Herbert George Wells Król, który był królem Wrzesień — 1938 r. ROZDZIAŁ WSTĘPNY ROZWÓJ FILMU I FILM, JAKO FORMA ARTYSTYCZNA PRZYSZŁOŚCI. W ciągu ubiegłego półwiecza rozegrała się interesująca walka eleganckich i pełnych godności tradycyj świata literatury i wysokiej kultury z rozwijającą się fotografją migawkową. Pięćdziesiąt lat temu najprzenikliwsi prorocy nie domyślali się nawet, jaka forma wypowiedzenia kryje się w zootropie i aparacie fotograficznym, forma, przewyższająca pod względem siły, piękności i powszechności wszystkie inne, znane ludzkości do tego czasu. Teraz rzecz ta nie ulega już wątpliwości. Linja postępu tych niepodejrzewanych możliwości leżała na drodze udoskonalania klisz fotograficznych. W końcu osiągnięto typ, usprawiedliwiający w całej pełni przymiotnik: „migawkowy”. Wynalazcami kierowały różne motywy. Gubernator Stanford z Kalifomji prowadził spór ze „swymi sportowymi przyjaciółmi o biegi koni. Chodziło mu o to, aby utrwalić na papierze ruchy, nieuchwytne dla zwykłego oka. Będąc bogatym człowiekiem, opłacał wynalazców, którzy robili dla niego próby i zdjęcia. Dalej pobudkami, przyśpieszającemi rozwój fotografji, była chęć ułatwienia zadania i osobom fotografującym się, i amatorom—fotografom, a wreszcie handlowe względy sprzedaży aparatów. Migawkowe zdjęcia Stanforda przyszły do Paryża i odegrały wielką rolę w dyskusji o przedstawienie konia w ruchu, szalejącej naokoło osoby Meissonier’a. Meissonier umiał patrzeć szybciej niż większość ludzi, i jego konie urągały wszelkim konwencjonalnym wyobrażeniom o tych zwierzętach. Jak się zdaje, Meissonier zaproponował rekonstrukcję ruchów zwierząt przez połączenie serji „migawkowych” zdjęć w jedną całość. Tak więc w Paryżu spotkały się zootrop i czuła klisza, i narodziła się ruchoma fotografja. Ale dopóki wykonywano ją na szkle, rezultat pozostawał niezupełny. Do udoskonalenia wynalazku i zastąpienia szklanych płyt przez giętki film przyczynił się głównie George Eastman z Kodak Company, polujący z zapałem na amatorów–fotografów, jako nabywców aparatów. W roku 1890 naradziło się kino, innemi słowy możliwość utrwalania dramatu na filmie i odtwarzania go po wiele razy. W roku 1895 — przypomniała mi o tem historja filmu, napisana przez Terry’ego Ramsayeca — Robert W. Paul i ja opracowaliśmy Wehikuł Czasu, który uprzedził większość metod i sposobów ekranowego dramatu. Ale jeszcze przez dłuższy czas nie rozumiano, iż narodziło się coś więcej niż nowy sposób przedstawiania dramatu. Kino zaczęło od „aktualności”, t. j. od naocznych sprawozdań z bieżących wypadków i od prawie normalnego, wolnego tylko od ograniczenia wyraźnych „scen”, i na tem, na razie, poprzestało. W samej rzeczy koncepcja, że kino jest tylko sposobem opowiadania zdarzeń za pomocą ruchomych obrazów, panowała nad umysłami przez dwa dziesiątki lat i jeszcze teraz panuje. Kino zadowalało dotąd niepodejrzewaną potrzebę „widzenia” opowiadania i dawało duże dochody. Przenoszono na film z możliwie wielką oszczędnością przystosowalności, tematy, pomysły i metody, właściwe popularnej powieści, popularnemu dramatowi i operetce. Działo się to na wielką skalę i z wielką korzyścią finansową. Już kto jak kto, ale powieściopisarz nie powinien się skarżyć na taki stan rzeczy. „Światowe prawa filmowe” podniosły dochody wszystkich znanych powieściopisarzy i dramaturgów. Wielu wzbogaciło się, sprzedając „prawa” powieści, zupełnie nie nadających się na film, ale nabywcy kupowali je znowu z zapałem, gdy tylko upłynął termin użytkowania. Przemysł domagał się gwałtownie „opowieści” i niepokoił się tylko o prędkie wyczerpanie zapasu. Kupował tedy na prawo i na lewo, za wszelkie ceny. Kupował z zamkniętemi oczami, gdyż mógł sobie na to pozwolić. Metody miał proste i bezpośrednie. Zagarniał wszelki możliwy materjał i przerabiał wszystko, co nie było absolutnie nie do zgryzienia w jedną odwieczną historję z różnicami strojów, tła i sfery społecznej. Taka historja obejmowała niemal siłą rzeczy, zdradę, zemstę, porwanie czy ucieczkę i pościg. Nowy przemysł werbował sobie aktorów ze sceny (teatru i kabaretu) i wysyłał ich z aparatami na „miejsce” akcji. Ujrzeliśmy więc Carmen na tle prawdziwej hiszpańskiej fabryki papierosów, Ludwika XI (trochę tylko nieudanego) w Carcassonne, Nędzników w doskonałej francuskiej oprawie i Szeika podanego na gorąco na jego rodzinnej pustyni. Dziki Daleki Zachód wyczerpał wszystkie swoje historje, i ze starych zaczęły się tworzyć nowe — wierne typowi. O ile ludzka pomysłowość nie załamie się pod naporem żądania rozmaitości, o którą trudno, ten naiwny business filmowy, realny na oko, a łatwy i konwencjonalny pod względem uczuciowym, z wieczną karą występku, nagrodą ofiary, wybawieniem cnoty z opresji i triumfem prawdziwej miłości, będzie się ciągnął w nieskończoność. Eksploatacja zabawnych osobistości w serji dobrze opracowanych, koniecznych lub wesołych przygód zależy tylko od ukazania się tych rzadkich darów Boga, samych osobistości. (Jakież to rzadkie zjawisko! jakie rzadkie i jakie cudowne!) Ale pomimo tej rzadkości odkryje się ich więcej. Kino umie czuwać, i łowić, i unieśmiertelniać pamięć swoich gwiazd z gruntownością, nieznaną przedtem żadnej formie powodzenia. Za temi ustalonemi stronami filmu niewielka garstka umysłów krytycznych podejrzewała inne możliwości od samego początku. Nie mam tu na myśli rozumiejącego się samo przez się zastosowania do celów nauczania. Wszak to tylko kwestja zastosowania kina do potrzeb sali wykładowej. Postęp w tym względzie jest powolny, ale niezaprzeczalny. Za jakieś kilkadziesiąt lat „film wychowawczy” stanie się prawdopodobnie uznaną formą nauczania. Lecz od samego początku rzucało się w oczy, że bieżące metody eksploatacji pozostawiały na boku bardzo wiele możliwych efektów filmowych, i badawcze umysły starały się wniknąć w te niewykorzystane możliwości. Dla ludzi, którzy wyrośli już z historyjkowego stadjum filmu, te nowe możliwości są najbardziej interesującą stroną dzisiejszego kina. Może wielu z pierwszych pionierów nie zdawało sobie w całej pełni sprawy z rozległości odkrytej krainy. Może niektóre ich eksperymenty były głupie lub nienaturalne. Co więcej, przez czas pewien usiłowaniom ich stawały na przeszkodzie olbrzymie sukcesy finansowe banalnych quasi — realistycznych produkcyj. Interes prosperował zbyt pomyślnie, aby znosić obok siebie niepokojące eksperymenty. Współrzędny rozwój innego kierunku z posmakiem krytycyzmu i współzawodnictwa był niepożądany i niepotrzebny. Ci uczciwi pionierzy byli przeważnie młodzi i nieznani i zyskiwali niewiele pomocy i zachęty ze strony tych z pośród nas, którzy stali się głośni jako powieściopisarze i dramaturgowie. Nauczyliśmy się korzystnych sztuczek i opanowaliśmy ograniczenie starych metod. Fundamenty naszych karjer osiadły mocno w gruncie. Wspaniałe dochody ze sprzedaży „praw filmowych” pomogły nam zamknąć dobrowolnie oczy na fakt, że nie w ten sposób powinniśmy pracować dla kina. Trudno się było po nas spodziewać, żebyśmy mieli pragnąć czegoś większego i wyższego. Niektórzy mówili: „Jeżeli ta rzecz ma jakieś dalsze możliwości, to nie nam o nich myśleć”. Inni utrzymywali, że kino jest po prostu na usługach powieści i nic więcej. „Wszystko składało się na to, że musieliśmy myśleć takiemi kategorjami. W naszym własnym zakresie nauczyliśmy się operować bogatemi splotami pojęć i ewolucyj uczuciowych. Strach było pomyśleć, że mielibyśmy się uczyć jakiejś nowej techniki. Wiedzieliśmy, jak się wypowiedzieć za pomocą tkaniny drukowanych słów lub przez pośrednictwo sceny i aktorów, nie pomijając objaśnień i wstępów. Jaka siła mogła nas zmusić do przyznania się, że możliwości srebrnego ekranu pod względem głębi treści, subtelności i delikatności odcieni uczuciowych oraz pod względem piękna i siły przewyższają wszelkie inne wypróbowane i uznane formy ekspresji. A jednak niektórzy z nas, dumając bezsennie wśród ciszy nocy, zapominali nieraz o płytkich, jaskrawych „kinach” i uświadamiali sobie wspaniałość nowej potęgi, wchodzącej w ręce naszym szczęśliwym następcom. Pierwszy rzeczą, jest tutaj widowisko, pozbawione wszelkich ograniczeń sceny czy areny. Obraz może przedstawiać tak samo dobrze skręty rośliny pnącej, jak widok łańcucha gór z lotu ptaka lub wielkie miasto. Możemy przejść w jednej chwili od nieskończenie wielkiego do nieskończenie małego. Obraz może być realny, realistyczny lub konwencjonalny na tysiąc sposobów. Może ukazywać się i znikać. I kolor stał się kompletnie odłączalny od formy. Kolor na filmie nie jest tak, jak „w życiu, mętną i często nic nieznaczącą komplikacją widzenia. Można go wprowadzić do obrazu dla efektu, rozpłomieniając powoli normalną biel i czerń znaczącemi blaskami, które podkreślają, potęgują lub ściszają. Można go używać do zwracania uwagi na poszczególne, drobne postacie. Kolor może falować wesoło lub groteskowo nad sceną w związku lub bez związku z czarnemi i białemi sylwetkami. I dźwięk również oderwał się od przedstawienia, i artysta może go stosować, jak mu się podoba. Może go używać dla’1 akompanjamentu, nie łącząc z obrazem przyczynowo. Może mu nadawać wewnętrzną treść. Efektowne uzgadnianie dźwięku z obrazem jest możliwe i bliskie. Wtedy film i muzykę będzie się komponować razem. Przedstawienie będzie płynąć marszowo z muzyką, roztapiać się w ciszy lub wybuchać grzmotem stosownie do potrzeby. Bezustanna, męcząca gadanina dramatu, ciągle powracające rozpaczliwe: „Co on na to czy wtedy powiedział?” upadają same przez się. Raz wyprowadziwszy ludzi na scenę, trzeba im pozwolić paplać i kręcić się tu i tam, dopóki się ich nie odwoła. Wprowadzanie i wyprowadzanie ludzi stanowi ogromną, pracowitą część techniki dramatycznej. Jakże musi to męczyć dratmaturgów! „W kinie za to głos może się odezwać tylko od czasu do czasu, albo też napis może się ukazać i zniknąć. Jasną jest rzeczą, że mamy tutaj do czynienia z czemś, co może wznieść się do poziomu największych kompozycyj muzycznych. Mamy możliwości widowiska, równego wszelkiej muzyce przeszłości czy przyszłości; widowiska, obejmującego całkowicie muzykę jako jeden ze swoich czynników. „W ślad za pierwszemi taniemi triumfami filmu dnia dzisiejszego wchodzi możliwość przedstawienia — muzyki — dramatu, większego, piękniejszego, głębszego i bogatszego intelektualnie niż wszelka forma artystyczna, osiągnięta dotąd przez ludzkość. Może, aby wypracować tę wielką możliwość, trzeba będzie doświadczenia całych pokoleń, ale już ona świta, wyzywając wysiłek twórczy. Niewielu z nas dożyje tych dni, kiedy narodzą się arcydzieła nowej formy, ale pokusa zapuszczenia się choć parę kroków w tę nową dziedzinę może pociągnąć nawet tych autorów, którzy przeszli już poza granicę średniego wieku. Książka niniejsza jest historją i opisem takiej próby. Choć lekka to próba. Przed laty autor odbył przejażdżkę aeroplanem nad Medway i przepowiedział Lindbergha. Z tą rzeczą jest tak samo. Pytamy: Czyż możemy wyjść poza sferę raelistycznego filmu historycznego? Autor przedyskutowuje z czytelnikiem imaginacyjny film, traktujący o przedmiocie światowe) doniosłości. Problemat przedstawia się, jak następuje: Czy możnaby za pomocą obrazów, fabuły i muzyki przedstawić zagadnienie zniesienia wojny w pięknem, silnem i wzruszającem dziele sztuki, łatwem do pojęcia dla zwykłej publiczności filmowej? Autor ma nadzieję, że w najgorszym razie jego nieudana próba okaże się pobudzającą i interesującą. A może mu się uda, i jego film stanie się wyraźnem przejściem od zwykłego widowiska do produkcji intelektualnej i estetycznej. 2 PODSTAWOWY PROBLEMAT UJĘCIA. Jeżeli które z istniejących dzieł sztuki nadaje się na scenarjusz filmowy tego wyższego typu, to niewątpliwie jest nim utwór Tomasza Hardy’ego p. t. Dynasts. Może to szczęście dla któregoś z wielkich towarzystw filmowych, że nie jestem jego dyrektorem, bo z pewnością przystąpiłbym odrazu do zrealizowania owych cudownych wskazówek scenicznych, tak bardzo niemożliwych na scenie, a tak łatwych dla zasobnego w pieniądze fabrykanta filmów. Przytoczę dwie jako próbki: „Początkowo w panoramie nie porusza się nic — nawet rzeka. Ale po chwili daje się rozróżnić powolny ruch dziwnych plam w krajobrazie, giętkich i wężowaych. Z tego miejsca można widzieć tylko jeden ogromny, ruchomy przedmiot, mianowicie armję. Poruszające się plamy, to armje”. Albo: „Dolna część nieba otwiera się, ukazując Europę jako wychudłą postać, leżącą twarzą do ziemi Ale niestety! nie mam władzy nad żadnem przedsiębiorstwem filmowym, i moja rola w tym względzie ograniczała się dotąd do odmowy pisania scenarjuszy filmowych. To jest, dopóki parę lat temu nie zgłosił się do mnie niejaki plan Godal z tak interesującą namową, że ustąpiłem. Odkrył on tytuł, który uznał za mający wielkie szansę powodzenia, mianowicie Pokój Świata i wyprzedzając rzeczywistość, ogłosił jako już gotowy film. Użyłem kiedyś tego tytułu do jednego z moich artykułów z czasów wojny, ale przypomniałem sobie o tem dopiero później. Reklama Godala spotkała się z tak zachęcającem przyjęciem, że zdecydował się wypełnić próżnię, ziejącą za tytułem, i przyszedł do mnie z propozycją, abym napisał scenarjusz. Zrobił na mnie sympatyczne wrażenie, i po kilku naradach przystąpiłem do dzieła. Ale było to coś zupełnie odmiennego od mojej obecnej książki. Przestudjowałem masę podręczników o sztuce pisania scenarjuszy, zorjentowałem się w technice filmowania i napisałem scenarjusz, który zadowolił pana Godala, ale mnie nie. Gdyż instrukcje zaczerpnięte z podręczników, nie przypadły mi do przekonania. Scenarjusz jest tylko jądrem akcji. Eksperci zapewnili mnie, że mi się moja próba udała, ale nie wiem, czy ich tolerancja obejmie wysiłki nadania tej próbie doskonałej formy. Wysiłki te datują się od przeszło dwóch lat. Studjowałem z przejęciem możliwości filmowe. Powiedziano mi, że wszystek materjał, dostarczony przeze mnie, zostanie sfinansowany. Na zapytanie, czy mogę ułożyć scenarjusz, tak trudny i kosztowny, jak mi się będzie podobało, odpowiedziano twierdząco. Zatem zgoda. Zamierzam opisać film w taki sposób, jakby go się widziało na ekranie. Wspomnę również o muzyce. Krótko mówiąc, opowiem czytelnikowi o filmie, który wywołałem w mózgu, a resztę zostawię moim wspólnikom. Niech oni postarają się obrócić wizję w rzeczywistość. Ale wpierw jeszcze chciałbym przedyskutować kilka nastręczających się problematów i wyjaśnić, jak je rozwiązałem, jak również omówić mój film z ogólnego punktu widzenia. Z natłoku gwałtownych i pośpiesznych dysput i rozpraw, stanowiących gros literackiego, dramatycznego i filmowego krytycyzmu, wyłaniają się ciągle pewne nieuniknione klasyfikacje. Z jednej strony pęd do wzniosłości i piękna, z drugiej do przystępności i czułostkowości, z trzeciej do popularności i popytu. Nomenklatura, przyjęta w tych rzeczach, jest niewystarczająca. Publiczność nie dzieli się wyraźnie na elitę intelektualną i kołtunerję. Rola przeciętnego widza nie polega na tem, aby gardzić lub przyjmować, ale aby się uczyć i rozumieć. Film, mający za przedmiot obecny pęd do pokoju światowego, wyda się odpychający i górnym sferom, i nizinnym, Musi on przedstawić tezę i dowieść jej, musi dotknąć każdego widza z politycznej strony jego zapatrywań; musi przedstawić człowieka, prowadzącego wojnę, dręczonego i zabijanego przez wojnę, zagrożonego stale przez wojnę i może zdolnego przeciwstawić się wojnie. Inteligencja nazwie go traktatem, a tłum — kazaniem, i ruszą razem do wyjścia, aby unieść swoje przekonania nietknięte. Inteligencja nie ma niczego do nauczenia się, a tłum niczego się nie nauczy. Niema się co o nich kusić. Ostatecznie, pierwsi różnią się od drugich tylko większemi pretensjami. Ten sam rodzaj mózgu, tylko postawionego do góry nogami. Ale poza temi dwiema kategorjami są ludzie, którzy potrafją myśleć samodzielnie, ludzie, wolni od ograniczeń intelektualnych tych i tamtych. „Pokój świata” jest zasadniczo wyrażeniem negatywnem i oznacza tylko brak wojny. Jest to ludzkie życie bez wojny. A więc rzeczą, z jaką mamy do czynienia w tym filmie, jest wojna jako zło doświadczane, jako zło, grożące ciągłym nawrotem, jako zło, które trzeba uniemożliwić. Pokój, powtarzamy, jest poprostu życiem, pozbawionem grozy wojny. Życie jest obecnie pod ciemną chmurą, Musimy wykazać, że możliwem jest rozwinąć wolę i potęgę, która tę chmurę rozproszy. Siłą rzeczy musimy włączyć w nasz film trzy główne wątki: po pierwsze: cudowne i wspaniałe możliwości życia, uwolnionego od niszczącego przymusu wojny; drugie: ciemne aktualności, które zabijają życie w trakcie samej wojny; trzecie: wolę położenia końca wojnie. Ostatni wątek, to wątek bohaterski. Fabuła filmu musi być historją bohaterstwa: Herkulesa, jeżeli mamy ukoronować walkę imaginacyjnym triumfem; Prometeusza, jeżeli mamy przedstawić jako fazę buntu, początkowej przegranej i nadziei dalekiego zwycięstwa. Wybrałem pierwsze jako prostsze i świetniejsze, bo wierzę, że wojny mogą się skończyć i skończą się, W tym filmie przegrana wojny w walce z wolą człowieka okaże się stopniowo. Wola ludzka wcieli się nie w Hamleta, a w półboga. Bieżący wiek przedstawi się jako Era Kończących się Wojen, i ludzkie istoty na dalszym planie uzmysłowią nadzieje, trwogi, wysiłki i powodzenie walki, zbliżającej się do końcowego triumfu. Nasuwający się materjał może być opracowany w taki czy inny sposób. Możemy wcielić działające siły w indywidualności i uczynić główny wątek akcji osobistym dramatem jakiegoś pacyfisty czy grupy pacyfistów. Albo też możemy nadać filmowi charakter całkowicie widowiskowy, w którym pacyfizm i militaryzm wyrażą się fenomenami masowemi, a więc powiewaniem flag, zatloczonemi ulicami, wiwatujące—mi tłumami, potyczkami, bitwami, epizodami wojennemi, prześladowaniami i rozstrzeliwaniami pacyfistów, widokami katastrof rodzinnych, spowodowanych telegramami, protestami młodych bohaterów przeciwko wojnie, pokojowemi dyskusjami, sprzeciwami, buntami, posiedzeniami gabinetów, konferencjami narodowemi itp., jednem słowem ogromną, różnorodną procesją, podzieloną na fazy: podniecenia, tragedji, znużenia i reakcji. Druga metoda miałaby te same linje struktualne, co wielki, niezrealizowany film, Dynasts, podczas gdy pierwsza przypomniałaby nam mniej więcej zwykły film. Byłby td w samej rzeczy zwyczajny film z dodatkiem pogłębionego tła. Ściany pokoju to rozstępowałyby się ukazując świat, zagrożony na morzu, lądzie i w powietrzu, to zamykały, ogarniając bieg przeżyć osobistych. Całkowicie widowiskowa metoda byłaby, oczywiście, bliższa prawdy, bo koniec wojen może się uskutecznić, tylko na drodze zbieżności tysiącznych posunięć, propagand, walk i wysiłków. Ale wtedy nasz film upodobniłby się pod względem zakresu i mętnej plątaniny zjawisk do samego życia. Małe filmy muszą mieć pierwszeństwo przed wielkiemi, więc wybór padł w końcu na pierwszą z tych dwóch alternatyw: koncentracji treści w jednej, pierwszoplanowej osobie. Bez udeczenia się do jednej ludzkiej istoty lub grupy ludzkich istot, powiązanych wspólną akcją, opracowanie tak różnorodnego, nieograniczonego i chaotycznego materjału byłoby prawie nie do przeprowadzenia. Ciągłość i jedność może nadać chaosowi tylko pryzmat indywidualnego mózgu. Prawda, że fabrykowano już filmy niedramatyczne, pozbawione fabuły, całkowicie widowiskowe, które zyskały ogromne powodzenie jak np. wspaniała produkcja Berlin. Może kiedyś i wielka wojna 1914–1918 roku ukaże się na ekranie w formie straszliwej, nieosobistej wizji. Ale obydwa te przedmioty posiadają ustaloną konstrukcję organiczną. Audytorjum wie z góry, że jedna część należy do drugiej, podczas gdy nasz temat jest badaniem i syntezą, która musi być dopiero ustalona. To, co chcemy przedstawić, nie zostało jeszcze ustalone. Aby to uczynić i obudzić przekonanie w umysłach audytorjum, trzeba pokazać, jak to przekonanie rodzi się w umyśle bohatera. Bohatera, który wcieli w sobie wolę położenia kresu wojnom, bohatera, który przeobrazi problemat oderwanego dążenia w zagadnienie osobiste i aktualne. Bohater oznacza w naszym wypadku olbrzymią oszczędność argumentacji. Ogólnie biorąc, sztuka może być uważana za formę konkretyzacji twierdzenia, równoległą do tej samej tendencji w nauce. Tylko jest ta różnica,, że syntezy i uproszczenia naukowe są intelektualne, a syntezy i uproszczenia sztuki — estetyczne. Procesy intelektualne są uogólnionemi procesami, wspólnemi wszystkim ludziom; procesy estetyczne wiążą się z kimś, kto czuje, i dlatego sztuka dąży do personifikacji i do oddziaływania na wyobraźnię i serce. Ale przypadkowo wybrany bohater nie odpowie naszemu celowi. Musi to być człowiek, wyjątkowo reprezentacyjny, w którym będą się ogniskować siły, prące do wojny, a który będzie w możności decydować za wojną lub przeciwko wojnie. Widowisko wojennych możliwości rozwinie się tedy w związku z jego myślami i czynami. Będą mu przedstawione nowe sposoby wojny. Będzie asystował przy naradach i będzie miał szczególną sposobność obserwować symptomaty nadciągającej wojny i orjentować się, czem ona będzie. I umysł jego przetłumaczy te znaki na terminy ludzkich obaw, sądów i wysiłków. Dalej obmyśli on i przeprowadzi akcję, która musi być akcją typową. A więc będzie on jednocześnie indywidualnością i krystalizacją inteligentnej woli przeciwko wojnie, tak bardzo powszechnej wśród współczesnej ludzkości. Pomimo panujących obecnie tendencyj republikańskich względy struktualne nakazują nam uczynić bohatera królem. Oczywiście, musi to być bardzo idealny monarcha, raczej królewska koncentracja królewskiej woli w nas wszystkich niż przeciętny król. Nie będzie to król, który kryje się za dyktatorem lub zadawala się stanowiskiem psutego i rozpieszczonego symbolu. Nie. Będzie myślał i działał, jak przystało na odpowiedzialnego władcę. To znaczy, że uniknie normalnego treningu współczesnej królewskości, co się tyczy taktu i majestatu i będzie traktował swą godność z naiwną dobrą wiarą. Krótko mówiąc, będzie to przeciętny inteligentny człowiek w roli króla. Będzie to król, kory tkwi w każdym z nas. Najlepszym sposobem przeprowadzenia tej myśli było uczynić go synem księcia krwi, który wyjechał do Ameryki jako wygnaniec — (nieraz tak bywało z książętami) — zabić w jakieś nagłej katastrofie wszystkich bliższych spadkobierców korony i utorować mu drogę do tronu. Najlogiczniejsza to droga do naszego celu. Przypuśćmy dalej, że w Ameryce jego Ojciec poniechał swoich tytułów, a on sam, niekrępowany przez żadną dworską rutynę, zapoznał się z najbardziej postępowemi ideami wieku. Jeżeli jeszcze jego niespodziewanie odziedziczone królestwo uznamy za jedno z tych mniejszych niebezpiecznych państw, na których terenie spotykają się przedsiębiorcze zapędy Europy. Azji i Ameryki i potrącają się nawzajem o siebie wielkie interesy ekonomiczne i polityki narodowościowe całego świata, otrzymamy wygodne ognisko, zbieżne dla wszystkich głównych czynników naszej dyskusji. Możemy również postanowić, że w chwili wstąpienia na tron bohatera zbiorowe napięcie konfliktów zbliża się do kryzysu. Co uczyni w tym względzie Król Ogół, który jest w rzeczywistości koncentracją setek komitetów, tysięcy przywódców i miljonów niemych zwolenników? Jako kwintesencja człowieka i króla pojmuje on problemat Pokoju Świata w terminach osobistego przeżycia. Oczywiście, ten wysoce uogólniony człowiek, nasz bohater, musi być przystojny, zdrowy i inteligentny, nie tyle przeciętny w swem człowieczeństwie, ile kwintesencyjny. Jego zaś indywidualność musi polegać na jasnem rozumieniu rzeczy i anormalnej sile woli. Niemożliwością byłoby uczynić go typową, charakterystyczną kreacją powieściową z jakimś brakiem czyy idjosynkrazją, drewnianą nogą, peruką, szklanem okiem lub tem czy innem zboczeniem. Takie rzeczy należą do innego rodzaju fikcji, bardzo wzruszającej i zaciekawiającej, ale dalekiej od naszego zamierzenia, fikcji, operującej tragedją i komedją ludzkich braków. Nasz bohater musi być człowiekiem wolnym. Musi być takim, jakim chcielibyśmy być wszyscy, musi patrzeć na świat przez pryzmat prostego, nieskrępowanego umysłu i iść prosto do celu. 3 MOTYW MIŁOŚCI. Reżyser filmowy, dawszy autorowi carte blanche, gotów jest cofnąć się i poczynić pewne zastrzeżenia. Wśród jego kłopotów zawodowych na pierwszy plan wysuwa się potrzeba zaangażowania gwiazdy. Więcej niż połowa przeciętnego audytorjum składa się z kobiet. Chce on, aby film je zainteresował, i uważa, że najlepszym wabikiem na nie jest „motyw miłości”. Ciężkie zadanie naszego bohatera musi ulec dalszemu utrudnieniu wskutek złowieszczego magnetyzmu niebieskich lub ciemnych oczu — albo i takich i takich. Ale musimy ten wabik reżyserski potraktować racjonalnie. Normalny dramat miłosny byłby w naszym filmie niedopuszczalny, jako rażąca pospolitość lub jako fatalne wtrącenie. Przez normalny dramat miłosny rozumiem przeżycia mężczyzny, silnie pociąganego przez kobietę lub vice versa, przegraną lub wygraną zaborczych zamierzeń, moralne koszta kampanji i rezultat końcowy, dobry lub zły. Uważa się to ogólnie za główną podnietę ludzkiego życia, i tak zawsze bywa w konwencjonalnych filmach. Podobno taki seksualny pogląd na życie podoba się w szczególności kobietom. Niewątpliwie w pewnych fazach życia większości ludzi pociąg seksualny gra bardzo żywą rolę, ale nie jest (On ani stałym, ani przeważającym motywem w życiu większości mężczyzn. I nie sądzę też, żeby odgrywał dużo wybitniejszą rolę w życiu kobiet. Tradycja i warunki społeczne są przyczyną, że większość kobiet bardziej skłania się ku tej stronie życia niż większość mężczyzn, a może też leży to w ich naturze. Ale nie to zjawisko jest źródłem ciągłego zapotrzebowania na „motywy miłosne”—. Kobiety potrafią słuchać aseksualnej muzyki, komponować ją i wykonywać; potrafią prowadzić badania naukowe, pracować nad sztuką i literaturą, i oddawać się sportom i interesom, nie zdradzając nawet tylu bezpośrednich seksualnych skłonności, co wielu mężczyzn. Tylko, że może nie potrafią nigdy stracić z oczu siebie samych tak zupełnie, jak mężczyźni. Jeżeli kobiety nie są bardziej zmysłowe niż mężczyźni, to przecież pozostaje do rozstrzygnięcia kwestja, czy mogą zapomnieć o sobie tak łatwo, jak oni. Ja osobiście mam wrażenie, że myślą zawsze więcej o roli, a mniej o całości sztuki. Co się tyczy naszego filmu, jestem przekonany, że nie może w nim być miłości, pościgu czy porwania pospolitego rodzaju. Ogólnie biorąc, normalny, typowy motyw miłosny w filmie, powieści, sztuce itd. wchodzi w konflikt z innemi motywami i albo je niszczy, albo sam schodzi do poziomu niepotrzebnej komplikacji. Mam pewne doświadczenie w pisaniu fantastycznych opowieści (wyprawa na księżyc, potęga niewidzialności, wyzwolenie energji atomowej dla celów mechanicznych itp.) i jestem zdania, że tego rodzaju tematy mogą być opracowane zadawalająco tylko przy zupełnem opracowaniu normalnego wątku przeżyć miłosnych. Setki niepowodzeń na tem polu są skutkiem zaniedbania tej prostej zasady. Albo Julja musi mieć całą scenę dla siebie, albo (razem z Romeem) zamieni się w szkopuł, tamujący ruch. Takie jest prawo motywu. Świat wyrasta z czarującego złudzenia, że Julja (lub Romeo) może być dla drugiej strony „natchnieniem” do czegokolwiek jeszcze oprócz intensywnego pragnienia zdobycia tejże strony. Nasz bohater chce położyć kres wojnom, bo takie jest jego przekonanie. Nie da się pomyśleć, aby pragnął to uczynić dla kobiety. Równie dobrze mógłby to uczynić dla zakładu lub dlatego, że ktoś go sprowokował, twierdząc, że mu się to nie uda. A więc reżyser musi wyłączyć z naszego filmu element kobiecości, pożądanej, uwielbianej, ściganej, chwytanej w pułapkę, ratowanej, strojonej, dekoltowanej, rozbieranej i wreszcie zdobywanej w końcowym triumfie. Ta strona kobiety pozostanie na boku. Nie wejdą również w grę ci młodzi mężczyźni, których ukryte pragnienia streszczają się w pomyślnych zalotach, zachwytach, uniesieniach, pogoniach, dognaniach, uratowaniach i podbojach rozkosznych bohaterek. Może nie doceniamy tego ostatniego kontyngensu, a przeceniamy procent kobiet, zwolenniczek modnej „miłości”. W każdym razie z tych wszystkich wywodów nie wynika, że film będzie w zupełności pozbawiony pierwiastku kobiecości. Jako ludzkie istoty, kobiety muszą wziąć udział w herkulesowej pracy oczyszczenia świata z zarazków wojny i może odegrają w tej walce specjalną rolę jako obdarzone intensywniejszem poczuciem roli i osobistych wartości. Tu nasuwa się pytanie, do jakiego stopnia kobieta współczesna pragnie zorganizowanej walki z wojną? Równolegle do drugiego pytania: czy pragnie potężnego rozwoju nauki? lub czy pragnie odbudowy, świata podług lepszego planu? — odpowie mi chór oburzonych kobiecych głosów: „Ależ naturalnie! Czyż kobiety nie są matkami i żonami mężczyzn, przeznaczonych na hekatombę? Czyż konflikty między narodami nie odbijają się. najokrutniej na ich dzieciach ‘i domach?” Ale właśnie ten rodzaj odpowiedzi rodzi wątpliwości. Są to tylko powody opozycji kobiet przeciwko wojnom, lecz nie dowód, że chciałyby końca wojen dla samych wojen i że ewentualnie przyłożyłyby ręki do wielkiego dzieła. Wielu mężczyzn, także ojców i przyjaciół tych, którzy mogą być zabici, pragnie pokoju i reorganizacji świata bez względu na swoje prywatne sprawy. Uważają oni, że wojna fest haniebną przeszkodą w rozwoju ludzkiej działalności, żałują normalnych możliwości, które albo ich nie dotyczą, albo w bardzo małym stopniu. Wojna jest w ich oczach potworną, głupią bestją, tratującą zasiewy i żniwa, bestją, na którą warto zapolować. Nienawidzą jej nie jako potwora, lecz jako natrętną przeszkodę, a żołnierza traktują nie jako bohatera, a jako głupca. Czy jest dużo kobiet, które patrzą na rzeczy w tem świetle? Nim zadecydujemy na rolę kobiet w naszym filmie, musimy odpowiedzieć na pytanie: Czy Herkules ma mieć odpowiednik rodzaju żeńskiego? Czy bohaterka ma być równoległa do bohatera, profil w profil jak Wilhelm i Marja na starych monetach? Albo czy odwrotnie, ma ona odegrać rolę Dejaniry, ubrać bohatera w koszulę Nessusa i w końcu go zgubić? Tego rodzaju historje opowiadaliśmy już z konieczności wiele razy. Jest to wiecznie powtarzający się motyw kobiety zmysłowej, która tak bardzo chce skoncentrować miłość mężczyzny w swojej osobie, że go w rezultacie zabija. Ale czy to zjawisko jest takie pospolite dzisiaj, jak było w przeszłości? Czy to wzajemne szkodzenie sobie przez egotyzm miłości jest tylko przypadkową czy też nieuniknioną stroną ludzkiej egzystencji? W każdym razie, ponieważ postanowiliśmy, że film będzie wyrazem zwycięstwa, a nie przegranej, Dejanira nie będzie w nim nic miała do roboty, i koszula Nessusa pozostanie w magazynie. Lecz z tego nie wynika, że pozostaje nam tylko jedno wyjście równoległości płci. Jeżeli kobiety mają odegrać w odniesieniu do wojny tę samą rolę, co mężczyźni, to po co je wogóle wprowadzać? Niech bohaterka stopi się w jedno z Herkulesem i w ogóle da nam pokój. Rzeczywistość leży między temi kontrastami Swobody naszych czasów wyzwalają stopniowo kobiety z poczucia konieczności złowienia jednego mężczyzny na własność, poczucia, narzucanego przez zwyczaj, trening i tradycję. Ale te swobody nie zmieniają w niczem zasadniczego faktu, że kobiety traktują życie z bardziej osobistego punktu widzenia niż mężczyźni. Co prawda, i one uchylają się coś niecoś z pod naporu osobistego dramatu, tylko, że w słabym stopniu. I mają władzę potęgowania w mężczyznach poczucia indywidualności. Są skłonniejsze do sądzenia I wypowiadania się za tą lub ową stroną bez zastrzeżeń i bez kompromisów. W skomplikowanej walce przeciwko wojnie kobiety odegrają głównie rolę pomocniczą, zachęcającą. W heroicznym wysiłku przeobrażenia krwawego zamętu romantycznych fałszów naszych czasów na racjonalny świat pokoju, tak jak w walce o społeczną i ekonomiczną sprawiedliwość, rola kobiet będzie decydująca. Użyczą one walczącym (i często wątpiącym) umysłom twórczych mężczyzn przyjaznej zachęty, poparcia, ogromnej potęgi przekonania i osobistej pewności i pomogą im zwyciężyć. O tyle zaś staną po— stronie, wrogiej bohaterowi, o ile będą myślały o swoich indywidualnych triumfach, o ile będą podporządkowywały życie koncepcji siebie samych jako królowych piękności i głównego celu życia mężczyzn, oddanych romantycznej, egoistycznej miłości. A zatem możemy przedstawić kobietę albo jako bezinteresowną, przyjaciółkę i sympatyczkę, albo przedstawicielkę romantycznej tradycji, która, usiłując usidlić Herkulesa, uległa nagle potężnemu urokowi jego idei, poświęca się jej i w ten sposób zdobywa jego i wszystko. Ta druga wersja jest, oczywiście, ciekawsza i bardziej dramatyczna. Dla celów akcji możemy ją mianować księżniczką, władczynią sąsiedniego państwa, ważnego pod względem strategicznym. Przeżycia jej obejmą zasadnicze rozumienie wzniosłości jego usiłowań, próbę podboju, chwilowy, ostry antagonizm, wreszcie pokorne podda— nie. Na wzór bohatera bohaterka musi być wolna od pospolitych właściwości indywidualnych, musi być piękna, silna i bezpośrednia, jednem słowem, doskonała. 4 PRZECIWNICY. Wyjaśniliśmy, dlaczego nasi bohaterowie muszą być poważni, abstrakcyjni, kwintesencyjni i symboliczni. Ale do ich przeciwników żądanie to stosuje się w tym samym stopniu. Szalone uproszczenia z naszej strony wynikają stąd, że umysł, który ma wniknąć w przyczyny, powodujące wojny, musi być wolny. Dlatego oparliśmy się pokusie uczynienia naszego bohatera „ludzkim”, obdarzając go na przykład niezgrabnemi nogami lub wrażliwości na naiveté bohaterki. Co do sił antagonistycznych, to działanie ich opiera się przecież na słabościach i powikłaniach ludzkiej natury oraz błędach i skrzywieniach ludzkiej tradycji. „Wychodzimy z założenia, że wojna jest skomplikowaną rzeczą, stajnią Augjasza, domagającą się wyprzątnięcia. Z tego wynika, że reszta naszej obsady może być wysoce zindywidualizowanym tłumem osobników, pełnych cech złych i dobrych. Ale ludzie ci mają jedną cechę wspólną: przychylnej wrażliwości na wojnę. Reagują na nią strachem, podejrzliwością, samopoczuciem indywidualnem i zbiorowem, ksenofobją, wojowniczością i jeszcze subtelniejszemi odruchami. Możliwość wojny nie wypływa tylko z niskich popędów natury ludzkiej. Do krwawego dzieła popychają ich również takie pobudki, jak braterstwo, lojalność, miłość bliźnich i bliskich, troska o ich losy i impuls poświęcenia siebie na ofiarę. Musimy pokazać tych ludzi w świetle ich dobrych i złych skłonności jako zdecydowane indywidualności, tak, żeby audytorjum mogło się w nich przejrzeć jak w zwierciadle. Ale ogólnie biorąc, trzeba zaznaczyć, że ten złożony, antagonistyczny tłum, jest pod działaniem złej siły. Przeciwko człowiekowi–twórcy powstaje prymitywna, ograniczona,. wściekła bestja ludzka, ziejąca nienawiścią do człowieka jako człowieka. Przypuśćmy, że wydrzemy kartkę z książki średniowiecznego moralisty, który, wychylając się poza krąg właściwej teologji chrześcijańskiej, hipotezował djabła. Przypuśćmy, że uczynimy antagonistę naszego bohatera duchem zazdrości i ciasnej zapalczywości, opętywującego ludzi i siejącego kąkole. Jakaż to będzie postać? Ja wyobrażam ją sobie jako zupełnie niepodobną do szatańskiego Mefistofelesa, który odegrał tak wielką rolę w symbolizmie moralnym dziewiętnastego stulecia. Będzie to więcej kombatant bez tendencji do szyderstwa. Obaj—on i bohater — będą zapaśnikami, z tą różnicą, że ciemnej i ciasnej niszczycielskości antagonisty przeciwstawi się bojowa twórczość bohatera. Ale fałszem byłoby odmówić mu posępnej wspaniałości i własnego piękna. Żaden z nich nie jest bierny. Musimy im przeto przypisać pewien rodzaj podobieństwa czy pokrewieństwa. Antagonista nienawidzi. Przez wieki był urodzonym wrogiem szerokich zamierzeń i dalekich celów i nieubłaganym eksploatatorem tej mieszaniny miłości i nieśmiałości w naszych sercach, która czyni z nas wszystkich wyznawców i obrońców przyzwyczajeń i ciasnych zastrzeżeń. Tytuł Pokój Świata zawiera w sobie logicznie typy naszych protagonistów i antagonisty. Ale przez szacunek dla starych szanownych tradycyj filmowych, odrzucimy go i zastąpimy nowym: Król, który był Królem. Teraz pozostaje nam tylko rozwinąć konkretną historję Króla Ogółu, Księżniczki i Królewskiego Kuzyna Niszczyciela, nie zapominając ani na chwilę o tem, co mają przedstawiać. ROZDZIAŁ DRUGI (CZĘŚĆ PIERWSZA FILMU) KRÓL, KTÓRY BYŁ KRÓLEM. 1 PRELUDJUM. Zwykły film współczesny zaczyna się byle jak, nic nieznaczącemi dekoracjami i obcą tematowi treścią. Ja uprościłbym ten wstępny materjał, o ileby się dała Np. podaje się zawsze długą listę autorów filmu. Mało które z tych nazwisk jest znane audytorjum na tyle, aby je przygotować do tego, co ma nastąpić. I to wszystko, jak również reklamy reżyserskie i handlowe, odłożyłbym na koniec, kiedy podniecona i wdzięczna za widowisko publiczność może chcieć się dowiedzieć, komu je ma do zawdzięczenia. Zacząłbym z miejsca od prostego napisu na czarnem tle (bez „artystycznych esów floresów) KRÓL, KTÓRY BYŁ KRÓLEM. Napis ten świeciłby w wymownem milczeniu przez dłuższą chwilę. Następnie wyskoczyłby podtytuł (razem z, tytułem) KRÓL, KTÓRY BYŁ KRÓLEM: HISTORJA PIONKA, KTÓRY NIE CHCIAŁ GRAC. I znów nastąpiłaby pauza, zakończona muzyką, poczem tytuł rozpłynąłby się na ekranie w migotaniu, podobnem do plam słońca, przesuwających się między liśćmi („absolutny film”, jak się to mówi). Świetliste, wirujące w takt muzyki płatki przemieniłyby się w końcu w na pół zwierzęcą postać pierwotnego, dzikiego człowieka, obłupującego krzemień. Tło stanowiłaby mroczna głąb pieczary. Byłby to protoplasta zarówno bohatera jak antagonisty. Stopniowo jego prawie zwierzęca postać przeobraziłaby się w ludzką, kującą na kowadle metalowe narzędzie. Po chwili czynność kucia ustąpiłaby miejsca rzeźbieniu. „W górze obrazu ukazałby się przelotnie napis: Człowiek Twórca. Dalsza ewolucja rozegrałaby się, jak następuje: Ukazuje się prototyp bohaterki. Pracownik zwraca się do niej o pochwałę swego dzieła. Postać jego rozpada się na dwoje. Człowiek Twórca pozostaje przy pracy — kobieta nie spuszcza z niego oczu, Druga postać stoi zboku, trochę nad nimi, i patrzy. Na czarnem tle pieczary ukazuje się przelotnie napis: Człowiek Niszczyciel. Niszczyciel jest zazdrosny i nieubłagany. Chce zdobyć kobietę i nienawidzi pracy Twórcy, która ją interteuje. Schyla się, porywa kutą przez Twórcę włócznię i podnosi ją groźnym gestem nad. jego głową. Twórca zrywa się, aby mu odebrać włócznię. Wywiązuje się walka. Prężą się muskularne ciała, srogie twarze ukazują się jedna koło drugiej. Niszczyciel nie puszcza włóczni, Twórca skręca w żelaznym uścisku przegub jego ręki. Kobieta przygląda się z wyrazem niezdecydowania. Podnosi ręce, jakby chcąc interwenjować, muzyka wybucha i przycicha, pieczara zapada się w ciemność, walczące postacie nikną, i ekran zalewa fala płynnego światła. W końcu światło gaśnie, muzyka milknie. Mamy gotowe założenie filmu i opowieść może się zacząć. 2 AMERYKAŃSKI PUNKT WIDZENIA. Na ekranie ukazuje się wolno wirująca ziemia. Muzyka wybucha nowym, marszowym, bojowym motywem, różnym od poprzedniego, i rozpływa się w cichym akompanjamencie. Ziemia rośnie, wyłaniają się znane zarysy półkuli zachodniej, i w końcu ekran napełnia się mapą Ameryki Północnej. Zjawia się ręka, wskazująca Nowy Jork. Mapa ustępuje miejsca widokowi Nowego Jorku z lotu ptaka. Ogromna ręka znika. Widok cofa się, uwidoczniając ramę okna. Znajdujemy się w poufnej sali konferencyjnej wielkiego przedsiębiorstwa w dolnej części miasta. Biurko, pokryte świeżym papierem itp., wszystko przygotowane do mającej się odbyć narady. Pokój wykręca się, okno maleje lub znika (widok już jest niepotrzebny). Są w nim obecni dwaj ludzie. Człowiek A. zwyczajny typ sprawnego człowieka interesu, z twarzą, na której maluje się wyraz spokojnej stanowczości, umocowuje mapę do deski za pomocą pluskiewek. Obok stoi służący biurowy z pudełkiem pluskiewek. Mapa jest ważna, i na niej skupia się uwaga publiczności. Mapa ta przedstawia śmiałą fantazję geograficzną i musi być opracowana nie szkicowo, lecz fachowo, przez dobrego kartografa. Szeroki kanał morski zwęża się w długą, krętą cieśninę, która przechodzi w morze, podobne do Morza Czarnego. Cieśnina i cała sąsiednia kraina nosi napis: KRÓLESTWO KLAWERJI. Dalej rozciąga się górzysty kraj, odcięty zupełnie od morza, REPUBLIKA AGRAWJI. Zachodnią połać mapy i kawałek wschodniej zajmuje SEWJA, tak samo górzysta i tamująca Agrawji dostęp do śródlądowego morza. Za Agrawją od północy widnieje granica i fragment napisu… ZJA. Od południa–zachodu rozlewa się morze — skie, na którem widnieje parę wysp. Zachodzi potrzeba użycia barw. Służący trzyma butelkę atramentu, A. — linję i gęsie pióro, które zanurza w atramencie. Na mapie ukazują się mocno czerwone punkty i linje, a na marginesie mapy napis: Czerwony kolor oznacza złoża kalkomitu. Wszystkie te złoża znajdują się na terenie Agrawji, z wyjątkiem jednego, zachodzącego na Sewję. W tej chwili do pokoju wchodzi drugi byznesista, B., i przygląda się pracy kolegi. A. mówi: — Oto jedyne złoża kalkomitu na świecie, które znajdują się poza terytorjum Wielkiej Brytanji. — Ktoby to przewidział jeszcze dziesięć lat temu — zauważa B. — że cały nasz przemysł metalurgiczny zostanie uzależniony od tego jednego rzadkiego minerału kalkomitu? Przyłącza się do nich trzeci magnat przemysłowy. — Sewja pretenduje do większości tego kraju — mówi A. — Traktat Wersalski podarował go Agrawji. Zjawiają się inni członkowie Konferencji i idą do mapy. Zaczyna się dyskusja. Najlepiej poinformowany w tej sprawie jest A. On też zabiera głos. — Agrawja jest krajem farmerów, i eksploatowanie minerałów nie leży w zakresie jej gospodarki. Po upływie kilku sekund ukazuje się nowy napis: — Naturalnie Brytanja umacnia ich w tem przekonaniu. Słowa te wypowiada przybysz O, odtwarzany przez tego samego aktora, co Człowiek Niszczyciel. Tendencja rozmowy ulega zmianie. Obecni odstępują od mapy i otaczają kołem C, który stoi z jedną nogą opartą na krześle. Na ekranie ukazują się przerywane pauzami uwagi. — Sewja jest za słaba, żeby uderzyć na Agrawję. — Chyba w przymierzu z Klawerją. — Mamy w Klawerji przyjaciół. Siedzący człowiek z niewzruszoną twarzą mówi: — Dziś przypadają urodziny Króla Klawerji i zaręczyny Księżniczki Sewji z Klaweryjskim następca tronu. — No, i więc? Zabiera głos C. — Agrazuja nie posiada prawie ani artylerji, ani lotnictwa. Armja Klaweryjska jest nieliczna, ale dobra. Obeszłoby się niemal bez wojny. Lecz Konferencja ma wątpliwości. A., widząc ogólne wahanie, zwraca się do mapy i, uderzając w nią ręką, mówi: — Wolny dostęp do kalkomitu oznacza dla Ameryki uwolnienie się od ekonomicznej przemocy Brytanji nad naszym przemysłem ekonomicznym. Oczy obecnych zwracają się na A. Przez obraz przewiewają szerokie pasy flagi amerykańskiej, ale nastrój powątpiewania trwa w dalszym ciągu. Na chwilę ukazuje się na ekranie flaga angielska, wyprężona sztywno na wietrze. C. mówi: — Brytyjczycy zanadto się lubują w blokadach i twierdzach. Ukazuje się wizja floty brytyjskiej, płynącej wzdłuż blokowanego wybrzeża, a potem wielki, amerykański okręt wojenny z rozwianemi flagami, pędzący całą siłą pary wprost na audytorjum. Zjawia się z powrotem sala konferencyjna. Obecni mają n;a twarzach wyraz zakłopotania i niepokoju. Mały dżentelman z inteligentną twarzą, D., mówi: — Dlaczego dwie wielkie potęgi muszą żyć z sobą w niezgodzie? Dlaczego nie moglibyśmy współpracować z Brytanją? Następne pytanie i odpowiedź są rzucone na ekranie białemi literami. — Zawsze? — Tak, zawsze. C. protestuje. — Za chwilę zaproponuje pan trwałe połączenie z Brytanją! Jeżeli mamy iść ręka w rękę z tem państwem, to po co w ogóle mieć oddzielne rządy i flagi? Po co flaga bez treści? Mały D., podniecony dyskusją, gestykuluje gwałtownie. — Rzeczywiście: po co? Wszystkich ogarnia zainteresowanie. Wywiązuje się ożywiona wymiana zdań. Tu uciekamy się do wyobraźni widzów. Kompleks pojęć, uniemożliwiający zlanie interesów amerykańskich z interesami innego państwa, a w szczególności Imperjum Brytyjskiego, jest obecny w myślach wszystkich członków Konferencji, Zorganizowanemu pokojowi świata przeciwstawia się przywiązanie do Stanów. Wśród wiru myśli i uczuć faluje flaga amerykańska, z pewnością najpiękniejsza na całej ziemi. Akompanjament muzyczny zaledwie dosłyszalny w scenie wyznaczania przez A. pokładów kalkomitu, zamienia się w natchnioną, patrjotyczną muzykę, pełną przelotnych reminiscencyj. Przejd oczyma widzów przebłyskują wizyjne sceny z kart historji Ameryki, jeżeli to możliwe, podług znanych obrazów: most w Concord, bitwa pod Lexington, Valey Forge etc. Armja Brytyjska maszeruje na Waszyngton, stolica staje w płomieniach. Walczą Shannon i Chesapeake. Na widownie wjeżdża na koniu Jerzy Waszyngton, owiany gwiaździstym sztandarem, i znika. Z poza tych wszystkich wizyj przebłyskują ciągle twarze członków Konferencji. Mały D. stoi, nie przestając dyskutować. Przerywa mu C. Na ekranie ukazują się zdania: — Coś, czego nie znosimy w Brytyjczykach. — Arogancja. — Znosiliśmy spokojnie przewagę ich floty przez cale stulecie. A. mówi z wybuchem: — Tak, ale teraz przyszła kolej na nas. Ukazuje się znów wspaniały wojenny okręt amerykański, sunący wprost na audytorjum. Lufy dział zieją ogniem. Fale morza mieszają się z fałdami flagi. Zabiera głos człowiek, który dotąd milczał. — Panowie, co się dzieje? Mówiliśmy o kalkomicie? Co nas opętało? Przez obraz przewiewa widziadłowa flaga. Dyskusję przerywa wejście wysokiego człowieka E., najwidoczniej bardzo ważnej osobistości. Flaga znika, i uwaga skupia się na nowoprzybyłym. Obraz staje się twardy i wyrazisty. E. zbliża się złowieszczo z telegramem w ręku. Wszyscy obecni wstają. Na ekran wypływają zwolna słowa: — Panowie, wszystko przepadło. Zaręczyny i przymierze między Klawerją i Sewją nie doszły do skutku. Bomba w katedrze w Klawopolis. Następca tronu umierający, Król zabity. Zostaliście — krótka pauza — wyprowadzeni w pole. Ktoś pyta: — A Księżniczka? — Nie przybyła. D. krzyczy: — Brytyjczycy tego nie zrobili1 Inni zgadzają się z nim lub szydzą. Głównym szydercą jest C. A. pyta: — Więc co teraz? Znak zapytania, i obraz znika. 3 BRYTYJSKI PUNKT WIDZENIA. Przelotny widok Parlamentu i Whitehall, poczem scena w pokoju Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Późne popołudnie. Imponujące, stylowe meble apartamentu tworzą kontrast z prostą współczesnością sali konferencyjnej w Nowym Jorku. Nad lustrem w głębi wisi herb królewski i pęk flag. Minister Spraw Zagranicznych, wysoki, przystojny mężczyzna, typowy „dżentelman angielski”, stanowiący kompendjum Grey’a, Curzona i Chamberlaina z odcieniem greyowskiej „ważności”, siedzi nad mapą. Za nim stoi niski sekretarz o bardzo inteligentnej twarzy i wskazuje na wchodzące w grę państwa. Minister stuka po mapie binoklami i potrząsa głową. Z ust jego padają uwagi: — Te zaręczyny nie podobały mi się z samego początku. Musimy stanąć po stronie Agrawji. Daliśmy zapewnienie. Brzydka sprawa. Nie przestaje potrząsać głową. Na ekranie ukazują się zdania, tak, jak w poprzednim obrazie. Nie lubię Amerykanów. Od czasów wojny stali się aroganccy. Grożą wybudowaniem floty, większej od nasze)! Dla nas kwestja życia, dla nich — zbytku. Na te prawie wybuchowe uwagi sekretarz uśmiecha się lekko. Zakrywa usa ręką, jakby w niepewności, czy warto się w ogóle odzywać, poczem decyduje, że warto. — Od chwili, gdy się zaczęła afera kalkomitu, panie ministrze, wykorzystywaliśmy naszą przewagę trochę za bardzo. Ministrowi nie podoba się to postawienie kwestji. Wyraża nićzgodę gestem niechęci, a na obrazie ukazu je się napis: Kwestja interesu. Sekretarz wzrusza ramionami na znak, że nie jego jest rzeczą dyskutować. Minister podnosi głowę i wstaje. Do gabinetu wchodzi bocznem wejściem Prezes Ministrów z papierem w ręku. Jest to uogólniony Brytyjski Prezes Ministrów, stanowiący amalgamat czterech ostatnich Premjerów Brytyjskich z przewagą Lloyd George’a. Wyciąga dokument. Obaj stoją. Minister Spraw Zagranicznych czyta: — Bomba zabiła około trzydziestu osób. Spoglądają poważnie na siebie i na sekretarza. Minister wręcza mu papier. Sekretarz mówi: — To, panie ministrze, zmienia sprawę kalkomitu. Premjer siada. Ma zadać ważne pytania. Mini ster daje znak sekretarzowi, że jest niepotrzebny, i również siada. Dygnitarze siedzą obok siebie z bardzo poufnemi twarzami. Odprowadzają wzrokiem sekretarza. Premjer pyta: — Zaręczyny były skutkiem wpływów amerykańskich? Minister potwierdza: — Niewątpliwie, I dodaje objaśnienie, niepodane na ekranie. Premjera uderza jakaś myśl: — Poczucie rywalizacji między nami i Ameryką jest, zdaje się, nieuleczalne — mówi z żalem. Obaj kiwają głowami. Twarz ministra rozjaśnia się. — Co się tyczy kalkomitu, my jesteśmy górą — w każdym razie. Premjer opiera się o poręcz krzesła. Jest nieswój. Bierze depeszę, spogląda na nią i odkłada z powrotem. Musi zadać pytanie, bardzo przykre i bardzo dyskretne. — Ale co się tyczy tej sprawy, nasze ręce są czyste? — pyta. Minister pokazuje obie, niepokalanie czyste ręce. Dygnitarze patrzą w dalszym ciągu jeden na drugiego. Minister zmienia pozycję i duma, bawiąc się suszką. — Żaden kraj, który prowadzi zdecydowaną politykę przeciwko drugiemu krajowi, nie może mieć zupełnie czystych rąk. Premier przyznaje smutnie słuszność. Minister obserwuje go i mówi: — Każde państwo posługuje się szpiegami. Premjer wie o tem, ale nie znosi, żeby mu o tem mówiono. — Każde państwo — ciągnie minister — ma swoich agentów, a ci znów mogą mieć swoich. Premjer domaga się szczegółowych objaśnień. Jest nieswój i udaje bardziej niewinnego, niż jest. Nad ich głowami ukazuje się napis: — Zdarza się, że agenci przekraczają instrukcje. Minister mówi: — Będąc chłopcem, grywałem z kolegami w Templedale w grę, zwaną Rosyjską Plotką. Czy pan premjer ją zna? „Wyjaśnia. Na ekranie ukazuje się młode towarzystwo w wieczorowych strojach, siedzące naokoło kominka. Pierwsza osoba mówi coś szeptem do drugiej, druga do trzeciej i t. d. Nad każdą parą wykskakują kolejno napisy białemi literami i pozostają. Kanada jest w Ameryce. Kanada w Ameryce. Kaskada i świece. Eskapada w polityce. Oranżada albo awanturnice. Białe, szeptane wyrazy przechodzą od jednej pary do drugiej. I tak dalej. Zjawia się drugi krąg postaci z pełnym godności premjerem na czele łańcucha agentów, oficerów, wywiadowców, agentów zagranicznych i chłopów z Agrawji. Na początku łańcucha ukazują się słowa: Polityka Przezorności, i znikają. Grający podają je sobie szeptem. Człowiek na końcu łańcucha okazuje wahanie, poczem kiwa głową, wyciągając nóż, wstaje i krzyczy: — Mord! Minister wypowiada to słowo tonem grzecznej obojętności, Premjer jest przerażony. Minister pozostaje niewzruszony. Premjer potrząsa głową gestem nagany. Premjer: — I co teraz będzie? Co z tego wyniknie dobrego? Kto jest spadkobiercą tronu Klaweryjskiego? Minister Spraw Zagranicznych: — Niejaki Książę Michał… Premjer: — Który może ożenić się z Księżniczką Sewijską i zrealizować plan amerykański równie dobrze jak następca tronu. Minister z namysłem: — Tak. Ale jest jeszcze brat zmarłego króla, który wyemigrował do Ameryki z powodu kobiety i zostawił syna. Ten sam miałby pierwszeństwo przed Michałem. Premjer patrzy na kolegę, jakby chcąc zgadnąć, od jak dawna myślał o tym fakcie. Zastanawia się chwilę i mówi: — Chyba, że jego ojcu odjęto prawa następstwa. Minister odpowiada, że nie. Premjer chciałby się dowiedzieć czegoś więcej. Minister wie więcej i komunikuje szczegół wielkiej wagi. — Miody książę to skończony pacyfista. Afiszuje się xo towarzystwie znanego pacyfisty, Harbinga. Zasięgałem wiadomości. Premjer bębni palcami po biurku. Przez obraz przepływa wolno widmowy szereg okrętów wojennych. — Dlaczego my i Ameryka prowadzimy wiecznie przeciwko sobie tę głupią grę antagonizmów? Mówi w zadumie dalej: — Kraj nie pochwala tej naszej polityki. ICH naród nie chce jej. Minister zastanawia się nad temi rewolucyjnetni uwagami, rażąco przeciwnemi jego przekonaniom. Królewski herb i pęk flag nad jego głową stają się większe i wyraźniejsze. Uwidacznia się w nim idea polityki brytyjskiej. On i premjer zamieniają się w cienie, przez które objawia się idea. Po obydwóch stronach stają grający grenadjerzy–trębacze, a z głębi perspektywy wysuwa się długa linja żołnierzy w khaki na tle wielkich miast z minaretami, portów wschodnich, słoni, Himalajów, Australczyków, kangurów i strusiej farmy, słowem symbolów potęgi brytyjskiej. Miraż ten rozjaśnia się i znika. Przez scenę przesuwa się trzepocząca flaga angielska. Muzyka wybucha dumnym triumfem Rule Britannia, Na ekranie ukazuje się Minister Spraw Zagranicznych i Premjer. Minister mówi: — Dlaczego jesteśmy oddzielnem Cesarstwem? Po co istnieją Państwa? Od czego mamy Ministerstwo Spraw Zagranicznych? — jeżeli niema być żadnej polityki — jeżeli „Rule Britannia” ma być pustym dźwiękiem. Premjer kiwa głową, jakby chcąc powiedzieć: — Tak, tak, naturalnie — poczem odwraca się, niespokojny i pełen złych przeczuć. Nad jego głową ukazuje się motto leaderów partyj: Kraj nas dziś w takich rzeczach nie popiera. Zacina usta i kiwa głową. Widać jego zamyśloną twarz, i scena się kończy. Muzyka milknie. 4 PIONEK. Trzecia faza muzyki. Motyw, który się już zaznaczył w preludjum, tylko silniejszy i śmielszy Jednocześnie na ekranie ukazują się wirujące koja ma. szyn. Obraz przedstawia ogromną fabrykę masowej produkcji automobilów. Musi być bardzo dobry i dokładny jako jeden z zasadniczych efektów filmu. Muzyka musi przypominać rytm maszyn. Bohater, Paweł Zelinka, ubrany w robotniczy overall, pracuje z przejęciem nad jakąś częścią karoserji. Bierze coś od sąsiada, manipulując nad tem i podaje dalej. Widać, że kieruje pracą całej grupy. (Ten sam aktor, który grał w preludjum Człowieka Twórcę. Może powtarzać pozy i gesty Człowieka Twórcy). Scena cofa się lekko w głąb, ukazując całą gromadę robotników, wśród których powinni się znajdować najbardziej kontrastowi przedstawiciele amerykańskiej klasy robotniczej — Włosi, mongolscy Finnowie, murzyni, Żydzi z Europy Wschodniej itd. Praca odbywa się szybko i metodycznie. Obraz cofa się jeszcze głębiej, zamieniając się w wielką scenę przemysłową, pełną drobnych figurek. Na pierwszym planie zjawia się kilku ludzi. Są to goście, którzy zwiedzają fabrykę, dyrektor i jego pomocnik. Dyrektor mówi: — Tamten robotnik to książę Zelinka. Trzy pokolenia od tronu Klawerji. Właśnie wytropili go reporterzy. Nie wiedzieliśmy początkowo, co on za jeden. Powiększenie twarzy dyrektora, który, czując, że zdradził temi słowami snobizm, dodaje dla poprawienia wrażenia: — W spisie łudzi figuruje po prostu jako Paweł Zelinka. Tutaj me jest księciem, lecz robotnikiem. Ukazują się zaciekawione twarze całej grupy. — Jego ojciec był dobrą siłą roboczą. Młody człowiek ma pewien kapitał i chce się nauczyć interesu gruntownie — od samego dna. Gwizd syreny fabrycznej. Praca ustaje. Do Zelinki przyłącza się jego znajomy, Atkins, mały osobnik niższego typu z badawczym wyrazem twarzy. Przechodzą przez scenę, aby się przebrać w zwyczajne ubrania. Zmiana obrazu. Tło: ruchliwe, amerykańskie miasto. Zelinka i Atkins idą po pracy do domu. Atkins mówi: — Co to ludzie gadają, że jesteście Księciem, czy wielkim Księciem, czy też kimś podobnym? Czy w tem co jest? Zelinka wzrusza niechętnie ramionami, ale po chwili namysłu odpowiada: — Nic nadzwyczajnego. Mój ojciec był wielkim Księciem. Miał siedmiu braci, starszych od siebie — prawie wszyscy zginęli na wojnie). Nie takim znowu był wielkim Księciem, i nudziło go to wszystko. Miał kłopot z małżeństwem. Matka była z dobrego rodu, ale planowano dla niego inny związek. Twarz Zelinki opływa cieniem zadumy. Rozwija się wtrącona opowieść o jego ojcu w sposób, stosowany przez. filmy. (Ojca Zelinki musi grać ten sam aktor, co syna. Szczegóły uzupełniające: jaśniejsze włosy i większe wąsy, początkowo zakręcone do góry, później normalne. Dalej sztuczny efekt wyższego wzrostu i może gorset dla nadania bardziej „wojskowego” charakteru). Ogrodowy taras pałacu w Klawopolis, stolicy Klawerji. Scenę tę zobaczymy kilka razy. Kwiaty, kwitnące drzewa. Na tarasie ojciec Zelinki jako młody człowiek w towarzystwie żony, drobnej, wątłej kobiety. Strój a roku 1904. Rozmawiają. Twarze ich zdradzają niepokój. Zjawia się dygnitarz dworski z wezwaniem. Ojciec Zelinki wysłuchuje go niechętnie, odwraca się do żony i całuje ją. Wspaniała sala w pałacu w Klawopolis. Naokoło siedzącego, czcigodnego monarchy w mundurze wojskowym stoi grupa dygnitarzy dworskich. Oczekiwanie. Wchodzi ojciec Zelinki. Król przyjmuje go chłodno i udziela surowej nagany. Młody człowiek słucha z posępną twarzą i potrząsa przecząco głową. Nagana przechodzi w gniewne wyrzuty. Młody człowiek — wbrew etykiecie — odpowiada. Wywiązuje się ostra wymiana słów. Stary monarcha wydaje rozkaz aresztowania syna. Następuje aresztowanie. Kilka szybkich obrazów: ucieczka z więzienia, ucieczka do Ameryki. Dalej kilka krótkich scen. Np.: łódź, odpływająca od okrętu pasażerskiego na Ellis Island, lub przejście młodych uciekinierów przez Ellis Island lub rewizja paszportów. Następnie przejazd z Ellis Island do Nowego Jorku. Matka, umierająca w ubogiem mieszkanku (strój z roku 1905), i ojciec, pracujący ciężko jako robotnik. Rodzaj pracy do dyspozycji reżysera. Później jeszcze ojciec i pięcioletni Pawełek wyruszają pieszo w długą drogę (1910). Ojciec w overallu robotniczym naprawia samochód w swoim własnym garażu (1912). Ojcu zaczyna się powodzić. Zajęty w biurze. Widać po nim, że wie, jak prowadzić interes. Wydaje instrukcje jakiemuś podwładnemu. Wchodzi dziewięcioletni Pawełek (1914). Sceny te nikną, ukazując z powrotem Zelinkę i Atkinsa w trzech czwartych postaci, idących ulicą. Zapada zmierzch. Zelinka opowiada dzieje swego życia ze wzrokiem, utkwionym wdał. Atkins słucha z przejęciem. Zelinka mówi: — Dopiero w chwili śmierci ojca dowiedziałem się mego właściwego nazwiska i pochodzenia naszej rodziny. Milknie. Przedstawiona jest teraz scena śmierci starego Księcia. Zelinka, szesnastoletni chłopiec, przegląda obok łóżka umarłego jego papiery. Nagle podnosi oczy na cichą twarz ojca, rozgląda się ukradkiem po pokoju, jakby wstydząc się swego wzruszenia, i całuje go w czoło. Scena nie gaśnie, lecz rozpływa się w blasku, ustępując miejsca słowom, wypisanym białemi literami: — No, więc zaczynam swoją karjerę — dalej normalne czarne litery na białem tle — od dołu drabiny, jak przystało na dobrego obywatela. Ukazują się z powrotem postacie dwóch robotników. Ulica przechodzi w ruchliwy plac, za którym leży park. Atkins i Paweł zatrzymują się, gdyż w tem miejscu rozchodzą się ich drogi. Atkins mówi: — Niema co mówić, opowiedzieliście mi nadzwyczajną historję. Pozwolicie, że napiszę o tem do „Depeszy?” Zelinka protestuje. — Przecież nie jesteście dziennikarzem! — — Ale będę. Tak, jak wy będziecie magnatem przemysłowym. Zaczynam od dołu drabiny, jak przystało na dobrego obywatela. Wywiązuje się krótka dysputa, Atkins upiera się, że zrobi tak, jak postanowił, i odchodzi. Zelinka wykonuje gest zniechęcenia i irytacji i, odprowadziwszy wzrokiem Atkinsa, idzie wolno w swoją stronę. Za nim ukazuje się ogromny cień jego ojca. Cień ten zyskuje stopniowo na wyrazistości konturów i maleje prawie do rozmiarów ludzkiej postaci. Kładzie rękę na ramieniu syna i przemawia doń bezgłośnie: — Zapomnij, że jesteś księciem. Niech wszyscy o tem zapomną. Zapomnij o Starym Świecie. Zacznij — jako człowiek — w Nowym. Zelinka zaczyna żałować swojej szczerości z Atkinsem. Cień ojca znika, ale syn jest tak pogrążony w myślach, że nie dostrzega ładnej, młodej kobiety, która jedzie wolno małym samochodem wzdłuż chodnika, starając się zwrócić jego uwagę. Wkońcu daje znak syreną. Młody człowiek podnosi oczy i kłania się. Automobilistka zatrzymuje swoją maszynę tuż koło chodnika. Rozmowa. Zelinka stoi z nogą, opartą o stopień. Z zachowania się obojga widać, że są serdecznymi przyjaciółmi, bez domieszki flirtu. — Niech się pan nie spóźni na odczyt ojca. Młody człowiek spogląda na zegarek. Ależ naturalnie! W trakcie rozmowy ona spostrzega jego zamyślenie i pyta o przyczynę. Paweł, odpowiada, że mu nic nie jest, absolutnie nic, lecz ona nalega. — Zrobiłem, głupstwo. Opowiedziałem o swoim ojcu pełznemu znajomemu, nie wiedząc, że to dziennikarz. Idjota uparł się podać wiadomość do prasy i zrobi to z wszelką pewnością, chyba, że go zabiję. Pewnie mnie nazwie Księciem Zelinka lub wielkim Księciem Zelinka, i co się wtedy stanie z Pawłem Zelinką, obywatelem świata: Młoda kobieta usiłuje na próżno rozproszyć jego złe przeczucia. — Rozmowa z tym człowiekiem przywiodła mi na pamięć ojca. Zdawało mi się, że słyszę jego słowa: „Należysz do Nowego Świata, świata ludzkiej jedności i to jest prawo twego urodzenia. Stary Świat oznacza niezgodę i wojnę, rangę bez wysiłku, poddaństwo bez nadziei 4 tradycji, zgniliznę i rozkład. Ten kraj jest ucieczką od tego wszystkiego. Dziewczyna patrzy mu w twarz. Nad ich głowami przesuwają się słowa: — Nienawidzę tytułów, które do mnie przywarły. „Wyłania się obraz pałacu w Klawopolis jakby oglądanego przez zniekształcającą soczewkę. Na dalszym plamę majaczą sylwetki Pawła i Małgorzaty. Dygnitarze dworscy wyglądają groteskowo, stary król szalej;. Wskazuje ręką na Pawła, jakby każąc go wezwać. Ukazuje się podobny do djablika Atkins z notesem w ręku. Dygnitarze chwytają Pawła i usiłują go ubrać w mundur. W powietrzu migają słowa: KSIĄŻĘ, WIELKI KSIĄŻĘ, NOBLESSE OBLIGE, WYSOKA POZYCJA. Naokoło faluje tłum amerykańskiego towarzystwa, podniecanego przez Atkinsa, Paweł walczy z tą imaginacyjną rzeczywistością, wykrzywioną przez soczewkę. Wizja myślowa ogarnia również Małgorzatę. On chwyta ją za rękę i oboje zmagają się z tym formalistycznym, tradycyjnym prądem, starając się wypłynąć na otwartą przestrzeń. Zjawia się kryty wóz pionierski. Wsiadają do niego i odjeżdżają, ścigani przez groźną chmurę, która przybiera formę uzbrojonej postaci. Na dalekim, jasnym i czystym horyzoncie wykwitają, wieże i dachy wspaniałego miasta marzenia, ku któremu zdąża malejący wóz. Ale na niebo wypływa czarna chmura, i wizja znika. Na czarnem tle ekranu wybłyskuje napis: Boję się Starego Świata, poczem powraca Paweł i Małgorzata, rozmawiający poważnie koło chodnika. Dziewczynie przychodzi pewna myśl. Wyciąga rękę do towarzysza, jakby chcąc przykuć jego uwagę. — Ale czy pan jest pewny, że Ameryka JEST Nowym Światem? Czy pański ojciec myślał tak na serjo? MÓJ ojciec mówi, że Światy Stary i Nowy, są wszędzie. Nowy Świat objawia się teraz prawie tak samo w Indjach, Angorze, Moskwie czy Berlinie, jak u nas. Tak mówi mój ojciec. Jest to uwaga, godna zastanowienia. Młody człowiek zaczyna się śmiać. — Atkins zwali mi na głowę cały Stary Świat, jeżeli kto wydrukuje jego wywiad. — Może nie wydrukują. Uśmiech dziewczyny i krótka pauza. Oboje są zmieszani. Ona spogląda na zegarek na branzoletce i puszcza w ruch motor. — A proszę się nie spóźnić na odczyt. I znów chwila przelotnego wahania, tak charakterystycznego dla rodzącej się miłości. Paweł cofa się na chodnik i goni wzrokiem odjeżdżający samochód. 5 ODCZYT DR. HARTINGA O PRZYCZYNACH WOJNY. Dr. Harting przedstawia się jako stary, dystyngowany Amerykanin wysoki i szczupły, typu nieżyjącego prezydenta Eliota z Harvardu. Zaglądając do swoich notatek, wkłada szkła. Mówiąc, uderza często ręką po papierach. Stoi na estradzie’ przed pulpitem. Za nim widnieją wykresy, początkowo niewyraźne. Obok siedzi przewodniczący. Scena jest zdjęta w taki spoób, by postać prelegenta, wysuwała się z lekka na pierwszy plan niby dziób okrętu. Przesuwa się szybko fragment obrazu: Zelinka i Małgorzata siedzą razem w pierwszym rzędzie. Dalej kilka innych figur. Jest obecny Człowiek Niszczyciel, wrogi i krytyczny, i kilka innych pospolitych, porywczych typów. Prelegent mówi: — Nie sądźcie, że uda wam się zapewnić Pokój Świata na drodze dobrych postanowień. Dopóki będą istniały narodowe flagi, narodowe współzawodnictwa i narodowe rywalizacje — dopóty będą wojny. Człowiek Niszczyciel wrzeszczy: — Zdrajca! Stary jegomość, który siedzi obok niego, dodaje: — Moja ojczyzna, cokolwiekby postanowiła, złego czy dobrego — moja. I rozgląda się wyzywająco, czy kto co powie. Podnosi się słuchacz w średnim wieku i, wskazując na prelegenta, mówi: — Za prędko pan jedziesz i za daleko. Obraz ześrodkowuje się na prelegencie, który przez chwilę gestykuluje, wreszcie mówi: — Kwestja sprowadza się do afery kalkomitowej. Bierze do ręki wskaźnik i przesuwa nim po fantastycznej mapie, znanej już z pierwszych scen, a która teraz występuje z całą wyrazistością. — Tu, w Agrawji, znajdują się najbogatsze na świecie złoża kalkomitu. „Wyjaśnia spokojnie dalej: — Od chwili wynalezienia nowych procesów, kalkomit stal się zasadniczo niezbędny dla wszystkich przemysłów metalurgicznych świata — z wyjątkiem Brytanji, która posiada swoje własne kopalnie w Afryce Południowej i na Półwyspie Malajskim. Publiczność zastanawia się nad treścią tych słów. Na twarzach maluje się zaciekawienie. Prelegent milknie na chwilę, poczem mówi dalej: — Czy Agrawja — w chytrej zmowie z Brytanją — ma prawo grać w stosunku do tego kalkomitu rolę Psa w Żłobie? Audytorjum dzieli się na dwa obozy. Człowiek Niszczyciel zrywa się z siedzenia. — Mamy prawo zawładnąć tym kalkomitem, jeżeli nam jest żywotnie potrzebny. Inni potakują. Mały osobnik w binoklach zwraca się z rezonerskim tonem do całej widowni: — Nie możemy dopuścić do upadku przemysłu narodowego tylko z powodu faktu geologicznego. Wybucha gwałtowna dyskusja. Tu akompanjament muzyczny może być zastąpiony przez głosy z gramofonów. Skroś tonów melodji rozbrzmiewają wołania: Prawa Narodów! Prosta Sprawiedliwość! Zdrowy rozsądek! Święty Egoizm Wielkiego Narodu! I t. d. Prelegent czeka na chwilę względnej ciszy. — Jak może dzisiejszy świat rozstrzygnąć tego rodzaju zagadnienie? Człowiek Niszczyciel wstaje ponownie i krzyczy do otaczających: — Niech Brytanja odstąpi od tego kalkomitu! Oklaski i wrzaski uznania w muzyce. Podnosi się mały dobroduszny gość ze zgnębioną twarzą, starając się zwrócić uwagę prelegenta: — Ależ Pakt Kelloga zakazał wojen. Prelegent stara się go usłyszeć, daje znak, aby powtórzył to, co powiedział i w końcu, zrozumiawszy go, odpowiada, wytrząsając chudym palcem: — Pakt Kelloga nie pomoże nam rozwiązać kwestji kalkomitowej. Ani w ogóle żadnej innej kwestii. Sąsiad zgnębionego widza trąca go i mówi: — Pakt Kelloga nie wstrzymał budowy ani jednej łodzi podwodnej. Gdyby miał jakie praktyczne znaczenie, narody rozbroiłyby się… Zły Człowiek wyje: — Niech Europu zejdzie nam z drogi, bo inaczej poniesie konsekwencje. Pobudliwe otoczenie reaguje gorąco na to oznajmienie, które daje wyraz jego instynktownym uczuciom. — Oto rozsądne postawienie sprawy — mówi morze twarzy. Dobroduszny gość zostaje zakrzyczany. Długi palec prelegenta skierowuje się na Człowieka Niszczyciela: — A co w takim razie z narodowemi prawami Agrawji? Człowiek Niszczyciel odpowiada: — Nasze narodowe prawa są pierwsze! Jego zdanie podziela większość audytorjum Przez obraz przesuwa się widmowa flaga amerykańska, a za nią cienie okrętów floty wojennej. Wszystko to prawie znika, i prelegent wygłasza konkluzję: — Oprócz wojny jest jeszcze jedno wyjście. Pauza, poczem wyskakuje zdanie uzupełniające: — Międzynarodowa kontrola i sprawiedliwy rozdział kalkomiiu. I wreszcie: — I wszelkich bogactw naturalnych. Widzowie spoglądają jedni na drugich, jakby pytając siebie, czy to możliwe. Człowiek Niszczyciel, chcąc przeszkodzić wahaniu, krzyczy: — To mrzonka! I wyciąga ręce z palcami, zagiętemi jak szpony. Postać jego rośnie i wypełnia cały ekran, postać, czarna, złowroga i hałaśliwa. — To samo, co zrzeczenie się niezależności! Ukazują się skupione twarze Pawła i Małgorzaty oraz twarze, sylwetki i grupy innych widzów. Sala rośnie i zamienia się w światowe audytorjum nowoczesnej myśli, złożone z poszczególnych grup narodowościowych — Niemców, przyklaskujących prelegentowi,, Włochów z małemi flagami, Anglików, Irlandczyków, całego morza typów. Przez ekran mijają zdania burzliwej dysputy, wywrzaskiwane również przez gramofon: — Czy Brytanja ma rzeczywiście takie zamiary? — Co powie Agrawja? — Każdy naród jest absolutnym władcą swego terytorium. — Byłoby to nową komplikacją — dla nas. — Jerzy Waszyngton powiedział, że powinniśmy zostać na stronie — na zawsze. — Ale potrzebujemy kalkomitu! — Potrzebujemy kalkomitu! — Dusimy się z braku kalkomitu! — Będziemy mieli trzy miljony bezrobotnych! — Wojna! Prelegent stoi nad zamętem, wyniosły i logiczny. Po chwili mówi dalej: — Ponieważ nie macie Kontroli Międzynarodowej, ponieważ utrzymujecie, że jest ona niemożliwa — pozwólcie, że powiem wam w formie lekcji poglądowej cośniecoś o intrygach i trudnościach, jakie kwestja kalkomitu powoduje między Klawerją i Agrawją. Zwraca się ponownie do mapy i potrząsa nad nią długą ręką. — Pakty Pokojowe nie mają żadnego praktycznego znaczenia. Cóż to za pakty, których żaden naród nie odważa się poprzeć uczciwem rozbrojeniem? Agrawja i jej kalkomit to dymiąca bomba, która zagraża Pokojowi Świata. Obraz ześrodkowuje się na poważnej i skupionej twarzy Pawła. 6 NOWINA DOSTAJE SIĘ DO WIADOMOŚCI PUBLICZNEJ. Przed gmachem odczytowym. Afisze oznajmiają odczyt dr. Hartinga o Przyczynach Wojny. Widać również niewyraźny afisz koncertowy. Wychodzi służący i rozmawia z policjantem. Zbliża się kilku roznosicieli gazet z interesujące—mi plakatami i resztą niesprzedanych dzienników. Spokój i rutyna codziennego życia Ale zjawia się nagle człowiek na motocyklu złe Swieżem wydaniem Depeszy i wybucha zamieszanie. Roznosiciele rozchwytują między sobą dodatki nadzwyczajne i rozbiegają się na wszystkie strony, krzycząc i rycząc. Jeden z chłopców zostaje na miejscu. Policjant i służący porywają jeden egzemplarz dodatku, który ukazuje się na ekranie. Audytorium czyta: Straszny Wybuch Bomby w Katedrze w Klawopolis. Król zabity, następca tronu umierający. Służący odchodzi odwołany. Zjawiają się inni. Drzwi się otwierają, wypuszczając publiczność odczytową. Wiele osób gestykuluje. Perspektywa ogarnia tłum, płynący ulicą i ogniskuje się na bocznem wyjściu gmachu. Paweł, Małgorzata i dr. Harting wychodzą ostatni Rozmawiają w dalszym ciągu o odczycie i o dyskusji. O uszy Pawła obija się wyraz „Klawopolis”. Kupuje dodatek. Fragment artykułu, wydrukowanego trochę krzywo. Dziś wieczorem w Katedrze w Klawopolis iv czasie nabożeństwa z powodu urodzin Króla, wybuchła bomba, zabijając i raniąc setki osób. Król i Książę Otto zginęli na miejscu. Następca tronu został ciężko ranny. Poseł amerykański w Klawerji odniósł lekką kontuzję. Poza tem wśród ofiar niema amerykańskich poddanych. Paweł oddaje gazetę dr. Hartingowi i staje oszołomiony, ze wzrokiem, utkwionym wdał. Dr. Harting kiwa głową, jakby chciał powiedzieć: „To było do przewidzenia”, i zwraca powoli oczy na Pawła. Małgorzata również patrzy na Pawła. Jest wzburzona, po pierwsze: straszną nowiną, po drugie: otwierającemi siej perspektywami. Zachowanie młodego człowieka ulega zmianie. Może się zdawać, że cały sztywnieje. Na twarzy jego maluje się wyraz wewnętrznej walki z nasuwającemi się trudnościami. Zwraca się do dziewczyny i, wskazując na gazetę, mówi: — Widzi pani, jak nas Stary Świat prześladuje! Ona odpowiada bez przekonania: — Może Następca Tronu nie umrze. Dr. Harting zastanawia się więcej nad samą sytuacją niż nad udziałem w niej Pawła. — Kto urządził zamach? Poczem pyta Pawła: — A pan co zrobi? Paweł odpowiada gestem. Cóż on może zrobić? Twarz starego człowieka i słowa nad nim mówią jednocześnie: — Pan zostanie Królem! Paweł potrząsa energicznie głową. Dr. Harting orjentuje się w trudności jego sytuacji. — Ktoś mmi zająć wakujące miejsce. Paweł potrząsa głową. Małgorzata spogląda to na ojca, to na młodego człowieka. Gdy tak stoją razem na stopniach gmachu, nadbiega ulicą Atkins. Poznaje Pawła, ale rozpęd biegu nie pozwala mu od razu się zatrzymać. Zawraca, rzuca się na Zelinkę i mówi błagalnym, zniżonym głosem: — Nadziejo mego życia! Na miłość boską, człowieku zachowaj przez dwadzieścia cztery godziny tajemnicę swego ukrycia i pochodzenia. Zachowaj ją dla mnie. Zrobię karjerę. Dostanę tysiąc dolarów. Dwa tysiące. Gestykuluje gwałtownie. Odebrawszy coś w rodzaju przyrzeczenia, odchodzi. Małgorzata, Zelinka i doktor (w tyle) schodzą zwolna po stopniach. Scena zwęża się, widać młodą parę. Paweł jest już zdecydowany. — Muszę zniknąć ze Steehille. Bada zawartość swej kieszeni. — Wyjadę nocnym pociągiem do Baltimore, Małgorzata pyta: — Co pan zrobi? — Zniknę. Dla pani — nie. Muszą się ratować przed pościgiem Europy. Starszy pan interwenjuje. Uderza go po ramieniu i mówi, że nie powinien tego robić. — Ale muszę się przynajmniej zastanowić. Doktor wyraża zgodę. Scena zamienia się w redakcję Depeszy. Atkins usiłuje się zobaczyć z redaktorem, aby mu powiedzieć o nowinie. Spotyka się z wielkiemi trudnościami. Noc. Długi biały mur w Steelville, oświetlony elektrycznością. Atkins prowadzi gromadkę fotografów do domu Zelinki. Przechodzi czterech. Nadbiegają opóźnieni. Atkins ze swoją bandą przed drzwiami kwatery Zelinki. Pertraktuje ze stróżem. Ukazuje się napis: — Jeszcze nie wrócił. Narada. — Ale dlaczego nie wrócił? — pyta ogólne zdziwienie. Postanawiają czekać. Fotografowie rozsiadają się wygodnie. Zdezorientowany Atkins oddaje kierownictwo sprawy bardziej kompetentnemu przedstawicielowi Depeszy, który zjawia się na miejsce. Przybysz pyta: — Czy posłaliście kogoś na dworzec? Może dostał tremy i drapnął. Wielkie upokorzenie Atkinsa, któremu to nie przyszło do głowy. Ulica w Steehdlle o świcie. Długie cienie. Wschód słońca. Z głębi perspektywy nadchodzi kot, wracający z nocnej wędrówki. Widok przesuwa się na dom, w którym mieszkał Zelinka. Na ulicy śpią fotografowie obok aparatów. Jeden z nich budzi się, ziewa i rozgląda naokoło. 7 ZWYKŁY AMERYKAŃSKI BLANKIET TELEGRAFICZNY. Małgorzata Harting, 326, Williams Avenue, Steelville. Jestem w wielkim kłopocie. Potrzebuję gwałtownie rady. Steelville niemożliwe z powodu reporterów. To samo w Waszyngtonie. Czy moglibyśmy się gdzie spotkać, nie w Steelville i nie w Waszyngtonie? Przepraszam za śmiałe żądanie. Nie udało mi się zatelefonować. Paweł, Hotel Boucher, Baltimore. Telegram w odpowiedzi: Paweł, Hotel Boucher, Baltimore. Zatelefonować do mnie Klub Kobiecy, Steelville, jutro po dziesiątej. Będę na obiedzie w jakiejś podrzędnej jadłodajni. Małgorzata. Jadłodajnia w Baltimore. Goście, kelnerzy. Obraz przesuwa się na stolik, zajęty przez Pawła i Małgorzatę. Kończą obiad, rozmawiając z. ożywieniem. Obraz ześrodkowuje się na Pawle. — Myślałem, że łatwo będzie uciec od tego wszystkiego, ale okazuje się, że nie. Patrzy przed siebie zamyślonym wzrokiem. Nad nim ukazują się słowa: — Zmienić nazwisko. Zniknąć. Zacząć znów życie od początku. Patrzy na dziewczynę. Dwa następne zdania wyskakują jedno po drugiem i zostają razem: — To nie tylko byłoby trudne do uskutecznienia. To byłaby dezercja. Małgorzata potwierdza skinieniem głowy. I ona tak myślała. Teraz może mu coś powiedzieć. — Mój ojciec mówi, że o ile pan się nie czuje na wysokości zadania, może pan zrezygnować. Nikt nie może zmusić pana do powrotu. Ale… Pauza. Napis znika, ustępując miejsca konkluzji: — Jeżeli pan ma odwagę, niech pan jedzie. Tak. I Paweł zaczyna być tego zdania. Ale z ukrytych przyczyn trudno mu to powiedzieć. Decyduje zwierzyć się jej z uczynionego posunięcia. — Byłem w poselstwie Klaweryjskiem w Waszyngtonie. Małgorzata cieszy się, że jego wyjazd nic był prostą ucieczką, ale jest jednocześnie zmartwiona. On opowiada dalej, i treść jego słów ukazuje się na ekranie. Fronton Poselstwa Klaweryjskiego w Waszyngtonie. Ogromna flaga z lampartem, stojącym na tylnych łapach. Paweł waha się przed drzwiami. Wreszcie wchodzi. Gabinet Kymarka, posła Klaweryjskiego w Waszyngtonie, Na biurku stoi duży portret zabitego króla, nie dziadka Pawła, a stryja. Silne podobieństwo rodzinne. Nad kominkiem trofeum z lampartem. Ten, wznoszący się na tylne łapy lampart, symbolizuje w filmie nacjonalizm (zob. uwaga na końcu rozdziału.) Przy biurku siedzi sekretarz Kymarka, który otwiera i segreguje korespondencję. Posła jeszcze niema. Przy małem biurku obok siedzi maszynistka i czyta gazetę. Wchodzi Kymark. Niski, twarz inteligentna, szeroka głowa, „Europa Wschodnia”, typ dyplomatyczny, bardzo żywe ruchy. — Czy narodziło się jeszcze więcej Pawłów Zelinków? Sekretarz podnosi do góry sześć listów. Jeden z nich uważa za dostatecznie zabawny, aby go pokazać szefowi. Obaj się śmieją. Wchodzi służący w liberji z papierem w ręku. Zdziwienie Kymarka. Oto coś poważnego. Wręcza papier sekretarzowi, ciekaw efektu. Publiczność ogląda na ekranie drukowany, fomularz, wypełniony miejsjcami ręcznem pismem z prośbą o audjencję. U góry widniej napis „Poselstwo Klaweryjskie” i herb narodowy: bardzo heraldyczny, czarny lampart, wznoszący się na tylnych łapach na tarczy, podtrzymywanej przez podobne heraldyczne stworzenia. Kymark mówi: — Odważny osobnik. Nie waha się stawić osobiście. Niema narada z sekretarzem. Kymark zwraca się do służącego i daje znak: „Prosić”. Służący wychodzi. Napis, ilustrujący myśli maszynistki: — Pewnie jakiś warjat. Chwila oczekiwania. Wyraźny sceptycyzm obecnych. Wszyscy uważają, że idzie o jednego oszusta więcej. Drzwi otwierają się. W progu staje Paweł Zelinka. Pauza. Trzy pary oczu zatrzymują się na twarzy gościa, poczem przenoszą się na portret zmarłego króla, uderzone nadzwyczajnem podobieństwem. Młody człowiek wchodzi do gabinetu. Mówi: — Czy mam przyjemność z panem posłem Kymarkiem? Sceptycyzm Kymarka przechodzi w połowiczną wiarę. Odpowiada twierdząco z widocznym szacunkiem. Spoglądają sobie w oczy. Wzrok gościa zatrzymuje się na sekretarzu i na maszynistce1. Poseł odprawia ich gestem. Drzwi zamykają się za wychodzącymi. Kymark mówi’ — Więc zgłasza się pan z pretensją do praw, przysługujących Księciu Pawłowi Zełince? — Przyszedłem przedyskutować z panem tę sprawę. Kymarki, nie spuszczając gościa: z oka, Wskazuje mu krzesło, stojące na jednej linji z portretem Królewskiego stryja. Paweł siada, spoglądając na portret i uśmiecha się znacząco. Kymark staje nieświadomie przed siedzącym. W twarzy jego niema już teraz cienia sceptycyzmu, tylko nadzwyczajna powaga. — Wasza Wysokość pretenduje do bardzo wielkiego stanowiska. Zelinka wzrusza ramionami. — Mam prawa sukcesyjne zaraz po moim kuzynie Ottonie. Kymark przygląda mu się chwilę, poczem bierze z biurka szyfrowaną depeszę, kładzie ją z powrotem, waha się, wreszcie mówi: — Książę Otto nie żyje. Jeżeli mam wierzyć.. Wasza Wysokość jest Królem Klawerji. Paweł zastanawia się chwilę. — Jeżeli zechcę. Kymark protestuje, mówiąc, ze nie można iść przeciwko faktom. Paweł mówi: — Żadna siła na ziemi nie zmusi mnie do powrotu do Klawerji, jeżeli sam nie zechcę. Kymark daje do zrozumienia, że nie był przegotowany na takie postawienie kwestji. Paweł mówi: — Przed powzięciem decyzji chcę się dowiedzieć czegoś więcej o mojej sytuacji. Oto dowody mojej identyczności. Sądzę, że uzna je pan za wystarczające. Wydobywa papiery, przegląda je i wręcza Kymarkowi. Poseł spogląda na dokumenty, i widać, że jest pod wrażeniem. Jeszcze silniejsze wrażenie robi na nim indywidualność młodego gościa. Przerzuca dokumenty i nagle uderzony pewną myślą mówi: — Wasza Królewska Wysokość…. umie mówić po klaweryjsku: Paweł odpowiada: — Ojciec nauczył mnie trochę. Nie mówię płynnie, ale… proszę, niech mi pan da książkę lub gazetę. Zelinka czyta głośno. Kymark kiwa z uznaniem głową. Zelinka tłumaczy bez wielkich trudności i z niewieloma błędami. Trwa to pewną chwilę. Zelinka jest pochłonięty książką. Oczy Kymarka przenoszą się z twarzy młodego człowieka na portret, a potem na biurko. Korzystając z odwróconej uwagi gościa, przemyślą sytuację. Zainteresowanie Jego zatrzymuje się na trzymanych w ręku dokumentach. Naturalnie, to jest w obecnej chwili najważniejsze. — Wasza Wysokość rozumie, że te papiery muszą być sprawdzone? Zelinka kiwa potwierdzająco głową. Po to właśnie przyszedł. Kymark naciska dzwonek. Zjawia się pośpiesznie sekretarz. Kymark wręcza mu papiery i udziela jakichś instrukcyj. Sekretarz notuje, poczem informuje swego szefa, że prasa atakuje poselstwo przez telefon w kwestji księcia–następcy z Ameryki. Krymark odpowiada z namysłem: — Nie, nie mamy dla prasy żadnych wiadomości o wiadomym Pawle Zelince. Sekretarz odchodzi. Kymark zwraca się do gościa z wyrazem sympatji i szacunku i wyjaśnia, że na razie lepiej zostawić prasę w spokoju, dodając, że osobiście nie ma względem niego żadnych wątpliwości. Zelinka milczy chwilę, poczem mówi: — Nie jestem pewny, że chciałbym zostać królem Klawerji. Opowiedz mi pan, jak się przedstawia sytuacja w kraju. Po co miałbym wracać? Szerokie plecy zdziwionego Kymarka wysuwają się na pierwszy plan. Patrzy na Pawła, wzrusza ramionami i gestykuluje. Nie może zrozumieć, jak człowiek w położeniu młodego księcia może nie chcieć wracać. Paweł mówi: — Stanowisko trudne i odpowiedzialne. Poseł odpowiada: — Rodzina Waszej Wysokości nie jest przyzwyczajona do uchylania się od trudności i odpowiedzialności Paweł nie okazuje żadnym znakiem, że odczuł to jako pochlebstwo czy zarzut. — Co dobrego z tego wyniknie, jeżeli powrócę? Jaki jest zakres władzy? Kymark pyta gestem Pawła, czy pozwoli mu usiąść. Młody człowiek, lekko zdziwiony jego szacunkiem, odpowiada twierdząco. Naradzają się przy biurku niby adwokat z klientem. Kymark najwidoczniej pyta, czy Paweł rozumie, jak się miała rzecz z zamachem. Obaj patrzą na portret zamordowanego króla. Poseł pokazuje księciu mapę, która zjawia się na ekranie. Jest to mapa, znana już publiczności z poprzednich scen. Złoża kalkomitu oznaczone są czerwonym atramentem. Powraca obraz gabinetu poselstwa z dwoma ludźmi, pochylonymi nad biurktem. Kymark pokazuje na różne punkty mapy. Paweł kiwa głową na znak, że rozumie. W końcu pyta: — Jaki jest związek między zamachem w katedrze i intrygami, mającemi na celu zmonopolizowanie kalkomitu? Kymark nie wie, chociaż czuje, że jakiś związek jest. Jest ogromnie zakłopotany i zdradza to gestami. Paweł obserwuje go uważnie, nie przestając nalegać. — Ale co pan myśli w głębi duszy? Kymark woli nie myśleć nawet w głębi duszy. Opanowuje się i mówi: — Ściśle biorąc, Wasza Wysokość, posuwamy się za daleko. Są pewne kwestje stanu. Dopóki identyczność Waszej Wysokości nie zostanie ustalona… Paweł przyznaje mu rację. Kymark zmienia nagle zdanie. — Chociaż po co mam z tego robić tajemnicę? Przypuszczamy, że inicjatywa zamachu wyszła z Agrawji. Agrawja obawia się porozumienia między Klawerją i Sewją. Jak Waszej Wysokości wiadomo, nasz następca tronu miał się ożenić z Księżniczką Sewijską, Heleną. Kymark wydobywa fotografję i wręcza ją Pawłowi. Fotografja ukazuje się na ekranie. Kymark mówi: — Faktyczna monarchini Sewji. Obecnie Księżniczka–Regentka. Ojciec jej jest nieuleczalnie chory. Paweł mówi po angielsku. Słowa wyskakują nad jego głową. — Nie tyle chory, ile warjat. Prawda? Urażona dyplomacja Kymarka, który jednak kiwa głową. Paweł przygląda się portretowi. — Mało brakowało, żeby cały świat stanął w ogniu przez małżeństwo tej kobiety. Kymark stara się tę uwagę zbagatelizować. Gestykuluje ręką i palcami. Ależ co znowu? Chociaż naturalnie: — Można było wywrzeć większy nacisk na Agrawję. Paweł kiwa głową. — Żeby wypluła swój kalkomit. Nowy władca wydaje się Kymarkowi kłopotliwy. — Jeżeli… może pomówimy później… Wasza Wysokość zaszczyci nas swojem towarzystwem przy obiedzie?… Papiery będą już wtedy sprawdzone. Paweł wyraża swą zgodę. Na ekranie ukazuje się widok Klawopolis jako przygotowanie do klaweryjskiej części filmu. Zdjęcie nie filmowe, lecz zwykle. Piękna perspektywa miasta, objętego półksiężycem gór i schodzącego ku morzu. Domy, stłoczone jedne na drugie w malowniczym i niezdrowym nieładzie. Nad miastem dominuje ogromna katedra Św. Józefa z kopułą i bogatemi dekoracjami strony, zwróconej ku morzu, obok wznosi się pałac królewski z XVIII wieku, trochę wyższy od katedry. Nad nim, na górze króluje fort, krawędzi gór jeżą się staroświeckiemi murami, podobnemi do murów Lucerny. Na pierwszym planie widać bulwary, kilka żórawi i okręty. Katedra, pałac, stary fort i najwidoczniej bardzo niewielki port czynią z tego miasta mieszaninę europejskiej narodowościowej państwowości i tradycyj XVIII stulecia. Obraz trwa przez chwilę, aby dać publiczności możność zorjentowania się, że to zwykła fotografja. Następnie odwraca się jak karta w książce, ukazując fasadę katedry w powiększeniu. (Początkowo bokiem do chwili odwrócenia karty). Widok Parlamentu w ogrodach publicznych. Odwraca się następna karta z portem i cieśniną. Przez scenę przesuwa się ręka Kymarka (mankiet i rękaw stroju wieczorowego) i wskazuje na linję kolei żelaznej luli tramwajowej. Plac targowy w prowincjonalnem miasteczku. Chłopskie typy, miłe twarze, wozy, zaprzężone w woły, studnia. — Krzepki i pracowity lud, Wasza Wysokość. Obraz przechyla się w ten sposób, iż widzi się, że to karu w wielkim albumie widoków, które K—mark pokazuje Zelince. Przesuwają się szybko widoki dwóch innych miast i fragment dzikiego pejzażu górskiego. Scena górska i sylwetki jeźdźców, bardzo niewyraźne. Wszystkie te obrazy stanowią wstęp do następnej części filmu. Karta albumu odchyla się jeszcze bardziej, odsłaniając siedzących obok siebie Zelinkę i Kymarka — początkowo tylko ręce, ramiona i głowy. W końcu wyłania się cała scena. Wieczór. Zegar wskazuje 11.15. Stroje wieczorowe. Zelinka i Kymark zjedli właśnie obiad. Apartamenty Poselstwa Klaweryjskiego. Dowody luksusowych upodobań Kymarka. Na stole: kawa, likiery, butelki, kieliszki i cygara. Na drugim stoliku stos fotografij, map i innych papierów. Pokój zdobi wielki portret zmarłego króla. Na stoliku stoi oprawiony portret Heleny, Księżniczki Sewijskiej. Kymark pokazuje Zelince inne fotografje i ilustracje: Paweł mówi: — No, teraz zaczynam się orientować w sytuacji. Jak pan sądzi, co powinienem przedsięwziąć w razie powrotu? Kymark odpowiada: — Przypuszczalnie poradzę Wasze) Wysokości kontynuowanie tradycyjnej polityki Klawerji. Paweł: — To znaczy porozumienie się z Sewją i zdławienie Agrawji? I przekazanie kalkomitu naszym przyjaciołom? To znaczy wyciąganie kasztanów z ognia na rzecz amerykańskiego przemysłu metalurgicznego? Kymark gani gestem niedyplomatyczną bezpośredniość gościa. — Radziby tu byli z porozumienia z Sewją. Paweł: — Jestem przeciwko wojnie zawsze i wszędzie. Kymark: — Następny sukcesor po Waszej Wysokości, Książę Michał, Jest przeciwnego sposobu myślenia. Paweł: — Mógłbym temu wszystkiemu położyć koniec. Kymark: — Kosztem strat i ryzyka. Naturalnie Brytanji byłoby bardzo na rękę, gdyby Wasza Wysokość zostawił w spokoju Agrawję. Za to nasi tutejsi przyjaciele odczuliby to jako klęskę. Paweł kiwa głową. Rozumie. Myśli poważnie i głęboko. Scena zmienia się i na ekran wraca jadłodajnia w Baltimore z siedzącymi przy stoliku Pawłem i Małgorzatą. On zwraca się do niej i mówi, że rzeczy stoją tak, jak opowiedział. — Jeżeli powrócę — jeżeli dopuszczę do wojny, cały świat stanie z powrotem w ogniu. Raczej tak niż nie. Jeżeli utrzymam pokój — pomogę zgnieść wspaniały przemysł. Czuję się jak moneta, podrzucona przez dwóch graczy. Orzeł czy reszka. Dziewczyna myśli z rękami na stole. — A coby się stało, gdyby pan zrezygnował? Młody człowiek nie wie. Zastanawia się. U jego boku ukazuje się cień postaci, którą poznamy później, księcia Michała Zelinki, — Gdybym zrezygnował? Zostałby królem mój kuzyn książę Michał, Niebezpieczny zdradziecki typ. Wyczułem, że Kymark boi się tego człowieka. Ale on z pewnością, ożeniłby się z Księżniczką Sewijską i wypowiedział wojnę. — Panie Pawle, czy niema innego wyjścia? Paweł myśli intensywnie. — Może znalazłszy się na miejscu, dalby się odkryć jakiś sposób — dojścia do porozumienia z Agrawją i zabezpieczenia dla zainteresowanych potrzebnego kalkomitu — bez wojny. Małgorzata kiwa głową. On pyta: — Czy pani ojciec tak myśli? ‘ Tak. Tak mówił ojciec. Jasnem jest dla obojga, że obowiązek nakazuje Pawłowi przyjąć koronę. Nad ich głowami ukazuje się chuda, władcza postać starego pacyfisty., który, rosnąc, zasłania młodą parę. Nad nim wyskakują słowa: — Jeżeli masz odwagę — JEDŹ. Przemawia i znika, ustępując miejsca temu, co powiedział: — Paweł powinien przyjąć koronę. On, który widzi rzeczy w nowoczesnem świetle, powinien zaszczepić w Klawerji Nowy Świat. Na ekran powraca młoda para, siedząca w restauracji z przesłaniającą ich widmowo powiększoną postacią starego prelegenta. — Ale jeżeli przegra sprawę— —! Jeżełi zostanie zabity — —! Na proroczej twarzy starego człowieka wykwita słaby uśmiech. Kiwa powoli głową to w tę, to w drugą stronę. — Czy to ma znaczenie? Powinien iść. Powinien uczynić to, co jest w jego mocy. W starych oczach rozbłyska wyraz proroczego wizjonierstwa. — Co znaczy jedno życie lub śmierć w porównaniu z przeznaczeniami całej ludzkości? Wielki cień znika. Młodzi zostają sami. Patrzą jedno na drugie. Czy Paweł ma iść, czy nie? Powraca wizja dwojga ludzi, uciekających na zachód przez równinę, ukazaną podczas pierwszej rozmowy Pawła z Małgorzatą. Ale teraz uciekają nie wozem, lecz pieszo, garbiąc się ku ziemi. Sylwetki ich są małe i dalekie. Na horyzoncie błyszczy odległe miasto Nowego Świata. Nad wędrowcami zniża się ziejąca burzą, wielka, czarna chmura starej tradycji i zasłania im cel drogi. Robi się prawie zupełnie czarno. Z nieba leją się potoki deszczu. Dwie figurki gubią się nawzajem wśród wichury. Ona zawraca jakby pchana przez wiatr. On. prze ku Wschodowi gestykulując. Siedzą znów przy stole. Wizja znika. — Pani uważa, że mógłbym czegoś dokonać? Ze mógłbym stoczyć walkę z odziedziczoną tradycją wojny! Małgorzata jest tego pewna. Paweł patrzy na jej spokojną, silną twarz i ujmuje ją za rękę. — Panno Małgorzato, niech pani jedzie ze mną. Będzie mi potrzebna pomoc. Wiem, że. muszę jechać. Ale lękam się Starego Świata, który mam we krwi. Niech pani ze mną jedzie. Dziewczyna opanowuje wzruszenie i potrząsa głową, próbując się uśmiechnąć. — Powróci pan jako Król. Paweł odpowiada gestem. — Do djabła z Królem! — Coby powiedzieli pańscy klaweryjscy poddani, gdyby pan przywiózł ze sobą, wśród innych bagaży, córkę amerykańskiego procesora. I jakby mój ojciec mógł się obejść beze mnie? On prosi. Ona odmawia. Nad jego głową ukazuje się przelotny błysk białych liter: — Jako moja królowa! Same te słowa czynią rzecz nie do pomyślenia. — Musi pan jechać sam — mówi ona. On odpowiada: — Więc pani o mnie nie dba? Nie, skoro mnie pani chce zostawić samego. Małgorzata patrzy na niego, głęboko wstrząśnięta. Młody człowiek zdaje sobie sprawę z okrucieństwa swoich słów. Dziewczyna płacze — ale bardzo spokojnie, z wielkiem opanowaniem. Paweł mówi: — Przebacz, droga! I ściska jej rękę. Oboje rozumieją, że będą musieli się rozstać. On pójdzie drogą swego obowiązku, a ona swego. Siedzą obok siebie. On trzyma ją za rękę. Ta wielka scena musi być odegrana, możliwie spokojnie. W końcu dziewczyna kładzie kres głębokiej chwili, wstając. — Najlepiej będzie, gdy się tutaj rozstaniemy. Stają nieruchomo, owiani urokiem nastroju. Paweł daje znak służącemu, który ukazuje się z płaszczem Małgorzaty. Odbiera go od niego i ubiera ją powoli i bardzo czule. „Wie, że się to już nie powtórzy. Wiedzą o tem oboje. Tło małej restauracji zapada w cień. Dziewczyna wyciąga do niego obie ręce. Próbuje się uśmiechnąć, ale jest głęboko poważna. — Żegnaj, mój drogi. Mój drogi… niech Bóg ma cię w swojej opiece. 1 bądź szczęśliwy. Po chwili na końcu zdania pada jedno słowo. — Drogi! Twarz jej zwrócona jest do widzów. On trzyma ją przez chwilę za ręce, poczem chwyta i przyciska do nich usta. Te same czarne chmury, które przesłoniły ich marzenie o Nowym Świecie, przepływają przez scenę i zakrywają ich przed oczami publiczności. Odsłania się widok na gabinet Poselstwa Klaweryiskiego. Wchodzi Paweł. Kymark zrywa się z krzesła. Na twarzy młodego człowieka maluje się wyraz poważnego postanowienia. — Pojadę — ukazuje się nad jego głową. Kymark kłania się nisko. Herb Klawerji, zakończony koroną, odłącza się z nad kominka i rozpościera na całym ekranie. W końcu widoczny jest tylko lampart klaweryjski, wspięty nieruchomo na tylnych łapach. Uwaga. Lampart Klaweryjski. Herb Klawerji ma przedstawiać heraldycznego lamparta z koroną na szyi i kolczastemi łapami. Zobaczymy go na tarczach, dekoracjach, monetach, mundurach itd. Jest to zaczepne, zuchwałe zwierzę, symbolizując w danym wypadku nacjonalizm. Dyszy ono, wywalając język. Potrzebna jest również państwowa tarcza herbowa tak samo z lampartem. Chorągiew Pawła, czyli królewska chorągiew Klawerji jest to ogromna, biała flaga z szerokim krzyżem, dzielącym ją na cztery części. Lampart, otoczony wianuszkiem laurowym, figuruje w pierwszej ćwiartce. Flaga Michelistów jest szara z czarnym lampartem, zajmującym całe pole. Dekorator może fantazjować dowolnie na temat agrawjańskiego bazyliszka, który będzie uwidocznuny na słupach granicznych — z tem zastrzeżeniem, że musi on być bardzo srogi i patrzeć w przeciwną stronę w stosunku do lamparata klaweryjskiego. ROZDZIAŁ TRZECI CZĘŚĆ DRUGA FILMU AWANS PIONKA 1 UWAGA O MUZYCE. Ilustracja muzyczna pierwszej części miała głównie charakter przygotowania do części następnych, naturalnie, z wyłączeniem fragmentów wyrażających procesy mechaniczne, Potrzebny jest klaweryjski hymn narodowy z bardzo wyraźną melodją, której motywy zaznaczały się już w części pierwszej. (Kiedy Kymark mówi do Pawła o wyzwaniu, powinien się odezwać daleki głos trąb). Dalsza muzyka musi być w wielkim stylu, a la Berlioz, w najwyższym stopniu fantastyczna Muzyka scen koronacynych musi mieć w sobie silny element dzwonów, quasi– religijnych motywów i patrjotycznego uniesienia. Nikt się tak nie nadawał do pracy nad rozwojem Muzyki Filmowej jak Berlioz. „Wielka szkoda, że nie możemy go przywołać ze świata cieniów. 2 KRÓL KLAWERYJSKI. Druga część filmu zaczyna się od widoku na wielki plac przed głównem wejściem do Katedry Św. Józefa w Klawopolis. Na plac schodzi się po schodach. (Scena, znana już z fotografji w części pierwszej). Teraz oglądamy ją z góry. Artysta sceniczny musi pamiętać, że nie idzie tu tylko o katedrę w stolicy jakiegoś małego rurytańskiego państewka. Klawerja symbolizuje monarchizm europejski i romantyczny nacjonalizm. Artysta może fantazjować na dużą skalę) Wczesny poranek. Słońce nisko nad horyzontem. Długie cienie. Plac, udekorowany masztami, z których zwieszają się czarne i kolorowe festony. Fasada katedry również udrapowana na czarno. „W dalszym ciągu pracują nad nią robotnicy”. Ukośnie przez plac idą stadka kóz, pędzonych przez pasterzy. Przejeżdża wóz z produktami ziemnemi, zaprzężony w woły, i przechodzi zaprząg wołów w jarzmie. Zjawiają się chłopi w odświętnych strojach i gapią się na katedrę i girlandy. Gromadki bawiących się dzieci. U stóp schodów gromadzi się tłum ciekawskich. Policja utrzymuje porządek. Ta sama scena o późniejszej godzinie. Światło jaśniejsze i cienię krótsze. Napływ tłumów. Place strzeże wojsko. Przybywa policja konna i piesza. Jakiś dostojnik wydaje rozkazy. „Widać, że zanosi się na wielkie uroczystości. Scena przesuwa się w bok placu, na róg bulwaru z końca na stację tramwajową. Z tramwajów wysiada publiczność, śpiesząca zająć dobre miejsca na placu. Policjanci udzielają wskazówek. Powraca zasadnicza scena. Na plac wjeżdża ogromne auto, ignorując ruch. Zatrzymuje się. Ogólna uwaga skierowuje się na przybyłych. Jest wśród nich książę Michał Zelinka, przywódca nacjonalistów klaweryjskich. Kopja kuzyna Pawła, tylko ciemniejsza i nieco karykaturalna. Wysoki, lekko zgarbiony, twarz zła, inteligentna i pełna energji. Mundur huzarski z widocznym na sabretache lampartem klaweryjskim. Towarzyszą mu dwaj oficerowie huzarów i Zły Człowiek, Człowiek Niszczyciel, z którym jest na bardzo poufnej stopie. Książę Michał zadaje parę pytań oficerowi policji, kierującemu porządkiem, który odpowiada. Salutowanie. Odjazd. Scena posuwa się za autem w głąb krętej ulicy. Napis z girland: „Witaj nam, Królu!” Publiczność pierzcha przed autem, które zatrzymuje się przed bramą starego domu (piękne odrzwia). Grupa wysiada i wchodzi do domu. Drzwi zamykają się. _. Ogromny pokój, skąpo umeblowany i obwieszony czarnemi girlandami. Widoczny lampart klaweryjski. Portret Michała. Niewyraźna mapa z bardzo wy raźnym napisem: WIELKA KLAWERJA — NASZE DZIEDZICTWO. Na środku pokoju duży prosty stół, przy którym siedzi trzech czy czterech posępnych oficerów i jeden cywil (na stronie). Cywil ma czarną koszulę z czarnym kołnierzykiem, okrągłą odznakę z lampartem i wielką, zwichrzoną czuprynę. Jednem słowem karykatura faszystowskiego patrjoty. Wchodzi książę Michał z orszakiem. Nastrój urzędowy. Wszyscy wstają i salutują. Michał idzie do szczytu stołu, Zły Człowiek krok w krok za nim. Zaczyna się ceremonjalna procedura. — Klawerja, Nasza Ojczyzna, Kraj Bohaterów, niech żyje! Niech żyje Wielka Klawerja! Ogólne podniesienie rąk. Następnie wojskowi dobywają szabel i wznoszą je nad głowami. Cywil trzyma w górze rękę. — Przysięgamy pomścić morderczą śmierć naszego Króla. Przysięgamy odzyskać naszą straconą prowincję Agrawję. Pauza. Szable wracają do pochew. Poczem, jakby niechętnie, Michał dobywa ponownie swojej: — Wierność naszemu, nowemu Królowi! Obecni stają na baczność. Błysk szabel, ale już bez entuzjazmu. Szable do pochew. Michał mówi: — Dziś go koronujemy. Jest obcym człowiekiem — Amerykaninem i zaledwie potrafi wypowiedzieć trzy zdania w naszym pięknym języku. Ale jest naszymi prawowitym królem, i jeżeli okaże się dobrym synem Klawerji, będziemy mu służyć. Dziś poproszę go, żeby przemówił do ludu w naszym rodzinnym języku. Obecni nie wiedzą, co o tem myśleć. Widoczne zaniepokojenie. Rzecz w tem, że Paweł nie będzie mógł tego zrobić. Michał powtarza znacząco, z naciskiem: — Poproszę go, żeby przemówił w naszym języku. Zgromadzenie pojmuje. Cywil, chwytając wlot okazję, podnosi ręce i krzyczy! — Michał!! Ogólne krzyki i entuzjazm. Błysk szabel. Wchodzą jeszcze dwaj oficerowie i przyłączają się do obecnych. Wszyscy krzyczą: — Michał! Obraz ześrodkowuje się na ciemnej, złowieszczej zamyślonej postaci czujnego Michała. Znów plac przed katedrą, ale o jeszcze późniejszej godzinie. Ogromne tłumy. kordon policji. Na środkowej, wolnej przestrzeni ustawiają się oddziały wojska. Stopnie katedry zasłane dywanami. Akompanjament muzyczny potężnieje. Jeszcze: późniejsza godzina. Plac zapchany ludźmi. Na wolnej przestrzeni stoją ekwipaże, piesi i konni. Na stopniach katedry grupy staroświeckich mundurów i liberyj. Wielkie drzwi katedry otwarte teraz naroścież. Mroczna, perspektywa ogromnej nawy, szeregi głów dostojnych osobistości, daleki ołtarz, las świec. Odbywa się ceremonja koronacji. Wybuch muzyki religijnej. Nagła cisza. Tłumy zastygają w bezruchu. Na ekranie ukazuje się powiększony ołtarz i drobne sylwetki biskupów i głównych uczestników ceremonji koronacyjnej. Nad głową Zelinki zniża się korona. Jeszcze bliższy widok. Salwa z dział — huk dzwonów katedralnych. Ogólne poruszenie i wzruszenie. Obraz gaśnie i przez ekran przelatują słowa: „Niech żyje Król Paweł!” z odpowiednim akompaniamentem muzycznym. „Wstawka”: po drzewcu w górę wznosi się ogromna flaga i rozwija się na wietrze. Flaga Pawła. (Patrz: uwaga na końcu części pierwszej). Ogromnie powiększona nawa katedry Św. Józefa — tłumy, ołtarz bardzo daleki — od ołtarza do głównych drzwi posuwa się zwolna procesja. Wszystko to widziane z wysoka. Procesję poprzedzają heroldowie. Ukazuje się Król w koronie i płaszczu, podtrzymywany przez paziów. Błyszczy cały jasnemi barwami. Po jego obu stronach, trochę z tyłu, kroczą dwaj duchowni. Za nimi dygnitarze, niosący miecz sprawiedliwości, podwójną siekierę klaweryjską i inne symbole. Za nimi czterech lub ośmiu gwardzistów — w stalowych hełmach — bardzo sztywnych — podobnych do purytańskiej kawalerji Cromwella. (Ci ludzie będą później ważni. Tu zjawiają się nawiasowo dla ustalenia uniformów). Za nimi Królowa wdowa w czerni, wsparta na ramieniu księcia Michała (w ciemnym mundurze). Dalej dygnitarze i goście królewscy, wśród których wyróżnia się piękna księżniczka sewijska, Helena, w bieli. Dalej stary, srebrnowłosy kanclerz Hagen w czarnych aksamitach. Dalej ministrowie, a w szczególności minister wojny, Micinka, osobistość, podobna z wyglądu do inteligentnej ropuchy. Dalej korpus dyplomatyczny w galowych strojach ze wstęgami i orderami Dalej oficerowie etc. etc. Powiększona postać Pawła w królewskich szatach i koronie. Za nim inni, a w szczególności zazdrosny Michał, tragiczna królowa—wdowa i wyniosła i spokojna księżniczka Helena. Uwadze widzów zaczyna się narzucać postać kanclerza Hagena. Scena powraca na plac przed katedrą. Królewska procesja wychodzi na schody. Huragan krzyku, pomieszanego z muzyką. Funkcjonarjusze dworscy (ugrzecznieni, lecz sprawni) wyznaczają miejsca wynurzającym się z katedry osobistościom. W końcu na szczycie schodów zostaje sam tylko Król, sztywny i jakby poddający się swojej wielkości. Fanfara na trąbach. Crescendo klaweryjskiego hymnu narodowego. Kanclerz Hagen, okazała postać w czarnych aksamitach, stoi po prawej ręce Króla o stopień niżej. Uderzający kontrast jaśniejących królewskich szat i czarnego stroju kanclerza. Hagen mą piękną, mądrą twarz. Podnosi rękę: — Oto wasz Król, Klawerjanie! Radosna wrzawa, wiwaty, wyrzucanie kapeluszy. Hagen przemawia. Widać go w trzech czwartych wysokości po prawej ręce króla. — Przysiągł bronić naszych praw i pomścić nasze krzywdy! Pierwszy syn Klawerji! Król Paweł Trzeci! Kanclerz Hagen podniósł rękę. Entuzjazm tłumów. Scena ześrodkowuje się na grupie po prawej ręce Króla. Księżniczka Helena nie odrywa oczu od jego twarzy. Jest głęboko zainteresowana i zachwycona. Dalszy fragment prawej strony. Książę Michał teraz w towarzystwie Człowieka Niszczyciela i jednego z oficerów, który jechał z nim samochodem. Patrzą na tłum i na Króla. Jeden mówi przez ramię do drugiego: — Czy on przynajmniej rozumie to, co się mówi? Szybka narada z Michałem, poczem Człowiek Niszczyciel przepycha się na dół w stronę tłumu. Krzyczy coś donośnym głosem. Tłum podejmuje jego słowa: — Niech Król przemówi do nas w naszym języku. Niech Król przemówi! Powraca osoba Króla z otaczającą go grupą. Najwidoczniej krzyk wzmaga się coraz bardziej. Ha—gen, zbity z tropu, namyśla się, co zrobić. Spogląda na Króla i zaczyna się uspokajać. Nie odrywa oczu od Króla. Konsternacja innych dygnitarzy i szybka narada za plecami Pawła. Ale Paweł jest gotów. Zwraca się do nich i mówi coś prędko. Będzie przemawiał. Sytuacja uratowana. Tłum milknie. Paweł wysuwa się ku przodowi i mówi, dobierając starannie słowa: — Drodzy Bracia! Klawerjanie! Jak dotąd nie umiem jeszcze władać naszą ukochaną mową ojczystą ani biegle, ani poprawnie. Ale uczę się z dnia na dzień. Moje serce powróciło już do ojczyzny. Język dopiero powraca. Cale moje życie poświecę wam, naszemu Krajowi oraz sprawie Wolności, Sprawiedliwości i Pokoju. Pokojowi Klawerji. Pokojowi Świata. Ekran ukazuje starego kanclerza z twarzą, rozjaśnioną wyrazem ulgi. Poczem wyłaniają się twarze księcia Michała i jego powierników. Zawód z powodu nieudania się „życzliwego” zamierzenia. Paweł nie dał się złapać w pułapkę. Okazał się mądry i przezorny. „Widok tłumu poniżej stopni — natężona uwaga — potem wybuch wiwatów. Człowiek Niszczyciel uwija się wśród tłumu, (naokoło tłok i bicie oklasków), starając się osłabić entuzjazm dla Pawła. Gestykuluje i krzyczy: — A morderczy zamach na poprzedniego króla, to nic? A zaborcze zakusy Agrawji, to nic? A honor naszej sławnej flagi, to nic? Nikt go nie słucha. Próbuje argumentować. Stojący obok każą mu „zamknąć pysk”. Obraz cofa się w głąb. Człowiek Niszczyciel maleje i w końcu ginie, połknięty przez tłum. Obraz powraca do zatłoczonego placu. Jest to ta sama scena, co rano, z dodatkiem wielkiego entuzjazmu ludu. Muzyka potężnieje. Wrzawa. Nagły grzmot dział i ponowna radosna symfonja dzwonów. Motyw dzwonów w połączeniu z grzmotem wielkich dział. W razie dobrej muzyki scena ta może być trochę przetrzymana. Król i reszta tworzą na stopniach katedry grupę drobniutkich, bardzo wyrazistych figurek. Obraz gaśnie powoli równolegle z przycichającą muzyką. Garderoba w pałacu królewskim. Służba dworska rozbiera Fawła z królewskich szat. Korona leży na stole. W opinji urzędników dworskich zachowanie monarchy graniczy z brakiem etykiety. Paweł stoi w koszuli i w spodniach do kolan. — Teraz wiem, jak się czuje człowiek, namaszczony na króla. Osuwa się na fotel. Podają mu napoje i cygara. Uroczyste, certmonjalne zabranie insygniów królewskich. Paweł pije i pali. Zwraca się do człowieka, będącego najwidoczniej jego osobistym lokajem. — Przygotuj mi zaraz gorącą kąpiel, miękką koszulę i szlafrok. Lokaj protestuje. Paweł spogląda na zegar. : — Oficjalny bankiet zacznie się dopiero o ósmej Do tej chwili pozwólcie mi być człowiekiem nowoczesnym. Lokaj nie przestaje protestować. Paweł ustępuje. — Dobrze więc! Ostatecznie, jeżeli oni muszą być w galowych strojach to i ja włożę mundur! Bez ostróg. Bez szabli. Czarna krepa na, rękawie ze względu na królowę. Lokaj zastanawia się, jaki mundur będzie najwygodniejszy. 3 KRÓL ORJENTUJE SIĘ W SYTUACJI. Scena W ogrodzie pałacowym. Wygodne siedzenia ogrodowe, wyłożone poduszkami. Ta sama scena, na której rodzice Pawła oczekiwali gniewu starego króla, ale drzewa wystrzeliły bardziej wgórę, wielka wisterja (lub co chcecie) rozrosła się szeroko itd. itd. Służba w liberji klaweryjskiej przygotowuje herbatę i posiłek. Ukazuje się królowa–wdowa w towarzystwie dwóch dam dworu, wsparta na ramieniu jednej z nich. „Wzburzona i rozżalona. Za nią idzie książę Michał — troskliwy i czuły. Parę pomniejszych osobistości. Na dalszym planie majaczą skromnie przedstawiciele korpusu dyplomatycznego itd. Ośrodek jednej grupy stanowi rzucający się mniej więcej w oczy Amerykanin, drugiej — dyplomata angielski. Królowa, która zamierza, zrobić scenę Pawłowi, mówi; — Nie wspomniał ani słowem o moim mężu–męczenniku i o moim synu–męczenniku. Ani o mordercach agrawijskich. Czyż ten człowiek niema ani serca, ani odwagi? Michał odpowiada jej z wyrazem widocznego współczucia. Dyplomaci przysłuchują się dyskretnie. Reprezentanci amerykańscy i brytyjscy stoją koło grup opozycyjnych. Mniejsze grupy udają, że rozmawiają, ale wszyscy usiłują dosłyszeć słowa królowej, i oczy wszystkich skierowane są na nią i na posłów, amerykańskiego i brytyjskiego. i Wchodzi księżniczka Helena z damą dworu. I Królowa wita ją z wylaniem. — Dzień dzisiejszy nie jest dla nas dniem radości. Dla nas, którzy plączemy po naszych umarłych i nie słyszymy nic o zemście. Księżniczka protestuje. Królowa mówi: — Jakże ten obcy człowiek z innego świata może zrozumieć serce naszego ludu? Co on wie o naszych krzywdach i naszej chwale? Ogólna konsternacja. Tylko czujny Michał nie zdradza się żadnem wrażeniem z powodu tej otwartości starej monarchini. Księżniczka staje po stronie Pawła. — Musimy być sprawiedliwi wzglądem Króla. Wygląda na człowieka prostego, uczciwego i dzielnego. Naszym obowiązkiem jest nauczyć go, czem są dla świata nasze niewielkie terytorialnie, a wielkie moralnie państwa, Klawerja i Sewja. Powiększony obraz Heleny. Paweł zrobił na niej silne wrażenie. Marzy już, jak go „nauczy”. Scena cofa się i obejmuje obserwującego księżniczkę Michała, a potem całe zgromadzenie. Poruszenie wśród służby i osób przybocznych. Ukazuje się urzędnik dworski. Poruszenie przenosi się na główną grupę. Nadchodzi Król. Obecni ustawiają się mimowoli w półkole, patrząc na zbliżającego się monarchę. „Wszyscy z wyjątkiem Michała, który odwraca się nagle plecami. Pawła wita wątpliwy, badawczy, pół–wrogi nastrój. Królowa przygotowana na urządzenie sceny. Paweł orjentuje się momentalnie w sytuacji i idzie prosto do niej. — Droga pani musi być zmęczona i zgnębiona tym strasznym nad wszelki wyraz dniem. Ujmuje ją za rękę i zmusza uprzejmie, aby usiadła. Poprawia poduszki i daje znak służbie. Podaje królowej do rąk filiżankę herbaty i siądą obok niej niby syn, troskliwy o starą matkę. Widok ześrodkowuje się na nich dwojgu. — Odpocznijmy chwilę od przymusu ceremonji. Królowa poddaje się tej nagle narzuconej sobie roli zmęczonej kobiety, niezdolna do oporu. Księżniczka Helena rzuca okiem po obecnych, osuwa się ze słabym uśmiechem na fotel i wydaje rozkaz Michałowi. Gest Michała zdradza wyraźnie jego myśl — „Herbata! W takiej chwili herbata!” Zwraca się prawie gniewnie do jednego z orszaku. Napięcie sytuacji ulega rozprężeniu. Naturalnie, dopóki Król, królowa i książę stali, stała równie1? reszta. Teraz na dalszy planie tworzą się grupy siedzących. Ale wszyscy przejęci są jedynie myślą o rozgrywającym się dramacie. Kilku dyplomatów rozmawia szeptem. Przedstawiciele Ameryki i Brytanji nie są w możności ukryć swego zainteresowania. Chcieliby bardzo wymienić jaki humorystyczny komentarz, ale dyplomacja nie pozwala. Królowa pozbywa się swej filiżanki, uniemożliwiającej wszelki tragizm. Król oddaje swoją. Królowa, pełna odzyskanej godności, wstaje powoli, jakby chcąc odejść. „Wszyscy wstają. Jasną jest rzeczą, że postanowiła zrobić scenę. — Najjaśniejszy Panie, składamy hołd naszemu nowemu Królowi, Soi, wyniosła i wspaniała. Wybucha gniewem i mówi prosto z uniesieniem: — Przybyłeś z dalekich stron! Nie znasz rozpaczy i bólu. tego kraju. Zadam od ciebie Sprawiedliwości. Pomści) naszych zamordowanych! Pomścij Klawerję na mordercach agrawijskich! Pauza. Co powie król? Chwila namysłu Pawła. „Wreszcie: — Pani! Bóg wezwał mnie z krańców ziemi, abym rządził tym krajem i zapewnił mu szczęście. Dziś cały naród wznosił modły do Najwyższego, aby kierował mojemi krokami. Pauza. Dalszy namysł. Obecni pojmują zwolna treść słów monarchy. Kiedy zaczyna znów mówić, mówi nie tyle do królowej, ile do wszystkich obecnych. Przy ostatniem zdaniu zwraca się do Michała. — Dzielę calem sercem twój smutek, pani. Ale to królestwo jest moje. JA JESTEM KRÓLEM. I żądam od was nie wskazówek, lecz lojalności. Milknie. Królowa przyjmuje naganę z godnością i składa, powolny ukłon. Księżniczce podoba się ton Króla, ale ma wątpliwości co do treści jego słów. Michał spogląda na nią, zdaje sobie sprawę, że Paweł ją pociąga, i zaciska pięść, zachowując zewnętrzny spokój. Obecni spoglądają jedni na drugich. Anglik i Amerykanin mierzą się oczami. Półuśmiech Amerykanina zdaje się mówić: coś dla ciebie, KRÓL zamierza być KRÓLEM. Ale jakie ma zamysły względem Agrawji? Czy rozumie układ stosunków? Zgromadzeni opuszczają scenę. Paweł idzie przed siebie, głęboko zamyślony, z rękami, założonemi do tyłu. Obraz gaśnie. Widok placu przed katedrą. Zmierzch, przechodzący w noc. Czarne grupy ludzi. Ruch. Na rogu oświetlone tramwaje. Zaczyna rosnąć iluminacja. Przysadzista cytadela, częściowo na zboczu góry, rysuje się świetlistemi konturami, ale olbrzymia masa fasady katedry, górującej nad obrazem nocy, pozostaje nieoświetlona, czarna, posępna i złowieszcza. Na ekranie zjawia się krużganek pałacu w Klawopolis, na który wychodzą prywatne apartamenty Króla. Z krużganku rozpościera się widok, bardzo ważny dla naszego filmu. Obejmuje on całe miasto i dominującą na scenie placu fasadę katedry. Tę ostatnią pod kątem prostym. Jednem słowem z krużganku widzi się katedrę Św. Józefa w całej długości wraz z jej środkową kopułą. W scenach na placu widoczna była wschodnia fasada katedry, a kopuła — daleka lub ukryta. Klawopolis jest kwintesencją romantyczno–monarchiczno– nacjonalistycznej cywilizacji europejskiej. Miasto leży na zboczu góry, zniżającej się do ważnego portu morskiego. Z jeżącej się masy staroświeckich domów wystrzelają zarysy głównych gmachów. Nad morzem dachów panuje na górze staroświecka cytadela. Jeżeli oświetlimy przód krużganku, widok staje się niewyraźny i odległy. Jeżeli go zaciemnimy, przedmioty na pierwszym planie zarysowują się czarnemi sylwetkami na tle mglistego piękna miasta lub ostremi linjami przy świetle dziennem, czy o zachodzie słońca. Oglądamy iluminację Klawopolis. W dali orgja rakiet. Początkowo sam krużganek jest niewidoczny. Następnie oko widza cofa się w taki sposób, żeby objąć w polu widzenia kolumny i parapet krużganku. Cofa się jeszcze dalej i odkrywa czarną sylwetkę Króla, stojącego nieruchomo w rogu. Cofa się jeszcze dalej. Ukazuje się podłoga krużganku i meble. Widok miasta jest na dalszym planie. W rogu, przeciwległym do Króla, stoi stół z niezapalonemi, osłoniętemi lampami i krzesła. Kiól ma na sobie wygodny szlafrok. Wzdycha i odwraca się powoli. Czeka. Rozbłyskują światła. Zjawiają się przyboczni Króla. Kąt ze stołem jaśnieje silnym blaskiem, widok na miasto i wszystko inne zapada w mrok i niewyraźną dal. Światło tego kąta musi absolutnie przewyższać siłą iluminacje i rakiety. Paweł idzie ku światłu i spotyka się z wchodzącym kanclerzem Hagenem. Światło koncentruje się na nich dwóch. Ale ich postacie nie wypełniają całego ekranu. W umyśle widza pozostaje ciemna, wielka żywa świadomość leżącego za nimi miasta, a za miastem świata. — Czy pan nie za bardzo zmęczony? Pragnąłem z panem porozmawiać. Nie chce mi się jeszcze spać, więc posiałem po pana. Wielki to dla mnie dzień. Pełna szacunku uniżoność kanclerza. Siadają przy stoliku. Osłonięte światła. Twarze i ręce mocno oświetlone. Ale nawet teraz nie mają oni wypełniać całego ekranu. Siedzą w rogu na przodzie sceny — dwie ludzkie istoty we władaniu większych od siebie potęg. Ale są bardzo wyraźni, bardzo ostro zarysowani. Dalszy plan niewyraźny, rozległy i posępny. Parapet krużganku i kolumny zupełnie czarne, płasko czarne. Postacie rozmawiających rosną lub maleją w miarę potrzeby, ale pozostają zasadniczo małe. — Czy to jest wszystko realne? Czuję się, jakbym grał na scenie — albo śnił. Czy WSZYSCY królowie żyją tak, jakby grali na scenie albo śnili? Kanclerz odpowiada. (Słowa jego nie ukazują się). Paweł obserwuje go z pochyloną głową, żeby lepiej widzieć. Rażący blask świateł. — Służył pan królom Klawerji przez pół wieku. Znal pan mego ojca. Ja jestem już królem od pół dnia. Nigdy w życiu nie czułem się taki samotny. Czy mogę liczyć na pana? Kanclerz wstaje, wyrażając swoje wiernopoddańcze uczucia. Paweł daje mu znak, aby usiadł. — Ale czy mogę liczyć na pana jako na człowieka? Kanclerz waha się między etykietą i porywem uczucia. Paweł wyciąga rękę przez stół. Kanclerz chwyta ją i trzyma przez kilka sekund. — Kochałem ojca Waszej Królewskiej Mości. Wasza Królewska Mość jest żywym obrazem swego ojca. Paweł zwraca się twarzą do widzów i mówi. Tło ściemnia się niedostrzegalnie i przechodzi wkońcu w bardzo mroczną plamę szarości, oprawioną w ramę czarnych, płaskich kolumn krużganku. — Myślałem, że odziedziczyłem królestwo. Ale zdaje się, że odziedziczyłem uojnę. Wszystko tutaj Prze do wojny, prawda? Kanclerz myśli. Na szarem tle dalszego planu ukazują się nieco ciemniejsze (nie czarne) zarysy heraldycznego lamparta klaweryjskiego, który czernieje i staje się wyraźny. Bestja wydaje się gigantyczna i ma się wrażenie, że tylko czyha na dwa życia poniżej. Przez to nowe tło przesuwają się białe napisy i nikną, pozostawiając lamparta, jeszcze czarniejszego. — Tradycyjną polityką Klawerji jest ekspansja na wschód. Nowa republika agrawijska zostala wydarta z naszych terytoriów i rzucona na naszą ścieżkę. Paweł kładzie rękę na ramieniu kanclerza. — Czy pan pragnie wojny, kanclerzu? Dygnitarz zaprzecza żywym gestem. — Najjaśniejszy Panie, ja nienawidzę wojny. Paweł mówi. gestem: „I ja”. Pauza. Czarny lampart znika. Powiększony obraz dwóch ludzi. Powaga na twarzach. — Kanclerzu, czy bardzo się pan interesuje kwe—stją, która potęga, amerykańska, czy anglo—europejska zawładnie kalkomhem agrawijskim? Hagen odpowiada gestem: — Ani trochę. — Czy ja jestem Królem, czy pionkiem szachowym? Ekran uwidocznia te alternatywy. Kanclerzu, jest ktoś, kto prowadzi grę nietylko Z nami, ale również z Brytanją i Ameryką. Jeden z pionków podjudza graczy, jednego przeciw drugiemu. Tak się ma rzecz z żywemi szachami. Nowa faza rozmoiwy. Ciemnoszare tło przechodzi powoli z powrotem w mglisty widok Klawopolis w nocy. W miarę rozwijającej się rozmowy obraz ten staje się coraz wyraźniejszy. Twarze przybierają wyraz jeszcze większej powagi niż poprzednio. Powiększenie postaci. Paweł gotuje się zadać ważne pytanie. — Patrjoci — prasa — prawie całe moje otoczenie — wszyscy ci ludzie robią wielką wrzawę z powodu zabójstwa zmarłego króla. Dzisiejszy dzień był nie tylko dniem koronacji, ile demonstracji przeciwko Agrawji. Kanclerz mówi poważnie, wskazując palcem. Rozmowa trwa chwilę. Kanclerz zaznacza. — Może naród nie zechce walczyć, jeżeli go się nie będzie podjudzać. Paweł zgadza się na to. Uderza ręką w stół i zadaje następne pytanie: — A teraz bardzo ważne pytanie. Kanclerzu, czy pan jest pewny, że inicjatywa zamachu wyszła z Agrawji? Namysł Hagena. — Jeżeli nie od większego państwa — to tak. Zelinka mówi, alt— nie na ekranie: — Czy pan naprawdę myśli, że współcześni mężowie stanu są zdolni do takich rzeczy? Kanclerz odpowiada: — System jest skomplikowany. Mogli nie chcieć tej rzeczy w takiej formie, jaką przybrała. Zelinka potrząsa głową. — Nie posądzam o to ani Amerykanów, ani Brytyjczyków. W tem jest coś innego, coś bardziej prymitywnego. Kanclerz, który nie miał dotąd wątpliwości, dorzuca decydujący szczegół. — Znalezione, szczątki bomby miały pieczątkę arsenału agrawijskiego! Paweł uśmiecha się i kiwa głową. — Naiwne posunięcie z ich strony, nieprawdaż? Kanclerz zaczyna pojmować. Jakże się nie orjentował! Czeka z zapartym oddechem na dalsze słowa Pawła. Król myśli głęboko, poczem mówi: — Chciałbym bardzo dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy. Dlaczego mój kuzyn Michał nie zginął razem z królem i następcą tronu? Jak się to stało, że nie był w katedrze w czasie zamachu? Moment myślowego starcia. W ciągu paru sekund kanclerz zgłębia treść wypowiedzianych słów. Król wstaje. Kanclerz idzie za jego przykładem. Chwilę jeszcze patrzą sobie w oczy. Poczem Paweł daje znak, że narada skończona. Naciska dzwonek. Rozbłyska więcej świateł. Wchodzi służba. Paweł wyciąga rękę do kanclerza, który potrząsa ją z szacunkiem i odchodzi z ukłonem. Paweł każe zgasić wszystkie światła, lampy osłonięte na stole na samym końcu. W miarę, jak gasną jedne po drugich, tło zyskuje na wyrazistości. Ciemny krużganek. Sylwetka Pawła na tle widoku miasta. Stopniowo widok ten zyskuje na wyrazistości, jak zwykle po zgaszeniu światła. Paweł stoi nieruchomo, poczem idzie do parapetu. Oko widza idzie za nim. Widok otwiera się szerzej. Paweł patrzy w zadumie na magiczne, mgliste, iluminowane miasto współczesnej ludzkości. Przechyla się i spogląda w dół na kręte, średniowieczne ulice. Z dołu przygląda mu się grupka ludzi, mocno z tego punktu widzenia skróconych. Ekran ciemnieje stopniowo, i na czarnem tle ukazuje się biały lampart na tarczy. ROZDZIAŁ CZWARTY (CZĘŚĆ TRZECIA FILMU). KRÓL, KTÓRY CHCIAŁ WIEDZIEĆ. I NA WŁASNE OCZY. Krużganek. Król w negliżu przy śniadaniu. Ruch służby. Paweł posyła po Kapitana Gwardji. Kapitan wchodzi, salutuje i staje na baczność. Bardzo młody żywa, sympatyczna twarz. Paweł odprawia służbę i przechadza się chwilę, zamyślony. Przemierzywszy cztery razy tam i z powrotem krużganek, zwraca się do kapitana: — Kapitanie, muszą się nauczyć mego królewskiego zawodu, a w pałacu go się nie nauczę. Kapitan stoi na baczność. Bardzo inteligentna twarz. — Muszę poznać moich poddanych na własne oczy. Muszę iść między lud. Proszę, postaraj mi się pan o ubranie, dajmy na to, ajenta handlowego. Kapitan prosi o szczegółowe wyjaśnienie. Paweł tłumaczy. Kapitan salutuje, chce odejść, waha się, zawraca i znów salutuje. — Najjaśniejszy Pan daruje, ale życiu Waszej Królewskiej Mości zagraża tutaj niejedno niebezpieczeństwo… — I jeżeli Najjaśniejszy Pan nie będzie odpowiednio strzeżony… Pytania i wyjaśnienia. Kapitan mówi o wrogiem stanowisku michelistów. „W myślach ich ukazuje się grupa oficerów michelistowskich, czujnych i złowieszczych. — Kapitanie, wiem dobrze, co mówisz. Niczyje życie w Klawerji nie jest tak zagrożone, jak moje. Trochę więcej lub trochę mniej niebezpieczeństwa, cóż to ostatecznie znaczy? Kapitanowi podobają się te słowa. Chce znów odejść, namyśla się i zawraca. — Najjaśniejszy Panie, ośmieliłbym się — jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli… Mam brata, człowieka dyskretnego, mądrego i godnego zaufania. Gdyby on mógł towarzyszyć Waszej Królewskiej Mości… Paweł patrzy na niego chwilę z namysłem i przystaje. Kapitan odchodzi. Paweł idzie, zamyślony, prosto na publiczność, gestykulując. Podnosi dwa palce. — Stary Hagen. Kapitan. Dwaj ludzie, na których mogę liczyć. Może. Dwaj… Nic więcej? I jestem Królem. To się nazywa być Królem. Idzie ku skrajowi (ekranu, pogrążony w myślach. Scena: chata wiejska w górach w Klawerji. Na ubielone wapnem ściany pada cień wielkiego drzewa. Obok częściowo zrujnowane zabudowania gospodarskie i stos drzewa. Przed drzwiami ławka i stół. Ukazuje się kobieta w średnim wieku i karmi drób. Musi to być kobieta, piękna, nie pozbawiona godności, symbolizująca wszystkie chłopskie matki w Europie. Wchodzi Paweł, przebrany za młodego podróżnego. Zwykłe ubranie. Plecak. Prosi o posiłek. Kobieta rada z możności nadprogramowego zarobku. Młody człowiek siada jakby znużony i rzuca plecak na stół. Kobieta sypie ptactwu resztę ziarna, wchodzi do chaty i powraca, niosąc mleko, ser i chleb. Paweł chwali chleb. Je trochę, nie spuszczając z niej oka. Poczem zaczyna zadawać pytania. Ona odpowiada: — Ciężko wyżyć bez chłopa do pomocy. W domu tylko kaleka i jeden wyrostek. Paweł zadaje nasuwające się pytanie. — Mój zginął w czasie Wielkiej Wojny, a co do najstarszego syna — pokażę go panu. Idzie do chaty i wraca, prowadząc niewidomego młodego człowieka ze zmiażdżoną ręką na temblaku. Kaleka cierpi na osłabienie władz umysłowych. Matka sadza go pieczołowicie na słońcu. Daje znak Pawłowi, aby się zbliżył i spojrzał na rękę, niezakrytą rękawem. — Oczy miał sokole, a rękę…! Czego on nie potrafił zmajstrować tą ręką! Paweł wyraża gestem obawę, że kaleka może usłyszeć. Kobieta potrząsa głową i stuka się po czole. Krząta się koło syna. Na ekranie ukazuje się twarz inwalidy, taka, jaka była przed okaleczeniem — żywa, inteligentna — a potem oślepiona. Następnie ręka, piękna ręka ludzka — zamieniona w zczerniały szczątek. Obraz powraca do kobiety, krzątającej się koło syna. Paweł zadaje pytanie, a ona odpowiada: — Płacą mi teraz za niego pięć koron dziennie. Akurat zje za tyle chleba. Pokazuje Pawiowi banknot. Powiększenie jej ręki, trzymającej banknot. Na banknocie pośrodku lampart i napis: 5 koron. Obraz rośnie. Lampart wypełnia cały ekran. Powrót do poprzedniej sceny, tylko teraz na postaci inwalidy czerni się triumfująca sylwetka lamparta. Paweł stoi z jednej strony, kobieta — z drugiej. On mówi, ona odpowiada: — Czy nienawidzę wojny? Panie! A teraz znów oni się szykują do wojny z nami. Ci przeklęci buntownicy z Agrawji! Drgnięcie Pawła, który się takich słów nie spodziewał. Pyta, czy to możliwe? Kobieta odpowiada, że chyba pan nie czytuje gazet. Paweł wypytuje ją o zapatrywania. Rozmowa. Przybladły lampart niknie. Ukazuje się szesnastoletni chłopak z paczką i gazetą w ręku. Kobieta wyrywa mu gazetę i pokazuje Pawłowi na dowód swoich słów. Uderza palcami po szpaltach. Obraz: gazeta — dwie spracowane ręce, jedna trzyma, druga pokazuje. Gazeta ma wygląd gazety z prowincji francuskiej, a nie amerykańskiej lub angielskiej. Tytuł na pierwszej stronicy: Synowie Klawerji. Tytuł dwuszpaltowy artykułu: Dalsze Zakusy Agrawji Czyżby Wojna? Kobieta pyta, czy Paweł to widzi? Ci Agrawjanie nie zestawią nas w spokoju! ‘ Oburzony syn podziela uczucia matki. Paweł przesuwa kolejno wzrokiem po żywym, zdrowym chłopaku, po kalece i po matce. Ogarnia go wielka litość. Kobieta „pomstuje” histerycznie przeciwko Agrawjanom. — Wydarłabym ślepia synom wszystkich, matek w Agrawji. Stoi między synem, który był na wojnie, i synem, który będzie może musiał iść. Jaki los czeka tego chłopca? Stoi z jedną ręką, wyciągniętą ku temu, a drugą ku tamtemu, pytając niemo Boga, Pawła i okrutnego wszechświata, czego jeszcze dożyje. Poczem osuwa się na ławkę, zdjęta rozpaczą. Syn stoi obok, starając się ją pocieszyć. Paweł jest bezradny. Ukazuje się czarny cień lamparta, tratującego matkę i syna. (Albo też cień drzewa, padający na białą ścianę chaty, przybiera kształt lamparta i rośnie, rośnie). Paweł jest bezsilny. Odwraca się, smutny i zamyślony. Zjawia się brat kapitana. Czekał w pewnej odległości od chaty. Paweł idzie ku niemu wolnym krokiem. — Czy się Najjaśniejszy Pan posilił? Paweł zakłopotany pytaniem. Jest pochłonięty tem, co widział. — Zapomniałem. Idźmy dalej. Jesteśmy przecież w drodze do granicy. Idą wyżynną okolicą. Rozległy widok na góry i uprawne obszary. Dwa słupy graniczne, jeden na wprost drugiego, pomalowane w wyraziste pasy, białe i czarne. Na jednym lampart klaweryjski, na drugim — równie agresywna bestja heraldyczna — bazyliszek agrawijski. Obaj zatrzymują się na granicy. Paweł spogląda na kreatury i zadaje pytanie. Odpowiedź: — Bazyliszek agrawijski, Najjaśniejszy Panie! Paweł zamyśla się, poczem rozgląda się po okolicy. Wyjmuje z kieszeni jednooczną lornetkę polową. To co widzi, ukazuje się na ekranie — chata, kobieta przy pracy, chłop, ładujący coś na wóz. — Bardzo podobni do naszych klaweryjskich chłopów. Czem się właściwie różnią? Młody człowiek odpowiada po namyśle: — Niczem, Najjaśniejszy Panie. Chyba tem, że są Agrawjanami. Paweł pojmuje. Przenosi wzrok na podobną scenę po stronie klaweryjskiej. Przygląda się krajobrazowi. Wskazuje palcem. Pyta, co tam jest? Młody człowiek odpowiada, że to graniczna stacja kolejowa. Na ekranie pole widzenia lornetki. Widok małej, granicznej stacji kolejowej. Kiika domów. Pole soczewki posuwa się wzdłuż linji kolej. Trochę dalej: stacja agrawijska. Z Agrawji do Klawerji idzie pociąg. Zbliża się żołnierz z agrawijskiej straży granicznej — wielkie wąsiska — zatrzymuje się i patrzy na dwóch młodych ludzi. Nie podoba mu się lornetka, ale nie wie o żadnych przepisach, zakazujących użycia lornetek na gruncie klaweryjskim. Zjawia się zupełnie taki sam — z wyjątkiem odmiennego munduru — strażnik klaweryjski i staje, patrząc. Paweł i młody człowiek usiłują zachować się możliwie swobodnie. Paweł proponuje zejście na dół, na stację. Odchodzi z towarzyszem. Żołnierze ze straży pogranicznych stoją z rozstawionemi nogami, ścigając ich wzrokiem. Poczem spoglądają na siebie dziko, zakręcając wąsy i odchodzą. Serja szkiców, ilustrujących niedogodności i idjotyzmy granicy. Na stacji stoi pociąg. Pasażerowie. Agrawjanie i Klawerjanie, chłopi i średnie klasy, kilku turystów amerykańskich, paru podróżnych z Europy Środkowej. Wszystkich pędzą do szop, w których odbywa się rewizja. Wszyscy obciążeni bagażami. Szereg drzwi z napisami: „Tylko paszporty klaweryjskie” „Zagraniczne paszporty tędy”. Tłok, zamieszanie. Kłopoty z laskami i walizkami. Urzędnicy z gumowemi pieczątkami — niegrzeczni i powolni — przepływa sznur zmaltretowanej publiczności. Wchodzą Paweł z towarzyszem i patrzą, co się dzieje. Scena: przyglądają się rewizji na komorze celnej. Tłok. Wymyślania. Zirytowani lub wyniośli urzędnicy celni przeglądają walizki. Gwałtowna awantura. Odkrycie przemytnika, który chciał przeszmuglować trzy nowe noże. Scena: rozczochrani pasażerowie tłoczą się ze źle spakowanemi walizkami, z których wyglądają nogawice piżam i inne rzeczy, do okienka z napisem: „Wymiana waluty”. Ktoś pisze kredą „100 kr. klaw. — 27 agraw.’’ Po pewnej chwili wyciera 27 i pisze 26.50. Gniew starego pasażera–Żyda, który spóźnił się na 27. Rewizja nadanego bagażu. Powrót zmiętoszonych i zmęczonych pasażerów do pociągu. Wielkie napisy. „Kupujcie Towary Klaweryjskie. Towary Klaweryjskie są najlepsze”. Kioski z plakatami dziennika: Synowie Klawerji. Synowie Klawerji. Wydanie popoludnotce. Niebezpieczeństwo agrawijskie. poważny Incydent na Granicy Sewijskiej. Inne pisma klaweryjskie: Patrjota Klaweryjski i Lampart. Publiczność kupuje i rozwija gazety. Pośpieszne wsiadanie do pociągu. Odjazd odwleczony z powodu spóźnionych ofiar Komory Celnej. Odejście pociągu. Paweł i jego towarzysz przyglądają się urzędnikom, wracającym do swych klatek. — Dlaczego ludzie znoszą te głupie udręczenia? Co komu z tego przychodzi? Towarzysz Pawła nie bardzo wie, co o tem myśleć. — Musimy robić rozróżnienie, Najjaśniejszy Panie, między naszym obywatelem i cudzoziemcami. Scena: Paweł i jego towarzysz przechodzą przez puste pole, porośnięte ogromnemi ostami. Paweł przygląda się unoszonym przez wiatr puszkom. Białe puchy okwitłego ostu, pędzone przez wiatr! (Albo brodawnika, albo mlecza, albo innej rośliny tego rodzaju). Scena: wielka izba w wiejskiej oberży w Klawerji. Duży, główny stół. Obok małe stoliki. Portret zmarłego króla. Dwa napisy w ramkach: „Kupuj Towary Klaweryjskie: Towary Klaweryjskie są najlepsze” i „Nie wolno kląć”. Pierwszy wisi po lewej stronie, drugi za nim po prawej. Przy głównym stole siedzi trzech ludzi, Jeden z nich — podróżny, przyłapany na szmuglu. Żywy spór. Wchodzą Paweł i młody oficer i siadają przy drugim stole. Zamawiają jedzenie. Czekając, przysłuchują się rozmowie tamtych. Tymczasem wchodzi michelista, młody człowiek w czarnym kołnierzyku, wielkim, czarnym krawacie, z odznaką z lampartem, i staje za nimi w czujnej postawie. Zdemaskowany przemytnik porównuje noże klaweryjskie i agrawijskie. — Po co mam używać tych nędznych noży? Dobre noże wyrabiają o sześćdziesiąt mil stąd, ale nie można ich wywozić bez opłacenia cła, bo to Agrawja, Złe noże wyrabiają o dwieście mil stąd i zmuszają, żebyśmy je kupowali, bo to Klawerja. Po co mam krzywdzić dobrego fabrykanta, a cierpieć przez fuszera? Spór staje się coraz gorętszy. Obowiązek względem kraju! Ktoś powiewa Synami Klawerji. Przemytnik wpada w gniew. — Do djabla z patrjotyzmem! Za drogo płacimy za patriotyzm! Potrzeba mi dobrego noża. Konsternacja. Dramatyczna interwencja michelisty, uzbrojonego w okutą laskę. Przemytnik nie przestaje „pyskować”. Dwaj pozostali cofają się na stronę. Przemytnik nie może mierzyć się z młodym michelistą, który go uderza. Paweł zrywa się, rozgniewany i oburzony. Towarzysz przytrzymuje go za rękę. Awantura? Niech Bóg broni! Przemytnik jest bity, ale walczy. Wahanie Pawła. Nie. Rzeczywiście nie można. Scena: ulica w Klawerji, przed redakcją Synów Klawerji. Paweł i jego towarzysz stoją, patrząc. Podniecenie. Małe, rozpraszające się ciągle zbiegowiska. Na redakcji wywieszony ogromny plakat: Agrawja grozi Sewji. Dlaczego nasz Król milczy? Czyż mamy odmówić pomocy Bratniemu Narodowi? Nowe wydanie gazety. Bliski widok drzwi, w których odbywa się rozdawanie gazet. Roznosiciele — pieszo i na rowerach. Zamęt, ruch. Publiczność kupuje na wyścigi. Migotanie białych arkuszy, przechodzących z rąk do rąk. Paweł przypomina sobie puchy ostu. Fantastyczna wizja gazet, latających w powietrzu jak te puchy. Gdzie która upadnie, wyrasta mała roślina i rozkrzewia się, jeżąc się bagnetami. Zamiast owoców zjawiają się bomby. Powraca obraz ulicy klaweryjskiej. Na rogu dysputa. Naokoło człowieka, gestykulującego z gazetą w ręku, gromadzi się tłum. Paweł i jego towarzysz idą słuchać. Tymczasem nadjeżdża samochodem Michał. Micheliści wznoszą okrzyk. Sztywna sylwetka księcia. Jadący z nim człowiek prosi go, aby coś powiedział. Książę wstaje z retorycznym gestem. — Pomoc dla Sewji! Klawerja musi pomóc Sewji! Samochód odjeżdża. W tłumie różnica zdań, ale na ogół nastrój przychylny. Paweł zdaje sobie sprawę,; że sytuacja jest nagląca i że powinien wracać do pałacu. Spieszy ulicą z towarzyszem wśład za samochodem Michała. Widać ich malejących w perspektywie wąskiej, zatłoczonej ulicy. Za nimi wzmaga się nastrój politycznego podniecenia. Na tło obrazu wypływa czarny, heraldyczny lampart. 2 ODJAZD KSIĘŻNICZKI Lampart znika. Odsłania się widok na długą galerję pałacową. Królowa i księżniczka Helena, parę osób ze służby. Rozmowa przed rozstaniem. Wchodzi kanclerz Hagen. Księżniczka mówi: — Muszę jechać. Za długo bawiłam w Klawerji. Moje miejsce jest w moim kraju. Dwie kobiety całują się. Pożegnanie. Królowa wychodzi. Kanclerz, który stał w głębi, wysuwa się na przód sceny. — Najjaśniejszy Pan był zajęty naglącemi sprawami publicznemi, ale przyjdzie zaraz pożegnać się z Waszą Królewską Wysokością. Pełna godności mina księżniczki. Wchodzi Michał. Powitanie. Hagen stoi na stronie. — Więc nas kuzynka opuszcza! A nasz cudzoziemski król nie jest nawet obecny w pałacu, żeby życzyć ci dobrej drogi. Hagen interwenjuje grzecznie w celu zatarcia wrażenia tych słów, poczem cofa się z wahaniem w głąb. Spojrzenie Michała skłania go do odejścia. Księżniczka jest dotknięta opieszałością Króla. — Grzeczność tego intruza równa jest jego zmysłowi politycznemu. Księżniczka przygryza wargi i tłumaczy, że król ma wiele obowiązków. Michał wzrusza ramionami. Jest oburzony. Jak można zaniedbywać taką kobietę! Romantyczne zaloty do księżniczki. — Dla ciebie poniechałbym wszelkich obowiązków. Naraziłbym się na wszelkie niebezpieczeństwa. Podjąłbym się każdego szaleństwa. Dumny jestem ze świętego egotyzmu mojej krwi. Ręka na sercu. Namiętne zaklęcia. Brak reakcji ze strony księżniczki, oburzonej na obojętność Króla, w którym zaczyna się zakochiwać. Do Michała czuje instynktowną niechęć i nieufność. Książę oskarża ją nagle o miłość do Króla. Helena jest rozgniewana, ale niezdolna zaprzeczyć. Jego zazdrość i nienawiść objawiają się wybuchem oburzenia przeciwko Królowi, obcemu Klaweryjskiej ziemi. — Nasz król został zamordowany. Czy on co czyni, aby go pomścić? Twój kra’) jest zagrożony. Czy on cc czyni, aby cię ratować? Nieudolna próba wytłumaczenia Pawła ze strony księżniczki. Michał prosi, aby wystawiła „cudzoziemca” na próbę. Powraca Hagen w towarzystwie dwóch dworzan. ; Król pyta o pozwolenie pożegnania księżniczki. Wchodzi kapitan gwardji. „Wchodzi król w mundurze. Wyraża swój żal z powodu odjazdu księżniczki. Ceremonialna wymiana grzeczności, poczem księżniczka mówi poufnym, swobodnym tonem: — Michał mówi. że Wasza Królewska Mość boisz się wojny i mnie. Zakłopotanie Michała. Ona patrzy wyzywająco na Pawła, który pomimo wyraźnego zachwytu pozostaje czujny i opanowany. — Boję się wojny tutaj. Wzgardliwa reakcja Michała. — Czy ze względu na Nasze Królewskie Skóry? Powaga Pawła. — Ze względu na całą ludzkość. Patrzy w oczy księżniczce. — Jeżeli to będzie iv mojej mocy, nie dopuszczę do wojny. ‘ Oburzenie Heleny. Michał, korzystając ze sposobności. wtrąca brutalnie: — A zamach? Zapominasz o zamachu! Paweł spogląda z namysłem na Michała i grozi mu palcem niby niesfornemu młodszemu bratu. — Nie, Michale. Szukam sprawców. Odruch Michała, który nie przypuszczał, że król może coś podejrzewać. Paweł zwraca się do księżniczki, mówiąc z królewską godnością do Michała: — Chcemy zostać sami. I odwraca się doń plecami. Książę kłania się i odchodzi, wstrząsany strachem, gniewem i zazdrością. Paweł mówi do księżniczki: — Czy to zbrodnia lękać się wojny? Naturalnie!! Ale jak się rozstrzygnie sprawa zamachu? Paweł spogląda za odchodzącym Michałem i decyduje się nic jej o tem nie mówić, Helena pyta: — Dlaczego Wasza Królewska Mość nosisz ten mundur i tę szablę? Paweł błagalnie: — Ależ Wasza Królewska Wysokość wiesz, jakie skutki pociąga za sobą wojna — dla ludu! Ona woli o tem nie mówić. On nalega. Na ekranie ukazuje się na chwilę postać oślepionego syna biednej wdowy. Paweł odpowiada gestami o swojem rannem spotkaniu, podnosi rękę, opisując rękę kaleki, powtarza gest matki, rozdartej troską o dwóch synów. Uniesiony tematem mówi o atakach powietrznych i powszechnem zniszczeniu. Opisuje gestami: rany, ślepotę, beznadziejne cierpienia. Księżniczka jest wzruszona, ale nie ustępuje. — Lud cierpi również w czasie pokoju. Hańba więcej znaczy niż cierpienie. On pyta: czy to hańba? Ona odpowiada, że tak. — Po co żyjemy, jeżeli nie dla Honoru i Sławy? Ona mówi o krzywdach Sewji i Klawerji. On. protestuje: — Prawda, że z waszemi granicami stała się niesprawiedliwość. Ale czyż to jest wyjście zabić tysiące obywateli Klawerji i Agrawji i może podpalić cały świat? Słuszność tej uwagi wprawia ją w gniew. Chce odejść, ale zawraca i zaczyna go błagać, aby dał się nawrócić na patrjotyzm i przekonać do wojny. On potwierdza jedno jej pytanie: — Tak. Należę do Nowego Świata pracowników i wielkich dzieł, wiedzy i potęgi. Za nimi ukazuje się wizja Człowieka Pracy, pięknego i silnego — nie „robociarza”, nie kapitalisty, ale człowieka odpowiedzialnego i kierującego — oraz jakiejś ogromnej maszyny lub spuszczanego na morze wielkiego okrętu. Księżniczka wykonuje gest niechęci. Wizja znika. — Nie. Ja należę do świata starego Honoru, Świata Królów, Wodzów i Panów. Nowa wizja: krzyżowcy, rycerze w zbrojach z wysokiemi lancami, ja4a.cy w triumfie królowie i wielcy wodzowie z obnaźonemi mieczami. Sztandary. Wspaniały pochód. Musi w nim brać udział Joanna d’Arc. Obok niej jedzie kobieta w zbroi podobna do księżniczki. Helena zwraca się do Króla. Wizja blednie, ale nie znika pomimo rzuconego na nią napisu. Bojowa muzyka. — Czy dla Waszej Królewskiej Mości nic nie znaczy flaga narodowa i sława tego kraju? Czy niczem jest to wszystko w porównaniu z maszynami, nauką, badaniami i samolotami? Paweł potrząsa głową. — Te rzęczy należą do przyszłości. Dzisiejszy świat jest Nowym Światem. Księżniczka wpada w retorykę. Słowom jej towarzyszy muzyka, szum chorągwi i błyski lanc i zbroi. — Liczba, siła, wygoda, tchórzostwo, degeneracja. Oto świat dzisiejszego dnia! Król uśmiecha się, zbywając zarzut samym uśmiechem. Księżniczka nie rozumie, czem może być współczesność. Dla niej istnieje tylko świat romantyczności i konflikty. — Wasza Królewska Mość pozwoli sobie powiedzieć — mówi — że ja CHCĘ tej wojny. Jedyna to droga wyjścia z honorem. Jeżeli Klawerja nie odważy się wypowiedzieć wojny Agrawji, Sewja przeciwstawi się Agrawji o własnych siłach. Król argumentuje. Gwałtowny upór uniesionej dumą księżniczki, która czuje, że zaczyna ulegać jego wpływowi. Osobista nuta namowy króla, już świadomego dalszych emocjonalnych możliwości. Ujmuje ją za rękę, której mu ona nie wyrywa. Pauza. Patrzą sobie w oczy. Muzyka i rycerska wizja to wzmagają się, to słabną, równolegle do jej uczuć. Nad głowami młodej pary poruszają się lance i chorągwie. Księżniczka nabiera wiary w potęgę rodzącej się między nimi miłości. Mówi: — Dlaczego my dwoje nie mielibyśmy połączyć Sewji i Klawerji? Dwa nasze państwa mogłyby dokazać wspólnemi siłami wielkich i potężnych rzeczy. Jego ogarnia nagle moc jej uroku, ale odpowiada: — Tylko dla sprawy pokoju! Ona odrzuca jego rękę. Stoją przez kilka chwil na wprost siebie — wyzwanie i wola. Każde jest pod działaniem nieodpartej siły, ciągnącej je ku drugiemu. Każde walczy ze sobą. Ona chce zrobić z niego romantycznego króla–rycerza, on z niej — entuzjastkę–pomocnicę w służbie Nowego Świata. Ona mówi pogardliwie: — Pobrać się jak chłopi — dla spokoju i wygody! Połączyć nasze państwa ze względów ekonomicznych! Nie! Pawle, jeżeli musimy się pobrać, ożeń się ze mną dla Zwycięstwa i Sławy. Moglibyśmy uczynić te dwa małe kraje kluczem do całej Europy. Paweł już się zakochał w ciągu ostatnich pięciu minut, ale nie tacy, jak on, podporządkowują ideał miłości do kobiety. Obstaje przy swej wizji świata. — Na naszem małżeństwie nie może być krwi. Pauza. Księżniczka mówi: — Kto się boi krwi, boi się życia… Żegnaj mi, kuzynie. Rozstanie. Podaje mu rękę do pocałowania, odwraca się i mówi przez ramię: — Wracam do Sewji. Sama — sama wypowiem wojnę Agrawji i poniosę konsekwencje. On odpowiada bez gestu: — Agrawja może pobić Sewję. Ona drwiącym tonem: — A Wasza Królewska Mość pozostaniesz widzem. Paweł cofa się o krok w tył i opanowuje wzburzenie. I cóż on pocznie? Księżniczka odchodzi korytarzem, w którego dalekiej perspektywie ukazuje się Michał, niespokojny i złowieszczy. Na widok Heleny; zatrzymuje się w wyczekującej pozie. Zjawiają się dworzanje. Księżniczka przystaje i ogląda się na Króla. Ostatnie nieme pytanie. Czy się podda? Moment obustronnej nadziei. Paweł pozostaje nieugięty. Ukłon Heleny, która odchodzi w towarzystwie Michała. Paweł sam — zwrócony w trzech czwartych do publiczności — zupełnie nieruchomy. Scena znika. 3 POSIEDZENIE RADY. Wspaniała sala obrad w pałacu w Klawopolis. Wielki stół z osłoniętemi lampami, Dobre oświetlenie. Środkowe drzwi. Dwóch odźwiernych. Członek Rady Hagen i siedmiu innych ministrów stoją i rozmawiają. Przy bocznym stole czekają dwaj urzędowi reporterzy. Za chwilę ma nadejść Król. Ściana staje się na chwilę napółprzezroczysta, ukazując postać zbliżającego się króla, poczem odzyskuje nieprzezroczystość. Generał Monza, minister spraw zagranicznych, i baron Micinka, minister wojny, rozmawiają na stronie. Nazwiska ich ukazują się na ekranie. Monza — wysoki — w dyplomatycznym mundurze. Micinka — niski — ale żołnierz w każdym calu. Krępy — w szkłach na nosie. Monza musi być samym Złym Człowiekiem. _ Mówi: — Wszystko jest przygotowane. Każdy dzień zwłoki przynosi nam szkodę. Nasi przyjaciele na zachodzie czekają sygnału. A on tu zwleka, bada i waha się. Micinka rozwodzi się na temat fatalnych następstw zwłoki. Służba oznajmia Króla. Paweł wchodzi — ukłony. Siada na Wysokiem, rzeźbionem krześle w środku stołu. Inni zajmują miejsca. Hagen wstaje i mówi. że są do przedyskutowania sprawy, bardzo delikatnej natury. Na dany znak reporterzy i dworzanie odchodzą. Hagen idzie do drzwi i przekręca wyłącznik. Górna część sali zapada w mrok, który stopniowo gęstnieje. Pozostają tylko osłonięte lampy na stole, oświetlające twarze dyskutujących. Od tej chwili obraz ma charakter horyzontalny. Hagen — (po prawej ręce Króla) — wstaje i wygłasza jakieś formalne hokus–pokus, poczem siada. Król daje znak Monzie, który podnosi się nerwowo z plikiem papierów w ręku — bardzo poważny, bardzo grzeczny . wymowny, ale również bardzo zdecydowany. Tak samo, jak wszyscy inni, zwraca się do Króla. Król słucha z kamienną twarzą. Zadaje pytanie. Monza odpowiada i prosi kogoś o mapę (z części pierwszej). Król przygląda się mapie. Micinka wtrąca objaśnienie. Skupione, uważne twarze — jasne światła — czarne cienie. Palce, wskazujące na mapę. Na tle mroku w górze występuje niewyraźna sylwetka lamparta. Paweł stawia trudności. Micinka argumentuje. — Najjaśniejszy Panie, każdy dzień zwłoki jest ustępstwem na rzecz nieprzyjaciela. Paweł uderza niecierpliwie ręką w stół i wyprostowuje ramiona. Twarze się cofają. Paweł wyjaśnia bezskutecznie swój punkt widzenia. (Uważają go za „idealistę”). Wyciąga rękę. — Ale ta mała wojna, jak mówicie, może się. stać sygnałem pożaru całego świata! Jeden z ministrów — twarz pospolita — chce zaprzeczyć. Micinka wstaje powoli — krępy i gadzinowa ty — pochyla się ku przodowi i mówi: — Najjaśniejszy Panie, myśmy na to liczyli.. Indywidualne poruszenia. Paweł siedzi nieruchomy i milczący. Czyni łagodny, przekonywujący gest, jakby chciał powiedzieć: „To trochę za dużo”. Ogólne napięcie. Monza, siedzący koło Króla, wstaje i mówi: — Cały świat będzie cierpiał. Takie jest przeznaczenie świata. Ale MY wypłyniemy. Monza pozostaje w pozycji stojącej. Jest to kwintesencja jego myśli. Dwaj ministrowie kiwają potwierdzająco głowami, Stary Hagen, bardzo blady i cichy, jątrzy na Króla, Paweł opiera się o stół. Myśli, bawiąc się gęsiem piórem, z którego zdziera pierze, a w końcu łamie. Mówi: — Powiedzcie mi więcej. Pamiętajcie, że jestem waszym Królem. Skąd pewność, że wy i ta Potęga, (która, jak wy wierzycie, stoi za wami) wygracie wojnę? Wszyscy z wyjątkiem Króla oglądają się trwożnie za siebie jakby z obawy przed podsłuchem, poczem ogólna— uwaga ześrodkowuje się na Micince. Powiększony obraz Micinki, chytrego i ostrożnego, skłonniejszego napomykać niż mówić otwarcie. Mała grupa zamienia się w przedni margines ekranu. — Nasz punkt oparcia jest dużo silniejszy niż ogólnie przypuszczają. I jesteśmy w posiadaniu pewnych wynalazków. Ciemność w górze rozjaśnia się i przeobraża w pochmurne niebo, które ogarnia dolną część ekranu. Ukazuje się daleki klin rosnących stopniowo aeroplanów. Niebo zaciemnia się jakby chmarą ptaków. Zaczynają padać bomby. W dole wybucha orgja dymu i płomieni. „Wszystko to przesuwa się na lewo, ustępując miejsca powiększonej postaci Micinki. Gest jego ręki wywołuje następną wizję. Szereg rozbitych tanków niby pogruchotanych muszel na brzegu morza. Powraca Micinka, opowiadający z zadowoleniem o skuteczności tego sposobu. Uśmiecha się do zgromadzenia i mówi: — My mamy w ręku wygrywającego asa. To nasza tajemnica. Brytanja i jej przyjaciele trzymaj/ się tanków i broni mechanicznej. Ale jedno potężnej sprzyjające nam państwo dostarczyło nam — nowego gazu. Takim gazem nie rozporządza żadne inne Ministerstwo Wojny. Opiera się o stół. Oczy błyszczą mu radością, rut usta występuje ślina. — Gaz ten zdemoralizowałby wszelkie wojska ‘świata. Człowiek, który nim odetchnie, zaczyna straszliwie krzyczeć. Nie pomoże żadna maska. I ZUPEŁNIE, ZUPEŁNIE TANI! Ogólne wrażenie. Paweł usiłuje jeszcze argumentować. — Sądziłem, że prawo międzynarodowe zakazuje wałki gazowej. Potrząsanie głowami. Micinka stoi, rozradowany triumfujący. — Wojna nie może się obejść bez gazu. Micinka uspokaja. — Będzie trwała najwyżej trzy tygodnie. I uczyni Klawerję pierwszą potęgą Europy. Zgoda Monzy i innych. Monza dowodzi konieczności pośpiechu w działaniu. Paweł opiera się o ty krzesła. Powiększony obraz jego twarzy, a potem wizja mrowia ludzi, uciekających w panice przed atakiem gazowym. Kłęby dymu. Niektórzy usiłują włożyć maski. Większość krzyczy straszliwie. Szereg po szeregu wali się na przód sceny, krzycząc i wymiotując. Znowu obraz Pawła, przewodniczącego Radzie. Pyta, czy niema sposobu zaradzenia wojnie. Nie. Członek Rady, który się dotąd nie odzywał, mówi: — Chodzą wieści, że Sewja chce wypowiedzieć wojnę na własną rękę. Toby nas pozbawiło swobody decyzji. Monza i Micinka, którzy o tem wiedzą, wymieniają spojrzenia i kiwają głowami. Paweł z zaciśniętemi, złożonemi na stole rękami mierzy się ze swem przeznaczeniem. Siedzi, patrząc przed siebie. W końcu pyta: — A co się stanie ze zwyciężonymi? Powiększony obraz Monzy, który odpowiada: — Życie zawsze było walką o byt. Narzucimy im swoją wolę. Symboliczna wizja ludzkiego poniżenia. Tłumy ludu kłaniają się Monzie i Micince, którzy depczą po nich niedbale. Król podnosi się nagle. Wszyscy wstają. Król powziął decyzję. — Odraczam posiedzenie Rady do jutra w południe. Pauza, poczem jednoczesny protest Monzy i Micinki. Inni członkowie popierają ich, ale z mniejszym zapałem. Stary Hagen stoi koło Króla, milcząc. Monza, zapominając o etykiecie, przemawia nie tylko do Króla, ale do wszystkich obecnych. — Wojna jest nieunikniona. Im prędzej się zacznie, tem prędzej się skończy. Zwloką jest w tym wypadku fałszywym humanitaryzmem. Król stanowczy i bliski gniewu, ucisza go gestem. Na ekranie ukazują się słowa: — Rada skończona. Zostawcie mnie samego. Królewski gest odprawy. Członkowie Rady odchodzą niby niesforni zbuntowani uczniowie. Dwaj z nich rozmawiają z sobą szeptem. Każdy zatrzymuje się koło drzwi i składa ukłon. Ruchy wszystkich powolne, ogólny efekt złowróżbny. Fotografja obrazu czarno–jasna. Twarze ciemno ubranych członków Rady tworzą na tle mrocznej sali pętlicę, która cofa się i zawraca ku Królowi. Hagen wychodzi ostatni. Odwraca się w drzwiach i przystaje. Król przywołuje go gestem. Hagen ogląda się za siebie, zamyka drzwi i podchodzi do Króla. Paweł kładzie mu rękę na ramieniu, waha się i mówi półgłosem: — Kiedy mogę się spodziewać zamachu? Obaj spoglądają w kierunku zamkniętych drzwi. Hagen mówi tonem referenta, składającego sprawozdanie: — Nie od razu. Policja w mieście jest pewna. Gwardja Waszej Królewskiej Mości absolutnie wierna. Za to wrze w cytadeli i wśród wojsk na granicy sewijskiej. Król myśli, „Może trzy dni?” — ukazują się białe litery nad jego głową. Tak, Hagen jest zdania, że sytuacja utrzyma się przez trzy dni. Rozmawiają jak spiskowcy. Król mówi: — Mówił pan, że mógłbym spotkać się potajemnie na granicy z prezydentem Agrawji. Czy toby się dało przeprowadzić? Hagen odpowiada, że wszystko jest gotowe. Sprowadzi się samochód w uliczkę przed pałacem i Król pojedzie nocą na Granicę. Która godzina? Spoglądają na zegarki. Hagen naciska dzwonek. Wchodzi młody kapitan gwardji, zamykając za sobą drzwi. Poufna narada. Kapitan wychodzi małemi, bocznemi, mało widocznemi drzwiami. Hagen rzuca jeszcze parę słów i wychodzi głównemi, środkowemi drzwiami. Król stoi koło stołu, milcząc. Ma przed sobą pół godziny czekania. Idzie do swego królewskiego krzesła i siada, pogrążony w zadumie. Spogląda dwa razy na zegarek na ręku, poczem nieruchomieje ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. ROZDZIAŁ PIĄTY (CZĘŚĆ CZWARTA FILMU.) WIZJA WOJNY WSPÓŁCZESNE 1 WOJNA! WOJNA! Paweł siedzi, głęboko zamyślony. Owiewa go chmura cienia. Obraz jego myśli: siedzi na swoim tronie wśród wielkich ciemności. Naokoło zaczynają fruwać gazety niby puch z ostów, które opadają na ziemię, skta dają się i zwijają. Niektóre podfruwają do samego ekranu tak, że je można czytać. (Reżyser powinien przestudiować ruchy skatów w akwarjum). Widzowie czytają: Synowie Klawerji. Wojna! Wojna! Patrjota klaweryjski. Wojna! Wojna! Wyrazy Wojna! Wojna! odrywają się od szpalt i fruwają samodzielnie. Istna śnieżyca. Z białego zamętu wyłaniają się przelatujące szybko aeroplany. Za Królem ukazuje się łuna, podobna do łuny pożaru — koloru ciemnej, miedzianej czerwieni. Następne sceny tej części mają być oświetlone dla spotęgowania efektu błyskami czerwonemi, złotemi, zielono– białemi, księżycowo–błękitnemi, zielonemi i zimno–liljowemi. Po obu stronach Króla ukazują się dwie postacie — Micinki w mundurze, podobnego w ogólnym charakterze do Japończyka i jednocześnie do płaza, i Monzy, Złego Człowieka. Porywają Króla pod ręce i podnoszą, wskazując przed siebie obnażonemi szablami. W głębi zjawiają się inne (niewyraźne) postacie, pchające go naprzód. Nad całą grupą wyłania się sylwetka czarnego lamparta. Na pierwszy plan wysuwa się księżniczka Helena. Widoczny motyw lanc i chorągwi. Księżniczka ucharakteryzowana jak Joanna d’Arc z poprzedniej sceny, jest wspaniała i pełna gustu. Wydrwiwa tchórzostwo Pawła. Dobywa wielkiego miecza i, trzymając go z’a ostrze, wpycha mu do ręki. On protestuje, ona jest nieubłagana. Król bierze miecz. Momentalnie ogólne naleganie ustaje, i wybucha radosna wrzawa. Król wymachuje mieczem. Księżniczka staje u jego boku, trochę poniżej. Tłum posuwa się naprzód, tworząc klin z Królem na czele, wśród zawieruchy chmur. Naokoło tłoczą się zastępy ludu i żołnierzy. Wojskowa muzyka marszowa wznosi się do groźnego crescendo. Zawrotny pęd chmur. Pawia i wszystkich innych unosi strumień dymu i oparów. 2 WOJNA. W muzykę wplatają się elementy wokalne, krzyki, wiwaty i Narodowy Hymn Klaweryjski. Tłum z Pawiem na przedzie wali prosto na widzów, rosnąc, mętniejąc i znikając. Otaczające morze ludu staje się coraz wyrazistsze i ustępuje miejsca scenie na placu przed katedrą w Klawopolis. Ogólne wrzenie, krzyki i przepychanie się. Nad głowami powiewają niezliczone małe flagi z lampartami. Przez plac maszeruje kolumna wojska w rynsztunku bojowym. Ekran ukazuje szczegóły obrazu — oszalałe ze wzburzenia kobiety, płaczące staruszki, starego człowieka, stratowanego w ucieczce przed ciężkim wozem. Obraz zcśrcdkowuje się na żołnierzach, poczem obejmuje grupę, stojącą na stopniach katedry, i na chwilę nieruchomieje. Grupa: starszy duchowny w stroju liturgicznym, w postawie udzielającego błogosławieństwa. Przed nim płot bagnetów, po bokach dwaj akolici. Wyżej na stopniach triumfujący Monza i krępy Micinka. Obecny przedstawiciel Brytanji. Poza udanego spokoju. Przesuwa ciągle ręką po ustach i wąsach. Obok niego przedstawiciel Ameryki. Poza obojętności. Przypadkowo oczy ich spotykają się. Już od wielu tygodni trzymają się z daleka od siebie z powodów dyplomatycznych. Brytyjczyk potrząsa głową, jakby chciał powiedzieć. „No, no!” Amerykanin wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Można się było spodziewać!” Scena: maszerująca kolumna. Powiększona grupa żołnierzy — podnieconych i rozkrzyczanych. Jeden ogląda się na dziewczynę. — Powiększona grupa: żołnierz i dziewczyna. Ta sama grupa żołnierzy w towarowym wagonie na małej górskiej stacyjce. Świt. Budzą się po długiej nocy, znużeni, złamani. Pociąg zatrzymuje się z nagłym wstrząsem. Żołnierze wysiadają. Muzyka zagłusza warkot samolotów. Wszyscy wybiegają, patrząc na niebo. Kilku trzyma w pogotowiu karabiny. Jeden strzela. Nadbiega oficer i woła: „Kryć się! Kryć się!” Za późno! Przelotny obraz zniżającej się eskadry powietrznej, i mała grupa ginie, skoszona ogniem karabinów maszynowych z aeroplanów. Wszyscy przewracają się i krzyczą. Twarz jednego z żołnierzy znika, ale on sam jeszcze przez chwilę biegnie. Młodzieniaszek, który oglądał się na dziewczynę — trafiony — stacza się w rów. Twarz jego ginie z oczu widzów, nogi stają się sztywne. Scena: dziewczyna w pokoiku na poddaszu. Świt. Budzi się i siada, przerażona. Miała zły sen. Przesuwa ręką po włosach i zwraca się o pociechę do krzyża koło łóżka. Nagły alarm. Przerywa modlitwę i biegnie do okna. Donośny trzask i huk. Wygląda oknem, które w jednej chwili staje się czerwone od luny ognia. Cofa się pośpiesznie w głąb pokoju. Scena powraca do pociągów, wyładowujących wojska. „Walka powietrzna samolotów agrawijskich i klaweryjskich. Jeden spada, wybuchając na ziemi fontanną ognia. Wojska rozwijają się, aby odeprzeć atak tanków. Szereg z pięciu tanków, większych i brzydszych niż współczesne. Oficerowie rozkazują żołnierzom gestami cofnąć się i ukryć. Grupa specjalistów w zbrojach, podobnych do ubioru nurków, posuwa się ciężko naprzód pod osłoną nasypu, wiodąc z sobą niezgrabną, brzydką maszynę, powstałą z połączenia haubicy, wozu do wywożenia śmieci i samochodu do polewania ulic i zaopatrzoną w rodzaj węża gumowego. Na tle nieba zarysowuje się olbrzymi tank, przeciwko któremu skierowuje się gumowy wąż. Przez parę następnych chwil ekran ściemnia się dla następnego efektu. Z węża wytryskuje fontanna płynu, który zamienia się w oślepiający biały płomień. Tank topnieje w oczach, zapada i staje w liljowych płomieniach. Gwałtowny wybuch. Obraz cofa się w głąb, ukazując eksplodujące po kolei tanki. Chmura purpurowego dymu, który, rozwiewając się, przybiera barwę zielonawo–żółtą. Z dymu wybiegają ludzie, duszą się, padają na ziemię, wiją się, skręcają we dwoje i konają. Huk aeroplanów, tanków i armat milknie w głębi, ustępując miejsca żałobnej melodji, przeplatanej jękami i sapaniem. Po kilku chwilach słychać tylko jednego człowieka, który łka i usiłuje oddychać. Otwiera się rozległe pustkowie, zasłane ludźmi. Obraz ześrodkowuje się powoli na jednym człowieku na przednim planie — kolor ekranu sino–zielony. Drugi człowiek (widziany już na placu przed katedrą) z twarzą, umazaną błotem i czarną krwią, pełznie z trudem naprzód, aż w końcu jego pytająca twarz staje się głównym motywem. Podniósł się na rękach i patrzy na widzów, jakby zdumiony. Muzyka nagle milknie. On patrzy w milczeniu z podniesioną głową. Na twarzy ukazuje się wyraz agonji, powieki opadają. Triumfalny wybuch Klaweryjskiego Hymnu Narodowego. Człowiek kona. Ekran rozświetla się. Rozwija się flaga z lampartem i łopocze o twarz umierającego, który próbuje ją odgarnąć, lecz znika w zawierusze jej zwojów. Muzyka klaweryjska miesza się z tonami „Rule Britannia” lub innej charakterystycznej, patrjotycznej melodji brytyjskiej lub amerykańskiej stosownie do uznania kompozytora. Trofeum flag. Początkowo klaweryjskich, do których przyłączają się inne — amerykańskie, brytyjskie… Wielka flota, płynąca w bój. Z daleka, na horyzoncie — nieprzyjaciel. Błysk ognia. Muzyka rozpływa się w huku kanonady. Scena: wnętrze okrętu wojennego. Prawie nadzy ludzie pracują przy kotłach. Jeden wchodzi po małej drabince. Oko widza idzie za nim. Przelotny widok pokładu koło wieży strzelniczej. Człowiek przygarbią się, jakby przerażony, i skacze z drabinki między innych ludzi,, wśród których upadł granat. Nie ma czasu na słowa. Za chwilę granat wybucha. Syczące wytryski pary z połamanych i popękanych rur. Niema dokąd uciekać. Okręt przechyla się powoli, i nagle na nieszczęśliwych zwala się potop wody morskiej. Bliski widok człowieka, który wchodził po drabinie walczącego rozpaczliwie z unoszącym go wirem. Scena; ruchliwe ulice miasta w upalną, letnią noc. Ruch taki, jak we wschodniej dzielnicy Nowego Jorku lub w zaułkach Neapolu. Sygnały alarmowe, przelatujący chłopcy na rowerach, dmąc w gwizdki. Panika. Na rozpierzchający się tłum spadają olbrzymie bomby. Stragany i domy stają w ogniu. Zalew wody. Ludzie gestykulują rozpaczliwie, krzyczą, przewracają się, podnoszą do góry zaciśnięte ręce… Obraz niknie pod falami napierającej wody. 3 KRÓLEWSKIE VETO. Wśród spienionych wód zjawiają się niewyraźne sylwetki Pawła i otaczającej go grupy. Król stoi po kolana w czarnej wodzie, na której powierzchni ukazują się teraz ciała zabitych i rannych mężczyzn i kobiet — burzliwy wir ludzkiego cierpienia, który on depcze stopami. Księżniczka Helena, członkowie Rady, wszyscy znikają z wyjątkiem Monzy i Micinki. Ci ujmują Pawła pod ręce i, wskazując przed siebie, wołają (wielkiemi literami) „Zwycięstwo! Zwycięstwo! Nasi sprzymierzeńcy zwyciężają! Niech żyje Klawerja!” Twarz Pawła tężeje z, przerażenia. Palce jego zaciskają się w dalszym ciągu na rękojeści miecza. Postać jego rośnie stopniowo. Zaczyna walczyć przeciwko przytrzymującym go siłom. — Niech będzie przeklęty wasz patrjotyzm, jeżeli to tylko oznacza. Chmura czarnego dymu. — Ale to jest zwycięstwo! — mówi Zły Człowiek. Paweł odtrąca Monzę gestem ramienia, i na ekranie ukazuje się czarny napis: NIE! Ale nie może zetrzeć od razu całe wizji. Mara wojny wyrzuca w dalszym ciągu wir zmarnowanych i udręczonych istnień. Czarny dym z wybuchającego granatu przybiera kształt lamparta. W majaczeniu sennem Paweł maleje do rozmiarów drobnej figurki, maszerującej przed siebie z cieniem bestji nad głową. Nagle odwraca się i rzuca na zwierzę. Wywiązuje się walka. Groteskowe zapasy. Głowa lamparta zamienia się w głowę Złego Człowieka, a cały tułów staje się proporcjonalny do wzrostu Pawła. Równe szansę walki. Paweł chwyta go za kark i powala na ziemię. Reminiscencja walki z preludjum. Zły Człowiek zostaje pokonany. Obraz powraca do Pawła, drzemiącego w krześle w sali obrad. Gesty walki przez sen. W ręku zgnieciony papier — szyja lamparta. Zjawia się Hagen. Stoi, czeka i patrzy na Króla. Z prawej strony wchodzi młody kapitan i staje na baczność. Paweł budzi się nagle. — Wszystko gotowe! — przelatuje przez obraz błyskawicowy napis. Król wstaje, przesuwa ręką po oczach i zwraca się do Hagena z instrukcjami. Poczem wychodzi z młodym kapitanem małemi drzwiami, które pozostają otwarte. Akompanjament przechodzi w dźwięk i echo oddalających się kroków i rozpływa się w ciszy. ROZDZIAŁ SZÓSTY (CZĘŚĆ PIĄTA FILMU). PAWEŁ — DAWCA POKOJU. I TAJNE SPOTKANIE. Przydrożna oberża w Agrawji, niedaleko granicy. Zbliża się świt. Oberża majaczy czarną plamą na tle mroku. Widoczna wstęga rzeki. Z boku klaweryjski słup graniczny. W oknach światła i ruch. Widocznie na coś się zanosi. Z głębi Agrawji nadjeżdża ogromny, zamknięty samochód z zapalonemi reflektorami. Światła gasną i samochód zatrzymuje się przed oberżą. Prezydent Republiki Agrawijskiej, Himbesket. Bliski wjdok Himbesketa (w świetle, padającem z drzwi i mieszającem się z pierwszemi blaskami zorzy), wysiadającego z samochodu. — Przystojny, tęgi mężczyzna w średnim wieku, ubrany w ciężkie futro, (pod spodem garnitur surdutowy). — Towarzyszą mu miody, wysmukły sekretarz i adjutant. Żołnierze w mundurach agrawijskich salutują. Gospodarz wita z szacunkiem. Pytania. Czy Król Paweł już: przybył? Nie. Żołnierze i sekretarz stają na drodze i spoglądają w kierunku Klawerji. A! Coś jedzie! Oberża maleje i przesuwa się na tylny plan. Świt. Na horyzoncie wąska smuga światła. Od strony Klawerji nadjeżdża ogromny torpedo. Wysiada grupa ludzi. — (Bez bliższego widoku. — Powitanie Króla i prezydenta). Najlepszy pokój w oberży. Za oknem świt. Wewnątrz światło świec. (Jeżeli świece będą zrobione z szybko spalającego się materjału, osiągnie to efekt dłuższej konferencji). Służąca krząta się koło ognia, dokładając drew, bo przed wschodem słońca jest bardzo zimno. Drzwi otwierają się. Prezydent przytrzymuje je grzecznie przed wchodzącym Królem. Paweł zdejmuje rękawiczki i stara się rozgrzać ręce chuchaniem i biciem. Służba zabiera płaszcze. Prezydent grzeje ręce przed ogniem. Wszystko to ma oznaczać długą jazdę w nocy. Sekretarz Himbesketa wydaje dyspozycje. Na gruncie agrawiiskim on jest gospodarzem. Posiłek? Kawa i biszkopty. Ruch służby miejscowej. Sekretarz każe im się wynosić, Czy tak dobrze? Himbesket daje. znak, że dobrze. Sekretarz rozgląda się po pokoju. Tak, jest na stole papier. Wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Król i prezydent zostają sami. — Trzeba nam się było wcześniej spotkać, panie prezydencie, ale jestem dopiero początkującym Królem. Proponuje, aby usiedli. Na stole stoi kawa itp., lecz oni za bardzo są pochłonięci swemi sprawami, aby odczuwać głód lub pragnienie. Siadają. Paweł jest przejęty, prezydent — ostrożny i czujny. Rzecz wydaje mu się… dziwna. Czy to nie jaka zasadzka? Podstęp? Co to za ptaszek ten Król Paweł? Paweł zaczyna: — Mój rząd, moja prasa i niewiadomy odłam społeczeństwa zdecydowane są na wojną z Agrawją. Czy pan chce wojny? — Wielki Beże, nie! — woła prezydent i zrywa się na nogi. (Ma maniery człowieka, przyzwyczajonego do przemawiania do tłumów). Ale wszystkiemu jest winna Klawerja! Agrawja nie przyłożyła ręki do żadnej prowokacji. Paweł mówi: — Żadne państwo nie jest zupełnie bez winy w nieporozumieniach między narodami. Ale ja nie chcę dopuścić do wojny. Prezydent zapewnia gorąco, że i on nie pragnie niczego więcej. Wymiana zwierzeń o widokach następstw wojny dla państw. Prezydent mówi: — Klawerja ma szalone poparcie Ameryki. Siła jest po waszej stronie. Poufny ton Pawła. Prosi prezydenta o odpowiedź na ważne pytanie. — Czy jeżeli Klawerja odmówi wzięcia udziału w wojnie, sprzymierzona potęga zmusi ją do wystąpienia. Namysł prezydenta. Nie. Nie może. Nie, z pewnością nie może. Może działać, dopóki Klawerja nie zapali zapałki. Traktaty pokojowe i zobowiązania genewskie i inne nie pozwolą jej na żaden czynny krok. — Kellog za bardzo ją skrępował — mówi prezydent. Paweł jest rad z potwierdzenia swoich osobistych przypuszczeń. — Jeszcze jedno, panie prezydencie. Czy jeżeli księżniczka Sewji zacznie zapalać zapałki, zostawicie Sewję w spokoju? Czy nie każecie swoim wojskom przekroczyć granicy sewijskiej? Znów namysł prezydenta. Czyżby podstęp? Ale Król Paweł robi wrażenie uczciwego człowieka. Prezydent siada i wlepia baczny wzrok w twarz młodego monarchy, gestykulując rękami. Himbesket ma jeszcze w swoim sposobie bycia dużo chłopskiego pierwiastku i jest do pewnego stopnia przebiegły i podejrzliwy jak chłop, ale uczciwy. Lęka się wielkiego niebezpieczeństwa, zawieszonego nad Agrawją. Wypytuje Pawła. Tak, to musi być uczciwy człowiek. Podają sobie ręce. I co dalej, Najjaśniejszy Panie? Paweł, patrząc przed siebie w ogień, mówi niezbyt wesoło: — Pan rozumie, że mogą mnie zamordować. Nie wierzę w przeczucia, ale zanosi się na niebezpieczną rozgrywkę. W takim wypadku Himbesket nie dostanie nic za swoją rezerwę. Tak. To się rozumie. Paweł zyskuje prędko zaufanie Himbesketa. Rozmowa przeciąga się. Przeskok obrazu — krótsze świece — zegar — zmieniona pozycja rozmawiających i rozjaśnione brzaskiem okno. Między władcami zacieśnia się węzeł porozumienia. Paweł ma trochę wątpliwości co do następnej kwestji, ale czuje, że musi ją przedyskutować. — Proszę, niech mi pan powie jak jeden człowiek, zagrożony niebezpieczeństwem, drugiemu, czy inicjatywa zamachu w katedrze Św. Józefa wyszła z Agrawji? Prezydent Himbesket nie może absolutnie mówić o takiej rzeczy w pozycji siedzącej. Zrywa się złowieszczym ruchem. Przez parę chwil jest niezdolny przemówić słowa. Następnie spluwa i na ekranie wyskakuje czarny napis: — Książę Michał! Stoi z miną człowieka, który wygłosił coś niesłychanego. Paweł zachowuje spokój i porusza twierdząco głową. Tak. I on jest tego zdania. Ale czy są jakie dowody? Dowody!! Czy prezydent może dowieść czego konkretnego? Retoryczna odpowiedź prezydenta: — Michał chce być Królem. Szaleje za księżniczką Heleną i pożąda Władzy. Paweł chce dowodów. — Dowody są w Klawerji. Moja policja wie, gdzie. Żebyśmy je mogli dostać w ręce! Podalibyśmy wiadomość do wszystkich pism świata. Paweł aprobuje tę myśl. Czy prezydent pomoże mu w tej sprawie? Ależ naturalnie! Dalsza narada. Paweł: — Więc Anglicy nie umaczali rąk w zamachu? Himbesket odrzuca to przypuszczenie jako absurd. Paweł: — I Amerykanie nie podjudzali do wojny? Himbesket wzrusza przecząco ramionami i idzie do ognia z miną człowieka, który ma wygłosić coś nadzwyczajnego. — Jeżeli Amerykanie i Anglicy są na tyle głupi, żeby rywalizować zamiast być wspólnikami, wszyscy „w tej części świata będą się starali wyciągnąć dla ‘Jebie z tego jakąś korzyść. Wasza Królewska Mość sądzi, że Książę Michał jest pionkiem na szachownicy! Dopowiada uśmiechem, że bynajmniej. Ukazuje gestem obraz. On i książę Michał siedzą nad szachownicą, po której poruszają się przedstawiciele Brytanji i Ameryki: brytyjski minister spraw zagranicznych, wielki finansista amerykański etc. Himbesket mówi: — W grze dyplomacji mniejsze figurki kierują większemi. W ciągu całej tej sceny światło dnia wzmaga się, a świece maleją. „Wschód słońca.. Długie poziome cienie z okien. Robi się coraz jaśniej. Paweł gasi prawie nieświadomie dwie ociekające świece na stole. Wstaje. — Panie prezydencie, w pańskim kraju są dzicy patrjoci. Trzymaj ich pan w ryzach. Ja postaram się utrzymać swoich. A teraz przystąpimy do omówienia kwestji kalkomitu. Narada. Siadają jeden koło drugiego. — Przede wszystkiem — (słowa nad głową Zelinki) — nie pozwolimy, żeby się w tej grze posługiwano nami jako pionkami. Gest zgody Himbesketa. — Następnie kalkomit agrawijski musi być eksploatowany we wspólnym interesie całego świata. Himbesket uważa to drugie za trudniejsze. „Waha się. Mówi coś o swoim narodzie, i nad jego głową ukazuje się bazyliszek agrawijski w zaczepnej postawie, a za bazyliszkiem brytyjski minister spraw zagranicznych. Hiinbesket postanawia być szczerym. — Moi brytyjscy przyjaciele nie byliby zadowoleni. Zelinka myśli głośno: — Rząd brytyjski i monopoliści brytyjscy. Społeczeństwo brytyjskie nie miałoby nic przeciwko temu. Himbesket myśli. Poczem wstaje w pozie mówcy. — Gdybym mógł podać tę rzecz przed sąd ludu brytyjskiego. Zelinka uśmiecha się przychylnie. — Gdybyśmy mogli podać sprawę przed sąd jakiegokolwiek ludu, zabilibyśmy wszelką politykę narodowościową. Narody nie rozumieją, ale mają dosyć przelewu krwi. Zelinka opiera się o poręcz krzesła z twarzą człowieka, który myśli na głos: — Przypuszczam, że gdy zaopatrywano naszą planetę w kalkomh, przeznaczono go dla całej ludzkości. Himbesket jest tego samego zdania. Zelinka mówi dalej: — Na nieszczęście wszystkie zasoby znalazły się na terytorjach Agrawji i Imperjum Brytyjskiego. Himbesket potwierdza wyrazem twarzy. — Ostatnio kalkomh stał się niezbędny dla przemysłu metalurgicznego wszystkich krajów w ogólności, a w szczególności dla Ameryki… Himbesket wyciąga obie ręce i wygłasza racjonalny wniosek; — Powinno się ustanowić międzynarodową komisję kontrolną, któraby go rozdzielała. W tem właśnie trudność. Zelinka: — Tylko, że taka kontrola nie istnieje. Twarze obu ludzi zdają się mówić: Więc co począć? Himbesket przemawia przez chwilę wyrazistemi gestami do imagnacyjnego audytorjum. Zelinka siedzi, pogrążony w myślach. — A gdybyśmy tak wydali wspólną deklarację z żądaniem światowej kontroli nad kalkomitem, do której weszłyby wszystkie przemysłowe potęgi świata. Himbesket opiera się o poręcz krzesła. — Pańscy amerykańscy przyjaciele byliby z tego tak samo niezadowoleni, jak moi brytyjscy. Zelinka uderza lekko pięścią w stół. — Ale podcięlibyśmy ich głupią, potajemną, głęboką grę u samego korzenia. Spoglądają na siebie. Zelinka wstaje. — Przytrzymaj pan swojego bazyliszka. (Obraz Himbesketa, trzymającego bazyliszka, wyrywającego mu się z rąk niby krnąbrny pies). — Ja uporam się ze swoim lampartem. (Analogiczna poza Zelinki, dławiącego lamparta obrożą z koroną). — A oni muszą okiełznać swoich patrjotów. (Obraz Wuja Sama, ujarzmiającego małego, gwałtownego osobnika za pomocą wielkiej, amerykańskiej flagi. John Bull czyni to samo z patrjotą brytyjskim). — Będzie to pierwszy krok w kierunku światowej kontroli światowych interesów, bez czego Pokój Świata nie jest do pomyślenia. Wizja: burzliwy tłum, powiewający lasem flag narodowych. W górze ukazuje się nieokreślony cień, który stopniowo przybiera kształt zadumanej kobiety, coś w rodzaju pięknej Sybilli z kaplicy Sykstyńskiej w Rrymie. U jej stóp rzeźbiony podpis: „Państwo Ludzkości”. Himebsket przejmuje się wizją, unoszącą się nad jego głową. Wie, że da radę swojemu bazyliszkowi. Ostatecznie zawsze pragnął pokoju. Powtarza powiedzenie Zelinki imaginacyjnemu audytorjum. Ale Król nie jest tak bezwzględnie dobrej myśli. — Każda wojna, której można uniknąć, jest jednym argumentem więcej przeciwko armjom i flotom. Znika przemawiający Himbesket, i cały ekran zajmuje Zelinka — Człowiek Twórca i Myśliciel. Po jednej stronie zjawia się bazyliszek — na tylnych łapach — po drugiej lampart. On mówi do nich: — Wy, mięsożerne bestje, czy zawite będziecie naszymi faworytami* Zmiana obrazu: bazyliszek i lampart łaszą mu się u nóg jak łagodne psy. Ale on patrzy na nie podejrzliwie. — Chciałbym was zadlawić. Myśli. Obraz przed nim: wojsko w marszu — flagi — orkiestra. Mundury grenadjerskie. Na czele orkiestry kroczy uroczysty olbrzym ze srebrną laską w ręku. Flaga klaweryjska z lampartem. Capstrzyk. Poniżej otwiera się rozległa perspektywa: kadeci w formacji gwiazdowej, dokonywujący cudów mustry. Widoczna flaga z lampartem. Powraca obraz Zelinki, zadumanego nad szkaradnemi bestjami u jego stóp. Chce je kopnąć. Obraz cofa się w głąb. U boku zamyślonego Zelinki zjawia się z powrotem Himbesket. Król mówi: — Zdrajcy naszych „polityk zagranicznych”, lojalni wobec ludzkości — my obaj. Podają sobie ręce jako sprzymierzeńcy i przyjaciele i jeszcze przez chwilę mierzą się nawzajem oczami. Prezydent odwraca się żywo i klaszcze w ręce. Wchodzi sekretarz. Głęboko uspokojony Himbesket dopiero teraz zauważa nietkniętą kawę. Nalewa sobie filiżankę i bierze bułkę. Sekretarz każe przynieść świeżej kawy, bo ta już ostygła. Paweł również pije. Teraz mogą myśleć o posiłku. Himbesket udziela sekretarzowi jakichś instrukcyj. Twarz jego wyraża olbrzymią ulgę. Paweł jednak jest daleki od spokoju. Nie wie nawet, czy jest jeszcze Królem. 2 ZAMACH STANU. Obraz powraca do sali obrad w pałacu w Klawopolis. Ponowne zebranie odroczonej Rady. (Dla rozmaitości nie zjawia się jeden z członków — zresztą nieważny). Obecni trzej członkowie i Hagen — zdenerwowanie, niepokój. Sekretarze dyskretni, ale czujni i ciekawi. Wchodzą Monza i Micinka z minami ludzi, zdecydowanych na stanowczy krok. Monza mówi samym wyglądem: „Na co właściwie czekamy?’” Czy Hagen wie, gdzie jest Król? Jeżeli wie, to nie mówi. Trzej członkowie rady są tylko echem Monzy i Micinki. Hagen wtrąca od czasu do czasu poprawki. Jest Król. Ktoś idzie korytarzem. Przelotny, widmowy obraz zbliżającego się Króla. Drzwi otwierają się, wchodzi kapitan gwardji z dwunastoma gwardzistami, którzy ustawiają się po prawej i lewej stronie wejścia. Coś niezwykłego. Dwaj pomniejsi dygnitarze wymieniają niespokojne spojrzenie. Micinka robi grymas do Monzy. Czyżby zamorski Król nabrał strachu? Pauza. Dworzanin anonsuje: — Król! Paweł wchodzi powoli i zajmuje krzesło. Rada zajmuje miejsca. Hagen wstaje, wygłasza parę formalnych zdań i siada z powrotem. Micinka daje znak sekretarzom, aby opuścili salę. To przecież impertynencja. Paweł protestuje. Och, dobrze, niech zostaną! — mówi gestem Micinka. Pauza. Oczekiwanie. Paweł mówi spokojnie: — Dziś w nocy miałem konferencję z prezydentem Agrawji. Jego zapewnienie zadowoliło mnie najzupełniej. Nie będzie wypowiedzenia wojny. Zdumienie. Monza i Micinka zrywają się na równe nogi i zaczynają naradę. Hagen wstaje, aby ich pohamować. Inni dygnitarze wymieniają pytania. Król zachowuje kamienny spokój. Powtarza: — Nie będzie wojny. Daje znak Micince i Hagenowi, aby usiedli. Monza może mówić. Przemawia więc — porywająco, namiętnie, subtelnie, przekonywająco. — Nie można nie dotrzymać zobowiązań! — Spogląda na sekretarzy i opiera się poufnie o stół. — Nasze tajne zobowiązania wobec przyjaciół, potężnych przyjaciół zagranicą! Paweł protestuje z wyrazem udanego zdziwienia. Hallo! cóż to za szydło wychodzi z worka? Monza domaga się gwałtownie odprawienia sekretarzy. Paweł robi ustępstwo, i sekretarze opuszczają salę. A teraz wysłuchamy, o co idzie! Wszyscy robią wrażenie spiskowców. Wywiązuje się dyskusja z niemal wyłącznym udziałem Monzy i Micinki. Hagen wtrąca od czasu do czasu poprawki. Paweł siedzi niby kamienny posąg, prawie głuchy na wrzawę słów, dumając nad następnem posunięciem. Monza dochodzi dc wniosku. — Cała ta dyskusja, Najjaśniejszy Panie, jest czysto akademicka. Wojna się już zaczęła. Księżniczka Sewji wypowiedziała wojnę Agrawji. Już!! Paweł sądzi, że Monza uprzedza fakty. Chociaż to kłopotliwa niewiasta ta księżniczka Helena. Odpowiada: — W takim razie Sewja będzie musiała ODWOŁAĆ wojnę. Mówiąc to, spogląda na kapitana gwardji, który stoi na baczność po prawej jego ręce. Spotykają się oczami. Gotowe! Monza traci głowę. ODWOŁAĆ wojnę! Protestuje. Niedorzeczność! Kto słyszał o czemś podobnem! Król jest głupi. Odwraca się od Króla i przemawia do wszystkich. Ogólne zamieszanie z zapomnieniem o etykiecie. Kamienny Król zwraca się do Hagena i coś szepcze. Poczem nakazuje ciszę najprzód spokojnym gestem ręki, potem władczym. Inni członkowie Rady uświadamiają sobie, że zachowali się karygodnie. Król wstaje. Zapada cisza. Wszyscy czekają. — Panowie, rozwiązuję Radę. Minister spraw zagranicznych i minister wojny wręczą swoje teki kanclerzowi. Obaj są aresztowani. Zdumienie. Król daje lekki znak kapitanowi gwardji. Do każdego z aresztowanych ministrów przystępuje po dwóch żołnierzy. Monza wzrusza ramionami. Micinka, człowiek szalenie próżny, jest zdumiony i obrażony. Czyni Królowi wymówki. Król mówi gestem: „Zabierzcie go!” Dwaj aresztowani ministrowie wychodzą pod strażą. Reszta opuszcza kolejno salę. Pozostaje tylko Hagen. Król siedzi przy stole. — Hagen, pierwsza runda nasza. Scena: krużganek, przedpołudnie, nieco późniejsza godzina. Paweł wsparty o parapet, słucha krytycznie wywodów zagranicznego dyplomaty (nie Anglika i nie Amerykanina), bardzo żywego i rześkiego, z wstążeczkami dwóch orderów w klapie i okrągłą odznaką. — Nasz rząd szedł zawsze po linji interesów amerykańskich. Pokładaliśmy zaufanie w Klawerji i sądziliśmy, że Wasza Królewska Mość wypowiesz się przeciwko Agrawji. Jeżeli Sewja zostanie bez pomocy, Klawerja straci wszystkich przyjaciół na świecie. Paweł pyta o znaczenie tych słów. Dyplomata wyjaśnia. Paweł mówi: — Nie dbam o przyjaciół. Albo nie dopuszczę do wojny albo zginę. Klawerja nie odegra roli inicjatorki drugiej Wielkiej Wojny. Jeszcze kilka słów. Wchodzi kapitan gwardji, salutując. Melduje, że dwaj główni właściciele dzienników w Klawopolis i wydawca Synów Klawerji zostali aresztowani. Paweł każe ich wprowadzić. Wchodzą pod strażą. Kapitan gwardji staje obok. Paweł przedstawia aresztowanych dyplomacie. — Sądzę, że zna pan tych panów aż nadto dobrze. Mavick i Hess, właściciele Synów Klawerji i Patrjoty Klaweryjskiego, i Savet, wydawca Synów Klawerji. Savet — osobistość energiczna, żywa, pewna siebie, nie dająca się ławo nastraszyć. Ciężka budowa, gruby kark. Mavick — niski i otyły, Hess — pospolity o modnym wyglądzie. Stoją po jednej stronie obrazu, Paweł — w środku, dyplomata naprzeciwko. Dyplomata wyraża pełne uszanowania oburzenie. — Ależ ta rzecz poruszy cały świat, Najjaśniejszy Panie. Gdzie wolność słowni’ Gdzie wolność prasy? Paweł uśmiecha się sceptycznie Savet protestuje, że zostali aresztowani bezprawnie. Że nawet sądy klaweryjskie nakazałyby ich zwolnić. Paweł odpowiada spokojnie: — Może to i bezprawie, ale konieczne bezprawie. W świecie współczesnym prasa jest bardzo wielką potęgą, i ja chcę ją uczynić odpowiedzialną potęgą. Wyżej cenię pokój świata niż wasze prawo swobodnego wyrządzania szkód. Pauza. — I wyżej niż wasze życia. Ale Savet widzi coś, co dostarcza mu argumentu. Stoi, wyglądając z krużganku na cytadelę. Oczy jego przenoszą się na Pawia. Postępuje kok naprzód. — Najjaśniejszy Panie, widzę coś, co może być dla Waszej Królewskiej Mości ostrzeżeniem. Pokazuje palcem. Wszyscy odwracają się i kamienieją. Kilka chwil zawieszenia. Wyraźny widok cytadeli. Po drzewcu spuszcza się ogromna królewska chorągiew, a na jej miejsce wznosi się podrzutami ciemna flaga michelistów. Powiększony widok, poczem obraz powraca do zapatrzonych ludzi. Na. niebie ukazuje się przelotnie ostry, czarny napis: „Bunt”. Ogólne osłupienie, poczem Savet zwraca oczy na Pawia, a za nim wszyscy. Król jest wstrząśnięty prawie niedostrzegalnie. — Więc cytadela chce Michała. Stoi chwilę, zamyślony, wreszcie odwraca się i idzie do parapetu. Reszta: dyplomaci, więźniowie, gwardziści pozostają na pierwszym planie. Efekt odosobnienia. Jeden człowiek przeciwko Światu! Powraca na przód sceny i mówi do młodego kapitana: — A gwardja, kapitanie? Kapitan salutuje, żołnierze wyprężają się jak struny. — Gwardja, Najjaśniejszy Panie, nie bawi się w politykę, a pilnuje obowiązku. Paweł kiwa głową. — W takim razie trzymam jeszcze mój pałac — i moich więźniów. Ale Savet ma coś więcej do powiedzenia. Jego poza udane] uniżoności jest wprost bezczelna. — Zdaje mi się — z całym należnym respektem dla Waszej Królewskiej Mości — że Wasza Królewska Mość jeszcze nie wic, co zaszło od wczoraj. Garnizony na granicy sewijskiej zbuntowały się i w połączeniu z wojskami sewijskiemi gotują się do marszu na stolicę. Powiększony obraz twarzy Pawła. Pyta: — Z księżniczką? Savet potwierdza, że tak. Paweł pyta ostro: — Aby proklamować Michała? Savet chciałby móc odpowiedzieć twierdząco i na to, ale nie może. Waha się i mówi: — Nie wiedza jeszcze o tajnych układach Waszej Krglewskiej Mości z Agrawją. Idą prosić, aby ich Wasza Królewska Mość poprowadził na Agrawję. Paweł myśli i pyta: — Czy Michał jest z księżniczką? Zuchwały półuśmiech. Tak. Michał jest z księżniczką. Wchodzi pośpiesznie Hagen z temi samemi nowinami. Mówi coś do Pawia, który mu odpowiada. Jeszcze intensywniejszy efekt wielu par oczu, utkwionych w twarzy króla. Paweł odwraca się i wydaje rozkazy. Zabrać więźniów! Ci ostatni wychodzą pod strażą, wzruszając ramionami. Czują, że okoliczności są dla nich korzystne i że wkrótce odzyskają swobodę. Paweł ściska z wylaniem rękę dyplomaty i, odprawiwszy go, przyzywa do siebie Hagena. Zamieniają kilka słów. 3 KRÓL ZABIJA — JAKO KRÓL — MUSI. — Nie spodziewałem się tego po księżniczce. Którędy te wojska idą? Ile ich jest? Uczyłem na trzy dni czasu. Wyjaśnienia. Hagen idzie do małej półki i powraca z mapą. Pośpieszna konferencja. Hagen wskazuje na to i owo. — Idą drogą na wąwóz ridelski. Bardzo to ciężkie przejście — góry, rozpadliny — ale chcieli uniknąć spotkania z niezdecydowanym garnizonem we Fridali, Tamtejszy komendant pozostał wierny. Paweł zadaje szybko pytania, wodząc palcem po mapie. Jak daleko stąd dotąd? A stąd dotąd? — Jeżeli nie zdołam ich zatrzymać, zanim dojdą do Klawopolis, będę zgubiony. Szybkie postanowienie. Wyjedzie naprzeciwko J weźmie Michała za gardło. Zabierze z sobą kapitana i ośmiu ludzi, Hagen zostanie z resztą gwardji na straży pałacu. Król odwoła się do wojsk zbuntowanych przeciwko Michałowi. Albo on powróci, albo — Michał. Tego wszystkiego nie potrzeba wypisywać na ekranie. Pośpieszna konferencja. Kapitan wychodzi wykonać rozkazy. Na ekranie wystarczy parę ostatnich słów, wymienionych z Hagenern. Król zadaje pytanie, Hagen odpowiada: — Lud w mieście nie wie ani co myśleć, ani co mówić. Jak zwykle w takich wypadkach. Tłum słucha rozkazów. Co mu każą, to robi. W danej chwili sympatje są po stronie Michała. Krużganek z widokiem na cytadelę i Klawopolis, na którym znajduje się Król i Hagen, rozpływa ‘ę w mroku. Scena: tylne wyjście w wysokim, stromym murze. Dwa wielkie samochody, ośmiu gwardzistów i młody kapitan. Oczekiwanie. Zjawia się Król i wsiada do pierwszego samochodu. Maszyny ruszają. Kręta droga w wąwozie. Góry. Ruiny starego zamku. Karkołomny bieg samochodów. Niebezpieczne zakręty. Kilka takich scen dla podkreślenia efektu szybkiej jazdy ku granicy. „Wioska w górach. Mała oberża. Przez scenę biegnie trakt. Za oberżą pnie się w górę ścieżka dla mułów. Kilku żołnierzy, czekających z końmi (około dwudziestu wierzchowców). Nadjeżdżają samochody, Paweł wysiada ze swojemi ludźmi. Wszyscy dosiadają szybko koni, i mały oddział wyrusza ścieżką w góry. Widok trudnej jazdy w górę wśród skał i sosen. Kapitan pokazuje, że wąwóz niedaleko. Widok wąwozu od drugiej strony w najwyższym punkcie. Nagły spadek w dół. Ścieżka dla mułów przechodzi ukośnie na lewo i schodzi łukiem po pochyłości, tak, że człowiek, jadący wąwozem w stronę, w którą jedzie Król, wynurza się stopniowo — najprzód głowa, potem ramiona, potem reszta — następnie przesuwa się na lewo, znika prawie z obrazu, robi zakręt, przesuwa się przez scenę na prawo, na poziomie, o tyle niższym od szczytowego punktu wąwozu, że może widzieć wyraźnie ludzi, znajdujących się ewentualnie na tej wyniosłości. Od prawej strony obrazu jedzie prosto na widza, rosnąc dopóki nie zniknie. Człowiek, jadący do Klawerji, w tę stronę, co zbuntowane wojska, będzie miał siłą rzeczy odwrotne ruchy. Zjawi się mianowicie w wielkich rozmiarach na marginesia ekranu, zwrócony plecami do widza i podąży w górę zakrętem w kształcie S. W tej scenie ukazują się najprzód głowy, a potem ciała małego oddziału Pawła, który, znalazłszy się na szczycie, zatrzymuje konie i nieruchomieje. Oczy wszystkich ogarniają rozciągającą się w dole krainę. Kapitan wskazuje na coś i wręcza Królowi lornetkę polową. Widok ze szczytowego punktu wąwozu w stronę Sewji. Góry zniżają się pięknemi pochyłościami, nie tak stromemi, jak po stronie klaweryjskiej. W dole widać maszerującą krętym szlakiem długą kolumnę kawalerii. Na czele kolumny jedzie grupa oficerów i amazonka. Widok przez soczewki lornetki: grupa oficerów, księżniczka, posępna i milcząca, Michał, również posępny i milczący, trochę w tyle za nią. Bliższy widok Pawła na wielkim koniu. Reszta oddziału znajduje się za nim, na niższym pozornie, tak, że widać tylko górne części postaci. Najbliżej Pawła jedzie kapitan. Gwardziści kilka kroków dalej — sztywni i wydyscyplinowani. Krótka wymiana uwag. Kapitan patrzy, przysłoniwszy oczy ręką. — Około dwóch tysięcy, Najjaśniejszy Panie — albo więcej. Paweł potwierdza skinieniem głowy. Milkną, zamyśleni. Paweł rozgląda się naokoło. Wzrok jego zatrzymuje się na kwitnącem drzewie, w gałęziach którego ćwierkają polne koniki. W muzyce motyw przeraźliwego ćwierkania i szumu liści. Król myśli, milcząc. Na tle nieba ukazują się słowa: — Pewnie tutaj zostanę zabity. Rozgląda się naokoło. Piękne słoneczne popołudnie. Zwraca się do kapitana, który wygląda jak wcielenie baczności. — Miło ćwierkają koniki polne. Kapitan jest zdziwiony, ale potwierdza, Cudowne powietrze górskie czyni myśl o śmierci więcej niż nierealną. Paweł czuje, że trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce na. rozstanie się ze światem. Spogląda znów na zbliżającą się kolumnę. Zmiana sceny. Ścieżka na niższym poziomie. Oko widza posuwa się za jadącymi obok siebie Michałem i księżniczką. Zakręt skalistego szlaku. „Wdali ukazuje się szczytowy punkt wąwozu i znika sylwetka Pawła. Księżniczka zatrzymuje się, wskazując palcem. Michał ściąga konia. Mówi coś szeptem. Jeden z oficerów spogląda i zwraca się do podkomendnego. Wzdłuż kolumny przebiega szept. Nad głowami przepływa słowo: „Król!” Zmiana sceny. Buntownicy są już niedaleko Króla. Powiększone postacie księżniczki i Michała. Księżniczka patrzy na zbliżającą się postać w białym mundurze. Mchał na nią. Ona odwraca się i wskazuje szpicrutą. — Może sam chce nas poprowadzić. Michał jest innego zdania. Niespodziewane ukazanie się Króla napełniło go niepokojem i zbiło z tropu. Zmiana sceny; Michał i księżniczka jeszcze bliżej Króla. Ona wskazuje ponownie szpicrutą. — A kto powiedział, że znajdziemy go to Klawopolis, kryjącego się przed wojną jak tropiony szczur przed psami? Mówi to tonem triumfu. Ale Michał znów jest innego zdania. — Nawet szczur broni się, jeżeli go zapędzić w kąt, z którego niema ucieczki. Ale Helena patrzy na Pawła Zmiana sceny: królewski oddział tuż, tuż… Konna sylwetka Pawła na górze, nieruchoma, jak posąg. Michał wydaje instrukcje swoim oficerom. Interwencja księżniczki. — Chyba nie porwiecie się na waszego Króla! Michał spogląda na nią podejrzliwie gorejącym wzrokiem. Czyżby wykręcała chorągiewkę? Zmiana sceny: szczytowe miejsce wąwozu. Spotkanie michelistów z Królem. Michał i księżniczka wjeżdżają pod górę od lewej strony. Paweł daje znak ręką, aby się zatrzymali. Paweł i jego kapitan w białych mundurach, oświetleni słońcem — za nimi widoczne do połowy wysokości sylwetki gwardzistów. Buntownicza kolumna zbliża się w formie półksiężyca, rosnąc i ciemniejąc. Dolny skraj ekranu zapełnia się głowami, ramionami i bronią. Wszyscy żołnierze patrzą na Króla. Księżniczka spogląda kolejno to na Pawła, to na Michała. Michał ma przykre uczucie, że przeżywa najkrytyczniejszą chwilę swego życia i że nie łatwo mu przyjdzie wyjść z niej zwycięzcą. Jest zwrócony jedną połową twarzy do Króla, a drugą do swoich ludzi. Mówi: — Klawerja i Sewja żądają, abyś wypowiedział wojnę Agrawji. Paweł spogląda na niego pogodnym, prawie wzgardliwym wzrokiem. Odpowiada; — Ja bronię sprawy pokoju. Michał w dalszym ciągu odwrócony połową twarzy. — W takim razie jesteś królem—zdrajcą. Poco my się zatrzymujemy? Dobywa pałasza i wskazuje na Pawła, zwracając się twarzą do czekających na dole ludzi. — Aresztować go! Słowa wyskakują nad obrazem. Dwaj żołnierze robią poruszenie w kierunku Pawła i nieruchomieją. W spokojnych postaciach Króla i kapitana jest coś, co działa na nich jak urok. Chwila wielkiego napięcia. Poczem spokojnie, bez pośpiechu Paweł dobywa z pochwy rewolweru. Podnosi lufę. Ale nie może zastrzelić człowieka, którego twarz jest odwrócona. — Michał! Michał odwraca się i widzi skierowaną w siebie lufę rewolweru. W pierwszej chwili chce podnieść ręce do góry, ale orjentuje się, że to go nie uratuje i wyciąga je przed siebie (jedną z pałaszem) jakby dla obrony. Spuszcza głowę. Na twarzy Pawła maluje suę intensywne skupienie. Wie, że nie może chybić. Pada strzał. Michał chwieje się chwilę w siodle i wali się z konia na ziemię jak wór mąki. Paweł zniża powoli broń. Oczy jego zatrzymują się na leżącym na ścieżce trupie. Ze śmiercią Michała buntownicza partja wojenna traci swój ośrodek mózgowy. Przez kilka chwil trwa martwa cisza. Paweł zwraca się do oficera, prowadzącego zbuntowaną kawalerję. — Za kim teraz pójdziecie, pułkowniku? Wymiana spojrzeń wśród żołnierzy. Nagle księżniczka, która przyglądała się rozgrywającej się scenie w nic. niemówiącem milczeniu, daje ostrogę swemu koniowi i podjeżdża do Pawła. (Co zamierza uczynić?) Zwraca się do wojska, podnosząc szpicrutę, i mówi: — Za Królem! Pułkownik i żołnierze podnoszą szable, salutując. Paweł wykręca konia i mówi: — Zabrać ciało! Kilku żołnierzy zsiada i przewiesza zabitego księcia przez konia. Paweł zwrócony bokiem do ekranu, wskazuje w stronę, z której przyjechał. — Do Klawopolis! Kapitan gwardji jedzie za nim. Gwardziści robią zakręt. W ich wyćwiczonych ruchach jest coś fatalistycznego. Ciało Michała niewidoczne. Król i kapitan przejeżdżają przez szczyt i znikają. Kawalerja jedzie za nimi. Tuman kurzu. Żołnierze jadą spiralnym szlakiem w górę ku szczytowi. Obraz Pawła, zjeżdżającego po drugiej stronie w dół. Strome, ciemne zbocze, widziane z profilu. Na dalszem tle bardzo piękny, trochę niewyraźny krajobraz górski. Skupiony wyraz twarzy Króla. Księżniczka Helena jedzie tuż za nim z twarzą jak maska, z pod której przebłyska przelotne zaciekawienie tem, co myśli i czuje Paweł. Przypomina sobie scenę, jakiej była świadkiem. Wykręca się w siodle i znika z obrazu ze wzrokiem, utkwionym w szczycie szlaku. Za nimi jedzie pułkownik i kilku oficerów. Dalej ciało Michała, przewieszone przez konia. Następnie wojsko. Konie stąpają ostrożnie po stromej ścieżce. Ostatnie szeregi wyjeżdżają za ramę obrazu. 4 ZWROT OPINJI PUBLICZNEJ. Plac przed katedrą Św. Józefa. Pustka z wyjątkiem kilku wałęsających się indywiduów i garstki żołnierzy na rogu z dwoma karabinami maszynowemi. Ukazuje się oficer i patrzy na cytadelę, poczem wola z ożywieniem do kolegi. Flaga michelistów zsuwa się na dół, ustępując miejsca chorągwi królewskiej. Dostrzegają to inni. Tworzą się grupki ludzi, patrzących na cytadelę. Poruszenie na piacu. Więcej ludzi. „Idzie wojsko!” Ogólna uwaga przenosi się z cytadeli na wylot ulicy, wychodzący na plac. Wyłania się czoło kolumny kawaleryjskiej. Na przedzie jedzie Paweł i księżniczka Helena. Marsz przez plac. Zaczyna się zbiegowisko. Wzburzenie, wywołane widokiem ciała Michała, za którem ciągnie zdumiony tłum. Bliższy widok otaczającej je grupy. Scena: krużganek, Paweł i kapitan, jeszcze w długich butach i przy ostrogach. Idą do parapetu spojrzeć na miasto i cytadelę i odwracają się, gdyż straż wprowadza trzech dziennikarzy. Paweł podaje im uprzejmie rękę i odprawia straż. — Przepraszam za przykrości, jakich panowie doznali z mojej strony. Mam panom dużo do powiedzenia i będę potrzebował dobrej prasy. Rozmowa. Savet wydobywa notes, w którym coś zapisuje. Nastrój zgody pod znakiem „dobrej prasy”. Scena: Zmierzch. Ulice oświetlone. Przed redakcją Synów Klawerji. Olbrzymi plakat: WYKRYCIE BUNTU PRZECIWKO KRÓLOWI. KSIĄŻĘ MICHAŁ ZABITY POKÓJ ZAPEWNIONY. Tłumy — ciche i zaskoczone nowinami. Wywieszenie drugiego plakatu wywołuje pewne wzburzenie. PRAWDĄ O WYKRYTEJ ZDRADZIE. ZDUMIEWAJĄCE REWELACJE. KOMPROMITACJA LIGI PATRJOTÓW. Nowe wydanie pisma. Na tle czarnego tłumu białe plamy podawanych z rąk do rąk gazet. Scena w ciemnej uliczce. Dwie niespokojne kobiety spotykają roznosiciela gazet. Idą na róg. Jedna czyta. Druga patrzy jej przez ramię. Wstawka: tytułowa stronica Synów Klawerji Nagłówek ogromnego arykułu: SEWJA COFA ULTIMATUM. POKÓJ ZAPEWNIONY. Radość dwóch kobiet, do których przyłączają się przechodnie. Tony orkiestry wybuchają nagle dźwiękiem dzwonów. Z serc ludu spada ciężar upiornej obawy przed nową wojną. Przez zatłoczone ulice przelatuje powiew radości. Jakaś młoda para puszcza się w pląsy. Chodnikiem biegnie jakiś staruszek, dzwoniąc obiadowym dzwonkiem. Krótka scena przed katedrą. Radość ludu. Na tle ciemności wieczornych błyskają tu i ówdzie niby świecące robaczki białe napisy POKÓJ. Krużganek na drugi dzień rano. Paweł stoi w wyczekującej pozie. Wchodzi księżniczka. Uroczy (nastrój, kontrastujący z mundurem,, jaki miała na sobie w górach. Stają jedno— naprzeciwko drugiego. Paweł mówi: — Pani uratowałaś mi wczoraj życie. A myślałem, że chciałaś mojej śmierci. Nie. Nie chciała jego śmierci i nie uważa, żeby mu uratowała życie. Gdyby jej nie było, żołnierze klaweryjscy przeszliby prawdopodobnie tak samo na jego stronę po zabiciu Michała. I tak bunt ich nie miał cech całkowitej szczerości Ale Król nie chce pozwolić, aby księżniczka umniejszała swój udział w jego triumfie. Nie, chce wierzyć, że ona uratowała mu życie. Ona przeczy. Oboje ogarnia zakłopotanie. Król i księżniczka zamieniają się w młodą, zakochaną w sobie parę. Zdawało im się, że mają tyle do powiedzenia jedno drugiemu, a teraz oto nie wiedzą, co powiedzieć. Ona jednak ma w sobie więcej odwagi niż on. — Więc, Królu Pawle, połączymy Sewję i Klawerję? Uśmiechają się do siebie, pełni wzajemnych, przyjaznych uczuć. Paweł robi krok w kierunku widzów i zwraca się do Heleny: — Droga księżniczko. Najdroższa księżniczko. W dalszym ciągu jestem zdrajcą wszystkiego, co czcisz i kochasz. W dalszym ciągu jestem zdecydowany zaszczepić Nowy Świat w tym starym kraju. Księżniczka stoi, przybita. Mówi. Była na to przygotowana. Ale Paweł chce z nią być szczery bez zastrzeżeń. — Zamierzam złożyć nasze flagi, armje, taryfy i granice na ofiarę Zjednoczonym Stanom Świata. Świat musi do tego dojść. Klawerja, Sewja i Agrawja dadzą ludzkości lekcję pokoju i jedności, a za ich przykładem pójdą większe Potęgi. Nasze korony, nasza królewskość, godności i władza przejdą do historji. Klawerja, Sewja i Agrawja staną się li tylko Stanami w jednej wielkiej Federacji. Księżniczka daje znak głową, że rozumie. — Klawerja i Sewja były dotąd fortecami. Będę pracował, aby je uczynić otwartemi traktami dla całej ludzkości. Czy potrafisz się z tętn pogodzić? Helena zwraca się doń twarzą. — Czy ty nie rozumiesz, Pawle, że ja cię kocham? Twoja droga będzie moją drogą. Oboje ogarnia drżenie. On jest prawie zawstydzony, że narzucił jej swoją wolę. Idzie ku niej, chcąc ją wziąć w ramiona, ale jest pełen trwożnej obawy, właściwej pierwszej fazie miłości. Mówi szeptem: — Moja najdroższa! Oboje są zbyt nieśmiali i za bardzo w sobie zakochani, aby paść sobie od razu w objęcia. On otacza ją ramieniem, ona opiera mu rękę na ramieniu, ujmuje go za rękę i zagląda w oczy. Moment przed pierwszym pocałunkiem. Wchodzi kanclerz Hagen, Młoda para odsuwa się trochę cd siebie, ale pozostaje razem. Hagen jest zbyt taktowny, aby coś zauważyć lub cofnąć się. Oznajmia, że wszystko idzie dobrze. Paweł spogląda przez ramię na miasto takim wzrokiem, jak się patrzy na coś, co przestało już mieć olbrzymie znaczenie, ale miało je i jest jeszcze coą warte. — Co mówią w mieście? Hagen wzrusza ramionami i odpowiada: — To, co każą gazety: „Precz z michelistami! Paweł, Pokój i Pomyślność!” Paweł kiwa głową i odwraca się powoli ku księżniczce, która patrzy na niego, szczęśliwa i pogodna. Hagen, uśmiechnięty, pełen szacunku, czeka na pozwolenie wyjścia. Scena gaśnie. ROZDZIAŁ SIÓDMY (CZĘŚĆ SZÓSTA FILMU). ŚWIATOWA KONTROLA KALKOMITU. 1 BRYTYJSKI PUNKT WIDZENIA. Pokój w ministerjum spraw zagranicznych, ten sam, co poprzednio. Brytyjski minister spraw zagranicznych siedzi koło biurka z papierem w ręku. Obok niego stoi sekretarz osobisty — niski, z inteligentną twarzą. Minister niezadowolony z treści papieru, rzuca go na biurko, uderza weń ręką i zwraca się do sekretarza. — Więc ten cenny dokument jest rezultatem zbiorowego wysiłku króla Klawerji i księżniczki Sewji i prezydenta Agrawji? Sekretarz potwierdza i uzupełnia, że jest to raczej dzieło Króla Pawła, podpisane przez jego sprzymierzeńców. Minister mówi: — Wielki Boże! Raz jeszcze czyta dokument, i jego oburzenie wzrasta. — Ten chłystek, ten operetkowy królik chce nas uczyć Imperjum Brytyjskie, jak ma rozwiązać sprawę swego kalkomitu! Sekretarz przyznaje, że sytuacja może być rozpatrywana w takiem świetle. Wchodzi prezes ministrów. Minister spraw zagranicznych pokazuje mu dokument. Jego gniewne słowa latają w powietrzu. — Niech pan patrzy! Niech pan patrzy! Premjer czyta i kiwa głową. Widział już kopję. Obraca w ręku papier, aby zyskać chwilę do namysłu. — Gdyby nasi taryfowi entuzjaści pozwolili nam byli wejść w rozsądne porozumienie w sprawie kalkomitu z Ameryką, Francją, Niemcami, Rosją i resztą, niż bralibyśmy takiej lekcji od tego pana. Spojrzenie sekretarza, który jest tego samego zdania. Twarz ministra wyraża wewnętrzny komentarz: „Do wszystkich djabłów!” Rzuca się ponownie na dokument. — Frazeologja po prostu obelżywa!. Tak. Premjer zgadza się, że Król Paweł nie liczył się ze słowami. Minister mówi dalej: — To nie jest prawdziwy dokument dyplomatyczny, lecz pismo, przeznaczone do ogłoszenia. Apelacja do świata nad naszemi głowami. Premjer wzrusza ramonami. Jako wielki organizator i leader partji ma nieco inne poczucie wartości od ministra. Mówi: — Czy chcemy, czy nie, będziemy musieli przyjąć ideę kontroli światowej. Minister wybucha oburzeniem. — Pod dyktandem tego — tego kinowego króla! Sekretarz zdobywa się na akt wielkiej odwagi. Orjentuje się w tej sprawie lepiej niż obaj dygnitarze. Mówi: — Panie ministrze, pod dyktandem zdrowego rozsądku (wiata. Minister, który prawie zapomniał o jego obecności, zwraca się ku niemu, osłupiały ze zdumienia. Świat się kończy! Dygnitarze fantazjują, a sekretarzom marzą się wizje! Ministra ogarnia coś w rodzaju rozpaczy. Podnosi oczy na Herb Królewski i pęk flag. — I na co to wszystko? Co to teraz znaczy? Wstaje, odwraca się tyłem do publiczności, odwraca się ponownie i mówi z goryczą, machając drżącą ręką: — Jeżeli tak dalej pójdzie, doczekamy się dnia, że nad Imperjum Brytyjskiem będą mieli prawo kontroli… Na ekran padają straszne słowa, jedno po drugiem. Litery każdego następnego są trochę większe od poprzedniego, litery czterech ostatnich drżą coraz silniej: — Jankesi. Holendrzy. Kontynentalni mężowie stanu. Narody romańskie. Chińczycy. Hindusi. Bolszewicy. Stoi z wyciągniętą ręką. wyzywając premjera temi straszliwemi możliwościami. Ale premjer pozostaje niewzruszony. — No — ukazuje się nad jego głową — jeżeli są na tyle ludźmi… że potrafią… Twarz mu się rozjaśnia, zdradzając wrodzony optymizm. Potrząsa wskazującym palcem: — I nie zapominaj pan, że my również wejdziemy w skład ICH komisji. Ale minister posiada za mało wyobraźni, aby umieć się pocieszyć. Podejmuje ponownie deklarację Pawła: — Kiedy byłem chłopcem, uczono mnie, że Dyplomacja jest zawodem dla dżentelmanów. To pismo nadaje się do agitacji wyborczej. Premjer nie daje się znieważyć. Jest na to zbyt silny moralnie. Minister o mało mu nie rzuca papierem w twarz. Z obrazu patrzy pusta twarz człowieka, który się przeżył. Twarz ta wydłuża się (za pomocą deformujących soczewek) do niesłychanej długości i wąskości i znika. Ten sam los dzielą flagi i herb królewski. Na ekran powraca zamyślona twarz premjera. Parę estradowych gestów. Zmiana sceny: premjer przemawia z estrady do niewyraźnego audytorjum: — Panowie! Należy się spodziewać, że światowa kontrola kalkom: tu będzie początkiem większych ustępstw na rzecz jedności międzynarodowej. Pauza retoryczna. Stoi z rękami na biodrach. Stojący w głębi poplecznicy oczekują z niepokojem następnego zdania. Myśl ich ukazuje się na tle obrazu. — Więc cóż z tego? Poplecznicy nie czują się jeszcze zupełnie pewni. Przekonywujące gesty mówcy. — W interesach, w rzeczach praktycznych, w sprawach finansowych, we wszystkiem jest dzisiaj mowa o magicznem słowie zaklęcia. Ekran zatrzymuje przez chwilę ten wstęp, poczem wyskakuje wielkoliterowe zaklęcie: AMALGAMACJA Efekt gestu. — W interesach amalgamacja jest końcem zgubnej konkurencji. W polityce może oznaczać koniec wojen. Zwraca się coraz wyraźniej w stronę audytorjum filmowego. — A jeżeli światu pozostaje wybór między amalgamacją i wojną? Jedyny wybór? Potok wymowy. Nad głową mówcy unosi się napis: „Amalgamacja polityczna”. Otaczająca go dotychczas niezdecydowana publiczność zaczyna bić oklaski. Widok z okna w Nowym Jorku. Sala konferencyjna, pokazana już w części pierwszej. 2 JAK PRZYJĘTO NOWINĘ W NOWYM JORKU. Sala konferencyjna! w Nowym Jorku. Wpierw widok z okna, a potem sama sala. E., wysoki mężczyzna, stoi z nogą, opartą o krzesło, trzymając w ręku dokument, i rozmawia? D. i A. Poza tem sala pusta. — Oto zbiorowa deklaracja Klawerji, Sewji i Agrawji. Mówią nam tu bez ogródek, że ani nam, ani Brytanji nie wolno monopolizować kalkomitu. Rozkazują nam — nam rozkazują, panowie. Dobitna gestykulacja. — Rozkazują nam zorganizować światową kontrolę kalkomitową i zaprzestać patriotycznego odosobnienia. A. mówi: — Kto rozkazuje?! Dwumiesięczny monarcha, Paweł Zelinka. Ale D. protestuje i uzupełnia to, co powiedział A. Trzeba być sprawiedliwym. — Nie Zelinka, lecz zdrowy rozsądek świata. Trzej ludzie wymieniają spojrzenia. E. duma, z brodą, wspartą na ręku. — Czy to możliwe, że zdrowy rozsądek świata prześcignął nas i ominął? Przez obraz przewiewa flaga amerykańska i gaśnie. — Czy to możliwe, że myślenie kategorjami flag granic i rywalizacyj narodowych nie odpowiada już duchowi czasu? D. uderza w dokument i mówi: — Ta deklaracja pomija rządy i polityków i apeluje bezpośrednio do narodów. Setki tysięcy ludzi są tego samego zdania, co Król Paweł. Wysoki mężczyzna pyta: — Czy jesteśmy bliżej Państwa Światowego, niż odważylibyśmy się marzyć? I mówi dalej spokojnie pod ogniem wzroku kolegów: — Panowie, ja powitam tę wielką przemianę calem sercem. Uśmiecha się do zdziwionych twarzy. — Tak, panowie. Brytyjski Prezes Ministrów powiedział wczoraj: AMALGAMACJA! Dlaczego nie? Wchodzą dwaj nowi potentanci przemysłowo–finansowi i zatrzymują się, słuchając. Za nimi ukazuje się Zły Człowiek i słucha ze zdumieniem, pełnem obrazy. E. mówi dalej: — Światowym walkom może położyć koniec tylko światowa kontrola. Taki jest glos zdrowego rozsądku. Zaczyna się rozwodzić. — Nie tylko kalkomit — ukazuje się na ekranie. Jeden z przybyłych robi zarzut, na który E. odpowiada: — Nie, panie. Nie rezygnujemy z naszych swobód narodowych, lecz rozszerzamy je. Nie trzeba zapominać, że jeżeli inne narody będą miały glos w sprawach naszego przemysłu metalurgicznego, to nam będzie przysługiwało to samo prawo w stosunku do nich. Protest Złego Człowieka. E. odpowiada: — Nie potrzeba przedstawicieli narodowych. Po co? W jakim celu? Potrzeba przede wszystkiem ludzi z mózgami — gdziekolwiekby się urodzili. D. ma natchnienie. Uderza E, po ramieniu dla zwrócenia jego uwagi. — Takich, jak Król Paweł. E. potwierdza wyrazem twarzy. — Nie chcemy działaczy międzynarodowych; to nie jest gra między narodami. Chcemy działaczy światowych — światowych Ogólna zgoda, z wyłączeniem Złego Człowieka. Obraz niknie 3 PAWEŁ SPOGLĄDA W PRZYSZŁOŚĆ. Słoneczne popołudnie. Królewska para klaweryjska i ka.nclerz Hagen w ogrodzie pałacowym w Kla—wopolis. „Wgłębi sylwetka sekretarza. Za chwilę ma się zjawić prezydent Agrawji, oznajmiony przez urzędnika dworu. W tej scenie niema mundurów, tylko służba pałacowa ubrana jest jak zwykle w rodzaj liberji, wzorowanej na klaweryjskich strojach narodowych. „Wchodzi Himbesket, wielki i wymowny nawet w ruchu. Składa ukłon, całuje królowę w rękę i po chwili wahania — brak mu znajomości etykiety — podaje rękę Pawłowi. Następnie wygłasza krótką przemowę. — Przeżywamy wielki? chwile — cały świat przeżywa wielkie chwile. Europa cieszy się, Najjaśniejszy Panie, że Wasza Królewska Mość należysz do Komisji kalkomitowej. Paweł, trochę skrępowany komplementami, które Helena przyjmuje z łaskawym wdziękiem, zaszczepionym przez wychowanie. Himbesket mówi dalej: — Cieszę się niezmiernie, że dzięki Wasze) Królewskiej Mości będę mógł poznać wielkiego człowieka, dr. Hartinga. Zwraca się do imaginacyjnego audytorjum, zawsze bliskiego jego myślom. — Kto sobie lepiej zasłużył na Pokojową Nagrodę Nobla jak dr. Harting? Czy jest taki człowiek? Nie! Bierze się pod boki i mówi z wyrazem głębokiego namysłu: — Wielka to chwila w historji świata — w historji ludzkości. Przybiera pozę uniesionego tematem mówcy i zaczyna wyjaśniać szczegółowo sytuację: — Jeżeli możliwa jest światowa kontrola przemysłu metalurgicznego. Możliwa jest również światowa kontrola środków przewozowych i opłat przewozowych żywności wszelkiego rodzaju surowców emigracji / kolonizacji. Powtarza te słowa, jak gdyby sam dokonał wielkiego odkrycia — rozpromieniony i przejęty. Wchodzi młody oficer, salutując i coś mówi. Wchodzą jeszcze dwaj oficerowie. Himbesket cofa się na prawą stronę sceny, i uwaga wszystkich obecnych skierowuje się w lewo, skąd nadchodzi dr. Harting z córką. Wchodzą. Dr. Harting wygląda na znużonego i wspiera się na ramieniu córki. Na widok Pawła ożywia się i wyciąga do niego obie ręce. Małgorzata i Helena, które wiedzą o sobie to, co najważniejsze, mierzą się nawzajem wzrokiem z intensywnem zaciekawieniem. Wynik tych oględzin jest zadowalający. Helena wyciąga impulsywnie ręce. całują się i stają obok siebie. Na przodzie sceny dr. Harting mówi do Pawła1 — Nie ma jeszcze roku, jak wygłosiłem odczyt o niebezpieczeństwie kwestji kalkomitowej. I Wasza Królewska Mość rozproszyłeś to niebezpieczeństwo. Paweł staje się znów obiecującym młodym człowiekiem z amerykańskiego przemysłowego miasta. Mówi: — Zdrowy rozsądek, panie doktorze, i pańska nauka. Podchodzi Himbesket, uważając, że wypada mu coś dodać: — Zdrowy rozsądek, Najjaśniejszy Panie i odwaga. Wielka to dla mnie chwila. Wskazuje szerokim gestem ręki na pałac i na ogród. — Tu, Najjaśniejszy Panie, w tem małem mieście podłożyliśmy podwalmy pod gmach Pokoju Świata. Powtarza swe poprzednie powiedzenie i słowa wyskakują na ekranie jedno po drugiem: — Jeżeli możliwa jest wspólna kontrola światowego przemysłu metalurgicznego, możliwa jest również kontrola środków przewożonych i opłat przewozowych, żywności wszelkiego rodzaju surowców kwestji ludnościowej i emigracji. Twarz starego uczonego rozjaśnia się. Chcąc zwrócić na chwilę uwagę Himbesketa, potrząsa chudym palcem i mówi: — A przedewszystkiem kontrola polityków nacjonalistycznych. I dodaje: — I odjęcie niebezpiecznego znaczenia flagom i emblematom. Gest ręki. Wypływa wielka, wspaniała chorągiew z lampartem i zasłania cały obraz. Na drugi gest ręki starego proroka zwierzę zaczyna maleć i zamienia się w końcu w groteskową podpórkę lampki elektrycznej w rogu balustrady. Pauza, poczem obraz ześrodkowuje się na lampie, za którą pokazuje się tapeta i kawałek tkaniny z pomysłowym motywem lamparta w rysunku i wreszcie komiczna zabawka dziecinna, lampart na kółkach, który wytacza się zabawnie poza obręb ekranu. Scena: krużganek pałacowy z widokiem na Klawopolis. Obecne cztery osoby. Himbesket odszedł. Paweł siedzi po studencku na parapecie, Harting stoi obok niego, trochę na pierwszym planie. Grupa po prawej stronie. — Po lewej — kobiety. Królowa Helena stoi, oparta plecami o parapet, i spogląda z pod oka. na Pawła poważnie i serdecznie. Małgorzata w cieniu, zwrócona plecami do widzów, przechyla się przez parapet, patrząc na panoramę miasta, i tylko od czasu do czasu zwraca oczy to na Pawła, to na Helenę stosownie do biegu myśli. Paweł patrzy przez chwilę na miasto i na góry, poczem zwraca się,do Hartinga: — Więc pan profesor sądzi, że nasza kontrola kalkomitowa urośnie z czasem w ogólnoświatowy dyrektorjat ekonomiczny? Stary Harting odpowiada: — Albo tak, albo nie osiągnie celu. Nie można kontrolować przemysłu metalurgicznego świata bez jednoczesnej kontroli paliwa. Nie można kontrolować paliwa, nie kontrolując środków przewozowych. Nie można kontrolować środków przewozowych, nie kontrolując żywności. Nie można kontrolować środków żywnościowych, nie biorąc pod uwagę kwestji zaludnienia. Paweł przyznaje mu rację. Oczy jego wyrażają zamyślenie o dalekich rzeczach. — Naturalnie — mówi — to już nie będzie naszem dziełem. Uczony odpowiada: — Wasza Królewska Mość mogłeś nas zawieść. Paweł pomija te słowa milczeniem. Rozprawia o absorbującej go myśli tonem inteligentnego studenta, rozmawiającego z profesorem. — Niczegobyśmy nie dokazali, gdyby nie potęgująca się świadomość świata. Pod nim ukazuje się poważna, gigantyczna wizja Człowieka Twórcy, pierwowzoru Pawła, stanowiąca olbrzymie powiększenie jego samego. Paweł mówi: — Jesteśmy cząsteczkami, od których zaczęła się krystalizacja. Stary człowiek uśmiecha się i uderza go czule po ramieniu, mówiąc: — Zdrowa, rozumna cząsteczka! Wizja znika na chwilę. Twarze Heleny i Małgorzaty wyrażają potwierdzenie słów uczonego. Paweł przenosi z powrotem wzrok na góry i na niebo. Gigantyczna wizja Człowieka Twórcy wyłania się ponownie, większa niż poprzednio, w takiej samej siedzącej pozie, jak Paweł. W miarę, jak rośnie, cztery postacie bohaterów maleją. — Usunięcie wojny jest dopiero początkiem. Pokój Świata oznacza Twórczość i tylko Twórczość. Oznacza Naukę, Wysiłek Twórczy i Potęgę. Obraz: ogromny aparat elektryczny, koło którego krząta się człowiek, podobny do Pawła — w ciemnych szkłach na, oczach. Biały żar w maszynie. Towarzysz zbiera jakąś— roztapiającą się substancję. Zjawia się grupa studentów — wśród nich młody wieśniak, syn wdowy z części trzeciej — i przygląda się działaniu maszyny. Wieśniak zadaje pytanie. Demonstrator objaśnia. — Te nowe aliaże pozwolą nam zbudować ciche samoloty, dziesięć. razy potężniejsze — (przy tej same) wadze) — od ryczących aparatów, jakich używamy dzisiaj. Obraz: pole pszenicy na farmie doświadczalnej. Człowiek w rodzaju Człowieka Twórcy pokazuje pole dwóm studentom — jednym z nich jest znów syn wdowy. — Tu — mówi Człowiek Twórca — otrzymujemy większy zbiór z połowy akra niż poprzednio z mili kwadratowej przy pięćdziesiąt razy większym nakładzie pracy. Resztę naszych farm możemy obrócić na ogrody i place zabaw. Obraz: człowiek, podobny do Człowieka Twórcy, zajęty w laboratorjum biologicznem. Biały overall, gumowe rękawice. (Za nim zjawiają się inni). Podnosi pod światło probówkę i przygotowuje kroplę płynu do mikroskopowego badania. Obraz: — stara wdowa przed chatą tak, jak w części trzeciej. Niewidomy syn wygrzewa się na słońcu. Nadchodzi drugi, młodszy, z radosną nowiną. — Matko, dostałem świadectwo ukończenia kursu, elektrotechnika. Teraz już nie będziesz potrzebowała pracować. Kobieta nie dowierza własnym uszom. On mówi dalej: — Nie będziesz potrzebowała pracować. Sprowadzimy tu prąd elektryczny, który cię wyręczy. Będziesz miała ciepło i jasno. Będziesz sobie wypoczywać i zapomnisz, co to głód. Stara kobieta zwraca oczy na starszego syna i potrząsa boleśnie głową. — Za późno — mówi — Za późno. Ale duch nadziei nie daje się zniechęcić. — Nawet dla niego jest nadzieja — teraz kiedy panuje pokój i ludzie mogą poświęcać wszystkie starania realnym zagadnieniom życia. Obraz: — poważny uczony, podobny do Człowieka Twórcy, siedzi koło kaleki i bada jego oczy za pomocą jakiegoś instrumentu. Stara kobieta stoi i czeka, czysta i dobrze ubrana, bez goryczy na twarzy. Lekarz zwraca się do niej uspokajająco. Ona składa w uniesieniu ręce i powtarza jego słowa: — Jest nadzieja, że uda mu się przywrócić i wzrok, i rozum. Na ekran powracają twarze Pawła i dr. Hartinga. Obaj patrzą w daleką perspektywę. — Życie oczyszczone, nasycone szczęściem i nadzieją i coraz potężniejsze. Widok całego krużganku, poczem powiększony obraz Małgorzaty, przypatrującej się Helenie i Pawłowi. I znów powraca Paweł jako ośrodek obrazu. Na dworze noc. Młody monarcha wskazuje na gwiazdy. Obraz: — wnętrze ogromnego obserwatorium astronomicznego. Następnie wizja gwiaździstego nieba, taka, jaką się widuje na fotografjach, przecięta sylwetką aeroplanu. Gwiazdy gasną. W dole ukazuje się początkowo niejasny, a potem coraz wyraźniejszy widok ogromnego miasta, w rodzaju Londynu czy Paryża — las gmachów, wstęga wijącej się rzeki. Aeroplan z pilotem i pasażerem przesuwa się na środek obrazu. Pilotem jest Paweł, pasażerką — Helena, która stoi za pilotem, patrząc wdał nad jego głową. Samolot płynie prosto na widzów. Młoda para przedstawia Człowieka Twórcę i Kobietę Pomocnicę–Opiekunkę. Muzyka wzmaga się do najwyższego stopnia. 4 EFEKT KOŃCOWY. Ogromna, wspaniała pod względem architektonicznym klatka schodowa, prowadząca z pałacu na podwórzec. (Ważną jest rzeczą dla filmu, aby kończył się piękną, zupełnie nową sceną). Na dole czeka samochód. Na schodach ukazuje się Helena w towarzystwie Małgorzaty i Hartinga. Ramię Heleny otacza kibić Małgorzaty. Chwila rozstania z gośćmi. Obraz przesuwa się na szczyt schodów. Stary Harting zaczyna schodzić i zatrzymuje się. Gdzież się podziało wspierające ramię córki? Ale Małgorzata nie pożegnała się jeszcze z Heleną. Młode kobiety patrzą na siebie chwilę, poczem ściskają się gorąco. Są w stosunku do siebie zazdrosne i jednocześnie szlachetne. Stary Harting, który stoi trochę niżej, nie czuje się zbyt pewnie na nogach. — Do djabła z temi schodami — mówi gniewnie. Małgorzata uwalnia się z objęć Heleny i śpieszy mu z pomocą. Helena stoi na najwyższym stopniu, patrzy wdół. Jest głęboko wzruszona, i wzruszenie to przybiera formę miłości do Małgorzaty. Małgorzata pomaga ojcu zejść po schodach. Stary uczony, mając ją u boku, czuje się bezpiecznie jak zwykle. Z ust jego padają urywane słowa: — Flagi nikną. Wyłączności narodowościowe rozpływają się w morzu ludzkości. Ale Królowie świata będą światu potrzebni w dalszym ciągu. Helena patrzy serdecznie na Małgorzatę. Stary z córką są już blisko samochodu. Uczony powtarza; — Królowie bez koron: Nie potrzeba korony, aby poznać króla. Małgorzata me słucha. Spogląda z rozjaśnioną twarzą na Helenę. Obraz Heleny w trzech czwartych postaci, z oczami, patrzącemi w dół. Słaby uśmiech na twarzy. Ramiona jej otwierają się szeroko, jakby chcąc przycisnąć do serca Małgorzatę, poczem opadają. Widok całej klatki schodowej. Helena stoi w górze, Małgorzata patrzy na nią z dołu, podtrzymując ojca. Trwa to chwilę, i obraz niknie. Muzyka milknie. Napis: KONIEC temi samemi prostemi czcionkami, co w tytule. ROZDZIAŁ KOŃCOWY TRUDNOŚCI W KWESTJI WYŚWIETLENIA FILMU. Teraz dopiero przychodzi kolej na ewentualne oklaski dla autora i twórców filmu. Na ekran wyskakują nazwiska — autora scenariusza, reżyserów i kompozytora i oznajmienie, że Brytyjska Cenzura Filmowa obraz przepuściła. Przedstawienie skończonte. Na widowni zapalają się światła, i jeżeli znajdujemy się w Brytanji, orkiestra przygrywa patrjotyczną melodję. Publiczność śpieszy tłumnie ku wyjściom… Takie jest zatem moje wyobrażenie, jaki powinien być popularny film przyszłości. Dostarczyłem reżyserowi i komopozytorowi materjału na piękny i możliwy, choć trochę trudny do zrealizowania film, i wykazałem, że trudne i złożone zagadnienie da się na ekranie pokazać daleko skuteczniej niż w jakikolwiek inny sposób. W żadnej innej formie nic dałoby się dowieść tak jasno i przejrzyście, że Pokój Swiata jest do osiągnięcia tylko na drodze ustanowienia światowych kontroli wspólnych dziedzin działalności ludzkiej i że jedynym skutecznym środkiem przeciwko wojnie jest otwarta opozycja i walka z symbolami i wierzeniami, podtrzymującemi ducha zbytnich wyłączności narodowościowych. Sądzę, że wszystkie audytorja świata zainteresowałyby się intensywnie takim filmem, jak ten, i powróciły do domów z oczami, zwróconemi na nowe, głębsze horyzonty myślowe. Z drugiej strony, wiem, że wielu ludziom nie podoba się teza mego filmu i że uznają wyświetlenie go za niewskazane i niepożądane. Smutna to rzecz, ale tego rodzaju opozycja ma wagę w oczach kierowników wytwórni filmowych. Uważają oni, że mój brak poszanowania dla flag narodowych może wywołać oburzenie i że scena zastrzelenia Michała jak wściekłego psa ma charakter wysoce prowokacyjny. Chociaż, dalibóg, nie rozumiem, dlaczego ci, którzy wojują mieczem, nie mieliby ginąć od miecza, jeżeli to jest w danym razie najprostszy i najwygodniejszy sposób pozbycia się ich ze sceny. Tylko pedant może utrzymywać, że w dążeniu do zniesienia wojny nie można zabijać ani używać siły. Stosujemy te środki dla zapobiegania morderstwom detalicznym, a cóż dopiero mówić o ryczałtowych mordach — wojnie. Dalej niektórzy moi połowiczni zwolennicy woleliby, żeby moja wizja wojny miała więcej charakter walki, a mniej rzezi, a to w tym celu, żeby publiczność mogła brać strony i oklaskiwać. Ale wszak faktem jest, że wojna współczesna ma prawie wyłącznie charakter rzezi, i fakt ten trzeba przywieść przed oczy całego świata. Idea, że wojna jest w, dalszym ciągu polem do popisów waleczności, w których zwyciężają najodważniejsi, to fałsz, który zatruwa nasze umysły i każe nam znosić wszelkie ciężary, związane z utrzymaniem armji i marynarki. Prawdę mówiąc, armje i floty nie są już instrumentami walki, lecz instrumentami gwałtownego zniszczenia. Spotkawszy się z aparatem potężniejszym, albo zakopują się w ziemię, albo „dają drapaka”. W czasie ostatniej wielkiej wojny było zdumiewająco mało „walk”. Walczono przeważnie sposobami, prawie tak „szlachetnemi”, jak podpalania i włamania. Zarzuca się dalej memu filmowi, że ludzie nie są jeszcze dostatecznie otrzaskani z ideą Państwa Światowego. Ale właśnie w tym celu go opracowałem. W historji myśli ludzkiej są fazy — i obecnie przeżywamy jedną z takich faz — kiedy ludzkość jakby zawzięła się nie widzieć rzeczy, które są wypisane na niebie. Zastąpienie łatanego ustroju niezależnych, udzielnych rządów, fuszerujących ludzkie sprawy, przez system kontroli światowych leży absolutnie w zakresie ludzkich możliwości. Wszak to prosta konieczność. Niewątpliwie ciężkoby przyszło ułożyć plan takiej kontroli, ale czyż nie tak samo albo więcej skomplikowane są zagadki fizyki i biologji, przez które przedziera się z taką pewnością siebie nauka współczesna? Ogrom zadania nie przerazi myśli ludzkiej, przywykłej do bezmiarów. Zadanie to dokona się na drodze konsekwentnych, inteligentnych usiłowań. Krzykami i „kawałami” nie osiągniemy lepszej przyszłości. Żądany wysiłek nie może być dużo większy niż cuda dyscypliny j akcji zbiorowej, niezbędnej do rozniecenia na naszej planecie pożaru nowej wielkiej wojny. Tyle tylko, że rozliczne, rozbieżne dążenia zleją się w Jedno. Najgorszą stroną problematu jest to, że po stronie wojny wytworzył się od wieków pewien typ leniwego myślenia, ukrywającego się pod maską poszano—warna dla tradycji, zdrowego konserwatyzmu, przyjmowania rzeczy tak, jak są, i nieufność do „mrzonek” rewolucyjnych. Masy ludzi żywią mniej lub więcej silne przekonanie, że bez względu na wszelkie katastrofy system obecny (innego me pojmują) wyjdzie zwycięsko z najgorszych prób. Tak ich nauczono. Czują, że nie potrafiliby już przyjąć nowego światopoglądu. Oklaskują swego klaweryjskiego lamparta, wpadają w ekstazę na dźwięk tonów hymnu narodowego i łudzą się optymistycznie, że w razie czego uda im się uniknąć gazu i płomieni. Świat bez wojny wydaje im się jakiemś dziwnem wyniosłem miejscem, gdzie nie umieliby się zachować ze względu na braki wychowania. Tak, że ogólnie biorąc, opierają się i spodziewają, że coś się zmieni na lepsze, podczas gdy w rzeczywistości niebezpieczeństwo rośnie z dnia na dzień. Mam tu na myśli nie szerokie masy, których poglądy i chcenia są narzucone i wmówione z góry, a te sfery, które potrafią myśleć jako tako samodzielnie i które mogłyby wywierać wpływ na bieg spraw publicznych. Prawda o wojnie jest tym ludziom znana lub prawie znana, rozwiązanie narzuca się samo przez się, żeby tylko zechcieli się nad niem zastanowić. Ale cóż, jak dotąd, opierają się tego rodzaju propagandzie ze wszystkich sił. Nowe idee wprawiają ich w stan oszołomienia, i boją się podzielić się niemi z tłumem. I w tem leży tragikomedja poważnego pisarza, szerzącego zbawienne pojęcia. Uważa go się za opętanego proroka, za dzikiego wizjonera. Tak go nazywają nawet ci, którzy w duszy przyznają mu słuszność. Ale kiedy przyjdzie dzień, że jego wizja przeobrazi się w realną prawdę, jego słowa staną się komunałami. Każdy będzie wiedział o tem odkryciu, i niewielu zda sobie sprawę, że to było w ogóle odkrycie. Tak samo, jak dzisiaj z pośród tłumów, zwiedzających piękne zamki nad Loarą, niewiele tylko osób uświadamia sobie całą grozę średniowiecza, kiedy to powierzchownie życie płynęło wartkim, wesołym prądem, a pod spodem kryły się ciemnice, izby tortur i świeżo pomordowane ciała, ukryte w odległości stu stóp od sal bankietowych. Życie piętnastego stulecia przeszło już poza dosiąg rozumienia współczesnej ludzkości. Przyjdzie dzień — i dzień ten nie jest daleki — że nasz wojenny sposób myślenia wyda się wyobraźni ludzkiej tak samo niepojęty. Paweł Zelinka straci wtedy nimb heroizmu, a stanie się wcieleniem brutalnego rozsądku, odrzucającego kolekcję malowniczych starożytności. Ale obecnie pod rządami tychże starożytności, wątpię, czy uda mi się zrealizować mój film o nim, a nawet jeżeli się uda, to czy moja idea spotka się z jakiem takiem uznaniem? Może nawet cenzor zawaha się, czy nie przemycam jakiej niebezpiecznej „polityki”. Ale dzięki Niebu! — na razie jeszcze można wydawać książki. Tylko, na nieszczęście, najwyżej jeden na tysiąc z tych, którzy poszliby z ochotą zobaczyć moje dzieło na ekranie, weźmie je do ręki jako książkę.