idiota Jarvis narzucił mi swój plan prowadzenia kampanii, który był bezpośrednią przyczyną masakry w Massachusetts, a teraz... Edith wróciła już do łazienki, żeby się ubrać; istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że będzie musiała ściskać ręce związkowców, a tego nie można robić w szlafroku i lokówkach. Wiedziała, że bardzo nie lubił rozmawiać z nią, kiedy nie widział jej twarzy, ale mimo to podtrzymywała rozmowę zza wpół otwartych drzwi. - Zgadzam się z Davidem. Nie będzie chyba tak źle, jak na to wygląda. Śnieżyca w Massachusetts nie zmieni faktu, że stajesz się coraz bardziej popularny... - Wyszła z łazienki, wciąż mówiąc: - ...na Florydzie w bardzo różnych środowiskach; wśród roboli i Murzynów, liberałów, dyrektorów i... - zawiesiła głos, słysząc delikatne pukanie do drzwi - ...przywódców związkowych. Wszyscy stajemy się tu tak pewni siebie, że... Drzwi uchyliły się na tyle, że w szparze zmieściła się głowa Rossa. - Przyszli związkowcy. - Powiedz, żeby poczekali przy drzwiach od strony korytarza. Głowa skinęła potakująco i wycofała się. - Dziękuję, kochanie - powiedziała Edith głosem, w którym nagle zabrzmiało zmęczenie. - Jak na jeden dzień miałam dziś wystarczającą dawkę politykowania. - I ja też - powiedział Westergard. - Ale... Uśmiechnął się do niej kwaśno, podszedł do drzwi wychodzących na korytarz i uchylił je na tyle szeroko, żeby mógł prześliznąć się na zewnątrz. Myśli o Nicole sprawiły, że był prawie zadowolony, zostawiając Edith na jakiś czas. Ross rozsiadł się właśnie przed telewizorem, ale wstał i za pomocą pilota wyłączył go, gdy z sypialni wyszła Edith udawał zainteresowanie i ożywienie, chociaż tak naprawdę chciał teraz w samotności zastanowić się nad memorandum zawierającym analizę obecnej sytuacji, do napisania którego nakłaniała go żona. Teraz, gdy Jarvis potknął się na Massachusetts, atak Hastingsa Crandalla na pierwsze miejsce wśród doradców był już tylko kwestią czasu. Nicole uważała za najważniejsze to, żeby David ubiegł Crandalla i zdobył najlepszą pozycję przy Westergardzie. Edith była ubrana, jakby zamierzała wyjść na zewnątrz, ale nie zrobiła makijażu, a w jej włosach sterczały lokówki. Miał nadzieję, że chciała tylko coś do picia z małej kuchennej lodówki, ale ona odezwała się od razu po wejściu: - Nie przejmuj się mną. Zawsze robię się bardzo niespokojna, kiedy Gary ma spotkania, które są umieszczone w programie. To oznaczało, że chciała z nim porozmawiać. Klnąc w duchu, posłał w jej kierunku szeroki, nic nie znaczący uśmiech wypracowany na okazje, które sam nazywał „wyborczymi". - To ta cholerna potrzeba towarzystwa - powiedział, - Mnie ogarnia zwykle w najmniej oczekiwanych momentach. Skinęła głową i usiadła na jednym z foteli zwróconych w stronę sofy. - Powinieneś się chyba nieźle teraz czuć, co? W końcu okazało się, że to ty miałeś rację z tym Massachusetts. - Wolałbym się mylić. - Być może masz też rację, że w ogólnym rozrachunku wyjdzie nam to na dobre. Jaryis jest zawsze taki pewny siebie, że przełknięcie tak gorzkiej pigułki dobrze mu zrobi. - Westchnęła. - Wydaje mi się, że on zna tylko jeden sposób... - Chwytanie za gardło? - Znowu ci dokuczył? - Tak, naigrywał się z tego, że Nicole przeprowadza analizy potrzebne do moich przemówień - przyznał Ross. Edith miała duży wpływ na gubernatora; niektórzy w biurze wyborczym uważali, że za duży. - Chciałby, żeby wszyscy myśleli, że to ona je pisze. - Prawdopodobnie potrafiłaby to robić - powiedziała Edith z wyrazem zamyślenia na twarzy. - Ona i gubernator... Zawiesiła głos w tym samym momencie, w którym kiedyś zrobił to Jarvis. Ross poczuł, że oblał się lekkim rumieńcem. - Co ona i gubernator? Edith zachichotała cichutko. - Ona i gubernator pracowali razem znakomicie. Jaryis mógł być o to zazdrosny. - Przez chwilę nic nie mówiła, potem wstała z głębokim westchnieniem. - Dobranoc, David. - Dobranoc, pani Westergard. Patrzył w jej stronę, gdy wracała do swojej sypialni i zamykała drzwi. Co takiego tak naprawdę mu powiedziała? Że Nicole prawdopodobnie sypiała z gubernatorem, zanim pojawił się Ross i że ona, Edith, nie miała nic przeciwko temu? I że Ross też nie powinien mieć nic przeciwko temu? On sam daleki był od celibatu po rozpadzie swego małżeństwa. Czy Nicole nie miała prawa do tego samego? Może Edith mówiła to dlatego, że od gubernatora oczekiwano, żeby był ponad cielesną żądzą, wykrętami i kłamstwami. Ross wstał. Kogo on chciał nabrać? Westergard w tej chwili wędrował po korytarzach, zawierając jakąś bliżej nieokreśloną umowę z kilkoma liderami związkowymi. Zastanawiali się nad tym, czy potajemnie poprzeć go, mimo że Rada Krajowa Związku udzieliła rekomendacji Fiksdahlowi. Wędrując wraz z Nicole po z rzadka tylko porośniętym pogorzelisku, Fletcher zatrzymał się w miejscu, z którego przez bezlistne krzaki widać już było niskie wzgórza leżące za bagnem. Wskazał na bure plamy na białych stokach. - Za miesiąc nie będzie już wcale śniegu. Nicole była na niego wściekła. Nie zareagował jeszcze na jej informację o Primary Power, Inc. Odezwała się opryskliwie: - Na jutro po południu zapowiadają burze śnieżne. - To nie ma znaczenia - odparł Fletcher. - Do połowy kwietnia zniknie cały śnieg. Nad ich głowami przeleciał klucz szpaków i kosów gnany na północ instynktem migracyjnym. Odległość wytłumiła wkrótce ich ochrypłe głosy i w lesie znów było spokojnie. - A niech cię cholera! - zawołała. - Powiedz w końcu, co naprawdę myślisz o moich wiadomościach. - Ciągle zastanawiam się nad tym - odpowiedział. - Czy to nie może być... - W takim razie to ja się mylę w mojej rekonstrukcji. Jeżeli w grę wchodzi ktoś z biura wyborczego Gary'ego, to kimkolwiek by nie był ten, który posługiwał się kartą kredytową, przyleciał tu, żeby rzeczywiście załatwić kupno gruntu i nie miał nic wspólnego ze strzelaniem do mnie. - Naprawdę w to wierzysz? - spytała szyderczo. - W nic innego nie potrafię uwierzyć. Nikt z biura wyborczego Westergarda nie strzelałby do mnie ma własną rękę, na litość boską! A nie potrafię sobie wyobrazić, żeby Gary mógł kazać zrobić to komukolwiek. - To Kent Jaryis. Mój Boże, przecież to jasne jak słońce! - Na karcie było inne nazwisko! Wykonała gest zniecierpliwienia. - Mówiłam ci już, że to sprawdziłam. Nie pracuje dla nich nikt, kto nazywa się Gerard Hopkins ani nigdy nie pracował. Jako że to nazwisko poety... - Wiem, że to nazwisko poety - powiedział dość opryskliwie. - Co wcale nie oznacza, że to był Kent Jarvis. Spotkałem go tylko dwa razy w życiu. Raz w czasie Bożego Narodzenia i raz tutaj w... Urwał. Nicole energicznie kiwała głową; promienie świecącego przez drzewa słońca wplotły złote nitki w jej włosy. - Tak. Na Wielkanoc w zeszłym roku. Przyjechał tu wtedy z Davidem po dzieciaki, które spędzały u ciebie ferie. Miał więc okazję zorientować się w terenie. Oczywiście, to zupełnie inna sprawa, ale... Fletcher przykucnął przed nieregularnymi śladami łapek na śniegu. Były drobne i dzieliła je od siebie niewielka odległość. Nicole zdała sobie sprawę, że ojciec wcale jej nie słucha i odwróciła się. - Co ty, do cholery, robisz? - Wydaje mi się, że to ślady kuny - odparł. - W miękkim śniegu bardzo trudno je odróżnić od śladów norki, ale... - Na litość boską, powiedziałam ci właśnie, kto do ciebie strzelał i... - Ty stajesz się drażliwa, a ja badam ślady zwierząt - powiedział Fletcher. - Ludowa psycholo... - nie dokończyła i nagle roześmiała się. - Wydaje ci się, że znasz mnie bardzo dobrze, co? Fletcher zachichotał w odpowiedzi. - Całkiem nieźle, szczególnie tę połowę, która jest mną. Wróciła i przykucnęła przy nim. - No dobrze, doktorze Jung, proszę mi opowiedzieć o kunie. - Większa od norki, mniejsza od rumaka, ale wszystkie, łącznie z łasicą, zostawiają podobne ślady, które łatwo można pomylić w miękkim śniegu. - Ponadto fretka i rosomak, i wydra, i skunks tworzą jedną rodzinę łasi-cowatych zwanych też kunowatymi - powiedziała Nicole swym najbardziej pedantycznym tonem. Fletcher zaklaskał w dłonie. Ponownie wskazał na ślady. - W każdym razie, jakikolwiek by to nie był diabełek, w zimie spody łapek kuny pokrywają się krótkim włosiem. Opuszki nie zostawiają żadnych śladów na śniegu. Ale żeby zagmatwać sprawę, pod koniec zimy, czyli mniej więcej teraz, znowu zaczynają być widoczne, bo włoski wycierają się. - W tych śladach nie widać odcisków opuszek - powiedziała z triumfem w głosie Nicole. Poprowadził ją kilka kroków dalej, do miejsca na ścieżce, gdzie śnieg był wytopiony. Na powierzchni idealnej wprost do badania tropów widniały trzy tropy z odciskami opuszek. - Ty oszuście! Wiedziałeś, że tu będą! - Zgadłem - odparł Fletcher. - Ale dlaczego nie mogą to być ślady norki albo tumaka? - Ze względu na wielkość i odległość pomiędzy nimi. A ponadto, dlatego, że norki lubią być w pobliżu wody, a kuny lubią suche lasy, takie jak ten. Tumaki stały się dużą rzadkością. W ciągu ostatnich pięciu lat nie widziałem żadnego. Ruszyli przez pogorzelisko w stronę chaty. Nicole zamyśliła się głęboko. - Pokazując te ślady, chciałeś mi powiedzieć coś więcej, prawda? - Kiedy człowiek próbuje odszyfrować tropy i znaki, szybko uczy się... - Cierpliwości? - To najwłaściwsze słowo - powiedział Fletcher. - Ale jest jeszcze coś. To, co uważamy za ślady kuny, może należeć do norki albo fretki. Musimy więc najpierw zobaczyć je odbite na czymś, co czyni je wyraźnymi i jednoznacznymi. - Ale my mamy pewność! - odparła Nicole. - Za czarter samolotu zapłacono kartą kredytową Primary Power, Inc. Nie ulega wątpliwości... - Zgadzam się - powiedział Fletcher. - Ale czy ten Hopkins, który trzy razy czarteruje samolot, przylatuje tutaj i trzykrotnie wynajmuje półciężarówkę, to ten sam człowiek, który usiłuje mnie zabić? - Chcesz powiedzieć, że nie możemy stwierdzić, czy chodzi o tę samą osobę? Fletcher skinął głową. - Właśnie to nie jest pewne. Zdrowy rozsądek mówi, że nie. Nasze pragnienie, żeby skończyć polowanie, podsuwa nam odpowiedź twierdzącą. Bo jeżeli tak nie jest, to będziemy musieli zacząć od początku, od pierwszych śladów... Przerwała mu, a w jej głowie była absolutna pewność: - To Jarvis. Oboje wybuchnęli śmiechem. Fletcher położył rękę na jej ramieniu, żeby przytulić ją do siebie. Uświadomił sobie, że bardzo kocha swoją córkę, bez względu na to, czy zgadzała się z jego myśliwską logiką, czy nie. A jeżeli miała rację co do Jarvisa, to i tak brak im dowodów. Bez nich nie mieli nic, czym mogliby zmusić go do wyjawienia, kto naprawdę za tym stoi. Ross przyglądał się Westergardowi ściskającemu ręce w cieniu drzewek pomarańczowych. Niezbyt dobrze spał poprzedniej nocy. Zastanawiał się, dlaczego Nicole tak bardzo nalegała na te cholerne memorandum. Nie mógł też powstrzymać się od myślenia o niej i Westergardzie. A czarę goryczy przepełniła jej prośba, żeby sprawdził, co Jarvis robił wieczorem w dniu, w którym strzelano do ojca. Przez krótką chwilę współczuł jej z powodu Fletchera. Jednak nie zamierzał przeprowadzać dla niej dochodzenia. We wszystkich sztabach wyborczych plotkuje się na potęgę. Niechby tylko zaczął zadawać takie pytania, a pogłoski rozniosłyby się momentalnie. A ponadto robił dla niej wystarczająco dużo, pisząc wbrew sobie to cholerne memorandum, o które prosiła. Czy dlatego nalegała na ten raport, że ona i gubernator...? Do diabła, nalegała nie z powodu związku z Westergardem, a dlatego, że sama chciałaby robić to, co robił on. Po prostu była zazdrosna i tyle. Czego mu zazdrościła? Tego, że w Orlando na Florydzie, w środku wielkiego sadu pomarańczowego, był bliski udaru mózgu? Uprawy w tym rejonie ucierpiały znacznie na skutek niezwykle ostrej zimy i oczywiście okoliczni plantatorzy chcieli wiedzieć, jak ten problem rozwiązałby Westergard, gdyby został wybrany na prezydenta. I gubernator serwował im jeden z opanowanych wcześniej liberalnych sloganów, które przygotowywał Ross. „Mark Twain, który pochodził z Południa, powiedział, że wszyscy mówią o pogodzie, ale nikt niczego w tej sprawie nie robi I ja niewiele potrafię z tym zrobić, ale mogę wpłynąć na klimat w Waszyngtonie. Jestem demokratą, który chce służyć ludziom. Wybierzcie mnie, a będę dbał o interesy ludzi". Nicole jak zwykle miała rację. Westergard nie powiedział nic konkretnego - co zresztą tu, na wiecach wyborczych, było taktyką słuszną, ale już wkrótce prasa zacznie domagać się mniej „rozwodnionych drinków". Skończy to memorandum jeszcze dziś wieczorem. Pół godziny później zatrzymał się na przystani nad jeziorem Monroe położonej niedaleko szosy stanowej numer cztery, gdzie wędkowało wielu emerytów. Ross z nieodłączną teraz grupą dziennikarzy i niezwykle przygnębionym Jarvisem, który w takim stanie pozostawał cały czas od powrotu z Bostonu, poszli za kandydatem na koniec pomostu. Żaden z nich nie miał nakrycia głowy, choć słońce na Florydzie prażyło mocno. Ross spocił się obficie, kiedy zastanawiał się nad „rewelacjami", o których Nicole wspomniała we wczorajszej rozmowie telefonicznej. „Miała mu coś do powiedzenia" o kimś związanym z kampanią wyborczą. Powracający wędkarz wyłączył silnik swej aluminiowej łodzi, siłą rozpędu zbliżając się do pomostu. Stojący tu Westergard chwycił rzuconą linę i z wprawą zawiązał ją na jednym z pachołków cumowniczych. Dziennikarzom spodobało się to. - Biorą? Wędkarz, który był żylastym, mocno opalonym mężczyzną po sześćdziesiątce, odpowiedział: - Nie biorą. I to też spodobało się dziennikarzom. - Myślę, że to właśnie sprawia, iż wędkarstwo jest tak interesujące -powiedział Westergard. - Kiedy wydaje się, że wszystko zrobiło się tak jak trzeba, coś się zmienia i przestaje brać. - Albo głosować - powiedział wędkarz. - Zawsze głosowałem na republikanów, więc dlaczego teraz miałbym głosować na pana? Kiedy zamierzacie wprowadzić jakieś sensowne zmiany w sprawach emerytów? - Gdy tylko pan zmieni zdanie i wybierze mnie. - Kto wie? Kamery szumiały, gdy ściskali sobie ręce. Tę scenkę pokazały dwie ogólnokrajowe sieci telewizyjne i wszystkie stacje na Florydzie. I jeszcze przez wiele miesięcy nikt, wliczając w to Westergarda, nie dowiedział się, że Johnny Doyle zapłacił czerstwemu staruszkowi sto dolarów. Ross zwędził na noc z biura przenośny komputer z edytorem tekstu i do trzeciej nad ranem ślęczał nad memorandum. Przygotował dwie jego wersje: jedną na wypadek porażki w jutrzejszych wyborach wstępnych i drugą na wypadek zwycięstwa. Westergard zdobył prawie trzydzieści pięć procent głosów demokratów z Florydy, a Fiksdahl niewiele ponad trzydzieści. To zwycięstwo uczyniło Westergarda kandydatem w wymiarze ogólnokrajowym. Jako taki potrzebował teraz ogólnokrajowej strategii w stosunku do mass mediów i to Ross miał być tym, który mu ją zapewni. ROZDZIAŁ 18 MEMORANDUM Do rąk: gubernatora Westergarda, Kenta, Hastingsa, Petera i Johna. Autor: David Ross. Data: 11 marca. Temat: Kontrola nastawienia środków masowego przekazu. Po zwycięstwie na Florydzie musimy unikać największego niebezpieczeństwa w ogólnokrajowej kampanii prezydenckiej: zarozumialstwa po wczesnym i oszałamiającym sukcesie. W wyborach wstępnych wygraliśmy w trzech z czterech liczących się stanów i musimy teraz zdominować mass media. Właściwe wykorzystanie prasy do przekazywania naszych sygnałów i informacji wyborcom jest absolutnie niezbędne. Bez niego przegramy tę kampanię. Proponuję, aby przygotować serię przemówień na temat: „Zagadnienia problemowe". Nie zastąpią one spontanicznych wystąpień gubernatora, będą miały jednak charakter ogólnokrajowy i uzupełnią przemówienia z kampanii przed wyborami wstępnymi. Ponadto powinny sprawiać wrażenie, że zawierają kluczową treść. Wiemy, że w szczegółach zawsze znajduje się potencjalny zalążek katastrofy, ale nie grozi ona w wypadku ogólnego poparcia dla ważnych zagadnień. Przemówienia te naświetlałyby podjęte problemy w sposób satysfakcjonujący prasę i utwierdzały ją w przekonaniu, że mamy realną szansę na prezydenturę. Należy je adresować do elit, środowisk szczególnie nas interesujących i w końcu do ogółu wyborców. Jednocześnie ujęcie problemów nie powinno być zbyt szczegółowe, żeby nas nie zaszuf-ladkowano. Przemowy muszą się dać łatwo adaptować do różnych środowisk, do których będziemy się w nich zwracali. Te regularne, ujęte w oficjalną formę przemówienia, które będą układane pod kątem wydarzeń w najbliższej przyszłości, powinny być pisane co dziesięć dni, żeby zapewnić im maksymalną popularność i aktualność w skali ogólnokrajowej. W ten sposób będziemy mogli zmieniać pozycje, nie wywołując wrażenia manipulacji, a to spowoduje, że prasa poprze nasz program i nasze działania, nie występując przeciwko nam, co miało czasami miejsce w przeszłości. (Do raportu dołączono przykładowe przemówienie). Gary Westergard zamierzał zdrzemnąć się trochę w czasie lotu do Chicago, ale po czterdziestu pięciu minutach spędzonych z dziennikarzem „Rolling Stone" wcale nie miał ochoty na sen; zdecydował się więc przeczytać raport Rossa. Bardzo mu się spodobał, ale wręczył go Edith bez żadnego komentarza. Z powodu wiecu wyborczego zorganizowanego przez Johny'ego Doyle'a na lotnisku O'Hara Edith nie miała już na sobie prostej garsonki ani praktycznego kapelusza. Była ubrana szykownie, a w schowku nad głowami umieściła futro. Kiedy w końcu uniosła wzrok znad tekstu, powiedziała: - Oczywiście nie czytałam tych przykładowych przemówień, ale... - Ja je przeczytałem. Są równie dobre jak sam raport. Po drugiej stronie przejścia między fotelami, o dwa rzędy dalej, siedział w kłębach dymu i kamizelce Kent Jarvis. Był pochłonięty studiowaniem sterty papierów. Westergard dodał: - On nie przewidział tego, co się stanie w Massachusetts. - A David przewidział! Być może powinieneś powiedzieć mu, jak bardzo ci się podobało... - Kiedy najwyraźniej zawahał się, Edith szybko dodała: - Prześpij się trochę, kochanie, ja to zrobię. Nie będziesz do niczego zobligowany, jeśli dowie się tego ode mnie. Westergard z wdzięcznością skinął głową. - Jestem zmęczony - powiedział. Kiedy Edith wstała, żeby poszukać Rossa, Westergard wygrzebał raport niedoszłego mordercy wręczony mu bez komentarza przed dwoma dniami. Nie widziała go ani Edith, ani nikt inny. I nie zobaczą. Przeczytał go jeszcze raz, nie wierząc większości poruszonych tam spraw. Uderzyła go ogromna różnica w porównaniu ze świetnym raportem Rossa o mass mediach, który miał jeszcze świeżo w pamięci. Nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Fletcher spał niespokojnie, sen wielokrotnie przerywała mu wciąż ta sama sekwencja. Terry szybowała w powietrzu, umykając przed nim, i znikała w lesie... Uparcie próbował się przekonać, że prowadził to polowanie nie z chęci zemsty, lecz by zrozumieć. Bezskutecznie. Czy planował zemstę? W stosunku do kogo? Jarvisa? Bardzo wątpił, czy Jarvis był tym, którego szukali, a nawet jeżeli tak, to za nim krył się ktoś inny, do kogo dzwonił dwukrotnie z „Dutch's Tavern". Szkopuł tkwił jednak w tym, że Hopkins - bo jakże inaczej nazywać człowieka z „Dutch's Tavern" i podnajemcę samolotu Presnella - nie mógł strzelać do niego. Sam fakt, że był związany z organizacją Westergarda musiałby oznaczać, że to Gary polecił przeprowadzenie ataku. To jest bzdura. Jednak Nicole, wbrew wszelkiej logice, była przekonana, że Jarvis jest człowiekiem, którego szukają. I nawet jeżeli Hopkins i Jarvis to nie ta sama osoba, to przecież był kimś realnym, konkretnym. I to ten ktoś, jak się upierała, zaatakował ją. Twierdziła, że mógł ukraść kartę, kredytową specjalnie w tym celu, wiedząc, że to żaden trop w poszukiwaniach. Porzuciwszy wszelkie pozory snu, Fletcher potarł zapałką o pudełko. Nicole też nie spała. - Nie śpię. już od godziny - powiedziała. Nastawiła wodę na herbatę, a potem zaczęła pompować lampę ciśnieniową. Fletcher odrzucił na bok kołdrę - było już zbyt ciepło na spanie pod skórą niedźwiedzia - usiadł na brzegu łóżka i masował kolano. I tak jak zwykle zawrzał na chwilę złością wywołaną bólem. - Tego wieczoru, kiedy strzelano do ciebie, David został dłużej w biurze, bo Jarvis zlecił mu przygotowanie wykazu nazwisk. Jego samego nie było tam ani po południu, ani wieczorem. - Czy był na wieczornym przyjęciu u Olafa Gavle'a? - Tak, ale dotarł tam krótko przed Davidem. Z lotniska Robbinsdale do domu Olafa jest niedaleko. Mógł pojechać tam wprost po przylocie... - Jeżeli naprawdę wierzyłbym, że zrobił to Jarvis, to wtedy najzręczniejszym posunięciem byłoby zapytać o to Gary'ego. - Nie! - wykrzyknęła z zaskakującą gwałtownością. Jak gdyby zdając sobie sprawę, że jej reakcja była zbyt gwałtowna, szybko dodała: - To znaczy, powiedzieć mu o tym, tak? Fletcher wzruszył ramionami. - Zapytać, powiedzieć... co za różnica? Przy zapalonej lampie, świeżo zaparzonej herbacie i rozpalonym kominku tłumaczył jej, dlaczego uważał, że atak ze strony organizacji zajmującej się zbieraniem funduszy wyborczych dla Westergarda niewątpliwie musiałby zatwierdzić on sam. Nicole przypiekała nad paleniskiem chleb na grzanki; teraz trochę się rozluźniła, jako że Fletcher nie sugerował już bezpośredniej rozmowy z Garym. - Nie wierzę, że zrobił to Jarvis, chciałbym jednak wiedzieć, czy kiedykolwiek był w wojsku - powiedział Fletcher. - Ten strzelec był amatorem, ale trafił mnie trzy razy z czterystu jardów. Użył właściwej broni i właściwej amunicji do strzelania z takiej odległości przy użyciu celownika optycznego. Jeżeli nie nauczył się tego w wojsku, to gdzie? Skąd wiedział, jakiej użyć amunicji? Skąd ją wziął? Skąd wziął karabin? Co zrobił z nim potem? Nicole przyniosła grzanki oraz trochę marmolady z kredensu i usiadła. Nie zabierała się do jedzenia, lecz zapaliła papierosa. Miała ponurą minę. - David może dowiedzieć się o wojsku i o tym, czy Jarvis zna się na broni palnej, czy nie... - Czy mógłby pogrzebać w aktach i dowiedzieć się, dlaczego użyto tej karty kredytowej i kto naprawdę to zrobił? Bo przecież znacznie bardziej sensowna jest ewentualność, że to wcale nie Jarvis, a jakiś niegroźny ktoś, rzeczywiście noszący nazwisko Hopkins. Ktoś tak nisko postawiony w hierarchii sztabu wyborczego Westergarda, że nikt o nim nie wie. Fletcher odprowadził Nicole do samochodu. Był mroźny, ciemny przedświt. Wiedział, że już nie uśnie, ruszył więc w kierunku, w którym odjechała. Jego buty nierówno skrzypiały na ubitym śniegu. Gary? Nie, nie uwierzy w to. Tak się jakoś złożyło, że nie widzieli się przez prawie czterdzieści lat. Ale gdy byli nastolatkami, przez cztery kolejne letnie wakacje pracowali razem jako robotnicy w tartaku Crowleya Lumberyarda, nabierając w ten sposób siły potrzebnej do hokeja i futbolu amerykańskiego. Gary patrzył na niego z podziwem, niemalże ubóstwiał go, a te długie lata, kiedy nie utrzymywali kontaktu, były bardziej wynikiem nieuchwytności Fletchera niż wrogości między nimi. Wystraszony jeleń przedzierał się przez chaszcze. Było wciąż zbyt ciemno, by go dostrzec, ale uszy Fletchera śledziły jego ucieczkę. Ogłuszająca cisza. - Co mam zrobić? - spytał ostrym tonem Fletch. On, Gary i pan Babs, kierownik tartaku, znajdowali się w pomieszczeniu na niskim parterze, przylegającym do biura. Miał wtedy osiemnaście lat, a Gary szesnaście. - Wykopcie tunel pod całym domem, byśmy mogli ułożyć w nim rury centralnego ogrzewania i klimatyzacji. - Ale to przecież bardzo długi budynek. Jak to zrobić? Pan Babs roześmiał się głupio. - Możecie go wysadzić w powietrze. Kiedy wrócili na górę, Fletcher uśmiechnął się. - Dobra, zrobimy wybuch. Wrócił z lunchu z torbą pełną petard. Żeby łatwiej było je rzucać, poukładali je po kilkanaście sztuk przed sobą. - Na trzy -powiedział Fletch - raz, dwa... To były niegroźne petardy, ale po uderzeniu o jakąkolwiek twardą powierzchnię wybuchały z ogromnym hałasem i intensywnie dymiły. Rzucali nimi o ścianę, jedna po drugiej, w możliwie krótkich odstępach czasu, tak że wszystkie wybuchy zlały się w jedną wielką eksplozję, która wstrząsnęła biurem. Powietrze było gęste od dymu, w uszach dzwoniło im od huku. Z budynku dobiegło ich absolutnie satysfakcjonujące crescendo krzyków i pisków, tupot nóg i trzaskanie drzwiami. Te na końcu schodów otworzyły się gwałtownie; w kłębach dymu dostrzegli sylwetkę krztuszącego się pana Babsa. - Co się, do cholery, stało? - Wysadziliśmy tę budę w powietrze. Oddech Fletchera kłębił się w mroźnym powietrzu jak dym z tamtych petard. Roześmiał się głośno. Przypomniawszy sobie tamten incydent, wiedział już na pewno, że Gary nigdy nie zrobiłby niczego, żeby spowodować jego śmierć. Nie widzieli się od prawie czterdziestu lat, od czasu pijackiej nocy ze starym Charliem, ale przyjaźń nie umiera tak łatwo jak ofiary wypadków. A poza tym Nicole była zaufaną współpracowniczką Gary'ego... Zastanawiał się nad dziwną reakcją Nicole, gdy zaczęli rozmawiać o jej rezygnacji z pracy, albo wtedy gdy zasugerował skontaktowanie się z Garym. Czy było coś między nimi? Wszedłszy głęboko w ciało żony, Ross miał intensywnny i długi orgazm. Nicole wbijała pięty w tył jego ud, w szale uniesienia drapiąc mu plecy do krwi. W ten sposób kochali się wcześniej tylko dwukrotnie. W końcu stoczył się z niej i leżeli obok siebie, wciąż ciężko dysząc. Nicole nie poruszała się, jej brzuch i uda lśniły potem; była zupełnie bezbronna i wyczerpana. Wyciągnęła rękę i ujęła w palce swój kieliszek szampana, który przechylił się niechcący; chłodny lepki płyn spłynął między piersi. - Kochanie, podaj mi chusteczkę! - powiedziała łagodnym głosem. Ale Ross wpatrywał się w sufit, założywszy ręce pod głowę. - O Jezu - powiedział. - Wszystko idzie zupełnie jak we śnie... Kampania... może memoranda dla gubernatora... - Potrząsnął głową. - Po pierwszym gubernator był jak głaz. Zupełnie jak głaz. Jarvis był jego ulubieńcem, a cała reszta napadała na mnie jak hieny, szczególnie Crandall. Ale wtedy... - Kochanie, przepraszam cię, prosiłam, abyś podał mi... Gdy podawał jej chusteczkę nawet nie patrząc w jej stronę, czuła, jak ulatnia się jej miłosny nastrój. Był tak pochłonięty sobą, że prawie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Jego memoranda?, pomyślała ze złością. Kto je opracował, zmusił do napisania ich? Sam nie zrobiłby tego. Nie potrafiłby tego zrobić. - ...kiedy Jarvis wrócił z Bostonu, był przygnębiony. Wiedziałem, że postąpiłem bardzo inteligentnie. Ale dopiero gdy Westergard przeczytał mój drugi raport wczoraj, w samolocie... Próbując utrzymać się w nastroju euforii wywołanej zbliżeniem, weszła mu w słowo. - Jarvis zachowuje się dziwnie. - Tak, od powrotu z Bostonu. - Odwrócił głowę w jej kierunku, żeby uśmiechnąć się lubieżnie. - Wiem, że bardzo chciałaś powiedzieć mi coś o kampanii, ale wydawało mi się, że kochanie się z tobą było ważniejsze. 117 - Po każdym powrocie do domu upodabniasz się coraz bardziej do Jaryisa. - Mam nadzieję, że to, co chcesz mi powiedzieć, dotyczy właśnie jego. To strasznie ambitny sukinsyn. Potrzebuję jak najwięcej informacji, które mógłbym wykorzystać przeciwko niemu. Nicole straciła już wszelką nadzieję na utrzymanie miłosnego nastroju. Zmieniła go teraz na łobuzerski. - O tak, to dotyczy Jarvisa. Zaczęła od samego początku, od Fletchera rzucającego łuski na stół w swojej chacie, a skończyła na tym, że do wynajęcia samolotu użyto trzykrotnie karty kredytowej. Zobaczyła, że mąż coraz bardziej zastyga w bezruchu i poczuła przypływ triumfu. W przeciwieństwie do memorandów, tego David nie mógł jej zabrać. - Dopiero po tym, jak otrzymałam dane z All-Wether Charter Tours, zaczęłam poważnie podejrzewać, że zrobił to Jarvis. - Jarvis - powtórzył matowym głosem David. - W zeszłym roku na wiosnę, kiedy odbierałeś dzieciaki od ojca, pojechał tam razem z tobą. Sądzę, iż kiedyś mu mimochodem powiedziałeś, że tato zawsze wraca do chaty przez pogorzelisko i zatrzymuje się przy tym wypalonym drzewie, żeby zdjąć cięciwę z łuku. Ma dostęp do tego konta, mógłby załatwić sobie kartę kredytową pod fałszywym nazwiskiem. Tato ciągle próbuje ustalić, do kogo dzwonił z „Dutch's Tavem", bo w ten sposób dowiemy się najprawdopodobniej, kto go wynajął do tej roboty. Jeżeli mógłbyś dowiedzieć się, czy był w wojsku... - Przestań! Nuta histerii, która zabrzmiała w tym pojedynczym słowie, sprawiła, że Nicole zadrżała i wylała resztę szampana. - Co się sta... - Cholera, czy ty zwariowałaś? Czy ty i ten twój pierdolony ojciec zgłupieliście do końca? - Wyskoczył dosłownie z łóżka. - Czy chcecie zniszczyć całą kampanię wyborczą? Gubernatora? Mnie? Teraz ona z kolei wpadła w złość. Usiadła na łóżku zwrócona w jego stronę, ściskając kolana, tak jakby było jej zimno; wzburzenie w sposób nagły i niewytłumaczalny wymieszało się ze strachem. - Nikt nie twierdzi, że Gary miał z tym coś wspólnego. Oczywiście, Jarvis działał na polecenie kogoś innego, ale... - Zostaw to w spokoju, dobrze? - wrzasnął. Skoczył do przodu i wskazującym palcem prawie ugodził ją w twarz. - Wiem, dlaczego to robicie! Bo mi zazdrościsz! Próbujecie zniszczyć mnie w oczach gubernatora... - Przestań pieprzyć! - wrzasnęła. Odtrąciła jego rękę, złość wywołana oskarżeniem była silniejsza od zażenowania. - To nie ma nic wspólnego z tobą. Jeżeli nam nie pomożesz... Mocny policzek, który jej wymierzył, odrzucił głowę Nicole na bok. Dzwoniło jej w uchu. Złapał ją za nagie ramiona i zaczął nimi potrząsać z siłą, o którą go nie posądzała. - Do jasnej cholery - sapał. - Powiedziałem: przestań! I wcale nie żartowałem. Ja... nie dopuszczę, żebyś zniszczyła moją szansę na karierę w Waszyngtonie tylko dlatego, że ty i twój pierdolony, świrnięty ojciec... -Chwycił spodnie i zaczął je zakładać, podskakując na jednej nodze. - O mój Boże! - powiedziała na wpół szeptem. - O wielki Boże! Wiedziała już ponad wszelką wątpliwość, ponad wszelkie dowody, ponad rozum kto próbował zamordować jej ojca. Poczuła nagły przypływ nudności podobny do tego, jakiego doświadczył David po tym, jak strzelał do Fletchera w lesie pod Cochrane. Zdążyła dobiec do łazienki w ostatniej chwili. CZęŚĆ TRZECIA Zwierzę może być najpierw zapędzone na miejsce kaźni, aby ułatwić myśliwemu zadanie lub uniknąć kłopotów z transportem ubitej sztuki. Zwierzęta zagania się też w doły, przepaści, na bagna, w ślepe zaułki lub chwyta je w sidła. ROZDZIAŁ 19 Ross z piskiem opon wyjechał tyłem z podjazdu na opustoszałą o tej porze ulicę, a potem ostro ruszył do przodu. Tylne koła zabuksowały na lodzie, samochodem zarzucało na boki, opony dymiły. Ona wiedziała! To wszystko dlatego, że czekał na coś, co mógłby wykorzystać przeciwko Jarvisowi, a tu znienacka zaczęła rozgrzebywać całe jego pieprzone życie. Być może, gdyby nie odezwał się, udałoby mu się skierować ją na fałszywy trop, wycelowałby naładowaną broń w kierunku kogoś innego. Kogokolwiek. Nie! Tylko nie Fletcher! Postrzelony trzykrotnie leżał tam w śniegu, wstrzymując oddech i nie poruszając się, nasłuchując zbliżających się kroków mordercy, wiedząc, że w każdej chwili kula może przeszyć jego mózg. A potem przeczołgał się taki pieprzony kawał... Ręce Rossa zacisnęły się na kierownicy. Ten szaleniec może być na jego tropie! Ściga nie bezimiennego człowieka bez twarzy, ale człowieka z jakimiś powiązaniami z organizacją zajmującą się zbieraniem funduszy na kampanię Westergarda. Nie! Ściga Davida Rossa. Kogoś znanego z nazwiska i wyglądu. Musiał się napić. Od dawna lubili z Nicole restaurację „Vasili's". Była to typowa dla środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych knajpa, gdzie serwuje się steki, lecz mająca sobie tylko właściwy klimat. Właściciele wyemigrowali z Grecji w latach trzydziestych i oprócz tradycyjnych dań mięsnych podawano tam na stoły miseczki z gorzkimi, moczonymi w solance oliwkami, greckie sałatki i ouzo. Ściany też były przyozdobione w greckim stylu. Wisiały na nich portrety brodatych kapłanów obrządku greckiego i kobiet o surowych twarzach. Były też skrzyżowane szable z zakrzywionymi lśniącymi ostrzami, strzelby o długich lufach, najprawdopodobniej używane w jakiejś wojnie grecko--tureckiej, może w tej, w której brał udział Byron; zniszczone metalowe garnki, kolorowe koszule chłopskie przymocowane w ten sposób, by wyeksponować połysk materiału, miękkie czapki z czerwonymi kutasikami, stare, pomarszczone skórzane buty ze spiczastymi, podwiniętymi noskami i frędzlami zwisającymi z cholew. Tradycja. Rodzina. Szacunek dla starszych niezmienny od pokoleń. Nikt tu nie rozbijał talerzy o podłogę. Nie było tu nic z przepychu i wybujałej radości życia tawern z Rodos. Siedząc na pokrytym skórą stołku barowym, Ross zastanawiał się nad tym, jak wszystko kiedyś wydawało się proste. Wystarczyło spełnić nie wypowiedziane życzenie gubernatora i wspiąć się razem z nim na sam szczyt. Choć to wręcz nieprawdopodobne, jednak udało mu się odnieść sukces. Barman ułożył przed nim serwetę i postawił miseczkę z preclami. Od stolików dobiegał cichy szmer głosów i od czasu do czasu wybuch śmiechu. - Witaj, Dave, co dla ciebie? - Cześć, Fred. Hm, burbon bez wody i lodu. Fred napełnił po brzegi małą szklaneczkę i ostrożnie postawił ją na miniaturowej tekturowej podstawce z rysunkiem kobiety ł podpisem: „Jeśli o nikim nie możesz powiedzieć nic miłego, to chodź tu i usiądź przy mnie". Ross wypił całość jednym haustem. - Na drugą nogę. - Robi się, złociutki. Fred miał blade wyłupiaste oczy i nalaną ogoloną twarz, i pachniał intensywnie wodą kolońską „English Leather". Nalał. Ross równie szybko wlał w siebie burbona. O Boże, ale to mu było potrzebne! Potem uświadomił sobie, że dokładnie to samo pomyślał w tym małym obskurnym barze w Cochrane po tym, jak strzelał do Fletchera. Musiał podejść do tego racjonalnie, a nie emocjonalnie, jak to zrobił przy Nicole. Dobrze, spróbuję potraktować to jako niefortunną, potencjalnie sensacyjną historyjkę, którą prasa może wywęszyć na marginesie kampanii wyborczej Westergarda. Gestem poprosił o jeszcze jednego drinka. Oceń, na ile poważna jest groźba przecieku do publicznej wiadomości, określ najgroźniejszych przeciwników, opracuj kroki mające na celu zminimalizowanie ewentualnych konsekwencji - analizował w myślach. Po pierwsze - stopień zagrożenia Tym swoim wybuchem praktycznie powiedział Nicole, że to on, a nie Jarvis próbował zabić Fletchera. Zatem ona wie. Po drugie - potencjalni przeciwnicy. Oczywiście Fletcher, ale trudniej będzie z Nicole. Pociągnął łyk trzeciego drinka. Czy postawiona przed wyborem będzie lojalna w stosunku do swojego ojca, czy też wobec męża? Jej przywiązanie do dzieci zadziała na korzyść Rossa. Och, gdyby był dla niej lepszym mężem, kiedy miało to istotne znaczenie! Jeżeli postępowałby tak od początku, to przede wszystkim w ogóle do tego by nie doszło. Dlaczego wybiegł z domu jak szalony pół godziny temu? Ale nie miał wtedy innego wyjścia. Coś mu się kotłowało w żołądku, a napięcie chwyciło za skronie niczym stalowe obcęgi. Zachowaj spokój. Jeżeli Nicole nie zadzwoniła do ojca pod wpływem pierwszego impulsu, to najprawdopodobniej uświadomiła już sobie, że nie przyznał się wprost do próby zabójstwa. Jest zdecydowaną, racjonalnie myślącą kobietą 'o rozwiniętym poczuciu sprawiedliwości - musi brać pod uwagę prawdopodobieństwo, że krzywdzi cię, obciążając winą- mówił wewnętrzny głos. Ross zakładał, że Fletcher nie wiedział jeszcze, kim był jego niedoszły morderca. Zatem ciągle miał jeszcze czas, żeby opanować sytuację - zminimalizować straty, jak określali to w biurze wyborczym. Miał teraz dwie możliwości. Wrócić do domu i przyznać się albo iść tam i zdecydowanie zaprzeczyć wszystkiemu. Przeczytał kiedyś, że jeżeli żona odkryje, iż mąż ma romans, bez względu na to, co wie albo wydaje się jej, że wie, należy zaprzeczać wszystkiemu. Zaprzecz, oceń jej reakcję i przejdź do ofensywy. Na chwilę spuścił głowę i nadgarstkami przetarł oczy. Był bardzo zmęczony. Gdyby tylko mógł pójść do niej i porozmawiać, powiedzieć, jak bardzo się boi, jak bardzo wszystko jest popieprzone. Nie mógł tego zrobić. Nigdy nie otwierał się przed nikim. Musiał to jakoś przetrwać. Zaatakować ją za jej zazdrość - jej oczywiste pragnienie, żeby być na jego miejscu przy gubernatorze i robić to, co robił on. A potem... Potem powinien oświadczyć, że był przekonany, iż sypiała z gubernatorem, zanim on został jej narzeczonym. To właśnie mogli sugerować mu Jarvis i Edith Westergard na Florydzie. I stwierdzić też, że przestała pracować w biurze gubernatora, bo ciągle nie był jej obojętny. Oczywiście, to bzdura, ale te argumenty będą stanowić ciężką artylerię w tej regularnej bitwie, którą zapewne stoczą. W najgorszym wypadku zyska trochę na czasie. Ale ześlizgując się ze stołka wiedział, że musi się jakoś zaasekurować przed tym sukinsynem o stalowych nerwach, który potrafi nie poruszyć się, leżąc w śniegu i swojej krwi, w chwili gdy człowiek, który strzelał do niego, zbliżał się, by sprawdzić czy żyje. Sklep sportowy o kilka przecznic dalej będzie jeszcze otwarty. Teraz nadszedł czas, żeby kupić pistolet, o którym myślał już na Florydzie. Nicole, ubrana w gruby szlafrok, chodziła tam i z powrotem po salonie, kuląc się w sobie, jakby była przeziębiona, i machinalnie zaciągając się papierosem. Oczy spuchły od płaczu, a policzek wciąż ją piekł i był zaczerwieniony w miejscu, gdzie zetknęła się z nim ręka Davida. Dlaczego nie dostrzegła tego wcześniej? Dlatego, że było to tak potworne? Dlatego, że równie dobrze mógłby spróbować zabić własne dzieci? Dwukrotnie podnosiła słuchawkę, żeby zadzwonić do ojca, i dwukrotnie ją odkładała. Mimo jego zapewnień, że polowanie na mordercę jest tylko abstrakcyjnym ćwiczeniem z logiki, wiedziała, jak zareaguje na wieść, że to David strzelał do niego. Gnałby tu z tych swoich północnych lasów niczym zgłodniały wilk. Kiedy była malutka, w jej marzeniach Fletcher wydawał się najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Wypełniał w całości jej horyzont. Potem zaczął wyjeżdżać i wrażenie to zmalało. Teraz... Pomyślała o szoku, jaki przeżyją dzieci, gdy przybędzie tu z północy w pogoni za Davidem. Czy David sam nie powinien wziąć tego pod uwagę? To przecież jego dzieci. Ona była tylko macochą. Podjęła jeszcze jedną próbę, ale po pierwszym sygnale rzuciła słuchawkę na widełki. A jeżeli wybuch wściekłości Davida i uderzenie jej w twarz było spowodowane przypuszczeniem, że jest zazdrosna? Może bał się, że ta zazdrość zniszczy szansę na karierę w Waszyngtonie, na której tak bardzo mu zależało? Nie, uderzył ją ze strachu, a nie z wściekłości. W chwili gdy gwałtownymi ruchami gasiła papierosa w popielniczce stojącej na pianinie, z dołu dobiegł ją hałas automatycznie otwieranych drzwi garażu, uruchamianych pilotem w samochodzie Davida. Zapaliła kolejnego papierosa; z założonymi rękoma, kamienną twarzą i szklistymi oczami stała na środku salonu. Napięcie tężało w niej, gdy słyszała jego kroki na schodach w piwnicy. Zatrzymał się na chwilę na podeście i wszedł do holu, gdzie zostawił płaszcz i rękawiczki. W końcu pojawił się w szerokim, obramowanym sklepieniem łukowym wejściu. - Ty pieprzony sukinsynu! - wybuchnęła. - Kochanie, naprawdę bardzo mi przykro, że cię uderzyłem. - Uśmiechnął się jak hiena, która znalazła ofiarę zabitą przez jakiegoś innego drapieżnika. -Byłem przemęczony, a potem ty... - A potem ja zareagowałam zbyt mocno na to, że próbowałeś zamordować mojego ojca? - Chyba nie myślisz, że... Wściekła pokręciła głową. - Jak to się stało, że aż tyle czasu zajęło mi rozszyfrowanie mordercy? Wszystko, co mówiłam o Jarvisie pasuje do ciebie. To ty jesteś tą nędzną kreaturą z podłą duszyczką! Mogłeś zrobić to wszystko, o co posądzałam Jarvisa, tyle tylko, że łatwiej. Spóźniłeś się tamtego wieczoru na przyjęcie... - Dzwoniłem do ciebie z biura! - Dzwoniłeś do mnie z „Dutch's Tavern" w Cochrane. To ty przeprowadziłeś dwie rozmowy, które próbuje zlokalizować tato. Ale z tej Nicole naiwna idiotka, co? To Jarvis był w biurze, a ty byłeś tam i strzela... - Głos jej się załamał. - Strzelałeś do mojego ojca! Ale dlaczego?! Potrząsnął zaciśniętymi pięściami, udając frustrację. - Ale ja nic nie zrobiłem. Właśnie to próbuję ci powiedzieć. Byłem w biurze i... - Spytamy Jarvisa, dobrze? - On i tak będzie kłamał, żeby mnie wrobić. - A ty nie kłamiesz? Ty wstrętny... Zrobiłeś to, wiem o tym. Zadzwonię teraz do ojca, żeby mu o tym powiedzieć. Ross zachichotał niepewnie. - Kochanie, jeśli to zrobisz... - Boisz się go, tak? - Cały czas narastała w niej wściekłość. - Potrafiłeś ukryć się w lesie i strzelać do niego z zasadzki, ale sama myśl o tym, żeby stawić mu czoło... - On... on jest po prostu szaleńcem - powiedział słabym głosem Ross. -To, przez co przeszedł w Korei... U niego wszystko opiera się na instynkcie. Nie czekałby z wysłuchaniem do końca, on by po prostu... - Ty morderco, dlaczego nie powiesz mi prawdy? - Nicole, przecież nikt nie zginął. Jeżeli tylko pozwolisz mi... - Równie dobrze mógłby nie żyć. A tak jest kaleką; fizycznie i psychicznie. Zostawiłeś mu tylko jedno: nienawiść. Ross wrzasnął: - Do jasnej cholery, Nicole, nie strzelałem do nikogo! Zapytajmy o to Jarvisa, dobrze? - Tej sztuczki już próbowałaś - roześmiał się szyderczo. - A może powinniśmy go spytać o twój romans z gubernatorem? - Co? - spytała ostro. - Co powiedziałeś? - Czy wydaje ci się, że jestem głupi? Czy sądzisz, że Jarvis, Edith Westergard i ludzie ze sztabu wyborczego nie mają oczu? Wszyscy wiedzieli, że sypiałaś z nim, zanim zaczęłaś widywać się ze mną - a może nawet i potem. To facet, który mógłby być twoim ojcem, do diabła, to przecież najlepszy przyjaciel twojego ojca! Poszłaś z nim do łóżka, żeby zrobić karierę i... - Być może po tobie potrzebowałam dla odmiany prawdziwego faceta. Ross był do głębi wstrząśnięty. - Przyznajesz się do tego, że z nim spałaś? - Oczywiście, że tak. I trzy miesiące po naszym ślubie znowu zaczęłam to robić. - Co? Ty... Nie wierzę... Roześmiała się mu prosto w twarz. - To cię naprawdę porusza, co? - Szła teraz w jego stronę, uśmiechając się pogardliwie. - Chcesz, żebym opowiedziała ci o tym tak, jak zrobiłby to Jarvis? Łącznie z nazwą hotelu i informacją, ile razy co kto komu zrobił? - Nie odważyłabyś się sypiać z nim po naszym ślu... - Odważyłam się i sypiałam. Oczekujesz, że cię w związku z tym przeproszę? Przykro mi tylko z jednego powodu: że zerwałam to, żeby zostać żoną kogoś tak małego jak... Do diabła z tobą! Beze mnie, bez moich rad jesteś niczym! Jesteś tchórzem i mordercą! Wynoś się z tego domu! Natychmiast! Nie mogę patrzeć na twoją kłamliwą gębę! - Kochanie, jeśli posłuchałabyś... - Czego? Nie powiedziałeś mi słowa prawdy! Dopóki jej nie usłyszę... -I nagle spytała jeszcze ostrzejszym tonem: - Strzelałeś do mojego ojca? -Nicole, posłuchaj tylko... - Czy strzelałeś do mojego ojca? - Czy nie rozumiesz, że to wszystko nie jest takie proste... - Strzelałeś do niego? Rozłożył ręce. - Strzelałeś? Ukrył twarz w dłoniach. Tak bardzo był zmęczony! Tak bardzo się bał. Musiał się otworzyć. Musiał to z siebie wyrzucić. - Tak, ale... - I przyznajesz się do tego przede mną! - krzyknęła w desperacji. - To twoje żałosne tłumaczenie się z... Ale dlaczego? Podniósł głowę do góry. - Nie widzisz, że to wszystko nie jest czarno-białe. To... - Dlaczego? - Powiesz mu, że to ja? - Musisz powiedzieć mi, dlaczego to zrobiłeś! - Zabiłby mnie pacnięciem ręki, tak jak zabija się muchę. - Czy naprawdę uważasz, że przejęłabym się tym? -Nicole... Opadł przy kominku w fotelu, w którym zwykle czytał popołudniowe gazety, i nagle, jak po pęknięciu tamy, wszystko wypłynęło z niego. Gubernator siedzący z nogą założoną na swoje biurko jedenaście miesięcy temu, jego reakcja na sondaż dający mu pewną szansę w roli czarnego konia w wyścigu prezydenckim, jego wielka pięść zaciśnięta w bezsilnej złości. Prezydentura Stanów Zjednoczonych. Tutaj. A tam facet, który jeśli tylko zechce... Pięść rozwarła się i prezydentura uciekła na zawsze. - Mój ojciec? Miał na myśli mojego ojca? - zapytała zaskoczona. - Co takiego ojciec mógł...? Tego Ross nie wiedział, ale przedstawił jej całą sytuację, powiedział, wszystko o tym, co i jak się wydarzyło, a nawet opisał, co działo się w jego umyśle, gdy stopniowo rodził się w nim plan zabicia Fletchera. To była najważniejsza robota w dziedzinie stosunków międzyludzkich w jego dotychczasowej karierze. Musiał to wreszcie komuś wyznać, a z nią wszak spędził ostatnie cztery lata swego życia. I tak bardzo się bał, że bez jej milczenia nie pozostanie przy życiu. Wiedziała, że on nie potrafi zabijać i że już nigdy nie spróbuje tego zrobić. Powiedział jej o pistolecie, który włożył do szafki z narzędziami na podeście schodów do piwnicy. Ten pistolet się mógł okazać ważniejszy dla jego przeżycia niż milczenie Nicole. ROZDZIAŁ 20 Gdy Ross usiłował wyksztusić z siebie usprawiedliwienia dotyczące morderstwa, było już około północy. W tym czasie Fletcher wracał lasem po skrzypiącym śniegu do chaty. Było bezchmurnie i zimno, księżyc w pełni rzucał na śnieg koronkowe wzory nagich gałązek drzew liściastych i brodate sylwetki strzelistych sosen. Do wiosny nie było już daleko. Za dnia śnieg rozmiękał na otwartym terenie, a ponadto, co jest niepodważalną oznaką zmieniających się pór roku, klucze gęsi i kaczek wracały do swoich lęgowisk. Zatrzymał się, gdy o kilkanaście kroków przed nim przez ścieżkę przeszła ciężarna łania, a za nią jej urodzony zeszłej wiosny jelonek. Zwierzęta poruszały się niezbyt ostrożnie. Po drodze łamały gałązki, od czasu do czasu skubiąc kęs uschniętej trawy albo kępkę nieśmiało pączkującego jesionu, pożywienia bardziej atrakcyjnego niż gorzkie gałązki wierzb rosnących na ich stałych żerowiskach. Gdyby stał trochę bliżej, mógłby niezauważalnie pogłaskać je po bokach. Robił to wiele razy pod kuratelą Starego Charliego, marząc o tym, że pewnego dnia dotknie boku szarego wilka. Ale drapieżniki są znacznie ostrożniejsze niż ich ofiary. Z krzaków, przy których się zatrzymał, żwawo wyskoczyła para szaraków. Zaczęły ogryzać rodzące się pączki agrestu, który rósł na skraju pogorzeliska. Zdał sobie sprawę, że kiedy David dowie się czegoś istotnego o Jarvisie, a może to nastąpić już wkrótce, będzie musiał opuścić te zalesione, bagienne i pagórkowate obszary, o których przyzwyczaił się myśleć jak o swoim lesie. Więc, póki co, trzeba się tym cieszyć. Trzeba cieszyć się nocą - pomyślał chłopiec. Żeby usiąść, odgarnął śnieg z leżącej kłody. W tym odsłoniętym, przypominającym park zakątku, graniczącym z polami ornymi, kilkanaście lat temu dokonano wyrębu. Wyobraźnia potrafi widzieć krzaki malin jako przycupnięte kostuchy, ukryć demony w gęstwinach, dostrzec trupy w próchniejących kłodach. Oczywiście Stary Charlie powiedział, że w lesie nigdy nie należy się bać. , Po prostu, musisz stać się na tyle dobry, żebyś ty nie zaskoczył nikogo ani niczego oraz żeby ono nie zaskoczyło ciebie. Ześliznął się z kłody w śnieg i położył wzdłuż niej na plecach, wpatrując się w zimowe niebo. Chroniony przez warstwy ciepłego ubrania pozwolił, by jego myśli unosiły się i przesuwały jak obłoki, które od czasu do czasu zasłaniały księżyc. Może uda mu się namówić tatę, żeby przyjechali nad rzekę w następną sobotę. Mogliby wtedy przejść się po zamarzniętych brodach na bagna West Newton A skoro już tam będą, to chyba oczywiste, że podrzucą zapasy Charliemu i aktualnemu Spotowi? Charlie wszystkie swoje psy nazywał Spot. Wyglądało na to, że żaden z nich nie żył długo -jednego zabił ryś, drugiego utopił w bagnie wielki stary szop, którego ten głupek ścigał w wodzie, trzeci zmarł we śnie. Ale miesiąc czy dwa później był już kolejny Spot. A czy jest taki pies, który nie chciałby mieszkać w pobliżu rzeki, w chatce z nasmołowanej tektury? W taką noc, w ostatnią noc ferii, chłopiec był pewny, że on sam chciałby. Plamki na pulchnej kremowej powierzchni księżyca w pełni wydały mu się podobne do żyłek na ukradkiem widzianej piersi karmiącej kobiety w „ Town Talk Cafe ", gdzie był w zeszłym roku. Poczuł ten sam gorący, ciężki ucisk w kroczu; taką samą reakcję, jaką wywołał w nim podskakujący na wybojach autobus, kiedy wracał ze szkoły. Na przystanku zasłaniał się książkami. Umarłby chyba ze wstydu, gdyby jakaś dziewczyna zobaczyła sterczący przód jego spodni. Leżał w śniegu, było mu ciepło i wygodnie. Przypomniał sobie opowiadanie Jacka Londona, w którym jeden facet zamarzł na śmierć. Jakoś tak usnął i nie obudził się już... Chłopiec ocknął się. Księżyc był teraz dużo niżej, musiało być już po północy. We śnie przekręcił się na bok i odebrał, mimo nauszników, kilka dźwięków, które rozchodziły się po zamarzniętej ziemi. Tup, Tup-tup, tupit-tupit, tup... Podniecenie i strach skróciły jego oddech, serce zaczęło walić jak oszalałe. Jedynym potencjalnie groźnym zwierzęciem, z jakim się dotąd zetknął, był czarny niedźwiedź. Zdarzyło się to przed trzema miesiącami, ale ciągle nie mógł spokojnie myśleć o tym, że trafione kulą zwierzę mogło go zaatakować, zamiast umknąć w chaszcze. Ale w lasach były nie tylko zwierzęta - często byli tam ludzie. Pomyślał o przodkach Charliego, do których on sam nigdy się nie przyznawał: wojownikach Czipewejów, Winnebago i Siuksów, przemykających się bezszelestnie przez lasy niczym duchy. Stary Charlie nauczył go, że w ciemności nie należy bać się żadnego człowieka: „ Sam stajesz się niedostrzegalną częścią nocy " - mówił. Tupanie nie ustawało. Nie bał się już, uniósł się nieznacznie, żeby z zaciekawieniem zerknąć ponad kłodą. Zające! Na tej taczce było mnóstwo nor - pod krzakami, pomiędzy korzeniami ściętych pni, pod kłodami Tu, na skrzyżowaniu trzech ścieżek, było kilkadziesiąt zajęcy, a wciąż przybywały nowe. Nigdy nie widział ich tyle w jednym miejscu. Brykały w bladoniebieskim świetle; pod łapkami rozmazywały się ich wirujące cienie. Utworzyły nieregularne koło, a wszystkie zwrócone były pyszczkami do środka. Stały na tylnych łapkach i podskakiwały jak tancerze z Legionu Amerykańskiego na paradzie podczas obchodów Święta Niepodległości. W środku koła znajdowało się kilka samców rozgrzanych namiętnością; ich długie, silne tylne nogi mocno tłukły o ubity śnieg. Tup-tup, tupit-tup, tupit-tup, tup, tup! Poruszył się, żeby lepiej widzieć, ale w tym samym momencie szaraki rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Ostrzeżone przez swoich strażników, wpadały na siebie w panicznej ucieczce. Kilka sekund później mała polanka była pusta. Zmartwiony chłopiec przez następne pół godziny nawet nie drgnął, ale nie powrócił już ani jeden zając. Nim poczłapał do domu, zatrzymał się, by gołą ręką dotknąć wydeptanego śniegu. Był tak ubity, jakby w tym miejscu skakali ludzie, a nie zające. Do diabła ze szkołą, jutro w nocy pójdzie... Odgłos pracowicie poruszających się zębów, ogryzających w ciszy nocy cienkie gałązki sprawił, że Fletcher ponownie zdał sobie sprawę z obecności zajęczej parki żerującej o kilka kroków od niego. Wtedy, bardzo dawno temu, gdy wrócił do domu, ze szczegółami opowiedział rodzicom o tańcu zajęcy. Wątpliwe jest, czy mu uwierzyli. Zające nie tańczą - nigdy tego nie robiły i nie będą tańczyć. Później kilkakrotnie przychodził tam nocami, ale nigdy już ich nie zobaczył. Zaczął wreszcie przypuszczać, że to mu się przyśniło, ale po wielu latach trafił na książkę ze wspomnieniami przyrodnika, Charlesa Lmngstona Bulla. Buli w czasie nocnej wędrówki zimą w lasach stanu Maine widział ten sam rytuał. Poczuł w sobie nagły przypływ złości. Dlaczego marnował swój czas, próbując odnaleźć człowieka, który do niego strzelał? Jego miejsce było tu, na odludziu. Możliwe, że brakowało mu wewnętrznego spokoju, ale przynajmniej nie prowadził ze sobą wojny. Tutaj wypracował swój prywatny rozejm; zostanie i będzie go przestrzegał. Wstał. Zupełnie zesztywniał po godzinie całkowitego bezruchu. Zające uciekły do swojej kryjówki. Zadzwoni do Nicole i powie, że rezygnuje z polowania. Drapieżnicy nie mogą być Hamletami, dręczącymi się swoim postępowaniem. Jeżeli odnalazłby „swojego" człowieka i nadeszłaby chwila zabicia go, musiałoby odbyć się to bez zastanawiania, w sposób naturalny, tak jak oddychanie. A w jego wypadku byłoby inaczej. Fakt, że nie potrafił zastrzelić jelenia, pokazał mu, kim był: okaleczonym drapieżnikiem, który stał się tylko ofiarą. ROZDZIAŁ 21 Fala upałów ogarnęła Chicago w połowie marca. Nikt nie spodziewał się takich temperatur w okresie, gdy na bocznych ulicach leżały sterty brudnego od spalin śniegu, a rzeki były skute lodem. Tym bardziej że wszyscy wiedzieli, iż już wkrótce lodowate wiatry znad Kanady znowu będą wiać nad jeziorem Michigan. Ciepłe promienie południowego słońca, wpadające ukośnie przez przyciemnione podwójne okno w luksusowym apartamencie Westergarda w hotelu „Carl Sandburg", wydobywały w atrakcyjny sposób ostrość i wyrazistość rysów gubernatora. W kampanii telewizyjnej wyraziste rysy oznaczały dodatkowe głosy. Bardzo się cieszył z tego ciepła. Wybory wstępne były wyznaczone na siedemnastego, czyli za dwa dni, a on był zmęczony. Miał nadzieję, że ta fałszywa zapowiedź lata ociepli trochę atmosferę na cotygodniowym zebraniu jego sztabu wyborczego. - Jackie Jefferson to miejscowy chłopak, który dobrze sprawdził się w wielkim złym świecie ogólnokrajowej polityki. - Jarvis podniósł głos, bo w godzinach szczytu hałas z dzielnicy Loop docierał nawet tu, na trzydzieste piętro. - Nie ma najmniejszych szans na nominację, ale może namieszać innym; zagarnie jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent głosów Murzynów z Chicago. A to oznacza... - ...figę z makiem. - Żona kazała ci rzucić pod moim adresem ze dwa dowcipy, tak? -odparował Rossowi. Po szoku wywołanym porażką w Massachusets Jarvis rozwinął w sobie spóźnione poczucie ostrożności w stosunku do kampanii. -Pajacowanie Jeffersona oznacza, że w puli zostanie tylko siedemdziesiąt procent głosów bezpośrednich. A sondaże wskazują, że Fiksdahl zdobędzie ponad połowę z nich - licząc ogólnie - czterdzieści pięć procent. - Sondaże się mylą. Gubernator zgłosił listy kandydatów do wszystkich stu sześćdziesięciu miejsc w głosowaniu w Chicago. - Ross odwrócił się w stronę Hastingsa Crandalla. - Jak wielu potencjalnych kandydatów zakwalifikował Fiksdahl? - Z ostatnich obliczeń wynika, że czterdziestu dwóch. - Nawet na tym nieoficjalnym zebraniu Crandall był ubrany z typową dla absolwentów najlepszych amerykańskich uniwersytetów perfekcją. Przy nim Jarvis wyglądał na wymiętoszonego. - A jako że wybory są za dwa dni, nie zakwalifikuje już nikogo więcej. - Nie musi - odparował Jarvis. - Kiedy z wyborów wypadli Austin, Reubin i Liebert, zebrał trzydziestu czterech oficjalnie neutralnych kandydatów, którzy go poprą. Crandall powiedział: - Czyli w sumie siedemdziesięciu sześciu, o ile wszyscy z nich zostaną wybrani. W czasie głosowania nie będą oficjalnie popierać Fiksdahla... - A poza tym, komu aż tak bardzo zależy na głosach bezpośrednich? -ostro spytał Ross. - Gubernator uzyskał właśnie dziewięćdziesięciu dziewięciu delegatów łącznie w Michigan i Arkansas. Myślę, że zdobędzie więcej niż połowę spośród stu osiemdziesięciu jeden głosów delegatów z Illinois, bez względu na to, jak ułoży się sytuacja z głosami bezpośrednimi. - To są twoje pobożne życzenia! - parsknął Jarvis. - Jefferson dostanie głosy Murzynów, Fiksdahl dostanie głosy związków zawodowych... - Tak jak na Florydzie? Westergard, dzięki tajnym negocjacjom w korytarzu hotelowym z regionalnymi bonzami UAW, uzyskał minimalne zwycięstwo nad Fiksdahlem -poparcie delegatów ze związków zawodowych. - Na Boga, Ross! Na Florydzie gubernatorowi udało się dogadać ze związkowcami. Ale tutaj... - Tutaj może zrobić to samo. - To cholernie mało prawdopodobne - odparł Jarvis. Ale nie wywarło to większego wrażenia: wszyscy wiedzieli, że Westergard prowadził tajne konsultacje z szefami różnych central w Chicago. - Z wyjątkiem samego Chicago Illinois jest stanem republikanów -powiedział Ross. - Republikanie i niezależni często głosują tu inaczej, a młodzi bogaci zwolennicy tej partii mieszkający na przedmieściach będą głosować na gubernatora choćby tylko po to, żeby zamieszać w machinie wyborczej demokratów w hrabstwie Cook. Westergard przyglądał się im prawie bez emocji, ważąc i oceniając argumenty. W listopadzie na przyjęciu u Olafa Gavle'a Ross powiedział, że Fletcher zginął w wypadku na polowaniu. Dopiero w New Hampshire Jarvis mimochodem napomknął, że spotkał Fletchera żywego i zdrowego w wigilię Bożego Narodzenia. Ta rozbieżność mogła stać się polityczną miną i dlatego zamierzał po dzisiejszym zebraniu wydusić z Davida całą prawdę o tym cholernym incydencie. A teraz nie był tego pewny, bo Ross stał się najbystrzejszym w całym sztabie wyborczym analizatorem bieżącej sytuacji. Nie miało znaczenia, czy to były jego poglądy, czy też - jak twierdził Jarvis - należały do Nicole; były to właściwe poglądy. Być może w tej chwili potrzebował go. Ręce Davida wyraźnie się trzęsły, kiedy nalewał sobie drugiego drinka z piersiówki i dodawał do niego wody z kranu w łazience. Stał w oknie, sączył drinka i patrzył wzdłuż South Federal w stronę budynku giełdy. Dręczyła go świadomość, że na stoliku przy łóżku stoi telefon. Mrugające czerwone oko aparatu oznaczało, że czekała na niego jakaś wiadomość. Dopiero przed paroma minutami wyszedł z zebrania, na którym obecni byli wszyscy ze sztabu wyborczego, tak więc mogła ją zostawić tylko Nicole przebywająca w Minneapolis. Chciał poznać jej aktualny stan psychiczny, ale z drugiej strony bał się. A jeżeli dzwoni, żeby zawiadomić go, że jednak zdecydowała się powiedzieć Fletcherowi? Albo że już to zrobiła? Wybory wstępne w Minnesocie odbywały się tylko w dwa dni po prawyborach tu, w Illinois, ale nie mógł prosić, żeby ludzie z ochrony na okrągło zajmowali się nim w Minneapolis. Nie mógł też powiedzieć prawdy gubernatorowi. Jeżeli Fletcher rzeczywiście by nie żył, to wtedy w pośredni sposób Ross dałby do zrozumienia gubernatorowi, że to we śnie on zdjął ciężar z jego barków i mógłby liczyć na odpowiednią nagrodę, gdy kandydat wprowadzi się do Białego Domu. Ale nawalił. Rozdzwonił się telefon. Ross opróżnił szklaneczkę, minął go i ruszył w stronę drzwi. ROZDZIAŁ 22, Nicole przemierzyła kuchnię zadowolona, że dzieci były zajęte oglądaniem telewizji w salonie. Musi przemyśleć, dlaczego David jej unikał? Przecież obiecała mu, że nie podejmie żadnych kroków w czasie jego nieobecności. Ale to było dwa dni temu. Dwa dręczące dni. A teraz nie chciał rozmawiać z nią przez telefon. To sprawiło, że całą jej uwagę pochłonęła uparta myśl, że to jednak on strzelał do jej ojca. Chciał zabić, lecz zamiast tego okaleczył go. Okaleczył na zawsze. Nalała sobie wody mineralnej z lodówki, a potem pustą szklanką pocierała czoło. Rozpalona głowa pękała z bólu. Ojciec był prawym człowiekiem, a jej mąż to sukinsyn. Po co więc tak się dręczyć? Po co się wahać? Honor, prawda, uczciwość - wszystkie te wartości wymagały, żeby dopadła Davida, i powiedziała mu, że... To nie takie proste. Była też druga strona. Dzieci. Kampania prezydencka Gary'ego. Skandal. A nawet David. Kiedy siedział w wielkim fotelu i wyznawał swe grzechy, wzbudzał w niej współczucie; tak zresztą jak zawsze, bez względu na to, w jakim stopniu była na niego wściekła. Coś więcej nawet niż współczucie; w chwilach jego słabości i szczerości była to niemalże miłość, miłość rozpalona od nowa. A ojciec? Czy on nie bardziej od Davida zasługiwał na jej współczucie, bez względu na to, co obiecywała wcześniej? Zadzwonił telefon. Chciała podnieść słuchawkę, zanim drugi sygnał poderwie któreś z dzieci do aparatu w salonie. - David - powiedziała do słuchawki. - Zdecydowałam się... - Sądząc po twoim tonie, powinienem się cieszyć, że nie jestem Davidem. - O, tata! - Nie była na to przygotowana. - Miałam właśnie zadzwonić do ciebie... A Fletcher powiedział: - Postanowiłem zadzwonić do ciebie... Obydwoje zamilkli; pomiędzy nimi dźwięczała tylko odległość wielu mil. Odległość rzeczywista i metaforyczna, pomyślała Nicole. Westchnęła ciężko: - Tato... Wystarczyło, żeby powiedziała: „Tato, to David strzelał do ciebie. Sądził, że robi przysługę Gary'emu". Tylko tyle. I pozwoliłaby... pozwoliłaby, żeby załatwili to między sobą; ojciec i David. I Gary. Ale w tym momencie przed oczami zawirował jej obraz ojca, jaki zapamiętała z dzieciństwa. Człowieka, który wypełniał jej świat od horyzontu do horyzontu. Człowieka, który mógł i potrafił wszystko. A gdy był rozzłoszczony, robił to, co chciał. I David... skulony, płaczący w fotelu... „Czy ty, Nicole, bierzesz tego...". Czując ogromny natłok myśli, powiedziała: - Tato, David... ustalił, że to nie był Kent. - Fletcher nie odezwał się. Mówiła dalej przerażona jego milczeniem. - Tego wieczoru był w biurze, a ta karta kredytowa została skradziona. Tak więc myliłam się... Usłyszała koniec własnego zdania wypowiedziany prawie błagalnym tonem i pomyślała: o Boże, co ja robię? Przecież postanowiłam powiedzieć. - Kochanie, to naprawdę nie ma już znaczenia. Ale jego milczenie tak bardzo ją wystraszyło i pozbawiło resztek odwagi, że wysokim, ściśniętym głosem wyrzucała teraz z siebie słowo za słowem, żeby zapełnić tę oskarżającą ciszę. - Tato, może nie powinniśmy się tym martwić, że nic mu się nie udało odkryć w twojej sprawie... - Smukły szary wilk błyskawicznie przybiegłby z północy i byłoby już po Davidzie. - Bo i tak nie będę ci mogła przez jakiś czas pomóc w poszukiwaniach... Będę... będę chyba... musiała... - Nicole, kochanie. Powiedziałem, że to... - Ja... David prosił mnie, żebym... towarzyszyła mu... w podróżach związanych z kampanią. - Usiłowała się zaśmiać - Wiesz, jak bardzo pasjonuje mnie polityka. - A co będzie z dziećmi, kiedy ty pojedziesz do Chicago? - Ee... David powiedział, że być może jego matka zostanie z nimi przez tydzień albo dwa. - Tydzień albo dwa? To wybory w Illinois nie odbywają się pojutrze? Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że i jego męczyły chwile milczenia. - Tak, ale ee... być może będę z nim przez resztę kampanii, przynajmniej od czasu do czasu, aż do zjazdu wyborczego demokratów w San Francisco, w lipcu. Nigdy nie byłam w San Francisco. - Pytałem dlatego, że mógłbym posiedzieć z dzieciakami, jeżeli nie udałoby się ci załatwić nikogo innego. - O, nie! - zaprzeczyła momentalnie z wymuszoną beztroską w głosie. -Mama Davida zrobi to bardzo chętnie. - Paplała coraz szybciej i szybciej; zupełnie jak Iris Bergman w jednej ze swych wielu ról piękności z Południa. -A jeżeli nie, to są jeszcze Iris i Norman, spotkałeś ich na przyjęciu u nas. Poza tym nie mogłabym prosić cię o to w momencie, kiedy sama dezerteruję, tak chyba to trzeba określić. - Ogarnęła ją ponura rozpacz; bestia trudna do okiełznania. - Będziesz chyba musiał... sam kontynuować poszukiwania. On w ciągłej udręce ścigał swego mordercę, a wystarczyłoby jedno jej słowo, którego szukał. Potrzebował. - To nie ma znaczenia, kochanie - powiedział Fletcher. - Rezygnuję z tego. Zamarła. - Rezygnujesz?... Nie rozumiem. - Przerywam poszukiwania. Nawet gdybym go kiedyś dopadł, to co wtedy? - Wtedy... wypytałbyś go, dowiedział się, kto i dlaczego... Przerwała, bo przeraziła się. Oto on oferował rozwiązanie jej wszystkich problemów, a ona namawiała go, żeby szukał dalej. Szukał zupełnie niepotrzebnie, bo jednym słowem mogła... ale nie potrafiła się na to zdobyć. - Długo się nad tym zastanawiałem - powiedział Fletcher. - A jeśli bym go znalazł i... - W jego głosie zabrzmiały nagle wściekłość i udręka. - Nicole, nie potrafię już nawet zabić cholernego jelenia. Nie jestem myśliwym! Jestem zerem. - Ton jego głosu był coraz wyższy. Nie potrafię polować, nie potrafię zastawiać wnyków! Nie potrafię... Powstrzymał swój wybuch. Nicole powiedziała cichym głosem: - Tak mi przykro, tato. - Mnie też. - Spróbował roześmiać się i prawie mu się to udało. - Ale będę miał dość wolnego czasu, żeby -jeśli będziesz potrzebowała - zająć się dziećmi. - Ja... dzięki, tato, ale być może nie będę... zbyt długo... Oboje jednocześnie odłożyli słuchawki. Nicole czekała na przypływ ulgi. Rezygnował z polowania! David był uratowany; ona była uratowana... Z jej piersi nie wyrwało się westchnienie. Będzie musiała teraz żyć ze świadomością, że problem został tylko odsunięty na bok, że go nie podjęła. Wybuchnęła płaczem; szlochała tak głośno, iż po chwili w kuchni pojawiły się zaniepokojone dzieciaki. Nie mogła powiedzieć im, co się stało - mogła tylko wtulić się w szczenięce ciepło ich miłości. Ross miał rację. Westergard zdobył czterdzieści jeden procent głosów bezpośrednich we wstępnych wyborach Partii Demokratycznej w Illinois. Fiksdahl trzydzieści siedem, Jefferson, który zdobył osiemnaście - prawie wszystkie w samym Chicago - twierdził, że teraz zrobi się „wyścig trzech kandydatów" do nominacji Partii Demokratycznej w lipcu. Oprócz najbardziej zagorzałych zwolenników, nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Westergard otrzymał trzydzieści dziewięć procent głosów związkowców, Fiksdahl dwadzieścia osiem, a Jefferson dwadzieścia sześć. Ross miał też rację w ocenie liczby delegatów popierających poszczególnych kandydatów. Westergard - osiemdziesiąt dziewięć, Fiksdahl - trzydzieści sześć. Pozostałych pięćdziesięciu sześciu delegatów oficjalnie powstrzymało się z poparciem któregoś z kandydatów, aż do uzyskania wyników po pier-wszymgłosowaniu w sprawie nominacji Partii Demokratycznej w lipcu w San Francisco. W skali kraju, na tysiąc dziewięciuset sześćdziesięciu siedmiu delegatów potrzebnych do nominacji, Westergard zapewnił sobie, jak na razie, poparcie sześciuset dwudziestu dziewięciu, Fiksdahl trzystu pięćdziesięciu siedmiu, Jefferson zajmował wprawdzie trzecią pozycję, ale poparło go tylko sześćdziesięciu jeden. Westergard potrzebował jeszcze tysiąca trzystu trzydziestu ośmiu delegatów. Jarvis nie był potrzebny przy przygotowaniach triumfu wyborczego w stanie Minnesota; sfabrykował więc wymówkę związaną z kampanią, żeby zostać w Chicago dłużej o dzień i noc. Od czasu wyborów w Massatchusets jego notowania wyraźnie spadły i wyglądało na to, że pogorszył się też stan jego nerwów. Stchórzył przed gubernatorem, przewidując porażkę w sytuacji, którą kto inny słusznie ocenił jako korzystną; teraz Jarvis zrozumiał już swój błąd. Jego myśleniu politycznemu brakowało punktu oparcia. Musiał przeprowadzić szybką reorientację swojego postępowania, wykoncypować, co takiego mógłby zrobić dla gubernatora, czego nie byłby w stanie dokonać nikt inny ze sztabu wyborczego. A potem uczynić to, stając się w ten sposób ponownie niezbędnym. Po wyborach wstępnych w stanie Nowy Jork i Pensylwania będą w połowie drogi do zjazdu wyborczego demokratów w lipcu. Gubernator prowadził, a republikanie tym razem nie mieli takiego rozkoszniaka - pewniaka jak Reagan. Jeżeli Westergard dojdzie na sam szczyt, to, na Boga, Jarvis dotrze tam razem z nim! Nie było żadnego powodu, dla którego niezbędny człowiek nie miałby awansować z menedżera kampanii na ministra. Trzeba więc poszukać czegoś, co uczyni go niezbędnym. Może nie dzisiaj i nie jutro, ale przed końcem kampanii. Znajdzie coś takiego. I wykorzysta. Chciał zostać jeszcze w Chicago z innego powodu. W trakcie prowadzenia różnych machlojek, które zapewniły gubernatorowi piętnaście procent głosów Murzynów - o trzy procent więcej niż Fiksdahlowi - poznał czarnego sutenera zwanego Sharkeyem, który „opiekował się" kilkunastoma kurwami pracującymi na ulicy South Drexel Boulevard w dzielnicy Kenwood. Za właściwą opłatą Sharkey zrobi prawie wszystko, a niektóre z jego dziewczynek zrobiłyby nawet więcej; w Minneapolis takie rzeczy były zbyt niebezpieczne. Fiasko z czarną dziwką z Bostonu nauczyło Jarvisa, że profesjonalistki nie mogą podnosić alarmu; że podniecają go ciemnoskóre dziewczyny i że jest coś, co podnieca go jeszcze bardziej. Powiedział o tyra Sharkeyowi w cztery oczy. Ten nie był w najmniejszym stopniu zaskoczony; po prostu dostarczył Jarvisowi odpowiednią dziewczynkę. Oczywiście za właściwą cenę; ludzie o specjalnych upodobaniach powinni się liczyć z tym, że to kosztuje. Choć, być może, w ogólnym rozrachunku dziewczyna za to zapłaciła. Była bardzo dobra, ale nawet jej fachowe usługi nie potrafiły usztywnić go tak, by osiągnął cel. Poczuł przypływ wściekłości, podobny do tego w Bostonie, i tak jak tam, zacisnąwszy pięść, jednym ciosem zrzucił ją z łóżka. Na tym jednak nie skończył. Skoczył na nią w szale podniecenia, bijąc, kopiąc i łamiąc jej rękę oraz dwa żebra. Gdy przeraźliwie krzyczała z bólu i strachu, dość paskudnie zmaltretował jej twarz. Tym razem, czego się trochę spodziewał, a trochę obawiał, osiągnął cel. Zostawił ją leżącą w potoku krwi i spermy, przekonany, że sama będzie wiedziała, jak trafić do szpitala. Bo przecież za to dostawała pieniądze, a Sharkey zapewnił go, że ta sprawa nie będzie miała żadnych następstw. Do diabła, ona sama pewnie też napalała się seksualnie w ostrych momentach. Sharkey wracał do domu przeliczając plik setek. Jarvis, udając się w drogę powrotną do Minneapolis czuł się tak, jakby właśnie wygrał milion dolarów. ROZDZIAŁ 23 Siedział na leżance. Zastanawiał się, dlaczego Nicole kłamała, rozmawiając z nim przez telefon. -Co? - Twoja ręka wygląda świetnie. - Doktor Victor Kroonąuist przybliżył swe niebieskie skandynawskie oko do brązowego oka Fletchera. Bardzo przypominał przygarbioną na płyciźnie czaplę, wypatrującą nieostrożnego piskorza. - Do cholery, wcale nie słuchasz tego, co do ciebie mówię! - A powinienem? Yictor chrząknął. Mocno owinął rękaw aparatu do mierzenia ciśnienia wokół przedramienia pacjenta, wcisnął pod spód słuchawkę stetoskopu i napompował rękaw. - Może zanim zadam sobie trud i zmarnuję czas na badanie twej kondycji fizycznej dowiem się, czy jeszcze żyjesz? - Odpowiedź jest twierdząca, niestety. Yictor szeroko rozłożył ręce i zaczął recytować: Jeśli potrafisz skłonić serce, ścięgno i nerw swój Iżby powolne ci były, nawet gdy ich zbraknie.... Twoją będzie ziemia i wszystko co na niej A nadto człowiekiem będziesz, mój synu. Fletcher prawie go nie słyszał. Wyłapał wszystkie wahania, wszystkie zmiany brzmienia głosu Nicole: lekki bezdech, gdy wyliczała swoje powody, dla których wycofywała się z polowania. Dzieci kłamały rodzicom od czasu, gdy Adam i Ewa wynaleźli Kaina i Abla, a jednak.... - Sto dwadzieścia na sześćdziesiąt cztery, więc chyba nie z nadciśnieniem masz kłopoty. I znowu nie słuchasz. - Wyłączyłem się na samym początku twoich recytacji. - Przyznaję, że natchniony Kipling jest mało strawny, ale są gorsi poeci... Teraz z kolei Fletcher uderzył we wzruszający ton. - Wolałbym oblać test Wassermana, niż przeczytać wiersz Edgara A. Guesta. - Masz całkowitą rację. Mały gumowy młoteczek popukał w jego kontuzjowane lewe kolano; noga posłusznie podskoczyła do góry. - Pięknie! Nawet podłączona do prądu żaba nie wypadłaby lepiej - ekscytował się victor. - Kroonquist, cholernie dobry z ciebie chirurg! Może to dobrze, że zrezygnował z polowania na mordercę. I tak w pojedynkę nie byłaby to żadna frajda. Prawdopodobnie Nicole bała się, że on weźmie prawo w swoje ręce i dlatego przestała mu pomagać. Nie miało to już większego znaczenia. Dotykająca jego nagiej piersi słuchawka stetoskopu była zimna. - Oddychaj normalnie, przecież nie bierzesz udziału w biegu. - I nie zanosi się, że będę to robił w przyszłości. - Czyżbym wyczuwał nutkę... - Aj, daj spokój. Jesteś jak zaprogramowany komputer. Yictor przyłożył słuchawkę do pleców Fletchera. Powiedział mu, żeby głęboko oddychał. W końcu zwinął stetoskop, włożył go do kitla i położył niedopałek papierosa na krawędzi zarzuconego aktami chorych biurka. - Zdrowy jak koń i kwaśny jak cytryna. A to, przyjacielu, jest coś, czego nie potrafi żaden komputer. Tworzyć porównań. Dla komputera „zdrowy jak koń" i „kwaśny jak cytryna" byłyby określeniami równorzędnymi. Fletcher sięgnął po spodnie. - Czyżbyśmy byli w trakcie rozmowy, o której ja nic nie wiem? - Komputer nie potrafi tworzyć pojęć poprzez odniesienie do czegoś znanego, a bez możliwości wywołania wyobrażeń i uczuć... - Słowa nic by nie znaczyły? - Bardzo dobrze! Marnujesz się tu w wielkich lasach północy, Fletcher. - A ty? - Wskazał na oprawione w ramki dyplomy i certyfikaty. - Ile to trzeba było lat studiów medycznych, stażów, praktyk, żeby siedzieć tu sobie w sosnowych lasach i bawić się w gierki słowne w prywatnej klinice za dziesięć centów? - Nawet i to nie. - Roześmiał się sarkastycznie. - Nie próbuj mnie rozdrażnić, nie próbuj zmieniać tematu, koleś. - A co jest tym tematem? - Ty i fakt, że nie jesteś komputerem. Na swój sposób Victor, podobnie jak Fłetcher, był myśliwym. Kiedyś. - Kiedy skończysz szukać tego kogoś, kto strzelał do ciebie, może byś przyszedł do nas na dobrą kolację i przyjemną pogawędkę. Ingrid ma kilka bażantów, które... - Kto mówi, że szukałem... Yictor rzucił na biurko otwartą książkę telefoniczną Cochrane i okolic. - Prawie wszyscy tutaj z wyjątkiem szeryfa, a on nie robi tego tylko dlatego, że nigdy nie zadałeś sobie trudu, żeby go oficjalnie powiadomić. Ale... Fletcher ze złością wepchnął rękę w odpowiedni rękaw koszuli. - Ale ty poskładałeś sobie wszystko do kupy? - Przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, że myśliwy, który pakuje w ciebie trzy kule, ponieważ wziął cię za jelenia, to historyjka równie prawdopodobna \ jak przypuszczenie, że wygrasz bieg na sto metrów na następnej olimpiadzie. Fletcher nałożył buty i wstał. - Wiesz, teraz to już nie ma znaczenia. Rezygnujesz? - Nie powiedziałem... - Nie musisz. To oczywiste. Użalasz się nad sobą. Nie wiedziałeś, kto do ciebie strzelał, ani dlaczego - i nie miałeś żadnego punktu odniesienia. Komputer określiłby to jako błąd w danych wejściowych i nie próbowałby nawet tego rozwiązać. A ty spróbowałeś. W kategoriach ludzkich postąpiłeś słusznie, a nawet heroicznie. Udało ci się przejść przez, Bóg tylko jeden wie jak wielkie, cierpienie psychiczne i fizyczne. A potem... Przerwał. Fletcher rozglądał się po ścianach. - Co robisz? - Szukam twojego dyplomu psychiatry. - W twoich ustach „psychiatra" brzmi jak „szarlatan". - Strzelano do mnie dlatego, że w skrytości ducha chciałem, żeby do mnie strzelano. Nie, dziękuję bardzo. - Tak naprawdę to powinieneś dziękować temu, który to zrobił, bo wyrwał cię z trwającego od dziesięciu lat litowania się nad samym sobą. Fletcher szarpnięciem otworzył drzwi. - Doktorze, dziękuję bardzo za zbadanie mnie. Proszę mi przysłać rachunek. Victor powstrzymał go. - Do cholery, próbuję ci właśnie powiedzieć, że urazy psychiczne można przezwyciężać w taki sam sposób jak urazy fizyczne. - Fakt, że teraz nie potrafię strzelać do jelenia, nie oznacza, że nie będę mógł tego robić w przyszłości, tak? Yictor nie zauważył, że podniecenie w głosie Fletchera było udawane. - Właśnie. Możesz... - Ale czy nie powiedziałeś, że już zawsze będę kulał? Że nigdy nie będę mógł głęboko oddychać? - Mówiłem, że to kwaśny drań - zachichotał Victor. - Dobra, powiedz mi w takim razie, dlaczego nie potrafisz już strzelać do jeleni. - Innym razem. - Dzisiaj. W środy grywam w golfa, więc mam... - Na ziemi leży jeszcze śnieg, w Cochrane nie ma terenów golfowych, a ty i tak przecież nie grywasz w golfa. - No popatrz, to w takim razie mam wolne popołudnie. Victor serdecznym gestem objął przyjaciela i przeprowadził obok biurka rejestratorki. - Odwiozę cię do twojej chaty. Fletcher zupełnie się przed nim otworzył; opowiedział o śnie powracającym, mimo decyzji rezygnacji z poszukiwań, w którym Terry ucieka i prowadzi go do lasu; o obrzydliwej litości nad sobą, którą ponownie zaczął odczuwać po dezercji Nicole. - Mnie się wydaje, że Nicole przestała ci pomagać, bo przestraszyła się tego, co zrobisz z tym facetem. - Cieszę się, że tak postąpiła - powiedział Fletcher; nie do końca był pewny, czy naprawdę tak myślał. Stopiło się już tyle śniegu, że Victor mógł starym Chryslerem podjechać pod samą chatę. Silnik poprychał i zamilkł - Zapłon ciągle wymaga regulacji. Fletcher trzymał rękę na klamce. Silnik zazgrzytał w lodowatym powietrzu. - Nicole nie wiedziała tego, że nawet gdybym miał go na celowniku, nie byłbym w stanie pociągnąć za spust. Tak więc... - Jesteś tego pewien? - Przecież powiedziałem ci o tym przed chwilą. Próbowałem strzelać do tego jelenia... - Jeleń nie strzelał wcześniej do ciebie. - Victor w teatralny sposób wzruszył ramionami. - Ale to i tak jest przecież dyskusja zupełnie teoretyczna. Ogłosiłeś sezon ochronny na skrytobójców. Fletcher uśmiechnął się. - Wydawało mi się, że jesteś uzdrowicielem, a nie jakimś żądnym krwi draniem, który namawia swych przyjaciół do... - Jestem uzdrowicielem. A co ja, według ciebie, teraz próbuję zrobić? - Usiłujesz zarobić na oskarżenie przez Związek Psychiatrów Stanu Minnesota o praktykowanie psychiatrii bez uprawnień. Victor, do jasnej cholery, nawet gdyby moja dusza była jedną wielką blizną, to znalezienie faceta, który do mnie strzelał, nie zagoiłoby jej! - Zaskrzypiał zawias w drzwiach. Trzeba by go było naoliwić, podobnie jak jego kolano. Wymagał tego również on sam i blaszany drwal z „Czarodzieja z krainy Oz". - Ani zresztą nic innego. Yictor zignorował te słowa. - W zidentyfikowaniu go najważniejsze będą te rozmowy telefoniczne z „Dutch's Tavern". - Ale nie ma sposobu, żeby dowiedzieć się, kto dzwonił, a nawet gdyby był, to i tak ja w to nie gram. To decyzja ostateczna. Z polany przed domem wystartowała hałaśliwa chmura gwarków; miały ochrypłe głosy i pióra wyglądające w słońcu jak purpurowo połyskujące plamki oliwy. Victor parsknął śmiechem i zaczął zmuszać chryslera do wycofania się w stronę polnej drogi. Jego twarz wskazywała na to, że coś rozważał, niczym szachista przed wykonaniem ważnego ruchu. Tak jakby myślał o „Dutch's Tavera" i rozmowach telefonicznych... ROZDZIAŁ 24 Westergard był sam w poczekalni dla VIP-ów na lotnisku La Guardia i czekał na rozmowę w cztery oczy z Rossem. Bardzo nie chciał stracić Davida, ale musiał znać prawdę. Na tym etapie kampanii niewiedza była po prostu zbyt niebezpieczna. Gdyby Fletcher zaczął mówić... Gdy przeglądał gazetę, na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Wiadomości o wyborach wprawiały go w nastrój właściwy do zbliżającej się konfrontacji. Tytuł artykułu, który go zainteresował, zapisano dużymi literami: „CZYŻBY REMIS W WYBORACH DEMOKRATÓW?" Potem jego wzrok padł niżej na linijki drobnego tekstu: „Na początku ubiegłego tygodnia gubernator stanu Minnesota - Gerard Westergard - zdawał się mieć wyraźną, trzynastopunktową przewagę w sondażu ABC „Washington Post" przeprowadzonym wczoraj. Sondaż tej samej gazety wykazał, że Morris Fiksdahl dogonił Westergarda i mają teraz równe szansę w bardzo istotnych wyborach wstępnych Partii Demokratycznej w stanie Nowy Jork. Komentatorzy polityczni tłumaczą na bardzo różne sposoby to, co wydaje się być zmianą nastrojów wyborczych, ale większość z nich uważa, że jest to skutek intensywnej kampanii wyborczej w środkach masowego przekazu prowadzonej przez Fiksdahla". Drzwi zasunęły się cicho za plecami Rossa, nim zdążył zareagować na fakt, że w pustej poczekalni był tylko Westergard. - Nie powinieneś siedzieć tu bez... - Ludzie z obstawy są za drzwiami. Resztę sztabu wysłałem do hotelu i naszego biura w centrum, żeby odciągnęli dziennikarzy. - David, chcę pomówić z tobą o twoim sprawozdaniu na temat Fletchera. Ross westchnął. Usiadł naprzeciwko swego pracodawcy. - Dobrze, gubernatorze, o co konkretnie chodzi? - Tego wieczoru, kiedy odbywało się przyjęcie w domu Olafa, powiedziałeś mi, że Hal Fletcher został zastrzelony w czasie polowania i że to był wypadek. - Tak wtedy myślałem. - Jak się o tym dowiedziałeś? Zupełnie bez zastanowienia odpowiedział: - Od Nicole. - Rozmawiałem z nią kilka minut wcześniej, nim powiedziałeś mi o Fletcherze i przysiągłbym, że wtedy nic o tym nie wiedziała. Ross patrzył mu prosto w oczy, ale Westergard był zbyt doświadczonym politykiem, żeby wierzyć w to, że jest to dowodem prawdomówności. - Dlaczego sam jej o to nie spytasz? - Ona jest w Minneapolis, a ty tutaj. Pytam ciebie. Ross wzruszył ramionami. - Wiem tylko tyle, że prosiła mnie, żebym ci powiedział i natychmiast potem wyszła z przyjęcia. - David, ona wiedziała, że jej ojciec i ja byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Gdyby myślała, że on nie żyje... - Nie potrafiła ci wtedy tego powiedzieć. - A potem? Nie potrafiła mi powiedzieć, że jednak żyje? Ross wstał. - Gubernatorze, czy tutaj możemy mówić o wszystkim? - Może właśnie w ten sposób uratujesz swoją posadę. Ross uczynił lekceważący gest. - To kiepski strzał. Widzisz, wiem o tobie i Nicole. Westergard zerwał się na nogi; posiniał. Nie przygotował się do takiej konfrontacji. - David, to... to było, zanim ty i ona... -I potem. Westergard ponownie usiadł. -Ee... rozumiem. - Wiem, że to już skończone - dodał szybko Ross. Ale... - Tak - powiedział oschle Westergard. Po dłuższej chwili położył ręce na kolanach, jakby zamierzał wstać. - No tak... Ross wypalił: - Sam powiedziałeś, że Fletcher mógłby przeszkodzić ci w tym, żebyś został prezydentem. Gdyby nie żył... - To była figura retoryczna. Za dużo wypiłem. Wyszukiwałem powody, dla których nie mógłbym zostać prezydentem. Myślę, że nie byłem w stanie udźwignąć ogromu tego wszystkiego. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a potem Ross po prostu skinął głową, odwrócił się i odszedł. Westergard patrzył na cicho zamykające się za nim drzwi. A więc Ross stał się teraz postacią kluczową. Ross, zdradzany mąż, omalże przeprosił człowieka, który uwiódł jego żonę. To było zrozumiałe - Ross chciał władzy, chciał stanowiska, Westergard mógł mu je dać. Ale on powiedział również o ojcu żony: gdyby nie żył - z oczywistą implikacją, że w takim wypadku wszystko byłoby w porządku i nie rozmawialiby teraz o tym. Tak jakby Westergard brał udział w próbie zabicia Fletchera. Ale przecież Westergard nigdy nie powiedział, że chciał, żeby cokolwiek stało się Fletcherowi; po prostu głośno marzył. Miał czyste ręce. A Ross... Westchnął. Uwierzyłby Nicole, ale nie mógł zrobić nic do momentu, kiedy spyta ją o to w cztery oczy. Ross przemył twarz zimną wodą, przepłukał usta i wytarł się do sucha chropowatym papierowym ręcznikiem. Powinien był być cały w skowronkach. Pokonał właśnie Westergarda! Na ostry ton odpowiedział ostrym tonem, na lodowate spojrzenie lodowatym spojrzeniem, a wszystko dlatego, że Nicole powiedziała mu przez telefon wczoraj wieczorem, iż Fletcher zrezygnował z poszukiwań. Dlaczego więc teraz trząsł się w toalecie na lotnisku, bliski łez i torsji? Ponieważ pociągnął za spust. Tego kwietniowego popołudnia w biurze Westergarda to nie alkohol przemawiał przez gubernatora. Z tym, że nie mógł udźwignąć ogromu kampanii prezydenckiej, to też było mydlenie oczu. Nie, Westergard był przekonany, że Fletcher mógłby wyłączyć go z wyścigu do prezydentury. Lecz to on nacisnął spust, tak więc David Ross stał teraz pomiędzy Westergardem i Fletcherem. Pomiędzy Westergardem - siłą życia i Fletcherem - siłą śmierci. Czyż nie wykrzesał z siebie odwagi, żeby strzelać do Hala Fletchera? Czyż nie wymagało to brawury i śmiałości, na którą zdobyć się mógł tylko facet z jajami? W lasach niedaleko Cochrane i potem tu, w poczekalni na lotnisku, nad sytuacją panował siedzący w nim twardziel. Twardziel, który sam potrafiłby być prezydentem, który potrafiłby rozmawiać z czerwonego telefonu, który nawet potrafiłby nacisnąć guzik Sądu Ostatecznego, gdyby był do tego zmuszony. Tyle tylko, że poza oderwanymi krótkotrwałymi wybuchami takich emocji wcale nie był aż tak bardzo opanowany, bezwzględny i świetnie znający się na rzeczy. David Ross był człowiekiem żyjącym w przerażeniu, że zastrzeli go ktoś, komu wyrządził okropną krzywdę, ktoś, kto naprawdę był opanowany, bezwzględny i świetnie znający się na rzeczy. Nigdy nie dorwie się do władzy. Chyba że potrafiłby na dobre rozwiać obawy Westergarda, którymi ten sam się karmił. Chyba że Nicole potwierdziłaby gubernatorowi jego wersję wypadków. A Nicole tego nie zrobi. A może zrobi? Przyjrzał się sobie w lustrze. Zmoczył grzebień i zaczął nim nerwowo czesać swoje ciemne kręcone włosy. Ten David Ross być może nie był człowiekiem odważnym, ale już raz złamał opór Nicole, wtedy gdy przyznał się do zamachu na jej ojca. On płakał, ona wzięła go w ramiona. Być może... to wątpliwe, ale być może... Może uda mu się to jeszcze raz. .ROZDZIAŁ 25 Garrett Westergard ugryzł kęs ogórka, oczywiście takiego z koszernej zalewy, z koprem. Nawet zapachy były tu żydowskie - pachniało świeżym chlebem, cebularzami, marynatami, filetami rybnymi, koszernym mięsem. Delikatesy Zuckermana od ponad pięćdziesięciu lat znajdowały się w tym samym miejscu niedaleko Brodwayu, na modnej ostatnio Upper West Side. Gdyby próbował zdobywać tu głosy w latach dwudziestych, agitowałby brodatych chasydów z pejsami, ale poparcie młodych i bogatych, o które teraz zabiegał, było równie niezmiennie żydowskie. Westergard wytarł brodę papierową serwetką. Od trzech dni prowadził kampanię przez osiemnaście godzin na dobę i nie zanosiło się na to, żeby miał odpocząć w najbliższej przyszłości. Po jutrzejszych wyborach w Nowym Jorku pojedzie na następne do Pensylwanii; to w przyszły wtorek. Nie miał teraz czasu, żeby martwić się Rossem. - Czy są jakieś pytania dotyczące mnie albo koszernych ogórków? - Nowy Jork uważany jest za drugi po Kalifornii stan opanowany przez mass media. Jaki, pana zdaniem, wpływ na wyniki wyborów wstępnych ma fakt, iż Fiksdahl wydaje dwukrotnie więcej niż pan na reklamy telewizyjne? - Jego reklamy nie zasługują na komentarz. - Chciałby pan, żebym to zacytowała? Fiksdahl podkreśla swoje osiągnięcia? - Dziennikarka miała piskliwy głos i wielkie okrągłe okulary z fiołkowo-różowymi szkłami, które sprawiały, że bardzo przypominała chrząszcza. - Panienko, nie to powiedział - warknął Jarvis. Jego ton sugerował, że miał ochotę ją przystopować. Westergard uciszył go. - Może zamiast mówić o podkreślaniu osiągnięć, powinna pani nazwać to gloryfikowaniem przeszłości Ja idę do przodu. - On mówi, że przeszłość to prolog. - A ja mówię, że przeszłość to przeszłość. Pojawił się terenowy reporter jednej z nowojorskich stacji telewizyjnych, przy boku miał kamerzystę ze sprzętem na ramieniu. Włosy związane w kucyk zwisały mu na plecy, na koszulce ze zdjęciem Bona - lidera zespołu „U2" - miał modną, lnianą, włoską marynarkę z obowiązkowo podwiniętymi na mankiet rękawami. Był w butach, ale bez skarpetek. I tak nigdy nie pojawiał się na ekranie; przed pokazaniem urywków w telewizji montowano je tak, że jego pytania zadawał dziennikarz-gwiazdor. Roześmiał się i pstryknął palcami. - Cześć, gubernatorze. Wydaje mi się, że ta sekwencja „chrup-chrup-chrup" jest całkiem smakowita, ale ludzie chcą czegoś bardziej treściwego. -Dał znak kamerzyście, żeby zaczął nagrywać i zniżył swój głos, świadomie parodiując dziennikarza-gwiazdora, który zastąpi go w wiadomościach telewizyjnych. - Panie gubernatorze, mówi się, że wyniki wyborów wstępnych w stanie Nowy Jork będą bardzo wyrównane i że pański przeciwnik znajduje się w ofensywie. Czy chciałby pan to skomentować? - Co się mówi przy takich okazjach? Nie należy dzielić skóry na niedźwiedziu? Tak? - Ciągle pan utrzymuje, że to pan zwycięży? - Chciałbym tylko, żeby wyborcy ze stanu Nowy Jork zadali sobie następujące pytanie: jaki jest program Morrisa Fiksdahla? Nie ma wątpliwości co do mojego stanowiska względem każdego problemu. Ale nic nie wiadomo o jego zapatrywaniach względem jakiegokolwiek problemu! Wyglądający na patriarchę Żyd o starannie utrzymanych siwych włosach i bujnej brodzie z paskami siwizny postukał swoją laseczką w stolik Westergarda. Odchodzący już człowiek z ochrony zatrzymał się; pukanie laseczką miało w sobie więcej symbolu niż treści. Rączka laski była wygładzona i pociemniała od wieloletniego używania, a garnitur starszego pana nosił ślady długiego przechowywania w szafie. Staruszek pachniał naftaliną. - Z całym szacunkiem chciałem zapytać, czy sądzi pan, że potrafi uczciwie reprezentować nasz rejon w obliczu sytuacji panującej na Bliskim Wschodzie? - Mimo uprzejmości w jego głosie pobrzmiewały ostrzejsze nuty. - Czy ktokolwiek, kto nie wyszedł z getta we wschodniej Europie, kto nigdy nie walczył w piaskowych burzach Synaju czy z terrorystami palestyńskimi w kibucach na Wschodnim Brzegu, potrafi być takim Salomonem, którego potrzebujemy? Westergard nie próbował nawet błyskotliwych ripost. Zamiast tego z przyjaznym uśmiechem na ustach odwrócił się w stronę otyłej młodej matrony o ciemnych włosach i wyraźnych rysach twarzy, która kupowała kawałek najlepszej i najdroższej wołowiny. Na ręku trzymała malutkiego chłopczyka w białej mycce na główce. - Proszę pani, czy w pani mniemaniu jestem niewłaściwym pretendentem do tego stanowiska? - Według mnie jest pan w porządku. Reporter wetknął jej mikrofon pod nos. - Czy to oznacza, że będzie pani głosować na gubernatora? - Przykro mi, ale nie mogę. Taka ze mnie dziwaczka, że należę do żydowskich republikanów na West Side. Tłum wybuchnął radosnym śmiechem. Westergard pogłaskał jej syna po główce. - Szanowna pani - powiedział - czy nie zdaje pani sobie sprawy z tego, że w końcu przyszedł czas, kiedy można zostać prezydentem USA mimo pejsów i jarmułki - oczywiście pod warunkiem, że jest się dobrym Amerykaninem. Trafił do wiadomości telewizyjnych o szóstej po południu; w żydowskich delikatesach otaczali go śmiejący się Żydzi. Fiksdahl został pokazany, jak rutynowo ściska ręce szwaczek w wyjątkowo niefotogenicznej fabryce odzieżowej w dzielnicy South Bronx. Stojąc przy ladzie kuchennej, Nicole czytała nagłówki nowojorskiej „Daily News", którą kupiła w wielkiej księgarni w centrum Minneapolis. Przed oczami migały jej wykaligrafowane nagłówki: PIORUNUJĄCE ZWYCIĘSTWO WESTERGARDA W STANIE NOWY JORK! 45% GŁOSÓW BEZPOŚREDNICH! 133 DELEGATÓW! KAMPANIA TELEWIZYJNA FIKSDAHLA NIE PORYWA WYBORCÓW. Czekając, aż kuchenka mikrofalowa podgrzeje filiżankę kawy, czytała dalej. Zamiast tradycyjnego zdjęcia ze zwycięzcą triumfalnie przemawiającym z podium, Westergard stał w jakichś luksusowych delikatesach na Upper West Side przed tłumem śmiejących się klientów, którzy wyglądali na Żydów. „Wczoraj Garrett Westergard odniósł miażdżące zwycięstwo w nowojorskich wyborach wstępnych Partii Demokratycznej. Morris Fiksdahl tylko nieznacznie pokonał Jackie'ego Jeffersona i zajął drugie miejsce z ogromną stratą do zwycięzcy. Wydaje się, że gubernator z Minnesoty, w przeciwieństwie do senatora Fiksdahla, opanował sztukę wygrywania w dużych stanach przemysłowych". Przeczytała i odłożyła gazetę. Zadzwonił telefon. David głosem pełnym entuzjazmu wykrzyknął: - Słyszałaś? - Właśnie czytam o tym w jednej z nowojorskich gazet. - A potem dodała głosem neutralnym, bez emocji i ekscytacji: - Gratulacje. - Wielkie zwycięstwo. Gubernator... - Gdzie jesteś? Ciągle w Nowym Jorku? - W Filadelfii. W apartamencie gubernatora w hotelu Bellavue-Stratford. - Tobie to dobrze - powiedziała starając się, by głos brzmiał naturalnie. - Chciałbym, żebyś tu była i cieszyła się razem z nami. „O mój Boże, jak bardzo chciałabym brać teraz udział w kampanii!" - pomyślała i szybko dodała: - Wiesz, dlaczego nie mogę tam być. - Tym razem ton był niemalże oskarżający. - Nawet gubernator chciałby, żebyś tu była. - Dopiero teraz naprawdę zaczynał swoją rozmowę telefoniczną, cała reszta była prologiem. - Rozmawiałeś o swojej żonie ze swoim szefem, któremu zdarzyło się być jej kochankiem? Mniej więcej takiej wrażliwości mogłam się po tobie spodziewać. - To wcale nie było tak. Włożyła słuchawkę pomiędzy podbródek a ramię, wyjęła filiżankę parującej kawy z kuchenki mikrofalowej i wsypała do niej płaską łyżeczkę cukru. -A jak było? Z lodówki wyjęła mleko o dwuprocentowej zawartości tłuszczu, do którego używania z trudem się przyzwyczaiła. - Nicole, kochanie.. Zdybał mnie na lotnisku w poczekalni dla VIP-ów w dniu, kiedy przylecieliśmy do Nowego Jorku. - W jego głosie usłyszała napięcie. Siorbnęła trochę kawy i pomyślała chłodno: „Zaraz się zacznie". -Chciał wiedzieć, kto na przyjęciu u Gavle'a powiedział mi, że strzelano do twego ojca - dokończył David. - I co mu powiedziałeś? - Że to ty. - Ja? Na litość boską, David, on przecież wie, że to nie... Zreflektowała się, usiadła. Wytrząsnęła papierosa z paczki, którą znalazła na stole kuchennym Nie chciała dać się ponieść emocjom ani tego, by pozwolić się w to wciągnąć. To był problem Davida, niech się teraz sam martwi. - A może mi powiesz o tej rozmowie od samego początku, co? Zrelacjonował jej przebieg spotkania z wszelkimi szczegółami. - Od tego czasu nie rozmawialiśmy na ten temat, ale jestem pewny, że będzie chciał to zrobić z tobą. - Jeżeli mnie spyta, powiem mu prawdę. - Nie możesz. Popatrzyłem mu prosto w oczy i powiedziałem, że ty dowiedziałaś się o tym na przyjęciu po rozmowie z nim i poprosiłaś mnie, żebym to ja mu powiedział, a sama poszłaś do domu. - Nawet gdyby w to uwierzył, to dlaczego nie zadzwoniłam do niego później, żeby powiedzieć, że tato jednak żyje? David zawahał się. - Powiedziałem mu, że wiem o waszym romansie. - Ty sukinsynu! - To była jedyna rzecz, która mogła go przekonać. - Teraz głos jego stał się cierpki. - Przecież robiłaś to. Nawet po tym, gdy zaczęliśmy być razem. To mu też powiedziałem. Jej romans z Garym sprawił mu autentyczną przykrość. Cóż jednak to znaczy w porównaniu z bólem, jaki jej zadał. Na dodatek wykorzystał to przeciwko niej! Wściekle zgniotła papierosa w popielniczce. - Cholera, przecież nie mogłem zrobić niczego innego! To była jedyna rzecz, w którą mógł uwierzyć! Może poprosisz moją matkę, żeby przez jakiś czas pilnowała dzieci? - Nie - powiedziała oschle. - Nie zrobię tego. - Kłamałaś osłaniając mnie, kiedy rozmawiałaś ze swoim ojcem. Kłamałam, żeby uratować twoje życie, pomyślała. Ponieważ ty nie potrafiłbyś stawić mu czoła. A potem przyszła jej do głowy inna myśl: może kłamała, żeby odbić sobie trochę za te wszystkie lata, kiedy Fletcher się nią nie zajmował...? Teraz odpowiedziała szybko, nie chcąc analizować tego wszystkiego: - Zaczynam już tego żałować. Ross przymilał się do niej. - Kochanie, jeżeli nie załatwisz tego dla mnie z Westergardem, to wylecę ze sztabu. - Mnie to spotkało już dawno temu - wybuchnęła Nicole. - Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że tu chodzi o kwestię moralną, bardziej istotną niż ten cholerny sztab i kampania? Ty próbowałeś zamordować mego ojca! Na razie udało ci się przekabacić mnie na swoją stronę, jeden Bóg tylko wie, jakie mroczne zakamarki mojej duszy pomogły ci w tym, ale... - Jeżeli nie potwierdzisz tego, co powiedziałem Gary'emu, to oboje stracimy szansę na Waszyngton. - Ja uratowałam ci życie, o pracę będziesz musiał zatroszczyć się sam. -Nicole... - Muszę jechać odebrać dzieciaki, do widzenia. - Nicole... Odłożyła słuchawkę. ROZDZIAŁ 26 W noc przed wyborami wstępnymi w Pensylwanii Fletcher miał sen. Nie o polityce, ani nawet nie o Terry. Śniły mu się wspomnienia. Samochód wpadł w poślizg i mocno nim zarzuciło. Na drodze widniały ślady zwierząt; wirujące wściekle koła nowego jeepa marki Willys model 49 wyrzucały na boki papkę kwietniowego błota. Młody Fletch sięgnął ręką do krótkiego grubego lewarka i włączył bieg terenowy, szarpiąc jednocześnie kierownicą. Jeep wyskoczył z kolein i pomknął po wygniecionej trawie. W końcu, po kolejnym poślizgu, zatrzymał się przed bezlistną wierzbą. Porozrzucane puszki i butelki stanowiły oczywiste ślady bytności człowieka, ale krzaki dzikiego wina tak dokładnie oplotły tekturową chatkę Charliego, że wyglądała na gąszcz leśny, a nie na czyjś dom. Chłopak wysiadł i głośno trzasnął drzwiami, co było niezawodnym sposobem na przywołanie Spota, który zwykle wypadał w radosnych podskokach i szczekał przyjacielsko. Tym razem jednak nie pokazał się ani pies, ani jego właściciel. Fletcher uniósł worek z zapasami i ruszył ciężkim krokiem, po drodze niezręcznie naciągając kurtkę. Drzwi były zamknięte; z rury piecyka niepewnie umocowanej na lekko pochyłym daszku, stanowiącej coś w rodzaju komina, nie wydobywał się dym. Przypomniał sobie, jak trzy lata temu pomagał Charliemu założyć druty mocujące ten zardzewiały relikt. - Charlie! Żadnej odpowiedzi. -Hej, Charlie, to ja, Fletch! Żadnej odpowiedzi. Obszedł dookoła połamany, zabłocony bujany fotel stojący przed chatką i pięścią załomotał w drzwi. Cisza. Zawsze były otwarte, ale Charlie wymagał, żeby goście nie wchodzili bez uprzedniego zaproszenia. Wyszedł do lasu ze Spotem? Nie, to mało prawdopodobne; na ziemi leżały jeszcze płaty śniegu, a brzegi rzeki wciąż były oblodzone. Obszedł chatkę dookoła. Przyłożył ręce do zaciemnionego brudem małego okienka i w tym momencie wyczuł czyjąś obecność za swoimi plecami. Gwałtownie odwrócił się, serce mu łomotało. Charlie stał bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Jego haczykowaty nos prawie dotykał klatki piersiowej Fletchera, a pobrużdżoną i pokiereszowaną twarz pokrywała istna mapa zmarszczek. - Cholera! Szkoła źle na ciebie wpływa! Stary Charlie podchodzi i szczypie cię w tyłek, a ty nic nie słyszysz. Fletch miał ochotę uściskać starego chytrusa. - Co ty, do licha, wyprawiasz? Ukrywasz się? - Tak - niespodziewanie zgodził się Charlie. - Razem ze Spotem. - Teraz i Spot pozwolił sobie na przywitanie gości szczekając i skamląc jednocześnie. Był mieszańcem złotego labradora z seterem irlandzkim; Fletch przykucnął, żeby przytulić wielki, rudawozłoty łeb i dać sobie polizać twarz. Pies wyglądał na wychudzonego. Chłopak wyprostował się i zarzucił na ramię worek z zapasami. - Robiliśmy porządki w spiżarni. - Tę formułę stosował jego ojciec, aby nie urazić godności harliego, lecz stary przerwał mu: - Masz w tym worku machorę? Fletch wyjął dwa płaskie, okrągłe metalowe pudełka z napisem „ Old Copenhagen ". ~ Przed kim się chowasz? Mówił do pleców Charliego; ruszył za nim. Spot podskakiwał i szczekał, domagając się czegoś do jedzenia. Włosy Charliego zbielały i straciły zapamiętany przez Fletcha odcień soli z pieprzem. Były skręcone w coś, co miało być początkiem grubego warkocza opadającego wzdłuż jego pomarszczonej szyi. Zatrzymał się i popatrzył na swoją chatkę, jak gdyby widział ją pierwszy raz. - Urodziłem się w wigwamie Winnebagów... - Jego ręce zarysowały w powietrzu półkulę. - Miał kształt ula. Fletcher był zdumiony. Stary tylko raz wcześniej przyznał się do swego pochodzenia: gdy był wściekły o to, że Fletch strzelał do niedźwiedzia. - Nie były spiczaste, tak jak wigwamy Siuksów. To były dobre domy - zrobione z wygiętych tyczek wierzbowych, pokryte trawą i skórami. W środku miały dziurę wentylacyjną. Czasami używaliśmy płótna zamiast skór... - Drzwi chatki zgrzytnęły nieprzyjemnie, gdy je otwierał. -Były lepsze niż to - powiedział pogardliwie. Mrok w niewielkim pomieszczeniu rozpraszało jedynie światło wpadające przez otwarte drzwi. Mieszały się tu zapachy nasmołowanej tektury, mokrego psa, zjełczałego boczku, traperskiej kawy, smażonej ryby i cebuli. Po lewej stronie rozpierał się pękaty piec, podarowany przez ojca Fletcha. Obok wisiała półka, na której leżały zeszyty „ Prawdziwych Detektywów", drewno do pieca i papier toaletowy brany stąd po drodze do przybudówki z tyłu. Żadnych obrazów, żadnych książek, żadnych zdjęć, żadnych pamiątek po żonie czy rodzinie. Niczego osobistego, poza wojskowym łóżkiem przykrytym skórą niedźwiedzia zabitego przedostatniej jesieni. Spot i Charlie, dwa żywe stworzenia sypiające razem, szukające ciepła pod skórą trzeciego - martwego. Fletch rzucił worek z zapasami na stół. Charlie usiadł na łóżku w rogu przy piecu. - Przed kim się chowasz? -powtórzył Fletch. - Przed tymi facetami z administracji. Chcą mnie wsadzić do jakiegoś domu, czy coś takiego - wymamrotał Charlie. - Do domu? - nie zrozumiał Fletch. - Przecież ty masz dom. Stary Indianin uniósł ramię w geście irytacji. Nerwowo poruszał szczękami, żując tytoń. Powiedział ze wstydem: - Do domu starców. Do przytułku, rozumiesz. Fletch poczuł się tak, jakby ktoś kopnął go w brzuch. W przytułkach mieszkali ludzie u kresu życia, ludzie bez przyjaciół i pieniędzy. Charlie miał wielu przyjaciół. Rybacy i myśliwi, którzy odwiedzali tę część podmokłych obszarów nad Missisipi, zawsze mogli dowiedzieć się od niego, gdzie brały szczupaki, okonie czy karpie i którędy kaczki nadlatywały z lęgowisk. Tak naprawdę nie potrzebował tego, co przywozili mu starzy bywalcy, tacy jak ojciec Fletcha -potrafił zastawiać wnyki, polować i łapać wszystko, co było mu potrzebne; robił to lepiej niż ktokolwiek inny w tym rejonie. - Niech no tylko mój ojciec dowie się o tym! - wybuchnął Fletch. - On już wie. Jeszcze jedno kopnięcie w brzuch. Tkwił przy stole zdezorientowany. - Nie może tego wiedzieć. Nie było go tutaj od... - Oni przyjechali i zabrali mnie w styczniu. W czasie odwilży. - Stary spojrzał ponuro w bok, w stronę zbitej z desek szafki, która służyła do przechowywania żywności. - Twój tata dowiedział się o tym i przyjechał tam. Powiedział, że nic nie może zrobić. A ja uciekłem i wróciłem tutaj. Potem przyszła zima... I od tego czasu nikogo tu nie było - dokończył w myślach Fletch i zdał sobie sprawę, że zaczął sapać jak podrażniony pies. Poczuł, że się boi. - Przyjadą tu teraz po ciebie, bo pogoda się zmienia. - Nie znajdą mnie - zarechotał Charlie. - A ty myślisz, że dlaczego czekałem i patrzyłem, kto przyjechał tym eleganckim nowym samochodem? Jak tu przyjadą, to zniknę. Nie muszę tu mieszkać. Mogę mieszkać tam albo tam. - Wstał i wykonał szeroki ruch prawą ręką. - Mogę mieszkać gdziekolwiek; wszędzie. To nie ma znaczenia. -Ale tu jest twój dom! - Chcę się przejechać tym jeepem -powiedział Charlie. Zanim wybrali się na przejażdżkę, Fletch rozpakował zapasy. Fasolę w puszkach, słój z dynią w occie, którą Charlie uwielbiał, połeć boczku z zamrażarki, otwartą już trzyfuntową puszkę kawy „J&B", dziesięciofuntowy worek mąki i taki sam cukru, trochę sucharków dla psa... I sporą butelkę mocnego alkoholu. Potem wjechał jeepem w koleiny i ruszył w stronę West Newton. Indianin miał na sobie grubą czerwoną kurtkę, z której Fletch wyrósł parę lat temu; jego ciemne oczy płonęły, gdy obserwował ruchy prowadzącego samochód. Zaparkowali za chatą Fletcherów i wysiedli. Słońce roztopiło cienką warstewkę lodu na kałuży. Charlie przykucnął z rękami luźno zwisającymi między kolanami i popatrzył w mętną wodę. - Tu jest żaba - oświadczył, gdy Fletch dołączył do niego. W tej samej chwili nad powierzchnią wody pojawił się zielony cętkowany pyszczek; paciorkowate nieruchome oczy zdawały się przyglądać im uważnie. Fletch wstał i obszedłszy chatę, ruszył w stronę rzeki. Kiedy miał osiem albo dziewięć lat, w tej samej kałuży też zobaczył żabę. Napompował swój pneumatyczny pistolet i wycelował, żeby ją wystraszyć. Przestrzelił jej lewe oko. Żaba nie poruszyła się; dalej siedziała wpatrując się w niego nieruchomym, pełnym mądrości drugim okiem. Gdy szedł po pomoście, grubo przycięte bale podskakiwały pod jego nogami. Zimne powietrze niosło obudzone odgłosy bagna uwalniającego się z lodowych okowów, brązowa woda wirowała wielkimi bryłami lodu i niosła je w stronę Zatoki Meksykańskiej. Wkrótce zacznie się nowy sezon nawigacyjny i tylnokołowce będą popychać pod prąd zestawy dwu- i trzybarkowe. Nigdy nikomu nie powiedział o żabie, ale też nigdy więcej nie strzelał dla zabawy do jakiegokolwiek żywego stworzenia Od tego czasu naciskał spust wyłącznie po to, żeby zabić. Stary Charlie stał obok niego na nierównej, powykrzywianej części pomostu wchodzącego w nurt rzeki; w ręku trzymał otwartą już butelkę z alkoholem. Stary chytrus musiał przemycić ją w kieszeni kurtki. - Patchanina! - musiał prawie wrzeszczeć ze względu na nieustający ryk rzeki. Zarechotał, widząc zakłopotaną minę Fletchera. - Woda ognista! -I pociągnął wielki łyk z butelki. Wyciągnął ją w stronę Fletchera i zamarł w cierpliwym bezruchu, bo rozumiał, co odczuwał chłopiec. Fletch już dawno temu pogodził się z tym, że stary Indianin potrafił czytać w jego myślach równie łatwo, jak wyśledzić lisa w lesie. Wziął butelkę i wypił. Pierwszy raz próbował czegoś mocniejszego od piwa. Alkohol palił mu gardło. Charlie odebrał od niego butelkę i obniżył w niej poziom płynu o kolejny cal. Odwrócił się w stronę rzeki. - Kiedy urodziłem się w sześćdziesiątym ósmym, nie było tu żadnych chat. Tylko wigwamy. Pewnego razu, zanim jeszcze oznakowali kanał wodny, na brzeg wpadł parowiec, o tam... - Wskazał punkt położony pod prąd; miejsce, gdzie kiedyś szedł za chłopcem, żeby pokazać mu kryjówkę lisa. - Pękł na pół. Przez długi czas sterczała mu sama sterówka. Kiedy zaczęli budować tę chatę, zrobili z niej sypialnię. nic dziwnego, że tak świetnie znał te tereny! Żył tu od osiemdziesięciu dwóch lat - i ciągle sam rąbał sobie drewno! Kiedy się urodził, Minnesota dopiero od dziesięciu lat była stanem Wojna secesyjna skończyła się tylko trzy lata wcześniej. - Pamiętam tamte parowce pocztowe. - Stary Charlie skinął głową i pociągnął z butelki. Wydawało mu się, że dla towarzystwa Fletch też powinien wypić jeszcze łyk. Jego zapatrzone w przeszłość oczy były równie pozbawione emocji, co stojąca woda. - Nurkowałem kiedyś po monety, które rzucali ze statków. Piątki, dychy, ćwiartki. Czasem też strzelałem, żeby je zdobyć. Twarz starego Indianina na tle rwącej, mętnej wody wydawała się beznamiętna. Fletch wziął butelkę. - Z dwudziestkidwójki? - Indianom nie wolno było mieć broni. Tylko łuki i strzały. Biali ze statków pocztowych wciskali monety w rozszczepione kije i ustawiali je w odległości pięćdziesięciu stóp. Dostawaliśmy te, które trafiliśmy. Fletch oddał butelkę Charliemu. Stracił rachubę jej wędrówek tam i z powrotem. Czuł się wprost rewelacyjnie! - A ty często trafiałeś? Twarz Charliego rozjaśnił szeroki uśmiech. - Stałem się bogaty. Wrócili do jeepa i stary uparł się, żeby prowadzić. Fletch wiedział, że potrafi to robić. Pamiętał, że kiedy był małym chłopcem, przy chatce Charliego stał bardzo stary ford. - Masz jakieś pieniądze? - spytał Charlie. ROZDZIAŁ 27 Kiedy ojciec wrócił do domu, Fletch zeskrobywał zaschnięte wymiociny z deski rozdzielczej jeepa. Ojciec był wściekły. - Gdzie, do cholery, podziewałeś się wczoraj w nocy? Twoja matka odchodziła od zmysłów! - Wiesz przecież, że pojechałem do Starego Charliego - odparł skruszonym głosem. -Zawiozłem mu trochę jedzenia... Ojciec spojrzał ostro na syna. Miał okrągły mocny podbródek, wielki nos i był zupełnie łysy, jeśli nie liczyć obwódki w odcieniu pieprzu z solą wokół głowy. Gdy był w dobrym nastroju, syn mówił do niego „Kędziorku ". Teraz było jednak inaczej. - Zawiozłeś mu flaszkę? - Ty też to czasami robiłeś. - To było dawno. - Przerwał na chwilę. -I wypiliście ją razem? Wtedy Fletch opowiedział ojcu o wszystkim. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłeś? Dałeś pretekst ludziom, którzy chcą go wsadzić do przytułku! Ruszyli ostro. Charlie wykręcił na mokrej brunatnej trawie, a potem zygzakiem pomknęli w stronę jego chatki. Fletch miał ochotę naśladować wycie wilka po to tylko, żeby przekonać się, czy potrafi to zrobić. Między udami trzymał na wpół opróżnioną butelkę. - Skalpowałeś ludzi? - Nie - zachichotał Charlie. - Wczesną wiosną i późną jesienią Indianie przynosili kaczki, piżmaki i bobry do sklepu w Fountain City. Dwanaście centów za dużego piżmaka. O tym, które są małe, a które nie, decydował sklepikarz. Za małe nie płacił nic. Za kaczki krzyżówki dawał dziesięć centów. Fountain City, położone pięć mil w kierunku południowym, już za granicą ze stanem Wisconsin, słynęło z wiosennych połowów okoni na bagnach na północ od miasteczka. - Canoe robiło się z wydrążonych pni jesionów albo topoli. Wiosłowały kobiety. - Znowu zachichotał. - Kiedy widziały w mieście białe dzieciaki, to straszyły je wyciem wojennym. Dzieci bały się jak cholera. - Chciałbym coś takiego usłyszeć. Charlie odchylił głowę do tyłu i zawył wysokim, przenikliwym, modulowanym głosem Fletch zawtórował mu, próbując naśladować wilka. Podjechali pod chatkę Charliego; stary Indianin nacisnął hamulce i otworzył drzwi w chwili, gdy jeep zatrzymywał się... - Spot też chce jechać do miasta. Rudy pies próbował prowadzić samochód, wpychając swój wielki kanciasty łeb pod rękę pana i kładąc łapę na kierownicy. Stary pacnął go w nos. Spot usiadł między nimi z westchnieniem pełnym ukontentowania, a Charlie ruszył w stronę miasta. - Ale dlaczego? - Fletch skończył z deską rozdzielczą, wymiótł błoto ze środka i polewał teraz z gumowego węża karoserię jeepa. Ręce drętwiały mu od zimnej wody. - Dlaczego nie zostawią go w spokoju? - Ponieważ są ludźmi o dobrych intencjach, którym wydaje się, że postępują słusznie - odparł jego ojciec. - To kierujący się miłosierdziem chrześcijanie. - Czy ty chciałbyś mieszkać w przytułku? - To lepsze niż umieranie w budzie z tektury. Fletch nie odpowiedział. „Nie, do diabła, to nieprawda" -pomyślał. Kellog od mokradeł oddzielała szosa numer 43 meandrująca na północ, wzdłuż Missisipi przez Wabasha, Lakę City i Redwing w stronę bliźniaczych miast St. Paul i Minneapolis. Przy jedynej utwardzonej głównej ulicy miasteczka - zakurzonej w lecie, a teraz pokrytej warstewką błota - znajdował się sklep wielobranżowy, stacja benzynowa, sklep spożywczy, bar, gdzie jego ojciec co roku wykupywał pozwolenia wędkarskie i myśliwskie, sklep z paszami i narzędziami rolniczymi. Na elewacjach wielu domów widniały wyblakłe daty ich budowy. Kościół miał drewnianą wieżyczkę, a belki konstrukcyjne domów były pomalowane na biało. Przechodnie rozbiegli się na boki; ich usta rzucały nieme przekleństwa. Lśniący olds 88 wskoczył na chodnik, jego klakson wył jak cielak, który ugrzązł w bagnie. Charlie szarpnął kierownicą i mocno nacisnął hamulce. Przedni zderzak zachrzęścił o słup telefoniczny. Wysiedli, Charlie zawył, jakby wstąpił na ścieżkę wojenną. Fletch nie chciał być gorszy i znów spróbował naśladować wilka. Spot obsiusiał słup. Kobieta ubrana w czarny płaszcz, w chustce zawiązanej pod brodą, zatrzymała się, żeby popatrzeć. - Jeszcze nigdy... - A ja zawsze - zarechotał tryumfująco Stary Charlie. Pomaszerowali chodnikiem w stronę knajpy Olego, której wnętrze przypominało stodołę; wyblakłe linoleum odstające w rogach, ściany z ciemnego drewna, okna frontowe przyćmione od dymu. Bar, który znajdował się z tyłu, oblepiono emblematami firm dostarczających piwo: Miller, Pabst, Busch, Hamms, Heilman. Jak zwykle w dzień powszedni było pusto: tylko dwaj przejezdni komiwojażerowie podpierali sobą bar. Wszędzie unosił się zapach stęchłego piwa. Sam Ole miał bladoniebieskie oczy zdające się mówić: idź do diabła, wielką grzywę ciemnych rozczochranych włosów i tatuaż nagiej kobiety z tyłu prawej ręki, którą wyciągał teraz, żeby uściskać dłoń Charliego. - Cześć, Indianinie, nie widziałem cię tu wieki całe! Co podać? - Gorzałę z piwem, dla mnie i dla niego. Ole badawczo popatrzył na Fletcha. - Jesteś pełnoletni? - To dla psa. -A on jest pełnoletni? - W każdym razie na tyle pełnoletni, żeby ugryźć cię w dupę, jeśli nie dasz nam tego, o co proszę. Ole postawił na barze dwie małe szklaneczki. Wyjął z lodówki dwa piwa. Spot stał pomiędzy stołkami i w podnieceniu kręcił zadem. -Dobra, skoro dla psa... - Otworzył butelki otwieraczem przymocowanym do spodu lady. Podniósł swoją szklankę. - Hak ci w oko. Obserwując Charliego kątem oka i naśladując go, Fletch jednym haustem opróżnił szklaneczkę i zapił piwem. Z kącików oczu wytarł łzy. - Nie ma jak piwo! - Ole śmiał się z jakiegoś powodu. Nachylił się nad rączką pompy do piwa. - Widziałem, że na ulicy rozmawiałeś ze starą panią Sorenson. - Ona nie lubi Spota -powiedział z wielką godnością Charlie. - Ona nie lubi ciebie. A szczególnie ciebie na wolności. - Nachylił się jeszcze bardziej. - To między innymi ona chce cię wsadzić do przytułku. Charlie wypił drugą wódkę i zapił ją wielkim łykiem piwa z pianą. Fletch posypał swoje piwo solą, żeby ponownie utworzyła się pienista głowa. Stary zarechotał. - Stary Indianin jest jak wiatr. Nie złapią go. Nalał trochę piwa z butelki Fletcha do pustej miseczki na precle i postawił ją na podłodze. Spot głośno siorbnął, co ubawiło komiwojażerów. Fletch próbował skoncentrować wzrok na wiszącym po drugiej stronie baru obrazie; w ponurych szczegółach przedstawiał on klęskę Custera pod Little Big Horn. Obraz zaczął wirować i rozmazywać się. Zamknął jedno oko, złapał się obydwiema rękami za bar i zmrużył drugie. Teraz było lepiej. Obraz roił się od Indian i kawalerzystów, którzy strzelali i wymachiwali tomahawkami. Stojący pośrodku Custer strzelał do szarżującego wojownika. Miał złociste włosy i piękne buty z koźlej skóry. Fletch przypomniał sobie film Errola Flynna, w którym Siedzący Byk powiedział, że Custer był niczym ostatni stojący na polu kłos. Ole nachylił się ku dźwigni do nalewania piwa, odwrócił wytatuowaną rękę i położył ją na wygładzonym łokciami barze. - Hej, żołnierzu, popatrz sobie na to. Zacisnął i rozluźnił pięść. Przed wytrzeszczonymi oczami Fletcha wirowała i napinała uda naga kobieta. Stary Charlie powiedział: - Jednego na drogę. Fletch nie chciał nic na drogę. Pot z jego twarzy skapywał na bar. Cała knajpa wirowała. Oparł policzek na ręce, przechylił głowę i jeszcze raz zamknął jedno oko, żeby drugim, które przymrużył, po raz ostatni przyjrzeć się „ Ostatniej walce Custera". Wojownik skalpował wciąż wrzeszczącego żołnierza; na wpół wyrwane włosy odsłaniały skrwawioną czaszkę. Jego uwagę przykuła plama ponurej czerwieni podobna do czerwonego oczodołu żaby w kałuży, którą widział przed wielu laty. - Chyba czas iść - powiedział rozsądnie Stary Charlie - Wydaliśmy całą forsę. Fletch zwymiotował do rynsztoka; dobrze, że nie widziała tego stara pani Sorenson. Dlaczego na zewnątrz było ciemno? Może właśnie oślepł? Głowę rozrywał mu przeraźliwy, tętniący ból. Szarpały nim nudności. Jechał z głową zwisającą na klatce piersiowej, kuląc się przed lodowatym nocnym wiatrem, który wpadał przez otwarte okno. Spot skamlał. Charlie cicho szlochał. - Stary, biedny Indianin. Sam jak ten palec. - Rzucił ponure, ukradkowe spojrzenie w stronę Fletcha, żeby zobaczyć, co się z nim działo. - Kiedy Stary Charlie miał jakieś dwanaście lat, przyszli żołnierze, otoczyli wszystkich Indian jak stado bydła i zabrali ich do Nebraski. Fletch dyszał. Szybkie, równe oddechy przez usta sprawiały, że przynajmniej nie czuł się jeszcze gorzej. - Powiedzieli, że zrobią z nich farmerów. Że dadzą im bydło i konie, i zboże siewne, i domy. Zabrali wszystkich, tylko ja jeden się ukryłem. - Wykonał gest w stronę lasu. - Przez trzy albo cztery lata było ciężko, potem wszyscy wrócili. Pojedynczo albo po dwóch. Chłopak obudził się na tyle, aby zapytać: - Twoja mama i twój tato też? - Hal Moi rodzice umarli w Nebrasce! To wtedy Spot zwymiotował na deskę rozdzielczą. Kiedy Fletch obudził się, leżał naprzeciw dawno już wygasłego pieca. Pies, żeby trochę się ogrzać, wtulił się w niego. Byli przykryci niedźwiedzią skórą Charliego. Samo -wspomnienie whisky sprawiło, że miał ochotę znowu wymiotować. Łóżko było puste. Stary Indianin zjawił się dopiero późnym rankiem. Do tego czasu Fletch przyniósł wiadro wody ze studni w wierzbowym zagajniku za chatą, umył twarz i wyszorował zęby solą. Rozpalił ogień i zaparzył kawę w sposób, jaki pokazał mu Charlie, ze skorupkąjajka w środku. Dał też Spotowi trochę sucharków. Charlie wrócił z dwoma rudymi wiewiórkami w jednej ręce; w drugiej trzymał kilka strzał własnej roboty i krótki, gruby, masywny indiański łuk, jakiego Fletch nigdy przedtem nie widział. Twarz miał zmizerowaną i szarą, a spodnie rozerwane na jednym kolanie, ale jego oczy świeciły tryumfalnie. Z pochwy na udzie wyjął wielki, lśniący nóż myśliwski i zabrał się do patroszenia wiewiórek. - Jedna nie chciała spaść; musiałem wdrapać się po nią na drzewo. Fletch przypomniał sobie tę fatalną wyprawę na jelenie półtora roku wcześniej, kiedy strzelali do niedźwiedzia. Co wieczór w ich obozowisku pojawiali się wtedy twardzi, grubo ubrani ludzie z wypatroszonymi i oprawionymi wiewiórkami w kieszeniach, którzy chcieli otrzymać porcję potrawki Charliego - pokrojonego duszonego mięsa wiewiórki z ziemniakami, marchwią, cebulą, czerwonym winem, małymi kostkami usmażonej na chrupiąco solonej wieprzowiny i różnymi ziołami, które zbierał w lesie. Fletch nalał wody z wiadra do garnka i postawił na ogniu. - Mogłeś ją zostawić, wystarczyłaby nam jedna... Stary Charlie chwycił go za rękę i obrzucił wściekłym spojrzeniem. - Nie zostawia się kalek! Nigdy! Fletch obudził się ze snu w zimnej chacie w momencie kiedy głośno wypowiadał tamte słowa, które usłyszał przed prawie czterdziestoma laty. Odrzucił na bok niedźwiedzią skórę, która przetrwała od tamtego czasu, a potem usiadł na skraju łóżka, masując kolano i przeklinając człowieka, który strzelał do niego. Westchnął. Wiedział już prawie na pewno, co będzie musiał zrobić. I było mu smutno. Nie zostawia się kalek! Nigdy! Nawet wtedy, kiedy samemu jest się kaleką. Być może właśnie wtedy, kiedy jest się kaleką. ROZDZIAŁ 28 Było już po wyborach wstępnych w Pensylwanii. Pięć dni wcześniej zanosiło się na klęskę, jako że sondaże wykazywały wtedy dwuprocentową przewagę Fiksdahla. A gubernator wciąż uparcie obstawał przy tych samych argumentach, które zastosował już w stanach Nowy Jork i Illinois. Potem Fiksdahl wykorzystał debatę Związku Głosujących Kobiet z Pittsburga, by przeciwstawić sobie ich doświadczenie w polityce na szczeblu krajowym. Telewizja pokazała debatę w godzinach największej oglądalności. - Ja wiem, co robię. Robiłem to od wielu lat w Waszyngtonie, a pan Westergard ukrywał się w swoim rolniczym stanie, udając, że rozwiązuje problemy swych wyborców. Westergard ostro napadł na Rossa, gdy tylko wsiedli do limuzyny. Hastings Crandall i Pete Quarles siedzieli na siedzeniach naprzeciwko i przysłuchiwali się z pobladłymi twarzami. - Dlaczego, do cholery, nie dałeś mi żadnych sensownych wskazówek? W sytuacji, gdy Nicole odmawiała poparcia jego kłamstw, Ross wiedział, że jego stanowisko w związku ze sprawą Fletchera było i tak poważnie zagrożone; powiedział więc sobie: do diabła z tym wszystkim! Kiedy wszystkie inne sposoby zawodzą, należy spróbować prawdy. - Do jasnej cholery! Ja przygotowałem cię dobrze; to ty po prostu nie słuchałeś. Zarówno Crandall jak i Quarles skrzywili się wyraźnie. Westergard odezwał się z powściągliwością, która zwykle zapowiadała jeden z jego wybuchów. - Teraz słucham. - W ciągu ostatnich trzydziestu lat ten stan stracił sto tysięcy miejsc pracy w przemyśle stalowym, ale... - Właśnie to mówiłem na podium... I sromotnie przegrałem! - Pozwól mi, do cholery, skończyć! - wrzasnął Ross - W tym samym czasie ten stan zyskał dwieście tysięcy miejsc pracy w usługach. Dziś mówiłeś do połowy wyborców, a połowa nie wystarczy do nominacji. - No dobrze! - warknął gubernator. Ku ich zaskoczeniu stonował swój głos i powtórzył nieco łagodniej: - No dobrze, pokpiliśmy sprawę. Ja pokpiłem sprawę. I co teraz zrobimy? - Rozpętamy kampanię w telewizji! - Fiksdahl zrobił to w Nowym Jorku i przejechał się na tym. - Ale ty się nie przejedziesz. - Ross przedstawił uwagi Nicole jako swoje własne. - Typowy fachowiec w dużych ośrodkach miejskich w Pensylwanii pochodzi z rodziny robotniczej. Co tydzień ogląda mecze „Steelersów" z kumplami ze szkoły. Jego kumple jeżdżą ciężarówkami albo pracują w walcowniach, albo wcale nie pracują. Masz już go w kieszeni, dajmy mu więc na jakiś czas spokój. Zajmijmy się tym, którego głos musisz jeszcze zdobyć. - A kto to taki? - zapytał Westergard z nutą sarkazmu w głosie. - Fachowiec od nowych technologii. On nie pochodzi z Pensylwanii, do diabła, on nie pochodzi znikąd, no, może tylko z Harvard Business School! Interesują go pieniądze i sprawy obrony, a jego żonę - sprawy pokoju na świecie. Nic go nie obchodzą zastygłe struktury władzy Fiksdahla, ani ty. Po prostu nie istniejesz dla niego. Poparcie Crandalla było zawarte w pytaniu: - W jaki sposób zmienimy jego stosunek do gubernatora? - Wydamy trzysta, a może czterysta tysięcy dolarów na nowe reklamy, w których skoncentrujemy się na tych zagadnieniach. Westergard jakiś czas milczał i przez przydymione okno przyglądał się prawie wyludnionym ulicom. W końcu obrócił się w stronę Crandalla i Quarlesa. - Hastings? Pete? Crandall odparł: - Szefie, mnie się to podoba. A Quarles, który potrafił wyczuć, z której strony wieje wiatr, powiedział: - Mnie też! Westergard skinął głową: - W takim razie zróbmy to. Od tej chwili, aż do wyborów wstępnych na ekranach telewizyjnych niepodzielnie panował Westergard, rozwodzący się nad problemami Pensylwanii; tło jego wystąpień było zawsze starannie wybrane. Gary Westergard w kwestii ludzi o niskich dochodach: - Przez osiem lat republikanie w tym stanie wyrzucali pieniądze na was, ludzi o niskich dochodach, mając nadzieję, że się stąd wyniesiecie. Ale wy oczekujecie pomocy, żeby tu zostać, a nie żeby się stąd wynieść! Możemy wpłynąć na bilans płatniczy przez ożywienie handlu zagranicznego, tak że produkty przemysłu ciężkiego Pensylwanii staną się znowu konkurencyjne na rynkach światowych. To jest najlepszy program pomocy społecznej, ale jego przeprowadzenie wymaga inteligencji i odwagi. Ja posiadam jedno i drugie. Gary Westergard w kwestii przemysłu ciężkiego: - Chciałbym, żeby mój szanowny oponent przestał szafować stanowymi i federalnymi pieniędzmi i zajął się konkretnymi problemami. Oczywiście, ja też chciałbym zobaczyć odbudowę zdewastowanych fabryk i stalowni, ale to sprawa trochę przebrzmiała. A co z zatrudnionymi w innych działach gospodarki Pensylwanii? Myślę o ubezpieczeniach, obrocie nieruchomościami. O programowaniu komputerów, produkcji robotów przemysłowych. Kadrze kierowniczej. Badaniach naukowych. Uniwersytetach. Rządzie. Czy oni mają swych przedstawicieli w Waszyngtonie? Gary Westergard w kwestii uzależnień polityków: - Kiedy rządzi się w Waszyngtonie, jest się tak uwikłanym w zobowiązania wobec innych, którzy również tam rządzą, czyli lobbystów, że zapomina się o ludziach - tych, dzięki którym trafiło się do Białego Domu. Jeśli chcecie prezydenta, który nie jest niczyją marionetką, który nie ma żadnych zobowiązań w stosunku do grup nacisku, który nie da się tym grupom podporządkować, to ja jestem waszym Kandydatem. A jeśli chcecie mieć w Białym Domu kolejnego chłopczyka wplątanego w sieć powiązań, na które nie ma wpływu, głosujcie na mojego oponenta. Czy pan mnie słucha, senatorze? Ktoś słuchał Westergard zdobył czterdzieści sześć procent głosów bezpośrednich, Fiksdahl jedynie trzydzieści cztery, a Jefferson z osiemnastoma zupełnie przestał się liczyć - to prawda, że zdobył aż dwie trzecie głosów murzyńskich, ale kogo to obchodziło? Tymi głosami nie wygra się wyborów. Kampania telewizyjna opłaciła się. O czwartej nad ranem, po zamknięciu lokali wyborczych, korzystając ze wskazówek przekazanych mu telefonicznie poprzedniego dnia przez Nicole, Ross kończył pisać zwycięskie oświadczenie Westergarda. W tym czasie Jarvis był już w drodze do Nowego Jorku, żeby załatwić możliwie jak najwięcej z ogólnokrajowymi sieciami telewizyjnymi. Teraz Westergard miał szansę uzyskać nominację już w pierwszej lipcowej turze wyborów. Zwycięstwo w Pensylwanii podniosło liczbę , jego" delegatów do tysiąca sześćdziesięciu dziewięciu, a do zwycięstwa przez aklamację w San Francisco potrzeba było tysiąca dziewięciuset sześćdziesięciu siedmiu. Brakowało tylko ośmiuset dziewięćdziesięciu ośmiu delegatów, a nie odbyły się jeszcze wybory wstępne w połowie stanów - w większości położonych na zachód od Chicago; tam właśnie Westergard spodziewał się największego poparcia. Nicole zadzwoniła z Minnesoty, żeby pogratulować Rossowi; dodając niemal czułym głosem, że dzieci tęskniły za nim - w ten sposób uchyliła drzwi. Skwapliwie z tego skorzystał, powiedział jednak, że nie będzie w domu przez dwa tygodnie: aż do następnych ważnych wyborów wstępnych. W Teksasie. W czasie, gdy Ross porządkował swoje osobiste bagienko, Jarvis załatwiał nie tylko udział gubernatora w ogólnokrajowych audycjach telewizyjnych (w programie „Today" w czwartek i „Face the Nation" w niedzielę). Zafundował sobie małą nagrodę. Dziewczyna, którą znalazł nowojorski znajomy Sharkeya, była Portorykanką, a nie Murzynką. Okazała się też droższa od tamtej z Chicago, ale krzyczała równie głośno i krwawiła równie mocno, a stojący nad nią Jarvis równie szybko doprowadził się do orgazmu. Później powiedziała rejestratorce pogotowia ratunkowego w Bellevue tylko tyle, że została „pobita przez jakiegoś zboczonego sukinsyna". W tym czasie Jarvis spał już jak niemowlę w swoim luksusowym apartamencie w hotelu „Essex House", którego okna wychodziły na Central Park. Nicole obudziła się czując lekki aromat smażonego boczku i parzonej kawy. Przeżyła chwilę kompletnego spokoju - na świecie wszystko było w najlepszym porządku. David był w domu, wstał wcześniej, żeby zaskoczyć rodzinę śniadaniem, a potem będą... Wtedy przypomniała sobie i jej serce zastygło. Schodząc po schodach zatrzymała się. Zobaczyła Katie siedzącą na pościelonym już łóżku z marszczonym francuskim baldachimem; czytała książkę o hodowli królików, zwracając się do czarno-białego, miniaturowego belgijskiego króliczka, którego trzymała na kolanach. Ton jej głosu był cierpki, niemal srogi. Zwierzątko kręciło nosem i rozglądało się niespokojnie. Usiadła na łóżku przy dziewczynce. - Katie, jak ci się zdaje, może Thumper już wie, jak zachowują się króliczki? Katie potrząsnęła głową. Jej szczupła, poważna, okolona loczkami twarz wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle w łagodnym świetle ceramicznej lampy, którą dostała od Nicole na Boże Narodzenie. - Nie. Kiedy tylko go wypuszczam, od razu próbuje zjeść mi kołdrę i sznur od lampy. A cała jego klatka jest pełna bobków. Ma niewłaściwy stosunek do świata, w którym żyje. - Być może tak zachowują się wszystkie króliki. - W książce jest napisane, że nie - powiedziała smutnym głosem. Potem rozchmurzyła się. - Bobki robi tylko wtedy, kiedy je. Jeśli przestanę go karmić... - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Katie westchnęła i skinęła głową. - Chyba trudno jest być najlepszym przyjacielem kogoś, kto bez przerwy gryzie cię w szyję. Nicole śmiała się głośno i serdecznie. - Są tacy, którzy nie zgodziliby się z tobą. - Jej śmiech niespodziewanie przerodził się w płacz; chwyciła dziewczynkę przytuliła do siebie, jednak Katie pozostała niewzruszona. - Nicole, czy cieszysz się, że tato jest w domu? - Oczywiście, kochanie. Czy nie wyglądam na zadowoloną? - Zawsze wyglądasz na wściekłą, kiedy on wchodzi do pokoju. - Czasami twój tato ma niewłaściwy stosunek do świata, w którym żyje; trochę tak jak Thumper. Potem zapukała delikatnie do pokoju Robbiego, poczekała chwilę, a kiedy nie usłyszała odpowiedzi, otworzyła drzwi i weszła do środka. Cóż za różnica w porównaniu z porządkiem w norce Katie! To była jama dzikiego zwierza, z zapaszkiem jak w klatce tygrysa w zoo. Po podłodze walało się mnóstwo przedmiotów i ubrań, jakby dokonano tu jakiegoś ataku terrorystycznego. Z sufitu zwisał styropianowy, długachny szkielet dinozaura. Plakaty zespołów White Snake, Motley Crue i Aerosmith ozdabiały ściany w czterech kolorach. Robbie jeszcze spał. Miał anielską buzię, jeśli nie liczyć pryszcza pod nosem. - Hej, tygrysie! Czas wstawać. Cisza. Nicole łagodnie potrząsnęła nagim ramieniem. - Twój tato przygotował śniadanie. Chłopak otworzył najpierw jedno oko, potem drugie. - Nieee! - W tym okrzyku zawarł całą swoją dziecięcą niechęć do samego wstania. - Wstań, -tygrysie, musisz iść do szkoły. - Nicole ciepłym gestem zmierzwiła mu włosy nad czołem. Robbie uniósł się i oparł na łokciu, podciągając jednocześnie wyżej kołdrę. Był w wieku, kiedy chłopcy wstydzą się siebie bardziej niż zakonnice w habitach. Popatrzył na nią ukradkiem, starając się ustalić, w jakim jest humorze. - Nicole, czy mogę nie przyjść dziś na kolację? Po prostu muszę być u Wally'ego, To najważniejsza noc w moim życiu. - Tygrysie, w takim wypadku oczywiście, że tak. Co będziesz robił? - Posterczę tam sobie. Stłumiła w sobie wybuch śmiechu i poszła na dół, gdzie zastała Rossa. Przerzucał naleśniki. Gdy byli narzeczonymi, zawsze robił śniadanie w jej kawalerce w pobliżu uniwersytetu - pamięć o matce była wtedy na tyle świeża, że Nicole zdecydowała się wynająć komuś dom podarowany przez ojca. Jadali razem w łóżku; na kołdrze leżało porozrzucane niedzielne wydanie Tribune. Potem kochali się przy włączonym telewizorze. Ross, jakby przypominając sobie tamte czasy, objął ją ramieniem. Zesztywniała. Cofnął ramię, nie chcąc się narzucać. Nalała sobie kawy, usiadła i powiedziała mu, że Katie dawała porady królikowi, jak ma się zachowywać i że Robbie wciąż był w łóżku. - Ale za chwilę będą na dole. Możemy zjeść wszyscy razem. Ross nie był tego pewien. - Jeśli Robbie jeszcze nie wstał... - Poczekaj chwilkę, dobrze? Kiedy piła kawę, w jej oczach znowu niespodziewanie zakręciły się łzy; pospiesznie wytarła je chusteczką tuż przed wejściem dzieci do kuchni. Zdawała sobie sprawę, że jej wspomnienia starych, dobrych czasów z Davidem były bardziej sentymentalne niż prawdziwe; ale wiedziała też, że w momencie, kiedy zaczęła to wszystko kryć przed ojcem, podjęła swego rodzaju życiową decyzję. Teraz David się starał. Bardzo się starał; być może następny ruch w kierunku naprawy ich wspólnego życia należał do niej. Wieczorami Ross przedstawiał Nicole swoje pomysły dotyczące wyborów wstępnych, które miały się odbyć drugiego maja w Teksasie (inne, które miały odbyć się przed tą datą, były mało istotne), a potem dziewiątego czerwca w Kalifornii, Ohio, New Jersey, Południowej Dakocie i Zachodniej Wirginii. Ross doszedł do wniosku, że Nicole chętnie go słuchała. Zwykle to ona wysuwała nowe pomysły, a on słuchał. Poszli razem do łóżka w kulturalny, niemalże serdeczny sposób. Wyglądało na to, że Nicole usnęła od razu, a on przytulił się do niej z tyłu, starając się nie myśleć o swym wzwiedzionym członku bezużytecznie łechczącym tył jej ud. Śniło mu się, że był w wielkiej jaskini pełnej ciemnych stawów nieruchomej wody i wapiennych stalagmitów sterczących z podłoża niczym jakieś demony. Pojawiła się Nicole; przerażona, zastraszona, zdruzgotana. On miał wielkie skrzydła anioła. Objął ją nimi. Wtulali się w siebie: on osłaniał ją przed niebezpieczeństwem -jednocześnie jednak próbując wśliznąć się w nią od tyłu. Obudził się z ręką na jej biodrze, przyciągając ją do siebie. Choć Nicole wciąż zdawała się spać, jej koszula nocna była zadarta powyżej pasa. W nagłej desperacji wyszeptał: - Kochanie, proszę cię... Ale ona spała dalej. Nieznacznie pchnął napięty członek w jej stronę i ku swojemu zdumieniu - wszedł w nią, tak jakby jej ciało czekało tylko, żeby go przyjąć. Łagodnie, potem mocniej i jeszcze mocniej; ona rytmicznie zaciskała się dookoła niego. Była to ekstaza bez słów, tak intensywna, że aż bolesna. W końcu szczytował w tym samym momencie, w którym Nicole zesztywniała i wydała z siebie niski, prawie niesłyszalny jęk. Potem oddychała równo, w dalszym ciągu udając, że śpi. To zbliżenie sprawiło, że Ross poczuł osobliwy spokój, paradoksalnie wymieszany z poczuciem winy. Czuł, że strzelając do jej ojca, w pewien sposób naraził na niebezpieczeństwo i ją, i siebie, ale z drugiej strony wiedział, że Fletcher nigdy nie mógłby stać się zagrożeniem dla własnej córki. Aż do tej chwili nigdy jej naprawdę nie kochał. Nigdy właściwie nie kochał nikogo. Ale w tej chwili czuł, że gdyby przyszła na nich zagłada, to wolałby, żeby dotknęła jego, a nie ją. Nigdy przedtem tak nie myślał. Nachylił się do przodu i powoli pocałował ją w łopatkę Wyszeptał: - Kocham cię, najmilsza. Leżeli razem w odrętwiałym spokoju snu podobnego do śmierci; byli jak nieświadome niczego dzieci na początku jednej z tych archetypicznych bajek, które zawsze kończą się źle. ROZDZIAŁ 29 W autobusie jadącym do Minneapolis wzrok Fletchera przyciągnęła kobieta siedząca po drugiej stronie przejścia między rzędami siedzeń. Uświadomił sobie, że od czasu śmierci Teny żadna kobieta nie zainteresowała go seksualnie czy emocjonalnie. Nie potrafił kochać, nie potrafił polować - nie umiał nawet zabić! Potrafił tylko szukać swego oprawcy z najprawdopodobniej płonną nadzieją, że powrót do tych poszukiwań być może przywróci go do życia w sensie emocjonalnym. Spróbował podsumować to, co mógłby uznać za sukces swego dotychczasowego polowania. Wyczarterowany samolot przyleciał z Minneapolis z niedoszłym zabójcą na pokładzie i zabrał go z powrotem. Opłaty dokonano przy pomocy karty kredytowej. Nicole powiedziała, że karta została skradziona. Jarvis i inni związani z kampanią Westergarda zostali więc w ten sposób wyeliminowani. Rozmowy telefoniczne, które niedoszły zabójca przeprowadził z „Dutch's Tavern" w Cochrane. Nie był w stanie wydobyć z firmy telefonicznej informacji, z kim były przeprowadzone. Jeszcze jeden ślepy zaułek. Kule wydłubane z drzewa. Mogłyby się przydać jedynie do identyfikacji sztucera. Bez niego - ślepy zaułek. Łuski. Nawet po analizie Lesa Klumba nie wiedział nic ponad to, że niedoszły zabójca nie pochodził z Cochrane. I samo Cochrane. Sprawdzone już. Co nie było ślepym zaułkiem? Minneapolis i ten człowiek. Ale był on tylko cieniem, strzelającym z zasadzki. Co takiego wiedział Fletcher, co mogłoby wywołać obraz tego cienia, tak jak na odbitce polaroidu, aż stałby się wyraźny i ostry. Nosił przeciwsłoneczne okulary w pochmurny dzień. Rodzaj maskowania? Sugerujący, że jego wąsik i bródka też mogłyby być tylko elementem charakteryzacji? Wyglądało na to, że nie przeszedł przeszkolenia wojskowego. Zbudował ławeczkę, żeby z niej strzelać, mimo że o trzy kroki obok rosło drzewko z odpowiednim rozgałęzieniem. Nie zbierał swoich łusek po strzelaniu; wiedział jednak wystarczająco *dużo, żeby wyregulować sztucer i trafić Fletchera wszystkimi trzema pociskami. Chociaż nie był szkolony w posługiwaniu się bronią palną, używał jej całkiem dobrze. Musiał więc zadawać komuś pytania - pytania, na które otrzymywał odpowiedzi. Amator, jeśli chodzi o zabijanie. Pieprzony amator, który... Czyżby nutka litości nad sobą? Fletcher tak głęboko się zamyślił, że na dworcu autobusowym tamta kobieta stała się dla niego niedostrzegalna. Tak jak człowiek, którego szukał. Co trzeba zrobić, żeby było inaczej? Jeżeli jego wąsik i bródka nie były prawdziwe, to być może kupił je w Minneapolis. Jeśli nie nauczył się strzelać w wojsku, to być może uzyskał wskazówki tu, w Minneapolis. Słaby ślad, to pewne; stary i zatarty. Ale Charlie nauczył go bardzo dużo; a poza tym, jeśli kiedykolwiek dorwie tego... Będzie się tym martwił, kiedy tak właśnie się stanie. Z taniego hotelu niedaleko dworca autobusowego zaczął wykręcać numer Nicole, ale przerwał w połowie; zostawił wiadomość o tym, że przyjeżdża, automatycznej sekretarce Victora; ponadto Nicole jeździła przecież razem z Rossem po kraju w związku z kampanią wyborczą... ...co nie było prawdą, ale mogło nią być. Z każdym dniem stawała się coraz bardziej gorliwą konspiratorką w ukrywaniu własnego zaangażowania; i kochali się każdej nocy. Teraz już otwarcie, twarzą w twarz. Ale nigdy w ciemności nie wymieniali między sobą ciepłych słów. Ani czułości, ani pieszczot, ani miłosnych szeptów, ani chichotu z bezwstydnej pokracznej bestii o podwójnych plecach. Rozmawiali ze sobą tylko w świetle dnia i tylko o polityce. W ich dyskusjach dawało się odczuć podobne współzawodnictwo i podobną dzikość, co w ich seksie. - David, na litość boską! Nie możecie zaniedbywać dystryktu Columbia tylko dlatego, że szykujecie się do wyborów w Teksasie! Gary musi tam zająć drugie miejsce. I to z minimalną stratą. - Po co? Jefferson wygra i... - Po co? Dlatego, że będą tam pilnie obserwować, kto uplasuje się na drugiej pozycji. Dobry wynik sprawi, że wielu kongresmenów przejdzie do obozu Gary'ego. - Gary patrzy na to inaczej. - Do cholery, zrób coś, żeby popatrzył właśnie tak! - A dlaczego ty tego nie robisz? To była właśnie główna przyczyna ich kłótni, o której również nie mówili wprost. On musiał przedstawiać jej pomysły jako własne, ale potrzebował też, żeby potwierdziła jego kłamstwa przed Westergardem - bo inaczej straci posadę. Ponieważ był to wybór do którego nie chciała być zmuszona i którego starannie unikała, walczyli na słowa. - Do jasnej cholery, Nicole, wybory w Teksasie są w przyszłym tygodniu! Na nich musimy się skoncentrować. Te wszystkie stany są wielkości pryszcza na dupie... Nicole uczyniła lekceważący gest. - Problemy Teksasu macie podane jak na talerzu. - Byli w drodze do łóżka; zatrzymała się u szczytu schodów, żeby popatrzeć na niego z góry wzrokiem niemalże lodowatym. - Wiem, jak zapewnić mu tam zwycięstwo. Latynosi. Zmuś go, żeby przypomniał sobie kilka zwrotów po hiszpańsku; dam ci listę tych najpotrzebniejszych. Żyła teraz polityką i frustracją, które wcisnęły się w rytm jej życia jako matki, westalki domowego ogniska i rajfurki. Chciała być w sztabie wyborczym, a czasami nawet sama chciała być na miejscu Gary'ego; ale mogła jedynie manipulować wszystkim na odległość. Aż do tego dnia, w którym otworzyła drzwi i w ich progu zobaczyła Fletchera... Ale to było później. Najpierw były wybory w Teksasie i Kalifornii. W Teksasie obeszło się bez przykrych niespodzianek. Westergard jeździł po całym stanie z wcześniej przygotowanymi przemówieniami i odpowiedziami na najbardziej prawdopodobne pytania, które Nicole dostarczyła przez Rossa. Jarvis zaproponował tylko półżartem, nową politykę w stosunku do niezadowolonych bogaczy z Dallas i Houston, dotkniętych ostatnio niepowodzeniami finansowymi z powodu cen ropy, zmian podatkowych, niskich cen na wołowinę i chronicznej niestabilności rynku papierów wartościowych. Westergard zareagował na tę propozycję prawie z oburzeniem. Należało zająć się miejskimi kowbojami, którzy nosili ogromne kapelusze, buty na wysokich obcasach i teksańskie pasy ze srebrnymi sprzączkami, a ponadto pięć razy w tygodniu ujeżdżali swoje biurka. To dla nich Westergard poszedł w sobotę wieczorem do lokalu „Lone Star". Poza tym dosiadł mechanicznego byka oraz wszedł na podium i zupełnie nieźle zagrał na skrzypcach „Your Cheating Heart" Hanka Williamsa. A potem powiedział im to, co chcieli usłyszeć. - Sądzę, że nie można być wybranym prezydentem Stanów Zjednoczonych, nie wygrywając w Teksasie. Jesteście uosobieniem Ameryki, jesteście podstawą tradycyjnego amerykańskiego systemu politycznego. Gdy przyjdzie czas wyboru kandydata na wiceprezydenta, na czołowym miejscu mojej listy znajdzie się Teksańczyk. Następną grupę stanowili prawdziwi kowboje i robotnicy przemysłu naftowego; ci w swoich półciężarówkach wozili strzelby, a karki mieli spalone przez słońce Teksasu. Oszukiwano ich od czasu, gdy bydło miało jeszcze długie rogi, a wieże wiertnicze zrobione były z drewna, spodziewali się więc, że zostaną wykiwani raz jeszcze. Westergard zaserwował im Andy'ego Jacksona, ponieważ Jackson stawał po stronie maluczkich. - Ludzie bogaci i dumni zbyt często naginają ustawy rządowe tak, aby służyły ich celom, ale czy farmerzy i robotnicy nie mają prawa domagać się od swego rządu sprawiedliwości? - Kiedy ucichły nieuniknione w takich sytuacjach wrzaski niesfornych krzykaczy, dodał: - Słowa te były prawdziwe sześćdziesiąt lat temu, gdy prezydent Andy Jackson zgłosił swe veto wobec) ustawy bankowej, i pozostają aktualne do dziś. - Potem puścił do nich oko: Najchętniej napiłbym się whisky i został tu z wami przez jakiś czas, ale żona nie pozwala mi pić w czasie kampanii. Byli też teksańscy Murzyni, jedyna społeczność, co do której Westergar przyznawał, że znajdowała się poza zasięgiem jego oddziaływania, ponieważ ich poparcie dla Jeffersona było oczywiste. Ale Jefferson próbował zapewnić] też sobie poparcie Latynosów, a Nicole uświadomiła gubernatorowi, że nie powinien do tego dopuścić. Latynosi, stanowiący dwadzieścia cztery procent ludności Teksasu (i stale ich przybywało), doprowadzili do wyboru kilku swoich burmistrzów, sędzióv i przedstawicieli stanowych, a ponadto chcieli uzyskać kilka tek ministerialnych i być może fotel wiceprezydenta. Chcieli pokazać się na arenie politycznej, dlatego Westergard na samym początku pojechał do nich, do Brownsville nad Zatoką Meksykańską. - Wiem, że wy, Latynosi, jesteście najaktywniejszą społecznie grupą etniczną w Teksasie. Wiem, że teraz wybieracie swoich przedstawicieli w ilości proporcjonalnej do waszej tu liczebności. Wiem, że wy, Latynosi... - Do cholery, nic nie wiesz, Westergard! - Latynoski pieniacz, bez wątpienia wtyczka Fiksdahla, miał na sobie białą koszulę, krawat i marynarkę, mimo że w cieniu było prawie czterdzieści stopni Celsjusza. - Dlaczego mieliby głosować na ciebie? Do cholery, tam u siebie, w Minnesocie, nie widzisz więcej niż dwóch Latynosów rocznie i to wtedy, gdy wynajmujesz ich do strzyżenia swego trawnika! Założę się, że w swoim sztabie wyborczym nie masz nawet jednego człowieka, który znałby hiszpański. - No ganas, mi amigo - Westergard kontratakował przy pomocy wiązanki hiszpańskich zwrotów, które Nicole podsunęła mu do nauczenia się na pamięć. - Hablo espańol tambien. Y mis empleos seran feliz para darłeś una posición, por cualąuier cosa crean es importante... - Po hiszpańsku, oczywiście - dodał już zwyczajnie. - Putana mierda chinga, no puedes hablar espańol! Westergard nie rozumiał tego, ale nie miało to znaczenia; ta wymiana zdań sprawiła, że sala rozbrzmiewała śmiechem i oklaskami. Wracając limuzyną do hotelu, zapytał swego koordynatora, który pochodził z Teksasu, o to, co krzyknął tamten na samym końcu. Teksańczyk roześmiał się. - Mówiąc oględnie, dotyczyło to faktu, że tak naprawdę pan nie zna hiszpańskiego. Panie gubernatorze, okiełznał pan tego konia; teraz może już pan spokojnie na nim jeździć. - Czy ma pan jakieś sugestie co do tego, jak mam to zrobić? - Trzeba po prostu trzymać się konia i machać kapeluszem. - Zachichotał. - Tu, w Teksasie, powiedzieliby, że Fiksdahl stracił całe bydło i został mu tylko kapelusz. W niedzielnej gazecie z Fort Worth, która ukazała się w dzień po wyborach wstępnych, komentator polityczny w tytule swego artykułu ujął to trochę inaczej: PUSTE SIODŁA W UJEŻDŻALNI. „Gubernator Garrett Westergard - pisał dziennikarz - wjechał do Teksasu na wielkim białym koniu, a jego colty połyskiwały w słońcu. Kiedy wyjeżdżał stąd, kampania senatora Morrisa Fiksdahla dogorywała w kurzu. Po zdecydowanym zwycięstwie w Teksasie Westergard potrzebuje jeszcze tylko siedmiuset trzydziestu trzech delegatów, żeby uzyskać nominację przez aklamację w pierwszej rundzie głosowania w San Francisco. Być może jest to właściwy czas na to, żeby senator Fiksdahl i Jackie Jefferson, który przegrał potyczkę o głosy Latynosów w stosunku czterdziestu dwu procent do siedemnastu, zawiesili swoje ostrogi na kołku". ROZDZIAŁ 30 Podczas nieczęstych pobytów Nicole w domu, kiedy była jeszcze w szkole średniej, zawsze kupowali jej najmodniejsze spodenki gimnastyczne, dresy i trykoty właśnie w tym sklepie sieci „Danskin". Bez względu na to, jakiego by nie były fasonu, w miesiąc później budziły zainteresowanie podobne do tego, jakim obdarza się notatki z ubiegłorocznych wykładów. - Czy mogłabym panu w czymś pomóc? Kobieta miała dobrze po czterdziestce, była szczupła i drobna, o twarzy zbyt młodej, jak na przetykane siwizną włosy opadające prawie do pasa. Miała ciało tancerki, które zestarzało się bez zwiotczenia czy otyłości. Wesołe szczere oczy były mocno umalowane niebieskim cieniem; kolor ten pasował do obcisłej wełnianej sukienki. Fletcher zwrócił na nią uwagę i raz jeszcze poczuł żal, że seks przestał dla niego istnieć. - Mam nadzieję, chociaż tak naprawdę nie przyszedłem tutaj, aby coś kupić. Po kilku dniach chodzenia po sklepach zaopatrujących teatry udoskonalił swą metodę tak, iż osiągnął biegłość indiańskiego wojownika maskującego się przy tropieniu stada bawołów poprzez założenie na siebie skóry kojota. Był, jak objaśniał, pracownikiem Primary Power, Inc., a rok finansowy jego firmy kończył się trzydziestego czerwca. W czasie pożaru uległa zniszczeniu cała szuflada z rachunkami opłaconymi kartami kredytowymi. - Krótko mówiąc, staram się odszukać transakcję opłaconą kartą kredytową wystawioną na nazwisko Gerard M. Hopkins. - Nie musi pan więcej mówić. - Uśmiechnęła się tymi niepokojąco szczerymi oczami. - Buchalteria to i dla mnie prawdziwa zmora, a my rzeczywiście przechowujemy kopie rachunków opłaconych kartami kredytowymi, panie... - Och... Fletcher. Nazywam się Hollis Fletcher. - A ja jestem Alison. Uścisnęli sobie ręce jak na oficjalnym przyjęciu. - To było we wrześniu, październiku albo listopadzie zeszłego roku, jakoś tak. Hopkins prawdopodobnie interesował się sztucznymi wąsami i brodami. Zniknęła w małym zaśmieconym biurze, częściowo widocznym przez na wpół otwarte drzwi. Fletcher przeglądał czasopisma o tańcu i balecie, pełne niebywale gibkich kobiet i szczupłych mężczyzn. A że było to dziewiętnaste, a może dwudzieste miejsce, które w tym tygodniu odwiedził w Minneapolis, poszukiwanie stało się nudną rutyną; nie liczył już specjalnie na sukces. Nawet jeśli udałoby mu się trafić na jakiś ślad, to i tak kończyły mu się pieniądze. Iść do Nicole? W żadnym wypadku. Ona miała własne życie i własne wydatki. Był zadowolony, że od dnia przyjazdu nie próbował do niej zadzwonić. Zbyt wiele musiałby tłumaczyć. - Panie Fletcher, czy pan jest miłośnikiem tańca? Pokuśtykał w stronę lady. - Niewiele ostatnio tańczyłem. - Nie miałam na myśli pańskiej nogi. Wie pan, ci faceci w tych czasopismach... bez względu na to, jacy by nie byli piękni, najczęściej nie są zbytnio zainteresowani kobietami. - Potem w geście pełnym tryumfu wyciągnęła w jego stronę plik nie uporządkowanych papierów. - Wrzesień! Serce waliło mu jak młot. To trema myśliwska. Było mu wstyd, że ją okłamywał. Z przeciwnych stron lady nachylili się nad rachunkami, tak że ich głojyy prawie się stykały. Czuł zapach szamponu do włosów i dobrych perfum. I oto leżała przed nim cieniutka kopia rachunku za „wąsy oraz kozią bródkę w kolorze czarnym" z nabazgranym na dole podpisem „Gerard M. Hopkins". A obok, na linii, przed którą napisano „tel.", rzeczywiście wpisany był numer telefonu. Numer telefonu Hopkinsa. Musiał zareagować bardzo gwałtownie; ona cofnęła się o krok z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Prawie nie zwrócił na to uwagi. - Wiem, że upłynęło już kilka miesięcy, ale gdyby była jakaś szansa... - Że zapamiętałam tego człowieka? - Potrząsnęła przecząco głową. - Czy widzi pan inicjały w lewym górnym rogu? - Jeszcze bardziej się pochyliła. Jej ręka przelotnie dotknęła jego dłoni. - J.L. Judy Leffert. Ona zajmowała się tą transakcją, ale już tu nie pracuje. - To nie ma znaczenia - upewnił ją. - Ta sprawa jest dla mnie tak waż... - Jeżeli to dla pana naprawdę tak ważne... - przerwała na chwilę. Uświadamiając sobie nagle swoją sytuację, zaczerwieniła się. Spojrzała na zegarek. — Już prawie pora lunchu... - Ojej, przepraszam bardzo, że przetrzymałem panią tak długo... - Nie szkodzi, naprawdę. - Uśmiechnęła się i odczekała chwilę, a kiedy on nic więcej nie powiedział, lekko westchnęła z żalem. - W każdym razie bardzo się cieszę, że mogłam panu pomóc. - Bardzo dziękuję! Ponownie uścisnął jej rękę i wyszedł, trochę zdziwiony zawiedzionym wyrazem jej twarzy. W budce telefonicznej wyjął ćwierćdolarówkę i uświadomił sobie, że aż do tego momentu coś w nim nie chciało w to wszystko 17S uwierzyć. Wszystko było przypuszczeniami. Oczywiście, opartymi na logice. Ale była to konstrukcja zbudowana wyłącznie na domysłach i poszlakach. Wcześniej mógł się mylić. Ale nie teraz. Gerard M. Hopkins zakupił zestaw złożony z wąsów i koziej bródki w kolorze czarnym. Zostawił też numer telefonu. Fletcher włożył monetę i zaczął go wystukiwać. Oczywiście numer był lipny, ale gdy leżał wyciągnięty na łóżku w motelu zajadając wielkiego hamburgera i słuchając dźwięków dochodzących z telewiz| ora, na którego ekran nawet nie patrzył, Fletcher nie przejmował się zbytnie Jeżeli ten numer byłby prawdziwy, to istniała niewielka szansa, że i Gerard \ Hopkins był prawdziwy. To nazwisko nie było wyłączną własnością poet Jednak trzycyfrowy numer kierunkowy nie istniał nie tylko w Minneapolis cz St. Paul; takiego kodu nie było nigdzie w Minnesocie. Alison dała mu coś więcej niż informację; ona obudziła w nim uśpiony en| tuzjazm dla tego, co robił. To dziwne, że wyglądała na tak bardzo zawiedzioną kiedy... Fletcher chrząknął i usiadł na łóżku. Perfumy, dotykające się głowy, je ręka ślizgająca się po jego dłoni zajętej pisaniem... Oczekiwała, że zabierze j| na lunch! W ramach podziękowania za trud związany z przejrzeniem tycrf wszystkich rachunków. Nagle przypomniał sobie Betty Andersen, uczennicę szkoły pielęgniarskiej, którą poznał w dzień po tym, gdy po raz pierwszy upił się ze Starym Charliem. Z powodu Bettie nie wyjechał w czasie następnych wakacji do West Newton. Co wieczór chodzili do kina, a w ostatnią noc przed jego powrotem do szkoły zaparkowali samochód na dróżce prowadzącej do farmy. Radio grało „ The Gypsy", a usta Betty rozwarły się, by przyjąć poszukujący język Fletchera. Jego lewa ręka sięgnęła pod spódnicę, do gorącej wewnętrznej części jej uda, a prawa, manipulująca niezdarnie pod swetrem, mogła objąć tylko jedną pierś ukrytą pod biustonoszem. Sweter Betty był zadarty do góry. Tył głowy oparła o szybę, oddychała ciężko, nie byłaby już w stanie go powstrzymać. Miał erekcję tak wielką, że aż bolesną. Kciukami odepchnął do góry elastyczny biustonosz i uwolnił j ej piersi, które w słabym świetle tablicy rozdzielczej widział jako dwa zapierające dech jędrne stożki. Wziął jeden z nich w usta -językiem zataczał kółeczka wokół sutka i czuł, jak sztywnieje. Czuł zapach jej perfum. - Fłetch! Fletch! Przestań... Betty w panice biła go pięściami po ramionach. Była skąpana w świetle. Niezdarnie obrócił się na siedzeniu i w oczy uderzył go strumień światła latarki. - Bezbożnicy! Światło szybko przeskoczyło z jego twarzy na nagie piersi Betty, a potem równie szybko oświetliło jej rozwarte uda. Mimo zaparowanych okien w samochodzie Fletch widział z drugiej strony szyby za strugą światła wściekłą, ale chciwie zafascynowaną twarz farmera. Betty walczyła z biustonoszem. - Wynoście się z mojego podjazdu albo wezwę policję! Złączyła kolana i obciągnęła w dół sweter. Fletch grzebał się z kluczykami. W radiu leciała „Linda". - Jesteśmy chrześcijanami. W samochodzie jest moja żona! Uruchomił silnik samochodu taty, zwolnił ręczny hamulec, ruszył do tyłu obok samochodu farmera. -Dziwka! - wrzeszczał farmer. -Babilońska kurwa... Siedząca obok niego Betty płakała. Nawet teraz pamiętał przekleństwa wykrzykiwane przez farmera, kiedy jego wytrzeszczone oczy zdawały się pożerać jej nagie piersi i rozwarte nogi. Twarz Fletchera oblał rumieniec na wspomnienie tego, jak bardzo był wtedy nieudolny; nie potrafił ochronić jej przed tym symbolicznym gwałtem. Obecnie nie mógł dać kobiecie nic. Nie był już istotą zdolną do uczuć, nie był już istotą zdolną do seksu, nie był już mężczyzną. Pozostawała mu modlitwa. Ale teraz, właśnie teraz, po tym, jak otrzymał potwierdzenie, że naprawdę szedł tropem tego, który usiłował go zabić, być może stał się choć trochę drapieżnikiem. Choćby wielkości skórka... Wykorzystaj to. I jutro wal na strzelnicę z tą nowo odkrytą pewnością siebie. Człowiek, który nazywał się Hopkins, musiał od kogoś nauczyć się arkanów strzelania; od kogoś, kto na pewno zapamiętał bardzo dziwne pytania, i człowieka, który je zadawał. Ross siorbał kawę przy kuchennej ladzie; był już spóźniony na poranne zebranie u gubernatora. Kiedy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę. Nicole brała prysznic. Mógł to być Hastings albo Pete z informacją o zmianie planu na dziś. Sytuacja co chwila się zmieniała, gubernator wyjeżdżał na wybrzeże dziś po południu. - Tu rezydencja Rossa, słucham. Nieznany głos zapytał o Halla Fletchera. Ross ostatnio niezbyt wiele myślał o Fletcherze, szczególnie po tym, jak zawarli z Nicole ten dziwny pakt. Fletcher przerwał poszukiwania; cały incydent należał do przeszłości - o ile strzelanie do kogoś można nazwać incydentem. - Pana Fletchera nie ma w Minneapolis. Jest w... - Ale on przecież musi być w Minneapolis. Jestem pewny, że jest i szuka... - Zdanie nagle zostało urwane. - Czy Nicole mogłaby zadzwonić do mnie, kiedy będzie miała chwilkę czasu? Mówi doktor Victor Kroonąuist z Cochrane. Ona zna mój numer. Ross był spocony, gdy odkładał słuchawkę. Ręce miał lepkie. „Ale on przecież musi być w Minneapolis. Jestem pewny, że jest i szuka..." - słowa nieznajomego wróciły jak echo. Szuka tego, który strzelał do niego! Szuka, jeszcze o tym nie wiedząc, Davida Rossa. Ale czy na pewno nic nie wie? Ross odruchowo popatrzył przez kuchenne okno na ogródek, spodziewając się ujrzeć Fletchera szarżującego w stronę domu z łukiem i strzałą w ręku, jak jakiś pieprzony Rambo. Potrząsnął głową ze złością. ~ Na rany Chrystusa, zacznij myśleć rozsądnie! Szukanie i znalezienie to dwie różne rzeczy - wymamrotał pod nosem. Nie było sposobu, żeby na podstawie tych paru wątpliwych poszlak, o których Fletcher powiedział Nicole, udało mu się zidentyfikować napastnika. Do diabła, przecież Ross był bardzo ostrożny wobec tego pijanego skrytobójcy, który prowadził strzelnicę; zawsze zakładał wąsy i kozią bródkę, przyciemnione okulary, żeby ukryć kolor oczu, myśliwski kapelusz, skrywający ciemne kręcone włosy. A poza tym używał nazwiska poety. Strach powoli ustępował. Był teraz pewniejszy siebie, lepiej kontrolował sytuację niż wtedy, gdy obmyślał ten głupi plan zabicia Fletchera. Powiedzieć Nicole? Nie. Gdyby dowiedziała się, że jej ojciec jest w mieście, mogłaby znów mieć wyrzuty sumienia. A tak Fletcher poszpera sobie dookoła, nic nie znajdzie i wróci do Cochrane. Koniec, kropka. Ale w drodze do garażu zatrzymał się przy szafce z narzędziami. Z szuflady wyjął pudełko z pistoletem, Miejsce pod siedzeniem w samochodzie było poręczniejsze niż szafka; nawet w przypadku, gdyby był do końca przekonany, że myśliwy w rodzaju Fletchera nie może skutecznie działać w takim mieście jak Minneapolis. ROZDZIAŁ 31 To była przedostatnia strzelnica na liście. Fletcher, który chciał już ją tylko odfajkować, przeszedł pod pasiastym szlabanem, nad którym wisiała tablica z napisem: STRZELNICA „TWIN CITIES" STRZELANIE KULOWE - SKEET - SAMOOBRONA TYLKO DLA CZŁONKÓW KLUBU OSOBOM POSTRONNYM WSTĘP WZBRONIONY Kwadrans wcześniej wysiadł z autobusu jadącego z centrum Minneapolis; strzelnica leżała niedaleko Robbinsdale, bazy All-Weather Charter Tours. Majowe słońce osuszało kałuże na drodze; górą sunęły kłębiaste wiosenne chmury, które sprawiały wrażenie, jak gdyby wystrzelono je z działa umieszczonego gdzieś za horyzontem. Żwir chrzęścił pod nogami. Zapach kordytu ze strzelnicy, z której dochodził odgłos wystrzałów przegryzł się przez woń wiecznie zielonych drzew, przywołując wspomnienia z letnich obozów, na które jeździł, mając dziewięć i dziesięć lat. Zagajnik urywał się na wyżwirowanym parkingu, gdzie - jako że była to sobota - stało kilkanaście samochodów. Przez megafon podano komendę: - Przerwać strzelanie! Rolę biura pełnił bladożółty barak wielkości wagonu kolejowego. Spiczasty dach kryty gontem zapadł się trochę w środku. Mimo pomalowanych na biało okiennic i końcówek krokwi kojarzył mu się nieodparcie ze starymi, musztardowożółtymi barakami wojskowymi z czasów jego służby w armii. Za biurem stała dwupiętrowa wieża z drewna, również w kolorze bladożółtym. Tarcze umieszczono przed wałami ziemnymi ograniczającymi strzelnicę. Po obydwu stronach żwirowej ścieżki z pobielałymi krawężnikami rosły mocno pachnące bzy, lecz i tak całość wyglądała bardziej na strzelnicę wojskową niż cywilną. Wrażenia tego dopełniał młodzieniec z głową ostrzyżoną na jeża i bicepsami kulturysty, który po wejściu Fletchera do środka odłożył czasopismo poświęcone broni palnej, wstał zza biurka i przyjął postawę zasadniczą. Miał nawet naszywkę z nazwiskiem, która na wojskową modłę była przymocowana do kieszonki koszuli. - Tak? W czym mogę pomóc, sir? - Usiłuję odnaleźć człowieka o nazwisku Gerard Hopkins. Możliwe, że w zeszłym roku był członkiem waszego klubu. - Przykro mi, sir, ale lista naszych członków jest zastrzeżona. - Ten człowiek nie jest chyba członkiem, on... - Przykro mi, sir. To „sir" było wypowiedziane w ostry, zdecydowany sposób; Fletcher spokojnie przeszedł się po pokoju, przyglądając się trofeom eksponowanym za szybami gablot. Nie było tu broni; pewnie trzymano ją pod kluczem w innym miejscu. Zdjęcie grupowe Piątej Sekcji Specjalnej Dwudziestego Czwartego Batalionu z Korei przywołało całą falę wspomnień; pamiętał nie tylko te twarze, ale i samo zdjęcie. Jego odbitkę przechowywał przez wiele lat. Z zewnątrz dobiegł wzmocniony przez megafon głos z wieży obserwacyjnej. - Gotowi z prawej! - Przerwa. - Gotowi z lewej! - Znów przerwa. -Gotowi na stanowiskach! Fletcher zbliżył się do fotografii i palcem wskazał zapamiętaną twarz. - Sierżant Jerzy Hrock. Trzydzieści pięć lat temu. - Pan zna sierżanta FIrocka? - Pełne nabożnego lęku zdziwienie sprawiło, że młodzieniec na chwilę zapomniał o swym ironicznym „sir". - „Żeby nie wyjść z wprawy" - powiedział Fletcher, świadomie naśladując dudniący głos Hrocka. - Jest na wieży? Muszę z nim porozmawiać. - Uwaga! Przygotować się! - dudnił megafon. Ton głosu młodzieńca był na powrót sztywny i oficjalny: - Cywile nie mają wstępu na... - Cywile? - Ludzie, którzy tu nie pracują. - Rozpocząć strzelanie! - padła komenda. Słysząc rytmiczną kadencję wystrzałów, jakże różną od bitewnego chaosu, pomyślał o drugiej turze przeszkolenia strzeleckiego w Fort Leonard Wood w stanie Missouri, nazywanym przez nich Małą Koreą. Po trzydniowej przepustce (czas ten spędził z ojcem, polując na jelenie) został stamtąd wysłany bezpośrednio do Seulu. Palec Fletchera wrócił do fotografii i wskazał jeszcze jedną twarz. - To ja, trzydzieści lat temu. Wyminął młodzieńca, który stał z rozdziawioną buzią, i poszedł na strzelnicę. Ćwiczący strzelali z pozycji leżącej, używając jako podpórek worków z piaskiem; mieli szeroko rozłożone nogi i temblaki owinięte wokół lewych ramion. Worki z piaskiem spełniały tę samą funkcję, co konstrukcja z drewnianych bali na wzgórzu nie opodal jego chaty. Ten widok wystarczył mu w zupełności; nawet po trzydziestu pięciu latach miał pewność, że to Hrock uczył Hopkinsa, jak zabijać. Prawie zabijać. Ale Fletcher czekał ogarnięty zarówno podnieceniem, jak i rezygnacją. Odkrył właściwe miejsce, ale i tu jego niedoszły morderca był pewnie tak samo chytry, jak gdzie indziej; przebiegły jak stary kocur. Czwarta rano pierwszego dnia w domu, perspektywa trzech miesięcy letnich wakacji przed drugim rokiem studiów. W następnym tygodniu wracał do pracy w tartaku, ale ten należał do niego. Powietrze przedświtu było chłodne i oszałamiające; rosa na trawie zmoczyła mu nogawki, gdy szedł lasem i polami młodej kukurydzy. Załadowawszy swą strzelbę nabojami kalibru 22, które biły z większą siłą, zajął stanowisko w gęstwinie jałowców, skąd widać było dawno porzuconą norę świstaka. Dzikie koty zabijały więcej ptaków i drobnej zwierzyny łownej niż wszyscy drapieżcy razem wzięci. Ślady wskazywały, że tutaj sypiał stary, pokiereszowany w walkach kocur. Zeszłej zimy wymiótł króliki z okolicznych krzaków, a teraz pewnie zabierze się za małe bażanty. Lecz wybiła jego godzina. Dwadzieścia minut później, gdy świtało, kosy zaczęły wydawać sygnały alarmowe. Pokiereszowany wąsaty pysk starego drapieżnika rozchylił mokrą od rosy trawę. Zwierzę spojrzało na Fletchera z odległości kilkunastu kroków. Na muszce strzelby, którą widział przez szczerbinkę, miał tygrysią pręgę pomiędzy oczami kocura. Chłopak nacisnął spust. Trach! Wyjące zwierzę z rozerwanym mózgiem wyskoczyło do góry. Wykręciło się i wywinęło kozła. Krew zapryskała liście, gałęzie i trawę. Fletcher oddał jeszcze trzy strzały, najszybciej jak potrafił, wszystkie w korpus. Tylko koty umierają tak opornie... - Koniec strzelania! Zabity kot wyrżnął o ziemię dwadzieścia stóp od miejsca, w którym strzał Fletchera zniósł górną część jego łba i rozchlapał mózg po karku, jakby to była jajecznica. Strzelcy siadali i zdejmowali temblaki. Trzony zamkowe trzymali otwarte, żeby pokazać, że w środku nie zostały żadne naboje. Zamiast wziąć go ze sobą i pochwalić się przed ojcem, jak zaplanował sobie wcześniej, Fletch położył zabitego kota w jego kryjówce. Kolbą strzelby rozbił sklepienie nory, która w ten sposób stała się płytkim grobem wojownika. Młodymi listkami wytarł z rękawa rozbryzgany mózg. Po przeciwnej stronie strzelnicy zdejmowano tarcze i liczono wyniki. Ciężkie buty łomotały w grube szczeble drabiny; Jerzy Hrock zasłaniał swą wielką sylwetką kawał nieba. Fletcher słyszał jego sapanie. W ciągu tych trzydziestu pięciu lat stał się potężny; za dużo jadł, za dużo pił, za dużo palił. Bezrobotny morderca. - Sierżancie Hrock - powiedział Fletcher. Tamten zszedł z ostatniego szczebla drabiny i dopiero wtedy odwrócił się w jego stronę. Chytre małe oczka rozpoznały go. - O, ja pierdolę, Fletch! Z tej okazji trzeba się, kurwa, napić. Żeby nie wyjść z wprawy! Było około południa. Bezlitosne słońce wpadające przez nie umyte okna obnażało zakurzone kąty, pocięte linoleum i pstrokaty bar w stylu dzikiego zachodu. Na blacie ich stolika ktoś wyrył swe prostackie zamiary seksualne. Szklaneczka ginęła w wielkiej dłoni Hrocka. Był to jego siódmy drink, a drugi Fletchera. Na stoliku pomiędzy nimi stała prawie pusta butelka. W popielniczce piętrzyły się niedopałki. - Kurwa, Fletch. Ten kutas powiedział, że jest dziennikarzem. Fletcher przejrzał już kartotekę strzelnicy, bardzo niechlujnie prowadzoną przez Hrocka; nie znalazł tam nic z wyjątkiem nazwiska Hopkinsa i potwierdzenia, że użył tej samej skradzionej karty kredytowej, którą posługiwał się w All-Weather Charter Tours i w sklepie „Danskin". - Coś go tu zainteresowało? Tak? - zapytał szybko Fletcher. - Tak, kurwa, powiedział, że chce napisać o tym, jak załatwiłbym tych pierdolonych dupków w Ameryce Środkowej. - A ty pomyślałeś sobie, że zamiast gadać, pokażesz mu, jakbyś ich załatwił. - Kurwa, Fletch. Znasz mnie przecież. Potrafiłbym nauczyć małpę, jak wypierdolić futbolówkę - i nauczyć futbolówkę, żeby to polubiła! - Opisz go - powiedział oschle Fletcher. Tubalny, niespokojny śmiech Hrocka przeszedł w chrapliwy napad papierosowego kaszlu. - Kto by tam, do kurwy nędzy, pamiętał? - Popukał szklaneczką w blat, -Od tego czasu wlałem w swoje pierdolone gardło morze tych szczyn. Hrock, któremu dobrze się walczyło na wojnie z Niemcami, w Korei został snajperem, który strzelał za linią frontu do oficerów wroga. Po hulaszczym urlopie w Japonii, w czasie którego zaczął się budzić z krzykiem w środku nocy, udało mu się jakoś załatwić przeniesienie do normalnej liniowej kompanii. Tam spotkali się z Fletcherem. - Pamiętasz! - bezlitośnie powiedział Fletcher. - Umieść go w swoim celowniku, a potem opisz, jak się wali na ziemię. Pod wpływem niemalże proszącego spojrzenia Fletchera sierżant zamknął oczy. Zbielały mu palce zaciśnięte wokół szklaneczki. Na twarzy pojawił się pot. Ale mówił równym recytatorskim tonem, jakby widział Hopkinsa nie pod powiekami, ale przez snajperski celownik optyczny. - Facet był wysoki, przeciętnej postury; w dość dobrej formie, może rano trochę ćwiczy. Jakieś trzydzieści pięć lat. - Opisz jego twarz. - Nie widziałem jej dokładnie. Czarna kozia bródka, wąs... - Oczy. - Zawsze miał na nosie przyciemnione okulary. - Włosy. Ciemne? Jasne? Kręcone? No, jakie? - Cały czas był w myśliwskim kapeluszu. - Czy wąs i bródka mogły być sztuczne? Ale Hrock otworzył oczy i wziął głęboki oddech. Wypił do dna. Z jego oczu zniknęła panika. - Kto by tam, do kurwy nędzy, wiedział? - Chrząknął i wstał. Tłusta i brzydka maszyna do zabijania, rdzewiejąca z powodu nieużywania. - Kurwa, muszę odcedzić kartofelki. Żeby nie wyjść z wprawy. To był w dalszym ciągu dzień zabijania. W południe Fletch był już o pięć mil od grobu kocura w krzakach. Siedział na nasłonecznionym zboczu, gdzie pasły się krowy. Zbocze było upstrzone brunatnymi kopczykami. Nie bardzo miał ochotę rozmyślać o roztrzaskanej głowie zwierzaka, dlatego celowo przywołał wspomnienie Betty siedzącej w samochodzie; jej sweter i biustonosz były zadarte do góry. Czy umówi się z nim jeszcze po tej przygodzie na drodze do domu tego farmera? Pasiasty suseł wyszedł z nory u stóp wzgórza i stanął słupka. Tak naprawdę nie był to wcale pasiasty suseł, a wiewiórka zwana federacyjną, bo wzór na jej futerku przypominał gwiazdy i paski z flagi amerykańskiej, ale wszyscy nazywali je po prostu pasiastymi susłami. Sto kroków? Sto pięćdziesiąt? To musiałby być świetny strzał; nie miał przecież celownika optycznego, a mierzył z góry w dół. Oparł łokcie na kolanach, wziął pod uwagę różnicę poziomów, kąt, delikatny wiaterek. Z tej odległości suseł wyglądał jak kołek wbity pionowo w ziemię. Wypuścił wstrzymany oddech i pociągnął spust. Trzask dwudziestki dwójki był podobny do odgłosu łamanej gałązki. Kołek przewrócił się. Fletch wydał okrzyk radości, zerwał się na nogi i ślizgając się pomknął w dół zbocza, licząc po drodze kroki. Wyszło mu sto trzynaście. Pomiędzy pożółkłymi zębami susła dostrzegł kroplę krwi, oko prawie wypłynęło z oczodołu. - Dupa nie strzelec! - mruknął Hrock. Fletcher popatrzył na niego, mrugając oczami. -Co? - Ten Hopkins. Kurwa, to najgorszy strzelec, jakiego spotkałem w życiu. -Wśliznął się na krzesło. Zapalił kolejnego papierosa, zakaszlał, wyjął spomiędzy zębów odrobinę tytoniu. Rzadkie, krótko przycięte włosy sterczały mu na głowie niczym kolce jeża. - Ale kutas starał się i czegoś się nauczył. - Wystarczająco - zgodził się Fletcher. - Lepiej niż wystarczająco! - zaryczał ze śmiechu sierżant. - Kurwa, nie mogę w to uwierzyć. Fletch! Chryste, w czasie patrolu byłeś najlepszym przewodnikiem w całej jednostce! - Przez te wszystkie lata wydawało mi się, że wojna się skończyła... Hrock potrząsnął głową. - Żadna wojna nigdy się, kurwa, nie kończy. Wystarczy tylko zamknąć oczy i od razu wraca. - Chwycił butelkę za szyjkę, wypił do dna jej zawartość. Wstał niepewnie i chwiejnie. - Muszę iść uczyć tych gnojów, żeby wiedzieli, jak bronić swoich domów przed różnymi pierdolonymi wariatami. -Zachichotał. - Fletch, żeby nie wyjść z wprawy, znajdź tego kutasa. Znajdź i zabij go. Co jest duszą bagnetu? Zabijanie. Po powrocie Fletch zamierzał wyczyścić strzelbę na trawniku przed domem. Mimo migotliwego światła zmierzchu jego oko zarejestrowało jakiś ruch. Nie dalej niż dziesięć kroków od niego mała prążkowana wiewiórka siedziała zgarbiona u stóp dębu i coś sobie pogryzała. Fletch odłożył wycior i powoli podniósł broń, bezgłośnie zwalniając bezpiecznik. Wiewiórka, przyzwyczajona do ludzi, nie przestraszyła się nawet. Strzelba puknęła; małe nieżywe zwierzątko upadło na grzbiet, rozpłaszczając się komicznie; rozrzucone łapki parodiowały ekstazę seksualną, w słabnącym świetle białe podbrzusze wydawało się szare. Fletch osunął się na ziemię, trąc plecami po nierównej korze dębu; w ręku ściskał ciepłe i miękkie ciałko. Dlaczego uszło już z niego życie? Zapadła ciemność, autobus zatrzymał się na dworcu w Minneapolis. Dopiero wtedy zesztywniały Fletcher wstał i ruszył za innymi do wyjścia, zdziwiony trochę, że w ręku nie miał wiewiórki, a na rękawie rozbryzganego mózgu kota. ROZDZIAŁ 32 Gary Westergard tarł zmęczone oczy, czekając na rozpoczęcie trójstronnej, ogólnokrajowej telewizyjnej debaty Partii Demokratycznej. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin pokonał ogromne odległości samolotem, limuzyną i autobusem. Newark, Charleston, Dayton, Pierre, Albuquerque, San Francisco. Od wyjazdu z Los Angeles wczoraj wieczorem zdrzemnął się tylko trochę w samolocie i przespał dwie godziny w motelu w Newark. Jutro we wszystkich stanach, w których leżały te miejscowości, odbędą się wybory wstępne; w New Jersey, Zachodniej Wirginii, Ohio, Południowej Dakocie, Nowym Meksyku i Kalifornii. Siedział w zielonym pokoju studia Burbank TV, gdzie nagrywał też Johny Carson. Prowadzący program dziennikarz Cleveland TV zadał mu pytanie, licząc na to, że w zaskoczeniu powie coś nierozważnego: - Panie gubernatorze, jesteśmy w trakcie ostatniego tygodnia ostrej i bezpardonowej walki wyborczej o nominację z ramienia Partii Demokratycznej. Czy mógłby pan powiedzieć, jakie są pańskie ostatnie wrażenia z Ohio? - Jest tu wszystko. Z wyjątkiem morza i gór. Naczelny redaktor „Heralda" z Santa Fe: - Porównujemy Garretta Westergarda z Franklinem D. Rooseveltem, ponieważ jest człowiekiem, który ma ideały, a żyjemy w czasach, kiedy są one istotne dla naszego kraju i wymagają jasnego określenia. Artykuł redakcyjny „Standardu" z East Rutherford w stanie New Jersey: „Gary Westergard i Morris Fiksdahl są jak dwaj oszołomieni ciosami bokserzy o spłaszczonych nosach, którzy wstają właśnie na gong wzywający ich do ostatniej rundy. Są zmęczeni, porozbijani i bliscy bankructwa. Ale Westergard bije poniżej pasa; jest to okropny zwyczaj, który zdyskwalifikuje go w oczach amerykańskiej publiczności". - Panie gubernatorze, Kalifornia znana jest jako stan o silnym oddziaływaniu mass mediów, spodziewaliśmy się tu po panu zgrabnych wstawek reklamowych, a nie staroświeckiego ściskania ramion przechodniów. Co się stało? Westergard, przyciśnięty do muru przez dziennikarza lokalnej sieci TV w hali odlotów na lotnisku w Sacramento, zdobył się na szczerość. -"Skończyły mi się pieniądze. Pete Quarles podkreślił ten wątek w rozmowie z dziennikarzami z Rapid City w Południowej Dakocie na pokładzie odrzutowca sztabu wyborczego Westergarda. - Kłopoty z pieniędzmi? Do diabła, nie! Traktujemy nasze rachunki do zapłacenia tak, jakby to był dobry kalifornijski burgund - muszą poleżakować przez odpowiedni okres zanim je zapłacimy. Kent Jarvis pokazał swój niedościgniony styl w San Jose, w stanie Kalifornia, przed wiecem z meksykańskimi robotnikami rolnymi. - Gary, Chryste Panie, widziałeś statystyki? W tym stanie co szósty zarejestrowany demokrata to jakiś parszywy Meksykanin. W Charleston, w stanie Zachodnia Wirginia, doszło na tylnej kanapie limuzyny do ostrej wymiany zdań z Davidem Rossem. - Gary, forsę wydawaj na wschodzie, a sam leć na zachód. Tam musisz dać z siebie wszystko. W New Jersey oraz Ohio i tak wygrasz swobodnie, a nowe sondaże wskazują, że Fiksdahl prowadzi z tobą w Kalifornii czterdzieści jeden procent do trzydziestu dziewięciu. - O dwa procent? To pryszcz. - Pryszcze mogą być bardzo bolesne. Wręczanie ludziom ze sztabu koszulek z napisem: PRZEŻYŁEM LOT NA POKŁADZIE „AIR WESTY" w czasie lotu powrotnego do Los Angeles... Pete, Hastings i Johnny Doyle układający z tyłu samolotu obsceniczne piosenki o Fiksdahlu... Odczytywanie w części odrzutowca przeznaczonej dla prasy „listy cykorów" - nazwisk dziennikarzy wyznaczonych do kampanii, którzy stchórzyli przed ostatnim, wyczerpującym etapem... Spośród członków sztabu wyborczego tylko Ross zdecydował się zostać w Minnesocie - powiedział, że będzie pracował nad oświadczeniami na środę rano i chce być przygotowany na wszelkie możliwe wyniki. Westergarda ogarnęła autentyczna złość. Czy po to tak bardzo się starał, tyle przecierpiał i na dodatek doprowadził się na skraj bankructwa, żeby w ostatniej chwili wyrwano mu prezydenturę z rąk? Ross nie zrobił nic, żeby Westergard poznał prawdę o tym, co rzeczywiście zdarzyło się w tych sosnowych lasach na północy, w listopadzie w zeszłym roku. Czy ktoś celowo strzelał do Fletchera? Trudno sobie coś takiego wyobrazić, ale czy tym kimś nie mógł być Ross? Bóg jeden wiedział, że nie mógł zapytać o to Fletcha ani nikogo innego; tylko Rossa. Musiał sprawiać wrażenie, że nic nie wiedział na temat tego incydentu - tak na wszelki wypadek; gdyby okazało się, że prawdą jest coś, o czym bał się nawet myśleć. Będzie musiał działać bez względu na to, co będzie jutro, pojutrze czy jeszcze następnego dnia. A tymczasem dziś wieczorem... Dziś wieczorem miał zmierzyć się z Jackiem Jeffersonem (przystojniak, mahoniowa cera, zabójczy wąsik) i Morrisem Fiksdahlem (wyświechtane trzyczęściowe garnitury partyjnego agitatora i cuchnący cygarami oddech drobnego polityka) przed kamerami telewizyjnymi. Ale przecież wybrano go do władz stanowych w Minnesocie, kiedy jeszcze był studentem w William Mitchell College of Law; jeśli nie potrafiłby pokonać tych dwóch przeciwników w bezpośredniej debacie politycznej, to nie zasługiwał na nominację. Szczególnie po wskazówkach Rossa (a może Nicole?), jak ma to zrobić. WESTY l POKĄTNI NEGOCJATORZY. Autor: Lester Warga. Polityczny korespondent „Los Angeles Times". „Trzej kandydaci na prezydenta z Partii Demokratycznej mieli trzy różne wyobrażenia o ogólnokrajowej debacie telewizyjnej, w której uczestniczyli wczoraj wieczorem. Jak zwykle Jackie Jefferson szukał wiarygodności; chce, by traktowano go jako poważnego kandydata. Morris Fiksdahl od początku starał się strząsnąć z siebie odium człowieka uwikłanego w tajne negocjacje, które, słusznie lub nie, ściągnął na niego Gary Westergard. Będący liderem w wyścigu demokratów Westergard - Westy, jak od pewnego czasu nazywają go jego zwolennicy - we wczorajszej debacie musiał tylko utrzymać swą dotychczasową linię. Zrobił jednak znacznie więcej, Podkreśliwszy najpierw, że nie było w tym nic sprzecznego z prawem, stwierdził, że w czasie ostatniego weekendu Jefferson i Fiksdahl połączyli swe siły, żeby uzyskać poparcie większości delegatów z Zachodniej Wirginii. Kiedy obydwaj kandydaci próbowali zaprzeczyć temu, jeszcze raz zaatakował twierdząc, że to samo robili w stanach Iowa, Missouri, Wisconsin, Indiana, Missisipi, Wirginia, Kansas, Tennessee, Oklahoma, Alaska, a nawet w rodzinnym stanie Westy'ego, czyli Minnesocie. Fiksdahl i Jefferson przyznali w końcu, iż »w tym temacie« nawiązali współpracę, ale starali się zbagatelizować sprawę utrzymując, że »odbywało się to tylko na poziomie stanowym i nie należało do ich ogólnokrajowej strategii«. Wyłom w murze został zrobiony. Westergard obrócił się do kamery i powiedział: - Panie i panowie, mam zaszczyt przedstawić zespół o nazwie... »Pokątni negocjatorzy«. Jednym ruchem pędzla umieścił ich w tle: Fiksdahla - pragmatyka o nie najlepszej reputacji, człowieka o wątpliwych wpływach w Waszyngtonie; oraz Jeffersona - kandydata, który obawiał się, że sam nie osiągnie szczytu. W ten sposób Westergard wygrał nie tylko wczorajszą debatę, ale również nominację Partii Demokratycznej na prezydenta tego kraju". Westergard zdecydowanie zwyciężył w New Jersey i Ohio, a gdzie indziej wygrał minimalnie; tylko w Kalifornii przegrał - zabrakło jedenastu głosów, co zresztą przewidział Ross. W sumie Fiksdahl zdobył poparcie tysiąca dwustu dwunastu delegatów, a Westergard uzyskał dwa głosy ponad limit tysiąca dziewięciuset sześćdziesięciu siedmiu niezbędnych do nominacji. Zostanie kandydatem Partii Demokratów w listopadowych wyborach prezydenckich. I nie będzie już potrzebował talentu Rossa - czy raczej talentu Nicole, jeśli wierzyć Kentowi Jarvisowi. W trakcie intensywnej kampanii ten rodzaj fachowości mógł wydawać się niezastąpiony. Nie miał jednak ochoty, aby za skandal związany z nieudaną próbą zamachu na życie najstarszego z jego przyjaciół zapłacić fotelem prezydenckim. Wielokrotnie odkładał sprawę pozbycia się Davida. Teraz nadszedł czas, żeby to załatwić. Ross był w siódmym niebie. Poprzedni wieczór spędził razem z Nicole, układając oświadczenie dla Westergarda, które ten miał podać prasie przed końcem tygodnia, a potem spędzili kolejną z tych godzin seksu, które zaczynały być dla niego bardziej ekscytujące niż kochanie się w sposób konwencjonalny. Przeszedł przez masywne jesionowe drzwi do biura gubernatora; minął Maggie, zamężną sekretarkę nie pierwszej młodości, która zastąpiła Nicole. Westergard siedział za swym wielkim antycznym biurkiem, które miał nadzieję zabrać ze sobą do Waszyngtonu. W ciemnogranatowym garniturze i stonowanym krawacie był w każdym calu pierwszorzędnym materiałem na prezydenta. Uniósł głowę znad papierów w momencie, gdy Ross kładł na biurku nową ich stertę. - Gubernatorze, przed zjazdem wyborczym w następnym miesiącu powinieneś wyrównać swój dług z wyborów wstępnych w wysokości ośmiuset tysięcy dolarów, przestawić się na sprawy międzynarodowe oraz wypalić fajkę pokoju z innymi kandydatami, łącznie z tymi, którzy odpadli we wczesnych etapach kampanii. Mam tu ze sobą analizę danych dotyczących... - Hollisa Fletchera? Ross zaczął się jąkać. - Co, ja... my... ja myślałem... - Że ja o tym zapomniałem? Obrócił się w fotelu; łokcie oparł na miękkich oparciach, splótł palce. Za oknami, w cieniu wiązów, odpoczywały ubrane w letnie sukienki sekretarki z urzędu stanowego. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo ta sytuacja stała się dla mnie niebezpieczna? - Gubernatorze, zapewniam cię, że Nicole może potwierdzić... - Może, ale nie zrobiła tego. - Bo ta sytuacja jest dla niej bardzo niezręczna. - A czy utrata prezydentury nie byłaby dla mnie niezręczna? - Obrócił się razem z fotelem w stronę pokoju i przesunął ręką po papierach, które Ross położył na biurku. - Dziękuję ci za te analizy. Jestem pewny, że są świetne; jak zawsze. - Potem dodał miłym głosem: - Wiesz, prawda jest taka, że swoją osobą narażasz obecnie moją kampanię wyborczą na zbyt duże ryzyko. Ross pobladł na twarzy. - Co chcesz... przez to powiedzieć? - David, zwalniam cię z pracy. CZĘŚĆ CZWARTA Polowanie jest rytuałem, narzucającym myśliwemu pewne ograniczenia. Poznaje on tajemnice świata, którego nie jest jedynym władcą, który czasem wymyka się. spod jego kontroli. ROZDZIAŁ 33 - Każdy musi w coś wierzyć, Fred. Ja wierzę, że podasz mi jeszcze jednego drinka - powiedział David Ross. Powinien był już upić się jak bela albo jeszcze bardziej. Pierwszy raz zrobił to na studiach. Razem z dwoma kumplami, po drodze do miasteczka akademickiego, wypili wprost z butelki tanie, francuskie wino, a potem przez resztę nocy czule obejmował sedes. Dziś pił z rozmysłem i zimną krwią, ale było to jeszcze mniej przyjemne niż wtedy i pomimo licznych burbonów w „Vasili's" -również mniej skuteczne. - Dave, spokojnie, dobrze? - Fred był lekko strapiony. Ross puścił do niego oko i powiedział: - Mój drogi, całkowicie panuję nad sytuacją. Czekając na drinka, przyglądał się pobieżnie wyrobom greckich rzemieślników; w tej chwili wydawały mu się równie bezsensowne, co graffiti w męskiej toalecie. I co się stało? Stracił pracę. Ponieważ Nicole nie zrobiła dla niego tego, o co ją prosił. Doszedł tak daleko, a potem dostał kopa w dupę. Tak, strzelał do jej ojca. Ale Fletcher przecież żył. Westergard zdecydowanie wspinał się na sam szczyt - aż do Białego Domu - ale David Ross nie dotrze tam razem z nim. Wlał w siebie burbona, zachwiał się; wstając ze stołka, prawie stracił równowagę. Jeszcze raz puścił oko do Freda i rozrzucił po ladzie banknoty. Hej, może teraz nie powinien tak szastać forsą? Wyleciał z pracy. I z kampanii Westergarda. Wyszedłszy na zewnątrz, zmrużył oczy przed słońcem. Uświadomił sobie, że naprawdę miał ochotę pójść do domu i wygarnąć wszystko Nicole. To wyłącznie jej wina, że stracił pracę w sztabie wyborczym. Nicole czuła swą siłę. Ich materiały dla Gary'ego były po prostu świetne; to tak, jakby zdalnie sterowała kampanią i samodzielnie wprowadziła go do Białego Domu. „Mam zaszczyt przedstawić zespół o nazwie... »Pokątni negocjatorzy^'. To ona inspirowała takie odżywki. Oczywiście, trzeba przyznać, że i David miał ostatnio kilka świetnych pomysłów. A te wszystkie kłopoty jakoś tak ich do siebie zbliżyły; bardziej niż na początku małżeństwa. Stawali się mężem i żoną a nie seks-maszynami pieprzącymi się na oślep. A potem znalazła to. Tego dnia David pojechał do pracy jej autem, ponieważ blokowało ono na podjeździe jego samochód, którym ona z kolei odwiozła dzieci do Iris. W drodze powrotnej musiała ostro hamować, bo na jezdnię wybiegł pies, i spod siedzenia wysunęło się pudełko wielkości kartonika na buty. Nie było głębokie, ale bardzo ciężkie. Otworzyła je po dotarciu do domu, a potem stała przy samochodzie na podjeździe, wpatrując się tępym wzrokiem w nowy pistolet python 357 magnum z trzycalową lufą. Nie wiedziała, że można z niego przestrzelić na wylot silnik chevroleta. Wiedziała tylko, że można z niego przestrzelić na wylot jej ojca -i jej życie. I że już to się stało. David przyjechał w momencie, kiedy Nicole szła do domu z pudełkiem pod pachą. Wyparowała z niej cała czułość, jaką ostatnio miała do niego. Zaskoczona, wciąż jeszcze oszołomiona i nieprzygotowana do rozmowy, zapytała ostro: - Dlaczego tak wcześnie wróciłeś? - Poczuła zapach alkoholu i dodała: -A do tego jesteś już pijany. - Nicole, z łaski swojej, nie przypierdalaj się do mnie. - Kochasiu, chyba nauczyłeś się tego w kinie, co? Chwycił ją za rękę. Był bliski płaczu. - Przed chwilą z twojego powodu wylano mnie z pracy. Odepchnęła go dwiema rękami, upuszczając pistolet, który z głośnym łomotem upadł w przedsionku. - Nie. Wylano cię z pracy z twojego powodu. Ale on wpatrywał się w pudełko leżące u ich stóp. Jego twarz zrobiła się trupio blada. - Co ty z tym wyprawiasz? Wbiegła do domu, nie odpowiadając na pytanie. Ross chwycił pudełko i ruszył za nią, trzaskając drzwiami. Odwróciła się w jego stronę. - Dlaczego ukrywasz pistolet pod siedzeniem swojego samochodu? - Nie ukrywam. Zostawiłem go w samochodzie. Moim samochodzie! Nie znalazłabyś go, gdybyś nie węszyła dookoła. - Uczynił zamaszysty gest ręką i niemal stracił równowagę, uświadamiając jej tym, jak bardzo jest pijany. -O Jezu, wystarczyłoby, żebyś powiedziała gubernatorowi... - ...parę kłamstw. - Lepsze są kłamstwa niż zrujnowanie całego mojego zasranego życia. - Cieszę się, że tak się stało. - Przed jej oczami przesunęły się obrazy z ostatnich kilku tygodni. - Strzelałeś już kiedyś do mojego ojca, a teraz miałeś zamiar zrobić to ponownie. - Nie dlatego miałem ten pistolet, był tylko... - Na włamywaczy? Jasne, słyszysz, że ktoś wchodzi do domu i biegniesz do samochodu, żeby wyciągnąć go spod siedzenia. -No dobra. Twój pierdolony ojciec jest w Minneapolis. Dzwonił ten lekarz z Cochrane i chciał z nim rozmawiać. Nicole popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami; na chwilę zapomniała o urazie. - Jeśli tato byłby w Minneapolis, to na pewno zadzwoniłby do mnie... - Chyba żeby chciał zamordować twego męża. - On nie wie, że to ty. Chroniłam cię i kłamałam, żeby się tego nie dowiedział... - Nagle załamała ręce. - Zrobiłam to dla niego! Dla ciebie! Ciebie, ty... a potem ty okłamujesz mnie z tym pistoletem... Rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Popatrzyli na siebie. Zastygli, uświadamiając sobie, że kłótnia wymknęła się im spod kontroli i że ktoś - w tym wypadku Iris Bergman, wracająca z dzieciakami z miejskiej pływalni - za chwilę ich na tym przyłapie. - Nigdy ci tego nie wybaczę. - Ostatnie słowo należało do Nicole, która trzymała rękę na klamce. Odwróciła się i popatrzyła w jego stronę z autentycznym obrzydzeniem. - Tyle kłamstw... tego wykrętnego usprawiedliwiania się... Otworzyła drzwi. Stał w nich Fletcher. - Och! Tatusiu! - Przykryła ręką usta niczym bohaterka jakiegoś kiepskiego serialu telewizyjnego. -Nie spodziewałam się... - Kochanie, przepraszam, że nie zadzwoniłem. Wiedziałem, że wyjeżdżałaś z powodu kampanii wyborczej i... W tym momencie przerwał. Czekał na zaproszenie do środka. Nicole bez odwracania głowy usiłowała zgadnąć, co dzieje się za jej plecami. Gdzie był David? Gdzie był pistolet? Potem zobaczyła Davida, na zewnątrz, biegnącego obok swego samochodu w stronę jej auta; w ręku miał pudełko z pistoletem. Szybko wciągnęła ojca do środka. Doskwierały jej wyrzuty sumienia wywołane ukrywaniem przed nim faktu, że to David był człowiekiem, którego szukał, ale z drugiej strony odczuwała niemal złość na niego za to, że tak bardzo wkraczał w jej życie. Gdzie on się podziewał, kiedy była mała; kiedy tak bardzo go potrzebowała? - Tato, powinieneś powiedzieć mi, że jesteś w Minneapolis... - Było mi wstyd się przyznać, że powróciłem do polowania. Zaprowadziła go do kuchni i poczęstowała kawą, bojąc się ciągle ewentualnego powrotu Davida i, wcale nie mniej, powrotu dzieci. Bez wątpienia wypaplałyby, że wcale nie wyjeżdżała z Minneapolis. Mimo tych obaw zmusiła się do słuchania, zachowując pozory zainteresowania jego dziwnie niespójną relacją z ostatniej fazy polowania. Ponownie wstrząsnęło nią poczucie winy: człowiek, który używał nazwiska Hopkins, naprawdę nazywał się Ross i był jej mężem, a teraz w pijackim szale jeździł po hrabstwie Hennepin z magnum 357 pod siedzeniem. Fletcher mówił dalej: - ...ale Hrock okazał się ślepym zaułkiem. I to tyle. - Ponuro zachichotał. - W każdym razie Victor uważa, że ten zamach na mnie był najlepszym wydarzeniem w moim życiu w ciągu ostatnich pięciu lat. Powiedział, że wpadłem w koleinę litości nad samym sobą. - Tato... Pogładził ją po ręce, jakby uspokajał podekscytowanego konia. - Kochanie, po prostu z powrotem będę tym, kim byłem, zanim to się stało. Nicole odpowiedziała cicho: Dzwonił Victor, chce porozmawiać z tobą. Skinął głową, jakby to nie miało większego znaczenia. Po jego wyjściu usiadła przy stole kuchennym i rozpłakała się. Potem spryskała twarz zimną wodą, żeby dzieci po powrocie do domu nie poznały, co się z nią działo. Teraz była pewna, że już nigdy nie powie prawdy Fletcherowi. Nie mogła tego zrobić. Zbyt długo to ukrywała. Mówiąc mu o tym teraz, zniszczyłaby wszystko i wszystkich - jego, siebie, Davida, ich małżeństwo. Wszystko. Być może doprowadziłaby do śmierci jednego z nich. Już lepiej zostać z tym dalekim od ideału człowiekiem, którego poślubiła. Fletcher wybrał swój sposób na życie, zbliżony do tego, jaki wiodły zwierzęta, na które polował. Żył tak od pięciu lat. Powiedziała sobie, że jej ojciec poradzi sobie ze swoimi ranami, tak jak to czynią zwierzęta: przecież sam stwierdził, że po prostu znowu będzie tym, kim był, zanim to się stało. Co oznaczało, że przynajmniej częściowo będzie człowiekiem nieokiełznanym. W przeciwieństwie do Davida, który popełnił czyn nie dający się racjonalnie wytłumaczyć, ale jego przynajmniej była w stanie kontrolować. Przygotowując dzieciom kanapki na lunch zastanawiała się, czy powinna załatwić powrót Davida do sztabu wyborczego. Nie mówiąc mu o tym, ale... Być może to zrobi. Być może równocześnie i ona sama w jakimś momencie oficjalnie włączy się do kampanii. I nagle poczuła się lepiej. Czując zapach dymu z jałowca i pieczonego mięsa, Fletcher ruszył w stronę patio. Victor i Ingrid zajmowali starą posiadłość doktora Sigursona na wschód od miasta; piętrowy dom z pomalowanymi na biało belkami konstrukcyjnymi i zielonymi okiennicami. Wiodła tam kręta, wysadzana dębami droga dojazdowa, którą trzeba było odśnieżać po każdej zimowej zamieci. Yictor wyglądał jak chudy strach na wróble w szerokich domowych spodniach i czarnej koszulce z krótkimi rękawami w ogromne, żółte tropikalne kwiaty. W ręce miał drugi, rozdwojony na końcu szpikulec do pieczenia mięsa. - Fletch! Przyszedłeś w samą porę - na kolację pod gwiazdami. Ingrid wyszła z domu, niosąc w obydwu rękach po puszce piwa. - Hal! To bardzo miło, że wpadłeś. Odstawiła puszki, żeby entuzjastycznie objąć Fletchera. Była wysoką blondynką o skandynawskiej urodzie, która dorównywała brzydocie Victora. Tworzyli dość dziwną parę. - Zostajesz na kolacji! Przyniosę jeszcze jedno piwo! - Wręczyła im dwie puszki. - W tym pieczystym jest strasznie dużo cholesterolu, ale skoro Victor nalega, to nie pozostaje ci nic innego, jak grzeszyć z nami. W czasie gdy Ingrid wróciła na chwilę do domu, Fletcher zabił komara bzyczącego mu nad głową. Victor przekroił jeden ze steków, żeby zerknąć do środka. - Teraz sobie pana przypominam - powiedział, nie podnosząc wzroku. -To pan obiecał mi ustrzelić jelenia na Boże Narodzenie. - Obdarzył Fletchera swoim chytrym uśmiechem. - Na Boże Narodzenie w ubiegłym roku. - Ręką wskazał w kierunku rusztu. - Ale skoro pan się nie wywiązał z tego zobowiązania, pozostaje mi tylko to. - Chuda wołowina w pierwszym gatunku - powiedział Fletcher. -Biedaczysko! Podszedł bliżej, żeby dym odpędził od niego komary. - A może byś mi teraz powiedział, jaki to byłeś przebiegły w sprawie tych rozmów przeprowadzonych z „Dutch's Tavern"? Jestem pewny, że z tego powodu dzwoniłeś do Nicole. Yictor skinął głową. - Wiesz, zastanawiałem się, jakby tu umiejscowić te rozmowy i uświadomiłem sobie nagle, że starzy lekarze wiejscy, tacy jak ja, ciągle jeszcze odbywający domowe wizyty, znają wielu ludzi, którzy uważają się za ich dłużników. Nasze imiona nadają niemowlętom, a czasem nawet źrebakom, jeżeli zdarzy się tak, że w pobliżu nie ma weterynarza. A ponadto... Fletcher łyknął piwa. Było zimne i dobre. - Przyjmijmy więc, że jesteś księciem. - Dobrze, zróbmy tak - powiedział Victor, który również bawił się dobrze. - Widzisz, latem zeszłego roku dyrektor firmy telefonicznej z Grand Rappids łowił szczupaki w Lakę Cochrane i został uderzony prosto w twarz błystką z dwiema potrójnymi kotwiczkami. - Victor wykrzywiał się okropnie i gestykulował zamaszyście. - Tak więc, sir, gdyby nie było mnie na miejscu, pan dyrektor biegałby sobie z prawym okiem przyczepionym do... - Potrafimy to sobie wyobrazić - głośno przerwała Ingrid, która powróciła z piwem i zastawą do stolika w patio. Ustawiła wszystko i poszła raz jeszcze do domu po warzywa, pieczywo i ziemniaki w łupinach. - Po prostu zadzwoniłeś do niego i spytałeś go - powiedział z podziwem Fletcher. - Powiedziałem mu, że informacja ta potrzebna mi jest w związku z rekonwalescencją innego pacjenta. Mówiąc ściśle, to oczywiście była prawda. Przynieś te talerze. Fletcher zrobił to. Victor na każdy nałożył ogromny kawał mięsa. -I? - Rozmowy zostały zapłacone kartą kredytową wydaną Gerardowi M. Hopkinsowi przez przedsiębiorstwo o nazwie Pirimary Power, Inc. - Rozmowy z kim? - Acha, ściska cię w gardle, co? Rozmowy z pewnym zastrzeżonym numerem w Minneapolis. - Czy ten twój człowiek w firmie telefonicznej... - Nie mógł. Był gotów pomóc mi w swoim rewirze, ale Minneapolis to inna historia. Sam byłem bliski wykręcenia tego numeru, żeby sprawdzić kto podniesie słuchawkę, ale potem pomyślałem sobie... - Powiedz mi w końcu ten cholerny numer! - wybuchnął Fletcher. Ale Victor nie skończył jeszcze. Zmarszczył twarz w udawanym skupieniu. - Numer... Hmmm. Powinienem był go zapisać, prawda? - Victor, przysięgam... - Dobrze. Dwieście osiemdziesiąt dziewięć, trzydzieści siedem, sześćdziesiąt sześć. Fletcher czuł, że nie może oddychać Miał wrażenie, że zaraz upadnie. Tak jakby raz jeszcze do niego strzelano. - To niemożliwe...! - powiedział głuchym głosem. Victor przyglądał mu się z zainteresowaniem. - Sam widziałem wydruk. Fletch, co... Ale Fletcher odwrócił się. Prawie nie dochodził do niego podniesiony głos za jego plecami. Ruszył truchtem, a potem biegł - a raczej szybko kuśtykał w sposób, który okaleczony drapieżnik mógł uznać za bieg. Biegł przez chłodny las długą żwirową drogą dojazdową. Uciekał z miejsca, w którym otrzymał cios. Ból zaczął mu przeszywać bok, ale tym razem przyjął go z zadowoleniem. Niedoszły morderca odbył dwie rozmowy telefoniczne dzwoniąc pod prywatny zastrzeżony numer telefonu Nicole; w godzinę po tym, jak zostawił Fletchera, myśląc, że go zabił. Czy poza bólem zostało coś, czego by mu właśnie nie zabrano? ROZDZIAŁ 34 Gdy po raz pierwszy Nicole spoglądała na San Francisco przez okienko samolotu, odniosła wrażenie bezmglistej świeżości i przezroczystości powietrza, której nie widziała nigdzie poza wyspami greckimi. Obserwowała czerwony i jakby uśmiechający się Golden Gate Bridge, zaskakująco małą dzielnicę bankową z połyskującymi wieżowcami i na koniec porozrzucane bezładnie na wzgórzach domy, podobne do białych dziecinnych klocków. Ale siedzący obok David popsuł jej tę przyjemność. - Kochanie, co powiesz Gary'emu? Nie odpowiedziała. Kiedy otworzyła drzwi ojcu podjęła nagłą decyzję, z którą będzie musiała nauczyć się żyć; ale nie była jeszcze zdolna do jej wytłumaczenia. A może, myślała, kiedy czekali na bagaż w hali linii Northwest, nie ma żadnego wytłumaczenia - poza tym, że nie chciała dopuścić do śmierci męża i chronić ojca przed jego własną furią? A może miała inne, mniej oczywiste motywy, które zostaną, jak mawiał Hamlet, odgadnione? - Prędzej czy później będziemy musieli o tym porozmawiać - nalegał David. Ale ona tylko wskazała mu na taśmę z bagażami. - David, to jest w tej chwili najpilniejsze zadanie. Na zewnątrz było pogodnie i wietrznie, nie tak duszno jak na środkowym wschodzie. Nad pofalowaną wodą zawzięcie przebijała się pod wiatr energiczna mewa, usiłująca nie dać się wyprzedzić ich taksówce pędzącej na północ groblą wzdłuż parku Candlestick. David znów spróbował, tym razem pogardliwie się uśmiechając: - Kochanie, masz wszelkie podstawy, żeby się na mnie złościć, ale... - Złościć? - Odwróciła się i spojrzała mu prosto w twarz po raz pierwszy od czasu, gdy wtoczył się do domu pijany, wystraszony i targany torsjami. -„Złość" to bardzo delikatne słowo na określenie tego, co do ciebie czuję. W godzinę później próbowała dopaść Westergarda w hotelu „Fairmont". - Dobrze, w takim razie proszę połączyć mnie z Hastingsem Crandallem. Jest członkiem sztabu wyborczego. - Podniosła wzrok znad telefonu i natknęła się na głupawe spojrzenie Davida, które świadczyło o tym, że miał zamiar powiedzieć jej coś, czego ona nie chciała usłyszeć. Prawdopodobnie to, że ją kocha. - Co? - spytała ostrym głosem. - Ja... - Uczynił dość nieoczekiwany gest pojednawczy. - Dlaczego... - Prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Czyli, inaczej mówiąc, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, palancie. - A do słuchawki powiedziała: -Crandall przez dwa „l", powinien być zameldowany tu, w hotelu. - Ponownie przysłoniła słuchawkę dłonią. - Będę musiała mocno urabiać Gary'ego, żeby skłonić go do zmiany zdania w tej sprawie. Tak więc, jeżeli to zrobi wtedy i ja na całego zaangażuję się w kampanię, zrozumiałeś? David nie potrafił powstrzymać się od komentarza: - Tak, zrozumiałem. Chcesz, żeby wszyscy uświadomili sobie, że wiesz, jak się prowadzi kampanię. - A ty powinieneś cieszyć się z tego. Gary tylko wtedy zapewni ci ochronę przysługującą członkom sztabu, jeśli nie będzie zdawał sobie sprawy, że to właśnie robi. Nie odpowiedział. I bardzo dobrze, bo przygotowywała się do rozmowy z Garym, w czasie której chciała kłamać z zimną krwią i wyrachowaniem, byle David mógł wrócić do pracy. I ona też. Fletcher przewędrował spory szmat drogi w kierunku doliny rzeki, ponieważ nie mógł już dłużej znieść zasklepienia się w gorzkich myślach. Ziemia tu pozbawiona była poszycia; wycofująca się fala powodziowa zostawiła wyściółkę gałęzi i korzeni, które trzaskały pod stopami. By nie czynić hałasu w lesie, przemieszczał się bardzo ostrożnie i powoli. Ta jego koncentracja to oczywiście była lipa; nie polował na nic, nie szukał niczego, z wyjątkiem ucieczki przed własnymi bezowocnymi myślami. Kto tak dobrze znał teren dookoła jego chaty? Znał rytm dnia Fletchera i przybliżoną godzinę jego powrotów z polowań? Mógł z łatwością ukraść i używać karty kredytowej Primary Power, Inc.? Człowiek, który zadzwonił do Nicole po wykonaniu krwawej roboty? Ten, którego ona usiłowała chronić... Tak więc miał odpowiedź na wszystkie pytania, jego polowanie dobiegło końca. Teraz wystarczyło już tylko pójść do męża swej córki i zapytać grzecznie, dlaczego próbował go zabić. Zgadza się? Nie zgadza się, ponieważ na to pytanie też umiał odpowiedzieć. Poczuł w sobie tak silną falę nienawiści, że aż ugiął się pod nią, jakby to była zamieć śnieżna. Kiedy popijali drinki w czasie Bożego Narodzenia, David wyłożył główny cel swojej egzystencji: polityka, władza i dochodzenie do niej. Tylko Gary Westergard mógł zapewnić mu to, czego tak jawnie pożądał. I znowu mózg i wnętrzności Fletcha przeszył lodowaty podmuch; przeniknął przez rany, aż poczuł ból tak intensywny, że niemal krzyknął. Gary, dlaczego, na litość boską, dlaczego? Nie widział go od prawie czterdziestu lat, więc musiało się to wiązać z odległymi letnimi wakacjami, kiedy pracowali przy wagonach w tartaku Crowleya, traktując to jako zaprawę do futbolu amerykańskiego i hokeja oraz zarabiając pieniądze na studia. Stał z jedną nogą uniesioną w powietrzu, nie więcej niż dwa kroki od sięgającego mu do głowy kikuta trafionego piorunem jesionu. Tak bardzo się zamyślił, że wielki, brązowy, tęponosy świstak wypadł z dziury na szczycie złamanego pnia, nie czując obecności człowieka. Nicole pracowała dla Gary'ego kilka lat; zapyta ją, dlaczego Gary chciał jego śmierci? Zapytaj Nicole! Zapytaj swoją córkę! Świstak czmychnął do kryjówki w pustym drzewie. Nicole. Krew z jego krwi, kość z jego kości. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego Nicole go zdradziła? Nicole przemierzała salon apartamentu, w którym tłoczyło się kilkanaście osób; przywitała się z niektórymi, podając rękę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy czuła, że naprawdę żyje. Większość z nich to bogaci miejscowi wolontariusze, był też koordynator kampanii Westergarda w San Francisco i dziennikarze z „Chronicie" i „Examiner" oraz popularna dziennikarka z ogólnokrajowej sieci telewizyjnej, która ubiegała się o wywiad z Westergardem. W końcu Hastings doprowadził Nicole do grupki stałych członków sztabu wyborczego, a wśród nich również do Kenta Jarvisa, zachowującego się w sposób jeszcze bardziej nonszalancki niż niegdyś. Jakby wiedział o sobie - a może i o niej? - coś, o czym nie miał pojęcia przed sześcioma miesiącami. Jedno wiedziała na pewno: miała przed sobą wroga. Mimo że odczuwała grożące niebezpieczeństwo, a może właśnie dlatego, pozwoliła się przytulić na powitanie. - Wiedziałem, malutka, że nie potrafisz żyć beze mnie. - To niezupełnie tak. Chciałam potwierdzić wcześniejsze wrażenia. - A cóż to, do cholery, oznacza? Muszę spędzać bezsenne noce, główkując czy zostałem obrażony czy nie? - zapytał i nie czekając na odpowiedź dodał: -Przyszłaś napastować gubernatora, żeby z powrotem dał pracę twojemu mężusiowi? Zamiast odpowiedzi spytała: - Gdzie jest Edith? Chytrze popatrzył na nią kątem oka. - A, to taka sprawka, co? - Chciałam się z nią tylko przywitać. - Oczywiście - zachichotał. -- Madame Defarge wyszła po zakupy. -Otworzył drzwi do sypialni i zrobił jej przejście. - Na razie możesz zupełnie spokojnie wciągnąć gubernatora do łóżka, przywołując dawne... - Kent, czy ktoś ci kiedykolwiek powiedział, kim naprawdę jesteś? - Nikt nie wie, kim naprawdę jestem, malutka. - Myślę, że potrafiłabym to określić, używając mniej niż pięciu słów. Gary Westergard siedział sam na zalanym słońcem balkonie z plikiem papierów na kolanach. Na wysokości jego głowy, w tle, widniały dwa różne symbole potęgi gospodarczej San Francisco: ponury, marmurowy obelisk wieżowca Bank of America i zwiewna, biała, marmurowa budowla Transamerica Pyramid. Głos Nicole sprawił, że gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę. - „Ja jestem Ozymandias, król królów, Mocarze! Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą gińcie z rozpaczy". Jej sylwetka odcinała się od ciemnego tła sypialni. Zerwał się i objął ją, zrzucając papiery. Kiedy je zbierał, zauważył monumentalne budowle w dali. Zrozumiawszy odpowiedział: - „Nic już nie pozostało; gdzie stąpisz gruz bezkształtny się ukaże i piaski bielejące w pustyni obszarze". Trzymał ją w objęciach; obydwoje zadrżeli. Szybko opuścił ręce i zrobił krok do tyłu. - Czy tak właśnie wyglądam w twoich oczach -jak gruz bezkształtny? Energicznie potrząsnęła przecząco głową. - Moje oczy widzą człowieka podążającego za swoimi marzeniami, człowieka, którego nic nie może powstrzymać. Podszedł do małej dekoracyjnej fontanny bulgocącej łagodnie w ciepłym powietrzu. Musiał być ostrożny, bez względu na to, co czuł. Ona przyszła tutaj prosić, żeby na powrót przyjął jej męża do pracy, a on nie miał pojęcia, ile ona wiedziała, i czy w ogóle wiedziała cokolwiek. Być może mogłaby mu powiedzieć. - Nic, z wyjątkiem twego męża? - spytał po dłuższej chwili. Stanęła obok niego i popatrzyła na sączącą się wodę. - Powinny się tu pluskać ptaki. - Niezwłocznie zamówię koncert skowronków. Wzięła głęboki wdech i odwróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. - Wiem, że masz jakieś idiotyczne podejrzenia w stosunku do Davida o to, że miał coś wspólnego z wypadkiem mego ojca na polowaniu, ale... I proszę, od razu, prosto z mostu. - Idiotyczne? - Zupełnie. Nie wiedział nawet, że tato został postrzelony, aż mu o tym powiedziałam tego wieczoru na przyjęciu u Olafa. - A jak ty się o tym dowiedziałaś? Z łatwością wytrzymała jego spojrzenie, unikając fałszywej zadziorności, która czasem pozwala ukryć kłamstwo. - Zadzwoniła moja przyjaciółka, Iris; pamiętasz ją... - Skinął głową. -Była wtedy u nas w domu i zajmowała się dziećmi. Lekarz z Cochrane zawiadomił, gdy tylko przywieźli tatę do szpitala. Westergard zdał sobie sprawę, że przez kilka ostatnich tygodni czuł się tak, jakby w jego brzuchu rozrastał się guz, który teraz znikał, niczym za sprawą cudu w Lourdes. - Tak więc to był... wypadek. - Tak twierdzi tato. Milczał tak długo, że ona obeszła fontannę i oparła ręce na poręczach balkonu, patrząc na miasto rozciągające się u stóp Nob Hill niczym reklama Kalifornii. Podszedł do niej i cicho powiedział: - Nikki. - Jak gdyby chciał posmakować jej imię. Ale ona odezwała się, nie patrząc w jego stronę: - Czy zostało jeszcze coś do wyjaśnienia, co mogłoby powrócić i nas dręczyć? - Wciąż pokazujesz mi, w jaki sposób ma zachowywać się kandydat -powiedział z grymasem na twarzy. - Dobrze. Mogę zrozumieć, dlaczego nie powiedziałaś mi przed wyjściem z przyjęcia, że Fletch został postrzelony. Ale dlaczego nie zadzwoniłaś i nie powiedziałaś mi wtedy, kiedy wiedziałaś już, że z nim wszystko w porządku? Dopiero teraz odwróciła się i popatrzyła na niego. - Po prostu sądziłam, że David ci to powiedział. I wtedy właśnie on... dowiedział się o nas, tak że trudno mi było... Potaknął głową. - Edith też wiedziała. W każdym razie domyśliła się. Wziął jej ramiona w swoje wielkie zgrabne ręce i obrócił ją do siebie. - Wiesz, dlaczego ja... przerwałem to, co było między nami, prawda? W końcu zebrałem w sobie tyle odwagi, żeby zrobić to, o czym tak często rozmawialiśmy: zdecydowałem się kandydować na prezydenta. Kiedy wreszcie zdobyłem się na to, stwierdziłem, że nie powinienem już... - Wiem - powiedziała łagodnie. - Takie czuwanie rycerza w kaplicy nad swym rynsztunkiem. Powinnam się była wcześniej tego domyślić. — Oswobodziła się z jego objęć. - Gary, chcę, żebyś z powrotem przyjął Davida do pracy i sama też chcę wrócić. -Nikki... Ja... Kampania... To znaczy, Edith i ja... Nicole powiedziała pospiesznie: - Nie, nie o to chodzi... Nie... my. Po prostu tak bardzo mi brakuje udziału w tym wszystkim... - Dobra, załatwione - powiedział Westergard, czując ucisk w dołku. Przez krótką chwilę gorąco pragnął mieć ją pod sobą w łóżku, ale... Przyszły prezydent nie powinien ryzykować tak bardzo. Nicole dostosowała się do toku jego myśli: - Edith nie będzie najszczęśliwsza, kiedy wśliznę się na powrót do twojego życia. - Edith chce zostać pierwszą damą - powiedział bezceremonialnie. -Prawie tak bardzo, jak ja chcę zostać prezydentem. Nicole zaśmiała się cichutko i odwróciła do barierki. - Dziennikarka, która kiedyś pracowała dla lokalnej TV czeka na wywiad z tobą. Sądzę, że powinieneś mówić o wyborze kandydata na wiceprezydenta; mógłbyś wykorzystać na naszą korzyść fakt, że poszukujemy go w tak jawny sposób. - Czy nie powinienem wpierw uzyskać nominacji? - spytał pogodnie. - Wtedy będzie za późno. - Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. - Jeśli będziesz zastanawiał się nad tym teraz, to wykonasz ukłon w stronę tych wszystkich grup, które mogą być pominięte, kiedy dokonasz już wyboru. Szukasz kogoś, z kim... Z kim zgadzalibyście się i uzupełniali pod względem charakterów i temperamentów. O, właśnie tak. Kogoś, kto potrafi prowadzić międzynarodowe negocjacje na najwyższym szczeblu; sprawić, by twoje programy nie grzęzły w Białym Domu; koordynować perspektywiczne planowanie w sprawach dotyczących całego narodu... - Zatrzymała się, zakręciła na pięcie i wskazała palcem na niego. - Idź się przebrać i... Nie, nie rób tego. Zdejmij lepiej buty i z powrotem załóż nogi na balustradę. Pozwól jej rozmawiać ze sobą tutaj, gdzie będziesz wikingiem zdobywającym miasto. W jego westchnieniu była radość i ulga. W tym momencie wydawało się, że ostatni element niezbędny do tego, by wygrać wyścig do prezydentury, wpasował się we właściwe miejsce. - O Boże, Nikki! - wykrzyknął. Jak to dobrze, że wróciłaś! ROZDZIAŁ 35 - Stęskniliśmy się za tobą - powiedział Victor. - Nie widzieliśmy cię ani razu od wieczoru, kiedy wróciłeś z Minneapolis. Fletcher zastał go w gabinecie, gdy wpisywał uwagi na temat badania pacjentki. Nie odezwał się, a Victor westchnął i zrobił ręką ruch w stronę leżącej na biurku otwartej teczki z historią choroby. - Rozedma płuc Mówi, że nigdy w życiu nie paliła. Zdjęcie rentgenowskie mówi, że paliła paczkę dziennie przez dwadzieścia lat. Komu mam wierzyć? - Słuchaj, czy nie chciałbyś kupić mojej chaty? - Ojej, to świetnie! Jak miło z twojej strony, że mi to proponujesz. - Victor, ty sam to powiedziałeś: pięć lat litowania się nad sobą to wystarczająco długo. - Położył na biurko gruby plik dokumentów, który trzymał w ręku. - Jest tu akt własności domu i notarialne upoważnienie do przeprowadzenia sprzedaży. Przepraszam, że cię tym obarczam, ale... - ...ale jak mus, to mus - dokończył za niego Victor z ironią w głosie. -Nie jestem przekonany, czy dobrze zrobiłem, podając ci ten numer telefonu w Minneapolis. Fletcher zignorował tę uwagę i powiedział szorstko: - Jest jeszcze jedna rzecz. Część z tych pieniędzy potrzebuję już teraz. W godzinę później Victor stał na chodniku przed bankiem First National of Cochrane i przyglądał się mężczyźnie odchodzącemu nierównym krokiem w stronę sklepu Larsa Petersona - składu z używanymi samochodami, gdzie tamten chciał kupić półciężarówkę. - Fletch, dlaczego? - spytał w banku. - Victor, a dlaczego nie? - odparł Fletcher. - Rzeczywiście, dlaczego nie? - powtórzył głośno Victor na pustej ulicy. Domyślał się, że przyjście do niego, żeby sprzedać mu chatę i pożyczyć pieniądze, było najprawdopodobniej najtrudniejszą rzeczą, jaką Fletcher zrobił w życiu. No, może prawie. Przepełznięcie tak dużej odległości po śniegu z trzema ranami postrzałowymi było jeszcze trudniejsze. Nie miał żadnych wątpliwości co do tego, do kogo należał zastrzeżony numer telefonu; żyła już tylko jedna osoba, która mogłaby zadać Fletcherowi taki ból. Do diabła z nią! Zdecydował, że nie sprzeda od razu chaty Fletchera; na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiekowi może przydać się miejsce, do którego mógłby wrócić, położyć się, wylizać swe rany i, miejmy nadzieję, wykurować się raz jeszcze. Kent Jarvis wyskoczył z rozklekotanego tramwaju przystanek przed pętlą u stóp Powell. Tuż przed zjazdem wyborczym nie było to zbyt rozsądne, ale Jarvis był niebezpiecznie blisko utraty kontroli nad sobą. A poza tym, tutaj nie wydawało się to niczym szczególnym - do jasnej cholery, przecież San Francisco nie na darmo nazywają Miastem Grzechu; sadomasochizm był tu chyba na porządku dziennym. Mgła snuła się nisko; Jarvis otulił się swym cieniutkim płaszczem i ruszył w stronę dzielnicy występku. Zaraz, zaraz, jak to leciało? „Najmroźniejszą zimę mego życia przeżyłem pewnego lata w San Francisco". Wszedł do sklepu porno, do którego skierował go za dwadzieścia dolców boy z hotelu „Fairmont". Po lewej stronie znajdowała się lada szybkiej obsługi, za którą siedziało kilka tanich panienek z rozbieganymi oczami; po prawej stronie umieszczono stojaki z czasopismami i książkami poustawianymi według fetyszów, upodobań i perwersji. „Przyrządy do walki" znajdowały się z tyłu. Na ladzie stała kasa z napisem: „Nie obsługujemy małolatów", a za nią stał facet-ropucha ubrany w trzyczęściowy garnitur. Jarvis spędził kilka minut pomiędzy protezami członków i jąder, dmuchanymi lalkami, wibratorami i artykułami samopomocy, podłączanymi do zapalniczek samochodowych. Sprawdził, czy nikt nie wszedł za nim. Wyobrażał sobie artykuł jakiegoś dociekliwego dziennikarza w niedzielnym wydaniu „Life Styles" o tym, co po pracy porabia menedżer kampanii wyborczej Westergarda. Od powrotu Nicole przed dwoma tygodniami cała uwaga wciąż była skupiona na niej. Zaczynała dominować nad wszystkim. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że to ona , a nie Ross, posiadała bystry umysł, energię i determinację. Biedny, stary, nieporadny, pierdolony Ross zawsze był tylko łóżkowym substytutem gubernatora! Wkrótce będzie się z nim ciupciać i to bez względu na to, jak bardzo czujna nie byłaby Madame Defarge. Jak, do licha, mógłby z tym konkurować? Do diabła z nią! Wyobraził sobie ją rozebraną, w pozie z magazynów porno i nagle bardzo intensywnie wyimaginował sobie, jak jego pięści walą w jej nagie ciało. Ucisk w kroczu dodał mu śmiałości: ruszył w stronę faceta-ropuchy. - Szukam Jimmy'ego - powiedział ostro. - Nie znam go. - Carl z „Fairmontu" powiedział... - Jego też nie znam. Ale ręka faceta-ropuchy opadła na ladę w wymownym geście. Jarvis z opóźnieniem zrozumiał, o co chodzi, i włożył w nią kartkę, którą otrzymał od Carla. Facet-ropucha skinął głową. - Niesłychane! Udało ci się w końcu znaleźć Jimmy'ego. - To dobrze, a co Jimmy może znaleźć dla mnie? - Co tylko, kurwa, zechcesz. Jarvis wyjął zdjęcie Nicole, które wyciął ze starej broszury pochodzącej z kampanii przed wyborami gubernatorskimi w Minnesocie. - Chodzi mi o kobietę, która nie miałaby nic przeciwko ostrej zabawie i która wyglądałaby mniej więcej tak. Facet-ropucha popatrzył uważnie, mrużąc przy tym oczy. i powiedział: - Pewnie. - A potem ostrzegł: - Ale musisz zdawać sobie sprawę, że panienka, którą mam na uwadze, nie jest bliźniaczką tej twojej cizi. Jarvis machinalnie spojrzał na zegarek. Nie musiał bać się AIDS. Ukarze dziewczynę, stojąc nad nią i słuchając jej jęków. Sam zrobi to sobie ręką. - Wystarczy, żeby była trochę podobna - powiedział. Miał jeszcze ponad trzy godziny, zanim będzie musiał wracać do hotelu. Bez względu na to, kogo znajdzie mu dzisiaj ten facet i jak by ta dziwka nie wyglądała, miał wystarczająco dużo czasu, żeby zapłacić jej za powrót Nicole. Zapłacić sowicie. Fletcher nigdy nie potrzebował w lesie zegarka; miał w sobie wewnętrzny zegar, który pozwalał mu dokładnie orientować się w czasie nawet w pochmurne dni. Przyszedł pożegnać się z tym lasem. Przespacerował się niskimi wzgórzami obok miejsca, gdzie Ross urządził na niego zasadzkę. Wracając do domu, po raz ostatni przejdzie przez pogorzelisko obok świerku osmalonego pożarem; dziś po raz ostatni będzie spał w swojej chacie. Drozdy świergotały na kołysanych wiatrem pałkach tataraku rosnących w mętnej wodzie bagna. Para ochrypłych kruków odleciała od rozdętego karpia wypełniającego powietrze słodkawym odorem rozkładu. Przez gęste krzaki zmykał młody jeleń wirgiński; jego poroże wciąż pokrywał aksamitny puszek. Ośmioletni jeleń wirgiński z lśniącym porożem, które jeszcze niedawno pokrywał aksamitny puszek, płynął przez rzekę w niewielkiej odległości od nich. Stary Charlie nachylił się, żeby chwycić ramię Fletchera i wskazać zwierzę w zapadającym zmroku; z biegiem czasu coraz bardziej upodabniał się do Indianina: długie włosy zaplótł jak wojownik, na nogach miał mokasyny ze skóry łani, zdobione zgodnie ze starym indiańskim zwyczajem. To canoe z kory brzozowej budowali przez całe lato w czasie weekendów, bo wtedy Fletcher mógł przyjeżdżać do West Newton. Jeleń płynął ukośnie pod prąd, mocno pracując barkami, żeby utrzymać pierś ponad wzburzoną wodą. - Charlie, spróbujmy to zrobić! - wrzasnął Fletch. Charlie zanurzył głęboko wiosło, a krucha łódeczka niczym strzała śmignęła do przodu. Po raz pierwszy pływali w tym canoe; jutro wieczorem Fletch wsiądzie do ekspresu „Burlington Zephyr" i wróci na drugi rok studiów. Chcieli sprawdzić, czy pokryte żywicą złącza pasków kory będą przeciekać. Canoe z kory brzozowej były najlepsze i najszybsze, tak twierdził Indianin, ale jeśli ich poszycie uległo rozdarciu lub przeciekało, szybko nabierały wody. Jeleń oglądał się do tyłu, przerażony widokiem zbliżającego się canoe. Fletch powiedział na głos: - Stary, nie zrobimy ci krzywdy. Właśnie zmierzchało: wzdłuż kanału, na tle nieba, mknął w stronę lęgowiska klucz krzyżówek. Charlie podpłynął z boku do jelenia; Fletch położył swe wiosło na dnie canoe i przykucnął z rękami na burtach, żeby łódeczka nie wywróciła się. — Teraz! - wrzasnął Charlie. Chłopiec wychylił się w stronę jelenia i lewą ręką chwycił bardziej oddalony róg. Zawahał się, chwycił bliższy róg, potem mocno szarpnął, żeby przerzucić się z canoe na kark zwierzęcia. Pod jego ciężarem głowa jelenia zniknęłapod wodą, ale wynurzyła się momentalnie. Sapał, dyszał ciężko i kręcił swą potężną szyją próbując zrzucić niespodziewany ciężar. Fletch rękami i nogami kurczowo wczepił się w niego, kolanami ścisnął grzbiet, dłonie zacisnął na twardych rogach. Stary Indianin odpłynął na bezpieczną odległość, żeby jeleń w furii nie podziurawił poszycia. — Juuhuu! Ujarzmij go, kowboju! Szybko zbliżali się do brzegu po stronie Wisconsin, gdzie po zeszłorocznym pogłębieniu kanału została długa piaszczysta mierzeja. Fletch po raz pierwszy zastanowił się nad tym, jak zeskoczyć z jelenia i nie dać się ugodzić rogiem. O tym Charlie nie opowiadał. Jeden bark zakołysał się pod niespodziewanym oporem twardego dna, na jaki natrafiło kopyto. Fletch puścił już rogi i rzucił się w wodę, rozbryzgując ją na wszystkie strony w tej samej chwili, gdy zwierz wyskoczył z niej z pluskiem. Chłopiec nurkował najgłębiej, jak potrafił. Co sił płynął pod wodą w stronę głównego nurtu. Kiedy poczuł przenikliwy ból w płucach, wynurzył się i obejrzał w stronę mierzei, wzdłuż której szybko znosił go prąd. Jeleń zmykał w stronę gąszczu, ani razu nie oglądając się za siebie; po drodze otrząsał się jak mokry pies. Raz jeszcze potem Fletch widział canoe z kory brzozowej, gdy jego dno było rozbite przez ludzi z przytułku, żeby stary Indianin nie mógł użyć go przy kolejnej próbie ucieczki. O świcie Fletcher po raz ostatni zamknął chatę. Zostawił klucz Victorowi pod tym samym kamieniem, co zwykle; odjechał starą toyotą, nie oglądając się za siebie ani razu. Oprócz ubrań, przyborów toaletowych i sprzętu kempingowego zabrał ze sobą tylko pięknie wyprawioną, starą niedźwiedzią skórę. Stary Charlie, którego obecność zawsze wyczuwał w tym miękkim futrze, mógł mu jeszcze przynieść pocieszenie w czasie podróży. Tymi trzema strzałami Ross ukradł mu wszystko. Przepełniała go złość, ale nie wiedział, w jaki sposób ją ukierunkować. Próbując dopaść Rossa, niechybnie trafiłby na Nicole; ona najwidoczniej dokonała już wyboru. Jak po śmierci Terry; odsunęła go wtedy, odsuwała i teraz. Och, jak bardzo chciał móc zrobić to samo; całkowicie pozbawić ją swych uczuć. Ale nie potrafił. Być może dlatego, że była ostatnią cząstką Terry na ziemi. W każdym razie teraz, podobnie jak Charlie pod koniec swego życia, Fletcher nie był już myśliwym; na nic już nie polował. Postarał się o to David Ross z polecenia Gary'ego Westergarda. Być może wszystko zmieni jakaś przygoda na szlaku. ROZDZIAŁ 36 Czternastego lipca o godzinie 22.03, w momencie, kiedy sto piętnaście głosów ze stanu New Jersey pozwoliło Westergardowi przekroczyć o jedenaście liczbę tysiąca dziewięciuset sześćdziesięciu siedmiu delegatów potrzebnych do nominacji w pierwszym głosowaniu, Gary i Edith siedzieli, trzymając się za ręce, w apartamencie hotelowym i patrzyli w wielki ekran kolorowego telewizora. W końcu wstał. - Chodź, kochanie. - Podświadomie powtórzył słowa Nicole: - Oni chcą mieć swego wikinga-zdobywcę. Ten dzień podboju zaczął się prozaicznie - śniadaniem o 6.45 rano w luksusowej restauracji hotelu „Fairmont". - Wymaga jeszcze ostatniej korekty, ale wydaje mi się, że poruszyliśmy wszystkie istotne punkty - powiedział David Ross o dwudziestej wersji przemówienia, które Westergard miał wygłosić, przyjmując nominację. -Rozwój gospodarczy, dobrobyt, miejsca pracy, sprawiedliwość, prawa człowieka, możliwości, pokój, bezpieczeństwo, wolność. W podziemnej salce „Moscone Convention Center" Kent Jarvis objaśniał grupie dziennikarzy taktykę, jaką zastosują podczas pierwszej rundy głosowania w sprawie nominacji. - Ponieważ osiemdziesiąt pięć procent roboty przy kierowaniu delegatami sprowadza się do sprawdzania i dementowania pogłosek, połowę naszego budżetu przeznaczonego na zjazd wyborczy wydamy na łączność, tak, żebyśmy mieli nieustanny kontakt ze wszystkimi naszymi ludźmi w „Moscone Center". - Jakiego rodzaju kontakt? - zapytał dziennikarz prasowy ze staromodnym notatnikiem w ręku w tym samym momencie, gdy jego młodszy, bardziej nowoczesny kolega używający dyktafonu wykrzyknął: - Jakiego rodzaju pogłoski? - Och, na przykład powrót Mondale'a zza grobu, który miałby zgłosić swoje nazwisko do nominacji. - A w kierunku starszego dziennikarza powiedział: - Na samej sali nic nie można zrobić, dlatego z przyczep umieszczonych z tyłu będziemy nadzorować czternastu opiekunów delegatów. Oni będą w kontakcie z szefami podgrup. Każdy będzie kontrolować trzystu delegatów na sali. - Wygląda na to, że macie wielu wodzów i nie tak znowu wielu Indian -skomentował młody dziennikarz. - Na piersiach przyczepimy im plakietki identyfikacyjne, żeby się nie pogubili - odparował z cynicznym uśmiechem Jarvis. W centrum prasowym zjazdu wyborczego, mieszczącym się w hotelu, Nicole zajmowała się inną grupą „rannych ptaszków" z mass mediów, głównie z telewizji i radia. - Chcemy, żeby ten zjazd był pierwszym etapem wyborów powszechnych, a nie ostatnim etapem wyborów wstępnych. - Czy to oznacza, że Westy jeszcze dziś wieczorem będzie miał w ręku wszystkie atuty? - Słuchajcie nas na naszej stałej częstotliwości po pierwszej rundzie głosowania - powiedziała z uśmiechem Nicole. Dwadzieścia minut po nominacji w pierwszej rundzie Westergard był wśród delegatów, a salę „Moscone Center" zalewało morze transparentów z napisem: WESTY i trójkolorowych flag; okrzyki tłumu odbijały się od sufitu niczym ogromna fala uderzająca w falochron. Tej chwili nie zamieniłby na nic. Na nic na świecie. - Jutro przyjmę waszą nominację - powiedział im z podium po dziesięciu minutach. - A dzisiaj... hm, dzisiaj chcę wam tylko powiedzieć, że moje serce przepełnia uczucie... radości... i wdzięczności. I więzi z wami wszystkimi, którzy tak ciężko pracowaliście, żebym się tu znalazł. Dziękuję. Zwyciężył. Tłum ogarnął burzliwy entuzjazm. „Kim był?" - zastanawiał się Fletcher, stojąc w ciemności boso i bez spodni na szczeciniastej szarozielonej darni, jakiej kiedyś pierwsi osadnicy używali do budowy swych chat. Wcześniej wyjął materac i śpiwór, zdjął spodnie i zawinął w nie buty, robiąc w ten sposób poduszkę. Potrząsnął głową. - Do diabła z tym! - powiedział na głos. Wśliznął się do śpiwora i leżał, wpatrując się w noc. Zaparkował samochód pod samotną topolą, z dala od autostrady z pędzącymi ciężarówkami i natrętnymi patrolami policyjnymi. Było bardzo ciemno; nad prerią dmuchał ciepły wiaterek. Sfora kojotów rozpoczęła s/czekanie, wycie i gwizdy. Gdy myszy i susły uspokojone jego bezruchem na powrót zaczęły szeleścić i piszczeć, zapadł w czujny sen. Jeleń był zaskoczony, gdy pierwszy strzał Fletchera złamał mu lewą przednią nogę. Przebiegł jeszcze kawałek, a potem zatrzymał się, zdziwiony swym nagłym zniedołężnieniem. Druga kula trafiła go w lewe biodro i rzuciła na ziemię, i W momencie, gdy zrywał się na nogi, trzeci strzał Fletchera wszedł w jego szyję, zbyt wysoko jednak, by uszkodzić kręgosłup. - Na litość boską -powiedział z obrzydzeniem przewodnik. - Wystarczy już | chyba tego, co? Był w wieku jakichś trzydziestu pięciu lat; szczupły i gibki, ale twarz miał już zniszczoną przez letnie słońce i zimowy wiatr. Gdy podniósł swą strzelbę, Fletch ze łzami upokorzenia w oczach rzucił się w stronę jelenia. Wyglądało na to, że po szesnastu tygodniach treningu strzeleckiego w wojsku nadawał się tylko do tego, żeby strzelać ogniem ciągłym z M-1. Jeleń patrzył cierpliwie; rozstawił szeroko nogi, by utrzymać ogromny ciężar zbliżającej się śmierci. Fletch przeciął jego tętnicę szyjną jednym szybkim ruchem noża... Zwierzę opadło na przednie kolana, potem wywróciło się na bok; prawie czarna krew plamiła wygniecioną trawę. Fletch, który wciąż był zawstydzony okrucieństwem takiego zabijania, zamierzał natychmiast zabrać się za patroszenie. Pierwszy nadbiegł przewodnik, a za nim ojciec Fletcha, który nie doszedł jeszcze do siebie po zawale serca w ubiegłym roku. - Hej -powiedział rozzłoszczony przewodnik - to moja robota. Ale Fletch, obciąwszy nasadę genitaliów, rozcinał już zabitego jelenia od pachwin do klatki piersiowej z taką łatwością, jakby otwierał kopertę. Wskazujący palec trzymał przy czubku ostrza, żeby nie przekłuć wnętrzności. - A moją jest strzelanie. Wiem o tym -powiedział ze ściśniętym gardłem; twarz pociemniała mu od obrzydzenia do samego siebie. -Ale wygląda na to, że potrafię więcej. Mogę więc równie dobrze zająć się tym. Wstępne patroszenie skończyli we wrogiej ciszy. Potem Fletch dokonał spóźnionej regulacji pożyczonej strzelby i w godzinę później polowali znowu. Gdy przejeżdżali obok pokrytego suwającymi się kamieniami wzgórza, chwycił przewodnika za ramię i wskazał palcem w tamtą stronę. Przewodnik również zauważył wielkiego jelenia stojącego na skraju rumowiska. - Za daleko na strzał bez lunety. Do diabła, nawet ja nie trafiłbym go z tego miejsca. Obejdziemy dookoła, zajdziemy go od tyłu... - Proszę zatrzymać jeepa -powiedział ojciec. Po pełnej napięcia chwili przewodnik zrobił cierpiętniczą minę i zatrzymał samochód. Fletch wysiadł. Czuł się pewnie; tym razem znał swoją strzelbę. Oddał jeden strzał w klatkę piersiową; ręka nie drgnęła mu mimo braku podpórki. To było łatwiejsze niż strzał z dwódziestkidwójki do pasiastego susła. Jeleń przewalił się przez skraj zbocza, stoczył w dół i wylądował u ich stóp wśród łomotu osuwających się kamieni. Chłopak musiał uskoczyć w bok, żeby nie zostać przygniecionym. - Coś nieszczególnie się starasz - powiedział radośnie ojciec. - Przecież zwykle wrzucasz je od razu do bagażnika jeepa. - Na litość boską! ~ wykrzyknął przewodnik. — Z takiej odległości! Pod górę i bez lunety? Poddaję się! We trójkę zdrowo popili przy ognisku. Rano ojciec wrócił do Minnesoty, a przewodnik odwiózł Fletcha do Cneyenne, skąd miał złapać autobus do San Francisco; a w tydzień później znalazł się w Korei. Usiadł cały zlany potem. Wiaterek ustał; noc była spokojna i duszna. Wyszedł ze śpiwora. Sen przerodził się w koszmar. Od tamtego dnia przez trzydzieści pięć lat, aż do czasu, gdy śmierć Terry wygnała go z powrotem do lasu, nie zabijał już zwierząt. Tam - w Korei - zabijał ludzi i był w tym cholernie dobry. Korea. Żałował, że nie ma przy sobie butelki, żeby się upić, bo teraz nie potrafił polować nawet na ludzi. Nawet na jednego człowieka. David i Nicole szczytowali jednocześnie po raz pierwszy od wyjazdu z Minnesoty. W czasie gdy ich tętna uspokajały się, zdała sobie sprawę, że rozpoczął się proces gojenia ran, co wcześniej wydawało się niemożliwe. A skoro zdecydowała się na krycie Davida przed swoim ojcem - przynajmniej po części dlatego, że Fletcher nigdy sam nie szukałby ochrony przed nikim i przed niczym - to być może takie gojenie stało się nieuniknione? Któż mógł wiedzieć, co ona sama zrobiłaby na miejscu Davida? Znała ten głód sukcesu, ten strach przed porażką. I przecież wybrała go, nieprawdaż? Czyż nie wiązała się z tym akceptacja tego, jaki był? Tego, co zrobił? Popatrzyła na śpiącego Davida. Czy on w stosunku do niej odczuwał to samo wewnętrzne ciepło, którym ona go obdarzała? Czy może dla niego była to głównie sprawa seksu? Pomyślała, że tak naprawdę to, co czuła teraz, co czuł David, a nawet to, co mógł czuć ojciec, już nie było ważne. Za szesnaście godzin oficjalne przemówienie Gary'ego po otrzymaniu nominacji na zawsze odmieni życie ich wszystkich. - Rodacy! Z pokorą w sercu przyjmuję waszą nominację do walki, która się niewątpliwie teraz rozpocznie. - Czuł, jak pierwsza fala jego głosu odbija się echem w głębi ciała. - Ponieważ była to najbardziej otwarta kampania w politycznej historii Ameryki, teraz powinniśmy zająć się gojeniem ran, zażegnaniem sporów wewnątrz naszej partii. - Przerwał mu jeszcze jeden ryk tłumu. Niech sobie krzyczą, teraz już nigdzie mu się nie spieszy. - Ale dzisiaj, moi drodzy, wybory wstępne mamy już za sobą. Partia Republikańska, spasiona przez lata sprawowania władzy, nakłada zbroję i ostrzy miecz niczym jakiś sprzedajny średniowieczny rycerz szukający łatwych łupów. - I znowu ogłuszający ryk. Nie widział twarzy, tylko rozwarte krzykiem usta; nie słyszał głosów, tylko wrzask. - A zamiast sukcesu w listopadzie republikanie doznają porażki. Dlaczego? Bo stawką jest tu życie naszego wielkiego narodu; nie możemy więc przegrać. Nie przegramy. - Ryk, wielki ryk. - Właśnie dlatego, że jesteśmy demokratami! Spójrzcie na siebie, na zebranych tu ze wszystkich stanów, ze wszystkich narodów żyjących na tej ziemi. To jest nasza tarcza przeciwko elitaryzmowi wroga. - WESTY! Ryk tysiąca gardeł był potwierdzeniem uznania dla jego wizji, potwierdzeniem uznania dla niego. WESTY! Był dla nich całością i spełnieniem, ich wybrańcem. WESTY! Poprowadzi ich z mroku terroru nuklearnego w stronę świetlanej przyszłości. WESTY! - I jesteśmy tu wszyscy razem. Czarni i biali, brązowi i czerwoni, młodzi i starzy, urodzeni tu i przybyli niedawno, ludzie z miasta i wsi, mężczyźni i kobiety. Oderwani od kierownicy porche i od pługa, od luksusowych basenów i glinianek, przybyli z apartamentów w wieżowcach i lepianek, zamieszkujący cały wielki obszar pomiędzy jednym i drugim oceanem. - Przepełnił go toczący się grzmot; był bębnem rezonującym ich entuzjazm. Oni dali mu swą moc, nikt nie był w stanie go powstrzymać. Nikt nie miał prawa. W swych rękach dzierżył losy ludzkości, tylko on potrafi ją uratować. - Dzisiaj przynosimy wam nowy realizm w polityce. Realizm, który mówi, że my, Amerykanie, możemy zbudować naszą przyszłość, nie zapominając o naszej przeszłości. Pozwólmy republikanom walczyć o to, co już jest przeszłością, oni do niej należą. My będziemy walczyć o to, co przed nami, bo to należy do nas! - Teraz przerywali mu aplauzem i rykiem zgody prawie po każdym zdaniu. Uszy ogłuchły mu od pochwał pod własnym adresem. - Jesteśmy też od nich mądrzejsi. Oni chcą wypłacić zaległe należności bogaczom tej Ziemi; a my koncentrujemy się na ratowaniu bogactw naszej planety dla przyszłych pokoleń. WESTY! I znowu, WESTY! Jakże słodko brzmiało jego nazwisko skandowane przez nich, tak jak przez średniowiecznych wojowników w czasie krwawych walk wręcz. - To uczciwy, jasno wyrażający swe myśli, stary Harry Truman powiedział, że prezydent musi umieć powiedzieć „tak" i „nie", ale najczęściej „nie". „Nie" było właściwym słowem w czasach Trumana. Dziś słowa prezydenta muszą brzmieć „nie, już dość.". Nawet mimo zakłóceń atmosferycznych, w głośniku radia w toyocie Fletcher słyszał tę kwiecistą demagogię i ryki aprobaty, jakie wywoływała. - Mówię: „Nie, już dość" tym rozdętym wydatkom na cele wojskowe. Mówię: „Nie, już dość" ulgom podatkowym dla grubych ryb. Mówię: „Nie, już dość" tym rozrzutnym kongresmenom szastającym pieniędzmi z budżetu państwa. Bezmyślny ryk aprobaty; to właśnie był powód, dla którego Fletcher nigdy nie czuł się dobrze w grupie. Jakże łatwo grupa przeobrażała się w tłum, a ten jeszcze łatwiej w tłuszczę. Dziś jest to uwielbiany WESTY, jutro może być znienawidzony CZARNUCH, ŻYD czy MAKARONIARZ. - Nasz wielki prezydent, Abraham Lincoln, pragnął rządu, w którym ludzie rządzić będą przez ludzi dla ludzi. Republikanie natomiast dali nam gabinet, w którym możni sprawują władzę przez wpływowych dla zamożnych. Rodacy! Nie będziemy dłużej tego znosić! My, ludzie... Komunały płynęły z ust człowieka, z którym pracował, pił, podrywał dziewczyny; człowieka, którego popierałby i na którego by głosował. Człowieka, który kiedyś traktował go jak swego idola, teraz kazał... - Jako prezydent zamierzam przywrócić sens tradycyjnym amerykańskim wartościom. Na powrót staniemy się silni w kraju i poza jego granicami. W kraju zredukuję deficyt, obniżę stopę procentową, zapewnię opłacalność naszego eksportu. Ten sam sukinsyn, który teraz sypał jak z rękawa komunałami o szczytnych przedsięwzięciach, jakich dokona jako prezydent, uwiódł zięcia Fletchera tak, że ten próbował go zabić! Dlaczego? - W polityce zagranicznej będę naciskał Rosjan, by doprowadzić do podpisania umów o redukcji potencjałów nuklearnych, ponieważ nasze dwa narody mogą zniszczyć tę planetę, zgładzić życie na Ziemi. Inny wybitny prezydent wywodzący się z Partii Demokratycznej, John F. Kennedy, powiedział, że nigdy nie wolno nam prowadzić negocjacji ze strachu, ale też nie wolno nam czuć strachu przed negocjacjami... A może ze strony Fletchera była to tylko zazdrość? On, niegdysiejszy idol, stał się przegraną życiowo kaleką. Człowiekiem, który nie pomścił śmierci żony, nie potrafił obronić się przed atakiem, nie potrafił nawet pomścić siebie. Nie! Wszystko w nim wrzało. Uświadomił sobie nagle, że to był gniew, a nie litowanie się nad sobą. Oślepiający gniew. Miał ochotę na drinka. Potrzebował drinka; wielu drinków. Być może będzie to szalona noc. ROZDZIAŁ 37 To była szalona noc! Regularną kratkę ulic miasteczka Cottonwood ukośnie przecinała kreska szosy; na mapie wyglądało to tak, jakby ktoś wygrał właśnie w kółko i krzyżyk. Był tu kościół, stacja benzynowa, motele, sklepy i domy. Jeden z nich, stary, dwupiętrowy i pomalowany na jaskrawe kolory być może stał tu kiedyś dumny i samotny, a wiatr prerii szeleścił rosnącymi dookoła niego topolami i niewykluczone, że dlatego miasteczko nazwano Cottonwood czyli topola. Teraz w całym miasteczku nie było ani jednej topoli. Ale był bar. Nosił nazwę „Carrothers Big Gamę Bar"; Fletcher zaparkował przed wejściem obok nowego cadillaca z przyciemnionymi szybami. W knajpie siedziało troje ludzi, którzy patrzyli w kolorowy telewizor; w przejściach między rzędami w sali „Moscone Center" tańczyły i krzyczały z radości kobiety, ponieważ jedna z nich, Delia Weinberg, eks-burmistrz San Francisco, została wytypowana przez Gary'ego Westergarda na kandydatkę do wiceprezydentury i jednogłośnie zatwierdzona przez zjazd. - Była „Burmistrzem Roku" - powiedział mężczyzna po trzydziestce rozparty po tej samej co Fletcher stronie baru. - Nadaje się na wiceprezydenta. Był przystojny, miał wygląd sportowca i bezwzględne oczy człowieka kochającego rywalizację. - To nędzna kreatura! - powiedziała siedząca przy nim śniada dziewczyna. - Maria, zamknij się - odparł mężczyzna. Ściany baru zawieszono trofeami myśliwskimi. Były tu wapiti i amerykański łoś, i mulaki, i antylopa ostroroga, bizon, kojoty i borsuki, puma i ryś, szczerzący kły szary wilk, dwa dziki i umocowany w pozycji wyprostowanej grizzli z otwartą paszczą i rozpostartymi przednimi łapami. Na ekranie świeżo upieczona kandydatka na wiceprezydenta na próżno usiłowała przekrzyczeć tłum. - Rodacy... rodacy... - Płyta się zacięła - powiedziała śniada kobieta w momencie, gdy Fletcher kuśtykał tuż obok. - Zmień kanał. Nie mogła mieć wiele ponad dwadzieścia lat i najprawdopodobniej była czystej krwi Indianką. Świadczyła o tym śniada cera, wydatny nos i wysoko osadzone kości policzkowe, zupełnie proste czarne, lśniące włosy oraz głęboko osadzone czarne błyszczące oczy połyskujące dziko jak u drapieżnika. Była raczej przystojna niż piękna, ale' mimo to kobieca. Ponadto wyglądała na bardzo pijaną. - Zamknij się, chcę jej posłuchać. - „Chcę jej posłuchać" - przedrzeźniała go. - Arnie, po co? Wiesz, że oni wszyscy po prostu walczą o władzę. Odwrócił się w jej stronę z lekko uniesioną do góry ręką. - Powiedziałem ci, żebyś się zamknęła. W teatralnym geście położyła sobie dłoń na ustach. Fletcher usiadł o trzy stołki od nich. Nie była ubrana po indiańsku, raczej zgodnie z tandetną modą z kasyn gry: w obcisłą bluzkę z satyny i lśniącą spódniczkę mini, ledwie zakrywającą pośladki. W końcu z telewizora dobiegły słowa: - Rodacy, witam i zapraszam w przyszłość. Nazywam się Delia Weinberg. Dziś moje serce przepełnia przeczucie o rychłym ziszczeniu amerykańskiego mitu... - A gębę przepełnia ci gówno amerykańskiego łosia - powiedziała Indianka lekko sepleniąc. Fletcher roześmiał się. Arnie rzucił mu wrogie, taksujące spojrzenie. - Kim byli rodzice Pocahontas? - zapytał, a potem sam sobie odpowiedział: - Parą pierdolonych Indian. - Odwrócił się, nachylił w stronę Marii i roześmiał szyderczo. - Sąuaw lady nie pić więcej wody ognistej. Na twarzy Mani pojawił się grymas złości. Delia Weinberg mówiła dalej: - Wielki Amerykanin, Martin Luther King, powiedział kiedyś: „Są chwile, których nie można wyrazić słowami, a tylko niesłyszalnym głosem serca". Tutaj, z tego podium, chcę wam oświadczyć, że... - Mam na imię Buck. Fletcher uścisnął wyciągniętą w jego stronę kościstą rękę barmana. Buck był typem starego trapera; nosił niechlujną brodę i długie do ramion siwe włosy. Jego połyskujące niebieskie oczy sprawiały wrażenie, jakby jednym spojrzeniem potrafiły ich właścicielowi zjednywać ludzi na zawsze. - Na pewno nigdy nie widział pan takich trofeów, co? Ten myśliwy polował nie tylko na grubego zwierza. Był tu i kulik, i siewka, i głuszek, błotniaki amerykańskie i sokoły stepowe, i pustułki, sowy krótkouche i błotne, skowronki polne i rogówki, kruki, sroki, grzechotniki, zające, lisy, psy stepowe, myszy a nawet nornica. - Kim był ten Carrothers? Preparatorem zwierząt? Buck uśmiechnął się. - Carrothersi byli osadnikami, którzy zbudowali to miasteczko. Zarobili również kupę forsy. Co podać? - Daj mu tequilę. - Maria powiedziała to nonszalanckim, rozmytym przez alkohol głosem. Wykonała gest w stronę Arniego. - Na koszt tego rozrzutnego pana. Buck wyjął butelkę cuervo gold i umieścił przed Fletcherem szklaneczkę, sól i trójkątny kawałek cytryny. - Pan tylko przejazdem? - Tylko przejazdem - odpowiedział Fletcher. - Trochę za wolno mu to idzie - powiedział zaczepnie Arnie. Fletcher odwrócił się, żeby popatrzeć na niego; bardziej z ciekawości niż w reakcji na jego ton. Arnie miał zawziętą twarz i włosy obcięte tak bezstylowo, że mógł to zrobić tylko wybitny fachowiec. - Nie masz się czego bać, staruszku. Nie lubię bić kalek. - Synku - powiedział Fletcher, który poczuł się dotknięty tymi słowami. -Nie ukrywaj swego cykora za moimi siwymi włosami i chorą nogą. Indianka wydała z siebie tłumiony śmiech. Dała znak barmanowi, żeby nalał jej jeszcze jedną tequilę. Arnie objął ręką kształtną górną część jej uda i mocno ścisnął. W oczach dziewczyny widać było ból. Ale nie wyczuwało się go w jej głosie. - Chroniczna nadpobudliwość seksualna, to cały Arnie. - Kolej żelazna - pospiesznie powiedział Buck, żeby zmniejszyć napięcie. - Dziadek Carrothers był tu pierwszy, sprzedał ziemię pod linię kolejową, zbudował stację, później postawił szkołę i kościół. Zbił fortunę. Jego syn powiększył ją. A polował wnuk. Fletcher polizał sól rozsypaną na ręce, uniósł szklaneczkę, skinął głową w stronę dziewczyny i wypił do dna, potem possał cytrynę. - Teraz żyję nadzieją, że się jeszcze usłyszymy - ciągnęła Delia Weinberg. - Napiję się z tej okazji. Buck nalał mu jeszcze jedną tequilę i wyłączył telewizor za pomocą pilota. Fletch wypił. Tym razem alkohol nie palił go już tak bardzo. Smakował doskonale. - Włącz z powrotem - rozkazał zza baru Arnie. - „Włącz z powrotem" - przedrzeźniała go Maria. Słynny murzyński śpiewak muzyki gospel zaczynał „The Battle Hymn of the Republic". Śpiewali wszyscy. Kamera wykonała najazd na Westergarda. Miał łzy w oczach. Fletcher odwrócił głowę. - Nadpobudliwość seksualna - pijackim głosem powiedziała mu do ucha. - Kurwa mać, wracaj tu! - krzyknął ze swego stołka Arnie. Maria siedziała na stołku obok Fletchera, przyglądając się mu swymi czarnymi smutnymi oczami. - Arnie zabiera mnie do Chicago. Z Vegas. W jego cadillacu z przyciemnionymi szybami. Dobiera się do mnie bez przerwy. - Ostrzegam cię, suko! Maria przyciskała twardą krągłą pierś do ramienia Fletchera. Przez cienką bluzkę czuł gorące ciało. - Kiedy jedziemy przez pustynię, cały czas chce, żebym na niego wchodziła. To cena, za jaką wyciągnął mnie z Vegas. Mówi, że czuje się wtedy, jak... Wierzchnia część dłoni Arniego, uderzając w bok twarzy Marii, huknęła niczym wystrzał z pistoletu. - Ostrzegałem cię, suko! - powiedział. Maria stała przed nim w pozycji wyprostowanej i wyzywającej, z nosa ściekała jej cieniutka strużka krwi. - Zrób to jeszcze raz — powiedziała stłumionym głosem. - Nic nie poczułam. Fletcher nachylił się w jej stronę, żeby ramieniem zablokować następny cios; silny lewy prosty trafił go pod serce. Stołek, na którym siedział, wyleciał spod niego. Gruchnął o bar. Wściekłe kopnięcie nie trafiło go w głowę tylko dlatego, że Maria z wrzaskiem skoczyła Arniemu na kark. Ciosem od dołu trafił chłopaka kantem dłoni w nos, co odrzuciło głowę tamtego do tyłu. Ręka Fletchera była umazana we krwi. Arnie sięgał po stołek w chwili, gdy wstawał na nogi, a szeroko rozwarte palce w poszukiwaniu oparcia kurczowo chwytały za bar. Wyglądało na to, że w czasie tej „towarzyskiej dyskusji" Buck pozostał neutralny, ale ręka Fletchera trafiła na nie otwartą butelkę piwa, której nie było tam jeszcze przed chwilą. Butelka eksplodowała na twarzy Arnie'ego w momencie, gdy stołek robił to samo na głowie Fletchera. Krew zalewała mu oczy. Nie czuł, że osuwa się na podłogę. Zanim stracił przytomność, usłyszał głos Marii: - Musimy natychmiast go stąd zabrać... - Bardzo dobrze! - wykrzyknął Stary Charlie. Rozejrzał się ukradkiem po opustoszałej werandzie, którą ogarniał czerwcowy zmierzch. Potem wyciągnął szponiastą, pokrytą błękitnymi żyłkami rękę i chwycił niewielką butelkę, którą podawał mu Fletcher. Nosił używane już przez kogoś ubranie, a włosy miał krótko obcięte. Przytułek mieścił się w obskórnym białym domu o drewnianej konstrukcji, położonym wśród kolczastych dębów, nie opodal Kallog i szosy stanowej numer 63. Charlie otworzył butelkę, a ta wydała znajomy mu dźwięk. Fletcher poczuł ucisk w dołku, widząc strach w oczach starego i szybkość, z jaką ukrył butelkę między nogami. W tym momencie zaskrzypiały i otworzyły się drzwi z siatką przeciw komarom. Na zewnątrz było ciemno, a gwiazdy na bezchmurnym niebie zdawały się być tak blisko, że wystarczyłoby sięgnąć ręką, by chwycić kilka z nich. Jakaś młoda, zaskakująco silna Indianka wlokła go po chodniku, chwyciwszy od tyłu za ramiona. Może to córka Charliego? Nie, Charlie nie miał córki. Przez siatkę w otwartych drzwiach przyglądały się im podejrzliwie oczy ubranej na biało zarządzającej przytułkiem kobiety. Ale do Charliego odezwała się słodziutkim głosem, którego głupcy używają, rozmawiając ze starymi ludźmi. - Jesteśmy zadowoleni z wizyty, panie Smith? - Bardzo -pospiesznie odparł Fletch. Pod powiekami czuł zbierające się łzy, ale szybko odpędził je mruganiem oczu. Zręczne, silne ręce szukały czegoś w kieszeniach jego spodni. Cicho zadzwoniły kluczyki do wozu. Zdołał wystękać: -Co...? - Pan Smith będzie teraz musiał wrócić do środka. Mieszkańcy naszego domu po zmroku muszą być w środku. Drzwi zaskrzypiały i zamknęły się. Po chwili przepełnionej podejrzliwością Fletch odezwał się: -Jezu, Charlie, a może byś po prostu jeszcze raz uciekł? - Ciągle uciekam i zawsze mnie znajdują. Uwzięli się na mnie, a ja czuję się już zmęczony. Trzasnęły drzwi. Wrzucony do terenowego samochodu na wpół leżał na wyziębionym siedzeniu. Bolała go głowa. Jego ręka oblana była czymś, co wyglądało czarno w świetle ulicznej latarni. Charlie powiedział zrzędliwie: - Ty jutro wyjeżdżasz na Alaskę, Spot uciekł gdzieś, nasze canoe zostało zniszczone. Podniósł głowę i przechylił ją do tyłu, żeby znów napić się z butelki. Potem chwycił Fletchera za ramię i wyszeptał bezradnie: - Ja chcę do domu... Silnik zaskoczył i samochód potoczył się do przodu. Fletcher poczuł, że jego plecy obejmuje ciepła, silna ręka. - Spokojnie, stary. Za chwilę znajdę dla nas jakieś zaciszne miejsce, gdzie mógłbyś... - Czy naprawdę nikt nie może nic zrobić? - zapytał Charlie, a potem znów powtórzył: - Canoe zniszczone, pies, jak mu tam było, uciekł, a teraz ty wyjeżdżasz na Alaskę... Po wypiciu tequili popadł w depresję. Przypomniał sobie, że obiecał wtedy w poczuciu winy: - Zobaczymy się za trzy miesiące, Charlie. Musiał chyba powiedzieć to głośno, bo dziewczyna warknęła: - Do diabła z Charliem. Mam nadzieję, że masz jakiś bandaż w tej torbie. W pokoju było gorąco, poza tym raziło go światło. Zamknął oczy. Dobry sposób na ucieczkę od rzeczywistości. Po raz pierwszy od dwunastu lat jestem pijany, pomyślał. Czyżby dlatego, że nie mogę znieść sukcesu Gary'ego w świecie, w którym sam jestem przegrany? Kiedyś, zanim Terry umarła, nie pił w ogóle. Gdy wrócił do domu i dowiedział się, że ona już leży w grobie, żal mieszał się w nim z wściekłością. Opłakiwał szczerze jej utratę, przez jakiś czas pił i palił, a potem oddał dom i zamieszkał w lesie. Uciekł od tego, czego nie potrafił znieść. Co on sobie, do cholery, myślał? Ten pieprzony kanadyjski sukinsyn atakujący wysoko podniesionym kijem? Nic dziwnego, że bolała go głowa. - Boli mnie głowa - powiedział ochrypłym głosem. - Ciiii... - przerwał łagodny szept dziewczyny. Zaskakująco wprawne ręce robiły coś z tej strony jego głowy, z której promieniował ból. Bolało go kolano. Bolały go brakujące palce. To tylko wymówki. Skąd miał pewność, że Garry nakłonił Davida Rossa do zamachu? W ten sposób nie tropiłby zwierzyny, nieprawdaż? Dlaczego po prostu nie pozwolić, żeby ślad opowiedział mu o tym, co się naprawdę zdarzyło. Odbyła się bójka. Zaczynał sobie przypominać. Bójka w zwariowanym barze pełnym wypchanych zwierząt. Złość. Wściekłość. I pierś przyciśnięta do jego ramienia. Pierś znajdująca się teraz tak blisko jego twarzy, obnażona, pokryta punkcikami potu; sutek był nieznacznie nabrzmiały. - Maria? - Bądź cicho. Bardzo krwawisz. - Czuł cięcie nożyczek. - Przez jakiś czas będziesz wyglądał dość głupio. Powinieneś mieć założone szwy, ale spróbuję złączyć dwa brzegi rany plastrem. Mam nadzieję, że będzie trzymał. -Gdzie jesteśmy? - W motelu. Mam nadzieję, że masz dwanaście dolców na pokój. - Coś dużo masz tej nadziei. Dlaczego tu jesteś? - Teraz to pewne jak amen w pacierzu, że Arnie nie zabierze mnie do Chicago. Arnie. Bójka. Wściekłość, jaką odczuwał w stosunku do Westergarda i Rossa, i Nicole, pchnęła go do walki z tym przystojniaczkiem z baru. Jak zwykle złość zwyciężyła w konfrontacji z innymi uczuciami. W zadawaniu i otrzymywaniu ciosów tkwiła dzika przyjemność. Przez krótki czas trwania bójki żył znowu. Bez wahań, żalu, skrupułów, wyrzutów sumienia, bez poczucia winy. - Zabraliby cię, gdybyś nie skoczyła mu na kark. - Nie ruszaj się. - Na podłogę upadł zakrwawiony ręcznik. Włosy w kolorze soli z pieprzem opadały na poduszkę tuż przy głowie Fletchera. -Mam nadzieję, że nie masz wstrząśnienia mózgu. Tego się nie da zabandażować. Jak się czujesz? - Jakbym brał udział w bójce. - Nie pamiętasz? Tak właśnie było. - Oczywiście, że pamiętam. Im więcej sobie przypominam, tym bardziej czuję, że brałem w niej udział. - Dobrze. A teraz spróbuj tego. Nachyliła się nad nim; jej obwiedziony ciemną aureolą sutek znalazł się w jego ustach i od razu zaczął sztywnieć. Fletcher błyskawicznie odrzucił głowę w bok, jak niemowlę, które nie chce butelki. - Straciłem żonę - powiedział beznamiętnie. - Od tego czasu... Maria szybko się wycofała. - Przepraszam - powiedziała cichym głosem. A po chwili: - Kiedy ty... Kiedy ona... - Pięć lat temu. Niespodziewanie wybuchnęła śmiechem. - Chcesz mi powiedzieć, że przez pięć lat ani razu nie chciałeś... - Nie mogę. - Wykonał nieświadomie gest w stronę swego krocza, skrzywił się. Ruch sprawił mu ból. - Nic... tam nie ma. Skinęła głową. - Nie możesz czy nie chcesz, na jedno wychodzi. Strasznie się napaliłam w czasie tej bójki. - Wzruszyła ramionami. - Zawsze mam przez to kłopoty. -Chwilę milczała. - Nie wiem, jak cię nazywają. - Hollis Fletcher. Hal. - Będę ci mówić Fletch. - Wyciągnęła rękę. - Maria Amore. -Zachichotała jak nastolatka. - Pomyślałam sobie, że ty i ten Charlie, o którym tyle mówiłeś... - Charlie to był stary Indianin — powiedział Fletcher. - Mój przyjaciel, najlepszy przyjaciel. - Tequila wyparowała z niego, a guzy, zadrapania i rana z boku głowy zaczynały boleć. - Nie żyje już od czterdziestu lat. - Charlie... i jak dalej? - Charlie Siedem Niedźwiedzi. - Tak - powiedziała i jej ton stał się nagle cierpki. - Kiedyś też bawiłam się w te bzdury. W te bizony pierdzące w krzakach. To wszystko chłam. - Nie dla Charliego - powiedział. - A jakie jest twoje indiańskie imię? - Nie mam żadnego. - A jak brzmiało, kiedy jeszcze je miałaś? - nie ustępował. - Nawahowie nigdy nie wyjawiają obcym swych sekretnych imion. - A po długiej przerwie prawie bezgłośnie dodała: Dla Dłnah; Dla Ludzi; byłam Córką-Człowieka-Konia. Mój tato nosił imię Człowiek-Koń. - Jej oczy poszukały przestrzeni. - Człowiek-Koń. - Na podłogę przy łóżku rzuciła jeszcze jeden zakrwawiony ręcznik. - Wszystko to już skończone. Osunęła się w dół, zostawiając na desce za łóżkiem ślady potu. Leżąca na poduszce głowa Fletchera znajdowała się na poziomie jej bioder. Miała na sobie tylko pończochy i połączony z nimi wysoko wycięty pas z francuskiej koronki; czuł jej ciepły zwierzęcy zapach. Nie podniecił go. Z tego powodu zbierało mu się na płacz. W torebce znalazła niewielką butelkę whisky. Odpieczętowała ją. - A skoro mamy tylko rozmawiać, to opowiedz mi o Starym Charliem. Podawali sobie butelkę, tak jak kiedyś robił to z Charliem i mówił do niej piskliwym głosem, tak jak mówił do niego Indianin o zmierzchu na werandzie przytułku. Maria była pierwszą osobą, z którą mógł o nim rozmawiać, nie czując się w jakimś sensie zdrajcą. Ale nawet jej nie mógł powiedzieć, jak to się wszystko skończyło. W każdym razie nie teraz. ROZDZIAŁ 38 Wiedziała, że nie uda się jej skończyć tego memorandum tak, by mogła przejrzeć je dokładnie i wyszlifować; było to niemożliwe przed zjazdem wyborczym republikanów w Miami, który odbędzie się w przyszłym miesiącu. Do tego czasu nie będzie wiadomo, kto zostanie przeciwnikiem Gary'ego. Gary wyjechał teraz na sześć dni na ryby do Gunflint Lodge na granicy kanadyjskiej i w tym czasie musieli wyretuszować jego przemówienia. Po powrocie razem z Delią Weinberg wystąpi na zjeździe związkowców w Nowym Jorku, zebraniu Ligi Miast w Cincinnati i na festiwalu Marka Twaina w Hannibal, w stanie Missouri. Liczyło się to, żeby wyborcy widzieli ich jako współpracujący ze sobą zespół; ich przemówienia wymierzone we wciąż nieznanego przeciwnika powinny być proste i ostre. Nie mogła się skupić; z rezygnacją opuściła trzymany w ręku plik kartek na swój goły brzuch. Na dodatek nie mogła dodzwonić się do ojca. Skrzywiła się i zapaliła papierosa. Mały wypad do Cochrane? Może pojechać tam i uspokoić trochę wyrzuty sumienia spowodowane tym, że wybrała Davida a nie jego? W domu zaczął dzwonić telefon. Przeżyła chwilę paniki; to zła wiadomość o ojcu. A może bała się tego, że jakoś się dowiedział... Och, daj już temu spokój. To odzywa się tylko poczucie winy. Równie dobrze może dzwonić któreś z dzieci albo ktoś z biura wyborczego. Odłożyła papiery, zgasiła papierosa, wstała z prostego szezlągu z czerwonego drewna sekwoi i weszła do środka. Bosymi stopami przeszła po chłodnym linoleum w kuchni. Podniosła słuchawkę telefonu ściennego po czwartym sygnale. - Mama? O dziwo, teraz, gdy Nicole wróciła do sztabu wyborczego, stała się „mamą" zamiast „Nicole". Ale Katty nie zmieniła swego stylu mówienia przez telefon; podekscytowana na bezdechu wyrzucała z siebie nieprzerwany potok słów zbitych w jedną całość. - Dzwonię - żeby - spytać - czy - mogę - zjeść - u - Michelle - ale -już - to - zrobiłam - więc - chyba - trochę - za - późno - żeby - o - to - pytać? - Kochanie, będziemy udawać, że powiedziałam „tak". Czy jest tam Iris i czy mogłabym z nią porozmawiać? W słuchawce usłyszała głos Iris: - Nicole? Mam dobrą wiadomość. Norman oficjalnie poinformował ranie, że będziemy zachwyceni opieką nad dwójką waszych dzieciaków, kiedy będziesz musiała wyjeżdżać. Jedź więc sobie, kiedy zechcesz, i zwyciężaj dla Westy'ego. - Bardzo wam obojgu jestem wdzięczna. - Zapaliła kolejnego papierosa. -„Zwyciężaj dla Westy'ego". To niezłe. Może powinnaś dołączyć do nas jako spec od sloganów? Iris wybuchnęła niskim gardłowym śmiechem. - Znasz mnie, kochanie. Z dwojga złego: polityki i pryszczy, wybieram pryszcze. Przynajmniej można się ich pozbyć przez wyciśnięcie. Las zaczął już upominać się o chatę. Ścieżkę prowadzącą do drzwi wejściowych porastała pierwsza trawa; wiewiórka z bezczelną powolnością uciekła z podestu przed wejściem. Okiennice i drzwi były zamknięte. Wyjęła klucz spod kamienia-kryjówki i przeszukała chatę. Serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zobaczyła, że z łóżka zniknęła skóra niedźwiedzia. Jeśli jej nie było, oznaczało to, że on gdzieś wyjechał. To odkrycie zacisnęło w jej trzewiach mały węzeł strachu. Starannie zamknęła chatę i położyła z powrotem klucz pod właściwy kamień. Dlaczego wyjechał, nic jej o tym nie mówiąc? Może bał się tego, co musiałby ci powiedzieć? - zapytała siebie samą w myślach. Z chaty Nicole pojechała wprost do kliniki Victora. Spacerowali obok siebie po wewnętrznym dziedzińcu. - Co to ma znaczyć? - spytała oschle. - Nie przychodzi ci na myśl żaden scenariusz? Zachowywał się tak bardzo oficjalnie, że aż prawie niegrzecznie. Węzeł strachu w jej brzuchu zacisnął się jeszcze mocniej. Owszem, nasunęła się jej pewna myśl. - Nie, oczywiście, że nie - skłamała. Yictor przez kilka chwil spacerował w milczeniu, ręce zaplótł za plecami. Spuszczona głowa i niezgrabny chód sprawiały, że przypominał bociana. Uświadomiła sobie, że na swój sposób był silnym, a może nawet twardym człowiekiem. Starej daty lekarze domowi, w bardzo odległych zakątkach kraju niosący w prymitywnych warunkach pomoc w nagłych wypadkach, muszą być silni i twardzi. - Dowiedziałem się, że w godzinę po tym, jak strzelano do twego ojca, człowiek, który to zrobił, zadzwonił pod numer dwadzieścia osiem, dziewięćdziesiąt trzy, siedemset sześćdziesiąt sześć w Minneapolis. Nad ich głowami śmignął w górę i w dół koliber z rubinowym brzuszkiem, niczym kolorowy, gnany wiatrem pyłek. Nicole poczuła nagle, że cała drży. Nigdy w życiu tak bardzo nie potrzebowała papierosa. - Nie wiedziałem, czyj to numer - powiedział Victor z tą prawie wrogą precyzją. - Kiedy dzwoniłem do twojego domu, bo chciałem rozmawiać z twoim ojcem, ten numer nic mi jeszcze nie mówił. Ale twój ojciec bez wątpienia rozpoznał go. - Czy to z tego powodu szukałeś ojca w moim domu? - Tak, oczywiście. Nadal nie zdawałam sobie sprawy... - A teraz? - Teraz? Teraz ty tu jesteś, prawda? - Idź do diabła! - wybuchnęła, zaskakując tym i siebie, i jego. Zatrzymał się i popatrzył jej prosto w twarz. Żadna lufa nie była nigdy zimniejsza od jego spojrzenia. Zaskoczył ją jeszcze bardziej. - Niech Bóg cię pośle do diabła, panienko, za to, co przez ciebie musiał przejść ten biedny człowiek. Zostawił ją, stojącą na krawędzi otchłani, próbującą mruganiem powstrzymać łzy. O Boże! Co też najlepszego zrobiła? Co zrobił David? A Fletcher? Dokąd pojechał? Czy gdzieś tam rozpaczał nad jej zdradą? A może nawet w tej chwili w szale zemsty mierzył przez okno salonu do niczego nie spodziewającego się Davida? Gdy jej wzrok szukał telefonu, z którego mogłaby zadzwonić do swego męża i ostrzec go, gdzieś w głębi jej mózgu tłukła się rozpaczliwa myśl: o Boże, gdzie jest mój biedny ojciec. Fletcher i Maria spędzili w motelu w Cottonwood cztery dni. Przez pierwsze trzydzieści godzin żadne z nich nie wyszło z pokoju, nawet żeby coś zjeść. Maria zapłaciła Jimmy'emu, nastoletniemu synowi właściciela, żeby przyniósł im jedzenie z baru McDonald. Wytłumaczyła Fletcherowi, że Arnie będzie ich szukał i że jest niebezpiecznym człowiekiem. - Dlaczego miałby nas szukać? Wzruszyła ramionami, nie potrafiła ukrywać swych uczuć. Pod blichtrem w stylu Las Vegas kryła się dość naiwna dwudziestotrzyletnia dziewczyna. - Żeby się na nas zemścić. I to nie na żarty. Nieźle mu zmasakrowałeś twarz tą butelką, a on, jak wszyscy alfonsi, uwielbia swoją buźkę. Będzie więc naprawdę wściekły. Ale nie sądzę, żeby nas znalazł. Jimmmy kocha się we mnie, powie, że nas tutaj nie ma. - Skąd kobiety wiedzą takie rzeczy! - A skąd wiesz, jakie zwierzę tropisz? - Rozśmieszyła Fletchera dodając: - Tak, proszę pana, tak to już jest z nami, drapieżnikami. - Jeśli rzeczywiście mocno zmasakrowałem twarz Arniemu, to wybierze się do Cheyenne albo Denver, albo jeszcze gdzie indziej, gdzie znajdzie dobrego specjalistę chirurgii kosmetycznej. - Ślicznie mu rozpłaszczyłeś nochal - Zachichotała i nagle, jak mała dziewczynka, palcem nacisnęła swój brzydki indiański nos. - Teraz jest jeszcze bardziej rozpłaszczony niż mój. A szkło pięknie pocięło mu policzki. - Blizny rytualne - powiedział Fletcher, a potem widząc, że nie zrozumiała go, dodał: - Blizny z pojedynków i obrzędów inicjacji. - To też - powiedziała, ponownie doprowadzając go do śmiechu. - Fletch, kiedy zobaczyłeś mnie pierwszy raz, czy pomyślałeś sobie, że jestem kurwą? - Nie myślałem tak i teraz też tak nie myślę. Gwałtownie wstała z łóżka i wybiegła do łazienki. Kiedy wróciła, miała czerwone oczy. Zatrzymała się przed nim. - Byłam nią, w pewnym sensie. To właśnie dlatego poderwałam Arniego, żeby zabrał mnie z vegas. Chciałam uciec od niego w Chicago. - Dlaczego akurat Chicago? - Zależało mi tylko na tym, żeby wyjechać z vegas. A poza tym, dzięki za to, czego nie pomyślałeś. Nawet jeżeli się myliłeś. - Nie myliłem się - powiedział Fletcher. Po tych słowach znów poszła do łazienki po kolejną chusteczkę do nosa. Gdy byli już w drodze, po prostu jechali przed siebie. Czasami zatrzymywali się w motelach; tak jak tamtej pierwszej nocy, spali razem, ale nie kochali się. Maria była wstrzemięźliwa niczym zakonnica; czasami zatrzymywali się przy drodze i wyciągali śpiwory. Dla Fletchera był to powrót do dawnych czasów. Po Korei, powrocie na studia i uzyskaniu dyplomu inżyniera nagle zapragnął budować, a nie wysadzać w powietrze - wędrował po całym zachodzie Stanów Zjednoczonych od jednego do drugiego kontraktu na budowach. Najpierw samotnie, a potem z Terry, aż do czasu, gdy była w zaawansowanej ciąży z Nicole. To były ich najlepsze dni, dni, kiedy byli najbliżej siebie. Ale wraz z Nicole narodziło się zwiększone poczucie odpowiedzialności; zaczął podpisywać długoterminowe kontrakty zagraniczne, bo dawały duże pieniądze i wkrótce stało się to jego sposobem na życie. - Ale ona nigdy nie narzekała - powiedział na głos. -Terry? Żadne z nich nie było zaskoczone, że dwoje małomównych, samotnie żyjących ludzi, zmuszonych przez okoliczności do rozmów o niczym i o wszystkim, potrafiło nawzajem odgadywać swoje myśli. - Kiedy wracałem, zawsze była i czekała na mnie. - Przed nimi, po fali ulewnego deszczu, który przeszedł nad prerią, od horyzontu do horyzontu malował się cudowny łuk tęczy. - I nagle przestała być i czekać. - To stałoby się i tak, nawet gdybyś tam był. - Ale nie byłem. Opowiedział jej o tym, że postrzelono go, kto to zrobił i kto, jego zdaniem, zlecił wykonanie i że nie był tego pewny. Powiedział jej nawet o tym, co, jak uważał, było zdradą ze strony Nicole. - Nie to, że stanęła po stronie Davida, a nie po mojej. Nawet Biblia nakazuje kobiecie, żeby tak właśnie postępowała po ślubie. Ale powinna była powiedzieć mi... cokolwiek. A nie pozwalać mi szukać, kiedy sama wiedziała, kto to zrobił. Maria oznajmiła ostrym tonem: - Ja powiedziałabym mojemu tacie. On był pasterzem, miał prawo wypasu w pobliżu drogi w Chaco Canyon. Mieliśmy taką okrągłą kamienną chatkę z żelaznym piecykiem i rurą wyprowadzoną przez otwór dymowy. Pamiętam jak kiedyś... Zamilkła owładnięta wspomnieniami. A Fletcher rzekł: - Wydawało mi się, że u Nawaho nie ma indywidualnej własności ziemi. - Tak naprawdę nie ma, ale jeśli ma się prawo wypasu i oznaczy w narożnikach granice swego państwa małymi kupkami kamieni, to wszyscy to respektują. Wjechali w falę deszczu; wycieraczki nie nadążały ze zgarnianiem wody. Na twarzy Marii igrały przezroczyste plamy rozszczepionego przez wodę światła. Pogrążyła się we wspomnieniach. - Tam było cudownie. Tyle przestrzeni dookoła. Żyło się zgodnie z rytmem wyznaczanym przez słońce, a zimą sypialiśmy w chatce razem z owcami, żeby było cieplej... Fala deszczu już przeszła, na samochód padały oślepiające promienie słońca, koła śpiewały na parującym asfalcie. - Tato umarł, kiedy miałam jedenaście lat. Mama przeniosła moją siostrę May i mnie do mieszkania kwaterunkowego w Window Rock. - Wzięła głęboki wdech. - Próbowałam... szkoły średniej, nawet przez rok chodziłam na kursy pomaturalne w Flagstaff. Może gdybyśmy zostały w naszej chatce... -Wzruszyła ramionami. - Ale nie zostałyśmy. May wyjechała do Los Angeles, ja zeszłam na złą drogę. - Teraz nie jesteś na złej drodze - powiedział Fletcher i naprawdę tak myślał. Promienie słońca otaczały srebrną aureolą gnającą po niebie burzową chmurę. Maria westchnęła. - May wyszła za mąż za Meksykanina o nazwisku Martinez. On strzyże trawniki białym w Beverly Hills i... - Zachichotała. - May chciała mieć dzieci; całą kupę. A ja marzyłam o rozrywkach wielkiego miasta. Kiedy myśli się o nich w rezerwacie, to myśli się o vegas. Fletcher skinął głową, przypominając sobie młodość. - Tak, leży niedaleko i jest krzykliwe, ale mimo wszystko ma w sobie coś światowego. - Nie umiałam śpiewać ani tańczyć, byłam zbyt leniwa, żeby zostać kelnerką, ale miałam coś, w czym byłam dobra i co na swój sposób lubiłam. I tak oto... jestem tutaj. - Zrobiła jedną ze swoich komicznych min. - Ale czasami marzę o tym, żeby... - Nie jest jeszcze za późno na powrót - powiedział ostrożnie Fletcher. - Dla mnie tak. - Ja wróciłem po śmierci Terry. - I strzelił do ciebie mąż Nicole - dodała gwałtownie. - Zabiłabym go za to, gdybym była twoją córką. ROZDZIAŁ 39 David napracował się przy tym memorandum jak wół, ale był to sukces wyłącznie Nicole. Jej pomysły, punkt widzenia, przekonania - jej memorandum, z jej nazwiskiem wymienionym na pierwszym miejscu. Jeżeli Gary postąpiłby zgodnie z zawartymi tam zaleceniami, to właśnie ona stworzy króla. Gary zostanie prezydentem. Miała co do tego niezachwianą pewność. Był to rodzaj ekstazy; lepszy od religii, miłości, seksu, lepszy od wszystkiego. Nie było rzeczy na świecie, na którą zamieniłaby to uczucie. POUFNE: Do rąk własnych. Dla: Garreta Westergarda i Delii Weinberg. Od: Nicole Ross i Davida Rossa. Przedstawiamy analizę obecnej sytuacji politycznej i tego, co uważamy za strategiczne założenia dotyczące zbliżającej się kampanii przed prezydenckimi wyborami powszechnymi. Teraz, gdy wiadomo już, że naszym przeciwnikiem będzie wiceprezydent Arbor, musimy ustalić szczegółowy terminarz, strategię w stosunku do mass mediów i posunięcia organizacyjne. Kampanie polityczne są tradycyjnie źle zorganizowane i chaotycznie prowadzone., ale nie musi tak być. Poszczególne punkty tego memorandum mogą się wydawać proste i oczywiste, ale taka jest również strategia gry w szachy: chronić swoje figury i pionki, atakować te, które należą do przeciwnika. W obydwu przypadkach do zwycięstwa, oprócz bardzo prostej strategii, potrzebna jest bardzo skomplikowana taktyka. Wstęp: Należy przemyśleć, w jaki sposób rozlokujemy swoje ściśle określone i ograniczone środki na powszechne wybory prezydenckie. Podstawowe fakty, o których ani przez chwilę nie wolno nam zapomnieć, to: 1. Pomiędzy Świętem Pracy (pierwszy poniedziałek września) a dniem wyborów będziemy mieli, w najlepszym wypadku, czterdzieści pięć dni, w czasie których będziemy mogli prowadzić kampanię. 2. Nie będziemy mieli do wydania więcej niż 29,4 milionów dolarów. By osiągnąć nasze cele polityczne, musimy ustalić realistyczny i szczegółowy plan wykorzystania tych ograniczonych środków w sposób najbardziej efektywny i zapewniający maksimum elastyczności działania. Wizerunek polityczny: Tak szybko i niespodziewanie stałeś się wybitną figurą w skali kraju, że twój wizerunek polityczny nie jest jeszcze w pełni ugruntowany. „Nowa twarz" - to wciąż najlepsze określenie w stosunku do ciebie. Dla elektoratu amerykańskiego, który jest chronicznie obojętny wobec swego rządu i swych przywódców, nie są to terminy pejoratywne. Sugerują nowe, zaangażowane przywództwo, które nie jest skażone dążeniami czysto politycznymi. Od dziś do Święta Pracy będziemy najprawdopodobniej w stanie uformować taki wizerunek polityczny, który skoryguje złe odczucia i podkreśli twe prawdziwe atuty. Strategiczne założenia prezydenckich wyborów powszechnych: Nasza strategia oparta jest na pięciu podstawowych założeniach. 1. Musimy zdobyć dwieście siedemdziesiąt głosów elektorskich. Nie wolno nam dać się uwieść sondażom opinii publicznej oraz stracić z oczu te głosy, które już mamy zapewnione, walcząc bez zapamiętania o czterysta i przytłaczające zwycięstwo. Dwieście siedemdziesiąt głosów elektorskich uczyni z ciebie prezydenta. I to jest twój podstawowy cel. 2. W pierwszej fazie kampanii musimy zaatakować Arbora w stanach, które tradycyjnie uważane są za „republikańskie". Jeżeli wytoczymy walkę Arborowi w tych regionach kraju, czy zespolonej politycznie grupie stanów, na której może polegać, to nie damy mu matematycznej bazy do zdobycia większości głosów elektorskich. Bez takiej bazy nie będzie miał jasnej strategii prowadzącej do zwycięstwa. Atakując dostatecznie wcześnie w dwudziestu stanach, które on uważa za swoje, sprawimy, że Arbor straci czas i pieniądze tam, gdzie chciałby wygrać, nie zajmując się w tym czasie stanami, co do których ma całkowitą pewność wygranej. 3. Nie wolno dopuścić do jakichkolwiek podziałów i zawirowań w stanach, które stanowią bazę naszego poparcia. Nie możemy pozwolić Arborowi, żeby zrobił to, co sami planujemy zrobić jemu. Jeżeli we wczesnym okresie kampanii spędzimy czas w takich kluczowych stanach, jak Minnesota, Wisconsin i Michigan, żeby uzyskać wyraźną przewagę, to później będziemy mogli ograniczyć naszą kampanię w tym rejonie do okresowego „pokazywania flagi" i skoncentrować wysiłki w stanach niepewnych, takich jak: Teksas, Illinois, Nowy Jork, Pensylwania, i Iowa. 4. Garret Westergard i Delia Weinberg muszą wykorzystywać swoje indywidualne atuty. Westergard, jako że ubiega się o najwyższe stanowisko, powinien prowadzić kampanię wszędzie, odgrywając jednocześnie główną rolę w mobilizowaniu naszego elektoratu. Delia Weinberg musi skoncentrować się na tych rejonach kraju i grupach wyborców, gdzie jej osobiste, wyjątkowe kwalifikacje sprawiają, że jej pozycja jest najmocniejsza. Dotyczy to dużych aglomeracji miejskich (Burmistrz Roku), liberałów, mniejszości (kobiety, homoseksualiści, ludność pochodzenia latynoskiego i orientalnego, Murzyni). Powinna wziąć pod uwagę to, że wybory wstępne ukazały naszą słabość w jej rodzinnej Kalifornii. 5. Jeżeli do połowy października uzyskamy wyraźną przewagę i zachowamy elastyczność w dysponowaniu środkami dla osiągnięcia założeń strategicznych, będziemy wtedy mogli poszerzyć nasze cele i zamierzenia. Podstawą naszej strategii jest zdobycie dwustu siedemdziesięciu głosów kolegium elektorskiego. Jeżeli nasze sondaże, które przeprowadzimy w połowie października, wykażą, że jest to możliwe, możemy wtedy zużyć pozostały czas i pieniądze na próbę uzyskania przytłaczającego, a nie tylko skromnego zwycięstwa. Zdecydowane zwycięstwo ułatwiłoby wprowadzenie prawdziwych i efektywnych zmian w rządzie, kiedy znajdziemy się w Białym Domu. Kent Jarvis skończył czytać swoją kopię memorandum „Poufne: do rąk własnych" tuż przed północą i był tak rozwścieczony, że jak burza pognał w stronę klina światła rozlewającego się po ciemnym korytarzu gmachu administracji stanowej. Maggie Fenton popatrzyła zdziwiona znad swojego komputera. - Panie Jarvis, czy coś się sta... Jarvis szarpał już drzwi prywatnego gabinetu gubernatora. - O co chodzi? - szorstko spytał Westergard, unosząc wzrok znad papierów. Miesiące intensywnej kampanii usunęły nadmiar wagi akumulowany przez całe lata; głębia lodowato niebieskich oczu, surowość rysów Skandynawa i ramiona hokeisty sprawiły, że Westergard mógł równie dobrze być kaznodzieją, co kandydatem na prezydenta. Nominacja już w pierwszej rundzie głosowania dała mu coś więcej niż pewność siebie - dała poczucie własnej sprawiedliwości i prawości. Wściekłość Jarvisa popsuła jego dobry nastrój. - Co ona sobie wyobraża, że kim ona, kurwa, jest? - wrzasnął Kent. Rzucił memorandum na biurko Westergarda niczym skórę pokonanego wroga, rozrzucając przy tym na wszystkie strony leżące tam papiery. - Miyamoto Musashim piszącym „Księgę Pięciu Kręgów"? - Właściwie to jest dość trafne porównanie - powiedział Westergard z zaskakującą łagodnością. - Spodziewałem się ciebie, Kent. Jesteś menedżerem mojej kampanii, aNicole jest... - Taak! Próbuje przejąć moje... - Czyjej analiza sytuacji jest słuszna? - Kurwa, a co to ma do rzeczy... - Czy jest błyskotliwa? - Nie obchodzi mnie... Westergard ryknął nagle: - Do cholery, człowieku, czy to jest analiza, która może przynieść nam zwycięstwo, czy nie? Dopiero teraz bystry umysł Jarvisa zaczął ponownie pracować, szukając możliwości wyciągnięcia korzyści z sytuacji, która była dla niego prawie katastrofą. - Jest - przyznał w końcu. - Dobrze, więc teraz, jako menedżer kampanii, zastosuj ją. - Ale to ja powinienem... - Jednak nie zrobiłeś tego. - Lodowato niebieskie oczy zmroziły go zza biurka. - Nie potrafiłeś. Ani ja. Ani nikt inny z wyjątkiem Nicole. Ma wybitny zmysł polityczny. Czy chcesz powiedzieć, że powinniśmy odtrącić to memorandum? Czy gierki personalne w sztabie wyborczym powinny powstrzymać mnie przed wykorzystaniem tego zmysłu? - Hm, nie, ale... - Kent, prezydentura! Westergard obszedł biurko dookoła; biła z niego siła i powaga. Ten człowiek musi zwyciężyć bez względu na cenę. - Nikt w tej kampanii nie był ważniejszy od ciebie, Kent. Wiem, że nie zawiedziesz mego zaufania. - Nie zawiodę cię, gubernatorze. - Ale czystość tej chwili została już zbrukana, przesiana przez filtr własnej korzyści. - Tylko kiedy zobaczyłem na tym memorandum jej nazwisko, po tym jak przez cały rok wszyscy wypruwaliśmy sobie flaki... Mam cały szereg pomysłów na to, jak wprowadzić w życie memorandum w ciągu dwóch tygodni przed Świętem Pracy. Jutro polecę do Chicago... Jutro Sharkey znajdzie mu dziewczynę wyglądającą jak Nicole. W tym momencie Westergard miał rację; to, co zrobiła Nicole, było rzeczywiście świetne. Ale jeśli chodzi o tę przysługę, która miała uczynić go niezastąpionym w oczach gubernatora - czy nie mogłoby to być związane z nią, jej mężem i jej ojcem? Czuł, że istniała jakaś tajemnica, którą będzie w jakiś sposób musiał przeniknąć. Wiedza to władza. I właśnie wtedy w jego umyśle połączyły się dwa słowa, których użył gubernator: wykorzystać, odtrącić. Nicole siedziała w łóżku z podciągniętymi kolanami, na których położyła papiery. Zmarszczyła czoło, zapomniany papieros dymił w popielniczce obok. David przyglądał się jej z dumą; to on nalegał, żeby jej imię i nazwisko figurowało w memorandum na pierwszym miejscu. Ale teraz szokiem dla niego było uświadomienie sobie faktu, że zakochał się we własnej żonie. Siedziała pod kocem w niebieskiej nocnej koszuli z falbankami, całkowicie pochłonięta układaniem skomplikowanej formuły, osobno dla każdego stanu, opartej na trzech kluczowych czynnikach: wielkości, potencjale i zapotrzebowaniu. Formuła ta pozwoli gubernatorowi na optymalne ulokowanie pieniędzy i wykorzystanie czasu. Oczywiście, kiedy David się z nią żenił, wierzył, że ją kocha. Oszalał na punkcie posiadania jej i nazwał to miłością. Po okrutnym okresie odkrywania prawdy, kiedy znowu byli razem, doznawał pewnego nieokreślonego uczucia. Czegoś ulotnego; był to bardziej chwilowy sen o miłości niż sama miłość. A teraz zakochał się. Miłość poraziła go. Był dumny z niej, to prawda; wdzięczny i zdziwiony jej wybaczeniem, to też. Ale nade wszystko było w tym coś trwałego, coś, czego nie zaznał wcześniej. Nicole podniosła oczy, zauważyła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. - Co cię tak fascynuje? - Ty - odparł. Zachichotała ironicznie. - Czyżby to była prawda? Powróciła do pracy. David podszedł do okna, rozchylił zasłony na tyle, żeby zobaczyć podwórko z tyłu domu. Światło przedostające się z ulicy padało na rzadko używane ogrodowe fotele z czerwonego drewna sekwoi stojące w patio. Nicole była fascynująca, a jej reakcje - trudne do przewidzenia. Na przykład wtedy, gdy zadzwoniła do niego z Cochrane, żeby ostrzec, iż ojciec wiedział, kto do niego strzelał, i że zniknął. - Uświadomiłam sobie, że strzelanie z zasadzki nie jest w jego stylu. Podskoczył do góry. - W czyim stylu? - Mojego taty. On podkrada się do swoich ofiar. Nie wykonuje egzekucji. Czuł, jak się rumieni. Jeśli chodzi o niego, zdecydowałby się na wykonanie egzekucji. Ale Nicole nie czyniła porównań; ona po prostu dokonywała analizy. - Cóż więc powstrzymuje go przed podkradnięciem się do mnie? - Duma. Musiałby ostrzec cię, zanim ruszyłby twoim tropem. A ponadto musiałby dokładnie wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś. - Żeby przypodobać się gubernatorowi. - To za mało. Dlaczego Gary miałby pragnąć jego śmierci? Trochę z nim o tym rozmawiałam. Pomysł, że mógłby stanowić zagrożenie dla kampanii, to dla niego kiepski żart. - Ale nie dla gubernatora. - Ross pozwolił zasłonom opaść na miejsce i zaczął zdejmować szlafrok. Nicole przyglądała mu się z dziwnym wyrazem twarzy. - Nie boisz się już, że zostaniesz zaatakowany, co? - Nie. Powiedziałaś mi, że nie muszę. Zapytała z nutką zaciekawienia w głosie: - Kochasz mnie, prawda? - Tak - powiedział. - Kocham cię. - Wiedziała, że mówi prawdę. - Szkoda, że nie jesteś w tej piżamie w małe czerwone serduszka. Nie nosił tej piżamy od... od nocy zamachu, kiedy potrzebował jej tylko ze względu na swe pożądanie. Pod szlafrokiem nie miał na sobie nic; popatrzył na swój nagi tors, jego twarz wyrażała teatralne zdziwienie. -I co ja widzę! - zawołał. - Wysypka w małe czerwone serduszka. Uśmiechnęła się do niego i rozwiązała kokardę spinającą negliż. ROZDZIAŁ 40 Świt, 5 września. Święto Pracy. Tradycyjnie już tego dnia kandydaci rozpoczynają finisz w wyścigu do fotela prezydenckiego. Gary Westergard, postępując za radąNicole, bronił swego terytorium przed filistrami z Partii Republikańskiej. Delia robiła to samo w San Francisco Jeszcze raz sprawdził swój wygląd w lustrze w sypialni i zszedł na dół, by poczekać na samochód. Dziś obejdzie się bez wspaniałej limuzyny, bez garnituru i krawata; dziś będzie nawykłym do ciężkiej fizycznej pracy synem ziemi o zrogowaciałych od pracy rękach, udającym się na piknik zorganizowany przez Partię Robotników Rolnych. Edith czekała przy drzwiach wejściowych; na głowie miała kunsztowną fryzurę, ale założyła sukienkę z drukowanej tkaniny, a płaszcz, mający chronić ją przed porannym chłodem, był prosty i skromny. W swoje małe dłonie ujęła wielką rękę Westergarda. - No więc, kochanie, to początek... - ...początku - dokończył Westergard. - Chcę żebyś wiedziała... Nadjechał sznur samochodów. Agent ochrony życzył im dobrego dnia i poprowadził ich w kierunku aut. Świt był chłodny, ulice wokół opustoszałe. Jarvis bez garnituru wysiadł z drugiego wozu, wyglądał jak poirytowany niedźwiedź. - A więc w drogę. Dziś złożymy hołd ludziom pracy - powiedział gorzkim tonem. - Wszystkim. Od pastucha do dyrektora. To już chyba jedyne święto ogólnoamerykańskie. Musiał mieć ciężką noc; kostki na obydwu dłoniach miał zdarte do krwi. Westergard, który nie lubił, kiedy jego ludzie pili, zanotował w pamięci, żeby zapytać o to Johnny'ego Doyle'a; był razem z Kentem w Chicago, przygotowali tam jutrzejsze „ściskanie rąk na stacji kolejki nadziemnej". Starannie przećwiczyli zaimprowizowane przemówienie. - Wyjdziemy z pikniku po wyścigach w workach, ale przed rozgrywkami softballu - powiedział Jarvis. - W St. Paul, na wyścigach samochodowych, które organizuje centrala związkowa AFL/CIO, przejedziesz dwa okrążenia w samochodzie prowadzącym, a potem siądziesz w otoczeniu zwykłych przeciętnych Amerykanów; zwróć uwagę, żeby nie mieli zbytnio bandyckich mord, i obejrzyj z nimi pierwszy wyścig. Stamtąd pojedziesz do Fort Snelling na spotkanie z pracującymi weteranami wojny wietnamskiej... Poszukiwanie Graala. Nicole obudziła się gwałtownie ogarnięta poczuciem winy, które było pozostałością po przenikniętych wyrzutami sumienia snach o ojcu, a ponadto wydawało się jej, że zaspała. Odepchnęła od siebie myśli o ojcu. On sam nie potrafił żyć szczęśliwie, nawet zanim ona przyczyniła się do przysporzenia mu nowych zgryzot, czyż nie tak? David podśpiewywał sobie pod prysznicem. Był taki czas, kiedy nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej powiedział, że David albo ona będą jeszcze mieli ochotę na podśpiewywanie. Ludzie ze sztabu wprost zwariowali na punkcie jej opracowania, w którym zamieściła osobną dla każdego stanu formułę optymalnego wykorzystania w kampanii czasu i pieniędzy. Miała męża, który ją kochał. Miała lidera, w którego mogła wierzyć - przestała myśleć o Garym jak o kochanku. Miała też kampanię, w której odgrywała istotną rolę, a być może nawet główną rolę. Wyglądało na to, że nawet Jarvis zaakceptował fakt, że była dobra w tym, co robiła. Sięgnęła po pierwszego tego dnia papierosa, ale odłożyła go, zebrała się w sobie i postanowiła zmienić pościel. Było to niezbędne na wypadek, gdyby z Sioux Falls przyjechała matka Davida, żeby zastąpić Iris w opiece nad dziećmi. Nie słyszała zakręcania prysznica, ale kiedy nachyliła się, żeby ściągnąć podpinkę z kołdry, David, owinięty tylko w ręcznik, objął ją rękoma i przywarł do niej od tyłu. - Nie, daj spokój! - wykrzyknęła, uwalniając się szybko z jego uścisku. -Przed czwartą trzydzieści muszę zrobić jeszcze milion różnych rzeczy; nie mam czasu, żeby taki stary świntuch... - Musisz przyznać, kochanie... - Ross zrzucił ręcznik na ziemię. Przyjął pozę kulturysty. - Wielki stary świntuch. Fletcher spuścił nogi z łóżka i masował swoje pokiereszowane kolano. Czuł zapach parzonej kawy i smażonego boczku. West Newton. Poranki, kiedy polowali na kaczki. Ale zamiast ciężkiej woni bagien Minnesoty przez otwarte okno wpadał świeży sosnowy powiew Gór Skalistych. To będzie dom przez najbliższy miesiąc. Właściciele motelu, którzy co roku wyjeżdżali na wakacje po sezonie turystycznym, a przed myśliwskim, poprosili jego i Marię, żeby przez jakiś czas ich zastąpili. Wiecie, tak dobrze patrzy wam z oczu - powiedzieli po prostu. Do pokoju weszła Maria z filiżanką kawy. Usiadła na łóżku obok niego. - O której poszedłeś spać wczoraj w nocy? - Po drugiej. - Właściciele powiedzieli im, żeby w czasie weekendów trzymać w pogotowiu „gorące pokoje" dla podrywaczy z sąsiedniego baru. - Dwóm kowbojom poszczęściło się z turystkami w „Wild West Saloon". Nie myśleć, nie pamiętać. Ostrożnie siorbał gorący czarny płyn. Po prostu żyć; z dnia na dzień. Równowaga. W końcu to, co ma zrobić dojrzeje w nim i wtedy da Marii połowę pieniędzy, bez względu na to, jak niewiele tego będzie; była jego córką bardziej niż Nicole kiedykolwiek przedtem. - Co zamierzasz? - zapytał w tym dziwnym telepatycznym stylu, w jakim się porozumiewali. - Z powrotem do Vegas? Za jakiś czas? - Pytanie, a nie stwierdzenie. - A może gdzie indziej? Gdziekolwiek - powiedział. - Może - zgodziła się. Ktoś, kto chciał się wymeldować, nacisnął dzwoneczek w recepcji, przerywając ich rozmowę. No i dobrze. Równowaga. 6 września. „Ściskanie rąk na stacji kolejki nadziemnej" w Chicago okazało się koszmarnym niewypałem. Fatalne rozpoznanie Doyle'a i Jarvisa sprawiło, że znaleźli się na stacji, gdzie więcej było dziennikarzy niż zwykłych ludzi. Skończyło się na tym, że Westergard biegał po peronach, ścigając podróżnych, tak jakby byli bogatymi i chorymi kretynami, którzy nie spisali swoich testamentów. 7 września. Brooklyn College. Westergard był zmuszony porzucić przygotowany tekst, ponieważ na sali nie było mównicy, a system nagłaśniający nie działał. Chwycił megafon - też okazał się zepsuty. Cudem uniknął upadku ze sceny, co było niezłym powodem do śmiechu, ale nie dało zbyt wielu głosów. 9 września. Ponownie był bliski klęski. Na wiecu w kościele Matki Bożej Bolesnej w Filadelfii miał poruszyć kwestię aborcji, ale zamiast notatki na ten temat jakiś idiota wręczył mu tekst organizacji praw człowieka wzywający do zmniejszenia ulg podatkowych dla kościołów. Nicole uratowała sytuację, pisząc pośpiesznie i bez przygotowania stronę wystąpienia na temat ekumenizmu Jana Pawła II, pierwszego w historii papieża Polaka. 12 września. Ostatnia kropla, która dopełniła miary. W Green Bay, w stanie Wisconsin, stał przed bramą fabryki prawie przez godzinę, czekając na nową zmianę. Nic takiego nie nastąpiło. Nie pojawił się ani jeden robotnik. Później, jeszcze tego samego dnia dostał w głowę piłką po niedokładnym podaniu w czasie treningu drużyny futbolu amerykańskiego ze średniej szkoły w Dubugue w stanie Iowa. Narada w apartamencie Westergarda w „Ramada Inn" w Tupelo, stan Missisipi, zaczęła się o dziesiątej wieczorem i trwała jeszcze długo po północy. Westergard wrzał. - Chcę wiedzieć, co się, do cholery, dzieje z moimi głównymi współpracownikami. Gdziekolwiek się pojawiam, nie mam z kim rozmawiać. Tak, mam na myśli ciebie, Kent, i ciebie, Johnny. - Musimy nakłaniać ludzi z terenu, a potem oni się nie wywiązują... - Po prostu nie planujemy z odpowiednim wyprzedzeniem - przerwała Nicole. W czarnych, szytych na miarę spodniach i dopasowanej do nich marynarce z wąskimi klapami wyglądała świetnie. - Tak naprawdę, to potrzebujemy więcej wieców. Więcej przemówień, i nie aż tak wielu widowiskowych scenek ze ściskaniem rąk przed bramami fabryk konserw. Westergard skinął głową. - Potrziebne mi odpowiednie forum, abym mógł poruszyć istotne tematy, które w możliwie najbardziej przekonywający sposób przemówią do wyborców. - Musimy przybliżyć ludziom kandydata - powiedziała Nicole wstając. -A w erze łączności oznacza to telewizję. Polityka polegająca na chodzeniu od drzwi do drzwi już się przeżyła. - Nie, do cholery, nie - Jarvis najeżył się. - Gubernator musi występować na żywo... - Korzystniej będzie w mass mediach - powiedział oschle Ross. Nicole poparła go. - Potrzebujemy konsultanta zatrudnionego na cały etat, którego zadaniem byłoby projektowanie i przygotowanie wszystkich reklam dla gubernatora: w prasie, radiu i telewizji. Należy utrzymać tradycyjne elementy kampanii: spotkania w szkołach, przy bramach fabrycznych, w ratuszach, ale nie po to, by w ten sposób uzyskać głosy. Po prostu, żeby zapewnić tło do wystąpień w mass mediach. - Jakich wystąpień, do jasnej cholery? - pytał Jarvis. - Ściskania rąk? - Wystąpień, w czasie których gubernator przedstawi istotne uwagi, o których mówił przed chwilą. My przykroimy jego słowa i idee do potrzeb... - Przykroicie? W jaki sposób? - spytał Westergard. W jego głosie słychać było złowieszczą próbę pohamowania się, która zwykle sygnalizowała wielki wybuch. - Wytyczne zawsze będziesz przedstawiał ty - szybko poprawiła się Nicole. Ale słowa i to, kiedy masz je wypowiadać, opracuje konsultant od spraw mass mediów. - Nikt nie będzie upychał moich poglądów w paczkę i naklejał na nie etykiety. - Nikt nie próbuje tego robić - mówiła kojącym głosem. - Ale czy ktoś nie może ustalić zagadnień oraz atutów kandydata, na których najbardziej zależy wyborcom i potem przekazać swoich uwag tobie? - Do diabła, płacimy przecież ciężkie pieniądze wybitnym specjalistom od zbierania sondaży opinii publicznej - powiedział Ross. - Wykorzystajmy ich! I znowu Nicole: - Przyznaję, że to, co proponuję, jest cholernie radykalne, ale wydaje mi się, że należy podjąć takie właśnie działania. Następnego dnia Westergard ogłosił, że Ross będzie odpowiedzialny za „planowanie i przygotowanie wystąpień", a Nicole zostanie konsultantem jego kampanii wyborczej od spraw mas s mediów. Spójrzmy prawdzie w oczy, musiał przecież zdecydować się na to, co prowadzi do osiągnięcia celu. ROZDZIAŁ 41 Fletch był pijany. Wrócił właśnie z Alaski i tego popołudnia pojechał do West Newton, żeby zobaczyć się z Charliem, ale ten był z powrotem w przytułku. Co miał zrobić? Co mógł zrobić? Za dwa dni wracał na trzeci rok studiów. Na scenie dwaj Murzyni śpiewali najbardziej świńską przy śpiewkę, na jaką mogli sobie pozwolić w Rochester. Po ich czarnych twarzach spływały strużki lśniącego potu. - Hej, Gary, stary sukinkocie! - Z drugiej strony zadymionego baru wypatrzył znajomą twarz Gary 'ego Westergarda. - Fletch! - oczy Gary 'ego roześmiały się na widok kumpla, z którym pracował razem w tartaku przez cztery kolejne wakacje. Fletch ciągle był ubrany jak na Alasce: czarne dżinsy, czarna koszula i ciężkie traperskie buty; miał wąsik i kozią bródkę. Wydawało mu się, że dzięki temu wyglądał na ostrego twardziela. Ostry twardziel na Jukonie - to było niezłe. Podobnie zresztą jak upicie się. - Kurwa, słyszałem, że byłeś na Alasce! - wrzeszczał Gary, przekrzykując muzykę. W oczach Fletchera też chciał uchodzić za ostrego twardziela. - Właśnie stamtąd przyjechałem. Za dwa dni wracam na uczelnię. -I jak było? - Zupełnie jak na Dzikim Zachodzie. Pojechał tam starym fordem z 1941 roku. Wydawało mu się, że do Fairbanks jest dwa tysiące mil, ale przejechał dokładnie tyle i wciąż był w Idaho. W Fairbanks przez dwa tygodnie nie mógł znaleźć pracy, przez trzy dni nic nie jadł, mieszkał w żwirowni. W końcu dostał robotę, ale w żwirowni mieszkał przez całe lato. W drodze powrotnej w ciągu dwu dni złapał osiem gum - nie miał koła zapasowego ani podnośnika. Wrócił do domu wczoraj w nocy i, niech to szlag, dziś dowiedział się, że stary z powrotem jest w przytułku. - O Boże, co za skurwysyństwo! - wykrzyknął Gary wyuczonym głosem charakternego faceta. -Ale chyba nie możesz nic zrobić. - Mogę go wykraść. Fletch uświadomił sobie, że skoro tak powiedział, teraz będzie musiał to zrobić. A dla Gary 'ego była to wielka szansa. By przedłużyć to spotkanie; by stać się równym koledze, który zawsze mu imponował. Już wcześniej zapisał się do drużyn hokeja i futbolu amerykańskiego, aby choć trochę zbliżyć się do swojego ideału. - Gary oświadczył, że pomoże mi go wykraść. Potem bił mnie na głowę i w jednym i w drugim. - Fletcher rozmyślał głośno. Razem z Marią oglądali telewizję, czekając na klientów, ale wiadomości o wyborach przywołały wspomnienia z tamtych lat. - W jednym i drugim? - nie zrozumiała Maria. - W hokeju i amerykańskim futbolu. A szczególnie w hokeju. Gary był w drużynie olimpijskiej, która wygrała z Ruskimi w pięćdziesiątym szóstym. Był też z Fletchem, kiedy odbijali Starego Charliego z przytułku. Kryli się w krzakach obok piaszczystej drogi. Półksiężyc oświetlał okolicę bladym światłem. - Musimy zrobić dwie rzeczy - uroczyście wyszeptał Fletch. Gary chichotał. - Co takiego? - Nigdy wcześniej nie pił niczego mocniejszego niż piwo i wódka uderzyła mu do głowy. - Zamknij się. I zostaw, kurwa, gorzałkę staremu. Charlie mieszkał w pokoju na drugim piętrze, ale obok rósł dąb, a okno było lekko uchylone. Fletch, przeklinając pod nosem, wspinał się po drzewie, butami skrobał o korę i zdzierał sobie skórę z dłoni, a Gary pozostał na warcie pod drzewem. Fletch przesuwał się w stronę domu po najgrubszej gałęzi. Oplótł ją nogami i trzymał się jej jedną ręką, a drugą udało mu się chwycić ramę okna i pchnąć ją do góry. Zapiszczała, ale przesunęła się. W oknie pojawił się Charlie i zaczął ich uciszać; miał strach w oczach. - Usłyszą cię; nie pozwolą mi już więcej siedzieć na werandzie! - Za godzinę będziesz siedział u siebie w domu! I wtedy omsknęły mu się nogi. Zawisł nagle na gałęzi na jednej ręce. - Fletch! - dobiegło z dołu wołanie Gary 'ego. - Kurwa! - krzyknął Fletch. - Atak frontalny. -I spadł. Wylądował w kupie piachu, zerwał się na nogi, a usiłujący mu pomóc Gary tupał dookoła niego. Charlie desperacko machał rękami, żeby sobie poszli. Fletch pomknął w stronę frontonu budynku. Był dość mocno pijany. Przetaczanie wielkich beczek w rafinerii „Standard Oil" w Fairbanks uczyniło go bardzo silnym; z rozpędem wpadł w drzwi, roztrzaskał je i wyrwał z zawiasów. Pośliznął się na ich szczątkach, lecz zaraz poderwał się i rozpoczął szarżę po schodach niczym Teddy Roosevelt na wzgórze San Juan Hilł. - Juhuuuu! Teraz już i Charlie, bosy i w bezkształtnej nocnej koszuli, w której kazali mu spać, wyczuł ducha tej akcji; ruszył truchtem w dół schodów, zderzył się z Fletchem w połowie drogi i obydwaj, tocząc się w dół, podcięli nogi Gary 'ego, który właśnie wpadł do środka. Zaczęły zapalać się światła. Uciekali, trzymając drobniutkiego Indianina pomiędzy sobą, a z tyłu dobiegł ich głośny krzyk. - Co wy tu wyprawiacie?! Nie możecie... ~ Charlie uciekł, Charlie nie wraca - chełpił się stary Indianin. W drodze do West Newton dwukrotnie wpadli do przydrożnego rowu, ale napęd na cztery koła wyciągał ich z opresji. Z oświetlonych reflektorami jeepa drzwi chatki zionęło ciemnością i zapachem pleśni. Nie było Spota. Nad ich głowami zahuczała sowa; widzieli swoje oddechy. - Dasz sobie tu radę? - zapytał z troską w głosie Gary. - Charlie zawsze da sobie radę! - Fletch objął Indianina ramieniem. — On jest przebiegły Zgadza się, Charlie? ~ Zgadza się - powiedział Indianin tonem mędrca. - Przebiegły. Zostało jeszcze trochę gorzały w tej butelce? - Gdy tylko znowu zobaczysz tych ludzi z przytułku... - Oni mnie nie zobaczą - chełpił się Charlie. Zapomniawszy, że wraca na uczelnię, Fletch obiecał, że przyjedzie za dzień lub dwa. Zostawili Charliego samego z resztą gorzałki, na wpół pijanego w zimnym świetle półksiężyca. Rozpoczęły się wiadomości o dziesiątej. - Nie pamiętam, co się działo później w tę noc - powiedział Fletcher do Marii. - Gary nie był tak pijany jak ja, dlatego to on prowadził jeepa w drodze powrotnej do Rochester... Fletch przypomniał sobie jeszcze jedną butelkę i to, że wyrzucono ich z „Rainbow Dance Hali"; pamiętał też dwie dziewczyny razem z nimi w jeepie, a potem to, że leżał nago w łóżku w motelu z jedną z nich. Czy ona też była naga? A może doszło do kłótni? Tylko jakieś strzępy. Ktoś coś mówił o miłości i potem... Co potem? Poszły sobie? - I co potem? - chichocząc spytała Maria. Uwielbiała, kiedy Fletch opowiadał historyjki ze swej młodości. - Nic. Nie pamiętam. To nie była cała prawda - prawie sobie przypomniał. Coś się zdarzyło, to na pewno, coś... doniosłego? Przebijał się przez to wspomnienie jak przez gęstą mgłę. Obudził się rano na podłodze pomiędzy łóżkiem a ścianą; sam jeden i nagusieńki. Znikły dziewczyny, zniknął Gary, znikła gorzała, została tylko pusta butelka na podłodze. Ktoś zwymiotował w toalecie i nie spuścił wody. - Potworny ból głowy. - Roześmiał się. - To pamiętam dobrze. Słońce już wzeszło, wsiadłem do jeepa, żeby wrócić do domu i wjechałem wprost w pole kukurydzy. Nie trafiłem na drogę, bo byłem wciąż pijany. - W wiadomościach o dziesiątej spiker wyjaśniał zasady zbliżającej się debaty prezydenckiej. Fletcher skinął głową w stronę radia. - Od tej nocy nie widziałem już Westergarda. - A co ze starym? - spytała Maria. - Nigdy go już więcej nie zobaczyłem. - Ponury ton jego głosu sprawił, że w jej oczach zagościł smutek. - Kiedy w październiku tamtego roku rozpoczął się sezon polowań na kaczki, znaleźli go w chatce zawiniętego w niedźwiedzią skórę. Zamarzł; nie miał siły, żeby pójść do lasu po drewno. Przypomniawszy to sobie, czuł, że zbiera mu się na płacz. Maria objęła go. Ruchem brwi wskazała w stronę łóżka. - To ta skóra? - Tak. Zabrał ją dla mnie mój tato. O Charliem powiedzieli mi dopiero wtedy, gdy przyjechałem do domu na Boże Narodzenie. Po tym semestrze przerwałem studia. Wstąpiłem do wojska i wylądowałem w Korei. Wciąż go obejmowała. - Wiesz, Stary Charlie... do diabła, Fletch, ja też bym tak chciała. - Ale widzisz, on sam tak naprawdę nie chciał tego. Chciał zostać w przytułku, ale bał się, że źle wypadnie w moich oczach. W telewizji Gary Westergard mówił o miejscach pracy dla bezrobotnych; stał przed grupą latynoskich robotników czekających na rogu ulic w LosAngeles na ciężarówkę, która miała zawieźć ich do pracy. Maria gwałtownym ruchem wskazała na ekran. - To nie jest w porządku - powiedziała. - Potrafię z tym żyć. - Nie chodzi o niego. To, co ci zrobiła twoja córka. Był bliski powiedzenia: „Ty jesteś moją córką". Ale prowadzący wiadomości mówił właśnie, że po debacie gubernator wyjedzie na dwudniowy odpoczynek w hotelu „El Tovar" na południowym skraju Wielkiego Kanionu. - „El Tovar"? - powiedziała Maria. - Kiedyś w lecie sprzątałam tam pokoje. Znam dokładnie... -I nagle przerwała. Ich spojrzenia spotkały się i tak już zostały. Rozważali coś. Przygotowywanie kandydata do debaty było podobne do treningu hokejowego, w czasie którego cała drużyna zasypuje bramkarza gradem ostrych strzałów; znajdował się pod ciągłym ogniem bezosobowych pytań. Nicole przestała się już dziwić temu, że myślała o nim wyłącznie jako o Kandydacie; uległ procesowi obiektywizaci, deifikacji - wszyscy tak to odbierali, prawdopodobnie również i on sam. Jarvis: - Kwestia dziewiąta pod względem ważności. Arbor mówi, że republikanie odziedziczyli spuściznę czterdziestu dwóch niezrównoważonych budżetów rocznych z ostatnich pięćdziesięciu lat. Ty mówisz... - Przestańcie ubierać się w amerykańską flagę. Zdało to egzamin w wypadku Reagana, ale dziś darujmy to sobie. My... Nicole: - Rozwlekle. - Kto był w Białym Domu przez ostatnie cztery lata? -Lepiej. Crandall: - Kwestia druga pod względem ważności. Arbor mówi, że republikanie ogłosili największą krucjatę przeciwko narkotykom, jaką podjęto w tym kraju. Ty mówisz... - To próba zatamowania krwotoku tętniczego przylepcem. W czasie ich wielkiej krucjaty handel narkotykami osiągnął rozmiary epidemii. Proponuję... Ross: - Odpuść to sobie, nie opracowaliśmy jeszcze naszego stanowiska w tej sprawie. Kwestia siódma pod względem ważności. Arbor mówi, że po raz pierwszy w historii mamy traktat dotyczący redukcji strategicznej broni nuklearnej po obydwu stronach „żelaznej kurtyny". Ty mówisz... - Traktat nie był ratyfikowany przez ten kraj dzięki rutynowej opozycji konserwatystów z Kongresu, którzy są kumplami pana Arbora. Quarles: - Dziennikarz podnosi sprawę afery Iran-Contras i wciąż nie wyjaśnioną kwestię udziału w niej Arbora. Ty mówisz... - Mam ochotę na cheeseburgera. - Świetnie. Dzięki temu otrzymasz głos Ronalda McDonalda; tyle tylko, że on ma dwanaście lat. Ty mówisz... - Ja mówię, że to trzynasta kwestia w tej kampanii i absolutnie ostatnia. Sondaże wykazują, że tylko dwadzieścia dziewięć procent elektoratu chce usłyszeć coś więcej na ten temat. Sześćdziesiąt cztery procent ma tego powyżej uszu. - Jest druga po południu, a zawodnik siedzący przed nami jest głodny -powiedziała Nicole. - Zjedzmy wszyscy po cheeseburgerze. - Niech jedzą ciastka - burknął Jarvis. Wszyscy roześmiali się. Obserwatorzy wojskowi, gdyby usłyszeli te przekomarzania, powiedzieliby: - Morale na wysokim poziomie. ROZDZIAŁ 42 Nicole siedziała na antresoli nad holem hotelu „El Tovar", jedząc bułeczki, pijąc kawę i czytając artykuł w „Atlanta Herald" na temat pierwszej w historii tego miasta debaty prezydenckiej. Gubernator wybrał się wczesnym rankiem na przejażdżkę po Wielkim Kanionie, dając jej w ten sposób nieoczekiwanie czas wolny. Kawa parowała w ciężkim cynowym garnuszku. Dawali tu prawdziwą śmietankę. Nicole rozsmarowała na bułeczce jeden z najlepszych dżemów truskawkowych, jakie się jej kiedykolwiek zdarzyło jeść, i wodziła wzrokiem po tekście: NOKAUT PO JEDNYM CIOSIE? „Barczysty Westy" wyskoczył wczoraj na ring do walki z „Dżentelmenem George'em" i rozkwasił mu nos. Od pierwszego gongu była to burda na gołe pięści. Rozległy hotel o stu pokojach, zbudowany z miejscowych głazów i sosny oregońskiej w 1905 roku, kiedy to linia kolejowa do Santa Fe została wydłużona do południowej krawędzi kanionu, był prosty i zarazem luksusowy, dyskretny i gościnny, zabytkowy i nowoczesny. Pokoje były przestronne i dobrze wyposażone. Westergard z towarzyszącymi mu osobami zajął całe jedno skrzydło, które zostało zamknięte dla postronnych. Kiedy weszła do środka, David był wciąż w piżamie. Okna ich pokoju wychodziły na zbudowany z suszonej cegły domek Indian Hopi, w którym sprzedawano regionalne pamiątki. Tacę z kawą i bułeczkami postawiła na nie posłanym łóżku i powiedziała: - Mam ochotę wydać trochę pieniędzy w sklepie z upominkami. Ross zabierał się do bułeczek. Zamachał do niej filiżanką. - Wezmę tylko prysznic i zobaczymy się na dole. Sfrustrowany Jarvis wrzał w środku, rozmyślając o Nicole. Zszedł na dół szerokimi kamiennymi schodami prowadzącymi z przestronnego tarasu, potem zatrzymał się, żeby przepuścić przed sobą kulejącego, kalekiego portiera ubranego w służbowy strój i nasuniętą na oczy roboczą czapkę sieci hoteli „Haryey". Jarvis po prostu nie potrafił przestać myśleć o tej pieprzonej Nicole. Konsultant do spraw mass mediów! Skoro gubernator tak postąpił, to kto ostatecznie zostanie ministrem? Pani minister, do stu diabłów! - to pewne jak dwa razy dwa jest cztery. Ostatecznie wylądował na poręczy zabezpieczającej „Szlak nad Krawędzią Krateru" i rozglądał się dookoła. Upłynęło sześć milionów lat, nim deszcz, śnieg, upały, mróz, wiatr i rzeka Colorado wyrzeźbiły szczyty i wierzchołki, samotne strome wzgórza i urwiska. Skały były tu czerwone i zielone, różowe i niebieskie: z łupków, wapienia, piaskowca. Żywioły wywołały erozję, która odsłoniła dużą część trwającej dwa miliardy lat skamieniałej historii. Ale do Jarvisa nie docierało niesamowite piękno stromej ściany o ogromnej wysokości. Jego oczy widziały tylko malutkie punkciki na dnie kanionu i ciągnący się za nimi ogon kurzu: to karawana mułów posuwająca się wzdłuż „Szlaku Jasnego Anioła". Tam był gubernator. A czy była tam też Nicole? Czuł wewnętrzną potrzebę, aby solidnie przyłożyć jednej z tych kobiet Sharkeya; tak, to by mu dobrze zrobiło. Jakby w odpowiedzi na frustracje, poczuł delikatne dotknięcie w mały palec. Spojrzał w dół i gwałtownie cofnął rękę, sycząc przy tym ze strachu. W niewielkiej odległości od jego ręki siedział suseł, a może to była wiewiórka, i zaczepiał go: czit-czit-czit. Nóżki i brzuszek miał żółte. Kiedy Jarvis nie zareagował, stworzonko zaczęło ze złości tłuc łapką w skałę. Na litość boską, czy ten pieprzony zwierzak jest chory na wściekliznę, że tak do niego podchodził? Kobiecy śmiech zmusił go do odwrócenia się w drugą stronę. - Niech się pan nie boi. Jest wściekła na pana za to, że nie dał jej pan orzeszka albo kawałka czekolady. - Bać się? - Od razu stał się wojowniczy; nie lubił jak dziwki śmiały się z niego. Tamta kurwa z Bostonu śmiała się i czym to się dla niego skończyło? - Powinienem zrzucić tego małego skurwiela w dół. - To wiewiórka skalna - powiedziała. - Są oswojone, bo turyści z hotelu przez cały czas je dokarmiają. - A ty, Pocahontas, jesteś przewodniczką, czy będziesz zabawiać nas wieczorem? - Dziewczyna pytająco uniosła brwi, co sprawiło, że Jarvis mówił dalej: - Na dziś wieczór przygotowuję wielki indiański taniec dla gubernatora. - Wciąż wyglądała tak, jakby nie wiedziała, o co chodzi. - Słyszałaś o Garym Westergardzie? Kandyduje na prezydenta. Wzruszyła ramionami. O Jezu, nic ją to nie obchodzi, pomyślał. Może mógłbym... Nie, spokojnie. Spróbuj zabawić się tu z indiańską dziwką, a niewykluczone, że przybędzie całe pieprzone plemię, żeby cię oskalpować. Ale to wyzwanie w jej oczach... Wyzwanie seksualne? Z taką potrafiłbym zrobić to nawet bez... - Jestem menedżerem kampanii wyborczej Westergarda - powiedział Jarvis. Ich uda niemalże się stykały. Położyła orzeszek na otwartej dłoni. Wiewiórka wzięła go. Dziewczyna odezwała się pieszczotliwie: - Musisz być bardzo ważną osobą. Kolanem dotknęła jego kolana. Z jej oczu biła bezpośredniość; głos miała łagodny. Ku swemu zdziwieniu Jarvis zaczął to robić; ze szczegółami. Nicole musiała wyminąć umundurowanego portiera, który mył posadzkę obok sklepu z upominkami. Poruszał się, kuśtykając niepewnie jak kulawy pies. Głowę miał spuszczoną. Kulawy, tak jak jej tato. Odepchnęła od siebie wyrzuty sumienia. Sklep był długi i wąski; w samym jego końcu towary eksponowano na pionowych regałach. W szklanych gablotach wiszących na ścianach umieszczono ceramikę i rzeźby wykonane przez plemiona żyjące w Wielkim Kanionie i jego okolicach: Nawaho, Indian Hopi i Pajute. „Gawędziarze", siedzące figurki otoczone małymi dziećmi, wywołały w niej nagłą tęsknotę za Katie i Robbiem. Były przeraźliwie drogie, zupełnie nie na jej kieszeń. W innych gablotach eksponowano srebrną biżuterię z turkusami; większość jej wykonana była przez Indian Hopi, ale znajdowały się tu też przepiękne inkrustowane bransolety, naszyjniki i brosze, które wyszły z warsztatów Indian Zuni. Biżuteria też była zdecydowanie poza zasięgiem jej możliwości. Sprzedawano tu nie tylko wyroby Indian. Na jednej z półek w odległym końcu sklepu znajdowały się oryginalne rzeźby Doncana Royale'a wysokości jednej stopy, które przedstawiały najważniejsze postacie z legendy o Świętym Mikołaju. Była tu figurka Świętego Mikołaja z Bari, historycznej postaci z czwartego wieku. Święty ten, który jest też patronem Rosji i pierwowzorem Świętego Nicka, ubrany w szaty biskupie i dzierżący trzy wory ze złotem, wyglądał bardzo okazale. Był tu jeszcze Father Christmas, postać bardziej surowa niż niemiecki, pyzaty Kris Kringle czy konwencjonalny Santa Claus. Uwagę Nicole przykuł jednak Czarny Piotruś, odwieczny rywal Świętego Nicka, trzymający oprawną w skórę księgę, otwartą dla młodych ludzi, którzy postąpili niezgodnie z wolą swoich rodziców. Na rękach miał drugie do łokci czarne rękawice, na nogach wysokie skórzane buty do jazdy konnej i wpuszczone w nie czarne pantalony, nosił czarną kamizelkę z mosiężnymi guzikami i czarną powiewną pelerynę. Bez wątpienia była to figurka Szatana, któremu z czoła wyrastały dwa czarne, oplecione gałązkami bluszczu rogi. Nicole wpatrywała się w jego głowę obramowaną gęstymi czarnymi włosami jak zahipnotyzowana. Czerstwe i rumiane policzki, wydatny nos, głęboko osadzone oczy -brązowe, hipnotyzujące, patrzące niemal fanatycznie spod krzaczastych brwi. Gdyby nie wąsik, bródka i rogi, podobieństwo do twarzy jej ojca byłoby niesamowite, niemalże przerażające. Podniosła oczy i spojrzała w znajdującą się nie dalej niż na wyciągnięcie ręki prawdziwą twarz Fletchera. David zatrzymał się gwałtownie, jakby wyrżnął głową w ścianę. Fletcher! Tutaj? Chce go zabić! Zmykał owładnięty przerażeniem, a drzwi sklepu z upominkami cicho się za nim zamknęły. Jeżeli w ogóle w tej okropnej chwili pomyślał o Nicole, to wyłącznie w nadziei, że powstrzyma Fletchera na tyle długo, żeby mógł uciec. Przeskakiwał po dwa stopnie na raz: pistolet magnum kaliber 0,357 leżał w walizce w ich pokoju. - Dlaczego, Nicole? Dlaczego ty...? Niespodziewanie przeraziła się. W ciągu tych tygodni, kiedy go nie widziała, w pewnym sensie stał się postacią prawie diabelską, tak jak Czarny Piotruś. A może były to tylko wyrzuty sumienia? W jego głosie pobrzmiewał ból, ale i złość. Nagle zrozumiała dlaczego. Tak po prostu. - Bo sam na sam z tobą nie miałby żadnych szans. - Mogłaś mi po prostu powiedzieć, że chciałaś, żebym... - przerwał. - A zrobiłbyś to? - Prawie to zrobiłem. Dwukrotnie wtedy. Ale teraz... Zrobiła krok w jego stronę, w końcu dostrzegła w nim i ból, i nienawiść. - On... to słaby człowiek, nie potrafisz tego dostrzec? Myślał, że w ten sposób będzie mógł się wybić. Bał się stracić mnie, bał się przegrać. Być... nikim. Jarvis mówił dalej: - A po drugiej debacie jeszcze tego samego dnia, pojedziemy do kurortu niedaleko Palm Springs, gdzie odpoczywał i zabawiał się z panienkami Al Capone. Nawet prasa nie będzie wiedziała, gdzie jesteśmy. Ale... - Lubisz zabawiać się z panienkami? - zapytała łagodnie. Jezu, z nią stanąłby mu! Wiedział, że tak; bez ostrych numerów. Obrócił ją w swoją stronę. - Dziś wieczór? Przyjdź do mojego pokoju, możemy... Ale ona nagle uniosła głowę w górę, jak gdyby usłyszała psy ujadające gdzieś w oddali. Odtrąciła jego rękę i jednym zwinnym ruchem zerwała się na nogi. - Hej, cholera, czekaj... Uciekła; szybko i bezszelestnie mknęła przez trawę w stronę ogólnodostępnego parkingu za domkiem z wypalanej cegły. Biegła jak wojownik, szybko, unosząc kolana, energicznie pracując rękami. Na jej plecach chwiał się i podskakiwał ciężki lśniący warkocz. - Cholerna suko, czekaj... Och, co za suka, kurwa, pieprzona kurwa! Jeśli dostanie ją w swoje ręce, to wtedy będzie wrzeszczeć jak obdzierana ze skóry. Zetrze tę pogardę z jej twarzy. - Kim ty jesteś, żeby mówić, że miłość to nie wszystko? - ostrym tonem pytała Nicole. Była przestraszona, ale potem już tylko rozzłoszczona. - A czy ty w ogóle dałeś mamie miłość? - Za mało i płacę za to od czasu jej śmierci. Więc go kochasz, ale przecież nie musiałaś go chronić przede mną. - Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała nutka kpiny. - Do diabła, do tego wystarczy mu mój stary kumpel Gary. - Gary nic o tym nie wie! Zupełnie! - Nie okłamuj mnie już więcej, Nicole. To on... - On powiedział tylko, że ty wiesz o czymś, co może uniemożliwić mu zostanie prezydentem. Po prostu głośno myślał. Naprawdę nie chciał, żeby ktokolwiek zrobił ci coś złego. - W takim razie Ross zrobił to bez niczyjego podpuszczenia? - Mówiłam ci, że jest słaby! - krzyknęła, niemalże wykręcając sobie ręce. - Słabi ludzie stają się dzielni w niewłaściwych momentach; robią coś, czego sami boją się najbardziej na świecie. Wzbierał w nim gniew; w jego oczach pojawił się błysk. Hm, tym razem się nie myli, zabije sukinsyna. - Nie, nie wolno ci... - Kątem oka dostrzegła na zewnątrz sklepu umundurowanego strażnika. To był akt ostatecznej zdrady, gdy wrzasnęła na całe gardło: - Pomocy! Strażnik! Fletcher obrócił się, wypadł przez drzwi, kantem dłoni wyrżnął w twarz strażnika, usiłującego wyjąć broń z kabury i gnał przez hol niczym ranny wilk. Nicole nigdy nie widziała, żeby ktokolwiek poruszał się tak szybko. Jarvis podskoczył, gdy zobaczył starą toyotę z napędem na cztery koła wykręcającą z piskiem opon na podjeździe. Za kierownicą siedziała ta dziewczyna; twarz miała niewzruszoną, oczy skupione. Nacisnęła hamulce, a kiedy zwolniła, przez otwarte drzwi do środka wskoczył kaleki mężczyzna. Wyrwała ostro do przodu. Zupełnie jak Bonnie i Clyde. Po schodach, z pistoletem w ręku, zbiegł spóźniony agent ochrony. - Zapamiętał pan numery? Kiedy Jarvis przecząco potrząsnął głową, agent odrzucił pistolet i wyciągnął zza pasa krótkofalówkę. Jarvis podniósł czapkę, którą zgubił uciekający. Nie zapamiętał numerów rejestracyjnych i nie wiedział, co się, do diabła, zdarzyło w środku, ale za to rozpoznał twarz uciekającego. To był Hal Fletcher. Ojciec Nicole. Nicole uwolniła się w końcu od ludzi z ochrony. W sklepie z upominkami zaczepił ją jakiś wariat i zaczął jej opowiadać bezsensowną historię, coś jakby ze „Starego marynarza" Coleridge'a. Przyrównała tę literacką aluzję do zaistniałej sytuacji; tak się tym wystraszyła, że w końcu zaczęła krzyczeć. Nic o jakimkolwiek zagrożeniu osoby Westergarda. Nic o tym, że to był jej ojciec. David siedział na łóżku z twarzą schowaną w rękach. Na narzucie obok leżał jego pistolet, otwarty do ładowania, a obok porozrzucane naboje. - Zobaczyłem tam ciebie z nim i uciekłem. - W porządku, kochanie - powiedziała łagodnie. - Nie rozumiesz. Nawet nie próbowałem ciebie ratować. Po prostu uciekłem. Ujęła jego głowę w swe ręce i przytuliła do siebie. - Mnie też wystraszył, kochanie. - Po długiej chwili ciszy powiedziała głosem podobnym do westchnienia: - David, on chce cię zabić. - O Boże. - Twarz Davida zastygła na dźwięk tych słów. Przebiegł go długi dreszcz. - O Boże. Co my zrobimy? - Wszystko zależy tylko od tego, czy mają nasze numery rejestracyjne. Maria skręciła toyotą w rzadki sosnowy las, gdy tylko minęli drogę odchodzącą do szpitala; tak, by uniknąć posterunku straży przy południowej bramie parku. Fletcher milczał. Wolno wjechała w płytki potok; silnik jęczał, gdy samochód wdrapywał się na przeciwległy brzeg. - Widziałeś swoją córkę? Zamiast odpowiedzi zapytał ją ostrym tonem: - Skąd wiedziałaś, żeby tam być we właściwym momencie? - Po prostu wyczułam, że masz kłopoty. - Ona dla mnie umarła - powiedział Fletcher. - Ja umarłem dla niej. - Po dłuższej chwili dodał: - Powiedziałem jej, że chcę go zabić. Teraz wjechali już na równy teren. Mając samochód z napędem na cztery koła, mogli jechać lasem aż do zmroku, a potem ruszyć na wschód w stronę drogi numer sto osiemdziesiąt do Flagstaff. Odezwał się, jak gdyby w odpowiedzi na jej nie wypowiedziany zarzut: - Ty powinnaś rozumieć to lepiej ode mnie. Jestem pewny, że Stary Charlie zrozumiałby to. - Zjeść serce nieprzyjaciela, żeby posiąść jego odwagę. Wziął głęboki oddech; a jednak zrozumiała. Gałęzie sosen drapały karoserię toyoty. - Tu właśnie się rozstaniemy. Przedtem to były tylko słowa. Teraz zaczęło się naprawdę. Potrząsnęła głową. - Nie uda ci się dokonać tego beze mnie. - Będę musiał. - Nie. - Obrzuciła go spojrzeniem pełnym tryumfu. - Wiem, dokąd pojadą po następnej debacie. ROZDZIAŁ 43 Na dwa dni przed drugą debatą Westergard dowiedział się, że człowiekiem, który uciekał przed agentami ochrony w hotelu niedaleko Wielkiego Kanionu, był Fletcher. Przebywał wtedy w apartamencie jednego z moteli, położonego wzdłuż drogi międzynarodowej numer pięć, nad kanałem portowym w Stockton, a Edith dokonywała właśnie uroczystego otwarcia szpitala w Carmel, ponieważ okazało się, że Delia Weinberg obdarzyła nowego burmistrza w San Francisco specyficznym czekiem - rekordowym deficytem w kasie miasta wynoszącym grubo ponad sto siedemdziesiąt dwa miliony dolarów. W tej sytuacji szansę na dobry wynik w Kalifornii raptownie zmalały. - Burmistrz Roku! - wściekał się Westergard w obecności Kenta Jarvisa. -Powinienem na wiceprezydenta wziąć Jackie'ego Jeffersona. - Naprawdę sądzisz, że opinia publiczna zaakceptowałaby lewicowego murzyńskiego kaznodzieję z Chicago, wiedząc o tym, że gdyby coś się stało prezydentowi, natychmiast zająłby jego miejsce? - On nie przegrałby w Kalifornii. - Delie też jeszcze tego nie zrobiła. Nicole była najbardziej wrażliwym, a jednocześnie dynamicznym członkiem sztabu wyborczego, ale jeśli chodzi o nieprzerwany staż pracy, to Kent nie miał sobie równych. Westergard, który czuł się przy nim bardzo swobodnie, odchylił się na sofie i palcami masował sobie skronie. Kalifornia mogła przechylić szalę zwycięstwa, ale równie dobrze mogła to sprawić druga debata. Żonglował obydwoma imperatywami i bardzo go to męczyło. - Kent, podaj mi jeszcze raz rozkład zajęć na jutro. - O ósmej śniadanie ze sztabem wyborczym w wynajętej salce obok kawiarni motelowej. W południe wiec i przemówienie na stadionie „Pacific Memorial". Spodziewamy się tłumu rzędu... - Przemówienie o ochronie wód, tak? Bagna na północy kontra rolnicza melioracja i... - Tak, właśnie to. - Jarvis, który ostro manewrował, żeby zostać sam na sam z gubernatorem, zabierał się właśnie do uderzenia. - To nie jest najlepsze przemówienie, ale... Westergard momentalnie usiadł i otworzył oczy. - Co w nim jest nie w porządku? - Trudno winić za to Nicole i Davida. Wydaje mi się, że po tej okropnej scenie w „El Tovar" z jej ojcem... - Tym człowiekiem w „El Tovar" był jej ojciec? Hal Fletcher? Jarvisowi udało się wyglądać na zmieszanego. - To ona ci nie powiedziała? Myślałem... - Umiejętnie wzruszył ramionami. - Twoja kampania ucierpiałaby na tym, gdyby to się dostało do mass mediów. Ale myślałem, że ty... Westergard już trzymał w ręku słuchawkę; jego oczy rozbłysły złowrogim spojrzeniem. - Nicole, jak mogłaś mi to zrobić? Westergard przechadzał się po pokoju w tę i z powrotem; Nicole nigdy jeszcze nie widziała go tak wściekłym; usta ścisnął w białą linię, zaciśnięta w pięść prawa ręka nieustannie uderzała w lewą. W apartamencie byli tylko we trójkę, bo Nicole odmówiła rozmowy na jakikolwiek temat w obecności Jarvisa. - Nie powiedziałam ci, bo to było coś pomiędzy mną i moim ojcem. Nie sądziłam... - Przez cały czas okłamywałaś mnie i teraz też to robisz. Twoje kłamstwa rujnują tę kampanię. - Westergard zatrzymał się i wymierzył w nią palec, jakby to był pistolet. - Chcę znać prawdę. A więc nadszedł moment, którego obawiała się najbardziej. Przez tę chwilę nienawidziła swojego ojca. Za oknem widziała światła pozycyjne frachtowca na obrotnicy statków przy porcie zbożowym na południowym nabrzeżu kanału. - Prawda jest taka, gubernatorze, że próbowałem zabić Hala Fletchera po tej naradzie w ubiegłym roku w kwietniu, kiedy powiedziałeś, że stanowi on zagrożenie dla ciebie w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych -powiedział David. - Czy ty aby nie postradałeś zmysłów? - Nie, nie postradałem. - Nie było w nim nic z pokojowego pieska; żadnego błagania. - Może wtedy, trochę... - Wynoście się, obydwoje - warknął Westergard; znalazł właściwy ton i postawę. - Ktoś, kto przedkłada swoje osobiste sprawy ponad dobro kampanii, nie ma w niej czego szukać. Obydwoje zachowywaliście się w ten sposób. Postępowaliście lekkomyślnie, okłamywaliście mnie, mogłem z waszego powodu stracić szansę na prezydenturę, nie chcę mieć z wami nic wspólnego. Nicole znowu była na nogach; patrzyła groźnie. - Mój ojciec przysiągł zabić Davida. On potrzebuje ochrony aż do... - W takim razie idźcie na policję. Oczywiście, wtedy oni dowiedzą się, że David próbował popełnić morderstwo... - Czy chcesz, żeby się tego dowiedzieli? - lodowatym tonem spytała Nicole. Ross objął swoją żonę ramieniem. - Nicole chce powiedzieć, że jeżeli nam teraz pomożesz, to nie tylko nie spowoduje to większego zagrożenia dla kampanii, a wręcz przeciwnie. - Była w nim nagle jakaś zaskakująca siła. - Człowiek honoru pomógłby nam; tego wymaga przyzwoitość... - Człowiek honoru! Przyzwoitość! Masz czelność mówić o... - Chcesz mi wmówić, że nie byłbyś szczęśliwy, gdyby Fletcher nie żył? Westergard wykonał gest znużenia. - Do debaty zostały dwa dni, a wy robicie mi coś takiego. Dobrze, dostaniecie odpowiedź jutro z rana. A teraz zejdźcie mi z oczu. Kent Jarvis był nieoszlifowanym diamentem, to prawda, ale diamentem, który należał do Westergarda. W przeciwieństwie do Nicole. Dziś wieczorem pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie liczyła się ani z nim, ani z kampanią, obchodziły ją tylko prywatne sprawy. Na skutek jej lekkomyślności i wyjątkowej niefrasobliwości kampania została skompromitowana i zagrożona. I pomyśleć, że zastanawiał się nad teką ministerialną dla niej! Jarvis odezwał się: - Oczywiście, generalnie skłaniam się ku twojej opinii, żeby ich wyrzucić i niech się sami bronią. Ale... jeśli poszliby prosić o ochronę policji... - Teraz on ruszył w wędrówkę po pokoju, zatrzymał się na chwilę, by przez okno popatrzeć na statki na kanale, podobnie jak wcześniej zrobiła to Nicole. - Mogłoby cię to załatwić na amen. - Aleja nie sugerowałem Rossowi, żeby on zrobił... cokolwiek. Byłeś tam tego dnia i nie pognałeś do sklepu po broń. Po prostu przesadziłem trochę, wyrażając swój niepokój, a Ross potraktował to jako... - Tak czy owak - powiedział Jarvis - wydaje mi się, że widzę wyjście. Westergard usiadł gwałtownie, jak gdyby uleciało z niego powietrze. - Dzięki Bogu. Kent, co zrobimy? - Ukryjemy ich. - Ukry... - Ukryjmy ich tam, gdzie on ich nie odnajdzie. Debata odbędzie się za dwa dni, wybory za dwa tygodnie. Na razie ukryj ich, dając im do zrozumienia, że po wyborach powiesz: „żegnam" i dasz błogosławieństwo na drogę. Westergard rozpaczliwie chciał, żeby to miało ręce i nogi, żeby mógł się skoncentrować na najistotniejszym i jedynym prawdziwym zagadnieniu: na prezydenturze. - Gdzie moglibyśmy... - Ja zajmę się wszystkim, gubernatorze. Zostaw to mnie. Westergard uroczyście potrząsnął głową. - Niech Bóg cię błogosławi, Kent. Naprawdę jesteś moją prawą ręką. Nie zapomnę tego. Jarvis wracał do swojego pokoju przez hol; czuł się tak, jakby nauczył się właśnie chodzić po wodzie. Taaak! Do diabła, Westy tego nie zapomni. Już Jarvis się o to postara. Teraz wiedział, jak wysoko sięgały jego ambicje. Sekretarz stanu. Wreszcie Nicole i ten jej mężulek przestaną zagradzać mu drogę do światła. On doprowadzi pozostałą część kampanii do końca - oczywiście zgodnie z jej wytycznymi; to prawda, że miała błyskotliwy umysł, jeśli chodzi o politykę, ale teraz utapla się w tym pieprzonym błocku. Dosłownie. Miał zamiar ukryć ich w delcie. Są tam setki mil dróg wodnych, trzęsawisk, kanałów, zatok, rzek, starorzeczy - połączonych w jeden system. Na barce mieszkalnej będą mogli ukrywać się do końca świata. Nim stamtąd wrócą, Kent Jarvis będzie w Waszyngtonie szył smoking na bal inauguracyjny. Z kluczem w ręku zatrzymał się na korytarzu, tuż przed drzwiami swojego pokoju. W głowie, niczym kule bilardowe, tłukły mu się dwa słowa: wykorzystać. Odtrącić. Nicole była inteligentną kobietą; może jeszcze kiedyś zdobyć się na powrót do polityki. Ale był jeszcze ten jej ojciec z dzikim wzrokiem, który krążył dookoła niczym granat bez zawleczki. I był jeszcze Kent Jarvis, jedyny człowiek, który będzie wiedział, gdzie znaleźć jej męża. Czy istniała jakaś możliwość, żeby zetknąć ze sobą te dwie wybuchowe substancje? W każdym razie trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Ściskając prawicę Arbora w sali na Walnut Street w Filadelfii, o kilka przecznic od „Independence Hali", Westergard myślał: „Dziewięćdziesiąt minut równa się cztery lata". Obydwaj mieli właśnie spróbować rozwiązać to równanie. George Arbor, człowiek o surowej twarzy i bez poczucia humoru, w swym najlepszym niedzielnym krawacie i w jednym z tych niezniszczalnych garniturów, najwyraźniej skrojonym lutownicą, wyglądał jak emerytowany dyrektor liceum. Był jednak doświadczonym politykiem i wiedział, co jest grane. - O odpowiedź na pierwsze pytanie poproszę gubernatora Westergarda -powiedziała bardzo rzeczowym tonem Jane Pauley, która prowadziła całą debatę. - Panie gubernatorze - odezwał się dziennikarz telewizyjny - wiceprezydent wysunął zarzut pod pańskim adresem, że preferuje pan jednostronne rozbrojenie i jest przeciwny programowi „Gwiezdnych wojen". Czy mógłby pan nam przedstawić swoje stanowisko w tych kwestiach? Czując w sobie charakterystyczny dla momentu ataku przypływ energii, Westergard, który dzięki swojemu stylowi prowadzenia debat zyskał przydomek „Barczysty Westy", rozpoczął w ten sposób: - Nieścisłości sformułowań pana wiceprezydenta dorównuje jedynie brak precyzji w jego myśleniu... Fala śmiechu rozeszła się wzdłuż zatłoczonego baru w restauracji „Lyons Steakhouse" w Palm Springs. Fletcher sączył swoje piwo. - Uważam, że w naszym interesie leży, żebyśmy przeżyli, ale dopóki Rosjanie nie przestaną traktować negocjatorów jak maminsynków, sądzą, że najlepszym wyjściem jest postępować ostrożnie i nosić ze sobą wielki kij, wielki nuklearny kij. - Hej, on jest niezły! - wykrzyknęła kobieta z sąsiedniego stolika. - A ten Arbor mnie usypia. - Ty cały czas myślisz tylko o sypialni - powiedział jej towarzysz. - Fletcher, stolik na dwie osoby! Byli tu z Marią, ponieważ ona wygrzebała odpowiedź na pytanie: który modny kurort należał do Ala Capone? Nim debata dobiegła końca, zdążyli już zjeść po dość twardym rostbefie i doszli do kawy i deseru. Kiedy obok nich przechodziło dwóch mężczyzn ubranych w papuzio jaskrawe sportowe koszulki, jeden z nich powiedział: - Jak ci się wydaje, kto wygra? - Cwaniacy - powiedział drugi i obydwaj wybuchnęli śmiechem. ROZDZIAŁ44 To była komfortowa barka mieszkalna, taki prawdziwy pływający dom, z pokojem gościnnym, kuchnią, toaletą, prysznicem i sypialnią, z dwoma dwuosobowymi łóżkami-kojami, umieszczonymi jedno nad drugim. Podczas pierwszej nocy w delcie, już po zapadnięciu zmroku, przycumowali do drzewa nad wodą, a z rana obudzili się wciśnięci w grodź przy oknie, gdyż odpływ sprawił, że barka przechyliła się na bok. Wraz z przypływem nadciągnęła mgła i unieruchomiła ich. Następnej nocy słuchali debaty w radiu i oboje stwierdzili, że Westergard wygrał w cuglach. David zatknął za pas swój pistolet i nie wkładał koszuli w spodnie, żeby go ukryć. - Jeżeli wystrzeli sam z siebie, już na zawsze będziemy tylko kumplami -powiedziała Nicole. Przestał go nosić. Następnej nocy po raz pierwszy kochali się na pokładzie kołyszącej się łodzi. To trochę tak, jakby robić to na łóżku wodnym. Rankiem ruszyli przed siebie. Za kołem sterowym siedziała Nicole i rozglądała się dookoła przez panoramiczne szyby sterówki, gdy tylko barka mijała kolejny zakręt szlaku wodnego zwanego „Trzęsawiskiem Rozczarowania" - które jednak nie rozczarowywało: klucz kaczek rożeńców, na wpół zatopiony hangar, trzy małe dziewczynki nurkujące z pokładu, ubrane tylko w swoje blond włosy. David odezwał się: - Jarvis ukrył nas tak, że bez wątpienia nie znalazłby nas tu sam Pan Bóg. - A on sam zapoluje na miejsce w rządzie, kiedy Gary będzie dzielił co lepsze kąski. Ale Jarvis naprawdę ją zaskoczył. Hastings Crandall wsadziłby Davida do komory gazowej jeszcze przed nadejściem świtu, a Jarvis po prostu skutecznie działał: załatwił tę barkę, zapas żywności, koce, pościel, paliwo. - Gubernator chce zostać z wami w kontakcie, na wypadek gdyby sytuacja uległa zmianie. Dlatego będę dzwonił do was w określonych porach do budki telefonicznej na przystani dla łodzi w Terminous. Wtedy ta nazwa nic im nie mówiła, ale teraz David, studiując mapę połączeń wodnych, którą dostali wraz z barką, powiedział: - Na rozwidleniu o jakąś milę stąd powinniśmy skręcić w lewo. - Tak jest, panie kapitanie. - Silnik za jej plecami pracował monotonnie, a ona była Markiem Twainem pilotującym parowiec „Delta Queen". - „Trzęsawisko White'a". Według mapy tamtędy powinniśmy dopłynąć do Terminous. Wygląda na to, że jest tam tylko taki wiejski sklep ze wszystkim, obok zwodzonego mostu, w miejscu, gdzie szosa stanowa Cal 12 przecina rzekę Mokelumne. - Tak jest, panie kapitanie. - Lubieżnie puściła do niego oko. - Nie czujesz się jak w czasie drugiego miodowego miesiąca, co? David podchwycił jej spojrzenie i skręcił barką w wąską krótką zatoczkę, gdzie mogli rzucić kotwicę na bagnisty brzeg i zamknąć drzwi. To było szalenie romantyczne; kochać się w drodze do Terminous. i na dodatek w biały dzień. Terminous. Koniec podróży. W każdym razie dla nich, przynajmniej aż do czasu, gdy będzie po wyborach. A potem... O to będą się martwić później. Trudno było martwić się o cokolwiek w kurorcie i uzdrowisku o nazwie Desert Palms. Dla Westergarda była to ostatnia szansa na odpoczynek przed dwoma tygodniami intensywnej, nieustannej kampanii, którą zakończy błyskotliwym strzałem w Kalifornii. Wykorzystywał ją maksymalnie. Leżąc w wielkim łóżku, w wyciosanym w skale „Apartamencie Ala Capone", na wpół zamkniętymi oczami przyglądał się Edith zajętej zmywaniem makijażu. - Co założysz na inaugurację? - spytał leniwie. Uśmiechnęła się do jego odbicia w lusterku wprawionym w bogato zdobione puzdro z różanego drewna. Wszystkie meble w tym apartamencie były antykami, a całość była w stylu art deco. - Czy mówienie o tym nie przynosi pecha? - Porażka w wyborach, to dopiero byłby pech. Byłaby wspaniałą pierwszą damą Ameryki. Lepszą od... Jak gdyby czytając w jego myślach, spytała łagodnym głosem: - Gary, czy nie brak ci Nicole i jej rad? - Nie. - Wyjął ręce zza głowy i usiadł. Mówił z nieoczekiwaną gwałtownością. - Ona mnie zdradziła. Niewiele brakowało, żeby ona i ten jej mąż zatruli nam wszystkim studnię. - Nigdy tego nie rozumiałam, co też takiego wie Fletcher. - Wydaje mu się, że wie - odparł pospiesznie Westergard, maskując napięcie w swoim głosie. - Sam nigdy nie wiedziałem, o co chodzi. Zapadła niezręczna cisza. Czy ktoś powiedział jej o tej chwili jego nieuwagi na tamtym brzemiennym w skutki zebraniu w kwietniu, osiemnaście miesięcy temu? - Ale ona zapytała tylko: - Kochanie, idziesz do łóżka? - Jeszcze tylko popluskam się w basenie z gorącą wodą. Poszedł do łazienki i założył wilgotne jeszcze slipy kąpielowe. Dziś wieczorem chciał być sam. Afera z Nicole sprawiła, że odżyło w nim wiele rzeczy z przeszłości. Ta pijana noc nieustannie wpychała się do jego świadomości niczym... Nie. Zmusił się, żeby nie myśleć o wspomnieniach. Wtedy był kim innym niż jest teraz. I wtedy też nie był sobą. Kiedy wyszedł z łazienki z wielkim włochatym ręcznikiem pod pachą, Edith była już w łóżku. W dłoniach trzymała „Odległe lustro" Tuchmana. Założyła palcem książkę i uśmiechnęła się czule do niego. Nachylił się i pocałował ją w czoło. - Dobranoc, kochanie. Zachichotała sennie. - Pchły na noc. Tuż po zachodzie słońca, w porze kiedy migotanie światła ułatwia niepostrzeżone przemieszczanie się, Maria zostawiła Fletchera o pół mili na południe od oświetlonej i strzeżonej bramy kurortu Desert Palms. Wcześniej w Phoenix kupili na jej nazwisko stary samochód, toyotę sprzedali we Flagstaff w dzień po ucieczce z „El Tovar". - Ciągle wydaje mi się, że powinnam pójść z tobą. - Przecież rozmawialiśmy już o tym. To robota dla jednej osoby. - Do diabła! - powiedziała. - Wydawało mi się, że to ja jestem Indianką. Przechodząc przez mur z suszonej w słońcu cegły niepokojąco łatwo wrócił do stanu ducha i ciała z czasu koreańskich patroli. Niepokojąco, ale nie zaskakująco. Było to bardzo podobne do niedawno odświeżonej sztuki podkradania się, której nauczył go Stary Charlie. W ciągu następnej godziny mógłby unieszkodliwić trzech agentów ochrony: jednego w tamaryszkowym zagajniku obok terenu przeznaczonego na pikniki, drugiego na pólku obok kortu tenisowego porośniętego rzadką, kępiastą trawą kalifornijską, trzeciego w krzakach rosnących obok basenu. Widział też Jarvisa rozmawiającego z dwoma ładnymi dziewczętami. I zmieniających się na dachu „Apartamentu Ala Capone" agentów ochrony; zmiany warty goryli osławionego gangstera musiały wyglądać podobnie. I Pete'a Quarlesa nadeptującego na ostry kamyk w pobliżu solarium dla nudystów, a w chwilę później podskakującego na golasa na jednej nodze. Nie dostrzegł ani Nicole ani Rossa. Po dłuższej chwili z „Apartamentu Ala Capone" wyszedł Gary Westergard. Miał na sobie tylko slipy kąpielowe; wymienił kilka słów z agentem ochrony, potem ścieżką udał się w stronę basenu. Fletcher ruszył za nim. Bezszelestnie. Podobnie jak wszystko inne w Desert Palms, projekt basenu z gorącą wodą został opracowany bardzo profesjonalnie, wykonano go z dbałością o piękno. Błękitna niecka o gładziutkim dnie, zróżnicowanej głębokości, umieszczona była w otoczeniu ozdobnych skałek i krzaków, wśród których stały przebieralnie w formie polinezyjskich chatek. Wodospad z gorącą mineralną wodą, wyrzucaną w regularnych odstępach z wnętrza ziemi spływał po specjalnie wykonanej skale wprost do basenu. Westergard leżał w ciepłej, lekko parującej wodzie. Dziś wieczorem miał basen wyłącznie do swojej dyspozycji. Owładnęła nim przeszłość. Brakowało mu Nicole, mimo jej zdrady. Jego myśli przeskoczyły na inny temat: do jasnej cholery, jak to się stało, że Fletcher tak łatwo przeniknął przez agentów ochrony! Zawsze mówiła, że jej ojciec jak duch wtapia się w każde otoczenie. Teraz i on w to wierzył. Znowu myślał o czymś innym. Jeśli ludzie z mass mediów kiedykolwiek dopadną Fletchera albo dowiedzą się o tym, co takiego zrobił Ross, o tym, co powiedział on sam, że Ross... - Cześć, Gary! Gorączkowo obrócił głowę w stronę, skąd doszedł go głos, którego nigdy nie zapomniał. Fletcher stał po pas w wodzie zaledwie o kilka kroków od niego. Jego nagie ciało połyskiwało w łagodnym świetle lamp ukrytych w zieleni dookoła basenu. Fizycznie od czasu tej pijanej nocy, kiedy wykradli Starego Charliego z przytułku, zmienił się niewiele - tyle tylko, że miał długą białą bliznę wzdłuż klatki piersiowej w miejscu, w które trafił go pocisk. I mroczną nieprzeniknioną twarz. - Szukam Rossa. Westergard poczuł przypływ gniewu. - Nie ma go tu. Odeszli obydwoje ze sztabu wyborczego na zawsze. To nie był bohater jego młodości. To był pan Nikt. Wrak człowieka, który był niczym; nie miał nic poza czelnością, by zagrozić wielkiemu marzeniu o prezydenturze. - Wiesz, że mógłbym przywołać pomoc. Agenci ochrony... - I mógłbyś być trupem, zanim oni by tu dobiegli. Wezbrał w nim gniew. Gniew za całe lata bezsennych nocy, lata wyrzutów sumienia, odrazy i wątpliwości w stosunku do siebie, które na zawsze uspokoiłoby zwycięstwo w wyborach. - Grozisz mi? Śmiesz mi grozić... - Na litość boską, Gary, jesteśmy dwoma normalnymi facetami. -W mroku twarz Fletchera wyglądała na lekko zdumioną. - To nieprawda. Ty nie jesteś żadnym Galahadem szukającym Graala, a ja Czarnym Rycerzem... Ale to była prawda. Z nieartykułowanym wrzaskiem Gary Westergard rzucił się na swego niegdysiejszego przyjaciela, usiłując schwytać go za gardło... Topił się. O Boże, topił się! Miał głowę pod wodą, młócił rozpaczliwie rękami, stalowy uścisk nie ustawał. Woda zalewała mu oczy, usta, nos, dochodziła do... Wyskoczył na powierzchnię jak korek, krztusząc się i usiłując złapać oddech; słyszał bezładne krzyki i tupot nóg agentów ochrony. W tym momencie wystrzelił gejzer, tryskając wodą i parą, wprowadzając zamieszanie. Silne światła reflektorów przecięły ciemności, odnalazły skulonego i krztuszącego się Gary'ego, obiegły otoczenie basenu, zatańczyły na skraju zieleni, usiłując przebić się przez nią. Na próżno. Odnalazły mokre, znikające ślady stóp na skałach za wodospadem, ale w tym czasie Fletcher zdążył już włożyć ubranie, przeskoczyć płot i uciec w noc. ROZDZIAŁ 45 Było już dobrze po północy. W całodobowej knajpce w połowie drogi pomiędzy Palm Springs a Los Angeles jedli ulubione danie Marii: kotlet drobiowy smażony na oleju. Dwie godziny wcześniej Fletcher był jeszcze na terenie ośrodka w Desert Palms, Maria nachyliła się, żeby wygłosić swoją opinię, mocząc przy okazji rękaw w sosie. W oczekiwaniu na Fletchera wypiła trochę, po to, aby coś zademonstrować, a może coś ukryć. - Jeżeli teraz zrezygnujesz, to już nigdy nie... - Gwałtownie wyrzuciła ręce w górę. - Zjesz serce swego wroga! Gówno! - Nie było ich w Desert Palms. Inaczej bym ich zobaczył. Gary nie wiedział, gdzie... - Dlaczego nie utopiłeś jego zamiast Rossa? To przecież on zaczął to wszystko. Fletcher lekceważąco machnął ręką. - On tylko głośno pomyślał o czymś. A resztę robił Ross. - Ross i twoja córka Nicole - powiedziała zjadliwie. - Powiedziałem ci, że ty jesteś dla mnie córką bardziej niż... Wybuchła tak, że wszyscy zwrócili głowy w jej stronę. - Nie chcę być twoją pierdoloną córką! Chcę... - Rozejrzała się dookoła i przerwała. - Kawałek tego słodkiego kiru na deser, szarlotki na kruchym cieście. Fletcher roześmiał się. Miał do niej słabość. Po powrocie do motelu zrobiła im po solidnym drinku z lodem i lemoniadą z ulicznego automatu. Wypił i poczuł go od razu; rozluźniał zahamowania, rozjaśniał umysł. - Więc chcesz zrezygnować. Ot, tak po prostu. Wzruszył ramionami i skończył swego drinka. - Co jeszcze, oprócz rezygnacji, mogę zrobić? - Jeśli chodzi o pieniądze, to ja zawsze mogę je zarobić... - Nie w ten sposób. Nie w czasie, kiedy jesteś ze mną. Widząc wyraz jego oczu zrezygnowała z tego wątku. - W każdym razie ktoś wie, gdzie oni są. - Nikt, do kogo możemy się dostać. - Ja dostałam się do Jarvisa. Przecież w ten sposób dowiedzieliśmy się o Desert Palms. - Wypiła i z mądrą miną pokiwała głową. - Jarvis to facet, który zawsze musi wszystko wiedzieć. Fletcher wstał i zrobił jeszcze po drinku. Potem pili kolejne. Minęła godzina. W pokoju motelowym było bardzo gorąco, zaczęli zdejmować części garderoby, co zresztą już wcześniej stało się czymś zupełnie naturalnym w tej ich improwizowanej wspólnej wędrówce. Przez całe lata nie pił prawie wcale, teraz, po dramatycznym zwrocie w jego życiu, wracał do nawyków młodości. Zamykał koło życia, pijąc w ten sposób, w jaki uprzednio zamykał je polując. Spytał ostrym tonem: - Nie chcesz zostać moją córką. A kim chcesz zostać? Rzuciła się na niego i chichocząc przygniotła go do łóżka, ale jednocześnie wykorzystała okazję, żeby na poważnie przytulić się do niego. Stoczył ją z siebie. - Mario, jesteś o połowę młodsza ode mnie. I powiedziałem ci: od czasu Terry nie mogę... - Hej, kolego, nie bądź taki smutny. - Nagle i ona stała się poważna. - Ale ja nie mogę wiecznie żyć bez seksu. - Mario, gdybym mógł... - Tak, tak, wiem. - Była w biustonoszu i figach, on w majtkach. Patrząc na jej gibkie piękno, poczuł nagle ochotę, żeby pożądanie rozpaliło go raz jeszcze. Ale nie podnieciło go nawet szamotanie się z nią. Zasnął, po czym obudził się. Maria spała obok niego z twarzą wciśniętą w zagłębienie jego szyi. Poczuła, że się obudził i odchyliła się na tyle, by skupić wzrok na jego twarzy. - Jeśli wiedziałbyś, gdzie on jest, pojechałbyś i go zabił, prawda? - spytała sennym ale prawie błagalnym głosem. Czuł pulsujący ból w głowie, w ustach mu zaschło, miał kłopoty ze skupieniem wzroku na jednym punkcie. - Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? - Musisz coś zrobić, bo nigdy nie będziesz... nigdy nie pokonasz... Zamknęła oczy i znowu była cicho. Oddech Marii wyrównał się. Potem spod jej zamkniętych powiek wypłynęła łza i zsunęła się po policzku. Fletcher ponownie zapadł w sen. Gdy powrócił do stanu półświadomości, zobaczył Marię przycupniętą nad nim. Nagą. Dojrzałe piersi i pośladki niczym arbuzy zapraszały w ciemności jego ręce. Była tak piękna, tak bardzo kobieca! Otępiały mózg Fletchera zbyt późno zdał sobie sprawę, że jedną ręką pieściła jego członek, drugą delikatnie, ale umiejętnie objęła mosznę. Ku jego zdumieniu, prawie przerażeniu, zdążyła już doprowadzić go do stanu „półerekcji". To się nie mogło zdarzyć! To jest przecież nie dla mnie - kołatało mu się w głowie. - Nie! Nie, nie mogę przecież zdradzić Terry... - Kocham cię, Fletch. Nie, to nie może być tak. Zasadą jego istnienia było to, że wraz z Terry umarł jego seksualizm, jego męskość, prawo do seksualnej satysfakcji. Próbował cofnąć się, strącić ją, ale ciało odmówiło wykonania rozkazów zamroczonego mózgu Ciało wiedziało lepiej. - Fletch, muszę, kocham... Pracowała nad nim oburącz, czuł, jak jądra nabrzmiewają nasieniem. I ona też to czuła. Obróciła się pomiędzy jego rozszerzonymi nogami i wzięła go w usta. O, Boże. Nikt przedtem... tak. Raz. Nieznana dziewczyna tej nocy, kiedy uratowali Starego Charliego... Pieściła jego jądra pragnąc ich zawartości. O, jeszcze troszkę! Jego ciało przebiegł wstrząs, konwulsyjnie podskoczył do góry. Och, ochochoch, wytrysnął, i znowu! Wybuchnął płaczem. I znowu wytrysnął; szalone usta Gary'ego dookoła... Nie, tamta dziewczyna nie... Nie, Mario... Gary wyrywający się spomiędzy nóg Fletcha... z twarzą wykrzywioną przez przerażenie wywołane tym, co właśnie zrobił... uciekający do łazienki... pijany Fletch... na wpół tylko świadomy... wymazać z pamięci... to musiała być jedna z dziewczyn... wymazać... niezupełnie wiedział, co się dzieje... zasnąć... Odgłosy wymiotowania do sedesu... nie pamiętać. Fletcher obudził się z potwornym bólem głowy. Był sam w przepoconym łóżku w tanim pokoju motelowym. Przez chwilę leżał oślepiony światłem świtu wpadającym przez częściowo spuszczone rolety. Czy to się stało? Czy to? - zapytał w myślach. - Tak, dwa razy. Teraz -Maria, wtedy... Jezu Chryste. Wtedy Gary - pomyślał z przerażeniem. Trudno się w takim razie dziwić, że podświadomość Gary'ego znalazła sposób, żeby wysłać Rossa z bronią w ręku, by starł Fletchera z powierzchni ziemi. Jak długo ta wiedza jątrzyła się w nim? Przez całe życie; nieustanny lęk, że będzie rozdrapywana przez dziennikarzy grzebiących metodycznie i skrupulatnie w życiu kandydata. W momencie gdy przebiła się do świadomości Fletchera, jak długo będzie się jątrzyć w nim? Teraz nie potrafił o tym myśleć. Może nigdy. Teraz liczy się tylko Maria. Maria, dająca mu... pragnąca, żeby miał... Sturlał się z łóżka, usiadł na jego skraju, głowę ukrył w rękach, stęknął. Czy sobie zasłużył na taki dar... życia. Dlaczego? Ona była mądrzejsza od niego. Z trudem wstał, ruszył w stronę szafy. Wiedział, ale musiał się upewnić. Tak. Zniknął plecak. Ruszył do łazienki. Tak. Szczoteczka do zębów, przybory toaletowe. Wszystko. Zniknęła. Maria. Bez trudu mogła namówić jakiegoś kierowcę ciężarówki, żeby podwiózł ją do Vegas. Los Angeles? Jeśli do Vegas, to zniknęła na dobre. Sama dokonała wyboru. Jeżeli do Los Angeles, to mógł coś zrobić. Znał jedno nazwisko w Los Angeles. May Martinez. Jej siostra. Ona przywróciła go życiu, a potem odeszła, pozostawiając mu jedynie wędrówkę w poszukiwaniu skradzionej osobowości. Wędrowna bestia. Boże, głowa mu pękała! Tyle tylko, że teraz wyruszał na wędrówkę w poszukiwaniu Marii. Wydawało się, że nie jest w stanie szukać samotnie. Najpierw Nicole. Kiedy ona się wycofała, dryfował bez celu, aż znalazł Marię. Gdyby nie ona, dryfowałby dalej. Ciężko opadł na skraj łóżka. I raz jeszcze zapłakał. - Gubernatorze, przykro mi o tym mówić, ale zawalasz sprawę -powiedział Jarvis w Louisville, w stanie Kentucky. To był parszywy koniec parszywego dnia, który spędzili na wiecach wyborczych, jeżdżąc po wschodnich stanach: Buffalo, Baltiomore, Atlanta i w końcu Louisville. - Nie wiem, o co ci chodzi - powiedział wyniośle Westergard. - Wydawało mi się, że wiec w „City Hali" wypadł wyjątkowo dobrze. Cztery tysiące ludzi... - Taak. „Bokser z Louisvłlle" - przerwał mu oschle Jarvis. - Ale to, co powiedziałeś o podatkach... - Nikt tego nie chwycił. - Mimo wszystko. Westergarda obruszyła nieco poufałość Kenta, ale wiedział, że to on sam otworzył jej wrota, kiedy pozwolił Jarvisowi zająć się sprawą Nicole i Rossa. - Po prostu muszę się wyspać. Tylko tego mi potrzeba. - Mam nadzieję, że masz rację. Do zobaczenia rano. Jechał windą do swojego apartamentu. O, jak błogo choć na kilka chwil zostać samemu! Mimo swych zaprzeczeń wiedział, że Kent miał rację. Do wyborów pozostało pięć dni, walka szła o Kalifornię i jej kluczowe czterdzieści siedem głosów elektorskich, a tymczasem jego uwaga była zwrócona gdzie indziej. A powinna być napięta do granic możliwości i skoncentrowana na najważniejszym. Z powodu Fletchera. Żeby przyjść do niego i żądać informacji! Zmusić, żeby odżyły wspomnienia z tamtej nocy sprzed tylu lat! Boże, jak on nienawidził tego człowieka! l nie mógł też z nikim o tym porozmawiać. Edith nigdy nie zrozumiałaby takiej chwili słabości. Jarvis? Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Chciał... po prostu to wymazać; tak jak najwyraźniej zrobił to Fletcher. Za wszystko ob-winić Fletchera. Był młodzieńcem, który upatrzył sobie idola w starszym nas- tolatku. Został przez niego upity, poruszył go dramat Starego Charliego, a potem pijany Fletcher spał rozwalony w łóżku, nago, dziewczyny już uciekły. Gary został z nim sam, ze wszystkich sił chciał być taki jak on, być nim. Boże, jak on nienawidził tego człowieka! Gdyby Fletcher przestał istnieć, to razem z nim umarłby jego wstyd. Uświadomił sobie nagle, że uwiódł córkę Fletchera po jej przyjściu do niego do pracy, ponieważ gdzieś w podświadomości miał nadzieję, że to umniejszy Fletchera, uczyni go żałosnym, tak jak żałosny jest mąż-rogacz. Budzącego litość Fletchera mógł wymazać ze swojego umysłu, wypalić go z duszy. Ale nie całego, nie tamtego Fletcha. Przez jakiś czas romans z Nicole spełnił swoją funkcję. Jej ojciec odpłynął w dal, był dla niego niczym. Ale potem z kolei on został uwiedziony i postrzegał Nicole wyłącznie jako kobietę. W końcu: obiecujący sondaż, zbyt wiele drinków i gdy nagle miał wiele do stracenia, z ust wyrwał mu się „podświadomy lęk", a ambitny Ross uchwycił się tego i... Winda zatrzymała się, wysiadł i ruszył korytarzem w stronę apartamentu, przed drzwiami którego stał agent ochrony. Zbierz się w sobie, tak jak musiałeś zebrać do kupy swe życie, swą niesforną naturę - zmobilizował się w myślach. Całe jego życie zostało zbudowane na wewnętrznej dyscyplinie. Ta wewnętrzna dyscyplina uratuje go teraz. Uratuje kampanię. Prezydenturę. Każdego ranka Fletcher jeździł porozbijanym, przerdzewiałym, starym chevroletem ze swego taniego motelu do centrum Los Angeles, w stronę chłodnych, szerokich i cichych ulic w dzielnicy Beverly w poszukiwaniu dozorcy o nazwisku Martinez, którego żona miała na imię May. Trzeciego dnia znalazł go na Loma Yista, ulicy ponad Bulwarem Zachodzącego Słońca, tak stromej, że po stronie biegnącej w dół co parę kroków umieszczono znaki ostrzegające: WŁĄCZ NAJNIŻSZY BIEG oraz JEDŹ 25 MIL/GODZ. Na samym dole, w miejscu gdzie ulica ślepo się kończyła, był nawet otoczony wałem z piasku placyk do zawracania. Znalazł się tam, bo pewien dozorca w Beverly powiedział, że pracował kiedyś z „gogusiem" o nazwisku Izzy Martinez, który „robił w trzech miejscach" na Loma Yista. Fletcher zaparkował na ulicy poniżej starej półciężarówki zawalonej kosiarkami do trawy, dmuchawami, linami, drabiną, plastikowymi workami ze ściętą trawą, piłą do żywopłotów ze szczerbatym uśmiechem. Latynos w roboczych rękawicach zdejmował właśnie ciężką kosiarkę ze skrzyni ładunkowej. Był bardzo przystojny, miał pogodne oczy i włosy zaczesane do tyłu w stylu lat pięćdziesiątych. Wyprostował się i nieśmiało skinął głową, kiedy Fletcher podszedł do niego. - Seńor. - Habla ingles? - Si. - Uśmiechnął się. - Jasne. - Izzy Martinez? Uśmiech znikł. Twarz sposępniała. - Nazywam się Fletcher. Czekał. Martinez odezwał się dopiero po nieznośnie długiej chwili. - Dużo o panu mówiła, ale nie wiem, gdzie ona teraz jest. May też nie wie. Przyjechała, została dzień czy dwa, potem zobaczyła coś w gazecie i wyjechała. Dwa dni temu. Dopiero wtedy Fletcher uświadomił sobie, jak ważną rolę w jego życiu zaczęła odgrywać Maria. Uwolniła go od autodestrukcyjnych wspomnień i wyrzutów sumienia, zmusiła do powrotu do krainy żywych, nie pozwoliła zrezygnować. - Czy zostawiła jakąś wskazówkę? Cokolwiek? Izzy wymownie wzruszył ramionami. - Mówiła, że zadzwoni. Tylko tyle. Dobra dziewczyna, ale trochę narwana, no nie? Fletcher zostawił swój numer, żeby May dała go Marii, jeżeli ta zadzwoni. Coś w gazetach. To mogło być tylko coś o kampanii wyborczej Westergarda. Co ona planowała? ROZDZIAŁ 46 Pojutrze były wybory. Ostatni przedwyborczy sondaż Gallupa dawał jednopunktową przewagę Arborowi. Sondaż Harrisa dawał jednopunktowe zwycięstwo Westergardowi, - Cholera, nic z tych sondaży nie wynika - powiedział Jarvis do Hastingsa Crandalla. Znajdowali się w pokoju operacyjnym na piętnastym piętrze niewiarygodnie eleganckiego hotelu „Beverly Hills Marąuis". - Wydaje mi się, że użyli określenia „ mieszczą się w granicach błędu statystycznego" - powiedział Crandall. Po drugiej stronie pokoju jarzył się ekran telewizora. Jarvis usiadł z flamastrem w ręku, położył przed sobą żółtawy adwokacki notatnik i spróbował wymyślić jakiś scenariusz osiągnięcia magicznej liczby dwustu siedemdziesięciu głosów elektorskich, ale jego głowa odmówiła owocnej współpracy; był za bardzo podenerwowany, za bardzo spięty. To była końcówka kampanii, w czasie której przemierzył pół miliona mil. Dobrze, że przynajmniej gubernator znowu był w formie. Ostry, twardy i zdecydowany, jak gdyby nagle zaczął pracować na dużo wyższych obrotach. Teraz był w północnej Kalifornii, gdzieś na wybrzeżu Mendocino i rozmawiał o bezrobociu i obaleniu ostatnich federalnych propozycji w sprawie wydobycia ropy spod dna oceanu. Dziś po południu poleci do San Francisco. Jutro wieczorem wygłosi na żywo w Burbank ostatnie przemówienie do narodu. W Palm Springs gubernator powiedział w końcu Jarvisowi o Fletcherze. Trudno było nie podziwiać tego ostatniego. Miał jaja jak arbuzy i najpewniej wyjechał gubernatorowi z tym, co zaszło między nimi w przeszłości - chociaż gubernator nie przyznał się do tego. Kent wstał i zbierał się do wyjścia - do czasu kontrolnej rozmowy z Rossem i Nicole zostało czterdzieści pięć minut - i wtedy zadzwonił jeden z telefonów. Sięgnął po słuchawkę, ale zobaczył, że Crandall podniósł już swoją. Czekając na to, żeby przekonać się, czy to do niego, myślał: zaraz po wyborach... kiedy uwaga mass mediów skupi się na czym innym... Może z Indianką, taką jak ta kurwa Fletchera z Wielkiego Kanionu. Ogromnie mnie wtedy podnieciła. Crandall odłożył słuchawkę i przekręcił się na obrotowym krześle w jego stronę. Nie miał żadnych przeczuć. - Na dole w holu czeka jakaś wolontariuszka, która chce się z tobą widzieć. Mówi, że ma plik ulotek, o które prosiłeś. Mogę wysłać... - Sam pójdę. Dostaję już świra od siedzenia tutaj. Był lekko zaintrygowany; wiedział, że nie zamawiał żadnych ulotek. Być może to jakaś przebojowa dziennikarka z ciekawym pomysłem na artykuł? Przy biurku recepcyjnym czekała, odwrócona do niego tyłem, niewysoka kobieta o długich ciemnych włosach. Była w mini, na nogach miała pończochy ze szwem z tyłu. I bombowe nogi! - Jestem Kent Jarvis... Odwróciła się. To była Indianka z „El Tovar". Kobieta Fletchera. Gorączkowo zastanawiał się nad sytuacją. Co ona tu robiła? - Czy chodzi o ulotki? - Uśmiechnął się wyczekująco. - Powiedziałam to, żeby cię tu ściągnąć. Widział całość zapierającą dech w piersiach. Nie wiedziała, że rozpoznał Fletchera w Wielkim Kanionie i że widział, iż to ona prowadziła toyotę. Tak więc Fletcher przysłał ją, żeby wyciągnęła od niego miejsce pobytu Rossa. To było dość prymitywne zagranie, ale przecież trudno wymagać subtelności od takiego faceta jak Fletcher. Tacy ludzie znają się jedynie na tym, co zrobić, by nie dać się zabić. A jeżeli najzwyczajniej w świecie podsunie mu Rossa? Mógłby wtedy mieć dwa dni na to, żeby się zdecydować, czy chce zastawić pułapkę, czy po prostu pozwoli im, żeby sami wzięli się za łby. Czyż Westergard nie zyskałby na tym, bez względu na to, który z nich zwycięży? Ale to musi być subtelne, bo inaczej drapieżnik wyczuje pułapkę. Ujął Indiankę pod rękę. - Cześć, bardzo się cieszę, że cię znowu widzę. Może byś przyszła do mojego pokoju za jakieś piętnaście minut, dobrze? Dziewięćset dwadzieścia dwa. Nikt nam tam nie będzie przeszkadzał. Nikt im nie przeszkadzał w miejscu odległym o milę na północ od Terminous. Była tu mała wysepka, za którą zakotwiczyli i o tej porze roku mieli tam prawie zupełny spokój. Czas płynął leniwie. Czytali książki, obserwowali zwierzęta i ptaki. Było ich tu wiele, a codziennie przylatywało jeszcze więcej. Na południe, trasą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, przepędzały je zimowe szkwały znad Kanady. Ona najbardziej lubiła łyski; najmniejsza zapowiedź niebezpieczeństwa sprawiała, że zaczynały startować, gęgając i biegając po powierzchni wody niczym tłuste matrony przyłapane w samej bieliźnie. Kiedy w końcu ich krótkie szerokie skrzydła wyrywały je w powietrze, od razu ślizgiem przechodziły do lądowania i rozpryskiwały wodę niewiele dalej od miejsca startu. Przy trzcinach na północno-wschodnim brzegu była kolonia piżmo-szczurów. O świcie i o zmroku na szczyt wielkiej sterty splątanych trzcin i gałązek wychodził tłusty mały strażnik. Siadał, ogryzał korę z cienkich gałązek i popiskiwał na widok nielicznych pojazdów jeżdżących po kamiennej grobli, która podnosiła szosę do Glassrock ponad poziom wód powodziowych. Dyskutowali nad tym, czy by nie uciec. Ale tu przynajmniej mieli linę ratunkową - telefony od Jarvisa - i bez wątpienia nie mogli wrócić do domu i do dzieci, gdzie za każdym rogiem mógł czaić się Fletcher. Nie mogli też zgłosić się na policję i prosić o ochronę z powodu jednego pytania, na które nie potrafiliby udzielić odpowiedzi: dlaczego Fletcher im groził? Byli unieruchomieni. Przynajmniej na jakiś czas. W tym czasie wypadł kolejny termin rozmowy z Jarvisem, co oznaczało, że muszą opuścić kryjówkę i udać się do Terminous. David zmiatał na przednim pokładzie węgielki pozostałe po pieczeniu mięsa na rożnie poprzedniego wieczoru. - Co będzie po wyborach? - zawołała Nicole. Stał w otwartych drzwiczkach sterówki, jedną rękę położył na framudze. Ten ciężki okres zbliżył ich do siebie w sposób, który jeszcze przed miesiącem uznałby za niemożliwy. - Powinienem zapytać dziś o to Jarvisa przez telefon. Zakręciła kołem sterowym mocno w lewo; kanciasta łódź z powolną majestatycznością wykręciła pod zwodzonym mostem w stronę kanału wiodącego do Terminous. - Ja to zrobię - powiedziała. - Dziś moja kolej. Gdy za zakrętem kanału wyłoniła się przystań w Terminous, Ross powiedział: - Dobrze. Ja w tym czasie zatankuję paliwo. Poukładał sobie w głowie wszystkie posunięcia, niczym przed meczem szachowym z Karpowem. To właśnie dlatego musiała czekać piętnaście minut. Potrzebował czasu, żeby się przygotować. Zadźwięczał dzwonek. Oprócz krótkiej spódniczki miała na sobie czarną kurtkę ze skaju. Próbowała tego nie pokazywać, ale najwidoczniej pokój Jarvisa wywarł na niej duże wrażenie. Koszyk z egzotycznymi owocami na małym stoliku, podgrzewane wieszaki na puszyste ręczniki w łazience, pachnące mydła, futrzany dywan, gratisowe szlafroki i poranne pantofle w szafie - wszystko z monogramami hotelu. W końcu spytała: - Ile kosztuje taki pokój? Wydawała się tu mniejsza i słabsza niż w swoim żywiole w dzikim kanionie w Arizonie. Ta bezbronność nęciła go teraz i podniecała. Zachichotał. - Lepiej nie pytaj, bo i tak nie byłoby cię stać. Ale ona zwróciła w jego stronę swoje jastrzębie oczy. - Ty też nie płacisz z własnej kieszeni, co? - Nie - powiedział bezbarwnym głosem. Ale ty zapłacisz, suko, pomyślał sobie. Już ja się postaram, żebyś za to zapłaciła. Miał nadzieję, że jeszcze bardziej niż pokój, zainteresuje ją otwarty notes leżący przy telefonie. W ciągu tych kilku minut przed jej przyjściem zapisał w nim słowo TERMINOUS, podkreślił dwukrotnie, niżej dopisał „rzeka Mokelumne" i „CA-12 (przez Stockton)", a wszystko otoczył artystycznym kółeczkiem. I na sam koniec nazwisko ROSS i numer telefonu na przystani w Terminous. To powinno wystarczyć, chyba że była kompletną idiotką. Wyminął ją w drodze do łazienki. - Przy telefonie są czekoladki „Godiva". Miał ochotę przekonać się, czy podejdzie do notesu, ale kobiety o twarzach drapieżników były zbyt ostrożne, żeby nie zauważyć uchylonych drzwi. Dał jej pięć minut: wyszorował zęby, umył ręce, spuścił wodę i odkręcił kran. Kiedy wrócił do sypialni, ona siedziała na łóżku, a ostatnia czekoladka znikała właśnie w jej buzi. Notes wyglądał na nietknięty. - Boże, ale pyszne! Wprawiło go to w głębokie zakłopotanie. A może jednak była po prostu łakomą, małą, młodą kurwą, którą interesowało tylko pożeranie czekoladek? - Muszę jeszcze zadzwonić, a potem pójdziemy. Wziął notes ze sobą do drugiego telefonu przy oknie. Do diabła z nią! Nie wiedział jak zareagować. Sprowadził ją tu z jednego powodu, wyłącznie z jednego powodu - żeby przekazała coś Fletcherowi. Ale to była zwykła dziwka, która nie prowadziła żadnej przebiegłej gry. Jakoś tak to na niego wpłynęło, że poczuł nagle ochotę, żeby wziąć ją tutaj, załatwić ostro i do diabła z ryzykiem. Bo ona mogła mu podnieść, do diabła, już mu prawie zesztywniał! Ale nie mógł jej dotknąć. Mimo wszystko mogła być wtyczką Fletchera - poza tym tu mieścił się sztab wyborczy kampanii. Uspokój się, nakazał sobie. Wykręcił numer kierunkowy i numer w Terminous. Po pierwszym sygnale odezwała się Nicole. - Tak - powiedział Jarvis. Wszystko w porządku, Nicole? - Celowo użył jej imienia, żeby Indianka je usłyszała. Nicole powiedziała, że tak, a potem spytała: - Jak szybko po wyborach będziemy mogli odbyć poufną rozmowę z gubernatorem? - Poufną rozmowę? - Ona wypadła z rozgrywki o władzę, a Jarvis chciał, żeby już tak zostało. - Gubernator nie będzie sobie tego życzył. - Ale ja będę nalegać. Rozumiesz? - Dobrze, Nicole - powiedział głosem pełnym ustępliwości. - Zapytam go o to i powiem ci pojutrze. To będzie dzień wyborów. Punkt dwunasta w południe. Odłożył słuchawkę i popatrzył na Indiankę. Wciąż siedziała na łóżku i gapiła się z bezmyślnym wyrazem twarzy. Totalne bezmózgowie. Żadna wtyczka Fletchera. Prawdopodobnie przyszła, żeby uwieść go, ale teraz nawet i tego nie robiła. Zapłacisz za to suko, przeklinał w myślach. Jeszcze nim zdążył pomyśleć, już przeszedł przez pokój, zacisnął dłoń w pięść i jednym ciosem strącił ją z łóżka. Potem, żeby nie zaczęła krzyczeć, zaczął ją kopać. Opanował się, ale dosłownie w ostatniej chwili. Nie mógł powstrzymać wszystkiego: wytrysnął na jej nieprzytomne ciało, a potem zaciągnął ją przez drzwi przeciwpożarowe na klatkę schodową. Posadził ją tam, oparł o ścianę i zostawił. Wyglądała dość kiepsko, ale, do diabła, ktoś ją zaraz znajdzie. To przecież tylko pierdolona kurwa. Kto by tam uwierzył w to, co powie. Zjeżdżając windą do pokoju operacyjnego, uświadomił sobie, że wcale nie chciał przestać. To powinno, do cholery, budzić lęk, ale... ROZDZIAŁ 47 Fletcher, kierując się strzałkami z napisem: DO CZĘŚCI SZPITALNEJ, mijał innych odwiedzających, lekarzy, pielęgniarki, pacjentów tępo szurających kapciami, którymi przydeptywali sobie tylne końce nogawek piżam; nie widział nikogo. Idąc wyglądał tak, jakby miał zamiar pięściami zacząć walić w ściany. To jego wina. To wszystko jego wina! Powinien był wiedzieć, że ona pójdzie do głównego biura wyborczego Westergarda i spróbuje uzyskać informację, której on potrzebował. Powinien pójść tam sam, żeby... Marię Horseman umieszczono w M-7. Była to sala czteroosobowa, a ona leżała po prawej stronie przy oknie. Zasunął za sobą białą zasłonę, przyczepioną do półokrągłej szyny na suficie. Miała jedną rękę w gipsie, całe jej ciało pokrywały bandaże, a na nie narzucono szpitalny szlafrok. Niewielkie nie zabandażowane fragmenty twarzy były ciemnofioletowe, prawie czarne. Jedno nie zasłonięte oko było zbyt spuchnięte, żeby stwierdzić, czy mogła je otworzyć, czy nie. Czuł, że w jego oczach zbierają się łzy. Kiedy delikatnie ujął jej nie uszkodzoną rękę, coś błysnęło pomiędzy obrzmiałymi powiekami. - Fletch? Skinął głową, a potem uświadomił sobie, że ona może go nie widzieć.| Uścisnął jej rękę i powiedział: -Tak. Coś działo się z jej purpurową twarzą i zdał sobie sprawę, że próbowała się uśmiechnąć. Usta miała popękane i spuchnięte. - W kieszeni mojej kurtki... kartka... - Mario, w tej chwili to bez znaczenia. Ja... - To ważne. Napisałam tam, gdzie oni są. Numer telefonu i cała reszta. On będzie przy telefonie w południe. W dniu wyborów. Oni są... na barce mieszkalnej... Pominął milczeniem to, co mówiła, i zapytał: -Kto ci to...? - Jarvis. Zmusił się do tego, by mówić spokojnie. - Dlaczego? - On to lubi. - Długa przerwa. - To zboczeniec... Podnieca się w ten sposób... udawałam idiotkę... uwierzył w to... Został z nią tak długo, jak mu na to pozwolono. Miał Rossa podanego niczym na srebrnym półmisku. Ale co chciałby z nim zrobić? To już nie wydawało się ważne. Ross mógł poczekać. Teraz Jarvis. Świt dnia wyborów. Indiankę znalazła chyba obsługa hotelu, myślał Jarvis, i pewnie odwieziono ją do jakiegoś pobliskiego szpitala. Musiała milczeć; najwidoczniej, mimo wszystko, nie została nasłana przez Fletchera. Status quo na wszystkich frontach. Również Gary Westergard przelotnie myślał o Fletcherze. Nie nadeszły jeszcze pierwsze istotniejsze wyniki cząstkowe, na podstawie których można byłoby wróżyć z księgi „I Ching", kart czy kryształowej kuli. Na razie zaczęły napływać same błahostki. Każdy więc chwytał się jakiegoś tematu; on przez krótką chwilę rozmyślał o Fletcherze. Potem próbował przewidzieć coś co do własnej osoby, ale bez powodzenia. Dziecko przeznaczenia, czy człowiek, który się przeliczył? Nie, to nie tak. Pisane mu było zostać prezydentem. A kiedy już nim będzie, zniknie problem Fletchera. Nie będzie musiał ochraniać zdrajców. Potem, jeżeli coś stałoby się Rossowi, to... po prostu by się stało. Wtedy to nie byłoby już jego zmartwienie. Fletcher spędził cały ranek z Marią, usiłując przynajmniej częściowo pozbyć się poczucia winy związanego z tym, że kiedyś nie było go przy Terry, gdy go potrzebowała. Potem rozmawiał na korytarzu z lekarzem. - Kopał ją i bił pięściami - powiedział lekarz. - Na szczęście nie używał takich zabawek jak pałki, noże czy butelki. To było tylko takie dobre brutalne pobicie w starym stylu. Gips na złamanej ręce i obojczyku, pęknięta piszczel, metalowa szpila umieszczona na stałe w nadgarstku, co najprawdopodobniej w starszym wieku spowoduje kłopoty reumatyczne. Dwa złamane żebra. Wątroba poobijana, ale nie pęknięta. - Przerwał i stwierdził: - Jeszcze jedno, dwa silniejsze uderzenia i nie przeżyłaby. Jeżeli on nie przestanie, to wkrótce kogoś zabije. - Chyba, żeby ktoś wcześniej zabił jego. Lekarz popatrzył na niego z wyraźną odrazą. - Twardziel z pana, co? - Nie, jestem po prostu wściekły. Maria przed południem znowu usnęła, co Fletcher wykorzystał, żeby zejść na parter, gdzie umieszczono cały rząd automatów telefonicznych. Ostatnią noc f spędził, zastanawiając się nad wszystkim. Davidowi już nic nie zagrażało z jego strony. I nigdy nie będzie. Zamierzał wykorzystać informację, za którą Maria tak drogo zapłaciła, w sposób, którego by nie zaaprobowała. Ale to się musiało f wreszcie skończyć. Wyszedł z lasu po pięciu latach litowania się nad sobą i przesadnego obar-' czania się winą za to, co się stało z Terry. Ross zabrał mu polowania, to prawda, i będzie odczuwał ich brak, ale przecież muszą być jeszcze inne, poza zabijaniem, sposoby na życie. Tak więc zadzwoni do Rossa, żeby mu powiedzieć... Co? Do widzenia i powodzenia? Ross stawał się teraz jakiś taki przezroczysty, nieważny. Należał do Nicole; miała rację, że stanęła po jego stronie. Ponieważ i ona stawała się przezroczysta. Znikała w odległych przestrzeniach, które zawsze dotąd zajmowała w jego życiu. Z wyjątkiem tego krótkiego okresu, kiedy razem szukali mordercy. Nicole chodziła po małym domu towarowym, który stanowił całe Terminous, a David poszedł w kierunku automatu telefonicznego na przystani, żeby poczekać na telefon Jarvisa. Trudno było nie kochać miejsca, gdzie plastikowe robaki dla wędkarzy wyłożono obok pieczywa. Nicole czuła, jak wszystko powoli zwalniało rytm. Już wkrótce zobaczy się z dziećmi. Rozmawiali z nimi dwa razy, ale trudno jest powiedzieć coś ciekawego przez telefon. Kiedy o tym myślała, zobaczyła przez okno, że stojący na przystani David gwałtownym ruchem sięga po słuchawkę. - Jarvis, spóźniasz się - powiedział. - Tu Fletcher. Chciałem, żebyś wiedział, że... Ross rzucił słuchawkę, przeraźliwie przy tym krzycząc. Kręcił się w kółko jak człowiek zaatakowany przez rój pszczół. Nicole podbiegła do niego i przytuliła go. Niemalże runął w jej ramiona. - David! Co się stało? - To był on. - Wykonywał niezrozumiałe gesty. - On. Twój ojciec. To on dzwonił. - Chwycił ją za rękę i zaczął znów ciągnąć w stronę barki. - Musimy... - David! - Wyszarpnęła rękę z jego uścisku. - Przestań! Wpadłeś w panikę. To było jego ostrzeżenie. On nie zaatakuje nas w biały dzień. - Tak, masz rację. Masz rację. - Miał rozgorączkowane oczy, ruchy gwałtowne i nerwowe, ale jego głos brzmiał już prawie normalnie. - Ja... już mi lepiej. Po prostu, kiedy usłyszałem jego głos... Nicole odwróciła się w stronę telefonu. - Do diabła z Kentem. Zadzwonię do Gary'ego. - Jak...? O co chcesz go prosić? - Żeby zrobił coś, co powstrzyma mojego ojca. ROZDZIAŁ 48 Telefon, który Westergard odebrał w pokoju operacyjnym, całkowicie go zaskoczył. Jak śmiała dzwonić do niego w dniu wyborów, skoro on, niczym jakiś wenecki doża, skazał ich na banicję? Spytał ją ostrym tonem: - Kto dzwonił? - Do cholery, przecież mówię, że mój ojciec. Przyjedzie tu i zabije Davida, jeśli nie... - Dobrze, już dobrze. Uspokój się. - Gary, nie dam się zbyć byle czym. O Boże, nie wiedział, jak to załatwić! Mówiąc popatrzył na telewizyjne monitory: zaczęły napływać pierwsze znaczące wyniki. Dwie godziny zajęło jej otrzymanie połączenia z nim, na wschodzie było późne popołudnie. Ktoś był odpowiedzialny za to połączenie. Ta rozmowa nie powinna mieć miejsca. Ta myśl rozzłościła go. -Nicole, nie zamierzam wysłuchiwać... - Ja też nie - mówiła opanowanym, zimnym głosem. - Nie obchodzi mnie, co musisz zrobić. Chcę ochrony dla mojego męża. Westchnął. - Zostań przy telefonie. Kent zadzwoni do ciebie. Fletcher jechał na północ swoim przerdzewiałym starym chevroletem, chociaż nie było takiej potrzeby. Niech się jeszcze David trochę poboi, dobrze mu to zrobi. Ale nie za długo. Słyszał pełen udręki krzyk, kiedy rzucał słuchawkę. Nicole też na pewno się zamartwiała. Wcześniej już wybrała męża a nie ojca, i nie zmieni zdania. Bo sam na sam z Fletcherem nie miałby żadnych szans. Czuł się lżej niż kiedykolwiek. Gdy odłożył słuchawkę po telefonie do Davida, coś w nim krzyczało: „Wolność!". Teraz musiał już tylko utrzymać ten stan; pokryć go warstwą werniksu, tak jakby był szkicem namalowanym temperą. W czasie jazdy pozwolił swym myślom wrócić do tej nocy sprzed prawie czterdziestu lat. Teraz, gdy patrzył na to bez kaca i obiektywnie, potrafił zrozumieć, jak to się stało. Gary: młody, łatwo ulegający wpływom, wychowany w izolacji od otoczenia, pragnący być jednym z wielu. Kimś równym. I Fletch: twardy, łobuzerski, z pozoru niezależny od rodziców - idealny kandydat na idola. Zbyt silna identyfikacja. Przywiązanie i podziw opacznie wzięte za miłość. Obaj pijani, Fletch śpiący nago... Co i tak nie ułatwiało pogodzenia się z tym, co się stało później. Ironią losu było to, jak bardzo ich drogi się rozeszły. Dla Fletchera był to punkt szczytowy. Był młody i twardy; pławił się w jednym i drugim. A od tego czasu powoli wycofywał się z życia. Zawsze pracował za granicą, dając żonie i dziecku tylko swoje pieniądze, a nie swoją obecność. A kiedy umarła Terry, uciekł całkowicie. Uczepił się życia z innej epoki. Stał się półpasożytem, który swą egzystencję zawdzięczał sekretnym umiejętnościom, nieistotnym już dla świata. A Gary nieustannie piął się w górę. Sędzia, wykładowca, polityk, gubernator, być może prezydent - w radiu twierdzili, że szli z Arborem łeb w łeb. Ale bez względu na to czy wygra, czy nie, dokonał już czegoś istotnego. Niech więc przeszłość pozostanie przeszłością. Być może powinien powiedzieć o swojej decyzji również Gary'emu. Być może po rozmowie z Nicole i Rossem powinien spróbować zobaczyć się z nim i powiedzieć mu... Co mu powiedzieć? Gratulacje? Do widzenia? Powodzenia? Jarvis nie mógł w to uwierzyć. A jednak ta Indianka była kobietą Fletchera. Teraz wydarzenia, którym on nadał bieg, odbiły się jak bumerang. Zupełnie nie spodziewał się, że ten pieprzony Fletcher zadzwoni do nich i powie, że jest w drodze. „Nie ruszaj się, Ross, chcę cię zamordować". Co zrobić, żeby gubernator nie dowiedział się, w jaki sposób potraktował tę Indiankę? Przejść do ofensywy. Nie było innego wyjścia. Zebrać ludzi, których potrzebował. Polecieć tam. Być przy barce przed Fletcherem. Przygotować się i czekać na rozwój wydarzeń. Ale najpierw musiał przekonać gubernatora, że to wszystko było konieczne. Westergard był zdenerwowany i zniecierpliwiony. Podczas gdy na ekranach telewizorów w apartamencie o parę pięter niżej warzyła się jego przyszłość, on znajdował się w nie używanej sali balowej na dachu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać. Siedział wyprostowany na krześle, twarzą w twarz z Jarvisem, a ich kolana prawie się stykały. Gorączkowo usiłował zapobiec temu, żeby jedyny mroczny incydent w jego życiu zabrał mu to, do czego miał pełne prawo. Rozmawiali o czynach, o których Szekspir powiedział, że są bezimienne. - Musimy szybko zdecydować - powiedział Jarvis. - Fletcher najprawdopodobniej jest już w drodze do Terminom. - Dobry Boże, Kent, A jeżeli ja i tak przegram wybory? - Jeżeli nie wkroczymy do akcji, to najprawdopodobniej wszystko się wyda, a ludzie będą myśleli, że to ty kazałeś Rossowi zabić Fletchera. To cię zniszczy, a nie to, co zdarzyło się w przeszłości. W głosie Westergarda brzmiała bezradność. - Gdzie znajdziesz ludzi, którzy... - Jest w Chicago taki ktoś, kogo znam i do kogo mogę zadzwonić - ktoś, kto będzie znał innych. - Pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć, że ja... - Nie dowie się. Nikt z nich się nie dowie. Biorę wszystko na siebie, jeśli coś pójdzie nie tak. Westergard westchnął ciężko. - Zrobiłbyś to, Kent? Dla mnie? - I dla ojczyzny. I żeby zostać sekretarzem stanu. A więc wszystko sprowadza się do tego, myślał Westergard. Cóż warte jest jedno ludzkie życie? Wiedział, wiedział, że mógłby zostać największym amerykańskim prezydentem w dwudziestym wieku. Miał tyle do zaoferowania! Tak wiele pomysłów! Ale czy kiedykolwiek będzie działał naprawdę skutecznie jeżeli ciągle będzie oglądał się za siebie? A więc... śmierć jednostki kontra dobro ogółu. Jeśli spojrzeć na to w ten sposób, to czymże jest jednostka w porównaniu ze szczęściem milionów? Miliardów, jeśli uda się powstrzymać wyścig zbrojeń. Drugie smutne westchnienie świadczyło o podjęciu decyzji. - Kent, zadzwoń do Chicago. Jarvis nie widział konieczności zwierzania się z tego, że dzwonił już do Sharkeya, który podał mu nazwiska dwu miejscowych alfonsów chętnych do... wzięcia udziału. Oczywiście, za odpowiednią cenę. Przywołała zatem morderców własnego ojca. Trudno, widocznie tak musiało być. Ale... David odezwał się, jak gdyby czytając w jej myślach: - Kochanie, ciągle możemy zabrać się stąd i uciec na własną rękę. - Dokąd? Prędzej czy później dopadłby nas. Jest opętany. - Może stałby się bardziej normalny. - Nie pozwolę ci podjąć takiego ryzyka - powiedziała z determinacją. W słabym świetle dnia podpłynęli łodzią do kamiennej grobli i zaczepili kotwicę za jeden z głazów, tak żeby trzymała nawet przy zmianie pływów. Jarvis nalegał, żeby można było wejść na barkę bezpośrednio z grobli. Nadciągała mgła, w dziwny sposób tłumiąc i wzmacniając jednocześnie każdy dochodzący dźwięk. Zaciągnęli zasłony, napełniona parafiną lampa dawała pogodne blade światło. Radio mruczało cicho, bo nadawano nieistotne wiadomości wyborcze. Wszystko zależało od ośmiu największych stanów: Nowego Jorku, New Jersey, Illinois, Pensylwanii, Ohio, Michigan, Teksasu i Kalifornii. W całym kraju różnice były zbyt małe, żeby już teraz ogłosić zwycięzcę. Nicole pomyślała ze zniecierpliwieniem: cóż to jest w porównaniu z piżmoszczurem przepływającym obok łodzi w promieniach świtu? Albo czaplą na tle różowego zachodu słońca? Albo konfrontacją na śmierć i życie z jej ojcem? - To śmieszne, ale teraz czasami chcę zobaczyć się z nim, żeby powiedzieć mu „przepraszam". Choć równocześnie umieram ze strachu - powiedział David. O Boże, jeśli jeden z nich musi umrzeć: mąż albo ojciec, niech to będzie ojciec. Na moją głowę!, pomyślała Nicole. Wiedzeni tym samym uczuciem wstali i przywarli do siebie. Trzymała go mocno, oczy mieli zamknięte, ciała kołysały się leciutko we wspólnym rytmie. Teraz mogła to sobie powiedzieć: kochała go. To właśnie wtedy ktoś skoczył z łomotem na pokład barki, sprawiając, że ta lekko zakołysała się pod wpływem nagłego ciężaru. Ross jednym podświadomym ruchem wyszarpnął zza pasa magnum kaliber 0,357 i zasłonił sobą Nicole. Ustawił się pomiędzy nią a niebezpieczeństwem za drzwiami. Teraz, w momencie kulminacyjnym, to wszystko było takie proste. Musi swym życiem bronić tej kobiety. Tak, jakie to proste! Jakie wzniosłe! Jakie głębokie! Potężna pięść załomotała w drzwi. Kiedy odbezpieczał magnum, niespodziewanie przez głowę przemknął mu fragment z „Makbeta": ...Nie słysz go Duncanie Bo tego dzwonka melodia straszliwa Do nieba ciebie lub do piekła wzywa. * Potem zadudnił równie potężny głos Jarvisa: - To ja, Kent. Na litość boską, wpuście mnie do środka! Zimno tu jak w piekle. Ulga i odprężenie sprawiły, że poczuł słabość w drodze do drzwi i w trakcie otwierania zasuwy powiedział do Nicole głupawym tonem: - Przybyła kawaleria. Szybko wszedł do środka i zamknął drzwi na zasuwę. W. Shakespeare „Makbet", akt2, scena l, tłumaczy} J. Paszkowski Wyglądał na podekscytowanego, rozgorączkowanego, wyczerpanego. - Jezu! - powiedział - cieszę się, że zdążyliśmy przed nim. - My też - powiedział Ross. Był zachwycony. Ale Nicole była niemalże wściekła. - Co się stało? Umieraliśmy tu z niepokoju. Spodziewaliśmy się ciebie parę ładnych godzin temu. - Cholerna mgła. - Prawie dzwonił zębami, wydawało się, że oczy wyjdą mu na wierzch z powodu nagromadzonego w środku podniecenia. - Zupełnie jak mleko. Musieliśmy dodatkowo zapłacić pilotowi za lądowanie. - Gdzie są inni? Ty sam przeciwko mojemu ojcu... Wykonał nieokreślony gest. - Tam. Obserwują. Czekają. - Wtedy dostrzegł wciąż odbezpieczony rewolwer w ręku Rossa. - Na litość boską, daj mi to, zanim wystrzeli. Ross uśmiechnął się dość potulnie, odwrócił magnum i włożył kolbę w odzianą w rękawicę rękę Jarvisa. ROZDZIAŁ 49 Gęsta mgła znad delty była przyczyną karambolu na szosie 1-5, na północ od Stockton, który zatrzymał ruch aż do Manteca. Brało w nim udział siedem samochodów i choć nie było ofiar śmiertelnych, to odblokowanie szosy (co oznaczało usunięcie na bok rozbitej wielkiej ciężarówki, od której się to wszystko zaczęło) zajęło policji drogowej trzy godziny. Była trzecia nad ranem , gdy Fletcher wysiadł ze swego samochodu na parkingu i przez mgłę pomaszerował w stronę wyludnionej przystani. Powietrze było zimne i przesączone wilgocią, ale czyste; prawdziwe błogosławieństwo po smogu w Los Angeles. Przy kei nie cumowały żadne łodzie ani barki, ale dostrzegł automat telefoniczny, z którego rozmawiał z nim David. David, gdzie jesteś?, zawołał go w myślach. Wrócił do samochodu. Równie dobrze może przecież pojeździć po okolicy i poszukać barek mieszkalnych zacumowanych w którymś z kanałów. Jeżeli zauważyłby jakąś, to o tej porze roku najpewniej będzie to barka Davida i Nicole. A jeśli odnalazłby ich, poczekałby, aż nadejdzie świt. Nie chciał, żeby roztrzęsiony Ross zastrzelił go, zanim zdąży powiedzieć mu, że już po wszystkim. I błyskawicznie było po wszystkim. O 3.26 rano sieć CBS ogłosiła, że na Hawajach zwyciężył Westergard. O 3.30 sieć NBC przyznała Missisipi Westergardowi. O 3.31 ta sama sieć wyświetliła taki oto napis: WESTERGARD PREZYDENTEM. W swym apartamencie gubernator słyszał okrzyki radości dochodzące z pokoju operacyjnego. O 3.33 sieć ABC zrobiła to samo. O 3.37 sieć CBS poszła w jej ślady. Wszystkie te lata, praca, przebyte mile, pieniądze, to wszystko opłaciło się! Westergard ściskał swoją żonę, otaczał ich tłum podskakujących do góry, wrzeszczących doradców i przyjaciół. W zwycięskim tańcu zabrakło jedynie Jarvisa i tylko Westergard naprawdę tego żałował. Ale przecież Westergard 'wiele zawdzięczał wysiłkom swojego nowego sekretarza stanu. Kiedy zaczęło świtać, Jarvis poczuł się lepiej. Zaczął rozkoszować się sytuacją i nie dostawał już mdłości na widok otchłani, która otwierała się pod jego nogami. A jednak w końcu udało mu się przeżyć coś takiego! - O, jest tam! - wykrzyknął. Z niewielkiego trawiastego wzgórza przez lornetkę widział jak na dłoni odległą o ćwierć mili barkę i niebieskiego chevroleta, który właśnie podtoczył się kawałek i zatrzymał na grobli o sto jardów za barką. Drzwi samochodu otworzyły się i w bladym świetle świtu pojawił się Fletcher. Jarvis odłożył lornetkę i podniósł słuchawkę komórkowego telefonu. Dwaj zarekomendowani przez Sharkeya alfonsi z Los Angeles otworzyli tylne drzwi samochodu. Każdy ze swojej strony. Wysiedli, wyciągając broń z kabur pod pachami. Ich stylowe, czarne, długie do kostek płaszcze sprawiały, że w tej odludnej i dzikiej okolicy wyglądali niesamowicie. - Czas do roboty, kwiatuszku - powiedział wyższy. Blizna po ciosie nożem biegnąca z kącika oka do ucha lekko zniekształciła jego twarz i nadawała jej wygląd gipsowego odlewu, który za późno wyjęto z formy. Przystojniaczek skinął głową. - Czas zarobić na chlebuś - odpowiedział, szczebiocząc prawie jak dziecko. - Tu Kent Jarvis, szef kancelarii prezydenta elekta Garreta Westergarda -powiedział Jarvis do słuchawki telefonu. - Proszę natychmiast połączyć mnie z policją stanową. Robiło się coraz jaśniej. Fletcher stał na drodze i przyglądał się barce. Ani śladu ruchu, ale zjeżyły mu się włosy na głowie. Wąchał powietrze. Nic. Tylko bagno i wilgoć. Ryba plusnęła w wodzie, taki leniwy plusk na środku kanału. Trzy kaczki krzyżówki świsnęły tuż obok, zrywając się gwałtownie do lotu, gdy jego wysoka, niczym nie zasłonięta postać zaczęła ponownie się poruszać. Powoli, uważnie, leciutko utykając. Oczy zajęte były rozglądaniem się we wszystkich kierunkach. Niebezpieczeństwo. Coś jest nie tak. Zatrzymał się na grobli, tuż za barką, i spojrzał w dół. -Nicole! Cisza. -Nicole! David! To ja, Fletcher. Cisza, Bezruch. - Nie mam broni. Chcę wejść na pokład. Cisza. Żadnego poruszenia zasłonek w oknach. Żadnych drobnych fal wokół łodzi, które wskazywałyby na nerwowe przemieszczanie się kogoś niespokojnie czekającego w środku. Dziura po kuli w wielkiej szybie sterówki. Strzelano ze środka. Stało się coś okropnego. Fletcher ruszył. W nagłym, niespodziewanym wybuchu energii przeskakiwał zręcznie z kamienia na kamień, aż wskoczył na pokład barki. W ciągu ostatniego roku nauczył się radzić sobie ze skróconymi ścięgnami w lewym kolanie. Jeszcze jedna dziura po kuli w drzwiach, też świadcząca o tym, że strzelano od wewnątrz. Poczuł zapach śmierci. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Nie bał się zasadzki. Na tej łodzi nie było nikogo żywego. Ross leżał na plecach pośrodku pokoju w klasycznej trupiej pozie: ręce odrzucone na boki, nogi lekko rozchylone. Został trafiony w klatkę piersiową. Duży kaliber. Smród kału i moczu po puszczeniu zwieraczy. Fletcher nie pozwolił sobie na to, żeby wprost popatrzeć na Nicole -jeszcze nie - tylko kątem oka, jak gdyby przez soczewkę, którą się właśnie czyści. Klęknął natomiast na jednym kolanie przy Davidzie i przycisnął dwa palce do wewnętrznej strony jego nadgarstka. Leciutkie, prawie niewyczuwalne ciepło. Kilka godzin temu. Wstał. Na podłodze obok ciała leżał python magnum kaliber 0.357. Fletcher zatrzymał się. Powąchał nie dotykając. Kordyt. Ponownie uklęknął, przyjrzał się uważnie. Wszystkie komory były puste. Dopiero wtedy zdobył się na to, żeby wyprostować się i popatrzeć na swoją córkę. Wielki Boże! Słodki Jezu! Upadł przed nią na przedramiona i kolana. Zniszczono piękną kaczuszkę leśną; jej barwne upierzenie nasiąkło krwią i spermą! Nicole została rzucona o grodź przy kanapie; umarła w tej samej niedbałej pozie, co jej mąż. Połamane paznokcie, pod dwoma coś, co wyglądało na kawałki ludzkiej skóry. Próbowała walczyć. Bez powodzenia. Przekrzywiona głowa, oczy otwarte i szkliście lśniące, wystający w kąciku ust język. Głowa łani zatrzymała się na pniu dębu, a jej oczy już się szkliły. Wystający język był upstrzony krwią. Resztę magazynku wystrzelono w nią. W brzuch. Obydwie piersi. Wzgórek łonowy. Zabił ją pierwszy strzał w brzuch, wszystkie pozostałe nie były konieczne. Nienawiść. Tyle nienawiści, wymierzonej w jego córkę! Zgroza wywołana jej śmiercią ścisnęła go za gardło i dławiła mu oddech. Nieznośnie bolały go własne rany postrzałowe. Przez chwilę był bliski torsji. Nie dotykał jej. Nie potrafił zdobyć się na to. Nicole! Krew z jego krwi, kość z jego kości. Ostatni ślad miłości jego i Terry zniknął z tego świata. W jego wnętrzu hulał zimny wiatr; wiatr, którym żył, kiedy inni umierali. Zamrażając w nim pewne rzeczy, tchnął życie w inne. Czuł, jak w środku zaczynał płonąć mu zimny ogień, w mózgu umierały litość i żal. Patrz. Zapamiętaj. Poczuj. Twoja wina, Fletcher. Oni byli pionkami w grze ambicji i złudzeń jednego człowieka, nienawiści i zawiści drugiego, ale ty, ty to wszystko zacząłeś. Zniszczyłeś ich, bo ich ścigałeś. Popatrz na to. Zrozum to. Zapamiętaj. I nigdy nie zapomnij. To Westergard wydał rozkazy. To Jarvis je wykonał. Jarvis onanizował się nad nią po jej śmierci. Po jej śmierci. Obrzydzenie ponownie przyprawiło go o mdłości. Wydawało mu się, że czas się zatrzymał. Człowiek nie jest ani upadłym aniołem, ani wyniesioną na piedestał małpą. Jest upadłą małpą. Zaczął wychodzić z tego stanu, jego mózg zaczął z powrotem pracować. Dlaczego nie żyła? Dlaczego zginął David - pomijając samą przyjemność zabijania? Ponieważ ich śmierć, w tym miejscu i w tym czasie będzie mogła być użyta, żeby wrobić Fletchera, legendarnego twardziela, którego bardzo trudno zabić. Zamordowanie Nicole i Davida było łatwe. A ich śmierć będą mogli zrzucić na Fletchera. Potem... Potem zabiją Fletchera. W strzelaninie. Koniec, kropka. Zginą wszyscy, którzy wiedzieli o upokorzeniu Westergarda. Wszyscy z wyjątkiem Jarvisa; zbyt skompromitowanego osobiście, żeby kiedykolwiek stanowić jakieś zagrożenie. Jarvis może być powiernikiem, nawet jeśli miałby się nigdy nie dowiedzieć, co takiego zrobił prezydent tej pijackiej nocy przed tylu laty. Prezydent! A jeżeli, za sprawą jakiegoś niewyobrażalnego wprost trafu, Fletcher uniknie śmierci z ich rąk, to wtedy po prostu cała policja tego kraju rozpocznie wielkie polowanie na niego. Pierwszy strzał odłupał kawałek grodzi za jego plecami. Fletcher położył się płasko na brzuchu, na łokciach i kolanach ruszył korytarzem w stronę steru, a nad jego głową śmigały rykoszetujące kule. Gdzieś daleko wyły policyjne syreny. Sięgnął ręką do zamku tylnych drzwi, otworzył je, pchnął na oścież, i nie sprawdzając, co się dzieje na zewnątrz, wyczołgał się na pokład. Poruszał się teraz zupełnie jak węgorz. Teraz albo wcale! Głowa w dół, po rufie, jak wydra zsuwająca się do strumienia. Lodowata woda zamknęła się nad nim. Wiedział już, dokąd ma płynąć. Cholera, teraz będzie trudniej, myślał Jarvis. Planował zabić go tuż przed przybyciem gliniarzy. Czysta robota: trzy trupy i jeden rewolwer. Jeden morderca i dwie ofiary. „Zastrzelił ich, panie oficerze, a potem otworzył ogień do nas. Odpowiedzieliśmy ogniem. Został trafiony i upadł tuż przed waszym przybyciem. Tak, własną córkę. Groził jej, groził jej mężowi. Rok temu w północnej Minnesocie jakiś myśliwy, który polował na jelenie, wyjątkowo paskudnie go postrzelił, a on ubzdurał sobie, że zrobił to jego zięć w zmowie z jego córką. Beznadziejna paranoja" - układał w myślach bajeczkę dla glin. Uda się nawet i teraz, ale musi doprowadzić do tego, żeby Fletcher zginął w starciu z policją. Umundurowany zastępca szeryfa, który stał obok niego, podniósł megafon do ust. - Wiemy, że tam jesteś! Wyjdź z rękami w górze! Masz trzydzieści sekund! Dwanaście minut później, po użyciu gazu łzawiącego, weszli do środka. Nie było tam nikogo z wyjątkiem trupów. - Ześliznął się do wody po rufie, zupełnie jak węgorz - zameldował jeden z przybyłych. - Musi być na bagnie. Nie ucieknie stamtąd - powiedział inny. - Wezwijcie więcej ludzi - powiedział Jarvis. - Sprowadźcie helikoptery. Zamordował dwoje najbliższych współpracowników prezydenta-elekta. Pan Westergard uważa tę sprawę za niezwykle istotną. O zmierzchu piżmoszczur-strażnik wyszedł, żeby zbesztać ostatnich ludzi, którzy brali jeszcze udział w obławie. Przepędzili go dwaj z nich, siadając na jego domu. Byli ubłoceni i zmęczeni. Chcieli zapalić sobie, zanim będzie zbyt ciemno, żeby dostrzec cokolwiek. - Proszę pana, więc to wygląda tak: najprawdopodobniej dostał skurczu i utonął w lodowatej wodzie. Albo, co jest mniej prawdopodobne, ukrywa się gdzieś na tej małej wysepce lub w tych wysokich trzcinach - ale dwudziestu ludzi przeczesało wszystko dwadzieścia razy. Albo, co jest bardzo mało prawdopodobne, bo helikoptery cały dzień patrolowały ten teren, dotarł do głównego kanału i uciekł. - Nie, proszę pana. Nurkowie znajdą jego ciało jutro rano. Jeden z dwójki miał radio, które, w czasie, gdy rozmawiali o Fletcherze, mamrotało litanię wyborczą. Mądrość polityczna Nicole żyła dłużej od niej: trzeba walczyć o dwieście siedemdziesiąt głosów elektorskich, a nie o przygniatające zwycięstwo z czterystoma głosami. Westergard zdobył dwieście dziewięćdziesiąt siedem, Arbor dwieście czterdzieści jeden. Procentowo w skali kraju uzyskał minimalną większość: 50,1 procent do 48,9. Nie był to mandat od całego narodu, tym niemniej było to zwycięstwo. Fragment z entuzjastycznej mowy zwycięzcy po ogłoszeniu wyników: - Skromne zwycięstwo, ale nasze własne. W ciągu najbliższych czterech lat urośniemy razem z tobą, Ameryko! Ciemności przerwały poszukiwania. Dwaj ludzie z obławy zgasili niedopałki w błocie, wstali ociężale i ruszyli do domów, żon i kolacji wyschniętych od zbyt długiego podgrzewania w piekarnikach. Przez króciutki moment w czasie wieczornych wiadomości byli historią. Fletcher, przykryty aż po oczy i nos błotem w domku piżmoszczurów, słyszał to wszystko o trzy stopy nad swoją głową. Przypłynął tu wprost z barki, głównie pod wodą, a potem nurkując przebijał się przez kleisty muł i wodę w kierunku domku. W czasie godzin czuwania przeistoczył się najpierw w rybę, potem w łyskę, a wreszcie w piżmoszczura. Stał się przemykającym szybko szarym wilkiem, który towarzyszył mu na pogorzelisku. - być może w halucynacjach -tamtej śnieżnej nocy w Minnesocie przed rokiem. Piżmoszczury wróciły, ponieważ zachowywał się, jakby go tam nie było. Jeden z nich usiadł z ogonem nieumyślnie zawiniętym wokół jego nosa. Oddychał ustami aż do momentu, gdy piżmoszczur zmienił pozycję. One go chroniły. Doświadczeni tropiciele sprowadzeni zaraz po południu nie przeszukiwali domku piżmoszczurów, bo byli w nim jego stali mieszkańcy - a przecież uciekliby, gdyby w środku był intruz... Ludzie z obławy odeszli. Nie widać było żadnych świateł. Chroniące go piżmoszczury odeszły, gdy na powrót stał się człowiekiem. Dwadzieścia minut napinania i rozluźniania każdego mięśnia po kolei umożliwiło mu w końcu wyjście z oblepiającego jego ciało lodowatego błota. Stanął przy domku piżmoszczura zmęczony i zasapany. Było zupełnie ciemno. Zęby dzwoniły mu z zimna, lecz wiedział, że woda wyda mu się cieplejsza od powietrza. Jego samochód na pewno został zarekwirowany. Ale jakaś łódź wiosłowa gdzieś niedaleko stąd mogła zerwać się z cumy i zacząć dryfować w nocy. Zdryfować wraz z nim wiele mil stąd. Jutro nurkowie nic nie znajdą. Nie mógł się skontaktować z nikim, kogo znał wcześniej. Nigdy. Nicole i David odeszli. Victor dalej będzie sobie świetnie radził w swojej małej klinice w Cochrane. Maria Horseman wyjdzie ze szpitala i zmieni swoje życie. Przyznanie, że była córką Człowieka-Konia, Marią Horseman, a nie Marią Amore, było pierwszym, gigantycznym krokiem na tej drodze. Fletcher też przyznał w końcu, kim był. A jednak myśliwym. Myśliwym z krwi i kości. Przed sobą miał jeszcze najważniejsze polowanie swego życia. ROZDZIAŁ 50 Dwudziesty stycznia. Dzień inauguracji. W Waszyngtonie było minus sześć stopni Celsjusza, niebo pokrywały mleczne chmury. Wiał przenikliwy wiatr. Na wielkiej niczym boisko piłkarskie scenie, wzniesionej na wschodnich schodach Kapitolu, będzie bardzo zimno. Jednak nie tak zimno, jak w sercu prezydenta-elekta. Kiedy pokonał już opory ochrony związane z jego zamiarem przejazdu w odsłoniętym samochodzie, tuż przed wyruszeniem kawalkady ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo Westergarda wręczyli mu telegram następującej treści: „Gratulacje dla martwego prezydenta". Podpisano: Fletcher. Telegram został wysłany z Idaho - ale jak szybko się zorientowali, z Idaho co kilka godzin odlatywały samoloty na wschodnie wybrzeże Pojechał zamkniętym samochodem.