Elizabeth Boyer Dziedzictwo martwo urodzonej Przełożyła Ewa Witecka I Czteroletni Mal wcisnął się głęboko do zasłoniętej wyblakłym gobelinem wnęki w wilgotnym murze. Nigdy dotąd nie zapuszczał się do skrzydła zamku, w którym mieszkały jego trzy niezamężne ciotki, dopóki wszystkich mieszkańców Malmgarthu nie ogarnęło owo tajemnicze podniecenie. Powiększył palcem wygryzioną przez myszy dziurkę w tkaninie i uważnie się przyglądał. Zamieszanie i krzyki trwały od wielu godzin. Wszystkich mężczyzn przepędzono do wielkiej sali, a kobiety z zapamiętaniem krzątały się wokół sprawy normalnej dla całej swej płci. Służebne i pokojówki niezmordowanie krążyły między pomywalnią i kobiecymi komnatami, znoszono wszystko, czego tylko zażądała położna. Mal spochmurniał, kiedy pojawiła się Ysa z dymiącym dzbankiem pełnym pachnącej herbaty i kilkoma ciastkami, które upiekła dzisiaj stara kucharka. Zaniosła je prosto do położnej i nawet się nie rozejrzała, by choć jedno zaproponować chłopcu. Ysa była najmilszą i najpulchniejszą ze służebnych i należała tylko do Mala. Jednakże żadne z uczestników dramatu, którym stał się przedwczesny poród pani Eireny, nie pomyślało o podaniu chłopcu kolacji i wysłaniu go do łóżka. Mal mściwie wyciągnął jeszcze kilka nitek z bezcennego starego gobelinu i obrzucił złym spojrzeniem odchodzącą Ysę. Służebna przemknęła przez komnatę, a z wyrazu jej twarzy chłopiec zrozumiał, że zupełnie o nim zapomniała. Przestanie być potrzebny nawet swemu wujowi, panu Rufusowi, gdy nowy przybysz zjawi się w Malmgarcie. Słyszał, jak pani Fairhona powiedziała tak do pani Elgi, a obie były siostrami pani Eireny. Mal nie znał prawdziwego powodu, dla którego zabrano go z jego domu znajdującego się na południe od Brikholmu. Wiedział tylko, że jego matka umarła na tę samą chorobę, na którą cierpiała teraz pani Eirena, i że dlatego posłano go do wuja, pana Rufusa, na wychowanie. Pan Rufus i pani Virid nie mieli dzieci, dziedzic zatem Malmgarthu nie będzie pochodził z jego rodu. Każde dziecko Eireny, starszej siostry Rufusa, będzie miało większe prawa niż młody Mal, który był tylko jego siostrzeńcem. Pani Eirena nie zechciała przypieczętować swego związku małżeństwem i na to obyczaj jej pozwalał, jakkolwiek nie pozwoliłby, by jakikolwiek nieprawy potomek pana Rufusa mógł odziedziczyć Malmgarth. Mal był za młody, żeby mu zależało na przejęciu Malmgarthu z jego zielonymi pastwiskami, gęstymi lasami, osłoniętego od północy przed burzami i chłodzonego w lecie wiatrami znad niezbyt odległego morza. Bujne łąki Malmgarthu dostarczały pożywienia dla stad dorodnego bydła i owiec oraz tabunów pięknych koni. Dzięki wielu pokoleniom selektywnej hodowli, malmgarckie wierzchowce łączyły inteligencję i siłę legendarnych torgiańczyków z szybkością i urodą jabłkowitych rumaków Jeźdźców Zwierzołaków. Rezultatem był kary koń, który dopiero osiągnąwszy dojrzałość zyskiwał srebrzyste cętki na zadzie i brzuchu, chociaż najcenniejsze okazy zmieniały maść dopiero na starość. Miały smukłe, dumnie wygięte szyje i wysoko nosiły przepiękne głowy; długimi, bujnymi ogonami zamiatały ziemię. Zawsze można było dostrzec cień dzikości w dużych, błyszczących oczach i delikatnych chrapach tych mieszańców, ale żaden jeździec – po tym jak już go zaakceptował malmgarcki rumak – nie mógł pragnąć bardziej wiernego i posłusznego wierzchowca, na którym przemierzał znaczne odległości między sąsiednimi zamkami. W bitwie zaś, co teraz było rzadszym zjawiskiem, ale którego nadal należało się strzec, malmgarcki wierzchowiec bronił swego pana zębami i kopytami. Ludzie nadal pamiętali ponure czasy, dni wiatru i wilka, jak je nazywano, które nastały po spustoszeniu High Hallacku przez Psy z Alizonu. Trwało to dopóty, dopóki nie objęli rządów tacy magnaci jak pan Trystan, którzy zdołali zaprowadzić porządek i zapewnić pokój umęczonej krainie. Ojciec pana Rufusa, Treli, był jednym z nich i przywiódł do zniszczonego zamku parę koni należących niegdyś do Jeźdźców Zwierzołaków. Ludzie spoglądali wtedy nań z ukosa, zastanawiając się, jakie pakty musiał zawrzeć podczas wojny. Tak jednak cieszył ich spokój, który zaprowadził w ich dolinie, iż zapomnieli, że nie był rodowitym szlachcicem i wybaczyli mu oportunizm z czasów walki z najeźdźcami. Lecz to były sprawy dorosłych, dla Mala zaś liczył się tylko jego własny tłusty, szary kucyk imieniem Baldhere, smaczne kąski podsuwane przez kucharkę, tak że Mal nigdy nie musiał czekać na posiłek, oraz tuzin lub więcej służebnych, które nie odmawiały mu niczego. Najbardziej zaś lubił wieczory, które spędzał przy kominku w wielkiej sali, siedząc obok swego wuja i zasypując go pytaniami, kiedy temu starczało dla malca cierpliwości, albo patrząc z podziwem, gdy zagniewany wielmoża chodził wielkimi krokami tam i z powrotem i łajał jakiegoś niegodziwego pasterza czy oracza. Pan Rufus miał wszystkie cechy, które uwielbiałby każdy chłopiec – był hałaśliwy, przystojny, równie szczodrze rozdawał dary jak szturchańce, a także pachniał końmi, miodem pitnym i wyprawioną skórą. Często sadzał Mala przed sobą na szybkim malmgarckim rumaku i mknęli razem jak wiatr przez łąki i wzgórza. Chłopiec krzyczał z radości, kiedy wiatr wyrywał mu słowa z ust i wyciskał łzy z oczu. Mal nie chciał się dzielić tym wszystkim z kłopotliwym przybyszem, który rodził się w komnacie naprzeciwko. Zmarzł i zesztywniał od stania w niewygodnej pozycji, ale uczucie, że robi coś zakazanego, sprawiało mu wielką przyjemność. Zamkowe kobiety kręciły się po pokoju, wchodziły, wychodziły i żadna nawet nie podejrzewała, że Mal się tu ukrywa i przez otwarte drzwi przygląda się temu, czego nie powinno ich zdaniem oglądać żadne męskie oko. Później krzyki nagle ucichły, lecz w komnacie po drugiej stronie korytarza wiele się nie uspokoiło. Jakaś służebna wybiegła stamtąd pośpiesznie i na korytarzu natknęła się na Ysę. – Dziecko urodziło się martwe – powiedziała szybko półgłosem. – Poślij kogoś do opactwa po damę Averil. Musi pobłogosławić to, czego nie można przywrócić do życia. Nie wiem bowiem, jaka zła moc może zająć miejsce duszy dziecka. – Biedne maleństwo – mruknęła Ysa – za bardzo chciało przyjść na ten okrutny świat. – Tak, to wielka szkoda, tym bardziej, że byłaby to dziewczynka – dodała tamta. Ledwie zniknęły Malowi z oczu, kiedy z mroku w przeciwległym krańcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły w dół do solidnych drzwi wychodzących na dziedziniec zamkowy, wypełzła ciemna, zakapturzona postać. Chłopiec znieruchomiał i powstrzymał oddech, gdy zorientował się, że nieznajoma – podobnie jak on sam – kryje się przed ludzkimi oczami. Wyglądała na wieśniaczkę, a taka przecież nie miała tu nic do roboty. Ogarnęło go oburzenie i wyszedłby z kryjówki, gdyby nagle nie dostrzegł zawiniątka, które niosła nieznajoma, torby uszytej z kawałka starego gobelinu. Znał tę torbę, należała do zielarki Merdice. Rozpoznałby ją choćby tylko po zapachu: ostrej, drażniącej woni ziół. Mal ledwie odważył się zamrugać. Najmniejszy ruch, ślad oddechu wystarczyłby, żeby Merdice go zauważyła. Rozejrzała się podejrzliwie dookoła, jakby wyczuła jego obecność. Chłopiec lękał się jej od chwili, gdy zjawiła się w Malmgarcie pierwszego dnia zimy. Pan Rufus i inni mężczyźni spalili wtedy słomiane koła, żeby odstraszyć złe duchy, nie zdołali jednak odstraszyć Merdice. Ta bezdomna, obdarta kobieta stanęła przy drzwiach zamkowej pomywalni i poprosiła o coś do jedzenia. Zrobiła to bez śladu lęku i uniżoności. Później obrzuciła spojrzeniem zamek, przyglądając się uważnie różnym szczegółom konstrukcji, i w końcu zapytała, czy pan Rufus nie potrzebuje zielarki do pracy w destylarni. Jakby skądś wiedziała, że staruszka, która się tym zajmowała, niedawno umarła, pozostawiając inwentarz i domowników wielmoży bez naparów i proszków niezbędnych do leczenia chorób i ran. Służba szeptała, że Merdice ma złe spojrzenie, że rozmawia z umarłymi w ruinach po drugiej stronie potoczku, że umie włożyć swoje myśli do cudzej głowy albo je stamtąd wydobyć. I wszyscy byli zgodni, że bardzo różni się od innych ludzi. Mal natomiast sądził, że zielarka prawdopodobnie piecze na rożnie dzieci, zwłaszcza zaś nieposłusznych małych chłopców. Obserwując ją ukradkiem w destylarni, dowiedział się, że podczas pracy rozmawia sama ze sobą lub z niewidzialnymi duchami. Raz zastał ją, gdy siedziała wyprostowana, wpatrzona nieruchomo przed siebie, jakby w transie. Kiedy przyłapywała go na szpiegowaniu, odwracała się błyskawicznie i wypędzała go, wymachując gniewnie pięścią. Wydawała mu się niewiarygodnie stara i pomarszczona, chociaż miała niewiele siwych włosów i kroczyła prosto, wyniośle, co zaskakiwało w zestawieniu z jej chudą, kanciastą postacią. W bystrych, ciemnych oczach dostrzegał niepokojący błysk, jak u dzikiego orła. Teraz Merdice odwróciła się i z niepokojem zmierzyła wzrokiem gobelin. Chłopiec zrozumiał, że już za chwilę wszystko się skończy. Zielarka podeszła bliżej i skubnęła gobelin, potem obmacała przez grubą tkaninę mur; w pustej przestrzeni nie zdołałby się ukryć żaden dorosły mężczyzna ani kobieta. Wzruszyła ramionami i popatrzyła ze złością na gobelin. Po omacku wyjęła z torby niewielką kryształową buteleczkę. Zbliżyła ją na chwilę do świecy. Wewnątrz buteleczki krążyła podobna do dymu substancja. Na moment do ścianki przylgnęła miniaturowa twarzyczka, podobne do kwiatów rączki zacisnęły się w piąstki, po czym istotka odsunęła się, zawirowała, ciągnąc za sobą jasne włosy. Wydawało się, że szuka drogi ucieczki, unosząc się i pchając drewniany korek, a później znów okrążając wnętrze butelki. Mal nigdy nie widział takiej interesującej zabawki. Nagle wezbrała w nim gwałtowna chęć posiadania maleńkiej pani w szklanej buteleczce – buteleczce ze szkła przezroczystego, co samo w sobie było prawdziwym cudem. Mimo to nawet nie drgnął w swojej kryjówce i tylko z tęsknoty otworzył szerzej oczy. Nagle Merdice ukryła buteleczkę w fałdach obszernej sukni i odwróciła się ku komuś nadchodzącemu. – Merdice?! Co tu robisz? – zapytała Ysa, najwyraźniej starając się nie urazić zielarki. – Nikt po ciebie nie posyłał. – Chodzi o dziecko – padła odpowiedź. – Mam lekarstwo na poród martwego dziecka. Chcę je zobaczyć, zanim wszystkie opuścicie ręce. – Spojrzała prosto w oczy Ysie, która najwyraźniej zamierzała odmówić. Zaczęła już kręcić przecząco głową, gdy nagle zesztywniała, a jej spojrzenie znieruchomiało. – Dobrze – odparła służebna. Kiedy otworzyła drzwi, Mal zdołał dostrzec wnętrze komnaty, gdzie kilka milczących kobiet otaczało panią Eirenę, bladą i nieprzytomną, jęczącą cicho. Stojąca przy łożu położna trzymała coś błękitnoszarego owiniętego w skrawek białego płótna. Wszystkie głowy zwróciły się gniewnie ku Merdice, gdy Ysa przerwała milczenie. – Ta Mądra Kobieta ma lekarstwo dla dziecka – oświadczyła martwym głosem. Otyła położna zaczęła się podnosić, a jej pomocnice odwróciły się z oburzeniem, ale Merdice podniosła rękę i wszystkie znieruchomiały. – Teraz dobrze – powiedziała. – Tak jest znacznie lepiej. Wślizgnęła się do komnaty i wyciągnęła ręce po dziecko. Trzymając je jedną ręką, drugą wyjęła buteleczkę spomiędzy fałd sukni, obluzowała korek zębami i podsunęła naczyńko pod nosek niemowlęcia. Wirująca w nim szara mgiełka zniknęła. Niemal natychmiast dziecko odetchnęło, zaczęło kaszleć, pluć i zaniosło się płaczem. Merdice zwróciła dziewczynkę położnej i szybko wyszła na korytarz. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil. Ysa pamiętała, że powinna zamknąć drzwi. Później zawołała: – Dziecko żyje! – Nazywa się Aislinn – powiedziała cicho pani Eirena. Wówczas Mal ponownie znalazł się naprzeciw Merdice, której uwagę znów przykuł gobelin. Z niedowierzaniem kręciła głową, przyglądając się tkaninie. Tym razem dostrzegła wyszarpaną nisko dziurę i skoczyła ku niej jak kot. Mal rzucił się do ucieczki. Biegł tuż przy ścianie, osłonięty gobelinem, a zielarka tuż za nim. Choć strach nie ściskał go za gardło, nie ośmielił się wzywać pomocy. Przecież był intruzem w komnatach pani Eireny. Wiedział, że nikt go nie uratuje, a zbawczy gobelin wkrótce się skończy. Nagle uderzył w wystający wspornik, potknął się, potoczył i zaczął spadać z wąskich stopni. Szczęściem zdołał się zatrzymać. Z dołu biło światło i słychać było głosy. Przyciskając się do ściany, zsuwał się ze schodów tak szybko, jak tylko potrafił, niepewnie sięgając do następnego stopnia krótkimi dziecinnymi nóżkami. Spodziewał się, że w każdej chwili złapie go szponiasta ręka. A jeśli Merdice zmieniła postać i będzie go ścigać jako wilk, wielki szczur, a może nawet pająk? Schody kończyły się tuż przed wąskimi drzwiami. Mal pchnął je gorączkowo. Chłopiec wpadł do niewielkiego, podobnego do szafy, znajomego pomieszczenia. Należało do kuchennego królestwa i jego cudownych, życzliwych bogiń. Wygramolił się więc ze spiżarni do rozjaśnionej blaskiem ognia kuchni, przesyconej zapachem piekącego ślę mięsa. Otoczyły go kuchenne bóstwa. Kucharka wzięła na kolana i uspokoiła słodkim ciastkiem, przykładając jednocześnie zimne ostrze noża do rosnącego na czole guza. – Był w tej brudnej dziurze w kobiecym skrzydle zamku – zauważyła kucharka, zgarniając mu pajęczyny z włosów. – Na pewno przypatrywał się porodowi. Czy właśnie tam byłeś, paniczu? – Złoiliby mu skórę, gdyby się o tym dowiedzieli – zachichotała nerwowo któraś z jej pomocnic. – To już bez znaczenia – odrzekła kucharka. – Nie powiemy im o tym i nigdy się nie dowiedzą. Szkoda, że tamto biedactwo urodziło się martwe. A pani Eirena ostatecznie została oszukana przez los. Tyle się namęczyła, żeby zajść w ciążę. Zdaje się, że w końcu to nie jej potomstwo, ale mały Mal będzie naszym panem. To mi wcale nie przeszkadza. Chłopiec omiótł spojrzeniem ich twarze i wyprostował się, świadomy, że ma coś ważnego do powiedzenia. – Dziecko żyje – oświadczył z powagą. – Merdice przyszła i maleńka pani z buteleczki weszła do nosa dziecka. – Merdice?! – powtórzyła z niedowierzaniem kucharka i na dźwięk tego imienia wszystkie kobiety spojrzały po sobie z niepokojem. – Cóż za niewiarygodna historia! Mały musi być ciągle przestraszony. Maleńki, stara Merdice nigdy nie przyszłaby do zamku. Wszystkie zewnętrzne drzwi są zamknięte, zresztą nikt by jej nie wpuścił. Nie musisz się jej obawiać – przytuliła go mocniej i wręczyła następne ciastko. Mal skulił się na kolanach kucharki i wepchnął ciastko do ust, rozsypując okruchy na brudny fartuch. Ogarnęła go senność. Uderzył piętami o kolana kucharki i poruszył się, walcząc ze snem. Daremnie, bo już po kilku minutach mocno spał, ściskając w brudnej rączce na pół zjedzone ciastko. II Mal widywał Aislinn tylko wtedy, gdy niańka nosiła rozkrzyczane niemowlę po dziedzińcu, albo już nieco podrosła, gdy chwiejąc się na nóżkach, kroczyła po nierównych płytach kamiennej posadzki wielkiej sali. Niańka szła tuż za nią, bacząc, by nie upadła i nie zrobiła sobie krzywdy. Ale żadna niańka nie mogła jej upilnować i chłopiec cieszył się w duchu, kiedy Aislinn upadła albo pobrudziła swoją piękną sukienkę, tuląc się do wielkiego, zabłoconego psa. Przez cały czas Mal obawiał się, że z powodu Aislinn wuj Rufus odeśle go pewnego dnia, tak jak to zapowiadały służebne. Wszyscy uważali, że Aislinn jest ślicznym dzieckiem i kobiety przy lada okazji wynosiły ją pod niebiosa. Ten brak lojalności bardzo bolał chłopca. Uważał kuzynkę za nieznośnego bachora. Kiedy trochę urosła, zaczęła wszędzie za nim chodzić i Mal nie potrafił się jej pozbyć. Błoto i woda jej nie odstraszały; nie odstępowała go, choć moczyła brzeg haftowanej sukienki i cienkie, ozdobione koralikami atłasowe trzewiczki. Wprawdzie w każdej chwili mógł wsiąść na kucyka i odjechać, lecz miał wtedy poczucie winy, gdyż zawsze czekała na jego powrót. Kiedy Aislinn skończyła sześć lat, a Mal dziesięć, pani Eirena zaprzestała bezowocnych prób kierowania jej postępowaniem. Aislinn ubrana rankiem w bogatą sukienkę z drogiej tkaniny, ozdobioną koralikami i wymyślnymi haftami, zrzucała z siebie ciężki, niewygodny strój gdzieś na łące czy w oborze i bawiła się w koszuli, która nie zawadzała w bieganiu, wspinaniu się na mury i konnej jeździe. Podobnie było z bucikami, których nigdy nie odnajdywano, chyba że oddała je innemu dziecku, a zresztą po całym dniu gonitwy delikatne trzewiki nie nadawały się już do noszenia. Pod koniec dnia Aislinn wyglądała jak leśna nimfa w przepasanej łodygą winorośli krótkiej koszulce i wianku na rozpuszczonych włosach, które spadały jej na plecy jak jasny płaszcz. Mal nie pamiętał chwili, kiedy został niewolnikiem Aislinn. Może stało się to w dniu, w którym pozwolił jej wsiąść za sobą na konia; stary Baldhere już dawno ustąpił miejsca wysokiej, łagodnej klaczy. Pędzili wtedy, śmiejąc się na cale gardło, gdy klacz przeskakiwała przez strumienie, a wiatr porywał ich okrzyki. Mógł to być dzień, w którym chcąc ją nastraszyć, by przestała wszędzie za nim chodzić, podkradł się do Aislinn w lesie. Leżała na ziemi w otoczeniu polnych myszy, nornic i innych małych zwierzątek wychodzących z norek na jej wezwanie. Cichym, obcym głosem wypowiadała niezrozumiałe słowa. Gdy go dostrzegła, roześmiała się i szepnąwszy coś, przegnała porośnięte futrem towarzystwo. Po chwili znów coś powiedziała i na jej wyciągniętym palcu usiadł motyl, potem drugi, trzeci, aż w końcu pokryły całe ramię i barwną chmurą krążyły nad głową. Chłopiec wyszedł z ukrycia, chcąc się lepiej przyjrzeć małym stworzonkom o kolorowych skrzydełkach. – Jak to zrobiłaś? – zapytał podejrzliwie. Aislinn uśmiechnęła się, machnęła ręką i motyle ponownie się rozproszyły. – Ach. Wymawiam ich imiona i przychodzą do mnie – odrzekła. – Och, Malu, pokaż mi miejsce, w którym Tavis zobaczył wielkiego kota. A może się boisz, że ten kot jeszcze tam jest? Mal oczywiście wcale się nie bał i spędzili ten dzień w starożytnych ruinach, gdzie mignął im wielki, srebrzysty kot, który na ich widok błyskawicznie schował się do ciemnej kryjówki między przewróconymi kamiennymi blokami. Aislinn zaczęła wtedy znowu nucić w taki sam sposób jak przedtem. Kot odpowiedział gardłowym pomrukiem, a po chwili wyszedł znów na słońce i mrugając leniwie oczami, rozejrzał się szukając źródła głosu. – Przestań! – szepnął pośpiesznie chłopiec, czując, jak włosy stają mu dęba z przerażenia, gdy wielki drapieżnik zbliżał się ku nim bezszelestnie. – Co się stało? Boisz się? – Udała zaskoczenie, ale w jej oczach zapaliły się figlarne ogniki. – Tak! – wypalił chłopiec. Śnieżny kot dostrzegł ich teraz i koniuszek jego ogona poruszył się lekko, gdy z zainteresowaniem przyglądał się chłopcu skośnymi, złocistymi oczami. – Odeślę go, jak mi dasz słowo, że pozwolisz mi ze sobą wszędzie chodzić – odparła rezolutnie dziewczynka. – Bo opowiem wszystkim, że bardzo się przestraszyłeś śnieżnego kota. – Jak tak powiesz, to wszyscy będą się śmiać ze mnie. – Nie, nie zrobię tego. Mogę im powiedzieć, że go pogłaskałeś. Złapała chłopca za rękę i wyszła na polanę, pociągając za sobą. Wielki kot szedł ku nim miękko, z opuszczoną nisko głową. Mal, patrząc na zwierzę, zapomniał o wpajanych przestrogach. Przestał dostrzegać w nim niebezpieczną bestię. Zobaczył oto bajecznie silną istotę, władcę zwierząt, który usiadł spokojnie tuż przy stopach Aislinn i spojrzał na nią uprzejmie. Chłopiec wyczuł ciekawość, jaka ogarnęła kota, kiedy dziewczynka dotknęła jego głowy, jego gotowość do wykonania jej poleceń. Na nalegania Aislinn Mal również dotknął głowy drapieżnika, zważając jednak, by nie wypuścić ręki kuzynki. Na chwilę obudziła się w nim niepokojąca świadomość, że mieszkańcy Krainy Dolin nie mają pojęcia o istnieniu siły tak potężnej i starożytnej jak sama ziemia, siły, która łączy wszystkie zwierzęta, darząc je wiedzą niedostępną dla niego i dla jego współplemieńców. Aislinn zwróciła się jakimś słowem do wielkiego kota, który wstał i odszedł bez pośpiechu. Zatrzymał się nawet na moment, by spojrzeć w stronę ludzkich zagród, zanim ponownie zniknął w swojej grocie. – Teraz możesz powiedzieć pasterzom, że dotknąłeś śnieżnego kota – oświadczyła dziewczynka. – Nie uwierzyliby mi – Mal pokręcił głową. – Ty lepiej też nie mów o tym nikomu, bo pomyślą, że się przechwalasz. Jak poznałaś jego imię? Aislinn uklękła wśród kwiatów i zaczęła do nich przemawiać; tylko niektóre zrywała i dokładała do niewielkiego bukietu. – Wszystko ma imię – odrzekła z irytacją. – Wystarczy popatrzeć i już się wie. Nawet ludzie mają imiona, chociaż trzymają je w tajemnicy. – Ja mam na imię Mal i nie robię z tego sekretu. – To nie jest twoje jedyne imię. Nie wolno ci wyjawić nikomu tego drugiego imienia. Musisz o tym wiedzieć! Zwierzęta nie ukrywają ich przede mną. – Spojrzała na chłopca i jej twarzyczka nagle spoważniała. – Czy mówią je tobie, Malu? – Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział pogardliwie. – Tylko dziewczyny muszą znać imiona. Nie wydawało mu się czymś niezwykłym to że Aislinn przemawiała do roślin, tak że gałęzie z ukrytymi owocami zbliżały się do niej, albo namawiała owoce, by spadły z drzew, kiedy była głodna. Wypowiadając jakieś imię, dziewczynka umiała nawet usunąć ból skaleczeń czy zadrapań i zatamować krew z nich płynącą. Z dziecięcą łatwością Mal zaakceptował zdolności swojej kuzynki jako część świata Malmgarthu, na równi z wielkim, czerwonym dyskiem wschodzącego słońca, rosą, która każdego ranka spadała nie wiadomo skąd na trawę i kwiaty, czy nowymi cielętami i źrebiętami w magiczny sposób pojawiającymi się u boku swych matek oraz istnieniem innych stworzeń tak młodych jak oni sami. Aislinn lubiła wymykać się z zamku przed świtem i chodzić boso po rosie. Matka i służebne od dawna już zaniechały prób zatrzymania jej w kobiecych komnatach i wyuczenia takich pożytecznych umiejętności, jak szycie, haftowanie czy plotkowanie. Kiedy Mal się długo nie pojawiał, dziewczynka wysyłała ptaka, żeby zaćwierkał w jego oknie, albo psa, który wskakiwał na jego łóżko i lizał mu twarz, przez cały czas depcząc go wielkimi łapami. Później skradali się do kuchni, gdzie kucharki właśnie zaczynały pracę i Mal zabierał otrzymane ciastka lub kromki chleba. Następnie wstępowali do mleczarni po kubki świeżego, ciepłego mleka. Dopiero wtedy odwiedzali konie w stajni i jedli śniadanie w sąsieku, obserwując stajennych zaprzęgających konie. Przejażdżka wozem zapewniała im całodzienny pobyt na okalających zamek polach, skąd mogli wędrować we wszystkich kierunkach, udając, że są banitami z Wielkiego Pustkowia, zamierzającymi złupić Malmgarth, lub obieżyświatami po raz pierwszy odwiedzającymi Krainę Dolin. Ta sytuacja zadowalała pana Rufusa, ale nie jego siostrę. – Ten chłopiec wcale się nie uczy – zwykła mawiać przy kolacji w wielkiej sali. Mal i Aislinn od dawna powinni byli leżeć w łóżkach, lecz często pozwalali sobie na podglądanie niczego nie podejrzewających dorosłych. – Ten chłopiec – ciągnęła pani Eirena – gania po okolicy jak zając i uczy Aislinn karygodnych sztuczek. Ona nigdy nie nosi butów, jeździ konno z zadartą koszulą, przesiaduje w oborze i stajni i wciąż zadaje się ze służbą, zachowując się tak, jakby nie była lepsza od nich. Ten chłopiec to młody dzikus, a nie odpowiednie towarzystwo dla szlachetnie urodzonej panienki! – Powinnaś więc sprawić jej kilka strojów do konnej jazdy – oświadczył pan Rufus z szerokim uśmiechem. – A chłopiec w ten sposób lepiej pozna okolicę, niż gdyby leśniczy towarzyszył mu przez cały dzień. Niech jeszcze przez jakiś czas cieszy się wolnością i w końcu sam poczuje się włodarzem. Aislinn tylko na tym skorzysta, kiedy pewnego dnia obejmie tu rządy. Będzie potrzebować gospodarza, który zna każdy kamień i ścieżkę w Malmgarcie. – To jej przyszły małżonek będzie tu panem, a nie twój wychowanek – odparła z przekąsem pani Eirena. – Chociaż przypuszczam – dodała niechętnie – że jako nasz bratanek może pozostać tutaj tak długo, jak zechce. – Obcy nie może rządzić Malmgarthem – odrzekł na to jej brat. – Musi się kochać tę ziemię, gdyż inaczej nie będzie rodziła. To wrodzony dar. – Nonsens – zaprzeczyła Eirena. – Mówisz o ziemi tak, jakby była żywa. – Bo jest, pani siostro, bo jest – odpowiedział Rufus. Wzmianka o przyszłym małżonku Aislinn, który miałby przybyć do Malmgarthu, tylko rozbawiła dziewczynkę i jej kuzyna. Dobrze wiedzieli, co stałoby się z intruzem. Aislinn rozkazałaby winnej latorośli związać go mocno, chmurom – zmoczyć ulewą, a wilkom – przepędzić. W ich myślach ten niepożądany przybysz nierozerwalnie łączył się z Chlodwigiem, drobnym człowieczkiem w podeszłym wieku. W porównaniu z barczystym, hałaśliwym opiekunem Mala i Aislinn pełnomocnik pana młodego wyglądał jak zeschły liść trzęsący się w podmuchach humoru Rufusa. Na uczcie weselnej ledwie skosztował jadła z talerza, który miał dzielić z panną młodą. Aislinn ze wstrętem odsunęła mięso na jego część talerza. Podobnie postąpiła z innymi potrawami, których nie chciała jeść. Głęboko za to zaczerpnęła z kielicha, którego Chlodwig tylko dotknął ustami. Wyglądał jak zaniepokojony stary kogut, którego lubią podskubywać młodsze osobniki. Podczas tej uroczystej biesiady dziewczynka śmiała się z niego w duchu i wymieniała spojrzenia z siedzącym naprzeciw Malem, który w nowym, niewygodnym ubraniu wciąż wiercił się na stołku. Aislinn i Mal szybko zapomnieli o tej uroczystości. Za osiem lat pan młody miał przybyć do swej małżonki, żeby objąć w posiadanie jej posag. Malmgarth, ale dzieciom okres ten wydawał się wiecznością. Podobny do wychudłego ptaka Chlodwig i Hrok rychło przestali dla nich istnieć. Nic nie mogło zmusić Aislinn i Mala, by zachowywali się tak, jak zdaniem pani Eireny powinni zachowywać się młody szlachcic i szlachcianka (skądinąd niewiele wiedziała ona o wychowaniu dzieci i o sposobach ich kontrolowania). Najlepiej powiodła się jej próba nastraszenia obojga, ale długotrwałego efektu też nie osiągnęła. Kiedy Aislinn była już na tyle duża, że na swych krótkich nóżkach deptała Malowi po piętach, pani Eirena opowiedziała im ponurą historię o czarnym wozie. Trzymała przy tym Mala za ramię, wpijała w nie paznokcie i, patrząc mu prosto w oczy, uświadomiła straszny los, jaki czeka jego i Aislinn, jeżeli się nie poprawią. – Jest wielki, czarny wóz, pokryty dziwnymi napisami Dawnego Ludu, i ma on dwa koła, które obracając się hałasują głośno jak grom. Ciągnie go obdarty ze skóry wół, który już dawno zdechł, lecz złe uczynki małych dzieci dodają mu sił. Jeździ on po domach, w których żyją małe złe dzieci, doprowadzające do rozpaczy swoje matki. Kiedy wóz się zatrzyma, wtedy woźnica, ghul w długiej, szarej opończy, schodzi na ziemię, bierze wielki hak do siana, łapie nim dzieci i wsadza je do wozu, z którego nie mogą zejść, choćby nie wiem jak krzyczały i płakały. Ghul zabiera je daleko, tam gdzie pożerają je wilki, kriki i inne złe stwory, którym smakują złe dzieci. Czy chcielibyście, żeby ten czarny wóz przybył po was do Malmagarthu, wy przekorne, nieznośne dzieciaki? Ciarki przebiegały Malowi po grzbiecie za każdym razem, kiedy słyszał tę opowieść, nawet gdy był już za duży, by się lękać takich bajek. Ale Aislinn zawsze słuchała matki z otwartymi ustami, nie odrywając od niej wzroku, bez względu na to, jak często pani Eirena usiłowała ukarać córkę, strasząc ją czarnym wozem. Wydawało się, że dziewczynka niemal bez przerwy wymyśla coraz to nowe psoty, robiąc właśnie to, czego jej wyraźnie zakazano, a im bardziej przerażało to Mala, tym większy budziło w niej zachwyt. – Chodźmy do ruin Dawnego Ludu – zaproponowała po kolejnej reprymendzie z powodu straty jeszcze jednej pięknej sukienki, która tym razem utonęła w rzece. – Do ruin, w których kiedyś pokazałam ci śnieżnego kota, pamiętasz? – To zakazane miejsce – zaoponował Mal. – Dawni Ludzie zostawili tam jakiegoś ducha, który nie dopuszcza nikogo obcego. To dobre miejsce – powiedziała stanowczo Aislinn. – A teraz chodź ze mną albo pójdę tam sama. Chłopiec zaprzestał protestów. Większą zbrodnią niż towarzyszenie Aislinn byłoby pozostawienie jej samej w niebezpieczeństwie. Opuściwszy zamek, przeszli przez zwodzony most. Z drugiej strony mostu, na skraju lasu, stały chaty sług i robotników rolnych, którzy w czasach pokoju mieszkali poza murami zamku. W lesie, gdzie rosły wielkie, omszałe drzewa, w kamiennej chałupie, której ściany mocniej łączył mech niż niewidoczna zaprawa murarska, osiedliła się stara Merdice. Kręta ścieżka prowadziła z jej domostwa do zamku. Chodziła nią codziennie do destylarni, żeby sporządzić potrzebne lekarstwa. Mal jęknął. To był jeszcze jeden zabroniony sposób spędzania czasu: podpatrywanie zielarki. Na szczęście dzisiaj drzwi jej chaty były zamknięte i dym nie uchodził z otworu w dachu. Duży, łaciaty kot mył się starannie na progu. Usłyszawszy ich kroki, podniósł czujnie” oczy i nie opuszczając łapy, przyglądał się intruzom. Kiedy Aislinn podeszła do niego, wymawiając zrozumiałe dla zwierzęcia słowa, które Mal już znał, kot odwrócił się, dał susa i zniknął w krzakach. – Poszedł zawiadomić Merdice – osądził chłopiec. – Ona zawsze wie o wszystkim, co robimy, wszystko wypatrzy swoimi złymi oczami. – Nie, nie wie – zaoponowała Aislinn. – To tylko stara kobieta. Nie boję się jej. – A właśnie, że się boisz. Zawsze przebiegasz obok destylarni najszybciej, jak tylko potrafisz. – Już nie. Myślę, że chciałabym kiedyś z nią porozmawiać. Czy aby ty się jej nie obawiasz? – Obawiać się jej? Prędzej bałbym się starego Chlodwiga. Pod tymi jednak przechwałkami kryły się przeniknięte strachem wspomnienia, w których Merdice i Aislinn łączyła jakaś silna więź. Chłopiec niewiele pamiętał poza tym, że schował się za gobelinem i że Merdice szukała go, uderzając w grubą tkaninę. Jeżeli Aislinn przebiegła obok destylarni tak szybko, jak tylko mogła, to tylko dlatego, że chciała go dogonić. Ruiny odwiedzali tylko podczas dłuższych konnych wypraw. Znajdowały się na pobliskim wzgórzu, a kamienne bloki ze strzaskanych murów leżały aż u jego podnóża, tak że przed dotarciem na szczyt trzeba było pokonywać prawdziwy labirynt. Nie znali przeznaczenia zniszczonego budynku, gdyż niewiele z niego pozostało poza stosem zdobionych ościeżnic i nadproży oraz powalonymi pięknie rzeźbionymi kolumnami z niebieskawego kamienia, które tak dobrze zniosły wszystkie niepogody, iż nadal na nich widniały niezrozumiałe symbole. Te symbole i ślady bytności poprzednich mieszkańców okolicy zwanej obecnie Malmgarthem niepokoiły Mala. Czuł, że ludzie dopiero niedawno przybyli do Krainy Dolin, a i to tylko na jakiś czas. Jeżeli budowniczowie takiego ogromnego gmachu opuścili go dawno temu, to pewnego dnia i Malmgarth może spotka taki sam los. Aislinn nie nurtowały podobne obawy. Krążyła po ruinach, rozglądając się tak uważnie, jakby ich nie zwiedzała, tylko szukała czegoś, co tylko ona jedna mogła rozpoznać. Mal wspinał się tuż za nią, żeby nie stracić jej z oczu, gdyż w każdej chwili mogła zniknąć w jednym z ciemnych otworów, które kusiły każdego nieostrożnego, acz ciekawskiego wędrowca. Nie zapomniał śnieżnego kota, który przed dwoma laty zamieszkiwał jedną z takich grot. Dziewczynka nie chciała tym razem myszkować tam gdzie zwykle. Przywołała kuzyna ruchem ręki i wspięła się na szczyt sterty popękanych kamiennych bloków, skąd spojrzeli na miejsce, które kiedyś mogło być dziedzińcem niewielkiego zamku. To niedogodny teren do budowy twierdzy – orzekł chłopiec. – Za daleko od pól i łąk. – To nie był zamek – odparła Aislinn, rozglądając się wokół. – Do tego miejsca przybywali ludzie, żeby odzyskać siły. Chodź, tam coś jest. – Nie musisz go słuchać, moja śliczna. On nie może ci rozkazywać. W jej oczach pojawił się nieprzyjemny błysk triumfu, ale Aislinn cofnęła się o krok w stronę Mala. – Mal jest moim przyjacielem – oświadczyła – i lubię go bardziej niż ciebie, mimo że jesteś moją opiekunką. Mal nie pozwoli mnie skrzywdzić. I nigdy nie pozwalał. Odwróciła się szybko i podeszła do chłopca. Przez długą chwilę Mal i zielarka patrzyli sobie w oczy z nieufnością i niechęcią. Wreszcie Merdice odwróciła się, chwyciła srebrną czarę i wepchnęła ją do torby, mamrocząc coś gniewnie pod nosem. Po tym spotkaniu Mal zaczął uważniej obserwować zachowanie Merdice i z niemiłym zdziwieniem spostrzegł, jakże często pojawiała się w polu widzenia Aislinn, czy to lecząc chorych ludzi i zwierzęta, czy też zbierając w pobliżu zioła. Z destylarni obserwowała bowiem okno komnaty dziewczynki w kobiecym skrzydle zamku oraz drzwi wychodzące stamtąd na dziedziniec. Pani Eirena sposępniała jeszcze bardziej, gdy jej córka wyrosła na wysoką dziewczynę o gibkiej postaci, długich, zgrabnych kończynach i szarych oczach, niepokojąco; często zapatrzonych w dal. Uważano, że młode panny szlachetnego rodu powinny się zastanawiać tylko nad tym, jak najpiękniej wyglądać albo nad barwą wełny, której zamierzały użyć do tkania gobelinu czy haftowania. Aislinn wszakże zadawała pytania, a powinna była milczeć i nie poszerzać swej wiedzy. – Matko, skąd przybyliśmy? To znaczy, z jakiego świata, zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin? – Zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin? Nie mieszkaliśmy w innym świecie, moje dziecko. Nasi przodkowie przybyli tutaj na długo przed wojną z Alizonem i zbudowali zamki i zagrody. Nie istniało żadne „przedtem”. Kto ci podsunął taką myśl? Mal, a może Merdice? – Mal tego nie wie, Merdice również. A jeśli wie, to nie chce mi powiedzieć. Nie sądzę jednak, żeby to wiedziała. Jest tylko służebną. – Tak, istotnie, jest tylko służebną i nie powinnaś tak często z nią rozmawiać. Nie wypada, żeby szlachetnie urodzona panienka spoufalała się ze służbą. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym ją odprawiła. – Merdice jest moją opiekunką i musi tu pozostać. Nikt nie zna tak pól i gajów Malmgarthu jak ona i nikt nie wie, gdzie rosną potrzebne zioła. Nie musisz obawiać się Merdice, matko. Nie ma w niej nic złego. – Cóż za szczególne, dziwaczne myśli przychodzą ci do głowy, córko? Za trzy lata już nie będziesz miała czasu na zastanawianie się nad takimi głupstwami jak tajemne moce i czary. Będziesz musiała troszczyć się o swego małżonka, a wkrótce potem i o dzieci. Gdybym tylko trzymała cię krótko, kiedy byłaś Mala, i zabroniła ci biegać wszędzie za Malem... – Nie zdołałabyś zatrzymać mnie wtedy w zamku, matko, tak jak teraz nie możesz powstrzymać mnie od robienia tego, co uważam za słuszne. Cóż to za mowa?! Czy chcesz złamać mi serce po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?! – Są rzeczy, które muszę zrobić, matko. – Nonsens. Jesteś młodą, szlachetnie urodzoną panną i nie musisz nic robić poza wyjściem za mąż i urodzeniem dziedzica dla Malmgarthu. – Nie, matko, są jeszcze inne, ważniejsze rzeczy do zrobienia. – Rzeczywiście! A kto zdecydował, że musisz być taka wyniosła i ważna? Jesteś tylko dziewczyną, moja droga, i pewnego dnia przekonasz się, jak niewiele znaczysz! Na usta Aislinn wypłynął dziwny, tajemniczy i smutny uśmiech, a uśmiechała się bardzo rzadko. – Matko, każdy człowiek jest ważny. Teraz, gdy Mal skończył siedemnaście lat, Rufus na dobre zaczął uczyć go obowiązków gospodarza włości i Aislinn już nie mogła mu tak często, jakby chciała, towarzyszyć. Jeździł ze stryjem na jesienne jarmarki, gdzie sprzedawano lub kupowano zboże, żywy inwentarz, len i pokrzywę do tkania, a także piękne materiały na suknie dla pań z Malmgarthu oraz niezliczone inne towary wystawiane w namiotach i osłoniętych płachtami kramach. Tylu sług z Malmgarthu, ilu można było oderwać od pracy, wyruszyło pewnego dnia na jarmark z wozami pełnymi towarów na sprzedaż. Z tejże okazji zabrały się też damy. Aislinn, jej matka oraz dwie ciotki miały cały wóz dla siebie, ale dziewczynka zdołała z niego uciec, przesiadła się na konia i przyłączyła do Mala. Gdy zaś dotarli na targ, poszła z Malem i Rufusem obejrzeć zwierzęta pociągowe i sprzęt rolniczy. Skończyła trzynaście lat i stawała się młodą damą, lecz wciąż żywiła wstręt do długich, sztywnych od haftów sukien, w których się dusiła, nie cierpiała też towarzystwa innych szlachetnie urodzonych pań i ich córek. Z wiekiem przestała już jednak zrzucać krępujący ciało strój i tańczyć na łące w cienkiej koszuli. Pani Eirena zaś uległa na tyle, że pozwalała jej nosić krótsze spódnice do konnej jazdy i wysokie buty. Aislinn wszakże nadal uwielbiała chodzić boso po rosie, z rozpuszczonymi jasnymi puklami, których nie przytrzymywała siatką ani nie upinała grzebieniami i szpilkami, jak przystałoby na damę. Mal również nie lubił oglądać jej w strojnych sukniach z włosami splecionymi w warkocze, ciasno okręconymi wokół głowy. Na jarmarku Aislinn przechadzała się w towarzystwie Mala, z równym zainteresowaniem przyglądając się ludziom, jak i wystawionym na sprzedaż towarom. Miała na sobie skromny strój do konnej jazdy i mierzyła wzrokiem inne młode panny w eleganckich sukniach, specjalnie włożonych na tę okazję, chcąc spodobać się ewentualnym konkurentom. Ugodziło ją wiele ciekawskich i chytrych spojrzeń. Mal widział, jak dziewczęta szepczą, osłaniając usta dłońmi i wachlarzami. Chociaż Aislinn interesowała się tylko towarami, które oglądała w kramach – srebrnymi ostrogami, ozdobami do uzd i wodzy, dzwoneczkami do zaprzęgów i pięknymi, barwnymi derkami. Mala ubodły szydercze i lekceważące uśmieszki dziewcząt. – To jest panna Aislinn, która ma poślubić Hroka z Brettfordu – szepnęła któraś z dam stojących przy kramie tkacza. – Prawda, że nieładna i blada? Jej małżonka bardziej ucieszy jej posag niż taka żona! – Czy Brettfordowie przybędą na jarmark? – zapytała inna. – Jeśli tak, to starszy pan będzie mógł zobaczyć, jaką małżonkę wybrał dla swego syna. Nie wiadomo, kto jest jej ojcem. Pani Eirena nigdy nie chciała go nikomu pokazać. – Cicho! Idzie tu! Uciszcie się! Jeżeli Aislinn je usłyszała, nie dała nic po sobie poznać, ale Mal, mijając je, spiorunował spojrzeniem plotkarki. – Te gęsi coś za dużo gęgają. Pośpiesz się! – powiedział głośno do kuzynki. Aislinn wszakże nie przyśpieszyła kroku, gdyż zamierzała obejrzeć wszystko, co się dało. Uwagę jej przyciągnął stojący na uboczu postrzępiony namiot, przed którym kuglarz zabawiał grupkę widzów. Ciemnooki młodzian akompaniował kuglarzowi na jakimś instrumencie strunowym i to ku niemu skierowała się dziewczynka. Zwinnie przecisnęła się przez tłumek i stanęła przed chłopcem. Obdarty młody minstrel, który przez całe życie wędrował, utrzymując się z datków, i szlachetnie urodzona panna wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Minstrel był bliższy jej wiekiem od Mala. Jego ogorzałą twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Mal uznał to za nader śmiałe wobec wyżej postawionej od siebie osoby. Rozgniewało go to i postanowił nakłonić Aislinn do pójścia dalej. – Z drugiej strony targowiska jest ciekawsze widowisko – powiedział. – Ci kuglarze tutaj to tylko wędrowni żebracy, a w dodatku zachowują się bezczelnie wobec dam. – Och, spójrz, Malu – Aislinn zatrzymała się obok następnego kramu i jej oblicze nagle się zachmurzyło. – On ma ptaki w klatkach! Chciałabym kupić je wszystkie i wypuścić je na wolność! Zrób to, Malu! Mal chwycił ją za rękę i spróbował odciągnąć od szczebiocących więźniów. – Chodź dalej, Aislinn! Niech kupiec sprzeda te ptaki. Pożyją dłużej jako ulubieńcy dam, niż gdyby pozostały w lesie. – A czy ty chciałbyś zamienić wolność na długie życie w niewoli? – zapytała dziewczynka, a jej oczy zapłonęły gniewem. Zaparła się w ziemię i patrzyła ze złością na ptasznika, nie zważając na zaciekawionych i rozbawionych gapiów. Wszystkie oznaki świadczyły, że Aislinn nie ustąpi. Mal stłumił westchnienie i sięgnął po sakiewkę. Nie była wypchana, ale prawdopodobnie zdołałby skłonić ptasznika, by wypuścił na wolność wszystkie ptaki. – Małe ptaszki są dobrymi towarzyszami dla dam – zaczął z oburzeniem kupiec. – Że są w klatkach, to nie powód do zmartwienia. Im to wcale nie przeszkadza, są codziennie karmione i chronione przed sokołami i łasicami. Wielu z nas zadowoliłoby takie życie – zrzędził. Jednakże wziął od Mala sakiewkę i zaczął otwierać klatki. Czekający na małżonki mężczyźni zachichotali. Chłopiec zaczerwienił się po uszy i obrzucił zabójczym spojrzeniem Aislinn, a raczej miejsce, na którym stała przed chwilą. Odeszła, bo zapewne coś innego zwróciło jej uwagę. A może obdartus z namiotu kuglarzy poszedł za nią i ją porwał dla okupu? Każdy spotkany w tłumie lubieżnik mógłby zapłonąć na jej widok żądzą. Bez opieki Mala Aislinn mogły spotkać niezliczone nieszczęścia. Chłopiec przepchnął się przez tłum, przeklinając chmurzące się niebo. Poszedł prosto do namiotu igrców, ale kuglarz wraz z synem wciąż jeszcze zabawiał równie obdartych jak on sam widzów. Mal przeszukał teren wokół ich namiotu i wozu i nie natrafił na żaden ślad Aislinn. Żona kuglarza siedziała, tuląc w milczeniu niemowlę, przerażona gniewnym zachowaniem młodego panka. Mal zatrzymał się przed nią i zapytał: – Czy widziałaś młodą dziewczynę ubraną w czerwony kaftan i takiż strój do konnej jazdy? Kobieta spojrzała na niego z przestrachem. – Widziałam ją – szepnęła. – Ona jest jedną z nich, tak samo jak tamten chłopak. Jego matka umarła przy porodzie. Wolałabym, żeby umarł razem z nią i jego ojciec. Twoja panienka jest podobna do tego chłopca. Poznałabym każde z nich, po tym, co zobaczyłam... – Czy ten kuglarz jest twoim mężem? – Tak i to na moje nieszczęście. Trzymaj się od nich z daleka. On nie jest... – Długi cień padł nagle na namiot i kobieta urwała. W bladym świetle pochmurnego dnia Mal rozpoznał Merdice. Na jej widok zmartwiał. To spotkanie nie wróżyło nic dobrego. – Niektórzy, miast się wziąć do roboty, mielą językami po próżnicy – odezwała się zielarka. Żona kuglarza umknęła z dzieckiem. Merdice zaś zwróciła się do Mala: – Chodź, pokażę ci tę, której szukasz. Nie ma co, ładny z ciebie opiekun! – Wiesz, dokąd poszła? – Zawsze wiem, gdzie ona jest. – Ruchem głowy wskazała na najbliższy kram. – A co ty tu robisz? – Zainteresował się Mal. – Co ktoś taki jak ty ma do roboty na jarmarku? – Nic, zupełnie nic – odparła Merdice. Mal znalazł Aislinn w towarzystwie czterech innych panienek. Grupce rozszczebiotanych dziewcząt przyglądały się ich matki i służebne. Świergotały jak stado ptaków, opowiadały o swoich domach w odległych Dolinach, najwyraźniej zachwycone tym spotkaniem. Chłopak zajrzał tylko do namiotu i się wycofał. Merdice przystanęła obok niego, jakby zamierzała czekać. – Jesteś zadowolony? – spytała. – Nie – odrzekł. – Skąd ona je zna? Rozmowa z nimi najwidoczniej ją cieszy, a przecież w domu nie chce rozmawiać z innymi. Uważa, że dziewczyny są głupie i nudne. – I ma rację, ponieważ takie są – odparła złośliwie zielarka. – Czy już widziałeś jej przyszłego męża? Jest na jarmarku i Eirena przygotowuje ich spotkanie. – Nie obchodzi mnie to! – warknął Mal. – Czyżbyś był zazdrosny? Tylko dlaczego? Przecież zawsze wiedziałeś, że Aislinn nie jest dla ciebie. Rozgniewany młodzieniec uszedł kilka kroków, ale po chwili zastanowienia zawrócił i wszedł do namiotu. – Robi się późno, pani – zwrócił się uprzejmie do Aislinn. – Twoja matka będzie się niepokoić. W powrotnej drodze do namiotów Malmgarthów dziewczyna wzięła go pod rękę, westchnęła, nadal pasąc oczy obrazami jarmarku, i powiedziała uszczęśliwiona: – Nigdy dotąd tak dobrze się nie bawiłam. Musimy przyjeżdżać tu co roku i spotkać się z tymi, których teraz poznaliśmy. – Kim są dziewczęta, z którymi rozmawiałaś? – spytał jej towarzysz. – Nigdy przedtem ich nie widziałaś. – Och, to Mearr, Lilias i Ana! – odparła i podskoczyła lekko. – Czuję się, jakbym znała je od dawna. Są moimi przyjaciółkami. Czy nie wydaje ci się, że poznajesz przyjaciół od razu, kiedy spotykasz ich po raz pierwszy? I nie jest tak z nikim innym. A przecież nikt nie jest taki sam i nigdy nie będzie. Mam czworo przyjaciół – Mearr, Lilias, Anę i ciebie. Postanowiłam, że Merdice zostanie moją piątą przyjaciółką. Przeszła pieszo taki kawał drogi, żeby tylko móc mnie strzec. Chcę, żebyś poszedł do namiotu kuglarza i powiedział jej, by zamieszkała w namiocie mojej matki. – Ona tego nie zrobi – odparł Mal – a twojej matce to się nie spodoba. Merdice śmierdzi. Aislinn po chwili zastanowienia powiedziała: – Może masz rację. Moja matka nie spodziewałaby się Merdice. Ale jakoś ją przeciągnę na swoją stronę, sam się przekonasz. Mal z ulgą westchnął w duchu, lecz czekała go jeszcze jedna, najcięższa próba. Następnego dnia rano pani Eirena doprowadziła do dawno oczekiwanego spotkania Aislinn z jej przyszłym mężem, Hrokiem z Brettfordu. Hrok w niczym nie przypominał chudego jak szczapa, wielokrotnie wyśmiewanego Chlodwiga. Mal był przekonany, że znienawidzi go od pierwszego wejrzenia, i stało się to w chwili, gdy orszak z Brettfordu z Hrokiem na czele zbliżył się do namiotów Rufusa. Hrok dosiadał drobiącego nogami mlecznobiałego ogiera we wspaniałym rzędzie. Mal pomyślał gniewnie o pięknym malmgarckim siwku, którego jego stryj posłał panu młodemu jako weselny dar. Obok Hroka jechał jego ojciec na kasztanie, a poza nimi damy z ich domu. Brettford leżał zbyt daleko, by jego mieszkańcy mogli wygodnie podróżować wozami, dlatego jechali konno i wieźli przeznaczone na sprzedaż towary w konnych jukach. Pan Brettford, pani Eirena i pan Rufus wymienili wiele wspaniałych podarunków, podczas gdy Aislinn i Hrok sztywno stali obok siebie, czekając na zakończenie powitalnych formalności, po których miano ceremonialnie przedstawić żonę mężowi. Gdyby do spotkania doszło w Malmgarcie, Mal wymknąłby się, żeby ukryć miotającą nim zazdrość, ale tutaj, na łące, na której odbywał się jarmark, mógł tylko piorunować spojrzeniem Hroka, stojąc pomiędzy ustawionymi w dwuszeregu jedenastoma drużynnikami pana Rufusa. Aislinn dygnęła i natychmiast zapadła w milczenie, robiąc wszystko, żeby wydawać się bladą, apatyczną i omdlewającą. Mal wiedział, że jego kuzynka dąsa się, ponieważ zmuszono ją do włożenia sukni tak sztywnej, iż sama mogłaby stanąć obok swej właścicielki. W dodatku pani Eirena osobiście dopilnowała, by włosy Aislinn upięto w wymyślną fryzurę, która raziła u tak szczupłej dziewczynki, pozbawiając ją wrodzonej urody i zastępując czymś sztucznym. Hrok był wymuskanym młodzieńcem mniej więcej w wieku Mala. Zachowywał się z wystudiowaną uprzejmością, której jednak nie okazywał nikomu z Malmgartczyków. Wyjątek zrobił dla pana Rufusa i pani Eireny. Skinął obojętnie głową, kiedy przedstawiono mu Mala, który spoglądał na niego tak groźnie, jak tylko potrafił. Hrok dostrzegł nienawiść Mala, którego to bynajmniej nie obeszło, gdyby wzrok mógł zabijać, z rozkoszą uśmierciłby Hroka na miejscu. Zanim jarmark się zakończył, do Mala dotarły plotki, że Hrok jest zadowolony ze swej małżonki, aczkolwiek było bez żadnego znaczenia, czy zaakceptował ten związek. Jako najmłodszy syn musiał zadowolić się tym, co przyniósł mu los. Brettfordowie aluzyjnie przymawiali się o zaproszenie Hroka do Malmgarthu, ale Rufus udawał, że tego nie zauważa. W powrotnej drodze pani Eirena była aż sina z wściekłości na nieuprzejme zachowanie brata. III Od czasu jarmarku Aislinn nadal szukała towarzystwa Mala, lecz czyniła to bardziej nieśmiało niż przedtem. Mal zachowywał się tak wyniośle i sztywno, że obawiała się, iż nieświadomie musiała w jakiś sposób zdradzić ich przyjaźń. W towarzystwie był dla niej uprzejmy, choć daleki i obojętny, ale gdy zostawali sami, dosłownie odtrącał ją i przeważnie milczał, odpowiadając zdawkowo na jej pytania. Cierpiała w milczeniu; bardzo go kochała i ufała mu bez zastrzeżeń. Aislinn niejasno sobie uświadamiała, że Mal stał się taki od dnia, w którym Hrok został przedstawiony jako przyszły pan na Malmgarcie. A może przyczyną wrogości Mala było odkrycie przez nią głosów przemawiających w podmuchach wiatru? Zdarzyło się to następnego dnia, w powrotnej drodze z jarmarku, kiedy mijali ruiny Dawnego Ludu. Tak wyraźnie usłyszała urywek rozmowy, że odwróciła się do kuzyna, sądząc, że to on się do niej odezwał. – Nie, to nie ja – odrzekł z irytacją. – Ja nic nie usłyszałem. Czy to zbrodnia, że mężczyzna chce pomilczeć przez chwilę? – Tylko wtedy, gdy ten tak zwany mężczyzna ma zaledwie siedemnaście lat – powiedziała żartobliwie. – Malu, ja naprawdę usłyszałam jakiś głos. – Może to był głos twojego męża, Hroka! – warknął w odpowiedzi. Mróz przeszedł Aislinn na wzmiankę o Hroku, który już za trzy krótkie lata miał zjawić się w zamku i uczynić ją swoją żoną, a Malmgarth swym domem. W jednej chwili opuściła ją radość. Co gorsza, Mal gniewał się na nią, choć nie wiedziała dlaczego. – Czemu się gniewasz? – zapytała. – Jeżeli powiedziałam coś niewłaściwego, nie chciałam cię urazić. Wiesz, że lubię cię najbardziej na świecie, Malu. – Nie zachowuj się jak dziecko, Aislinn. Jesteś narzeczoną Hroka i sądzę, że nie powinniśmy już przebywać tylko we dwoje. – Odjechał od niej na kilka kroków. Zbladła jak płótno i patrzyła na niego wstrząśnięta. – To już nie jesteśmy przyjaciółmi? – zapytała drżącym głosem, czując, jak żal ściska ja za gardło, że prawie nie mogła oddychać. Mal westchnął głęboko. – Tak, ale inaczej niż dotychczas. Należysz do Hroka – i do nikogo innego. – Należę do siebie samej i do Malmgarthu – odparła porywczo Aislinn, mrugając oczami i powstrzymując łzy gniewu. – Hrok nie jest ani naszym przyjacielem, ani wrogiem. Kimże jesteś, żeby mi mówić, do kogo należę?! Tylko ja o tym decyduję! Nie wzięła jednak pod uwagę dumy Mala i jego charakteru. Mogła przyłączyć się do jego boku i towarzyszyć mu, ale okazywano jej tylko obojętność. Coraz częściej przebywał z Rufusem na polach i łąkach i Aislinn poznała gorycz samotności. Przedtem zawsze znajdował czas na wspólne przejażdżki lub choćby na pogawędki przy kuchennym ogniu. Miejsce nadziei w sercu dziewczęcia zajęła udręka. Merdice jak zwykle wykonywała swoje obowiązki, szukając ziół, i przerabiając je na leki dla ludzi i zwierząt. Zauważyła z zadowoleniem, iż Rufus zaczął pilnie uczyć Mala powinności gospodarza i że Aislinn jest zmuszona polegać tylko na własnym rozumie. Mal zawsze niepokoił Merdice. Zaczęło się to od owej pamiętnej nocy narodzin Aislinn, kiedy przyłapała go na podpatrywaniu. Ale wtedy nikt nie wysłuchał opowieści rozkapryszonego brzdąca i zielarka odetchnęła z ulgą. Minęło już dobre dwanaście lat i chłopak na pewno całkiem zapomniał o tym, co zobaczył. Po jakimś czasie Aislinn jęła się kręcić wokół destylarni. Stało się to – zgodnie z przewidywaniem Merdice – gdy nadeszła odpowiednia chwila. Od pamiętnego spotkania w ruinach zielarka wiedziała, że chytra psotnica jest ciekawa świata i sekretnie się z tego cieszyła. Miała nadzieję, że Aislinn wyrośnie na właśnie taką, gdyż taką zaplanowali Dawni Ludzie. Aislinn zaczęła teraz pozostawiać Merdice różne rzeczy, na które się natknęła podczas swoich samotnych wędrówek – a to garść świeżo zerwanej oparzelicy, jeszcze z kroplami rosy na listkach, a to skórę węża czy zęby i sierść dzika zabitego przez któregoś z myśliwych. Czekała, wiedząc, co budzi się w córce pani Eireny. Obserwowała ją ukradkiem, chodziła za nią potajemnie, czego dziewczyna nawet nie podejrzewała. Zauważyła też, że Aislinn, dorastając, nie zapomniała prawdziwych imion roślin i zwierząt i że nadal ich używa. Merdice dowiedziała się od swoich opiekunów, iż niektórzy z martwo urodzonych zapominali o prawdziwych imionach rzeczy, gdy podrośli na tyle, by zdawać sobie sprawę ze swojej odmienności. Mędrcy Dawnego Ludu przewidzieli, że posługiwanie się śmiertelnymi ciałami mogło dać dziwne i niekiedy niepożądane rezultaty. Czytając ich przesłania, dowiedziała się, iż niektóre z tych dzieci nieświadomie się zdradziły i zostały uznane za szalone. Inne czuły się boleśnie rozdarte pomiędzy dwoma dziedzictwami i nie można było na nich polegać. Kilkoro zaś umarło z chorób lub zginęło przez przypadek. Przeżyło tylko dziesięcioro z początkowej dwudziestki. Wychowywały się w swych śmiertelnych rodzinach, ochoczo sięgając po klucze do wiedzy, które stopniowo docierały do ich rąk. Te staną się skarbnicami starożytnej wiedzy i będą odpowiedzialne za jej przetrwanie. Odkąd Aislinn była zdana tylko na siebie, coraz bardziej interesowała się Merdice. Krótko mówiąc, dziewczyna czuła się bardzo samotna, gdyż nie odpowiadało jej towarzystwo matki i ciotek ani dalekich krewniaczek, co jakiś czas przysyłanych do Malmgarthu. Przybycie gości zawsze było dla niej powodem do wymykania się z kobiecych komnat i teraz coraz częściej bez żadnych protestów zachodziła do destylarni. Najpierw w milczeniu tylko obserwowała pracującą zielarkę. Merdice sprawdziła jej znajomość prawdziwych imion roślin i zwierząt. Nawet nie podejrzewała, iż pod koniec tego roku to przeważnie ona będzie słuchała, a Aislinn mówiła. – Czerwony brzecznik lepiej pobudza serce niż naparstek czarownicy – stwierdzała Aislinn z powaga – i trudniej jest go znaleźć. Pokażę ci, gdzie rośnie, i będziemy mogły go przenieść stamtąd do twojego ogrodu. Nie zawsze jednak chciała wyjawić zielarce prawdziwe imiona. – W tym imieniu jest za dużo mocy – mawiała. – Czy sądzisz, że nie posłużę się nim mądrze? – zapytała gniewnie Merdice po kolejnej takiej odmowie. – Czyż nie byłam przez całe życie strażniczką mocy? Czy klejnot, który noszę, jest tylko bezwartościowym świecidełkiem, mającym dodać mi urody?! Wprawdzie Aislinn była jeszcze bardzo młoda, ale bez lęku spojrzała w twarz zielarki i odparła: – Z jakiejś przyczyny to jest zakazane. Nie znam innej odpowiedzi. Kim ja jestem, Merdice, że w pewien sposób przewyższam cię, choć jesteś stara i bardzo mądra? Staruszka westchnęła, zapomniawszy o gniewie. – Nie wiem, moja droga. To ty nosisz w sobie odpowiedź i poznasz ją wtedy, gdy Dawni Ludzie uznają, że dojrzałaś do jej przyjęcia. Do owej chwili ja jestem twoją opiekunką, a ty naczyniem mocy większej niż cokolwiek stworzonego przez śmiertelników. W odpowiednim czasie poznasz cel swego życia, a jest to coś, o czym ci się nawet nie śniło. Teraz musisz się do tego przygotowywać. Znasz imiona wszystkiego, co istnieje, wielkiego i małego. Widziałam, że potrafisz leczyć rany. Musisz przysłuchiwać się głosom, które do ciebie przemawiają, i je zrozumieć, aż pewnego dnia nauczysz się rozmawiać z tymi, którzy znajdują się daleko od ciebie. Aislinn towarzyszyła Merdice do Miejsca Głosów; nazwała tak ruiny Dawnego Ludu, a uczyniła to z takim przekonaniem i poczuciem słuszności, że obie zrozumiały, iż była to prawdziwa nazwa opustoszałej fortecy. – Czym są te głosy? – dopytywała się niecierpliwie. Siedziała w małym kręgu strzaskanych kolumn, kręcąc głową w podmuchach wiatru i przysłuchując się ledwie słyszalnym strzępom rozmowy. Merdice pokazała jej, gdzie należy usiąść, by słyszeć najlepiej. Od razu poczuła się jak u siebie i pozostała w siedzisku słuchacza aż do pełnego wyczerpania. – To mówią tacy jak ty – odpowiedziała zielarka. – Musisz nauczyć się słyszeć za każdym razem tylko pojedynczy głos. – A ty możesz zrozumieć te głosy? – spytała Aislinn. – Tylko wtedy, gdy ktoś zwraca się bezpośrednio do mnie – odrzekła opiekunka. – Nie władam taką mocą, jaką ty posiądziesz pewnego dnia. Aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy Aislinn jak zwykle wytężyła zmysły i nagle zawołała: – To Mearr! Słyszę ją! Rozmawia z synem kuglarza, który ma na imię Hwitan! Pozostała w swoim siedzisku aż do zachodu słońca. Merdice stała w pobliżu, obserwując dziewczynę i trzymając niespokojne konie. Sporadycznie podejmowała próby wyciągnięcia jej z kręgu, ale Aislinn ją ignorowała. – Są inni tacy sami jak ja! – oświadczyła, gdy wreszcie zauważyła, że zapadł już zmrok, i uświadomiła sobie, że pora wracać do zamku. – Jest nas dziesięcioro, Merdice, gdyż tylko tyle pozostało. Usłyszawszy nutę bólu w głosie podopiecznej, zielarka zaczęła ją pocieszać: – Może inni martwo urodzeni któregoś dnia zyskają jeszcze jedną szansę... Może narodzi się więcej istot takich jak ty. Nie wiem, co zamierzali Dawni Ludzie, umieszczając swoje dusze w śmiertelnych ciałach. Aislinn jechała w milczeniu, a jej srebrzyste włosy lśniły w mroku jak księżycowa poświata. – Dowiaduję się coraz więcej o celu mojego życia – powiedziała powoli. – Inni martwo urodzeni mówią o Wielkim Pustkowiu i o czymś, co jest tam ukryte. Jeszcze nie wiemy, co to takiego, ale zdajemy sobie sprawę, iż to coś jest bardzo ważne dla Dawnych Ludzi i dla nas również, ponieważ my również do nich się zaliczamy. Merdice – Aislinn długo wahała się, zanim dodała – Nigdy dotąd nie wiedziałam, juk bardzo jestem samotna. – Cicho, dziecko. Zawsze będę z tobą, cokolwiek się wydarzy. I jest jeszcze dziewięcioro takich jak ty. – Ale co z Malem? I z moją matką, i z Rufusem? Nie jestem taka jak oni. Różnię się od wszystkich – z wyjątkiem martwo urodzonych. – Nie masz wobec nich żadnych zobowiązań. Gdyby nie interwencja Dawnych Ludzi, mieliby tylko martwe dziecko. A ty byłabyś jedynie duszą w butelce. To Moc cię stworzyła, dziecko, i ona jedyna będzie cię podtrzymywać na duchu. Tamci bowiem cię opuszczą, skoro tylko dowiedzą się, kim jesteś. Twoja przyszłość związana jest wyłącznie z Mocą. – Mal mnie nie opuści – odrzekła na to Aislinn. Merdice prychnęła pogardliwie. – Mal nie różni się od reszty. Odwróci się do ciebie plecami, gdy odkryje twoją odmienność. Żaden mężczyzna nie zechciałby pojąć za żonę kobiety z duszą Dawnego Ludu. Nasz śliczny pan Hrok pragnie mieć zdrowe dzieci; dzieci bez skazy, bez związków z mocami, których nie potrafi zrozumieć. To nie dla ciebie życie. Nie wiemy też, czy i jakie moce mogłabyś stracić w zespoleniu ze śmiertelnikiem. Ale możesz stracić wszystko. – Albo nic. Nie lubię myśleć o życiu, jakie ty prowadzisz, mając tylko Moc za towarzyszkę, o życiu czarownicy, której obawiają się i którą pogardzają niemal wszyscy. Czy nigdy nie czułaś się samotna, Merdice? Czy nigdy nie pragnęłaś mieć kogoś, kto byłby twoim przyjacielem przez całe życie? Też coś! – parsknęła Merdice. – To tylko dziewczęce głupoty. Sądzę, że zachowujesz się i myślisz bardzo po ludzku. I tak samo czuję – odrzekła Aislinn. – Bardzo dobrze jest przeżyć życie w służbie Mocy, ale ja nie chcę być sama. – Przecież są inni tacy jak ty, którzy cię rozumieją. – Lecz nawet martwo urodzony nie może zastąpić mi pani matki, Rufusa... i Mala. Czy ty nigdy nikogo nie kochałaś, Merdice? – Zabrano mnie od matki i rodziny, gdy miałam sześć lat, i już nigdy ich nie zobaczyłam. Miłość do istot śmiertelnych prowadzi jedynie do rozpaczy. Są one z samej natury małostkowe, nieobliczalne, a zarazem zmienne. Oszczędź sobie smutku i poświęć się Mocy. Ona nigdy cię nie zawiedzie. – Czy muszę zabić w sobie ludzkie uczucia? Jakże mogę być szczęśliwa, jeśli tak uczynię? – Myślenie o szczęściu to typowo ludzki błąd. Nie zauważyłam, żeby twoja rodzina pławiła się w szczęściu. – Ale zawsze można mieć nadzieję, że szczęście zawita do nas, pozostawi choćby wspomnienie o sobie i pojecie, czym w ogóle jest. – odrzekła Aislinn. – Nie wydaje mi się, żeby Moc miała wiele wspólnego ze szczęściem. – Na pewno nie z banalną jego odmianą, którą masz na myśli. Będziesz w pełni sobą tylko w kontakcie z Mocą i to zjednoczenie musi być szczęściem. Wyboru dokonano za ciebie, Aislinn, przed twoim urodzeniem, i w żaden sposób nie możesz zmienić swego przeznaczenia. – Zobaczymy – odparła z uporem córka pani Eireny. – Czy to ludzka cecha wierzyć, że można kontrolować swój los? – Bardzo ludzka – powiedziała z irytacją Merdice. – Gdybym o niczym nie wiedziała, mogłabym pomyśleć, że jesteś jedną z nich. Obawiam się, że będę musiała to przedyskutować z innymi opiekunami. Mam nadzieję, iż pozostali wybrańcy nie są zarażeni ludzkimi emocjami w takim stopniu jak ty. Aislinn długo znajdowała pociechę w kontaktach z innymi martwo urodzonymi, aż kiedyś ton ich posłań nagle się zmienił. Mearr zawiadomiła, że na południu pojawili się obcy, którzy twierdzą, że przypłynęli statkiem z zamorskiego kraju. Nie ufała im, mimo ich ciekawych opowieści o przygodach. Mieli zbyt ujmujące maniery, zadawali za dużo pytań i zbytnio interesowali się liczebnością załogi zamkowej. Lilias, Ana i reszta martwo urodzonych doniosła o pojawieniu się przybyszów w zamkach rozrzuconych na południu Krainy Dolin i nad brzegiem morza w stronę Malmgarthu. Hwitan i jego ojciec zaś spotkali na drogach High Hallacku więcej podróżnych niż zwykle. Wszyscy sprawiali wrażenie cudzoziemców i zadawali mnóstwo pytań dotyczących ziem położonych pomiędzy wybrzeżem a Wielkim Pustkowiem. – Czy właśnie to jest celem mojego życia? – zapytała Aislinn. – Czy ci obcy znają tajemnicę Pustkowia? – Nawet ty tego nie wiesz, pomimo całej twojej wiedzy – odparła Merdice. – Jak więc możesz o to pytać mnie? Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i zaczęła w milczeniu krążyć po destylarni, to przystając nieruchomo, to wąchając jakiś napar, to znów dotykając ociekający sokiem woreczek. Kiedy wreszcie spojrzała na zielarkę, jej oczy błyszczały, a ciało zesztywniało. – To do spełnienia tego zadania zostałyśmy powołani – szepnęła. – Nasz czas jest już blisko. Czy wiesz – dodała z nieswoim uśmiechem – że ostatniej nocy śniłam o czarnym wozie, o którym opowiadała mi moja matka, kiedy chciała mnie przestraszyć. Widziałam go tak wyraźnie, jakby był prawdziwy. Wsiadłam do niego i odjechałam. Zawsze myślałam, że to jest wóz śmierci. – To był tylko sen – uspokoiła ją Merdice. – Masz zbyt bujną wyobraźnię. To jeszcze jedna z niepotrzebnych ludzkich cech. Inne opiekunki mają takie same problemy. Jeżeli istotnie masz jakiś cel czy zadanie, to obawiam się, że dopóki nie pozbędziesz się ludzkich lęków i przywidzeń, nie możesz liczyć na powodzenie. – To nie jest przywidzenie czy bezpodstawna obawa, że jakaś obca siła zbliża się morzem do Krainy Dolin – odrzekła Aislinn, wpatrując się nie widzącymi oczami w nasłoneczniony dziedziniec. – I nie zaznam spokoju, dopóki nie dowiem się, dlaczego tu przybyli. Nie mogę przedostać się na Wielkie Pustkowie. – A co jest na Pustkowiu? – zapytała zielarka. – Nie mogę ci powiedzieć, ale musimy to chronić. – Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Kiedy w końcu znalazły się w obrębie murów Malmgarthu, zastały tam już obcych, którzy wyglądali dokładnie tak, jak widziała Aislinn we wróżebnej czarze Merdice. Było ich czterech, mieli na sobie podróżne opończe i kolczugi, lecz córka pani Eireny wyczuwała, że są to najemnicy, których w jakimś celu tak odziano i wyposażono. Pan Rufus i mieszkańcy zamku uznali ich za uczciwych i dwornych, a opowiastkę o poszukiwaniu wolnych ziem do zasiedlania za wiarygodną. To naturalne i zrozumiałe, że wysłannicy chcą się dowiedzieć, jaką ochronę Malmgartczycy uważają za właściwą i jakie niebezpieczeństwa mogą zagrażać ze strony Wielkiego Pustkowia. Pozostali w Malmgarcie trzy dni. Trzeciego dnia rano Aislinn odszukała Mala. Był mglisty poranek i dziewczyna czekała na wzniesieniu terenu, wiedząc, że kuzyn wkrótce będzie przejeżdżać obok. Ponagliła konia i wyjechała mu naprzeciw. – Malu, do Krainy Dolin zakradło się zło – powiedziała zamiast powitalnych słów. – Ci obcy, których gościmy, nie są naszymi przyjaciółmi. Zwiastują wojnę i śmierć. Dawno temu na High Hallack napadli przybysze zza morza, byli uzbrojeni w dziwną broń i wozy, które jeździły bez koni. Naszą ojczyznę czeka nowy rozlew krwi, a wróg jest już na naszej ziemi. – Skąd o tym wiesz? Czy to Merdice podsunęła ci tę myśl? Tylko ta stara wrona mogłaby coś takiego wykrakać. Nie jest bez skazy, jeśli chodzi o nieczyste sprawki, i dziwię się, że pan Rufus przez tyle lat ją toleruje. – A co byś zrobił, gdybym ci wyznała, że jestem również nieczysta jak Merdice? A może jeszcze bardziej? Na własne oczy widziałeś, jak nazywałam rośliny i zwierzęta ich prawdziwymi imionami, i wiesz, że mam wiele innych zdolności będących darem Dawnych Ludzi. Nie jestem taka jak ty, Malu. Pierwsza Aislinn zginęła w martwo urodzonym dziecku. To Dawni Ludzie tchnęli życie w ciało stworzone przez panią Eirenę. Powinieneś o tym wiedzieć. Byłeś tam i zobaczyłeś, co zrobiła Merdice. – Ja... Ja myślałem, że to koszmarny sen! – To nie był sen. Tak jak nie jest snem fakt, że najeźdźcy już przenikają do Krainy Dolin i że przybysze z Alizonu znów szukają tego, co zostało ukryte na Wielkim Pustkowiu. Nawet teraz ich szpiedzy przebywają pod naszym dachem. – Czego chcą Dawni Ludzie? Co mamy z nimi zrobić? Zabić?! – Zasłużyli na śmierć. Ale my nie mordujemy gości, więc powinno się ich schwytać i odstawić na te ich statki. Gdyby tak postąpiono w całej Krainie Dolin z południa na północ, najeźdźcy dowiedzieliby się, że gotowi jesteśmy bronić tego, co zostało ukryte. Tym razem nie pokonają nas równie łatwo jak poprzednio. Mal milczał i jego milczenie zaniepokoiło Aislinn. Może nie powinna była szczerze mówić mu o sobie? – Skąd wiesz, że najeźdźcy nadchodzą z południa i odwiedzają wszystkie osady? – Jest nas dziesięcioro martwo urodzonych, wszyscy jesteśmy tacy jak ja. Mearr mieszka na południu i przemawia do nas za pomocą myśli, a Hwitan, syn kuglarza, wiele razy przemierzył High Hallack z północy na południe. To, co zobaczyli, dowodzi, że nie wolno lekceważyć ich ostrzeżeń. Proszę, uwierz mi, Malu. Wszystkim mieszkańcom Krainy Dolin zagraża, straszne niebezpieczeństwo. – Co dawni Ludzie chcieliby, żebyśmy zrobili? Czy mamy skrzyknąć się i stworzyć armię? – Tak, ale trzeba to zrobić, zanim będzie za późno. Kiedy ostatnim razem na nas napadnięto, nasi przodkowie zbyt długo kłócili się między sobą o dowództwo. Nie powinniśmy się obawiać wyboru wodzów, którzy nami pokierują. – Nami? Czy jesteś pewna, że chcesz, żeby cię do nas zaliczano? Jeżeli powiedziałaś prawdę, nic nie łączy cię z Krainą Dolin, gdyż należysz do Dawnego Ludu. – High Hallack to moja ojczyzna i tylko to się liczy! – warknęła Aislinn. – A więc chcesz mieszkać tutaj, w Malmgarcie, z Hrokiem, i wychowywać jego dzieci przez resztę życia? Czy właśnie tak zamierzasz postąpić? – Nie wiem. Nie wolno mu ujawniać ludziom ich przyszłości – odparła z wahaniem. – Tak też myślałem. Opuścisz Malmgarth, żeby przyłączyć się do takich jak ty. Nie chcesz mieć nic wspólnego z nami po tym, jak dowiedziałaś się, co mogą ci ofiarować Dawni Ludzie. – Malu... ty i ja musimy trzymać się razem. Kiedy nadejdzie wezwanie, albo ja pojadę za tobą, albo ty pojedziesz za mną. Nie mogę bez ciebie żyć... chociaż wiem, że się na mnie gniewasz. Jesteś moim jedynym prawdziwym przyjacielem i nigdy nie będę miała innego. – Będziesz miała swego męża Hroka. – Nie pleć głupstw! Znam tylko jego imię i wiem, jak wygląda, i on wcale mnie nie obchodzi. Bez ciebie będę samotna przez resztę życia. Jesteś jak druga połówka mojej duszy, Malu. – Twoja dusza pochodzi z butelki, którą Merdice nosiła w swojej starej torbie – odparł Mal. – Do czegóż to miałby się jej przydać zwykły człowiek, taki jak ja? A może wy, Dawni Ludzie, interesujecie się nami tylko dlatego, że potrzebujecie ochrony dla czegoś, co ukryliście na Wielkim Pustkowiu? – Ja nie należę do Dawnych Ludzi – zaprotestowała Aislinn. – Ależ tak, należysz. Znasz prawdziwe imiona wszystkich rzeczy. Możesz leczyć rany. Rozkazujesz chmurom burzowym. Rozmawiasz z osobami oddalonymi od ciebie o wiele mil. Przepaść, która nas dzieli, jest tak głęboka i szeroka, że nigdy nie zobaczymy ani jej dna, ani jej ścian. Jesteś jedna z nich i nigdy nie miałaś z nami nic wspólnego. Ale posłuchamy twojego ostrzeżenia. Dawni Ludzie mają dar popychania nas do walki. Zatoczył koniem i pomknął w stronę Malmgarthu, pozostawiając ją samą. Aislinn ponagliła wierzchowca, pozwalając mu iść, dokąd zechce. Serce pękało jej z bólu, przepełniało ją poczucie beznadziejności i pustki. Wiedziała, że jej kuzyn cierpi, lecz zachowywał się jak zupełnie obcy człowiek. Rumak zawiózł ją, chyba z przyzwyczajenia, do Miejsca Głosów. Tam zsiadła z konia i podeszła do siedziska słuchacza. Od razu usłyszała głos Mearr, która zapytała: – Dlaczego jesteś taka smutna? – Kocham śmiertelnika – odparła głucho Aislinn – a taka miłość od samego początku nie ma żadnych szans. – A czy my nie jesteśmy śmiertelne? – zapytała Mearr. – Przecież nasze ciała są ludzkie, odczuwają identyczne lęki i pragnienia. Dlaczego nie miałybyśmy kochać śmiertelników? – Moc nas rozdzieliła – odrzekła gorzko Aislinn. – Nigdy nie będziemy jak kobiety z ich ludu, z cała naszą wiedzą i głosami szepczącymi nam do uszu. Zostałyśmy stworzone do wypełnienia pewnej misji. Do ochrony tego, co jest ukryte na Wielkim Pustkowiu. Jak możemy być zwyczajne, skoro dźwigamy takie brzemię? – Brzemię to będzie cięższe lub lżejsze w zależności od sytuacji – pocieszyła ją Mearr. – Kiedy nie będziemy musiały działać, prawie nie będziemy się różnić od zwyczajnych ludzi. – Ale czy Mal przestanie mnie uważać za kogoś obcego, odmiennego, czy będzie mógł spojrzeć na mnie innymi oczyma? Gdybyśmy były tak wspaniałe i mądre, jak nam się wydawało, czy teraz cierpiałabym tak bardzo? – My również jesteśmy ludźmi, siostro, a ponieważ mamy ludzką naturę, nie możemy niczego przewidzieć. To przerażająca mieszanka. Nawet nasi nauczyciele nie mogą przepowiedzieć naszej przyszłości. – Dlaczego? Może i oni nie są ani tacy wielcy, ani mądrzy! Dlaczego musimy cierpieć? Mearr milczała przez chwilę i Aislinn usłyszała głosy pozostałych martwo urodzonych. Ana w dzieciństwie spadła z konia, zraniła się w nogę i nadal odczuwała ból, a inni cierpieli podobnie jak córka pani Eireny. Fala skarg zalała jej umysł i Aislinn zapragnęła się wyłączyć. Wstała i cofnęła się o krok, a wtedy jakiś dźwięczny głos zagłuszył pozostałe. Wymówił tylko jedno słowo: – Asmerillion! Zawsze, kiedy obdarzano Aislinn starodawną wiedzą, robiło się jej słabo i przez chwilę drżała na całym ciele. Teraz zachwiała się na nogach i osunęła na kolana, a serce waliło jej jak oszalałe. Wyjawiono jej imię, które zawierało w sobie tyle mocy co jej własne. Było to prawdziwe imię Mala. Od tej chwili, jeśliby zechciała, mogłaby mu rozkazywać. Mal stałby się kukłą w jej rękach. Jakąś cząstkę jej istoty ogarnęła radość i to uczucie walczyło w niej z przekonaniem, iż to byłoby nadużyciem mocy, złem, które może ją tylko unieszczęśliwić. – Merdice! – zawołała w rozpaczy. W odpowiedzi opiekunka musnęła myślą jej umysł spoza rumowiska, za którym skrycie czekała, jakby spodziewając się, że zostanie wezwana. Idąc rozcierała w rękach jakieś ziele o ostrym zapachu. – Powąchaj to. Rozjaśni ci umysł. – Merdice, znam prawdziwe imię Mala. – Nie wolno ci nigdy go użyć, bo zniszczysz miłość, jaka cię jeszcze darzy. – Wiem o tym, ale boję się go stracić. – Czy chcesz trzymać go w klatce? Czy już zapomniałaś, jak wielki ból sprawił ci widok uwięzionych ptaków? Aislinn przestała chodzić tam i z powrotem. Znieruchomiała, wracając myślą do tamtej chwili, i lekki uśmiech rozchylił jej wargi. Uspokoiło ją ziele Merdice, a może własna mądrość. Powiedziała łagodniejszym, choć jeszcze smutniejszym głosem: – Więc tak musi być. Nigdy nie użyję jego imienia, żeby przywiązać go do siebie, jeśli zechce odejść. Mal nie jest ptakiem, którego można więzić w klatce, to sokół i nie utrzymają go żadne więzy. Nastał wieczór i gęsta rosa osiadła na ziemi, gdy Aislinn i Merdice dotarły do zamku. Dziewczyna miała przemoczone stopy i skraj sukni; nalegała, żeby opiekunka pojechała na jej koniu, a sama szła obok pieszo. Następnego dnia rano dostała gorączki i została w łóżku pod opieką pani Eireny i Merdice. Była to dziwna para, pogodzona jednak przez los, który im obu powierzył opiekę nad Aislinn. Dziewczynę irytowała ta strata czasu i coraz to posyłała zielarkę po kolejne mikstury, które miały zmniejszyć gorączkę, lecz po krótkich przerwach gorączka znów wzrastała. W nocy Aislinn przewracała się z boku na bok, dręczona snami o czarnym wozie i o obdartym ze skóry wole. – Gdzie jest Mal? – zapytała trzeciego dnia. Twarz miała bladą i podkrążone od gorączki oczy. – Muszę zobaczyć Mala... zanim odejdę. Pani Eirena próbowała ją uspokoić, ale córka nie przestawała wzywać kuzyna. – Mal odjechał – wyznała w końcu z lękiem. – Pojechał z Rufusem, żeby połączyć siły z panem Brettfordem. – Brettford – szepnęła Aislinn, po czym zamknęła oczy i osunęła się na posłanie, jakby opuściły ją siły. – Ten fatalny Brettford! Trzeba go powstrzymać... zanim czarny wóz... Matka Aislinn i Merdice spojrzały po sobie. Nigdy się nie lubiły, lecz teraz jakby o tym zapomniały. – Czy nic nie możesz zrobić? – szepnęła pani Eirena. – Moja córka umiera! – To nie jest zwyczajna gorączka – odrzekła powoli zielarka. – Pani, to dziecko niecałkowicie jest twoją córką. Są siły, które mają nad nią władzę, siły, których nie mogłabyś zrozumieć. Kiedy twoje dziecko umarło, przyprowadzono ją do ciebie w pewnym celu. Dawni Ludzie nie chcą, żeby ich wiedza zaginęła bez śladu. Ukryli bowiem coś na Wielkim Pustkowiu i nie można dopuścić, żeby to wpadło w niewłaściwe ręce. To dziecko jest jednym z dziesięciu, które mają chronić tę tajemnicę. Jeżeli zechce wypełnić swoje zadanie, będzie musiała pozostawić ciebie. Mala i wszystko, co kocha. Szamocze się między swymi dwiema naturami – śmiertelną i przedwieczną. To ta wewnętrzna walka powodowała gorączkę. Jest przecież jeszcze dzieckiem, a musi dokonać tak trudnego wyboru. Pani Eirena osunęła się na kolana przy łóżeczku Aislinn i powiedziała, patrząc na twarz córki: – Czy byłam zbyt dumna, zbyt chciwa? Chciałam, żeby odziedziczyła Malmgarth i miała bogatego męża. Powinnam była pozwolić wybrać jej Mala. Mal zatrzymałby ją tutaj. Ona kocha tylko jego, a ja byłam o to zazdrosna. Teraz utracę ją na zawsze, czyż nie tak, Merdice? – Nie wiem, pani. Ktoś taki jak ja nie umie przepowiedzieć przyszłości. – Córeczko, czy mnie słyszysz? – Eirena nachyliła się jeszcze niżej nad Aislinn. – Zerwę twój kontrakt małżeński z Hrokiem. Musisz odzyskać siły. Jest coś, co musisz zrobić – misja, dla której cię przysłano. Jeżeli Mal jest twoim przeznaczeniem, powinnaś pójść za nim. Nikt ci w tym nie przeszkodzi. Nadal jesteś moją córką, kimkolwiek nadto jeszcze jesteś. Niech głupcy i tchórze mówią, co chcą, ja jestem dumna z tego, że cię urodziłam. Sen Aislinn stał się spokojniejszy. Obie kobiety czuwały nad chorą prawie do świtu, kiedy zdrzemnęła się nawet czujna Merdice. Dziewczyna zaś obudziła się i cicho wstała. Jej matka spała skulona na krześle, z głową wspartą na rękach. Aislinn pocałowała ją lekko, a potem dotknęła ramienia Merdice. – Już czas – szepnęła, wkładając tylko buty i opończę. – Czarny wóz nadjeżdża. Zielarka rozbudziła się w okamgnieniu i wyszła za nią na schody. Prowadzące na dziedziniec drzwi były zamknięte na sztaby i wielkie zamki, ale wszystkie odsunęły się bezszelestnie, drzwi zaś otwarły, pozwalając przejść dziewczęciu i staruszce, później zaś równie cicho zamknęły. Aislinn wyszła na środek dziedzińca. Księżycowa poświata odbijająca się w jasnych włosach otoczyła jej głowę srebrzystą aureolą. Wydawało się, że słyszy dźwięki, które nie docierają do uszu jej opiekunki. – Dziecko, jesteś chora... – zaczęła Merdice. – Nadjeżdża! – szepnęła nagle Aislinn. Przerywany trzaskiem bata daleki grzechot drewnianych kół brzmiał niemal jak uderzenie pioruna. Stawał się coraz głośniejszy i bliższy. Dziewczyna zwróciła się w stronę odrzwi wielkiej zamkowej bramy, która miała pozostać zamknięta aż do powrotu pana Rufusa. Nic nie mogło się przez nie przedostać – a przecież w bramie kłębiła się ciemna chmura pobłyskująca wirującymi ognikami, która stopniowo przybrała kształt ogromnego, czarnego wozu o dwóch pełnych kołach, pokrytych znanymi Merdice symbolami. Ciągnął go wielki wół, szary, połyskujący i ociekający krwią. Zbliżał się ku nim nieubłaganie jak w koszmarnym śnie. Zakapturzony woźnica trzasnął batem tak głośno i z taką siłą, że podmuch powietrza szarpnął włosami i opończami Merdice i Aislinn. Zielarka chwyciła dziewczynę za ramię i spróbowała odciągnąć ją na bok. Nie zdołała nawet ruszyć jej z miejsca. Czarny wóz zatrzymał się, a woźnica przywołał je ruchem bata. Po wszystkich metalowych częściach wozu pląsały niebieskie płomyki. Aislinn pociągnęła za sobą Merdice, nie zważając na jej protesty, które zagłuszył wiatr. IV W wozie byli wszyscy. Szmer przeszedł wśród martwo urodzonych i ich opiekunek, kiedy Aislinn zajęła swoje miejsce. Porozumiewano się bezdźwięcznie, a przecież Merdice słyszała ożywioną rozmowę. Nie zdawała sobie sprawy, że opuścili Malmgarth wśród huku wichury, trzasku piorunów, w niesamowitym świetle „błyskawic. Taki widok zobaczyli ci, którzy pozostali w zamku. Czarny wóz nie jechał, jak jego wykonany przez ludzi odpowiednik, po którejś ze zrytych koleinami dróg krainy Dolin, lecz unosił się w powietrzu, otoczony kłębami mgły. Aislinn wytężyła wszystkie zmysły, by ustalić, dokąd są wiezieni. – Jedziemy na północ, w stronę Wielkiego Pustkowia, Merdice – powiedziała zaniepokojona. – Oddalamy się od bitwy, która toczy się pod Brettfordem. Mal i Rufus nie zdążą porozumieć się z pozostałymi wielmożami, zanim wróg wyląduje na naszym wybrzeżu. Dlaczego jedziemy na północ, kiedy konflikt ma miejsce na południu? – podniosła głos, by wszyscy mogli ją usłyszeć, ignorując zarazem Merdice, która starała się ją uciszyć. Woźnica w szarej opończy odwrócił się; jego twarz majaczyła jak cień w głębi kaptura. Odpowiedział: – Jeżeli mieszkańcy High Hallacku nie zdołają się porozumieć w sprawie dowództwa armii, ich kraj znów zostanie zniszczony. Osobno nie zdołają się przeciwstawić uzbrojonym w straszną broń najeźdźcom z Alizonu. – Moglibyśmy im pomóc, zamiast jechać na Pustkowie! – nie ustępowała Aislinn. – Taki już ich los, skoro są uparci i głupi. Oni często tak wojują ze sobą, powodowani duma i podejrzliwością. Śmiertelnicy rodzą się, żeby walczyć i ginąć w błahych sprawach. Staną do boju, skupiając na sobie całą uwagę wroga, my zaś tymczasem zajmiemy pozycje, żeby bronić tego, co zostało ukryte. Aislinn pomyślała o Malu i nagły przypływ uczucia jak ożywczy wiatr musnął umysły martwo urodzonych, przywracając im swobodę wyboru i uwalniając spod wpływu woźnicy. – Moi rodzice i bracia zginą, jeżeli w jakiś sposób im nie pomogę – odezwała się Mearr. – Oni nigdy nie odwrócili się ode mnie. Zawtórowała jej rosnąca fala protestów. – Zawróć i jedź na południe – Aislinn zwróciła się do woźnicy. – Chcesz się przeciwstawiać woli Dawnych Ludzi? Ja nie mogę ich nie posłuchać. Polecili mi przywieźć was do Miejsca Mocy i muszę to zrobić. – Rozkazuję ci zawrócić na południe albo nazwę cię twoim prawdziwym imieniem – odparła Aislinn. – Znam cię i nie boję się ciebie! Słysząc te zuchwałe słowa, opiekunki martwo urodzonych skuliły się ze strachu, a Merdice spróbowała posadzić wychowankę na dnie wozu. – Aislinn! To jest bunt! Nikt nie walczy z Dawnymi Ludźmi w taki sposób! Nie możesz zmienić tego, co postanowili! – Czy Dawni Ludzie decydują o losie śmiertelników? – zapytała ją córka pani Eireny. – Czyż nie mamy wolnej woli i nie możemy robić tego, co uznamy za słuszne? Nawet nasi pobratymcy nie mają prawa twierdzić, że mieszkańcy High Hallacku muszą zginąć, by ocalić to, co zostało ukryte. Ja zaś twierdzę, iż nie zginą, jeżeli zawrócimy i przyjdziemy im z pomocą, tak jak powinniśmy. Pomimo wszystko, co nas od nich różni, jesteśmy śmiertelni tak jak oni. Odwracając się od nich, zdradzamy samych siebie! – Aislinn! – zawołała ze zgroza Merdice. – Nie możesz tak mówić! Sama nie wiesz, co robisz! Możesz skazać na zagładę nie tylko siebie, ale i pozostałych martwo urodzonych! Cała żmudna praca i dalekosiężne plany Dawnych Ludzi obrócą się wniwecz! – Może powinny – rzuciła któraś z opiekunek! – Umieszczenie takich dusz w śmiertelnych ciałach było błędem! Cóż to za ohydne połączenie mocy i emocji! – Zamilczcie! – rozkazała Aislinn. – Zawrócimy. Wszyscy znamy imię woźnicy i ja pierwsza je wypowiem. – Jesteś parodią mocy Dawnych Ludzi – syknął woźnica. – Nie, nie możesz wydać takiego rozkazu! – A jednak uczynię to – odrzekła spokojnie. – Masz na imię Weard i rozkazuję ci zawrócić. – Stanie się, jak rozkazałaś – odpowiedział z rezygnacją woźnica. – Zawróć, Weardzie! – zawołali chórem martwo urodzeni, podczas gdy ich przerażone opiekunki skuliły się na dnie wozu. Weard smagnął powietrze batem, rozsiewając wokół ogłuszające grzmoty i błyskawice. Czarny wóz zakołysał się i zatrząsł jak statek na wzburzonym morzu i zawracając ze zgrzytem, omal się nie przewrócił. Wielki wół prychnął, roztrząsając strzępy opadającej z pyska piany i znów rzucił się do przodu. – Zawróciliśmy na południe, Merdice! – zawołała radośnie Aislinn, potrząsając opiekunką. – Coś podobnego nigdy dotąd się nie zdarzyło! – jęknęła zielarka. – Przeciwstawiliście się Dawnym Ludziom! – Nie – odezwała się Mearr. – Teraz to my jesteśmy Dawnymi Ludźmi. Sami podjęliśmy decyzję. Jechali czarnym wozem, póki nie zrobiło się jasno, ale i wówczas nie mogli nic dostrzec poprzez kłębiące się wokół nich chmury. W końcu Weard odwrócił się i powiedział przez ramię do Aislinn: – Jesteśmy blisko celu. Wkrótce was tam zostawię i będziecie mogli wypróbować swoje umiejętności w walce z losem, który kieruje życiem tych śmiertelników. – Znajdziesz sobie jakąś kryjówkę i zaczekasz na nasz powrót – odpowiedziała córka pani Eireny. Weard wybrał ruiny na szczycie wzgórza górującego nad Brettfordem, niedaleko od brzegu morza. Zielone łąki i pola otaczały zamek, broniony przez fosę i szańce, na których pasły się owce i bydło. Jedyną oznaką, iż dzieje się coś niezwykłego, były jasne chorągwie powiewające nad twierdzą ku czci znamienitych gości. Drużynnicy pana Brettforda w pełnym rynsztunku właśnie eskortowali zdążające do zamku poselstwo najeźdźców. – Brettford paktuje z wrogiem – szepnęli z niepokojem martwo urodzeni. Aislinn badawczo przyjrzała się okolicznym wzgórzom. Drużynnicy z pozostałych włości trzymali się na dystans w rozrzuconych po zboczach obozowiskach, czekając na rozkazy swoich panów obradujących w zamku. Wróg tymczasem wyładowywał ze statków na brzeg ludzi i sprzęt. W zatoce kołysały się cztery statki, w niczym niepodobne do ujrzanych kiedyś przez jedno z martwo urodzonych. Wszystkie były szare, głęboko zanurzone w wodzie i wyposażone w nieznane przyrządy zamiast masztów i żagli. Ich trzewia nieustannie wypluwały nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy brodząc w płytkiej wodzie, wychodzili na brzeg. W dużym obozie kolejne oddziały piechoty ustawiały się w szyku. Na oczach Aislinn cztery małe statki przepłynęły przez zatokę i warcząc wypełzły na plażę. – Poruszały się bez żadnych widocznych środków napędu. Kiedy tak im się przyglądała, jakaś jej cząstka rozpoznała statki i istotę zagrożenia. Wśród tych cudzoziemców kryło się starożytne zło, którego zaczęła szukać za pomocą myśli, po kryjomu, ostrożnie, żeby nie ujawnić swojej obecności. – Oni przywołali jakąś moc – szepnęła. – Wyczuwam tam chłód, coś, czego nie umiem nazwać. Coś, co nie ma nic wspólnego ani ze śmiertelnikami z Krainy Dolin, ani z przybyszami. Dotknęła ręką Merdice i jej opiekunka wydała zduszony okrzyk, kiedy Aislinn przekazała jej tę wizję. Starożytne zło żyło i nagle zdało sobie sprawę, że jest obserwowane. Podobnie reaguje niedźwiedź, który w środku zimy na odgłos polowania ocknął się w swojej gawrze. Zło czujnie jęło badać otoczenie, Aislinn tedy pośpiesznie wycofała swoje myśli. – Musimy wracać – zaszeptała Merdice. – Sami go nie przekonamy. Jest złe i bardzo stare! – My również jesteśmy starzy, a przecież nie ma w nas zła – odrzekła na to jej wychowanka. – Hwitanie, czy znasz imiona sztormów, a także powietrznych i morskich olbrzymów? Syn kuglarza przyjrzał się badawczo zatoce i zakotwiczonym w niej nieprzyjacielskim statkom i jego oczy zabłysły. – Oczywiście, że znam imiona władców nieba i wody – oświadczył. – Najwyższy czas, żeby wystąpili przeciwko statkom, które wtargnęły w ich włości – Jeszcze nie, Hwitanie. Zabierz ze sobą Hagana i Ehrena – powiedziała Aislinn. – Mearr, Ana i Adall – wy pójdziecie brzegiem morza i odnajdziecie nieprzyjacielskie obozy. Wy zaś, Lilias, Eanraic i Kining, podążycie drogami odchodzącymi od zatoki i dogonicie tych żołnierzy, którzy już wkroczyli na ziemie High Hallacku. Znamy prawdziwe imiona wszystkich stworzeń, umiemy przyjąć ich postacie i możemy skierować powietrze, ziemię i wody przeciw najeźdźcom. Każdy kamień, każdy liść i gałązka musi wystąpić przeciw wrogom. Na lądzie musimy zesłać na nich katastrofy. W ten sposób pomożemy obrońcom. Zapędzimy ich z powrotem na statki, a te później odegnamy od naszych wybrzeży. Merdice i ja pójdziemy do Brettfordu i zjednamy sobie poparcie armii Krainy Dolin. – Pani. – Po raz pierwszy Merdice zwróciła się z szacunkiem do Aislinn. – Nie chciałabym, żeby któreś z martwo urodzonych wpadło w ręce Alizończyków i zła, któremu oni służą. Mogliby wykorzystać moc, która jest w was. – Boisz się, Merdice? Jeżeli wolisz iść z tamtymi, proszę bardzo, ja jednak muszę się udać do Brettfordu. Tam jest Mal i Rufus. Muszę ich ostrzec, że nie powinni zawierać rozejmu z najeźdźcami. – Moim zadaniem jest strzec ciebie, dokądkolwiek się udasz – odrzekła lojalnie Merdice. – Jeśli ty tam idziesz, ja z tobą, nawet jeżeli czeka nas pewna śmierć. – Wyjęła ostry sztylet z pochwy i wsunęła go do rękawa. – Nie wezmą nas żywcem – mruknęła pod nosem. Aislinn nie czekała na zapadnięcie zmroku, mimo że jej opiekunka powtarzała tę radę aż do znudzenia. Nie kryjąc się podchodziły do zamku. Po drodze spotkały konny oddział Alizończyków z pobliskiego obozowiska. Jeźdźcy przyjrzeli się dziewczynie i staruszce z wilczym błyskiem w oczach. Broń trzymali w pogotowiu, jakby oczekując, że zostaną zaatakowani. Merdice prychnęła cicho, pogardliwie, i Aislinn bez trudu odczytała jej myśli. Ci żołnierze to zwykły alizoński motłoch, najemnicy o czystych tarczach, którzy zabiliby każdego, byleby cena była odpowiednia. – A oto gęsi do oskubania – zadrwił któryś, śmiejąc się złowrogo, reszta zaś mu zawtórowała. Jeźdźcy okrążyli Aislinn i Merdice, zagradzając im drogę. – Wynoście się! – warknęła zielarka. – To jest panienka Aislinn z Malmgarthu i marny będzie wasz los, jeśli spróbujecie ją skrzywdzić. Alizończycy zaśmiewali się ordynarnie i jeden wyciągnął brudną rękę, żeby dotknąć włosów dziewczyny. Aislinn uchyliła się zręcznie i wypowiedziała na głos wspólne imię koni: – Hesturfljott! Wierzchowce wrogów natychmiast zaczęły się wyrywać, stawać dęba i podrzucać zadami. Zaskoczeni jeźdźcy usiłowali nad nimi zapanować krzycząc i okładając je batami. – W tym są jakieś czary! – wrzasnął dowódca oddziału. – Przybyliśmy tu w pokoju, żeby prowadzić rokowania, a zostaliśmy zaatakowani za pomocą czarów! – Hesturfljott! Strjuka! – zawołała Aislinn, dodając do imienia rozkaz do biegu. Konie pomknęły, parskając dziko, a wokół ich rozszerzonych źrenic pojawiły się białe obwódki. Wiedząc, iż Psy z Alizonu nie wrócą dopóty, dopóki zdoła porozumieć się z ich wierzchowcami, córka pani Eireny ruszyła w stronę szańców otaczających twierdzę. Przy ufnie otwartej bramie Aislinn i Merdice zastały mieszaną wartę z Alizończyków i żołnierzy High Hallacku, podejrzliwie trzymających się w bezpiecznej odległości od siebie. Dwóch Psów o szczurzych twarzach zagrodziło im drogę lancami i obrzuciło nieufnymi spojrzeniami. – Odejdźcie! – rozkazała Merdice. – To jest pani Aislinn, narzeczona młodego pana Hroka. Nie odważycie się jej nie wpuścić. – Nie możecie tu wejść – oświadczył stojący bliżej Pies. – Nikomu nie wolno wejść, dopóki nasz wódz Beorg i kapłani są w środku. Nie wiemy, może knujecie jaką zdradę? Alizończycy zaśmiewali się nieprzyjemnie, rzucając pożądliwe spojrzenia na Aislinn. Żołnierze High Hallacku przysłuchiwali się uważnie tej wymianie zdań, pełni dezaprobaty wypisanej na twarzach. – Pozwólcie przejść tej damie – przemówił ich dowódca. – Weźmiemy na siebie odpowiedzialność, jeśli te kobiety zagrożą waszemu wodzowi i jego czarownikom. Nie dostrzegam w tej młódce nic przerażającego. – Nikt nie przejdzie! – warknął Pies, opuszczając niżej lancę. – To podejrzane, że pozwalacie jej przejść. Nie podoba mi się to. – Zachowamy rozejm, jeśli wy zrobicie to samo – odparował drużynnik Brettforda. – Czy oskarżacie nas, że go łamiemy? Alizończycy ścisnęli mocniej lance i niepostrzeżenie przyjęli pozycje obronne. Aislinn wiedziała jednak, z jakiego metalu odlano ich broń i przemówiła doń. Lance wyrwały się z rąk właścicieli, tryskając snopami iskier. – To czarownice! – rozległ się wrzask któregoś z Psów; kurczowo zaciskał poparzone, bolące ręce. Czwórka nieprzyjacielskich żołnierzy chwyciła łuki, ale córka pani Eireny wypowiedziała imię drzewa, z którego je sporządzono i wszystkie strzały chybiły. Niektóre nawet zawróciły i skierowały się ku łucznikom; Aislinn odpowiednio się w tym celu skoncentrowała, choć Merdice niecierpliwie szarpała ją za opończę. Psy z Alizonu cofnęły się na bezpieczną odległość. Na ich zarośniętych twarzach malowało się niedowierzanie. Drużynnicy Brettforda w milczeniu otworzyli bramę, wpatrując się z zaskoczeniem w mijającą ich dziewczynę. Przed wielką salą czaiła się szóstka wrogów, którzy z groźnymi spojrzeniami zastąpili kobietom drogę. Drzwi uchyliły się lekko i wysunęła się głowa następnego Psa z Alizonu, który rozglądał się podejrzliwie ponad szczytem tarczy. Aislinn nazwała drzewo, z którego desek zbito te drzwi; oba skrzydła nagle otworzyły się z takim trzaskiem, jakby uderzyła w nie jakaś mocarna pięść. Stojący na progu czterej Alizończycy cofnęli się z niedowierzaniem. Zbliżała się ku nim smukła dziewczyna o jasnych włosach, które spływały jej na ramiona, pozostając w ciągłym ruchu, jakby żyły własnym życiem. Jej postać zamigotała, zmieszała się z niezliczonym mnóstwem jakichś twarzy, kształtów i strojów, aż wreszcie przestali się orientować, z kim mają do czynienia. Cofali się przed nią krok za krokiem i tak weszła do wielkiej sali. Wśród siedzących przy długim stole mężczyzn był pan Brettford, Hrok, Rufus i Mal. Wszyscy oni wstali, skonsternowani jej wtargnięciem. Aislinn przemówiła, a jej głos odbił się echem od kamiennych ścian. – Panie Brettfordzie, panie Rufusie i wszyscy panowie z Krainy Dolin, nie zawierajcie żadnych układów z najeźdźcami. Tak szybko już zapomnieliście, co się stało za życia waszych ojców, kiedy to te same Psy z Alizonu napadły na High Hallack i go spustoszyły? Hrok i jego ojciec wypowiedzieli półgłosem pierwsze oskarżenia: – Cóż to za kobieta? Czy to czarownica? – Ona włada mocami! Wódz Alizończyków i jego trzej czarownicy w szarych opończach popatrzyli spode łba na Aislinn. Zbadała ich umysły i napotkała kryjącą się w nich ciemność, która cuchnęła złem. – Ci czarownicy zadają się z nieczystymi mocami – oświadczyła – a poza tym przybyli pod protekcją tamtych niesamowitych cudzoziemców. Wszystko to źle wróży Krainie Dolin. – Nie damy się zwieść żadnym dziwnym mocom, skądkolwiek pochodzą. – Pan Brettford wstał i gniewnie przywołał ruchem ręki swoich ludzi: – Wyprowadźcie Malmgartczyków i ich czarodziejkę za bramę i dopilnujcie, żeby tu już nie wrócili. Niniejszym zrywam z nimi wszelkie więzy, odrzucam wszystkie zobowiązania i wykluczam wszystkie przyszłe koligacje. Malmgarth przestał istnieć dla mieszkańców zamku Brettford. Mal, stojący dotąd nieruchomo, odwrócił się jak osaczony wilk ku oskarżycielom Aislinn. – Głupcy! – warknął. – Pani Aislinn mówi prawdę! W głębi duszy dobrze o tym wiecie. Nie możemy zawrzeć rozejmu z Alizończykami i załogami tamtych niesamowitych okrętów, skoro i jedni, i drudzy pragną tylko naszej zguby. Niech wszyscy tu obecni wiedzą, że popieram panią Aislinn i każdy, kto ją atakuje, mnie atakuje. – Wyprowadźcie ją za mury! – Brettford nie zwrócił uwagi na słowa Mala. – Nie ma tu dla niej miejsca, gdyż swymi ohydnymi mocami może wyrządzić wiele zła niewinnym śmiertelnikom. I pomyśleć, że mój syn o mało się z nią nie ożenił! – Ona jest skażona czarami Dawnych Ludzi – dodał Hrok. – Mówią, że martwo urodzeni władają nieznanymi siłami. – Aislinn jest darem Dawnych Ludzi – odparował Mal – by nas chroniła przed wrogami i przed naszym szaleństwem. – Nie chcemy żadnych darów od Dawnych Ludzi – odrzekł pan Brettford. – Zabieraj swoją czarownicę i wracaj do Malmgarthu. Nie skoligacimy się z tymi, którzy zadają się ze złymi mocami. – Złymi mocami! – parsknął pogardliwie Rufus. – Nie ma nic złego w pani Aislinn, która jest dziedziczką Malmgarthu. Znam ją od urodzenia i nigdy dotąd niczego podobnego nie zrobiła. Jeżeli według ciebie to ma być zło, to Malmgarth nie powinien się do ciebie przyłączać! – Ja mówię to samo! – zawtórował mu Merelow, pan na Wealdmarze. – Sprzymierzam się z Malmgarthem i z panią Aislinn. – I ja – dodał pan na Traedwyth, robiąc krok do przodu i z brzękiem uderzając toporem w kamienną posadzkę. Sześciu innych wielmożów i ich głównych dostojników wystąpiło do przodu, żeby ogłosić swoje poparcie dla dziedziczki Malmgarthu. Była to blisko połowa zgromadzonych i obie grupy spojrzały na siebie czujnie. Napięcie w sali wzrosło, gdy Beorg z Alizonu i jego świta odeszli z groźnymi minami. Naczelny czarownik, Duru, zatrzymał się na chwilę przed Aislinn i utkwił w niej wzrok, próbując odczytać jej myśli i ocenić siły. Wzdrygnęła się pod tym nieczystym dotknięciem i odparowała atak. – Jeszcze się spotkamy – mruknął mijając ją. Aislinn zbliżyła się do stołu i omiotła siedzących po obu stronach mężczyzn gniewnym spojrzeniem. – Nadal się kłócicie, a powinniście się zjednoczyć, gdyż najeźdźcy ujadają przed naszymi drzwiami – powiedziała. – Poza mną jest jeszcze tylko dziewięcioro martwo urodzonych. Przebywają teraz wśród wzgórz, zawracając wroga najlepiej, jak potrafią, inni usiłują nie dopuścić, żeby załogi niesamowitych statków wysadziły na ląd więcej nieprzyjacielskich żołnierzy. – Nie jest ich zbyt wielu – odrzekł pogardliwie Brettford – i mają mało koni. Co mogą zrobić, gdy każdy z nas ma pod swoimi rozkazami pięćdziesięciu ludzi? – Nie jest ich wielu, ale mają broń, jakiej nigdy nie widzieliśmy – oświadczyła Aislinn. – Musicie zaraz odwołać swoje drużyny ze wzgórz, zanim cudzoziemcy i ich jeżdżące po lądzie statki ruszą na naszą ziemię. Już nie pamiętacie, co stało się w czasach waszych ojców, kiedy Alizończycy zniszczyli Krainę Dolin, zalewając ją krwią i dokonując masowych morderstw? – Podczas gdy wy się spieracie, Beorg gromadzi swoich, szykując się do ataku – wtrąciła Merdice. – Jak długo jeszcze zamierzasz siedzieć i strzępić język, Brettfordzie? – Połowa z nas gotowa jest bronić naszej ziemi – powiedział Rufus ponuro. – Niech ci, którzy nie boją się walczyć o życie i wolność, skupią się pod swoimi sztandarami, a Malmgarth poprowadzi was do zwycięstwa! Panowie na Wealdmarze, Traedwyth, Ulfmaer i Faerwoldzie wzięli na ramiona broń i wyszli na dziedziniec za Rufusem i Malem. Natychmiast osiodłano i przyprowadzono ich konie. Ruszali już z kopyta, gdy rozległ się okrzyk z blanków. Wstrzymali konie. – Zbliżają się! Beorg i jego Psy, i jakaś machina! – Za późno! Wpadliśmy w pułapkę! – jęknęła Merdice. – Nie wpadliśmy – odpowiedział Mal. – Jest ich mniej niż nas. Zapędzimy ich z powrotem do morza. Nie dostaną nawet piędzi naszej ziemi. Aislinn zarekwirowała dla siebie konia i wskoczyła na siodło, nim Merdice czy ktokolwiek inny zdążyłby zaprotestować. Szepnęła mu coś do ucha i skierowała się w ślad za Malem. Nie sprzeciwił się temu żaden z wojowników. Tylko Mal spojrzał na kuzynkę z dezaprobatą, wiedząc skądinąd, iż nic nie zdoła zmienić jej decyzji. Na wszelki wypadek zbliżył się do niej, obserwując czujnie wroga. Oddział żołnierzy wraz z jedną z wojennych machin zbliżał się ku głównej bramie Brettfordu. Na przedzie jechało dziesięciu Alizończyków, a ich hełmy i tarcze zdobił wizerunek jaszczurkopodobnego stwora. Za jeźdźcami maszerowało dziesięciu piechurów, za nimi zaś podążała dziwna machina o groźnym wyglądzie. Poruszała się jak mały statek bez żagli, warcząc i zgrzytając. Malmgarthowie i ich sprzymierzeńcy opuścili podcienie bramy i zatrzymali się, patrząc na wrogów, którzy właśnie zbliżali się do pierwszego szańca. Gdyby twierdza była należycie obsadzona, oddział harcowników wciągnąłby napastników w zasadzkę i w krótkim czasie rozprawił się z taką garstką. Aislinn nie odrywała wzroku od nacierających. Niespokojny wiatr szarpał jej włosy. Głosy martwo urodzonych zaszeptały w jej uszach. – Wróg wylądował w Arnwoldzie – powiedziała Aislinn, skinieniem głowy wskazując na południe – i liczący dwudziestu żołnierzy oddział podąża w głąb kraju. Jeszcze więcej znajduje się na zachodzie, gdzie dotarli już do Waleis. – A ci tutaj? – zapytał Mal. – To zwyczajni żołnierze i zwyczajne konie. Ale ta machina, która jeździ na kołach o własnych siłach, to coś zupełnie innego. Nie znam imion metali, z których ją wykonano. Dla mnie są one bezimienne. Wewnątrz niej jest dwóch ludzi załogi. – Dotknęła myślą ich umysłów, które najpierw zareagowały ciekawością, a później nagłym gniewem i pośpiesznym wycofaniem się. Fala dotkliwego chłodu przeszła ciało dziewczyny, chłodu nie z tego świata. Był równie groźny jak ciemność, którą wyczuła w słowach Beorga. Niezwykła machina zatrzymała się i skierowała podobny do pyska przód w stronę jeźdźców. Alizońscy wojownicy ustawili się po obu jej stronach, a Beorg podjechał do Rufusa i Mala z zadufaną miną. – Ta twierdza wpadnie nam w ręce przed nocą – powiedział, spoglądając na nich złośliwie. – Zabierajcie się stąd ze swoją czarownicą i ukryjcie wśród wzgórz, chyba że jesteście gotowi dziś umrzeć. Dokądkolwiek pójdziecie, wykurzymy was jak lisa z nory. – To wy zostaniecie dzisiaj rozpędzeni na cztery wiatry, które rozwieją alizońską sieczkę! – odpowiedział Rufus. – Pożałujecie tej decyzji – oświadczył Beorg, ściągając wodze i usuwając się z drogi machinie wojennej. Przez długą chwilę nic się nie poruszało. Z wnętrza niesamowitego pojazdu dobiegały ciche trzaski. Nagle Aislinn wymówiła jedno słowo i wszystkie stojące obok niej i za nią wierzchowce odskoczyły na boki. W tym właśnie momencie z alizońskiej machiny trysnął słup dymu, któremu towarzyszył gwałtowny wybuch. Kamienny filar głównej bramy Brettfordu, przed którym dotychczas stali, rozprysnął się na odłamki. Konie już nie potrzebowały ostrzeżeń Aislinn; ruszyły w panice, parskając i przewracając oczami z przerażenia, a jeźdźcy daremnie próbowali je okiełznać. Rumak Aislinn jak szalony rzucił się w bok, w fontannie żwiru runął w dół nasypu i ryjąc bruzdę, zatrzymał się na kolanach. Wysadzona z siodła dziewczyna przeleciała nad głową zwierzęcia i wylądowała na kupie kamieni. Leżała oszołomiona i jęczała z bólu, słysząc tylko bezsensowny łoskot w uszach. Spróbowała unieść się na rękach i kolanach, ale ziemia zakołysała się pod nią. – Malu! – zawołała rozpaczliwie, próbując go dostrzec wśród falujących wokół niewyraźnych postaci. Mal i jego towarzysze już zdołali nieco uspokoić przestraszone wierzchowce i zaczęli się właśnie gromadzić pod osłoną szańca, kiedy usłyszeli jej wołanie. Mal pchnął ku niej konia, lecz tymczasem alizońska machina wojenna z turkotem ruszyła znów do przodu. Później zatrzymała się, zwracając pysk w stronę zamkniętej teraz bramy. Jeszcze jeden wybuch i wielkie wrota rozpadły się, a spłoszone konie znów poniosły. Mal zeskoczył ze swego rumaka i pobiegł do Aislinn. Alizończycy jednak odgadli jego zamiary i zastąpili mu drogę, unosząc topory i obnażone miecze. Pozostający w tyle sprzymierzeńcy Malmgarthów popędzili ociągające się konie, ale już nie zdążyli na czas. Doszło do krótkiej, zaciętej walki. Nieprzyjacielski miecz płazem uderzył młodzieńca w głowę, tak że ten zachwiał się ogłuszony. Pozostawili go tak i zwrócili się przeciwko żołnierzom z Krainy Dolin, którzy ustąpili pola. Alizończycy zamierzali ich właśnie ścigać, gdy zatrzymał ich rozkaz jednego z trójki czarowników jadących tuż za niesamowitym pojazdem. – Beorgu! Pozwól im ujść z życiem – rozkazał Daru. – Zobaczmy, kogo schwytaliśmy! – dodał. Pobrzękując zawieszonymi u pasa atrybutami swego fachu, wśród których były dziwaczne symbole i sakiewki, czarownik zatrzymał się przy Aislinn, która mogła już siedzieć na tyle pewnie, by odpowiedzieć mu wyzywającym spojrzeniem. Na jej posiniaczonym, podrapanym czole rósł duży guz. Duru w powietrzu nakreślił rękami znaki, które jarzyły się przez chwilę, oświetlając jego pomarszczone oblicze ponurym, widmowym blaskiem. Aislinn odniosła wrażenie, że ten starzec nie nazbyt rozsądnie dobrał się do zakazanych sekretów ziemi. – Ja nazywam się Duru. A co ty tu robisz, niewiasto z Dawnego Ludu? – powiedział z martwym uśmiechem. – I to w takiej słabowitej postaci? Czyż nie wiesz, jak łatwo śmiertelne ciała cierpią i umierają? A może zrobiłaś to z ciekawości, gdyż chciałaś poznać ból? Aislinn olbrzymim wysiłkiem woli podniosła się, zapanowawszy nad bólem posiniaczonego ciała. Alizoński czarownik był wrogiem Malmgarthu i wszystkiego, co kochała, a zarazem wrogiem mocy Dawnego Ludu skupionej w jej kruchej, śmiertelnej postaci. Rozpoznała, kim był i jakie siły nim rządziły. Ten człowiek służył złu – podobnie jak Merdice Dawnym Ludziom – ale, w przeciwieństwie do córki pani Eireny, nie władał czystą Mocą. – Jesteś nieczystym stworem, Duru – powiedziała pogardliwie. – Nie masz nade mną władzy. – Nie mam? Czyż nie masz ciała i czy nie jesteś śmiertelna? – Czarnoksiężnik ruchem ręki przywołał alizońskich wojowników. – Zabierzcie ją i nie dajcie się zwieść jej sztuczkom. Będzie próbowała nakłonić was do uwolnienia jej. Już wkrótce się przekona, że postać, którą przybrała, jest dostatecznie ciężkim więzieniem. Dwaj mężczyźni chwycili dziewczynę za ramiona i pociągnęli za sobą, nie zdając sobie sprawy, że Aislinn stawia opór między innymi dlatego, iż jej obolałe ciało mogło poruszać się tylko z wielkim trudem. Zagryzając wargi, nie pozwoliła sobie nawet na najcichszy okrzyk, najmniejszą oznakę słabości. – A co z tym? – zapytał jeden z żołnierzy, trącając nogą leżącego nieruchomo Mala. – Zabierzcie i jego – odpowiedział Duru, przyjrzawszy się uważnie bladej twarzyczce Aislinn. – Przybył na pomoc tej damie. Może wiele dla niej znaczy. Słabi śmiertelnicy często niepotrzebnie się przywiązują do im podobnych. Aislinn niczym nie dała po sobie poznać, iż jego podejrzenia są słuszne. Alizończycy przerzucili przez koński grzbiet nieprzytomnego Mala i wsadzili córkę pani Eireny na drugiego. Duru ujął wodze wierzchowca Aislinn, uniemożliwiając jej w ten sposób ucieczkę na krótkim odcinku drogi dzielącym ich od twierdzy. Machina wojenna z turkotem jechała w awangardzie. Alizońscy wojownicy podążali za nią z dzikimi okrzykami triumfu, gdy roztrzaskała wielkie wrota, całkowicie zrywając je z zawiasów. Nieliczni obrońcy zasypali ją strzałami i lancami, które odskakiwały, nie robiąc jej nic złego. Skoro tylko dziwny pojazd znalazł się na dziedzińcu, rozległo się więcej szybko następujących po sobie wybuchów. Na zewnątrz murów Rufus i jego sprzymierzeńcy stali pełni niepewności. Z jednej strony, pragnęli odbicia jeńców, a z drugiej, byli świadkami, że potrzebują posiłków. – Ktoś musi zanieść miecz wojny do pozostałych – Rufus podniósł obwiązany barwnymi wstęgami brzeszczot. – Powie im, że nadszedł czas oblężenia i bitew. Wprawdzie Alizończycy zajęli Brettford, ale nie zda im się to na wiele, jeżeli nikt nie zdoła do niej przeniknąć ani jej opuścić. Beorg i jego czarnoksiężnicy są w istocie naszymi więźniami. Ich natarcie w głąb kraju załamie się, jeśli ich tu uwięzimy. W ciągu trzech następnych dni drużyny panów na Wealdmarze, Traedwyth, Ulfmaerze i Malmgarcie połączyły się i obiegły zamek. Żołnierze zeszli ze wzgórz ku twierdzy, początkowo rozglądając się podejrzliwie, zaniepokojeni pogłoskami o trzęsieniach ziemi, powodziach, lawinach i błyskawicznie wybuchających pożarach. Wydawało się, że sama natura zbuntowała się przeciw najeźdźcom, osaczając ich ze wszystkich stron z wyjątkiem jednej – brzegu morza, skąd przybyli. V W zamku Brettford Aislinn niecierpliwie krążyła po niewielkiej przestrzeni, w której ją uwięziono – pięcioramiennej gwieździe, na której krańcach paliły się cuchnące świece. Kiedy próbowała przekroczyć linię gwiazdy, zatrzymywała ją jakaś siła, jakby niewidzialna ściana. Duru obserwował dziewczynę, rozkoszując się całym tym widokiem, a jego radość mąciły tylko niepomyślne meldunki z bitwy toczącej się pod murami zamku. – Wasi wojownicy otoczyli nas – zadrwił – ale ich wysiłki okazują się bezowocne i niepotrzebne w zestawieniu z naszą potęgą. Mamy dwustu świetnie wyszkolonych żołnierzy oraz cztery takie machiny, jaką sama widziałaś. Każda jest równie potężna jak stu wojów uzbrojonych w łuki i miecze. – Ich potęga na nic się nie zda, jeżeli sama natura im się przeciwstawia – odpowiedziała Aislinn. – Skały, drzewa, woda, powietrze i sama ziemia zadrży i rozewrze się, by ich pochłonąć. Morze i zamieszkujący je olbrzymy czekają tylko na nasz rozkaz. My, martwo urodzeni, zostaliśmy stworzeni do obrony tego, co ukryli Dawni Ludzie. Teraz zaś bronimy tych, których kochamy. Tym razem najeźdźcy nie podbiją Krainy Dolin. Duru prychnął gniewnie, poirytowany jej słowami, gdyż wiedział, że mówi prawdę. Słyszał o pomrukującej ziemi i na własne oczy widział ognie i błyskawice wśród wzgórz. Woda w spokojnej dotąd zatoce burzyła się. Silna wichura uniemożliwiała Alizończykom wysadzenie reszty żołnierzy na brzeg. Grzbiety zwieńczone płetwami i kolcami wyłaniały się na powierzchnię morza, jakieś wielkie, nieznane stwory krążyły wokół statków. Mimo to czarnoksiężnik ciągnął arogancko: – Nadaj posłanie do swoich współplemieńców, rozkaż im, by nas przepuścili, gdyż w przeciwnym razie zginiesz razem z naszym drugim jeńcem. Zresztą wielu z nich polegnie, jeżeli nasze oddziały zawrócą, żeby uwolnić od oblężenia zamek Brettford. Ich krew spadnie na twoją głowę, chyba że każesz im się poddać. – Oni nie przyjmą takiego rozkazu – odparła na to Aislinn. – Zresztą, gdybym go nawet wydała, zasłużyłabym na śmierć. – Zastanawiam się, czy pozostaniesz taka arogancka, kiedy postanowię wydać na tortury – lub śmierć – twojego towarzysza. – Rób, co chcesz, ale rezultat może być inny, niż się spodziewasz – odparowała. W jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk i Duru skrzywił się, jakby smagnięty niewidzialnym biczem. Aislinn nie zdradziła się ze swym zaskoczeniem, czarnoksiężnik więc pośpiesznie odwrócił się, próbując ukryć swoją reakcję pod pozorem zniecierpliwienia. – Chcemy tylko przejść przez wasze ziemie na północ – ciągnął, odzyskawszy panowanie nad sobą. – Może jednak moglibyśmy dojść do porozumienia. Bezpieczne przejście dla nas wszystkich do Wielkiego Pustkowia – a unikniecie rozlewu krwi. Sadzę, że mogłabyś nam to zagwarantować – nawet z nami nie współpracując. Postąpisz rozsądnie, zgadzając się zaprowadzić nas do tego, co pragniemy znaleźć. Wtedy nic złego nie stanie się tym, którzy są ci drodzy. – A potem, gdy już znajdziecie to, co jest ukryte? – Naturalnie uwolnimy ciebie i twojego towarzysza. Wszyscy, których schwytaliśmy w Brettfordzie, zostaliby uwolnieni – dodał wylewnie. – Tylko z powodu twoich niedorzecznych skrupułów tkwią jeszcze w zamkowych lochach. Aislinn odpowiedziała powoli, skupiwszy uwagę na ostrzeżeniu, które przekazał jej wewnętrzny głos. – Ludzie obsługujący machiny wojenne i statki nie są tacy jak my. Przybyli z daleka przez dziwną bramę. Szukają następnej, by sprowadzić więcej sobie podobnych do naszego świata. Czyż nie wiesz, że zabiją cię podobnie jak innych, gdy tylko załogi ich statków znajdą się na naszej ziemi? Oni są zupełnie obcy, a niesamowita broń czyni ich bardzo potężnymi. Nie pozwolą nam żyć w pokoju między sobą, choćbyśmy nawet tego chcieli. Duru roześmiał się szczekliwie. – Nie przestraszysz nas takimi przemowami. – Najmądrzej byłoby – wtrącił drugi czarownik, szarpiąc długą, siwą brodę – gdybyśmy udowodnili załogom statków naszą dobrą wolę, prowadząc ich bez przymusu do bramy na Wielkim Pustkowiu. A jeśli nie całkiem dobrowolnie, to przynajmniej zachowując pozory dobrowolności. – Nie pokażę wam tego miejsca – oświadczyła Aislinn. – Takie nieczyste stwory jak wy nie mogą się do niego zbliżać. To zakazane. – Nic nie jest zakazane, jeżeli ma się dość mocy – odparł Duru i dał znak swoim towarzyszom. – Udamy się do wielkiej sali. Zbliża się pora zaspokojenia mocy, które tam przebywają, siłami życiowymi jeszcze jednego człowieka. Przyprowadźcie staruchę, którą pojmaliśmy. Nie będzie to wielka strata dla nikogo. Zaprowadźcie tam też panią Aislinn, żeby przekonała się, jak daremne są jej protesty. Otaczająca Aislinn niewidzialna ściana zniknęła, kiedy padło jakieś nie znane jej słowo. Czarnoksiężnicy jak jeden mąż poruszyli swymi laskami z nie znanego Aislinn drzewa i córka pani Eireny poczuła się pchnięta do przodu. Nie znała natury siły, która ją więziła, i owładnęła nią bezradność. Duru otworzył drzwi do wielkiej sali i odszedł na bok, ruchem ręki nakazując pozostałym wejść do środka. Aislinn natychmiast zrozumiała, że znalazła się we władztwie mocy równie wielkiej jak jej własna. W przestronnej komnacie było prawie ciemno, gdyż przez wąskie okna docierało tu z zewnątrz niewiele światła. Wydzielające smrodliwy dym świece o nieprzyjemnej dla oka barwie paliły się na krańcach pięcioramiennej gwiazdy, którą narysowano na posadzce. Obrzuciła spojrzeniem salę w poszukiwaniu źródła emanacji zła, które uderzało w nią, badając, szukając słabych miejsc w jej zabezpieczeniach. Wrodzone zdolności jak tarcza chroniły ją przed wirującymi wokół niej dziwnymi głosami, które docierały z bezkształtnego środka pentagramu, gdzie zawisło coś falującego, ciemniejszego niż najgęstszy mrok. Trójka czarnoksiężników nabrała sił w pobliżu źródła ich mocy. Siwowłosi, siwobrodzi, o pomarszczonych obliczach gorzeli pragnieniem znalezienia największej z mocy. Aislinn poczuła, że ich myśli atakują jej umysł, starając się odkryć jej sekret. Sekret tego, co zostało ukryte na Wielkim Pustkowiu. Jeden z czarowników oddalił się i wrócił po chwili, brutalnie ciągnąc Merdice. – To nędzna ofiara – zauważył. – Na jej kościach prawie nie ma mięsa – w potocznym rozumieniu tego wyrazu. – Wielkiemu Głosowi nie chodzi o mięso – odpowiedział Duru, a jego oczy płonęły wewnętrznym żarem, gdy rozpalał ogień w przenośnym piecyku. – Pragnie on energii życiowej, którą posiadają wszystkie żywe istoty. Pożywia się w chwili, gdy któraś z nich jest zabijana. Wyjął długi, ostry nóż i ze wzrokiem wbitym w pentagram wymawiał słowa inwokacji. Aislinn próbowała dotknąć myślą umysłu Merdice, lecz ta skarciła ją: – Nie karm tego swoim strachem! – Ciemność zgęściła się, przybierając prawie możliwy do rozpoznania kształt. Na znak Duru podprowadzono Merdice. Aislinn odchyliła do tyłu głowę i używała mocy swego głosu: – Stójcie! Uwolnijcie tę kobietę! Planując to morderstwo, popełniacie wielki grzech! Potężne siły powstają przeciw wam w chwili, gdy to mówię. Jej głos spłaszczył i wygiął do tyłu płomienie świec, ale ich nie zgasił. Stojący w środku czarnoksiężnik zdołał jednak zrobić krok do przodu. Z jego zwiędłych ust wydobył się chrapliwy, przyprawiający o ból gardła głos, który nie był jego głosem: – Kim jesteś, ty, która rzucasz wyzwanie moim sługom? – Pozostanę dla ciebie bezimienna. Nie masz prawa tu przebywać. Rozkazuję ci odejść przez moc Dziewięciu Wielkich Imion! – Przywołano mnie – z głębi mroku dotarła do niej dudniąca odpowiedź, a człowiek służący złej mocy za medium zatrząsł się jak w febrze. – Cóż za głupota! – syknęła Merdice. – Duru, budząc ze snu tego stwora, okazałeś się skończonym głupcem! Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno i rzekł: – Ugnij się przede mną, a będziesz żyć. Staw mi opór, a zginiesz na zawsze, pochłonięta przez Wielki Głos. Jakaś siła zmusiła Aislinn do zrobienia dwóch kroków, lecz zebrawszy siły, zdołała oprzeć się temu przyciąganiu. – Ty nie możesz mi rozkazywać. Te robaki, które cię przywołały, są twoimi niewolnikami, ale ja nie. Im do woli rozkazuj – powiedziała z pogarda. Obrzuciła spojrzeniem postacie w szarych opończach, czując chłód zła emanującego z ich błyszczących, pozbawionych duszy oczu. Głos, który wezwali, zawładnął nimi całkowicie. I głos ten przemówił: – Weźcie ją i przyprowadźcie do mnie. Ruszyli do przodu, wyciągając ku dziewczynie szponiaste ręce, a ich fale mocy uderzały w nią bez przerwy. Na mgnienie Aislinn ośmieliła się zarzucić w nie myślową sondę w poszukiwaniu czegoś, czego imię znała. Opierali się zaciekle, zdołała jednak wyłowić w umyśle najsłabszego pojedynczą, pełną strachu myśl: – Moc i uczucie! Czy ona o tym wie? – Nie boję się zbliżyć z własnej woli do tego stwora – powiedziała, unikając dotknięcia ich pożółkłych starczych dłoni. Odwróciwszy się plecami do czarnoksiężników, ruszyła w stronę nicości, jak ciemna chmura unoszącej się we wnętrzu pentagramu. Nakreśliła ręką symbol, który rozjarzył się niebieskim światłem i zawisł przed nią w powietrzu. – To cię tutaj nie ochroni – warknął czarownik-medium i zadrżał na całym ciele, gdy przemówił przez niego jego władca. – Rozkazuję ci wskazać nam ukrytą bramę na Wielkim Pustkowiu albo spotka cię taki sam los jak tych, którzy próbowali opierać się mojej potędze. I oto zła moc pozwoliła jej ujrzeć przelotnie innych jeńców uwięzionych w jakimś ciemnym miejscu otoczonym żarem i zimnem. Rozpoznała wśród nich Mala i jej myśl skoczyła ku niemu jak iskra ze smolistego polana. Przez sekundę widziała jego twarz, na której odmalowało się zaskoczenie, i zdążyła wyszeptać jego tajemne imię: – Asmerillionie! Wtedy Głos zagrzmiał wokół, zaryczał z bólu i wściekłości, potrząsnął trójką swoich sług, którzy złapali się za podobne do trupich czaszek głowy i skręcali w męce. Uderzył w Aislinn wybuchem niszczącej życie abnegacji. Merdice złapała ją za ramię, szepcząc: – Posłuż się gniewem jak bronią! Ten stwór nie zna emocji. Nigdy nie był człowiekiem. Dziewczyna przywołała wściekłość i wolę życia, a ciemność się wycofała. Następnie poszukała myślą Mala i znalazła go ukrytego w jakimś zakątku twierdzy. Stał teraz wzburzony przed drzwiami, które uniemożliwiały ucieczkę zarówno jemu, jak i pozostałym więźniom. – Asmerillionie, wyjdź! – zawołała Aislinn w przypływie gniewu. Czarownicy drgnęli jak szarpnięte marionetki, chwiejnym krokiem ruszyli do przodu, by po chwili, chwiejnie się cofnąć przed furią młodej władczyni Mocy. – Uwolnij więźniów i odejdź! – syknęła z wściekłością do przeciwnika. – Jestem martwo urodzoną niewiastą Dawnego Ludu, podwójnie chronioną przed wszystkim, co nie ma imienia! Wróg warknął, schwycił Duru i potrząsnął nim, jak pies potrząsa szczurem. Aislinn wyczuła lęk czarownika, którym zaczęła się sycić wygłodzona moc. Za moment niewidzialny dotąd stwór rozszerzył się, napęczniał i omal nie przedarł przez mur obronny ze świec i płomienia. Miał teraz postać, wiele postaci i wszystkie potworne i zniekształcone. – Asmerillionie! Wyjdź! Przemów! – rozkazała znów córka pani Eireny, przesyłając myślą prawdziwe imię drzewa, z którego zrobiono drzwi jego wiezienia. W głębokim lochu, znajdującym się w najstarszej części zamku, przez wieki rozbudowywanego na tym samym miejscu, Mal uległ przemianie, a esencja życiowa buchała zeń jak para ze spoconego konia. Przemówił do drzwi i deski nagle oderwały się od żelaznych sztab. Brettford, Hrok i reszta nadal stali bez ruchu, przytuleni do ściany, wpatrzeni z osłupieniem w Mala i drzwi. – Asmerillionie! – Znowu dotarł do młodzieńca drżący głos i jego cała istota odpowiedziała na to wezwanie. Rzucił się ku zniszczonym drzwiom, prosto na alizońskiego wojownika, który miał pilnować więźniów. Oszołomiony wybuchem Alizończyk za późno sięgnął po miecz. Mal już skoczył na niego jak kot. Wydawało mu się, że oto ziściły się dziecinne marzenia: jego siły nie mają granic i żaden wróg nie może go dotknąć, tak wielkie są jego szybkość i moc. Wyrwał przeciwnikowi broń i zatrzymał się tylko po to by krzyknąć do pana Brettforda i pozostałych towarzyszy niedoli: – Idźcie za mną, jeśli wam życie miłe! Ten okrzyk wyrwał ich z szoku i pośpieszyli za nim, zachęceni do czynów przekraczających ich wyobrażenie. W podziemnych korytarzach zamku pokonali Psy z Alizonu, odbierając im broń i pozostawiając za sobą zabitych i rannych. Kiedy zaś dotarli do schodów prowadzących na powierzchnię ziemi, stoczyli bój z dwukrotnie liczniejszym oddziałem wroga. Mal szedł na czele, niezmordowanie wymachując mieczem. – Asmerillionie! Wzywam cię! – W umyśle Mala wciąż rozbrzmiewało wołanie Aislinn. Kiedy krótkie, zacięte starcie przed schodami się skończyło, ośmiu Alizończyków leżało martwych lub właśnie konało, a trzech uciekało na oślep. – Za nimi! – wysapał ogarnięty żądzą krwi Hrok, jednakże czekając na rozkaz Mala. – Pozwól im odejść – odparł tamten. – Teraz musimy zdobyć wielką salę. Tam jest Aislinn. Przedtem wszakże należało przebyć zamkowy dziedziniec, który zaroił się od zajmujących pozycje bojowe Alizończyków. Mal naliczył ich piętnastu, nie wziął bowiem pod uwagę dwuosobowej załogi machiny bojowej, która nagle ożyła i ruszyła do przodu, kręcąc pyskiem. Ze znajdującej się pod nim szczeliny wystawała gładka, czarna rura. Z rury wydobył się kłąb dymu, któremu towarzyszył głośny wybuch. Jeden z drużynników Brettforda zginął na miejscu. Siła eksplozji odrzuciła go do tyłu, gdy na próżno przyciskał ręce do piersi, żeby zatamować tryskającą z niej krew. Tam, gdzie uderzył niewidzialny pocisk, jakby się rozpadł bruk, a na drzwiach i kolumnach pojawiły się głębokie wyszarpane dziury. Mal i jego towarzysze przylgnęli do ścian i podpór, a potem, kuląc się, uciekli przed śmiercionośną machiną, która krążyła wokół dziedzińca. Alizończycy wznosili okrzyki radości, nie wychodząc jednak ze swych kryjówek, jakby i oni obawiali się metalowego potwora. Żołnierze High Hallacku szybko wycofali się z dziedzińca, a przepełniający dotąd ich serca gniew i zapał ustąpiły miejsca osłupieniu i strachowi. W wielkiej sali Aislinn i jej przeciwnicy usłyszeli odgłosy toczącej się na zewnątrz walki. – Twoi barbarzyńcy uciekli – powiedział Duru. – Każ im zaraz się poddać, albo wszyscy zginą! – Przybyłam tutaj, by uwolnić moich współplemieńców! – Twoich współplemieńców... – powtórzył Głos za pośrednictwem jednego z czarowników. – Jeżeli nie są oni twoimi niewolnikami, to na pewno nie są z tobą spokrewnieni. Tak jak ja pochodzisz ze starożytnego ludu, chociaż nosisz ludzką postać. – Ja jestem także człowiekiem! – zawołała z dumą Aislinn. – Ci ludzie są niczym – upierał się Głos. – Zniszczę cię, żeby ich ocalić – odpowiedziała dziewczyna, posyłając palącą ogniem myśl ku uwięzionej w pentagramie ciemnej chmurze. Powodowana gniewem wymówiła imiona stojących lub leżących luzem w sali przedmiotów, wzniecając istna burzę latających kubków, stołków, ławek i broni. Nawet zawieszone na ścianach gobeliny zatrzepotały jak oszalałe, a wydobywająca się z protestujących głośno harf, lutni i fletów kakofonia rozdarła powietrze. Sylwetka Aislinn zamigotała, w przeciągu kilku sekund pojawiły się drżące obrazy setek twarzy i strojów, później zaś otoczył ją nimb blasku. Zła moc zaś zagrzmiała na całą salę: – Ty i ja jesteśmy dawnymi wrogami! Nie próbuj mnie zwodzić swymi sztuczkami! Twoja ludzka natura kala twoją moc, gdy posługujesz się tymi dziwnymi zjawiskami! To obrzydliwe! – Wracaj do swojej studni ciemności – rozkazała Aislinn. – Tylko najmądrzejsi będą znać sekret bramy, a najmądrzejsi nigdy nie są najgorszymi. – Nimb wokół niej buchnął czarnym dymem, kłębiąc się ze wzburzenia. – Zginiesz razem ze swoimi śmiertelnymi siostrami i braćmi – syknął Głos. – Wszyscy będziecie do mnie należeć i wtedy przestaniecie cierpieć. W tejże chwili posiniaczonym, poranionym ciałem Aislinn szarpnął gwałtowny ból. Uratowała ją duma. Zagryzła wargi i przysięgła sobie w duchu, że nie da nic po sobie poznać. Otaczający ją nimb stal się czerwony, poprzeszywany czarnymi wirami. Teraz przeciwnik na moment ukazał jej dziedziniec zamku, gdzie triumfujący Alizończycy przyparli do muru Mala i jego towarzyszy. Machina bojowa warczała jak wygłodniała bestia nad zdobyczą. – Zginą, jeśli ich nie uratujesz – szeptał Głos. – Powiedz tylko słowo, a zostaną uwolnieni. Jeżeli się zawahasz, wszyscy umrą. Na oczach Aislinn pociski wystrzelone z alizońskiej machiny trafiły żołnierza High Hallacku. Patrzyła, jak konał, nim wróg nie zasłonił jej tego widoku. – Nie ulegaj! – warknęła Merdice. – Złość się, wściekaj! Płacz nad umierającymi! To twoja broń! Posłuż się nią! – Asmerillionie! – Aislinn ostrożnie skierowała myśl w stronę dziedzińca i ujrzała jasny błysk, gdy dotknęła umysłu Mala. Wyczuła jego gniew zwrócony przeciw Psom z Alizonu i ich machinie, wściekłość z powodu śmierci towarzyszy i wolę życia, zagłuszającą strach i wszelkie wątpliwości. Na dźwięk swego prawdziwego imienia skoczył na równe nogi, znów emanując nadludzką mocą, która napełniła otuchą serca żołnierzy High Hallacku. Mal usłyszał szept Aislinn, jakby stała obok niego: – Uderz lancą w machinę bojową. Wymów imię „Jurtsprengur”! Ścisnął mocniej drzewce lancy i w odpowiedzi poczuł nagły przypływ sił w każdej cząstce swej istoty. Lanca poruszała się jak żywa w jego ręku, dwukrotnie zagłębiając się w ciałach wrogów, kiedy mknął przez dziedziniec. Zaatakował metalową bestię wpychając broń w szczelinę pod jej pyskiem i wykrzykując na cały głos imię drzewa: – Jurtsprengur! Lanca w wybuchu rozpadła się na drzazgi i zielonkawą mgiełkę. Mal odskoczył w tył. Oczy mu zaszły łzami i jęknął, dusząc się w gryzących oparach. Machina bojowa pędziła przed siebie, rozpędzając Alizończyków, i z trzaskiem gramoląc się przez przeszkody, które napotkała po drodze. Na oślep uderzyła w mur, aż posypał się gruz, kołysząc się jak pijana, wspięła się na rumowisko, a później ciężko przewróciła na grzbiet. Jej liczne koła wciąż kręciły się ze zgrzytem, lecz z wnętrza już nie wydobywały się wybuchy. Ocaleli Alizończycy zorientowali się, że ich opiekunka jest bezsilna, ustawili się więc w szyku, broniąc dostępu do wielkiej sali. Mal prawie nie dostrzegał swych przeciwników; pojawiali się w polu widzenia na kilka chwil, a potem osuwali się, śmiertelnie zranieni jego mieczem. Kiedy dotarł do drzwi, przypomniał sobie słowo, które uwolniło go z lochu. Wymówił je ponownie i odpowiedział mu taki sam wybuch drzazg i kawałków drewna rozlatujących się na wszystkie strony. Jego towarzysze szli tuż za nim. Wbiegli do komnaty, teraz rozjaśnionej światłem padającym przez otwór pozbawiony wielkich drzwi. – Aislinn! – ryknął. – Asmerillionie! Malu! – Dobrze! – syknęła Merdice. – Myśl o Malu, dziecko! Kochasz go, prawda? Moc Aislinn napłynęła triumfalnie, wypełniona po brzegi całym jej gniewem, lojalnością, namiętnością i nieugiętą ludzką wolą od samego dołu aż po szczyty skali jej uczuć. Zgromadziły się wokół niej bezkształtne, drżące obrazy, każdy innej barwy: czerń gniewu, czerwień odwagi, jaskrawa żółć, biel, czysty błękit i zieleń zawiści. Młoda władczyni Mocy przywołała je, skupiła, wyostrzyła w pociski, które cisnęła w uwięzioną w pentagramie ciemność. Głos – ustami trójki czarowników – wrzasnął z bólu i przerażenia, gdy stworzone z bezimiennych sił pociski trafiły w środek gwiazdy. Alizońscy czarownicy osunęli się na posadzkę jak puste worki, ich ciała drgały konwulsyjnie, ręce drapały kamienne płyty. – To klątwa! – zajęczał już z oddali syn mroku. – Te moce są bezimienne! – Głos się wycofuje! – jęknął Duru. Ciągnąc za sobą wielobarwną smugę, Aislinn bez słowa przeszła obok leżących i zdusiła płomień najbliższej świecy. Rozbryzgał się tłuszcz i sypnęły iskry. Głos zawył i uciekł do swojej kryjówki, dalekiego, ciemnego miejsca, które dziedziczka Malmgarthu widziała przez mgnienie w chwili, gdy cisnęła za nim swą ostatnią myślową sondę. Oblegający twierdzę drużynnicy panów z High Hallacku czekali na atak Alizończyków. Któryś ze statków wypluł ze swego wnętrza jeszcze jedną machinę bojową, ale pochłonęła ją i przewróciła wielka, ciemnozielona fala. Niektórzy ze świadków tej sceny twierdzili później, iż była to ogromna morska bestia o błyszczących łuskach i najeżonym kolcami grzbiecie. – Hwitan dobrze wykonuje swoje zadanie – powiedziała tylko Aislinn. Wszystkie siły natury zda się współdziałały, by doprowadzić do bitwy pod Brettfordem. Wycofujące się alizońskie oddziały kierujące się w stronę twierdzy zobaczyły, iż otacza ją pierścień wojsk Krainy Dolin. Pod koniec trzeciego dnia, kiedy powinna była zapaść noc, pod której osłoną mogliby zaatakować oblegających i przedrzeć się do zamku, na niebie pozostał czerwony, wiszący nisko nad ziemią nimb, który zalewał Brettford światłem trupiej barwy. Zbity z tropu i bardzo wystraszony przeciwnik zorganizował kilka nieskoordynowanych i nieskutecznych wypadów na żołnierzy High Hallacku. Za każdym razem, bez żadnej widocznej przyczyny, strzelał ku niebu wielki ogień, opadała przesłaniająca wszystko mgła, która rozbijała nieprzyjacielskie oddziały na mniejsze grupki, uderzenia piorunów ujawniały podkradających się do zamku Psów z Alizonu, a morze w zatoce burzyło się, grożąc zatopieniem zakotwiczonych tam statków. Przed świtem jeden z okrętów spróbował przedrzeć się przez skaliste gardło zatoki i rozbił się wśród potężnych wybuchów i kłębów czarnego dymu. Alizońscy wojownicy, widząc, że ci, którzy ich tutaj przywieźli, mogliby porzucić ich we wrogim kraju, odstąpili od zdobywania Brettfordu i skierowali się nad morze. Machina bojowa pilnująca dotąd ich obozowiska ożyła i z warkotem pojechała za nimi tak szybko, że oblegający uznali to za haniebną ucieczkę. Wyminęła i pozostawiła daleko za sobą sprzymierzeńców, którzy przedtem podążali za nią z taką ufnością. Część Alizończyków, ryzykując życie, powskakiwała do wody, ale wzburzone fale i kryjące się pod nimi morskie olbrzymy znacznie przetrzebiły szeregi tych, którzy zdołali bezpiecznie dotrzeć do statków. Kiedy tylko machina bojowa znalazła się w wodzie, stała się łatwym łupem dla ciemnozielonej fali wystawiającej na pokaz łuski i płetwy. Fala ta jakby żartem kilkakrotnie ją skotłowała, zanim wciągnęła pod siebie. Woda wprost kipiała, burzyła się i tryskała w górę olbrzymimi słupami, lecz metalowa bestia już się więcej nie wynurzyła. Pozostałe trzy statki podniosły wtedy kotwice i podryfowały w stronę otwartego morza, mijając wrak czwartej jednostki. Porzuciły niedobitki alizońskiej armii, dla której nagle zabrakło miejsca na wrogim wybrzeżu. Rogi bojowe zagrały na okolicznych wzgórzach. Pod łopoczącymi na wietrze sztandarami Rufus i Mal poprowadzili do ataku zjednoczone siły High Hallacku i w ten sposób zakończyli wojnę, którą Alizończycy i ich dziwni sojusznicy zamierzali narzucić Krainie Dolin. Wziętych do niewoli nieprzyjacielskich żołnierzy uwięziono do dnia, kiedy to będzie można ich odesłać z powrotem. Ciała poległych wrogów ułożono w stosy i spalono, a wszystko to trwało siedem dni i siedem nocy. Na rozkaz Aislinn czarny wóz odjechał pusty. Powoził nim odziany w szarą opończę Weard, który z ponurą miną strzelał z bata. Tylko nieliczni wybrańcy widzieli, jak odjeżdża. Martwo urodzeni i ich opiekunki, a z nimi Merdice, oraz Mal i Rufus odetchnęli z ulgą, gdy zniknął jak senny koszmar w towarzyszącej mu mgle. – Nigdy nie przypuszczałem, że on naprawdę istnieje – powiedział z niepokojem Mal, kiedy wóz już odjechał. – Nawet wówczas, gdy pani Eirena próbowała nas nim straszyć. Skąd się o rum dowiedziała? – Nietrudno było zesłać jej ten sen. Należało przygotować Aislinn na dzień, w którym miał przyjechać – wyjaśniła Merdice. – I już nie wróci, chyba że nowa wojna zagrozi temu, co zostało ukryte – Aislinn dokończyła myśl Mala. – I wówczas znów nim pojedziesz? – spytał. – Tak, wszyscy to zrobimy – odparła. – Nie lękaj się, minie wiele lat, zanim ktokolwiek z nas na zawsze wróci tam, gdzie znajduje się czarny wóz. Co najmniej tyle, że zdążę zostać panią na Malmgarcie. Jeżeli ty zechcesz być jego panem... – Ale twoja matka, pani Eirena, i Hrok... – Wszystkie przeszkody zostały usunięte, Malu. Jest tylko twój strach i nieufność wobec mojego dziedzictwa martwo urodzonej... – – Niech inni się tego boją – odpowiedział Mal. Podniósł Aislinn i posadził przed sobą na koniu. – Wyślemy wieści do Malmgarthu, żeby przygotowano się na przyjęcie martwo urodzonej panny młodej. Wyprawimy huczne wesele, na które zaprosimy znajomych i nieznajomych ze wszystkich zamków. Merdice omal się nie uśmiechnęła, lecz odwróciła się szybko i zasłoniła ręką usta, myśląc o pamiętnej nocy sprzed czternastu lat, kiedy to pewien mały chłopiec ukryty za gobelinem wymknął się jej. Przestała już tego żałować. Aislinn ma nowego opiekuna i nie potrzebuje ochrony, ale niebawem przyjdą na świat kolejni martwo urodzeni, których ona, Merdice, będzie mogła zapoznać z ich dziedzictwem. Jak dotąd, ów nieprawdopodobny związek Mocy i uczuć okazał się silny i bardzo obiecujący...