Harry Harrison The Man from P.I.G. AGENT Z DZIK–A 1 — To koniec naszych kłopotów, gubernatorze. Pewne, że koniec! — ucieszył się farmer. Stojący obok niego dziadek energicznie mu przytakiwał, podtrzymując kapelusz. — Co prawda nie mogę niczego obiecać… — Ton gubernatora Haydina przeczył zdecydowanie jego słowom, podobnie jak pełne zadowolenia podkręcenie wąsa. — Przekazaliśmy wezwanie o pomoc i Patrol obiecał, że coś zrobi, ale nic więcej nie wiem… — A teraz mamy statek na orbicie, a prom w drodze — dokończył uradowany farmer. — Mnie to wystarczy: znaczy się, przybywa pomoc. Jakby w odpowiedzi w górze zagrzmiało i pojawił się płomień silników hamujących. Po paru sekundach przez warstwę chmur nad lądowiskiem przebił się prom przypominający prostopadłościan o lekko zaokrąglonych krawędziach. Zgromadzony tłum powitał go aplauzem — obecna była cała przytomna i mobilna populacja Trowbri i ledwie pojazd znieruchomiał, otoczyła go rozentuzjazmowanym półkolem. — Co przyleciało, gubernatorze? Kompania patrolu kosmicznego? — Nie mówili. Prosili tylko o pozwolenie na lądowanie. W tłumie zapadła cisza, gdy rampa rozładunkowa promu drgnęła i zaczęła się opuszczać, lądując w końcu z plaśnięciem w pokrywającym większość lądowiska błocie. Z szumem otworzyły się drzwi zewnętrznej śluzy i pojawił się w nich mężczyzna spoglądający z niejakim zaskoczeniem na zbiegowisko. — Cześć! — powitał zebranych i krzyknął, odwracając się: — Jazda, koniec wycieczki! Wychodźta! Polecenie wzmocnił przeraźliwy gwizd na dwóch palcach. W odpowiedzi z wnętrza rozległ się chór kwiknięć, chrząknięć i pomruków, po czym na rampę wypadła wataha czworonogów rozmaitej maści i wielkości. Towarzyszył temu ogłuszający łomot, bowiem rampę wykonano z metalu, a czworonogi należały do kopytnych. — Świnie! — Gubernatora omal nie trafiła apopleksja. — Nic tylko świnie! — No i jo. — Nowo przybyły zatrzymał się przed gubernatorem. — Wurber jezdem. Bron Wurber. Miło mnie, jak nie wim co, pana poznać. Gubernator przyjrzał mu się niczym kupie świńskiego łajna, choć dokładniej. Gość był wysoki, ubrany w gumiaki, szorstkie spodnie i poplamioną, niegdyś czerwoną kurtkę. Szeroka twarz i błękitne oczy stanowiły najbardziej rzucające się w oczy cechy jego fizjonomii, a źdźbła słomy w czuprynie dopełniały całości obrazu. — Co tu robisz? — Haydin zignorował wyciągniętą dłoń i oficjalne formy. — Przyleciołem pomieszkać. Tak żem se pomyśloł, że otworze tu hodowle. Będzie jedyna śwyńska farma na jakie pięćdziesiąt lat świetlnych w każde stronę. — Wurber wytarł dłoń o portki i wyciągnął ją ponownie. — Wurber jezdem, ale mówiom mi Bron. Chyba żem nie słyszał, jak ciebie wołajom? — Haydin. — Gubernator podał mu rękę, nie kryjąc niechęci. — Jestem tu gubernatorem. Uwaga Haydina skupiona była na radośnie pokwikującym stadzie kręcącym się wszędzie wokół. — Cie go… sam gubernator! — Wurber potrząsnął energicznie prawicą, nie zważając na niechęć jej właściciela. — Miło mnie jak nie wiem co. Reszta obecnych, zawiedziona, albo już się rozeszła, albo właśnie się rozchodziła. Do ostatniej grupki podeszła zaciekawiona gruba maciora i dostała kopa podkutym butem. Jej przeraźliwy kwik skutecznie przerwał konwersację nowo przybyłego z gubernatorem. — Wolnego! — wrzasnął Bron, torując sobie drogę wśród podopiecznych. Winowajca jednak zdążył wziąć nogi za pas. — Proszę oczyścić lądowisko! — zabrzmiał wzmocniony przez głośniki głos pilota. — Za minutę startujemy! Powtarzam: start za sześćdziesiąt sekund. To ostudziło zapał Brona — gwizdami skierował stado do zagajnika położonego przy płocie okalającym pole, oficjalnie zwane lądowiskiem. Gdy stado (wraz z nim i gubernatorem w środku) tam dotarło, powietrze przeszył ryk klaksonu, a zaraz potem odpaliły silniki promu. Kiedy pojazd zniknął w chmurach, a ryk silników zmienił się w odległe buczenie, pozostał już tylko samojazd gubernatora. Pozostałe wraz z właścicielami rozjechały się, pozostawiając po sobie jedynie kurz. — Jakbyś jechoł do miasta, tobym sie zez tobom zabroł — zaproponował Bron. — Pewnie musze wypisoć jakiesiś papi — ry, coby dostoć zimie, nie? — Zastanów się. — Gubernator gorączkowo szukał wymówki. — To stado ma dużą wartość, lepiej go nie zostawiać bez opieki. — A co? Wew mieście som złodzieje? Abo insze bandyty? — Tego nie powiedziałem! — obruszył się Haydin. — Ludzie są tu równie uczciwi jak wszędzie, ale sam wiesz, że gdy okazja sama pcha się w ręce, to z tą uczciwością różnie bywa. No a poza tym niewiele mamy zwierząt hodowlanych i widok świeżego schabu może złamać najtwardszego czy najuczciwszego… — Ino bez takich, gubernatorze. To som śwynie rozrodowe, najlepsze, jakie som. I żadna tu nie jezd na mięcho. Jak sie rozmnożom, to będzie tego ile dusza zapragnie, ale tera wara… — Oszczędź mi zawodowych detali. Muszę wracać do miasta, mam robotę. — Ano. — Bron uśmiechnął się szeroko. — To ja sie tyż zabiere a wrócę se na piechte. Tym nic nie bydzie, same o siebie dbajom jakby co. — Twój problem, to wolna planeta — mruknął Haydin i wsiadł do elektromobilu, z trzaskiem zamykając drzwi. — Słuchaj no, Bron, a gdzie twój bagaż? Zapomniałeś go wyładować? — Wierzchem se jadzie. — Bron wskazał na nieco rozproszone stado, jako że każde zwierzę zajęło się wyszukiwaniem ulubionych smakołyków. Dzięki temu wyraźnie było widać sporego wieprza objuczonego dwoma długimi pojemnikami, a w pobliżu mniejszego z przytroczoną sznurkiem do grzbietu poobijaną walizką. Była co prawda przekrzywiona ale skoro trzymała się do tej pory to i do powrotu właściciela powinna pozostać na miejscu. — Ludzie to som dziwne, oni nie wiedzom, jakie śwynie som użyteczne. Na Ziemi to już i wew Egipcie brali ich do transportu, abo i do siewu. One som takie delikatne, co je — ich kopyta tak ładnie wduszały ziarno w mientkom glebę, akuratnie tyle co trza. Haydin zgrzytnął zębami i włączył silnik, próbując zignorować wykład ze świnologii stosowanej, jakiego darmowo udzielał Bron, najwidoczniej pasjonat. 2 — To ratusz? — spytał Bron. — Galanta chałupa. Gubernator zahamował z piskiem (i lekkim poślizgiem w kałuży) przed rzeczoną budowlą i podejrzliwie przyjrzał się pasażerowi. — Nie ma się co śmiać — napuszył się odruchowo. — Tak się składa, że jest to jeden z pierwszych postawionych tu budynków i wciąż doskonale spełnia swą funkcję, mimo że się trochę… no, postarzał. Prawdę mówiąc, ratusz nie tylko się postarzał, ale też sprawiał wrażenie, jakby porósł włosami. Zewnętrzne ściany wykonano ze sprasowanych trocin, pociągniętych plastikiem dla zwiększenia wytrzymałości. Następnie całość poddano laminacji, co w pierwszych latach osadnictwa nie zawsze się udawało. Z czasem plastik zaczął odpadać płatami, a wilgoć nasączyła trociny, które wystawały teraz przez powstałe otwory niczym kępy zmierzwionej brody. — Dyć sie nie śmieje — zaprotestował Bron, wysiadając. — Gorsze żem widzioł na pograniczu. To silna chałupa, nie obala sie. Kupę lat stoi i bydzie stać. — Poklepał przyjaźnie najbliższą ścianę i dodał, wyjmując z dłoni drzazgę. — Chocia moglibyśta jom łogolić. Haydin zmełł w ustach przekleństwo i wmaszerował do środka. Bron podążył za nim, uśmiechając się radośnie. Budynek przecinał korytarz prowadzący do tylnego wejścia, a po obu jego stronach znajdowały się drzwi do różnych pomieszczeń. Gubernator wszedł w drzwi oznaczone NIE WCHODZIĆ; depczący mu po piętach Bron zrobił to samo. — Gdzie, ofiaro? To mój prywatny pokój! Następne drzwi, jeśli łaska. — A dyć przepraszom. — Bron wycofał się tyłem, nie zapominając mimo wszystko uważnie się rozejrzeć. Pokój umeblowany był spartańsko i bardziej przypominał gabinet, ale uchylone wewnętrzne drzwi ukazywały następne pomieszczenie, znacznie bardziej nadające się do życia. Jego uwagę przykuła zapłakana dziewczyna, siedząca w fotelu. Widoczne były jedynie rude włosy i szczupła figura, twarzy natomiast nie dawało się dostrzec, gdyż zasłaniała ją mokra chusteczka. Zanim zdołał dojrzeć coś więcej, gubernator energicznie zamknął drzwi, nieomal waląc go nimi w czoło. Rad nierad, podszedł do następnych; nie było na nich żadnej wywieszki. Pomieszczenie, w którym się znalazł, było spore i w połowie przedzielone sięgającą pasa barierką. Ponieważ nie było tu nikogo, oparł się o nią i zajął studiowaniem rozmaitych form grafomaństwa zamieszczonych na ściennej tablicy. Rozrywkę tę przerwało mu otwarcie drzwi po drugiej stronie barierki, poprzedzające wejście smukłej rudowłosej dziewczyny o tak zaczerwienionych oczach, że mogły konkurować z barwą włosów. — Nie trzeba płakać — powiedział dziwnie miękko Bron. — Mogę pomóc? — Nie płaczę! — Pociągnęła nosem. — To… alergia. — To trza do dochtóra. Zrobi, co trza, i bydzie… — Mógłbyś powiedzieć, co cię tu sprowadza? Jestem trochę zajęta. — Dyć nie musze tobie głowy truć: masz alergie i zajencie. Ktosik tu jeszcze robi? — Nikt. Ja i te komputery to cały urząd miejski. Czego potrzebujesz? — Papir na zimie. A jezdem Bron Wurber. — Uśmiechnął się szeroko, wyciągając dłoń nad barierką. Uścisnęła ją przelotnie i czym prędzej puściła. — Ja jestem Lea Davies. Proszę wypełnić te formularze, nie zostawiając pustych miejsc. Jeśli będą kłopoty, pytaj, nim wpiszesz cokolwiek. Umiesz pisać? — zapytała, widząc zmarszczone czoło i cierpiętniczą minę Brona. — Umie, ale nie lubię — bąknął, wyciągając z trzeciej z kolei kieszeni ogryzek ołówka. Katorżnicze zgoła zajęcie, czym okazało się wypełnianie dwóch liczących po dwie kartki formularzy zajęło prawie godzinę, ale zacięty chłop ani razu nie poprosił o pomoc. Gdy w końcu podał rękodzieło i otarł spocone czoło, dziewczę przejrzało papiery, zrobiło dwie poprawki i schowało je do szuflady. — Tutaj są zaznaczone wolne tereny w najbliższym sąsiedztwie miasta. — Podała mu mapę, po czym dołożyła drugą. — A tu w nieco dalszym. Na czerwono. Wybór jest wolny, ale naturalnie zależy od tego, co chcesz uprawiać. — Śwynie! — oznajmił entuzjastycznie Bron, ignorując minę rozmówczyni. — Se tak myślę, że połażę po okolicy i łobejrze, a jak sie zdecyduje, to tu wrócę. Dzienki Miss Davies. Złożył obie mapy w kostkę, wsadził do kieszeni na tyłku i wyszedł. Nim zaskoczona dziewczyna zdołała powiedzieć cokolwiek, Bron już opuścił ratusz. By dotrzeć do stada, musiał przejść przez centrum miasta, zwanego — tak jak i planeta — Trowbri (chociaż określenie „miasto” było w tym wypadku niczym nie uzasadnionym optymizmem). Była tu jedynie zakurzona bita droga, przy której stały bądź wspierały się nawzajem budowle w rozmaitym stanie rozkładu. Wszystkie budynki miały charakterystyczny wygląd prowizorek, których nikt nie zdążył rozebrać i wciąż szpeciły krajobraz. Budynki te można było podzielić na trzy kategorie: laminowane, ziemne i prefabrykowane. Te pierwsze porosły sierścią i było ich najmniej, te ostatnie prezentowały się najlepiej i były najnowsze. Najwięcej zaś było tych środkowych i wyglądały najgorzej. Budowano je najszybciej, toteż dominowały w początkowym okresie kolonizacji. W drewniany szalunek kładziono glinę i wilgotną ziemię, ubijano, szalunek zdejmowano, a efekty napryskiwano plastikiem, żeby pierwszy deszcz nie zamienił tego w kurhan. Wytrzymywały dłużej, ale szybko zaczynały nabierać półokrągłego kształtu i powoli zapadały się w ziemię. Na obrzeżach usytuowano zakłady przemysłowe, a za nimi były już tylko pola, farmy, pastwiska i dziewicza przyroda planety. Bron po drodze na lądowisko minął trzy sklepiki z gatunku „mydło i powidło” i kilka garaży. Po kolejnych kilkudziesięciu krokach dotarł przed zakład fryzjerski w prefabrykowanym budyneczku. Obok biało–czerwonego słupa, będącego od niepamiętnych czasów uniwersalnym symbolem golibrodów, stała niewielka grupa młodzieńców, podpierając ścianę. — Te, świniopas! — zaczepił go jeden. — Zrobimy interes: zafunduję ci kąpiel w zamian za schabowego! Reszta ryknęła radośnie, najwyraźniej uznając to za doskonały dowcip. — Cie — zdziwił się Bron. — Tu sie musowo dobrze powodzi, jak miasto stać na tylu młodych wałkoni! — Cwaniak, co? — proponujący kąpiel wystąpił wśród gniewnych pomruków pozostałych. Zamiast odpowiedzi Bron uśmiechnął się bez cienia wesołości i splunął w garści, zacierając je jednocześnie z klaśnięciem, od którego aż echo poszło. Pomruki ucichły, a pytający jakoś tak wtopił się w pozostałych. — Przez takich jak on są tylko kłopoty, powinniście dać mu szkołę, chłopaki! — rozległ się donośny komentarz z wnętrza zakładu fryzjerskiego. Bron bez słowa wszedł do środka — w fotelu siedział ten sam mężczyzna, który na lądowisku kopnął maciorę. Robot–fryzjer kręcił się wokół niego, pomrukując radośnie. — Patrzcie no — zdziwił się Bron. — Co, my razem korbole na rowie kulali, żeś mnie tak poznał, że teraz gembe strzempisz? Przecie mnie nie znasz… — I nie zamierzam poznawać! — wrzasnął strzyżony. — Możesz razem z tymi twoimi świniami wziąć się i… Nie dokończył, gdyż Bron nacisnął przycisk „Gorący ręcznik” na obudowie robota i ciąg dalszy wypowiedzi zmienił się w stłumiony przez parujący materiał bełkot. Na czubku robota zapaliła się alarmowa lampka i automat znieruchomiał, pomrukując cicho. Bron otrzepał dłonie i wyszedł. Pod ścianą nie było nikogo. — Gościnna dziura — mruknął i skierował się do niewielkiej ni to kawiarenki, ni to restauracyjki. — Do jedzenia nic nie ma, steki wyszły — poinformował go rzeczowo barman, ledwie zdążył przekroczyć próg. — A kawa tyż? — zainteresował się Bron, siadając na barowym stołku. — Czarna i bez cukru. Barman bez słowa podał mu dymiący kubek i skasował należność. — Miła mieścina — zagaił Bron. Odpowiedzią była cisza. — Można siać, można łorać — ciągnął nie zrażony. — 1 ku — palnie som. Tyż tu bede mieszkał, ino musze sie zastanowić gdzie. Dobry świat, nie? — Nie rozmawiam z tobą, więc mnie nie zagaduj, zgoda? — warknął barman. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i z gorliwością godną lepszej sprawy zajął się pucowaniem błyszczącej jak lustro tablicy kontrolnej autokucharza. Bron w milczeniu dopił kawę i wyszedł. — Mili som — stwierdził półgłosem, maszerując w stronę lądowiska. — Jak zaraza jedna! Majom wszystko, co potrze — bujom, a wszyscy wkuci jak złe. Una płakoła… czymu? Coś zez tum planetom jezd na łopak! — Wsadził ręce w kieszenie i pogwizdując, przyspieszył kroku. Port kosmiczny (czyli ogrodzone pole z wieżą kontrolną) położony był tuż za miastem, Bron więc nie musiał daleko wędrować. Dotarł w pół drogi między wieżą a zagajnikiem, w którym zostawił stado, gdy usłyszał wściekłe pokwikiwania podopiecznych. Przyspieszył kroku, a słysząc basowe pochrząkiwania, ruszył biegiem, świadom, co za chwilę może nastąpić. W zagajniku część świniaków pasła się beztrosko, wyszukując smakołyki, część jednakże zgrupowana była wokół wysokiego drzewa porośniętego pnączami, z których wystawały krótkie gałęzie. Jeden z dzików właśnie oderwał z pnia długi na metr płat kory. Drzewem zatrzęsło i spośród gałęzi dobiegł rozpaczliwy wrzask o pomoc. Bron wygwizdał serię poleceń i kopniakami, ciągnięciem za ogon i innymi podobnymi karesami zmusił zbiegowisko do rozejścia się i zajęcia przerwanym posiłkiem. Po czym krzyknął: — Złaź! Jak ja tu jezdem, nic ci nie zrobiom! Z góry posypały się kawałki kory, liście i gałązki, a po dłuższej chwili ukazał się złażący powoli mężczyzna. Zatrzymał się dobry metr nad głową Brona i przytulił do pnia. Podarte spodnie i brak obcasa u prawego buta świadczyły, że miał powody do takiej czułości. — Ktoś ty? — zainteresował się Bron. — To twoje zwierzaki? — Facet był nie dość, że przestraszony, to jeszcze rozeźlony. — Powinno się je zastrzelić! Zaatakowały mnie bez powodu! Zabiłyby mnie, gdybym nie wlazł na drzewo… — Ktoś ty? — powtórzył spokojnie Bron. — …one są wściekłe! Jak sam się nimi nie zajmiesz, to my to zrobimy! na Trowbri są prawa i przestrzega się porządku… — Jak mi tu zara nie powisz, ktoś ty, i nie zamkniesz gemby, to możesz se siedzieć na tym drzewie do usranej śmierci — przerwał mu cicho Bron i wskazał na odyńca, leżącego o jakieś dwa metry od drzewa i przyglądającego się światu złymi, czerwonymi ślepiami. — Ja tam nic nie musze robić, te śwynie same sie tobo zajmo. Ten tu pochodzi od pekari, to takie śwynie zez Meksyku, słyszałeś ło nich?… Tyż żem se myśloł, że nie. Wisz, łone, te pekari, majom taki łobyk, że jak je ktoś wkurzy, to go zaganiajom na drzewo, a potem kolejno pilnujom na dole, aż tyn ktoś nie umgleje abo nie zemrze i nie zleci na łeb. Jak zleci, to zlatuje sie z łokolicy reszta stada i łon wtedy już na pewno zemrze. Moje śwynie pirsze nie atakujom: tak som szkolone. Winc lepi powiedz po dobroci, jak było: chciałeś drapnąć proszczoka, bo ci sie szyKiki zachciało, co? Ktoś ty? — Zarzucasz mi kłamstwo? — Ano. Ktoś ty? Odyniec wstał, fuknął wściekle i podszedł do drzewa. Zadrżało, gdy się o nie oparł, a uczepiony kurczowo jegomość znacznie stracił na pewności siebie. — Jestem Reymon, radiotelegrafista. To ja kierowałem z wieży lądowaniem promu… potem wziąłem rower i chciałem wrócić do miasta. Jak zobaczyłem świnie, to się zatrzymałem, żeby popatrzeć, i wtedy mnie zaatakowały. Bez powodu… — Podoba ci sie tam, w górze? — spytał łagodnie Bron, drapiąc odyńca butem po żebrach. Zwierzę zamruczało basowo, zadowolone z pieszczoty. — No dobra: schyliłem się, żeby dotknąć jednego z tych zawszonych brudasów. Nigdy nie widziałem żywej świni. I wtedy mnie zaatakowały. — Łżesz, aż sie kurzy — ocenił Bron. — Ale co mnie tam: ja cie wychowywać nie bede. Złaź na rower i zmiataj stond! Odyniec fuknął i ruszył w krzaki, a Reymon z ulgą zlazł na ziemię. Otrzepał ubranie, co i tak nie poprawiło jego stanu. Byłby nawet dość przystojnym brunetem, choć w tej chwili jego rysy wykrzywiała złość. — Jeszcze się zobaczymy — obiecał, odchodząc. — Nie puszczę tego bezkarnie. — Wontpie — odparł spokojnie Bron. Poczekał, aż tamten postawi na koła elektrorower i odjedzie w stronę zabudowań. Dopiero wówczas wrócił w głąb zagajnika i gwizdem zwołał stado. 3 Metaliczne dzwonienie w uchu Brona przybierało na sile. Obudził się, ziewnął i odczepił od małżowiny klips budzący. Wyłączył go, wsuwając paznokieć w szczelinę, i schował do wiszącego przy pasie pojemnika z użytecznymi drobiazgami. Nocne powietrze było ożywczo chłodne, a na bezchmurnym niebie błyszczały dziwne, obce konstelacje. Do świtu pozostało ładnych kilka godzin i las był ciemny i cichy, jeśli naturalnie nie liczyć sporadycznego pochrapywania śpiącej wokół trzody. Rozpiął śpiwór i naciągnął buty, wiszące dotąd do góry podeszwami na najbliższym krzaku, by nie zwilgotniały. Poza tym był kompletnie ubrany. Użyta przy tym jako podpórka Queeny uniosła łeb i chrząknęła pytająco. Bron pochylił się nad ośmiusetfuntowym cielskiem, odgiął klapiate ucho i szepnął; — Wrócę o świcie. Biorę Jasmine, a ty uważaj na wszystko. Queeny chrząknęła potakująco w prawie ludzki sposób i opuściła łeb. Bron gwizdnął cicho i zza krzaka z tupotem raciczek wypadła Jasmine. — Za mną! — polecił i świnka potruchtała koło jego nogi jak dobrze ułożony pies. Oboje opuścili obóz po cichu, niczym cienie. Noc była bezksiężycowa, a cel ich wycieczki, czyli tak zwane miasto — pogrążone w ciemnościach. Nikt nie zwrócił uwagi na dwa cienie przemykające między zabudowaniami i znikające przez bezgłośnie otwarte okno we wnętrzu ratusza. Gubernator Haydin przekonał się o tym, że ma gości, gdy w jego sypialni zapalono niespodziewanie światło. Gwałtownie rozbudzony usiadł i zobaczył niewielką różową świnkę siedzącą na dywaniku obok łóżka i przyglądającą mu się ciekawie. Widząc, że się obudził, przekrzywiła łepek i mrugnęła konspiracyjnie. — Przepraszam za obudzenie o tej porze, ale wolałem mieć pewność, że nikt nie będzie wiedział o naszym spotkaniu — odezwał się Bron, stojący przy starannie zasłoniętym oknie. — Wynoś się stąd, szurnięty świniopasie, zanim cię wyrzucę! — warknął Haydin. — Ciszej, jeśli łaska. Po nocy głos się niesie — ostrzegł Bron. — Oto moje papiery, proszę je przeczytać i sprawdzić, jeśli masz ochotę. W wyciągniętej dłoni trzymał plastikowy prostokąt. — Wiem, kim jesteś, więc co za różnica… Duża, bo na razie wydaje ci się, że wiesz, z kim rozmawiasz. Prosiliście Patrol o pomoc, prawda? — A skąd ty o tym wiesz? — Gubernator przyjrzał mu się uważniej i najwyraźniej zaczął myśleć, gdyż spytał: — Chcesz mi powiedzieć, że masz z tym coś wspólnego? — Przeczytaj. — Bron podał mu prostokąt gestem nie znoszącym sprzeciwu. — DZIK… co to jest, do cholery?!… Aha… Dzikoświński Zespół Interwencyjno– Koordynujący! Kto tu sobie jaja robi?! I z kogo?! — Nikt z nikogo. DZIK to jedna z najnowszych jednostek Patrolu. Wiedza o jej istnieniu i metodach jest pilnie strzeżoną tajemnicą. — Czekaj no: ty nie mówisz jak dotąd, jak świniopas… — Jestem świniopasem, a raczej hodowcą Świn, tyle że z doktoratem w tej dziedzinie, biegłą znajomością polityki międzyplanetarnej i czarnym pasem w sztukach walki. Aparycja i wymowa sugerujące tępego świniopasa przydają się bardzo, ale prawdę mówiąc, wolę mówić normalnie. — A więc jesteś z Patrolu? — Przecież powiedziałem, a potwierdzenie trzyma pan w garści. Patrol w tej chwili ma zbyt wiele zajęć, a za mało ludzi. Tak będzie też w najbliższej przyszłości. Problem bierze się stąd, że otwarcie każdej nowej planety do kolonizacji zwiększa ziemską strefę wpływów liniowo, ale strefę odpowiedzialności sześciennie. — Mógłbyś powiedzieć to jakoś po ludzku? — zaproponował nieoczekiwanie Haydin. — Może lepiej zrobię to na przykładzie. — Bron rozejrzał się i z patery z owocami, stojącej na stole, wziął dwa w miarę okrągłe, ale różniące się wielkością. — Ten większy to ziemska strefa wpływów i odpowiedzialności obecnie. W jej centrum jest Ziemia, której podlegają wszystkie znajdujące się wewnątrz tej kuli kolonie. Jest także automatycznie odpowiedzialna za bezpieczeństwo ich oraz całej przestrzeni wewnątrz tejże kuli. Powiedzmy, że poza nią odkryto kolejną planetę nadającą się do zasiedlenia i wysłano tam pierwszy statek z kolonistami. Statek leci w linii prostej i o taki kawałek zwiększa się ziemska strefa wpływów, ale strefa odpowiedzialności obejmuje także przestrzeń wokół planety, gdyż inaczej nie sposób zapewnić bezpieczeństwa samej planecie. Mniejszy owoc to właśnie nowa strefa odpowiedzialności, styczna z dotychczasową. A za bezpieczeństwo odpowiedzialny jest Patrol, którego robota zwiększyła się wprost proporcjonalnie do sześcianu. I tak jest za każdym razem, a im dalej leży przyszła kolonia, tym gorzej. — Rozumiem… — Cieszę się. W końcu będziemy mieli dość okrętów, by patrolować całą tę przestrzeń, ale to dość odległa przyszłość, gdyż przestrzeni jest już niewyobrażalnie wiele, a tempo kolonizacji nie spada. Dziś trzeba sobie radzić inaczej. DZIK to pierwsza Sekcja Specjalna, ale nie jedyna. Jak sam widziałeś, możemy podróżować zwykłymi statkami i obywać się bez wsparcia. Poza tym, co mamy ze sobą jako jednostka, jesteśmy samowystarczalni, a praktycznie możemy większość problemów załatwić bez pomocy normalnych jednostek Patrolu. — Słyszę, ale przyznaję, że nie rozumiem… przecież jesteś sam. Masz tylko stado świń! — A jakbym miał stado wilków, tobyś zrozumiał? — To by wyglądało zupełnie inaczej. Miałoby jakiś sens. — Właśnie, że nie. I nie chodzi o to, że w przyrodzie wilki omijają dziki szerokim łukiem, a ja mam parę zmutowanych odyńców, z których każdy poradziłby sobie z półtuzinem wilków w mniej więcej tyle samo sekund. Wątpisz w to? — Ani trochę. Ale musisz przyznać, że facet ze stadem świń do zadań specjalnych wygląda… no… dziwacznie. — I o to właśnie chodzi. Dlatego między innymi wożę ze sobą całe stado łącznie z prosiakami i rżnę publicznie głupka. Ludzie przestają na mnie zwracać uwagę, a to mi wyjątkowo pomaga w dochodzeniu. Dlatego wybrałem się teraz na tę rozmowę: nie chcę zdradzać, kim jestem, dopóki nie będę musiał. — O to akurat nie musisz się martwić, bo problem nie jest związany z osadnikami. — Dobra, więc zacznijmy od początku, bo wezwanie było trochę nieprecyzyjne. Co to za problem? Haydin wyglądał, jakby mu nagle na łóżku zrobiło się niewygodnie. Westchnął, rozejrzał się, obejrzał plastikowy dokument i w końcu podjął męską decyzję: — Muszę sprawdzić, czy ty to faktycznie ty, zanim ci powiem. Rozumiesz, prawda? — Rozumiem. Haydin podszedł do przenośnego fluoroskopu. Kilka minut zajęło mu dokładne prześwietlenie karty i porównanie niewidocznych gołym okiem zabezpieczeń z wzorami w wyjętej z sejfu książce kodów. W końcu oddał identyfikator właścicielowi prawie z żalem. — Jest autentyczna — przyznał. — Wiem. — Bron schował ją do skrytki w klamrze pasa. — Co to za problem? — Duchy — wykrztusił z trudem gubernator, przyglądając się śpiącej smacznie na dywanie śwince. — I kto tu miał coś przeciwko świniom specjalnego przeznaczenia? — Nie ma się o co obrażać. Może to dziwacznie brzmi, ale taka jest prawda. Nazwaliśmy ten fenomen „duchami”, bo jakoś trzeba było go nazwać, a nic na jego temat nie wiemy. Nie wiadomo nawet, czy to coś naturalnego, czy nie. Fizycznego nie, bo nie znaleźliśmy żadnych śladów. Zaraz ci pokażę… o, tu: Płaskowyż Duchów. Tu właśnie koncentrują się kłopoty. Głównie chodzi o dziwne uczucie, datuje się to zresztą od chwili skolonizowania planety, czyli od piętnastu lat. To, że miejsce leży w pobliżu miasta, nie ma znaczenia. Człowiek czuje się tam źle, jak intruz… nawet zwierzęta trzymają się z daleka. Zdarzały się tam także zaginięcia bez śladu… — Zbadano ten płaskowyż? — spytał Bron, przyglądając się mapie wiszącej na ścianie, na której gubernator przed chwilą zlokalizował miejsce kłopotów. — Naturalnie. Pierwszy zwiad planety obejmował całą jej powierzchnię. Potem sporządzono mapy, zresztą helikoptery latają tam cały czas i nigdy nic dziwnego nie zauważono. W dzień, ma się rozumieć, bo nikt nigdy nie leciał tam ani nie jechał po nocy. Nigdy też nie znaleziono śladu czy ciał tych, którzy tam zaginęli… — Próbowano cokolwiek z tym zrobić? — Owszem: nauczyliśmy się trzymać z daleka od tego przeklętego miejsca. Zrozum, to nie jest Ziemia, choć ją przypomina. To obca planeta pełna obcego życia, a nas jest tu niewielu i na niewielkim obszarze. W dodatku jesteśmy osadnikami, nie poszukiwaczami przygód. Kto wie, co tu łazi po nocy? Jeśli się nie zbliżać do płaskowyżu w nocy ani nie próbować tam osiedlać, to jest spokój. Nigdzie indziej nic nienormalnego się nie zdarzało i nie zdarza. — Skąd w takim razie to nagłe wezwanie o pomoc? — Ponieważ popełniliśmy błąd. Osadnicy z pierwszej fali, tacy jak ja, nie mówią dużo o płaskowyżu, a wielu z nowo przybyłych uważa te opowieści za bzdury. Część z nas zresztą zaczęła wątpić we własną pamięć… W każdym razie powstał zespół badawczy, aby poszukać lokalizacji nowej kopalni. Pomimo moich oporów wyruszyli pod kierunkiem inżyniera Huwa Daviesa. — To jakiś krewny tej rudowłosej panienki? — Jej brat. — Aha… I co się stało? — Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Za dnia towarzyszył im helikopter, a w nocy, gdy rozbili obóz, dwie maszyny z dodatkowymi reflektorami i drużyna ochotników czekały w pogotowiu. Mieli trzy radiostacje i wszystkie były w użyciu na wszelki wypadek. Przez całą noc był spokój, a nad ranem radia zamilkły bez żadnego ostrzeżenia. Dotarliśmy na miejsce w mniej niż pięć minut, ale i tak było już za późno… Sprzęt, namioty, zapasy — wszystko było zniszczone, pomiażdżone i zniszczone… krew była na wszystkim, na połamanych drzewach też… ale nie było ciał ani szczątków. Zniknęły. W obozie i wokół niego nie było żadnych śladów, nawet zwierzęcych… Przeprowadziliśmy analizę krwi: to była ludzka krew… — Coś musiało być… — mruknął Bron bardziej do siebie niż do gospodarza. — Zapach materiałów wybuchowych, coś na radarze… — Nasi naukowcy i technicy sprawdzili obóz. Nie użyto żadnych materiałów wybuchowych, a przy radarze całą noc był operator i ekran cały czas był czysty. Nie znaleźliśmy nic, żadnych śladów… — I wtedy zdecydowaliście się zawiadomić Patrol? — Zdecydowaliśmy, że ten problem przerasta nasze możliwości. — I mieliście całkowitą rację. Coś mi świta, ale trzeba to sprawdzić. — Co takiego? — Gubernatora aż poderwało. — Trochę za wcześnie, by o tym mówić. Rano wybiorę się na miejsce ataku. Proszę mi podać dokładne koordynaty i proszę nikomu nie mówić ani o mnie, ani o naszej rozmowie. — O to możesz być spokojny… — odparł gubernator, przypatrując się śwince, która ocknęła się, przeciągnęła i zainteresowała paterą z owocami. — Jasmine chciałaby spróbować. — Bron się uśmiechnął. — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? — Nie mam, nie mam — w głosie Haydina brzmiała czysta rezygnacja. — Niech się częstuje. Pokój wypełniły odgłosy radosnego chrupania, podczas gdy Bron zapisywał koordynaty i wskazówki, jak najłatwiej dojść do celu wycieczki. 4 Ponieważ wizyta u gubernatora trwała dłużej, niż Bron się spodziewał, ewakuowali się w pośpiechu, by zdążyć przed świtem. Gdy dotarli do obozu, na wschodzie niebo już jaśniało, a stado zaczynało przejawiać oznaki aktywności. — Myślę, że zostaniemy tu jeszcze jeden dzień — oświadczył Bron, otwierając pojemnik z witaminizowanymi słodyczami, na które świnie były wyjątkowo łase. Słysząc to, Queeny chrząknęła zadowolona i podrzuciła ryjem stertę liści i ściółki. — Nie wątpię, że wam się tu podoba po paru tygodniach na statku. Queeny, wybieram się na spacer. Wrócę o zmierzchu. Uważaj na wszystko do mojego powrotu — polecił Bron i zawołał: — Curly! Moe! Odpowiedź stanowił stereofoniczny łomot w lesie i po chwili z krzaków wypadły dwa czarno–szare kształty — łącznie tona mięśni i kości. Na drodze Curly’ego znalazła się gałąź mniej więcej dziesięciocentymetrowej średnicy. Odyniec ani nie zwolnił, ani nie skręcił — po prostu mimochodem ją złamał. Oba dziki wyhamowały przed Bronem, czekając na polecenia. Pochodziły z tego samego miotu i każdy ważył ponad pięćset kilogramów. Zwykły, dziko żyjący odyniec dochodzi do trzystu pięćdziesięciu kilogramów wagi i jest jednym z najszybszych i najniebezpieczniejszych ziemskich zwierząt. Jest też zdecydowanie najbardziej choleryczny. Curly i Moe były mutantami, większymi i inteligentniejszymi od swych przodków. Poza tym były równie szybkie i groźne i równie łatwo wpadały w furię. Ich główną bronią były prawie trzydziestocentymetrowe szable obudowane stalowymi ostrzami, co miało zapobiec pęknięciu kłów, jak i zwiększyć ich skuteczność. — Moe, zostaniesz z Queeny. Ona dowodzi, ty jej pomagasz! Moe prychnął ze złością. Bron złapał go oburącz za sierść na karku i wykręcił dłonie. Dzik chrząknął zadowolony. Moe jak na świńskie warunki był geniuszem, co w ludzkiej skali odpowiadało ciężkiemu przypadkowi kretynizmu, i rozumiał proste komendy. Polecenia Brona wypełniał dokładnie na tyle, na ile był w stanie. — Straż, Moe. Pilnujesz i słuchasz Queeny. Pilnujesz i nie zabijasz! Jak wrócę, dostaniesz batona. Curly idzie ze mną, Jasmine także. Jak wrócimy wieczorem, będą dla wszystkich cukierki. — Ze wszystkich stron rozległy się radosne pochrząkiwania. — Jasmine, przyprowadź Maisie Mule–Foot, spacerek dobrze jej zrobi. Jasmine potruchtała w krzaki zadowolona, że ma co robić. Mimo że wyglądała na nie wyrośniętego prosiaka, była dorosła i jak na przedstawicielkę rasy Pitman–Moore normalnie rozwinięta. Rasę tę wyhodowano do prac laboratoryjnych, a Jasmine miała najwyższy współczynnik inteligencji. Z geniuszem związany był niestety kłopot: była klasyczną histeryczką i zostawiona dłużej z innymi przedstawicielami swego gatunku zaczynała się nudzić, drażniła wtedy inne, wywoływała awantury, słowem robiła, co mogła, by zaczęło być ciekawie. Dlatego też Bron na dłuższe wyprawy zabierał ją ze sobą. Maisie dla odmiany była typową, grubą maciorą rasy Mule–Foot, najbardziej typowej dla świń. Jak na świnię była normalna, czyli głupia, i złośliwi mieliby trochę racji, twierdząc, że najbardziej nadaje się na szynkę. Była jednak z natury miła, a że dopiero co skończyła karmić, Bron uznał, że dodatkowe ćwiczenia pomogą jej się pozbyć zbędnego tłuszczu, w który obrosła na statku. W kierunku obozowiska geologów prowadził stary szlak drwali, naturalnie jeśli mapa mówiła prawdę, i Bron postanowił częściowo się go trzymać. Co prawda mogli spokojnie iść na skróty, ale droga oszczędzała wysiłku. Ustalił na żyrokompasie właściwy kierunek i bez słowa wskazał go odyńcowi. Curly opuścił łeb i ruszył w zarośla niczym ciężki transporter opancerzony. Był mniejszy i robił mniej hałasu, za to szlak wytyczał nie tylko przez zarośla, ale i przez pomniejsze drzewa równie skutecznie. I w dodatku stanowił przednią straż. Spacer przez chaszcze nie trwał długo. Po kilkudziesięciu metrach wytyczony kurs zetknął się z zarośniętą drogą i dalej szli ciszej i wygodnie. Droga musiała być od paru lat nie używana, gdyż nie było na niej śladów kół, za to było mnóstwo trawy i krzewów. Świnie węszyły i podjadały i jedyną, której prowadząca w górę trasa niezbyt przypadła do gustu, była Maisie. Miejscami szlak wiódł wśród kęp drzew, głównie jednak przez pola uprawne. W pewnym momencie wędrujący przodem Curly znieruchomiał, wskazując łbem na drzewa, i chrząknął pytająco. Jasmine i Maisie dołączyły do niego, nasłuchując. — Co tam jest? — zainteresował się Bron. Nie było to z pewnością nic groźnego, inaczej Curly już dawno by szarżował. Musiały usłyszeć coś, co je zainteresowało, ale nie przestraszyło. — No, rusz się. — Bron naparł na bok odyńca. — Mamy jeszcze spory spacerek. Z równym powodzeniem mógłby sobie napierać na ścianę. Curly skrobnął racicą i fuknął, wskazując ryjem kępę. — No dobra, skoro nalegasz… nie kłócę się z kimś, kto waży ponad pół tony. — Bron złapał go za sierść na karku i Curly ruszył w zarośla. Nim uszli trzydzieści kroków, też coś usłyszał — dziwny ptasi trel albo zawodzenie małego zwierzaka… Po chwili dotarło do niego: był to płacz dziecka. — Szybciej, Curly! Zachęcony odyniec zdwoił tempo i błyskawicznie dotarł nad brzeg zamulonego jeziorka o prawie czarnej wodzie i błotnistych, stromych brzegach. W wodzie tkwiła po pas dwuletnia dziewczynka, zanosząc się płaczem. — Utrapienie z tymi smarkaczami! — westchnął Bron i przystąpił do akcji ratunkowej, używając odyńca w charakterze nieruchomej pomocy technicznej. Trzymając się jego nogi, powoli opuścił się do wody, dotarł po grząskim dnie do małej i złapał ją wpół, po czym wrócił i używając tejże nogi, wydostał się na brzeg. Mała, gdy tylko znalazła się w jego uścisku, przestała płakać, a Bron wrócił do roli, ot tak, na wszelki wypadek. — No, i co tera z tobom zrobić? Odpowiedź usłyszał niemal natychmiast i to równocześnie ze świniami — odległe bicie w niewielki dzwon. Zachęcony gestem Curly ruszył przodem, a reszta pomaszerowała zrobionym przez niego przejściem. Las wychodził na łąkę, za którą na wzgórzu stały zabudowania. Przed domem młoda kobieta energicznie potrząsała ręcznym dzwonkiem. Dostrzegła Brona, ledwie wyłonił się spośród drzew, i czym prędzej pobiegła mu na spotkanie. — Amy! — Prawie się rozpłakała i wyrwała dziewczynkę z jego objęć, nie zważając na błoto na białym fartuchu. — Znalazłem jom wew stawie — wyjaśnił Bron. — Musi co wpadła i ni mogła sama wyliźć zez błota. Cołka, ino zestrachana. — Nie wiem, jak ci dziękować… Myślałam, że jeszcze śpi, gdy wychodziłam wydoić krowy… — Ni ma mi co dzinkować. Im podzienkuj, jakby nie usłyszały, toby my bokiem prześli. — Bron wskazał na zwierzęta i kobieta wreszcie je zauważyła. — Ale dorodna — pochwaliła, przyglądając się z uznaniem Maisie. — W domu hodowaliśmy świnie, ale tutaj zdecydowaliśmy się na mleczną farmę. Dam wam świeżego mleka, i zwierzaki, i ty napijecie się, bo zapowiada się ciepły dzień. — Podzienkowanie, ale muszymy iść. Szukamy działki, a chcem przed zmrokiem wrócić zez płaskowyża. — Tylko nie tam! — jęknęła niewiasta, przytulając silniej dziecko. — Nie możecie tam iść! — A czymu? Po mapie to dobra zimia. — Nie możecie… tam straszy! Nie mówimy o tym, bo niby nic nie widać, ale wszyscy twierdzą, że tak jest. Trzymaliśmy kilka krów na łące na górce. Wiesz, dlaczego przestaliśmy? Bo im mleko odeszło! Tam, na płaskowyżu, jest coś nie tak. Jak musisz, to idź, ale pamiętaj, żeby wrócić za dnia. Sam się przekonasz, że mówię prawdę. — Dzienki za dobre słowo. No, jak mała w porzundku, to idymy. Gwizdnął na podwładnych, pomachał kobiecie i zawrócił do lasu. Naprawdę, zapowiadało się coraz ciekawiej. Po godzinie ciągłego marszu — mimo nieszczęśliwych protestów Maisie — minęli opuszczony obóz drwali i zanurzyli się w cień drzew po przeciwległej stronie przesieki. Tu był prawdziwy początek płaskowyżu. Przy strumieniu, który wkrótce napotkali, świnie zaspokoiły pragnienie, a Bron wyciął sobie solidny kij. Maisie, korzystając z okazji, zwaliła się do wody, chrząkając radośnie, na co opryskana Jasmine zareagowała obrażonym kwikiem i jako zatwardziała czyścioszka, czym prędzej wytarzała się w trawie. Curly, sapiąc niczym zadowolona lokomotywa, odwalił nadpróchniały pniak ważący na oko z tonę i zajął się konsumpcją rozmaitych robaków, które dzięki niemu znalazły się na wierzchu. Bron, rad nie rad, zarządził kwadrans przerwy. Wspinaczka na właściwy płaskowyż nie była zbyt uciążliwa ani długa, a gdy przekroczyli jego krawędź, teren zmieniał się w zalesioną równinę. Drzewa nie rosły gęsto, poszycie było rzadkie i znacznie się zwiększyła widoczność. Bron wziął kolejny namiar i skorygował nieco kierunek, w którym prowadził Curly. Odyniec fuknął, nim ruszył w dalszą drogę, a Jasmine przysunęła się bliżej nóg Brona, popiskując cicho. Bron także to czuł i odruchowo się wzdrygnął. Coś tu było nie tak. I to poważnie. Czuł się tu jak intruz, zewsząd wiało nieokreślonym zagrożeniem i obcością. W okolicy nie było ptaków, a od przekroczenia niewidzialnej granicy przy przesiece nie było też śladów innych stworzeń, mimo iż wcześniej las się od nich roił. Stłumił dziwne odczucie i ruszył w ślad za odyńcem. Obie samice poszły za nim, starając się trzymać jak najbliżej — najwyraźniej uczucie zagrożenia najbardziej oddziaływało właśnie na nie. Sądząc po gniewnym fukaniu, dzik także czuł coś nienaturalnego i był coraz bardziej zły. Gdy dotarli do polany, nie ulegało najmniejszej nawet wątpliwości, że to jest to miejsce. Pobojowisko, tylko bez trupów. Nawet gałęzie drzew były połamane i pogięte. Kilka mniejszych drzewek wyrwano z korzeniami, a całą polanę zaścielały podarte namioty i zniszczony sprzęt będący wyposażeniem wyprawy geologicznej. W pobliżu miejsca, w którym stali, leżała jedna z radiostacji — wyglądała, jakby jakiś olbrzym złapał ją i zgniótł. Bron zabrał się do dokładniejszych oględziny resztek obozu, cały czas czując coraz silniejszy lęk. — Jasmine! Powąchaj no to… wiem, że minęło kilka tygodni, ale może pozostał jakiś ślad… — zaproponował. Jasmine potrząsnęła łbem i wtuliła się w jego nogi. Wyczuł, że się trzęsie — w tym stanie nie nadawała się do niczego. Curly posłusznie obwąchał radio, ale bez przekonania. Przez cały czas się rozglądał, oczekując ataku; nawet truchtając po polanie i węsząc, gotów był do akcji. Znalazł jakiś przyjemnie pachnący korzeń i zgryzł go mimochodem. Nagle uniósł łeb i zaczął nasłuchiwać, zapominając o niedojedzonym przysmaku. — Co jest? Pozostałe zwierzęta także znieruchomiały, nasłuchując w tym samym kierunku. W gęstwinie coś trzasnęło, załomotało i z krzaków wypadł bounder, czyli okaz tutejszej fauny, który Bron oglądał dotąd jedynie na obrazku. Był to przedstawiciel rodziny torbaczy, tyle że mający trzy i pół metra wzrostu oraz długie, dochodzące do trzydziestu centymetrów pazury. To, że nie był mięsożerny, a pazurów używał głównie do drapania, było mało pocieszające, bo używał ich także do rozprawiania się z wrogami, a sądząc po zachowaniu, tak Bron, jak i jego podkomendni do tej właśnie kategorii zostali zaliczeni. Napastnik wyrósł przed Bronem i zniknął. Curly miał wreszcie konkretny obiekt, na którym mógł się wyładować, toteż zrobił to natychmiast, doskakując z boku. Nawet trzyipółmetrowy olbrzym nie podoła rozwścieczonemu, ważącemu pół tony odyńcowi. Torbacza po prostu zdmuchnęło — z rozharataną nogą wylądował dobre cztery metry dalej na grzbiecie. Curly zawrócił w miejscu i runął do kolejnego ataku. Przeciwnik miał dość: z wrzaskiem bólu runął w przeciwną stronę ile sił w nogach, a strach dodawał mu skrzydeł, dzik więc był bez szans. W lesie jednakże dalej łomotało z kierunku, z którego nastąpił atak, i prawie równocześnie z odwrotem pierwszego na polanę wypadł drugi bounder. Sądząc po kolorze i wielkości, tym razem był to samiec. Ocenił sytuację równie szybko jak Curly i najwyraźniej mu się nie spodobała. Widząc szarżującego w jego stronę dzika — Curly zdążył bowiem ponownie zmienić kierunek — podjął decyzję świadczącą o dobrze rozwiniętym instynkcie samozachowawczym, ani na sekundę bowiem nie zwolnił tempa, przebiegł przez polanę i zniknął między drzewami mniej więcej w tym samym miejscu, w którym chwilę wcześniej zniknęła jego partnerka. Curly wyhamował, orząc racicami bruzdy, i fuknął zdegustowany. Atak był skończony. Bron odetchnął, Jasmine przestała się miotać, a Maisie wreszcie się poruszyła. Dotąd jedynie stała i zaskoczona obserwowała błyskawiczny rozwój wypadków. Bron sięgnął do kieszeni po pigułkę, mając dość histerii Jasmine, i zamarł: długi, zielony kształt, który bezszelestnie wyłonił się spomiędzy drzew, dotarł prawie do jego stóp. Był to Aniołorób, jak go przezwali koloniści — najbardziej jadowity wąż na całej planecie, przy którym ziemska czarna mamba była niespecjalnie groźna. Był drapieżny, mięsożerny i zawsze głodny, a ten w dodatku był poirytowany i gotów do ataku. Maisie nie nadawała się zupełnie do walki z przerośniętymi torbaczami, ale węże to była zupełnie inna sprawa. Maisie znała i lubiła węże. Z radosnym kwiknięciem skoczyła ku nowo przybyłemu z zaskakującą szybkością, jak na jej masę spoczynkową. Wąż dostrzegł apetyczną górę mięsa, która nagle pojawiła się przed nim, i zaatakował, zatapiając zęby w szynce lochy. Natychmiast też cofnął łeb, gotów do kolejnego ciosu, choć nigdy dotąd nie było takiej potrzeby. Maisie chrząknęła, obejrzała się i cofnęła, co najwyraźniej wygłupiło węża — zawsze obiad walił się martwy praktycznie natychmiast po ukąszeniu. Gdyby więcej wiedział o świniach, po prostu by uciekł. On tymczasem zaatakował powtórnie, mimo iż większość jadu zużył w pierwszym ataku. Maisie była bardziej tłusta niż typowa locha jej gatunku. Większość jej ciała bowiem pokrywała gruba warstwa tłuszczu, a ponieważ nie ma w nim naczyń krwionośnych, jad nie jest w stanie dostać się do organizmu i zadziałać. W każdym razie nim atak węża dobiegł końca, Maisie przypuściła swój własny, waląc przednimi racicami w zielony grzbiet. Przy jej ciężarze starczył jeden cios — kręgosłup pękł z trzaskiem, a trójkątny łeb został prawie odcięty od reszty. Maisie uspokoiła się, dopiero gdy pocięła drgające ciało na mniejsze kawałki i chrząkając radośnie, zabrała się do konsumpcji. Ponieważ był to duży wąż, a ona nie była samolubem, pozwoliła Jasmine i Curly’emu przyłączyć się do przekąski. Gdy po wężu pozostało jedynie wspomnienie, Bron z autentyczną ulgą zarządził odwrót. Płaskowyż zaczynał mu naprawdę działać na nerwy. 5 Ledwie dotarli do lasu, w którym przebywała reszta stada, rozbrzmiały powitalne chrząkania, kwiki i fukanie. Inteligentniejsze osobniki pamiętały o obietnicy i wokół Brona zrobiło się tłoczno, gdy otworzył pojemnik z witaminizowanymi cukierkami. Kończył je rozdzielać, gdy usłyszał stłumiony sygnał telefonu. W całym zamieszaniu nie miał dotąd okazji rozpakować aparatu, którego numer podał w wypełnianych dzień wcześniej dokumentach. Ponieważ każdy człowiek zaraz po urodzeniu dostawał numer telefonu, który nie zmieniał się przez całe życie, a systemy łączności komórkowej były jednymi z pierwszych instalowanych na nowo kolonizowanych planetach, z każdego można było porozmawiać bez specjalnych problemów. Tutaj jego numer znała jedynie rudowłosa Lea Davies i ewentualnie gubernator. Zaintrygowany wyjął aparat z jednego z pakunków i uruchomił. W głośniku chrypnęło i gwizdnęło, a na ekranie pojawiła się kolorowa twarz. — Właśnie żem o tobie myśloł. — Uśmiechnął się promiennie. — Sie nazywa zbieg łokoliczności, nie? — Właśnie. — Lea z trudem wymawiała słowa, jakby ich jej brakowało. — Muszę się z tobą zobaczyć… jak najszybciej. — Miło mnie jak nie wim co. — Potrzebuję twojej pomocy, ale nie chcę, by widziano nas razem. Możesz przyjść jak tylko się ściemni do tylnego wejścia do ratusza? Tam się spotkamy. — Bede. Możesz być pewna, że bede — zapewnił i przerwał połączenie. Na wszelki wypadek nie zmienił sposobu mówienia — jeśli gubernator nie złamał danego słowa, to nie miała prawa wiedzieć, kim naprawdę jest. Cała sprawa zaczynała nabierać rumieńców, nie wspominając o tym, że była całkiem atrakcyjną dziewczyną, gdy nie płakała. Dokończył rozdzielania cukierków, wyjął czyste ubranie i maszynkę do golenia: randka czy obowiązki — nie musi wyglądać jak niechluj. Bron wyruszył, gdy zaczęło się zmierzchać, zostawiając stado pod opieką Queeny. Jasmine spała po przeżyciach całodziennej wycieczki, toteż nie musiał ani się o nią martwić, ani jej zabierać. Dotarcie niepostrzeżenie na tyły ratusza nie stanowiło problemu, a teren znał, gdyż tak właśnie dostał się do wnętrza na pogawędkę z gubernatorem poprzedniego wieczoru. Fizyczne atrakcje dnia dały mu się we znaki; podchodząc do tylnego wejścia, z trudem stłumił ziewnięcie i cicho zawołał: — Jezdeś, Lea?! Ponieważ odpowiedziała mu cisza, pchnął drzwi. Korytarz pogrążony był w mroku, więc się zawahał. — Jestem tutaj — rozległ się cichy i bez dwóch zdań niewieści głos. — Proszę, wejdź… Pchnął szerzej drzwi i przekroczył próg. Ledwie zrobił drugi krok, coś go łupnęło w bok czaszki, aż zobaczył znane i nie znane gwiazdy. Próbował się osłonić; drugi cios trafił w przedramię, powodując jego natychmiastowy bezwład, a trzeci w nasadę czaszki. Ten ostatni wyłączył zdecydowanie i gwiazdy, i przytomność. — Co się stało? — spytała kiwająca się różowa plama. Bron zamrugał i wytężył siły, ogniskując oporne oczy. Po kilku sekundach plama zmieniła się w zmartwione oblicze gubernatora Haydina. — Tyz bym chcioł wiedzieć… — wychrypiał Bron, czując ponownie, że ma głowę. Coś mokrego i zimnego dotknęło z sapaniem jego szyi, toteż zmobilizował się na tyle, by unieść rękę i złapać Jasmine za ucho. — Kazałem wyrzucić tę świnię! — To z pewnością nie był głos gubernatora. — Zostawta! — polecił Bron — i powiedzta, co sie stało… Nadzwyczaj ostrożnie pokręcił głową i rozejrzał się. Leżał na rozłożonym fotelu w gabinecie gubernatora. Obok stał mężczyzna ze stetoskopem na szyi i wyraźnie urażoną miną; w drzwiach widać było głowy kilku innych ciekawskich. — Znaleźliśmy cię w korytarzu — wyjaśnił gubernator. — Pracowałem tu, gdy usłyszałem wrzask, zupełnie jak przerażonej dziewczyny. Inni słyszeli to aż na ulicy. Pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje. Leżałeś przy tylnym wejściu w kałuży krwi, a obok stała ta świnka i darła się, jakby ją żywcem obdzierano ze skóry. Nigdy nie sądziłem, że świnia może wydawać z siebie takie dźwięki! Nikogo nie chciała dopuścić do ciebie, na szczęście uspokoiła się nieco, zanim zjawił się lekarz, i dała się przekonać, że chcemy ci pomóc. — No to łoba wimy tyle samo… — mruknął Bron. — Przyszłem z papirami, a tyłem, bo łod przodka było zamkninte. Jak żem wloz, ktoś dał mi w łeb i łobudziłem sie tu. Jasmine musi poszła za mnom i jak żem padł, to zaczyna wrzeszczeć. Może użarła tego, co mnie rombnoł. Swynie majom fest zemby i pewnie sie zląkł. Może mi dochtór dać cóś łod bólu? Łeb mnie trzeszczy! — Może być wstrząs mózgu! — ostrzegł lekarz. — Ryzykne, dochtór. Lepi strząs niźli rozwalony łeb. Zanim łupanie pod czaszką zmniejszyło się do wytrzymywalnego poziomu, ciekawscy poszli sobie zniechęceni brakiem dalszych rewelacji. Lekarz wyszedł chwilę po nich — akurat gdy Bron zdał sobie sprawę, że boli go jeszcze ręka. Poczekał jednak spokojnie, aż gospodarz zamknie drzwi i dopiero gdy zostali sami, dodał normalnym już tonem: — Nie powiedziałem wszystkiego… — Tak też sobie myślałem. Więc jak to naprawdę wyglądało? — Kto mi dał po głowie, faktycznie nie mam pojęcia. Gdyby Jasmine nie zrobiła się nerwowa i nie poszła za mną, pewnie dokończyłby dzieła… To była klasyczna pułapka, a ja w nią wlazłem jak ostatni dureń! — Co chcesz przez to powiedzieć? — Że Lea Davies jest w to zamieszana. Zadzwoniła do mnie, umówiła się przy tylnym wejściu do ratusza i była na miejscu, gdy się zjawiłem. Bądź łaskaw ją sprowadzić i posłuchaj jej wersji. Nieco wstrząśnięty Haydin sięgnął po telefon, a Bron wstał, co przypominało zachowanie żwawego dziewięćdziesięciolatka. Gdyby nie oparcie fotela, z pozycji pionowej wróciłby zresztą natychmiast do poziomej, a tak zdołał przeczekać chybotanie podłogi i wirowanie ścian i doczłapać do kuchni. — Czym mogę służyć? — powitał go niewieści głos auto–kucharza, gdy przekroczył próg. — Lekka wieczorna przekąska? — Kawa, czarna, ale dużo. — Już się robi, powszechnie jednakże wiadomo, że kawa na pusty żołądek wpływa podrażniająco, więc może choć jedną grzankę… — Cisza! — Bron poczuł, że krasnoludek pod czaszką zaczyna się budzić. — Ustalmy jedno: ja jestem od tego, żeby mówić, ty, żeby słuchać i robić, co ci każę, jasne? Bo jak nie, to odłączę głośnik i będziesz sobie mogła pomrugać światełkami. — Kawa gotowa — stwierdziła kuchta urażonym tonem. W otwartych drzwiczkach nad blatem pojawił się dzbanek z aromatycznie pachnącą zawartością. — A kubek gdzie? — Kubek, naturalnie… o kubku nie było mowy. — W maszynie coś dźwięknęło i obok dzbanka pojawił się wyszczerbiony kubek. — Cały, jeśli łaska! — warknął Bron. — Gdybym był twoim właścicielem, za coś takiego wylądowałbyś w serwisie! Nie cierpię znerwicowanych automatów, wystarczą mi znerwicowane świniaki… a propos! Skoro tak nalegasz, możesz mi zrobić parę sadzonych jajek. — W tej sekundzie! — Głos się wyraźnie ożywił. Faktycznie — z podajnika wyjechał cały kubek, a zaraz potem talerz z zamawianą potrawą, serwetka i sztućce. — To lubię — pochwalił Bron, podsuwając talerz Jasmine, i nalał kawy do kubka. Bulgot płynu zmieszał się z zadowolonym mlaskaniem i ucichł prawie równocześnie. — To się nazywa apetyt — ucieszyła się kuchta. Bron bez słowa wrzucił talerz do zlewu i wyszedł, zabierając dzbanek i kubek. Usadowił się delikatnie w fotelu i spojrzał pytająco na Haydina. — Nie ma jej w domu, nie ma u znajomych, nie ma nigdzie! — poinformował go gubernator. — Zmobilizowałem patrol, by przeszukał okolicę, i ogłosiłem alarm sieci. Nikt jej nie widział od popołudnia. To pierwsze zaginięcie w tej kolonii! Spróbuję przez kopalnię… Ponad godzinę zajęło gubernatorowi pogodzenie się z zaginięciem asystentki. Ponieważ zasiedlono niewielki obszar, ze wszystkimi można było połączyć się telefonicznie i sprawdzenie wykazało, że nigdzie jej nie ma. Bron zdał sobie z tego sprawę znacznie wcześniej, toteż zdążył się zdrzemnąć z nogami na grzbiecie pogwizdującej przez sen świnki. — Nie ma jej — stwierdził w końcu Haydin z rezygnacją. — Jak mogła zniknąć? Niemożliwe, żeby cię zaatakowała! — Nie powiedziałem, że mnie zaatakowała — poprawił go Bron i ziewnął. — Powiedziałem, że była zamieszana w atak, a to nie to samo. Uczestniczenie w zasadzce nie musi zresztą znaczyć, że zrobiła to dobrowolnie. — O czym ty gadasz? — Głośno myślę. Przypuśćmy, że jej brat żyje… — Co?! — Przypuśćmy, że powiedziano jej, iż może pomóc bratu, wykonując pewne polecenia. Najprawdopodobniej nie uprzedzono jej, co zamierzają ze mną zrobić, i gdy zobaczyła, jak dostaję po głowie, próbowała temu przeszkodzić. Skoro zaczęła się stawiać, musieli ją zabrać ze sobą, bo było pewne, że bez względu na brata zacznie mówić… — Ty coś wiesz… Przypominam ci, że jestem tu gubernatorem i mam prawo wiedzieć, co podejrzewasz i co wiesz. — Chwilowo poza nie popartą niczym pewnością, że znam rozwiązanie, nie wiem nic konkretnego. Atak na moją skromną osobę potwierdza moje podejrzenia: przeciwnik czuje się zagrożony, a to oznacza, że należy go upewnić w tym przekonaniu. Ktoś, kto działa w pośpiechu, popełnia błędy. — Bron uśmiechnął się. — Zasada ta dotyczy nie tylko ludzi… tutejszych duchów chyba też! — To te sprawy się łączą?! — Haydin, niebożę, a jak ci się wydaje? Czym innym ja się tu zajmuję? Chcę, żeby od jutra w okolicy huczało, że przenoszę się na „swoje”. Zdecydowałem się, gdzie będę miał działkę i dopilnuj, żeby wszyscy o tym wiedzieli. — A gdzie ona będzie? — Na płaskowyżu, a gdzież by. — Przecież… toż to samobójstwo! — Drugi raz nie pójdzie tak łatwo, poza tym nie będę sam, a moi pomocnicy dziś już dwukrotnie dowiedli, ile są warci. Przyznaję, że istnieje pewne ryzyko, ale trzeba je podjąć, jeśli chcemy jeszcze zobaczyć Leę żywą. W pomieszczeniu zapadła cisza. — Zgoda — zdecydował w końcu Haydin. — Nie przekonam cię, a sam nic mądrego nie wymyślę. Ale zrobimy to na mój sposób: stały kontakt radiowy, helikoptery z uzbrojoną odsieczą… — Żadne takie! — obruszył się Bron. — Po ostatnim takim pomyśle to do dziś nie miał kto posprzątać. Prawda? — W takim razie… w takim razie pójdę z tobą! Jestem odpowiedzialny za tę dziewczynę. Albo idziemy razem albo ty też nigdzie nie pójdziesz! — Co do tego ostatniego, zobaczylibyśmy w praniu. — Bron się uśmiechnął. — Ale niech i tak będzie: pomoc może mi się przydać, a świadek na pewno. Tylko pamiętaj: jak najmniej metalowych rzeczy i żadnej broni. — To samobójstwo! — Niekoniecznie. Biorąc pod uwagę koniec, jaki spotkał geologów, tym razem zrobimy to po mojemu. Zostawię większość wyposażenia i mam nadzieję, że zdołasz je gdzieś bezpiecznie przechować aż do naszego powrotu. Sądzę też, że dziś w nocy spotka cię kilka niespodzianek… 6 Bron spał dziesięć godzin, wychodząc z założenia, że sen z pewnością mu się przyda. W południe przybyła obiecana ciężarówka i po załadowaniu bagaży ruszyli w drogę. Haydin na tę okoliczność ubrał się jak na polowanie, co było rozsądnym pomysłem. Nie maszerowali szybko: wędrowało całe stado, co prowadziło do nieregularnych, lecz częstych przerw na przekąskę. Tym razem Bron zdecydował się na nieco dłuższą, ale zdecydowanie łatwiejszą trasę i cały czas wędrowali szlakiem zwózki drewna. Większość drogi prowadziła wzdłuż wartkiej rzeki, biorącej początek z gór i po drodze przepływającej przez płaskowyż. Po południu rozbili obóz na polanie sąsiadującej z pobojowiskiem, jakie pozostało po obozie geologów. — Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? — Haydin wciąż miał wątpliwości. — Doskonały — zapewnił go Bron. — Teraz coś zjemy: gdy zapadnie zmrok, chcę być gotowy. Rozbili okazały namiot, a wewnątrz ustawili rozkładane krzesła i akumulatorową latarkę. — Nie przesadzasz z tymi spartańskimi warunkami? — zdumiał się gubernator. — W końcu to jest cywilizowana planeta. — Nie widzę konieczności niepotrzebnego niszczenia zupełnie dobrego sprzętu. Obóz rozbiliśmy, a co w obozie, to już nieistotne. Ja mam przy sobie wszystko, co potrzebne. Teraz dość gadania, pora coś zjeść! Za stół służyła skrzynka po zapasach, gdyż tym razem Bron zabrał ze sobą pożywienie dla całego stada. Porcje obiadowe dla nich dwóch stanowiły samopodgrzewające się racje wojskowe, wyposażone w jednorazowe sztućce. Gdy się z nimi uporali, Bron gwizdem przywołał oba odyńce. Dziki wpadły przez rozciętą tylną ścianę i wyhamowały przy jego krześle, orząc ziemię kopytami. — Dobre chłopaki! — pochwalił, drapiąc je po łbach, czemu towarzyszyło pełne zadowolenia chrząkanie. — Wiesz, oba są przekonane, że jestem ich matką… Nastąpiła dłuższa przerwa w rozmowie, gdyż po tej rewelacji Haydin mało się nie udusił kawą, toteż Bron grzecznie poczekał, aż wróci do normy. — Może to nieco dziwnie brzmi, ale zaręczam, że to prawda — kontynuował, gdy gubernator przestał udawać karpia. — Wychowałem je i jestem jak ich rodzic. — Ich rodzicami były dziki — charknął Haydin. — Może się mylę, ale am trochę nie jesteś podobny do dzika. — Wiesz, co to jest imprinting?… Tak myślałem. Każdy wie, że jeśli kociak zostaje wychowany razem ze szczeniętami, to do końca życia uważa się za psa. Jest to fizyczny proces: pierwsze stworzenie, jakie kociak zobaczy po urodzeniu, jest jego matką. Zazwyczaj tak jest, ale nie zawsze. Dla tych dwóch dzików ich matką jestem ja i różnice w wyglądzie nie mają tu absolutnie żadnego znaczenia. To zresztą stanowi podstawę naszego współistnienia, bowiem samo szkolenie nie byłoby stuprocentowo pewne. To jedyny sposób, abym był zawsze wśród niech bezpieczny: dziki zbyt łatwo wpadają w szał i są zbyt groźne, by mogło być inaczej. Dopóki są zdolne do ruchu, jestem autentycznie bezpieczny: gdyby ktoś mi zagroził czy spróbował uderzyć, natychmiast by go rozszarpały i to bez jednego dźwięku czy gestu z mojej strony. Cały ten wykład ma chwilowo jeden cel: uprzedzenie, żebyś nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, tylko grzecznie oddał mi broń, której obiecałeś ze sobą nie zabierać. Ręka Haydina zamarła w pół drogi do podramiennej kabury, gdy oba odyńce spojrzały na niego zaskoczone nagłym poruszeniem. — Musimy mieć coś na wszelki wypadek… — zaprotestował. — Do obrony… — Bez gnata będziesz znacznie bezpieczniejszy. Teraz bądź łaskaw wyjąć go, tylko powoli. Z rezygnacją Haydin wykonał polecenie i w dłoni Brona znalazł się niewielki miotacz. Bron położył go obok lampy i polecił: — A teraz opróżnij kieszenie. Wszystko co metalowe zostaw na stole, resztę schowaj. Nie patrz na mnie, jakbym zbzikował. Jeśli się mylę, to cię oficjalnie przeproszę, jeśli nie, to sam zobaczysz dlaczego. I pospiesz się, nie mamy aż tak wiele czasu! Po chwili na stole znalazła się kolekcja monet, drutów, kluczy i innych drobiazgów, jakie z zasady człowiek nosi po kieszeniach. Ciekawostkę stanowił komplet haczyków i trzy noże, w tym jeden do rzucania. — Ciekawe zainteresowania — mruknął Bron. — Na metalowe oczka do sznurowadeł nic nie poradzimy, zapomniałem ci wczoraj powiedzieć, żebyś wziął nie sznurowane buty. Teraz do roboty! Stado znalazło się w okalających polanę krzewach o pięćdziesiąt metrów od polany i w dużym rozproszeniu. Zrobiła się noc. Na polanie zostali tylko oni dwaj i Queeny leżąca obok krzesła Brona. Wnętrze namiotu oświetlała lampa, na zewnątrz panowała cisza i mrok. — Może byś mi wreszcie wytłumaczył, o co tu chodzi! — zażądał Haydin, korzystając z chwili spokoju. — Jeszcze trochę cierpliwości. Pamiętaj, że opieram się na domysłach i wolałbym, żebyś zobaczył pewne rzeczy bez uprzedzenia. Zmieniając temat: prawda, że jest ładna? Ostatnie zdanie dotyczyło Queeny. — Prawdę mówiąc, użyłbym całkiem innych przymiotników… — Cóż… lepiej tego nie rób: Queeny całkiem dobrze zna angielski i lepiej, żebyś jej nie obrażał. Ludzie nazywają świnie brudasami, wpierw zmuszając je, by żyły w brudzie. Na wolności to całkiem czyste stworzenia. Fakt, że szybko przybierają na wadze, ale człowiek mogący jeść to, co lubi, wtedy, kiedy lubi i nie muszący ciężko fizycznie pracować, ma takie same skłonności. Są chyba jedynymi zwierzętami, które mają wrzody, tak jak człowiek… Prawdę mówiąc, są do nas bardziej podobne niż skłonni jesteśmy sądzić: podobne zęby, niewiele włosów na ciele, dzików naturalnie nie licząc, i bardzo podobne charaktery. Nie wierzysz? Parę wieków temu żył pewien fizjolog nazwiskiem Pawłow, który robił rozmaite doświadczenia na psach. Próbował tego samego ze świniami, ale te, ledwie znalazły się na stole operacyjnym darły się wniebogłosy i rzucały jak głupie. Doszedł więc do wniosku, że są „dziedzicznie histeryczne”, i wrócił do psów. Prawda wyglądała nieco inaczej: świnie miały więcej rozsądku niż psy i zareagowały dokładnie tak, jak zareagowałby człowiek, gdyby ktoś próbował mu zrobić krzywdę… Co jest, Queeny? Locha nagle uniosła łeb, nastawiła uszy i chrząknęła ostrzegawczo. — Słyszysz coś? Tym razem chrząknięcie było twierdzące i głośniejsze, a zaraz potem Queeny wstała. — Dźwięk silników? — upewnił się Bron. — Zbliżają się tu? Queeny machnęła potakująco łbem i skierowała się ku wyjściu. — Pod drzewo! — zarządził Bron. — I to gazem! Zdążyli wpaść między drzewa, gdy odległe wycie turbin stało się słyszalne. Haydin chciał o coś zapytać, lecz Bron pchnął go na ziemię, gdyż nad polaną pojawił się ciemny kształt, unoszący się nisko nad ziemią i ryczący silnikami. Wokół zakotłowały się liście i gałązki poderwane nagłą wichurą, a gubernatora coś szarpnęło za nogi, tak że rozciągnął się z nosem w poszyciu. Bron dmuchnął co sił w plastikowy gwizdek i wrzasnął: — Curly! Moe! Naprzód! Z jednej z licznych kieszeni wyjął chemiczną flarę, odbezpieczył i cisnął na polanę. Zimny blask bez ognia oświetlił okrągły, pomalowany na czarno pojazd mający co najmniej trzy metry średnicy i unoszący się z pół metra nad ziemią. Pojazd na burtach miał zamontowane paraboliczne anteny; jedna z nich wycelowała w namiot, który w serii minieksplozji zwalił się na trawę. W następnej chwili na polanę wypadły dwa odyńce w pełnym galopie i z opuszczonymi łbami. Pierwszy był o sekundę szybszy, gdy dopadł burty pojazdu — rozległ się jęk dartego metalu i maszyna zakołysała się, prawie przewracając się pod niespodziewanym naporem. Drugi dzik skorzystał z tego i nie zwalniając, skoczył i wylądował na wierzchu owego latającego urządzenia, które pod tym dodatkowym obciążeniem prawie siadło na ziemi. Coś z brzękiem pękło i dzik zniknął wewnątrz pojazdu, a pierwszy poszedł w jego ślady. Ponad rozpaczliwy jęk silników wzbił się przeraźliwy pisk, głośne łomoty i trzaski towarzyszące gruntownej demolce. Pisk nagle umilkł, za to trzaski przybrały na sile. Wtem coś łupnęło i silniki umilkły. Z jękiem torturowanego metalu całość osiadła na polanie. Dopiero wtedy dały się słyszeć silniki drugiego pojazdu nadlatującego w ślad za pierwszym. Bron zerwał się, gwiżdżąc przeraźliwie. Z wraku wyskoczył jeden z odyńców i rozejrzał się w poszukiwaniu zapowiedzianego przeciwnika; drugi jeszcze urzędował w środku, przerabiając, co się dało, na złom i surowce wtórne. Pierwszy pognał w stronę nadlatującego pojazdu i gdy ten wyłonił się spomiędzy drzew, dzik już na niego czekał. Szarża i atak zaowocowały trzaskiem dartego materiału i z burty zniknął płat czegoś czarnego. Maszyną zakołysało, ale pilot musiał dostrzec ruinę poprzednika, gdyż wyrównał, zakręcił prawie w miejscu i pognał ile mocy w silnikach z powrotem, niknąc między drzewami. Flara zgasła, wobec czego Bron odbezpieczył i rzucił drugą. Każda paliła się ze dwie minuty, a więc cała akcja musiała trwać krócej. Teraz w blasku drugiej obaj z gubernatorem wyszli, aby przyjrzeć się łupowi obu odyńców. Drugi wyskoczył z wraku i z satysfakcją otarł szable o trawę. — Co… co to jest? — wykrztusił Haydin. — Poduszkowiec — oświecił go uprzejmie Bron. — Teraz rzadko można spotkać tego typu pojazdy, choć w dalszym ciągu mają swoje zalety. Mogą się poruszać prawie w każdym terenie i nie zostawiając śladów. Poruszają się na poduszce powietrznej niewysoko nad powierzchnią, tak że nie ma znaczenia, czy nad lądem, czy nad wodą. Nie mogą jedynie latać nad gęstym lasem i nad górami. — Nigdy nie słyszałem o czymś takim… — Bo odkąd ogniwa energetyczne i wiązkowy przekaz energii weszły w powszechne użycie, opracowano lepsze środki transportu. Kiedyś budowano poduszkowce najrozmaitszych wielkości i przeznaczeń. Były wygodne i wszechztronne, ponieważ kolumna powietrza, na której się unosiły odbijała się od każdego w miarę płaskiego terenu. — Wiedziałeś, że coś takiego przyleci i dlatego kazałeś wszystkim schować się w lesie, tak? — Podejrzewałem coś w tym guście. Przede wszystkim podejrzewałem ich! — Bron wskazał na zrujnowane wnętrze poduszkowca i gubernator się cofnął. — Cholera, ciągle zapominam… pewnie większość ludzi zapomina… Obcych widziałem tylko na zdjęciach, więc są jakby… nierealni… Wygląda, że żaden nie przeżył, tyle tu tej zielonej krwi… szara skóra, okrągłe kończyny… to chyba będą… — Sulbani. Tylko nie będą, a byli. — poprawił Bron. — Jedna z trzech inteligentnych ras, jakie dotąd spotkaliśmy w kosmosie. Ci akurat byli jedynymi, którzy dysponowali napędem międzygwiezdnym przed nami. Mieli już swój kąt galaktyki zasiedlony i niezbyt im się spodobało, gdy nas w kosmosie spotkali. Nigdy nam nie uwierzyli do końca, że nie zgłaszamy pretensji do ich kolonii. Niektórych ludzi trudno przekonać, a niektórych obcych jeszcze trudniej. Sulbani są chorobliwie wręcz podejrzliwi, a sporo wskazywało, że na tej planecie są obecni. Nie miałem jednak pewności, dopóki któregoś nie zobaczyłem, nic dziwnego więc, że nie chciałem o tym mówić. Użycie broni naddźwiękowej było typowe dla nich; przekonali się nieraz, że naddźwięki, niesłyszalne dla naszego ucha, potrafią być wielce przydatne. To był pierwszy ślad. W lesie pomiędzy miastem a płaskowyżem rozmieścili emitery naddźwięków ustawione na częstotliwość wywołującą napięcie i strach, tak u ludzi, jak i u większości zwierząt. To właśnie były owe podstawowe „duchy”, które od przylotu pierwszej grupy kolonistów odstraszały wszystkich od płaskowyżu. Gdy wczoraj to na mnie nie podziałało, użyli emiterów, by zaatakowała nas lokalna fauna. Z tym poradziły sobie moje świnki. Skoro jednak dzisiaj pojawiliśmy się ponownie, tak jak przypuszczałem, sięgnęli po poważniejsze argumenty. Tak a propos: proszę przyjrzeć się swoim butom i pozostałości po lampie. Tym razem Haydinowi na dłużej odebrało mowę — zamiast metalowych obramowań dziurek i metalowych skuwek na sznurowadłach — w jego butach widniały poszarpane dziury, z których zwisały postrzępione wspomnienia sznurówek. Lampa zaś, pogięta i zmasakrowana, wyglądała niczym resztki sprzętu pozostałe po wyprawie geologów. — Magnetostrykcja — wyjaśnił Bron, a na widok nic nie rozumiejącej miny gubernatora dodał: — Pulsujące pole magnetyczne o mocy wielu gaussów, kierowane na konkretne obiekty. Wykorzystuje się to głównie w fabrykach do kształtowania elementów metalowych. Jak widać, można ją także skutecznie wykorzystać jako broń. A potem ultradźwięki jako dokończenie. Te anteny na burtach mówią same za siebie: nawet normalny radar może poparzyć, jeśli będzie się dłużej zbyt blisko nadajnika. Ultradźwięki odpowiednich częstotliwości mogą na przykład odparować płyny ustrojowe albo spowodować ich eksplozję. To właśnie spotkało geologów ogłuszonych i poranionych przez własny sprzęt, który wpierw załatwiono falami magnetycznymi. No, teraz dość gadania. Ruszamy! — Gdzie?! I po co to wszystko? — Potem. Teraz musimy dogonić tego, który zwiał. Po drugim poduszkowcu został jedynie zmięty pas czarnego plastiku. — Część fartucha osłaniającego poduszkę powietrzną, dzięki czemu maszyna ma lepsze osiągi: Queeny, Jasmine, powąchajcie to i ruszajcie śladem… Ślicznie!… proszę się tak nie dziwić, gubernatorze, świnie mają doskonały węch. W Anglii od lat używa się ich do polowań, a we Francji do poszukiwania trufli. Obie przedstawicielki świńskiego rodu ruszyły raźno z kopyta i obaj mężczyźni musieli wyciągać nogi, by za nimi nadążyć. Haydin po kilku krokach musiał przystanąć i powiązać sznurowadła w jedną całość, by mu buty nie spadły. Żeby nie zgubić się w mroku, trzymał Brona za pas, a ten z kolei nie wypuszczał z dłoni ogona Curlyego. Ten z wędrówką w ślad za Jasmine nie miał najmniejszych problemów. Z lasu wypadli na łąkę, a potem przed nimi wyrosły góry. Bron polecił stadu zostać pod opieką Queeny, a ze sobą wziął oba odyńce i Jasmine. Dalej posuwali się wolniej, aż dotarli do podnóża prawie pionowej ściany skalnej. Z lewej ze skalnych zrębów spływała rzeka. — Mówiłeś, że nie potrafią latać po górach — zauważył Haydin. — Bo nie potrafią. Jasmine, prowadź! 7 Jasmine podeszła do ściany wprost przez niewielkie rumowisko i znieruchomiała, zdecydowanie wskazując, że tu prowadzi trop. — Tu gdzieś musi być ukryte wejście! — stwierdził Haydin, macając gorączkowo skałę. — Jest, tyle że nie mamy czasu szukać zamka. Właź za skały, a ja się zajmę otwarciem — polecił Bron, wyciągając z kieszeni grudę plastycznego materiału wybuchowego. Przykleił ją plaśnięciem do skały mniej więcej we wskazanym przez Jasmine miejscu, wcisnął w nią zapalnik, uruchomił go i spokojnie doszedł do bloku, za którym przykucnął gubernator wraz z czworonożnymi pomocnikami. Bron siadł obok, a kilka sekund później ładunek eksplodował, siejąc na boki odłamkami skał rozmaitej wielkości. Gdy kamienny deszcz ustał, wszyscy podbiegli ku dymiącej i świecącej szczelinie w zboczu. Otwór był szeroki na tyle, że oba odyńce bez większych problemów zdołały się przezeń przecisnąć. Od wewnątrz mogli obejrzeć masywne wrota, pogięte przez wybuch, do których przymocowano skalną płytę. Całość uruchamiał mechanizm hydrauliczny, z którego właśnie wyciekał płyn. — Tędy nie polecą… — mruknął Bron, przyglądając się jaskini, w której się znaleźli, i tunelowi, który z niej prowadził w głąb góry, też zamkniętemu stalowymi drzwiami. — I co dalej? — zainteresował się Haydin. — Właśnie myślę. W nocy i na otwartym terenie moje dziki poradziłyby sobie z dowolną liczbą Sulbani, ale tunele, zwłaszcza ich tunele, to śmiertelna pułapka. Sulbani je znają, my nie, a miotacz zawsze będzie szybszy od dzika. Trzeba by jakoś wyrównać szanse… cofnijcie się pod tą ścianę! Z gubernatorem pod tym względem nie było problemów, resztę trzeba było przekonać ciągnięciem za ogony, a w sytuacji ekstremalnej (dziki) dwoma celnymi kopami. Dopiero gdy wszyscy znaleźli się na właściwych miejscach, Bron włączył mechanizm otwierający. Ledwie drzwi się uniosły, z wnętrza tunelu wystrzeliły wiązki laserowego światła. — Hangar poduszkowców — szepnął Bron. — Wygląda, że ich zaskoczyliśmy. Dziki nie potrzebowały poleceń. Korytarz łączący jaskinię z hangarem był szeroki i krótki, toteż ledwie drzwi uniosły się na wystarczającą wysokość, oba wystartowały niczym z katapulty. — Nie niszczcie broni! — wrzasnął za nimi Bron. Kolejny promień trafił w drzwi, a potem coś łomotnęło i zapanowała cisza. — Możemy wejść — ocenił Bron. W korytarzu leżało jedno ciało, a dalej widniał przestronny hangar. Nieboszczyk musiał być mechanikiem, gdyż najbliższy poduszkowiec miał już wymieniony element fartucha. Na podłodze obok niego walały się jeszcze narzędzia. — Pracowity gość — skomentował Bron, podnosząc karabin laserowy leżący obok trupa. — Strzelałeś kiedyś z czegoś takiego? — Nie, ale szybko się uczę. — Innym razem. Na strzelnicy nieźle mi szło, a z takim cackiem zobaczymy, jak będzie w praktyce. Zostań tu. — W życiu. — To wolny świat. W takim razie trzymaj się za mną, dopóki nie znajdziemy ci czegoś do strzelania. No to w drogę! Z hangaru prowadził pojedynczy, dobrze oświetlony i znacznie węższy tunel. Do pierwszego skrzyżowania dotarli ostrożnie, szybko i bez kłopotów. Na parę metrów przed krzyżówką z bocznego tunelu wyskoczył kolejny obcy, unosząc broń. Bron powalił go strzałem z biodra i wrzasnął: — Naprzód! Oba dziki wpadły w boczny tunel, a Bron, strzelając nad nimi, starał się zapewnić im osłonę ogniową, biegnąc jednocześnie w ślad za zwierzętami. Zanim dobiegli do rozwidlenia, było po bitwie. Moe dymił z przypalonego boku, co rozjuszyło go jeszcze bardziej. Rozładował się nieco, demolując prowizoryczną barykadę, za którą leżały trzy ciała. Bron podniósł leżące obok karabiny — pierwszy odrzucił, drugi podał Haydinowi. — Ustawiłem na ogień pojedynczy — poinformował go. — Z zaskoczenia, jak widać, nici, ale najwyraźniej są całkowicie nie przygotowani do obrony tego kompleksu. Nie traćmy więc czasu! Ruszyli biegiem, polegając głównie na szybkości i odyńcach. Mijając kolejny z bocznych tuneli, usłyszeli odległe krzyki. Bron zatrzymał się raptownie i gwizdnął na pozostałych. — Jakby ludzkie głosy — poinformował ich. W skale osadzono solidne, metalowe drzwi, choć ich zamek nie był przeszkodą dla lasera. Bron poczekał, aż roztopiony metal zastygnie na tyle, by przestał płynąć, i kopniakiem otworzył drzwi, a gdy odbite od ściany cofnęły się, przyblokował je nogą. — Byłam pewna, że nigdy nas nie znajdą! — Głos należał do Lei Davies, a chwilę później pojawiła się i ona, podtrzymywana przez rudowłosego, krótko ostrzyżonego młodzieńca. — Myślałam, że tu zginiemy! — Huw Davies? — upewnił się Bron. — We własnej osobie — przytaknął młodzieniec. — Gdy mnie tu przywieźli, miałem okazję trochę zobaczyć. Tam jest sterownia z przełącznikami mocy i całą aparaturą łączności. — Moje dziki wolą mrok, wtedy będą najskuteczniejsze. Ze sterowni możemy zawiadomić kolonistów i czekać na pomoc — zastanowił się Bron. — Chciałbym pożyczyć tę pukawkę, gubernatorze. — Davies uśmiechnął się przepraszająco. — Mam parę rachunków do wyrównania. — Proszę bardzo. — Gubernator podał mu broń. — I prowadź! Walka o centrum dowodzenia była krótka i krwawa — dopilnowały tego dziki. Przy okazji większość aparatury i umeblowania została strzaskana w drzazgi. — Pilnuj drzwi, Huw — polecił Bron. — Wątpię, abyś był biegły w piśmie Sulbani, w przeciwieństwie do mnie. Chwilę zmarudził nad główną tablicą kontrolną, odcyfrowując piktogramy, i w końcu nacisnął jeden z klawiszy. Światła w pomieszczeniu zgasły. — Mam nadzieję, że w tunelach też — rozległ się słaby głos Lei. — Wszędzie jest ciemno — zapewnił ją Bron. — A tu powinny być światła awaryjne dla sterowni… Coś ponownie pstryknęło i na suficie zapłonęły błękitne prostokąty. Lea odetchnęła z ulgą. — Nie lubię ciemności — wyznała. Oba dziki spoglądały wyczekująco na Brona, w końcu Moe chrząknął znacząco. — Idźcie — zezwolił Bron. — Tylko nie dajcie sobie zrobić krzywdy. — Na to mają niewielkie szanse — zauważył Huw, obserwując znikające w korytarzu kształty. — Po tym, co zobaczyłem, cieszę się, że nie jestem obcym. Odległy łomot i krótki pisk dobitnie świadczyły, że ma rację. — Skoro chwilowo mamy spokój, może ktoś by mi w końcu powiedział, co się właściwie stało i o co tu, do diabła, chodzi — zaproponował Haydin, rozglądając się za radiostacją. — O kopalnię — wyjaśnił zwięźle Huw, wskazując wiszący na ścianie plan. — Konkretnie o tajną kopalnię uranu, i to działającą od dość dawna. Nie wiem, jak Sulbani wywozili uran. Tutaj mieli w pełni zautomatyzowaną kopalnię i zakład oczyszczania urobku. Odpady wędrowały do rzeki. — Zawsze mieli ciągoty do powiększania swego terytorium. Brakuje im do tego pierwiastków radioaktywnych, a my robimy, co możemy, by ten stan rzeczy utrzymać — dodał Bron. — Jednym z głównych powodów zakwalifikowania tej planety do kolonizacji była jej bliskość w stosunku do sektora obcych i obecność złóż uranu. Nam ten uran nie jest potrzebny, ale woleliśmy, by nie wpadł w ich ręce. Patrol nie miał pojęcia o istnieniu tej kopalni, wiedzieliśmy jedynie, że wydobywają go gdzieś poza swoim sektorem. Kiedy wysłaliście prośbę o pomoc, sytuacja zaczęła się wyjaśniać. Urobek naturalnie wywozili statkiem lądującym po radiowym wezwaniu. — Wciąż tu czegoś nie rozumiem — przyznał Haydin. — Przecież powinniśmy wykryć każdą jednostkę zbliżającą się do planety. Nasze radary i cała reszta detektorów są w pełni sprawne. — Naturalnie, że są w pełni sprawne. — Bron uśmiechnął się ponuro. — Tyle że Sulbani mieli co najmniej jednego kolaboranta wśród kolonistów, którego zadaniem było dopilnować, by oficjalnie nie dochodziło do tych lądowań. — Człowieka?!… — Haydinowi na chwilę zabrakło oddechu. — Zdrajca! Kto to? — Gdy wyeliminowałem ciebie, lista kandydatów sprowadziła się do jednego nazwiska. — Mnie?! — Tym razem Haydin mocniej się zatchnął. — Co się tak dziwisz? Pozycja gubernatora jest idealna do ukrycia rozmaitych spraw, dlatego nie o wszystkim ci mówiłem. Dziś się wyjaśniło: gdybyś był zdrajcą, wiedziałbyś o istnieniu poduszkowców i o roli, jaką odgrywały. Gdybym cię zostawił na polanie, zostałbyś zabity, a na taką głupotę wobec własnego agenta Sulbani nigdy by sobie nie pozwolili. Został więc tylko jeden podejrzany: Reymon. Jako dyżurny, czyli jedyny kwalifikowany spec od łączności, miał równie dobre, jeśli nie lepsze możliwości niż ty. — Zgadza się — dodała Lea. — Przyszedł do mnie z wiadomością od Huwa, potem zadzwonił do niego i dał mi telefon… a potem zmusił mnie, żebym zadzwoniła do ciebie. Nie wiedziałam, po co chce się z tobą zobaczyć… — Na szczęście zabójca z niego całkiem do kitu. — Bron się uśmiechnął. — Natomiast statków faktycznie nie zauważał, podobnie jak dopilnował, by łączność z grupą Huwa urwała się w chwili ataku obcych. Najprawdopodobniej nagrał całą transmisję, dał napastnikom godzinę na posprzątanie, a potem wszczął alarm. Wybitnie to pomogło w utrzymaniu tajemnicy i podkreśleniu grozy otaczającej płaskowyż. A tak na koniec, gubernatorze, mam nadzieję, że twój raport będzie przychylny wobec DZIK–a. — Absolutnie. — Haydin doszedł trochę do siebie i spojrzał na Jasmine, z ukontentowaniem gryzącą żelazną rację tubylców. — Prawie mnie przekonaliście, żebym zrezygnował z wieprzowiny… Przełożył Jarosław Kotarski