Kornelia Dobkiewiczowa WĘŻOWA KRÓLEWNA Baśnie Kornelia Dobkiewiczowa Wężowa królewna Baśnie i opowieści ze Śląska Wydanie II poszerzone i uzupełnione WYDAWNICTWO „ŚLĄSK" KATOWICE 1969 Opracowanie graficzne Andrzej Czeczot Redaktor: Czesław Slez&k Redaktor techniczny: Maria Dziubowa Korektor: Bronisława Gębska Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwp „Śląsk" © Katowice 1969 Wydanie IX. Nakład 30 000 egz. Ark. wyd. 10,4. Ark. druk. 15,666. Format 206 X 194 mm. Papier masz. gł. IV kl. 61 X 86, 70 g/Klucze. Oddano do składania 26. 7. 68. Podpisano do druku 13. 2. 69. Druk ukończono 25. 2. 69. Symbol 31455/L. Cena zł 25.—. Druk: Prasowe Zakłady Graficzne RSW „ Prasa" Katowice, 3235/68 — O-5 Jak baba Szczotlicha na zmówinach tańcowała Śląska baśń górnicza W Kokocińcu nad Żabią Strugą, w bogatej zagrodzie mieszkała dawnymi laty baba Szczotlicha. Daremnie by szukać po świecie drugiej takiej jak ona zrzędziochy i kłótnicy. Nikomu we wsi nie dała spokoju. To wadziła się ze swoją sąsiadką o pstrego kogucika, że po jej polu kokoszę wodzi i z owsa ziarna otrząsa. Pół worka za to odsypać sobie kazała jesienią po młócce. To gniewały ją pieski sąsiedzkie, że nadto szczekają i budzą po nocy. Księże pszczoły od lip swoich kazała słudze odganiać, bo zbyt głośno brzęczały i zbierały słodycz z kwiatów bez jej pozwolenia. A kuma swojego przezywała okrutnie za to, że w jego kuźni młoty za głośno stukały i konie rżały zbyt blisko jej domu, przez co do drzemki za dnia ułożyć się nigdy nie mogła. Krzyczała na kowala ze swojego ganku, aż wystraszone wróble zrywały się z wiśni w jej sadzie i odlatywały do brzozowego lasku, który wyrastał na zakolu drogi wiodącej z Kokocińca ku „Hiłdegardzie". Była to kopalnia, którą zbudować kazał niemiecki graf, by urabianiem węgla i tak już wielką majętność swoją pomnożyć. Zwyczajem też owych czasów nazwał kopalnię imieniem swej pięknej małżonki. W Kokocińcu nie brakło ludzi ubogich, którzy mieli ziemi zbyt skąpo, i takich przyjmować kazał graf do „Hildegardy" za robotników. Pozyskał sobie rębaczy zdolnych, wozaków i ładowaczy, którym robota paliła się w ręku. Cóż, kiedy za swoją pracę otrzymywali miedziaki same, podczas kiedy dukaty złote strumieniem ciekły do pańskiej kieszeni. Biedna, starka szczerbata, raz po raz zjeżdżała w gościnę do Kokocińca swoją kulawą bryczką. Przemóc górników jednak nie poradziła. A kiedy tylko szczodrze sypało węgla na dole i cięższe kieski trafiały do spracowanych rąk po wypłacie, wesoło się bawiono w Kokocińcu. Po domach gotowały niewiasty żur na króliku i słoniną krasiły kluski, w gospodzie „Pod Dzwonem" pieniło się złociste piwo w kuflach i muzykanci stroili instrumenty do niedzielnego hulania. Młodzi górnicy zaś porywali do trojaczka i obracanego Maryjanki i Rozale, dziewczyny podobne do kwiatów. Najpiękniejsza ze wszystkich była w Kokocińcu Martusia kowalówna. Oczy miała podobne barwą do fiołków, jasne włosy upinała nad czołem w koronę. A jednakowo nadobna była i zręczna w tańcu, jak przy robocie. Wszyscy chłopcy radzi by choć przez chwilę na kowalównę popatrzeć. Dziewczyna jednak dostrzegała tylko jednego młodzieńca — Franka Pazdrulę. Bywało, że rozmawiała z nim koło studni albo pod wierzbą przy moście. I chyba za sprawą wszędobylskich wróbli, które ćwierkając na drzewach roznosiły po Kokocińcu wszystkie nowiny, doszło do uszu baby Szczotlichy, że kowalówna często z Pazdrulą przebywa, że jemu sprzyja. Martusia była jedyną żywą istotą, która się przypodobać umiała Szczo-tlisze, Franek zaś tym, który był babie swarliwej najbardziej niemiły. Pozostawał od dawna sierotą, najuboższy z górników nie miał i skrawka własnego pola. Jeszcze chłopcem będąc nieletnim zaczął w kopalni pracować i chleba po ludziach nie wypraszał. Małego sierotę — jak powiadano — zabrać chciała do siebie Szczotli-cha, do pasania maciory. „Zje tyle, co wróbel — myślała — odrobi tyle, 6 co koń". Franek jednakże paść maciory nie zechciał, wolał sortować wągiel na „Hildegardzie". — Jaki hardy, popatrzcie! — krzyczała na chłopca ze swego ganku Szczotlicha. — Już mu i moja maciora nie pachnie! Ale poczekaj, dam ja ci pieprzu, huncfocie!... Frankowa chata stała tuż za ogrodem Szezotlichy, nietrudno więc było swarliwej babie dokuczać chłopcu. Z ludzką pomocą dorósł sierota, został rębaczem na „Hildegardzie". Żelazny kilof i laskę górniczą nosił z sobą, a w torbie skórzanej chleb i cebulę. Kiedy powracał do domu z roboty, śpiewał po drodze wesoło: A ja ci powiadam, Pokochaj górnika, A ja ci powiadam, Pokochaj go!... Bo nasi górnicy To szumni panicy, A ja ci powiadam, Pokochaj go!... Zmierzła wydała się babie ta piosenka. Trzaskała drzwiami, gdy Franek przechodził koło jej domu. Ale ku swej największej zgryzocie razu pewnego posłyszała, że i Martusia kowalówna śpiewa podobnie: Bo nasi górnicy, To szumni panicy, A mój najmilejszy Ze wszystkich najlepszy ... — Dam ja ci najmilejszego! — wrzasnęła do dziewczyny rozgniewana baba. — Myślisz, sikorko, że nie wiem, o kim te śpiewanki? Niedoczeka-nie twoje, łapiworka Pazdrulę za męża brać! — i pogroziła Martusi kosturem. W wielkiej dziupli wierzbowej obudził się tymczasem diabeł Pieczydło i ciekawie wyjrzał na świat. Zobaczył babę z kosturem w ręku, w czepcu przekrzywionym na prawe ucho od gniewnego potrząsania głową. — Dam ja tobie górnika-oszkubka! — krzyczała baba. — Do samego grafa pójdę, by tego- małpierza przegonił z „Hildegardy"! Pieczydło ciekawie nastawił kosmatego ucha, a kiedy z ust Szczotlichy padały wciąż nowe wyzwiska, już nie tylko pod adresem Franka Paz-druli, ale całego górniczego stanu, umyślił złą babę przykładnie ukarać. Miał bowiem Pieczydło górniczy stan w wielkim poszanowaniu. Nieraz przecież słyszał od swoich kamratów, że górnik i od samego diabła bywa mądrzejszy. Przyszła jesień. Martusia co dzień ukradkiem wyglądała na drogę sponad kwitnących fuksji w ojcowych oknach, by choć z daleka zobaczyć Franka. Kowal zabronił jej wychodzić z domu i rozmawiać z Pazdrulą, bo Szczotlicha, zaprzestawszy naraz kłótni, upewniła go, że dla dziewczyny znajdzie bogatszego a możniejszego małżonka, i to wcale nie w Koko-cińcu, lecz w mieście. — A już kiedy do wesela przyjdzie — gadała częstując kowala krup-niokami w swej kuchni — to wywianuję Martusię jako tę szlachciankę, bom przecie wasza krewna. Połakomił się kowal na te obietnice i dyscypliną rzemienną dziewczynie przygroził, by raz na zawsze wyrzuciła Franka Pazdrulę ze swego serca i z pamięci. Płakała Martusia za Frankiem, trapiła się biedna, ale wciąż, wbrew ojcowym zakazom, nie mogła serca swego oderwać od chłopca. Coraz też pilniej wypatrywała go na drodze. W jakiś czas potem Martusia spostrzegła, że Franek nie wraca z kopalni sam. Towarzyszył mu bowiem starszy mąż o wspaniałej postawie, dostatnio odziany. Twarz miał ciemną i oczy osobliwie błyszczące, kłobuk nosił wysoki na głowie cudzoziemskim widocznie zwyczajem, buty także miał w kształcie zupełnie odmienne niż górnicy w Kokocińcu, do tego , I y fajkę wielką, z drzewa wiśniowego, a palił w niej jakiś bardzo wonny tytoń. Rychło wiejscy klachacze, dla których dostęp wszędzie bywa otwarty, przynieśli do kuźni wiadomość, że u Franka, Pazdruli w chacie mieszka cudzoziemiec, nadsztygar, który z rozkazu samego grafa przybył z krajów dalekich, by w kopalni wszystko lepiej urządzić od nowa. I robotę zna, jak nikt między górnikami, i szczodry jak żaden, — Nie poznalibyście, .kumie, Frankowej chaty! — mówili. — Cieślów przysłał nadsztygar i pieniędzy nie skąpił. Jaka sień! Jakie izby! Co tam pierzyn! Poduszek... A wesoło obaj żyją, ho ho! Ten nadsztygar przywiózł sobie flet niemiecki z samej Norymbergi i poradzi na nim grać jeszcze piąkniej niż organista na organacYi. Coraz też częściej zwracała ku odnowionej chacie swe bure oczki baba Szczotlicha i obyczaje na podziwienie wszystkich zupełnie zmieniła. Zaprzestała pomstować na Franka Pazdrulę, świni swej nie puszczała do jego ziemniaków, śmieci nie sypała mu pod próg. Dziwiła się bardzo takiej odmianie Martusia kowalówna i coraz ciekawiej nasłuchiwała wieści, które znosili do kuźni klachacze z całego Kokocińca. Z pierwszym śniegiem spadły na wioskę jeszcze ciekawsze nowiny. Dźwięki fletu słyszeć się teraz dawały już nie tylko z Frankowej chaty, ale i z wybielonych odświętnie izb samej baby Szczotlichy. Rozmiłowała się baba do niepamięci w cudzoziemcu nadsztygarze i za małżonka go pojąć umyśliła. Nie czekając oświadczyn z jego strony, bo do władania nad wszystkimi nawykła, powiedziała Szczotlicha cudzoziemcowi o swoich względem niego zamiarach, kiedy pewnego wieczora siedzieli przy piernikach i wi- 10 Nadsztygar schylił głowę i rzekł mocno wzruszony: — Szczęście to wielkie dla mnie zostać mężem gospodyni tak skrzat- nej i pani tak urodziwej, jako wy jesteście, Szczotlicho. .. Jedną wszelako w tym wszystkim dostrzegam przeszkodę! — Jakąże? — wykrzyknęła Szczotlicha tak żywo, że się jej czepiec przesunął na prawe ucho. — Oto widzę — powiedział nadsztygar, a oczy błysnęły mu osobliwie — że towarzysz serdeczny mój, który mnie przyjął do swego domu, ma strapienie i w ciężkiej żałości pozostaje ... Ojciec dziewczyny, którą miłuje, nie chce widzieć go zięciem. — Hm... — zamruczała Szczotlicha zmieszana. — Póki zaś srogie zakazy nie zostaną cofnięte wobec druha mojego — mówił poważnie cudzoziemiec — nie przystoi i mnie być szczęśliwym. — Jeśli tak... — powiedziała Szczotlicha, przesuwając swój czepiec z prawego ucha na czubek głowy, znajdę radę ... — A wtedy „Pod Dzwonem" dla dwóch par odprawimy zmówiny... — Tu cudzoziemiec skłonił się gospodyni i wyszedł z jej domu. Uradowana baba nie zdziwiła się nawet, że choć siedział razem z nią przy stole cały wieczór, nie zdjął z głowy kłobuka. * * -dr W gospodzie „Pod Dzwonem" grały skrzypki i dudy. Wielki stół przesunięto ku ścianie, by ochoczym tancerzom jak najwięcej miejsca zostało dla zabawy. — Hej, zmówiny, zmówiny! — wołał kowal. — Wasze zdrowie, kumo! Szczotlicha, najstrojniej ze wszystkich odziana, odrzuciła na ławę drogą chustę turecką i niecierpliwie skubała brzeg zapaśnicy z brokatu. Pilno jej było do tańca, jak żadnej. W końcu stołu wśród dziewcząt i kamratów-górników siedział Franek Pazdrula, przy nim zaś uśmiechnięta, do stokroci podobna, w białych szatkach Martusia. — Chodzonego! — zawołał cudzoziemiec nadsztygar do kapeli i, pięk- 11 nie sią swej narzeczonej kłaniając, stanął z nią do tańca w pierwszej parze. Brzmiała muzyka i salę gospody okrążył korowód taneczny trzy razy, kiedy baba Szczotlicha ze zdumieniem i gniewem spostrzegła, że jej przyszły małżonek nie zdejmuje przed nią w tańcu kłobuka, choć przecież w chodzonym tak czynić należy. Zmarszczyła gęste brwi nad burymi oczkami i ukosem spojrzała na cudzoziemca. — Przecie ukłoń się, chłopie, jak przystoi... — szepnęła. Narzeczony pochylił się ku niej, błysnął dziwnie oczami, a spod wąsów jego buchnęła gorącość. — To od wina... — pomyślała Szczotlicha, a głośno rzekła. — Zdejmij kłobuk, bo przecie mi uchybiasz, cudzoziemcze, i na śmiech mnie podajesz ... Narzeczony znów tylko błysnął okiem w jej stronę, jakby słów tych nie słysząc. — „Jeśli teraz jest hardy, choć dopiero zmówiny, jakim będzie małżonkiem?" — pomyślała Szczotlicha, a nabrawszy rozmachu z całej siły trzepnęła cudzoziemca po czapce i zrzuciła ją na podłogę. W tejże chwili wrzasnęła, a w ślad za nią krzyknęli przerażeni ta-necznicy i jak stado wróbli rozpierzchli się po kątach sali. Na głowie bowiem cudzoziemca dostrzegli parę diabelskich rogów. — Diabeł! To przecież diabeł! — wołała Szczotlicha. — Diabeł... — rzekł na to ze śmiechem cudzoziemiec i ukłonił się babie w pas — ale twój narzeczony, któregoś pani sama sobie wybrała ... Słowo mi dałaś, dokończmyż naszego taneczka. Muzykantom wypadły z rąk smyczki, lecz w całej gospodzie słychać było dalej wesołą muzykę. Przy jej dźwiękach Pieczydło wyprowadził swą narzeczoną na drogę, a potem, wciąż pięknie tańcując, wiódł ją ku mostowi na Żabiej Strudze 12 i dalej do starej wierzby... Martusia i Franek daremnie próbowali wołaniem i prośbami zatrzymać diabła, daremnie wybiegli za nim. Nagle zerwała się straszna śnieżna zawieja i mało ich samych z sobą nie porwała. Wrócili więc do gospody. Nikt już nie chciał tańcować, próżno gospodzki dolewał wina. Rankiem dopiero spostrzegli dziwy: na miejscu gdzie stał dom Szczotlichy, rósł gęsty las, za nim stała uboga chata Franka Pazdruli, taka jak dawniej była. A baby Szczotlichy nikt już nigdy więcej w Kokocińcu nie widział. Nie wypowiedział też odtąd nigdy ojciec Martusi złego słowa ani na Franka Pazdrulę, ani na żadnego górnika. Wyprawił córce huczne wesele, a Martusia żyła w Kokocińcu szczęśliwie ze swym mężem długie lata i dobrze im się działo. Zofijka-sierota i Stażyjka-niecnota u Poszła w góry Zofijka szukać wonnego ziela, pysznej lilii-złotogłowiu i pachnących miodokwiatów-storczyków. Szła przez las modrzewiowy, szukała na polankach, ale kwiatów znaleźć nie mogła, jakby ktoś je wy-zhierał wstawszy wcześnie o świcie. Darmo Zofijka szuka, darmo paproć rozchyla. Nigdzie nie widać kwiatów, tak jakby wpadły pod ziemią. Poszła dalej, brnęła przez potok chłodny i rwący, weszła między niskie jodełki, zasiane wiatrem, aż nad sobą zobaczyła już tylko skalny szczyt. Jastrząb kwilił nad głową, wiatr tarmosił sukienkę, ale kwiatów nie było: za chłodno wśród omszałych kamieni. Tylko porosty zrudziałe czepiały się twardej opoki, ani listka jednego dokoła. Poszła dalej i oto między skałamji pokazała się ścieżka, która Zofijkę przywiodła nad strome urwisko. Przystanęła, spojrzała. W dole cudna kotlina, trawa świeża, wysoka. W trawie mnóstwo przeróżnych kwiatów, że bieli się łąka, różowieje, modrzeje ... Białe brzozy w głębi kotliny osłoniły wiotkimi gałęziami jeziorko, nad którego brzegami szeleściło sitowie. Zofijka nigdy dotąd nie bywała w tych stronach, nie słyszała też nigdy, by ze wsi ktoś tam owce wypasał albo szedł kosić trawę nad jeziorkiem przy brzozach. Gdzie zbocze opadało łagodniej, Zofijka zeszła w kotlinę. W miękkiej trawie przyjemnie zanurzały się jej stopy; była bosa, trzewiczków nie miała, bo skąd ubogiej sierocie do skórzanych bucików? A Zofijka od dziecka była na świecie sama. Szła przez rozkwitłą łąkę, gdzie złocienie i dzwonki kołysały się z wiatrem. Pomiędzy nimi rósł najrzadszy i najwonniejszy storczyk-miodokwiat, który ma listki długie, błyszczące, a pręcik żółty, sam jeden w zielonkawej koronie. — Najpiękniejszy ze wszystkich... Jakże go dużo tutaj! — wyszeptała dziewczyna. Dziwne to — pomyślała — że nikt ze wsi tu nie był i mio-dokwiatu nie znalazł! W dołku wilgotnym spostrzegła lilię-złotogłów. Na łodyżce miała sześć kwiatów różowych jak zorze, nakrapianych czerwono. Zofka chodziła wśród kwiatów wybierając co najpiękniejsze, aż nazbierała całe naręcze. Potem siadła na trawie i układać zaczęła wiązankę. Łąka była odludna, cicho wkoło, tylko wiatr szeleścił w gałęziach brzóz i grały świerszcze, a czasem ćwierknął przelatujący ptak. ¦— Tyle kwiatów i ziela... Trawa świeża, znać po niej, że nikt tędy nie chodzi. Nie koszona, nie ruszana grabiami... — myślała dziewczyna, w podziwieniu rozglądając się wkoło. Nie wiedziała Zofijka, że w jeziorku mieszkają wodne panny. Trzy brzeginki-siostrzyce: Białolica, Jasnooka i Srebrnogłosa. Każdej wiosny siały na łące zioła i kwiaty, deszczom kazały padać, a wiatrom rozganiać chmury, by zbyt długo nie kryły złotej tarczy słonecznej. Co dzień plotły sobie wieńce, a z płatków kwietnych szyły sukienki nićmi z lekkich pajęczyn; kiedy zechciały tańczyć, każda z nich wdziewała na swe stopy obuwik, zwany trepkiem królewny. W takim kwietnym trzewiku tańczyć było wygodnie, nóżka się zdała piękna, tak że świerszcze i żaby w księżycowe wieczory grały skocznie do tańca w największym zachwycie. Wodne panny nie tylko miały wielką urodę, były dobre, przyjazne, ale żądały od ludzi, aby też byli dobrzy. Skoro przybył ktoś na ich łąkę, a w sercu miał dobroć — obdarzały go szczęściem, pomyślnością i weselem. Złego zawsze karały — to straszyły go grzmotem, to nasyłały Z Ukrycia Widziadła i marchy albo wodziły na skaliste bezdroża nęcąc podarł sobie kapotę i czapkę zgubił w bagnisku. Kiedy Zofijka zrywała kwiaty, wodne panny wstały właśnie ze swych łóżek z kryształu i wypłynąwszy do słońca splatały złote włosy. W rączkach lśniły im perłowe grzebienie. Białolica przywdziała sukienkę z modrych dzwonków, Jasnooka — utkaną z najcieńszych pajęczynek, Sre-brnogłosa — różową, zabarwioną przez zorzę. Potem skryły się w trzcinie i patrzyły na Zofkę. Dziewczyna tymczasem spoczywała na trawie pod szałwiami, wyrosłymi nad podziw wysoko. Aż nagle posłyszała dzwonienie. Wietrzyk przyniósł je ze skraju polany. Leciuteńko dźwięczał srebrny dzwonek, a głos miał tak miły, jakby wilga śpiewała. Słucha Zofijka, słucha, a dzwonek wciąż się odzywa, tak jakby wołał do siebie, jakby skarżył się Zofce. Dziewczyna wstała i pobiegła w tę stronę, z której dolatywało dzwonienie. Na skraju polany rosły cierniste krzewy, osty wielkie i pokrzywa. Zofijka przystanęła i spojrzała ciekawie. W największym z tych krzaków, najeżonych kolcami, zobaczyła maleńką owieczkę. Ostre kolce tarniny pochwyciły za runo dziwnie miękkie i bujne. Przytrzymały biedaczkę, że się wyrwać nie mogła, więc miotała się i szarpała w krzaku bezsilna. Miała u szyi dzwonek na czerwonej tasiemce. Gdy ujrzała Zofijkę, odezwała się do niej ludzką mową, prosiła: Zbójcy, srodzy robierze Pochwycili pasterzy, Całe stado zabrali — Nie wiem, co będzie dalej... Pomóż miła dzieweczko! Ulituj się nad owieczką... 16 Zofijka miała kozik, którym w górach wykopywała leczące korzenie, zręcznie i szybko przecięła nim cierniste gałęzie, uwolniła owieczkę, a ta ozwała się znowu: Dzięki, panienko miła, Rada będę ci służyła... Gdyś w kłopocie, czy 10 stropieniu — Wołaj do ranie po imieniu: Baś, owieczko, bas — Kolo mnie się paś... Poszły razem do wioski, gdzie Zofijka mieszkała. W dostatniej zagrodzie żyła ciotka jej, Grygnula, baba zła i na dobro każde jak nikt łapczywa. Miała córkę Stazyjkę, nadobną i młodą, tylko wcale nie skorą do żadnego zajęcia. Stazyjka spoczywała na pierzynkach puchowych do samego południa, potem splatała kosę i mierzyła sukienki. Gdy południe minęło, piła słodką śmietankę zawsze z najlepszym ciastem, potem siadała w oknie niby przędąc swą kądziel, a patrzyła na drogę. Gdy ktoś szedł albo jechał, zawsze go obmówiła; gdy nikogo przez okno dojrzeć nie mogła, miała inne zajęcie: oto liczyła wróble na wysokiej topoli, albo muchy na ścianie, głośno przy tym ziewając. Tak upływał jej czas. Rosła, pracy nie znała, chwaliła sama siebie i wywyższała nad inne. U tej Grygnuli-skąpicy i Stazyjki-niecnoty w służbie była Zofijka, ich daleka krewniacka. Jak zwyczajnie sierota, wyrobnica uboga, poznała Zofka wcześnie niedolę i gorycz, lecz ani praca nad siły, ani nędzne odzienie nie zdołały przytłumić jej promiennej urody. Jasnowłosa i smukła spoglądała na świat fiołkowymi oczami. Nie bladło jej od niewczasu liczko do zorzy podobne, nie marszczyło się czoło od smutnych myśli. A dobroci i słodyczy tyle miała w swym sercu, ile słońce ma jasności, a dąbrowa żołędzi. Kiedy szła do owiec, wysoko na grań, kłaniały jej się buki zielone. 17 Bacą u Grygnuli był stary Boczoń, człowiek dobry, ale bardzo lękliwy. Razem z Zofijką dzielił trudy w gazdostwie, tak jak i skąpe posiłki. Nagrodą za żętycę i ser bywały tylko połajanki i szturchania, nigdy zaś pieniądze, tabaka albo ciepła odzież. Zofijka wracała do domu z owieczką uwiązaną na krajce. Niosła z sobą wonny snop kwiatów i ziela, a czyżyki i szczygły witały ją i odprowadzały dźwięcznym śpiewaniem. Spoza trzcin, zza szuwarów jeziorka spoglądały na sierotę trzy wodne panny: Białolica, Jasnooka i Srebrnogłosa. — Oto dobra, dobra dziewczyna! — rzekła pierwsza z brzeginek. — Litościwa, roztropna! — rzekła druga. — Godna więc szczęścia, radości, wszelkiego dostatku — rzekła trzecia, wplatając białe lilie we włosy. A tymczasem Grygnula-skąpica ze swą córką Stazyjką były w domu; gaździna w kuchni miesiła ciasto, zaś dzieweczka siedziała przy oknie i patrzyła na drogę. Nie doprzędła kądzieli, nie ruszyła wrzeciona. — Oj! — wzdychała. — Gorąco!... Tchu mi brakuje, żadnej roboty dotknąć nie mogę! Tak mi duszno, matulu!... — Wyjdź, córuchno, do sadu — powiedziała na to gaździna — połóż się w cieniu, odpocznij... Kiedy Zofka powróci, wszystko co trzeba zrobi, bo upał jej nie nuży! I przecież robota to dla niej zwyczajna rzecz! Stazyjką wyszła z chaty. Była w nowej spódniczce, w haftowanej koszulce i w skórzanych ciżemkach. Ciemne włosy zaplotła w dwa warkocze, a przy każdym zawiązała modre wstęgi, u szyi zaś nosiła aż trzy rzędy korali. Legła pod jabłonią w miłym cieniu na trawie, ale przy samym płocie, tak żeby widzieć kto przechodzi gościńcem i kto na jakim wozie tamtędy przejeżdża. Słońce grzało. Południe. Wróble ćwierkały sennie na wysokiej topoli. — Wieleż ich? — pomyślała swym zwyczajem Stazyjką — może będzie kopa? — i jęła liczyć ptaszki na drzewie. Naraz w krzakach porzeczek poruszył ktoś gałęzie, zaszeleścił i za- chichotał przekornie. Nim Stazyjka podniosła się i dojrzała natręta, posłyszała pieśniczkę-kpinkę, ostrą jak szpilka: Stazyjka, Stazyjka Do żniwa za słaba, Do prząśli — nie może, Ach, kto jej pomoże? Do grempli niezgraba, Międlicy nie chwyci, Grabi nie ulapi!... Do tańca się kwapi! — Precz stąd! Nicponie! — krzyknęła dziewczyna — ja wam pokażą! Czekajcie! Boczoniu! Mamulko? Mnie drażnią, pieśniczki tu jakieś śpiewają! Zerwała się i z płaczem pobiegła do domu. A Janik z Kaźmirkiem, chłopięta sąsiadów, z chichotem i tupotem przepadli gdzieś w krzakach. Grygnula powiodła Stazyjkę do izby, tuliła córkę i głaskała. Pieszczocha jednakże, wciąż pamiętna kpinek, popadła w taką złość, że mówić nie mogła. Gaździna więc, swarliwa i zawsze skora do sprzeczki, na widok swej córki żałośnie płaczącej też gniewem zawrzała i w takiej to chwili obydwie przez okno dojrzały Zofijkę. — Powraca nareszcie! — krzyknęła Grygnula. — Kwiatuszki zbierała i po co? Przecież to sługa!... Zapomniała, że sierota, nim wyszła z zagrody, tyle porządków i prac wjykonała przeróżnych, ile Stazyjka wraz z matką nie zrobiłyby przez całe trzy dni. — Co widzę? Owieczka? No proszę! Skąd masz ją, Zofijko? — wołała gaździna, wybiegłszy na ganek. — Dojrzałam ją w krzakach kolczastych. To znajdka, ciotulu — odrzekła sierota. — Niczyja... — Niczyja? — ucieszyła się baba. — Więc u nas zostanie. O! To cien-korunna, to piękna owieczka... Na jesień, hm... Strzyża. Aaa! Jakaż wełnista! Podrośnie... Znów strzyżał. Kożuszek mięciuchny. Kto wie, możemy z niej uprząść nawet motków ćwierć kopy. Sprzedamy po groszu srebr- 19 nym za motek! Co mówię, po dwa grosze! Nie, po trzy! Przecież owca ma runo cieniuchne. —r Nie! Cztery! — ozwała się z izby Stazyjka i z chustką przy oczach wybiegła na ganek. — Czemu stoisz! — krzyknęła na Zofkę. — Do studni idź, służko, napoić owieczkę... Nie twoje tu miejsce wystawać przed gankiem. Sierota odeszła do studni i napoiła zwierzątko z nowego wiaderka, potem puściła je do sadu na soczystą trawę, a w obórce nasłała owieczce suchego igliwia. Zaledwie jednak minęło południe, już baba Grygnula wezwała sierotę i rzekła surowo: — Teraz zaprzężesz mi starego wołu do pługa i pójdziesz podorać nasze pole pod lasem jodłowym, gdzie zawsze siejemy tatarkę. Tylko żelazny pług, Zofijo, nowy, niech zostanie w domu. Ty weźmiesz drewniany z korzenia gruszy. Po robocie pamiętaj, abyś nazbierała w lesie gruszek dojrzałych i słodkich, by dziecię me lube pocieszyć! Nie waż się wracać bez gruszek, bo z chaty wypędzę. Owieczkę zabierz, ciągłe dzwonienie przeszkadza Stazyjce, gdy śpi po obiedzie! Poszła sierota orać pole, w spódnicy łatanej, w wyblakłej chuścinie. Łzy szkliły się w jej oczach i serce zamierało w Zofijce z obawy, czy ciotce dogodzi. — „Przecież gruszki nie rosną po borach jodłowych!" — myślała z rozpaczą. Za sobą słyszała cichutkie dźwięczenie. To znajdka-owieczka posłusznie szła za nią. Przed nią wół czarny, poczciwy niezdara, wlókł stary pług z gruszkowego korzenia. I oto rozległy się słowa przyjazne: O, Zojijko, panno miła Rada będę ci służyła, Gdyś w kłopocie czy strapieniu 20 Przemów do mnie po imieniu... Podeszła owieczka bliziutko do Zofki, trąciła ją łbem, a dziewczyna do niej w te słowa: Baś baś, znajdeczko, Pomóż mi, owieczko! Z jodłowego boru muszą Dla Stazyjki przynieść gruszek... A na to zwierzę odpowiedziało: Przyjaźń, Zofko, wszystko może: Znajdziesz gruszki w ciemnym borze! Oto pole, lecz nie ty Orać będziesz. Legnij! Spij! Zofijka posłuchała rady. Położyła się na murawie w cieniu sosny stuletniej. Lekko brzękał dzwonek na szyi owieczki, wiatr posłyszał go, przybiegł, odpowiedział na dźwięk ten graniem w konarach sosnowych. Zofka usnęła, murawa była miękkim, posłaniem. Spała długo, a we śnie kształty cudne widziała, jasne niebo i ptaki — łabędzie. Owieczka tymczasem rozpoczęła robotę. Razem z wołem bardzo zręcznie podorali zagony rogami, zbronowali je własnymi racicami. Pod lasem widać było pole równe i gładkie. Po skończonej robocie wołek pasł się na miedzy, a owieczka użyła teraz nowych sposobów. Ujęła pług z gruszkowego korzenia i wetknęła go końcem głęboko do ziemi. Przystanęła i rzekła: Rośnij, stromeczku, wysoko Rośnij, gruszyczko, szeroko Niech cię kwiateczek odzieje I słońce jasne ogrzeje... 21 22 Ledwie to powiedziała, a korzeń gruszkowy wnet puścił zielone wici, te w chwili najkrótszej rozrosły się w mocne gałęzie i okryły się białym kwiatem. Zanim jednakże motyle i pszczoły przybyć zdążyły na ucztę miodową, kwiaty opadły, a na ich miejscu szybciej niż myśl pojawiły się gruszki. Tak oto Zofijka po miłym spoczynku ujrzała przed sobą dorodne owoce, a takie było ich mnóstwo, że wierzyć nie chciała swym oczom. „Dziw niesłychany — myślała — do takich drzew, jak powiadają starki, przylata nocą ptak złotopióry." Natenczas owieczka trąciła rogami pień gruszy. Dojrzałe i wonne, z rumieńcem na boku, spadały gruszki pod nogi dziewczyny. Zofijka zebrała pełną zapaskę słodkich owoców i dziękowała znajdce serdecznie za pomoc. Wróciły do domu przed wieczorem. Stazyjka czekała u wrót, niecierpliwa. — Co? — krzyknęła na cały głos... — Przyniosłaś gruszki? Daj zaraz! Chwytała po dwie i pożerała łakomie, resztę zamknęła w komorze. Przyszła noc i Grygnula zgasiła łuczywo. Posłała Stazyjce mięciuchne pierzyny i przyniosła kwasu w łagiewce brzozowej. Miesiąc wypłynął na niebo i oświetlił zagrodę skąpicy-gaździny, ale schował się zaraz zdumiony, że córka jej nie kładzie się spać, ale błądzi po sadzie. Stazyjka pałała okrutną zazdrością o gruszki, że właśnie sierota, nie ona, przyniosła je z lasu, stąd usnąć nie mogła. „Kto dał jej owoce? — myślała uparcie. — Kraśniczki? Dziad leśny, czy może król wężów? Sad musi być kędyś w górach, w nim drzewa, co owoc przynoszą rok cały. Jabłonie i grusze! Odszukam ów sad! Jeżeli sierota, żebraczka bez domu, znalazła tam gruszki, to ja, gospodarska córka, znajdę jabłka i to szczerozłote! — myślała dlalej. — Bom przecież bogata i piękna dziewczyna! Zagrodę mam, a owiec bez liku." Nie kładła się spać i, ledwie zorza rumiana wyjrzała zza lasu, pobiegła Stazyjka w górę, a worek parciany zabrała ze sobą. Błądziła długo, zmęczyła się niezwyczajna chodzenia w spiekocie. Minęła gaj modrzewiowy i porębę, potem ciemny i stary bór pełen grzybów i jagód. Jodły w nim rodziły tylko szyszki, buk otrząsał buczynę. Nigdzie nie rosły grusze i nie widać było jabłoni. Wszędzie mroczny gąszcz. Nigdzie sadu. Niepojętym zrządzeniem, ciągle pilnie szukając, doszła Stazyjka aż nad urwisko, za którym, w dole, zieleniła się rozległa łąka, pełna kwiatów najrzadszych, owych lilii-złotogłowiu, storczyków, goryczek. Pośrodku łąki między brzozami błękitniały i mieniły się w słońcu jasne wody. Przyciągnęły swym blaskiem ciekawe oczy dziewczyny, wyciągnęły się ręce Stazyjki ku storczykom i dzwonkom. Zręcznie schodzi Stazyjka po wysokim urwisku. Oto stoi wśród kwiatów, oto jest koło brzózek. „Jakie dziwne jezioro! — pomyślała córka Grygnuli i zdumiona stanęła nad brzegiem. Wody były dziwnie spokojne i ciche. Stazyjka zobaczyła w jasnej tafli swą twarz odbijającą się jak w zwierciadle. — Cóż? Strojna ze mnie panienka! — rzekła głośno. — Na pewno we wsi nie ma piękniejszej, ani w samym Cieszynie! Kraśniejsza jestem od słońca, piękniejsza od samego miesiąca!" Na te słowa wśród trzcin dał się słyszeć dźwięczny śmiech. Najpierw ktoś zaśmiał się cicho, potem ktoś drugi zachichotał głośniej, wreszcie ktoś trzeci ozwał się jakby srebrzystym dzwonkiem. — Kto tam śmieje się w trzcinach? — zawołała Stazyjka. Cisza. Tylko wiatr zmarszczył powierzchnię jeziorka, aż nagle nie wiedzieć skąd odezwały się głosy: — Stazyjka, Stazyjka-nieroba, sama się sobie podoba... — zakpił ktoś jakby na ucho dziewczynie. — Szuka jabłek szczerozłotych, lecz ucieka od roboty... — dały się słyszeć spośród szuwarów słowa. Stazyjka, Stazyjka-nieroba Sama się sobie podoba... I znowu śmiech dźwięczał długo gdzieś wśród trzcin. 23 24 „To jezioro tak gada! — pomyślała dziewczyna. — Niegodziwe ba- gienko! Ja mu zaraz..." Srogi gniew targnął sercem Stazyjki, liczko jej poczerwieniało, oczy miotały iskry. Przypomniała sobie chłopięta sąsiadów, Kaźmirka i Jani-ka. Jęła szybko chwytać kamienie, które leżały dokoła w trawie i ciskała je w modrą wodę jeziorka przygadując: — A masz, a masz... Wtedy nagle zagrzmiało, z czarnych chmur lunął deszcz, błyskawice darły niebo raz po raz... Góry trzęsły się od piorunów, drzewa gięły się do ziemi od wiatru. Stażyjka uciekała do domu ledwie żyjąc z przestrachu. Pogubiła trzewiki, namokły serdak ziębił jej plecy jak lodem. Włosy rozwiane opadały wylękłej dziewczynie na oczy. Porzuciła swój worek parciany... Zapomniała o szczerozłotych jabłkach. — Matko! Matko! — wołała. — Oj, matulu! Grzmot tylko odpowiadał jej z nieba, a deszcz chłostał jak rózgą. Ledwie ze zmrokiem wróciła do chaty. — Rety! — krzyknie Grygnula. — Moje dziecię jedyne! — Oj, matulu, matulko! — zajęczała tylko Stazyjka. — Naści mleka i miodu! Oto suche giezełko... — to mówiąc Grygnula posłała córce puchowe łoże. Wczesnym rankiem nazajutrz, nim się Stazyjka zbudziła, przez otwarte okno dał się słyszeć dźwięk rogu. Takim zwykle sposobem pan kasztelan ogłaszał ludziom ważne nowiny. Posłyszała dźwięk rogu Stazyjka, wstała z łoża i ciekawie wyjrzała na ulicę. Tuż przed domem Grygnuli przechodzili pachołcy. Jeden dzierżył róg tura, pięknie okuty srebrem. Gdy zaprzestał na nim grać, wtedy drugi pachołek począł huczącym głosem obwoływać nowiny: — Heej, słuchajcie mnie wszyscy, męże, baby i panny! Nasz kasztelan ogłasza swoją łaskę tej wiosce... Zaprasza was na ucztę i tańce... tej niedzieli, na polanę pod grodem. Która z dziewek najwdzięczniej w koro- I / tf i A 1 i / ¦/'' ł ¦<¦/ 26 wodzie zatańczy, która krasą przewyższy wszystkie inne, tę za żonę wybierze pan kasztelan dla syna... Pamiętajcie wszelako! Wszystkie dziewki zaprasza wielmożny kasztelan. I sieroty, i sługi uboogie! Wszystkie, wszystkie na ucztę! Jakby wichrem niesiona pobiegła Stazyjka na pole, gdzie matka ob-radlała kapustę. Powtórzyła nowinę. — Kiedy tak — rzekła baba — trzeba strojów, korali i trzewików z wyszyciem. Musisz być najpiękniejsza. Rada pójdziesz na ucztę? — Tak! — odrzekła córka. — Pomyśl tylko, jeżeli wielką panią zostanę, jak mi wszyscy zazdrościć będą we wsi, a tobie! — No, już ciebie na pewno pan kasztelan wybierze dla syna. Przecież nie ma piękniejszej nawet w samym Cieszynie. Powiadają, że młodzian jest szumny, urodny. Mieczem włada nad podziw, umie czytać na książce! A bogaty, a możny! Jakże wart miłowania! Cóż, Stazyjko, czy nie drży czasem twoje serduszko? — Oj, matulu! Nie gadaj! — niecierpliwie przerwała córka gaździnie. — Po cóż zaraz o sercu? Czy nie dosyć, że rycerz ma dostatki, władanie? — Prawda, prawda, córuchno — powiedziała Grygnula. Nie wspomniały niecnoty, że i Zofka powinna iść na ucztę, bo ze wsi proszono wszystkie panny. Nim odeszły do kramarza, aby kupić korale i drogie wonności, zapędziły dziewczynę do chlewika z wieprzami i nakazały wyrzucać spod nich mierzwę, potem zaś ugotować pożywną wieczerzę. Skąpa baba jednakże wydzieliła Zofijce tak niewiele zapasów, że i wróble by nawet tej wieczerzy nie pojadły do syta. — Wypędzimy cię z chaty — powiedziała Stazyjka — jeśli wieczerza nie będzie nam smakowała. Musisz nam podać dosyć pieczeni, kapusty i kaszy! — Stuknęła drzwiami odchodząc. Zofijka zamknęła kury w kurniku i powróciła do chaty, by gotować wieczerzę. Patrzy, aż tu mięsiwa jest tyle, co się na jednej dłoni zmieści, masła zaś tyle w garnuszku, że w naparstku je złożyć byłoby nietrudno. Szczypta kaszy, dwie garstki mąki, ziarnko pieprzu, cebulka — oto wszystko, a jadła miało być dla dwóch osób. „Co tu robić? — myślała Zofijka strapiona. — Obie jadło nawidzą, nie dogodzisz im łatwo, a zapasów tak mało!" Naraz posłyszała ciche dzwonienie u progu. To maleńka owieczka przyszła z sadu, gdzie się pasła od rana, a widząc, że jej pani jest smutna, zapytała przyjaźnie: — Co ci miła, Zofijko? Dziewczyna pogładziła miękkie runo znajdki i opowiedziała o swym zmartwieniu. — Siądź u okna, przędz kądziel, nie patrz na mnie... — usłyszała w odpowiedzi. Siadła więc u przęślicy i ujęła wrzeciono. Owieczka tymczasem za-tupała racicami o podłogę. Na ten ruch rozszczepiły się polana na sto drzazg, wskoczyły do komina i zajęły się ogniem. Wtedy mądra znajdka potrząsnęła rogami. Garnki same ustawiły się na piecu rzędem, wypełniły jagłami i kapustą ze szperką. Rumieniła się pieczeń w brytfannie. Nie opisać tych dziwów, nie opowiedzieć słowami! Dźwięczał cichutko dzwonek, a owieczka chodząc wkoło po izbie taką nuciła piosenkę: Tańcuj, tańcuj ogieniaszku, Gotuj, gotuj cmaczną kaszką, Niech trzaskają smolne drwa, Niech się cieszy baba zła... Potem głośniej ozwał się dzwonek i znów tupnęła owieczka. Stół nakrył się obrusem, łyżki zeszły z łyżnika, a talerze i miski postaczały się z półki. W jednej chwili, jak trzeba, wszystko stało na stole. — Już gotowe, Zofijko — powiedziała wtedy owieczka — odwróć głowę i zobacz! 27 Zachwycona i zdumiona popatrzyła sierota na stół. Uściskała Owieczkę i dziękowała jej szczerze. Znajdka odeszła z izby do swego kąta w oborze, na ściółkę ze świeżej słomy. Zofijka czekała na Grygnułę. 28 — Matko — rzekła Stazyjka, gdy skończyły wieczerzać. — Ktoś pomaga sierocie, czyni prawdziwe czary! Wtedy przyniosła gruszek z boru 'jodłowego, dziś zastawiła na stole tyle dobrego jadła, choć jej skąpo zapasów wydzieliłaś z komory. — Ale któż by, Stazyjko! Stary Boczoń na hali. Kaźmirek i Janik, to skrzaty! Jakaż pomoc z nich? Szkodę tylko mogą uczynić! — Otóż, matko, poczekaj... — powiedziała Stazyjka. — Będę szukała śladów. Przejrzę izbę i sionkę! — Tu zaczęła zaglądać w każdy kącik; odsuwała każdy sprzęt, przetrząsnęła spiżarnię. Naraz krzyknie: — Matulu! Jest! Już wiem, kto pomagał — ucieszona podała babie kłaczek białego runa. — Uwiązł tu! — pokazała szparę między deskami w wielkiej skrzyni na odzież. — To pomaga znaj duła! Przemądrzała owieczka! A wygląda tak skromnie. Z jej pomocą sierota może otrzymać wszystko. Będzie na uczcie i okaże swą krasę wszystkim zebranym gościom. Oczaruje młodego, zjedna sobie rodzica, bo piękniejsza jest Zofka ode mnie. Będzie panią, a ja pozostanę w tej chacie prostą, wiejską dziewczyną! — Nie, nie może Zofijka przybyć jutro na ucztę! — zawołała Gr>'g-nula. — Trzeba zaraz owieczkę wydać z domu! Najlepiej niech ją kramarz przed świtem wywiezie na jarmark, a potem sprzeda zamorskim kupcom. Trzeba iść po kramarza, ale późno już, córko! Pójdę rano — tu ziewnęła gaździna i spojrzała na łoże. A tymczasem Zofijka podlewała krzew róży koło ganku. Okno było \ otwarte, posłyszała przeto rozmowę matki z córką i czym prędzej pospieszyła do sadu, ku porzeczkowym krzewom. — Kaźmirku! Janiku! — zawołała przez płotek. Chłopcy byli w pobliżu. W jednej chwili wypadli z zarośli i stanęli przed dziewczyną. — Co się stało, Zofijko? — Trzeba ukryć owieczkę... Zaraz, chłopcy, nie zwlekać! Gaździna chce ją sprzedać zamorskim kupcom. — Przywiedź ją do nas — rzekł Janik. — Mamy kącik w oborze, zasłonimy go plecionką. Nikt tam nie dojrzy owieczki. Skoro świt powiedziemy ją w góry. Przechowamy w szałasie... — Dobra myśl — rzekła na to ucieszona Zofijka. — Przyprowadzę wam zaraz owieczkę. Nim rozstały się jednak, owieczka rzekła te słowa: — Byłaś dla mnie dobra, Zofijko, strzegłaś mnie i karmiłaś. Teraz przeto w podzięce chcę spełnić twoje najgorętsze życzenie. Czego chcesz, powiedz szczerze. Może złotych pieniędzy, korali? — Nie, owieczko — odpowiedziała w zawstydzeniu sierota. — W sercu moim żyje inne pragnienie... Otóż chciałabym bardzo choć raz jeden zobaczyć jasne oczy młodzieńca... Powiadają o nim, że dobry, że litosny i szczodry, chociaż pan! Myślę o nim często, jak bym dawno go znała! — Któż to taki, Zofijko? — Kasztelana syn... — Idź na ucztę! Tam zobaczysz młodzieńca... — Jakże pójdę, owieczko? Przecież mnie rozpoznają i Grygnula, i córka... Wypędzą jeszcze z chaty! Będą bić i przezywać. Pójdziesz więc odmieniona, wtedy cię nie poznają. Byłeś tylko wcześniej wróciła do domu, niż one... — Skąd wziąć suknię? Trzewiczki? — Zrobisz tak, jak ci powiem. Skoro tylko odjadą, biegnij na ową łąkę, gdzie rośnie krzew ciernisty, a brzozy chylą się nad jeziorkiem. 29 Zerwij z krzewu trzy ciernie, rzuć na wodę i powiedz: Wodne panny — siostrzyce! Czy Zofijkę słyszycie? Na wołanie przypłyną, spełnią twoje życzenia. Teraz żegnaj mi, Zofko, opiekunko najmilsza. Tak rozstały się obie późną nocą, gdy wioska spała. Na szerokiej polanie grały skrzypki i gajdy, odbijała się echem w dolinach wesoła gędźba dudarzy. W barwnych sukniach i wieńcach, w chustkach czerwonych i koralach tańczyły w korowodzie zaproszone na ucztę dziewczyny. Jedna milsza od drugiej, że nie oderwać od nich oczu. Ta jak łabędź przepływa cała w bieli, a róże stroją jej włosy, inna nosi obyczajem prastarym kabłączki u skroni, naszyjniki z bursztynu, a suknię brzeżoną haftem i marszczoną u pasa. Tamta płonie jak maki, w strój węgierski przybrana: but wysoki, a barwne wstęgi wplecione we włosy. Każda nadobna, skłania głowę z uśmiechem, dłoń unosi z chusteczką wyszywaną jedwabiem. W modrej sukni, baniastej, z mnóstwem wstążek, widać córkę Gry-gnuli. Szeleszczące falbany i kokardy po miejsku stroją dumną dziewczynę. Głowę nosi wysoko niecnota, a poziera zuchwale. Możny rycerz-kasztelan zajął miejsce poczesne za stołem, przy nim syn i dworzanie, zaproszone niewiasty, wszyscy siedzą na ławach okrytych kobiercami. Spoglądają z zachwytem na korowód panieński. Tylko jeden młodzieniec, kasztelana syn, wzrok odwraca znudzony i liczy chmurki na niebie. 30 Zafrasował się ojciec, kazał Srebra wypłacić kapeli dwakroć więcej, byle syna ucieszyć. Znów przechodzi korowód, liczka płoną rumieńcem, pobrzękują manele, z wiatrem szeleszczą wstęgi. Młody rycerz cicho coś opowiada giermkowi i nie patrzy na panny. Posmutniały niewiasty, spuścił głowę kasztelan. — Nierad syn, jakże wybrać małżonkę? Znów grajkowie podjęli swoją gędźbę. Jeszcze piękniej zagrały jaworowe skrzypki i gajdy. Bliski już koniec tańców. Każda z dziewczyn przystaje, składa ukłon, by starszym cześć należną okazać, potem w tańcu obraca się sama trzy razy i odchodzi na stronę. Młody rycerz psa głaszcze, nie spogląda na panny. Jak tu wybrać małżonkę?... Niepokoją się starsi. Ale oto na końcu widać smukłą dziewczynę. Pewnie przybyła później, więc nadchodzi ostatnia. Kasztelana syn podniósł głowę, spozierał odsunąwszy puchar z miodem. Widzi liczko liliowe, jakby umyte rosą, i warkocze do ziemi, na nich wieniec storczyków przetykanych goryczką — okruchami błękitu. Suknia prosta: kabotek przymarszczony u szyi i oplecek z haftami, zapaśnica, spódniczka. Żółte kierpce na nogach. Dziwnych jednak materii użyto na strój owej panny. Płótno' takie cieniuchne, jakby tkały je w słońcu małe, leśne pajączki. Na spódnicę wybrano tak błękitną tkaninę, jakby z płatków goryczek była uszyta, nie z wełny. Oplecek w hafcie przedziwnym, w którym widać te kwiaty, które kwitną na halach letnią porą; więc storczyki, kokorycz i złocień. Gdy się starszym skłoniła, obróciła trzy razy, miała ruchy łabędzie, ledwie tykała ziemi. Kiedy tańczyć zaczęła, wiatr przygrywał jej po swojemu na harfie gałązek brzozowych. — Cud dziewczyna! Jak słońce! Jakby zorza poranna! — Szczery zachwyt wśród dworzan. Gładzi brodę kasztelan, wstaje z ławy młodzieniec, odpowiada ukłonem, rączkę panny ujmuje. Nadąsana Stazyjka darmo poprawia wstęgi, próżno suknię obciąga, nikt nie patrzy w jej stronę. Wszyscy widzą Zofijkę w stroju wiejskim, nie w falbankach i krezach. 32 — „Któż to jest? — myśli baba Grygnula, a złość kąsa jej serce. >— Czy nie jaka brzeginka, przywołana z potoku? Chyba to czary sprawiły, że mojej córki nie widzą. Młody syn kasztelana stracił oczy i rozum". Rozgniewane nie poznały sieroty, w zazdrości srogiej ledwie za stołem nie płaczą. — Powiedz, skąd tu przybyłaś? — spytał rycerz Zofijkę. — Z gór, jak wszystkie dziewczyny, z wioski małej... — powiedziała sierota. — Jeśli tak, to i pieśni musisz znać, więc zaśpiewaj, posłuchamy z ochotą — przy tych słowach młodzieniec skinął ręką i oto przy Zofijce--sierocie stanął grajek z gajdami. Zapłoniona, zmieszana, rozpoczęła dziewczyna starą piosnkę: Groniu mój, groniu mój, Gdybyś mi sią zniżył, To byś moim nóżkom Tela nie ubliżył... Dawna pieśń, znana wszystkim, popłynęła w doliny, odpowiedział jej potok szumem wód, odezwały się echa wysoko pod szczytami, a młodzieniec w zachwycie spoglądając na Zofkę podjął strofę ostatnią: Gronicźku, groniczku, Rozdziel sią na dwoje, A ty, dzieweczko, Pociesz serce moje... Tak śpiewali oboje, a do wtóru grały im pięknie skrzypki jaworowe. Gdy skończyli, gwar się podniósł dokoła, śmiano się i radowano. Rycerz podał ramię dziewczynie i prowadził ją do stołu, kasztelan zaś, 32 dworzanie, wszyscy słudzy i grajkowie radzi byli Zofijce, ucieszeni pa- trzyli, jak młodzieniec przy uczcie zręcznie jej służy, podając to miodu, to kołacza. Weselili się wszyscy, nie milkły pieśni i gędźba. Tylko jedna Sta-zyjka była bliska choroby, czarna zawiść sprawiła, że pobladła, osłabła i siedziała posępna wsparłszy czoło na dłoni. Za nic było jej granie, za nic wspaniała uczta. Rycerz patrzył na inną, innej służył przy stole. — Matko! Wróćmy do domu! — rzekła cicho — tak duszno, tak mi słabo, że ledwie za tym stołem nie mdleję ... Grygnula co prędzej poniechała talerzy i powiodła córkę do bryczki. Zobaczyła Zofijka, że wracają do domu. Rycerz odszedł na chwilę, by jej przynieść zamorskich bakalii. Rybałt właśnie rozpoczął nową pieśń, a gądkowie głośniej mu przygrywali. Wszyscy słuchali ich i zwrócili swe oczy na młodego rybałta. Wtedy Zofka wstała od stołu, niewidziana przez dworzan podążyła ku jodłom, potem sobie tylko znajomą skalną szczeliną wyszła szybko na drogę, która wiodła najprościej ku domostwu Grygnuli. Biegła w mroku, gdy nów księżycowy wstępował na niebo i nikłym blaskiem oświecał drogę. Bez tchu wpadła Zofka we wrota, a odświętne jej suknie odmieniły się zaraz w połataną spódniczkę i wyblakły kabotek. Zapaliła łuczywo i siadła u przęślicy. Snując cieniuchną nitkę wyglądała Grygnuli i niecnoty-Stazyjki. Rozmiłował się rycerz w nieznajomej dziewczynie. Żadnej nie chce za żonę, tylko ciągle wspomina tamtą w wieńcu z goryczek i białych złocieni. Próżno stary kasztelan posyła ludzi do wiosek, by jej w chatach szukali, próżno młody na koniu przemierza wszystkie drogi i ścieżki, wypatrując jasnowłosej wśród żniwiarek na polach i pasterek na halach. Ani wieści o pannie, ani żadnego śladu. Posmutniał młody rycerz, poniechał konia i miecza, tylko błądził po górach i siadywał nad potokiem. 33 34 Mijał czas. Z końcem lata przyjechali do grodu kupcy od stepów tatarskich. Wiedli z sobą ładowne wozy, a na nich dobra wielkiego było takie mnóstwo, że sam książę nawet rad by wybierał dla siebie drogie materie i broń. Mieli także na sprzedaż orła-birkuta z Kaukazu, ptaka wielkiej piękności, przyuczonego do łowów na kozice w górach. Birkut trzymany był na obroży, a kapturek z brokatu zawsze nosił na głowie, by mu oczy zasłaniał. Nie widząc co się dzieje dokoła, srogi ptak pozostawał spokojny. Kasztelan zakupił orła za wielką cenę, aby zachęcić syna do łowów i tym sposobem smutne myśli od niego odpędzić. — Weźmij, chłopcze, birkuta na pociechę w strapieniu — powiedział — ruszaj w góry. Może wiatry na grani uspokoją twe serce. — Dzięki, ojcze — powiedział młody i uśmiechnął się głaszcząc ptaka. Razu pewnego o świcie poszedł w góry ze swym giermkiem. Wiatr hulał, giął ku ziemi młode buki i jodły. Birkut w złotym kapturze stroszył pióra i syczał, lekko uderzał dziobem w rękawice młodego pana, który niósł go na ręku. Pięknie było dokoła, wszędzie słońce i zieleń, ale rycerz był smutny. Myślał wciąż o dziewczynie, która pozostawała nieznana i daleka, choć pamięć o niej w sercu młodzieńca była wciąż żywa. W śpiewie ptaków słyszał jej piosnkę, w blasku zorzy widział jej lica, w czystym źródle dostrzegał jej obraz. Wysoko na zboczu pokazały się cztery kozice. Rycerz zdjął birkutowi złoty kapturek. Orzeł wzbił się pod niebo, dojrzał zdobycz ... Kołował... Spadał niżej, ulatał, znów wzbijał się, krążył... A kozice spostrzegły drapieżnika w błękitach — pierzchły i skryły się w skałach. Birkut dojrzał je znowu, spadł jak kamień z wysoka ... Potem cisza ... Daremnie rycerz woła na ptaka. Nie powracał, choć go przecież uczono na wołanie przychodzić. Pobiegł sługa na grapę, szukał w krzach za skałami. Orzeł przepadł i zdobycz przepadła. Poszli ku skałom, kędy się skryły kozice, patrzą — hala, na niej pod świerkami stoi szałas. Słychać lament, biadanie, widać rozpierzchłe owce. Koło szałasu dwaj chłopcy. Obaj siedzą na ziemi, obaj łzy ocierają. Rycerz i giermek pospieszyli w ich stronę. Pozierają zdumieni. Widzą zdobycz, lecz inną, niźli sobie wróżyli. Przed szałasem na trawie leży mała owieczka, jak nieżywa, broczy krwią. Widać na niej srogie rany orlim dziobem zadane. Na gieziełkach pacholąt także krew, na ramionach i nogach zadrapania i sińce. — Dobry Boże! — wyszeptał rycerz w wielkim strapieniu. — Takież są moje łowy i zdobycz?! Bodaj nigdy nie chodzić w góry z ptakiem, jeżeli tyle złego przyczynia! Biedne, biedne chłopięta! — Ptak wasz, panie, w szałasie, owinięty płachtami i spętany... ¦— rzekł starszy z malców tłumiąc szlochanie. — Chodźcie tutaj, chłopięta, zaraz opatrzę wam rany i nagrodzę za stratę — powiedział na to syn kasztelana. — A owieczka, czy wasza? — Nie, nie nasza — rzekł młodszy — to owieczka Zofijki! Tej sieroty, która służy w naszej wsi u gaździny Grygnuli... — Ach, więc tak! — wykrzyknął rycerz — to owieczka sieroty... A powiedzcie mi, proszę, jak wygląda Zofijka? — Oo! — rzekł starszy pacholik — jasnowłosa jest, piękna, a śpiewa jak skowronek... — Dobra przy tym, robotna — mówił starszy z chłopaków — tę owieczkę znalazła zabłąkaną gdzieś w górach, przygarnęła, żywiła. Lecz gaździna chciała ją sprzedać kupcom na targu, więc Zofijka ją skryła tutaj w naszym szałasie. — Jak was zwać, pacholiki? — Mnie Kaźmirek! — A mnie Janik! My sąsiedzi Zofijki! — Pokażcie mi przeto jej dom ... — Dobrze, panie ... — Teraz trzeba przewiązać wam rany i opatrzyć owieczkę! Żyje, dy- 35 szy, krwi tylko dużo z ran utraciła. Birkutowi kapturek zaraz trzeba nałożyć i dać karmę, a wtedy będzie siedział spokojnie. 36 Wczesnym rankiem Zofijka rozłożyła na trawie płótna świeżo utkane, by zbielały na słońcu. Pięknie tkała i przędła, nigdy jednak nawet skrawka z tego tkania nie dała jej na giezełko skąpica-Grygnula. Zawsze w starym kabotku, w spódniczynie wyblakłej, zawsze bosa, zdyszana, nie zaznała sierota wytchnienia. Teraz słońce wstawało i różowiło niebiosa. Gaździna jeszcze spała, spoczywała pod pierzynami niecnota-Stazyjka. W tę króciutką godzinę mogła Zofka zapleść włosy i umyć liczko w wodzie źródlanej. Rozpuściła więc warkocze i czesała je powoli. Wkoło stały buki, dalej chata Grygnu-li, wyżej góry i hale — wszystko w złocie i szkarłacie rannej zorzy. Popatrzyła dziewczyna na góry, westchnęła i zaplatając warkocze dźwięcznym głosem zaśpiewała: Groniu mój, groniu mój Gdybyś mi się zniżył, ¦-., To byś moim nóżkom Tela nie ubliżył... Ledwie jednak przebrzmiały te słowa, gdy tuż blisko młody głos podjął dalszą strofkę pieśniczki: Groniu mój, groniu mój Rozdziel sią na dwoje, A ty, dzieweczko Pociesz serce moje... Na ten głos zamarło serce w sierocie. Patrzy i oczom zdumionym nie wierzy. Spoza świerka wychodzi strojny rycerz w kaftanie czerwonym. Oczy siwe, sokole, zwraca na nią, na licu jego widać szczery uśmiech radości. Idzie ku niej, a słońce iskry zapala mu na szabli. „Czy to sen — myśli Zofka — czy to tylko złudzenie? Kasztelana syn ... Przybył tutaj ... Czym przywitać młodzieńca?" — myśli Zofka bezradnie spozierając dokoła. W trawie, wczesnym świtaniem, rozkwitł storczyk pachnący. Jeden był, zieloniutki z koralowym pręcikiem. „Król storczyków, miodokwiat! On przywita rycerza!" — tu Zofijka co prędzej zrywa kwiat i z uśmiechem podaje młodzieńcowi. Ledwie to uczyniła, a ubogie odzienie, które miała na sobie, przemieniło się nagle w strojne suknie. Widzi rycerz przed sobą dziewczynę w wieńcu storczyków, przyodzianą w kabotek z płótna dziwnej cienkości i spódniczkę błękitną, jak goryczka. Widzi haft na oplecku dziewczyny, strojny, barwny jak łąka. — Pójdź, Zofijko — powiada — odnalazłem cię przecież! Osobliwy przypadek zdarzył spotkać mi w górach dwoje chłopiąt, twoich sąsiadów: Kaźmirka i Janika. Pokazali, gdzie mjam szukać mojej przyszłej małżonki. Oto jestem i proszę, bądź mi żoną, Zofijko ... — Będę twą żoną, panie ¦— rzekła cicho dziewczyna — nie opuszczę cię w strapieniu, nie odejdę w niedoli. Smutkom ulżę, a wierną pozostanę ci zawsze. — Jeśli tak, to i radość przecież dzielić będziemy, i dostatek... Nie zabraknie ci, Zofko, pod moim dachem niczego! Hej, pachołki! Bywajcie! Podawajcie kolasę! Podjechała złocista kolasa, która stała czekając za kępą świerków. Podążyli do ogrodu zanim opadła rosa, poprzez szumiącą puszczę i zielone doliny. Zatrąbiły im rogi, zagędziły piszczałki, a kasztelan z uciechą wypatrywał synowej na ganku. 37 Kaźmirek i Janik, teraz dzielni giermkowie, stali obok, a miny mieli gęste, jak prawdziwi wojacy. Na swą panią czekała też w grodzie bia-łorunna owieczka. Miała dzwonek na szyi na czerwonej tasiemce, który po dawnemu cichutko dzwonił, kiedy chodziła po dziedzińcu. Grygnula i niecnota-Stazyjka smacznie spały na łożach zasłanych pierzynami. Nie troszczyły się wcale o swe pole i krowy. Spały spokojnie, przecież słudzy byli w gazdostwie: Zofka w domu, na hali stary Boczoh z owcami. Minął ranek, nadeszło południe. Nagle w cichej ulicy dał się słyszeć dźwięk rogu, potem głos. I tym razem pachołek kasztelana wieścił ważne nowiny. — Posłuchajcie mnie wszyscy, pracowici ludkowie! Zaproszenie przynoszę! Oto syn kasztelana wybrał sobie małżonkę! Dziewkę zacną, robotną i niemałej urody! Z waszej wioski pochodzi, z wami tutaj wzrastała i dzieliła starania o kęs chleba, a zatem wszystkich prosi kasztelan na wesele do grodu! Jak rodzinę synowej... Trzykroć trąbił kasztelański posłaniec na rogu i powtarzał te słowa mocnym głosem tuż pod oknami Stazyjki. Jak nie zerwie się panna, jak nie skoczy do sieni! Wybiega na ulicę ledwie okrywszy się chustką. — Hej, pachołki! Czekajcie!... — woła ile sił starczy. — Narzeczoną wybrali? Z naszej wioski? Kogo? Kogo? Powiedzcie, czy nie córkę Gryg-nuli? Pannę bardzo bogatą i urodną nad podziw! — Tu Stazyjka podniosła w górę zadarty nosek i wstrząsnęła warkocze. — Niee... — zaprzeczył pachołek. — Inna jest narzeczona. Też urodna, lecz słychać, że uboga sierota. Zwie się Zofia, Zofijka. Cóż ty 38 na to, panienko? — Co? To przecież obraza! — zapiszczała Stazyjka — więc to ją, prostą sługę do ołtarza powiodą. Kocmołucha biednego, co na grzbiecie nie ma całej koszuli! Oj, matulu, posłuchaj... Ludzie rozum stracili... Nie opisać wyrzekań, płaczów głośnych, wzdychania, jakie słychać było w chacie Grygnuli cały dzień. A już nieład był taki, że nie sposób wyrazić. Krowy ryczały, ptactwo w pole wyległo, wieprze w sieni trącały puste cebry ryjami. Stare psisko przed chatą pożerało łakomie kość wywleczoną ze śmieci. Przewrócona maśnica, rozsypana tatarka. Nikt do pracy nie staje, nie uprząta, nie zmiata. Przed wieczorem z pastwiska przyszedł Boczoń. Przyniósł stągiew żętycy i kosz serów. Dziwnym trafem miał nowe portki jakby na święto, piękny serdak, a koszulę niewidzianej białości. Wąs podkręcił, a w fajce kurzył wonną tabakę. — Hej, staruchu! — krzyknęła Grygnula — tak to patrzysz roboty? Kurzysz sobie fajeczkę, zamiast chwycić się miotły i grabi? Kto zamiecie podwórze? — Ano, proszę gaździny i gazdówny Stazyjki — zaczął Boczoń z odwagą, choć to był człowiek lękliwy — nie zamiotę podwórza, ani owiec już pasał nie będę ... Niech teraz strzeże ich Szymon, brat wasz starszy, Grygnulo. Ja odchodzę ze służby... Żegnam, pięknie dziękuję. — Co? odchodzisz, leniuchu? — zakrzyknęły w głos jeden Stazyjka i Grygnula. — A dokądże ci tak spieszno? — Na wesele Zofiji... Bom też jest zaproszony. Szaty nowe przysłała mi pani i tabaki niemało. Znowu kurzę fajeczkę! A tak dawno już jej nie kurzyłem! Ho, ho, ho! Pani Zofija jest dobra. Będę teraz pasał stado grodowe. A robotę, to same sobie robić będziecie! Ni sierota, ni Boczoń wam więcej nie pomogą. Ej, swarliwe niewiasty, skąpe, chciwe zrzędzio-chy! Teraz oto widzicie, że bogactwo i pycha lepszym człowieka nie czynią i znaczenia mu nie przydają! Dzionek, jeśli przespany, zawsze się wraca stratą. 39 zsbj^ uia^oj ą[eł Ąsa*zoos 'pipojs oomo — Bgrąd o§auBiuAvaip z p bjsoiAm Bio:pi 'A"zsru§ bu b 'a^iA^zcu ozbiass 3zsa\bz b;jba\op[buz 'rasi^uoz^Bui z bijoz &^fei bu BjzsAzid uaizp Tupj m •aptjąo OBped stsoj: b^bzb^ 3U{Bdn tup m b z zozsap ofeCnpAY^zad 'iooSiim. uiouijsoj B^Bzo^zn qoAAvozoj: Azaoz z BDuai^ns m Bso^gouaąaas 'bubj op B^soapo Aą 'jozostm oo BJBTS 'U^ZOSCBd qoA^Biq Z BJBTUI S^łBZS BJO^ 'BłpOUSBf 'gB^IM^ZOJ '^UOA\Zp ip^jpOUI Z 93U3T5[nS A\ 'BOTpjBTg 'fezpoipAzad 3da\o 3tt^zojO2 o; az jp aupoA\ upzj^ poasods ^jbj3iz^a\ soj§ ua^ B]si CaC bu bjbzbia\ 3zsa\bz Aio^ 'aouiaisBł CauoAuazo bu 5[auoA\zp oqop jB^azjg 'B^JOizaC tuiBpoM psu aiza^Bg Ąb^^os A"zozjq Azą atzpg bu aoA\o fetu bz A\zs o^saza -BpB^s i^zoTupoA\azjd Caiu po CazsCazapBui azjoąo CaA\opoj§ a\ b^ bzdbimo -9A\pod B -nuis ats 'opoz^jSz m 'taa av A\az.ip AubzdCbj •aza az i tuib§ jB^sozod 'yozoog |pazso,j Kraśniezka i koronczarka Monika Na stoku Baraniej Góry, blisko źródeł dwóch rzeczek siostrzanych, Czarnej i Białej Wisełki, stała niegdyś uboga chata sama jedna w świerkowym borze. Za chruścianym płotem szumiały drzewa stuletnie, w ich cieniu krzewiły się bujne paprocie, dołem słały się jak zielony kobierzec miękkie, wilgotne mchy. Szczodre lato dawało w obfitości jagody, jesień sypała orzechy i grzyby. W chacie mieszkał drwal Klimek, ze swą żoną i dwoma córkami Moniką i Weroniką. Co dzień rano wędrował Klimek po lesie z ciężką siekierą za pasem, wyszukując co piękniejsze świerki na wyrąb. A kiedy już legły królewskie drzewa, mozolnie odcinał ich gałęzie, spiesząc się zawsze, nie zważając na chłodne wiatry i deszcz. Zrąbane pnie zabierali na wozy ezeladni ludzie księcia i wieźli je daleko aż do samego Cieszyna, by umocnić tam bramy warowne i wał albo postawić trzem z gankiem któremuś z najmożniejszych wojów. Ciężka to była praca, lecz uboga za nią zapłata. Ledwie na miskę żuru i ciemny chleb wystarczyło, choć Klimkowa gospodarowała skrzętnie w chacie i w maleńkim sadzie, kiedy jej córki prały w Wisełce giezła i chusty na niedzielę. Letnią porą wypędzała drwalowa na hale cztery owce z jagniętami, cały dobytek Klimkowej rodziny. Razem z gospodynią szła za owcami mała Weronika. Zbierała dzwonki i złocienie i jak skowronek dźwięcznie śpiewała piosenkę: 41 42 Gnaj owieczki, gnaj, Na polany skraj. Niech brząkają ich dzwoneczki, Niechaj pasą się owieczki, Gdzie polany skraj ... Kiedy tak szły ścieżką między skałami, Klimkowa zbierała zioła. Tu znalazła biedrzeniec, dobry na ropiejące rany, tam złote, piaskowe kocanki, ówdzie piołun, który słabość żołądka leczy, żółtą dziewannę, szałwię i osty. A któż by zliczył te pachnące zioła! Drwalowa zbierała je do płóciennego worka, na dnie którego leżał ser i chleb, owinięte w czystą szmatę, całodzienne pożywienie gospodyni i Weroniki. Podczas kiedy obie pasły owce na hali, w chacie zostawała staflza córka Klimków — Monika. Siadywała zawsze przy oknie i tam cieniut- Mn\ szydełkiem wiązała tak wymyślne koronki, że i leśny pajączek mógłby jej pozazdrościć. Potrafiła sporządzić piękne czółko dla matki i szlarki do niedzielnego czepca, sobie krezki do białych kabotków, Weronice brze-żyła koronką rękawy i wycięcie pod szyją u giezełka. Niekiedy wyrabiała swoje koronki za pomocą drewnianych klocków, zawieszonych na długich, lnianych nitkach. Nitki te przytwierdzała szpilami do twardego, płóciennego wałka. Klocków było czasem kilka dziesiątków, a każdy przytrzymywał inną nić. Mocne ręce Moniki, nawykłe do sierpa i kosy, stawały się miękkie i łagodne, gdy lekko przesuwała klocki, oczy wpatrywały się we wzór w skupieniu, by nie zmylić rysunku. Ciemna od słońca twarz dziewczyny, schylona nad robotą, nabierała powagi, czasem Monika ocierała sobie oczy brzegiem szorstkiego fartucha, bo łzawiły się przy wysiłku. W zimowe wieczory, gdy ledwie się w chacie tliło łuczywo, dziewczyna też nie ustawała w robocie. Nieczęsto spotkać się zdarzyło tak pilną i zręczną koronczarkę. Liście paproci i gwiazdy, kwiaty i łodygi leśnych roślin ujmowała Monika w koronkowe wzory. Zdarzało się, że jej kwiaty piękniejsze nawet były od tych, które zdobią las letnią porą, a gwiazdy i małe gwiazdeczki zmyślniejsze w rysunku od śnieżynek. Nie dziw, że po koronki Moniki przychodziły niewiasty z pobliskich wiosek. Płaciły niewiele, bo nie miały same dostatków. Ot, tyle, że starczyło na sól i na skórę do ciżem, które Klimek szył sam dla swej rodziny. Za to końca nie było pochwałom i zachwytom nad robotą Moniki. Gospodynie kręciły głowami i gadały między sobą, że żadna niewiasta w całych górach takich koronek czynić nie potrafi. Wtedy niebieskie oczy Moniki błyszczały radością. Uśmiechała się wesoło i znów spod jej palców wykwitały kwiatki i liście, i wianki. A do skrzyni pod oknem składała coraz to nowe zwoje koronek. ii Dnia pewnego, kiedy ojciec był w lesie, a matka z małą Weroniką pognały owce na dalekie pastwisko, Monika, jak zazwyczaj, usiadła koło okna przy swoim stoliku, na którym umocowany był koronkarski wałek. Pochyliła głowę nad robotą i przekładając klocki nuciła starą, ludową pieśniczkę: Przy Wisełce biały kamień, Siedzi tam dzieweczka na nim. Siedzi, siedzi, wianki wije, Same róże i Wije ... Potem śpiewała inne jeszcze pieśni, o krakowiance i królu, o dziewczynie, która pasła na łące pawia, i nawet nie spostrzegła kiedy skończyła robotę. Koronki udały się pięknie, jak nigdy. Lekkie i równiutkie, takie właśnie jakby je tkały pajączki, które każdego ranka zasnuwają wszystkie ścieżyny między drzewami w sosnowym młodniku. 44 „Takich koronek, to nawet i bogate panie nie mają!" — pomyślała dziewczyna i zapragnęła przyszyć zaraz koronki u rękawów i u szyi nowej koszuli. — Jak też to będzie wyglądało? Wstała od klocków i wydobyła ze skrzyni giezełko świąteczne z cienkiego płótna. Szycie trwało niedługo. Monika włożyła nową odzież, ustroiła się w koronkowe krezy. W chacie nie było zwierciadła, a dziewczyna pragnęła bardzo zobaczyć siebie pięknie odzianą. Wybiegła z chaty. Tuż za ojcową furtą pod leszczynami płynęła przezroczysta Wisełka, drobne kamyki zalegały jej dno. Pośpiewując wesoło, lekka jak ptak, pospieszyła dziewczyna ku rzece, a gdy stanęła nad kryształowym nurtem, wiatr zaszumiał w gałęziach buków, zaszeleścił w krzach i zmarszczył powierzchnię Wisełki w drobniutkie fale. Nie wiedzieć skąd, niespodzianie na wodę spadł nagle wielki, czerwony mak. Był dziwnej niespotykanej piękności o płatkach lśniących jak atłas. Takie kwiaty nie rosną na halach ani w mrocznym cieniu świerkowym. „Skądże by był?" — pomyślała Monika i przeszedł ją lęk, ale wiatr ustał właśnie i przed dziewczyną zalśniła znowu gładka powierzchnia wody i znów, jak zwyczajnie, mignął w niej srebrną łuską pstrąg. Monika, która przestraszona cofnęła się od rzeczki, teraz pochyliła się znowu nad zwierciadlanym nurtem, ale zamiast siebie ujrzała w wodzie dwie postacie. Ta druga to nie była matka ani Weronika. Dziewczyna pobladła i trwożnie rozejrzała się dookoła. — Kto to? — szepnęła drżąc na całym ciele. — Kto to? Na ścieżce stała dziewczyna w wieńcu z czerwonych maków i w szatce mieniącej się tak ślicznie, jak woda Wisełki w słonecznym blasku. Lica jej były jasne i rumiafne, oczy wesołe o spojrzeniu pełnym' dziwnego uroku. Wyciągnęła ku Monice smukłe ręce, na których lśniły pierścienie uczynione jakby z zakrzepłych kropelek rosy. Aż oczy bolały od tylu barw i blasków, 46 — Bądź mi siostrą, Moniko — rzekła. —Pójdź do mego domu ze srebra! Będziesz sypiała na kryształowym łóżeczku i jadła na złotych talerzach ... Ustroisz się w szatkę tęczową, taką jak moja i w takież same czerwone, miękkie trzewiczki. Chodź ze mną, Moniko! Dam ci tyle kwiatów na wieńce, ile tylko unieść zdołasz! Będą nam grały wszystkie świerszcze, jakie są na polanach dokoła i śpiewały wszystkie ptaki... Gdy to mówiła, szum lasu i, pluskanie wody przemieniły się w granie urocze, zadźwięczały jak złote struny źdźbła wszystkich traw, jakie rosły na brzegu. A dziewczyna w wieńcu z maków na głowie prosiła i namawiała dalej. Była przy tym tak piękna, jej mieniąca się szatka tak różna od łatanej spódniczki i ubogiego fartuszka Moniki, że nie myśląc co czyni, drwalowa córka podała jej rękę, gotowa pójść za nią. — Kto jesteś? — spytała. — Pytasz, kto jestem — odrzekła dziewczyna. — A przecież widzisz moją szatę, która się mieni jak wiślana woda i moje pierścienie jak sper-lona rosa i maki na moich włosach. Jestem Kraśniczka! Boginka rzek, strumieni i lasu na Baraniej Górze. Patrz! Tam wysoko pod samym szczytem góry stoi mój dom ze srebra, ukryty w różowym obłoku mgły. Dom z kruszczów, które Wyrzuciły z siebie skały w darze dla mnie ... Słysząc łagodny i słodki głos Kraśniczki, słysząc owe brzęczące granie, jakie wydawały z siebie trawy i drzewa kołysane przez wiatr, zapomniała Monika o lęku, a wpatrzona w wieniec maków płomienistych na czarnych włosach boginki rzekła: — Pójdę z tobą, ale pozwól mi robić u ciebie także koronki. Pozwól wziąć z sobą szydełka, nici i klocki. — Po cóż ci to? — zdziwiła się Kraśniczka. — Po co drewienka i len? Tam, w srebrnym domu uczynisz koronki piękniejsze, ze złotych nitek i srebrnych... Dam ci ich dosyć... Chodź, miła siostro, chodź... Serce Moniki na krótką chwilę ścisnęła żałość rozstania. Brzegiem fartuszka starła dwie gorące łzy. — Mamulko... Werko... — szepnęła, ale boginka w tej chwili oderwała jeden mak ze swego wieńca i przypięła go do włosów Moniki. Dziewczynę opuściła trwoga, uleciał smutek daleko. Wpatrzona w uroczą postać Kraśniczki, zasłuchana w jej dźwięczny głos odeszła Monika z ojcowskiej chaty. A wtedy pociemniało znowu w lesie. Zakrakały nagle kruki, zakwiliły jastrzębie. Z szarych, nisko płynących nad lasami chmur spadły ciężkie krople deszczu. Przez otwarte okienko drwalowej chaty, strugi wody spłynęły na opuszczoną ławę Moniki, zmoczyły motki nici i pasma koronek. Zmyły na ścieżce ślady stóp dziewczyny. Kiedy deszcz ustał, Klimek wrócił do chaty. Niedługo potem przypędziła Klimkowa owce. Mała Weronika, wesoła jak pliszka, niosła wielki bukiet rumianków i pośpiewywała. Owce stłoczyły się koło studzienki przed chatą. Lizały puste koryto. Beczały żałośnie, Monika jednak nie wybiegła z chaty, nie zapuściła do studni wiaderka po kryniczną wodę! Nie dała owcom pić! Nie wyniosła też dzbanka na kwiatki Weroniki. Białe rumianki mdlały z gorąca, porzucone na przyzbie. Przez otwarte okienko na wietrze powiewała tylko biała zasłona, w chacie było pusto. Monika zniknęła. Zatrwożyli się rodzice, zapłakała mała siostrzyczka. Do późna w noc palono w izbie łuczywo, wołano i hukano po lesie: — Hop, hoop, Moniko! Bywaaj... — Monisiu! Monisiu! Hop, hoop!... Dziewczyna nie odpowiedziała na wołania. Tylko wiatr szumiał i w głębi lasu hukały sowy. Tylko gdzieś przejmująco szczekały lisy. Moniki nie było. Mijały dni, upływały tygodnie. Płakali wszyscy za dziewczyną, ale najwięcej trapiła się matka. Nie jadła i nie spała z żalu po Monice. Chudła też i mizerniała, a jej dobra twarz bielsza była od czepca, który 47 przywdziewała zazwyczaj na głowę. Kiedy przędła kądziel lub zamiatała izbę, wspominała Monikę prostymi słowami pieśni: Dzieweczko, (dzieweczko, czerwony gwoździczku, » Rozkwitnąłaś mi się w tym moim domeczku. Rozkwitnęłaś mi się jak biała różyczka, < Gdzieżeś się straciła, najmilsza cerzyczko? Bledsza stawała się matka z dniem każdym, oczy nie obsychały jej od łez i stało się, że drwalowa ciężko zaniemogła ze zmartwienia. Wtedy Klimek sprowadził do chaty najmądrzejszego owczarza aż spod Rych-wałdu. Przybył długowłosy starzec, w burej sukmanie podróżnej i w wielkiej czapie. Gospodarz wydostał,ze skrzyni dwa srebrne grosze na zapłatę, zabił jagnię na wieczerzę, ale choroba nie ustępowała, nic nie pomogły również owczarzowe leki. Ani liście dziewanny, rwane w,noc kupalną, ani korzenie paproci maczane w gorzałce, ani herbata z majowej mięty. Wtedy stary owczarz powstał z ławy, wdział czapkę, zawiesił na ramieniu sakwy z zielem i rzekł: — Na nic moje leczenie! Czas mi przeto wracać do chaty. Jeno to wam, gospodarzu, radzę, żebyście dostali wody ze źródła, z którego człek "Jato ^H&SZR. tófi $L $iecW| \Ą wouy zaćżerpftfe feft, feto }^t, Yft.% &G= spodyni, dobry a niewinny. Jeśli się tej wody dostanie, a chora ją wypije, to wstanie z łoża i żyć będzie. Zafrasował się Klimek i smutno zwiesił głowę. "Bo i g&ńei V& srcJfcfcś. takiego źródła? I kogo słać po wodę? Wtedy podeszła do niegos mała Weronika, która ukryta w komorze, słyszała rozmowę ojca z owczarzem. Popatrzyła na Klimka swymi czarnymi oczkami, objęła go szczupłym ramieniem i cicho prosiła: 48 — Puśćcie mnie, tatulku, do onego źródła! Odszukam je choćby za J dziewięciu górami. Zaczerpnę wody i przyniosę matuli, bo tak, to nam zemrze bez pomocy. , — I jakże to pójdziesz, córuchno najmilsza? — zmartwił się Klimek. — Ciemne bory, że i słonko przez gałęzie nie świeci! I zwierza pełno w lesie! — Pójdę, tatulku, pójdę... Nie lękam się lasu ni zwierza. Przecież mi już dwanaście zim minęło... — prosiła dziewczynka, tuląc się do ojca. Drwal zamyślił się, a po chwili spytał: — A gdzież to szukać będziesz onego źródła? — A toć przecie, tatulku, prawił owczarz, że nasza rzeczka Czarna Wisełka, ze źródła daleko w boru wypływa. I wyście sami powiadali, że bór ciemny i gęsty stoi dookoła, że strach! Pewnie, że u tego źródła nikt jeszcze nie był! A jeśli to źródło jest skryte między skałami i srogimi drzewami, toć chyba nawet jeleń ani ryś, ani żadna ptaszyna wody z niego nie piła. Pójdę przeciw biegowi wody i odnajdę one źródło! — Mądraś, choć niewiele ci lat — rzekł drwal. — Aże się serce raduje. Boję się ino zwierza, by cię w boru nie napadł, bo to szmat drogi do onego źródełka. Bierz tedy dzbanek, idź i wracaj szczęśliwie! Poszła Weronika przez gęsty las. Wkoło cicho — nawet ptak nie zaśpiewa. A pięknie tak, że chciałoby się legnąć na mchu, albo zrywać dzwonki leśne, paprocie i niezapominajki, rosnące kępami u brzegów Czarnej Wisełki. Chciała skosztować malin! Ale Weronika nie zatrzymała się przy kwiatach i jagodach. Myślała o chorej matce i o wodzie, która przynosi zdrowie. Szła brzegiem wąskiej rzeczki, przeciw biegowi wody. Pusto było w lesie, żaden ptak nie przeleciał z gałęzi na gałąź. Żaden zwierz nie zaszeleścił w krzach. „Tak, pewnie ze źródła Wisełki nikt jeszcze z ludzi nie pił wody!" — cieszyła się Weronika i szła dalej przez coraz gęściejszy bór. Wierzchołki jodeł sięgały prawie pod niebo. Spostrzegła, że do Wisełki ściekają ze wszech stron liczne małe strumyczki, a każdy przecież ma swoje źródło. W czystej wodzie odbijały się 49 50. liście paproci i źdźbła leśnych traw. Szukała długo, błądziła wśród drzew, zawracała. Raz zdawało się jej, że to Wisełka właśnie wycieka spomiędzy paproci, a to był tylko strumyczek nieznaczny. Drugi raz pomyliła się i mało nie skąpała w trzęsawisku, ale oto las zgęstniał i między skałami pokazała się jakby szczelina, z której szeroko i wartko spływała woda, ciemna od gęsto wiszących nad nią kęp ziela i krzaków. ¦ „To tu.' — i dziewczynka zwinna jak jaszczurka przesunęfa się między skałami. — To tu!" Mroczno, cicho. Nawet motyl czy choćby muszka najmniejsza nie trąci skrzydłem białej przytulii, która miodową wonią nasyca powietrze i osypuje więdnące płatki do wody. Znikły wszystkie strumyki, teraz Weronika widziała przed sobą tylko jedną ciemną wstęgę rzeczki. — Czarna Wisełka... — wyszeptała. — To ona... Jeszcze kilka kroków i Weronika stanęła u źródła, które w skalnym wgłębieniu tworzyło maleńki stawek. Chłód ciągnął od wody. Weronika schyliła się nad ciemną tonią i powoli zanurzyła w niej dzban. Plusnęło coś blisko. Dziewczynka drgnęła ze strachu i szybko uniosła dzbanek do góry. Krople wody rozprysły się wokoło. Wśród szumu drzew usłyszała nagle ludzki głos. To wielka, zielona żaba, która siedziała na kamieniu u źródła, przemówiła do Weroniki tymi słowami: — Kuum... kum... Nie ruszaj mojej wody, dziewczynko, zabierz swój dzbanek... Kuum... Kum!... Nie pozwalam! Drwalowa córka zadrżała ze strachu, ale nie odeszła od źródła. „Cóż to za żaba, która przemawia ludzkim głosem? — pomyślała mierząc wzrokiem osobliwe stworzenie. — Dziwna żaba!" — I tu strach jeszcze większy przejął dziewczynkę. Chciała uciec daleko od tego źródła, chciała rzucić dzbanek, ale przecież wtedy nie zaczerpnęłaby ze źródła uzdrawiającej wody! I biedna chora matula nie wstałaby więcej z pościeli! Tymczasem żaba siedziała spokojnie i patrzyła na Weronikę. W spojrzeniu jej nie było nic groźnego. Dziewczynka przestała się jej bać. Podeszła blisko do kamienia, ukłoniła się grzecznie żabie i zaczęła prosić: — Pozwólcie mi, wielmożna żabo, zaczerpnąć wody. Jestem Weronika, córka Klimka-drwala. A ta woda to dla mojej matuchny, co leży chora w naszej chacie. Jeśli mi dacie wody, to zaniosę ją matusi, żeby się napiła. Wtedy wyzdrowieje i długo żyć będzie. Słysząc te słowa żaba posmutniała i zdawało się Weronice, że łapką łzę otarła. „Oj, cóż to za dziwna żaba, pomyślała dzieweczka — łzy ciekną jej z oczu." A żaba odpowiedziała: — Kuum... kum... Dobrze, Weroniko, możesz sobie wziąć mojej wody i twoją matuchnę uzdrowić, ale za to musisz mi ślubować, że wszystko będziesz ze mną sprawiedliwie dzielić na połowę. Kumum... kum... Zlękła się Weronika i zadrżała tak mocno, że jej spadła z głowy czerwona chusteczka. Łzy zabłysły w oczach dziewczynki, chciała wołać pomocy, ale wokoło nie było nikogo z ludzi, tylko szumiały wielkie jodły. Wtedy przypomniała sobie ojca, jak siedzi bezradny przy łożu chorej i ociera jej białą chustką zroszone potem czoło, jak wzdycha i jak lęka się o żonę. Pomyślała, że matka czeka na wodę, bo chce żyć, być dalej z ojcem i z nią w chacie. — Dobrze — odpowiedziała. — Stanie się, jak żądacie, wielmożna żabo. — To dobrze, Weroniko. Nabierz więc wody. Kuum... kum... Dzban z ciemnej gliny znowu zanurzył się w źródle. Weronika nabrała wody i skłoniła się żabie na pożegnanie. Żółte, okrągłe jak ziarnka grochu oczy nieruchomo wpatrywały się w dziewczynkę. Dziwna żaba! Weronika odwróciła się i szybko biec poczęła znajomą sobie teraz drogą wzdłuż brzegu. Spieszyła do matki, liczyła mijane kamienie, drzewa, by zająć niespokojne myśli. Kiedy słońce skryło się za lasem, a rosa wie- 52 czorna spadła na ziemię, stanęła Weronika u progu ojcowej chaty. Paliło się na półce łuczywo w świecaku, na kominie bulgotały jagły. Drwal wybiegł na powitanie córki, a widząc, że wraca zdrowo z dzbanem pełnym wody, cieszył się i radował bez miary. — Wróciłaś mi, dziewuszko! A tak się już trwożyłem! I wodę niesiesz! Pełny dzbanek. A to ci radość, a to pociecha! Strudzona jesteś mocno, bo to wielki szmat drogi! Spocznijże na ławie. Pożyw się choć trochę... Weronika uścisnęła ojca. Ucałowała jego szorstką i twardą od pracy rękę. — Spieszno mi było do chaty, ojcze! — rzekła. A po chwili spytała: — A co z naszą matulą? — W głosie jej drżał niepokój, czy aby przyniosła wodę na czas. Klimek spojrzał w stronę łoża, gdzie spoczywała chora, bielsza jeszcze od białych płacht, które ją spowijały. — Mamulka śpi — rzekł do Weroniki. — A za dnia to ino ciebie wołała. Spocznijże teraz na ławie. Masz tutaj mleko i kromkę świeżego chleba. Nie budź'matuli, czekaj ino, aż cię zawezwie ku sobie. Weronika usiadła na ławie. Jakże słodkie i świeże wydało się jej mleko, które piła. Jakże smakował chleb, który siał ojciec na ubogim pólku w dolinie! — Nie zbudzę matuli — szepnęła ojcu. — Niechaj spoczywa. Stanę u łoża i czekać będę, aż się sama zbudzi. A wtedy damy jej wody. Zapadła noc. Przez okno świeciły jasne gwiazdy. Weronika wraz z ojcem czuwała u łoża matki. A kiedy kogut zapiał po raz pierwszy, zbudziła się Klimkowa i poprosiła o wodę. Weronika ucałowała matkę i szybko podała jej kubek. Wypiła wszystko do kropli, do rana spała zdrowym snem. Mijały dni. Matka wracała do zdrowia. Pomału zaczęła krzątać się po izbie. Po dawnemu piekła złociste i rumiane chleby, po dawnemu prała w Wisełce chusty. Jak dawniej pasła owce na hali z Weroniką. W lesie zebrano ostatnie maliny, pod jodłami żółciły się rydze, a brunatne kapelusze borowików wyglądały spośród zielonego mchu. O Monice ciągle nie było żadnej wieści. Ani ludzie słowa nie rzekli, ani ptak nie zaśpiewał, ani leśne jodły nie zaszumiały. Zniknęła! Skoszona trawę i uprzątnięta siana po raz drugi tego lata. WybPSl L1Q drwal ze swą żoną do owczarza, by mu podziękować za dobrą radę. "W chacie pozostała Weronika, ^.rzą^ała "się wesoło "po TizBie — Ismyła garnki i kubki, zamiotła podłogę nową, brzozową miotłą, ustawiła na stole dzban z leśnymi kwiatami. Kiedy ukończyła robotę, mogła przystroić się w nowe, świąteczne szatki, gdyż było to niedzielne popołudnie. W skrzyni pod oknem leżały nowe spódnice i fartuchy Klimkowej i jej córek. Weronika wybrała mo- ;^ az^BtrpaC ousojo „"^ub p o3at m Aą^e^soz #9Souł9tBui ^Bagiąpood UBd zseu „•iwajtą, 'GuiBS o^X^ 'BpoA\ ara qom z Aq o^ — Bsia^Bp z BpBjaiMg :ąaurez ttobzotw ofeCBzpz9Cqo -Biu — gfeusps b 'waqosods un^eC gAzo^airazoa o§af A^i^np •xzpn"[ tuatuazaicuap x -oqzoi pEjatMcj jpazsop o§aM.s BA\peSoq op az '^BupaC o^q ouiopet tiuCupat od 8ziaiq aiu a^BOM. azpfeiuatd 3a\o obzot^ zaao^j az 't\ieTU 'aizpn^ A"ob:i łaMBU t^^q 'epejamg m\uiBZ o^sr^ą 'baybzob^i fe>[aza psu ism a^ -^oou raapais t xup raapats zazad osds 9ts ipb^ atu o; 'azpBtuaid a^o^z qoBtuAzi>is m ^Azdtx ^papi b 'Bpaisii oSaures o§3M.s mołs n az 'tum o ouBpBtAYOcj -Xuzoui i A^BSoq ^3tavo|zd o; -ozoo^o 'n^uiBZ m pBjaiMg zaao^i sAp3axu ifBązsaiui 'raatuBąsn^d x tuara -nzs z rareiBsjs Azpaiut BM^dazjd B>pzj atzpg 'tpejor) qoii[SA\BzoB3 ^ --t Pewnego roku nieszczęście spadło na okolicą. Przez całą wiosnę ponad górami przewalały się ciężkie chmury, niosąc to burze, to deszcze ulewne i grad. Opadły w sadach owoce, zmarniało zboże na polach, a wtedy jakby na powiększenie jeszcze niedoli, z jasnego nieba spływać zaczął na udręczoną ziemię słoneczny żar. Kaczawa zawsze wartka i w wody obfita, przemieniła się w strumyk niewielki, ledwie widoczny wśród rozgrzanych słońcem kamieni. Na jej brzegach pożółkła i zeschła się trawa. Po wypalonych słońcem pastwiskach błądziły wychudłe krowy, owce tłoczyły się nad nikłą strużką wody, lizały wilgotny piach. Nie zostało po chatach nawet zboża na siew. „Przyjdzie zginąć nam wszystkim" — zawodziły niewiasty przystawiając do ognia garnki z polewką na lebiodzie. „Trzeba nam iść przez góry do Czech, kupić zboża na siew i na mąkę... — uradzali chłopi — trzeba na to pieniędzy pełny trzos!... Ale jak by je dostać? To zmartwienie nie lada! Prosić pana? O, Boże! Lepiej diabła samego!" Głód tymczasem po chatach zwalał ludzi na ziemię. Ten i ów opłakiwał już bliskich, z każdym dniem było głodniej. We wsi mieszkała w tym czasie uboga dziewczyna Urszula. Pola nawet własnego nie miała, tylko chatę maleńką, a przy niej sadek z jabłoni. Przędła kądziel sąsiadkom i tkała płótno tak pięknie, że lepiej sobie życzyć nie mogły. Skromna była przy tym i rozumna, wszyscy we wsi lubili Urszulę. Dnia pewnego przybyła dziewczyna do wójta i rzekła: — Kiedy nikt z mężów dotąd nie poważył się udać na zamek i poprosić Swierada, by nam pożyczył pieniędzy, pójdę ja! Zezwólcie mi, panie wójcie! — Przebóg, co ty mówisz, dziewczyno! — zakrzyknął wójt w przerażeniu. — Ty! Na zamek? Żeby ciebie tam psami poszczuto? Lub strącono ze skały? 79 — Psy ugłaszczę, nie bójcie się — odpowiedziała Urszula — skały też nie straszne są dla mnie... Wieleż razy mi były posłaniem, kiedy tehodziłam w góry paść owce sąsiadom! — Przeto idź, ale pomnij, że nie ja cię posłałem... — Zafrasował się wójt, wzdychał ciężko, a kiedy Urszula już była na drodze, długo patrzył za nią ze swego ganku. W sadzie Urszuli na jednej jedynej maleńkiej jabłonce dojrzały właśnie trzy jabłka. Były duże i słodkie, bursztynowożółtej barwy, tylko z boku różowe. Drzewko rosło tak blisko chaty, że przed gradem i zbytnim upałem chronił je szeroki okap. Dziewczyna zerwała jabłka i uło-fżyła je w koszyczku, potem uczesała się i odziała jak na niedzielę, włożyła na nogi trzewiczki i poszła leśnymi drogami ku zamkowi chciwego Swierada. Kto tylko ją spotkał, ten z podziwem oglądał jabłka w jej koszyku. Babula z wiązką chrustu na plecach, pacholik z krową na sznurze, sta-rzyk jadący wozem — wszyscy wypytywali dziewczynę, komu to w darze niesie tak rzadkie owego lata i okazałe owoce. Urszula zbywała ich jednak to słówkiem przyjaznym, to wesołymi żartami. Przed zamkiem Swierada, koło na pół uchylonej bramy stali trzej młodzi strażnicy. Radzi byli nadobnej panience, jasnowłosej i rumianej. — Hej, dziewczyno! — zawołali, dojrzawszy Urszulę — a co tam niesiesz w koszyku? — Chodźcie, zobaczcie sami — odpowiedziała Urszula, chowając jabłka za siebie. Strażnicy podbiegli do niej, a wtedy dziewczyna zręcznym ruchem podsunęła im przed oczy koszyczek. — Jabłka! — wykrzyknął najmłodszy ze strażników. — Dla kogo je niesiesz? — zapytał drugi. — Dla was, pachołki — roześmiała się w odpowiedzi Urszula. — Oto je macie! — i rzuciła koszyczek przed siebie. Jabłka wypadły i potoczyły się w różne strony daleko od bramy. Strażnicy pobiegli za nimi, a wtedy dziewczyna jednym skokiem znalazła się na wielkim dziedzińcu Zamkowym, na którym, w owej porze dnia nie było nikogo. Rozejrzała się szybko i uniósłszy nieco spódniczkę, by nie wadziła jej w biegu, rzuciła się pędem ku drzwiom od sieni. Otworzyła je szybko i znalazła się w mrocznym pomieszczeniu, którego ściany zawieszone były bronią wszelaką i tarczami pięknej roboty. Wśród tego rycerskiego sprzętu bielały czaszki jeleni i żubrów o rogach wspaniałych, aż straszno było Urszuli. Wbiegła z sieni do komnat, z których jedne były wielkie, inne zupełnie małe, tak jak jej własna izdebka w ubogiej chacie, wszystkie jednak mieściły w sobie mnóstwo skrzyń, ław i stołów pięknie rzeźbionych. Czerwieniły się wszędzie i złociły ściany od kobierców i makat przeróżnych. Była jednak w komnatach dziwna cisza. „Widocznie — pomyślała Urszula — nie tylko chłopi objeżdżają z da-Jeka dom Swierada, ale i własna jego czeladź woli być gdzieś na stronie... Pusto tutaj i głucho. Nierad gościom skąpy pan! Ani psa, ani nawet sokoła w tym domu..." Rycerz tymczasem nie spodziewał się żadnych odwiedzin. Siedział na ławie szerokiej, wilczą skórą zasłanej, w ulubionej swej izbie, na wieży. Przed nim stała na ziemi wielka skrzynia, w której błyszczała drogocenna zastawa ze złota i srebra. Nazbyt skąpy, by swych sąsiadów zapraszać na uczty, lubił Swierad oglądać kielichy i misy wysadzane koralami lub turkusem, o barwie jasnego nieba. Na stoliku po prawej swej ręce ułożył chciwiec talary stosami i ujmując je naraz po kilka cieszył ucho brzęczeniem złota. Pod ścianami też stały skrzynie z różnym bogactwem, z bursztynami i łańcuchami ze srebra, wszędzie lśniły i migotały najpiękniej drogie kamienie. Wśród tych skarbów zastała Urszula rycerza, gdy stanęła w drzwiach komnatki na wieży. I — Jak tu weszłaś? — zapytał Swierad zdumiony odwagą dziewczyny — i czego szukasz w mym domu? — Możny panie — ozwała się Urszula — przyszłam ze wsi, znad rzeki, poprosić ciebie o pomoc w naszej biedzie. Zboża nam trzeba, mąki, bo inaczej pomrzemy. Wszystko zniszczył nam grad, wypaliła spiekota. Użycz trochę pieniędzy, aby ludzie z mej wsi pojechali do Czech poprzez góry kupić zboża na siew i chleb dla nas wszystkich. Jeśli łaskę okażesz, dług oddamy z nadmiarem, kiedy zboża obrodzą i zbierzemy je z naszych pól. Nie odmawiaj nam, panie. Bardzo ciebie prosimy! Gdy dziewczyna mówiła te słowa, zwilgotniały od łez jej oczy wielkie i bławe jak powój, a serce trzepotało w niej, jak w ptaku schwytanym. — Oddamy z nadmiarem — powtórzyła — nie odmawiaj nam, panie. Swą urodą i prośbą serdeczną zmiękczyć mogła Urszula serce w niejednym człowieku, ale Swierad siedział na ławie nieruchomo i tylko patrzył na dziewczynę bez słowa. Jego tunikę czerwoną zdobił łańcuch ze srebra z wisiorem, na palcu błyszczał pierścień z niebieskim kamieniem, a dokoła leżało tyle skarbów przeróżnych, że Urszula swym oczom ledwie mogła uwierzyć. Ciekawiły ją skrzynie, mieszki i puzdra, że choć strapiona, przebiegła po nich spojrzeniem. Ku zdumieniu swemu spostrzegła, że największą ze Swierado-wych skrzyń z dukatami, stojącą w rogu komnaty, pająk osnuł pajęczyną, inny zaś rozpiął swą sieć nad otwartym pudłem z klejnotami. Pająki były duże, o nogach kosmatych, zakończonych czepliwymi pazurkami. Tkwiły nieruchomo pośrodku swych tkanek misternych, groźne, czarne, jakby pilnując skarbów. Urszula wzdrygnęła się i odwróciła od nich swój wzrok. — Panie! — odezwała się znów do Swierada — więc nie wypełnisz mej prośby? — Nie — odpowiedział bogacz, bawiąc się swym drogocennym pierścieniem. — Dlaczego? — pytała odważna dziewczyna — przecież u was pieniądze leżą, pająki je osnuwają pajęczyną. — Nie — powtórzył bogacz — nie dam pieniędzy! — I sami jesteście jak ten wielki pająk, rycerzu, siedzicie nad skarbami w wieży, a ludzie dokoła umierają z głodu. Pomóżcie nam, proszę! — ta Urszula przystąpiła bliżej do skąpca, patrzyła mu prosto w twarz, a silne rumieńce zaróżowiły jej policzki. Skąpiec popatrzył na nią mrużąc swe ciemne i tak już podobne do szparek oczy. Uśmiechnął się pod wąsami, spodobała mu się odwaga Urszuli. — Zresztą dobrze — powiedział po krótkim namyśle. — Skoro mię prosi tak dzielna i mądra dziewczyna, dam wam trzy kieski złota, ale za nie oddacie mi kiesek trzydzieści, i nie z tego co zbierzecie na polach, tylko z tego, co własnymi rękami dobędziecie z ziemi. Zanim przeto wydam pieniądze, o które mnie prosisz, niechaj ludzie z twej wsi przyjdą tu z łopatami, by wykonać dla mnie robotę. — Dobrze, panie... — rzekła na to Urszula. — Słowa wasze powtórzę wójtowi, jutro o świcie przed zamkiem waszym stanie dwudziestu co silniejszych kmieci i, jak każecie, przyniosą z sobą łopaty. — Ha! Ha! Ha!... zaśmiał się w odpowiedzi Swierad — dobrze mówisz, dziewczyno! Niech wezmą dobre łopaty, a do tego mocne sznury konopne... Śmiech jego był dziwny, przypominał Urszuli skrzeczenie głodnych jastrząbków, czekających aż stare przylecą do gniazda i obdzielą je zdobyczą. Brzmiał długo w uszach dziewczyny: i wtedy, gdy idąc po krętych schodkach opuszczała wieżę, i później, kiedy przez las powracała do wioski. Nad Kaczawą unosiły się jeszcze poranne mgły, kiedy jej brzegiem zdążała ku zamkowi rycerza gromada ludzi. Wiodła ich Urszula, odziana w ciemną chustą i, podobnie jak mężowie, niosąca łopatę na ramietiiu. Swierad zobaczył ich z okienka komnaty na wieży i z pośpiechem wyszedł na dziedziniec. Pilno mu było posłużyć się biedakami, by wydobyli dla niego kruszec leżący głęboko w ziemi i tym sposobem pomnożyli jeszcze bardziej jego bogactwo. — W drogę — rozkazał krótko — pójdziecie za mną. Ruszyli w góry ścieżką pomiędzy skałami. Opuszczali się po kamienistych zboczach. Kolczaste pędy jeżyn czepiały się ich odzienia, a ostre głazy raniły im bose stopy. Niekiedy przemierzali gęstwę lasu, płosząc po drodze jelenie i dziki, które z trzaskiem gałęzi przepadały gdzieś w sercu puszczy. Wioska i zamek zostawały daleko. Wędrując tak aż do południa przybyli do okolic posępnych i bezludnych. Znaleźli się wśród kamienistych pustkowi, między wzgórzami nagimi, gdzie tylko szarzały na kamieniach porosty, a ze szczelin wyrastały mchy. Wśród rumowiska skalnego ukazała się nagle oczom chłopów głęboka rozpadlina, jakby wrota wiodące gdzieś w niezmierzoną głąb ziemi. — To tu... — rzekł Swierad. — Tędy wiedzie droga do złota. Leży ono na dnie czeluści, wrośnięte w pokład miedzianej rudy. Jest czyste i piękne. Czeka na was!,Tylko trzeba się po nie spuścić na sznurach. — Straszno tam, panie... Rozpadlina głęboka! Czarno w niej, choćby w jakim grobie — ozwały się w gromadzie strwożone głosy. — Nuże, pachołki! — krzyknął w odpowiedzi Swierad. — Chcieliście złota ode mnie? A teraz boicie się po nie sięgnąć? Dalej! Rozwinąć sznury! — Strach, panie! To przecież jakby mogiła... — Co! strach wam teraz? — drwił z nieszczęśników bogacz — zapo-84 minacie, że chleba kupić można tylko za złoto? 86 Gromada stała zmieszana, ludzie pytali siebie nawzajem spojrzeniem o radę. Najbliżej skąpca znajdowała się Urszula. Swierad postąpił ku niej i chwycił dziewczynę za ramiona. — Tyś prosiła mnie o trzos dukatów! — zawołał — ty pierwsza się spuścisz do jamy! — W gniewie okrutnym popchnął dziewczynę ku rozpadlinie. Drobna stopa Urszuli ześliznęła się po kamieniu, dziewczyna zachwiała się i już runąć miała do przepaści, kiedy wójt poskoczył i odciągnął ją na stronę. — Panie! Pomiarkuj się! — krzyknął i zasłonił sobą Urszulę. Swierad rzucił się ku niemu. — Śmiesz się przeciwić mnie, rycerzowi? — zawarczał przez ściśnięte zęby i wyrwawszy z pochwy krótki miecz wzniósł prawicę do śmiertelnego ciosu. Wtedy dwaj młodzi pachołcy przyskoczyli do Swierada. Jeden podbił mu rękę z ogromną siłą, że wypadł z niej miecz, drugi chwycił rycerza wpół i osadził go w miejscu. — Powiesić was każę, łotry... — szarpał się z krzykiem bogacz. — Toporem utnę wam głowy... Zuchwałe smardy! Nędzne ratajstwo! Tak to słuchacie pana? Niepomny już na nic wyrwał się Swierad z rąk chłopa. Odskoczył gwałtownie. Tym jednak sposobem znalazł się na samym skraju przepaści. Ziemia obsunęła się pod jego ciężarem i skąpiec rozkrzyżowawszy ręce spadł w ciemności podziemia. Chwilę tylko niosło echo po górach jego ostatni krzyk. Tłocząc się po wąskich ścieżynach, drżąc z lęku i grozy uciekali ludzie do wsi. Popychali się w biegu i trącali jeden drugiego, za nic im teraz były ostre kamienie i ciernie, za nic zbocza urwiste. Biegli zdyszani, nie pomni na podartą odzież i poranione stopy. Byle dalej od strasznego miejsca, byle szybciej zostawić za sobą zmierzłą postać. W biegu tym ł przerażeniu nie §j56śtrźe*gli wcale jak pod ich nogami kiikakroć zatrzęsła się ziemia.* Nie słyszeli łoskotu kamieni obsuwających się ze zboczy gór. Przeskakiwali tylko głazy mniejsze, a omijali większe, jeśli znalazły się na ich drodze. Stanęli dopiero nad brzegiem Kaczawy. Rzeka błękitniała w słońcu i lśniła. Płynęła po swym dnie kamienistym kryształowa i chłodna. Zmęczeni ludzie długo odpoczywali na brzegu, w milczeniu i smutku. Wracali do domu z niczym. Krąg słoneczny powoli opuszczać się zaczął ku dalekiej i ciemnej wstędze boru. Gromada szła dalej. W znajomej była teraz okolicy. Wszelako pośród drzew i pól, które co dzień widzieli wszyscy dokoła, coś się zmieniło, czegoś brakło. Nieswojo uczyniło się chłopom. Przystanęli znów i rozglądali się po wzgórzach i zaroślach. — Ludzie! — zawołała nagle Urszula. — Ludzie! Patrzajcie! Przecież tu wcale nie ma Swieradowej wieży! Stała tam! Za brzozami! Widać ją było... Widać było i mury kamienne. — Tak. Nie ma wieży! — w zdumieniu odpowiedziano z gromady. — Stało się coś z domem skąpca. Przyśpieszyli kroku. Przebyli rzekę w bród. Weszli do brzozowego lasu, za którym dotychczas widzieli zawsze na stromym pagórku zamek rycerski z herbową tarczą nad bramą. Teraz jednakże za lasem nie było już domu Swierada. W jego miejscu rozciągało się daleko skalne rumowisko zarosłe chwastami. — Przepadł skąpiec... — szeptali ludzie w trwodze. — Przepadły jego dukaty... Pochłonęła je ziemia... *, Na Śląsku zdarzały się niegdyś nawet większe trzęsienia ziemi. Groźne były na przykład w latach 1258—1259, o czym dowiadujemy się ze źródeł pisanych (Schickfuss). 87 'Została wieś opuszczona i głodna. Ludzie cierpieli -w tvU^ i w oczach, bo lato całe żywili się korzonkami roślin, drobną rybą z rzeki, ślimakami i surowymi grzybami. Nieprędko minęło strapienie. Pamięć o skąpcu-bogaczu żyła we wsi naa ts-bcww^ t=«™^. ^w^w w<,<^. Ciekawiło zawsze ludzi, czy Swierad mówił prawdę o złocie leżącym w głębi rozpadliny, w pokładach ruay miedzianej, czy tylko zadrwić chciał z chłopów. Znalazł się też kiedyś we wsi odważny młodzieniec, który, tak jak niegdyś chciał bogacz, spuścił się do rozpadliny w skrzyni dębowej, umocowanej na sznurach. Był to wnuczek najmłodszy Urszuli, Szymuś mu było na imię. Odważny i silny nie lękał się ciemnej przepaści. Kiedy dno skrzyni stuknęło o kamień i zatrzymało się w miejscu, dobył krzesiwko i hubę z zanadrza, a zza cholewy niewielką smolną pochodnię. Po chwili żółtoczerwony płomień zaświecił w ciemnościach. Szymuś wyszedł ze skrzyni i ostrożnie rozejrzał się dokoła. Zobaczył przed sobą wejście do korytarza, który wiódł prosto łagodnym upadem w głąb ziemi. „Aha — pomyślał — to pewnie tam będą owe bryłeczki złota, o których powiadał Swierad." Zaciekawiony, z mocno bijącym sercem wszedł do korytarza. Było tam cicho i pusto. Chłopak posuwał się ostrożnie, naprzód świecąc sobie pochodnią pod nogi i oto nagle zobaczył na spągu wielkiego pająka, którego mało nie nadepnął. Pająk był piękny: na jego odwłoku błyszczały kolorowe cętki, jakby drogie kamienie. Nogi miał złotej barwy i diamentowe błyszczące pazurki. — „A cóż to za cudak!" — wykrzyknął chłopiec w zachwycie i zdu- 88 mieniu. Pająk poruszył złotym łebkiem * i popełznął ku ścianie korytarza, by ukryć się w szczelinie. — Ej, bracie, czekaj! — rzekł do niego Szymuś — nie ujdziesz teraz! Zabiorę ciebie do domu i sprzedam na jarmarku kuglarzowi. Ludzie będą mieli uciechę z takiego cudaka, a ja dobry miodek i piwo!... Nakrył pająka czapką chcąc ostrożnie podnieść go ze spągu, a wtedy posłyszał głos: — Zostaw mnie, chłopcze, w tym podziemiu — prosił pająk ludzką mową — wynagrodzę ciebie za to, czym zechcesz. — Kto jesteś, cudaku? — zapytał Szymek wkładając czapką z powrotem na głowę. — Niegdyś byłem rycerzem — odpowiedział pająk. — Słyszałeś pewnie i ty o Swieradzie, skąpym bogaczu? — Tak. Pamiętają go we wsi. — Swierad to ja. Straszna spotkała mnie kara. Oto głodnym nędzarzom kazałem zejść do podziemia po złoto, by z lichwą oddali mi dług, nim go jeszcze zdążyli zaciągnąć. Dola chciała inaczej. Nie nędzarze, tylko ja sam znalazłem się w rozpadlinie, odmieniony zupełnie. Nie człowiek, lecz pająk. Pozostaję pod ziemią, by strzec złota, które jest tutaj. Zajrzyj tylko do tej szczeliny... Szymek przysunął pochodnię ku pęknięciu skalnemu w ścianie korytarza. Lśniły w nim grudki złota. — Weź je, chłopcze, i zanieś ludziom do wsi — mówił dalej pająk. — To trzy kieski, o które mnie kiedyś prosili. Tylko teraz już nie chcę w zamian za nie trzydziestu. Tutaj w górach są kruszce... Powiedz ludziom, że Swierad nie zabroni nikomu ich dobywać... Niech służą wszystkim w potrzebie! * Wyrażenia . tego używa potocznie lud. Mówiąc naukowo pająk ma głowo-tułów, czyli ów łebek i tułów razem. 89 W ręku Szymusia dopalała się smolna pochodnia, płomień stawał się maleńki. Dokoła zalegał coraz gęściejszy mrok. Nie obejrzał się chłopiec, kiedy pająk skrył się w szczelinie. Czas było wracać. Szymek spiesznie podążył ku swojej skrzyni, unosząc w zanadrzu grudki złota. Kiedy ręce jego ujęły za sznur, pochodnia zgasła. Wysoko na skraju rozpadliny zebrali się tymczasem chłopi. — Szymuś! Szymuś! A jesteś tam? Heej, Szymek... — wołali pełni niepokoju. — Jestem! Jestem! Ciągnijcie! — odpowiedział chłopiec umieściwszy się w skrzyni. Zaskrzypiał w górze kołowrót, rozległy się wesołe głosy. Kiedy Szymek zobaczył znowu jasność słoneczną, opowiedział wieśniakom o swej przygodzie pod ziemią i pokazał złoto. W świetle dziennym błyszczało jeszcze piękniej i wspanialsze się zdało niż w mroku podziemia. — Jaki on piękny — mówił o pająku — i ludzką mową gadał i rycerzem się mienił, tylko tak prędko się skrył do szczeliny, żem nie zdążył zapytać, czy na zawsze już będzie pająkiem i pod ziemią zostanie... — Oj, na zawsze... — wyjaśnił chłopcu jeden z najstarszych sąsiadów — bo Swierad nie przemienił się w zwyczajnego pająka. Tyś zobaczył Skarbnika, co był niegdyś rycerzem. Skarbnik rozliczne może przybierać postacie. Może być myszą, może być i pająkiem, ale zawsze strzeże skarbów ziemi, którymi niekiedy ludzi za przysługi nagradza. Za życia swego dopuścił, by mu się w skrzyniach złoto osnuwało pajęczyną, gdy ludzie padali z głodu, tedy i strzeże owego kruszcu pod ziemią, sam jeden po wieki — pająk. * & * Ludzie istotnie znajdowali niegdyś złoto w dolnośląskich górach. Spoczywało ono jako piasek na dnie Kaczawy i Nysy Szalonej. Od kopania 90 złota wzięła swą nazwę miejscowość Złotoryja. Kronikarze zaś mówią, Chojnowem i koło Lgnicy T^aHafe Katowic 1 Tarnowskich G& ^ XIn ł XI KJ GÓry ' Kloifeka. P°d °n° rOwnleż w Pob»żu Bytomia, « te kruszce Macioszka 92 W Bażynie Wielkiej nad rzeczką Rudnicą jmieszkała przed dawnymi laty babula Macioszka. Wspominają jeszcze o niej starzy ludzie, z tych, co to zawsze na odpusty jeżdżą do Czarnowąsów, a na targi do Kluczborka i wszystko wiedzą. Macioszka była siwa i przygarbiona. Nie pamiętał nikt we wsi, kiedy wydała się ona za Maciocha-owczarza, i sama babula już nie pamiętała, od wielu zim zamieszkuje w swej chacie, na końcu wsi, pod wierzbami. Owczarz pomarł, synowie Macioszki, którzy powędrowali w daleki świat wojować za cesarza, nie wrócili do domu i żadna wieść o nich nie przyszła nigdy do Bażyny Wielkiej. Żywiła się więc Macioszka sama ze skąpych groszy, które jej stare ręce zarobiły, a mimo wielu krzyżyków, jakie dźwigała na swoich znużonych plecach, jeszcze umiała podołać ciężkiej robocie. Lata jednego — a bardzo słoneczny wydarzył się czas — zaczęli kuźnikowie stawiać nad Rudnicą wielkie mielerze, by w nich przysposobić sobie dosyć węgla drzewnego na zimę. Trzeba im było wielu rąk do roboty. Poszli do kuźników biedniejsi ludzie ze wsi, poszła i stara Macioszka. Od świtu samego zbierała po lesie susz i, przewiązawszy go sznurem, na własnych plecach zanosiła nad Rudnicę. Bywało, że układała w sagi świeże szczapy brzozowe i sosnowe, aby dobrze wyschły, zanim się wypalą na węgiel w mielerzach. Stawiano ^e właśnie na krańcu lajsi, tam. c,dzie Rudnica skraca ta. olszynę. Najpierw kuźnikowie zdejmowali kolisty płat darni, potem na otrzymanym w ten sposób, wolnym od trawy miejscu, układali z suszu drzewnego i szczap kopulasty stos, pozostawiając po jego środku jak gdyby szeroki i pusty komin. Boki takiego stosu obkładali zdjętą właśnie darnią, a potem podpalali go od dołu. Z pustego komina kurzyć poczynał niebawem gęsty dym. Dusił oddechy i łzawił oczy kuźnikom, znaczył jednak, że drewno się zatliło i że robota w porządku. Trzeba było starannie pilnować mielerza, aby nie wygasł, i ogień ciągle podsycać, aż drewno pod pokrywą z darni zupełnie się zwęgli. Tuż nad samą Rudnicą, koło olszyn niewysokich pilnowała mielerza Macioszka. Ziemny piec niemało przyczynił jej utrapienia. Kaszlała starka i raz po raz przecierała oczy pięściami, bo zmierzły dym, za lada wietrzykiem, miast równym słupem uchodzić pod chmury, rozłaził się nisko i wisiał brunatnym kożuchem tuż ponad mielerzem, by opaść potem na ziemię. — A bodaj cię czarci pożarli... — mruczała Macioszka rozpędzając dym wielką gałęzią. Kiedy się drewno na dobre zwęgliło, brała starucha łopatę i odrzucała ze stosu pokrywę z darni, by węgiel ostygał powoli. Zazwyczaj noc zastawała Macioszkę przy stygnącym mielerzu, a rano, kiedy babula gotowy węgiel drzewny ładowała do worków i odsyłała na wozie do Wielkiej Bażyny, przychodzili kuźnikowie i w miejsce pierwszego stawiali nowy mielerz. Czas przyszedł upalny, deszczu nie widać było od tygodni, w gryzącym dymie, koło tlącego się drewna niesporo było pracować staruszce. Utrudzona, z obolałymi rękami, legła sobie pewnej nocy Macioszka w olszynie. Wiatr przynosił świeżość od Rudnicy, trawa była wygodnym 93 94 posłaniem. Przyszedł mocny sen. Uśpiła starką rzeka swym pluskaniem, ukołysały ją gałęzie olszowe szelestem. Spała nieporuszenie do samego świtu, tak jak się już dawno jej nie zdarzyło. Rankiem zjechały nad rzekę wozy; starszy nad kuźnikami obchodził mielerze. Zerwała się Macioszka, w pośpiechu wiążąc na sobie zapaskę chwyciła wielką łopatę i zgarniać poczęła do worków drzewny węgiel, ostygły w ciągu nocy. — Oj, Macioszko! Co tam za dziwy? — zgromił ją nagle starszy nad kuźnikami. — Worki dajecie niepełne! Gdzież się te węgle podziały? Prawda to była, ale Macioszka pojąć nie mogła, dlaczego tym razem zebrała z mielerza skąpo węgla. Jakby dobrze nazgarniać do worków, tak jak dotychczas bywało, to by ich miała z ledwością dwa chude, kiedy dotąd na trzy pękate wystarczało. — Drewno marniejsze! Chrust lichszy — próbowała starucha przekładać kuźnikom, ale w sercu swym czuła niepokój i żałość. Pokrzyczał jeszcze starszy, pogadał, kazał przywieźć najlepszego drewna. Pobudowali mielerz od nowa. Baba siedziała nie mrużąc oka przez całą noc koło węgla. Wypalił się pięknie tak, że rankiem do worków zgarnęła kęsy chędogie i dosyć ich było. Nie minęło jednakże dwa dni, kiedy ktoś nocą przyczynił Macioszce nowej szkody. Rozrzucił sagi, w których schło drewno. Pozbierał brzozę, zostawił samo sosnowe, przetkane suchą tarniną i jałowcowym korzeniem. Nieszczęście chciało, że znowu starszy nad kuźnikami przechodził brzegiem Rudnicy i zauważył szkodę. — Brakuje teraz na sągu drewna — rzekł groźnie, bo to mąż był gniewliwy. — 2le pilnujecie roboty, Macioszko. Sypiacie nadto. Kiedy was morzy, legnijcie sobie w swojej stodole, ale nie koło sągu! Nie przy mielerzu ma was nachodzić drzymota! Kiej się tak o robotę staracie, zapłata też spora nie będzie! Srożył się długo, bo wiele drewna brakowało. — Czekajże, ty jancykryście... — groziła nieznanemu szkodnikowi babula, kiedy po robocie wracała do domu z wypłatą, a w rogu chustki niosła związane ledwie dwa drobne pieniążki. — Będę ja miała postną niedzielę. Ale i ty sadłem sobie boki smarować będziesz, kiej cię dopadnę z kopyścią. Zawzięła się starka i umyśliła przyłapać rabusia. Miała w chacie maczugę pastuszą, jeszcze po mężu swoim, owczarzu-Maciochu, narzędzie nad podziw krzepkie, bo z wysuszonej dębiny uczynione. Za młodu chodził Macioch z owcami daleko, na sam Rachowiec je prowadzał, a wiadomo, że się tam wilki trzymają i rysie tak wielkie jak barany. Wzięła baba maczugę i ukryła się na noc w olszynach, porastających brzegi Rudnicy. Zapadła w gąszcze tuż koło sągów najlepszego drzewa, które właśnie za dnia ułożyli koło zarośli kuźnikowie. Nim to uczyniła jednak, uprosiła jeszcze sąsiadów, by jej do pomocy przydali synka, pacholę dwunastoletnie, zwinne bardzo i przemyślne jak młody lisek. — Bacz, Jędraszku — mówiła przywiódłszy chłopca nad rzekę — sied-niesz tu koło mielerza, a pozór dasz na ścieżkę. Kiej się od miasta złodziej będzie podkradał, to wrzeszcz ile tchu w piersi, a z procy go wal kamieniami. Kiej przyjdzie ode wsi, przez łęgi powiedzie go droga. Niech się ino pokaże na niej a przybliży ku olchom, to już ja go z moją kopyścią * dopadnę, a wtedy popamięta długo, jak się okrada mielerze. Po tych słowach roztropna starucha, z pomocą Jędraszka, zdjęła kładkę z Rudnicy i zaciągnęła ją daleko w krzaki. Tym sposobem odcięła szkodnikowi ucieczkę do zagajnika na drugi brzeg. * Macioszce jako gospodyni dogodniej jest posługiwać się tą nazwą, związaną z kobiecymi zajęciami, niż słowem maczuga, które oznacza prastary rodzaj pasterskiej broni mężczyzn. 95 Mrok wieczorny zastał oboje na czatach: Jędraszka, z procą i kieszeniami pełnymi kamieni, koło mielerza, z którego właśnie odrzucono darniową pokrywę, Macioszkę w zaroślach, z maczugą w ręku. Zapadła noc. Na niebie ukazał się nów księżycowy, wąziutki i blady sierp, jednym swym końcem schowany za chmurkę. Drobne i dziwnie odległe wydawały się tego wieczora gwiazdy. „Sposobna dziś nocka, nie ma co gadać" — myślał Szczepan Koźlorz spoglądając na niebo przez otwarte drzwi stodoły — dosyć jasna, by drogi nie zmylić i dosyć ciemna, by sobie worek zarzucić na plecy i co nieco do gospodarstwa przywlec ..." Był to chłop młody i rosły, najbogatszy gospodarz w Bażynie Wielkiej. Jeździł bryczką na jarmarki do Żywca i Cieszyna, a zawsze parobek pędził za nim odpasionego wołka czy cieliczki na sprzedaż. Siwki swoje karmił samym owsem, a Koźlorzowa innych klusek nie zagniatała tylko pszenne. Przy dostatkach swoich, które mu po ojcach przypadły, był Szczepan Koźlorz chłopem tyleż leniwym, co na cudze dobro łasym. Wiadomo bowiem, że łakomstwo i lenistwo tak wespół zawsze siedzą w człowieku, jak lebioda i piołun na ugorze. W upalne lato nie chciało się Koźlorzowi rąbać drzewa samemu w lesie, ani też piłewać je na kloce, łupać na szczapy i potem zwozić do domu. Cóż dopiero stawiać mielerz własnymi rękami. Łacniej wydało mu się podbierać już gotowy opał starej babuli, o której mniemał, że jest bezradna tak z przyczyny wieku, jak ubóstwa. Wybrał więc Szczepan w komorze wielki worek parciany i kiedy w chatach Bażyny pogasło łuczywo,* poprzez sąsiedzkie płoty i sady 96 * Przed stu laty w wielu jeszcze wsiach na Śląsku oświetlano chaty łuczywem. przebrał się na tyły wioski ku łąkom, za którymi płynęła Rudnica i czarnym pasem ciągnęły się zarośla olszynowe. By uchronić słomiane strzechy od pożaru, stawiało się zawsze mie-lerze i kuźnie w odległości od domów i stodół. Nicpoń gospodarz raźno , podążał w stronę rzeki, wtulając głowę w ramiona i bacznie rozglądając się dokoła, by przed świtaniem napełnić swój worek raz, drugi i trzeci. W szałasach kuźników, jakie pobudowali sobie dokoła warsztatu na czas letnich upałów, było zupełnie cicho. Na palenisku w kuźni żar przysypano popiołem. Koło mielerzy, położonych od wioski najbliżej, też o tej porze nie krzątał się już nikt. Spali jednak przy nich na ziemi, a może jeszcze czuwali biedniejsi chłopi z Bażyny. Te mielerze obszedł Koźlorz z daleka. Tylko przy sagach drzewa pod olszynami, jak mu się zdawało, nie było nikogo. Beztroski i pewny powodzenia przyskoczył nicpoń do sągów i jął rozrzucać drewno na strony wybierając tylko szczapy brzozowe, które po białej korze nietrudno było rozpoznać. — A tużeś mi, marcho zatracona! — posłyszał nagle prawie nad samym uchem jazgotliwy niewieści głos — ty oszkubku, ty podciepie diabelski ... A masz, a masz! Jednocześnie na plecy złodzieja spadać zaczęły gęsto razy wymierzane maczugą, przed którą umykał z respektem niejeden beskidzki basior. , ¦— Ty barabo piekielna, ty wieprzu!... — na rozsrożone krzyki nie- wieście odpowiedział z bliska chłopięcy głos, a nad głową Szczepana przeleciał kamyk rzucony z procy, strącając po drodze listki olchowe. Koźlorz przeraził się nagłej napaści i rzucił worek, na krótką chwilę stanąwszy bezradnie. Wnet jednak poznał, że ze starą Macioszką tylko i pacholęciem nieletnim ma do czynienia, że z kuźników w pobliżu nie ma nikogo, przyskoczył tedy do baby i wyrwał jej z rąk maczugę. Macioszką padła na ziemię. 97 — Teraz ja ci dam pieprzu, cioto piekielna... — wrzasnął nicpoń i uniósł maczugę nad głową, by uderzyć starkę. Z procy Jędraszka sypnęły się na niego kamienie. Szczepan rzucił się teraz ku chłopcu, a w tejże chwili maczuga sama wyskoczyła z jego ręki i znikła, chłop natomiast całym ciężarem zwalił się na ziemię i oto na brzegu Rudnicy rozległy się jego rozpaczliwe krzyki. Nieszczęśnik kulał się po ziemi, zasłaniał rękami i wzywał pomocy wielkim głosem. — Ratujcie mnie — krzyczał Szczepan — nie dajcie mnie zabić. Ludzie! Ludzie!... Przeraziła się teraz i Macioszka mniemając, że Koźlorz popadł nagle w jakąś straszną i nieznaną chorobę. Krzyczeć poczęła i ona, a Jędraszek zaniósł się płaczem. Od szałasów kuźniczych i dalszych mielerzy biec poczęli ku nim wystraszeni ludzie. Za nimi rzucili się chłopi, którzy paśli na łące konie, od wsi nadbiegły gospodynie z Koźlorzową i córkami. Nie było końca lamentom, nie opisać takiej wrzawy i zgiełku. Raz po raz ktoś z gromady próbował podnieść nieszczęśnika, ale Szczepan tak wił się, wyrywał i szarpał, że nikt nie mógł mu dać rady. Miotał się po ziemi z jakąś nieczłowieczą wcale siłą, jęczał głosem straszliwym, od którego włosy jeżyły się ludziom na głowach, a wciąż zasłaniał się rękami i błagał: — Litości! Nie bijcie mnie! Nie bijcie ... Nagle poderwał się z ziemi i roztrącając ludzi, którzy podtrzymać go chcieli, rZUCil S1Q padem W Stroną Rudnicy, chcąc przebiec po kładce na jej drugi brzeg i w ten sposób ujść niewidzialnemu prześladowcy. Kładka jednakże była zdjęta. Koźlorz nie spostrzegł tego i z krzykiem potoczył się z urwistego brzegu prosto do wody. — Utonie! Trzymajcie go... — lamentowała Koźlorzową. — Ratujcie! Ratujcie! — błagał zachłystując się wodą Koźlorz. 98 — Na pomoc! Na pomoc!... — krzyczały jego córki. Starszy jtad kuźnikaini miał te sobą długi sznur. Uczynił więc szybka pętlę i zręcznie zarzucił ją Szczepanowi na szyję, skoro ten wychylił się z wody. Ledwie jednak z pomocą czterech ludzi wyciągnął nieszczęśnika na brzeg, bo czyjeś niewidzialne ręce trzymały go silnie i wymierzały nawet w wodzie bolesne razy. — Sprowadźcie wóz — rzekł starszy nad kuźnikami — inaczej nie poradzimy. Z szaleńcem to bowiem sprawa. Patrzcie, jak się ten człowiek miota nawet na sznurze. Szczęściem dla Koźlorza przy kuźni stał właśnie wóz. W jednej chwili gromada nacięła gałęzi, baby narwały trawy i wymościły dla Szczepana posłanie. Z trudem największym nieborak dał się ułożyć i przewieźć do swojej zagrody. Widok przedstawiał sobą żałosny i śmieszny. W odzieży przemokłej i oblepionej mułem, z pobladłą twarzą, do której przywarła wodna rzęsa, z włosami oblepionymi żabim skrzekiem jęczał wciąż na wozie i zasłaniał się jakby od razów rękami. Zbliżał się świt. Mroki nocy czaiły się już tylko pod drzewami. Nad rzeką nikła powoli mgła. W szarości wczesnego poranka dowiozła gromada Koźlorza do wsi. Uspokajał się nieco i cichł. Nim gospodyni przyniosła dla niego suche odzienie, leżał Szczepan na klepisku w stodole. Słońce wychyliło się właśnie zupełnie ponad topole na wzgórzu kościelnym Bażyny. Zaświeciło przez otwarte wierze je do stodoły, a wtedy Koźlorz uspokoił się nagle, zamknął oczy i zapadł w głęboki sen. W tejże chwili stuknęło coś o ziemię. Była to maczuga pastusza po starzyku Maciochu, którą na środek stodoły rzuciła jakaś niewidzialna ręka. — Cóż to? Kto rzucił maczugę!? — pytali w gromadzie przerażeni chłopi. — Nie widać tu przecież nikogo obcego! — Drewno stuknęło choćby kamień. Ktoś mocny rzucił je na klepisko — mówił poważnie sołtys. 99 Nadziwić się nie mogli temu zdarzeniu; powoli, milcząc, rozchodzili Śię do domów. Tegoż ranka jednak starszy nad kuźnikami zobaczył na drodze wiodącej od wsi ku lasom, gdzie rąbano drzewo do mielerzy, nie znanego nikomu w okolicy starego człowieka, zmurcanego sadzami, w skórzanym fartuchu. Zdążał on szybko ku głębokim wyrobiskom po rudzie i zniknął w jednym z nich. Poznali więc ludzie, że był to Skarbnik, który nie tylko strzeże bogactw ziemi, lecz także opiekuje się miejscem pracy człowieka i samą pracą, by ona była uczciwa i godna. W imieniu starej Macioszki wymierzył on karę Szczepanowi w mrokach nocy. Zaprzestał jej z ukazaniem się słońca. Siła Skarbnika bowiem dotąd trwa nad człowiekiem, dokąd oczy ludzkie nie ujrzą słońca lub w ogóle światła dziennego. Szczepan Koźlorz długo przykładał sobie woreczki z gorącym piaskiem na potłuczone boki, a kiedy zniknęły mu sińce, sprzedał pole, chatę i wyprowadził się do innej okolicy, by nigdy już nie znajdować się blisko miejsc, w których się pali w mielerzach i przekuwa żelazo w warsztatach kuźniczych. Halżhietka-Ćwierkotka Na górze Błatniej mieszkał kiedyś w bogatym dworze rycerz ze swą matką i liczną gromadą sług. Od Błatniej wywodził swe imię i zwał się Szczepan Błatowic. * Ze strachem mówili o nim ludzie, bo choć młody był i urodziwy, to jednak łatwo unosił się gniewem, z byle powodu srożył i w owym gniewie dopuszczał się wielu złych i okrutnych czynów. Lękali go się wszyscy i ustępowali mu, a nawet własna matka spełniała każde życzenie syna, byle tylko na jego gniew nie zasłużyć. Gdy chciał szat, to je kupowała za drogie pieniądze, gdy koni najlepszych, to słała po nie w dalekie kraje, gdy miecza, to mu go przywozili słudzy zza morza. I tak ze wszystkim bywało. Nie cieszył się nigdy z upominków, chodził po swych komnatach zagniewany i smutny. Razu pewnego zażądał rycerz od matki, by cały dwór jego obsadzono różami tak, jak to uczyniono królowi we Francji dokoła zamku. Na wysokiej górze Błatniej, na wietrze i mrozie trudno uchować delikatne krzewy różane, mimo to matka spełniła znowu życzenie syna. Kiedy przyszło lato, pod oknami dworu zakwitły piękne białe róże. Szczepan Błatowic spozierał jednak na nie chmurnym wzrokiem i widać było, że róże wcale go nie cieszą. Zdziwiła się pani i zapytała syna, co mu się w kwiatach nie podoba. — Są białe! — wykrzyknął młodzieniec — są zwyczajne, takie jakie 101 mają wszyscy, a ja chcę mieć błękitne róże! — i uniesiony gniewem zaczął siec mieczem krzaki dokoła domu. Oniemieli ze zgrozy słudzy i cisza wielka zapanowała przed dworem. Tylko Szczepan Błatowic srożył się dalej i niszczył kwiaty, aż pozostała z nich tylko jedna maleńka różyczka na wątłej łodydze, która wyrosła tuż koło ganku. Matka osłoniła ją rękami, by ocalić choć jeden kwiat i pochyliła nad nim zapłakaną z żalu twarz. Wtedy jej łzy gorące upadły na płatki róży i z białych uczyniły je błękitnymi. — Oto masz błękitną różę... — powiedziała do syna. Ale gdy tylko wyrzekła te słowa, straszna burza zerwała się nad górą Błatnią, zahuczały grzmoty, zawyły wiatry, a wielkie głazy obsuwały się w dół po stokach ze strasznym łoskotem. Uczyniło się ciemno jak nocą. Szczepan Błatowic zaś powalony wichrem, legł na ziemi koło krzewu różanego, stracił pamięć i czucie. Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą pogodne niebo. Wstał z ziemi i krzyknął z przerażenia, bo zobaczył siebie w zupełnym pustkowiu, na dzikim zboczu góry, na polanie otoczonej puszczą; nad nim piętrzyły się skały, w dole szumiały nieprzebyte lasy. Ani domu, ani ludzi — cisza dokoła. Tylko na skraju polany pozostał krzew z rozkwitłą błękitną różą, a spod korzeni jego wytryskało źródło. Woda ze źródła ciekła strumieniem w puszczę i spływała w dolinę. Próżno Szczepan Błatowic wołał matkę i sługi, głos jego budził tylko samotne echa. W rozpaczy najwyższej zasłonił oczy rękami, a wtedy ujrzał z przerażeniem, że to już nie ręce człowieka, lecz łapy burego niedźwiedzia. Pobiegł do źródła i przejrzał się w jego gładkiej tafli. Zobaczył odbicie zwierza, który ze swej dawnej ludzkiej postaci zachował tylko rycerski pas z przewieszonym mieczem, nożem myśliwskim i małą sie-102 kiera. Tak oto Szczepan Błatowic żyć zaczął w pustkowiu pod postacią niedźwiedzia, zachował jednak ludzką mowę, ludzkie serce i ludzkie myśli. Minęły lata. Niedźwiedź sam jeden zbudował sobie dom przy źródle, a dokoła domu rozkrzewił bujnie błękitne róże. Poznosił z puszczy dzikie jabłonki, grusze i śliwy, i założył sad na polanie. Pielęgnował drzewka i zbierał na polach porzucone kłosy, zbierał dojrzałe nasiona warzyw po ogrodach, ukradkiem przed ludźmi. Uprawiał zboże i warzywa — był jednak zawsze sam. Żaden zwierz, żaden człowiek ani ptak nie odwiedzał góry Błatniej. Wszystko co żyje stroniło od Szczepana Błatowica. Ciężko jest żyć w samotności. Tęsknota za ludźmi dręczyła niedźwiedzia, kiedy wieczorami na górę Błatnią dochodziły z dolin odgłosy pieśni i okrzyków pasterzy, dźwięki fujarki i bicie dzwonów. Lękał się jednak i wstydził pójść do ludzi — uciekliby przed niedźwiedziem lub dobyli na niego oręża. Pas rycerski i miecz schował w swym domu, noża i siekiery używał do codziennej pracy. Zazdrościł małemu strumykowi, który wypływał ze źródła i zbiegał w dolinę do ludzi, a potem wpadał do rzeki, nad którą stały wioski i miasta. Błękitne róże rozrastały się i kwitły coraz piękniej, lecz i one cierpiały z tęsknoty. Nie gnieździły się w ich krzewach słowiki, z którymi wszystkie róże przyjaźnią się najbardziej, nie przylatywały do nich motyle ani pszczoły po miód. Ludzie nie cieszyli się ich krasą ani zapachem, bo ich nie znali. Pewnego więc wieczora, kiedy wiatr dolinny przyleciał do sadu, poskarżyły mu się kwiaty na swoją niedolę i prosiły o radę. Wysłuchał ich prośby wiatr i nabrawszy oddechu zdmuchnął błękitne płatki okwitłych już kwiatów ze stoku góry i rozwiał je po dolinie, by je ludzie-zobaczyli. Jedne padły na łan zboża i znikły między kłosami nie spostrzeżone przez nikogo. Drugie zdeptały na drodze konie. Trzecie spa- -dły na łąkę, gdzie dwie siostry pasły stado owiec. Obie były piękne. Starsza, Hanisia, miała ciemne włosy i lubiła kwiaty 103 mmm czerwone. Młodsza, Halżbietka, najchętniej stroiła jasną głowę w kwiaty błękitne, a śpiewać umiała jak skowronek, toteż we wsi nazywano ją Halżbietką-Cwierkotką. Zdumiały się dziewczyny ujrzawszy płatki niewidzianych kwiatów — pachną jak róże, kształtu są płatków róży, tylko że błękitne! Zaniosły je więc do chaty i tu spostrzegły nowe dziwy: płatki nie więdły wcale, a pachniały na cały dom. Halżbietka-Cwierkotka złożyła je w skrzyni ze swymi sukniami, a wtedy szaty nabrały takiej cudownej woni, że kto tylko przechodził koło domu sióstr, ten przystawał i nie mógł się nasycić zapachem. Nie spostrzegła się Halżbietka, jak błękitne róże owładnęły jej myślami. Widziała kwiaty we snach, wyszywała je na oplecku i na chusteczce, układała nawet z modrych piórek, by ustroić nimi goiczek * lub wpleść do gerlandy. ** Posmutniała, pobladła Halżbietka, nic jej nie cieszyło. Nie śpiewała piosenek i marudziła przy robocie. Ani ojciec, ani Hanisia niczym ucieszyć jej nie mogli. Zrozumieli, że tęskni ona za błękitnymi różami, poczęli więc pytać o nie nawet na książęcym dworze, szukali osobliwych kwiatów w każdym gaju i na każdej miedzy, tylko na górę Błatnią lękali się chodzić, by nie spotkać tam Szczepana Błatowicza, o którym nie zaginęła jeszcze pamięć między ludźmi. Halżbietka tymczasem stawała się coraz smutniejsza, toteż ojciec jej, lękając się utracić dziecko, postanowił poszukać jeszcze upragnionych róż na górze Błatniej, choćby nawet przyszło spotkać się z Błatowicem. Bał się okrutnego rycerza, o którym powiadano, że nocami jawi się na stokach góry, przybrany w zbroję z rozżarzonej blachy i w płaszcz z płomieni. 104 * Goik albo zdrobniale goiczek — po śląsku nazywa się tak w obrzędzie ludowym przystrojona gałąź lub drzewko, które na wsi dziewczyny obnoszą po domach ku czci powracającej wiosny. ** Gerlanda — w gwarze śląskiej wieniec, który nosiła kiedyś dziewczyna od święta. I Poszedł jednak i ku swemu zdumieniu nie spotkał wcale złego rycefza, tylko niedźwiedzia, który czerpał wodę ze źródła i zraszał nią troskliwie krzaki róż niewidzianej piękności... Błękitnych róż. Rosły one koło domu o ganku rzeźbionym, do którego wiodła wyłożona kamieniami ścieżka. — Proszę o jedną chociaż różę dla mej córki Halżbietki — odezwał się z niskim ukłonem kupiec. — Jest chora i bardzo pragnie tych kwiatów... Niedźwiedź popatrzył na człowieka dziwnie smutnymi oczami i, zerwawszy najokazalsze z błękitnych róż, odezwał się ludzkim głosem: — Oto są... Zanieś je swojej dzieweczce, życz jej zdrowia ode mnie... Ucieszony ojciec pragnął wynagrodzić niedźwiedzia wszystkim, co miał, zwierz jednak poprosił go tylko o to, by Halżbietka przybyła do ogrodu i, podziękowała mu za kwiaty sama. Dziewczynie szybko wróciło zdrowie. Wesoła już, nucąca jak zazwyczaj piosenkę dźwięcznym głosem udała się na górę Błatnią i zabawiła w gościnie u niedźwiedzia kilka dni, ciesząc się sadem i pomagając mu w pracy około kwiatów i drzew. Wieczorami zaś śpiewała mu pieśni i opowiadała baśnie, przy czym wspomniała i o Szczepanie Błatowicu, złym człowieku, do którego niegdyś należała góra Błatnia. Niedźwiedź posmutniał wtedy i opuścił głowę, a Halżbietka myśląc, że nie chce i on nic wiedzieć o złym rycerzu — nie wspominała już więcej o Szczepanie. Przez kilka dni gościny zauważyła dziewczyna, że niedźwiedź jest mądry i dobry, że pracuje z radością w ogrodzie, który sam zasadził, polubiła go więc i chcąc zrobić mu przyjemność, nim powróci do ojca, posprzątała pięknie dom. W czasie tej roboty odnalazła przypadkiem w komorze drogocenny pas rycerski i piękny miecz, jakiego nie widziała jeszcze nigdy w życiu. Ponieważ sam gospodarz domu nie pokazał jej tych przedmiotów, Halżbietka nie wspominała mu nic o tym, że je widziała, lecz położyła miecz i pas na dawne miejsce. Kiedy powróciła do domu, powiedziała jednak o tym co znalazła u niedźwiedzia ojcu i Hanisi. Wtedy wszyscy troje zrozumieli, że niedź- 105 208 wiedź z Błatnlej góry to Szczepan Błatowic, który za karą zamieniony został w zwierza. Z wielkim przerażeniem mówili o jego doli. Błękitne róże nie więdły wcale w malowanym dzbanie i stały w izbie ciesząc obie siostry swym widokiem, a nikomu we wsi nawet na myśl nie przyszło, że ojciec lub Halżbietka zerwali je w ogrodzie tak złego człowieka, jakim był Szczepan Błatowic. Nikt zresztą z ludzi nie chodził nigdy na górę Błatnią. Przeminął rok i znowu nadeszło lato. Pewnego dnia nagle zwiędły i zeschły błękitne róże. Halżbietkę ogarnął niepokój; w nocy nie mogła spać, bo raz po raz przed oczami stawał jej dom o rzeźbionym ganku i kwitnące krzaki, na których rozwijały się coraz nowe kwiaty koloru letniego nieba. Uprosiła więc ojca, by zezwolił jej pójść na górę Błatnią. Ojciec się zgodził, choć lękał się o córkę. Kiedy dziewczyna przybyła do domu niedźwiedzia, zobaczyła go leżącego na posłaniu. Cierpiał bardzo, w lesie bowiem, kiedy ścinał drzewa, spadł na niego wielki pień i bardzo go potłukł. Halżbietka pozostała przy chorym, by go pielęgnować. Podawała mu jagody i miód, przykładała do bolącego ramienia chustę umaczaną w źródlanej wodzie. Niedźwiedź jednak odsuwał od siebie najsłodsze poziomki, które dziewczyna zbierała dla niego o porannej rosie. Niekiedy tylko pił wodę, a cierpiał coraz bardziej. Znać było, że spodziewa się śmierci. Poprosił przeto Halżbietkę, by przyniosła mu z komory jego pas i miecz, położył je przy sobie; poprosił jeszcze o naręcze błękitnych róż i ułożył je też koło siebie. Potem wskazał Halżbietce miejsce przy posłaniu, a kiedy usiadła, począł mówić o sobie nie tając niczego. Opowiedział, jak złym był człowiekiem, jak potem cierpiał i ciężko pracował w długiej samotności, jak tęsknił za ludźmi i jak żałował swych złych uczynków. — Tak bym chciał żyć, Halżbietko! — mówił z wielkim smutkiem. — Jakże bym pragnął wrócić do ludzi! Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo ... Jakże mi żal odchodzić teraz, kiedy ciebie zobaczyłem i umiłowałem ... Na te słowa ścisnęło się boleśnie serce dziewczyny. Uczuła, że i ona nie chce, by niedźwiedź umierał. Zrozumiała, jak bardzo wiele cierpieć musiał żyjąc w samotności i opuszczeniu podczas długich lat kary. — Nie chcę, żebyś umarł! — zawołała. — Zostanę tu przy tobie. Będę cię leczyła! Tylko żyj... Przy tych słowach, pełnych szczerego żalu, z oczu jej popłynęły gorące, serdeczne łzy. A kiedy padły na błękitne róże, które niedźwiedź ułożył koło siebie, kwiaty nagle zmieniły swą barwę: z błękitnych stały się białe. Znikła uboga izba, a w jej miejsce pojawiła się komnata rycerskiego dworu. Przed Halżbietką zaś stał strojny rycerz i uśmiechał się do niej pełen szczęścia. — Jesteśmy w moim prawdziwym domu — rzekł i ująwszy dziewczynę za rękę powiódł ją do okna, które otwarło się szeroko, ukazując nieopisanej piękności widok na góry wyzłocone słońcem. Przed domem kwitły krzaki białych róż, a na ścieżce stała pani w śnieżnobiałym czepcu na głowie i zrywała je do koszyka. — Moja matka! Ukochana matka! Jest znowu przy mnie! — rzekł rycerz. — Chodźmy ją przywitać! Wyszli do sadu przez pokoje, w których słudzy zastawiali właśnie stoły do uczty, słychać było z podwórza szczekanie psów, głosy bydła i dzwonki owiec wracających z pastwiska, śmiechy i okrzyki ludzi. Po drodze wiodącej w dolinę jechały wozy i spieszyli konni wojowie. Wysoko w górach pasterz żegnał grą na fujarce zachodzące słońce. Szczepan Błatowic żył długo i szczęśliwie na górze Błatniej ze swą matką i piękną żoną Halżbietką. Kochali go i szanowali ludzie. Osiedlili się też w pobliżu, w wiosce, która się zwie Podbłatnia. 108 Skarby leśnego dziada Wędrował pewnego razu Łukasz, ubogi synek * do Bełku, aby pomóc przy sianokosach i żniwach bogatej gospodyni Nędzuli. Obiecała Nędzula Łukaszowej matce dwa worki żyta i podświnka na jesień, a chłopcu nowiutkie buty z cholewkami i czapkę z barankiem. Zdążał więc Łukasz do tego zajęcia z ochotą, bo komu niemiło jest obuć się ciepło na zimę, a na niedzielę przystroić w zgrabną czapeczkę? Droga była daleka, wiodła polami szerokimi i ciemnym lasem, przez rzeki i strumienie, a słońce mocno dogrzewało. Zmęczył się chłopiec, zjadł wszystko, co mu matula włożyła do torby, nawet skórkę od chleba rzucił bezdomnemu psu na gościńcu, a okruszyny wytrząsnął wróblom. Kiedy tak szedł w stronę Bełku, zobaczył przed sobą wysoką górę. Była ona inna niż te, które dotąd widywał chłopiec. Przypominała swym kształtem bochenek chleba. Skał nie widać było ną n|iqj, za to aż po sam szczyt porastał ją las, cienisty i pełen woni kwiatów, którą wiatr przynosił aż na drogę. Z daleka zauważył chłopiec w owym lesie jasnozielone modrzewie, ciemne i proste świerki, rozłożyste buki i dęby. Na skraju lasu rozrzuciły się kępami młode brzózki, leszczyny i olchy. — Mogą tam być i poziomki — pomyślał chłopiec — są na pewno czar- * Synek w gwarze śląskiej znaczy chłopiec. 10 '209 110 ne jagody... Ach, tak by się ich uzbierało do kapelusza i pojadło do syta. Przyśpieszył kroku i wszedł między drzewa. Ogarnął go chłodny cień, który rzucały na mchy i trawę nie tylko gałęzie modrzewi, ale także paprocie, wysokie jak krzaki. Łukaszek szedł po zaroślach ostrożnie, bo na ziemi położyły się gęsto jeżyny, a spod mchu wyzierały tu i tam ostre kamienie. Bezszelestnie wypełzła spod jednego z nich żmija i skryła się w suchym listowiu. Przestraszony chłopiec wskoczył na pień drzewa, które właśnie zwaliła burza. Rozejrzał się bacznie dokoła. W lesie nie było nikogo, tylko nad głową Łukasza, wysoko na sośnie, poświstywała zięba, a druga odpowiadała jej z głębi boru. Po wierzchołkach drzew przebiegał wiatr południowy, a od jego ciepłych podmuchów rozkwitały kwiaty. Pod leszczyną i paprocią rosły wielkie liliowe dzwonki, nad strumieniem pochylały się białe naparstnice, do których przylatywały motyle, śliczne pawiki-rusałki, modraczki, cytrynki, a wszędzie, gdzie tylko sięgnąć czerwieniły się w trawie poziomki. Łukasz zdjął swój kapelusz ze słomy i począł zbierać do niego soczyste i słodkie jagody. Dostrzegał ich coraz więcej, a były coraz wspanialsze, po dziesięć i dwanaście na krzaczku. Spożywając poziomki pełnymi garściami, napełniał chłopiec swój kapelusz ciągle od nowa i nie spostrzegł wcale jak oddalił się od drogi i zawędrował w samą głębinę lasu. Znalazł się nagle wśród nieprzebytych zarośli; nogi tonęły mu po kolana w trawach wiotkich jak nici jedwabne i w zielu, a wszędzie dokoła, spośród łodyg i liści, wyzierały czerwone jagódki. Nagle tuż koło chłopca poruszyły się krzaki. Coś szarpnęło się w nich z wielką siłą, coś targnęło pędami jeżyn, których mnóstwo się słało po ziemi tuż pod nogami Łukasza. Chłopiec zachwiał się i odskoczył na bok, a wtedy posłyszał z głębi krzaków dudniący, chrapliwy głos: — Kto tu chodzi? Kto przeszkadza mi spać, kiedy na świecie południe? ... Młodzianek pobladł ze strachu, zadrżał i upuścił na ziemię kapelusz, z którego wysypały się poziomki czerwonym strumieniem. W tejże chwili znowu coś targnęło pędami jeżyn i trawą, jakby chcąc wyrwać je spod stóp Łukasza. — Kto tam depcze nogami po mojej brodzie? — posłyszał znowu chłopiec gniewny, huczący głos. Przerażony, gwałtownym ruchem odsunął się pod krzak. — To ja, Łukasz... — odpowiedział ledwie znajdując słowa — ja nie wiedziałem... Nie chciałem przeszkadzać, uzbierałem tylko trochę poziomek ... Przepraszam was, panie, i pójdę sobie stąd zaraz. — Stój, stój. Poczekaj, a dokądże pójdziesz? — Do Bełku. Szukam roboty. — To ojców nie masz? — Matulę mam ino samą. Została w domu ... — Ahaa. No, kiedy szukasz roboty, to będzie jej i u mnie przez parę dni. Nie pożałuję zapłaty, Łukaszu, boś chłopak jest poczciwy i obyczaj- Przy tych słowach zaszeleściły krzaki. Rozchyliły je czyjeś wielkie, kosmate ręce i przed Łukaszem stanął dziwny człowiek, taki, jaki ukazać się może tylko we śnie. Był wysoki i przygarbiony, o głowie wielkiej, ogorzałym licu. Włos miał kudłaty, a brodę do samej ziemi. Tylko, że były zielonej barwy, jak trawa. Kiedy w krzakach przesypiał gorące południe, broda jego słała się po ziemi. Łukasz zbierając poziomki, deptał po niej, a wcale nie wiedział o tym. Odzież zielonobrodego człowieka uszyta była z liści jesiennych, brunatnych i złotych. Trzewiki nosił z kory, a nogi miał zupełnie odmienne niż ludzie; pięty jego bowiem zwracały się ku przodowi, kolana zaś do tyłu. Uli 'MOJJIZp t IU9{9f AdoJtĄ 3UJBS 'qoi>[suo3f ;Xdoj{ Aiopejs iub 'qoezoA\ od up[o>[ fara bu O|A*q oepi/A atu oq 'bubuz aiu uKHzprq aiuzooptM 'jpazs pfe^op 'eio^ 'b% ziu buui 'aSoap bu A^uiA^sag z o§ {poiM^AY BzuiBy A~pap{ 'pBJ {Xg -y^\ og jbujbSo nMouz •XpBAVO 9UJBZ0 atS A\1S[ -tA\n ui^jc;>[ od 'iuiaiz r biavii§t z oatdo>[ ^MizpMBJd jAzoeąoz zsej[nr.j •ajzpt aru ?BdB{^A\ iub 'ofeusfezj;o qoi iub o^. 'eupBdo BJ[aiA\ -o{zo fajji jii{uizpB§ au[SA*urazjd at^Bf 'zsizpiA\ 'z.i;ed — rareusos ^zpSiut a^A\opnq ui9J[n;soJi nodotqo bzuibjj |BZBJ{n AzsA\Bizp9iA\od o; — ^qooqa 'ai>{[aiA\ i oga; op auiezo 'ajBip^zJ^s 'aigojs qoiu a\ x~ą -a\ojj\[ "bubis iJfdoJi jjbC aiifos^M 'b5jstavojui ajsai av aiuui n fes azna — 'UIBJBqO 5{SIA\OJUI Op 'lUA\p3Zjd TUI 03 'q3I^ -b; 3iootq av ^jbzjbj 9IUID 9A\ ^!qB 'afnzBJf^zjd uiouizpaiA\-uiO3iuz30u 'azp -OAV IJIB|UI OQ "lOłS^ZJd 05JBC 'SBZ0AVOA\ 9ZJBJJ 'BZjatMZ JJSTMO§a[ Z BZSOjd B 'BIUIBJ ^q3UI3J[3Z3 'a^B^SOp 9IU 9Z3ZS3.C Xq33ZJ0 U^Z3ZS9I Z BfBAViQqO B 'aiuui 9Z 9ts BfBAV9iuisazad jjbC '3is3[ od bz3^zjj[ n^ tui 3{Bf '9iqn[ 91^ •BiU3zpnq nus az i aiqnj 9iu ^poj[zs az 'oui ai^j, 'Bf i aiuoaq 3jjj — "3UIIZ bu Ąsq3 biu33b§ op tiq3ui i jBdo bu njsnjq3 3BJ9tqz za; iub 'zoj{ B{p pjiops Biu9is3f fB^nł ?BM^qazjgz iuojq aijyj -B^piAi. jsaf osogouui n; q3i 03 'A\oq^zjg b 'uijbui nuiszsut !3iqo; 5[Bf 'CaMOJiraoizod A'zoA*pop3 Xzjods -^!zjd nuia; :ogapzBJ{ ^zj^Bdo 'Binzuiejj jsaf Bjsgog "Biuaisaf ai3zozs o;ojz t pO§Bf U3IAU9Z3 I BUqopBU DSOUOJ3IZ &) M --- IUA*podSO§ ISAl 3AV BUpBZ JJBf S I łS9f BUpOJfl 'UIBŁU 9IU faZSUI Oq 'BfoUI BJ[UOZ OJ, --- •einzuiBjj qoB{SM od T-t '3zjoS bu 'aiS9{ a\ 'MAz nj, ^Czao bu 3Z3zs9f araui ^Bizp -IM 9IU U9pBZ pfe^Op 0Oq3 'iZpnf PO UtajB^SOp OUBIUl 9Ił{Bł 'BZUIBJJ -pBIZp Ausa\ 'uia^sgf bzuigh 'zaspodsog aiA\oz ais ojjbC D9izpaiA\ Bq3zj; o; 'aq -"nr" bu aizpt ais faiji — -rzpaiAiodpo av jBzsĄsn — zsB^d azjpfej\[ — ¦zsn[3dBJ[ tuiaiz z afezsoupod 'jB^Cdez — ^aiired 'apsa^saf ¦5j5[ ZIU BZSfaiUJIS 3IS B|BZBJ{0 0S0MB>[aiD Przyszli do środka lasu, ku szarej wyniosłej skale, na której stała chałupka Ramży, pobudowana z pni modrzewiowych, pod strzechą z bagiennego sitowia. Miała małe okienka, a przy nich okiennice pięknie rzeźbione, miała ganek malowany zielono i takież drzwi. — Tu wejdziesz — pokazał Ramża kamienne schodki wykute w skale. Weszli. Przed drzwiami chaty, na mchu leżała ruda lisica, a przy niej tuliło się i przepychało do ssania sześcioro lisiąt. — Liszyczkę trzymam — rzekł Ramża. — Ta mi co dzień obiegnie po całym lesie, obaczy co kajsi jest, a powie, czy sideł nastawiano po krzakach czy łapek. Przemyślna, chybka ta moja ryża liszyczka. Zwierzątko zawietrzyło na widok Łukasza czarnym ruchliwym nosem, podniosło się z legowiska i skryło za chatą, a za nim, jak rude listki jesienne, mignęły szybko szczenięta. W chacie leśnego dziada zobaczył chłopiec przepyszne leśne bogactwa. Łoże zasłane było ciepłą tkaniną z sierści zajęczej, którą sam zbierał Ramża każdego lata po lesie. W krobiach z kory brzozowej i wiklino-wych kobiałkach zgromadził skrzętny gospodarz maliny, żółte i czerwone, poziomki i czarne borówki. W misie na stole ociekał słodyczą plaster leśnego miodu i woniał pięknie na całą izbę. W koszu były orzechy, a u powały schły zawieszone w pęczkach przeróżne zioła. — Dzisiaj spoczywaj — rzekł Ramża do Łukasza — pożywaj sobie do woli, wszystkiego, co tu zebrano, a jutro o samym świtaniu zaczniemy wespół robotę. Łukasz rozgościł się w chacie, obmył się w leśnym strumieniu, a potem zjadłszy do syta orzechów i miodu usiadł przy oknie i spoglądał na las. Ramży nie było w pobliżu. Niepostrzeżenie wyszedł gdzieś z chaty, tylko wieczorem, kiedy na niebo wypływał spoza świerków i jodeł nów księżycowy, posłyszał chłopiec dolatujące z głębi lasu dźwięczne tony 114 piszczałki wierzbowej. Były one tak miłe i słodkie, tak pełne spokoju, że Łukasz sam nie wiedział, kiedy ułożył się na posłaniu leśnego dziada, okrył miękką tkania z zajęczego kwapiu i zamknął oczy. — To chyba Ramża... — myślał prawie śpiący chłopiec nasłuchując głosu piszczałki — pewnie tam chodzi teraz ze swoją liszyczką po lesie i gra... Leśny dziad zbudził chłopca o świcie. Las pachniał świeżą wilgocią, grzybami i zielem. Mgły stały jeszcze nad polaną, ruda lisica powiodła szczenięta na zbocze zarosłe macierzanką, by uczyć ich tam kopania nory i sztuki łowieckiej. Ramża ustawił w chacie na stole świeże maliny w koszyku. Obok, na liściach, ułożył wybrany z barci jeszcze wieczorem plaster miodu. — Pośniadaj sobie — rzekł do chłopca — a ja zaczekam na ciebie koło chaty. — Dziękuję wam pięknie, Ramżo — odpowiedział pacholik już od stołu — maliny wasze są jeszcze słodsze od miodu, a takie duże jak kamyczki na dnie strumienia. Ramża zadowolony pogładził swoją zieloną brodę i żeby mu nie zawadzała, podwinął ją zgrabnie i wsunął do zanadrza. Potem włożył kapelusz, upleciony ze źdźbeł trawy i wyszedł przed chatę. Łukasz pośpieszył się także rozumiejąc, że gospodarz zabiera go widocznie na jakąś pilną robotę. Kiedy zeszli po skalnych stopniach na polanę, leśny dziad zaprowadził chłopca na brzeg rzeki, która opływała Ramżulę. — To jest Bierawka — rzekł — spokojna siostrzyca mojej Ramżuli. Na tym brzegu, jak widać kościelną wieżę, wioszczyna stoi, która się zwie Orzesze. Mam ja tu skarby przeróżne, głęboko w ziemi schowane. Leżą pod samym orzeskim kościołem, ale daleko mi przebierać się do nich la- 115 U6 sami. Niełacno też schodzić pod ziemię staremu przez duklę jedną, która się za orzeską karczmą znajduje. — Zawsze tam siedzą ożralcy, zawsze po polach dokoła szturmują. Wieleż to razy już zasypali tę duklę przeróżnym śmieciem i kamieniami. Dlatego chciałbym, abyś mi pomógł przekopać chodnik pod samą rzeką, taki długi, żeby pod kościół orzeski doprowadził. To jest robota, jaką ci daje Ramża, Łukaszu. — Ochotnie przyjmę taką robotę — powiedział chłopiec — zacząć mogę już choćby zaraz. Dziękuję wam też pięknie, że mię gościcie u siebie w domu i u swego stołu sadzacie. Rad będę kopał ten chodnik. Przez siedem dni i siedem nocy przekopywali obaj przejście do skarbów to łopatami, to kilofami odwalając twarde grudy. Co wykopali, to to spoczywali nieco i wynosili w nieckach żelaznych kamienie i ziemię. Bryłki piaskowca wrzucali do Bierawki — jeszcze dotąd leży ich pełno na rzecznym dnie — ziemię zaś rozsuwali po łąkach i polach nadbrzeżnych, stąd się tam piękne zboża rodzą i soczyste trawy. Rankiem ósmego dnia posłyszeli nad sobą dźwięk dzwonów. Byli na miejscu tuż pod orzeskim kościołem. — Dosyć — rzekł Ramża — odłóż teraz łopatę. Łukasz zmęczony usiadł na nieckach, które przewrócił do góry dnem. Otarł rękawem twarz i ciężko oddychał. Ramża tymczasem wydostał z zanadrza talar z czystego złota i podał go chłopcu mówiąc: — Oto jest twoja zapłata. Łukasz nigdy jeszcze nie widział złotych pieniędzy, o talarach tak wspaniałych nie słyszał nawet w swoim ubogim bycie. Podziękował więc Ramży, jak każe dobry obyczaj i ciekawie oglądał monetę obracając ją w ręku. — Piękny talar — powiedział w zachwycie. — Znalazłem go koło topieliska — mówił Ramża, ległszy wygodnie na spągu chodnika, kolana bowiem zwrócone ku tyłowi, utrudniały mu siadanie — polował kiedyś w lesie na Ramżuli bogaty pan. Ugodził mi łanię, która właśnie koźlę wodziła przy sobie. Zesłałem za to na niego karę: przywołałem grad i wietrzysko srogie, które zmiotło go z konia. Oślepiłem zbója błyskawicą, chłostałem ulewą, a potem wegnałem go do młaki. Kiedy na koniec wyrwał się z mych rąk, uciekał stąd bez pamięci i zgubił pieniądz po drodze. Takiemu nigdy bym nie pokazał moich skarbów, ale tobie... Usypiając w wielkim znużeniu usłyszał chłopiec tylko te słowa. Światło kaganka zagasło, w podziemiu zapanowała nieprzejrzana ciemność. Łukasz spał twardo oparłszy się plecami o ścianę chodnika, oddychał spokojnie i coś mówił przez sen. Zbudziła go światłość słoneczna i wonny powiew wiatru. Otworzył oczy i uniósłszy się lekko na łokciu w zdumieniu największym rozejrzał się dokoła. Chodnik podziemny zniknął. Łukasz leżał pod kępą olszyn na skraju drogi, która wiodła do Bełku przez las. Czuł się wypoczęty i rześki. W trawie opodal zobaczył swój słomiany kapelusz, a koło niego błyszczał wielki złoty talar. Zielonobrodego człowieka nigdzie nie było. — Ramżo! Ramżo! — wołał chłopiec, nie rozumiejąc, dlaczego ukrył się przed nim leśny dziad. — Ramżo! Tu jestem! Ramżo!... Wołaniu temu odpowiedział jednak tylko szum lasu. „Cóż robić — rzekł do siebie chłopiec po namyśle. — Chyba ten Ram-ża chce, abym teraz szedł do BGłku, bo tak mi kazała matka. Nędzula czeka, obiecała dać matce zboża, podświnka, a dla mnie buty i czapkę. Trawy porosły wysoko, na koszenie już pora." Tak wyjaśniwszy sobie zniknięcie leśnego dziada, podniósł się chłopiec raźno i ruszył dalej. Przed samym wieczorem tego jeszcze dnia stanął przed wrotami Nędzuli. — Kajżeś się stracił, synku! — zawołała gospodyni na jego widok. — Czekam na ciebie i czekam, niedziela przechodzi i nic. Pódź do izby, a siednij trochę. 117 — Nędzulo — odpowiedział pacholik — długo by mówić o tym, co mi się przydarzyło po drodze do BełkuL. Usiadł za stołem, a kiedy gospodyni postawiła przed nim garnuszek żuru, posilił się z ochotą, a potem wszystko o swym spotkaniu z Ramżą opowiedział. Nędzula ciekawie nadstawiała ucha, oczy jej mocno błyszczały. — Słyszałam i ja o Ramży, jeszcze za dziecka, od mojej starki — zaczęła mówić, gdy Łukasz umilkł i zajął się z kolei miską kaszy. — Powiadała starka, że kiej sama jeszcze dziewuchą była, to lata jednego poszły baby z Bełku na targ do Dębieńska, a droga im prawie wypadła przez Ramżulę. Idą, idą, las okrutny dokoła, ludzi nie widać wcale, tylko ptaki śpiewają. Kiedy mijały leszczyny, wyszedł z nich na drogę chłop wysoki z kosturem w ręku, odmieniec wcale nie widziany. Brodę zieloną miał, włosy też zielone, a kudłate choćby na niedźwiedziu. Portki i suk-mana jego uszyte były z liści, a trzewiki wyrobione z kory. — Toć, toć... Taki sam, jakiegom i ja widział — wtrącił żywo Łukasz. — Ramża to był. On sam, bo i pięty miał ku przodowi zwrócone i kolana do tyłu. Stanął przed jedną młodą gospodynią, nadobną bardzo, i pyta: — Nie boisz się dziada starego? — Nie — odpowiedziała baba — nie boję się ani starego, ani kudłatego, ani brodatego... Młoda była i płocha, toż kiedy spojrzała na jego pięty, zakryła lica zapaską i zaczęła się śmiać. Rozgniewał się Ramża okrutnie za te śmiechy. Tąpnął nogą o ziemię, aż tu się szpara wielgachna czyni i dymi z niej, choćby z tych dźwierzy piekielnych. Baby w krzyk. Zawracają do Bełku, kiedy naraz przed nimi otwiera się druga szczelina w ziemi i dymi z niej jeszcze więcej. Dopieroż ten starzyk zaczął się śmiać, a z nich pokpiwać. Prosiły go, błagały, by się już ulitował, darowały mu wszystko, co niosły 118 na targ. Sery najlepsze, masło świeżuchne, jaj ze dwie kopy. 611 -epsr[ Biuarzpo o$d\ z r npoz.id op qoA'uooojA\po i&xd o#af z ars feiBMatuisazjd arzpnj az 'ajz o; BqA~qa — pjazj — ojnzpSjyj — •pfueiiBfns o#af iuazsaiif fauzj^auMaM ay j^Czbio aruraapfejd A~jo:}jf 'jbibj a^ojz i B3fiupoqo nruedojf Azjd boBJd bz {BMOJf&rzpod nui ura^od ^Bf '&poaq ogaf bu fidfe^SBU az 'oj bz ogausaj BpBrzp jrso.idazjd j[Bf '|erutuodsyw #ars jBuąoaruisn arqsp b oq ' -fBAT 'g9ojp ajB[oqz faf srs -bz a[B od {; our f/q arqsp b[q -rzpoąo^M ara 3[boav agojp bu r Mouo 'apsąo m 'a[BJ[s fafoAvs bu bzuibjj ^Cpa^M izpars 'arzpn[ bimoui ^ osojf av feruoAizp nzsazjo M faR 'Sinzurejf zazjd osi ifpa^M farda[ •ruiCpodso.S Bj&uifD^saM — nzsBifn^ 'bzuibjj jsaf ifuzsBJjs — ¦jgou jiqazjd aru uapez e fe; fezpoąo aizpn[ haiouz znf ZBja; oq '^{BJinjds nmoj op saizpg O a; Bq^CqD r feruarsaf azozsap Ąpsds -BJisuaiqaQ op jrzpoip aru ;3fiu raa^od ognjQ •Ągoui aiu oazj^Av bayojs r az 'auBJfBfds r nj^ag op ĄpojA\ jpzoaiA\ bu ar^pa^ "rSou op |BfiqAv o; 'aiutarz bu BjrdB;s bjo;j[ oo oq 'yCfazoBZ pazoaf i pazo^zjjf zbj 'niuop op fazp^jd oo Ą3arqod aoarjf ^zsMferSpod XqBq -^pałAl •aru^zozsa[ aa rsfejf jpBdazjd r je^oąoaJBz '5rs {bioisb^ 'azpojp zoj jjfzoaiMD ar^sAzsM i fef |bavj9zoj 'aąqajo} jp^Mqo BzuiByr ¦B|unj jod ajBo izpzoA\§ nut Ąspod r aofef bu is& zsM ^qsq Ąbzd^zjj[bz — •"/uibui '^ <;apfiui 'azpojp -uibjj zazjd mouz Ąd :B^d t bsbm qoBUA^zozsa[ m {Bijazo znf af z fefBDBJA\ i MęsfzoaiMD qoĄ ^qsq fp faA\o[Bo aioj[zo3iavo Bł{suaiqaQ z osaiu/zjd o>[[Ą arqos ipiruz i nMouz łfeudBj, -gjB^ bu apftSiCzsAi af {psnd •qon{S m. ^uoruaruiBZ Ąbo oaidołqo {B ^oo — Przecie strzeże on lasu i zwierza, bo gadał o tym ze mną. Nikomu zbierać w lesie niczego nie broni... — Może to być — powiedziała Nędzula — ja wszelako zawsze na targi chodzę do Orzesza. Za nic mi jest Dębieńsko, kiej potwór leśny na drodze. 120 Czas było wykosić łąkę pod samym lasem, u stóp Ramżuli. Poszedł tam Łukasz jeszcze przed świtem i do południa samego, nie ustając, siekł trawę. Kiedy słońce zajaśniało wysoko, prosto nad jego głową, zostawił kosę na miedzy i poszedł obiadować do zagrody Nędzuli. Gdy przyszedł znowu na łąkę i ujął kosę, zobaczył, że pięknie jest poklepana. — To pewnie Ramża naklepał mi kosę— pomyślał chłopiec. — Może mu powiedziała jego ryża liszyczka, że tutaj siekę dziś trawę... Bywało też w ciągu lata, że sąsiedzi Nędzuli przepytywali o skarby, które leżeć miały w ziemi pod orzeskim kościołem i w sercu góry Ramżuli. — Widziałeś złoto? — pytali. — Widziałeś srebro? — Nie — odpowiadał zawsze chłopiec. — Nie widziałem srebra ani złota. — To po co kopałeś chodnik, przecież ci mówił Ramża o skarbach! — Tak, ale nie wszystko dosłyszałem, bom usnął z utrudzenia, kiedyśmy kopać przestali i zbudziłem się w lesie. — Trzeba by tych skarbów poszukać — zaczęto mówić w Bełku pod koniec lata. Zebrali się ludzie po żniwach i z łopatami poszli na górę. Kopali ziemię nad Bierawką, przy drodze do Dębieńska wydrążyli dwa szyby głębokie. Sztolniami wdzierali się w głąb Ramżuli. Czynili tak siedem wio- sen i siedem jesieni. Czarny chłopek Zebrali się kiedyś „Pod Białym Koniem" * furmani z Opola i Krapkowic przy kuflu piwa i smażonej kiełbasie. Wieczór był zimny i dżdżysty, do domu daleko. W taką porę, kiedy w gospodzie jest gości niewielu, a ogień trzaska wesoło na kominie, miło jest opowiadać, a jeszcze milej posłuchać dziwnych i strasznych powiarek. W taki czas gospodzki wesprze łokcie na kontuarze, kufle i butelki z winem poodsuwa na stronę i też rad słucha. — Słyszeliście kiedy o czarnym chłopku? — zapytał furmanów Pie-trek Łapiwoda, który powrócił właśnie od wożenia drzewa, sam odpoczywał za stołem i siwkom też dał odetchnąć w stajni. — A któż to jest czarny chłopek? -— pytali kamraci. — To ten, kiery się pokazywał koło Bizoniowego młyna, przy moście na Osobłodze. Konie do topieliska wpędzał, furmanów trapił. Posłuchajcie tedy o nim — rzekł Pietrek. Przysiedli się wszyscy bliżej do Łapiwody, o którym wiedziano w mieście, że lubi powiarki i jak nikt umie je opowiadać. Posłyszeli tego wieczora opolscy furmani o niezwykłej przygodzie Pietrka, która dotąd jeszcze żyje w pamięci starych ludzi, choć dawno już nie ma w Opolu gospody „Pod Białym Koniem". * Karczma tej nazwy istniała rzeczywiście na jednym z przedmieść Opola 122. w ubiegłym stuleciu. Jechał kiedyś Łapiwoda do Wojciecha Bizonia, który trzymał piękny młyn wodny na Osobłodze, blisko Krapkowic. Wóz Pietrka był naładowany kopiasto a wysoko workami z dorodną pszenicą, którą miał zemleć u Bizonia dla znajomego kupca z miasta. Ciężko było jechać gniadym kobyłom po grząskiej drodze między łąkami. Przystawał też Pietrek, dawał szkapom wytchnienie, podkładał żerdzie pod grzęznące w torfowisku koła, podważał wóz i popychał go ku przodowi własnym ramieniem, a wszystko to sprawiało, że bardzo w tej drodze zabałamucił. „Aby ten raz — myślał Pietrek — więcej do takiej roboty kobyłek moich wynajmować nie będę... Daleko jechać i droga nędzna. Ani obejrzeć się, kiej słońce zajdzie." Dobrze już po południu dojechał Pietrek do Osobłogi i stanął na brzegu strapiony: nowy most bowiem, po którym dotąd zawsze przebywał rzekę, był zerwany. Z dna Osobłogi wyzierały tylko na jej powierzchnię żałosne szczątki uszkodzonych słupów. Podrapał się w głowę Pietrek Łapiwoda, westchnął ciężko raz i drugi, potem zeskoczył z wozu i przeszedł się kilkadziesiąt kroków po brzegu wypatrując brodu. Nie znalazł go jednak. Wszędzie tylko kłębiły się wiry na głębinie, rzeka huczała i pluskała rwącą falą, a brzegi jej wyżarte były przez wodę tak, jakby Osobłoga po wilczemu szarpała je zębami. Pozostawało tylko skręcić na południe ku Dobrej i od tamtej strony, po nowym moście, przebyć niespokojną rzekę. Zawrócił więc Łapiwoda swoje gniadule, świsnął im nad grzbietami raźno biczyskiem i ciężki wóz potoczył się dalej brzegiem rzeki, płosząc po drodze kuliki i czajki. „Most był nowy i mocny — myślał chłopak człapiąc koło wozu po grząskiej drodze — o powodzi też słychać nie było. Jakże to więc się stało, że teraz most jest zerwany i że go nikt nie naprawił, choć prościut-ko wiedzie do młyna?" Różnie myślał o tym Pietrek, bardzo zmartwiony, że musi taki ogromny kęs drogi nadłożyć, i w tych rozmyślaniach swoich nie spostrzegł 123 wcale, jak szybko zesuwać się poczęło z nieba słońce ku niemodłińskinl lasom. , ;,, Przed samym zmrokiem wjechały Pietrkowe gniadule na dziedziniec przed młynem. Pusto już było przed wrotami i koło ganku młynarza, tylko wiatr roznosił po ziemi źdźbła słomy, a roje muszek polatywały nad końską mierzwą. Młynarz, człowiek niemłody, strudzony już był po całym dniu roboty, a że znał Pietrka od dawna, ugościł go dobrą wieczerzą i prosił zanocować we młynie. — Przaję wara, choćby rodzonemu — rzekł na to Łapiwoda — i pięknie dziękuję. Rad bym się jednak dowiedział, co się to z waszym mostem stało? — Wiele by gadać o tym — rzekł młynarz — ale późna już godzina. Tedy poczekaj do jutra, a wszystko ci powiem, jak było. Teraz, Pietrku, życzę tobie dobrej nocy. Spoczywaj, a ze świtaniem do roboty! Poszedł spać młynarz, legła młynarzowa, zakopali się do świeżego siana w stodole obaj młynarczykowie. Łapiwodzie posłano w izdebce za kuchnią, wygodnie, na grochowinach i nowym kożuchu. Wiosna wtedy była, czas ciepły, kwitło wszystko dokoła i pachniało. Leżał Pietrek na miękkim posłaniu, a przez uchylone okienko, jak ciekawe dziewczyny-śmieszki, mrugały do niego złotymi oczami gwiazdy. Przy nich i miesiąc w nowiu wyzierał srebrnym swym rogiem żza obłoku. Wiatr ciepły szumiał w jaśminach i głogach pod oknem. Młody Pietrek był i płochy jeszcze, serce mu biło mocno, a gorącości było w tym sercu więcej, niżeli w głowie rozumu. Słuchał, jak rechotały żaby w wodnym zielu, jak słowik odzywał się w lasku za młynem, a choć strudzony był długą drogą, senność wcale nie przychodziła. W świetlicy młynarza gdański zegar wydzwonił północną godzinę. Pietrek przymknął oczy i wyciągnął się przyjemnie na swoim łożu 124 z kożucha. Oddech jego stał się spokojny i równy, powieki zaciężyły mu nad oczami. Już prawie zasypiał, a wtedy z daleka, lecz bardzo wyraźnie, posłyszał, że ktoś gra na skrzypcach. Dźwięki urocze dolatywały do uszu Pietrkowych znad rzeki. Nie opisać i nie opowiedzieć słowami, jak cudnie brzmiały struny owych skrzypiec. Sen odleciał od Pietrka daleko. Chłopiec podniósł się z łoża i boso cichutko wysunął się przez sień na dziedziniec. Stanął u wrót, nasłuchiwał. Dźwięki wydały mu się bliższe, tak jakby ktoś skrył się ze skrzypcami w olszynie nadrzecznej. „Któż to gra nocą? — dziwował się Pietrek — czyje to skrzypki tak dźwięczą?" Sam lubił granie i każdej niedzieli próbował ojcowych skrzypiec. Zaciekawiony wyszedł na drogę, potem na łąkę. Stąpał po trawach zroszonych, po kwiatach smółek i dzwonków, ponad którymi krążyły niebiesko błyszcząc świetliki. Na skraju łąki, tuż nad wodami Osobłogi rosły olszyny i wierzby, chyląc gałęzie nisko nad falą. Pietrek skrył się w ich cieniu i spojrzał na rzekę, a wtedy serce w nim drgnęło i strach przebiegł mrowiem po jego plecach. Zobaczył czarnego chłopka. Siedział niedaleko, na słupie złamanym, który niegdyś podpierał mły-narzowy most i grał na złoconych skrzypcach. Choć ciemny był, jakby go sadzą pomalowano, przecież go Pietrek widział wyraźnie, bo skrzypce siały dokoła blask. Łysy był chłopek, na głowie nosił czerwoną kapicę, spod której wysuwały mu się uszy, wielkie jak u nietoperza, a jak u pieska kosmate. Mordkę też miał jak wyżeł, tylko ze świńskim nosem. Między palcami, którymi smyczek ujmował, dostrzegł Pietrek u niego ciemną błonę, jak u kaczki lub gęsi na łapie. Lewa noga muzykanta kończyła się końskim kopytem, ale na prawej nosił on wspaniały czerwony but. Stroił czarnego chłopka kabat sukienny, ciemnego koloru, wyszyty 125 126 gęsto perłami, z tych, które przynoszą w swoich skorupach wielkie szcze-żuje, żyjące na dnie Osobłogi. Źrenice diablika migotały światłem czerwonym, a musiały mieć niezwyczajną zdolność widzenia, bo czarny chłopek dostrzegł młodzieńca pod olszynami, niżej pochylił swą wyżlą mordkę nad strunami skrzypiec i szczerząc ostre zęby w uśmiechu począł grać jeszcze słodziej i piękniej. Od tego grania zafalowały wody Osobłogi, rozstąpiły się tuż koło zwalonego mostu i na powierzchnię rzeki wypłynęły trzy wodne panny, jedna po drugiej cudniejsza. Wiatr im rozwiewał sukienki z mgły i pajęczyn, biały odolan spleciony w wieniec stroił ich włosy o barwie jasnego bursztynu. Dojrzały i one młodzieńca, a wtedy liczka ich, do białych kwiatów podobne, okrasił uśmiech tak miły, jakiego Pietrek u żadnej jeszcze dziewczyny nie widział. Wpółleżąc na wysrebrzonej poświatą k"siężyca wodzie, unosiły się na niej lekkie jak mgła i skinieniem bieluchnych rączek przywoływały Pietrka do siebie. Chłopiec, jak we śnie lub omroczeniu, które na człowieka przywodzi wino w nadmiarze wypite, postąpił na sam kraj brzegu. Czarny chłopek nie spuszczał z niego swych oczu płonących czerwonym blaskiem, odjął tylko na chwilę smyczek od złotych, rozśpiewanych strun i przeciągnął nim ponad wodą. Ledwie ten ruch uczynił, a tuż nad falami, między młodzieńcem a nim, legł most, taki jak ten, który dawniej wiódł przez Osobłogę na dziedziniec młynarza, Wojciecha Bizonia. Grajek w czerwonej kapicy już nie siedział na słupie złamanym, lecz na sosnowej poręczy i granie swoje rozpoczął od nowa. Trzy wodne panny, lżejsze od mgły, poprzez zarośla sitowia i wodnych ziół, wyszły z wody na most i stanąwszy jedna za drugą w szeregu, taniec zaczęły przedziwny przy dźwiękach diablikowych skrzypiec. „Chodź do nas — śpiewały do wtóru strunom — stań i ty w korowodzie z pannami... Noc wiosenna jest krótka, ustąpi dniowi znajomemu. Trudzić się będziesz jak zawsze. Odpocznij teraz, odpocznij nad rzeką... Podaj nam ręce... Chodź, chodź..." Pietrek, niepomny co czyni, postąpił naprzód krok jeden, drugi, dziesiąty. Dziwnie się szło po tym moście, którego wcale nie czuł pod swymi nogami, ale chłopak, wpatrzony w krasę panieńską, nie baczył, dokąd go wiedzie gromadka wodnych boginek. Te, niby ręce podając młodemu, wciąż odsuwały się dalej, aż ku chłopkowi, który nie wypuszczał z ręki złotego smyczka. Kiedy się Pietrek znalazł może o krok od diablika, most nagle zaczął zanurzać się w wodzie. Chłopak poczuł, że nogi jego straciły oparcie, że z wolna wciąga go w siebie chłodna głębina. „Przecież ja tonę! — zakrzyknął w lęku okrutnym. — Tonę! Idę na dno!" Poręcze mostu już tylko o łokieć niecały wznosiły się ponad falami. Ostatnim wysiłkiem rzucił się wtedy Pietrek ku czarnemu chłopkowi i wydarł mu z rąk złote skrzypce. Zakłębiła się, zahuczała fala dokoła. Przepadł w niej grajek-odmieniec, skryły się jasnowłose boginki. Siła wód rozkołysanych wyrzuciła Pietrka na brzeg, między olchy i wierzby. Rankiem, młynarzowie znaleźli go tam leżącego bez czucia. Pietrek unurzany był w rzecznym mule, oplatały go wodne trawy, a w ręku ściskał nieszczęsny chłopak wielką piszczel końską. Wojciech przywołał synów i we czworo z młynarzową razem zanieśli Pietrka do domu. Kiedy młodzieniec ogrzał się dobrze w pościeli i napił miodowego krupniku z korzeniami, młynarz usiadł przy jego łożu i ciekawie o wszystko wypytał. — Widziałem czarnego chłopka — zaczął Pietrek. — Na skrzypkach grał, a skrzypki były złote. Wywiódł mnie z domu tym graniem, ukazał 127 123 ie panny. Kiedym stanął na brzegu, widziałem, że tam znowu był most. — Szedłem po moście ku tym boginkom cudnym, a czarny chłopek WOIICZRS pogrąży! most w Osobłodze. Chwyciłem te złote skrzypce... Miałem je w ręku. Gdzież one? — Nie widzieli my u ciebie żadnych skrzypiec, boroku — odpowiedział Bizon. — Trzymałeś w garści ino piszczel końską. Wielką piszczel. Jeszcze tam ona leży na brzegu. Trza ci było, biedoku, wszystko wczoraj opowiedzieć, ostrzec cię, byś po nocy na brzeg nie wychodził, bo w naszej rzece, od czasu jakiegoś złe przemieszkuje. — To widziliście chłopka i wy? — Nie — rzekł Bizon — onego nikt jeszcze nie widział tutaj prócz ciebie. Powiadają tylko ludzie, że tacy rzeczni biesowie radzi pod mostami koło młynów przemieszkują i na różne sposoby ludziom na przekór czynią. Łatwo ich zgniewać, łatwo obrazić, bo to,złe stwory i chytre. Ten, coś go widział, potopił w rzece jednego człowieka z Krapkowic, kiery tu do mnie szedł, a zmylił drogę, bo już noc była. Może i jemu na złotych skrzypkach przygrywał, któż to wie, Pietrku? A może ogniem bagiennym do siebie go znęcił, kiej przy tym ogniu liczył dukaty? Jak my znaleźli tamtego w sitowiu, trzos miał u pasa ciężki, pełniuchny rzecznych kamieni. Pewnie to były owe dukaty, jakie mu czarny chłopek darował i chyba one pociągnęły tamtego boroka na dno. Most nam połamał, choć wcale powodzi nie było. Powiadają ludzie, że czarny chłopek hałasu bardzo nie lubi i cifcby, a tu do młyna to ciągle wozy zjeżdżają i po moście dudnią kołami. Ale najbardziej się gniewa na tych, co w nadmiarze kosztują kieliszka, krzyczą nocą i szturmują, że oka zmrużyć nie idzie. Już ich w młace wykąpie na pewno, ugrzęzną w niej razem z końmi i wozami. Starka mi powiadała, że i pruskim wojakom nie przepuszcza, nikogo się nie boi rzeczny diabeł. — To jakoż będzie? — przeraził się Pietrek. -*- Gzy nie mą wcale na tego chłopka sposobu? , r "i 12$ ml wodne panny. Kiedym stanął na brzegu, widziałem, że tam znowu był most. — Szedłem po moście ku tym boginkom cudnym, a czarny chłopek wonczas pogrążył most w Osobłodze. Chwyciłem te złote skrzypce... Miałem je w ręku. Gdzież one? — Nie widzieli my u ciebie żadnych skrzypiec, boroku — odpowiedział Bizon. — Trzymałeś w garści ino piszczel końską. Wielką piszczel. Jeszcze tam ona leży na brzegu. Trza ci było, biedoku, wszystko wczoraj opowiedzieć, ostrzec cię, byś po nocy na brzeg nie wychodził, bo w naszej rzece, od czasu jakiegoś złe przemieszkuje. — To widziliście chłopka i wy? — Nie — rzekł Bizon — onego nikt jeszcze nie widział tutaj prócz ciebie. Powiadają tylko ludzie, że tacy rzeczni biesowie radzi pod mostami koło młynów przemieszkują i na różne sposoby ludziom na przekór czynią. Łatwo ich zgniewać, łatwo obrazić, bo to,złe stwory i chytre. Ten, coś go widział, potopił w rzece jednego człowieka z Krapkowic, kiery tu do mnie szedł, a zmylił drogę, bo już noc była. Może i jemu na złotych skrzypkach przygrywał, któż to wie, Pietrku? A może ogniem bagiennym do siebie go znęcił, kiej przy tym ogniu liczył dukaty? Jak my znaleźli tamtego w sitowiu, trzos miał u pasa ciężki, pełniuchny rzecznych kamieni. Pewnie to były owe dukaty, jakie mu czarny chłopek darował i chyba one pociągnęły tamtego boroka na dno. Most nam połamał, choć wcale powodzi nie było. Powiadają ludzie, że czarny chłopek hałasu bardzo nie lubi i cifcby, a tu do młyna to ciągle wozy zjeżdżają i po moście dudnią kołami. Ale najbardziej się gniewa na tych, co w nadmiarze kosztują kieliszka, krzyczą nocą i szturmują, że oka zmrużyć nie idzie. Już ich w młace wykąpie na pewno, ugrzęzną w niej razem z końmi i wozami. Starka mi powiadała, że i pruskim wojakom nie przepuszcza, nikogo się nie boi rzeczny diabeł. — To jakoż będzie? — przeraził się Pietrek. **- Czy nie ma wcale na tego chłopka sposobu? r s— Pewnie, że musi być, bo by przecież tu żaden człowiek nie usiedział. Taki bies to każdego utrapi. Przez otwarte okno słychać było wrzawę głosów, okrzyki i zapytania, które dochodziły z dziedzińca. Zebrał się tam wielki tłum ludzi z wiosek bliższych i dalszych, bo wieść o Pietrkowej przygodzie lotem ptaka już obiegła okolicę. Wszyscy radzili, jak pozbyć się z rzeki czarnego chłopka. Jedni wołali, by Osobłogę zarzucić po brzegi kamieniami, drudzy, by wlewać do niej całymi wiadrami święconą wodę, jeszcze inni, by złowić diablika w sieci i odstawić na sąd do ratusza w mieście. „Nie, nie... — kręciła na wszystko głową baba wędrowna, która po świecie daleko chodziła i wiele od ludzi słyszała, a w tym czasie właśnie wracała z odpustu brzegiem rzeki. Ujrzawszy tłum ludzi na młynarzo-wym dziedzińcu, weszła też do obejścia Bizoniów. — Zda mi się, że trzeba uczynić inaczej..." Zaciekawieni ludzie wywołali zaraz Bizoniów i Pietrka z domu, by z nimi razem dowiedzieć się, co myśli starka. Otoczyli ją kołem, podając to chleba, to drobny pieniążek, a baba rzekła: „Piszczel to nic inszego, tylko skrzypce złocone. Bies każdy przecież potrafi nie do poznania postać wszelakich rzeczy odmieniać. W ich graniu zawarta była moc czarnego chłopka, która wszelako tylko samej wody sięga, a nic nie znaczy na ziemi. Gdybyście piszczel z powrotem cisnęli do rzeki, wrócilibyście czarnemu chłopkowi moc jego, a sobie od nowa przyczynili strapienia. Trza więc co prędzej diabelską kość potłuc na pyłek i rozsuć na łęgach i polach, by po wieki czart rzeczny wam tutaj nie broił." 129 Słuszna wydała się ludziom rada wędrownej babuli. Zabrali z brzegu rzeki przemienione skrzypce czarnego chłopka i tłukiem z kamienia rozbili je na proch. Rozsypał go potem Pietrek Łapiwoda na cztery różne strony, wiatr poniósł kostne drobiny daleko i ślad po nich zaginął. Czarny chłopek też przepadł gdzieś w bagnach. Wiadomo było, że pod nowym mostem już nie obrał sobie mieszkania i nigdy więcej nie broił koło Bizoniowego młyna. Ewka - przewoźnikówna W przewoźnikowej izbie stroiła się Ewka na wieczór kupalny. Jedna była u ojca, umiłowana ponad wszystko i pieszczona. Gdy inne dziewczęta w Brzezinie wstawały o świcie 'i szły w pole plewić len albo na łąkę grabić siano, przewoźnikówna spała spokojnie w białej pościeli, a w zamian szła do roboty komornica najemna. Krowy i owce, zamiast Ewki, pasało małe pacholę-sierota, kiedy przewoźnikówna siedziała w cieniu w altanie i wyszywała sobie jedwabiem oplecek na święto. Bywało, kramarze zjadą do wsi i pod lipami, koło kościoła, ustawią swoje stragany. Żadna wtedy dziewczyna nie nakupiła sobie tyle pachnidła, korali i wstążek kwiecistych co Ewa, bo żadna tak bogatego ojca, jak przewoźnik, nie miała. Mateusz bowiem sześć łodzi wielkich i mocnych posyłał co dzień na połów ryby, ku wyspom, przy których największa jest w Odrze głębina. Wiedział, gdzie w dołach rzecznych żerują gromadą leszcze, kędy czai się szczupak na płocie lub w mule, wśród dennych traw, siedzą sumy. Co dzień też, póki rzeka nie stanęła pod lodem, przewoził promem przez Odrę ludzi i wozy z końmi, których zawsze dosyć zdążało po drodze targowej do Opola. Dom Mateusza, choć dawnym zwyczajem kryty strzechą z sitowia, był obszerny i jasny, aż lśniły okna z daleka — stał na kamiennym podmurowaniu, a dokoła niego rosły jabłonie i śliwy, których gałęzie sięgały aż ku rzecznemu brzegowi. W dostatku i wielkich wygodach wzrastała Ewka-przewoźnikówna. 131 Z wiosną każdą przybywało jej krasy, a skrzyniom ojcowym różnego bogactwa. Strojąc się tedy na wieczór kupalny miała w czym wybrać dziewczyna. Długo patrzyła do zwierciadełka, czy dosyć sznurów korali wdziała na smukłą szyję. Długo wiązała wstęgi czerwone do wieńca z ruty i białych stokroci, którym ustroiła jasnowłosą głowę. Lecz nie dosyć jej było szklanych zwierciadeł w dziewczyńskięj izbie, zbyt małe były, nie odbijały jej całej, a Ewka o swej piękności dobrze wiedziała i nic tak nie było dla niej miłe, jak przypatrywać się sobie. Nucąc pieśniczkę wybiegła strojna przewoźniikówna do sadu; stopy jej, w nowych ciżemkach, ledwie dotykały ścieżek wysypanych piaskiem. Niosła z sobą dziewczyna, jak stary obyczaj każe, wonne zioła, te które wczesnym rozkrzewiają się latem, leczące i miłe słońcu: bylicę, wrotycz, rozehodnik, macierzankę, biedrzeniec. Kłaniały się krasie Ewczynej malwy pod płotem i słoneczniki na grzędzie, słał pod jej nogi zielone gałązki barwinek. Pachniały wśród gęstwiny krzewów stulistne róże. Ewka zerwała jedną z nich i podniosła do twarzy ciesząc się zapachem płatków. Zarumieniona, piękniejsza od zorzy wieczornej, która właśnie purpury użyczała niebu, przybiegła dziewczyna nad rzekę. Stanęła na mostku, który przez trzciny i tataraki wychodził na otwarty nurt Odry. Wiatru nie było i rzeczna toń posłużyła Ewce, jak nigdy, za zwierciadło. Aż się dziwna wydała przewoźnikównie taka gładkość i przezroczystość powierzchni. Od kępy trzcin, która zieleniała w pobliżu mostka, przypłynęły do Ewki dwa białe łabędzie. Przylatywały do Brzezin każdego lata od dawna i słały sobie gniazdo na wysepce odrzańskiej. Przewoźnikówna lubiła je i jak zawsze, ucieszona spotkaniem z ptakami, rzuciła im podrobiony kołaczyk, który przyniosła w kieszeni 132 fartucha. i Niespiesznie wyciągając śnieżnobiałe giętkie szyje ujmowały łabędzie dziobami słodkie okruchy, rozchylały przy tym wdzięcznie pióra na skrzydłach i kołysały się na wodzie. Był to widok tak pełen uroku, że dziewczyna zapomniała przez chwilę o swym ulubionym zwierciadle i patrzyła na ptaki. Gdy odpłynęły ku trzcinom, pochyliła się nisko nad tonią rada swojemu odbiciu. A rzeka jakby za czarodziejską sprawą stała się przezroczysta jak szkło. Ewka widziała wyraźnie swą postać jak z farfuru malowanego wyciętą, długie jasne warkocze przewiązane wstęgami, haftowany ople-cek i fartuszek z brokatu. Obróciła się wdzięcznie, uśmiechnęła, a z różowych usteczek niby żartem wymknęły się jej słowa: „Może wziąć mnie za żonę nawet król... Wielki pan... Wielki król..." „Rzeczny król... Rzeczny król... Może wziąć cię za żonę choćby dziś rzeczny król..." — odpowiedział ktoś nagle w pobliżu. Ewa cofnęła się kilka kroków po mostku ku brzegowi, rozejrzała uważnie po gęstwinie ziela, po tatarakach i wodnych strzałkach, które wystawiły nad powierzchnię rzeki liście w kształcie grocikow i czerwonawe łodygi z kwiatami. — Kto to? — zapytała wylękła dziewczyna. — Kto to? Nikt jednak nie odpowiedział, tylko pod mostkiem zafalowała nagle woda, tak jakby tamtędy przepływał wielki sum. Mostek zakolebał się pod nogami Ewki, że mało nie upuściła do rzeki swych ziół, powierzchnia Odry pociemniała. „Zmierzcha się — pomyślała Ewka — niedługo zapalą sobótkę." Pośpieszyła więc dalej. Na łąkach niekoszonych jeszcze tego lata, pod lasem pełnym biało-korych brzóz, słychać było już głosy dziewczyn i chłopców z Brzeziny. W ciszy zmierzchu letniego, który wolno zalegał między drzewami nad Odrą, odzywały się głosy piszczałek i dudek. Weselili się młodzi na łące. u Na te dźwięki nadąsała się przewożnikówna, znikła gdzieś jej uprzednia wesołość. Szła powoli ścieżyną wydeptaną wśród trawy, obrywając po drodze w nagłym gniewie kwiatki smółek i dzwonków, które rosnąc wysoko dosięgały jej dłoni. Pośród gędźby piszczałek wybijał się wyraźnie jeden głos o przemożnej dźwięczności, czysty przy tym jak trel skowronkowy, rzewny osobliwie i miły. Był w gromadzie młodzieńców grajek nie lada, który w nutkach prostej dudy pastuszej serce swoje wyśpiewać potrafił, opowiedzieć marzenia, przywoływać do siebie upragnioną osobę. Był! I o tym przewożnikówna wiedziała... Już z daleka dostrzegła chłopca w jasnej sukmanie, niebogatej, spłowia-łej. Siedział na kłodzie z powalonego przez burzę wiązu, z której Mateusz dnia poprzedniego odciął gałęzie, i grał na piszczałce wierzbowej. Janek--rybak, bez pola i domu własnego. Wychowany przez ludzi, sierota, grać nauczył się w latach dzieciństwa, gdy za młody jeszcze, aby sieci zarzucać i zastawiać więcierze, pasał krowy sąsiadom za miskę żuru i chleb. Miły wszystkim, nadobny z twarzy swej i postaci, jednej Ewce do serca nie przypadł. Skromny, trzymał się z dala, nie chcąc sobie zasłużyć na miano natręta u kapryśnej i bogatej dziewczyny. Wszystkim jednak w Brzezinach z dawna było wiadomo, że mu Ewka jest milsza nad inne. Wiele razy posługą przeróżną był pomocny jej ojcu, a samej dziewczynie ledwie prochów nie zmiatał spod nóg. Wiosną łodzie smołował na brzegu, tam gdzie kończył się sad Mateusza. Wypatrywał dzień cały dziewczyny. Ale Ewka, niby to idąc na mostek, aby rzucić okruchy łabędziom, przechodziła koło Janka, nawet małym skinieniem głowy nie odpowiadając na jego witanie. Kiedy ryby przynosił do jej domu, zawsze nimi gardziła i wyśmiewała rybaka, że tylko chude płociny zagarnia do swojej sieci. Ile starań i chęci było ze strony młodzieńca, tyle kpin i przekory od Ewki. Tak też w wieczór kupalny, kiedy przyszła na łąkę, ledwie dostrzec 134 raczyła, że wśród chłopców jest Janek. Na wzgórzu piaszczystym, pośrodku błonia, ułożono już stos z leśnego suszu. Teraz, o zmroku wieczornym miał zapłonąć żywym ogniem i cieszyć wszystkich w najpiękniejszą noc roku. Starym jednak zwyczajem płonąć miał od „ognia nowego", który otrzymywali brzezińscy ludzie przez długie tarcie o siebie suchych i twardych deszczułek. Właśnie wszyscy czekali aż pokaże się iskra. Starsi siedzieli kołem nieco dalej od wzgórza, posilali się słodkim kołaczem, pili piwo, gwarzyli. Dziewcząt była gromada, chłopców druga; ci także stali wszyscy na stronie czekając na złotą iskierkę. — Ewka idzie! — zawołała przodownica Natalka, kiedy przewoźni-kówna minęła olszyny. — Ewuś, chodź tu! Nie, do nas! — słychać było z gromady rówieśniczek przystrojonych w wianki z ruty i wstążki. Janek odłożył piszczałkę i patrzył na Ewę z daleka. — Jest iskra! Zatlił się mech! — zakrzyczeli chłopcy wesoło. Ten, który wydobył z drewna suchego „nowy ogień", rzucił kłaczek tlącego się mchu między suche gałęzie chruściane, na stos. Płomyk liznął paliwo, zaczął pełzać po chruście, wzrastał, wzmagał się, wreszcie rozlał się po stosie strumieniem ognia. Zapłonęła sobótka wysoko. Iskry słupem różowo-złotym uniosły się w niebo. — Ziele! Ziele rzucajcie!... Niech okadzi nas dym!... — Niech uleczy, oczyści! — słychać było wołanie dokoła. Ewka pierwsza rzuciła na stos swoje zioła, lecz że blisko stanęła, a wokoło tłoczyła się ciżba dziewczyńska, płomień sięgnął jej sukien, aż zajęły się na niej spódniczki. Zakrzyczały dziewczyny, odskoczyły od stosu. Ewka stała uniósłszy ramiona nad głową, bliska omdlenia. Nim krzyknęła jednakże, nim zerwała sukienkę, dopadł jej Janek--rybak i okrył swą własną sukmaną. Zdusił ogień na szatkach dziewczyny. Trzymał Ewkę przez chwilę w objęciach, jalk dziecko wylękłe. 135 — Bóg ci zapłać... — dziękował rybakowi Mateusz — a Dola niech ci wydarzy po stokroć. Dobry chłopcze... Przytomny taki, odważny!... — Ale do niej przyskoczył — dziwowały się panny — ale zerwał sukmanę z własnych ramion. Jakże on ją miłuje! To zgrabny i szumny chłopak. Jaki urodny ten Janek... Częstowali rybaka słodkim miodem i piwem najznaczniejsi ludzie w Brzezinach. Podawały mu kołacz gospodynie na malowanym talerzu, a wójtowa na misie kiełbasę. Wszyscy radzi, weseli, wszyscy skorzy do pieśniczek i tańców. Jedna Ewka odeszła na stronę i zadąsana usiadła na trawie. Zagniewana, że ludzie tak poważają i chwalą chłopca, który jej właśnie do serca nie przypadł, a teraz tak niespodzianie na wdzięczność zasłużył, odwróciła głowę i nie wyrzekła do Janka ani słowa podzięki. Tymczasem dziewczyny znów przystąpiły do stosu i rzucały nań z każdego rodzaju przyniesionych ziół po gałązce, aby dym je przed złem zabezpieczył. Co zostało, schowały przy sobie, by pozatykać resztę ziela za strzechę domu, stodoły i obory, bowiem ziółeczka kupalne, nie tylko człowieka, ale także bydlęta, które on żywi przy sobie, i plony coroczne, chronią od zła i zniszczenia. Wzmogła się gędźba dud i piszczałek, podniosły się nad rzeką głośniejsze śpiewy, okrzyki i śmiechy. Rozległy wesołe hukania młodzieńców. Natalka-przodownica ustawiła swe rówieśniczki w korowód, zawiodła taniec i pieśń: W polu, lipeczka, w polu zielona Listeczki opuściła, Pod nią Dorota, choćby jagoda, Wianeczek z rutki wiła... 136 Nad wzgórzem i łąkami zapadła tymczasem głęboka noc, bez wiatru i szelestu gałązek drzemiących przy brzegu olch, pełna zapachu świeżej trawy, palonych ziół, żywicy leśnej i kwiatów. W Brzezinie, na wieży kościółka zegar uderzył północ. Młodzieńcy otoczyli stos, a każdy rzucał na niego coraz nowe szczapy i pęki chrustu. Rozpalił się ogień złoty, nieledwie do samych gwiazd. Rozdźwięczała się żywiej gędźba. Wstały ze swych miejsc gospodynie brzezińskie i zbliżyły się do stosu. Każda wylewała do ognia resztę piwa i miodu z dzbanka, każda rzucała w płomienie Okrawki mięsa, pięty chleba i okruchy kołacza. Karmiły ogień, ugaszczały go przystojnie, aby przez cały rok, aż do następnej nocy kupalnej, był im przyjazny. Gdy odstąpiły, z hukaniem wesołym skakać poczęli przez ogień młodzieńcy. — Niech oczyści... ; — Niech uzdrowi... — Niech sprzyja nam ogień... — powtarzali mężczyźni w gromadzie. Kiedy chłopcy przebiegli po wzgórzu dudniąc po ziemi mocnymi nogami, podobni jeleniej chmarze, chwalili ich starsi za zręczność, a najwięcej ze wszystkich Janka. Nierada była tej chwalbie Ewka-przewoźnikówna, podała więc rękę Natalii i znów podjęły dziewczyny swój wdzięczny taniec. Daleko aż ku lasowi niosły się słowa starej pieśni: Oj, czego płaczesz, moja dziewczyno, A cóż ci to za szkoda? Uwiłam z ruty parą wianeczków, Zabrała mi je woda... Posunęły się panny korowodem do samej rzeki, stanęły tuż nad brzegiem. Natala zdjęła wieniec z głowy i puściła go na wodę. Popłynęły Odrą za nim inne wianki, skąpały się w falach bylica, macierzanka i bar-winek niebieskooki. Ostatni na fali zakołysał się wieniec EwyHprzewoźnikówny. Na niebie jasno świeciła księżycowa pełnia, dorzucano wciąż chrustu na stos. Młodzieńcy w łodziach popłynęli z biegiem rzeki, a uderzeniom wioseł wtórowała znowu odwieczna pieśń: Kto na sobótce nie bądzie Główka go boleć wciąż bądzie... Pośród okrzyków i śmiechów gonili młodzieńcy wianki, starali się wyłowić je żerdziami. Janek płynął sam w łodzi, a wiosłował zręcznie jak żaden. Posuwał się prosto za wiankiem przewoźnikówny. Dostrzegli to inni chłopcy i na wyścigi ruszyli za nim. — Pojrzyjcie, dziewuchy! — zawołała na brzegu Natala. — Za Ewczy-nym wiankiem aż siedem łódek płynie. Wydasz się, Ewuś, w tym roku... — Janek na przedzie! Janek na przedzie... Przegonił tamtych —. klaskała w ręce wójtówna. — Zobaczycie, dziewuchy, że to on wieniec Ewki wyłowi!... — Co by nie miał wyłowić, przecie to rybiorz! — zaśmiała się kowa-lówna. — Pojrzyjcie tylko, jak się uwija. Na te słowa rówieśniczka Ewa nie mogła powstrzymać gniewu. — Nie chcę! — krzyknęła. — Słyszycie? Nie chcę za męża wiejskiego soronia! Lepiej niech mój wieniec skryje woda, niżby go miał wyłowić ten prościuch! — i drżąca z gniewu szarpała w ręku chusteczkę. W złości na chłopca zapomniała przewoźnikówna o tym, jak bardzo złą wróżbą jest dla dziewczyny zatonięcie wianka w noc kupalną. — Niech go lepiej pochłonie rzeka — powtórzyła jeszcze przez zaciśnięte usta. — Co to, dziewuchy! Patrzajcie! — zawołała Natala. — Nie ma wieńca na wodzie! Nie ma! Zatonął... Tam przy ostrowiu porwały go wiry... — Zatonął wianek przewoźnikówny —i rozległo się echem w gromadzie starszych —to źle... To bardzo źle... 139 140 Przewoźnikówna jakby nie słyszała tych głosów. Odwrócona plecami do rzeki śmiała się z Jankowej porażki. Piękną twarzyczkę zasłoniła fartuchem z brokatu, mówiła w tym śmiechu złe i drwiące słowa. Przecież to był tylko prosty wiejski chłopiec. Przyszedł na sobótkę w spłowiałej sukmanie po swoim dziadku i w chodakach, które sam sobie uplótł z lipowego łyka. Tymczasem ona, przewoźnikówna, miała suknie mieniste. Do tego rozległe pola, dom we wsi najładniejszy, duży ogród i krowy. Mateusz zaś, jej ojciec, miał własny prom i sześć łodzi rybackich. „Po co się waży spoglądać na mnie ten Janek? — myślała wracając przed świtem do domu tą samą ścieżką nad brzegiem, która przywiodła ją na sobótkowe tańce. — Dobrze mu tak, niechaj swojej pychy pozbędzie." Niebo pobladło na wschodzie. W łozach na łasze piaszczystej ozwała się trwożnym kwileniem czajka. Dziewczyna była zmęczona śpiewami i tańcem, a rzeka tchnęła świeżością. Zapraszała, by użyć kąpieli. Przewoźnikówna zeszła ku samej wodzie i zdjąwszy ciżemki chłodziła w rzece stopy. Nikogo nie było w pobliżu, tylko trzciny szumiały wdzięcznie i kołysały się na wietrze. Ewka pochyliła się nad nurtem, by zaczerpnąć w dłonie wody i obmyć twarz. Nagle krzyknęła w lęku ogromnym i rzuciła się z powrotem do brzegu. Nie stąpiła jednakże nawet kroku. Czyjeś u gęsi, wysunęły się nagle z gęstwiny trzcin i przytrzymały Ewkę za szatki. Szarpnęła się, zakrzyczała rozpaczliwie, całym głosem wołała na pomoc ludzi, których jeszcze duża gromada została przy dogasającym stosie sobótkowym. Błoniaste ręce jednak trzymały ją mocno, gędźba. piszczałek 1 dud na łące głuszyła wołanie, Ewka czuła, że ktoś z całą siłą wciąga ją do rzecznej głębiny. Krzyk zamarł jej na ustach, kiedy z wody wychyliła się ku niej twarz jak owe ręce zielona. Okalały ją ciemnymi pasmami włosy dziwne, podobne do rzecznych traw. Na tych włosach strąkatych lśniła złota korona wysadzana perłami. W szumie trzcin posłyszała dziewczyna ciche słowa: — Chciałaś króla za męża... Otom jest... Wielki pan... Wielki król... Rzeczny król... ił Jt ti Daremnie szukał córki przewoźnik. I Janek na próżno wypatrywał jej śladów na piasku nadrzecznym, w lesie, a nawet w sitowiu i kępach trzcin, które obrastały wysepki odrzańskie. Ewka przepadła nie wiedzieć jakim sposobem i gdzie. Dla Mateusza świat jakby nagle pogrążył się w ciemności; poniechał swego zajęcia przy promie, a gdyby nie ludzie z Brzezin, to pewnie by nie było komu przewozić na drugi brzeg Odry koni i wozów, śpieszących na targ do Opola. Łodzi rybackich pilnował Janek. Kiedy wypływał na rzekę, to zawsze ze smutkiem patrzył na przezroczystą jej głębię, niemą, a przecież, jak myślał, świadomą losu jego ukochanej dziewczyny. Nie mylił się Janek. Przewoźnikówna zamieszkała na dnie rzeki w podwodnym domu jej króla, Utopca. Jego to ręce pochwyciły wieniec Ewki, jego oczy, lśniące jak rybia łuska, wypatrzyły dziewczynę w gronie rówieśnic nad rzeką. „Oto wodna królowa — pomyślał wtedy Utopiec — miejsce jej u mego boku. Dla niej przeznaczę koronę i naszyjnik z pereł rzecznych, ,dla niej me sługi-brzeginie uszyją strój weselny z płatków lilii wodnych. Aby zaś mogła przewoźnikówna dostrzegać piękności mojej krainy i cieszyć się nimi do woli, użyczę jej mocy widzenia i oddychania pod wodą. Naszyjnik i koronę ofiaruję mej narzeczonej w dniu wesela. Sam ją w perły przystroję. A kiedy dary te przyjmie z mych rąk i choć raz jeden przywdzieje na siebie, wtedy przemieni się z człowieka w brzeginię, niezdolną już do życia na ziemi... I na zawsze zostanie przy mnie." 141 142 Kiedy tak myślał Utopiec, dziewczyna przechadzała się po podwodnym ogrodzie. Dostrzegła w nim kwiaty i rośliny niewidzianej piękności, o jakich nie słyszą nawet ludzie na ziemi. Ponad jej głową rozpościerały swe gałęzie paprocie rzeczne, jak drzewa wysokie. Oplatały je delikatne moczar ki zielonobrunatnej barwy, pokryte złotymi kwiatami. Po rzecznym dnie słał się mech jedwabisty, nad którym falowały z poruszeniem wody długimi pasmami trawy. Pośród nich przemykały się migotaj ąc czerwonymi płetwami małe rybki, jak stada szpaków między źdźbłami pszenicy. Uczepione do łodyg i liści roślin wychylały się ze swych muszli zatoczki i błotniarki, ale barwy miały wcale odmienne niż te, które żyją w płytkich stawach na ziemi: były purpurowe i błękitne, albo fioletowe jak ametysty. W ogrodzie podwodnym stały wśród paproci i traw piękne ławy, rzeźbione z bursztynu. Bursztynowy był także dom Utopca o szybach i powale z kryształu, którą co dzień innym kolorem barwiły sługi Utopca, brzeginie. Przydawały jej to błękitu nieba, to różowości zorzy albo słonecznego złota i leśnej zieleni. Podawały Ewce co dzień inne i coraz piękniejsze odzienie: raz przybrały ją w suknię utkaną z promieni księżyca, potem w szaty liliowe, z płatów kwietnych uszyte, kiedy indziej przystroiły jej głowę gwiazdami, które spadły w noc letnią na samo dno rzeki. Przy tych jednak pięknościach i rozlicznych bogactwach w rzecznym państwie Utopca cicho było i smutno, nikt tam nie śmiał się ani pieśni nie śpiewał, bo głos każdy głuszyła woda. Wieczorem tylko brzeginie wypływały na powierzchnię rzeki i śpiewały tak pięknie, że kto tylko z ludzi posłyszał ich głos, nigdy nie mógł już o nim zapomnieć, a bywało, że pragnąc ujrzeć z bliska boginki, ginął w rzecznej głębinie. — Weźcie mnie chociaż raz na powierzchnię rzeki z sobą — prosiła Ewka boginek — niech zobaczę znów niebo i księżyc, niech dostrzegę choćby z daleka światła w ojcowym domu. — Nie... Nie... — odpowiadały zawsze brzeginie. — Teraz jeszcze nie możesz wypływać na świat... Król ci tego zakazał. — Nigdy więc nie zobaczę olch nad wodą i łąki? — Oo! Dlaczego byś miała ich nie zobaczyć? —j odpowiadały brzeginie. — Bądź cierpliwa. Niedługo już przecież wesele. Tylko sześciu perełek brakuje królowi do naszyjnika dla ciebie i drugich sześciu do korony. A król nasz chce ci dać klejnoty najlepsze. Sam wybiera pomiędzy perłami, pragnie dużych, błyszczących i krągłych. — Rozsyła co dzień swe sługi-utopce daleko po rzecznym dnie, by zajrzały do muszli każdego małża-szczeżui, jaki spoczywa wśród piasku żółtego, by z jej wnętrzna dobyć lśniące perły dla ciebie. Rzeka jednak nie daje tyle pereł, co morze. U nas są one rzadkie, szukać ich trzeba i szukać w tysiącach muszli... Ale kiedy przyjmiesz koronę i naszyjnik z rąk naszego króla, kiedy raz choćby się nimi przystroisz, sama staniesz się wówczas brzeginią niezdolną żyć na ziemi. Będziesz do nas podobna jak siostra, wtedy z nami wypłyniesz i zobaczysz światło w oknach domu twego ojca. Na te słowa zapłakała dziewczyna, twarz zakryła rękami, a brzeginie, mniemając, że płacze ze szczęścia, odziały ją nową szatą tkaną z rzęsy zielonej, wyszywaną bisiorem z kryształu. — Oto masz nowy dar — powiedziały układając na ramionach dziewczyny miękkie fałdy odzieży. — Jaki łaskawy i dobry jest nasz król! — Nie! Zabierzcie tę szatę! Nie chcę jej! Nie chcę! — zakrzyczała «Ewa. — Chcę do ludzi! Do ojca! Do domu! — głos jej jednak rozpływał się w wodzie. Nim brzeginie zdołały powstrzymać dziewczynę uściskiem delikatnych swych ramion, rzuciła się Ewka ku gęstwinie wodnych paproci i ukryła się w nich przed oczami boginek. Tam, na mchu wodnym, wśród ciszy niezamąconej rzecznego dna, wspominała swoje życie na ziemi. Przed oczami jej stanął dom-, potem sad pełen jabłoni, ojciec, jak rankiem zdąża ku przewozowi na rzece, i Janek. 143 Wspominała go teraz z rozpaczą, ze wstydem! Jakże zła i zawzięta była zawsze dla chłopca. Piękny był, ale ona nie widziała piękności Janka, tylko drwiła z jego ubogiej odzieży. I>tibry byl, ale ona śmiała się tylko z dobroci Jankowej. Dzielny był, ale Ewka nie chciała go za męża. Wolała, by wieniec zatonął. By go pochłonęła woda raczej, niż wyłowił Janek. „Ślepa byłam — szeptała do siebie łkając dziewczyna — głucha tak, jak te wody dokoła mnie... Janku! Janku! Żebyś mi chociaż przebaczył! Żebym wiedziała o twym przebaczeniu, jeśli już nigdy na ziemię nie wrócę." Zmęczona płaczem, pełna rozpaczy i bólu podniosła się Ewka i weszła głębiej pomiędzy paprocie. Były coraz piękniejsze, o listkach z połyskiem atłasowym, to znów posrebrzanych i pozłacanych. Nagle wśród gęstwy roślin dojrzała niewielki budynek o ścianach z płyt bursztynowych. Dotąd nie widziała jeszcze tego zakątka podwodnej krainy, podeszła więc zaciekawiona do drzwi domku i ostrożnie je uchyliła. Znalazła się w komnatce o rzeźbionych ścianach, jasnej od mnóstwa diamentów, kryształów i srebra, które tam zgromadził Utopiec w skrzyniach z bursztynu. „Skarbiec! — klasnęła w ręce przewoźnikówna — znalazłam skarbiec rzecznego króla." To, co widziała teraz dokoła siebie, było tak piąkne i osobliwe, że smutek opuścił dziewczynę, a jego miejsce zajęły ciekawość i zachwyt. Ewka przeglądała skrzynie, przesypywała w ręku diamenty ze stężałych kropli wody, rozwijała i zwijała na nowo materie utkane z nici księżycowego srebra. I oto w niewielkiej skrzynce, której wieko było na pół uchylone, zobaczyła swój wieniec z czerwonymi wstęgami, upleciony z ruty i białych stokroci. „Ach, więc to tu chowa rzeczny król mój wianek — pomyślała dziew-», -iiz.x<Ł jtpa^ ia 'uiaxoą pbu ^btusbCbz "azaapBd apo^ zfepM. ^ijb^j tBzsA^s — "nna]/4 — ^ •agojp uit TMS0 pZBTM.3 t 'Bp^Op B^q BZSp AoOU C3U1BS •tuibsbm Ttm^atm Aqp ^ pods obCbm.tisAav o; 'tsaatd o§aC op ais oh\n\ aaraz iCMo^txoaBzs jBZ|adiCM ^oą 'Auo^sjCuibz Q 'qozaaraz iCM.o^txoaBzs jBZ|adiCM. Avazjp Azpatuiods tp CauiozoatM raatMjazD av atzajBg auotuoazso Trae^uaraeip t uiajqajs ^^B^oSraBZ oSaiu B^o^op y^e[ 'oaido^tp bis jBZjtaqo aijsj tisb^ o§3jb;s AuBps aiM.p Azpatuiod jbo&jsis uiazjoąp^y; bz yCj:oi>[ 'boutoso§ auoj;s m ^zsna t i^UBtu^ns fe^od o§ \Ki^p 'aoai bu b^ojj {btczm 3^1-ib^j qoBAvo{s \[oA% Ojj •iaLzon aiu q.^tu p [ai^Bftu ApM&zj^ t 'n^BJoq 'AzsAw yedBi sen n zsaizpaq A& 'OBpiM. atu tsm. bav o§ bjboMj t satzpS sts ipbj^s Bqnj[ zsbu b \ airazpBg BpBi B^nłBui 'tsm. op ./CuiaTzpi -sbu od nzaoqpBy m gBZo op uiaTjpnuis az X —~*~ J-0 MYM^m^r odpowiedział Karlik — zda się nam — Prawda to, siyszalem — (SĘpwmroecr **¦«¦**-. drzewko, ale czym by je zrąbać? Nie mamy siekiery. — Nic to — rzekł kot — ja mam mocne pazury, przespałem się dobrze u ciebie na rękach, krzepki teraz jestem jak sam niedźwiedź, wykopię ci drzewko pazurami, a ty je potem wyrwiesz tylko z ziemi i zaniesiesz do domu. — Szukajmy tedy świerczka — zgodził się chłopiec i skręcił z gościńca na boczną leśną drogę. Kot biegł teraz przodem, a Kar likowi zdawało się, że jakiś większy się stał, jakby lurósł w jego oczach. Wielkimi Skokami sadził przez las, widać go było wyraźnie na białym śniegu. Zatrzymał się koło pięknego świerczka i zaczął szybko rozgrzebywać dokoła niego śnieg. Ani obejrzał się Karlik, kiedy kot dobrał się do korzeni drzewa i wykopywał je raźnie mocnymi nad podziw pazurami, a cały czas przy tym jakby rósł Karlikowi w oczach. Chłopiec stał obok, nie śmiejąc rzec słowa od srogiego lęku. — Ciągnij teraz — odezwał się znowu kot — wyrwiesz świerczek bez trudu. Karlik chwycił oburącz za pień drzewka tuż nad ziemią, pociągnął raz i drugi. Świerczek oderwał się od ziemi i opadł mu na ramię. W miejscu, gdzie dotąd rósł, otworzyła się naraz ogromna jama, w głębi której migotało coś i świeciło cudnym blaskiem. ^=a-'v&^ C&t? tak błyska w ziemi? — zdumiał się chłopiec. — Obaczysz zaraz, 'ótjsn^i.— '^^Sl mruczał 'n'&'^o\x?tf§W&i ws> chodź tylko do mnie w gościnę — i skoczył do jamy. Karlik zesunął się za nim niosąc swój świerczek na ramieniu i znalazł się w korytarzu o czarnych ścianach, jakby w kopalni, bo i tu przebito je w węglu. Kot ciągle biegł przodem, a oczy świeciły mu jak dwie lampy rozpraszając podziemny mrok. Przystanęli u progu izby wykutej w grubym pokładzie węglowym. 178 Pod jej ścianami stały głębokie misy z granitu i kwarcu białego, 180 a w nich — że i oczom nie wierzyć — kamienie barwiste, drogocenne, bryłki srebra i złota. Od nich to szedł blask, fetory Kariik dostrzegł z daleka. Kot wskoczył na ławę kamienną pod ścianą komory; stanął na tylnych łapach. Oczy gorzały mu teraz jak dwa zielone płomienie. Karlik , zasłonił sobie twarz od tego blasku rękami i odwrócił na chwilę głowę. Kiedy odsłonił lica, zobaczył przed sobą już nie kota wcale, ale męża dostojnego w czarnej obcisłej odzieży, w butach lśniących i w hełmie skórzanym na głowie. Siwa broda po królewsku zdobiła jego twarz. Miał na sobie i łatę * górniczą, w ręku lampę z najczystszej miedzi i kilof złoty za pasem. — Skarbnik... To przecie sam Skarbnik, władca skarbów ziemi — wyszeptał chłopiec i skłonił się przed dostojnym mężem. — Tak, prawdę rzekłeś, Karliku, jam Skarbnik w swej własnej teraz postaci — odezwał się stary mąż — ale kiedy na świat z mych podziemi wychodzę, często zwierzęcia postać przybieram, owada, płaza. Żabą się okazuję, pająkiem, kotem, bo mi tak łatwiej przypatrzeć się ludziom, tym zwłaszcza, co do górniczego należą stanu. Wiedzieć chcę bowiem, którzy z nich dobrzy, uczciwi, a którzy źli. Słyszałeś pewnie, że mogę karać, lecz i nagradzać mogę, że ostrzegam was, bracia górnicy pod ziemią, przed zawaleniem się stropu, przed ogniem i wodą, że w pieczy swojej kopalnie mam i wszystkie skarby ziemi. — Słyszałem o mocy waszej i skarbach, panie — odpowiedział chłopiec. — Proś tedy o co chcesz, boś dobry jest, boś mi dobro wyrządził. Nagrodzę ciebie z ochotą. Patrz, wiele złota tu leży dokoła, wiele kamieni drogich. Bierz, syp do czapki, ile się zmieści. Karlik opuścił głowę i stał zmieszany, nie tknął jednakże złota, diamentów ani rubinów. — Nie chcesz tych skarbów? — zapytał starzec. lata rodzaj skórzanego fartucha, Jaki dawniej nosili górnicy. — Panie! — odezwał się na to Kar lik — jeśliście możni i jeśli łaskawi dla mnie, to odszukajcie mą sakiewkę z wypłatą, bym ją zaniósł matuli. To moja pierwsza wypłata, zapracowana, zasłużona. Milsze mi takie grosze, niż darowane. — Rozumu nie brak ci wcale, Karliku — rzekł wtedy Skarbnik — tak jak i serca nie brak. Uderzył kilofem w ścianę i oto ze szpary, którą wybiło w węglu złote ostrze, wypadła mała Karlikowa sakiewka. Chłopiec podniósł ją uradowany i dziękował Skarbnikowi. — Wracaj do matki — odezwał się wówczas władca podziemi — a zawsze z tą sakiewką idź po wypłatę, to nie zaznasz już więcej biedy. Kiedy zaś będziesz na dole w kopalni, nasłuchuj dobrze. Skoro tam kot ci zamiauczy w ciemności, uciekaj i chroń się, bo się walić tam będzie strop. Po tych słowach uderzył znowu kilofem w czarną ścianę. Tym razem przed Karlikiem otworzył się prosty korytarz, wiodący na powierzchnię ziemi. — Idź, niech ci się darzy robota — pożegnał chłopca siwobrody mąż — idź prosto do domu. Karlik wyszedł. Dokoła siebie zobaczył znów ośnieżony las. Cicho w nim było, spokojnie. Na wschodzie różowiał świt. 16 Posłowie „Wężowa królewna" pod względem swej treści jest jakby dalszym ciągiem dwóch wcześniej wydanych zbiorów baśni i opowieści ze Śląska, „Miedzianej lampy" (Nasza Księgarnia, 1959) i „Sztolni w Sowich Górach" (tamże, 1963). Podczas gdy w pierwszym z tych zbiorów zamieszczone są baśnie górnośląskie, w drugim opolskie, beskidzkie i dolnośląskie, „Wężowa królewna" zawiera baśnie różne. Jako tworzywo do niej, podobnie jak i do poprzednich zbiorów, posłużyły wątki i motywy ludowe z bogatego w folklor, a bardzo przy tym rozległego śląskiego regionu. Różne były drogi docierania do tych wątków, tak jak różne sposoby ich gromadzenia. Punktem wyjścia były przede wszystkim moje zainteresowania kulturą ludową w ogóle, w tym oczywiście w przemożnym stopniu kulturą ludową Śląska, i odpowiednie studia. Wydaje się, że bez konkretnego poznania dorobku kulturowego wiejskiej warstwy Śląska, na podstawie nie tylko badań terenowych, lecz także obszernej literatury przedmiotu, trudno by było dokonać właściwego doboru wątków, tak jak i ich stylizacji literackiej, przyjętej w „Wężowej królewnie" jako forma baśni. Źródłem pisanym, czy może raczej drukowanym, owych wątków baśniowych Śląska okazały się dawniejsze polskie czasopisma etnogra- 182 ficzne, poświęcone kulturze ludowej tego regionu. Warto tutaj pod- kreślić, że zbieranie pieśni i baśni ludowych, jako cennych pomników polskości Śląska, bywało podejmowane niejednokrotnie w latach oderwania tej ziemi od Macierzy przez liczne zasłużone dla polskości jednostki, które prowadziły swe dzieło w warunkach nasilonej germanizacji i wyzysku społecznego ludu, a także publikowały znalezione materiały. Zapiski językoznawców polskich, ogłaszane drukiem w zeszytach towarzystw naukowych jako przykłady gwary z różnych okolic Śląska, obok wypowiedzi ludności wiejskiej na różne tematy, rejestrują nieco fragmentów baśniowych wątków, „doczepiają" motywy baśniowe do wspomnień czy realizacji własnych mówiącego, notują imiona, rzadkie nazwy, a także terminologię miejscową na oznaczenie osób i ich funkcji w baśni. Większość jednak swego dorobku w zakresie poznania literatury ustnej naszego regionu zawdzięczam bezpośrednim przekazom od samego ludu. Przekazy te są częścią plonu Akcji Zbierania Folkloru, w której brałam udział z ramienia Państwowego Instytutu Sztuki w Warszawie latem roku 1952. Nadarzyła się wówczas sposobność odwiedzenia obok Śląska Górnego, także ziemi opolskiej i bardzo odległych kątów Śląska Dolnego. Czyż trzeba dodawać, że baśń przetrwała właśnie najlepiej w tych okolicach, w których życie ludności zmienia się wolniej, a jej skład etnograficzny nie zmienia się wcale. Od tego czasu zbieranie pieśni i wątków baśniowych z przekazu ustnego ludu stało się corocznym i ulubionym zajęciem autorki „Wężowej królewny". Użytek pisarski z ludowych wątków baśniowych Śląska, w formie ich stylizacji literackiej, dokonany został w „Wężowej królewnie" na zasadzie zachowania po pierwsze jak najdalej posuniętej wierności wątku, po drugie wierności wszelkich realiów śląskich, do których sięgnąć wypadło. 183 Słownik i objaśnienia trudniejszych wyrazów 186 baraba — wyzwisko ludowe pochodzące od imienia łotra Barabasza, który występuje w Ewangelii bisior — paciorek, perełka, około r. 1500 także nazwa cienkiego płótna brzeginia, brzeginka — rusałka, bogini wodna w mitologii Słowian ciota — ludowa nazwa czarownicy choćby — jak by, (śląskie) chodzony — śląski taniec ludowy, zbliżony do poloneza dnzymota — senność, (śląskie) dukla — wgłębienie, jama, (śląskie) ¦farfur — porcelana gajdy — ludowy instrument muzyczny składający się z dud połączonych z miechem, uszytym ze skóry koziej gądkowie — grający na dudach, wędrowni śpiewacy gędźba — granie giezelko — koszulka goryczka — gentiana — niebiesko kwitnąca roślina górska o grubych kłą- czach i liściach całobrzegich; jest pod ochroną grapa — zbocze grempla — duży drewniany grzebień do czesania wełny jancykryst — antychryst w gwarze ludowej kabotek — koszulka niewieścia z rękawami, zdobiona haftem i krezą, część ludowego stroju śląskiego kajsi — kędyś, gdzie, (śląskie) kiery — który, (śląskie) klachać — plotkować, (śląskie) klachacze — plotkarze, (śląskie) kłobuk — wysoka czapka bez daszka kokoryczka — corydalis, rodź. papave-racaee; zioła a liściach pierzastych, kwiat purpurowy z ostrogą, rośnie w lasach bukowych kopyść, kopystka — łopatka kraśniczka — ubożę, krasnal rodzaju żeńskiego w baśni śląskiej krupniok — kiszka kaszana, (śląskie) laska — dawne narzędzie górnicze, sztaba żelazna z ostrzem na końcu do wybijania otworów w ścianie węgla lilia-złotogłów — lilium martagon, roślina cebulkowa o kwiatach różowych, nakrapianych purpurowo, po kilka na wysokiej łodydze, liście gładkie sercowato-podłużne; jest pod ochroną liszyozka — lisiczka, (śląskie) ładowacz — robotnik kopalniany napełniający urobkiem w przodkach wozy lub inne środki transportu łyżnik — rodzaj półki na łyżki, zawieszanej pionowo na ścianie maśnica — kierzanka, przyrząd z drewna służący do ręcznego ubijania ze śmietany masła marcha — straszydło, (śląskie) międlica — przyrząd gospodarski z drewna, służy do ofotłukiwania pa-ździerzy z łodyg lnu i konopi młaka — bagno, (śląskie) | nieroba — leniucha obracany — taniec śląski, zbliżony do walca odolan — grzybień biały ostrężnice — jeżyny oszkubek — potworek ożralec — opój, (śląskie) part — gruba tkanina zgrzebna podciep — podrzutek, (śląskie) przać komuś — sprzyjać, lubić, (śląskie) przęślica — drążek zakończony najczęściej łopatkowato, na który nawija się kądziel przytulia — galium, zioła z rodź. raa-rzanowatych, kwiaty drobne, zebrane w wiechy, białe lub żółte, liście okół-kowo siedzące, łodyga giętka rębacz — górnik urabiający węgiel na tzw. przodku strom, stromeczek — pień drzewa lub nawet samo drzewo, (śląskie) spąg — dolna powierzchnia wyrobiska, potocznie: spodek szlarka — nakrochmalona, a potem plisowana lub rurkowana sztywna falbanka szumny — przystojny, okazały z wyglądu, (śląskie) trzem — w średniowieczu budynek mieszkalny z drzewa, zwykle możnego człowieka wadzić się — kłócić, sprzeczać, (śląskie) wier&eje — drzwi stodoły lub dwie połowy bramy wozak — robotnik dołowy w kopalni, który zajmuje się transportem urobku na wozach wyrobisko — miejsce, z którego wybrano skałę kopalną zapaśnica — fartuch, (śląskie) zmówiny — zaręczyny, (śląskie) zmurcany — ubrudzony, (śląskie) żętyca — serwatka z owczego mleka, którą otrzymuje się po odciśnięciu sera Zywia — według podań opiekunka lasów i zwierząt w mitologii Słowian 187 Spis treści Jak baba Szczotlicha na zmówinach tańcowała . Zofijkansierota i Stazyjka-niecnota . Kraśniczka i koronczarka Monika . Wężowa królewna........ Gliniane ptaszki....... Pająk.......... Macioszka......... Halżbietka-Cwierkotka...... Skarby leśnego dziada . . . . . . Czarny chłopek....... Ewka-przewoźnikówna...... Marcinek i burmistrzanka..... Za miasteczkiem, pagóreczkiem .... Szedł raz Karlik do domu..... Posłowie......... Słownik i objaśnienia trudniejszych wyrazów 5 14 41 58 74 78 92 101 109 122 131 149 161 174 182 186