Ilia Warszawski W atolu Staliśmy nad brzegiem i patrzyliśmy za oddalającym się „Albatrosem”. Był już tak daleko, że nie mogłem dostrzec, czy na pokładzie są ludzie. Potem nad kominem ukazała się biała chmurka pary i po kilku sekundach usłyszeliśmy przeciągłe buczenie. – Nareszcie – powiedział tata. – Teraz możemy do woli bawić się w robinsonów: mamy prawdziwą bezludną wyspę, chatę i nawet Piętaszka. To był fajny pomysł, nazwać Piętaszkiem grubego, ociężałego robota. Był on zupełnie nowy i z jego wszystkich szczelin wypływały pod wpływem słońca kropelki oliwy. – Popatrz, on się poci – powiedziałem. – No, kto szybciej?! – zawołała mama i ścigając się pobiegliśmy do domu. Już na finiszu potknąłem się o korzeń i klapnąłem na ziemię, a tata powiedział, że to nieszczęśliwy wypadek i bieg trzeba powtórzyć, a mama zapytała, czy mnie nie boli. Odpowiedziałem, że to głupstwo i na pewno mogę jeszcze raz pobiec, ale w tym momencie rozległ się dzwonek i tata powiedział, że to najpewniej wezwanie z „Albatrosa” i trzeba będzie odłożyć zawody. Dzwonek wciąż brzęczał i brzęczał, dopóki tata nie włączył wideofonu. Na ekranie ukazał się kapitan „Albatrosa”. Był nadal w skafandrze i kasku. – Odpływamy – powiedział – dlatego, że... – Rozumiem – przerwał mu tata. – Jeżeli coś potrzebujecie... – Tak, wiem. Pomyślnej żeglugi. – Dziękuję! Szczęśliwego pobytu. Tata pstryknął wyłącznikiem i ekran zgasł. – Tato – zapytałem – oni odpłynęli na zawsze? – Wrócą po nas – odpowiedział. – Kiedy? – Za trzy miesiące. – Tak długo? – Czy nie cieszysz się, że wreszcie możemy być sami i nikt nie będzie nam przeszkadzał? – Oczywiście, cieszę się – powiedziałem, i była to szczera prawda. Przecież w całym swoim życiu widziałem tatę tylko trzy razy i za każdym nie dłużej, niż przez miesiąc. Kiedy przylatywał, zawsze przychodziła do nas gromada ludzi i nigdzie nie mogliśmy wyjść, żeby nie zebrał się tłum, i tata rozdawał autografy, i odpowiadał na masę pytań, i nigdy nie dawali nam być naprawdę razem. – No, chodźmy obejrzeć nasze włości – powiedział tata. Nasza chata składała się z czterech pokoi: sypialnego, stołowego, mojego pokoju i gabinetu tatusia. Poza tym była w niej kuchnia i spiżarnia. W gabinecie taty było bardzo dużo różnych aparatów i prawdziwa elektroniczna maszyna licząca, i tata powiedział, że nauczy mnie na niej liczyć, żebym mógł mu pomóc opracować sprawozdanie. W moim pokoju stały łóżko, stół i ogromniasta biblioteczka, nabita po sam wierzch książkami. Chciałem je obejrzeć, ale tata powiedział, że lepiej zrobić to potem, kiedy obejrzymy całą wyspę. Na dworze była mała elektrownia i spróbowaliśmy z tatą uruchomić silniczek, a mama stała obok i cały czas mówiła, że tacy mechanicy, jak my, na pewno coś spalą, ale myśmy nic nie spalili, a sprawdziliśmy tylko naładowanie akumulatorów. Potem poszliśmy popatrzeć na antenę, i tacie nie spodobało się, jak jest skierowana, i kazał Pietaszkowi wleźć na, górę i zwrócić dipol dokładnie na północ, ale słup był metalowy i robot ślizgał się na nim i w żaden sposób nie mógł wejść. Wtedy znaleźliśmy z tatą w elektrowni kalafonię i posypaliśmy nią dłonie i kolana Piętaszka, i on bardzo zręcznie wdrapał się na górę i zrobił wszystko, co trzeba, a my staliśmy wszyscy na dole i biliśmy brawa. – Tato – zapytałem – czy mogę się wykąpać w oceanie? – Nie można – odpowiedział. – Dlaczego? – To niebezpieczne. – Dla kogo niebezpieczne? – Dla ciebie. – A dla ciebie? – Też niebezpieczne. – A jak przy samym brzegu? – W oceanie nie można się kapać – powiedział, i pomyślałem, że kiedy tata mówi „nie można” takim tonem tam, na dalekich planetach, to na pewno ani jeden z członków załogi nie śmie z nim się sprzeczać. – Możemy się wykąpać w lagunie – powiedział tata. Naprawdę, nie było to wcale gorzej, niż gdybyśmy się kapali w prawdziwym oceanie, dlatego że ta laguna okazała się wielkim jeziorem wewnątrz wyspy i woda była w niej ciepła, cieplutka i zupełnie przeźroczysta. Pływaliśmy wszyscy troje na wyścigi, a potem nurkowaliśmy z tatą w zawody, kto zbierze więcej muszelek z dna, i ja zebrałem więcej, dlatego, że tata zbierał jedną ręką, a ja dwiema. Kiedy znudziło nam się zbieranie muszelek, zrobiliśmy dla mamy koronę z gałązek korala i morskich wodorostów, a tata ozdobił ją rozgwiazdą. Mama była w niej podobna do prawdziwej królowej i klękliśmy przed nią na jedno kolano, i pasowała nas na rycerzy. Potem poprosiłem Piętaszka, żeby popływał ze mną. Było bardzo śmiesznie, jak podchodził do wody, pstrykał urządzeniem decyzyjnym i cofał się. A potem odkręcił nagle palec od ręki i rzucił go do wody, i kiedy palec utonął, Piętaszek poważnie powiedział, że roboty nią mogą pływać. Był przy tym taki zadowolony, że aż zataczaliśmy się ze śmiechu. Wtedy go zapytałem, czy roboty mogą nosić na rękach chłopców, i on odpowiedział, że mogą. Stanąłem mu na dłoniach i podniósł mnie wysoko nad głową, do samego wierzchołka palmy, i zrywałem z niej orzechy kokosowe i zrzucałem je na dół, a tata chwytał. Kiedy słońce opuściło się bardzo nisko, mama powiedziała, żeby pójść nad ocean i popatrzeć na zachód. Słońce stało się czerwone, czerwoniutkie i tuż nad wodą spłaszczyło się, i od niego do brzegu ciągnął się czerwony, świecący pas. Zmrużyłem oczy i wyobraziłem sobie, że pędzę tym pasem prosto na słońce. – Tato – zapytałem – czy zdarzało ci się lecieć prosto na słońce? – Zdarzało się – odpowiedział. – A czy tam też ciągnie się od niego taki pas? – Nie. – A jaki kolor ma tam niebo? – Czarny – powiedział tata. – Tam wszystko jest inne... nieznane i... wrogie. – Dlaczego? – zapytałem. – Kiedyś opowiem ci dokładnie, syneczku – powiedział. – A teraz idziemy na kolację. W domu urządziliśmy bardzo ciekawą zabawę. Mama stała przy lodówce, a myśmy zgadywali, co ma w rękach. Każdy z nas wymieniał oczywiście swoje ulubione potrawy i jakimś cudem okazywało się, że za każdym razem zgadywaliśmy. Dlatego mieliśmy kolację jak się patrzy. Tata odkorkował butelkę wina i powiedział, że po kąpieli mężczyznom zupełnie nie zaszkodzi łyknięcie kieliszka. Nalał mnie i sobie po pełnym kieliszku, a mamie – niewiele. „Tylko żeby się trącić” – powiedziała. Po kolacji oglądaliśmy w telewizji koncert i przed rozpoczęciem spiker powiedział, że jest on poświęcony nam. Mama aż zarumieniła się z radości, dlatego że jest bardzo dumna, że mamy takiego sławnego tatę. Nadawali najpiękniejsze pieśni, a jedna piosenkarka zaśpiewała nawet moją ulubioną piosenkę o wiewiórce zbierającej orzeszki. Aż dziwne, jak się o tym dowiedzieli. Kiedy skończył się koncert, tata powiedział, że musi siąść do pisania sprawozdania, a ja poszedłem spać. Leżałem już w łóżku, kiedy mama przyszła życzyć mi dobrej nocy. – Posiedź ze mną, mamo – poprosiłem. – Z radością, kochanie – powiedziała i usiadła na łóżku. W otwarte okno świecił księżyc i było tak jasno, jak w dzień. Patrzyłem na twarz mamy i myślałem, jaka jest piękna i młoda. Pocałowałem jej rękę pachnącą czymś bardzo przyjemnym i smutnym. – Mamo – zapytałem – dlaczego zapachy bywają smutne i wesołe? – Nie wiem, kochanie – odpowiedziała – nigdy o tym nie myślałam. Może po prostu każdy zapach wywołuje jakieś wspomnienia, smutne albo wesołe. – Możliwe – powiedziałem. Było mi bardzo dobrze. Wspominałem miniony dzień, najpiękniejszy dzień w moim życiu, i myślałem, że przede mną jeszcze osiemdziesiąt dziewięć takich dni. – Och, mamo – powiedziałem – jak cudowne jest życie i jak nie chce się umierać! – Coś ty, czyżyku – powiedziała. – Czy ty możesz mówić o śmierci? Masz przed sobą wiele życia. Było mi jej bardzo żal: jeszcze na „Albatrosie” słyszałem w nocy, jak rozmawiali z tatą o tej strasznej chorobie, którą tata zaraził się w Kosmosie, i o tym, że pozostało nam najwyżej trzy miesiące życia, jeżeli nie znajdą do tego czasu sposobu na jej leczenie. Przecież dlatego załoga „Albatrosa” była ubrana w skafandry, a my nie wychodziliśmy nigdzie z kajuty. I w oceanie na pewno nie wolno nam się kąpać, bo ta choroba jest taka zakaźna. Mimo to pomyślałem, że kiedy ludzie tak się kochają, trzeba zawsze mówić tylko prawdę. – Nie trzeba, droga mateńko – powiedziałem. – Przecież nawet jak nie znajdą sposobu na leczenie tej choroby... – Znajdą – powiedziała cicho mama. – Na pewno znajdą. Możesz być o tym w pełni przekonany. Przetłumaczył Ryszard Ciszewski